Charlotte Link Przerwane Milczenie Tytuł oryginału: Am Ende Des Schweigens przełożyła Sława Lisiecka Część pierwsza Nad Stanbury zawisła osobliwa cisz...
18 downloads
16 Views
2MB Size
Charlotte Link Przerwane Milczenie Tytuł oryginału: Am Ende Des Schweigens przełożyła Sława Lisiecka
Część pierwsza
Nad Stanbury zawisła osobliwa cisza. Ogromna, wszechogarniająca cisza, jakby świat nagle wstrzymał oddech. Przypuszczalnie, pomyślała Jessica, wszyscy wyszli. Pewnie na zakupy. Chociaż to byłoby akurat dziwne, gdyż rano nikt nie wspomniał o tym ani słowem, a tego rodzaju wyprawy zazwyczaj wcześniej omawiano. Zresztą zawsze wszystko ze sobą omawiali. Oprócz spraw, które mogłyby zachwiać podstawami ich przyjaźni. Ale przecież nie zaliczało się do nich wyjście na zakupy. Jednakże ta cisza oznaczała coś głębszego. Jessica zastanawiała się, co jest inaczej, ale nie mogła sobie tego uzmysłowić. Może również wskutek ogromnego zmęczenia. Wydarzenia ostatnich dni, nękające ją raz po raz mdłości spowodowane ciążą, niesamowite ciepło. Nie pamiętała, żeby kiedykolwiek w kwietniu utrzymywała się bez przerwy taka ładna pogoda. Już jakiś czas temu zanosiło się na lekkie ochłodzenie, ale przytłaczająca duszność niestety wróciła. Jessica zawędrowała dalej, niż zamierzała, obeszła prawie całą posiadłość, lasek na zachodzie i wzgórza na południu. I dopiero teraz spostrzegła, że bardzo się spociła, ma mokrą twarz, włosy zlepione na karku, i że dostała zadyszki. Barney jej szczeniak, podskakiwał przed nią jak gumowa piłeczka i był tak dziarski, jakby tego dnia nie biegał jeszcze ani pięciu minut.
7
Na ogół ona też nie narzekała na kondycję, ale tej nocy dręczyły ją złe sny, a w minionych tygodniach
często wymiotowała. Teraz, pod koniec trzeciego miesiąca, wydawało się, że jest już lepiej, nadal jednak czuła się bardzo osłabiona. Zresztą była po prostu zbyt ciepło ubrana. Kurtkę przewiązała wokół bioder już wcześniej, jeszcze kiedy ciężko stąpała po wysoko położonych łąkach. Kilka razy przyłapała się na tym, że ostrożnie ogląda się za siebie. Podczas długich samotnych spacerów wielokrotnie go spotykała. Jakby na nią czekał jakby był pewien, że przyjdzie. Wyczuł w niej sojuszniczkę i może nawet aż tak bardzo się nie mylił. Co oczywiście oznaczało, że naruszała najwyższy nakaz grupy, ale od kilku dni i tak zadawała sobie pytanie, czy ta grupa nadał jest dla niej ważna, albo lepiej: czy ona jeszcze chce do niej należeć. Minęła wysoką bramę z kutego żelaza prowadzącą do posiadłości. Często była otwarta, również teraz. Ponieważ mur, który otaczał majątek, skruszał na wielu odcinkach albo w ogóle się rozpadł, zbytnia akuratność i tak nie miała tutaj sensu. Rozejrzała się z nadzieją: skoro wszyscy gdzieś wyjechali, to może ktoś właśnie wraca i podwiezie ją od bramy podjazdowej do domu. Droga wiła się tu prawie na przestrzeni kilometra, ciągle lekko się wznosząc. Jeszcze rok temu po obu jej stronach rosło wiele cienistych drzew, ale niektóre zachorowały i trzeba je było wyciąć. To sprawiło, że podjazd stracił wiele ze swojego uroku: pniaki wyglądały bardzo smutno, a gąszcz za nimi, wprowadzający zawsze romantyczny nastrój, sprawiał naraz wrażenie straszliwego zaniedbania. Bardzo to wszystko tu podupada, pomyślała Jessica. Jak okiem sięgnąć, nie było nikogo, przystanęła więc jeszcze raz na chwilę, aby głęboko zaczerpnąć powietrza, po czym zaczęła pokonywać ostatni etap trasy. Bawełniany sweter, który miała na sobie, lepił się do pleców, czuła też, że rozgrzane stopy w trampkach mocno napuchły. Myśl o prysznicu i o szklance lodowatego soku pomarańczowego nabrała naraz obsesyjnego charakteru. A potem, przez resztę dnia, będzie trzymała nogi w górze i nie ruszy się z szezlonga.
8
Chociaż spacer był piękny, naprawdę piękny. Wiosną w Anglii aż serce rośnie. Jessica powiodła wzrokiem za niewielkimi poszarpanymi obłoczkami sunącymi po jasnobłękitnym niebie i wchłonęła w nozdrza łagodny wiatr, kryjący w sobie wiele obietnic, niosący zapach kwiatów, głaskała
owieczki, które swobodnie biegały po torfowiskach i ufnie się do niej zbliżały. W dolinach i na stokach kwitły żonkile, zalewając świetliście żółtym kolorem całą tę skąpo porośniętą okolicę. Ptaki śpiewały, świergotały radośnie, ćwierkały we wszystkich tonacjach... Ptaki! Przystanęła. Naraz zrozumiała, skąd wzięła się nad Stanbury ta nierzeczywista cisza. Ptaki zamilkły. Co do jednego. Nie pamiętała, żeby kiedykolwiek doświadczyła tak absolutnej ciszy. Pot na jej skórze w jednej chwili wy chłódł, poczuła zimne dreszcze i uniosła ramiona. Co sprawiło, że takiego pięknego, słonecznego dnia ptaki nagłe zamilkły? Coś musiało zakłócić ich spokój, tak gwałtownie i długotrwałe, że zapodziała się gdzieś radość, którą potrafiły wyśpiewać. Może to kot, zbójecki, żądny krwi kot pochwycił jednego z nich i zabił, a śmiertelne krzyki ptaka utonęły w tej ciążącej, zapierającej dech ciszy? Chociaż nadal czulą się wyczerpana, zaczęła iść szybciej. Poczuła pierwsze ukłucie w boku, chętnie biegłaby tak szybko jak Barney, ale nie miała siły. Jeszcze kilka miesięcy i będzie niekształtnie opuchnięta, a na dodatek prawdopodobnie zacznie chodzić, kołysząc się niczym kaczka. Czy jednak potem znów schudnie i będzie wyglądać jak dawniej? Na ostatnich metrach dzielących ją od domu ta myśl, chociaż bezsensowna, nie chciała jej wyjść z głowy, mimo iż Jessica właściwie wiedziała, że kwestia figury w tym momencie w ogóle nie ma dla niej znaczenia. Było raczej tak, że to ona sama wysuwała ją niejako na pierwszy plan, aby nie musieć myśleć o czymś innym. O tym, dlaczego marznie, chociaż jest jej gorąco, dlaczego swędzi ją skóra głowy i dlaczego naraz odnosi wrażenie, że tak bardzo musi się śpieszyć.
9
Także o tym, dlaczego ten jasny wiosenny dzień nagle nie jest już taki jasny. Dostrzegła szczyt domu, część pięknej fasady zbudowanej w angielskim stylu późnogotyckim, refleksy promieni słonecznych kładły się na szybach ze szkła ołowiowego. Z nawyku przeliczyła okna na poddaszu - robiła to zawsze, idąc pod górę; czwarte od lewej strony było oknem ich małżeńskiej sypialni - i udało jej się dostrzec niewyraźny zarys bukietu żonkili, które zerwała jeszcze wczoraj wieczorem i wstawiła do wazonu. Przystanęła, a jej twarz opromienił uśmiech. Widok kwiatów przywrócił jej spokój ducha. Wtedy na środku brukowanego dziedzińca spostrzegła Patricię klę-
czącą przy drewnianym korycie. Przy korycie, z którego ongiś piły owce czy krowy, a które ktoś przed laty znalazł na terenie Stanbury i przeniósł tutaj. Od tej pory sadzono w nim kwiaty, wiosenne, letnie, jesienne, zimą zaś wtykano do środka gałęzie jodły, wokół których wił się łańcuch lampek. - Hej - powiedziała - czy nie masz wrażenia, że nagłe bardzo się ociepliło? Patricia najwyraźniej jej nie usłyszała, bo nie odpowiedziała, a jej szczupłe ciało nawet nie drgnęło, sprawiające wrażenie bardzo dziecinnego ciała, odziane w powypychane dżinsy, koszulę w biało-niebieską kratkę i gumowe rękawice. Barney warknął cicho i nagle stanął jak wryty. Jessica podeszła kilka kroków bliżej. Patricia nie klęczała przy korycie, jak to wyglądało na pierwszy rzut oka, tylko była przewieszona przez jego krawędź, głową do dołu, z twarzą w świeżej wilgotnej ziemi. Jej lewa ręka opadła na bok, sprawiając wrażenie wykręconej. Druga spoczywała obok głowy, z palcami wbitymi w ziemię, jakby tam znajdowało się jakieś oparcie albo coś, czego warto się było przytrzymać. Wokół martwego ciała, na kocich łbach, utworzyła się kałuża krwi, co kłóciło się z pierwszym, mimowolnym wrażeniem, że Patricia mogła doznać nagłego zaburzenia krążenia lub mdłości. 10 Stało się coś o wiełe straszliwszego. Coś, co było zbyt straszne,
aby w ogóle można było pomyśleć tę myśl do końca. Jessica czuła, że musi sprawdzić, co zrobiono Patricii, ostrożnie odciągnęła więc ciało od koryta, co nie było trudne, gdyż Patricia nie była od niej wyższa i ważyła niewiele więcej niż nastolatka. Głowa przechyliła się na bok, jak gdyby wisiała jedynie na jedwabnej nitce. Wszystko było powołane krwią, koszula, długie włosy, koryto; również ziemia wydawała się wilgotna i ciężka od krwi. Ktoś poderżnął Patricii gardło i zostawił leżącą tam, gdzie właśnie pracowała, usuwając pozostałe po Bożym Narodzeniu gałęzie jodły i napełniając koryto świeżą ziemią; tam, gdzie akurat sadziła świeże kwiaty. Udusiła się, wykrwawiła, w śmiertelnej walce wpiła palce w ziemię. W powietrzu czuło się krew. Ptaki z przerażenia przestały śpiewać. Cisza tej chwiłi, pomyślała Jessica, już nigdy nie opuści Stanbury. śadne głośne słowo nie będzie tu już nigdy na miejscu, nie mówiąc o śmiechu czy o radosnej wrzawie dzieci... Na myśl o tym mimo woli pogładziła się po brzuchu, zadając sobie pytanie, jaką krzywdę wy rządzi płodowi fakt, że matka przeżyła szok - a przeżyła go na pewno, szok bowiem to najmniejsze, co można przeżyć, gdy w dawnym poidle dla owiec znajduje się przyjaciółkę z poderżniętym gardłem - i czy aby nie straci dziecka. Dopiero później zaczęła się zastanawiać, czy sprawca zniknął, czy też może kręci się jeszcze gdzieś w pobliżu. Ta myśl sprawiła, że nogi
nagłe odmówiły jej posłuszeństwa. Stała jak sparaliżowana, a w tej śmiertelnej ciszy słyszała jedynie swój własny, przepełniony strachem, zasapany oddech. Sobota 12 kwietnia - czwartek 24 kwietnia
1
Phillip Bowen z absolutnym zdumieniem stwierdził, że jeszcze nigdy w życiu tak naprawdę nie żywił do nikogo uczucia nienawiści. Chociaż oczywiście dawniej wydawało mu się już kilkakrotnie, że jednak nienawidzi - na przykład Sheili, kiedy mimo wszystkich jej obietnic i zapewnień raz po raz przyłapywał ją z igłą wbitą w ramię - to jednak dopiero teraz zrozumiał, iż owe emocje najpewniej wiązały się z wściekłością, bólem, gniewem i smutkiem, a nie z nienawiścią. Tę bowiem poczuł dopiero teraz, stojąc przed domem, z którego ani jedna cegła nie należała do niego, a było to uczucie tak silne i przemożne, że odbierał je jako całkowicie nowe. Uczucie, które przeżywał po raz pierwszy w życiu. Budynek miał prostą konstrukcję o zwyczajnej, czytelnej linii, Był skromny, bez zdobień i dokładnie taki, jak Phillip wyobraża sobie swój wymarzony dom, gdyby kiedykolwiek znalazł się w sytuacji skłaniającej
go do myślenia o jego posiadaniu. Piętro i poddasze z małymi wykuszami i okienkami ze szkła ołowiowego. Obok ciężkich dębowych drzwi wejściowych piął się bluszcz, niknący później gdzieś w kutej z żelaza kracie balkoniku na piętrze. Obchodząc dom dookoła, natrafiało się na taras, który robił spore wrażenie. Ciągnął się wzdłuż tylnej ściany, był ograniczony balustradą z piaskowca, otwartą z przodu i ustępującą miejsca okazałym schodom. Cztery podłużne stopnie prowadziły do ogrodu, a właściwie rozległego parku pełnego łąk i lasków i otoczonego bardzo starym kamiennym 12 murem, który jednak kruszał, a nawet zanikał w tylu miejscach, że często trudno było powiedzieć, gdzie właściwie przebiega granica tej parceli. Phillip wszystko dokładnie obejrzał. Okrążył cały teren, całą posiadłość, co zajęło mu prawie cztery godziny. A teraz wszedł po schodach na taras, starając się sobie wyobrazić, jak to musi być, gdy dzień w dzień człowiek niedbale wbiega po nich i wybiega, wiedząc, że jak okiem sięgnąć, wszystko to należy tylko do niego. W ocienionym rogu werandy zobaczył cztery donice z terakoty, w których tkwiły zeschłe kwiaty, co wskazywało na to, że posiadłość służyła jako letnisko, a tylko z rzadka, raz na jakiś czas, pielęgnowali ją ogrodnik i sprzątaczka. Również trawa na dole, w części przylegającej bezpośrednio do parku, wybujała wysoko. We wsi udzielono Phillipowi informacji. Rozmawiał z właścicielką sklepu wielobranżowego, która niezwykle chętnie dzieliła się posiadaną wiedzą.
- Moja siostra tam sprząta i co trzy tygodnie sprawdza, czy wszystko jest w porządku. A zanim państwo przyjadą, wietrzy dokładnie i wyciera kurze, czasem też wstawia świeże kwiaty do pokojów. Jest jeszcze Steve, ogrodnik. No, on właściwie nie jest ogrodnikiem, pracuje w jakiejś firmie w Leeds... ale oczywiście pieniędzy nigdy nie wystarcza, zawsze jest wdzięczny, jak może sobie gdzieś trochę dorobić. No więc kosi trawnik i dogląda parceli... Phillip szybko jej przerwał, gdyż historia ogrodnika Steve'a nieszczególnie go interesowała. - Ta posiadłość należy do Niemców, prawda? - Tak, ale oni są bardzo mili. - Sprzedawczyni, jak oszacował Phillip, była kobietą w wieku około sześćdziesięciu pięciu lat, przeżyła więc wojnę jako dziecko i pewnie, co wynikało z jej odpowiedzi, miała swoje zastrzeżenia wobec Niemców. - Właściwie nie tak wiele się o nich wie. Oczywiście przychodzą tu do mnie po zakupy, ale nie zdradzają ochoty do rozmowy. Może to zresztą kwestia języka. Całkiem czym innym jest poprosić o chleb lub masło, a czym innym prowadzić prawdziwą rozmowę, no nie? Tylko jedna kobieta czasem ze mną rozmawiała... Myślę, że 13 nieraz chciała pogadać także z innymi ludźmi, a nie tylko z tymi ze swojej sfery. To była bardzo miła osoba. Hiszpanka. Czarnowłosa, bardzo atrakcyjna. Ale już dawno jej tu nie ma... Steve opowiadał mi kiedyś, że mąż się z nią rozwiódł. Od ubiegłego roku ma nową żonę. Sympatyczną kobietę, trzeba przyznać.
- Przyjeżdżają tu trzy małżeństwa? - Tak. Zawsze, na wszystkie ferie i wakacje, i zawsze wszyscy razem. Są z nimi jeszcze trzy dziewczynki, ale czyje one są... Jedna jest już starsza, duża ładna dziewczyna, może ma z piętnaście lat... już dość... no tak... - Oburącz opisała wydatny biust, z czego Phillip wywnioskował, że dziewczyna jest bardzo dobrze rozwinięta. - Kiedyś - dodała kobieta, zniżając głos - przyszła latem na święto do wsi, zdaje mi się, że to było w tamtym roku. Rob - mój syn, musi pan wiedzieć - przyłapał ją z młodym Keithem Mallorym w jego stodole, czyli w tej, która stoi w zagrodzie Roba, i był bardzo wściekły. Czy coś się stało, tego naturalnie nie wiedział. W każdym razie poinformował o tym pana Mallory'ego, ojca Keitha, a potem chciał się jeszcze pofatygować do ojca tej dziewczyny, ale ja mu to odradziłam. W końcu to nie nasza sprawa, a człowiek nigdy nie wie... to są cudzoziemcy, nie wiadomo, jakim skandalem mogłoby się to skończyć dla chłopaka! Przedtem na placu, gdzie trwało święto, Keith ostro przystawiał się do tej dziewczyny, tak w każdym razie mówili ci, którzy ich widzieli. Ale cała ta historia chyba nie pociągnęła za sobą żadnych konsekwencji, bo inaczej na pewno coś byśmy o tym wiedzieli. Phillipa podobne opowieści raczej nie interesowały, było jednak jasne, że jego rozmówczyni wręcz delektuje się tego rodzaju pikantnymi anegdotkami. - Czy zna pani bliżej jedną z tych kobiet? Nazywa się Patricia Roth. - Wymówił to nazwisko z niemiecka, bo zapewne i ona tak to robiła. Jest właścicielką tej posiadłości.
- Tak, tak mówią. Była to jakaś zagmatwana historia spadkowa. Stary McGowan chciał zapisać posiadłość synowi, który mieszka w Niemczech, ale on nie był tym zainteresowany, więc wszystko przeszło bezpośrednio na wnuczkę... To chyba jest ta kobieta, którą ma pan na myśli. 14 Patricia Roth - zastanowiła się - zdaje mi się, że wiem, która to jest. Taka drobna, bardzo delikatna. Moim zdaniem ona jest matką tych dwóch dziewczynek. Jedna ma pewnie z dziesięć, a druga ze dwanaście lat. Miłe stworzenia. Towarzyszy im czasem do Sullivanów mieszkających po drugiej stronie, to ten dworek zaraz na skraju wsi. Jeżdżą tam na kucykach. Phillip myślał o tej rozmowie, stojąc na tarasie, patrząc w górę i licząc okna, chociaż nie miał pojęcia, dlaczego to robi. Nadal nie mógł wyobrazić sobie Patricii. To, że jest drobna i delikatna, prowadziło go może o krok dalej, ale nie obdarzało tej kobiety twarzą ani głosem. Kobiety, o której istnieniu dowiedział się niespełna dwa lata temu. Tego lata, kiedy jego matka nagle zaczęła opowiadać... Za dwa dni, zdradziła mu sprzedawczyni, wszyscy mają się znowu zjechać na dwa tygodnie ferii wielkanocnych. Wie to od siostry, którą wynajęto do sprzątania. Na pewno, pomyślał Phillip, odwracając się i rzucając spojrzenie na ogród, wezwano również ogrodnika Steve'a. Trawa rzeczywiście wyrosła dość wysoko i należało ją co rychlej skosić. Marzec i pierwsze dwa tygodnie kwietnia przyniosły na zmianę
dużo słońca i deszczu. Przyroda aż buchnęła. Zachodnie Yorkshire. Kraina sióstr Brontë. Uśmiechnął się szyderczo. Nie do wiary, że los przygnał go aż tutaj. śe stoi przed domem, który pragnie posiąść. On, londyńczyk z krwi i kości. Który nigdy nie potrafił sobie wyobrazić, że mógłby mieszkać poza Londynem, co najwyżej w jakiejś innej metropolii: w Nowym Jorku, Paryżu lub Madrycie. W tych trzech miastach czuł się w pewnych okresach swojego życia jak u siebie w domu, a jednak w głębi serca tęsknił wtedy za Londynem, przynajmniej troszkę. Teraz zaś, w wieku czterdziestu jeden lat, stoi w Stanbury, wsi, która nie jest zaznaczona na prawie żadnej mapie świata, i zdążył się już zakochać w tym domu i pewnej wizji życia, choć taka możliwość nigdy wcześniej nie przyszłaby mu do głowy. Zajrzał przez jakieś okno do wnętrza, ale niczego nie dało się zobaczyć przez ciężkie zasłony. Prawdę mówiąc, zastanawiał się już, jak by 15 tu wejść do środka - może któreś z okien piwnicy nie jest dobrze zamknięte albo może są jakieś boczne drzwi, których zamek da się z łatwością wyłamać - wtedy jednak usłyszał, że po drugiej stronie na podjeździe przed głównym wejściem hamuje samochód. Phillip szybko obszedł dom dookoła i ujrzał starszą panią wysiadającą z małego, dość rozklekotanego auta. Miała na sobie kwiecisty kombinezon bez rękawów, a w ręce trzymała koszyk z bliżej nieokreślonymi przyborami, domyślił się więc, że jest to sprzątaczka.
Podszedł bliżej, a ona najwyraźniej się wystraszyła i nieufnie zmierzyła go od góry do dołu. - Słucham - powiedziała, jakby wcześniej odezwał się choć słowem. Phillip się uśmiechnął. Wiedział, że potrafi zrobić wrażenie mężczyzny szarmanckiego i budzącego zaufanie. - Jak to dobrze, że pani przyjechała - powiedział. - Robi tu pani porządki, prawda? Rozmawiałem już z pani siostrą. Z twarzy kobiety zniknęło napięcie. To, że ten obcy przybysz zna jej siostrę, sprawiło, że natychmiast wydał się jej mniej podejrzany. - Jestem Phillip Bowen - przedstawił się i wyciągnął do niej rękę krewny Patricii Roth. - Ach? Nie wiedziałam, że pani Roth ma krewnych w Anglii. - Ujęła jego rękę. - Ja się nazywam Collins. Chcę wysprzątać dom. - Wskazała na koszyk, w którym znajdowały się wszystkie możliwe środki czyszczące. - Państwo przyjeżdżają już pojutrze. - Naprawdę bardzo się cieszę, że akurat tu panią spotykam. Patricia już kilka tygodni temu prosiła mnie, żebym sprawdził ogrzewanie... Podczas ostatniego urlopu coś tam podobno było nie w porządku, a może się zdarzyć, że w kwietniu będzie jeszcze potrzebne... - Uśmiechnął się znów, młodzieńczo i z lekkim poczuciem winy. Pośród wielu podejmowanych przez niego prób stworzenia sobie jakichś podstaw życia zawodowego znalazły się również studia aktorskie. Jednak i tam nie wytrwał oczywiście do końca, chociaż nauczyciele stale podkreślali, że ma talent, zwłaszcza gdy chodzi o umiejętności mimiczne. -
16 Ale jak to bywa, odsuwałem tę powinność aż do ostatniej chwili... Teraz ona odwzajemniła jego uśmiech. - Znam to. Człowiek zawsze myśli, że ma jeszcze dużo czasu, a potem nagle trzeba się porządnie naganiać. Czy jest pan hydraulikiem? - Nie, nie. Ale trochę się na tym znam. W każdym razie Patricia tak sądzi! - Wiedział, że znakomicie udało mu się sprowadzić rozmowę na tę płaszczyznę, którą lubią proste kobiety pokroju pani Collins. - Rzecz w tym.... że nie mogę znaleźć klucza! Wywróciłem kieszenie, przeszukałem samochód i... nic! Pani Collins prawie niepostrzeżenie znów się odrobinę wycofała. - Ma pan klucz? - Tak, ale jeszcze nigdy go nie używałem. Wydawało mi się, że mam go w samochodzie. Do diabła! - Podrapał się po głowie. - Patricia się na mnie wścieknie! Jak nagle się ochłodzi, a ogrzewanie nie będzie działało... - Chciałby pan, żebym wpuściła pana do środka? - wysnuła wniosek pani Collins, a on byłby prawie powiedział: brawo! - To byłoby naprawdę miłe z pani strony. - No cóż... sama nie wiem... - Przecież będzie pani cały czas w domu. Nie myślę, żeby mi się udało przejść obok pani i wynieść jakieś cenne przedmioty. Naprawdę tylko szybko sprawdzę, co się dzieje z tym ogrzewaniem. Po twarzy pani Collins poznał, że przez jej głowę przemykają oglą-
dane niegdyś filmy i różne zasłyszane historie o mężczyznach, którzy zjednują sobie zaufanie starszych kobiet, a później walą je młotkiem w głowę i ulatniają się ze wszystkim, co tylko da się wynieść. Nie mógł jej tego brać za złe. Gazety są pełne podobnych opowieści. - No cóż - powiedział - nie będę nalegać. Nie zna mnie pani i na pewno ma pani słuszność, zachowując ostrożność. Sprawdzę... - Nie dokończył zdania i zebrał się do odejścia.
17 Pani Collins się przezwyciężyła. - Stop. Proszę zaczekać. Nie powinno się przecież od razu wszystkich podejrzewać, prawda? - Wygrzebała klucz z kieszeni kombinezonu. - Proszę ze mną. Wejdziemy do środka. Zszedł najpierw do piwnicy i zajął się czymś w kotłowni, powodując głośne zgrzyty, po chwili jednak wszedł na górę i powiedział do pani Collins, która właśnie ścierała kurze w jadalni: - Muszę odkręcić kaloryfery we wszystkich pomieszczeniach. Nie ma pani nic przeciw temu? Wydawało się, że pani Collins wyzbyła się wobec niego wszelkich podejrzeń. - Niech pan odkręca - powiedziała. Stwierdził, że w tym domu nikt bynajmniej nie pławi się w luksusie. Stało tu kilka pięknych starych mebli, które prawdopodobnie kupił jesz-
cze stary Kevin McGowan i wraz z całą posiadłością zapisał spadkobiercom, zasadniczo jednak urządzono dom raczej prosto: wyposażono go w wygodne, ale z całą pewnością niedrogie fotele i sofy, w wiele poduszek i lamp do czytania oraz w surowo ociosane półki pełne książek. Phillip wyobrażał sobie, jak w chłodne zimowe dni albo w mokre burzowe wieczory wiosenne wszyscy siedzą w salonie przy kominku, czytają, prowadzą ciche rozmowy, a wokół stoją kieliszki do wina. Może dzieci bawią się u stóp tych osób i... Dość! Skrzywił twarz w cynicznym uśmiechu, gdy uświadomił sobie, jak bardzo uwiódł go charakter przytulnego gniazdka w tym starym dworku i jak już zaczął odmalowywać sobie w myślach obraz kompletnie idiotycznej sielanki. Może rzeczywistość nie wygląda tak idealnie. Tak czy inaczej dowiedział się, że jedna z dziewcząt nocami obściskuje się w cudzych stodołach, zamiast hołdować życiu rodzinnemu przy kominku. Może więc i te trzy zaprzyjaźnione pary małżeńskie nie są wcale ze sobą bez przerwy takie szczęśliwe. Dom jest przestronny, ale i tak jedno całymi tygodniami obija się o drugie, a kiedy pada deszcz, musi być jeszcze 18 gorzej. Jest tylko jedna kuchnia, jedna jadalnia, jeden salon, co oznacza, że sześcioro dorosłych i troje dzieci musi w istocie wspólnie układać plan dnia. - Idę na górę - powiedział Phillip do pani Collins, która skinęła potakująco głową, czyszcząc politurę stołu jadalnego. Schody prowadziły z okazałego hallu wejściowego na górę, skąd od
galerii odchodziły liczne drzwi, a także swego rodzaju wąska drabinka służąca zapewne do wejścia na poddasze. Phillip na chybił trafił otworzył drzwi znajdujące się najbliżej schodów i znalazł się w nader romantycznie urządzonej sypialni, w której było łoże z baldachimem, mnóstwo świec stojących na starej, bardzo pięknie odnowionej umywalce i gdzie wisiały ciężkie brokatowe zasłony na oknach. W szafie natomiast znajdowało się kilka ekskluzywnych kostiumów, które jak przypuszczał, musiały kosztować niezłe pieniądze. Przez chwilę zastanawiał się, czy rzeczywiście należą do Patricii, szybko jednak stwierdził, że to niemożliwe. Opisano mu ją jako osobę szczególnie drobną i delikatną. Tymczasem te kostiumy pasowałyby raczej na tęgą kobietę o okazałej posturze. Wyjrzawszy szybko przez okno, spostrzegł, że rozciąga się stąd widok na drogę wijącą się do wsi, najpierw biegnącą wzdłuż łąki, a później znikającą w dzikim lasku, którego nieliczne drzewa pokryły się delikatną wiosenną zielenią. Śliczniutka sypialnia, pomyślał, oglądając łazienkę z wejściem przez dyskretnie ukryte pod tapetą drzwi, niezwykle nowoczesną i wygodną. To musi być miłe uczucie budzić się tutaj rano, słuchać świergotu ptaków w parku, a potem brać boski, ciepły prysznic. Oczyma wyobraźni zobaczył własną sypialnię, która nawet nie zasługuje na to określenie, gdyż jego mieszkanie, znajdujące się w jednej z najokropniejszych dzielnic Londynu, składało się z jednego pokoju i wnęki kuchennej, kiedy więc Phillip chciał iść spać, musiał rozkładać
sofę i wyciągać pościel z szafy. W ogóle nie ma tam prawdziwej łazienki, tylko prysznic za przepierzeniem pod skośnym sufitem. Na klatce schodowej jest toaleta, którą dzieli z pięcioma innymi lokatorami. Zafajdane życie bez najmniejszych widoków na poprawę. 19 Owszem. Z jednym maleńkim. Już wkrótce. W kolejnej sypialni, przylegającej do pierwszej, zaczął się nieomal potykać o Patricię, która spoglądała na niego przynajmniej z kilkunastu fotografii rozmieszczonych na ścianach, stolikach i półkach. Nigdy nie była sama, na zdjęciach zawsze widać było rodzinę w komplecie: zdumiewająco drobna, delikatna kobieta o jaśniutkich włosach, bardzo atrakcyjna, przeważnie w objęciach wysokiego przystojnego mężczyzny, a obok dwie dziewczynki, równie ładne i jasnowłose jak matka, siedzące prawie zawsze na kucykach albo tulące nieporadne szczeniaczki. Phillip czuł, że nie są to zdjęcia robione spontanicznie, lecz starannie upozowane sceny, z taką intensywnością ukazujące obraz rodzinnej idylli, że wyglądało to aż nieprawdopodobnie. Ona chce, pomyślał, za wszelką cenę coś zainscenizować. Spójrzcie, jacy jesteśmy szczęśliwi! Na jakim wspaniałym świecie żyjemy! Idealny mąż. Idealna żona. Idealne dzieci. Kiedy ktoś robi takie pokazówki? zastanawiał się Phillip. Przeważnie wtedy, gdy coś nie gra. Jeszcze raz przyjrzał się rysom kobiety. Musiała niedawno skończyć trzydziestkę. Ta twarz nie ma jeszcze za sobą liftingu, ale uśmiech za-
stygł na niej tak, jak to się często zdarza w przypadku twarzy po operacjach plastycznych. W oczach kobiety nie było promiennej radości. Tylko żelazna wola. Twarda dyscyplina. Nie będzie łatwą przeciwniczką. Phillip wszedł do trzeciego pokoju, którego wygląd nie pozwolił mu jednak wyciągnąć żadnych wniosków na temat jego lokatorów. śadnych zdjęć ani ubrań w szafie. Na stojaku w garderobie wisiał samotny biały szlafrok. Ten pokój robił wrażenie pustego i zimnego - z wyjątkiem czerwonych zasłon na oknach, które sprawiały, że wyglądał bardziej kolorowo. Jakby ktoś usunął wszystko, co kiedyś czyniło ten pokój przytulnym, i do tej pory nie zadbał o wstawienie tu nowych, miłych przedmiotów. Phillipowi przyszedł na myśl ów rozwodnik, który całkiem niedawno ponownie się ożenił. Założyłby się, że to ta para mieszka w tym pokoju. 20 Właśnie zamierzał wejść na drabinkę, aby jeszcze rzucić okiem na pomieszczenia dzieci, kiedy w hallu zadzwonił telefon. Psiakrew, pomyślał. Pani Collins szybkim krokiem ruszyła w stronę aparatu. Phillip słyszał jej kroki na posadzce. - Tak, halo? - dobiegł go jej głos, a potem zaraz: - O, pani Roth... co u pani słychać?... Tak... tak... Przez dłuższą chwilę tylko słuchała i jedynie od czasu do czasu mówiła do słuchawki „tak” albo „w porządku”.
Doskonała Patricia wystrzeliła prawdopodobnie całą salwę wskazówek, pouczając panią Collins, w jaki sposób należy uporządkować dom i jak życzy sobie wszystko zastać. Ale przecież w którymś momencie pani Collins uda się przekazać jej informację, że usłużny kuzyn, wujek, bratanek, czy kto to akurat jest, właśnie naprawia ogrzewanie. I najpóźniej w tej chwili on powinien się stąd ulotnić. Poza tym, przyszło mu na myśl, czeka na niego Geraldine. Już od ponad pół godziny. Wprawdzie przywykła do czekania, ale mimo wszystko nie powinien nadużywać jej cierpliwości. Możliwie najspokojniej zszedł do hallu. Pani Collins do pewnego stopnia przypominała jagnię ofiarne. Phillip nie rozumiał, co mówiła Patricia, ale słyszał jej głos w telefonie. Mówiła głośno, wyraźnie i szybko. Skończyłem, dał bezgłośnie pani Collins do zrozumienia, wychodzę! Ale ta szmata nie mogła sobie tego oczywiście odpuścić. Może zresztą ucieszyła się, że ma sposobność przerwać potok słów Patricii. - Pani Roth - powiedziała szybko - ach, pani Roth, jest tu zresztą pani krewny. Ten, który miał naprawić ogrzewanie. Wpuściłam go. Już wszystko zreperował. Patricia najwyraźniej zaniemówiła, gdyż przez chwilę po drugiej stronie przewodu trwała cisza. Później kobieta coś powiedziała, a pani Collins wlepiła przerażony wzrok w Phillipa. 21
- Słucham? - zapytała. - Nie ma pani krewnych w Anglii? Phillip uznał, że w gadaninie dochodzącej ze słuchawki pobrzmiewa lekka histeria. - Ogrzewanie wcale nie jest zepsute? - powtórzyła za nią pani Collins. W oczach sprzątaczki pojawiło się nerwowe migotanie. Najwyraźniej oczekiwała, że zostanie powalona na ziemię, zadźgana lub zgwałcona. A przecież, pomyślał Phillip, który znalazł się już prawie przy drzwiach, powinna właściwie zauważyć, że chcę tylko stąd wyjść. Pani Collins opuściła słuchawkę, w której nadal słychać było głos Patricii. - Kim pan jest? - zapytała. Trzymając rękę na klamce, Phillip uśmiechnął się miło do pani Collins. - J e s t e m spokrewniony z panią Roth - odpowiedział - tyle że ona jeszcze o tym nie wie. Zostawił panią Collins z wyrazem zdumienia na twarzy i wyszedł w ciepły wiosenny dzień. Miał już pewien ogląd sytuacji. 2
Dziennik Ricardy
13 kwietnia. W poniedziałek rano jadę do taty, a potem razem z nim do Stanbury. Nikt nie wie, jak strasznie mi brak taty. Nawet mama, bo gdyby się dowiedziała, pomyślałaby sobie, że z nią nie lubię być i byłaby bardzo nieszczęśliwa. Wtedy jak odeszła od taty, zapytała mnie, z kim wolałabym mieszkać, i wyglądała tak smutno i samotnie, że powiedziałam: Z tobą, mamo. Ale to nie była prawda. W głębi serca cały czas wołałam: z tatą, z tatą! Mama oczywiście tego nie słyszała, a ja miałam takie 22 wyrzuty sumienia, że objęłam ją i mocno się do niej przytuliłam. Później jednak już nigdy m nie o to nie pytała. Nie jest źle mieszkać z mamą, ale z tatą to po prostu coś całkiem szczególnego, i nikt na świecie go nie zastąpi. Wszystko oddałabym za to, żeby tylko móc być z nim zawsze. Pod jednym warunkiem: że nie ożeniłby się z tą ohydną babą. Nienawidzę jej, nienawidzę, nienawidzę! Jest naprawdę taka obrzydliwa! Nie ma drugiej takiej! Młodsza od mamy, ale uważam, że nawet w połowie nie jest taka ładna! Prowadzi samochód, mając okulary na nosie, i wygląda wtedy jak nauczycielka. Jest lekarzem weterynarii! Tata próbował mnie na to nabrać. - Ricardo, wyobraź sobie, że ona leczy zwierzęta! A ty przecież, jak dorośniesz, też chcesz być lekarzem weterynarii! Jessica będzie ci mogła wiele o tym opowiedzieć. I na pewno zabierze cię ze sobą do swojego gabinetu!
Dzięki, nie mam ochoty! Tata po prostu nie widzi, że jestem już trochę starsza! Lekarzem weterynarii chciałam zostać, jak miałam dziewięć czy dziesięć lat. Chcą tego wszystkie małe dziewczynki, nawet teraz Sophie i Diane. To typowe. Ale w tej chwili wcale nie wiem, kim pragnę zostać. Najlepiej nikim. Chcę po prostu żyć. Poznać siebie i świat. I zapomnieć o wszystkim. O tym całym gównie z rodzicami. Czy ludzie naprawdę nie mogą się wcześniej zastanowić nad tym, czy rzeczywiście chcą ze sobą być? No, jeszcze zanim wydadzą na świat niewinne dzieci? Powinno istnieć prawo, które zabraniałoby ludziom rozwodzenia się, jeśli już mają dzieci. Dopiero jakby dzieci skończyły szkołę, rodzice mogliby się rozstać. Może wielu z nich jakoś by ze sobą wytrzymało. Kiedy mama powiedziała mi, że tata się żeni, powiedziałam, że już nigdy nie pojadę z nim do Stanbury. I że nie chcę go więcej widzieć. Mama nie potraktowała moich słów poważnie, nigdy tego nie robi, a ja oczywiście nie dotrzymałam słowa. Nie dałam rady. Nigdy już nie zobaczyć taty, to byłoby zbyt wielkie cierpienie, nie wytrzymałabym tego. Najgorsze jest tylko to, że on ciągle jest z tą J. Ona udaje taką cholernie miłą, wyrozumiałą i na pewno bardzo by chciała, żebym zwierzała się jej ze swoich problemów czy coś takiego, ale niedoczekanie jej. To już wolałabym opowiedzieć coś Evelin albo Patricii. No, Patricii może 23 nie. Jest zimna jak zdechła ryba i ciągle się uśmiecha, jakby reklamowała pastę do zębów. Jednak Evelin jest naprawdę miła. Trochę głupia, ale ona też
ma bardzo trudne życie. Najbardziej chciałabym pojechać z tatą na wakacje zupełnie sama. Bez nikogo innego. Tylko on i ja. Pragnęłabym przejechać z nim samochodem z przyczepą całą Kanadę. To jest moje marzenie. Wieczorami siadalibyśmy przy ognisku, prażylibyśmy pianki cukrowe marshmallow i patrzylibyśmy w gwiazdy. A w dzień udałoby się nam może zobaczyć niedźwiedzia grizzly. I łosie. Od tej chwili będę to pisała na wszystkich kartkach ze swoimi życzeniami. Na Boże Narodzenie, na Wielkanoc i na urodziny. Będę pisać wyłącznie tak: M o i m ż y c z e n i e m s ą w a k a c j e w K a n a dzi e- w ył ączni ej ai tata. Tata kiedyś spełni to moje pragnienie. Ale te ferie wielkanocne spędzę znowu w Stanbury. Nienawidzę go. Nienawidzę J. Nienawidzę swojego życia.
3
Pierwszego wieczoru w Stanbury jedli zawsze spaghetti. Była to wieloletnia tradycja, a tradycji przestrzegano z żelazną konsekwencją. Na ogół trzy kobiety gotowały wspólnie makaron, a potem wszyscy razem
jedli w jadalni, wypijając do tego dwie butelki szampana. Następnego wieczoru gotowali mężczyźni, potem znów kobiety, i tak dalej. Tylko od czasu do czasu szli do pubu. Gdy Jessica zeszła z góry, była zdumiona, że nie spotkała nikogo w kuchni. Po przyjeździe wszyscy rozeszli się do swoich pokojów, żeby rozpakować walizki, ale uzgodnili, że o siódmej zaczną gotować. A teraz było już kwadrans po siódmej. Wszystko jedno, pomyślała, w takim razie zacznę sama. Upewniła się, że szampan stoi w lodówce, i zaczęła nalewać wody do dużego garnka. Z okna miała widok na park, który opromieniało łagodne, złote wieczorne słońce. Tuż po wylądowaniu w południe na Leeds 24 Bradford International Airport stwierdzili, że jak na kwiecień jest niezwykle ciepło. Odebrali dwa wypożyczone samochody, a w drodze z Yeadon do Stanbury wszyscy pozdejmowali kurtki i płaszcze. Wszędzie kwitły żonkile, a kilka drzew okryło się już jasną świeżą zielenią. Jessica ujrzała Leona i Tima idących obok siebie po trawniku; wydawało się, że są pogrążeni w bardzo poważnej rozmowie, gdyż obaj mieli zmarszczone czoła i doprawdy nie wyglądali na szczęśliwych. Leon był mężem Patricii, a jego przyjaciele zachowywali się przeważnie tak, jakby to on był właścicielem Stanbury, chociaż posiadłość dostała w spadku jego żona. Prawdę mówiąc, Leon nie miał tu nic do powiedzenia, a kiedy ktoś omawiał z nim coś, co dotyczyło domu, wiedziano, że zaraz pójdzie do Patricii, by posłuchać jej wskazówek.
Jessica posoliła wodę, postawiła garnek na kuchence i włączyła gaz. Były to jej drugie ferie wielkanocne w Stanbury, a ogółem szósty pobyt, gdyż byli tu już także w Zielone Świątki, latem, jesienią i w Boże Narodzenie. Czuła się więc swobodnie w kuchni i niewątpliwie polubiła ten dom i okolicę. A mimo to myślała niekiedy, że byłoby pięknie pojechać z mężem, Alexandrem, w jakieś inne miejsce. Tylko z nim. Co jak na ironię było pragnieniem, które dzieliła z piętnastoletnią córką Alexandra, i niewątpliwie tylko to je łączyło. Jessica wiedziała, że Ricarda bezgranicznie jej nienawidzi. Wcześniej, w sypialni, gdy rozpakowywali walizki, Alexander wyjął kartkę z kieszeni spodni i podał ją Jessice. - Masz. Przeczytaj. Kartka z życzeniem Ricardy. Na Wielkanoc. Była to kartka z perforacją, bezpardonowo wyrwana z kołonotatnika. Poza tym Ricarda nie zadała sobie najmniejszego trudu, żeby napisać te zdania ładnym i wyraźnym pismem. Na samej górze nabazgrała: K a r t k a z m o i m ż y c z e n i e m , a pod spodem olbrzymimi literami, mocno przyciskając długopis: M o i m ż y c ze ni e ms ą w a ka c j e w K a na d zi e - w ył ą c zni e j a i ta ta . Słowo „wyłącznie” było trzykrotnie podkreślone grubą krechą. - A gdybyś istotnie wyjechał kiedyś tylko z nią? - zapytała Jessica, oddając mu kartkę. - Może to by wam dobrze zrobiło. Ona całkiem najwyraźniej nie radzi sobie z waszym rozwodem, twoim i Eleny. A już na pewno nie z faktem, że ponownie się ożeniłeś. Może powinieneś dać 25
jej poczucie, że pewna cząstka twojego serca nadal należy do niej, wyłącznie do niej. Alexander pokręcił głową. - Nie chcę całymi tygodniami być bez ciebie. - Zrozumiałabym to. I może wszystkich nas posunęłoby to o krok dalej. - Ricarda musiałaby najpierw zacząć się inaczej zachowywać. Bo jej stosunek do ciebie nie zasługuje na najmniejszą nagrodę. Jeśli teraz spełnię jej życzenie, uwierzy, że może pozwolić sobie na wszystko. Znam swoją córkę. Ponieważ Ricarda oznajmiła już w samochodzie, że nie ma mowy, aby uczestniczyła we wspólnej kolacji, Alexander wszedł teraz na poddasze, żeby z nią porozmawiać. Jessica była ciekawa, czyjej mąż coś wskóra. Drzwi otworzyły się z impetem i do kuchni wpadła zdyszana Evelin. Przebrała się do kolacji, wkładając jak zwykle nieco zbyt luksusowy strój. Tę suknię z lazurowego jedwabiu, skrojoną tak, że niedbale opływała figurę, Jessica włożyłaby co najwyżej do teatru. Tutaj, w Stanbury, nosiła prawie wyłącznie dżinsy i podkoszulki. - Trochę się spóźniłam - powiedziała Evelin, nie sprawiając wrażenia dorosłej kobiety, tylko raczej uczennicy, która wstydzi się, że czegoś zaniedbała - bardzo mi przykro. Zapomniałam o czasie... - Z pośpiechu wystąpiły jej czerwone plamy na twarzy. - Gdzie jest Patricia? - Pewnie też zapomniała o czasie - odparła Jessica z pełnym spoko-
jem. - Nie martw się. Zanim woda się zagotuje i tak minie parę minut. - W ogóle nie wiem, gdzie podział się Tim. Jessica wskazała ręką okno. - Jest z Leonem na dworze. Wyglądają na pogrążonych w jakiejś nadzwyczaj ważnej rozmowie. Evelin usiadła na krześle. - Pokroić pomidory? - Lepiej, żebyś nie robiła tego w tej sukni. Poza tym... twoja ręka! Evelin miała zabandażowaną lewą rękę - wypadek podczas gry w tenisa, o czym poinformowała wszystkich rano w chwili wyjazdu. Evelin regularnie grywała w tenisa i codziennie chodziła do fitness clubu, 26 uprawiała jogging i uczestniczyła w kursie aerobiku, ale była w ogóle nie wysportowana, niezdarna i często się kaleczyła. Nic dziwnego, myślała nieraz Jessica, z jej figurą! Evelin nie miała okazałej postury, tylko była po prostu tłusta, i zdawało się, że ciągle przybiera na wadze. Ćwiczenia sportowe nie mogły zrównoważyć faktu, że od rana do wieczora dostarczała swojemu organizmowi mnóstwa kalorii w postaci tortów, czekolad i nazbyt wielu kieliszków prosecco . Mimo małżeństwa wyglądającego na wzorowe i posiadania pięknego domu, w którym mieszkała, nie sprawiała wrażenia szczęśliwej. Nie pracowała zawodowo, nie miała dzieci, a jej mąż całymi dniami przesiadywał w gabinecie psychoterapeutycznym, gdzie z powodzeniem prowadził prywatną praktykę, co przynosiło mu mnóstwo pieniędzy. Evelin przez wiele czasu była sama. I emanowała tą
samotnością i uczuciem przybicia. - Sześć lat temu - opowiadała kiedyś Patricia - poroniła w szóstym miesiącu i zdaje się, że od tej pory nie może ponownie zajść w ciążę. Myślę, że to ją bardzo przygnębia. - Co będziesz robić w te ferie? - spytała Evelin. - Znowu tak dużo chodzić? Jessica od samego początku zdumiewała przyjaciół swoim zamiłowaniem do nieskończenie długich samotnych spacerów. Wychodziła przynajmniej na dwie albo trzy godziny, niezależnie od tego, czy padał deszcz, czy świeciło słońce. Czasem całymi dniami nie widywała się z resztą domowników. Doszło już do uszu Jessiki, że Patricia utyskuje z tego powodu: Jessica za bardzo się izoluje i zbyt często chadza własnymi drogami. Opowiedział jej o tym Alexander. - Może powinnaś poprosić ją albo Evelin, żeby ci towarzyszyły powiedział - albo przyłączyć się do nich. W przeciwnym razie nabiorą przekonania, że zbytnio ich nie polubiłaś. - Mogę lubić ludzi, co wcale nie znaczy, że muszę przebywać z nimi dwadzieścia cztery godziny na dobę. Patricia i Evelin wystają ciągle na skraju łąki, przyglądając się, jak córki Patricii jeżdżą na kucykach. To naprawdę nie jest zajęcie dla mnie. - Myślę po prostu, że mogłabyś to zrobić r a z n a j a k i ś czas. Aby stworzyć pewne poczucie wspólnoty. 27 Jessica kilkakrotnie w przeszłości próbowała spełnić życzenie
Alexandra, ale zanudziła się przy tym prawie na śmierć. Diane i Sophie jeździły w kółko na kucykach, a Patricia komentowała każdy ruch córek i opowiadała mnóstwo anegdot z życia obu dziewczynek. To było jej ulubione zajęcie. Nie znała innego tematu rozmów. Tylko rodzina. Jej dzieci, jej mąż. Jej mąż, jej dzieci. Od czasu do czasu mówiła jeszcze o przyjaciołach albo o nauczycielach dzieci, a niekiedy też o procesach męża, który był adwokatem, i to - jeśli dać wiarę słowom Patricii - jednym z najznakomitszych i odnoszących największe sukcesy w całym Monachium. Świat tej kobiety był tak nieskazitelny, że normalny człowiek tego nie wytrzymywał. Jessica była pełna nieufności wobec owej niedoścignionej perfekcji, poza tym nieustanne chełpienie się dziećmi uważała za nietaktowne w stosunku do Evelin, jeśli wziąć pod uwagę traumę, którą ta przeżyła. Początkowo Jessica nie mogła zrozumieć, dlaczego Evelin mimo to czuje się tak bardzo związana z Patricią, z biegiem czasu jednak zaczęła się domyślać, że podczas wspólnie spędzanych chwil Evelin stara się utożsamić z przyjaciółką. Chyba Patricią stanowiła dla niej wzór, ideał. Dlatego też sama próbowała uprawiać wszystkie rodzaje sportów, które uprawiała tamta. Tyle że Patricia w tym błyszczała, a Evelin zachowywała się jak ostatnia niezdara. Przyglądając się, jak siedzi na krześle kuchennym w tej opływającej figurę sukni, gruba i ociężała, Jessica pomyślała: ze wszystkich tutaj obecnych ona jest najnieszczęśliwsza. Ma takie smutne oczy i chyba nikt z nią nigdy naprawdę nie rozmawia. W spontanicznym odruchu już chciała podejść do niej, usiąść obok, objąć ją ramieniem i zapytać, co ją tak bardzo przygnębia, ale właśnie w
tym momencie gwałtownie otworzyły się drzwi i do kuchni weszła Patricią. Jak zawsze, gdy tylko znalazła się w jakimś pomieszczeniu, wydawało się i tym razem, że natychmiast wzięła je w posiadanie i całkowicie sobą wypełniła - mimo metra sześćdziesięciu wzrostu i kruchej, dziecięcej figury. Bez względu na to, co robiła, zawsze była niezmiernie dynamiczna, i wielu ludzi uważało ją za strasznie męczącą. 28 - Spóźniłam się - powiedziała - bardzo mi przykro. Jej długie jasne włosy lśniły we wpadających do kuchni promieniach wieczornego słońca. Miała na sobie obcisłe spodnie i marynarkę w kolorze butelkowym, domowy strój nadający się doskonale do tego, żeby w nim gotować, zarazem jednak wystarczająco elegancki, aby później przy kolacji dobrze w nim wyglądać. Był to jeden z takich fatałaszków, który w Jessice zawsze prowokował pytanie, skąd pewne kobiety umieją je wytrzasnąć. Patricia usiadła na stole, co było dla niej typowe. Nigdy nie klapnęłaby po prostu, jak Evelin, na krześle. We wszystkim, co robiła, kryła się zawsze jakaś szczególna energia, szczególna ruchliwość. - Rozmawiałam jeszcze przez telefon z panią Collins. To jest naprawdę najmniej odpowiedzialna osoba, jaką kiedykolwiek poznałam. Jak ona mogła pozwolić, żeby po domu włóczył się jakiś absolutnie obcy facet tylko dlatego, że twierdził, iż jest ze mną spokrewniony i musi zreperować ogrzewanie? Mogła przynajmniej najpierw do mnie zadzwonić i spytać!
Jessica cicho westchnęła. Patricia już od kilku dni lamentowała na ten temat. Bezpośrednio po tym zdarzeniu, kiedy od pani Collins dowiedziała się o tym obcym mężczyźnie, zadzwoniła do przyjaciół i wszystko im opowiedziała. Rozprawiała o tym również bez przerwy w trakcie lotu z Monachium do Leeds. Strasznie się denerwowała, szczególnie tym, że jej mąż przyjął tę wiadomość dosyć spokojnie. - Nie rozumiem, skąd u Leona tyle opanowania! - powtarzała ciągle w samolocie. - Przecież taki typek może być niebezpieczny. Jakiś kryminalista, zboczeniec... czyja wiem? Mamy dwie małe córeczki... o Boże, przez całe te ferie nie zaznam ani chwili spokoju! Jeszcze do teraz nie mogła się uspokoić. - Pani Collins mówi, że budził zaufanie swoim wyglądem. Naprawdę nie wiem, jak człowiek może być tak głupi. Jakby można było kierować się czyjąś powierzchownością! Co ta stara baba sobie myśli? śe zbrodniarze noszą czarną klapkę na oku i trzydniowy zarost? Gdybym tylko wiedziała, czego ten typek tutaj szukał! 29 - W każdym razie najwyraźniej niczego nie ukradł - powiedziała Evelin. To stwierdzenie Jessica usłyszała dzisiaj już po raz piąty albo szósty. Mimo to byłoby chyba błędem wnioskować z tego o czyimś braku inteligencji. Mówiąc o tajemniczym nieznajomym, wszyscy ciągle się powtarzali, gdyż sfera domysłów była tu ograniczona. I naprawdę już od dłuższego czasu wałkowanie tego w kółko straciło sens. Było jednak jasne, że
Patricia tak szybko sobie tej sprawy nie odpuści. - Szpiegował tu - powiedziała - to pewne. Może próbował wyniuchać, którędy najlepiej dostać się w nocy do domu. Albo otworzył sobie okno w piwnicy, żeby później móc wejść do środka. - Można to przecież sprawdzić - powiedziała Jessica. - A jak myślisz, co zrobiłam od razu po przyjeździe? Zajrzałam do każdej możliwej dziury i potrząsnęłam każdym oknem. Sprawdziłam też zamki w drzwiach. - Patricia się wzdrygnęła. - Boże, ile tam na dole jest kurzu! I jaka rupieciarnia. Od pokoleń nikt tego nie uprzątał. - Ja uważam ten pomysł za nielogiczny - powiedziała Jessica. - Dom stoi pusty od Bożego Narodzenia. Na zupełnym uboczu. Gdyby ktoś za wszelką cenę chciał się do niego dostać, to i tak by tu wszedł. Po co miałby czekać, aż wszyscy się zjedziemy? Przecież to byłoby niemądre. Dlaczego miałby się pokazać sprzątaczce i podać jej swoje nazwisko? Skoro miał trzy miesiące na wyniesienie stąd wszystkiego przez nikogo nie niepokojony? Gdyby tylko chciał? Pomijając już fakt, że nie ma tu zbyt wiele do wyniesienia. - Ale on o tym nie wie. Kiedy nas nie ma, zasłony są zawsze zasunięte. Z zewnątrz niczego nie widać. - Wobec tego teraz już to wie. Bo z pewnością dokładnie się rozejrzał. Nie ma tu niczego, co czyniłoby opłacalnym ryzyko włamania. - Może on wcale nie chce niczego ukraść - upierała się Patricia może to zboczeniec. Jakiś perwersyjny typ, który pewnej nocy urządzi nam tu krwawą łaźnię!
30 Evelin zbladła. - Nie opowiadaj takich strasznych rzeczy! - wykrzyknęła. - Bo już chyba oka nie zmrużę! Patricia obrzuciła ją chłodnym spojrzeniem. - Negowanie takiej możliwości wcale nie uczyni cię bezpieczniejszą. - Ale kiedy ty widzisz wszystko w takich czarnych barwach... W obawie, że za moment wybuchnie kłótnia, Jessica wtrąciła się do rozmowy. - A jeśli on rzeczywiście jest twoim krewnym? - zapytała spokojnie. Patricia wlepiła w nią wzrok. - Ja nie mam krewnych w Anglii. - Nie wiesz tego. Przecież może to być twój kuzyn trzeciego lub czwartego stopnia... albo ktoś, kto się wżenił... czyja wiem! Twój dziadek był Anglikiem. Musi więc być tutaj jakaś rodzinna gałąź. - Mój dziadek założył rodzinę w Niemczech. Spośród jego angielskich krewnych nikt już nie żyje, dziadek bardzo często mi o tym opowiadał. Po powrocie do Anglii był samotny. Nie może więc nikogo być. - Ale może jednak ktoś pozostał? Właśnie ten mężczyzna. I może po prostu chce tylko nawiązać z tobą kontakt? - Bardzo osobliwy sposób nawiązywania kontaktów. Dlaczego nie przyjdzie tutaj, nie przedstawi się? Moglibyśmy wspólnie wypić herbatę, i na tym by się skończyło.
- Może właśnie tego chciał. Przyszedł, a nas nie było. Przypadkiem trafił na panią Collins. Skorzystał z okazji, żeby zapuścić żurawia w twoje życie. Pewnie pęka z ciekawości, jak wygląda i żyje jego niemiecka... no, może kuzynka albo ktoś w tym rodzaju?! - Ale... - Nie jest to najwytworniejszy sposób. Oczywiście, że nie powinno się robić czegoś takiego. Ale to tylko teoria, bardzo jednak odległa od twojej wizji zboczeńca. Patricia nie wydawała się przekonana. 31 - No tak... - powiedziała niepewnie. Jessica podeszła do lodówki, otworzyła ją i wyciągnęła butelkę prosecco. - Chodźcie - powiedziała - wypijmy po kieliszku. Bez mężczyzn. Za nasz urlop i za to, żeby zboczeniec Patricii okazał się w rzeczywistości miłym człowiekiem, z którym będziemy się dobrze rozumieć! Na dworze dzień chylił się ku zachodowi. Spokojna cisza zaległa w kuchni. Woda na spaghetti zaczęła wrzeć. Jessica wyjrzała na dwór. Leon i Tim wracali przez ogród. Usta Tima wyglądały jak cienka kreska, tak mocno je zacisnął. Leon zaś perorował i gestykulował. Coś z nimi jest nie w porządku, pomyślała Jessica. Była zdumiona i zaniepokojona. Do tej pory między tymi dwoma przyjaciółmi wszystko było zawsze okay! To ich wyróżniało.
Jakiekolwiek odstępstwo było nie do pomyślenia. Ricarda istotnie nie zeszła na wspólną kolację. Alexander nie zdołał jednak z nią porozmawiać, bo nie zastał córki w pokoju i nie mógł jej znaleźć w całym domu. Siedział z grobową miną przy stole, podczas gdy Patricia przemawiała do niego w ten swój męczący sposób. - Nie możesz na to pozwolić! Dziewczynka ma dopiero piętnaście lat! To nadzwyczaj niebezpieczny wiek. Może spotyka się z jakimś mężczyzną! Chcesz niedługo zostać dziadkiem? - Proszę cię! - powiedział znużony Alexander i potarł twarz dłonią. Do tego naprawdę jeszcze się nie posunęła! - A skąd wiesz? Nie wiesz nawet, gdzie się podziewa. I już w ogóle nie masz na nią żadnego wpływu. Bo jak byś miał mieć, skoro się rozwiodłeś. Wiesz, że nigdy nie miałam dobrego zdania o wychowawczych metodach Eleny. Zawsze zostawiała Ricardzie zbyt wiele swobody, przede wszystkim dlatego, żeby się przy tym dziecku zbytnio nie urobić. Pomyśleć, jak ja się angażuję w wychowanie Diane i Sophie! Ale dla madame to byłoby oczywiście nic! 32 Jessica dziwiła się często, jak ostro i z jaką pogardą przyjaciele Alexandra mówili o jego byłej żonie. W końcu przez wiele lat należała do ich kręgu, spędzała z nimi wakacje w Stanbury, mieszkała z nimi wszystkimi, rozmawiała, śmiała się, a może i nieraz otwierała przed nimi duszę. W chwili rozwodu stała się najwyraźniej napiętnowana. Jessica
wtrąciła się, odnosiła bowiem wrażenie, że wobec wywodów Patricii trajkoczącej jak karabin maszynowy Alexander stał się zupełnie bezbronny. - Myślę, że nie powinniśmy wywoływać wilka z lasu - powiedziała. - To zupełnie normalne, że dziewczynka w wieku Ricardy odsuwa się od rodziny i zaczyna chodzić własnymi drogami. Ze mną było tak samo. - Z moimi córkami tak nie będzie - powiedziała Patricia stanowczo, a dziewczynki, które jak uważała Jessica, już dzisiaj były nadmiernie przekonane o swojej nieomylności, uśmiechnęły się potakująco. Leon wzniósł toast za nadchodzące ferie i wszyscy trącili się kieliszkami. W starym, wyłożonym drewnem pomieszczeniu niewątpliwie dało się nagle odczuć ciepłe uczucie przyjaźni, wzajemnej przynależności i zaufania. Jessica zrozumiała, że ci ludzie są złączeni utrwalaną przez lata niemal rodzinną więzią. Przyglądała się trzem mężczyznom zaprzyjaźnionym od dzieciństwa. Alexandrowi, Leonowi i Timowi. - Nas mogłaś zawsze spotkać razem - opowiadał jej kiedyś Alexander - właściwie wszystko robiliśmy wspólnie. I cieszymy się, że udało się nam zachować tę przyjaźń, chociaż na uniwersytecie każdy z nas musiał z konieczności pójść własną drogą. Tuż przed kolacją Jessica zagadnęła Leona o jego spór z Timem. - Pokłóciliście się? Widziałam was idących przez ogród i... Leon przerwał jej, uśmiechając się lekko. - Boże broń! Źle sobie to wytłumaczyłaś. Nie kłóciliśmy się. Tim opowiadał mi, nad czym właśnie pracuje, a ja przysłuchiwałem się
z zainteresowaniem. Może zinterpretowałaś sobie nasze skupienie jako poirytowanie, ale to naprawdę nie było to. 33 Jessice nie wydawało się, by wzrok ją zmylił, ale po doświadczeniach, wprawdzie nielicznych, z tą grupą przyjaciół wiedziała, iż drążenie sprawy nie miałoby sensu. Teraz więc przy stole zwróciła się do Tima. - Tim, słyszałam, że pracujesz nad czymś interesującym. Możesz już o tym coś opowiedzieć? - No cóż - powiedział Tim - nie pracuję nad żadnym konkretnym przypadkiem, jeśli to masz na myśli. Zacząłem tylko przygotować się do promocji doktorskiej. - Po co tak nagle chcesz się doktoryzować? - zapytała Patricia. Twoja kariera psychoterapeutyczna przebiega błyskotliwie, treningi podnoszące samoocenę pacjentów również. Myślisz, że to będzie odgrywało jakąś rolę, jeśli przed nazwiskiem postawisz sobie tytuł doktora? - Droga Patricio - odparł Tim - myślę, że ogromny urok życia polega na wyzwaniach, które podejmujemy i którym następnie oddajemy się z całym zaangażowaniem. W końcu nie chodzi tylko o to, co jest nam nieodzownie potrzebne. Chodzi o posuwanie się do przodu, o to, żeby za każdym razem odrobinę wyżej podnosić poprzeczkę. - Jaki jest temat twojej pracy doktorskiej? - zapytała Jessica. Timowi podobało się, że jego projekt znalazł się w centrum za interesowania, dało się to po nim poznać.
- Zależność - odpowiedział. - Zależność, która rodzi się między ludźmi? - Tak, a poza tym wynikające z niej różne układy między sprawcą i ofiarą. Co prawie zawsze dzieje się w stosunku zależności między dwojgiem ludzi. Kto i dlaczego przejmuje daną rolę? Jakie korzyści czerpie z tego każda ze stron? - To brzmi interesująco - przyznała Jessica. - T o j est interesujące - odparł Tim z zarozumiałą miną - ale też bardzo złożone i wymaga niezwykle intensywnej pracy. Podczas tych ferii będę miał co robić. - Dopiero zaczynasz? - zapytała Patricia. Tim przytaknął. 34 - Prawdę mówiąc, przygotowuję się. Tworzę sobie kilka profili osobowości, na podstawie których postaram się potem wyłożyć swoje teorie. Patricia roześmiała się nieco za gwałtownie. - O, wobec tego przebywanie blisko ciebie jest dość niebezpieczne. Jeszcze będzie można odnaleźć się w twojej pracy jako przypadek. - Tak się może zdarzyć - potwierdził Tim. Patricia wpatrzyła się w niego. - No cóż, mnie to właściwie nie dotyczy. Myślę, że mimo najlepszych chęci nikt nie mógłby mi przypisać jakiejkolwiek formy zależności. - Taka jesteś tego pewna? - zapytał Tim.
Oczy Patricii się zaiskrzyły. - No, naprawdę chciałabym wiedzieć, gdzie mógłbyś we mnie znaleźć coś takiego! - O, myślę, że wszyscy to natychmiast dostrzegają. Jesteś bezgranicznie uzależniona od wizerunku, jaki pokazujesz na zewnątrz. Idealna Patricia. Idealna małżonka. Idealna matka. Z idealnymi dziećmi i idealnym mężem w idealnym domu. Po prostu idealne życie. W ten sposób popadasz w potworną zależność od Leona. Ponieważ sama nie zdołałabyś utrzymać tego obrazu, jesteś zdana na jego współdziałanie z tobą, w zamian więc również ty musisz okazywać mu... pewne zrozumienie. Patricia dostała wypieków na policzkach. Siedziała na swoim miejscu wyprostowana i tak napięta, jak stalowa sprężyna. - Czy mógłbyś wyrazić się jaśniej? - zapytała ostrym tonem. Tim z powrotem oddał się jedzeniu. - Myślę, że się rozumiemy - odpowiedział, przeżuwając i nie okazując najmniejszych emocji. Przez kilka minut trwało przy stole nieco przykre milczenie, a potem wszyscy usłyszeli trzask drzwi wejściowych. - To na pewno Ricarda! - zawołała natychmiast Patricia, chcąc najwyraźniej odwrócić uwagę od siebie jako przedmiotu rozmowy. 35 - Alexandrze, powinieneś zaraz pójść do niej i powiedzieć jej, co o tym myślisz. Alexander już chciał wstać, ale Jessica szybko położyła mu dłoń na
ramieniu. - Nie. Bo tylko wszystko pogorszysz. Zostaw ją na razie w spokoju. - Wcale nie chciałem iść do Ricardy - wyjaśnił Alexander. - Właściwie chciałem coś oznajmić. - Ja... W tym momencie Jessica wpiła mu paznokcie w ramię. - Nie! Nie, proszę nie! Wszyscy utkwili w niej wzrok. - Co się dzieje? - spytała Evelin. Alexander usiadł. - Nie rozumiem cię - powiedział. Jessica podniosła się szybko. - Zajrzę do Ricardy - mruknęła. Wiedziała, że spotka się z odrzuceniem. Mimo to szybkim krokiem opuściła kuchnię i poszła schodami na piętro.
4
Jessica przebudziła się w środku nocy i nie od razu pojęła, co wyrwało ją ze snu. Musiało to być coś głęboko niepokojącego, gdyż serce biło jej gwałtownie i miała poczucie zagrożenia, chociaż zupełnie nie wiedziała, jakiego mogło być rodzaju. Chociaż już kilka razy spędzała
ferie w Stanbury, była to jednak od pewnego czasu pierwsza noc w nie swoim łóżku, może więc to wytrąciło ją z równowagi. Później jednak zauważyła promień światła przeświecający spod drzwi łazienki i w tym samym momencie zobaczyła również, że łóżko obok niej jest puste. Zrozumiała, co ją obudziło, i cicho westchnęła. Od wielu tygodni nic złego się nie działo. Kiedyś więc taka noc nieuchronnie musiała znów nadejść. 36 Jessica włączyła lampkę nocną, wysunęła nogi z łóżka i rzuciła okiem na budzik radiowy, który stał na podłodze. Przed czwartą. Typowa pora. Cicho zastukała do drzwi łazienki. - Alexandrze? Nie odpowiedział, weszła więc do środka. Stał przy umywalce, nabierał zimnej wody w dłonie i skrapiał sobie twarz. Był śmiertelnie blady i zdawał się drżeć na całym ciele. - Alexandrze! - Jessica podeszła do niego i położyła mu rękę na ramieniu. - Znowu miałeś zły sen? Skinął potakująco głową. Zakręcił kran, sięgnął po ręcznik, wytarł twarz i ręce. Nawet lodowata woda nie zdołała zabarwić jego policzków. - Przykro mi, jeśli cię obudziłem - powiedział. - Boję się, że znów krzyczałem albo majaczyłem. - Nie wiem. Obudziłam się dopiero przed chwilą. Nie ma to zresztą znaczenia. - Przysiadła na brzegu wanny i delikatnie przyciągnęła go do
siebie. - Nigdy mi nie opowiesz, co ci się śni? Co cię tak bardzo gnębi? Pokręcił przecząco głową. - To by nic nie zmieniło. Wszystko zdarzyło się już tak dawno. - Kiedy mówi się o pewnych sprawach, to zawsze coś to zmienia. Może właśnie dlatego masz problemy, że wszystko zbyt głęboko skrywasz w sobie. Znów pokręcił głową i przetarł oczy zaczerwienione od zmęczenia. - Nie. Są sprawy... których lepiej nie ruszać. Niech spoczywają, gdzie są... w przeszłości. Jessica westchnęła. - Ale nie spoczywają. I w tym cały szkopuł. Szaleją w twojej duszy. Dręczą cię. Nie pozwalają się stłamsić. Alexander znów pokręcił głową, po czym ukrył twarz w dłoniach, a Jessica dobrze wiedziała, że ta rozmowa będzie miała podobny przebieg 37 jak wszystkie dotychczasowe i zakończy się niczym. Było już ileś takich nocy jak ta, kiedy to siedzieli w domowej łazience, a czasem w kuchni lub obok siebie w łóżku. Alexander budził się z krzykiem i potrzebował wiele czasu, żeby przyjść do siebie i uspokoić rozdygotane ciało. Kiedy zdarzyło się to po raz pierwszy - było to na kilka tygodni przed ich ślubem - Jessica myślała, że to zmory senne, trapiące przecież od czasu do czasu wielu ludzi. Jednakże już wtedy była przerażona gwałtownością ataków nękających Alexandra i tym, że aż tyle czasu potrzebuje na otrząśnięcie się z tego złego snu. Oczywiście próbowała się dowiedzieć, co go
tak prześladuje, twierdził jednak, że nie pamięta dokładnie. - Nie wiem, coś mnie prześladowało... rozpłynęło się. Ale potem zaczęło się to przytrafiać coraz częściej, pewnego dnia Jessica pomyślała więc, że muszą istnieć po temu głębsze powody. Jednak chociaż bardzo się starała, nie mogła nic wydobyć z Alexandra najmniejszej aluzji, najmniejszego napomknienia. A potem znów twierdził, że po prostu wolałby tego nie drążyć. - Jeśli nie chcesz rozmawiać o tym ze mną - powiedziała kiedyś - to zwierz się komuś innemu. Od czego masz przyjaciół? Leona? Tima? Prawie się rozzłościł. - Bzdura. Mężczyźni nie rozmawiają ze sobą o takich sprawach. Opowiem ci o moich zmorach nocnych, ty opowiesz mi o swoich... O, nie. W żadnym wypadku. - A gdybyś pomówił z psychologiem? Wtedy jednak rzucił żonie spojrzenie, które powiedziało jej, że traci czas, rozważając taki pomysł. Teraz podniósł głowę i popatrzył na Jessicę. Przynajmniej wargi mu się z powrotem trochę zaróżowiły. - Wracaj do łóżka - powiedział - zostanę tu jeszcze chwilę, a potem też przyjdę. - Ale... - Proszę. Wiesz przecież... 38 Wiedziała. Wiedziała, że w tych momentach chce być sam i od-
czuwa jej troskliwość jako coś uciążliwego. Właśnie on, który zazwyczaj szuka jej bliskości i ciągle powtarza, jak bardzo jej potrzebuje, ile ona znaczy w jego życiu, on, który zawsze pragnie z nią kontaktu - akurat do tej sfery swoich przeżyć jej nie dopuszcza. Wstała, pogładziła go po mokrych od potu, zmierzwionych włosach i wróciła do sypialni. Przez otwarte okno wpływało jeszcze bardzo chłodne nocne powietrze, trzęsąc się więc z zimna, wsunęła się głęboko pod kołdrę. Nasłuchiwała, czy z łazienki dochodzą jakieś dźwięki, ale niczego nie słyszała. Alexander siedział tam teraz i czekał, aż uspokoi się w nim to coś, co zna tylko on. Wróci później do łóżka, żeby do rana przewracać się z boku na bok, a przez cały następny dzień będzie miał twarz szarą i zmęczoną. Jednak z godziny na godzinę uczucie ulgi będzie się w nim potęgowało, w kimś, kto wie, że przeżył coś, co znów na chwilę zniknie z jego życia. Jessica przekręciła się na bok. Chociaż wydawało jej się, że czuwa, to jednak zasnęła, zanim Alexander znów do niej wrócił.
5
Nazywała się Geraldine Roselaugh* i sama uważała to nazwisko za dramatyczne; ale udawało się jej potwierdzać je swoim wyglądem. Pra-
wie nie było człowieka, który nie wpatrywałby się w nią zafascynowanym wzrokiem. Miała sięgające bioder smoliście czarne włosy i lśniące zielone, na dodatek nieco skośne oczy. Bardzo wystające kości policzkowe nadawały jej bladej twarzy delikatności, pełne wargi czyniły ją zmysłową. Miała doskonałą figurę i jako fotomodelka bez reszty zapełniony kalendarz zajęć. W wieku dwudziestu jeden lat wiedziała, że co wieczór może spotkać się z innym zamożnym interesującym mężczyzną, wypić z nim szampana i pozwolić się obdarować. Roselaugh - z ang. różany uśmiech. 39 Zadawala sobie pytanie, dlaczego trafiła na Phillipa Bowena i nie może zostawić go w spokoju. Zwłaszcza że on sam nie robi właściwie nic, aby zjednać sobie jej sympatię. Wyłącznie z jego powodu siedziała tego kwietniowego dnia, tuż przed Wielkanocą, przy barze w hoteliku The Fox and The Lamb w West-Yorkshire, i czekała na niego. Przy czym to ostatnie nie było dla niej niczym niezwykłym. Wręcz przeciwnie, Geraldine niekiedy czuła, że jej życie - oprócz bardzo stresujących zajęć zawodowych - składa się jedynie z czekania na Phillipa Bowena. Nigdy wcześniej nie słyszała o miejscowości Stanbury i w ogóle nigdy dotąd nie była w Yorkshire. Praca wiodła ją do różnych europejskich metropolii, czasem również do Nowego Jorku, a urlopy spędzała zawsze na południu, gdzieś, gdzie są białe plaże, palmy i błękitne
niebo. Kiedyś była w Szkocji, która spodobała się jej w całej swojej wspaniałości, i znalazła tam wiele niesamowicie romantycznych, ustronnych zakątków. Ale Yorkshire... Stanbury, maleńka wioska, leżała jedynie o rzut kamieniem od Haworth, wsi, która zdobyła sławę dzięki siostrom Brontë. Plebania sióstr była otwarta dla zwiedzających i jak zalecał to przewodnik turystyczny, można było, robiąc sobie wędrówkę po torfowiskach, dotrzeć do ruiny dworku Top Withins, który podobno posłużył za wzorzec dla domostwa w słynnych Wichrowych Wzgórz Emily Brontë. Geraldine zaplanowała sobie taką wycieczkę na popołudnie, a Phillip obiecał, że dotrzyma jej towarzystwa. Phillip postanowił jeszcze raz pojechać do Stanbury House, ale oczywiście nie wrócił na czas. Miał pół godziny spóźnienia. Geraldine nie wytrzymywała już na górze w pokoju i dlatego zeszła do baru, swego rodzaju pubu, gdzie w południe oferowano bufet szwedzki. Wokół narożnego stołu zebrała się jakaś rodzina, czworo hałaśliwych dzieci i zestresowani rodzice. Od kiedy Geraldine się tam pojawiła, debatowali, co zjeść, ale nie doszli do porozumienia. Blada, wyczerpana matka wyglądała tak, jakby tylko jeszcze raz pragnęła otrzymać w prezencie 40 ten okres życia, kiedy to ona i jej mąż nie byli obdarowani gromadką szalejącego potomstwa i cieszyli się samotnością. Geraldine natomiast pomyślała, że chętnie by się z nimi zamieniła. Zawsze pragnęła założyć rodzinę. W gruncie rzeczy przez cały czas jej celem był mieszczański styl życia. Kiedy skończyła szesnaście lat,
odkryto ją w pewnej dyskotece jako modelkę, ale Geraldine miała na tyle zdrowego rozsądku, by wiedzieć, że nie jest to zajęcie na całe życie. W wieku trzydziestu lat chciała mieć męża i zostać matką dwojga dzieci. Teraz zaś wyglądało na to, że wszystko będzie inaczej. Popijała zamówioną wodę mineralną, co chwila zerkając w stronę drzwi, ale Phillip wciąż nie nadchodził. Od bufetu niosły się nęcące zapachy, ale Geraldine nie dopuszczała do siebie myśli o jedzeniu. Figura stanowi jej kapitał, jeśli więc przez cały dzień będzie stanowcza, nie odmówi sobie dziś wieczorem miłej kolacji z Phillipem, a może nawet będzie mogła wypić kieliszek wina i trochę porozmawiać o przyszłości. Poza tym chciałaby mu jeszcze raz powiedzieć, że z powodu podróży do Yorkshire zrezygnowała z niezwykle lukratywnego zlecenia w Rzymie i pokłóciła się ze swoją agentką, a także... Przerwała sobie ten tok myśli i uśmiechnęła się znużona. Phillip bowiem oczywiście odpowie natychmiast, że w ogóle jej nie prosił, aby mu towarzyszyła, i będzie to prawda. To ona znowu nie wytrzymała i nie pozwoliła mu wyjechać samemu. Lucy, jej agentka i przyjaciółka, była tym razem naprawdę wściekła. - Nie możesz sobie na to pozwolić! - powiedziała, uderzając dłonią w stół. - Nie jesteś gwiazdą, raz wreszcie muszę ci to najwyraźniej uświadomić bez ogródek! Jesteś bardzo dobrze opłacaną fotomodelką, i to wszystko. Poza tym skończyłaś dwadzieścia pięć lat! Wiesz, ile siedemnasto- i osiemnastolatek depcze ci po piętach? Szczytowy punkt kariery masz już za sobą, moja droga! Powinnaś teraz przyjmować wszyst-
ko jak leci, żebyś za dwa czy trzy lata, kiedy nie będziesz już tak rozchwytywana, dysponowała przynajmniej porządnym kontem bankowym. 41 Ale to w twojej sytuacji i tak jest wątpliwe, bo przecież w mniejszym lub większym stopniu utrzymujesz tego pana! Lucy jeszcze nigdy tak z nią nie rozmawiała, choć przecież wcale nie objawiła jej żadnych nowych prawd. Geraldine sama dobrze wiedziała, jak się sprawy mają; nigdy nie robiła sobie złudzeń. - Lucy, nie umiem inaczej - powiedziała cicho - potrzebuję jego bliskości. Potrzebuję go. On jest dla mnie naprawdę ważny. - Ale odkąd go znasz, wciąż tylko cię zawodzi! - Kiedyś... - ...się zmieni? Geraldine, sama nie wierzysz w to, co mówisz! On skończył trzydziestkę! Nie jest to młodziutki chłopak, o którym można by powiedzieć, że trochę się wyszaleje i na koniec pójdzie po rozum do głowy. Z nim jest coś nie w porządku, moja droga. I tak już zostanie. Mimo to Geraldine oczywiście pojechała z nim do Yorkshire. I oczywiście wiedziała, że popełnia błąd. Naturalnie było też dla niej jasne, że Phillip nie podziela jej marzeń dotyczących przyszłości, których odzwierciedlenie odnajdowała teraz przy narożnym stole z czworgiem rozwrzeszczanych dzieciaków. Powinnam wstać, pomyślała, pójść na górę, spakować rzeczy i wrócić do Londynu. Zacząć żyć własnym życiem i zapomnieć o tym facecie. Otworzyły się drzwi baru i wszedł Phillip.
Ciemne włosy miał potargane od wiatru. Wniósł ze sobą woń słońca i ziemi, która pasowała do niego o wiele lepiej niż właściwy mu zapach dymu papierosowego. Miał na sobie dżinsy i sweter z golfem, tak że Geraldine wydała się sobie nagle w szykownym zamszowym garniturze zupełnie nie na miejscu. Phillip się rozejrzał, dostrzegł ją, podszedł do jej stolika. - Spóźniłem się. Przepraszam. - Usiadł i wskazał ręką na szklankę wody mineralnej. - Czy to jest znowu cały twój obiad? - Śniadanie i obiad w jednym. - No to uważaj, żebyś nie przytyła! - Spojrzał w stronę szwedzkiego bufetu. - Masz coś przeciw temu, że coś przegryzę? 42 - Miałam nadzieję, że pójdziemy dzisiaj na kolację. - Jedno drugiemu nie przeszkadza. Z chęcią bym się tylko w międzyczasie posilił. Wstał i poszedł w kierunku bufetu. Geraldine patrzyła za nim i zadawała sobie pytanie, co ona w nim widzi. Musi w nim coś widzieć. Nie może chodzić tylko o to, że jest przystojny, bo przecież ona ciągle poznaje przystojnych mężczyzn. Może nawet Phillip posiada te słynne wartości duchowe, ale chyba sam niezwykle rzadko robi z nich użytek. Przeważnie jest wobec niej miły, jednak w dziwnie obojętny sposób, niezobowiązująco, bez zaangażowania. Wiedziała, że przeżył coś bardzo przykrego, zawsze więc powtarzała sobie, że to jest powód, dla którego boi się bliższego związku i nie jest
zdolny stworzyć poczucia prawdziwej bliskości, ale oczywiście wciąż nękała ją niepewność. Może to wygląda tak, że wprawdzie on jest j ej wielką miłością, ale ona jego nie. Uważa, iż miło można spędzać z nią czas, bo jest atrakcyjna, inteligentna i gotowa zrobić dla niego mnóstwo rzeczy. Ale nie kocha jej. Po prostu jej nie kocha. - Może ty go też nie kochasz - zapytała ją kiedyś Lucy - może jesteś po prostu uzależniona od niego pod względem seksualnym? Geraldine gwałtownie zaprzeczyła i natychmiast daleko odsunęła od siebie taką insynuację. - Bzdura. Ja nie. Znasz mnie przecież. Wyobrażasz sobie, że mogłabym nie chcieć wyjść z czyjegoś łóżka? - Nie musisz nie chcieć wychodzić, a mimo to możesz być od niego uzależniona. W głębi serca Geraldine wiedziała, że taka jest prawda. Była to wiedza, której do siebie nie dopuszczała i którą, gdy tylko dawała o sobie znać, spychała w podświadomość. Jej stosunek do Phillipa dawało się zdefiniować przede wszystkim seksualnością. Pożądała go, pragnęła być z nim w łóżku. Pożądała nawet tej obojętności, z jaką się z nią kochał. Nie był bezwzględny, ale zaspokajał jej potrzeby. Podczas aktu miłosnego czuła, że jest od niej tak samo oddalony jak w każdej innej minucie 43 dnia powszedniego, toteż niekiedy, w tych krótkich momentach, kiedy sama sobie to wszystko powtarzała, zapytywała się zdruzgotana, jak mo-
że tak bardzo tęsknić do czegoś, co nie jest ani piękne, ani uszczęśliwiające, a nawet nie podniecające, i tylko w gruncie rzeczy uświadamia jej, że pozwala się wykorzystywać. Ni e chcę t e go , ni e chc ę t ego , ni e chcę t e go ! Phillip wrócił do stolika, niosąc w jednej ręce kufel piwa, a w drugiej talerz z jakimś daniem z curry, o ile Geraldine dobrze rozpoznała. - Przyniosłem też widelec dla ciebie - powiedział - gdybyś ze chciała trochę skubnąć. Jak na niego był to wyraz tak nadzwyczajnej troski, że w Geraldine natychmiast obudziła się podejrzliwość. Przypuszczalnie zaraz zakomunikuje jej coś nieprzyjemnego. - O co chodzi? - zapytała, nie dotykając przyniesionego dla niej widelca. Phillip westchnął, ale nie zważając na nic, zaczął pałaszować z ogromnym apetytem. - Nie mogę towarzyszyć ci dzisiaj w tej wędrówce - wyjaśnił. Chciałbym odwiedzić Patricię Roth. - Chciałeś to zrobić już dzisiaj rano! - Zmieniłem zamiar. Jestem zbyt niespokojny, żeby czekać. Poza tym czas nagli. Jeśli Patricia Roth, co podejrzewam, nie zechce ze mną rozmawiać, muszę poczynić liczne kroki. Nie zamierzam marnować czasu. Geraldine zrobiła się w ostatnich latach bardzo przewrażliwiona, toteż na dźwięk tych słów coś znowu ścisnęło ją za gardło.
- Marnować - powtórzyła - to, że masz wybrać się ze mną na wędrówkę, jest dla ciebie zmarnowanym czasem? - Phillip próbował wsunąć jej do ust widelec pełen ryżu z curry, ale Geraldine się odsunęła. - Nie. Nie jestem głodna. Naprawdę nie. - W tej sprawie tu przyjechałem - powiedział. - Wszystko, co nie łączy się z moim planem, jest w pewien sposób zmar n owan ym czasem. Nie ma to z tobą żadnego związku. 44 - Obiecałeś mi. - Błagałaś i nalegałaś, więc w pewnym momencie się zgodziłem, żebyś mi dala spokój. Ale teraz nie mam ochoty nigdzie się włóczyć. Przecież możesz wybrać się tam sama. Geraldine próbowała połknąć łzy w nadziei, że uda się jej nie rozpłakać. - Jestem tutaj ze względu na ciebie! Nie po to, żeby wędrować samotnie! - Ale ja cię nie prosiłem, żebyś tu ze mną przyjeżdżała. O Boże - odsunął od siebie talerz, na którym zostało jeszcze z pól porcji, zły, że pozbawiła go przyjemności jedzenia - tylko się teraz nie rozbecz! Dokładnie ci wyjaśniłem, po co jadę do Yorkshire, i nie żądałem, żebyś mi towarzyszyła. Ale ty koniecznie chciałaś zabrać się ze mną. Nie możesz więc teraz wymagać, żebym układał swój plan dnia zgodnie z twoimi życzeniami. - Ale ja myślałam...
Wygrzebał z kieszeni spodni dość zgniecionego papierosa. - No? Co myślałaś? Co właściwie myślała? Czy poważnie wierzyła w to, że przeżyją tu coś, co ich bardziej zwiąże? Wędrówki, spacery, długie wieczory w przytulnych pubach z trzeszczącymi szczapami drewna w kominkach i wycieczki po okolicy, a do tego pikniki na brzegach szemrzących potoków? Miłość w miękkiej trawie? Stada owiec i błękitne niebo, drobne obłoczki i zapach słońca na mokrych od deszczu łąkach? Po prostu angielska wiosna wypełniona uczuciami i czułością? Prostota wiejskiego życia... Tak, jeśli miała być szczera, tego właśnie oczekiwała: że tutaj Phillip będzie inny, z dala od Londynu, z dala od niepokoju wielkiego miasta, samochodów, autobusów i tłoczących się ludzi, odoru benzyny i hałasu. Z dala od tej jego strasznej taniej mansardy i zadymionych knajp, w których zwykle spędza czas do północy. Gdzieś w jakimś zakamarku mózgu oczekiwała naiwnie swego rodzaju zbawiennego wpływu przyrody. W Yorkshire Phillip dostrzeże, jakie wartości są w życiu ważne, zrozumie, że jego obecna egzystencja w dłuższej 45 perspektywie nie przyniesie mu szczęścia. Ale wszystko pozostało oczywiście takie jak zawsze, a sceneria odludzia i torfowisk niczego nie zmieniła, Phillip nadal jest Phillipem, a Geraldine Geraldine. Ich wzajemne relacje zaś są dokładnie takie jak zwykle. Geraldine wstała, bo nagle się zlękła, że jednak nie powstrzyma łez. - Pozwolisz, że sobie pójdę? - zapytała głosem, który z trudem prze-
ciskał się jej przez gardło i dla niej samej brzmiał bardzo obco. - Ponieważ i tak nie będziesz mi towarzyszył, nie ma sensu, żebym tu siedziała i czekała, aż uporasz się z jedzeniem. Mogę wziąć samochód? Ostatnie pytanie było czysto retoryczne, bo auto należało do niej. Phillip nie miał samochodu; gdyby Geraldine mu nie towarzyszyła, byłby zmuszony przyjechać do Yorkshire pociągiem. No i musiałby mieszkać o wiele skromniej, gdyż to Geraldine płaciła za bardzo wygodne lokum. Najgorsze było to, że ona doskonale wiedziała, jak bardzo jest mu to obojętne.
6
Mdłości przeszły równie szybko, jak się pojawiły. Naraz pokój przestał wirować, nudności minęły. Jessica jeszcze przez chwilę z niedowierzaniem siedziała na brzegu wanny, aby w razie potrzeby być blisko toalety, ale nie pomyliła się: atak minął. Wstała i poszła do sypialni, gdzie zatroskany Alexander chodził tam i z powrotem. - Lepiej? - spytał na jej widok. Potaknęła głową. - Zawsze myślałam, że mdłości pojawiają się tylko rano - powie-
działa - ale mnie dopadają o każdej porze dnia. - Dlatego nie rozumiem, czemu robimy z twojej ciąży taką tajemnicę - odparł Alexander. - Wcześniej czy później i tak wszyscy zauważą, że 46 wymiotujesz kilka razy dziennie. Nie mówiąc już o tym, że wkrótce przytyjesz. - Jeszcze nie teraz. Jestem dopiero w jedenastym tygodniu. - A co to ma do rzeczy? Dlaczego wczoraj wieczorem nie pozwoliłaś mi obwieścić tej radosnej nowiny? - Po pierwsze uważam, że to niezbyt ładnie wobec Evelin. Odkąd straciła dziecko... - Ale przecież to było wiele lat temu! Już dawno to przebolała! Jessica ponownie stwierdziła ze zdumieniem, że nawet taki mężczyzna jak Alexander, którego oceniała jako ponadprzeciętnie wrażliwego i inteligentnego, może nagle okazać niewiarygodny brak rozeznania, jeśli chodzi o psychikę kobiety, którą zna od lat i z którą utrzymuje niezwykle bliskie kontakty. - Evelin w ogóle tego nie przebolała. Może by się jej to udało, gdyby wreszcie znów zaszła w ciążę, ale czy po tylu latach można jeszcze mieć nadzieję... Bezdzietność jest dla niej bardzo poważnym problemem. Alexander wyglądał na szczerze zaskoczonego. - Nigdy bym nie pomyślał. Ona jest niezwykle introwertyczna, ale w sumie jednak bardzo... bardzo zrównoważona! - Evelin nie jest człowiekiem zrównoważonym. Ani trochę. Może
przyczyn tego stanu rzeczy jest więcej, tego nie wiem. W każdym razie uważam, że oficjalne informowanie o mojej ciąży byłoby nietaktowne. - Ale i tak nie uda ci się utrzymać tego w tajemnicy. - To prawda. Może jednak najpierw porozmawiam z nią w cztery oczy. - Albo pomów z Timem. Jest psychologiem. Może on sam przekaże jej tę wiadomość z należną ostrożnością. - Tak, może. Ale tak czy inaczej - Jessica usiadła na łóżku i włożyła tenisówki - tak czy inaczej uważam, że zanim komukolwiek o tym powiemy, pierwsza powinna dowiedzieć się Ricarda. - Sama jednak mówiłaś, że Ricarda prawdopodobnie zareaguje negatywnie. 47 - Mimo wszystko powinna się dowiedzieć. Ona należy do rodziny. Inni są przyjaciółmi. - Jessica wstała i sięgnęła po kurtkę przeciwdeszczową. - Przejdę się trochę. Wrócę na kolację. - Nie idź zbyt daleko. I nie sforsuj się za bardzo. - Będę uważać. Pocałowali się na pożegnanie, w ten czuły i bardzo delikatny sposób, w jaki zawsze odnosili się do siebie. Zdarzały się momenty, a ten do nich należał, kiedy byli sobie niezwykle bliscy. Jessicę kusiło, żeby jeszcze raz zapytać Alexandra o jego nocne zmory, podejrzewała jednak, że jej nie odpowie i magia chwili pryśnie. Na klatce schodowej spotkała Evelin i Patricię z córkami. Dziew-
czynki miały na sobie stroje dojazdy konnej, wszystkie cztery panie wybierały się najwyraźniej do gospodarstwa z kucykami na skraju Stanbury. Evelin wcisnęła swoje obfite kształty w przyciasne spodnie; do tego włożyła wełniany sweter z golfem, w którym, jeśli będzie ciepło, z pewnością się spoci. Jakkolwiek było, wisiał jej za biodra, Jessica przypuszczała więc, że Evelin właśnie dlatego się przy nim uparła, że Patricia próbowała jej uświadomić, iż taki sweter jest w ogóle niestosowny. - O wiele za ciepły! Wróć na górę i przebierz się! - Dostrzegła Jessicę. - Witaj, Jessico. Szukałam cię już. Nie pójdziesz z nami? Idziemy z Diane i Sophie na konie! Obie dziewczynki chichotały głupkowato. Jedna miała dziesięć, a druga dwanaście lat i właściwie ciągle chichotały. Ich idealna matka oczywiście idealnie je wystroiła: beżowe spodnie do jazdy konnej opinały je niczym druga skóra, czarne sztylpy lśniły, bluzki były czyste niczym białe płatki kwiatów. Diane, starsza córka, zawiesiła sobie na plecach niedbale przewiązany sweter i wysoko upięła włosy. Podobnie jak młodsza siostra, ona również emanowała niekłamanym zadowoleniem rozpieszczonego dziecka wychowującego się w najlepszych warunkach finansowych. - Wolę pospacerować - powiedziała Jessica z poczuciem winy, bo Alexander prosił ją wczoraj o trochę więcej zmysłu wspólnoty. Wiedziała jednak, że dwie godziny stania na skraju łąki i przyglądania się 48 tym wiecznie gdaczącym dziewczynkom doszczętnie by ją sfrustrowały.
Patricia obrzuciła ją chłodnym spojrzeniem. - Jak chcesz. No, Evelin, co z tobą: przebierzesz się czy nie? - Zostanę w tym, w czym jestem - odparła Evelin. Policzki się jej zarumieniły. Miejże na nią wzgląd, miała ochotę powiedzieć Jessica do Patricii, ona przecież nie może tak jak ty włożyć do spodni krótkiego obcisłego Tshirtu! Razem wyszły z domu. Na placu przed wejściem stał Tim i wnikliwie przyglądał się żonkilom, które wprost zalewały klomb na podjeździe. Kiedy usłyszał nadchodzące kobiety, odwrócił się w ich stronę. Jego łagodne oczy lśniły. - Czy to nie jest wspaniałe? - zapytał. - To znaczy, wiosna, czy wiosna nie jest wspaniała? - Tim może godzinami patrzeć na kwiaty - wyjaśniła Evelin. Tim przytaknął. - Zwłaszcza wiosną. Po długiej zimie... No, co tam - podszedł bliżej do grupki - widzę, że wybieracie się na konie? - Oczywiście Jessica z nami nie jedzie - powiedziała Patricia złośliwie - ciągnie ją do samotności. Tim spojrzał na Jessicę wzrokiem terapeuty, który od chwili pierwszego spotkania z nim odbierała jako nieprzyjemny i nazbyt natarczywy. Był taki wyraz twarzy, który Tim potrafił przybrać w dowolnej chwili, kiedy tylko wydawało mu się to stosowne, i w jednym momencie umiał zatrzeć wrażenie wszelkiego dystansu między sobą a swoim rozmówcą.
Jessica potrafiła sobie wyobrazić, że są kobiety, które pod wpływem tego spojrzenia ochoczo powierzają Timowi najintymniejsze tajemnice swojego życia. Na to przynajmniej wskazywały jego sukcesy zawodowe. Na niej wywierało to całkiem odwrotny skutek. Za każdym razem czuła potrzebę cofnięcia się o kilka kroków. Evelin, Patricia i dzieci wsiadły do jednego z dwóch wypożyczonych samochodów parkujących na podjeździe. Na policzkach Evelin nadal kwitły mocne rumieńce. 49 Tim odprowadził wzrokiem odjeżdżający samochód. - Dlaczego nie chciałaś z nimi pojechać? - zapytał nagle. - Słucham? - No wiesz... nigdy nie masz ochoty się stowarzyszać, prawda? Zauważyłem to już kilkakrotnie w ciągu ostatnich i przedostatnich ferii. Twoje bezkresne samotne spacery... Co to znaczy? Tym razem Jessica istotnie cofnęła się o dwa kroki. Wydawało się, że Tim prześwietli ją swoim rentgenowskim wzrokiem. - Nie wiem, co to znaczy - powiedziała hardo - i w ogóle nie chcę wiedzieć. Jakby nie słuchał tego, co Jessica mówi, Tim ciągnął: - Elena też była taka. Poznałaś ją kiedyś? Pierwszą żonę Alexandra? - Kilka razy przywiozła do nas Ricardę, a później po nią przyjeżdżała. - Bardzo piękna kobieta - powiedział Tim - naprawdę uderzająco
piękna. Hiszpanka. Brunetka. Cudowne złotobrązowe oczy. Bardzo dumna. Bezkompromisowa. Po raz pierwszy ktoś tak pozytywnie wypowiadał się o Elenie. Jessica zarejestrowała to ze zdumieniem. - Zawsze trzymała się z boku - ciągnął Tim - chodziła swoimi drogami. Nie spacerowała tak dużo jak ty, ale często zaszywała się gdzieś w głębi parku, siedziała pod jakimś drzewem albo na skałach w słońcu, czytała lub po prostu marzyła. Patricia zawsze się strasznie denerwowała, bo właściwie nigdy nie można było wciągnąć jej w jakieś wspólne przedsięwzięcie. - Indywidualizm nie jest tu mile widziany, prawda? Znowu wydawało się, że Tim jej nie słucha. - Mnie interesuje przede wszystkim jedno: dlaczego Alexandra pociągają właśnie takie kobiety? Przecież to nie jest przypadkowe, kogo wybieramy sobie na partnera. Nawet jeśli miałby nam przy sparzać problemów... Wiem, że Alexander bardzo cierpiał wskutek różnych zachowań Eleny. A mimo to... - spojrzał na Jessicę, a ona już z góry wiedziała, co Tim chce powiedzieć. 50 - Myślisz, że jestem taka jak Elena. I że również przeze mnie będzie cierpiał? - Zadaję sobie pytanie, czy wasze małżeństwo się sprawdzi - odpowiedział uprzejmie, a kiedy Jessica wyraźnie zaczerpnęła głęboko powietrza, zapytał rzeczowo:
- Co poczułaś, usłyszawszy te słowa? Jessice udało się szybko pozbierać. - Tim, to nie gabinet psychoterapeutyczny - powiedziała chłodno - a ja nie jestem twoją pacjentką. Nie mam ochoty rozmawiać z tobą o moim małżeństwie. Ani teraz, ani nigdy. Lśnienie w jego oczach, takie dziwnie łagodne i natarczywe zarazem, zgasło. Również jej wzrok stał się zimny. - Zrozumiałem - odparł. - Ale jak zaczną się problemy, nie przychodź z nimi do mnie. Ja wtedy również nie będę miał ochoty rozmawiać o nich z tobą. Dopiero po chwili zauważyła, że idzie znacznie szybciej niż zwykle. Tim tak bardzo ją zdenerwował, że pomknęła do przodu, jakby w ten sposób mogła uciec przed niepokojem, który naraz ją ogarnął. W pewnym momencie dostała zadyszki, poczuła kłucie w boku i pomyślała, że taki duży wysiłek z jej strony nie jest może zbyt dobry dla małej istotki, która rozwija się w jej brzuchu. Zrobiło się jej gorąco: sweter lepił się do pleców, a włosy na karku były mokre od potu. Jessica zdjęła kurtkę i zawiązała ją sobie wokół bioder. Obejrzała się za siebie po raz pierwszy od chwili, gdy ruszyła w drogę. Zazwyczaj szerokim łukiem okrążała wielki park należący do Stanbury. Były różne drogi, prowadzące w większości przez niezadrzewione wyżyny porośnięte wrzosem, gdzie pasły się owce. Z biegiem czasu poznała wszystkie te ścieżki i wielokrotnie już nimi wędrowała. Dzisiaj musiała chyba gdzieś zboczyć, bo nigdy wcześniej nie widziała miejsca,
w którym się teraz znalazła. Stała mianowicie na niewielkim wzniesieniu, a przed nią rozpościerały się łagodnie opadające zielone pastwiska, poprzecinane niskimi kamiennymi murkami. W cieniu drzew pasły się krowy. W sielankowej dolinie szemrał potok. Gdzieś z oddali dochodził 51 cichy turkot traktora. Niebo było błękitne, sunęło po nim kilka białych postrzępionych obłoczków. Słońce świeciło prawie równie mocno jak latem - ale może się jej tak tylko wydawało, bo gnała jak szalona? Kilka razy odetchnęła głęboko, aby się uspokoić, potem zaś usiadła w wysokiej trawie i na chwilę zamknęła oczy. Delikatny, miły wietrzyk owiewał jej czoło. Wszyst ko j est w p or ząd ku. Ni e ma po wo du do zde ner wowani a . Timowi udało się zbić ją z tropu, zadawała sobie więc teraz pytanie, jak to zrobił. Wszystko przebiegało jak zwykle: Tim, terapeuta, zawsze zbyt natarczywy, zbyt zaangażowany. Przekraczający granice w poczuciu, że każdemu chce się dobrze przysłużyć, niezależnie od tego, czy dana osoba sobie tego życzy czy nie. Tim o łagodnych oczach, nieco za długich włosach, z brodą i w butach ortopedycznych. Tim, którego nigdy nie lubiła. Dawniej nie pozwalała sobie na tę myśl, ale teraz po prostu się stało i poczuła wyzwolenie, że co do tego nie musi sobie dłużej mydlić oczu. Ni e ci er pi ę T i ma . Cał ki em po pr ost u! Alexander właściwie nigdy nie opowiadał o swoim małżeństwie z
Eleną, ale wspominał kilka razy, że jeden z problemów polegał na tym, iż Elena była bardzo krytyczna wobec jego najlepszych przyjaciół: Leona i Tima. „Bardzo często utyskiwała z powodu Leona. A Tima, jak mi się zdaje, również nie lubiła”. Było oczywiste, że Alexander wskutek tego bardzo cierpiał, tak więc Jessica natychmiast prawie z konieczności postanowiła, że polubi Leona i Tima oraz ich żony i będzie z nimi dobrze żyła. Zepchnęła głęboko w podświadomość wszystkie krytyczne głosy, które wkradały się do jej głowy, bo w żadnym wypadku nie chciała stwarzać problemów. Zgadzała się na wspólne ferie i na wiele innych zajęć organizowanych razem w domu, była radosna i prostolinijna, podkreślała też raz po raz, jakie to piękne, że poślubiła nie tylko mężczyznę, ale od razu cały krąg przyjaciół. Ale jeśli miała być szczera, to oprócz Tima nie lubiła również Patricii. 52 Nie lubiła także rozchichotanych nastolatek Diane i Sophie. W porządku wydawali się jej właściwie tylko Leon i Evelin. Niezłe bagno, pomyślała, otworzyła oczy i spojrzała w promiennie świecące słońce. Poznanie Alexandra zawdzięczała Timowi i Evelin. W Monachium mieszkała niedaleko nich, ale nie utrzymywała z nimi kontaktów. Czasem widywała Evelin, gdy ta wybierała się na zakupy - zawsze w tych eleganckich strojach i przeważnie w modnych okularach przeciwsłonecznych na nosie. Uważała ją za zupełnie nieciekawą kobietę, która za pieniądze męża wiodła wygodne życie. Niekiedy widywała też pacjentów
Tima, przychodzących do jego gabinetu urządzonego w suterenie domu. Nic w Timie i Evelin nigdy by jej nie pociągnęło i skłoniło do nawiązania jakiegokolwiek kontaktu, gdyby nie... Evelin miała bardzo pięknego, ale już bardzo starego owczarka niemieckiego, z którym nigdy nie była w przychodni Jessiki. Jak się później okazało, zawsze szukała jakiegoś nobilitowanego weterynarza. Ale tej nocy, gdy pies dogorywał, żaden z tego rodzaju lekarzy nie był dostępny. Wtedy Evelin przypomniała sobie, że kilka domów dalej mieszka młoda lekarka weterynarii, zadzwoniła więc do Jessiki. Była druga nad ranem, gdy ta przyszła do domu Evelin i zrobiła staremu psu zastrzyk uwalniający go od cierpień. Z ogromnej wdzięczności Evelin zaprosiła ją tydzień później na kolację. Był na niej obecny również Alexander, którego Evelin przedstawiła jako „serdecznego przyjaciela rodziny”. Alexander właśnie się rozwiódł, sprawiał wrażenie melancholijnego i prawie przez cały wieczór nie odezwał się słowem. Jessica nigdy w życiu by nie pomyślała, że się nią zainteresował, ale kilka dni później zadzwonił i umówił się z nią w restauracji. Dowiedziała się, że jest profesorem historii i ma córkę, która jednak mieszka z matką za miastem, nad Starnberger See, a więc właściwie w pobliżu, jemu jednak wydawało się, że to na drugim końcu Niemiec. Spotykali się coraz częściej, a w którymś momencie się pobrali, bez wielkich ceregieli, w swego rodzaju cichej, oczywistej harmonii. 53 Ich cała historia miłosna przebiegała bardzo spokojnie, bez walk, bez kłótni, bez słynnego „chodzenia na kompromisy”, które musiała
przeżyć większość znanych Jessice par. Może brakowało im odrobiny namiętności, ale Jessica w ogóle do niej nie tęskniła. Była już wcześniej w innych związkach, które przebiegały burzliwie i zawsze miały bardzo bolesny finał. Skończyła trzydzieści trzy lata i miała już za sobą tę fazę, kiedy to chce się przede wszystkim przeżywać życie ciekawie i podniecająco. U boku Alexandra delektowała się spokojnym i pewnym szczęściem. A dokładnie tego pragnęła w życiu. Jeśli nawet kilkoro przyjaciół Alexandra było uciążliwych, Jessica nie odnosiła wrażenia, żeby dla nich obojga mogło to stanowić jakiś poważny problem. Ponownie potoczyła wzrokiem po dolinie leżącej u jej stóp. W pewnej odległości wypatrzyła samotnego wędrowca, który szedł wzdłuż kwitnących jabłoni. Pszczoły i bąki bzyczaly w jedwabistym powietrzu. Nagle Jessica zapragnęła zdjąć buty i ochłodzić stopy w przejrzystej wodzie strumienia. Powoli zaczęła schodzić po stromym stoku, gdy nagle coś w tryskającej wodzie zwróciło jej uwagę. Przystanęła i przyjrzała się dokładniej. Wokół kilku skałek utworzyły się spienione wiry, a między nimi zdawało się coś poruszać - coś ciemnego... woda miotała to coś tam i z powrotem... albo też... To poruszało się samo, trzepotało się, walczyło... Jessica zbiegła w dół stoku, byłaby się omal przewróciła, ale udało się jej utrzymać równowagę. Dotarła do brzegu i ku swojemu przerażeniu ujrzała czarnego pieska, który rozpaczliwie usiłował trzymać łeb nad wodą i wdrapać się na jedną ze skał. Najwyraźniej tylne łapy w coś mu
się zaplątały i siły zdawały się go już opuszczać. Jessica nie zdjęła butów, tylko tak jak stała, weszła do potoku. Woda sięgała jej kostek i była o wiele zimniejsza, niż kobieta się tego spodziewała. Ponadto kamienie na dnie okazały się niezwykle gładkie i śliskie, bo wszystkie pokrywały warstwy alg. Jessica poruszała się bardzo wolno. Teraz już wyraźnie widziała psa, a właściwie jeszcze szczeniaka, który 54 zdawał się śmiertelnie wyczerpany. Jego łebek raz po raz chował się pod wodą, ale pies, parskając i skamląc, wynurzał się już po chwili. Spanikowany, tracił ostatnie siły na bezsensowną szamotaninę i walkę. Podchodząc bliżej, Jessica przemawiała uspokajająco do zwierzaka. - Spokojnie! Zaraz do ciebie dojdę. Nie bój się, nic ci się nie stanie! Sama będąc kłębkiem nerwów, szła powoli, aż wreszcie dotarła do pieska. Wzięła kurtkę przeciwdeszczową, którą nadal miała przewiązaną wokół bioder, owinęła sobie nią ręce i w ten sposób chwyciła zwierzę pod brzuch. Bronił się jak oszalały, ale Jessica energicznym chwytem pociągnęła go w górę. Zaskamlał, gdy rośliny wodne, które owinęły się wokół jego tylnych łap i werżnęły mu się głęboko w skórę, puściły i pozwoliły mu się wyswobodzić. Teraz wił się niczym gumowy zwierzak, jakby w ogóle nie miał kości. Dzięki wykonywanemu zawodowi Jessica umiała wprawdzie mocno przytrzymywać zwierzęta, które się przed nią broniły, tyle że wtedy zawsze czuła pewny grunt pod nogami. Teraz jednak, gdy wpadła do lodowatego potoku, nie miała pojęcia, jak to się odbije na dziecku w jej łonie, i wolała o tym nie myśleć. Kurczowo usiłowała
zachować równowagę, ale nie miała pojęcia, jak wrócić na brzeg. Nagle jednak poczuła silną rękę na swoim ramieniu, a ktoś powiedział: - Proszę się nie bać! Asekuruję panią. Niech pani tylko trzyma ten trzepoczący się węzełek i zawraca. Jestem tutaj. Odwróciła się i ujrzała tuż za sobą mężczyznę. Podobnie jak ona, on też nie zdjął butów. W głośnym szumie potoku nie usłyszała jego nadejścia. Dopiero później pomyślała, że jest to prawdopodobnie ten sam wędrowiec, którego wcześniej zobaczyła w oddali. Krok za krokiem zbliżali się do brzegu. Wspierana przez nieznajomego, zdołała utrzymać pieska. Ponadto z minuty na minutę jego opór słabł, aż nagle szczeniak stal się kompletnie apatyczny i niczym nieruchomy worek zwisł w jej ramionach. 55 Z pomocą nieznajomego Jessica wspięła się po stromym brzegu i dopiero znalazłszy się na górze, uświadomiła sobie, jak bardzo ją ta przygoda wyczerpała. Położyła psa na trawie, gdzie biedak natychmiast zasnął, a sama usiadła obok niego. - Boże drogi - powiedziała zmęczona - to się ledwo udało. Gdyby pan nie nadszedł, wyśliznąłby mi się z rąk. Nieznajomy usiadł obok Jessiki i zaczął zdejmować mokre buty. - Chyba mogę je wyrzucić - powiedział melancholijnie. - Zamsz... wyglądają na dość sfatygowane, prawda? - Może będą się jeszcze nadawały na spacery - odparła Jessica. Sama też zdjęła swoje buty, ściągnęła skarpety i wyżęła je. - Nigdy bym nie
pomyślała, że woda jest taka zimna. - Niech pani wyciągnie nogi do słońca, bo inaczej jeszcze się pani przeziębi. A co porabia piesek? Jessica spojrzała na leżące obok niej, pogrążone w głębokim śnie mokre zawiniątko. - Myślę, że jest kompletnie wykończony. Później dokładnie go obejrzę. Może gdzieś się zranił. - Zna się pani chyba trochę na zwierzętach. Tak odważnie i zdecydowanie pani zainterweniowała. Jessica się uśmiechnęła. - Wszystko inne byłoby świadectwem nieudolności. Jestem lekarzem weterynarii. - Ale nie jest pani Angielką - stwierdził - mówi pani dobrze po angielsku, ma pani jednak ten akcent... - Jestem Niemką. Przyjechałam tu tylko na ferie. Odniosła wrażenie, że nagle mężczyzna spojrzał na nią z większym zainteresowaniem. Jego plecy napięły się prawie niezauważalnie, a oczy na chwilę się zwęziły. - Niemką? Przyjechała pani tu razem z tymi ludźmi, którzy mieszkają w Stanbury House? - Tak. A dlaczego pan pyta? - Ot, z ciekawości. Nazywam się zresztą Phillip Bowen i również przyjechałem tutaj na ferie. Mieszkam w Londynie. 56
Przyjrzała mu się. Podobał się jej. Mimo pewnego zaniedbania wyglądał atrakcyjnie - ciemne włosy miał za długie, policzki nie do końca wygolone. Granatowy sweter z golfem był sfilcowany i musiał być bardzo stary. Jessica nie odniosła jednak wrażenia, że jest to mężczyzna, który normalnie chodzi elegancko ubrany i tylko w czasie ferii pozwala sobie na nieco więcej luzu. Coś w nim świadczyło o ubóstwie i o zaczynającym się upadku, który ogarniał również jego duszę. Może uwidaczniało się to w wyrazie jego twarzy i oczu. Ten człowiek już od pewnego czasu nie stosował się do mieszczańskich norm życia. - Nazywam się Jessica Wahlberg - powiedziała - i mieszkam w Monachium. - Od lat spędza pani tu każdy urlop, prawda? Jessica była zaskoczona. - Skąd pan wie? - Ludzie we wsi opowiadają. - Jesteśmy grupą przyjaciół. Wszyscy przyjeżdżają tu już od wielu lat. Ja nie. Ja dopiero od roku. Piesek podniósł łebek, z trudem stanął na dość chwiejnych jeszcze łapach i energicznie się otrząsnął. Krople wody z jego futra rozprysnęły się dokoła, padając na Jessicę i Phillipa. - Myślę - powiedziała Jessica - że powinnam szybko wracać do domu. Bo jeszcze naprawdę zachoruję. - Spojrzała na szczeniaczka, który przytuliwszy się do niej ufnie, znów położył się w trawie. - Zastanawiam się, jak on mógł wpaść do wody!
- Może wcale nie wpadł - powiedział Phillip - może ktoś go wrzucił. Zakładam, że tutaj jest tak samo jak wszędzie na wsi: chłopi brutalnie pozbywają się niechcianych szczeniaków. - Z nimi powinno się robić to samo - stwierdziła wściekle Jessica żeby wiedzieli, jak się czuje tonący! Na szczęście wydaje się, że ten psiak całkiem dobrze to zniósł. - I co teraz z nim zrobimy? Jessica wzruszyła ramionami. - Chce go pan? 57 Phillip podniósł ręce w obronnym geście. - Na Boga, nie! Powinna by pani zobaczyć tę dziurę, w której mieszkam w Londynie. Obawiam się, że tam w ogóle nie miałbym prawa trzymać psa! - No to ja go wezmę. Nie możemy go przecież tutaj zostawić na pastwę losu. - Nie. Ale można by oddać go do schroniska dla zwierząt. Pies znów podniósł łebek, jakby rozumiał, że waży się jego los. Bardzo poważnymi wielkimi oczami spojrzał na Jessicę i Phillipa i nieśmiało zamerdał ogonkiem. - Nie - powiedziała Jessica - schronisko nie wchodzi w grę. On zostanie ze mną. W końcu nie jest to przypadek, że się spotkaliśmy. - Nie? - Nie. Nie wierzę w przypadki.
Phillip uśmiechnął się rozbawiony. - Interesująca myśl. Wobec tego również nasze spotkanie nie jest przypadkowe. Jessica się podniosła, strzepnęła trawę i ziemię ze spodni, a potem wzięła szczeniaczka na ręce. Wydawało się, że tymczasem psiak nabrał pewności, iż nie stanie mu się nic złego, bo przestał się bronić, tylko przytulił się mocno do Jessiki i westchnął z zadowoleniem. - Wracamy do domu - powiedziała Jessica, nie reagując na ostatnią uwagę Phillipa. Z wyrazem obrzydzenia na twarzy wśliznęła się w swoje mokre buty, które, aż cicho przy tym zapiszczały. - Panie Bowen, dziękuję panu za pomoc. Proszę zajrzeć do nas któregoś dnia i odwiedzić tego malca. - Nie omieszkam, z pewnością - obiecał Phillip, również się podnosząc. Wiatr zsunął mu włosy na twarz. - Tak - dodał - z całą pewnością. Jessica odniosła wrażenie, że w jego ostatnich słowach pobrzmiewał jakiś ukryty podtekst. Ale w drodze do domu zapomniała to głębiej rozważyć. 58 7
Dziennik Ricardy
15 kwietnia. Zdarzyło się coś cudownego! Spot kał a m K ei t ha! Dzisiaj wieczorem we wsi. Znowu nie poszłam na kolację, bo to naprawdę śmiertelne nudy siedzieć razem z tym zakłamanym towarzystwem. Zawsze udają, że są w dobrych humorach i jak-to-my-się-wszyscy-bardzo-lubimy, a to wszystko nieprawda. Ani trochę! (Tata się denerwuje. Powiedział, że jak jutro nie przyjdę na kolację, to będzie niemiły! Ale takimi groźbami na pewno niczego u mnie nie wskóra!). Poszłam do wsi pieszo. Idzie się dobre pół godziny. Biedna Evelin, grubaska, zawsze się użala na taką daleką drogę, ale mnie to nie przeszkadza. Jestem nieźle wysportowana. Teraz myślę, że bardzo dobrze się stało, że mama nigdy mi nie odpuściła zajęć sportowych. Prawdziwą frajdę sprawia mi przede wszystkim koszykówka. I naprawdę mam wspaniałą kondycję! We wsi usiadłam przed sklepem na takim kuble na kwiaty, bo tam często spotyka się młodzież. Ale najpierw nikogo nie było. Tuż przed Wielkanocą większość ma na pewno ferie, a i w tygodniu jeżdżą wieczorami do Leeds albo jeszcze gdzie indziej. Ale nie było źle, pomyślałam sobie, że fajnie jest mieć wreszcie trochę czasu tylko dla siebie. Najbar-
dziej wkurzają mnie zawsze Diane i Sophie. Są takie okropne, że aż chce się rzygać, aż trudno to wyrazić. Już dzisiaj są tak samo straszne jak ich matka, a to znaczy, że jak będą starsze, to gładko prześcigną Patricię. Co za gówno! A potem nadjechał on! Początkowo wcale go nie zauważyłam. Miałam zamknięte oczy, odchyliłam głowę i tak się rozmarzyłam. Naraz zatrzymuje się obok mnie auto i słyszę głos Keitha. 59 - Hej, mała - powiedział. Taki żart, bo naprawdę wcale nie jestem mała. Mam już metr siedemdziesiąt pięć, w wieku piętnastu lat! Ale Keith ma na pewno metr dziewięćdziesiąt jeden, dla takiego to wszyscy są mali. (Chociaż jak głupia myślę, że on żadnej innej nie nazywa „mała”!). Ależ on świetnie wyglądał! Mocno opalony, w superanckich okularach przeciwsłonecznych. Dżinsowa koszula z podwiniętymi rękawami i cudny zegarek na ręce. Ma niesłychanie silne nadgarstki, też całkiem brązowe. Podobają mi się jego ciemne kręcone włosy i zielone oczy. W głowie mi się zakręciło i chyba się trochę zarumieniłam. - Halo, Keith - powiedziałam - co słychać? - Dzięki. A u ciebie? - Też wszystko w porządku. Dziękuję. - Wsiadaj - powiedział - przejedziemy się gdzieś i trochę pogadamy. Wsiadłam na chwiejnych nogach. I miałam takie komiczne uczucie
w brzuchu. Keith ruszył. W ogóle nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy podczas jazdy. Myślę, że opowiadałam mu o koszykówce i o tym, jak mnie wkurzają Patricia, Diane i Sophie. Keith się śmiał, kiedy naśladowałam Diane, która zachowuje się jak małpa. A potem powiedział, że mój angielski jeszcze bardziej się poprawił, że już nie mam takiego niemieckiego akcentu i że umiem się świetnie wypowiedzieć. A mnie znowu zakręciło się w głowie. Gdyby on wiedział, jak ja się w domu uczę angielskiego! Jak wariatka! Moja nauczycielka od angielskiego też nie może się nadziwić, bo naraz tak się przyłożyłam i mam spore osiągnięcia. W każdym razie wyjechaliśmy ze wsi, trochę w kierunku pól, aż do opuszczonej zagrody na torfowiskach. Jeszcze nigdy tam nie byłam, ale Keith powiedział, że to jest miejsce, do którego często przychodził jeszcze jako uczeń. - Tutaj zapaliłem swojego pierwszego papierosa - opowiadał - i tutaj przychodziłem, jak pokłóciłem się z rodzicami albo jak byłem 60 nieszczęśliwie zakochany, albo po prostu ot, tak, żeby trochę pobyć w samotności. - I dzisiaj też chciałeś tu przyjechać? - zapytałam. - Nie. Chciałem pojechać do Leeds. Rozejrzeć się, co gdzie się dzieje. Ale z tobą... - spojrzał na mnie tak dziwnie - z tobą wolę być sam na sam. Ta zagroda to dawna owcza farma, jednak ostatni właściciel już dawno umarł i od tej pory wszystko tam niszczeje. Dom jest zabity de-
skami, w ogóle nie można wejść do środka, ale jest jeszcze stodoła, nawet w porządku. Widać było, że Keith jest tutaj częstym gościem, bo w rogu ustawił wysłużony fotel i kanapę, stoi tam również dużo pustych butelek, w których szyjkach umocował świece. Przypomniała mi się stodoła, w której byliśmy latem ubiegłego roku, w gospodarstwie jednego kolegi, gdzie nas zaskoczył jego ojciec. Narobił wtedy wielkiej wrzawy, a przecież nic się nie stało. Leżeliśmy tylko obok siebie na sianie i Keith trzymał mnie za rękę i opowiadał różne historie, ale wiem, że potem gadali we wsi, że „tarzaliśmy się na sianie”. Na szczęście nic z tego nie doszło do uszu mojego ojca. Naturalnie, że Keith nie zawsze będzie chciał tylko trzymać mnie za rękę i opowiadać anegdotki, i dlatego byłam trochę zdenerwowana. śaden chłopak jeszcze nigdy mnie nie pocałował, a tych innych rzeczy to w ogóle nie robiłam. Keith ma dziewiętnaście lat i na pewno jest już niesamowicie doświadczony. Siedzieliśmy potem przez chwilę obok siebie na kanapie. Keith zapalił świece i zrobił się niesłychanie romantyczny nastrój. Ale bardzo się ochłodziło, kiedy więc to zauważył, objął mnie ramieniem i mocno przytulił. - Ty jesteś inna niż wszystkie dziewczyny - powiedział - lubię z tobą być. A potem mnie pocałował! To było wspaniałe, wcale nie takie okropne, jak zawsze myślałam. Jego wargi spoczywały bardzo delikatnie na moich, a skóra pachniała tak pięknie, i tak mocno trzymał mnie w ramionach. Trochę było go czuć
61 papierosami, i to był najcudowniejszy, absolutnie najcudowniejszy moment w moim całym dotychczasowym życiu!!! - Cała drżysz - powiedział, a ja na to: - To tylko dlatego... że jesteś pierwszym chłopakiem, który mnie pocałował. Wtedy on się roześmiał i powiedział: - Ty dzieciaku! Jego głos brzmiał bardzo czule, a ja myślałam: Boże drogi, niech to się nigdy nie kończy! Nie pozwól, żeby ta chwila minęła! O Boże, jak mi serce waliło! Ale Keithowi nagle zaczęło się śpieszyć. - Robi się już za zimno - powiedział - odwiozę cię do domu. I tak jest już po dziesiątej. Mnie wcale nie było zimno, pewnie z ogromnego zdenerwowania, i powiedziałam mu to, ale on mimo wszystko uznał, że powinniśmy już jechać. - Nie chciałbym - powiedział - żebyśmy zrobili coś, do czego właściwie nie jesteś jeszcze gotowa. I dlatego będzie lepiej, jeśli odwiozę cię teraz do domu. Rozumiesz? Podreptałam za nim i wyszliśmy na podwórze. Strasznie się bałam, że Keith uzna mnie za nudziarę albo za dzieciucha, a poza tym, że zawiezie mnie do domu, a sam jeszcze pojedzie do Leeds, gdzie na pewno są dziewczęta bardziej podniecające ode mnie i nie drżą przybyłe pocałunku. Na dworze zapadła niewiarygodnie piękna noc, bardzo, bardzo wysokie bezchmurne niebo z tysiącami gwiazd. Było zimno, ale tak cudnie
pachniało wiosną, ziemią, łąką i kwiatami. Wiedziałam, że znowu potraktuje mnie jak dzieciaka, ale nie mogłam się oprzeć i musiałam go zapytać, czy jeszcze teraz pojedzie do Leeds. Roześmiał się i pocałował mnie w czoło. - Nie. Oczywiście, że nie. Pojadę do domu, położę się do łóżka i będę myślał o tobie. Poczułam ulgę i byłam w siódmym niebie. Tak bardzo go kocham! Gdybym tylko mogła komuś o nim opowiedzieć! W aucie słuchaliśmy kaset, bardzo romantycznej muzyki Shanii Twain. Keith trzymał kierownicę jedną ręką, w drugiej cały czas miał moją. 62 Kiedy znaleźliśmy się przy wjeździe do Stanbury House, poprosiłam, żeby mnie wysadził. - Inaczej znowu zaczną mnie wypytywać - powiedziałam. - Wolę przejść ten ostatni kawałek pieszo. - Pójść z tobą? - Nie, bo jeszcze zobaczą nas z okien. Bardzo pragnęłam porozmawiać z kimś o Keicie, ale nie chciałam być przesłuchiwana przez ojca ani wyśmiana przez Diane i Sophie. Nie chciałam też, żeby Patricia robiła drwiące uwagi. A już najmniejszą ochotę miałam na matczyne numery J. w stylu: Przecież jestem twoją najlepszą przyjaciółką! - Moglibyśmy spotkać się znów jutro? - zapytał Keith. - Jasne - powiedziałam - o której?
- W południe? Mógłbym przyjechać po ciebie punkt dwunasta. To oczywiście znaczyło, że również jutro nie będzie mnie na obiedzie. Już teraz mogę się spodziewać wielkiej awantury, ale było jasne, że nie jest to wystarczający powód, żeby odmówić Keithowi. Tata nie powinien się tak denerwować! Przecież i tak najbardziej lubi być tylko z tą swoją J., a na mnie już wcale mu nie zależy. Próbuje mnie tylko stresować, żeby wyglądało to tak, jakby bardzo się o mnie martwił. - Przyjdę tutaj - powiedziałam - jutro o dwunastej. Znów pocałował mnie na pożegnanie, w usta, ale nie tak jak w stodole, lecz bardziej po przyjacielsku. Myślę, że on nie chce, abym poczuła się napastowana. Wysiadłam z samochodu i ruszyłam drogą w górę, a czułam się naprawdę bardzo leciutka. Moje życie jest piękne! Noc wciąż jeszcze była taka jasna i tak pięknie pachniała, wszędzie było pełno żonkili, które lśniły srebrzyście, gdy spośród drzew padało na nie pasmo księżycowego światła. Byłam taka szczęśliwa, mogłabym tak iść przez wiele godzin, w ogóle nie chciało mi się spać, a wszystko wokół wydawało mi się cudowne i absolutnie wyjątkowe! Przyszłam do domu po pół do jedenastej. W sypialni taty i J. jeszcze świeciło się światło. Poza tym wszędzie panowała ciemność, przynajmniej 63 od strony dziedzińca. Otworzyłam drzwi i weszłam do hallu. Dokładnie w tej samej chwili z kuchni wyłoniła się Evelin. Miała na sobie jedną z tych komicznych podomek, jakąś taką lejącą się szatę z jedwabiu. Wydaje mi się, że ona chce w ten sposób ukryć, jak bardzo ostatnio przytyła,
ale to się jej oczywiście nie udaje. Chociaż właściwie lubię Evelin. Jest miła i potwornie mi przykro z jej powodu. Jest zrozpaczona, a żadne z przyjaciół tego nie widzi. (Albo nie chce widzieć.) Na mój widok natychmiast odwróciła się na pięcie i zniknęła w kuchni, mając prawdopodobnie nadzieję, że jej nie zauważyłam. Słyszałam, jak pociąga nosem, i wiedziałam, że z płaczem znów szuka ucieczki w lodówce. Naprawdę bardzo mi jej żal, zwłaszcza teraz, gdy jestem taka szczęśliwa, i właściwie pragnęłabym, żeby w tej chwili wszyscy inni byli również szczęśliwi! (Oprócz Patricii i J.). Zakradłam się cichutko po schodach i najwyraźniej tata mnie nie usłyszał, bo w każdym razie nie wyskoczył na korytarz. Ulżyło mi, gdy znalazłam się w swoim pokoju. Teraz, pisząc, siedzę tu owinięta kołdrą, otworzyłam okno na oścież, gdyż ta noc tak wspaniale pachnie. Jeszcze nigdy nie czułam wiosny aż tak bardzo, tak bardzo! Kocham Keitha. I już tak się cieszę na myśl o jutrze!
8
Piesek został nazwany Barney i już nazajutrz stał się gwiazdą w domu. Poprzedniego dnia Jessica wzięła szczeniaka od razu na górę do swojego pokoju, wysuszyła go, nakarmiła, ale na razie nikomu go nie poka-
zywała. Kiedy wróciła, Alexandra nie było, a to właśnie z nim chciała najpierw porozmawiać o nowym członku rodziny, zanim reszta cokolwiek zauważy. Podczas śniadania Jessica przedstawiła swoją znajdę i - w zależności od nastawienia obecnych - spotkała się z najrozmaitszymi reakcjami. Diane i Sophie były zachwycone. Potwornie wzburzona Patricia wypytywała, czy to jest piesek pokojowy. Evelin natychmiast powiedziała, 64 że bardzo chciałaby znów mieć psa, ale Tim gniewnie pokręcił głową, tak że zamilkła. Leon z nieobecną miną głaskał Barneya; wydawało się, że jest pogrążony we własnych myślach, a może nawet zmartwieniach, i właściwie tak naprawdę nie widział, co dzieje się dookoła niego. Ricarda, która z nieomal lunatyczną miną pojawiła się spóźniona na śniadaniu, w pierwszej chwili sprawiała wrażenie zachwyconej, ale uśmiech natychmiast zniknął z jej twarzy, gdy tylko dowiedziała się, że to Jessica przyniosła pieska do domu. - Porozmawiamy po śniadaniu - powiedział Alexander - i to bardzo wnikliwie. Nie życzę sobie, żebyś jeszcze kiedykolwiek opuściła posiłek i przez pół nocy przebywała poza domem. Ricarda skuliła się w sobie, przycupnęła na krześle, nie odezwała się słowem i nie ruszyła ani kęsa. - Może - zwrócił się Alexander do Jessiki - powinnaś być przy tej rozmowie? Dostrzegłszy nienawistne błyski w oczach Ricardy, Jessica z nie-
zadowoleniem pokręciła głową. - To sprawa między wami dwojgiem. Ja tymczasem wolę pójść na spacer z Barneyem. Mijał kolejny dzień ferii. Jessica cierpiała na mdłości, które jednak przeszły po trzygodzinnym spacerze z Barneyem. Patricia pojechała z córkami na konie, tym razem bez Evelin, która wymówiła się migreną i zaszyła w swoim pokoju. Leon mówił i mówił, a Tim siedział z ponurą miną. Ricarda pomyślała dokładnie to samo, co zwróciło jej uwagę już w dzień przyjazdu: coś tu się nie zgadza. Między tymi dwoma jest coś nie w porządku. Ricarda nie przyszła na obiad. Alexander poszedł na górę do pokoju córki, ale jej nie zastał. Kiedy wrócił, wyglądał na zmęczonego i starszego, niż był w rzeczywistości. - Nie ma jej - oznajmił. - I pozwalasz sobie na to? - ofuknęła go natychmiast Patricia. - Myślę, że rozmawiałeś z nią dzisiaj rano! - Właściwie nie można było nazwać tego rozmową z n i ą - wyjaśnił Alexander. - Ja mówiłem, a ona milczała. Nie chciała powiedzieć, gdzie 65 była wczoraj wieczorem, nie chciała powiedzieć, dlaczego tak od wszystkich stroni. Nie chciała mówić o swoich problemach - nic. Równie dobrze mogłem był gadać do ściany. - No to zamknij ją w jej pokoju, aż wreszcie zdecyduje się otworzyć buzię - powiedziała Patricia.
Jessica, która znów walcząc z mdłościami, siedziała nad nietkniętym obiadem, postanowiła się jednak wtrącić. - Presją niczego się tu nie osiągnie. Ona ma piętnaście lat, chodzi własnymi drogami, co jest zupełnie normalne. - Już kiedyś wam powiedziałam, że na pewno włóczy się z jakimś chłopakiem! - upierała się Patricia. - Nie każdy, kto nie pokazuje się bez przerwy w naszym towarzystwie, musi się od razu włóczyć - odparła Jessica z niezwykłą jak na siebie ostrością. Patricia opuściła widelec: - Co chcesz przez to powiedzieć? - Chcę przez to powiedzieć, że jest to dla mnie absolutnie zrozumiałe, że piętnastoletnia dziewczynka nie ma ochoty uczestniczyć w przymusowym życiu towarzyskim, jakie się tutaj prowadzi. - Pr zymuso we życi e t owar zys ki e? - zapytała Patricia z niedowierzaniem. - Jessico! - wykrzyknął przerażony Alexander. Jessica pomyślała: - O Boże, co ja powiedziałam? Nie powinnam była! Mdłości, które czyhały przez cały czas, stały się nie do zniesienia. Jessica zrozumiała, że jeśli posiedzi jeszcze sekundę dłużej, zwymiotuje na stół. - Przepraszam - wymamrotała, gwałtownie odsunęła krzesło i wybiegła z pokoju, a za nią Barney.
Zdążyła dobiec do toalety dla gości obok hallu i zwymiotowała śniadanie. Kiedy się wyprostowała i spojrzała w lustro, ujrzała bladą jak kreda twarz o zaczerwienionych oczach i szarych ustach. - Co w ciebie wstąpiło? - zapytała tę twarz. - Chyba nie myślisz naprawdę tego, co właśnie przed chwilą powiedziałaś?! 66 Al e mo że ost at ec zni e był o t o j ej zdani e na t en t e mat ? Trochę liczyła na to, że Alexander za nią pobiegnie, ale się nie pojawił. Jessica wypłukała usta i otarła je papierową chusteczką, po czym skropiła czoło i policzki odrobiną wody. Kiedy wróciła do hallu, usłyszała dochodzącą z sypialni mamrotaninę stłumionych głosów. - Ona coraz bardziej przypomina mi Elenę - powiedziała właśnie Patricia. - Alexandrze, raz wreszcie powinieneś sobie zadać pytanie, co cię tak pociąga w tego rodzaju kobietach! Był to oczywiście Tim, który najwyraźniej nadal obstawał przy swojej ulubionej teorii. - Nie napadajcie tak na nią tylko dlatego, że akurat jej tu nie ma - dał się słyszeć głos Leona. - Jessica źle ostatnio wygląda - powiedziała Evelin - i jest jakaś inna niż zazwyczaj. - Nie myślę, żeby miała zbyt dobry wpływ na Ricardę! - Zdawało się, że w tej chwili Ricarda jest ulubionym tematem Patricii. - Nie pozwala ci raz ostro zareagować na postępowanie tego dziecka. Obserwuję to z
zatroskaniem. Jessica stała na zewnątrz w hallu, wbijając paznokcie w zaciśnięte dłonie. Al exandr ze, ode zwi j że si ę! Powi ed z i m, żeby si ę za mknęl i ! Po wi ed z, że n i e maj ą pr awa o mni e r ozmawi ać . śe ni e powi nno i ch obc h odzi ć, j ak żyj e my al b o dl acze go t y si ę we mni e za kochał eś, a dl acze go j a w t obi e. I że ni e chcesz pat r zeć na mni e j ak na pr ze d mi ot anal i zy. Ale nie usłyszała jego głosu. Nie powiedział ani słowa. Gdy wróciła do jadalni, zapadła cisza. Wszyscy nagle pochylili się nad talerzami i gorliwie zajęli się jedzeniem. Siadając, Jessica nie odwzajemniła spojrzenia Alexandra. Naraz poczuła w sobie mróz i nieokreślony lęk. Może miało to związek z Eleną. Dwukrotnie w ciągu ostatnich dni 67 różne osoby porównywały ją do niej. Do kobiety, z którą Alexander się rozwiódł. Z którą nie potrafił dalej żyć. Cierpiał przez to, że nie umiała porozumieć się z jego przyjaciółmi. Kiedy opowiadał o tym Jessice, pomyślała oczywiście, że to nie jest prawdziwy powód. Prawdziwy powód jest ukryty głębiej, to zaś jest, by tak rzec, tylko czubek góry lodowej. Nagle przemknęła jej przez głowę myśl: A jeśli to istotnie jest prawdziwy powód? Jeśli wszystko było w porządku oprócz tego? Czy to wystarczyło, żeby Alexander rozwiódł się z żoną? Ricarda nie pojawiła się aż do wieczora. Popołudnie upłynęło w atmosferze przygnębienia. Jessicę tak bardzo męczyły mdłości, że na kilka
godzin położyła się do łóżka. Alexander siedział z dwoma pozostałymi mężczyznami w ogrodzie; popijali kawę i przez większość czasu milczeli. Później Tim poszedł do pokoju i zasiadł przy laptopie nad swoją pracą doktorską. Patricia grała z córkami w badmintona, ale nie były w jakimś rewelacyjnym nastroju. Evelin zaszyła się gdzieś w parku, siedziała na kamiennym murku i wpatrywała się w niebo. Było dziwnie bezwietrznie, a ptaki świergotały nerwowo. Jak przed burzą, pomyślała Jessica, gdy około szóstej wstała z łóżka, aby przygotować się do kolacji. Podadzą podgrzane resztki z obiadu, nikt nie będzie musiał pracować. O pół do siódmej zamierzali spotkać się jak zwykle w salonie i wypić aperitif, co było zwyczajem, który Jessica zawsze bardzo lubiła. Dzisiaj myśl o tym tylko ją paraliżowała. Pragnęła być daleko stąd, razem z Alexandrem, wyjechać dokądś, gdzie byliby zupełnie sami. W głębi duszy wiedziała, że to pragnienie nigdy jej nie opuści i że już nigdy nie uda się jej go stłumić. Najgorsze, że podczas obiadu nie wyraziła się pod wpływem chwilowego nastroju, nie wyjawiła jakiejś bzdurnej myśli. Wypowiedziała to, co już od dawna w niej nabrzmiewało, do czego się tylko do tej pory nigdy przed sobą nie przyznawała. Wspólnotę przyjaciół odbierała jako wymuszoną, tym samym więc było pewne, że będzie musiał nadejść dzień, kiedy jej nerwy tego nie wytrzymają - jak Elenie. 68 Wszyscy zgromadzili się już w salonie, gdzie Patricia - jak zwykle w ostrej formie - atakowała właśnie Alexandra, że nie potrafi się przeciw-
stawić Ricardzie. Na widok wchodzącej Jessiki przerwała swój potok wymowy. Evelin wzięła z gzymsu kominka kieliszek szampana i podeszła do Jessiki. - Dla ciebie - powiedziała. - Lepiej się czujesz? - Tak, wszystko w porządku - mruknęła Jessica. Istotnie mdłości już jej minęły, za to przytłaczało ją i przygniatało zbyt wiele myśli. - Ricarda do tej pory nie wróciła - powiedział Alexander. Był bardzo blady. - Naprawdę lepiej się czujesz? - zapytał z troską. - Ciągle jeszcze nie wyglądasz najlepiej. - Ty też - odparła Jessica - najwyraźniej oboje mamy zły dzień. Patricia się roześmiała. Zabrzmiały w tym przenikliwe, fałszywe tony. - Jedyną osobą z waszej rodziny, która z pewnością ma się wyśmienicie, jest Ricarda. Podczas gdy wy się zamartwiacie, ona gdzieś się dobrze bawi! - Nie martwię się o Ricardę - powiedziała Jessica. - Myślę, że dzisiaj w południe jasno się wyraziłam. - Jessico, proszę! - upomniał ją cicho Alexander. Atmosfera znów stała się równie napięta jak w południe. Wszyscy stali dookoła z kieliszkami w rękach i nikt się nie odzywał. Patricia przypominała gotową do walki kotkę. O Boże, pomyślała Jessica, a ferie dopiero się zaczęły!
- Myślę... - zaczęła Patricia, ale zanim zdołała dokończyć zdanie, ktoś zadzwonił do drzwi. Jessica, rada, że sytuacja się zmieniła, odstawiła kieliszek. - Pójdę otworzyć - powiedziała i wyszła z salonu. Za drzwiami stał Phillip Bowen. - O - powiedziała Jessica. - Halo - pozdrowił ją Phillip. 69 Spojrzała na niego niezdecydowana. Barney, który przybiegł za nią, przecisnął się między jej nogami i z ogromnej radości zaczął tańczyć wokół Phillipa. Ten pochylił się ku niemu. - Hej - zawołał - jak jesteś suchy, to wyglądasz naprawdę ładnie! - Wabi się Barney - wyjaśniła Jessica - i zostanie u nas. - Jak to miło. Phillip się wyprostował. Miał na sobie ten sam znoszony sweter co podczas ich pierwszego spotkania i te same kompletnie wypłowiałe dżinsy. Był też równie źle ogolony i nieuczesany. Nie wyglądał na kogoś, kto pragnie złożyć oficjalną wizytę. - Słucham? - zapytała Jessica. - Chciałbym zobaczyć się z Patricią Roth - oznajmił. Niemieckie nazwisko dziwnie zabrzmiało w jego ustach. - Z Patricią? Skąd pan ją zna? - Chciałbym ją poznać - powiedział Phillip, a Jessicę w tym samym momencie olśniło: Phillip Bowen! Dlaczego od razu nie zwróciła na to
uwagi? Przecież właśnie to nazwisko wymieniła Patricią, nazwisko człowieka, który podał się za jej krewnego, po czym spacerował sobie po jej domu. - Kim pan jest? - zapytała ostrym tonem. - Kto tam przyszedł? - zawołała Patricią z salonu. - Pani wybaczy - powiedział Phillip, odsunął Jessicę na bok, przeszedł przez hall i wkroczył do salonu. Jessica podążyła za nim, równie rozzłoszczona co zirytowana. Wszyscy ciągle jeszcze stali z kieliszkami szampana w rękach, tylko Evelin usiadła w fotelu i pocierała sobie krzyż, jakby zaczął ją boleć od długiego stania. Skonsternowani spojrzeli na nieznajomego, zaniedbanego mężczyznę, który naraz wyłonił się przed nimi. - Kim pan jest? - zapytał Leon takim samym tonem jak przed chwilą Jessica. - Phillip Bowen - przedstawił się Phillip. Patricią pierwsza zrozumiała, w czym rzecz, toteż jej oczy się rozszerzyły. 70 - Phillip Bowen? - wydukała. - To pan jest tym człowiekiem, który... - Właściwie chciałem odwiedzić panią już wczoraj po południu. Ale trudno mi było, tak więc... widzimy się dopiero dzisiaj. Muszę się jakoś zebrać w sobie, gdyż przypuszczam, że to co mam pani do powiedzenia, co najmniej panią bardzo... zaskoczy. - Zaśmiał się szczerze, ale z napięciem. - Pani Roth, jestem pani bliskim krewnym - powiedział - czy mogę
zwracać się do pani per Patricia? Leon zrobił krok do przodu. - Co pana upoważnia do takiego stwierdzenia - zapytał, zanim jeszcze Patricia ochłonęła ze zdumienia. - Muszę pana prosić, aby wyrażał się pan jaśniej albo natychmiast opuścił ten dom. - To pan jest tym człowiekiem, który przyszedł tu na przeszpiegi! dał się słyszeć głos Evelin, która szeroko otworzyła oczy. - Chętnie wyrażę się jaśniej - powiedział Phillip, nie reagując na okrzyk Evelin. - Krótko mówiąc: dziadek Patricii jest moim ojcem. Albo innymi słowy: ojciec Patricii i ja jesteśmy przyrodnimi braćmi. Jaki jest więc stopień pokrewieństwa między mną a Patricią? Rozejrzał się dookoła jak nauczyciel, który zadał klasie trudne pytanie, a teraz ma nadzieję, że ktoś zdoła na nie odpowiedzieć. Jessica, stojąca ciągle jeszcze za nim, wysunęła się do przodu i demonstracyjnie przyłączyła się do reszty domowników. - Wuj - powiedziała - w tym wypadku byłby pan wujkiem Patricii. - To największa bzdura, jaką kiedykolwiek słyszałam! - wykrzyknęła Patricia. Jej głos stał się przenikliwy, a szampan w kieliszku niebezpiecznie zachlupotał. - Wujek Phillip - powiedział Phillip. Wyszczerzył zęby w uśmiechu. Nie brzmi to zbyt przyjemnie, ale nie da się w tej kwestii nic zmienić. Jestem pani wujem, pani Roth. Dzięki obrotności pani dziadka ma pani wujka starszego od siebie raptem o dziesięć lat! Leon i Patricia zaczęli mówić równocześnie, ale Tim, który do tej po-
ry w ogóle się nie odzywał, nakazał im ruchem ręki milczenie. - Proszę zrozumieć, panie Bowen - powiedział uprzejmie - że pańskie wyznanie odbieramy jako nader śmiałe. W gruncie rzeczy mógłby 71 pojawić się tutaj dowolny nieznajomy i opowiedzieć dokładnie to samo. Czy posiada pan jakieś dowody, które mogłyby potwierdzić pańską teorię? Phillip pokręcił przecząco głową. - Ponieważ jestem synem Kevina McGowana z nieprawego łoża i ponieważ moja matka, czując się obrażona, ciągle nie godziła się na to, żeby McGowan uznał swoje ojcostwo, nie ma żadnych metryk ani niczego, co mogłoby poświadczyć moje pochodzenie. - Wobec tego jest to zapewne niewiarygodna bezczelność... - parsknęła Patricia, ale Tim ponownie nakazał jej gestem, żeby się uspokoiła. Patricio, pozwól mu się wypowiedzieć. Leon doskoczył do swojej żony. - Uważam, że to jakiś skandal, że musimy tu wysłuchiwać tych opowieści bez pokrycia! Myślę, że pan Bowen powinien już wyjść. Phillip nie pozwolił wyprowadzić się z równowagi. Tylko Jessica, która obserwowała go bardzo dokładnie, dostrzegła, że tak mocno zacisnął lewą dłoń w pięść, aż zbielałe kostki wyszły mu na wierzch. Ponadto bardzo lekko drżała mu dolna powieka lewego oka. - Mogę państwu sporo opowiedzieć o Kevinie McGowanie - powiedział - mnóstwo szczegółów, po których usłyszeniu będziecie pań-
stwo musieli uznać, że absolutnie obcy człowiek nie mógłby ich znać. Jeżeli jednak postanowiliście państwo nie dać mi wiary... Zrobił pauzę. - Nie jestem gotowa dłużej tego wysłuchiwać! - prychnęła Patricia. - Jeśli mi państwo nie wierzycie - ciągnął dalej Phillip, patrząc teraz Patricii prosto w oczy - doprowadzę do ekshumacji zwłok pani dziadka, czyli mojego ojca. Analiza genetyczna powinna rozwiać ostatnie wątpliwości. Te słowa spotkały się zrazu z niedowierzającym milczeniem. W następnej chwili jednak Patricia roześmiała się cienkim, prawie piskliwym głosem. - To już doprawdy niesłychane! - zawołała. - Czegoś równie bezczelnego jeszcze nigdy nie słyszałam! Mr Bowen, mój dziadek, nie żyje od 72 dziesięciu lat. Pomijając fakt, że nigdy nie dopuszczę do tego, aby ktokolwiek zakłócił spokój miejsca jego ostatniego spoczynku, chciałabym naprawdę wiedzieć, co pan sobie po tym obiecuje. O ile wiem, po tak długim czasie analiza genów jest już niemożliwa! - Myli się pani - powiedział Phillip. - Nauka ciągle robi postępy. Istnieje obecnie metoda pozwalająca poznać DNA również dawno zmarłych osób. W oczach Patricii nie było nic prócz nienawiści. - Chciałabym pana teraz prosić o opuszczenie mojego domu! Nikt tutaj nie ma już ochoty wysłuchiwać pańskich bzdur.
- Mogę tylko przyznać słuszność mojej żonie - dodał Phillip chłodnym tonem. - Panie Bowen, proszę już iść. - Interesuje mnie - powiedział Tim, a jego oczy zwęziły się tak, że zostały tylko wąskie szparki, co jak uznała Jessica, nadało mu wygląd bardzo podstępnego człowieka - dlaczego chce pan aż takim nakładem sił i środków dowieść pokrewieństwa z Patricią? Czyżby obudziły się w panu rodzinne uczucia, a może jest jakiś inny powód? - Ma pan jakiś pomysł? - zapytał Phillip. Tim potaknął głową. - Owszem. Mam pewne podejrzenie. Phillip skinął głową. - Prawdopodobnie się pan nie myli. - Powiódł wzrokiem po salonie, po kominku, wyłożonych boazerią ścianach i wysokim suficie. A potem znów spojrzał na Patricię. - Ten dom - powiedział - tę posiadłość. Stanbury. Odziedziczyła ją pani po dziadku. Skoro jednak pani dziadek ma syna, to znaczy mnie... - zamilkł na chwilę. - Pani Roth, chciałbym, żeby się pani ze mną podzieliła - powiedział. - Roszczę sobie pretensje do połowy Stanbury House.
9
Zszedł po schodach i poczuł się zmęczony. A nawet więcej: głęboko wyczerpany i przygnębiony. Prawie nie spał tej nocy i tylko dlatego 73 czekał do pół do siódmej w łóżku, żeby nie przeszkadzać Jessice. Ale ona i tak się obudziła, po czym natychmiast zaczęła się uskarżać na gwałtowne mdłości i zniknęła w łazience. Wyszedłszy z niej, była śmiertelnie blada, a jej twarz pokrywał zimny pot. - Położę się jeszcze - mruknęła i schowała się pod kołdrę. Alexander wziął kąpiel, ubrał się i po cichu zszedł do salonu. Zdawało się, że cały dom jeszcze śpi. Był rad, że trafia mu się oto możliwość pobycia trochę w samotności. Musiał przemyśleć kilka spraw. Poprzedniego dnia Ricarda, która zniknęła we wczesnych godzinach przedpołudniowych, wróciła około jedenastej wieczorem. Wszyscy siedzieli jeszcze w salonie i rozmawiali o Phillipie Bowenie, owym nieproszonym gościu, który tak nagle stanął przed nimi i zgłosił swoje roszczenia - poparte niewiarygodnym twierdzeniem, że jest synem z nieprawego łoża dziadka Patricii. Patricia strasznie się zdenerwowała i dość sporo wypiła. Na szczęście tym razem była tak zajęta sobą, że gdy cicho otworzyły się drzwi wejściowe i rozległy kroki po schodach na poddasze, co wszystkim nasunęło przypuszczenie, że może to być tylko Ricarda, nie napadła Alexandra jak zwykle i nie wzięła go w obroty, przedstawiając swoje wizje wychowania dzieci, tylko przez chwilę w roztargnieniu nadstawiła ucha, a potem wymamrotała po raz kolejny:
- Myli się! Przeliczył się! Nie dostanie niczego, co należy do mnie! Właściwie dopiero teraz naprawdę dotarło do Alexandra, jak bardzo z biegiem czasu zaczął się obawiać podjudzania i nalegań Patricii, jak bardzo czuje się przez nią zapędzony w kozi róg i jaką ogromną presję potrafi na niego wywrzeć. Przypomniał sobie, co mówiła Elena: „Patricia zawsze musi mieć rację. I nie może znieść, że ktoś kroczy swoją własną drogą, a nie tą, którą ona mu wyznaczyła. Kto nie postępuje zgodnie z jej życzeniami, ten nigdy nie będzie żył z nią w zgodzie”. Wczoraj wieczorem Alexander nie poszedł na górę do Ricardy, ponieważ Jessica poradziła mu, żeby na razie zostawił córkę w spokoju. Ale 74
kotłowały się w nim różne myśli, a jedyna korzyść ze spowodowanej tym bezsenności sprowadzała się do tego, że uchroniła go od powracającej wciąż na nowo zmory sennej. Chociaż tyle. Jeśli wystarczająco długo analizuje się sytuację, zawsze można znaleźć jakieś dobre strony. Alexander zastanawiał się, czy zawiódł jako ojciec. Było to z pewnością absolutnie naturalne pytanie, które mężczyzna czy kobieta muszą sobie zadawać, gdy następuje rozkład małżeństwa posiadającego dziecko. Dziecko cierpi, ponieważ rozpada się pewna struktura, która do tej pory stanowiła jego świat i na której mogło się oprzeć, rodzice zaś cierpią, gdyż nie udało się im zapewnić szczęśliwego, nienaruszalnego i bezpiecznego dzieciństwa małemu człowiekowi, którego wydali na świat, nie pytając go o zgodę. Może Alexander zawiódł bardzo po ludzku, ale jednak zawiódł. Szczególnie bolesne stawało się to uczucie wówczas, gdy zaczynały pojawiać się problemy, które nie pojawiłyby się może, gdyby nie rozwód. Ricarda całą sobą odrzucała Jessicę. Z tym Alexander oczywiście się liczył, był jednak przekonany, że to się szybko ułoży. Jessica była jest, spontaniczna i naturalna, a jako lekarka weterynarii wykonywała zawód, o którym Ricarda marzyła już jako mała dziewczynka. Alexander myślał, że córka będzie się boczyć kilka tygodni, z czasem jednak nie zdoła się oprzeć wdziękowi i serdeczności Jessiki. Na szczęście Jessica nie miała nic wspólnego z rozstaniem Eleny i Alexandra. Wkroczyła w jego życie, gdy Elena mieszkała już z córką gdzie indziej i złożyła pozew o rozwód.
Ale teraz wszystko wskazuje na to, że Ricarda koniecznie pragnie zachować lodowaty chłód i dystans. Przed drugim ożenkiem ojca zdarzyło się, że spędziła z zakochanymi kilka weekendów, po ich ślubie przyszły ferie wielkanocne w Stanbury, ferie letnie i jesienne, Boże Narodzenie, a teraz znów Wielkanoc. Pomiędzy tym było mnóstwo weekendów, podczas których Jessica naprawdę starała się jak mogła. Na jego prośbę zaproponowała nawet Ricardzie, żeby raz czy dwa razy w tygodniu pomagała jej popołudniami w przychodni. Alexander wiedział, że jest to 75 najskrytsze pragnienie córki, ale ta oczywiście odmówiła uprzejmie i chłodno. I nigdy nie okazywała nowej żonie ojca niczego więcej ponad mrukliwą uprzejmość. Teraz zaś jeszcze zaczęła oddalać się od niego. Do tej pory mógł mieć co najmniej poczucie, że nadal darzą się zaufaniem. Naraz jednak, mimo iż nie było po temu żadnego powodu - on przynajmniej żadnego nie zauważył - wydawało się, że ich więzy się zerwały. Kiedy przed odjazdem wręczyła mu kartkę, na której wypisała swoje życzenie z okazji Wielkanocy, zdawało się, że jedynym i najwyraźniej wielkim pragnieniem były ferie, które mogłaby spędzić tylko z nim. A potem coś się stało. Zaczęła się włóczyć po okolicy i znikać na cale dnie i wieczory. Teraz nie chce opowiadać o tym, co robi, i ignoruje jego polecenia i zakazy z taką obojętnością, jakby w ogóle nie słyszała, co on do niej mówi. Pogrążyła się w swoim świecie. Alexander bardzo się o nią martwił.
Otworzył drzwi do kuchni i nagle zobaczył tam córkę. Siedziała na jednym ze starych stołków, opierając się łokciami o blat stołu. Miała na sobie jasnoszary dres do joggingu i nie sprawiała wrażenia osoby, która dopiero co wyszła spod prysznica albo czesała włosy. Była bardzo blada. Dłońmi obejmowała gruby porcelitowy kubek. W kuchni pachniało świeżą kawą. Przeraziła się na widok ojca, który pojawił się tu ni stąd, ni zowąd, a przez chwilę wyglądało nawet na to, że Ricarda rozgląda się, szukając jakiejś drogi ucieczki. Potem jednak zebrała się w sobie i z arogancką miną, która od kilku dni doprowadzała Alexandra do rozpaczy, zapytała: - Dlaczego tak wcześnie wstałeś? Dopiero dochodzi siódma! - Nie mogłem spać. Niezdecydowanie stal w miejscu. Lubił tę kuchnię. Była duża, staroświecka i przytulna, i miało się stąd wspaniały widok na park. Na dworze znów wstawał czarowny wiosenny dzień, już można było dostrzec pierwsze promienie słońca na wilgotnej trawie połyskującej od rosy. 76 Zazwyczaj jedli śniadanie wszyscy razem w jadalni, ale Alexander przypomniał sobie raptem, że przez ostatnie półtora roku przed rozstaniem z Eleną śniadał zawsze sam. Wtedy prawie wcale nie przesypiał nocy, często już o szóstej rano schodził do kuchni, pił kawę i pogrążał się w myślach. Śmieszne, później w ogóle o tym nie myślał. Przypomniało mu się to dopiero w tej chwili. Jedynym nowoczesnym urządzeniem w kuchni był ekspres do kawy.
Wskazał na niego. - Mogę sobie nalać kawy? - Jasne! - skinęła głową Ricarda. Przyniósł kubek z kredensu, nalał sobie kawy i dosiadł się do córki. Podobnie jak ona nie używał mleczka ani cukru. Właściwie uważał, że piętnastoletnia Ricarda jest za młoda, by rozpoczynać dzień od czarnej kawy. Jeszcze do momentu rozstania z Eleną przed ponad dwoma laty zawsze robił rano córce kakao. Potem odeszła z Eleną, a pewnego razu w ubiegłym roku podczas jednych z weekendowych odwiedzin zaskoczyła go prośbą o kawę na śniadanie. - Nie uważam, żeby to było dla ciebie dobre - odparł wtedy. Wyjaśniła mu jednak, że mama już jej na to pozwala, wobec czego jego zakaz jest bezsensowny. Poddał się więc - mo że pod dał si ę w zb yt wi el u spr awach dot yc ząc ych Ri car d y - i od tamtej pory również ona, podobnie jak dorośli, pije kawę podczas ferii w Stanbury. Co Patricia oczywiście niezmordowanie gani. - Ty również dość wcześnie jesteś na nogach - powiedział teraz, a kiedy nie odpowiedziała, dodał: - Zwłaszcza jeśli zważyć, że ostatnio wieczór zapada dla ciebie bardzo późno. Wzruszyła ramionami. Jej twarz ani drgnęła. - Prosiłem cię wczoraj, żebyś przyszła na obiad. Nie zastosowałaś się do tego i nawet słowem się na ten temat nie odezwałaś. Czy jest jakiś powód takiego zachowania? Dziewczyna nadal milczała, pociągnęła tylko głęboki łyk kawy z fi-
liżanki. Alexander rozpaczliwie zadawał sobie pytanie, skąd u niej ta blokada. Ricarda jeszcze nigdy się tak nie zachowywała. Zaczął od nowa. 77 - Ricardo, nikt nie chce ograniczać twojej wolności. Ani ja, ani tym bardziej Jessica. Dowiedz się przy okazji, że akurat w niej masz wielką orędowniczkę. Ona szczerze opowiada się za tym, żebyś mogła tu żyć bez nazbyt wielu przymusów i kontroli. Ricarda ponownie wzruszyła ramionami. Alexander nie dostrzegł żadnej reakcji na jej twarzy. - Gdzie byłaś wczoraj wieczorem? - zapytał, usiłując tonem głosu nadać sobie możliwie dużo surowości. - A przedwczoraj wieczorem? Chciałbym to wiedzieć. Spojrzała na niego. - To moja sprawa. - Nie, to nie jest twoja sprawa. Jesteś jeszcze niepełnoletnia, więc twoje sprawy dotyczą również mnie. Proszę więc - gdzie byłaś wczoraj? Odwróciła głowę, zacisnęła wargi. Alexandrowi przypomniało się nagle, jak będąc małym dzieckiem, wtulała się w jego ramiona, gdy czytał jej książeczki, i z jaką wielką radością doskakiwała do niego, kiedy wieczorem wracał do domu. Trudno sobie wyobrazić, że siedząca teraz przed nim osoba jest tą samą małą dziewczynką. - Przeczytałem kartkę z twoim życzeniem - powiedział. - Piszesz, że chciałabyś pojechać ze mną do Kanady. Wydaje mi się to zdumiewające.
Bo najwyraźniej nie masz do mnie ani odrobiny zaufania i chyba w ogóle ochoty, by zwierzyć mi się z czegokolwiek. Jak więc mielibyśmy wytrzymać ze sobą kilka tygodni w kanadyjskiej głuszy? Wreszcie wstąpiło w nią życie. - Dlaczego mnie o to pytasz? - odparła gwałtownie. - I tak ni gdy tam ze mną nie pojedziesz! Bardzo dobrze to wiem! - A skąd wiesz to aż tak dob r ze? - To przez nią! - Ona ma imię. - To przez J. Od kiedy ona jest w twoim życiu, ja dla ciebie umarłam! - Przecież to bzdura. - Po karku zaczął mu pełznąć lekki ból. Alexander rzadko miewał bóle głowy, ale w tym momencie czuł, że 78 zaraz go dopadnie. - Kocham Jessicę. Jest moją żoną. Niczego to jednak nie zmienia... Ciemne oczy Ricardy miotały błyskawice. - Nie kochasz jej! W ogóle jej nie kochasz! Tylko sobie to wmawiasz, bo inaczej nie mógłbyś z nią wytrzymać! Kochasz mamę. Zawsze będziesz ją kochał. Ale oni wszyscy tutaj - zrobiła ręką zamaszysty ruch, którym chciała opisać całe Stanbury House i prawie byłaby strąciła ze stołu obydwa kubki z kawą - wypędzili ją! Ta cała banda nie mogła jej dłużej znieść. A ty pozwoliłeś, żeby mama odeszła! Jak mogłeś? - Ricardo!
Chciał ją uspokoić, kładąc swoją dłoń na jej dłoni, ale cofnęła ją i zerwała się jak oparzona. W tym momencie była bardzo podobna do swojej matki. Południowy, dziki temperament. - Nienawidzę twoich przyjaciół! - wykrzyknęła. - Nienawidzę ich tak bardzo, jak nienawidziła ich mama! Pragnę, żeby każde z nich umarło! I zanim Alexander zdołał cokolwiek odpowiedzieć, wypadła z kuchni i głośno zatrzasnęła za sobą drzwi. Geraldine obudził jakiś odgłos, który doszedł do niej przez sen. Lubiła długo spać i właściwie z chęcią przewróciłaby się na drugi bok i ponownie zasnęła, ale mimo wczesnej pory dotarło do jej świadomości, że coś jest nie tak - albo że poprzedniego wieczoru było nie tak... że kładła się spać z niedobrym przeczuciem... Usiadła. Przez zasłony wpadały pierwsze promienie porannego słońca. Spojrzała na Phillipa, który już się ubrał i właśnie zamierzał wyjść z pokoju. Naraz dotarło do niej, że nie było go wczoraj wieczór. Musiał przyjść dopiero w nocy, ale tak, że tego nie zauważyła. - Phillip! - zawołała. Usłyszała jego westchnienie. - Śpij - powiedział - jest dopiero siódma. - Dokąd się wybierasz? - Wyjdę. Pobiegać. Pomyśleć. 79 - Kiedy wróciłeś? Martwiłam się. Nie spałam z pewnością do pół do pierwszej!
- Byłem się czegoś napić. Przyszedłem o pierwszej. Z trudem się powstrzymała, żeby nie zrobić mu gwałtownych wyrzutów. Z doświadczenia wiedziała, że to nie tylko nic nie da, ale wręcz przeciwnie, rozdrażni go tylko i rozzłości. Ledwie poczuł, że Geraldine go ogranicza, natychmiast stawał się nerwowy i agresywny. - Mieliśmy zjeść razem kolację. - Geraldine... - Okay, okay! Podniosła obie ręce, uspokajając go, i nie śmiała nawet pomyśleć, co o tego typu rozmawianiu powiedziałaby Lucy. Oczywiście, że nie może nie zrobić awantury. Właściwie jednak musi robić ją ciągle, bo on zawsze zachowuje się tak jak teraz. Dopiero we wtorek odmówił jej wspólnej wędrówki, uzasadniając to tym, że chce odwiedzić Patricię Roth, ale wieczorem powiedział, że w końcu jeszcze u niej nie był. Nie dodał żadnego słowa usprawiedliwienia ani ubolewania z powodu zmarnowanego popołudnia, które mogli spędzić razem. - Pójdę do niej jutro - powiedział wtedy, a Geraldine postanowiła nie robić mu wyrzutów, bała się bowiem, że jeszcze bardziej go to do niej zniechęci. - I jak ci poszło wczoraj? - spytała tylko. - Byłeś wreszcie w Stanbury House? - Tak. Byłem. Spotkałem ich tam wszystkich, piękne zgromadzenie, jakby właśnie na mnie czekali. Z kieliszkami szampana w rękach. Moglibyśmy od razu trącić się za spotkanie.
- Podejrzewam, że nie mieli szczególnej ochoty trącać się z tobą. - Najmniejszej! Nieczęsto widuje się takie głupkowate miny! Ton jego głosu i sformułowania były bardzo swobodne, ale Geraldine, która dobrze go znała, wyczuła, że jest spięty. Martwił się i wcale nie był dobrej myśli. 80 - I co...? - zapytała ostrożnie. Położył rękę na klamce. Ani przez sekundę nie przestał sprawiać wrażenia, że koniecznie musi wyjść. - Nie wierzą mi. - Należało się tego spodziewać. - Udowodnię im to. - Opowiesz im szczegóły? - Na początek tak. - Myślisz, że w ogóle zechcą cię wysłuchać? śe jeszcze raz wpuszczą cię tak po prostu do domu? - Zobaczymy. - Phillip - wiedziała, że w jej głosie pobrzmiewa błaganie i że dlatego Phillip zarzuci jej zaraz manipulację. - Phillip, do czego to doprowadzi? Myślisz, że ta Patricia, jak jej tam, tylko na to czeka, żeby pojawił się jakiś nieznajomy, przedstawił jako krewny i... - Ja nie przedstawiam się jako krewny. Ja j e s t e m z nią spokrewniony! - Ty to wiesz! Ale jak to musi wyglądać z jej strony? Wszystko jed-
no, co opowiesz jej o dziadku - to był nie byle kto, mogłeś więc zdobyć swoją wiedzę, szperając po archiwach! Co zresztą w dużej mierze robiłeś! Przecież praktycznie od roku przesiadujesz w bibliotekach i zbierasz wszystko, co tylko znajdziesz na temat tego McGowana, i zakładasz te... te skoroszyty, które potem bez przerwy czytasz w domu! A teraz myślisz, że ta Patricia nie ma co robić, tylko podzielić się z tobą spadkiem. To ci się nie uda. Jedynie ostatnia resztka uprzejmości, jaką Phillip od czasu do czasu potrafił okazać Geraldine, powstrzymała go od wyjścia z pokoju. Cały drżał z niecierpliwości. A ona potwornie działała mu na nerwy. - Ostateczny dowód da w razie konieczności ekshumacja zwłok powiedział - porównania DNA nikt nie podważy. - Czy jednak jesteś pewien, że tak łatwo uda ci się do tego doprowadzić? Nie znam się na tym, ale wyobrażam sobie, że nie można ot, tak po prostu pójść i kazać ekshumować czyjeś zwłoki. Trzeba najpierw dostać 81 pozwolenie, a na to z pewnością muszą istnieć powody. - Moje powody są niewątpliwie wystarczające. Nie wiem, kto mógłby mieć lepsze! - Przecież nie masz absolutnie niczego, co mógłbyś im przedstawić! Masz tylko stwierdzenie zmarłej matki, że Kevin McGowan jest twoim ojcem. Ale czy wiesz... - Urwała i ugryzła się w język. - No? - spytał Phillip. Oczy mu się zwęziły z podejrzliwości. - No? powtórzył.
- Myślę tylko - żałowała, że w ogóle zaczęła ten temat, ale teraz nie pozostawało jej nic innego, jak tylko powiedzieć to, co chciała powiedzieć. - Myślę, że ty nawet nie wiesz, czy to co opowiadała ci matka, to rzeczywiście prawda - powiedziała cicho. - Była już bardzo chora, bardzo słaba i czasem... traciła zmysły. Może ponosiła ją wyobraźnia i... Phillip spojrzał na nią z taką wściekłością i pogardą, że po raz pierwszy się go zlękła. - Zapomnij o tym - powiedziała szybko - to była tylko taka myśl... oczywiście ty znałeś swoją matkę lepiej... Przez cały czas, o ile tylko praca jej na to pozwalała, Geraldine opiekowała się chorą na raka matką Phillipa. Prawdę mówiąc, wtedy znów zaniedbała swoje zawodowe zajęcia; ku złości Lucy, która zawsze twierdziła, że Geraldine nie opiekuje się tą starą kobietą dla niej samej, tylko po to, żeby zdobyć miłość i uznanie Phillipa, a to i tak jest daremny trud. Później było już bardzo źle i Phillip musiał oddać matkę do szpitala, gdzie zmarła po półtoramiesięcznych męczarniach. Ale Geraldine już wcześniej zauważyła, że pani Bowen przechodziła fazy zamroczenia, kiedy to opowiadała absolutnie niewiarygodne historie ze swojego życia. Dlaczego romans z Kevinem McGowanem, znanym korespondentem telewizyjnym, nie miałby też być jednym z przejawów myślenia życzeniowego, dzięki któremu usiłowała wzbogacić swoje nieudane życie, jak je kiedyś sama nazwała? 82
Ale o tym w ogóle nie dało się rozmawiać z Phillipem, który uwierzył w opowieść matki i zaczął z nią wiązać pewne nadzieje na przyszłość. - Nie czekaj na mnie - powiedział - nie wiem, kiedy wrócę. Zamknął za sobą drzwi. Została sama. Strach ją obleciał. Leon przyglądał się żonie. Na dźwięk budzika punktualnie o ósmej wyskoczyła z łóżka i zniknęła w łazience, gdzie wzięła zimny prysznic, a potem wyszorowała ciało twardą szczotką, żeby poprawić ukrwienie i rozluźnić mięśnie. Następnie wróciła do pokoju. Nago podeszła do szafy po ubranie, on zaś wiedział, że Patricia wcale nie chce go w ten sposób sprowokować. Był to raczej wyraz istniejącej między nimi obcości. On nie liczył się już dla niej jako mężczyzna. Chociaż musiał przyznać, że nie ma w tym jego winy. Ciało Patricii wydawało się doskonałe. Była tak drobna, że każdy zbędny gram tłuszczu natychmiast zwracałby uwagę, ale u niej nie widziało się niczego, co byłoby nie na miejscu. W wieku trzydziestu jeden lat i po urodzeniu dwójki dzieci nadal wyglądała jak dziewczynka. Tylko nie na twarzy, co Leon stwierdzał raz po raz. Wyraz twarzy Patricii zdradzał hardość, świadomość siebie, żelazną wolę i niesłychaną dyscyplinę. Włożyła białą bawełnianą bieliznę - spodnie do joggingu i czarny Tshirt, na którym z przodu pysznił się białymi literami napis It's me. - Nie wstajesz? - zapytała, malując przed wiszącym nad komodą lustrem usta na ciemnoczerwony kolor. - Już dwadzieścia po ósmej.
Leon ziewnął. - Są ferie. Ciągle zdajesz się o tym zapominać. - O dziewiątej jemy śniadanie. Zgodnie z umową. - Właśnie. Więc po co mam wstawać już dwadzieścia po ósmej? Co będziesz robiła do tego czasu? - Pójdę pobiegać. Tobie zresztą też by to dobrze zrobiło. 83 Leon ziewnął jeszcze raz. Był szczupły i przystojny, wiedział o tym, dlatego też nie przejął się uwagą żony. Patricia lubiła uszczypliwie krytykować inne osoby ze swojego otoczenia. A on już dawno przestał tego słuchać. Usiadła na łóżku, żeby zawiązać buty do joggingu. - Po śniadaniu idę z Diane i Sophie na konie - oznajmiła. Leon podniósł się. - Wyglądasz na znacznie spokojniejszą. Wczoraj wieczorem nie mogłaś mówić o niczym innym, tylko o tym Phillipie Bowenie i jego niewiarygodnym występie, a dzisiaj jeszcze o nim w ogóle nie wspomniałaś. - I już nie wspomnę. Długo rozmyślałam w nocy. Ten facet to naciągacz, jeśli więc jeszcze raz postawi nogę na mojej ziemi, wezwę policję. Nie będę z nim więcej rozmawiać. Wtedy cała sprawa umrze śmiercią naturalną. Skończyła zawiązywać buty, wstała i zakołysała się w kolanach. - Obawiam się, że nie doceniasz tego typka - powiedział Leon - nie
sprawiał wrażenia człowieka, który szybko by się poddał. Na pewno nie pozwoli się łatwo zbyć. - Zabronimy mu wstępu na teren Stanbury House. A jeśli zbliży się do któregoś z nas gdziekolwiek indziej, na zakupach we wsi albo na przejażdżce konnej... no, cóż - spojrzała na Leona prawie z oburzeniem, jakby nie mogła uwierzyć, że on w ogóle widzi tu jakiś problem - Leonie, jesteś przecież adwokatem! To przecież ty powinieneś wiedzieć, co się robi w takich sytuacjach! Otrzyma od sądu postanowienie o udzieleniu zabezpieczenia i w ten sposób się go pozbędziemy! Leon potaknął głową powoli i w zamyśleniu. - Nie znam się na prawie angielskim. Nie wiem, czy trudno jest tutaj przeprowadzić ekshumację. - No wiesz... to jest na pewno bardzo trudne! Gdyby tak nie było, to każdy mógłby przyjść i kazać odkopać kogoś tylko dlatego, że myśli, iż jest jego synem! Proszę cię! Ja chyba też mam coś do powiedzenia w kwestii, 84 czy ekshumować mojego dziadka czy nie! - Jeżeli on wygra przed sądem, nie będziesz mogła nic zrobić. - Ach, co ty mówisz! - Patricia zaczęła rozgrzewać mięśnie, robiąc skłony i na zmianę dotykając lewą ręką prawej nogi, a prawą lewej. - Ten facet to hochsztapler i każdy sąd natychmiast się na nim pozna! - A pomyślałaś choćby przez chwilę, że jego opowieść może być zgodna z prawdą? Patricia przestała wykonywać ćwiczenia i wlepiła wzrok w męża.
- Zwariowałeś? Chyba nie mówisz tego poważnie?! - Nie powiedziałem, że w to wierzę. Sprowokowałem cię tylko do zastanowienia się, czy to nie może być prawda. - Pójdę teraz pobiegać - powiedziała Patricia, idąc w stronę drzwi. Chyba musisz napić się kawy, wtedy przestaniesz wymyślać takie ponure historie. Przyjdziesz na śniadanie? - Tak, posłuchaj, Patricio... - Coś jeszcze leżało Leonowi na sercu, już od dawna, ale nie wiedział, jak zacząć. - Jeśli chodzi o te jazdy na kucykach... - Słucham? - Stanęła przy drzwiach, z ręką na klamce, i kiwjąc się na kolanach w tył i w przód. - No co? Leon ponownie stracił odwagę. - Nie, nic. Już w porządku. Miał nadzieję, że Patricia może zacznie drążyć sprawę, ale nie zrobiła tego. Opadł na poduszkę. Później. Później z nią porozmawia. Już najwyższa pora.
10
- Moja matka - powiedział Phillip Bowen - aż do śmierci cierpiała
przez to, że ma nieślubne dziecko. Myślę, że nie odgrywały tu roli 85 przyczyny moralne, tylko poczucie, że tak niewiele była warta dla tego mężczyzny, który za żadną cenę nie chciał założyć z nią rodziny. To bardzo głęboko zraniło jej dumę. Phillip i Jessica siedzieli w trawie na tym samym niewielkim wzgórku, u którego stóp spotkali się dwa dni wcześniej. Barney jak szalony biegał po łące, ale nagle padł w odległości dwóch kroków od nich i zasnął. Tylko lewe ucho drgało mu co jakiś czas, a brzuch podnosił się i opadał miarowego oddechu. Jessice przeszły mdłości, toteż zaraz po śniadaniu wybrała się na codzienną wędrówkę. Poszła tą samą drogą, na której przez omyłkę znalazła się dwa dni wcześniej, albowiem dolina, w której wyłowiła Barneya z wody, bardzo się jej spodobała, chciała ją więc jeszcze raz zobaczyć. Już z daleka dostrzegła siedzącą na wzgórku postać. Instynkt podpowiedział Jessice, że to pewnie Phillip. Już chciała zawrócić, ale on chyba wyczuł jej bliskość, bo nagle się odwrócił i przywołał ją do siebie skinieniem ręki. Pozostało jej już tylko podejść bliżej, ale miała wyrzuty sumienia. Rozmowa z Phillipem wydawała się jej niejako zdradą wobec Patricii, która oznajmiła przy śniadaniu: - Po prostu nie będziemy z nim rozmawiać. Chciałabym prosić was wszystkich, żebyście się tego trzymali. śeby nie miał okazji opowiadać tych swoich podejrzanych historii. Jeśli tylko wkroczy na ten teren, natychmiast zostanie wydalony. Jeśli zamierza cokolwiek uzyskać, musi
wystąpić przeciw mnie do sądu, a to długa droga. Ten facet wygląda mi na kogoś, kto nie ma na to wystarczających środków finansowych. Jessica wiedziała, że powinna go zignorować i po prostu pójść dalej, ale było to trudne wobec człowieka, który jeszcze nie tak dawno objawił się jako wybawiciel w potrzebie i poza tym nie zrobił jej nic złego. On spiera się z Patricią, a jaki ona, Jessica, ma w końcu powód, żeby walczyć o jej interesy? - Mógł mnie pan wcześniej przygotować - powiedziała, usiadłszy obok niego - kiedy się już pan dowiedział, że mieszkam w Stanbury House! - Wtedy pani z kolei uprzedziłaby Patricię. 86 - I co z tego? Co by to zmieniło w pańskiej sytuacji? Tak czy inaczej w sporze z nią trafia pan na mur. Ale może pan myślał, że z radością weźmie pana w ramiona, ciesząc się, że ma z kim podzielić się spadkiem? - Będzie musiała ustąpić. - Nawet pana nie wysłucha. Spojrzał na nią i uśmiechnął się szyderczo, ale jego oczy pozostały zimne. - Jest trudną przeciwniczką, prawda? - Umie postawić na swoim. Phillip zerwał kilka źdźbeł trawy i zaczął je ze sobą splatać. - Wczoraj wieczorem panowała osobliwa atmosfera - powiedział.
- Wszedłem do tego pokoju i stanąłem naprzeciw tylu ludzi, o których mówi się we wsi, że to najlepsi przyjaciele, związani ze sobą już od wielu lat, a poczułem, że coś między nimi nie gra. śe to wszystko jest nieprawdziwe. Tyle tam było napięcia, tyle podskórnej agresji. Tyle czegoś, co... tak, co po prostu jakoś do siebie nie pasuje, chociaż nie umiałbym powiedzieć konkretnie, co to jest. A przecież nikogo z tych ludzi nie znam bliżej. - Znów na nią spojrzał. - Rozumie pani, co mam na myśli? Jessica poczuła wyrzuty sumienia, że rozumie go aż za dobrze. - Nie - powiedziała, zorientowała się jednak po jego minie, że jej nie uwierzył. - Ta tęga kobieta - powiedział - wie pani, ta w lejącej się sukni, która prawdopodobnie kosztowała majątek, wygląda przeraźliwie smutno. Nie - pokręcił głową - więcej niż smutno. Jakoś... jakby straciła wszelką nadzieję. Tak. To o to chodzi. Wszelką nadzieję. J akb y coś w ni ej u mar ł o. - Evelin. - Jessicę zdumiał zmysł obserwacji Phillipa. I to trafne sformułowanie, chociaż prawdopodobnie on sam nie miał pojęcia, jak trafne jest w rzeczywistości. Jakby coś w niej umarło... - Kilka lat temu straciła dziecko - powiedziała - w piątym czy szóstym miesiącu ciąży. Była potem przez długi czas w depresji. Czasem myślę, że nie wyszła z niej do dzisiaj. I najwyraźniej nie może ponownie 87 zajść w ciążę. - Phillip potakująco skinął głową. - Sprawia wrażenie bardzo samotnej. Patricia zresztą też. Jest niezwykle przedsiębiorcza, ciągle
w ruchu, zna Bóg wie kogo... - To nie znaczy, że nie jest samotna. Urządza niesłychany show wokół siebie i swojego fantastycznie idealnego życia rodzinnego. Wtedy gdy dostałem się do domu, widziałem jej sypialnię. Jeszcze nigdy nie zaatakowało mnie naraz tyle obrazów promiennego życia rodzinnego umieszczonych w ramkach. Nieco to zbyt demonstracyjne, nazbyt przesadzone. Ten piękniś, którego jest żoną, nie wygląda na szczególnie w niej zakochanego. - Wiele pan o tym rozmyśla - powiedziała nieswojo Jessica - ale nie wiem, czy akurat ze mną powinien pan o tym wszystkim rozmawiać. Prawie się nie znamy. - Wierzy mi pani? - śe ma pan prawo do Stanbury House? - Tak. - Jak już powiedziałam: prawie się nie znamy. Skąd więc mam wiedzieć? - Co pani wie o Kevinie McGowanie? - O dziadku Patricii? Wiem tylko, że był szanowanym korespondentem, często występował w wiadomościach telewizyjnych, i że tutaj, w Anglii, był ważną osobistością. W Niemczech nic o nim nie słyszałam. - Chociaż przez pewien czas tam mieszkał i nawet wyrobił sobie markę jako dziennikarz. Jessica wzruszyła ramionami. - Byłam jeszcze za mała.
- Uchodził za znawcę sytuacji politycznej w Irlandii. Miał, zdaje się, bardzo dobre kontakty z IRA, a niektórzy twierdzą nawet, że jeśli chodzi o te kontakty, posunął się dalej, niż to przystoi Anglikowi. Ale kto to może wiedzieć? - Dziwi mnie - powiedziała Jessica - dlaczego zjawia się pan dopiero teraz. O ile wiem, dziadek Patricii, czyli człowiek, który jak pan twierdzi, jest pańskim ojcem, zmarł dziesięć lat temu. I wówczas odziedziczyła 88 ona Stanbury House. Dlaczego nie zgłosił się pan od razu? - Ponieważ tożsamość mojego ojca była wielką tajemnicą mojej matki. Wskutek czego bardzo cierpiałem. Jako mały chłopiec, ale przede wszystkim już jako dorastający młodzieniec. Wyznała mi wszystko dopiero ostatniego lata tuż przed swoją śmiercią. - Dlaczego tak późno? Na to Phillip opowiedział Jessice o nadwrażliwości matki, ojej poczuciu, że ma plamę na honorze, ponieważ ojciec jej dziecka nie chciał z nią zostać. - Wykreśliła go ze swojego życia. Nie nalegała nawet na to, żeby uznał ojcostwo. Nie przyjęła od niego pieniędzy. Po prostu przestał dla niej istnieć. Myślę, że mało kto tak radykalnie wymazuje kogoś ze swojego życia, jak matka zrobiła to z moim ojcem. - Ale pan z pewnością dopytywał się o niego? - Oczywiście. Wszystkie dzieci w moim otoczeniu miały ojców, tylko ja nie. Matka opowiadała mi, że zmarł, zanim się urodziłem, że zginął
w wypadku samochodowym, nim zdążyli się pobrać. Przez pewien czas wierzyłem w to... - Ale był pan coraz starszy.... Skinął głową. - Dorastałem, stawałem się coraz bardziej krytyczny i żądny wiedzy. Chciałem zobaczyć zdjęcia. Mówiłem, że przecież gdzieś musi być grób, na który można by pójść. śe ojciec musiał mieć krewnych, rodziców, rodzeństwo... Coraz bardziej przyciskałem matkę do muru. W pewnym momencie wyznała mi prawdę. W każdym razie tyle, ile chciała powiedzieć. Nie zdradziła jednak nazwiska ojca. - Wychowała pana bez żadnej finansowej pomocy? - Taka była. Bezkompromisowa. Jeśli postanowiła nie mieć nic wspólnego z tym człowiekiem, to i nie chciała wziąć od niego pieniędzyByła nauczycielką w szkole dla dzieci niepełnosprawnych. Nie zarabiała wiele, ale jakoś się utrzymywaliśmy, i prawdę mówiąc... - Phillip wyglądał teraz na zamyślonego i trochę zasmuconego -... prawdę mówiąc, właściwie niczego mi nigdy nie brakowało. 89 - Tylko ojca - powiedziała Jessica. - Tak. - Znów zaczął splatać źdźbła trawy. - Tylko ojca. Barney podniósł łebek. Doszedł widać do wniosku, że już wypoczął i najwyższy czas znów trochę poszaleć. Zaczął skakać po wysokiej trawie niczym źrebak, gonił muchy, pszczoły i motyle i nieraz przewracał się o swoje zbyt duże łapy. Sprawiał wrażenie bardzo zadowolonego z życia.
- Kiedy zmarła pańska matka? - zapytała Jessica. - W listopadzie ubiegłego roku. Trzy lata wcześniej zaczęła chorować na raka piersi, co skończyło się przerzutami praktycznie do wszystkich organów. Jak długo się dało, pozostawała w domu. Zajmowała się nią sąsiadka, ja też w miarę możliwości zaglądałem do matki i muszę powiedzieć, że również Geraldine otaczała ją czułą opieką... Spostrzegł pytające spojrzenie Jessiki, dodał więc: - Moja dziewczyna. Jesteśmy ze sobą od kilku lat. Zaplótł już kilkadziesiąt źdźbeł, ale ciągle nie przestawał. - No tak - ciągnął - i pod koniec życia opowiedziała mi. O moim ojcu i o jego życiu. Bardzo zaskoczyło mnie wyznanie, że to Kevin McGowan. Kiedy byłem nastolatkiem i zaczynałem interesować się polityką, on przeżywał lata świetności jako komentator telewizyjny. W pewien sposób... dorastałem wraz z nim. On mnie ukształtował. Sprawy, o których opowiadał, stawały się dla mnie zrozumiałe. Podobał mi się też sposób, w jaki to robił. A tu nagle dowiaduję się, że to mój ojciec, łajdak, który zranił i skrzywdził moją matkę. Początkowo w ogóle nie mogłem pogodzić się z tą sytuacją. Phillip odgarnął z czoła zwichrzone włosy. Jessica obrzuciła spojrzeniem jego sweter, spodnie, te same znoszone rzeczy, które miał na sobie wczoraj i przedwczoraj. Jego powierzchowność zdradzała biedę. Z pewnością spadek po zmarłym ojcu przydałby mu się znacznie bardziej niż Patricii. Gdyby... tak, gdyby Kevin McGowan był istotnie jego ojcem. - I jest pan całkiem pewien - spytała ostrożnie - że pańska matka...
no, że mimo tak ciężkiej choroby miała wystarczająco jasny umysł, aby... 90 Wyraz pogardy zakradł się na twarz Phillipa. - Mówi pani jak Geraldine. Ona też ciągle powtarza mi tę samą śpiewkę. Wie pani, matka w czasie choroby miała lepsze i gorsze okresy, przynajmniej do października, bo potem było już tylko gorzej. Tak to jest z rakiem. W złych okresach łykała bardzo silne środki przeciwbólowe i wtedy oczywiście zdarzało się, że wszystko się jej mieszało, ludzie i zdarzenia. Ale w dobrych okresach w ogóle nie brała lekarstw, bo bardziej niż bólu bała się właśnie tego pomieszania zmysłów. A ja jako słuchacz świetnie się orientowałem, czy matka ma jasny umysł. W tym sensie mogę odpowiednio zakwalifikować wszystko, co mówiła. Jessica odniosła wrażenie, że go rozzłościła, mimo to zadała mu kolejne pytanie: - I pańska matka była całkiem pewna, że to Kevin McGowan jest pana ojcem? W pierwszej chwili Phillip nie zrozumiał i marszcząc czoło, spojrzał na Jessicę, potem jednak dotarło do niego, co powiedziała. Nagle stał się blady jak śmierć, tak że Jessica pożałowała swojego pytania. - Chcę powiedzieć... - zaczęła, ale Phillip przerwał jej ostrym tonem: - Świetnie zrozumiałem, co pani chce powiedzieć! Myśli pani, że w końcu mogło się zdarzyć, że moja matka puszczała się trochę w okolicy i potem sama nie wiedziała, kto jest ojcem jej bękarta! - Wstał i obrzucił ją gniewnym wzrokiem. - A jeśli się tego nie wie, to bardzo chętnie podaje
się jakieś ważne nazwisko, zwłaszcza jeśli osoba, której to dotyczy, już nie żyje i zostawiła pokaźny majątek! Jessica również wstała. Chciała położyć rękę na ramieniu Phillipa, ale mężczyzna cofnął się, tak że trafiła w próżnię. - Phillipie - powiedziała z prośbą w głosie, ale on tylko rzucił jej ostatnie wściekłe spojrzenie, odwrócił się i ciężkim krokiem zszedł ze wzgórka. Po jego ramionach i chodzie można było poznać, jak bardzo go uraziła. Nie miała takiego zamiaru i było jej bardzo przykro, ale w tej 91 chwili dalsza rozmowa z nim najwyraźniej nie była możliwa. Przywołała Barneya, który przybiegł do niej w te pędy, i ruszyła w drogę do domu. 11
Dziennik Ricardy
19 kwietnia. Dawniej tata był moim najlepszym przyjacielem, ale teraz wszystko się zmieniło. Czuję dobrze, że on w ogóle nie interesuje się moim życiem. Wypytuje mnie tylko, mając nadzieję, że się czegoś dowie i potem będzie mógł zademonstrować mi swoją władzę. Ale ja nie powiem mu nic o Keicie. Na pewno od razu by stwierdził, że jestem za młoda na
coś takiego! Mama powiedziała kiedyś, że tata jest uzależniony od swoich przyjaciół i że ona nie mogła tego dłużej wytrzymać. Potwornie się wściekłam, bo nie chciałam, żeby mówiła o nim tak źle. Ale teraz mamie wierzę. To takie dziwne, podczas tych ferii widzę wszystko bardzo wyraźnie. Dawniej oni wszyscy tutaj tylko mnie wnerwiali, ale myślałam, że tak musi być, zresztą wcale aż tak bardzo się nad tym nie zastanawiałam. Teraz jednak nie jestem już dzieckiem. Widzę, jacy są zakłamani i że nic nie jest tutaj prawdą, nic a nic! śe niby są najlepszymi przyjaciółmi! Ledwie gruba Evelin wyjdzie z pokoju, Patricia już zaczyna na nią utyskiwać, a Tim jest skłócony z Leonem. Słyszałam ich wczoraj. Niestety nie zrozumiałam, o co chodzi, ale Tim był bardzo nieprzyjemny, a Leon wręcz zastraszony. A potem przy kolacji zachowują się tak, jakby wszystko było w porządku. Uważam, że to bardzo dziwne. Teraz codziennie widuję się z Keithem. Często siedzimy w jego stodole i całymi godzinami gadamy o wszystkim, co nas interesuje. 92 Jeszcze nigdy z nikim nie rozmawiało mi się tak wspaniale. Kiedy opowiadam Keithowi, jak się czuję przez moich rodziców, ich rozwód i przez tę J., to słucha bardzo uważnie, a potem mówi coś, z czego wnioskuję, że świetnie zrozumiał, o co mi chodzi. On jest pierwszym człowiekiem, który mnie rozumie. Czasem, bardzo mocno objęci, leżymy na kanapie, która tam stoi. Czuję się wtedy taka bezpieczna, w końcu znów bezpieczna. Jego wełniany sweter drapie mnie lekko w twarz i słyszę
łomotanie jego serca. Keith tak pięknie pachnie i tak dobrze mieć go przy sobie. Nie wyobrażam sobie, żebym jeszcze kiedyś mogła kogoś pokochać tak jak jego! Keith też ma całe mnóstwo problemów. Nie może znaleźć warsztatu, w którym mógłby zrobić papiery czeladnicze, i mówi, że w całej okolicy jest bardzo trudno o pracę, i tak dalej. On chciałby być sztukatorem, a potem najchętniej pracować w pięknych bogatych domach w Londynie. Mówi, że koniecznie chciałby zarabiać pieniądze sztuką. Bardzo lubi malować. Wczoraj, kiedy po mnie przyszedł, zobaczył Barneya, a ja mu powiedziałam, że Barney strasznie mi się podoba, ale nie chcę tego po sobie pokazać, bo J. jeszcze sobie pomyśli, że posiada coś, czym może mnie złapać na wędkę. Więc Keith podarował mi dzisiaj rysunek, na którym narysował Barneya, tak po prostu, z pamięci. I jak trafnie go oddał! Od razu można poznać jego wesoły pyszczek i śmieszne, o wiele za duże uszy. Keith widział go tylko przez chwilę, ale zauważył i zapamiętał wszystko, co najistotniejsze. Dlatego jestem całkiem pewna, że Keith ma ogromny talent artystyczny, i ciągle mu powtarzam, żeby nie rezygnował, bo na pewno kiedyś uda mu się dostać pracę w zawodzie, którego tak bardzo pragnie się wyuczyć. Ojciec oczywiście robi mu z tego powodu trudności. Rodzice Keitha mają farmę i Keith ma ją przejąć. W oczach jego ojca zawód sztukatora to jakaś głupota, mówi Keith. Ma jeszcze starszą siostrę, która pracuje na farmie, ale ojciec się boi, że ona kiedyś wyjdzie za mąż i odejdzie z do-
mu. Keith opowiadał mi, że ojciec często wita go rano słowami: „No, włóczęgo. Na jakim rodzaju nieróbstwa zamierzasz spędzić dzisiejszy 93 dzień?”. Keith mówi, że bardzo go to boli. A mnie z całą pewnością boli jeszcze bardziej!!! Najchętniej poszłabym do jego ojca i powiedziała, że uważam go za złego człowieka i że nigdy nie zdoła naprawić krzywdy, którą wyrządza swojemu synowi. Ale Keith mówi, że ojciec wcale by się tym nie przejął i że to tylko jeszcze pogorszyłoby całą sytuację. Mam jednak nadzieję, że będę umiała dodać Keithowi sił. On też mi ich dodaje.
12
Evelin nasłuchiwała, czy od strony schodów dochodzą jakieś odgłosy. Ale nie było nic słychać, chociaż pora nie wydawała się jeszcze bardzo późna. Ledwie po dziesiątej wieczorem, a już panuje taki bezruch. Poniedziałek wielkanocny. W niedzielę wielkanocną urządzili wielkie poszukiwanie ukrytych w ogrodzie jajek czekoladowych. Najwięcej znalazł Barney, pies Jessiki, i natychmiast pożarł je razem z celofanem. Później zjedli obiad na tarasie, po południu była kawa i ciasto, a wieczorem szampan. Dzień był piękny, wszyscy bardzo się starali, panował miły
spokój i pełen luz. I tak było aż do dzisiaj. Tim prawie przez cały dzień pracował przy laptopie, a Patricia wynajęła konie dla siebie i dzieci i pojechała z nimi na przejażdżkę. Ona sama, Evelin, czytała, a w przerwach spałaszowała kilka czekoladowych jajek wielkanocnych. Ale wieczór... no cóż, wieczór wydał się jej bardzo dziwny. Zaczęło się od tego, że Leon i Patricia pojechali gdzieś na kolację, sami, co praktycznie do tej pory jeszcze nigdy się nie zdarzyło. Nawet nie wzięli ze sobą dzieci, a to już naprawdę należało potraktować jako sensację. Patricia się opierała, tyle pozostałe osoby zdążyły zauważyć, Leon jednak nie dał się odwieść od swojego pomysłu i w pierwszej chwili uderzył w bardzo dla niego nietypowy autorytarny ton, tak że Patricia przyglądała mu się tylko z coraz większym zdumieniem, aż wreszcie przestała oponować. 94 Ricarda nie przyszła na kolację, co zresztą nie było niczym nowym, a Alexander siedział zmartwiony, ze zmarszczonym czołem, ponuro wpatrywał się w talerz i prawie niczego nie tknął. Przy stole panowała niezwykła cisza; nie mając pod bokiem chroniących je rodziców, nawet Diane i Sophie przestały chichotać. Tim był w złym humorze, pewnie z nadmiaru pracy, a Jessica wydawała się zatopiona w myślach. Dobrze czuł się chyba tylko mały Barney. Leżał wyciągnięty na dywanie, spał mocno i głęboko, a od czasu do czasu głośno pochrapywał. Około pół do dziesiątej Evelin położyła obie dziewczynki do łóżek, co obiecała Patricii. Miło było patrzeć, jak biegają dokoła w szlafrokach w kolorowe wzory, szczotkują długie jasne włosy, rozmawiają ze sobą i
śmieją się radośnie. Evelin jeszcze raz zajrzała do pokoju Ricardy, ale był pusty. Dziewczyna nie wróciła jeszcze ze swojej tajemniczej wyprawy. Evelin nie traktowała tej sprawy tak tragicznie jak Patricia, powoli jednak i ona odbierała zachowanie Ricardy jako dość okrutne. Widać było po Alexandrze, że bardzo się o nią martwi. Dlaczego Ricarda przysparza mu takich kłopotów? Evelin przespacerowała się jeszcze trochę po ogrodzie i doszła do wniosku, że zapowiada się nie najlepszy wieczór. Jej depresja, czy jak można było to nazwać, rzadko spadała jak grom z jasnego nieba. Na ogół dawała o sobie znać o wiele wcześniej. Istniały określone czynniki, które sprzyjały jej pojawianiu się: ogólny zły nastrój dookoła, nadciągająca fatalna pogoda, niepomyślny obrót spraw. Tak, myślała Evelin, idąc przez ogród i marznąc, bo nagle bardzo się ochłodziło. To przede wszystkim niepomyślny obrót spraw. Właśnie to sprawia, że fundament, który daje mi oparcie, zaczyna się chwiać. Sprawy przybierają inny obrót, a ja nagle czuję, że stoję w samym środku burzy. Dr Wilbert, psychoterapeuta, radził jej zawsze, żeby w takich momentach uzmysławiała sobie, co było tego bezpośrednim impulsem. - To pomoże pani zracjonalizować sytuację. Niedobrze jest, ze uczucia, a przede wszystkim ból, nachodzą panią tak znienacka. Niech pani 95 spróbuje potraktować to logicznie i rzeczowo. Powinno podziałać jak tama i powstrzymać najgorsze.
Evelin starała się, wiedząc, że dzisiaj nie za bardzo jej się to uda. Wreszcie tak przemarzła, że zlękła się, iż jeśli zostanie jeszcze dłużej na dworze, przeziębienie gotowe. Było już ciemno, ale po raz pierwszy od kiedy tu przyjechali, nie świeciła ani jedna gwiazda. Niebo się zachmurzyło. W powietrzu czuło się zapach deszczu. Wróciwszy do domu, Evelin weszła na piętro, zatrzymała się jednak pod drzwiami do swojego pokoju. Tim pewnie znowu pracuje i poza zdawkowym nieobecnym mruknięciem nie odpowie jej na żadne pytanie. Zaczęła nasłuchiwać, czy reszta domowników jest obecna, ale niczego nie usłyszała. Podejrzewała, że Jessica i Alexander zaszyli się w swoim pokoju. Leon i Patricia na pewno jeszcze nie wrócili, Ricarda chyba też nie. Evelin pomknęła po schodach na dół; starała się zachowywać cicho i w sposób nie zwracający uwagi, co wcale nie było takie łatwe w wypadku kobiety o wadze dziewięćdziesięciu kilogramów. Szybko zniknęła w kuchni, zapaliła światło, zamknęła za sobą drzwi i oparła się o nie, oddychając z ulgą. Kuchnia była dla niej ostoją. Miejscem, w którym czulą się pewnie i bezpiecznie. Miało to niewątpliwie związek z jej dzieciństwem, kiedy to mieszkała w pełnym zakamarków, staroświeckim domu z olbrzymią wspaniałą kuchnią z kamienną posadzką i obwiedzionymi niebieskim kolorem porcelanowymi kafelkami nad piecem i zlewozmywakiem oraz stojącymi na drewnianej półce starymi dzbanami z lśniącej miedzi. Spędzała tam mnóstwo czasu. Uzmysłowiła sobie nagle, że doktor Wilbert poświęcił tej okoliczności zdumiewająco dużo uwagi.
- Dlaczego pani tak często przebywała w kuchni? Co takiego ciągnęło tam małą Evelin? Jeszcze słyszała swój zakłopotany śmiech. - Nie to, o czym pan myśli, panie doktorze. Nie jedzenie. Nawet jeśli dzisiaj trudno w to uwierzyć, zawsze byłam chudziutka jak szczapa. Moi 96 rodzice strasznie się męczyli, żeby wmusić we mnie jakikolwiek posiłek. Ale doktor Wilbert nie zawtórował jej śmiechem. - Jeśli nie chodziło o jedzenie, to o co? Evelin się zastanawiała. - Kuchnia była po prostu bardzo przytulna. Duża i ciepła. Pięknie w niej pachniało. Znajdowały się tam drzwi prowadzące na schody do ogrodu. Ogród był niesamowicie zdziczały, a schody porastała trawa i paprocie. Latem zaś skrywał je cień wielkich krzewów jaśminu. Drzwi i schody, jak się okazało po niezliczonych spotkaniach psychoterapeutycznych, miały decydujące znaczenie, ale zanim doktor Wilbert wydobył z Evelin różne związane z nimi sprawy, o których teraz nie chciała myśleć, wylała morze łez. Właściwie nigdy nie chciała o tych sprawach myśleć, chociaż doktor Wilbert powtarzał raz po raz, że to bardzo ważne, aby ich nie wypierała z pamięci. Łatwo mu mówić, myślała Evelin. W każdym razie kuchnia w Stanbury House przypominała jej ową kuchnię z dzieciństwa, mimo iż z tej tutaj nie prowadziły drzwi do ogrodu. Ale i tak była równie staroświecka i niepraktyczna, tak że Evelin
czuła się w niej bardzo dobrze. W Monachium, w szykownym designerskim domu, mieli oczywiście kuchnię zintegrowaną z salonem oraz bufet, przy którym można było jeść, i wszystko było niezwykle funkcjonalne i eleganckie, ale Evelin jej nie lubiła. Nie umiała tam stworzyć przytulnego gniazdka. Zaczęła teraz przechadzać się bez celu tam i z powrotem, coś tu i ówdzie porządkować i ustawiać; strzepnęła parę okruszków chleba ze stołu, umyła pozostawioną przez kogoś łyżkę, porozwieszała ściereczki do wycierania naczyń, mając przez cały czas świadomość, że są to manewry, które tylko odwracają jej uwagę od ważniejszych spraw. Służą wyłącznie uspokojeniu jej sumienia. Wstydziła się natychmiast rzucie do lodówki, chciała, aby otwieranie tych magicznych drzwi wyglądało w jej własnych oczach na działanie zupełnie przypadkowe. Albowiem w porównaniu z 97 przeszłością to właśnie zmieniło się radykalnie: D z i s i a j chodzi jej wyłącznie o jedzenie. Jessica przyrządziła wcześniej wspaniały suflet z brokułów w sosie serowo-śmietanowym, a ponieważ zbyt późno się dowiedziała, że Patricia i Leon nie zostaną na kolacji, sporo go jeszcze zostało. Evelin, która przy stole zachowywała się nader powściągliwie, przez cały czas była owładnięta myślą o spałaszowaniu ewentualnych resztek, nawet jeśli wydawało się jej, że myśli o czym innym. Była pewna, że wreszcie wyląduje w kuchni i weźmie sobie dokładkę... Otworzyła drzwi lodówki.
Stała tam nakryta talerzem forma z sufletem. Evelin wyjęła ją, przyniosła sobie łyżkę, usiadła przy stole i zaczęła jeść. Suflet był lodowaty, ale to jej nie przeszkadzało. Nigdy nie odgrzewała dań, które zjadała poza ustalonym porządkiem posiłków, podobnie też nie śpieszyła się z przyniesieniem sobie talerza albo czegoś do picia. Często po prostu kroiła kromki chleba i przycupnąwszy w otwartych drzwiach lodówki, palcami wygrzebywała z opakowania topiony serek i na zmianę z chlebem pakowała go do ust. Od czasu do czasu wyławiała ze słoika konserwowy ogórek, zwijała plasterek szynki i chciwie go połykała. Nie chodziło o to, żeby pięknie podać jedzenie, nie chodziło o delektowanie się potrawami, jak niekiedy celebrował to Tim, który potrafił spędzić cały wieczór, zadowalając się kilkoma kęsami sera, winogronami i kieliszkiem czerwonego wina. Na dodatek świetnie się z tym czuł. Rozkosz Evelin była innego rodzaju. Ona się napełniała, napełniała i napełniała, czuła, jak pustka znika, a ciepło i zadowolenie rozprzestrzeniają się w jej brzuchu i z wolna biorą ją całą w posiadanie. - Kiedy zaczyna ogarniać mnie smutek, jest to jedyny sposób na jego opanowanie - powiedziała kiedyś do doktora Wilberta. - Dobrze mi to robi. I później jeszcze przez dłuższą chwilę czuję się świetnie. Doktor Wilbert przyczyn jej żądzy jedzenia szukał w utracie dziecka. I rzeczywiście wtedy wszystko się zaczęło. - Nie potrafi pani przeboleć tej straty. Od tamtej chwili w pani życiu jest pustka, o której mówi pani, że trudno ją znieść. Napełnia jąc brzuch, 98
wypełnia pani miejsce, w którym było dziecko. Oczywiście nie w dokładny anatomiczny sposób, ale te miejsca znajdują się tuż obok siebie. Później Evelin nigdy nie przymuszała się do wymiotów, chociaż wstydziła się swojej figury i ubolewała nad nią. Nigdy jednak nie oddałaby sama z siebie pokarmu, którym się nasyciła. Również teraz, gdy już wsunęła w siebie mieszankę warzyw, śmietany i sera, poczuła się lepiej i z westchnieniem odchyliła się głęboko na krześle. Wszystko w niej się rozluźniło, chociaż zimny ser zalegał jej w żołądku niczym ciężka klucha. Evelin jeszcze raz podeszła do lodówki, zjadła kawałek salami i niejako ironicznie zwieńczając ten posiłek, pochłonęła dwa kubki chudego jogurtu Patricii, która z jego pomocą utrzymywała swoją olśniewającą figurę. Wszystko będzie dobrze, wszystko wróci do normy. Evelin usiadła przy stole i zaczęła wyglądać przez okno. Jednak w szklanym odbiciu widziała tylko siebie: samotną grubaskę. Było prawie pół do jedenastej.
13
Dopiero w trzeciej gospodzie, do której podjechali, udało się im zdobyć stolik. Leon, blady i bardzo zdenerwowany, co chwila odgarniał wło-
sy z czoła, jakby po prostu nie wiedział, co zrobić z ręką. - Skąd się tu bierze tylu ludzi - mruknął, na co Patricia odparła: Jest Wielkanoc. Mnóstwo osób chodzi do restauracji. Wreszcie wylądowali w Haworth, w urządzonej w stylu wiktoriańskim gospodzie nieopodal plebanii, gdzie mieszkały i działały siostry Brontë. Gospoda nosiła nazwę Jane Eyre, a ceny w niej były słone. Po przestudiowaniu karty dań Leon jeszcze bardziej pobladł. - Tutaj już samo oddychanie kosztuje! - powiedział. - Może powinniśmy... - Nie! - Patricia energicznie pokręciła głową. - Już pół wieczoru jeździmy po okolicy. Mam dość! Zostańmy tutaj. 99 Zamówili. Podczas kolacji Leon był monosylabiczny i zatopiony w myślach, czego Patricia zrazu nie dostrzegła, bo jak zwykle perorowała o Phillipie Bowenie, o jego nieprzyzwoitym zachowaniu i o tym, jaką porażką skończy się dla niego próba położenia łapy na choćby jednej cegle Stanbury House. Dopiero kiedy na koniec wypili kawę, Patricia spojrzała na zegarek i stwierdziwszy, że jest już wpół do jedenastej, przerwała swoją tyradę, po czym dość podejrzliwie spojrzała na Leona. - Powiedz, po co tu właściwie przyjechaliśmy? Czy jest jakieś święto, które powinniśmy uroczyście obejść, a ja o nim zapomniałam? - Zastanowiła się. - Nie mamy przecież dzisiaj ani rocznicy ślubu, ani nie jest to dzień naszego poznania się... Nikt nie obchodzi urodzin... a poza tym sprawiasz na mnie wrażenie człowieka, który bynajmniej nie jest w świą-
tecznym nastroju. Co się dzieje? Leon najwyraźniej miał trudności z wysłowieniem się. - Patricio - zaczął wreszcie, ale znów urwał, a Patricia zauważyła, że zaczyna ogarniać ją niepokój, niepokój, który bardzo szybko mógł przerodzić się w strach. Uświadomiła sobie wtedy, że właściwie była zatrwożona przez cały wieczór, gdy tylko Leon zaproponował jej kolację poza domem. Już wtedy wiedziała, że mąż zamierza coś z nią omówić i że będzie to nieprzyjemne, a teraz nagle pomyślała: Proszę, nie niszcz naszego małżeństwa! Nie rujnuj naszej rodziny! Proszę, pozostań nadal w tej grze! - Co się dzieje? - zapytała, mocno obejmując dłońmi kieliszek wina, niepomna tego, że szkło może pęknąć. Leon głęboko wciągnął powietrze do płuc. - Zdarzyło się coś, z czym nie umiem już sobie sam poradzić. Powinnaś się o tym dowiedzieć, ponieważ w naszym życiu będą musiały nastąpić pewne zmiany. - Słucham? - Czasy się zmieniły - powiedział. - Przeżyliśmy wiele dobrych beztroskich lat. Ale teraz... - Jeszcze raz odetchnął głęboko. - Splajtowałem, Patricio. Mam długi i nie wiem, jak je spłacić. 100 Pierwszym uczuciem Patricii była ulga. Spodziewała się, że może Leon nazwie ich małżeństwo farsą i poprosi ją o separację. A on tu mówi o pieniądzach. Jak wielu ludzi, którzy nigdy nie znaleźli się w tarapatach
finansowych, Patricia w głębi duszy była przekonana, że problemy z pieniędzmi zawsze da się rozwiązać. - Mój Boże - powiedziała - i inscenizujesz całą tę wyprawę tylko po to, żeby mi to powiedzieć? Wydawało się, że również Leon poczuł ulgę. Powiedział wreszcie, co go gnębi, pokonał przeszkodę, która piętrzyła się przed nim niczym góra nie do zdobycia. Teraz jeszcze Patricia musi zrozumieć powagę sytuacji. - Patricio, nie chodzi o przejściowe wąskie gardło - skorygował ostrożnie - początkowo miałem taką nadzieję i myślałem, że utrzymam się na powierzchni, póki nie przyjdą lepsze czasy. Ale nie przychodzą, przynajmniej nie dla mnie albo w każdym razie nie dość szybko, żebym miał jakąkolwiek szansę. Zrobiło się bardzo ciężko. Nie możemy nadal żyć na dotychczasowym poziomie. - Większość rodzin musi oszczędzać - powiedziała Patricia - prawie każdej rodzinie pogorszyły się warunki życia. Jakoś damy sobie radę. Puściła kieliszek. Rozluźniła się, ale była zdumiona, jak bardzo jej mąż potrafi ją przerazić. Zaczęła podejrzewać, że podskórny lęk, iż ich małżeństwo mogłoby się nagle rozpaść, jest większy, niż kiedykolwiek była skłonna się do tego przed sobą przyznać. - W naszym przypadku chodzi nie tylko o oszczędzanie. - Pragnął, żeby do Patricii trochę szybciej dotarło, co się stało. - Będziemy musieli sprzedać dom. I wynająć mieszkanie, a także... - Co? - Patricia wlepiła w niego wzrok, odzyskawszy nagle czujność
i napięcie. - Zwariowałeś? Nie możemy przecież sprzedać domu! Dom w Monachium zbudowali cztery lata po ślubie. Musieli wziąć niesłychanie wysoki kredyt bankowy, ale Leon pracował wówczas w bardzo poważanej kancelarii adwokackiej i świetnie zarabiał. Patricia była głęboko przekonana, że nie będą mieli kłopotów z płaceniem odsetek. Poza tym argumentowała, szkoda byłoby teraz oszczędzać i skąpić, a 101 po latach złościć się, że ich dom nie był pod każdym względem doskonały i nie odpowiadał ich wszystkim pragnieniom. Nie było kamienia, deski, dachówki ani drzwi, których by nie zaplanowali i nie omówili z architektem. Ona sama przez wiele miesięcy ciągle czuwała na budowie, aby dopilnować rzetelnej realizacji wszystkich ich marzeń. Ciągłymi zmianami planów powoli doprowadzała architekta i kierownika budowy do utraty zmysłów. Ten dom był jej dzieckiem. Urzeczywistniła w nim siebie i zrobiła to z intensywnością, od której każdemu, kto to widział, mogło zbraknąć tchu, ale tak podchodziła do wszystkich swoich pomysłów. Już wówczas, przypomniał sobie Leon, w obecności żony odczuwał na ogół wyczerpanie. - Nie tylko m o ż e m y, ale m u s i m y go sprzedać - powiedział. - Już od dawna nie wystarcza mi pieniędzy na spłacanie odsetek bankowych. Ściśle mówiąc, aby uregulować zaległości, musiałem zaciągnąć nowy kredyt, a kolejne odsetki jeszcze bardziej mnie duszą. Obecnie żaden bank nic mi już nie da. - Powoli i z namysłem pokręcił głową. Patricio, muszę zrzucić z siebie ten ciężar. Oboje musimy to zrobić. A ten
dom j e s t ciężarem! Zauważyła, że po wcześniejszym uczuciu wyzwolenia, ciężar zległ teraz na jej barkach, żołądek się skurczył i zaczął boleć. Cierpiała na chroniczne lekkie zapalenie śluzówki żołądka, które przy stresie i zdenerwowaniu dawało o sobie znać. Oczywiście nie zabrała ze sobą tabletek. Nie oczekiwała przecież aż tak niemiłej niespodzianki. - Ale ten dom... to jest... - Nie miała pojęcia, jak wyrazić swoje uczucia. - Ten dom jest dla nas taki ważny - rzekła wreszcie, chociaż właściwie nie to chciała powiedzieć. Leon sprawiał naraz wrażenie bardzo znużonego. - Wiem. Jednak sytuacja wygląda tak, jak wygląda. Wierz mi, bardzo długo rozmyślałem nad jakimś innym wyjściem. Chciałem zrobić tak, żebyście tego nie odczuły, ani ty, ani dziewczynki. Niestety - gestem pełnym rezygnacji i oddania przesunął dłonią po twarzy - nie udało mi się to, nie widzę więc już możliwości zatajania przed wami całego tego nieszczęścia. 102 - Zadaję sobie tylko pytanie, jak mogło aż do tego dojść - powiedziała Patricia, która równocześnie jak szalona rozważała setki możliwości mogących zapobiec najgorszemu. - To znaczy, przecież ciągle masz wielu klientów, więc... - Nie. Nie mam. Przychodzi do mnie niewielu ludzi. A przede wszystkim nie takich, dzięki których mógłbym osiągać dobre dochody. Sama drobna klientela z błahymi sprawami spornymi. Dużo pracy, nie-
wielki zarobek. Sąsiedzkie waśnie o krasnale ogrodowe lub o zbyt głośną muzykę. I tym podobne rzeczy. Nigdy wcześniej nie myślałem, że praca adwokata może być aż tak nudna. - Ale przecież kiedyś było inaczej! Dawniej, dawniej miałeś... - Dawniej nie byłem jeszcze samodzielny. Stanowiłem poniekąd część firmy, której dobrze się wiodło, była zasiedziała i miała wysoko sytuowaną klientelę. Problemy zaczęły się, gdy otworzyłem własną kancelarię. - Widział po twarzy żony, że zastanawia się właśnie, kto jest temu winien, że się usamodzielnił. I to nieomal wywołało w nim smutny uśmiech goryczy, to było typowe dla Patricii. Typowe dla ich małżeństwa: życie, codzienność, każde zdarzenie zaklasyfikowane według winy. Kto i za co ponosi odpowiedzialność? - Oboje - powiedział, nie czekając na jej pytanie - oboje uważaliśmy wówczas, że powinienem się usamodzielnić. Zwracałem ci uwagę na to, że może być trudno, ale ty uważałaś, że wszystkiemu podołam. I... - podniósł ręce w geście samoobrony, widząc, że Patricia otwiera usta, by zaprotestować: - ...Proszę, nie kłóćmy się! Bóg jeden wie, że nie zamierzam obarczać cię odpowiedzialnością. Chciałem właśnie dodać, że byłem bardzo zadowolony, kiedy tak pomagałaś mi uwierzyć w siebie. Bo bardzo pragnąłem stanąć na własnych nogach. Wszystko co mówił, było prawdą. Wyjątkowo w tej sprawie byli wówczas zgodni. On tak czy inaczej marzył o własnej kancelarii, a Patricia w niezachwianej wierze w jego i swoje możliwości uznała, że to jest dokładnie to, co mu przystoi. Naturalnie nie umiała prawidłowo ocenić
ryzyka. Może on sam powinien być ostrożniejszy? - Czy już weszli nam na hipotekę? - zapytała Patricia, domyślając się tego, a on skinął potakująco głową. 103 - A co ze Stanbury? - zapytała. - Stanbury nie mogę dać w zastaw - powiedział Leon - bo należy do ciebie. -A gdybym... - Gdybym sprzedała Stanbury? Ach, Patricio... Patrzyli na siebie ponad stołem i był to jeden z tych coraz rzadszych w ich małżeństwie momentów, gdy nagle wiązało ich dojmująco wspólne uczucie: miłość do Stanbury, pewność, że jest to ich ostoja, ich własny mały świat, do którego nie może wtargnąć nic z zewnątrz. - Stanbury to coś więcej niż tylko dom - powiedział Leon. - Sprzedaż Stanbury oznaczałaby koniec pewnej epoki. Poza tym, w jaki sposób moglibyśmy wyjaśnić to naszym przyjaciołom? - Jeszcze tego wszystkiego nie pojmuję - mruknęła Patricia - to stało się tak nagle. - Chciałbym cię prosić, żebyś już tutaj zaczęła trochę oszczędzać powiedział Leon. - Te codzienne godziny jazdy konnej dla dzieci... to teraz po prostu wykluczone. - Jak ja mam im to wytłumaczyć? Wzruszył ramionami. - Powiedz prawdę. I tak się wszystkiego domyśla w Monachium,
kiedy będziemy musieli się przeprowadzić. Nie muszą wiedzieć, jak bardzo jest źle, ale tego, że nasze życie się zmieni, nie da się już ukryć. - A gdybyś... to znaczy, gdybyś zapytał Tima i Alexandra? Jesteście ze sobą związani przez całe życie, oni na pewno by ci pomogli! - Ale w dłuższej perspektywie to się na nic nie zda. Bo moja kancelaria i tak będzie nadal pracowała na takich samych wolnych obrotach, więc wcześniej czy później znaleźlibyśmy się w tym samym punkcie. Poradzimy sobie jedynie wtedy, gdy dostosujemy standard życia do moich dochodów. Spostrzegł, że żona wzdrygnęła się na dźwięk jego słów. Ponieważ znał ją bardzo dobrze, świetnie wiedział, jakie straszne pojęcia wiążą się z tym w jej oczach: upadek społeczny - zubożenie - początek końca nisko upada ktoś, kto chce się wspiąć zbyt wysoko. 104 - Zresztą - powiedział szybko - latem ubiegłego roku pożyczyłem pieniądze prywatnie. Od Tima. Jego praktyka psychoterapeutyczna świetnie funkcjonuje. - Tylko ktoś, kto by bardzo dokładnie się wsłuchał, usłyszałby zawiść w głosie Leona. - Te pieniądze pomogły mi przetrwać zimę. Ale... ale to nie jest rozwiązanie na dłuższą metę. - Ile ci dał? - Pięćdziesiąt tysięcy. Patricia znów się wzdrygnęła. - Euro? -Tak.
- Czyli - należała do ludzi, którzy ciągle jeszcze przeliczali euro na marki, aby zdać sobie sprawę ze stosunków wielkości - sto tysięcy marek! To mnóstwo pieniędzy! Czy kiedykolwiek zdołasz to zwrócić? - Bardzo powoli. Po parę centów. Ale jak sama powiedziałaś: Tim jest oprócz Alexandra moim najlepszym przyjacielem. Nie naciska na mnie. Mam czas. - Jest mi to dość niemiłe ze względu na Evelin - mruknęła Patricia. Leon spojrzał na nią chłodno. - Przed chwilą jeszcze sama proponowałaś, żebym zwrócił się do przyjaciół... - Tak, tak. - Zaczęła ją boleć głowa. - Ale mimo to może mi chyba być nieprzyjemnie, prawda? - Sięgnęła po torebkę. - Zapłacisz? Chciałabym już jechać do domu. W drodze powrotnej nie odezwali się do siebie ani słowem. Każde było pogrążone we własnych myślach. Leon rozmyślał nad problemami, które przyniesie najbliższa przyszłość, a które wydawały mu się olbrzymie i w jeszcze mniejszym stopniu możliwe do rozwiązania, niż to przedstawił Patricii. Z kolei jej myśli krążyły przede wszystkim wokół kwestii, jak ukryć przed przyjaciółmi konieczność oszczędzania. O ile już nie wiedzą o wszystkim. Tim prawdopodobnie opowiedział o tym Evelin, a ona z pewnością 105 natychmiast zwierzyła się Jessice. Może nawet Tim rozmawiał już z Alexandrem? Przytłaczało ją uczucie, że jest ostatnią osobą, która się o tym wszystkim dowiaduje.
Jak ja mogłam tak długo niczego nie zauważyć? pytała siebie z rozpaczą. Latem ubiegłego roku Leon pożyczył olbrzymią sumę pieniędzy od Tima, co oznaczało, że już wtedy musiał mieć nóż na gardle. A ona niczego nie spostrzegła. Niczego. Oto świetlana wizytówka naszego znakomicie funkcjonującego małżeństwa, pomyślała cynicznie. Kiedy skręcili na podjazd do Stanbury House, ujrzeli duży samochód zaparkowany na skraju drogi. Reflektory były wyłączone, tak że Patricia byłaby go wzięła za porzucony pojazd, chociaż podejrzliwie zadałaby sobie pytanie, dlaczego ktoś porzuca swoje auto tuż przed bramą Stanbury House. W świetle reflektorów własnego samochodu dostrzegła jednak, że coś się tam w środku porusza, więc natychmiast wyprostowała się zaniepokojona. - Zatrzymaj się! Tam ktoś jest. - Gdzie? - zapytał Leon i przyhamował. - Tam, w tamtym samochodzie. Założę się, że to ten hochsztapler... ten... jak on się nazywa? Phillip Bowen! - I co z tego? Zostaw go. Stoi pr zed naszą ziemią, a nie na niej. Nie można mu niczego zarzucić. - Mimo to chciałabym, żeby stąd odjechał. Zatrzymaj się. Za t r zymaj si ę! Leon, choć już ruszył, ponownie zahamował. Patricia otworzyła drzwi samochodu. - Patricio, zostań tu! Nie wiesz, czy ten facet nie jest niebezpieczny!
Nie szalej! Ale ona już była na zewnątrz i zrobiła dwa kroki w stronę samochodu. Stare zardzewiałe pudło, tyle udało się jej dostrzec, olbrzymi pojazd, w którym człowiek kołysze się prawdopodobnie jak w czółnie, a przez dziury w podłodze widzi drogę pod sobą. Od razu się domyśliła, że ten Bowen to hołysz, który bez skrupułów usiłuje przywłaszczyć sobie cudzy majątek. 106 Patricia zatrzymała się tuż przed samochodem. Reflektory auta Leona rzucały nieco światła. Ujrzała dwie przerażone twarze. Jedna należała do młodego mężczyzny. Druga do Ricardy Wahlberg.
14
- Chciałabym, żeby ona wyszła z pokoju! - powiedziała Ricarda, a jej spojrzenie, ponownie pełne nieprzejednanej nienawiści, skierowało się na Jessicę. - Mówiłam od samego początku, że jeśli chcesz ze mną rozmawiać, to bez J. - Ona ma na imię Jessica, a ja... - zaczął Alexander. Jessica, która uważała, że znacznie sensowniej będzie, gdy ojciec
porozmawia z córką w cztery oczy, ruszyła w stronę drzwi. - Jeśli będziecie mnie potrzebować, jestem do dyspozycji - powiedziała - ale na razie... - Zostaniesz tutaj! - Zabrzmiało to tak ostro, że Jessica spojrzała ze zdumieniem na Alexandra. - Proszę - dodał cicho. Westchnęła. Al exandr ze , ni e mo żes z t e go na ni ej wymu szać. K i edyś mni e za a kcept uj e, al e ni e w t en sposób! Mimo to zatrzymała się. Było jej żal takiego bezradnego Alexandra. On tymczasem zwrócił się do córki. Oboje stali na środku pokoju, gdyż Ricarda wzdragała się zająć zaproponowane jej miejsce. Po raz pierwszy Jessica zauważyła podobieństwo między ojcem a córką. Ponieważ Ricarda odziedziczyła po matce ciemną karnację skóry i ciemne włosy, każdy na pierwszy rzut oka odnosił wrażenie, że nie ma ona nic wspólnego z niebieskookim i jasnowłosym ojcem i że jest we wszystkim podobna do Eleny. W rzeczywistości jednak Ricarda przypominała ojca silną posturą, miała jego kanciasty podbródek i nieco za wąskie wargi, a teraz, gdy się tak złościła, na jej nosie za107 rysowała się taka sama pionowa zmarszczka jak u niego. W tym momencie każdy dostrzegłby między nimi podobieństwo. - Chcę poznać nazwisko tego młodzieńca - zażądał Alexander. Już trzykrotnie pytał o to córkę, a ona tyle samo razy odpowiadała, że go nie poda. To jest jej życie, oznajmiła, i ojcu nic do tego. Również
teraz pokręciła tylko przecząco głową. - Przestań się nim interesować. - Nie, nie przestanę. Masz piętnaście lat i daleko ci jeszcze do kształtowania sobie życia na własną modłę. Ponoszę za ciebie odpowiedzialność i nie dopuszczę, żebyś po nocach... w autach... z obcymi mężczyznami... Zdawało się, że nie może znaleźć odpowiedniego słowa na określenie tego, co robi tam jego córka. Ricarda jeszcze wyżej uniosła głowę i spojrzała na ojca wyzywająco. - No co? Co takiego robię z obcymi mężczyznami w autach? - Patricia mówi, że byliście półnadzy. Ricarda się roześmiała, ale był to śmiech pełen wściekłości. - Biedaczka! To musiał być dla niej ohydny widok! Dwoje półnagich ludzi w aucie! I oczywiście natychmiast musiała o tym donieść! - Cieszę się, że mi o tym powiedziała - odparł Alexander. Już o świcie zapukała do drzwi ich sypialni i ledwie poczekała na zaproszenie z ich strony. Jessica dopiero co wzięła prysznic i owinięta w duży ręcznik wyszła z łazienki. Alexander jeszcze leżał w łóżku. Patricia jak zwykle miała na sobie strój do joggingu, gdyż tak zawsze zaczynała dzień. Nie wyglądała na osobę, która przespała noc. Zrobiła potworny cyrk wokół wczorajszego wieczornego odkrycia. Jessica uważała, że Patricia grubo przesadza. Było jej żal Alexandra, który dał się ponieść histerii Patricii, zbladł i nagle zaczął sprawiać wrażenie bezradnego i zasmuconego.
- Musisz wreszcie przedsięwziąć jakieś kroki! Szanuję twoje liberalne zasady, ale to nie może naprawdę tak dłużej trwać. Oni oboje... no, skoro mnie pytasz, to powiedziałabym, że odbywali stosunek płciowy! W aucie, w takim starym rupieciu. Z facetem z marginesu społecznego! A 108 co zrobisz, jak Ricarda zajdzie w ciążę? Albo jak się zdarzy jeszcze coś innego? Alexandrze, ona ma p i ę t n a ś c i e lat! W pewien sposób jest jeszcze dzieckiem! Nie możesz pozwolić, żeby robiła, co jej się żywnie podoba, nie możesz chować głowy w piasek i mówić: To mnie nie interesuje! - Nie sądzę - Jessica dość ostro wpadła jej w słowo - żeby Alexander kiedykolwiek powiedział w związku z Ricarda, że to go nie interesuje! Patricia nie przerwała swojego potoku wymowy, jakby w ogóle nic do niej nie docierało, a kiedy już wreszcie wyszła, Alexander wyglądał jak ogłuszony i w końcu z trudem wstał z łóżka. - Chyba zrezygnuję dzisiaj ze śniadania - powiedział - wolę od razu porozmawiać z Ricarda. Czy wyświadczysz mi grzeczność i ze chcesz być przy tej rozmowie? Jessica już wtedy się zawahała. - Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł. We dwoje będziemy sprawiać wrażenie takich... władczych. Zazwyczaj Alexander był otwarty na podobne argumenty, tym razem jednak obstawał przy tym, żeby Jessica spełniła jego prośbę. Tak więc zebrali się teraz w małej sypialni, Jessica i Alexander
ubrani, Ricarda w szlafroku i z rozwichrzonymi włosami. Jessica posłała łóżko i zapytała sama siebie, gdzie podziały się jej poranne mdłości, które jeśli pojawią się za pól godziny, przyjdą całkiem nie w porę. - Patricia po prostu pęka z zazdrości - powiedziała Ricarda pogardliwie - bo Leon już w ogóle nie chce jej dotknąć! - Ricardo! - Alexander był przerażony. - Jak możesz twierdzić coś podobnego? - Ja tego nie twierdzę! Ja to wiem! Słyszałam, jak Leon mówił do Tima, że nie może się przezwyciężyć, żeby spać z Patricia! - To nas naprawdę nic nie obchodzi - odparł Alexander, nieprzyjemnie poruszony - a ty nie próbuj odwracać uwagi od swoich kłopotów. 109 - Ja nie mam kłopotów. - Świetnie. I żeby tak było nadal, już nigdy nie spotkasz się z tym młodym człowiekiem. Ricarda zbladła. - Nie możesz mi tego zabronić. - Skoro nie chcesz mi podać jego nazwiska ani przedstawić nas sobie jak należy, nie widzę innej możliwości. Muszę zabronić ci utrzymywania z nim wszelkich kontaktów. Nie mogę dopuścić do tego, żeby moja piętnastoletnia córka pozwalała się po nocach obmacywać w samochodach mężczyznom, których nie znam i o których zamiarach nie mam najmniejszego pojęcia. Jessica wstrzymała oddech. Spostrzegła, że oczy Ricardy napełniły
się łzami - łzami wściekłości, jak podejrzewała. - Całkiem się zmieniłeś - wyrzuciła z siebie. - Dawniej byłeś moim najlepszym przyjacielem. Zawsze mnie rozumiałeś. Zawsze trzymałeś moją stronę. Ale od kiedy jesteś razem z J.... - Do diabła, Ricardo! - Alexander zbladł ze złości. Masz ją nazywać jej właściwym imieniem. Masz ją nazywać Jessica! Masz się wreszcie zachowywać wobec niej przyzwoicie. W przeciwnym razie... - Co się stanie w przeciwnym razie? - W przeciwnym razie dowiesz się, że potrafię być o wiele bardziej nieprzyjemny, niż ci się wydaję teraz. Lepiej żebyś do tego nie doprowadziła. A co się tyczy tej afery: od tej chwili pozostaniesz na terenie Stanbury House. Jeśli będziesz chciała wybrać się po zakupy do wsi, możesz poprosić Jessicę, mnie albo jeszcze kogoś innego, żeby ci towarzyszył. Będziesz schodziła punktualnie na wszystkie posiłki. Zrozumiałaś? Ricarda spojrzała na niego pogardliwie. - Do niczego mnie nie zmusisz - ostrzegła - ale to do niczego. Odwróciła się na pięcie, wyszła z pokoju i zatrzasnęła za sobą drzwi. - Ricardo! - zawołał Alexander, ale ona go już nie słyszała. - Wydaje mi się, że popełniłeś błąd - odrzekła Jessica.
***
110 - Dokąd idziesz? - spytała Geraldine. Właśnie wróciła z joggingu, przebiegła się dookoła wsi i wylądowała pod drzwiami zajazdu akurat w chwili, gdy wyszedł z nich Phillip, w dżinsach i kurtce, najwyraźniej gotów do drogi. Wyglądał na niewyspanego i jak zwykle był nieuczesany. - Muszę wyjść na zewnątrz - powiedział - pobiegać. Ruszyć się. Pomyśleć. - Mogę ci towarzyszyć. Chociaż biegała ostatnie czterdzieści minut, jej oddech szybko się uspokoił. Mogła już mówić całkiem normalnie i czuła się wystarczająco świeża do odbycia wędrówki. Zawsze była dumna ze swojej kondycji. Wiedziała ponadto, że wygląda bardzo atrakcyjnie w czarnych legginsach, podkreślających jej piękne nogi, w białym T-shircie z kapturem i w białych adidasach. Długie czarne włosy związała z tyłu, ale kilka pasemek się wymknęło i opadło jej na czoło. Jak zwykle podczas tego porannego biegu spotkała kilkoro ludzi i wszyscy, zarówno mężczyźni, jak i kobiety, zafascynowani oglądali się za nią. Jedynie Phillip zdawał się w ogóle nie dostrzegać, jaka jest śliczna. On tego właściwie nigdy nie widzi, pomyślała zrezygnowana, zawsze patrzy przeze mnie na przestrzał. - Mogę ci towarzyszyć - powtórzyła - akurat zrobiłam sobie rozgrzewkę. - Wejdziesz teraz do środka i zjesz śniadanie.
- Wiesz przecież, że nigdy nie jem śniadań. Westchnął. - Chciałbym zostać sam. Właściwie wiedziała to, ale mimo wszystko poczuła się po tych słowach urażona. - Nie udawaj więc takiego troskliwego - powiedziała - i nie wysyłaj mnie na śniadanie. Jest ci wszystko jedno, czy coś zjem. Chcesz tylko, żebym zostawiła cię w spokoju. - Tak, przyjechałem tutaj, żeby zrealizować pewien plan. A nie na urlop z tobą. 111 Geraldine wiedziała, że wciąganie go tu, na wiejskiej drodze, i w tym momencie, wcześnie rano, w zasadniczą rozmowę jest wielkim błędem. Może to doprowadzić tylko do tego, że Phillip się wścieknie, a mimo to nie zdołała się powstrzymać. - Czy ty w ogóle kiedykolwiek zechcesz coś ze mną zrobić? To znaczy poza tym, że raz na jakiś czas pójdziesz ze mną do łóżka, łaskawie od czasu do czasu będziesz tolerował moją obecność i raz po raz korzystał z moich pieniędzy? Nie powinna była wspominać o pieniądzach, zrozumiała to już w tej samej chwili, gdy wygłaszała owo zdanie. Ujrzała wściekłość w jego oczach. - Twoje pieniądze? Twoje przeklęte pieniądze? - Stanął tuż przy niej i mówił bardzo cicho. - Ty naprawdę myślisz, że interesują mnie twoje
pieniądze? Już miała ochotę się cofnąć, ale zmusiła się do pozostania w miejscu. - No cóż, ja... - zaczęła nerwowo. - Nigdy nie zależało mi na twoich pieniądzach. Nigdy nie poprosiłem cię choćby o jednego funta. Jeśli mi cokolwiek kupowałaś, robiłaś to z własnej woli. Nie dlatego, że się tego domagałem. To tak jak z tym przyjazdem tutaj. - Spojrzał na nią pogardliwie. - Sama mi się napraszałaś, a teraz chcesz, żebym ci za to dziękował. Dajesz mi pieniądze, żebym przed tobą pełzał. Wtrącasz się w moje życie i wydaje ci się, że kiedyś nie będę umiał obyć się bez ciebie. Ale strasznie się mylisz, Geraldine. Mogę żyć bez ciebie. Teraz i później. Nasz związek trwa tylko dlatego, że to ty nie chcesz się ode mnie odczepić. Ja natomiast - zbliżył się do niej jeszcze bardziej, jakby chciał wwiercić w nią swoje słowa, żeby ich nigdy nie zapomniała - ja natomiast jeszcze nigdy nie wyciągnąłem po ciebie ręki. - Phillipie... Zostawił ją i odszedł wiejską drogą szybkim krokiem, jakby próbował się od czegoś uwolnić. Jakby próbował uwolnić się od n i ej. 112 Geraldine wbiła paznokcie w dłonie, chcąc w ten sposób uśmierzyć gwałtowny ból, który nieomal ją udusił. Phillip nie powiedział niczego nowego, nowa była tylko brutalność, z jaką to zrobił. Dał jej jasno do
zrozumienia, że jej nie kocha. śe nie chce układać z nią wspólnego życia w przyszłości. śe w gruncie rzeczy jest mu ciężarem. A w lepszych chwilach co najwyżej obojętna. J ak dł u go j eszc ze po zwol ę si ę t a k up o kar zać ? Zanim zalała się łzami, zdążyła wejść na górę do pokoju. Płakała gwałtownie, niepowstrzymanie i beznadziejnie. Płakała przez godzinę i dopiero gdy już nie mogła, gdy wyczerpanie ją pokonało, przestała łkać. Spakuję się i wyjadę, zanim wróci, pomyślała. I tak będzie mu wszystko jedno. Jessica zaczęła powoli rozumieć, na czym polegały problemy Eleny. Zrozumiała to naprawdę w te ferie wielkanocne i zadała sobie pytanie, dlaczego nie dostrzegła tego wcześniej. Może wszystko było zbyt nowe. Teraz patrzyła wnikliwiej, a jej niezadowolenie rosło. Prawdopodobnie było tak już dawniej, ale spychała to w podświadomość. Teraz jednak wszystko to nie chciało się już dać odsunąć na bok. Bez śniadania wybrała się na jedną ze zwykłych wędrówek. Tego ranka atmosfera w domu była nieznośna. Jeszcze nigdy nie ciągnęło Jessiki tak bardzo na dwór. Poza tym nie czuła mdłości, nie chciała więc zakłócić tego przyjemnego stanu zjedzeniem jajecznicy albo choćby talerza musli. Jak zawsze szła szybko, stawiając duże kroki. Barney szalał obok niej, wybiegał w przód, zostawał w tyle, był jak zwykle zachwycony, że może hasać do woli. Późno w nocy musiało padać, bo na drodze utworzyły się
kałuże, a z prawej i lewej strony lśniły na trawie kropelki wody. Wiał chłodny wiatr, który rozpędzał chmury. Do popołudnia wyjdzie znów słońce. Jessica nie pokłóciła się z Alexandrem, powiedziała mu tylko, że nie podoba się jej jego zachowanie wobec Ricardy, wskutek czego on stracił humor i najwyraźniej nie życzył sobie żadnych dalszych rozmów z żoną 113 na ten temat. To było coś nowego, gdyż zazwyczaj w sprawach dotyczących córki chętnie się jej radził. Tym razem jednak bał się pewnie, że zostanie zmielony przez Jessicę i Patricię jak między dwoma kamieniami młyńskimi. Zdaniem Jessiki Patricia nie miała ani prawa, ani powodu mieszać się w tę sprawę, jednak Alexander widocznie nie potrafił określić, jak dalece przyjaciółka może ingerować w jego życie. I na tym, pomyślała Jessica, polega część problemu. Między nimi wszystkimi nie istnieją prawdziwe granice. Każdy ma dostęp do każdego i do wszystkiego. Nikomu nie można pokazać właściwego mu miejsca, jakby w tym momencie miało ulec zniszczeniu dzieło sztuki - owa wielka, głęboka i nieskończona przyjaźń. Przyjaźń, która - co Jessica czuła coraz wyraźniej - ma w sobie bardzo wiele sztuczności i z gruntu nie wydaje się szczera. Ani pomiędzy trzema mężczyznami, od których wszakże wzięła swój początek, ani tym bardziej między ich żonami. Co przypuszczalnie stanowi powód tego, że granice się nie wykształciły albo, jeśli kiedykolwiek istniały, zostały zniesione. Prawdziwa przyjaźń toleruje indywidualność i poszanowanie
własnych sfer życia. Sztuczna natomiast nie. Jeden wtrąca się w sprawy drugiego - ale tylko tam, gdzie w gruncie rzeczy jest to błahe i bezpieczne. Patricia robi gigantyczny rwetes wokół Ricardy, choć przecież Ricarda zachowuje się całkiem normalnie: ma chłopaka. Pieści się z nim. Może z nim sypia. Matka z pewnością ją już uświadomiła. Nie ma powodu do takiego oburzenia. Z drugiej zaś strony wszyscy unikają rozmowy z jednoznacznie depresyjną Evelin o jej smutkach. To bowiem mogłoby obudzić śpiące upiory, a wszyscy oni zdają się niczego nie bać bardziej niż prawdziwych problemów, które mogłyby ich dopaść. Po tym, co usłyszała Ricarda, wydaje się, że Leon i Patricia przeżywają kryzys małżeński, a Jessica nie wątpi w prawdziwość jej słów. Mimo to tak uporczywie i demonstracyjnie prezentują obraz szczęśliwej rodziny, że przypuszczalnie nawet sama Patricia niekiedy wierzy, iż wszystko jest w porządku. 114 Widać Elena nie mogła już dojść do ładu z tym światem, który tyle znaczy dla jej męża. Alexander powtarzał ciągle, że Elena zrzucała wszystko na problemy z przyjaciółmi, choć w rzeczywistości to po prostu między nimi dwojgiem źle się układało. Jessica nigdy nie wątpiła w prawdziwość tej wypowiedzi. Teraz jednak nie była już tego taka pewna. Może między Eleną a Alexandrem przestało się układać, ponieważ Elena myślała, że udusi ją zakłamanie otoczenia. Nie mogę dojść do tego samego, powiedziała sobie Jessica, najgorsze jednak było to, że teraz zaczęła dostrzegać ten problem, czuć go, i
że już nigdy nie zdoła go wyprzeć ze świadomości. Nie może sobie dłużej wmawiać, że wszystko jest w najlepszym porządku. Bez zastanowienia skręciła w drogę prowadzącą do potoku, w którym znalazła Barneya, a później zadała sobie pytanie, czy był to przypadek, czy jednak podświadome pragnienie? Tym razem Phillip nie siedział w trawie na wzgórku, na to było zbyt mokro. Jessica dostrzegła go trochę niżej, na samym brzegu strumienia. Leżał tam przewrócony pień drzewa. Phillip siedział na nim okrakiem jak na grzbiecie końskim i zaplatał źdźbła trawy. Zrobił już sporej długości łańcuszek. Właściwie Jessica spodziewała się, że kiedy podejdzie do niego, Phillip po prostu wstanie i pójdzie sobie, ale czuła tak ogromną potrzebę ponownego przeproszenia go, że mimo wszystko zaryzykowała. - Phillipie - powiedziała, stanąwszy tuż za nim, a on, gdy się odwrócił, nie zdawał się w ogóle zaskoczony. Może słyszał, jak Jessica nadchodzi. Nic nie powiedział, ale też nie odszedł, Jessica usiadła więc naprzeciw niego również okrakiem, na pniu drzewa, i spojrzała mu w oczy. - Naprawdę bardzo mi przykro - powiedziała. - Moja niedawna uwaga była absolutnie nie na miejscu. Zdaję sobie sprawę, że musi się pan czuć bardzo urażony. Mam nadzieję, że mi pan wybaczy. Podał jej łańcuch ze źdźbeł trawy. - Proszę. Proszę go przyjąć. Kiedy komuś wybaczam, zawsze daję mu łańcuch ze źdźbeł trawy.
115 Samą ją zdumiało, jaką poczuła ulgę. Trzymała łańcuch oburącz. - Dziękuję. Jestem... bardzo mi to ciążyło. Teraz czuję się już lepiej. Phillip pogłaskał Barneya, który oczekując tego, stanął prosto przy jego nodze i trącał go pyszczkiem. - Odnoszę wrażenie, że urósł przez te kilka dni. - Je jak szalony - powiedziała Jessica - bo przecież musi jakoś dorosnąć do swoich łap. Barney odwrócił się i pobiegł za grubym brzęczącym trzmielem. Phillip znów zaczął splatać trawki. - śeby się pani nie czuła zaskoczona - powiedział. - Jutro rano przyjdę do Stanbury House i poproszę Patricię o rozmowę. W ciągu ostatnich dni dużo chodziłem po okolicy i rozmyślałem. Doszedłem do wniosku, że na pewno się nie poddam. Patricia już się mnie nie pozbędzie. - Phillipie, ona nie zechce z panem rozmawiać. A cała reszta została również pouczona, żeby tego nie robić. Uśmiechnął się. - Wobec tego niech pani będzie ostrożna, Jessico. Najwyraźniej nie stosuje się pani do polecenia. Można by panią oskarżyć o kolaborację z wrogiem! Jessica wzruszyła ramionami. - Ja raczej usiłuję trzymać się z daleka od tej wojny.
- Myśli pani, że wybuchnie wojna? - Patricia nie uwierzy w ani jedno pańskie słowo. Zignoruje pana. To znaczy, że będzie pan musiał wytoczyć cięższe działa, co może zakończyć się swego rodzaju wojną. - Złożę wniosek o ekshumację zwłok. Analiza DNA wszystko wyjaśni. - Obawiam się, Phillipie, że będzie to oznaczało długą drogę sądową. Patricia jako prawowita wnuczka Kevina McGowana zrobi wszystko, aby nie dopuścić do ekshumacji, a ona ma z pewnością w rękach lepsze karty niż pan. Nie wiem, czy pan... - Nie dokończyła zdania w obawie, 116 że znów się zaplącze i popełni jakiś nietakt, ale Phillip zrozumiał, co chce powiedzieć. - Wątpi pani, czy wytrzymam finansowo taką długą walkę sądową. Ma pani rację, będzie to bardzo trudne. Ale jestem pewien, że znajdę odpowiednie furtki. - Czym się pan zajmuje zawodowo? Teraz Phillip wzruszył ramionami. - Raz tym, raz owym. Mogę się wykazać całym szeregiem nieukończonych szkół... jakoś niczego nigdy nie umiałem doprowadzić do końca. Nawet szkoły. Rzuciłem ją, mając siedemnaście lat. Potem dwa lata włóczyłem się po Stanach Zjednoczonych, pracowałem tu i ówdzie i żyłem z dnia na dzień. Potem byłem w Nowym Jorku w szkole aktorskiej, ale zrezygnowałem przed samym jej ukończeniem. Wróciłem do Anglii,
ożeniłem się, a po zaledwie trzech latach jednak się rozwiodłem. Potem... - Jaka ona była? - Kto? - Pańska żona? Musiał pan mieć nieco ponad dwadzieścia lat, a ona chyba niewiele więcej. - Miała osiemnaście lat i była narkomanką. Razem próbowaliśmy... Machnął lekceważąco ręką. - Ona ciągle do tego wracała. Raz za razem. Kiedyś po prostu moja cierpliwość się wyczerpała. - Co się z nią stało? - Umarła. - Zanim Jessica zdołała cokolwiek odpowiedzieć, Phillip ciągnął dalej: - Potem chciałem robić wszystko, co tylko możliwe. Być fotografem. Dziennikarzem. Jeszcze raz spróbować aktorstwa. Ukończyć szkołę. Pojechać do Indii jako pomocnik do prac w krajach rozwijających się. I, i, i... tysiące rzeczy. Wszystko zaczynałem, niczego nie kończyłem. - Po raz pierwszy tak mocno splótł dwa źdźbła ze sobą, że się przerwały. - Nad moim życiu ciąży jakieś fatum. Jakieś przeklęte fatum, którego nie mogę się pozbyć, chociaż ciągle z nim walczę. Ale tę sprawę doprowadzę do końca. Chciałbym, aby uznano, że Kevin McGowan był moim ojcem. Chciałbym też otrzymać należącą mi się po nim część spadku. 117 - Spadkiem jest dom. Nawet jeśli uda się panu uzyskać prawo do swojej części, pieniędzy pan pewnie nie zobaczy. Bo bez zgody Patricii nie sprzeda pan domu, a ona się na to nie zgodzi. Nigdy nie rozstanie się ze Stanbury House, już choćby dlatego, że nie pozwolą na to jej przyja-
ciele. - Nie chodzi mi o pieniądze - powiedział Phillip. Zrozumiała go. - Chodzi panu o ojca. - I o to, co po nim zostało - dodał. - Tim, czy mógłbym z tobą przez chwilę porozmawiać? - zapytał Leon. Usłyszał, że Tim schodzi po schodach do hallu, wyszedł więc ze swojego pokoju, aby go złapać. Chociaż pogoda tymczasem znów zrobiła się piękna i wabiła, żeby wyjść na świeże powietrze, Leon nie był zainteresowany spacerem ani tym bardziej jakąkolwiek pracą w ogrodzie. Przytłaczały go zmartwienia. Nie pozwalały mu się rozluźnić lub zająć czym innym. - Co się dzieje? - zapytał Tim. On również wcale nie wyglądał radośnie. A z czego ma się cieszyć, mając u boku tę wiecznie smutną kluchę Evelin, pomyślał Leon. - Chciałem ci tylko powiedzieć, że rozmawiałem z Patricią - powiedział Leon - zna już teraz całą sytuację i wie, że siedzę na beczce prochu. To daje mi możliwość zdecydowania o zmianie stylu życia naszej rodziny. W najbliższym czasie wprowadzimy najrozmaitsze oszczędności i wtedy będę mógł... - Czyta decydująca zmiana stylu życia twojej rodziny polega na tym, że Patricią znów pojechała z córkami na konie? - zapytał Tim. Jego głos brzmiał surowo. - Z tego co wiem, chłopi za hopsanie na konikach każą
sobie słono płacić. Luksusowy urlop dla kogoś, kto właściwie jest bankrutem! - Jazdy konne muszą się skończyć, i Patricią o tym wie. Nie chcieliśmy tylko tak niespodziewanie zabierać dziewczynkom czegoś, do czego 118 są całym sercem przywiązane. W drodze powrotnej Patricia wyjaśni im, że muszą zrobić przerwę. - Dobrze, dobrze - mruknął Tim. Leon podszedł do niego trochę bliżej. - Tim, zwrócę ci te pieniądze. To sprawa honoru! Ale proszę, daj mi jeszcze trochę czasu. Twoja praktyka rozwija się świetnie, nie jesteś przecież skazany na to, żeby jak najszybciej... - Posłuchaj mnie dobrze - zaczął Tim, ale w tym momencie na galerii otworzyły się drzwi i po schodach zaczęła powoli schodzić Evelin. Kulała. Na widok obu mężczyzn przystanęła. - Co wy tu robicie? - zapytała i nie czekając na odpowiedź, mówiła dalej: - Chyba skręciłam sobie nogę w kostce. Dzisiaj rano próbowałam trochę pobiegać, ale... Zamilkła. Jej nieszczęściem jest to, że chce być kimś, kim nie jest, pomyślał Leon ze współczuciem, chce być taka wysportowana, szczupła i atrakcyjna jak Patricia, ale po prostu nie daje rady. Przy wadze dziewięćdziesięciu kilogramów usiłuje zrobić coś, co Patricia robi, ważąc pięćdziesiąt, tak że dla Evelin za każdym razem kończy się to niepowodzeniem.
- Podobno jogging wcale nie jest zdrowy - powiedział. - W każdym razie nie wtedy, gdy stawy muszą dźwigać taki ciężar dodał Tim. Jego żonie łzy zakręciły się w oczach. Odwróciła się na pięcie i z powrotem pokuśtykała po schodach na górę, gdzie zatrzasnęła za sobą drzwi do pokoju. Z dziedzińca dał się słyszeć szum silnika, a zaraz potem weszły do domu Diane i Sophie. Obie jak zawsze w szykownych strojach dojazdy konnej. Teraz jednak miały zapłakane oczy, zaczerwienione policzki i siąkały nosami. Przebiegły bez słowa obok ojca i Tima, po chwili zaś na górze ponownie trzasnęły drzwi. - Patricia rozmawiała z nimi - wywnioskował zrezygnowany Leon.
***
119 - Chciałbym pani opowiedzieć coś o moim ojcu - powiedział Phillip. - Zeszli z przewróconego drzewa i spacerkiem ruszyli obok siebie drogą. Phillip trzymał ręce w kieszeniach spodni. Dla Jessiki był to niezwykły widok: Phillip z bezczynnymi rękami. - Zgromadziłem całe mnóstwo materiałów o nim, kiedy się już... dowiedziałem. Wiele opowiedziała mi matka, ale ponieważ w pewien sposób był on osobą publiczną, w szeregu
archiwów prasowych udało mi się znaleźć różne informacje. Miał sztywną nogę. Po wypadku samochodowym, w którym brał udział jako dwudziestolatek. Przez całe życie nie mógł sprawnie chodzić. Zawsze powłóczył nogą. Spojrzała na niego zaskoczona. I zdumiona, że na samym początku mówi o niepełnosprawności ojca. Phillip dostrzegł jej wzrok. - To był punkt wyjścia - wyjaśnił - zwrot w jego życiu. Taki, że wylądował w Niemczech. Jessica zaczęła sobie coś niejasno przypominać. Patricia niewiele mówiła o dziadku, ale raz kiedyś coś opowiedziała. - Czy nie był on członkiem francuskiego ruchu oporu? - zapytała. Zdaje mi się, że coś takiego obiło mi się o uszy. - Anglia i Niemcy prowadziły ze sobą wojnę, a on nie mógł brać w niej udziału. Niezdolny do służby wojskowej, jasne, mężczyzna, który kulał i często miał silne bóle... Ta sytuacja musiała mu prawie pomieszać zmysły. Był bardzo młodym człowiekiem, wówczas żarliwym patriotą, co zresztą później całkowicie się zmieniło, ale w tamtych czasach... Wielbił Winstona Churchilla i jego bezkompromisowość, z jaką chciał prowadzić tę wojnę. McGowan za wszelką cenę pragnął wziąć w niej udział. Chyba przez Wyspy Normandzkie udało mu się nawiązać kontakt z francuskim ruchem oporu. Przedostał się później na ląd i wiele ryzykując, rozpoczął we Francji nielegalne życie z fałszywymi dokumentami. Był to nadzwyczaj niebezpieczny i burzliwy okres. Istnieje wiele wywia-
dów, w których McGowan o tym opowiada. Podczas lektury nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że mimo wszystko uważa ten czas za najlepszy w swoim życiu. 120 - Z pewnością był to najbardziej intensywny okres - powiedziała Jessica. - Był to również czas wielkiej miłości - ciągnął Phillip - McGowan poznał pewną Niemkę, młodą kobietę, która przybyła z wojskiem do Francji jako radiotelegrafistka. Później ciągle podkreślał, że ona nie należała do partii, że w ogóle nie była zarażona ideologią nazistowską, ale... no tak, kto wie! Może to była prawda. Może istotnie była kobietą, a właściwie jeszcze dziewczyną, która po prostu chciała uciec z domu, rzucić się w wir przygód, a której w tamtych czasach nie przyszło na myśl nic innego, jak tylko podążyć z Wehrmachtem do Francji. Bez szczególnego namysłu. McGowan tak przynajmniej zawsze to przedstawiał. - Wtedy, w samym środku zdarzeń - powiedziała Jessica - ludziom, a zwłaszcza młodym ludziom, pewnie trudniej było mieć taki ogląd sytuacji, jaki my mamy dzisiaj. - Myślę, że wiele rzeczy post factum również upiększano - rzekł Phillip, a Jessica zastanawiała się, czy czuł agresję do tej kobiety, z którą jego ojca łączyła wielka miłość, podczas gdy jego matka miała z nim zapewne tylko krótki romans. - Przypuszczam - odezwała się Jessica - że ta kobieta była babką Patricii.
Phillip przytaknął. - Ona również miała na imię Patricia. Przez długi czas musiała pewnie myśleć, że mój ojciec jest Francuzem, żył przecież pod odpowiednim nazwiskiem i z fałszywymi dokumentami. Oczywiście była to dla niej bardzo niebezpieczna sytuacja, ale o ile niebezpieczniejsza dla niego... o tym nie miała pojęcia. Początkowo otrzymywał jeszcze przez nią różne informacje, ważne dla Resistance, i pewnie je też wykorzystywał. Im intymniejszy jednak stawał się ich związek, tym oczywiście w mniejszym stopniu McGowan mógł śledzić kobietę, którą kochał. Na początku 1944 roku zwierzył się jej ze wszystkiego. - Chyba był to dla niej spory szok. - Tak się wydaje. A mimo to zostali ze sobą. W bardzo niebezpiecznym okresie, każde służące innemu reżimowi, mając już przed oczami załamanie... Często się nad tym zastanawiałem, jak bardzo musiało to ich 121 ze sobą związać. Zapewne Patricia wie więcej o tym wszystkim. Może zna też konkretne epizody, wie coś o sytuacjach, kiedy wydawało się, że wszystko się skończy, może wie o nieprzespanych nocach bez tchu, o chwilach, w których tylko szczęście ratowało tych dwoje... Chętnie bym z nią kiedyś o tym porozmawiał. Ale ona mnie prawdopodobnie odrzuci, jak już pani zasugerowała. - Obawiam się, że ma pan niewielkie szanse - powiedziała z przygnębieniem Jessica. - Patricia uważa pana za kogoś, kto chce jej coś zabrać. Tym samym jest pan w jej oczach wrogiem.
- Jesteśmy spokrewnieni! - To pan tak twierdzi! Phillip westchnął. - Przepraszam, że panią zanudzam - powiedział nagle. - Ta stara historia na pewno w ogóle pani nie zaciekawiła. Czuję taką potrzebę mówienia o ojcu, że ciągle zapominam, w jak niewielkim stopniu musi to być interesujące dla innych ludzi. - To nieprawda. Z wielką przyjemnością pana słuchałam. Może... może porozmawiamy o tym jeszcze innym razem? Naraz ogarnął ją niepokój. Ile godzin jest już poza domem? Czy Alexander się nie zamartwia? Akurat dzisiaj, kiedy dzień zaczął się tak niefortunnie. - Muszę wracać do domu - powiedziała. Phillip się uśmiechnął. - Wyrzuty sumienia? - Nie! - Zdenerwowała się, bo istotnie odczuwała coś w rodzaju wyrzutów sumienia. - Wolno mi chyba rozmawiać, z kim zechcę? Ale obecnie mamy kilka problemów, mąż i ja, a ponieważ... - Znów się zdenerwowała. W końcu nie musi się tłumaczyć Phillipowi Bowenowi z zamiaru powrotu do domu. - W każdym razie już czas na mnie - powiedziała. Do widzenia, Phillipie! - Do widzenia, Jessico. Odeszła, Barney w pełnym pędzie przed nią, i ani razu się nie odwróciła. Przez cały czas jednak czuła wzrok Phillipa na karku.
122 15 Przygnębiający, przytłaczający dzień. Nic nie jest w porządku, a Jessica z rosnącą rozpaczą zadawała sobie pytanie, dlaczego nikt oprócz niej tego nie dostrzega. Ricarda zniknęła. Najwyraźniej od razu po rozmowie z ojcem. Nie zjadła śniadania, czego zresztą należało się spodziewać, kiedy jednak nie pojawiła się na obiedzie, Alexander poszedł na górę do jej pokoju i wrócił z poszarzałą twarzą. - Wyjechała - powiedział. Jessica, która zdyszana i spocona przyszła w ostatniej chwili i z nieumytymi rękami i rozwichrzonymi włosami, usiadła na swoim miejscu przy stole, odprowadzana spojrzeniami pełnymi dezaprobaty, próbowała ratować sytuację: - Może jest w ogrodzie. Albo na spacerze. - Sama nie wierzysz w to, co mówisz! - prychnęła Patricia. - Wyraźnie nakazałem jej przychodzić na posiłki - powiedział Alexander. Jessica spojrzała na niego. Nie zadręczaj się tak, mówiło jej spojrzenie, nie dzieje się nic złego, naprawdę! Ale on się odwrócił, ona zaś zrozumiała, że poczuł się przez nią zdradzony. Nie powinna była wychodzić przed południem. Może nawet więcej: pewnie oczekiwał, że będzie dzieliła z nim ten dramat. śe z nim porozmawia, zastanowi się. Zaangażuje. Tymczasem czuł, że go
opuściła, uznała się za niekompetentną, odmówiła wzięcia na siebie odpowiedzialności. Wyraźnie dała mu do zrozumienia, że chodzi o j e g o, a nie o j e j córkę. Był obrażony. Diane i Sophie miały zapłakane oczy i nie chciały nic jeść. Prawdopodobnie wcale nie zamierzały zejść do jadalni, ale Patricia oczywiście postawiła na swoim. Jessica zadawała sobie pytanie, co mogło się stać. Może uda się jej tego dowiedzieć, ale może i nie. Wiele rzeczy stanowi tu tajemnicę. W końcu nie powinno mnie to w ogóle interesować, pomyślała. 123 Leon był zamknięty w sobie, przeprosił wszystkich zaraz po obiedzie i zniknął w swoim pokoju. Patricia oznajmiła, że jedzie z dziećmi do Haworth, skąd powędrują do ruin Wichrowych Wzgórz. - Nie jedziecie na konie? - zapytała zdumiona Jessica. - Byłyśmy dzisiaj rano - wyjaśniła zwięźle Patricia. Diane wybuchnęła płaczem, co jej matka świadomie zignorowała. - Pojedziesz z nami? - zwróciła się do Evelin. Evelin odpowiedziała, że z powodu naderwania ścięgna w stopie jeszcze z trudem się porusza. Patricia zrobiła jej wykład na temat powolnego wdrażania się do sportów, do których uprawiania człowiek nie nawykł. Kiedy wreszcie wyjechała z córkami, wszyscy poczuli, że atmosfera trochę się rozładowała.
Tim przekonał Alexandra, żeby wybrał się z nim na spacer. Z pewnością zechce udzielić mu parę psychologicznych porad, jak postępować z krnąbrną córką, pomyślała Jessica, dziwiąc się sobie, dlaczego ta myśl wyzwala w niej aż tyle agresji. Późnym popołudniem piła z Evelin kawę przy kominku. Na dworze wprawdzie świeciło słońce, ale było zimno i wietrznie, nie dało się więc siedzieć na tarasie. Nikt jeszcze nie wrócił do domu, a Leon zaszył się w swoim pokoju. Evelin wydawała się bardziej rozluźniona niż zwykle. Po kawie wypiła kilka kieliszków wódki i opowiedziała Jessice o finansowych problemach Leona oraz o długach, jakie zaciągnął u Tima. - Dlatego odpadły godziny jazdy konnej dla Diane i Sophie - relacjonowała sprawę - prawdopodobnie też Patricia i Leon będą musieli sprzedać dom w Monachium. - Ale dlaczego nikt o tym nie mówi? - zapytała Jessica. - Dlaczego Patricia ciągle zachowuje się tak, jakby wszystko było w porządku? Przecież od lat jesteście przyjaciółmi! Evelin wzruszyła ramionami. - Nie chce się zblamować. Myślę, że nawet w chwili śmierci opowiadałaby wszystkim, jak znakomicie się czuje! 124 Na kolacji spotkali się razem, ale rozmowa jakoś się nie kleiła. Po Ricardzie nie było śladu. Leon prawie nic nie jadł i wzdrygał się, gdy tylko ktoś go zagadnął. Patricia wyglądała po wędrówce bardzo krzepko. Z opaloną cerą, ja-
snymi włosami i w jaskrawoczerwonym swetrze z bawełny znów wyglądała jak fotomodelka. Jakoś dziwnie sprawiała wrażenie osoby gotującej się do ataku. Niczym ktoś, kto postanowił podjąć walkę. W każdym razie zupełnie inaczej niż jej mąż, który najwyraźniej popadł w depresję i wydawał się coraz bardziej sparaliżowany. Alexander prawie nic nie mówił. O jedenastej wieczorem Ricardy nadal nie było. Ponury dzień skończył się równie smutno, jak się zaczął. 16
Dziennik Ricardy
23 kwietnia. Jestem taka podniecona, mam miękkie kolana, a moje serce bije jak szalone. Ręce mi trochę drżą podczas pisania. Jest prawie pół do trzeciej w nocy. Właśnie wróciłam. Gdy skradałam się po schodach, otworzyły się drzwi od pokoju taty i J. i tata zapytał, czy to ja. Powiedziałam „tak” i pomyślałam, że teraz nastąpi długie kazanie, ale tata powiedział tylko: „Porozmawiamy sobie jutro”. I zamknął drzwi. Zresztą byłoby mi wszystko jedno, gdyby nawet od razu chciał ze mną rozmawiać. Myślę, że wcale bym go uważnie nie słuchała.
Zrobiłam to. Keith i ja zrobiliśmy to. Spaliśmy ze sobą. I było to coś najpiękniejszego, co kiedykolwiek przeżyłam. Byliśmy ze sobą przez cały dzień. Rano tata rozmawiał ze mną i powiedział, że mam się nie widywać z Keithem, ale ja natychmiast postanowiłam, że nie pozwolę, aby ktoś mi tego zabronił. Bo inaczej 125 mogłabym od razu umrzeć. Myślę zresztą, że w tej sprawie J. trzyma moją stronę. Może próbuje mi się przypodobać. Wszystko mi jedno. I tak jej nie cierpię. Poszłam do stodoły; ani mi się śniło jeść śniadanie z tymi wszystkimi głupkami. Rzygać mi się na nich chce, po prostu okropnie rzygać... Gdyby nie Keith, nie wytrzymałabym z nimi ani dnia. Gdy przyszłam, był już w stodole. Trochę się popieściliśmy, a potem on powiedział, że moglibyśmy się przejechać autem. Pojechaliśmy przez bardzo komiczne małe wsie z domami wyglądającymi jak zabawki, a potem przejeżdżaliśmy przez bardzo rozległe okolice, ale takie opuszczone, że można było pomyśleć, że nikt i nic tam się już nie pokaże, ani człowiek ani dom, ani krowa. Czasem zatrzymywaliśmy się i szliśmy trochę pieszo. Dzień był taki piękny, bardzo wietrzny, a niebo wysokie i błękitne. Raz po raz pojawiały się mury, przez które musieliśmy przełazić. Na początku trochę się bałam tego mnóstwa owiec za murami, ale Keith powiedział, że wszystkie publiczne szlaki wędrowne w Yorkshire prowadzą przez pastwiska dla owiec lub krów i że jeszcze nigdy nikomu się nic nie stało. Naturalnie zgłodnieliśmy w pewnym momencie, przede
wszystkim ja, no bo przecież w ogóle nie jadłam śniadania, więc Keith powiedział, że moglibyśmy pójść coś zjeść. Policzyliśmy, ile mamy kasy. Nie było tego szczególnie dużo. Uzbierało się zaledwie parę marnych funtów. W następnej wsi poszliśmy do baru szybkiej obsługi, który wyglądał dość beznadziejnie, ale mieliśmy nadzieję, że za to będzie tam dość tanio. No, ale było raczej normalnie. Podzieliliśmy się piwem i porcją makreli z frytkami. Nie najedliśmy się do syta, ale właściwie nie było to takie ważne. Cały czas siedziałam naprzeciw Keitha, patrzyłam na niego i wiedziałam, że dzisiaj to się stanie. Na pewno dzisiaj się to zdarzy. Po południu wróciliśmy do stodoły. Keith trzyma tam zawsze parę butelek piwa, mogliśmy się więc przynajmniej czegoś napić. Było zimno, tak że wsunęliśmy się pod koc na kanapie i mocno się do siebie przytuliliśmy, a do tego słuchaliśmy Céline Dion, trochę kiczowatej, ale jakoś pasowała do tej sytuacji. 126 Od piwa kręciło mi się w głowie. Normalnie nigdy nie piję alkoholu i właściwie piwo wcale mi nie smakuje, ale tym razem napiłam się go głównie z głodu. Keith posiał gdzieś papierosy, więc poszedł ich poszukać, i znalazł je. Na szczęście nie był to przynajmniej mój pierwszy papieros, bo inaczej pewnie bym się zbłaźniła. Paliliśmy, pieściliśmy się i słuchaliśmy muzyki. Czułam się cudownie, tak jakoś spokojnie. Kiedy na dworze się ściemniło, Keith powiedział, że będzie lepiej, jeśli odwiezie mnie do domu.
- I tak dostaniesz już burę - powiedział - może nie powinniśmy jeszcze pogarszać sytuacji. - No właśnie - odparłam - i tak dostanę już burę. Mogę więc równie dobrze zostać tutaj. - W ogóle nie miałam ochoty wracać do domu. Tata mnie skrzyczy, a na koniec spotkam się jeszcze z tą diablicą Patricią. Potem, po chwili, Keith zaczął być jakiś niespokojny. Ja akurat zasypiałam, ale się obudziłam, a Keith powiedział, że jest mu jakoś niewygodnie i czyby mi nie przeszkadzało, jakby się rozebrał. Wtedy oczywiście od razu obudziła się we mnie czujność i naturalnie strasznie się zdenerwowałam, ale nie dałam po sobie niczego poznać, tylko zachowywałam się całkiem cool i powiedziałam okay, i że w takim razie ja też się rozbiorę. Zdjęliśmy dżinsy, ale zostaliśmy w swetrach i w bieliźnie. Keith sięgnął ręką pod mój sweter i zaczął mnie gładzić po brzuchu, co było absolutnie pięknym uczuciem. Oddychał szybciej niż zwykle. Nagle nie wiedziałam już, czy tego chcę, ale w żadnym razie nie chciałam wyjść na dzieciaka, więc postanowiłam wytrzymać do końca. Bardzo ostrożnie zdjął mi majteczki i pocałował mnie tam na dole, czyli między nogami, i już dobrze nie wiem, co powiedziałam, coś takiego, że bardzo chciałabym z nim spać. On też nie miał na sobie majtek, najpierw wcale tego nie zauważyłam. Zapytał jeszcze, czy naprawdę tego chcę, a ja powiedziałam, że jasne, naturalnie, a potem on to zrobił. To co teraz piszę, brzmi strasznie głupio, ale nie wiem, jak miałabym to inaczej wyrazić on to po prostu zrobił. Właściwie prawie nic nie zauważyłam. Tylko
uczucie było takie wielkie, uczucie miłości, pewność, że zawsze będę do 127 niego należała, że jestem dla niego stworzona, a on dla mnie. I myślę, że jemu też było cudnie, bo ciągle mruczał, jakie to jest piękne, jakie wspaniałe... „It's great, baby, it's so great...” A potem zsunął się ze mnie i położył obok z zamkniętymi oczami i oddychał szybko, a potem coraz wolniej. Mocno się do niego przytuliłam, miał ciepłe ciało i trochę wilgotne od potu, a ja myślałam, że zabraknie mi tchu od tej wielkiej miłości i wielkiego szczęścia, ponieważ wiedziałam, że stało się coś, co już nigdy nas do końca nie rozdzieli. Pierwsze, co powiedział Keith, jak znów otworzył oczy, to: - O Boże, nie powinniśmy byli tego robić! - Ja tak chciałam - ale głos mi trochę zadrżał, bo nagle strasznie się zlękłam, że on będzie tego wszystkiego żałował i miał wyrzuty sumienia, a wtedy te minuty straciłyby cały czar. - W ogóle nie uważaliśmy - powiedział. - A co będzie, jak ty teraz... Zrozumiałam, o co się martwi. - Nie, to się nie może zdarzyć. Jutro albo pojutrze powinnam dostać okres, a przed samym okresem nie zachodzi się w ciążę! Wyglądało na to, że Keith poczuł pewną ulgę. Znów zaczął głaskać mnie po brzuchu. - Dla ciebie nie było to takie cudowne? - zapytał. - To było coś najpiękniejszego, co kiedykolwiek przeżyłam - odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
- W przyszłości musimy bardziej uważać. - Jasne. Wprawdzie nie wiedziałam, na czym to ma polegać, ale udawałam, że nad wszystkim panuję. - Lepiej żebyś nie opowiadała o tym w domu - powiedział Keith. - Nie mam nikogo, komu mogłabym o tym opowiedzieć - zwierzyłam mu się, a potem nagle zaczęłam płakać, bo było tego wszystkiego za wiele: moja miłość, piękno tej nocy i smutek, że naprawdę nie mam nikogo, komu mogłabym coś opowiedzieć. Jeszcze do niedawna zawsze bym powiedziała, że o wszystkim mogę porozmawiać z tatą, ale stało się coś takiego, iż jest to już niemożliwe. 128 Najgorsze jest to, że nie wiem dobrze, co się stało, kiedy, jak i dlaczego. Może ma to związek z J. Albo z tą całą resztą. Ale ta cała reszta jest już od zawsze, doszła tylko J. Mimo to cała ta reszta wygoniła mamę. Wszystko było takie skomplikowane, więc zaczęłam płakać jeszcze głośniej. Keith mocno mnie obejmował i głaskał, i mruczał jakieś uspokajające słowa, tak że w pewnym momencie przestałam łkać. Zdaje mi się, że potem oboje zasnęliśmy, a ja się obudziłam, jak Keith dość głośno zawołał: „Oh, shit!”. Zeskoczył z kanapy i szybko włożył na siebie ciuchy. Słabo widziałam go w świetle księżyca, bo wokół nas było zupełnie ciemno, świece dawno się wypaliły i pogasły. Chciałam się dowiedzieć, co się stało, na co on powiedział: - Spójrz na zegarek! Ale nic nie widziałam, więc uświadomił mi, że jest druga w nocy.
- Za długo się włóczyliśmy! Natychmiast odwiozę cię do domu! O Boże, oni z ciebie wszystko wycisną! Będziesz musiała im wszystko opowiedzieć! Trochę było mi smutno, że Keith ma do mnie tak mało zaufania. Wstałam i zaczęłam się ubierać. - Bzdura - odparłam - nie pisnę ani słowa! Myślisz, że mam ochotę siedzieć przez resztę ferii zamknięta w domu? Chyba naprawdę uważasz mnie za dzieciucha! Powiedział, że to nieprawda, ale naraz zrobił się jakiś inny, nerwowy i gwałtowny. Już kiedy szliśmy, a właściwie biegliśmy do auta, - nagle tak bardzo zaczęło mu się spieszyć - zapalił papierosa i tak głęboko się zaciągnął, jakby koniecznie musiał się wszelkimi sposobami uspokoić. Wciąż wiał bardzo zimny wiatr, który tymczasem przepędził wszystkie chmury, tak że widać było księżyc i gwiazdy. Znów poczułam się dobrze, chociaż Keith zachowywał się tak dziwnie; ja byłam naraz jak uskrzydlona, bardzo lekka i zaczarowana. Kiedy stanęliśmy przy bramie do Stanbury House, Keith się uspokoił. Kiedy mnie objął, w jego oczach znów pojawiło się ciepło. 129 - Nie odwieźć cię pod samo wejście? - zapytał, ale ja nie chciałam, bo cała ta reszta na pewno usłyszałaby silnik i wszyscy by się pobudzili i miałabym ich na karku. Powiedziałam, że przez ten krótki kawałek drogi na pewno nic mi się nie stanie. Pocałowaliśmy się znów i mogłabym to jeszcze przeciągać w nieskończoność, ale Keith powiedział, żebym już
lepiej poszła. - Nie powinniśmy nadmiernie prowokować twojego ojca - orzekł. Zapytałam, czy spotkamy się jutro, a właściwie już dzisiaj, a on się zawahał. - Nie wiem... Myślisz, że w ogóle będziesz mogła wyjść? - Już dzisiaj nie mogłam, a jednak wyszłam - powiedziałam. - Mam to gdzieś. - Nie powinniśmy przeginać. - Keith! Nie wytrzymałabym, żeby go nie zobaczyć. Nie po tej nocy. - Będę w stodole - powiedział w końcu - przyjdź, jak tylko będziesz mogła. Roześmiałam się i powiedziałam, że w razie czego spuszczę się z okna po linie, i mówiłam to całkiem poważnie. Pocałowałam go jeszcze raz i dopiero jak znów zaczął naciskać, żebym już poszła, ruszyłam w drogę. Podejrzewam, że Keith się boi, bo przecież jeszcze nie jestem pełnoletnia. Nie znam się na prawie, a zwłaszcza na prawie angielskim, ale chyba mógłby mieć kłopoty, jakbym ja coś powiedziała! Naprawdę nie jestem małą paplą, na tyle powinien mnie już znać. Biegnąc pod górę, czułam się niezwykle lekka, wolna i dorosła. Myślę zresztą, że bardzo wydoroślałam w ostatnim czasie. Może zresztą wcale nie przez Keitha. Również przez to, że mama i tata się rozwiedli, i przez to, że jako jedyna widzę, jacy chorzy są przyjaciele taty. No i potem
oczywiście przez Keitha. Jak sobie wyobrażę Diane! Jest ode mnie tylko o trzy lata młodsza, a mnie się wydaje, że dzieli nas całe pokolenie. 130 Ale właśnie coś mi jeszcze przyszło do głowy: bardzo to było dziwne, ale jak tak szłam drogą, to nagle pomyślałam, że chyba ktoś tam jest. W krzakach na skraju drogi. Zapytałam cicho: Keith? bo myślałam, że może pobiegł za mną i chce mnie zaskoczyć, ale już nic się nie poruszyło i nikogo nie zobaczyłam. Może tylko jakiś lis się skradał. W każdym razie w ogóle nie czułam się nieswojo i wcale się nie bałam. Myślę, że już nigdy niczego się nie ulęknę. Czuję się taka silna. Tak jakby po prostu nic nie mogło mi się przytrafić. A teraz siedzę w swoim pokoju, okno jest otwarte, mam na sobie płaszcz kąpielowy z flauszu i czuję się tak cudownie. Tata na pewno jest potwornie wściekły. MAM TO GDZIEŚ!!!
17
Jessica obudziła się z uczuciem, że ze snu wyrwał ją jakiś dziwny wewnętrzny niepokój. Za oknem już świtało, ale na pewno było jeszcze bardzo wcześnie. Rozejrzała się i spostrzegła, że łóżko obok niej jest
puste. Alexandra nie było w pokoju. Około czwartej dręczył go koszmar senny, tak że obudził Jessicę swoim krzykiem. Jak zwykle blady i roztrzęsiony zniknął w łazience i nie chciał, żeby przy nim była. Potem znów zasnął, sfrustrowany i trochę zrezygnowany, smutny, ale najwyraźniej nadal nie chciał zwierzyć się żonie. Pytanie tylko: dlaczego nie ma go w łóżku? Jessica stwierdziła, że jest pięć po siódmej. Wstała, podeszła do drzwi łazienki i lekko zapukała. - Alexandrze? Nikt nie odpowiedział. Nikogo tam nie było. Westchnęła cicho. Jeszcze do niedawna mówiła każdemu, kto ją o to pytał, że jej małżeństwo z Alexandrem jest po prostu wspaniałe, lepsze, niż kiedykolwiek spodziewała się tego po instytucji mał żeńst w a. „Oczywiście kłócimy się od czasu do czasu” mówiła do swoich przyjaciółek, do rodziców, „ale mamy niepodważalny fundament. Miłość, zaufanie, 131 bliskość... Myślę, że przetrzymamy wszystkie ewentualne kłopoty, jeśli takie nas dopadną”. Podczas tych ferii wielkanocnych w Stanbury House proporcje nagle uległy zmianie. Pozornie niewzruszone podstawy zachwiały się, pewność ustąpiła miejsca lękowi, zaufanie - podejrzliwości. Prawdę mówiąc,, gdyby teraz ktoś spytał Jessicę ojej małżeństwo, musiałaby odpowiedzieć: „Wydaje mi się, że mój mąż zataja przede mną mnóstwo spraw”.
I nagle ogarnął ją lęk przed przyszłością. Włożyła na siebie szlafrok i boso wyszła z pokoju. Na korytarzu panował spokój. Ale kiedy stanęła na górze na schodach, usłyszała głos Alexandra. Mówił przytłumionym szeptem. Jessica natychmiast się domyśliła, że mąż jest na dole w hallu i rozmawia przez telefon. - Po prostu nie wiem już, co robić - mówił właśnie. W jego głosie brzmiało zwątpienie. - Mógłbym równie dobrze gadać do ściany. Ona zachowuje się tak, jakby mnie w ogóle nie słuchała. Jest jej obojętne, co do niej mówię. Zamilkł na chwilę. - Nie - powiedział potem - myślę, że ona tak naprawdę nie widzi tego problemu. Albo może nie jest dla niej ważny. Nawet nie mogę jej tego zarzucić, bo w końcu Ricarda nie jest jej córką... Tak, tak, wiem. Ale Ricarda nadal kompletnie ją odrzuca. śadna rozmowa nie wchodzi w grę. Stojąc na schodach, Jessica przełknęła ślinę i po cichu weszła na najwyższy stopień. Nie miała wątpliwości, że Alexander rozmawia z byłą żoną, Eleną. Nie żeby wcześniej oboje nigdy nie rozmawiali ze sobą przez telefon. Już choćby z powodu Ricardy mieli zawsze parę rzeczy do omówienia i nigdy nie był to dla Jessiki jakiś problem. Teraz jednak wyglądało to inaczej, zupełnie inaczej. Konspiracyjność postawiła naraz całą tę sytuację w kompletnie nowym, a przy tym groźnym świetle. Już sama wczesna pora i przytłumiony szept Alexandra wystarczały, żeby Jessica poczuła 132
się głęboko zaniepokojona. A do tego dochodził jeszcze dźwięk jego głosu i słowa. Sprawiał wrażenie człowieka, który szuka pomocy jak małe dziecko, zdawał się wręcz mocno wczepiać w Elenę. Jessica jeszcze nigdy go takim nie słyszała, nigdy jeszcze nie był taki wobec niej. I jeszcze nigdy nie rozmawiał z Eleną o n i e j. Po prostu tego nie robił. Nie o Jessice, nie o ich wzajemnych stosunkach, a już na pewno nie o ewentualnych problemach. Najwyraźniej teraz od dłuższego czasu mówiła Elena, bo Alexander tylko od czasu do czasu powtarzał: „Tak” albo „Nie”, a raz: „Oczywiście, że nie!”. Wreszcie wyszeptał: - Eleno, nie masz pojęcia, jak często czuję się kompletnie bezradny. Dawniej byłem pewny siebie i przekonany, że poradzę sobie ze wszystkimi trudnościami. Ale teraz czasem myślę, że tracę grunt pod nogami, tonę, nie znajduję oparcia. - Znowu zamilkł. – Nie - odezwał się po chwili - nie, nie z powodu Ricardy. No, może nie przede wszystkim. W końcu nie jest ze mną aż tak często. Tu chodzi o... wszystko. O moje życie. Wiesz przecież... Jessica zamknęła oczy. Ogarnęły ją mdłości i zawroty głowy, które tym razem nie miały nic wspólnego z jej ciążą. Gdy szum w uszach trochę ustał, usłyszała, jak Alexander właśnie mówi: - Prawie co noc. No tak, co drugą. Pogorszyło się... Nie, ona o niczym nie wie... Proszę? Mówię właśnie, że mam złe sny... na miłość boską, ona
nie może się o tym dowiedzieć... Tak myślisz? Przecież ty w ogóle jej nie znasz! Jessica wbiła paznokcie w dłonie. Bolało. To tak strasznie bolało. - Mimo to nie... Mogę na ciebie liczyć? Nikomu ani słówka. To jest wyłącznie moja sprawa.. .Wyłącznie, Eleno, mówię, cał ko wi ci e i w ył ączni e ! Tima i Leona nie dotyczy to po prostu w takim stopniu jak mnie... Ach, Eleno - zaśmiał się nagle, ale był to żałosny, rozpaczliwy śmiech - nie wybijesz mi tego z głowy. I tak nic tu nie zmienisz. Już tyle razy próbowałaś. Tyle razy! 133 W jego głosie brzmiała czułość. Albo - Jessica usiłowała złagodzić w ten sposób wrażenie - jeśli nie czułość, to jednak bliskość. Ogromna bliskość. Ona jest kobietą, która go zna. Od podszewki. Jego najmroczniejsze, najskrytsze tajemnice. Wie, co sprawia, że Alexander roztrzęsiony i spocony zrywa się w nocy, przebudzony ze strasznych snów, ona zna obrazy, które go prześladują. A on ma odwagę okazywać przed nią słabość, ufa jej bezgranicznie. I to ona jest tym człowiekiem, u którego szuka ucieczki, gdy jest mu źle na świecie. Oni si ę r ozwi edl i , powtarzała sobie. Ludzie się nie rozwodzą, jeżeli jeszcze się kochają. Trzeba naprawdę dużego stopnia rozkładu pożycia małżeńskiego, żeby unieważnić taki związek, zwłaszcza jeśli właściwą ofiarą rozstania staje się niepełnoletnie dziecko. Wiele par usiłuje utrzymać związek tylko ze względu na dzieci. Alexander jest odpowiedzialnym ojcem i bardzo kocha Ricardę. Ricarda ze swojej strony -
mimo że w tej chwili próbuje stworzyć taki dystans - ubóstwia ojca. Podejmując decyzję o rozstaniu z córką, Alexander musiał być głęboko przekonany, że przed nim i Eleną nie ma przyszłości. - Gdybyś mogła mi pomóc - mówił właśnie - gdybyś tylko mogła mi pomóc... To jakiś koszmar, pomyślała Jessica. Bo tak może wyglądać tylko prawdziwie zły sen: stać tutaj w chłodny wiosenny poranek, w starym kamiennym domu, który nagle sprawia wrażenie ponurego i zimnego, boso, marznąc na schodach, trzęsąc się od nagłego wewnętrznego chłodu, i podsłuchiwać rozmowę własnego męża z inną kobietą - a rozmawia w taki sposób, w jaki nie rozmawia z nikim innym. W tej chwili Jessica zrozumiała, w jak niewielkim stopniu są sobie bliscy, ile między nimi obcości i jak daleko im do siebie, a także jak wątpliwy okazuje się ów chętnie przez nią przywoływany, trwały jak skała fundament ich związku. Alexander znów przez chwilę wsłuchiwał się w słuchawkę, a potem powiedział: - Tak, tak, w porządku. Byłoby miło, gdybyś to zrobiła. Może będziesz miała więcej szczęścia niż ja... Dobrze. Ciao, Elena. Ciao. 134 Odłożył słuchawkę. Jessica cofnęła się pod drzwi ich pokoju. Alexander wszedł po schodach, zobaczył ją i stanął jak wryty. - Jessica! Obudziłaś się? Ona musi się dowiedzieć. Po prostu musi się tego dowiedzieć. Uda-
ła, że właśnie przed chwilą wyszła z pokoju. - Rozmawiałeś przez telefon? - zapytała i ziewnęła obojętnie. Rysy jego twarzy się rozluźniły. Jej udawany spokój upewnił go w przekonaniu, że nie usłyszała ani fragmentu rozmowy. - Z uniwersytetem - powiedział. - Z sekretariatem. Chodziło o pewne kursy, które chciałbym prowadzić w następnym semestrze. Patrząc na nią, odniósł wrażenie, że musi opowiedzieć coś więcej. - Chciałem się dowiedzieć, ile osób będzie w nich brało udział - dodał - bo kursy mogą się zacząć tylko wtedy, kiedy zbierze się odpowiednia liczba uczestników. Okłamuje ją. Stoi na schodach w sączącym się przez boczne okno słabym świetle poranka i bezczelnie ją okłamuje. To było najgorsze, co mogło ją spotkać u progu tego dnia. Patricia wpadła w straszliwą histerię, gdy o godzinie dziewiątej rano Phillip stanął pod drzwiami wejściowymi i poprosił o rozmowę z nią. Otworzyła mu Evelin i zawołała Patricię do drzwi. Kiedy Patricia weszła do hallu i ujrzała Phillipa, którego Evelin tymczasem poprosiła, żeby wszedł do środka, straciła panowanie nad sobą. - Czyś ty kompletnie zwariowała? - wrzasnęła na Evelin. - Co wam w ostatnich dniach wbijałam do głów, przez cały czas, godzina po godzinie? Mówiłam, że ten człowiek nigdy nie ma prawa przekroczyć progu tego domu! Wejść na moją ziemię! śe nikt nie ma prawa z nim rozmawiać. śe bez względu na to, co będzie usiłował zrobić, ma trafić na nieprzezwyciężalny mur! Mówiłam czy nie mówiłam?
- Myślałam - zaczęła Evelin z szeroko otwartymi ze strachu oczami, ale Patricia nie pozwoliła się jej wypowiedzieć. - Mówiłam czy nie? - Mówiłaś, ale przecież nie mogę... 135 - Czego nie możesz? Zatrzasnąć mu drzwi przed nosem? A dla czego nie, ty głupia krowo? Dlaczego nie? Evelin się rozpłakała. - Jaka ty jesteś podła - załkała, odwróciła się i podreptała po schodach na górę. - Może moglibyśmy porozmawiać ze sobą jak ludzie cywilizowani? - zaproponował Phillip. Patricia napadła na niego niczym jadowity szerszeń. - Nie możemy! Ani jak cywilizowani, ani jak niecywilizowani! W ogóle nie możemy ze sobą rozmawiać! Proszę natychmiast opuścić mój dom, moją ziemię i niech się pan tu nigdy więcej nie pokazuje! Rozumie pan? Nigdy więcej! Jeśli jeszcze kiedyś pana tu zobaczę, natychmiast wezwę policję! A teraz precz! - Jej głos prawie przeszedł w falset. Spływaj pan! Precz! Zostawiła go i wróciła do jadalni, po czym z takim impetem zatrzasnęła za sobą drzwi, że gdzieś na dole coś spadło na ziemię i rozbiło się z brzękiem. Tim, który stał na schodach i przyglądał się tej scenie, zszedł do hallu i skierował się w stronę Phillipa.
- Niech pan uszanuje jej życzenie - powiedział - i niech pan tu już więcej nie przychodzi. Sam pan widzi... Na pańskim miejscu nie robiłbym niczego, co mogłoby prowadzić do eskalacji tej sprawy. Niech pan po prostu przestanie przysparzać nam kłopotów. Phillip wzruszył ramionami. - Mam prawo tutaj być. - Do tej pory nie przedstawił pan na to żadnego dowodu. - Przedstawię go. - W porządku - powiedział Tim - i wtedy będziemy mogli ponownie rozmawiać. Póki jednak zjawia się pan tutaj tylko po to, żeby wygłaszać te nader śmiałe twierdzenia... rozumie pan, dopóty nikt pana tu nie chce widzieć. - Zrozumiałem - powiedział Phillip. Omiótł spojrzeniem hall. Stanbury House jest częścią mnie - dodał - częścią przeszłości, którą przede mną zatajono. Nie mogę uporządkować swojego życia, póki sam 136 nie skonfrontuję się i nie dokonam rozrachunku z tą częścią mojej przeszłości, z tą częścią mnie samego. I nie pozwolę, żeby ktokolwiek mi w tym przeszkodził. T o p a n powinien zrozumieć. - Drogi panie Bowen - powiedział Tim - najprawdopodobniej potrzebuje pan po prostu dobrego psychoterapeuty. Na pańskim miejscu poszedłbym w tym kierunku. Będzie to przypuszczalnie łatwiejsze, szybsze i skuteczniejsze niż droga przez wszystkie sądowe instancje tego kraju, na której końcu tak czy inaczej znajdzie pan w najwyższym stop-
niu wątpliwe dla siebie wyjście. - Wszystkie instancje sądowe - powtórzył powoli Phillip - tak pan mówi. Przejdę przez nie. Może to potrwa wiele lat, ale w końcu zwyciężę. Do widzenia i najlepsze pozdrowienia dla pani Roth! Skinął Timowi głową, odwrócił się i opuścił dom, po czym pieszo udał się podjazdem w dół. - Fantasta - powiedział Tim - istny fantasta! - Kto? - spytała Jessica, która właśnie wyszła z kuchni, wycierając dłonie w ręcznik. Zaczęła właśnie robić porządki w szafkach, odkurzać półki. Widziała w tym jedyną szansę, żeby wytrzymać wszystko, co od samego rana dzieje się w domu. Tim odwrócił się i uśmiechnął szyderczo. - Jessica! Patrzcie no! Nie byłaś na śniadaniu? - Nie - ucięła krótko Jessica - nie byłam! Przypomniała sobie szybko, czy w czasie poprzednich ferii też się zdarzało, że ciągle człowieka wypytywano, dlaczego się gdzieś n i e pojawił. Może wtedy tego nie dostrzegała. Może miała mocniejsze nerwy. I lepszy humor. - Był tutaj ten typek - powiedział Tim - ten Phillip Bowen. Który ma rzekomo prawa do spadku. - Może wcale nie rzekomo. Może mówi prawdę?! Tim znów wyszczerzył zęby w uśmiechu. Wyglądał tego rana jak osobliwy guru: w granatowych pumpach, na to swego rodzaju bluza, jakby ręcznie dziergana i haftowana w dziwne ornamenty. Bose stopy,
jak zawsze między marcem a październikiem, tkwiły w odkrytych sandałach. Z kędzierzawą brodą i nieco za długimi włosami mógłby być 137 wyznawcą jakieś sekty, znajdującym się na ścieżce do samopoznania. Albo rolnikiem w gospodarstwie ekologicznym w niedzielę, pomyślała Jessica niechętnie i nie po raz pierwszy zadała sobie pytanie, dlaczego właściwie tak słabo go toleruje. - Nie powinnaś tego mówić Patricii - odparł na jej uwagę. - Już prawie zmasakrowała Evelin tylko dlatego, że w ogóle śmiała otworzyć mu drzwi. Zdaje się, że jej nerwy są już dosyć zszargane. - On ma kilka informacji o zmarłym Kevinie McGowanie - powiedziała Jessica - rzekłabym, dość intymnych informacji. Tim zmierzył ją zmrużonymi oczami. - O! A skąd ty to wiesz? Jessica postanowiła, że nie będzie dłużej zachowywać się jak mała dziewczynka, która koniecznie musi zataić spotkanie z nielubianą osobą. - Spotkałam go wczoraj na spacerze. Opowiedział mi mnóstwo rzeczy. - Patricia zaklinała nas wszystkich razem i każdego z osobna, żebyśmy w ogóle nie rozmawiali z Bowenem. - Patricia może sobie być właścicielką Stanbury - powiedziała Jessica - ale to jeszcze nie powód, żeby komuś nakazywała, z kim ma utrzymywać kontakty. W każdym razie nie mnie. Tim przyglądał się jej teraz tak, jakby miał przed sobą interesujący
przypadek psychologiczny. Wzrokiem terapeuty. Dl at ego go nie cierpię, pomyślała Jessica, uświadamiając sobie od razu, że chodzi nie tylko o to. Był jakiś głębszy powód, ale jeszcze go nie dostrzegała. - Jak Elena - mruknął - zupełnie jak Elena! Imię Eleny było jej tego ranka najmniej miłe. - Ach, ty znowu swoje! - rzuciła opryskliwie i skierowała się do wyjścia z kuchni. - Chwileczkę, Jessico! - zawołał Tim. - Podszedł do niej bliżej i ściszył głos. - Rzeczywiście powinnaś zachować takie spotkania dla siebie. Nikt nie chciałby mieć zmarnowanych ferii, rozumiesz? - Otworzyła usta, ale zanim zdołała cokolwiek odpowiedzieć, on już ciągnął dalej: - I nie 138 pozwól, żeby Bowen mydlił ci oczy! Kevin McGowan był istotnie osobowością bardzo znaną w Anglii. Zdaje mi się, że za niektóre swoje dokumentacje otrzymał nawet bardzo ważne wyróżnienia i zaszczyty. Jest o nim mnóstwo materiałów archiwalnych. Jeśli Bowen zainwestował trochę czasu i wytrwałości, z pewnością dotarł do wielu informacji. Ale to jeszcze niczego nie dowodzi. - A jeśli to prawda? Jeśli to istotnie prawda? Jeśli jest on synem Kevina McGowana? - Wtedy przynajmniej nie jest to twoja sprawa - zakończył rozmowę Tim - wtedy może to być w zasadzie problem wyłącznie jego i Patricii. Miał rację, toteż Jessica nie odezwała się już słowem. Odnosiła wra-
żenie, że Tim w nieprzyjemny sposób usiłuje ją onieśmielić. Wziąwszy pod uwagę wszystko, co wydarzyło się już tego dnia, coraz mocniej dawało znać o sobie ogromne pragnienie, żeby wyjść z domu i zostawić to letnisko za sobą. Keith Mallory leżał na kanapie w swojej stodole, palił papierosa i przez brudną szybę patrzył na ciemnobłękitne niebo. Był to zimniejszy błękit niż w poprzednich dniach. Zdecydowanie się też ochłodziło, powietrze było przejrzystsze i bardziej rześkie. Pogoda i tak była Keithowi przeważnie obojętna. Cieszył się, mogąc przebywać tutaj, w tym tajemnym miejscu. Z dala od ojca, z dala od wszystkich wymagań, które stawiało mu życie i którym nie potrafił sprostać. Powinienem kiedyś umyć okna, pomyślał, wydmuchując dym układający się w kółka. Ojciec znów go rano załatwił. Właściwie się tego spodziewał. Stary zbyt długo zachowywał spokój, a to nigdy nie wróżyło nic dobrego. Na ogół szybko dawał nielubianemu synowi do zrozumienia, co o nim myśli. Dzisiaj rano zdybał Keitha właśnie wychodzącego z domu i zapytał, jak synalek wyobraża sobie najbliższy tydzień. 139 - Nie pytam, jak wyobrażasz sobie swoje życie, skądże znowu, naprzykrzanie ci się takim pytaniem nie byłoby zbyt miłe z mojej strony, prawda? Zacznijmy od drobnych kroczków. Pomówmy o następnym tygodniu. Po prostu tylko o następnym tygodniu. Czy znów zamierzać go przebimbać jak wiele poprzednich? Ale może masz jakiś sensowny po-
mysł? Co chciałbyś robić? Oczywiście ojciec wiedział, że Keith nie ma żadnego pomysłu. Syn spojrzał na niego i zadał sobie pytanie, kiedy ojciec zaczął go nienawidzić. Stosunki między nimi nigdy nie układały się dobrze, ale dawniej nie można było nazwać tego nienawiścią. A dzisiaj już tak. - Brakuje miejsc dla praktykantów - powiedział Keith – nie mam więc co zrobić. Greg Mallory skinął potakująco głową, pozornie w zadumie i tak, jakby rzeczywiście zastanawiał się nad jakąś odpowiedzią dla syna. Był przystojnym mężczyzną, Keith raz po raz musiał to przyznawać. Statecznym, silnym, o wysokim inteligentnym czole. Jego ojciec już miał gospodarstwo, i dziadek, i pradziadek... Niekończący się łańcuch Mallorych, hodujących w Yorkshire owce. Z powodzeniem, bo zawsze dawało się z tego wyżywić rodzinę, nie było jednak szansy poczynienia poważniejszych oszczędności, które potem pozwoliłyby na zrobienie czegoś nadzwyczajnego: spędzenie urlopu poza domem czy nowoczesne urządzenie kuchni. śaden Mallory nigdy nigdzie nie wyjeżdżał, a matka Keitha do dziś gospodaruje w tej samej kuchni, w której gospodarowała już jego prababka. Jedynymi nowymi nabytkami były lodówka i kuchnia gazowa. Z biegiem czasu w starym kamiennym domu mieli już elektryczność i łazienkę z toaletą. Od końca lat sześćdziesiątych. Dawniej była tylko drewniana wygódka z boku zagrody. Keith często się zastanawiał, czyjego ojciec nie miałby ochoty przerwać tego łańcucha tradycji. Z jego wyglądem i rozumem można było
wyobrazić go sobie również w dużym mieście, wykonującego zupełnie inny zawód. Biznesmena, kierownika filii banku albo szefa jakiegoś zakładu rzemieślniczego. Keith był przekonany, że Greg Mallory ma powołanie do wyższych spraw. Czy zatem trzyma go tutaj wyłącznie poczucie obowiązku? Czy nie potrafi zrzucić z siebie odpowiedzialności nałożonej 140 nań przez wiele poprzednich pokoleń? I czy dlatego jest taki wściekły na syna, który pierwszy zamierza się wyłamać i raczej nie pozwoli odwieść się od swojego zamiaru? - Nie ma miejsc pracy dla praktykantów - powtórzył ojciec - a o jakie miejsce się starałeś? - Sztukatora - powiedział Keith. Jakby stary o tym nie wiedział! Chciałbym zostać sztukatorem.
- Sztukatorem. Jasne. Można by też powiedzieć gipsiarzem, no nie? W końcu to polega na mieszaniu gipsu i przyklejaniu go do ścian. Tak? - Bardzo chciałbym przede wszystkim restaurować stare budynki powiedział Keith. Kątem oka dostrzegł zatrwożoną bladą twarz matki. Gloria Mallory żyła w nieustannym strachu przed ostatecznym starciem męża z synem, kiedy to syn może na zawsze opuścić gospodarstwo i rodzinę, a jej mąż dostać ataku serca albo jeszcze czegoś gorszego. Już dawno temu pewna Cyganka przepowiedziała Glorii, że jej przyszły mąż umrze wiele lat przed nią, na dodatek gwałtowną i niespodziewaną śmiercią. Piękne stare budynki - ciągnął Keith - ze starymi stiukami na sufitach. To byłaby dla mnie wielka frajda... Palec wskazujący prawej ręki ojca wystrzelił do przodu i wwiercił się w wełniany sweter Keitha. - Widzisz, mamy je! Mamy to słowo, na które czekałem! Frajda! Byłaby to dla ciebie f r a j d a! A ponieważ byłaby to dla ciebie f r aj da, siedzisz tu w kącie, zdrowy młody mężczyzna w pełni sił, próżnujesz całymi dniami i czekasz, żeby sama przez się trafiła ci się okazja do zaznania tej f r aj dy! Choćbyś miał czekać wiele lat. I choćbyś na tym wyczekiwaniu miał strawić życie! Ależ oczywiście, możemy wykonywać tylko zawód, który sprawia nam f r a j d ę! Słowo f r a j d a podkreślał za każdym razem w afektowany, przesadny sposób. Keith chętnie by mu powiedział, żeby pocałował go w dupę, starał się jednak nie tracić opanowania i nie zaostrzać sytuacji. Był człowie-
kiem trwożliwym, potrzebującym życia w harmonii. I nie dorównywał ojcu pod względem ciętości i zgryźliwości. 141 - Wielokrotnie starałem się o posadę czeladnika... - zaczął, ale ojciec wpadł mu w słowo. - ... ale żadnej nie dostałem! I to nie daje ci do myślenia? Po pierwsze jest tak z powodu żałosnych ocen, z którymi ukończyłeś szkołę, a po drugie z powodu tego idiotycznego zawodu, który wbiłeś sobie do tej swojej głupiej łepetyny. Sztukator! Chyba nie jest to bardzo potrzebny zawód, co? Jeśli już tak długo nie możesz znaleźć miejsca, gdzie by cię wyuczyli tego zawodu, to może i później będziesz wiecznie bezrobotny? Bo może nie ma wcale aż tak wielu domów do restaurowania? Bo to jest jakiś głupi pomysł kogoś, kto przede wszystkim chce mieć w życiu f r a j d ę? Bo to jakiś idiotyzm, jakiś kretynizm, który może przyjść do głowy tylko moj emu s ynowi . - Greg Mallory niebezpiecznie podniósł głos. Keith wiedział, jak to się rozwija. Ojciec zaraz zacznie wrzeszczeć. A potem wybuchnie i na głowę chłopaka posypią się najgorsze wyzwiska i obraźliwe epitety. Ni ech on zost awi mni e w spo koj u, pomyślał Keith. - Tato, ja muszę iść swoją drogą - powiedział. Oczywiście to hasło najlepiej nadawało się do tego, żeby ojciec wreszcie wybuchnął, a tym samym osiągnął to, do czego ta rozmowa zmierzała od samego początku. -T y musi s z i ść s woj ą dr ogą? T y musi s z i ść s wo j ą dr ogą?
- wrzasnął. Przerażona pani Mallory schowała się do kuchni, a kot, który właśnie wszedł do sieni, uciekł, sadząc wielkimi susami. - Ciągle słyszę, że m u s i s z i ś ć s wo j ą d r o g ą . Iś ć ? Czy naprawdę powiedziałeś i ś ć? A ty wiesz, co znaczy i ś ć? Iść to poruszać się! Posuwać się do przodu! Mieć cel i ku niemu zdążać! Ale ja tego u ciebie nie widzę! Powiedz mi, dokąd ty i d z i e s z ? Ty się tylko obijasz! Próżnujesz całymi dniami! Ty się wałęsasz, przychodzisz i wychodzisz, kiedy ci tylko pasuje! Pozwalasz, żebym cię utrzymywał za moje pieniądze, twojej matce łaskawie wolno prać twoje rzeczy, ale ty z siebie nic nie dajesz, nic a nic! - Aż zachrypł. I to było w tym dobre. W porównaniu z dawniejszymi czasami głos starego po prostu nie wytrzymywał długiego krzyku. - Mam już dość karmienia nieudacznika! - zaskrzypiał. - Z wysiłku aż żyły na czole wyszły 142 mu na wierzch. - Dość mam trzymania włóczęgi pod własnym dachem! Dość mam zaharowywania się od rana do wieczora dla pasożyt a! Tak, dla wszawego pasożyt a ! - Keith cofnął się o krok. Zaczęło mu szumieć w uszach. Nie chciał tego słuchać, nie, wiedział, że to na niego źle działa. Ojciec posunął się za daleko. I on nie m u s i tego wysłuchiwać. - Idź sobie tą swoją drogą! Idź, do diabła, swoją drogą. Zrób to w końcu! Idź! Spadaj! - Jeszcze raz zebrał w sobie wszystkie siły i krzyknął: - W ynoś si ę wr es zci e! Keith odwrócił się i odszedł. A teraz leżał tutaj, palił papierosa i nie wiedział, co począć dalej. Ojciec już nieraz robił mu podobne sceny, ale jeszcze nigdy nie wyzwał go
od pasożyt ó w ! Po raz pierwszy naprawdę go zranił. Posunął się za daleko. Poza tym tak naprawdę wyrzucił go z domu. Keith nie chciał wracać. Nie miał już ochoty skradać się przez podwórze i mieć się na baczności przed starym, który jak tylko go zoczy, niechybnie znów na niego wsiądzie. Nie chciał już siedzieć z opuszczoną głową przy stole i czuć na sobie ganiącego wzroku ojca za to, że znów pasożytuje, wyjada jedzenie, za które nie zapłacił ani pensa. Nie chciał być kimś, na kim wszyscy będą sobie strzępili języki. Pragnął stąd wyjechać i wrócić jako w pełni samodzielny mężczyzna. Problem polegał tylko na tym, że praktycznie nie ma pieniędzy. W kieszeni spodni znalazł dwa banknoty jednofuntowe, do tego parę niegodnych wzmianki drobniaków. W aucie udało mu się uzbierać w sumie trzy funty. Razem pięć funtów i kilka pensów! Jak ma z tym jechać do Londynu, zapłacić za jakiś dach nad głową i przetrwać do chwili, gdy znajdzie pracę albo dostanie się do terminu u jakiegoś rzemieślnika? Fatalna sytuacja. Sytuacja bez wyjścia. Pomyślał o Ricardzie. O tym, jak ostatniej nocy leżała tu w jego ramionach, pełna nadziei, bardzo zakochana, trochę podenerwowana. Jest jeszcze taka młoda. Ubiegłej nocy znów sobie to naprawdę uświadomił. Piętnaście lat! O Boże! 143 Równocześnie wydawała mu się zawsze bardzo silna. Niezwykle do-
rosła. Nie chichotała ciągle jak inne dziewczyny w jej wieku, nie zachwycała się gwiazdami muzyki pop ani nie nosiła wymyślnych ciuchów, które nie były ładne, ale za to trendy. Podobały mu się jej powaga i spokój. Może bardziej niż poważna była raczej melancholijna, niekiedy smutna. Trochę już przeszła w życiu: rozwód rodziców stał się dla niej nieomal traumą, a na dodatek musi jeszcze wszystkie ferie spędzać w samym środku tego strasznego klanu. Jej opowieści wydały się Keithowi prawie upiorne: sześcioro ludzi celebrujących wymuszoną przyjaźń, za którą kryje się wyłącznie fałsz. Jego zdaniem była to banda neurotyków, a jeśli w ogóle chciało się powiedzieć o nich coś dobrego, to tylko to, że bez tej kliki ze Stanbury House Ricarda i on nigdy by się nie poznali. Już od dłuższego czasu krążyła mu po głowie pewna myśl, ale tak naprawdę nie miał odwagi jej zgłębić. Teraz jednak pozwolił wreszcie, żeby przeniknęła do jego świadomości. Co b y b ył o, gd yb y ods zedł r a ze m z Ri car dą? Wiedział, że jeśliby tylko jej to zaproponował, natychmiast by się zgodziła. Ricarda niczego nie pragnie goręcej, niż zmienić swoje życie. Kocha go i tak czy inaczej groza ją bierze na myśl o końcu ferii i o tygodniach rozstania, które oboje będą musieli przeżyć. Co mogłoby być dla niej piękniejszego aniżeli wyobrażenie, że zamieszka z nim w małym londyńskim mieszkanku i że wspólnie zaczną budować własne niezależne życie? Oczywiście problemem jest przede wszystkim jej wiek. Ma piętnaście lat, a Keith nie jest do końca pewien, czy nie wpędzi się w straszne
tarapaty, jeśli ją poniekąd uprowadzi. Z drugiej strony, na początku czerwca, a więc mniej więcej za półtora miesiąca, Ricarda skończy szesnaście lat, a w tym wieku wszystko wygląda już trochę inaczej. Bez trudu będzie mogła podjąć jakąś pracę w Londynie i trochę dokładać do gospodarstwa. Jeśli oboje zaczną zarabiać, to jakoś powinni wyżyć. A może ona ma jeszcze jakąś książeczkę oszczędnościową albo coś w tym rodzaju. Przede wszystkim jednak: nie byłby sam. Miałby kogoś, z kim mógłby pogadać, pośmiać się, popieścić. 144 Kogoś, z kim dałoby się omawiać wszystkie problemy i pracować nad ich rozwiązaniem. Sam do Londynu - trochę się tego boi. Ale z Ricardą cała ta sprawa nabiera zupełnie innego posmaku. Posmaku cudownej przygody... A jego stary dopiero by się zdziwił! Keith zgasił papierosa, wstał i podszedł do okna. Zagroda była cicha i pusta. To dziwne, że Ricardy jeszcze nie ma. Ale już w nocy zląkł się, że tym razem posunęli się za daleko. Stanowczo za późno wróciła do domu. Już wcześniej ojciec zabronił jej opuszczać teren Stanbury House, ale ona się tym w ogóle nie przejęła. Jednak teraz dostała pewnie porządną burę, ojciec ją zatrzymał, a ona nie znalazła sposobu, żeby wymknąć się tym czuwającym nad nią wokół brytanom. To go niepokoiło, zwłaszcza dzisiaj. Ale on ją zna, teraz już nawet bardzo dobrze. I jest przekonany, że nic nie odwiedzie jej od postawienia na swoim. Ona jest nieustraszona. Keith uśmiechnął się. Tak, ni eust r aszo na, to jeden z przymiotów, które wymieniłby jako pierwsze, gdyby ktoś go poprosił o opisanie
Ricardy. Ona nie daje się zastraszyć, i to w niej tak bardzo lubi. Zadał sobie pytanie, czy słowo „lubić” jest właściwe. Może to, co czuje, to już miłość? Pewności jednak nie ma. Trudno jest się rozeznać we własnych uczuciach. Wziął następnego papierosa i palii go nerwowo. Przyjdzie, to jasne. Pytanie tylko: ki ed y? 18
Dziennik Ricardy
Ciągle jeszcze 23 kwietnia. Nie wierzę w to! Nie wierzę! Nie wierzę! Chciałabym krzyczeć, chciałabym wbić paznokcie w ścianę albo jeszcze lepiej w JEJ twarz! Chciałabym usłyszeć, jak skowyczy z bólu, i zobaczyć, jak się zgina. Chciałabym zobaczyć ją chorą i wykończoną. 145 A najlepiej MARTWĄ! Chyba nie ma na świecie drugiego człowieka, którego bym już teraz tak nienawidziła albo którego jeszcze w przyszłości tak znienawidzę jak Patricię. W porównaniu z nią J. jest aniołkiem, z którym da się dobrze żyć.
Najpierw chciałam wyjść. Oczywiście nie byłam na śniadaniu, gdyż patrzenie w ohydne, ograniczone twarze tej głupiej bandy staje się dla mnie z każdym dniem coraz bardziej nie do zniesienia. Dziwne, ale tata wcale się jeszcze nie ruszył. A naprawdę byłam przekonana, że po pierwsze zjawi się u mnie z samego rana, opieprzy mnie i powie, co mi wolno, a czego nie. Myślałam już, że zrozumiał, że sram na to, co on mówi, i dlatego chciałam iść do Keitha, bo było we mnie tyle ciepła i miłości, i wydawało mi się, że dłużej bez niego nie wytrzymam. Kiedy szłam przez hall, nagle z jadalni wyskoczyła Patricia, jak obrzydliwy, mały, potwornie jadowity owad, i tak mocno wczepiła się w moje ramię, że poczułam jej paznokcie przez materiał mojej dżinsowej kurtki. - Dokąd to? - wykrzyknęła, a jej głos zabrzmiał strasznie przenikliwie i histerycznie. Usiłowałam się wyswobodzić. Jestem na pewno półtorej głowy wyższa od niej, ale ona ma zdumiewająco dużo siły. Poradziłabym sobie z nią, nie miałam jednak odwagi walnąć jej pięścią w brzuch albo kopnąć w goleń, stałam więc jak wryta i przypominałam aresztanta, którego policjant trzyma w żelaznym uścisku. - Dokąd się wybierasz? Zapytała o to chyba ze trzy razy, a ja tymczasem wiłam się niczym ryba na haczyku, aby wyswobodzić ramię. - Nic ci do tego - wysyczałam wreszcie - nie możesz mi rozkazywać!
- O, to się mylisz, bardzo się mylisz! Jej głos był rzeczywiście o wiele bardziej przenikliwy niż zwykle i już nawet policzki się jej zaczerwieniły. Prawdopodobnie od zbyt wysokiego ciśnienia. Do tej chwili nie mogę się nadziwić, że mogła się tak 146 straszliwie zdenerwować akurat z mojego powodu. Ale może wcześniej pokłóciła się ze swoim starym. Może chciała, żeby ją przeleciał, a on się tylko wściekły od niej odwrócił. Musi się podle czuć. - To jest mój dom! - wykrzyknęła. - I obchodzi mnie wszystko, co tu się dzieje! Jej paznokcie naprawdę sprawiały mi ból. Na domiar złego nadszedł jeszcze Tim, ten obrzydliwiec w ohydnych butach ortopedycznych i z nastroszoną brodą. - Co się dzieje? - zapytał, mniej więcej na zasadzie: zaufajcie zacnemu staremu Timowi! Takie to przynajmniej za każdym razem sprawia wrażenie, jak zaczyna nawijać. Z góry i jakby znajdował się ponad wszystkim, i jakby cała reszta była wyłącznie marnymi kreaturami, które nie umieją poradzić sobie z życiem. Akurat on! Akurat on śmie się tak wywyższać! W każdym razie Patricia wykrzykiwała, że jestem dziwką (Naprawdę tak powiedziała! Chociaż teraz się tego wypiera, a tata naturalnie j e j wierzy!) i że ktoś powinien mi wreszcie przykrócić cugli, i że ona nie będzie się temu nadal tylko przyglądać. I tak dalej. Tim próbował ją uspokoić, bo tymczasem prawie zsiniała na gębie, i
się chyba zląkł, że Patricia dostanie wylewu krwi do mózgu i umrze. Osobiście uważam, że byłoby to najlepsze, co mogłaby zrobić w swoim życiu! Puściła mnie, ale kręciła się dookoła jak fryga i oczywiście zwróciła na siebie uwagę całej reszty, Evelin, J., Leona i tej dwójki swoich głupich bachorów, a wreszcie nawet taty, który wyglądał jak upiór i bez przerwy przecierał sobie twarz ręką. J. chciała być pośredniczką, powiedziała coś w rodzaju, że ona i tata zamierzają ze mną sami porozmawiać, ale ja prawie doskoczyłam jej do twarzy i wrzasnęłam, że nie chcę z nią rozmawiać i żeby mnie zostawiła w spokoju. Możliwe, że krzyknęłam: Odpierdol się! Tata tak twierdzi. Nie pamiętam. Wydaje mi się, że zażądałam tylko, żeby zostawiła mnie w spokoju. Ale to zresztą wszystko jedno. W każdym razie kiedy już pierwszy atak szału minął, Patricia dostała drugiego i w typowy dla siebie sposób zaatakowała mojego biednego 147 tatę, ale tak bardzo to mu znów nie współczuję, bo kim on w końcu jest, że od wielu lat pozwala sobie na takie przez nią traktowanie. Powiedziała, że jestem nieudanym dzieckiem, które zeszło na złą drogę, i wcale by się nie zdziwiła, gdybym weszła w konflikt z prawem. Rodzice powinni oddać mnie do internatu, wtedy może udałoby się mnie jeszcze uratować, i - to była największa bezczelność!!! - że ona czuje się zobowi ą zana wobec El en y, żeby teraz nie zamykać oczu na to, co się dzieje, tylko nie dopuścić do tego, żebym włóczyła się z podejrzaną hołotą!
Warknęłam na nią: - Mój chłopak nie jest hołotą! - Aha! - zaskrzeczała. - A więc przyznajesz, że masz chłopaka! - Tak. I bardzo go kocham! - Słuchajcie, słuchajcie - powiedział Tim, ten dupek, a J. odezwała się cicho: - Przecież to jest zupełnie normalne. Oznajmiłam, że wychodzę, ale wtedy tata mi zabronił, powiedział, że to również dla niego jest już za wiele i że dzisiaj mam zostać w domu. - I to nie tylko dzisiaj! - wyrwało się naturalnie Patricii, ale tym razem tata ją zignorował i rozmawiał wyłącznie ze mną. - W ogóle nie wiem, gdzie się podziewasz, co robisz? Masz chłopaka? Dobrze, porozmawiajmy o tym. Zaproś go tutaj. Bardzo chciałbym go poznać. - Chcę iść do niego - syknęłam, spostrzegając ku własnemu przerażeniu, że chyba zaraz się rozpłaczę; oczy już miałam mokre, a broda mi się trzęsła. - Dzisiaj zostaniesz tutaj - powtórzył tata. Nie umiem powiedzieć, jaka straszna była ta chwila. Kiedy stałam tam otoczona przez nich, bezradna, bezbronna, a wszystkie spojrzenia były skierowane w moją stronę: Evelin i J. patrzyły na mnie ze współczuciem, Tim jakoś drwiąco, Leon tak, jakby bolała go głowa, Diane i Sophie wlepiały we mnie gały i przez resztę dnia będą mi obrabiać tyłek,
a Patricia gapiła się na mnie jak Baba-Jaga na schwytaną ofiarę. Papa 148 wyglądał śmiertelnie smutno. Poczułam zawroty głowy i nagle ujrzałam pewien obraz: wszystko było zanurzone w jaskrawym świetle, jakby nagle przemknęła błyskawica i na sekundę oświetliła scenę, która zazwyczaj spoczywa w mroku. Ujrzałam siebie z pistoletem, strzelającą w te wszystkie twarze, ich oczy były szeroko rozwarte i krew tryskała ze wszystkich ust; jedno po drugim padało na ziemię i nikt się już na mnie nie gapił, nikt nie miał nade mną mocy. Byłam wolna. Błyskawica przemknęła, a oni znowu stali tam murem, tak samo jak przedtem, żywi i silni. Przeszłam po prostu przez nich, schodami na górę, tu, do mojego pokoju. Na szczęście udało mi się nie rozpłakać. Dopiero teraz łzy płyną mi po twarzy, z wściekłości i dlatego że jestem taka bezsilna. Ciągle przychodzi mi na myśl mama, która znienawidziła ich wszystkich do tego stopnia, że aż rozwiodła się z tatą. I myślę o Keicie. Będzie na mnie czekał. Na pewno się zastanawia, gdzie się podziewam. Jestem taka zrozpaczona. Muszę się stąd wydostać!
19
Ponieważ nie udało się jej tak po prostu wyjechać - „Naprawdę serio myślałaś, że będziesz w stanie to zrobić?” zapytała kpiąco Lucy, z którą Geraldine przeprowadziła rozpaczliwą rozmowę - postanowiła z nim porozmawiać. Tak dalej być nie może. Ta niejasna sytuacja zniszczy ją kompletnie, a przynajmniej coś istotnego w niej: radość życia, młodzieńczość, wiarę w siebie. Lucy zawsze jej to wytykała. Teraz, po latach, Geraldine zrozumiała, ile racji miała jej przyjaciółka. Geraldine była na najlepszej drodze do samozniszczenia. Gdzieś wśród zawiedzionych nadziei, daremnego wyczekiwania i ciągłego poczucia upokorzenia znikała dawna Geraldine. Zamieniała się w chore, 149 smutne stworzenie, które kiedyś będzie wdzięczne nawet za najmniejsze datki. - Jesteś taką piękną kobietą - mówiła stanowczo Lucy - do tego inteligentną i wrażliwą! Tylu mężczyzn oblizuje sobie paluszki, żeby cię dostać. Zrobiliby wszystko, żeby cię uszczęśliwić. Geraldine, proszę, skończ z tym, zanim nie będziesz się mogła w ogóle ruszyć, bo depresja cię obezwładni. - Nie mogę, Lucy. Nie mogę go zostawić. - Wykończysz się! Gadały o tym i gadały, aż wreszcie Geraldine postanowiła się z nim rozmówić, przedstawić mu swoje racje oraz jasno wyartykułować swoje
życzenia. - Nie obiecuj sobie zbyt wiele po tej rozmowie – westchnęła Lucy ale przynajmniej istnieje minimalna szansa, że będzie musiał udzielić ci konkretnej odpowiedzi. Jeśli zręcznie zaczniesz rozmowę, będzie musiał się określić, w jaki sposób wyobraża sobie waszą przyszłość. Ale ty również powinnaś mieć jasność, że przyjdzie ci wyciągnąć konsekwencje, jeśli jego wizja nie będzie ci odpowiadać. Tego właśnie Geraldine się obawiała. Tym bardziej że istotnie został osiągnięty punkt krytyczny. I dłużej nie powinna pozwolić się oszukiwać. A to może oznaczać koniec tej historii. Jak zwykle Phillip zniknął wcześnie rano, bezgłośnie opuścił sypialnię. Geraldine nie spała - czy on właściwie w ogóle nie widzi, że ona nie sypia już od wielu nocy? - ale miała zamknięte oczy i leżała bez ruchu. Bardzo raniło ją to, jak obojętnie i w jak oczywisty sposób wyklucza ją ze swojego życia. Przychodzi i wychodzi, kiedy mu się żywnie podoba. Kompletnie ją ignoruje. Po wyjściu Phillipa Geraldine wstała, włożyła sportowy strój i poszła pobiegać. Wróciwszy, poczuła się lepiej. Jogging jak zawsze potęgował jej wiarę w siebie. Wzięła prysznic, ubrała się i usiadła w sali recepcyjnej hoteliku. Były tam dwa duże brązowe fotele ze skóry i sterta zaczytanych numerów czasopisma „Hello”. Kartkowała je, nie rejestrując właściwie tego, co ogląda. Z większości stronic uśmiechała się królowa, jej dzieci albo wnukowie. 150
Wszystkie egzemplarze były poplamione i podniszczone, miały ośle uszy, często też brakowało tam stron, przede wszystkim tych z przepisami kulinarnymi, dietami i propozycjami ćwiczeń gimnastycznych. Nie wiedzieć czemu, te czasopisma tylko pogłębiały depresję Geraldine. Może dlatego, że wyglądały na takie zakurzone, zużyte i zleżałe. Dokładnie takie same jak ja, pomyślała. Około godziny dziesiątej Phillip wszedł do hotelu, a Geraldine natychmiast się zorientowała, że nie jest to dobry moment, by się z nim ostatecznie rozmówić. Phillip nie tylko był w złym humorze, ale wręcz kipiał z wściekłości. Wyglądał tak, jakby pierwszemu z brzegu człowiekowi, który tylko dałby mu po temu powód, mógł skręcić kark. Chociaż Geraldine dobrze wiedziała, że popełnia błąd i tylko na tym straci, była mimo wszystko pewna, iż musi porozmawiać z nim właśnie w tej chwili. Nastawiła się na to, raz po raz powtarzała sobie szereg decydujących zdań, zebrała się na odwagę. Jeśli nie zrobi tego teraz, nie odważy się na to przez następne tygodnie albo nawet miesiące. I zadławi ją napięcie, które się w niej nagromadziło. - Witaj, Phillipie - powiedziała, wstając. Do tej pory w ogóle jej nie zauważył, więc tylko się wzdrygnął. - Ach, to ty, Geraldine! - powiedział następnie, a ona nieomal całym ciałem poczuła, jak bardzo Phillip pragnąłby, żeby rozpłynęła się w powietrzu albo zniknęła w jakikolwiek inny sposób. Grunt, żeby zostawiła go w spokoju, samego. Geraldine podeszła bliżej.
- Najwyraźniej już nigdy nie uda się nam zjeść wspólnie śniadania powiedziała z nerwowym uśmieszkiem. - Jak to śniadania? Przecież ty i tak nigdy nie jesz śniadań! Prosta zmarszczka na nosie Phillipa pozwalała się domyślać, że boli go głowa. Ni e r ozpoc zynaj t er az żadnej zasadni c zej r ozmo wy, ostrzegł ją wewnętrzny głos, ale zrozpaczona Geraldine wiedziała już, że go nie posłucha. 151 - Wypiję herbatę. I z chęcią popatrzę na ciebie jedzącego. Będzie to dobra sposobność do rozmowy. - Proszę cię, Geraldine, ja... Nie popuści. Nie tym razem. - Phillipie, musimy porozmawiać. To ważne. - Nie wiem, o czym mielibyśmy rozmawiać. - A jednak. Ja... obracała w palcach zapięcie torebki - jestem zrozpaczona. Muszę porozmawiać. Phillip zacisnął wargi. - To bardzo niedobry moment. - A mimo to. To nieodzowne. Zaklął cicho, a potem rozejrzał się po nieprzytulnej sali recepcyjnej. - No dobrze. Gdzie? Tutaj? - Równie dobrze możemy pójść do jadalni. Może dostaniesz jeszcze śniadanie?
- Nie jestem głodny. Ale wódka chyba dobrze by mi zrobiła. Boże drogi, Geraldine, ty masz talent do przysparzania mi problemów zawsze wtedy, gdy i tak mam ich już co niemiara. Przeszli do jadalni. Geraldine przyciskała do siebie torebkę i czuła, że porusza się jak zastraszona uczennica. W jadalni nie było nikogo. Dopiero kiedy Phillip trzykrotnie - z coraz większą irytacją - nacisnął dzwonek na kontuarze, z zaplecza wyłoniła się dziewczyna z wągrami na twarzy. - Nie ma już śniadania - zakomunikowała bez cienia uśmiechu. - Nie chcę śniadania - odparł Phillip - tylko piwo. - Zwrócił się do Geraldine. - A ty? - Też nie. Dziękuję. Natychmiast tego pożałowała, bo gdyby miała szklankę, mogłaby ją mocno ściskać, ale nie powiedziała nic, żeby swoją chwiejnością nie rozdrażnić Phillipa jeszcze bardziej. Usiadła przy stoliku w najgłębszym kącie sali i czekała, aż on podejdzie do niej z dużą szklanką piwa. Usiadł i pociągnął głęboki łyk. - No - powiedział - co tam? O co chodzi? 152 Geraldine ułożyła sobie długie, skomplikowane, wprowadzające wyjaśnienie, ale nagle wszystkie słowa gdzieś się ulotniły. Miała kompletną pustkę w głowie. Widziała tylko ponurą twarz Phillipa, której rysy kochała w tak beznadziejnie wyniszczający ją sposób, i jedyne co jej pozostało, to znienacka wygłosić swoje najgłębsze i najstarsze pragnienie:
- Chciałabym, żebyśmy się pobrali! Wydawało się, że w następnej chwili przerażenie zaleje ją wielką ciemną falą. Jak ona może być taka głupia? Tak ni stąd, ni zowąd odkryła przed nim swoją tęsknotę za stałym związkiem, przed nim, który niczym narowisty koń cofa się na widok wszystkiego, co pachnie przywiązaniem. Musi mu się zdawać, że ktoś zarzuca na niego sieć i nieuchronnie zacznie się zaraz miotać i bić kopytami wokół siebie, chcąc tylko wyswobodzić się z zasadzki. A potem, chwilę później, przerażenie ucichło i wokół Geraldine rozlał się osobliwy spokój. Nie było to uczucie szczęścia, ale ulgi. Wybawienie. Powiedziała, co miała powiedzieć. W czterech słowach wyraziła wszystko, co wcześniej chciała powiedzieć Phillipowi przynajmniej w pięćdziesięciu porządnie ułożonych zdaniach. Odkryła się. Koniec tej zabawy w chowanego. Dopiero po chwili ośmieliła się spojrzeć na Phillipa. On jednak nie patrzył na nią, tylko utkwił nieruchome spojrzenie w piwie. Miał tak samo ponury i skryty wyraz twarzy jak przedtem. W jego minie nie było niczego, co obiecywałoby radość albo życzliwość. Geraldine poczuła chłód. Na próżno, pomyślała, wszystko na próżno. W końcu Phillip podniósł wzrok. - Nie - odparł - i chciałbym cię prosić, żebyś mnie nigdy więcej o to nie prosiła. Dobrze wiedziała, że nie ma sensu z nim pertraktować, mimo to jed-
nak spróbowała. - Potrzebuję jakiejś perspektywy - powiedziała. Nienawidziła się za ten swój błagalny ton, który ją upokarzał. - Nie wiem, jak ty możesz żyć bez czegoś takiego, ja w każdym razie nie mogę. 153 - Ja też nie - odrzekł Phillip. - Ale skąd przyszło ci do głowy, że ja nie mam perspektywy? - Bo... bo nie widzę, dokąd zmierza twoje życie. - A ponieważ ty nie widzisz, to znaczy, że zmierza donikąd? Geraldine westchnęła głęboko. Wiedziała, co Phillip ma na myśli, toteż rozważyła szybko, czy szanse ich obojga wyglądałyby inaczej, gdyby w jego życiu nie istniała ta obsesja. - Dom - powiedziała - Stanbury. śe też możesz się tym tak gryźć! Jego zamknięte oczy obudziły się do życia. - Nie jesteś w stanie tego zrozumieć. Nigdy tego nie zrozumiesz! - Nie mogę pojąć tego fanatyzmu. O co ci chodzi? O pieniądze? Sprzedać tego kloca i tak nie będziesz mógł, póki ta Patricia nie zechce z tobą współdziałać. Będziesz tylko musiał partycypować w kosztach utrzymania, a w wypadku takich starych budowli są one dość znaczne. Zysków z tego czerpać się nie da, poniesiesz tylko horrendalne koszty sądowe, które cię... - Urwała, widząc wściekłość na jego twarzy. - Nie chodzi o pieniądze - powiedziała cicho. - Nie, rzeczywiście nie. Rzeczywiście nie chodzi o pieniądze. Chodzi o coś znacznie więcej. I dlatego ta wiedźma już się mnie nie pozbę-
dzie. Może się stawiać, wykrzykiwać, wyrzucać mnie, ale kiedyś, i to ci mówię - przysunął swoją twarz do jej, aż Geraldine mimo woli się cofnęła - przekroczę próg tego domu oficjalnie, z wszelkimi uprawnieniami, a ona nie zdoła temu zapobiec. Zacisnął dłonie na szklance piwa. Mocno się pocił. On jest naprawdę opętany, pomyślała Geraldine. - Przez ten dom wcale nie zbliżysz się do ojca - rzekła. Phillip się roześmiał. Jego śmiech zabrzmiał zimno i szyderczo. - Co ty z tego rozumiesz? Ty, która wychowywałaś się w pięknym mieszczańskim domu otoczona opieką ojca i matki? W małym szczęśliwym świecie. Ty nie wiesz, co to znaczy nie mieć ojca, a kiedy się okazuje, że nagle go jednak masz, wychodzi na jaw, że był wielkim dupkiem. 154 Mimo to pozostaje ojcem. Do diabła! - Walnął pięścią w stół. - On j est moi m oj cem! I j a chcę mi eć oj ca! Mówił bardzo głośno. Pryszczata dziewczyna, która za kontuarem czyściła sobie paznokcie, aż się wzdrygnęła. Geraldine skinęła na nią. - Dla mnie też piwo, proszę! - Jej głos zabrzmiał piskliwie. Odchrząknęła. - Phillipie, jednego nie rozumiem - powiedziała, postanawiając nie wdawać się z nim w spór o sensowność jego planu dotyczącego Stanbury, bo tylko mogła wszystko stracić w obliczu jego fanatycznego zdecydowania. - Nie mogę zrozumieć, dlaczego nie chcesz się ożenić? Dobrze, że masz teraz ten... ten pomysł. Ale to przecież nie wyklucza niczego między nami dwojgiem. To znaczy... - Rozpaczliwie szu-
kała przekonujących argumentów, w głębi duszy wiedziała jednak, że nic go nie zmiękczy. - Ja chcę mieć dzieci - powiedziała - chcę mieć rodzinę. Phillip narysował na zaparowanej szklance piwa krzywe serce. - I domek za miastem i psa, i krasnala w ogrodzie - dodał ironicznie. Niemal agresywnym ruchem dłoni starł serce. - Nie nadaję się do tego powiedział - zapomnij o tym. - Zostaniesz na zawsze sam? - Raz już się ożeniłem. To było coś najgorszego w moim życiu. - Twoja żona była narkomanką! Czego spodziewałeś się po takim małżeństwie? Idylli? - Kochałem Sheilę - powiedział - a mimo to nie poradziłem sobie z nią. Ciebie natomiast... Chłód wewnętrzny wzmógł się w niej. Wiedziała, co Phillip ma na myśli. Jeszcze nigdy tego nie powiedział, a jednak w tym momencie dotarło do Geraldine, że zawsze to wiedziała. - Mnie natomiast - podchwyciła zaczęte przez niego zdanie - nawet nie kochasz. Kelnerka przyniosła piwo. Gdy je stawiała na stole, piana się wylała i spłynęła po zewnętrznej stronie szklanki. Geraldine schwyciła ją palcem. Ale jej nie poczuła. Straciła czucie w ręce. 155 Prawda - przyznał - ciebie nawet nie kocham. Geraldine zdumiała się, że jeszcze w ogóle może mówić, podczas gdy tutaj, w tej nieprzytulnej jadalni gdzieś w Yorkshire, pryska marzenie
jej życia, a długie, smutne ostatnie lata okazują się bezsensowną inwestycją. Pachniało piwem. Już zawsze będzie kojarzyła te minuty z zapachem piwa i z obrazem pryszczatej dziewczyny z przejęciem zdrapującej lakier z paznokci. - Nie sądzisz - zapytała Geraldine - że powinieneś był powiedzieć mi o tym wcześniej? - Zawsze myślałem, że to jest jasne - odparł Phillip.
20
Telefon zadzwonił akurat, kiedy Jessica przechodziła przez hall. Po nieprzyjemnym starciu Ricardy i Patricii cała grupa się rozproszyła i każdy poszedł własną drogą. Alexander zniknął w sypialni. Jessica przez kilka minut stała z wahaniem pod zamkniętymi drzwiami. Chciała porozmawiać z mężem, zarazem jednak wiedziała, że nie zdobędzie się na odwagę powiedzenia tego wszystkiego, co rzeczywiście chciała powiedzieć. Sł ys zał a m d zi si aj r ano, j ak r o zma wi ał eś z El eną. Dl a cze go mni e o kł a muj esz? I co t a ki e go o maw i ał eś z ni ą, co j est ni emo żl i we do o m ówi eni a ze mną? Czego ja się boję? zastanawiała się. Czy tego, że zacznie szukać
głupich wymówek? Czy raczej tego, że powie mi prawdę? A może po prostu jedno byłoby równie złe jak drugie? Ponieważ nie mogła się zdecydować, żeby zapukać, zaczęła wchodzić po schodach do dziecinnych pokojów, ale i tam zatrzymała się w pół drogi. Czuła silną potrzebę wzięcia Ricardy w ramiona, powiedzenia jej, że jest po jej stronie i że Patricia zachowała się okropnie, ale i na to jednak nie odważyła się z lęku przed opryskliwym odrzuceniem, na które mogła się narazić. Zawróciła. 156 Jesteśmy prawdziwie otwartą, szczęśliwą małą rodziną, pomyślała, ale nie udało się jej dołączyć do tej myśli choćby cynicznego uśmiechu. I kiedy właśnie znów znalazła się na dole, usłyszała, że dzwoni telefon, natychmiast więc podniosła słuchawkę. - Jessica Wahlberg. - Elena Wahlberg - rozległ się głos z drugiego końca przewodu. Dzień dobry, Jessico. - Dzień dobry. - Chciałabym porozmawiać z Ricardą - powiedziała Elena - wie pani, trochę się martwię. Zazwyczaj kiedy wyjeżdża na dłużej, dzwoni do mnie od czasu do czasu. A w te ferie nie odezwała się jeszcze ani raz. Mam nadzieję, że wszystko jest w porządku? Ona również nie chce mi powiedzieć, że Alexander z nią rozmawiał, pomyślała Jessica, i że dzwoni wyłącznie z t ego po wodu.
Postanowiła, że ani przez chwilę nie da Elenie odczuć, że Alexander i ona mają przed sobą jakiekolwiek tajemnice. - Przecież Alexander rozmawiał z panią dzisiaj rano - powiedziała - i z pewnością opowiadał pani o pewnych problemach. Jessica zauważyła, że Elena zamarła na chwilę. Najwyraźniej nie spodziewała się, że Jessica o tym wie. - Tak - odparła - pewnie Ricarda ma chłopaka? I zachowuje się dość krnąbrnie. - Mój Boże - powiedziała z pasją Jessica - na jej miejscu ja też bym się tak zachowywała! Zadurzyła się w chłopcu i chce spędzać z nim jak najwięcej czasu. Uważam to za absolutnie normalne. Ale u niektórych osób tutaj wywołało to zdumiewająco gwałtowną histerię, co przypuszczalnie polega na tym, że... Urwała. Nie chciała przed Eleną obmawiać przyjaciół Alexandra. Ale Elena dobrze zrozumiała, co Jessica chce jej powiedzieć. Roześmiała się. - ...co polega na tym, że każda forma indywidualnego zachowania w tym kręgu jest zwalczana - powiedziała. - Ricarda nie ma ochoty dreptać 157 w kółko z dziećmi Patricii na jakichś tam kucykach albo wieczorami siedzieć z całą resztą domowników przy kominku i zanudzać się na śmierć. A to oczywiście czyni ją w najwyższym stopniu podejrzaną! - Poproszę Ricardę do telefonu - powiedziała Jessica szybko. Zauważyła bowiem na galerii Patricię. - Patricio - zawołała. - Proszę, po-
proś Ricardę do telefonu! Patricia weszła po schodach na poddasze. - Nie ma jej w pokoju! zawołała chwilę później. O nie, pomyślała znużona Jessica, mam nadzieję, że nie prysnęła! - W tej chwili jej nie ma - powiedziała do telefonu - ale powiem jej, żeby do pani zadzwoniła. - Jeśli będzie chciała - powiedziała Elena - nie chcę wywierać na nią dodatkowej presji. - Zrobiła dłuższa pauzę, a później dodała: - Jessico, cieszę się, że myśli pani podobnie jak ja. Dzięki temu wiem, że Ricarda ma przy sobie co najmniej jedną rozsądną osobę. Po czym pożegnała się i odłożyła słuchawkę, zanim Jessica zdążyła cokolwiek powiedzieć. Dziwne, pomyślała, że Patricia nie urządza kolejnego cyrku, mimo iż Ricardy nie ma w pokoju. Ale z góry nie dochodził żaden dźwięk. Jessica poszła do jadalni i wyjrzała przez okno. Diane i Sophie grały w ogrodzie w badmintona. Tim siedział na murku i czytał. Nieco z boku dostrzegła również pogrążoną w myślach dziewczynę, która opatulona w za duży sweter siedziała na ławce. Miała niezwykle bladą i wydłużoną twarz. Jessice przyszło na myśl, że Ricarda już od kilku dni nie przychodzi na posiłki. Czyje coś u swojego chłopaka? Ale nawet jeśli tak, to pewnie bardzo nieregularnie. Chciałaby do niej podejść, usiąść obok i porozmawiać. Ale i tym razem nie zdobyła się na odwagę.
Często później myślała, że tragedia, do której doszło wieczorem tego dnia, zapowiadała się już od wielu godzin. Niczym burza, która wisi w 158 powietrzu, a której niepowstrzymane nadejście staje się z każdą chwilą coraz bardziej odczuwalne. Zdawało się, że wszyscy mieli kiepski dzień. W kuchni Jessica natknęła się na Evelin i Barneya. Evelin siedziała przy stole, wyjadając wszystkie dodatki przeznaczone właściwie na obiad. Barneyowi najwyraźniej też dostała się należna mu część, bo leżał obok Evelin i zadowolony oblizywał sobie łapy. Evelin tak bardzo przeraziła się na widok wchodzącej Jessiki, że nerwowym ruchem ręki strąciła ze stołu kieliszek z białym winem. Wybuchnęła płaczem. - Wszystko zjadłam - załkała - nie wiem, jak to się stało. Chciałam wziąć tylko trochę sera... o Boże, co teraz zrobimy? - Pojedziemy do wsi i zrobimy zakupy - powiedziała Jessica, która uklękła na podłodze i za pomocą szczotki, szufelki oraz ścierki zaczęła uprzątać potłuczone szkło i ślady po rozlanym winie. - Nie ma problemu. Zanim pojechały, Jessica upewniła się, że Ricarda nadal siedzi na ławce w ogrodzie. Miała ogromną nadzieję, że dziewczyna dzisiaj nie będzie próbowała uciec. To by tylko zaostrzyło i tak już napiętą sytuację. Alexander nie dawał znaku życia, już od kilku godzin nie wychodził z sypialni. Najprawdopodobniej położył się spać. Poszły we wsi do sklepiku z różnymi artykułami, gdzie wprawdzie
nie można było kupić wszystkiego, ale przynajmniej najpotrzebniejsze rzeczy. Spotkały tam panią Collins, sprzątaczkę, która piła z siostrą herbatę, pogrążoną w miłej pogawędce. Oczywiście natychmiast zaczęła wypytywać, co słychać, po czym rozgadała się, przepraszając ponownie, że w ubiegłym tygodniu wpuściła do domu tego n i e sa mo wi t e go n i e znaj o me go - jak go nazwała. - Skąd jednak miałam wiedzieć, że mnie tak bezczelnie okłamie? zawołała. - Przecież tego nikt nie podejrzewa! - Myślę, że nikt nie będzie ci robił wyrzutów - uspokajała ją siostra, a Jessica pomyślała, jak to dobrze, że obie nie słyszały kanonady bluźnierstw w wykonaniu Patricii. - W porządku - powiedziała - nie stało się nic złego. 159 - Chciałabym tylko wiedzieć, czego szukał tam ten człowiek! - zastanawiała się pani Collins. - A zresztą on nadal mieszka tu we wsi. W The Fox and the Lamb. Czasem widać, jak tu chodzi. Ponury facet. I taki zaniedbany! No chyba nie wydał ci się taki ponury, skoro wpuściłaś go do domu, pomyślała Jessica. Postanowiła nie odpowiadać na pytanie pani Collins o powód pobytu Phillipa w Stanbury i rzuciła również ostrzegawcze spojrzenie Evelin, która właśnie otwierała usta do odpowiedzi. Niech ta stara plotkarka sama wytropi to, czego się chce dowiedzieć. Kupiły ziemniaki, cebulkę dymkę i ogórek na sałatkę kartoflaną, a do tego dwadzieścia parówek.
- Zrobimy to szybko i nikt nie zauważy, że miałyśmy jakiś problem stwierdziła Jessica. Wychodząc ze sklepu, dostrzegły Phillipa, który szybkim krokiem szedł w ich stronę. Wciąż miał na sobie ten sam sweter, którego wełna z każdym dniem wyglądała na coraz bardziej sfilcowaną, i jak zawsze zapomniał się uczesać. Wyglądał tak ponuro, że Jessica jeszcze go takim nie widziała. - A to znowu ten - powiedziała Evelin i już chciała ukryć się w aucie. - Phillipie! - zawołała Jessica. Podniósł wzrok, ale wcale się nie rozchmurzył. - Halo - odpowiedział markotnie. Jessica wskazała ręką na sklep. - Ja bym tam teraz nie szła. W środku jest akurat pani Collins, gospodyni, którą niedawno przekonał pan podstępem, żeby wpuściła pana do domu. - Nikogo nie przekonywałem podstępem - odparł niegrzecznie Phillip - nie muszę tego robić, rozumie pani? Ja mam prawo tam wejść. Ponieważ Stanbury House należy do mnie tak samo jak do tej wiedźmy, która myśli, że może się tam panoszyć. Niech no uważa na siebie, żebym w pewnym momencie nie stracił cierpliwości! 160 Poszedł dalej i z takim wściekłym impetem otworzył drzwi sklepu, że znajdujące się w nim kobiety w pierwszej chwili na pewno pomyślały, że
to napad. - Nie wiem, ale on wydaje mi się naprawdę niesamowity - powiedziała Evelin, gdy już obie siedziały w aucie i gościńcem wracały do domu. - Jest taki... fanatyczny. Taki... na wszystko zdecydowany! - Nie daje sobie rady z życiem - powiedziała Jessica - i ubzdurał sobie, że ma to związek z brakiem ojca. - Pokrótce wyjaśniła Evelin problematyczną młodość Phillipa. - Myśli, że poprzez spadek Kevina McGowana uda mu się, by tak rzec, pośmiertnie, zbliżyć do ojca i zawrzeć z nim przymierze. I że wtedy skończą się jego kłopoty, a on wreszcie będzie mógł jeszcze raz wystartować i ułożyć sobie coś na kształt własnego życia. - Tak czy tak to nie zadziała - powiedziała Evelin. Jessica wzruszyła ramionami. - Czy my wszyscy nie chwytamy się czasem podobnych sposobów, jeśli przestajemy sobie ze sobą radzić? - Z pewnością - zgodziła się Evelin. - Jej głos brzmiał gorzko, a nie tak słabo i dziecinnie jak często do tej pory. - Robimy to. Ale wtedy też zawsze stwierdzamy, że tylko sobie coś wyobrażaliśmy. Jessica rzuciła jej spojrzenie spod oka. Evelin miała mocno zaciśnięte usta i wyglądała przez okno. Ricarda przyszła na obiad. Ale prawie nie tknęła ani kęsa i słowem się nie odezwała. Patricia ciągle popatrywała w jej stronę. Jessice wydało się, że w oczach właścicielki Stanbury czai się jakaś podstęp, ale sama sobie powiedziała, że to wrażenie jest zapewne wytworem jej pobudzonej
wyobraźni. Z pewnością winien temu był okropny nastrój panujący przy stole. Każdy zdawał się zatopiony we własnych, mało chyba przyjemnych myślach. Po obiedzie Diane i Sophie grały dalej w badmintona w ogrodzie, najwyraźniej zdecydowane powetować sobie innymi zajęciami sportowymi utratę ukochanych godzin jazdy na kucykach. Ricarda ponownie 161 poszła na ławkę, zapadła się tam w sobie i już samym wyrazem twarzy dawała wszystkim do zrozumienia, że nie życzy sobie z nikim kontaktu. Patricia usiadła z Leonem na tarasie i zaczęła go tam do czegoś przekonywać - w swój zwykły, intensywny sposób, stwarzając jak zwykle wrażenie, że najchętniej by te wywody wykuła współrozmówcy dłutem w mózgu. Evelin zaofiarowała się, że pozmywa i posprząta w kuchni, toteż Jessica, podejrzewając, że żona Tima ma ochotę ukradkiem spałaszować resztki po obiedzie, zostawiła ją samą. Ciągle jeszcze była zakłopotana i nie wiedziała, jak zachować się w tej sytuacji. Nie chciała robić Alexandrowi scen zazdrości, bo to wydawało się jej niegodne, ale wiedziała, że w dłuższej perspektywie nie będzie mogła udawać, że nic się nie dzieje. śałowała teraz, że rano uczestniczyła w tej zabawie w chowanego. Powinna była zejść po schodach i powiedzieć swobodnie: „Ach, rozmawiałeś przez telefon z Eleną! O co chodziło?”. Zanim zdążyłby skłamać, zanim wszystko zdążyłoby przybrać tak skomplikowany wymiar. A teraz unika go jak ognia, a ze zde-
nerwowania rozbolał ją żołądek. Nic nie będzie już takie jak dawniej, pomyślała nagle, i chociaż w następnej chwili przywołała się do porządku, nakazując sobie nie demonizować sytuacji, to jednak wiedziała, że to prawda. Alexander siedział z Timem w salonie i grał w szachy, na razie więc i tak nie było okazji, żeby z nim porozmawiać. Jessica zawołała Barneya i wyruszyła na jeden ze swoich długich spacerów. Ponownie ciągnęło ją do miejsca, gdzie wyłowiła z potoku psa i poznała Phillipa, ale dzisiaj była sama na wzgórku, patrzyła ponad dolinami i nigdzie nie mogła dostrzec samotnego wędrowca. W pierwszej chwili poczuła lekkie rozczarowanie, a może raczej swego rodzaju zdumienie, zakładała bowiem, że spotka Phillipa, później jednak poczuła ulgę. Jakiś czas temu, w trakcie ich krótkiego spotkania przed sklepem, Phillip był w złym stanie psychicznym, zły i agresywny, pewnie też zdesperowany. Kiepsko się czuł, nie wiedział, co dalej robić. Jessica starała się wczuć w jego położenie: może dzisiaj rano po raz pierwszy naprawdę zrozumiał, że z Patricią nigdy nie uda się o tym rozmawiać i że nie może robić sobie żadnych nadziei 162 na jakieś porozumienie z nią. Jeżeli chce osiągnąć swój cel, musi wszcząć skomplikowane i zapewne uciążliwe kroki sądowe. Jessica wyobrażała sobie, że myśli Phillipa krążą wokół pytania, z czego ma to wszystko opłacić. Równocześnie zbyt mocno zagmatwał się w tych swoich marzeniach, aby jeszcze umieć się wobec nich zdystansować, co zdaniem Jessiki byłoby najrozsądniejszym wyjściem z sytuacji. Jak reaguje
mężczyzna w tak trudnym położeniu, z którego zdaje się nie być wyjścia? Jessica miała złe przeczucia. Pragnęłabym, żeby ten urlop już się skończył i żebyśmy wszyscy byli znów w domu, pomyślała, choć równocześnie uświadomiła sobie, że koniec ferii wcale nie oznacza rozwiązania jej problemów z Alexandrem. Chłodny początkowo dzień stawał się z każdą godziną cieplejszy i bardziej słoneczny. Zdawało się, że piękna pogoda z ubiegłego tygodnia stabilizuje się po krótkim załamaniu. Na niebie nie było już widać prawie ani jednej chmurki, wiatr stracił rześkość i tylko zdawał się łagodnymi podmuchami wachlować twarze. Jessica ściągnęła sweter przez głowę, została w samym T-shircie. Materiał lepił się jej do pleców, poczuła też na twarzy cienką warstewkę potu. Zawróciła i wreszcie zupełnie wyczerpana dotarła do Stanbury House. Zwodniczy spokój zawisł nad posiadłością, fałszywa sielanka; oprócz Tima i Alexandra, nadal pogrążonych w grze w szachy, wszyscy przebywali w ogrodzie, czytając albo oddając się innym rozrywkom, ale nie sprawiali wrażenia ludzi radosnych, którzy wspólnie spędzają słoneczny urlop. Było raczej tak, jakby niewidzialny reżyser kazał ustawić tę scenę pod hasłem: Wi ęcej l uzu, ni e spi naj ci e si ę t ak! Ro zkos zuj ci e si ę pi ękn ym dni e m! Wszyscy - oprócz Ricardy - starali się wypełnić to zadanie. Nikomu jednak nie wychodziło to przekonująco. Najmniej zaś Evelin. Otrzymała ona rolę sędziego w rozgrywanym przez Diane i Sophie turnieju badmintona, kuśtykała więc tam i z powrotem, niezgrabnie i nieruchawo. Przyglądanie się, jak bardzo musi się wysilać, żeby się
163 śmiać i ponadto niczym sprawozdawca sportowy wygłaszać radosne i dynamiczne komentarze, sprawiało wręcz ból. Jessica dała Barneyowi w kuchni jeść i pić, a potem poszła do jadalni, aby rozejrzeć się trochę w księgozbiorze zajmującym tam dwie ściany. Jeżeli istnieją jakieś materiały archiwalne na temat Kevina McGowana, pomyślała, to może niektóre znajdują się również w jego prywatnej bibliotece. I rzeczywiście, po pewnym czasie coś znalazła. Było to kilka oprawionych tomów zawierających artykuły autorstwa McGowana głównie te poświęcone problematyce Irlandii Północnej. W jednym z segregatorów zebrano artykuły o McGowanie, portrety i wywiady z nim. Były tam także zdjęcia, które Jessica natychmiast zaczęła dokładnie studiować. Jeżeli Phillip jest jego synem, musi istnieć między nimi podobieństwo. Zdecydowanie stwierdziła, że w twarzy Phillipa można odnaleźć rysy Kevina McGowana. Nie była jednak pewna, czy dopatrzyłaby się ich również wtedy, gdyby w pełni świadomie nie była nastawiona na doszukiwanie się owego podobieństwa. Człowiek potrafi wmówić sobie wiele rzeczy. Wreszcie jednak wzięła do rąk kieszonkowe wydanie książki, której autorem był sam Kevin McGowan. Zbyt szybko przeminęło... brzmiał jej zdumiewająco poetycki tytuł, a w podtytule można było przeczytać, że chodzi o Moje życie. To było interesujące. Z tej książki Phillip mógł zaczerpnąć mnóstwo informacji. Jessica zrobiła sobie szybko filiżankę herbaty, po czym usiadła przy
stole i rozłoży wokół siebie wszystko, co znalazła. Po pierwsze zabrała się za autobiografię. Miała wprawę w szybkim czytaniu, prześlizgiwała się więc tylko wzrokiem po stronach, wyławiając najistotniejsze informacje. Kevin McGowan pisał głównie o swoim życiu zawodowym, o karierze w BBC, wspominał ważne reportaże i podróże, a także wywiady ze znakomitymi osobistościami. Jessica była zaskoczona: przed Kevinem McGowanem bez większych trudności otwierały się nieomal na całym świecie drzwi i bramy ludzi możnych i wpływowych. Prowadził rozmowy 164 z szachem Persji, jak również z kilkoma amerykańskimi prezydentami, z przywódcą polskiej „Solidarności”, ale też z kubańskim dyktatorem Fidelem Castro. Niektóre reportaże zostały wyróżnione wysoko dotowanymi angielskimi nagrodami telewizyjnymi. Kevin McGowan cieszył się w Anglii ogromną popularnością. Zdarzało się też jednak, o czym pisał, mnóstwo wrogich ataków na niego, w których wciąż zarzucano mu zbyt dużą sympatię dla IRA i nazbyt wiele zrozumienia dla działań tej organizacji. McGowan w całej książce unikał jednoznacznego ustosunkowania się do tego zarzutu. Trudno się było zorientować, po której właściwie stoi stronie. Jednakże dwa rozdziały autobiografii reporter poświęcił prywatnemu życiu. Jeden rozdział nosił tytuł Francja, drugi Niemcy. McGowan opowiadał w nich o swoim ogromnym bólu, że nie mógł wziąć udziału w wojnie z Hitlerem, i o tym, jak dniami i nocami zastanawiał się,
co by tu zrobić, żeby jednak jakoś włączyć się do walki. W dramatycznie niebezpieczny sposób nawiązał przez Wyspy Normandzkie kontakt z Resistance i został przerzucony do Francji, gdzie żył pod fałszywym nazwiskiem. Opisał kilka bardzo ryzykownych sytuacji, po czym przeszedł do pierwszego spotkania z Niemką, Patricią Kruse. Nader powściągliwie wypowiadał się o tej historii miłosnej, ale i tak z wolna stawało się jasne, że po obu stronach musiały wchodzić w grę bardzo silne uczucia. Zarówno on, jak i Patricia podejmowali olbrzymie ryzyko, aby tylko spędzić ze sobą jak najwięcej czasu. Wiele razy ledwo udało się im uniknąć dekonspiracji, która mogła dla nich oznaczać obóz koncentracyjny i egzekucję. O zakończeniu wojny Kevin napisał: Skończyło się, wreszcie, i teraz należało jakoś wrócić do normalnego życia. Niestety Patricii i mnie nie udało się ocalić naszych uczuć. Wiełe z tego, co braliśmy za miłość, było może nazbyt zależne od romantyzmu wspólnie przeżytych niebezpieczeństw, od wiedzy o tym, że każdą wspólnie spędzoną noc mogliśmy przypłacić życiem. Nie zdarzyło się nigdy, abyśmy będąc razem, nie nasłuchiwali kroków, które w każdej chwili mogły się zbliżyć, samochodów, szorstkich głosów. Nie było ani chwili odprężenia. Niekiedy 165 rozmawialiśmy szeptem o tym, jak to będzie wspaniale żyć w czasie pokoju i wolności. Teraz podarowano nam pokój i wolność, ale my nie wiedzieliśmy, co z nimi wspólnie począć... Przeprowadziliśmy się najpierw do Londynu, gdzie się pobraliśmy, a ja zacząłem pracować jako reporter telewizyjny. Fakt, że byłem aktyw-
nym członkiem ruchu oporu, otwierał mi wszystkie drzwi. Patricia jednak na nieszczęście nie mogła się zadomowić na Wyspach. Wżyciu codziennym była narażona na mnóstwo niewybrednych ataków, gdy tylko wychodziło na jaw, że jest Niemką. Ogromna część Londynu leżała w gruzach i zgliszczach, zniszczona przez hitlerowskie bombowce. Ludzie wegetowali w pożałowania godnych warunkach. W telewizji pokazywano filmy kręcone w nazistowskich obozach koncentracyjnych przez brytyjskich żołnierzy, a zdjęcia swoim okrucieństwem przekraczały wszelkie granice ludzkiej wyobraźni. Ponadto wiele angielskich rodzin miało kogo opłakiwać po tej wojnie: poległych ojców, poległych synów. Nie, w Anglii pierwszych lat powojennych Patricia nie miała żadnej szansy. Była nieszczęśliwa, tęskniła do stron ojczystych. Niestety nie zmieniło się to również wtedy, gdy pod koniec 1946 roku urodził się nasz syn Paul. Początkowo miałem nadzieję, że dzięki niemu Patricia poczuje pewniejszy grunt pod stopami. Ale pozostała smutna i samotna, aż wreszcie zrozumiałem, że tak dalej nie może być. W styczniu 1949 roku przenieśliśmy się więc do Niemiec, do Hamburga, gdzie Patricia się wychowywała. W całych Niemczech powstawały z gruzów nowe miasta. Dokonywano denazyfikacji, co oznaczało, że podczas procesów rozliczano się ze zbrodniarzami, choć każdy raz po raz usilnie zapewniał, że nie ponosi osobistej winy za minione wydarzenia. Moja walka u boku Resistance również tutaj okazała się zaletą: szybko znalazłem pracę jako komentator polityczny w pewnej stacji radiowej. Wydawało się, że wszystko może iść tylko ku lepszemu: Patricia znów miała przy sobie rodziców i ro-
dzeństwo, a ponadto dawnych przyjaciół z czasów szkolnych. Nikt nie okazywał jej wrogości. Paul rozwijał się wspaniale. Ja bez większych 166 trudności odnalazłem się w tym obcym kraju i nawet nawiązałem przyjaźnie w szeregach byłych wrogów. Jednakże nasza niemota również tutaj się nie skończyła. Czy naprawdę łączyła nas tylko aura końca świata, niebezpieczeństwo, codzienna walka o życie w stanie najwyższego zagrożenia, czy naprawdę tylko takie sytuacje przepełniały nas wzajemną namiętnością? Wiecznie o tym dyskutowaliśmy, ale jakoś ciągle kręciliśmy się w kółko. Faktem pozostała pustka panująca między nami i to, że nie potrafiliśmy jej wypełnić. Byliśmy jeszcze młodzi, nie chcieliśmy się zamykać na uczucie, którym każde z nas być może mogłoby jeszcze obdarzyć innego człowieka. Bez kłótni, w przyjaźni i z ogromnym smutkiem rozwiedliśmy się w kwietniu 1953 roku. Ja wróciłem do Anglii, Patricia została z Paulem w Hamburgu. śadne z nas zresztą nigdy nie zawarło drugiego związku małżeńskiego. Tak kończyła się prywatna część wspomnień z życia Kevina, i chociaż Jessica przewertowała książkę od początku do końca, nigdzie nie znalazła najmniejszej wzmianki o kolejnych romansach, nie mówiąc już o drugim, urodzonym później synu. Nie znalazła niczego również w reportażach pisanych dla gazet. Jeśli w życiu Kevina McGowana istniała kiedykolwiek matka Phillipa, to nie-
wątpliwie była jego najlepiej strzeżoną tajemnicą. Ponadto Jessica zrozumiała, że Tim ma rację: te wszystkie informacje, które Phillip ma o swoim rzekomym ojcu, może zawdzięczać lekturom, nie stanowią więc żadnego dowodu. Jessica nie dowiedziała się od Phillipa niczego, czego sama nie mogłaby również znaleźć w pamiętnikach Kevina albo w relacjach gazetowych. Była przygnębiona, kilka godzin spędziła na poszukiwaniu czegoś, o czym nawet nie miała pojęcia, co by to mogło być i po co tego szuka. Czy szuka dowodu, który przemawiałby za prawdziwością twierdzeń Phillipa? Czy chce mu pomóc? Faktem jednak było, że nie mogła tego zrobić. 167 Prawdę mówiąc, w ogóle mnie to wszystko nie obchodzi, pomyślała. A może jej aktywność tego popołudnia służyła jedynie temu, żeby uciec myślą od własnych problemów, co zresztą się jej w ten sposób udało. Rozmowa telefoniczna Alexandra z Eleną zeszła na plan dalszy. Tym boleśniej jednak wspomnienia o dzisiejszym poranku wwierciły się w pamięć Jessiki. Jej strategia zawsze polegała na tym, żeby przykrym uczuciom przeciwstawiać rzeczowość, racjonalizować je, czyli pozbawiać dramatycznej przesady. W ten sposób starała się zachować również teraz. Wskutek czego tak naprawdę cierpię? zadała sobie pytanie. Przecież nie przez to, że rozmawiał przez telefon z Eleną. To w końcu robi dość często. Były dwie rzeczy, które przysparzały Jessice problemów: po pierw-
sze fakt, że Elena najwyraźniej wie o sprawach z życia Alexandra, z których jej, swojej obecnej żonie, nie chce się zwierzać. Z jego dzisiejszej rozmowy telefonicznej wynikało jednak, że Elena zna także przyczynę dręczących go koszmarów sennych. Pomijając to, nie kryl również przed nią swojej rozpaczy i niepewności dotyczącej Ricardy. Pr zed El eną ma od wa gę o ka zać sł a bość. Drugą rzecz łatwiej było wyodrębnić: Alexander ją okłamał. Po raz pierwszy. W każdym razie tylko o tym jednym kłamstwie wiedziała. Jessica starała się rozpatrzyć pierwszą kwestię logicznie i trzeźwo. Alexander jest słaby wobec Eleny, Elenie powierzył kiedyś tajemnice, które najwyraźniej ciągle go przytłaczają. Jego małżeństwo z Eleną trwało piętnaście lat. To bardzo długi okres. Mnie zna niecałe dwa lata, małżeństwem jesteśmy dokładnie od roku. Może potrzebuje więcej czasu? Może również Elenie zwierzył się dopiero po czterech lub pięciu latach, albo jeszcze później? Może i przede mną się kiedyś otworzy? Elena ma przewagę czasową. I może to, czyli czas, stanowi już jedyną jej przewagę nade mną? Pozostawało jeszcze kłamstwo. Pewnie myślał, że się na niego rozzłoszczę, jeśli się przyzna, że tak wcześnie rano zadzwonił do byłej żony. 168 Prawdopodobnie nie kryło się za tym nic więcej oprócz nadziei, że w ten sposób nie będzie musiał niczego wyjaśniać, uniknie wyrzutów, na jakie może by się naraził? Mimo to nie powinien był tego robić. W dobrym związku nie ma miejsca na kłamstwa.
Muszę z nim porozmawiać, pomyślała, chociaż będzie to przykre. Ale jeśli tego nie zrobię, będę to wiecznie nosiła w sobie. Ciągle będę czuła złość i nieufność. Postanowiła, że po kolacji znajdzie sposobność, żeby pomówić z Alexandrem w cztery oczy. Może wybiorą się na mały spacer? Wtedy będzie pewne, że nikt niczego nie podsłucha.
21
- Pragnę z wami coś omówić - powiedziała Patricia, gdy już wszyscy zjedli. - Czy moglibyście przejść ze mną do salonu? Na kolację stawili się wszyscy, ale prawie nikt się nie odzywał. Słychać było tylko zgrzytanie widelców po talerzach, raz na jakiś czas chrząknięcie lub cichy gulgot, gdy ktoś dolewał sobie wina. Każdy przypadkowy gość, pomyślała Jessica, wziąłby szybko nogi za pas, zorientowawszy się, ile tłumionej agresji wręcz namacalnie wypełnia to pomieszczenie. - Właściwie Alexander i ja chcieliśmy wybrać się na spacer -wtrąciła Jessica. Podejrzewała, że Patricia znów zechce ustalać jakieś szczególne strategie dotyczące kontaktów wszystkich domowników z Phillipem Bo-
wenem, ona jednak nie zamierzała poświęcić temu już ani minuty. - Możemy przecież pójść na spacer trochę później - powiedział Alexander. - Mogłabym się założyć, że to powiesz - przycięła mu Jessica. Patricia podniosła się i zwróciła do córek: - Diane i Sophie, idźcie pobawić się do ogrodu, a reszta niech pójdzie ze mną. 169 - Ja nie idę. Ricarda po raz pierwszy od wielu godzin otworzyła buzię. - Ty możesz robić, co chcesz - odparła Patricia, kładąc dziwny nacisk na słowo „ty”. Ricarda wzruszyła ramionami i została przy stole, pozostali domownicy natomiast przeszli do salonu. Dziesięć minut, postanowiła Jessica, więcej jej nie dam. Potem spędzę resztę tego wieczoru tak, jak to sobie zaplanowałam. Wszyscy usiedli przy kominku, niektórzy przynieśli ze sobą kieliszki z winem. Jessica bujała się na brzeżku fotela. Chciała stąd wyjść. Wyczuwała jakieś niejasne zagrożenie. - Muszę z wami coś omówić - powtórzyła Patricia, a widząc, że Alexander otworzył usta, by najwyraźniej coś powiedzieć, machnęła przecząco ręką. - Nie to co zwykle. Coś o wiele gorszego. Jak już powiedziałam: coś naprawdę niepokojącego. Tim westchnął.
- Patricio, o co chodzi? Może przejdziesz powoli do rzeczy? Wieczór, myślę, jest taki wspaniały, że wszyscy z chęcią wyszlibyśmy jeszcze na dwór. Patricia wstała, podeszła do szafki, w której przechowywano wódkę i koniak. Z najgłębszego zakamarka wyciągnęła zeszyt. Zwykły gruby zeszyt w zielonej okładce, trochę pognieciony i podniszczony. - To - oznajmiła Patricia - znalazłam dzisiaj w pokoju Ricardy. Wszyscy wlepili w nią wzrok. Jessica wyprostowała się, po czym jeszcze bardziej przechyliła do przodu na krawędzi fotela. - Co, do diabła... - zaczęła, ale Alexander położył jej rękę na ramieniu. - Pozwól - poprosił. Patricia przysiadła się do reszty domowników i zaczęła wertować zeszyt. Kartki w linię, wszystkie gęsto zapisane. Było tam tylko kilka pustych stron. - Dziennik - wyjaśniła Patricia. - Dziennik Ricardy. - Jakim prawem grzebiesz w jej rzeczach? - zapytała wytrącona z równowagi Jessica. 170 - Dzisiaj rano przez przypadek weszłam do jej pokoju - opowiadała Patricia. - Czy to nie ty mnie tam posłałaś, Jessico? Zdaje mi się, że ktoś prosił Ricardę do telefonu, prawda? Ale jej nie było. - To jeszcze nie powód, żeby przeszukiwać jej rzeczy! - Teraz nie o to chodzi. Najważniejsze jest to, co tam znalazłam. I
musicie tego posłuchać. Alexandrze, jestem przekonana, że twoja córka potrzebuje pomocy psychoterapeuty. - Alexandrze! - Jessica najchętniej schwyciłaby męża za ramiona i potrząsnęła nim. - Nie możesz pozwolić na to, żeby ona odczytywała tutaj fragmenty dziennika Ricardy! To będzie akt zdrady, który wszystko między wami zniszczy. - Chciałbym się dowiedzieć, co Patricii wydaje się takie niezwykle powiedział Alexander z poszarzałymi wargami. Patricia otworzyła zeszyt na jednej z końcowych stron. - Chociażby ta ostatnia notatka! Z wczoraj. Przeczytam tylko co smakowitsze kąski: Chciałabym zobaczyć ją chorą i wykończoną! A najlepiej MARTWĄ! Ma na myśli mnie. Jessica wstała. - To chyba nic dziwnego! - Jessico! - Glos Alexandra zabrzmiał ostro. - Uważaj, co mówisz! Patricia czytała dalej.... obrzydliwy, mały, potwornie jadowity owad.... W ten sposób opisuje mnie. A trochę niżej: Tim zląkł się, że Patricia dostanie wylewu krwi do mózgu i zdechnie. Osobiście uważam, że byłoby to najlepsze, co mogłaby zrobić w swoim życiu. Również tutaj jest mowa o mnie. - Nie zamierzam tego dłużej słuchać! - zawołała Jessica. Wyprostowana stanęła przed kominkiem. Kręciło się jej w głowie, ale bynajmniej nie miało to związku z ciążą. - Powinnaś jednak koniecznie wysłuchać tego ostatniego fragmentu.
Abyś wreszcie i ty zrozumiała, że mamy tu do czynienia z psychopatką. Z n i e b e z p i e c z n ą psychopatką! Z odrazą w głosie przeczytała: Strasznie zakręciło mi się w głowie i nagle ujrzałam pewien obraz... Ujrzałam siebie z pistoletem strzelającą w te wszystkie twarze, ich oczy 171 były szeroko rozwarte, a krew tryskała im z ust... Ładna scenka, prawda? Tym razem chodzi o nas wszystkich! - O Boże - wymamrotała przerażona Evelin. - Ogromny potencjał agresji - skonstatował w zamyśleniu Tim z miną zatroskanego i doświadczonego lekarza. Jessica wyskoczyła do niego: - Czy wy wszyscy jesteście w ogóle normalni? Tim, ty nie powinieneś analizować zapisków Ricardy. Lepiej co rychlej zastanów się nad sobą i całą resztą! To okropne, co robicie! To okropne, że ona t o c zyt a, a wy tego słuchacie! Dzieje się tu mnóstwo okropnych rzeczy. Powoli zaczynam się czuć jak w towarzystwie neurotyków! - Jessico! - po raz kolejny upomniał ją Alexander. Nigdy wcześniej nie zwracał się do niej takim ostrym tonem. - Ach, notabene... - powiedziała Patricia - ...wyłącznie po to, żebyś zobaczyła, jak słuszne są moje obawy... - Przerzuciła kilka kartek wstecz. - ...apotem on to zrobił... Dla wyjaśnienia: chodzi tu o pewnego młodego mężczyznę o imieniu Keith i o to, co oboje ostatnio robili nocą w opuszczonej stodole... Uczucie było takie wielkie, uczucie miłości, pewność, że będę do niego należała już na zawsze... - Patricia czytała sztucznym,
afektowanym tonem. Jessica jednym susem znalazła się przy niej i wyrwała jej zeszyt z ręki. Blada z wściekłości krzyknęła: - Ricarda ma rację! Absolutną rację! Jesteś małym, obrzydliwym, potwornie jadowitym robakiem! Jesteś... - Jessico! - Tym razem zabrzmiało to niczym strzał z pistoletu. Jessica spojrzała na męża. Z jego oczu wyzierała ogromna wściekłość... Gdyby Jessica nie uważała, że to absurdalne, mogłaby nawet powiedzieć, że widzi w nich nienawiść. - Teraz już naprawdę dość tego! - Ale... - Wystarczy, powiedziałem! - ofuknął ją i zwrócił się do pozostałych. - Wybaczcie. Jessica jest ostatnio niesłychanie podrażniona. Wolelibyśmy 172 wprawdzie poinformować was o tym przy bardziej sprzyjającej okazji, ale wygląda na to, że musicie się tego dowiedzieć teraz, bo to niejedno wyjaśnia: Jessica jest w ciąży. W październiku urodzi się nam dziecko. W paźd zi er ni ku ur od zi si ę na m d zi ec ko. To zdanie zawisło w salonie, w którym naraz zrobiło się cicho jak makiem zasiał, jakby w jednej chwili wszyscy przestali oddychać. Kompletnie zaszokowana Jessica zarejestrowała kilka rzeczy równocześnie: Evelin naraz zbladła, a kieliszek z winem tak zaczął trząść się jej w dłoni, że lada chwila mógł upaść na podłogę. Patricia wyglądała na bardzo zaskoczoną. Nie wstrząsnęło to nią, nie
odebrało jej pewności siebie, ale ją zaskoczyło. Tim z niewyjaśnionych przyczyn wyszczerzył zęby w przesadnym uśmiechu. Leon już wcześniej sprawiał wrażenie osoby będącej myślami zupełnie gdzie indziej i również w tej chwili nic się pod tym względem nie zmieniło. Alexander wstał, spoglądając na przyjaciół, jakby domagał się zrozumienia i wybaczenia. Ku swojemu przerażeniu Jessica spostrzegła w drzwiach chudą Ricardę - o na napr a wdę w ych udł a w ci ą gu t e go t ygo dni a, pomyślała - która upiorną bladością konkurowała z Evelin i o której nie wiadomo było, co ją bardziej zaszokowało: czy to, że Patricia publicznie przeczytała fragmenty jej dziennika, czy też to, że nielubiana żona jej ojca spodziewa się dziecka. Przypuszczalnie jedno i drugie. Jessica podeszła do niej i podała jej zeszyt. - Proszę. To twój dziennik. Wierz mi, nie chciałam, żeby doszło do tej sytuacji. Ricarda wzięła zeszyt, odwróciła się i wyszła. Nie odezwała się ani słowem. - No cóż - powiedział Tim - wobec tego należy wam tylko serdecznie pogratulować! 173 Jessica potrzebowała trochę czasu, by zrozumieć, że Tim ma na myśli dziecko.
Evelin wstała i wyszła z pokoju. - Co się stało Evelin? - zapytała Patricia. Nikt nie odpowiedział na to pytanie. Alexander rzekł: - Bardzo mi przykro. Jessica nie miała ochoty z nim rozmawiać. Ani na temat wczesnych godzin porannych, ani na temat tego wieczoru. Była zawiedziona, zraniona, bezradna i wściekła. Wobec tych zderzających się w niej ze sobą uczuć nie widziała możliwości porozmawiania z mężem. Najpierw sama musi się uspokoić. Pomyśleć. I zastanowić się, czy w ogóle rozmowę z nim uważa za potrzebną. Poczuła lęk i również wyszła z pokoju. Usłyszała za sobą gwałtowny głos Patricii: - Przecież musiałam z wami porozmawiać. Musiałam wam to przeczytać. Ricarda prezentuje tu swoje mor der c ze f ant azj e! To jest niebezpieczne. Nie wiem jak wy, ale ja przestałam czuć się bezpiecznie w jej obecności. Nigdy nie wiadomo, czy... Idiotyczne gadanie, pomyślała Jessica, przeklęte, idiotyczne gadanie po próżnicy! Rozejrzała się w poszukiwaniu Evelin oraz Ricardy, ale nikogo nie dostrzegła. Pewnie Evelin skryła się w kuchni, gdzie opróżnia lodówkę. A Ricarda, nie bacząc na zakaz, na pewno pobiegła do swojego chłopca. I słusznie. Mnie z pewnością nie chce widzieć ani jedna, ani druga, pomyślała i powoli zaczęła wchodzić po schodach.
22
Co mu z tego, że wystaje tutaj w środku nocy, pod tą ogromną bramą z kutego żelaza, za którą kryje się raj? Ale może to tylko jego wyobrażenie? 174 Nic, stwierdził. Właściwie nic mu z tego. Bo to go nawet nie zbliża do rozeznania, czy jego zachowanie jest w ogóle korzystne. Czy jest korzystne dl a ni e go? A może tylko, jak wielokrotnie powtarzała Geraldine, całkiem beznadziejnie wbił sobie do głowy ze wszech miar niedorzeczny pomysł? Geraldine! Zapalił papierosa. Zaciągał się szybko i nerwowo. Historia z nią dobiega chyba z wolna końca, on nie umie tego zatrzymać, a nawet wcale nie chce. Lubi Geraldine, jest mu bardzo bliska. Ponadto przez ostatnie lata stała się w jego życiu taka oczywista, może wręcz nazbyt oczywista, nazbyt oddana. Za bardzo przypomina cień, który za nim śpieszy, dokądkolwiek on idzie. Czy to zabija miłość? A może z jego strony nigdy nie było miłości? Z perspektywy czasu analiza podobnych zjawisk jest prawie niemożliwa. Nie może ożenić się z Geraldine. Co to, to nie. W niej natomiast
pragnienie posiadania męża, dzieci, rodziny stało się zbyt silne, żeby nadal chciała zachowywać się tak jak do tej pory. Wie, że rano bardzo ją zranił. Typowe dla stosunku zależności od niego, w jakim Geraldine wciąż pozostaje, jest to, że nie wyjechała z Yorkshire, tylko przeprowadziła się do innego pokoju w tym samym hotelu. Jego przez pół dnia nie było, bo wałęsał się bez celu, rozmyślając i zastanawiając się nad swoim życiem, tak że wrócił dopiero późnym popołudniem, kompletnie przygnębiony i właściwie z niczym. W pokoju nie było ani Geraldine, ani jej rzeczy, co zauważył natychmiast, gdyż zwykle na fotelach, parapetach i stołach piętrzyło się mnóstwo ciuchów i klamotów, z którymi nie rozstawała się nawet w podróży. Znużony zszedł do recepcji, gdzie chyba ze cztery razy musiał nacisnąć brzęczący dzwonek i odczekać jakieś dziesięć minut, zanim przy barze pojawiła się pryszczata dziewczyna i znudzonym głosem zapytała, czego sobie życzy. - Pani Roselaugh zapewne wyjechała... - odezwał się lekko pytającym, a lekko twierdzącym tonem. Dziewczyna przecząco pokręciła głową. - Nie. Tylko się przeprowadziła. Do pokoju numer... - Nieskończenie wolno kartkowała książkę meldunkową. - ...do pokoju numer osiem! Piętro wyżej, tuż nad pańskim pokojem, sir. 175 W jej oczach o tępym spojrzeniu pojawił się cień zainteresowania. A raczej wścibstwa. Jedna z koleżanek recepcjonistki, pokojówka, całkiem niedawno stwierdziła, że bardzo ubolewa nad tą piękną czarnulką z Lon-
dynu, bo facet, z którym przyjechała, w ogóle się nią nie zajmuje... A teraz czarnulka wyprowadziła się ze wspólnego pokoju. To z pewnością sprytne posunięcie, pomyślała dziewczyna. Phillip mruknął coś i poszedł do baru napić się piwa. Poczuł ulgę - i współczucie. Ulgę, ponieważ dzięki przeprowadzce Geraldine na wyższe piętro zyskał nieco więcej swobody. Współczucie zaś, że nie stać jej na to, aby przepędzić go do wszystkich diabłów, wrócić do Londynu, znaleźć sobie mężczyznę, który da jej to, czego potrzebuje, i uczyni ją szczęśliwą kobietą. Wyrzucił niedopałek na trawę, wdeptał go w ziemię. Nie chce w tej chwili myśleć o Geraldine. Ważniejsze jest to, czy powinien prowadzić walkę o Stanbury House. Czy zwycięstwo jest realne i czy przyniesie mu spokój, którego się po nim spodziewa. Męczy go ten problem i nie chce mu wyjść z głowy. A nadto nie pozwala się w całości ogarnąć. Kiedy tylko Phillip usiłuje pomyśleć o tym spokojnie i racjonalnie, w jego głowie powstaje natłok chaotycznych uczuć: agresji, lęków, dawnych uraz. Pojawia się tęsknota za ojcem, a zarazem nienawiść do niego, którą nadal w sobie nosi. Na punkcie Kevina McGowana jest z całą pewnością neurotyczny. I właśnie dlatego, zamiast uporać się z tym problemem, czuje się wydany na pastwę ojca. Wszystko to zaczyna kosztować go o wiele więcej sił, niż się spodziewał. Spod bramy nie widział domu, nie dochodził tu choćby najmniejszy promień światła. Jeśli o tej porze w ogóle jeszcze palą tam światło. Niebo jest prawie bezchmurne, a księżyc świeci tak mocno, że można zobaczyć
na zegarku, która jest godzina. Prawie północ. W Stanbury House najpewniej wszyscy już od dawna śpią. Noc była niezwykle łagodna. Nawet w Londynie, na południu Anglii, takie noce na początku kwietnia należą do rzadkości. Ściśle biorąc, Phillip nie mógł sobie przypomnieć, żeby kiedykolwiek przeżył coś 176 podobnego. Na jutrzejszy dzień zapowiadano w radiu bardzo ciepłą, nieomal letnią pogodę. Co mam zamiar robić jutro? zadał sobie pytanie Phillip. Czy jak zwykle będę się włóczył po okolicy? Było jasne, że będzie potrzebował adwokata. Jeśli wszystko ma się skończyć ekshumacją zwłok, o którą, wobec zaciętego oporu Patricii, będzie musiał wystąpić do sądu, powinien koniecznie postarać się o wsparcie ze strony prawnika. Adwokat powie mu też, jakie w ogóle ma szanse. Najgorsze jest tylko to, że za samo uzyskanie takiej informacji trzeba zapłacić mnóstwo pieniędzy. Adwokaci, o czym Phillip wiedział, każą sobie płacić nawet za to, że ledwie na kogoś kichną. To źle wróży takiemu golcowi jak on. A po wszystkim, co się stało, nie śmie prosić Geraldine o pieniądze. I tak wystarczająco dużo na niego wydaje, nie otrzymując nic w zamian. Na przykład jego miłości. Jego „tak” w Urzędzie Stanu Cywilnego. Rozczarowuje ją pod każdym względem. Phillip po raz drugi odsunął od siebie szorstko myśl o Geraldine. Usiłował wyobrazić sobie Kevina McGowana - swojego ojca - który przybywając z Londynu, przejeżdżał samochodem przez tę bramę. Nigdy tu
na stałe nie zamieszkał. Dopiero na półtora roku przed śmiercią zaszył się w Stanbury House, żeby tutaj umrzeć. Cierpiał na raka, podobnie jak matka Phillipa. Phillip niekiedy odnosił wrażenie, że ludzie w dzisiejszych czasach umierają wyłącznie na raka. Bywało też, że zastanawiał się, co może oznaczać dla niego okoliczność, iż oboje rodzice zmarli na tę chorobę. Prawdopodobnie genetycznie zapisany marny koniec. Kevin McGowan nabył Stanbury House pod koniec lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Zachował jednak londyńskie mieszkanie. Jeździł do Yorkshire w weekendy, na ferie, na Boże Narodzenie. W jednym z wywiadów prasowych wyznał kiedyś, że odludna okolica i dom z rozległym parkiem wokół stanowi dla niego oazę spokoju. Mówił, że stres i gorączkowy pośpiech natychmiast tam z niego opadają, że wjeżdża przez bramę do parku i w tej samej sekundzie staje się innym człowiekiem. Kevin McGowan kazał się pochować na cmentarzu 177 w Stanbury. Phillip był dwukrotnie na jego grobie, ale kamień nagrobny nie wywołał w nim, o dziwo, żadnego wzruszenia. Trochę zwietrzał i porósł mchem, napis jest jednak czytelny: Kevin McGowan, w sierpnia 1922 - 2 grudnia 1993. Nie był jeszcze taki stary. Siedemdziesiąt jeden lat. Przeklęty rak, pomyślał Phillip, może dopaść człowieka w każdej chwili. Wchodząc na teren posiadłości, Phillip czuł się bliżej ojca niż na cmentarzu. Uwidaczniały się tu cechy charakteru zmarłego, które, co syn
stwierdzał ku swojemu zdumieniu, powoli zaczynają ożywać również w nim samym: Przywiązanie do przyrody. Stabilizacja. Spokój. Opanowanie. To wszystko było mu kiedyś nieskończenie odległe. Wolał wielkie światowe metropolie, coraz to nowych, ciekawych, zwariowanych ludzi, aktorów, fotografów, modelki... środowisko narkomanów i Sheilę... Gdyby wtedy ktokolwiek chciał mu opowiedzieć, że jemu, Phillipowi, pewnego dnia stanie się bliska stara posiadłość ziemska w jednej z najbardziej ustronnych okolic kraju, potraktowałby to jako dobry żart i głośno by się roześmiał. Niewyobrażalne, nie do pomyślenia. Ale coś zaczęło się w nim zmieniać. Jak na ironię, zmiana ta postępuje w tym samym kierunku, w którym zmierza również Geraldine. Tyle że ona go wyprzedza, jakby stąpała w butach siedmiomilowych. On po prostu nie zaszedł jeszcze tak daleko. I nie wie, czy kiedykolwiek zajdzie. Uwagę Phillipa zwrócił jakiś odgłos, który zdawał się dobiegać z drugiej strony bramy. W pierwszym momencie Phillip pomyślał, że może przemknął tamtędy lis albo kot. Tymczasem minęła już północ, więc Phillip zastanawiał się, kto o tej porze mógłby jeszcze być na nogach. Może Jessica z tym swoim upodobaniem do świeżego powietrza i długich wędrówek? Czyżby zaczęła przemierzać okolicę nocami? Brama otworzyła się ze zgrzytem. Ktoś wymknął się na zewnątrz. Phillip nie miał zamiaru się ujawniać, ale ta druga osoba nagle przystanęła wyczekująco. Pewnie dostrzegła jakiś ruch, usłyszała oddech 178 Phillipa albo trzask gałęzi. Zdawało się, że z napięciem wpatruje się w
mrok. - Keith? - szepnęła. Był to głos kobiety. Phillip nie miał już powodu się ukrywać, zwłaszcza że owa kobieta w każdej chwili mogła podejść bliżej i go zobaczyć. Wysunął się więc z osłony gąszczu. W świetle księżyca dostrzegł dziewczynę wpatrującą się w niego z przerażeniem. Miała na sobie dżinsy i sweter, a przez ramię przewieszony plecak. Atrakcyjna osóbka, wysoka, szczupła, o długich ciemnych włosach. Trochę przypominała mu Geraldine. - Hej - powiedział. Dziewczyna wybałuszyła oczy i zdawała się kompletnie sparaliżowana. Phillip podniósł obie ręce w przyjaznym, pokojowym geście. - Niech się pani nie boi! Nie jestem zboczeńcem! Nazywam się Phillip Bowen. Na pewno już pani o mnie opowiadano. Wskazał w stronę domu. Dziewczyna się rozluźniła. - Ach tak, wiem, kim pan jest. Najpierw myślałam, że może czeka na mnie mój chłopak... Co pan tu robi? - Rozmyślam - odparł Phillip, co najwyraźniej wystarczyło jej za wyjaśnienie, bo nie drążyła dalej, tylko niezdecydowanie oddaliła się o kilka kroków. - No więc... - powiedziała. Wydała się Phillipowi zbyt młoda, aby samotnie chodzić nocą. Zaniepokoił go również jej wypchany plecak. Wyglądało to niemal tak,
jakby dziewczyna wybierała się dokądś na dłużej, fakt zaś, że swoją wycieczkę zaplanowała właśnie na tę porę, budził podejrzenie, że nikt o tym zamiarze nie wie i nie powinien się dowiedzieć. - A co pani chce zrobić? - zapytał. Na twarzy Ricardy pojawił się nagle wyraz wrogości. - Co to pana obchodzi?! - prychnęła. Miała rację, bo pod wpływem tego pytania sam wydał się sobie naraz starym kołtunem. 179 - śyczę pani szczęścia - powiedział, ale ona nie odpowiedziała, tylko dużymi szybkimi krokami poszła dalej. Jak ktoś, kto koniecznie chce opuścić Stanbury. Gdy tymczasem on usilnie pragnął się do niego dostać. Usiadł na pieńku drzewa, zaczął zrywać źdźbła trawy i zaplatać je, a przy tym patrzył na bramę, jakby za nią znajdowały się wszystkie odpowiedzi na jego nierozwiązane pytania. Może to tylko gigantyczna pomyłka, pomyślał. - Wiedziałem, że przyjdziesz - powiedział Keith. Jeszcze nie spał, siedział na kanapie i czekał, kiedy zacznie mu burczeć w brzuchu. Wokół niego paliło się morze świeczek używanych zazwyczaj do podgrzewania herbaty. Czytał nieraz, że z głodu ludzie nie mogą zasnąć, ale nigdy nie potrafił sobie wyobrazić tego uczucia. Teraz je poznał. Był potwornie głodny. Wyszedł z domu bez śniadania i potem również nic nie jadł. Kilka razy w ciągu dnia już, już chciał pojechać do wsi, żeby kupić sobie kanapkę lub pączek, ale wtedy myślał o swoich
pięciu funtach i wszystkiego sobie odmawiał. Jeśli zamierza wybrać się do Londynu, będzie potrzebował każdego pensa. Już na samą benzynę... nawet nie śmiał o tym pomyśleć. Kiedy wreszcie pojawiła się Ricarda, poczuł ogromną ulgę. Przez kilka minut stali mocno objęci. Ona ukryła twarz na jego ramieniu, on pieścił wargami jej włosy. Poczuł, że dziewczyna drży w całym ciele. Odsunął ją trochę od siebie. - Co się dzieje? - zapytał cicho. Zdała mu relację z wydarzeń minionego dnia aż po traumatyczny punkt kulminacyjny wieczorem, po czym on opowiedział jej o swoim dniu, o fatalnym spięciu z ojcem i o długim, samotnym, wypełnionym głodem czekaniu w stodole. - Nie masz przypadkiem czegoś do jedzenia? - zapytał. Uśmiechnęła się. Po raz pierwszy od chwili, gdy weszła do stodoły, twarz się jej rozchmurzyła. 180 - Zabrałam ze sobą trochę prowiantu - powiedziała i otworzywszy plecak, zaczęła w nim grzebać. - Po prostu sama obsłużyłam się w ich kuchni. Wyciągnęła kilka kanapek z serem i majonezem, dwa banany, trzy jabłka, pojemniczek z sałatką ziemniaczaną i pól parówki, do tego butelkę wody mineralnej. Keith zauważył również, że Ricarda spakowała trochę ciuchów: bieliznę, ciepły sweter, T-shirt. - Nie zamierzasz tam wrócić? - zapytał. Gwałtownie pokręciła gło-
wą. - Nigdy - odparła. Zabrali się do jedzenia. Siedzieli spokojnie w świetle świeczek, szczęśliwi, że mogą być razem, jedli i pili w milczeniu. Keith zjadł większą część, bo Ricarda powiedziała, że nie jest szczególnie głodna. Spostrzegł, że bardzo wychudła. Ta silna wysportowana dziewczyna wyglądała teraz niemal eterycznie. Kiedy Keith wyjadł wszystko do ostatniego okruszka, odchylił się do tyłu. - Ja też tu nie zostanę - powiedział. Ricarda spojrzała na niego z przerażeniem. - Nie zostaniesz? Co masz na myśli? - U rodziców - wyjaśnił - nie zostanę u rodziców. Matka jest w porządku, ale nie pozwolę, żeby ojciec mnie obrażał. - Przecież możemy zamieszkać tutaj - powiedziała Ricarda, opisując stodołę ręką. - Pięknie się tu urządzimy i... - Słonko, jak ty sobie to wyobrażasz? Po pierwsze ta zagroda nie jest nasza i oficjalnie w ogóle nie wolno nam tu przebywać. Po drugie ty masz dopiero piętnaście lat! Ojciec zacznie się szukać i... - Czwartego czerwca skończę szesnaście! - Ale i tak dopiero za dwa lata będziesz pełnoletnia. To znaczy, szesnaście brzmi oczywiście lepiej niż piętnaście - dodał Keith, przypomniał sobie bowiem, że zastanawiał się już nad tym w związku z pomysłem przeniesienia się do Londynu. - A poza tym będą cię szukać i
natychmiast cię tu znajdą. No i... z czego będziemy żyć? Spojrzała na niego przygnębiona. 181 - Wobec tego... - Czy wyobrażasz sobie... - zrobił krótką pauzę - wyobrażasz sobie wyjazd ze mną do Londynu? - Do Londynu? - Każde z nas poszuka tam sobie pracy. Jakichś zajęć. Ja się także postaram znaleźć warsztat, w którym mógłbym uczyć się sztukatorstwa. W Londynie znajdę taki warsztat na pewno szybciej niż tutaj. Wynajmiemy mieszkanie... na początek coś małego, a... Ricardzie zaświeciły się oczy. - O, Keith! Jasne, że z tobą pojadę! Do Londynu! My dwoje, razem! Zaczniemy nowe życie. Będzie tak cudownie! - Masz jakieś pieniądze? - zapytał.
23
Jessica obudziła się, nie od razu wiedząc, gdzie jest. Pachniało wokół niej inaczej niż zwykle, było ciemno, ani jeden promień słońca nie padał na zaciągnięte zasłony, żeby rozświetlić je ciepłą czerwienią. One zresztą
w ogóle nie były czerwone, tylko beżowe, a cały pokój był zupełnie inaczej urządzony. Dotarło do niej, że nie leży w łóżku swoim i Alexandra, i przypomniała sobie, że poprzedniego wieczoru przeprowadziła się do pokoiku znajdującego się na parterze obok kuchni. Ciasne podłużne pomieszczenie, które dawniej służyło zapewne jako spiżarnia. Teraz jednak na okres urlopu nigdy nie potrzebowali tylu zapasów, tak że w zupełności wystarczała w tym celu kuchnia z mnóstwem szafek. Pewnego dnia Patricia wpadła na pomysł, żeby urządzić tam pokoik gościnny, „w razie gdybyśmy w przyszłości chcieli zabrać ze sobą jeszcze kogoś”, co jednak nigdy się nie stało i na co zresztą nikt chyba nie miał ochoty. I proszę, oto jest pokój, pomyślała Jessica, w którym może się schronić jedno ze skłóconych małżonków. 182 Ściśle rzecz biorąc, nie byli nawet skłóceni. Podzieliło ich kłamstwo, a wydarzenia wczorajszego wieczoru wręcz odebrały Jessice mowę. Czegoś podobnego jeszcze nigdy wcześniej nie przeżyła. Alexander zdradził córkę. Przypuszczalnie przed laty w podobny sposób zdradził również Elenę. Zapewne więc zdradzi także ją, Jessice. Kiedy w grę wchodzili jego przyjaciele, potrafił zniszczyć każdą osobę bez względu na to, jak byłaby mu bliska.
Nasuwa się więc pytanie, czy można dalej żyć z takim człowiekiem. Wczoraj wieczorem po scenie w salonie Jessica krążyła jeszcze bez celu po parku jedynie w towarzystwie Barneya i z jedną obsesyjną myślą, żeby tylko nikogo nie spotkać. A przede wszystkim Alexandra. Jego przede wszystkim. Zerwała bukiet żonkili, ale tak naprawdę zdała sobie z tego sprawę dopiero w chwili, gdy nagle stanęła z kwiatami w ręce i zaczęła się zastanawiać, dlaczego właściwie to zrobiła. Dlaczego w takiej sytuacji zrywa kwiaty? Najprawdopodobniej czerpie z tego swego rodzaju pociechę. Weszła na górę do sypialni, zalękniona, zdecydowana jednak porozmawiać z Alexandrem, jeśli tylko mąż tam będzie. Odczuła jednak ogromną ulgę, stwierdziwszy, że n i e m a go w pokoju. Postawiła kwiaty w wazonie na oknie, zabrała koszulę nocną i szczotkę do zębów, po czym zeszła do owego gościnnego pokoiku, aby tam spędzić noc. Długo nie mogła zasnąć, a później zapadła w bardzo niespokojny sen, z którego budziła się raz po raz, oszołomiona i wystraszona. Dopiero nad ranem znalazła kilka godzin spokoju, mimo to była zmęczona, czuła się rozbita i wyczerpana. Alexander nie przyszedł do niej. Ani wieczorem, ani w nocy. Nagle nie znaleźli do siebie drogi. Jessica wstała i boso podreptała przez hall. W toalecie dla gości umyła się z konieczności zimną wodą przy umywalce i włożyła na siebie 183 rzeczy, które nosiła już wczoraj. Były pogniecione, przepocone, czuła
więc, że wygląda nieświeżo. W lusterku dostrzegła, że ma kręgi pod oczami. Na szczęście jej skóra lekko ogorzała podczas spacerów, w przeciwnym bowiem razie Jessica pomyślałaby, że z lustra patrzy na nią trup. Postanowiła zrobić z Barneyem rundkę po parku. Głodna i tak nie była. Miała tylko lekkie mdłości. Już czuła, że dzień będzie bardzo ciepły. A także to, że nie będzie to dobry dzień. Leon siedział w kuchni, przed nim stał duży dzbanek kawy i trochę zeschniętej babeczki z jagodami, którą znalazł w lodówce i która jakoś uchowała się przed napadami żarłoczności Evelin. Skubał ciastko i po okruszku wsuwał do ust. Pił za to jedną filiżankę kawy za drugą. Mocnej i czarnej, bez mleka i cukru. Kiedy wypijał za dużo kawy, czuł przyśpieszoną akcję serca, toteż lekarz rodzinny odradzał mu nadmierne spożywanie tej używki. Ale teraz Leon nie dbał o to. W jego sytuacji sporo rzeczy mu zobojętniało. Skoro świt zadzwonił do swojej współpracownicy Nadji, młodej adwokatki, wystarczająco naiwnej i ufnej, żeby w przeszłości chciała się do niego przyłączyć i otworzyć z nim samodzielną kancelarię adwokacką. Leon kilka razy przespał się z Nadją, byli więc sobie na tyle bliscy, że mógł zaryzykować telefon do niej o pół do siódmej rano. Odebrała go w łazience, jak zorientował się po słyszalnym w słuchawce pogłosie. - Co słychać? - spytał? Osłupiała, ale chwilę później najwidoczniej pojęła, że jego pytanie
nie dotyczy jej osobistej sytuacji, tylko wspólnego biura. Westchnęła. - Leonie, co tu jeszcze można powiedzieć? Po prostu nie mamy już klientów, a jeśli ktoś się pojawi, to idzie doprawdy o niegodne wzmianki koszty procesowe. Siedzę i kręcę młynka palcami. Muszę się naprawdę rozejrzeć, jak tu ocalić skórę. 184 Nadja mówiła o tym od kilku miesięcy, a właściwie od końca ubiegłego roku. Kilka tygodni temu opowiadała, że ktoś zaproponował jej współpracę w renomowanej kancelarii. - Oczywiście jeszcze nie wiem, czy na pewno coś z tego wyjdzie dodała. Teraz Leon zapytał: - Ocalić skórę... To znaczy...? Ponownie westchnęła. - Leonie, wezmą mnie do tej kancelarii. Już się zgodziłam. Zaczynam drugiego czerwca. Bardzo mi przykro, ale to dla mnie wielka szansa, więc... Nie dokończyła zdania. - Oczywiście - przytaknął - oczywiście. - Wcale jednak nie uważał tego za takie oczywiste, dodał więc agresywnie: - Bo ciągnąć ze mną ten wózek... to już dla ciebie mało lukratywne? Westchnęła po raz trzeci. Ta sytuacja była dla niej bardzo nieprzyjemna, właściwie jednak Nadja nawet się ucieszyła, że wreszcie będzie miała tę rozmowę za sobą.
- Przecież już od dawien dawna ciągniemy wspólnie ten wózek i nic to nie daje. Nie rozumiem zresztą, dlaczego mi zarzucasz, że zależy mi na jakichś lukratywnych zleceniach! Chyba muszę z czegoś żyć?! - Tak samo jak ja. A ja poza tym mam jeszcze na głowie rodzinę! - Leonie, ty też sobie tu nie poradzisz. Do tej pory udaje ci się to jedynie dlatego, że coraz bardziej się zadłużasz, chyba w ogóle nie zastanawiając się nad tym, jak i z czego to wszystko spłacisz. Ja na twoim miejscu... Odłożył słuchawkę. Chwilę czekał przy telefonie na wypadek, gdyby Nadja chciała oddzwonić, ale aparat milczał. Pewnie poczuła ulgę, że pożegnała się z Leonem. Po co ma się dobrowolnie wystawiać na jego zarzuty czy biadolenie? Patrzy teraz w przód i idzie swoją drogą. Leon wydał się sobie naraz starym zgnębionym człowiekiem. 185 Teraz, w kuchni, kiedy pompował w siebie kawę, zastanawiał się, jaki powinien być jego następny krok. Bo przecież poddanie się nie wchodzi w grę. Wł aści wi e dl acze go ni e? Ponieważ u boku takiej kobiety jak Patricia nie sposób się poddać, pomyślał. Wtedy człowiek stałby się jeszcze mniejszy, mizerniejszy i marniejszy. Może on jednak usiłuje po prostu złożyć winę na barki Patricii? To nie fair z jego strony. A przecież niemożność przyznania się do klęski, konieczność rezygnacji z samodzielności i powrotu do miejsca, od które-
go niegdyś zaczął, ma wiele wspólnego również z nią. Najważniejsza będzie dzisiaj rozmowa z bankiem. Step by step, pomyślał. Muszę robić krok po kroku, spokojnie i bez paniki. Jeśli za bardzo zacznę wybiegać myślą w przód, znowu zacznie mnie boleć serce, pot wystąpi mi na czoło i nie będę mógł spokojnie myśleć. A zatem bank. Może odroczą mu jeszcze spłatę odsetek? Kiedyś był bardzo zaprzyjaźniony z dyrektorem banku, czasem nawet grywali razem w tenisa. Od kiedy jednak ma takie wysokie kredyty i ciągle spóźnia się ze spłatą odsetek, ich wzajemne stosunki znacznie się ochłodziły. Mimo to jednak... w imię dawnej przyjaźni... Znowu to kłucie w piersi. Spokojnie, przykazał sobie, tylko spokojnie! W żadnym wypadku nie będzie rozmawiał przez telefon w hallu, nie chciałby, żeby ktoś go podsłuchiwał, a tutaj nigdy nie wiadomo, kto akurat stoi za którymi drzwiami. Zresztą na całym terenie będzie się czuł niepewnie, nic też więc nie da wyjście z telefonem komórkowym do parku. Najlepiej będzie wziąć samochód i pojechać kawałek w jakieś ustronne miejsce. Tam z pewnością załatwi sprawę. Musi sobie tylko przypomnieć, w których dokładnie segregatorach zanotował liczby, więc... Wzdrygnął się na dźwięk otwieranych drzwi. Był tak bardzo pogrążony w myślach, że nie słyszał, by ktokolwiek wchodził. 186 Była to Evelin. Mocno utykała. Leon zauważył też, że przyjaciółka
kiepsko wygląda. Ona również drgnęła na jego widok. - O... już się obudziłeś? Myślałam, że wszyscy jeszcze śpią. - Ostatnimi czasy zmieniam się w skowronka - powiedział Leon i wyszczerzył zęby w uśmiechu, chociaż nie wiedział, co w tym śmiesznego, i dlatego wymusił na sobie ten sztuczny grymas twarzy. - Ty najwyraźniej również. - Tak, ja... - Evelin bezradnie machnęła ręką - ja właściwie nie mogłam dzisiaj w nocy spać. - Z tego powodu? - Leon wskazał na skręconą nogę. - Boli nawet, jak się nie poruszasz? - Cały czas boli. - Powinnaś pójść do lekarza. Może coś sobie skręciłaś albo zerwałaś, z takimi sprawami nie ma żartów. - Ach, sama nie wiem. Obrzuciła go dziwnym spojrzeniem i klapnęła na krzesło. Ona rzeczywiście coraz bardziej przypomina worek mąki, pomyślał Leon. - Wiesz, lekarze zawsze zaczynają od tego, że jestem za gruba i że muszę coś z tym zrobić. Idę do lekarza z powodu skręconej nogi albo zwichniętego nadgarstka, a wychodzę nastraszona wysokim ciśnieniem krwi, osteoporozą, kłopotami sercowymi, i na koniec dostaję jeszcze do rąk wykaz ćwiczeń gimnastycznych i dietę odchudzającą. - Skrzywiła się udręczona. - Mam tego dosyć, rozumiesz? Mam już wszystkiego dość. Leon ją rozumiał, ale wiedział również, że żaden rozsądny lekarz nie
może po prostu ignorować jej nadwagi. - Mimo to powinnaś wybrać się do lekarza - powiedział markotnie. - Dostanę trochę kawy? - zapytała Evelin. Skinął potakująco głową. Evelin znów się podniosła, pokuśtykała w stronę szafki, wyjęła z niej filiżankę, kołysząc się wróciła do stołu i nalała sobie kawy. Cukierniczka stała pod ręką. Zafascynowany Leon patrzył, 187 ile cukru przyjaciółka sypie do filiżanki. W następnej chwili spostrzegł pożądliwy wzrok Evelin i podsunął jej kruszącą się babeczkę jagodową. - Chcesz? Jeśli ci nie przeszkadza, że trochę ją poskubałem... Skinęła głową. Oczywiście, że chciała. Pochłonęła suche ciastko, jakby od wielu dni nic nie jadła. A potem dużymi haustami osoby bardzo spragnionej zaczęła pić kawę. - Czy wiedziałeś... - zapytała później z wahaniem i urwała; wydawało się, że musi zebrać całą siłę woli, aby dokończyć to zdanie - czy wiedziałeś, że Jessica... spodziewa się dziecka? - Nie. - To, że Jessica spodziewa się dziecka, było mu tak obojętne, iż natychmiast zapomniał o tej nowince. - Nie, nie miałem pojęcia. - Ja też nie. Bardzo sprytnie utrzymywała to w tajemnicy. Ażeby potem ni z gruszki, ni z pietruszki wyskoczyć z tą wiadomością i zgotować nam taką niespodziankę. Leonowi wydało się, że w głosie Evelin słyszy złość. Bardzo go to zdziwiło. Myślał, że to właśnie ona zawsze okazuje Jessice szczególną sympatię.
- Było niezupełnie tak - zauważył, niechętnie przypominając sobie przebieg wczorajszego wieczoru. Wszystko to go w ogóle nie obchodziło, zwłaszcza w jego sytuacji. - Chyba Jessica wcale się na ten temat nie wypowiadała? To Alexander nagle z tym wyskoczył, a ja odniosłem wrażenie, że Jessice wcale nie było to w smak. Evelin wzruszyła ramionami. - W każdym razie to było nieodpowiedzialne. Nieodpowi e dzi al ne ! Tak się nie robi! Już choćby ze względu na Ricardę! Dla tej dziewczyny to był szok! - Pewnie tak. - Evelin zaczęła go drażnić. Spojrzał na zegarek. - Hm, obawiam się, że muszę zostawić cię samą. Jestem umówiony na ważny telefon z moją... kancelarią i muszę jeszcze przejrzeć kilka dokumentów. Evelin pokiwała głową, nagle nieobecna i zatopiona we własnych myślach. Jeszcze przed chwilą tak się oburzała, podnosiła głos, a teraz znów pogrążyła się w zadumie. 188 Tim, wielki psycholog, pomyślał Leon, powinien zająć się żoną, a nie tylko dłubać ciągle przy tej swojej pracy doktorskiej. Wstał. - Nie uważasz - zapytał już prawie w drzwiach - że będzie ci w tym za ciepło? - Miał na myśli ogromny sweter z golfem, który Evelin często nosiła, a który strasznie mu się nie podobał. Pamiętał, że Patricia powiedziała kiedyś, że Evelin najwyraźniej myśli, iż to workowate ubranie najlepiej tuszuje jej zbędne kilogramy. – Dzisiaj ma się porządnie ocie-
plić! Evelin nie odpowiedziała. Wlepiła wzrok w filiżankę kawy, jakby spodziewała się odkryć w niej coś interesującego. Leon wyszedł z kuchni. Gdy Jessica wracała przez taras do domu, Tim stał w otwartych drzwiach do ogrodu. Ubrany w szorty, prezentował światu silne, mocno owłosione nogi. Wyjątkowo nie włożył dzisiaj nieodzownych sandałów, tylko miał bose stopy. Wyglądało na to, że ostatecznie postanowił ogłosić nadejście lata. - Znów już na nogach? - zapytał życzliwie. Jessica uświadomiła sobie właśnie, że wędrowała przez dwie godziny. Była kompletnie spocona i czuła, że nie wygląda zbyt atrakcyjnie. - Tak - odparła lakonicznie. Pokręcił głową. Jego skołtuniona broda się zatrzęsła. - Przed czym ty tak uciekasz? Gdyby kiedyś udało mi się to odkryć... Wskazała na Barneya. - Taki szczeniak potrzebuje bardzo dużo ruchu. Wł aści wi e po co j a mu si ę t ak t ł u mac zę? P o co w ogól e w ysł uchuj ę t ej j ego du r nej papl ani ny? - Szczeniak - powiedział Tim w zadumie - tak, tak, szczeniak... Jessica chciała minąć Tima bez słowa i wejść do domu. - Wiesz może, dlaczego nikt dzisiaj nie śniada? - zapytał. - Nikt nie nakrył do stołu ani niczego nie przygotował. - To zrób to - zaproponowała Jessica. - Porozstawiaj talerze i sztuć-
ce, zaparz kawę, usmaż parę jaj, zrób tosty... nikt ci nie zabrania. 189 - Agresywna - stwierdził - nieźle się w tobie wszystko gotuje! Uśmiechnął się. - Czy jak już wykonam te wszystkie wstępne prace, zjesz ze mną śniadanie? - Nie. Przez chwilę wzajemnie mierzyli się wzrokiem. Wręcz namacalna fala wrogości przetaczała się od jednego do drugiego, od niej do niego i z powrotem. On też nienawidzi mnie od samego początku, pomyślała zdumiona Jessica, nie tylko ja jego. Oboje siebie nie cierpimy. - Czy nie rzucił ci się w oczy plik wydruków komputerowych? zapytał Tim znienacka. - Szukam ich od samego rana. To bardzo ważne notatki do mojego doktoratu. - Nie - odpowiedziała Jessica, dodając: - Nie wydaje mi się, żebym je gdzieś widziała. Ale pewnie masz te teksty w komputerze, więc chyba nic nie zginęło? Zostawiła Tima samego i weszła do domu. Koniecznie musi wziąć prysznic. Nawet gdyby miała natknąć się na Alexandra. Na szczęście pokój był pusty, nie musiała więc pokazywać się mężowi taka zaniedbana i nieatrakcyjna. Bardzo długo stała pod prysznicem, zużyła niesłychanie dużo piany i gorącej wody, ale zauważyła, że wracają jej siły witalne. Wysuszyła włosy i włożyła bawełniany pulower. Wyglądała ładnie i lepiej, niż się naprawdę czuła. Patrzyła na rzeczy męża w łazien-
ce, piankę do golenia, pędzel w porcelanowej miseczce, jego pilnik do paznokci, grzebień, szczoteczkę do zębów. Miłe znajome przedmioty wywołujące w niej czułość. Zastanawiała się, jak to będzie dalej. Czyjej małżeństwo przetrwa jeszcze ten rok? Ponownie włożyła adidasy, chociaż nogi bolały ją jeszcze po wczorajszym dniu i porannej rundce w ogrodzie. Wybierze się na dłuższą wędrówkę w nadziei, że trochę rozjaśni jej się w głowie. Czy to jeszcze normalne, że tyle chodzi? Ciągle sama, ciągle w strachu, że któreś z przyjaciół miałoby nagle ochotę jej towarzyszyć. W strachu również na myśl o tym, że chciałby się do niej przyłączyć Alexander. 190 Nie musiała zbyt długo myśleć, żeby stwierdzić, iż jej spacery są właściwie ucieczką. Może wszystko się poprawi, kiedy dziecko przyjdzie na świat? Ledwie to pomyślała, zadała sobie pełne rezygnacji pytanie: A co właściwie miałoby naprawić dziecko? Prawdopodobnie NIC. Phillip znajdował się w dziwnym stanie: był zmęczony, choć zarazem niezwykle czujny. Głęboko wyczerpany, a jednak po całym ciele przebiegały mu elektryzujące mrówki. Noc, którą spędził pod bramą na podjeździe do Stanbury House, czuł we wszystkich kościach, co pozwalało mu z utęsknieniem myśleć o wielu godzinach odprężającego snu. Równocześnie wiedział, że nie wytrzyma w łóżku. Musi coś przedsięwziąć. Coś wreszcie musi się wydarzyć.
Wrócił do pokoju dopiero o pół do piątej nad ranem. Przed zajazdem The Fox and The Lamb zobaczył samochód Geraldine. A więc nadal jeszcze jest. Ona przypuszczalnie nigdy nie zniknie z jego życia, która to wizja, co go samego zaskoczyło, niosła ze sobą również coś pocieszającego. Wszedłszy do pokoju, ściągnął buty i położył się na łóżku. Wlepił wzrok w sufit, nasłuchiwał szmerów i odgłosów rozbrzmiewających w hotelu. Niekiedy zatrzeszczała gdzieś podłoga, a w pewnym momencie upadł z głośnym brzękiem jakiś przedmiot, pewnie dzbanek do mleka, pomyślał, przewrócony przez kota. Poza tym było zupełnie cicho. Wszyscy spali. Pomyślał o dziewczynie z plecakiem. Dokąd poszła? Czy spróbuje dotrzeć dokądś autostopem, do jakiegoś celu, który wydaje się jej piękniejszy i bardziej kuszący niż życie rodzinne? Czy powinien był ją powstrzymać? Mówiła jednak o swoim chłopaku, przypuszczalnie więc nie jest sama w podróży. Ale co ona go obchodzi? Wszyscy ci ludzie obchodzą go wyłącznie o tyle, o ile pomogą mu w urzeczywistnieniu jego planów albo staną mu na przeszkodzie. Reszta jest mu doprawdy obojętna. Wstał o siódmej rano, gdy zdał sobie sprawę, że mimo pieczenia w oczach oraz zmęczenia ogarniającego wszystkie jego członki i tak nie zdoła 191 zasnąć. Chodził po pokoju tam i z powrotem, rozmyślał, analizował siebie i sytuację, w jakiej się znalazł, usiadł w fotelu, usiłując skupić się na lekturze książki, ale nic nie pomagało. Wysłuchał wiadomości w radiu, a
potem audycji poświęconej omówieniu i prezentacji różnych filmów. Marzył o podwójnej whisky, było jednak stanowczo zbyt wcześnie, aby ulec tej pokusie. O dziewiątej postanowił zjeść śniadanie. Poprzedniego wieczoru nic nie zjadł i dopiero teraz uświadomił sobie, jaki jest głodny. Schodząc do jadalni, już czuł zapach jaj ze słoniną, tostów, pieczarek z grilla i pomidorów, ale kiedy zamierzał wejść do środka, dostrzegł przy jednym ze stolików Geraldine ze szklanką nieodłącznej okropnej wody mineralnej. Dziewczyna siedziała do niego bokiem. Widział, że źle wygląda, sprawiała wrażenie poważnie chorej. Miała podpuchnięte oczy zapewne od płaczu, jak przypuszczał - i była bardzo blada. Starannie zazwyczaj wypielęgnowane włosy zwisały jej w strąkach. Jest zupełnie wykończona, pomyślał i przezornie postanowił się wycofać. Jeszcze go nie spostrzegła, a on nie był teraz absolutnie w nastroju, żeby wdawać się z nią w jakąkolwiek dyskusję. W tej chwili by tego nie zniósł. Zastanawiał się, co zrobić. Może oczywiście zjeść śniadanie gdziekolwiek. Potem zadzwoni do przyjaciela z Londynu - do przyjaciela mającego dobre kontakty, który może poleci mu jakiegoś adwokata w Leeds, a wtedy on spróbuje jak najszybciej umówić się z nim na spotkanie. Aby przynajmniej wreszcie porozmawiać z jakąś kompetentną osobą. Później się zastanowi, skąd wziąć pieniądze na zapłacenie za tę poradę prawną. W pokoju miał jeszcze zapasowy kluczyk do samochodu Geraldine, postanowił więc po prostu pożyczyć sobie jej auto. Będzie w ten sposób znacznie bardziej mobilny, a ponadto uszczęśliwi Geraldine, która z pew-
nością już bije się z myślami, czy nie chcąc stracić resztek szacunku dla siebie, nie powinna właściwie wyjechać. Skoro jednak on zabierze auto, będzie miała powód, aby zostać tu dłużej. Wszystko, co Phillip mógł dla niej zrobić, to dostarczyć usprawiedliwienia dla jej niezdecydowania. 192 *** - Pomyślałem sobie, że po prostu spytam, czy nie ma dla mnie czego do roboty - powiedział Steve. - Niepewnie przestępował z nogi na nogę. Skosić trawniki po zimie albo co... - Kiedy już tu jesteśmy, to właściwie sami się wszystkim zajmujemy - odparła Patricia. - Stała w hallu i akurat wkładała rękawice ogrodowe. Miała na sobie dżinsy i koszulę w biało-niebieską kratę. - I tak zamierzałam dzisiaj zasadzić parę kwiatów. Steve skinął głową. Z rudą czupryną i piegowatą od słońca twarzą przypominał raczej Irlandczyka niż Anglika. Miał dwadzieścia dwa lata, ale sprawiał wrażenie młodszego. Jak uczniak, pomyślała Patricia. Chyba pilnie potrzebuje forsy. Postanowiła zrobić co innego. - Mógłby pan skosić trawnik za domem - powiedziała - bardzo mu się to przyda, a kto wie, czy któreś z nas dzisiaj jeszcze się za to zabierze. Steve uśmiechnął się z uczuciem ulgi. - Jasna sprawa. Zaraz zaczynam. Jessica wyszła z jadalni. Trochę jeszcze poszperała w papierach
Kevina McGowana, ale nie znalazła niczego, co by ją szczególnie zainteresowało. - Idę na spacer - oznajmiła. - A co innego mogłabyś zrobić? - odparła uszczypliwie Patricia. Po schodach zszedł Alexander. W ostatnim czasie jakoś poszarzał i wyglądał na zatroskanego. - Nigdzie nie mogę znaleźć Ricardy - powiedział. Jessica spojrzała na niego. Mimo wszystko było jej bardzo przykro z powodu jego widocznego zmartwienia i zakłopotania. - Dziwisz się? - zapytała. - Ja się już nie odezwę - wyjaśniła Patricia. - Jessico - powiedział Alexander z prośbą w głosie. Nie mogła z nim teraz rozmawiać. Zbyt wiele się zdarzyło. 193 - Wybieram się na dłuższy spacer - powiedziała - nie czekajcie na mnie z obiadem. Nie wiem, jak długo mnie nie będzie. - Czy mogę pójść z tobą? - zapytał Alexander. - Wolałabym zostać sama - odpowiedziała sztywno Jessica. Powoli skinął głową. - Ja się już nie odezwę - powtórzyła Patricia stanowczo. - Dziękuję - powiedziała Jessica - to nadzwyczaj miło z twojej strony. Patricia bez słowa wyszła z hallu. Steve zniknął, aby wyprowadzić kosiarkę z szopy z narzędziami.
- Myślisz, że ona jest w niebezpieczeństwie? - zapytał Alexander, mając na myśli Ricardę. - Nie, tak nie myślę - odparła Jessica - ale na pewno potrzebuje spokoju i dystansu. To, co stało się wczoraj, było nazbyt okrutne. Patricia zachowała się w sposób niedopuszczalny, ale do tego jesteśmy wszyscy przyzwyczajeni, nawet Ricarda. Najgorzej, Alexandrze, że ty nie stanąłeś po stronie córki. Potrzebowała twojej pomocy, twojego wsparcia, a ty odwróciłeś się do niej plecami. Zostaw ją na razie w spokoju. - Ciebie nie przeraziło to, co ona wypisuje w swoim dzienniku? śe wszystkich nas nienawidzi i że życzy nam śmierci, i... - Trzeba mieć na imię Patricia, aby w ten sposób dramatyzować powiedziała Jessica. - Dziewczęta w wieku Ricardy nienawidzą namiętnie, kochają żarliwie, rozpaczają do głębi i przeżywają niesłychane euforie. A wszystko to następuje po sobie w szaleńczym tempie albo występuje nawet równocześnie. Nie ma w tym nic nienormalnego. Jeszcze nie potrafią uporać się ze sobą ani ze swoim życiem. Kiedyś jednak odnajdują właściwą drogę. - Albo lądują w środowisku narkomanów. - Nie Ricarda. To nie ten typ. - Myślisz, że w tym wypadku można mówić o jakimś określonym typie? Jessica nie udzieliła mężowi odpowiedzi. Już i tak powiedziała za wiele, prowadząc rozmowę, której nie zamierzała prowadzić. - Muszę iść - powiedziała.
194 Wyszła z domu w towarzystwie Barneya. Nie obejrzała się, ale zaczęła się zastanawiać, czy mąż pójdzie teraz zadzwonić do Eleny.
***
- Jesteśmy prawie na wysokości Nottingham - powiedział Keith ale właściwie chciałem o tej porze być już o wiele dalej. Był zły. Spali dłużej, niż to mieli w planie. Oboje byli kompletnie zmęczeni, przytulili się do siebie mocno na kanapie i natychmiast zasnęli. Kiedy się obudzili, było już późno i Keith naglił do wyjazdu. - Musimy jechać, szybko, pośpiesz się! śebyśmy jak najwcześniej zajechali do Londynu! Ubrali się i zapakowali do samochodu lekkie bagaże. Keith postanowił zatankować w następnej wsi. Ricarda przywiozła wszystkie pieniądze, jakie miała: trochę oszczędności i to, co Elena już z góry podarowała jej na Wielkanoc. Łącznie mieli teraz trochę ponad dwieście funtów. Nie otwierało to przed nimi jakichś szalonych perspektyw, ale mogli dostać się do Londynu i na kilka dni zatrzymać w tanim zajeździe, póki oboje nie znajdą pracy i mieszkania. W świetle dnia wszystko wyglądało oczywiście trochę inaczej niż w euforii godzin wieczornych, tak że oboje wgłębi duszy zastanawiali się, jak przetrwają i przetrzymają tę przygodę. śadne nie chciało jednak okazywać
drugiemu swoich obaw. - Początkowo będziemy mieszkać w dość kiepskich warunkach powiedział Keith. - Od rana powtórzył to już kilka razy, tak że Ricarda zaczęła się zastanawiać, czy zależy mu na tym, żeby ją do tego przygotować, czy też raczej na tym, żeby samemu sobie dodać otuchy. – Chodzi tylko o to, żeby kosztowało nas to jak najtaniej. Musisz to zrozumieć. - Jasne. - Kiedy już oboje złapiemy jakąś robotę, na pewno się nam polepszy. Myślę, że ty będziesz zarabiać więcej niż ja, bo będziesz mogła pracować całymi dniami. A ja będę musiał uczyć się na czeladnika. Jeśli oczywiście znajdę miejsce w jakimś warsztacie. - Przecież sam mówiłeś, że w Londynie aż się roi od miejsc dla praktykantów - zauważyła Ricarda nieco przygnębiona. 195 Keith uśmiechnął się pocieszająco. - Owszem. Tak jest. Mimo to nigdy nie wiadomo, jak szybko uda się coś znaleźć. Na pewno będziemy musieli trochę pobiedować. Ale damy sobie radę! Ricarda wyjrzała przez okno. Nie było dużego ruchu na autostradzie prowadzącej na południe kraju, mknęli więc szybko. Krajobraz w szaleńczym tempie przefruwał obok nich: pola, lasy, wsie i miasteczka, raz po raz tereny przemysłowe. Wszędzie zaczynały kwitnąć drzewa; ciepło i słońce podczas ostatnich dni bardzo przyśpieszyły wegetację. Po jasnobłękitnym niebie żeglowały nieliczne chmurki. Ricarda czuła, że zaczyna
pachnieć latem. A mimo to się bała. Nie chciała wracać, tego była pewna. Jednak spalenie za sobą wszystkich mostów i rzucenie się na niepewne wody z Kevinem wydawało się jej dużym, może nawet zbyt dużym wyzwaniem. Zostawiła rodzinę, szkołę, przyjaciół w Niemczech. Drużynę siatkówki. Wszystko, co do tej pory stanowiło jej codzienność. Będzie musiała zadzwonić przynajmniej do Eleny, bo inaczej mama oszaleje ze zmartwienia, a przecież ona nie zrobiła jej nic złego. Do taty oczywiście nie zadzwoni! Tata... Na myśl o nim ścisnęło się Ricardzie serce. Wczoraj wieczorem tata dwukrotnie wbił jej w nie nóż: gdy stał bezczynnie, przysłuchując się, jak Patricia odczytuje zapiski z jej dziennika. I gdy z dumą obwieścił, że J. spodziewa się dziecka. Dwa razy ją zdradził. Dwa razy w niewybaczalny sposób. Przypomniała sobie coś, co całkiem niedawno opowiedziała jej Elena. Ricarda, płacząc, po raz kolejny chciała się dowiedzieć, dlaczego rodzice się rozwiedli, i wtedy Elena wyjaśniła z wahaniem: „Wiesz, on nigdy tak naprawdę nie trzymał mojej strony. Nie wtedy, kiedy miało się to obrócić przeciw ni m w szyst ki m. Przeciw Patricii, Leonowi i reszcie tej hołoty. Kiedy szłam z nimi na konfrontację, zostawiał mnie zupełnie samą. Bardzo, bardzo mnie tym krzywdził. A zdarzyło się to więcej niż raz - zdecydowanie więcej razy! 196
Wtedy Ricarda zaczęła płakać jeszcze głośniej. Wprawdzie ciągle od nowa kazała sobie wyjaśniać, dlaczego małżeństwo Alexandra i Eleny się nie udało, ale nigdy nie pozwoliła powiedzieć ani jednego złego słowa o tacie. Zawsze myślała, że to jakaś obca groźna moc snuje sieć intryg między rodzicami. Moc, którą można obnażyć i której podstępne knowania da się później zbagatelizować. Wtedy wrócą do siebie i wszystko będzie jak dawniej. Wczoraj wieczorem Ricarda po raz pierwszy zrozumiała, co Elena miała na myśli. Po raz pierwszy zobaczyła, że jej ojciec jest słaby, że jest powolnym narzędziem w rękach przyjaciół. Coś jej mówiło, że mama, niezależna, dumna, uczciwa kobieta, nigdy nie chciałaby już wrócić do takiego mężczyzny. A poza tym, pomyślała pełna smutku, na świat przyjdzie przecież nowy dzidziuś. - Hej, maleńka! - Keith dał jej sójkę w bok. - Wyglądasz na strasznie smutną! Co się dzieje? - Nic! - Wyrwana z zamyślenia, spróbowała się uśmiechnąć. - Chyba tylko jestem trochę głodna. I pić mi się chce. Może byśmy się gdzieś zatrzymali i zjedli śniadanie? Keith skinął potakująco głową. - Niedługo będzie przydrożny zajazd. Hej! - Roześmiał się. - Od tej pory będziemy co rano jedli śniadanie razem! W każdy ranek naszego życia!
24
Leon trzymał na kolanach telefon komórkowy. Siedział wyprostowany jak struna i przez przednią szybę samochodu patrzył nieruchomo w słoneczny dzień. Przed nim rozpościerała się czarująca dolina, otoczona z trzech stron lasami, dolina, w której pasło się stado owiec, Leon jednak nie dostrzegał ani piękna, ani spokoju tej okolicy. Wszystko dookoła wydawało mu się mroczne i beznadziejne. 197 Odjechał od Stanbury, jak tylko mógł najdalej. Bez sensu jednak zapuścił się tak daleko, bo przecież już w chwili, gdy wyjechał z terenu posiadłości, nikt nie był w stanie podsłuchać jego rozmowy z dyrektorem banku. Ale po prostu nie mógł się zatrzymać. Przypominało to ucieczkę; nie wiedział jednak, czy była to ucieczka przed innymi, przed sobą samym czy też przed życiem w ogóle. W pewnym momencie skręcił w szutrową drogę, gdzie auto, a on wraz z nim, tłukło się między wybujałymi wysoko drzewami, aż wreszcie droga się skończyła, odsłaniając cudną dolinę, miejsce, które mogłoby być końcem świata, takie jawiło się dalekie i dziewicze. Wreszcie Leon się zatrzymał, na moment odchylił głowę i zamknął oczy. Znowu poczuł lekki ból w okolicy serca. Zdarzały się chwile, kiedy pragnął, żeby zawał rozwiązał jego wszystkie problemy.
Później wystukał na telefonie komórkowym numer dyrektora banku i kolegi od tenisa i zebrał się w sobie. Starał się brzmieć radośnie i optymistycznie, jakby w rzeczywistości nie miał żadnych poważnych kłopotów. Jeśli dyrektor odniesie wrażenie, że Leon widzi wszystko w dobrym świetle, może przekona go to do zwiększenia mu kredytu... Oczywiście nic bardziej mylnego. Głos dyrektora był chłodny, oficjalny, zdystansowany. Im bardziej Leon starał się nawiązać do dawnyc h czasó w, do wspólnej gry w tenisa, miłych wieczorów w klubie, tym mniej gotowości wykazywał jego ówczesny partner do snucia tego rodzaju wspomnień. Było tak, jakby nigdy nie łączyła ich przyjaźń. Bank wyczerpał możliwości udzielenia mu kredytu, a nawet znacznie je przekroczył. On, mimo najszczerszych chęci, nie może zrobić nic więcej. Leon, o czym zapewne sam dobrze wie, bardzo zalega ze spłatami kapitału i odsetek. Bank jest zmuszony wezwać go do natychmiastowej spłaty zadłużenia. Zna zasady. Stanowczo za bardzo je złamał. Nie, on, dyrektor banku, nie może mu powiedzieć nic innego. Radość w głosie Leona prysnęła gdzieś i w końcu już tylko żebrał. Nie można przecież doprowadzić człowieka do ruiny! W końcu on ma rodzinę! Są chyba jakieś sposoby, jakieś możliwości... - Pańskim ogromnym błędem było budowanie tak drogiego domu powiedział dyrektor banku. - Nie można otwierać samodzielnej firmy, co początkowo zawsze pociąga za sobą trudności i zatory finansowe, i w tym 198 samym czasie stawiać sobie taki pałac w najlepszej dzielnicy Monachium.
Powinien był pan rozumieć, że to nie idzie ze sobą w parze! - Budowę tego domu sfinansowałem prawie wyłącznie, opierając się na kredytach pańskiego banku! - powiedział rozgoryczony Leon. On i ten facet po drugiej stronie linii kiedyś zwracali się do siebie per ty, ale najwyraźniej również owo „ty” przestało już obowiązywać. - Wówczas nie mówił pan, że to co robię, jest niebezpieczne. Wręcz przeciwnie, dodawał mi pan otuchy i... - Niech pan nie próbuje obarczać innych odpowiedzialnością za swoje błędy. Nie jest moim zadaniem wybijanie klientom z głowy ich zamiarów i przedsięwzięć. Wspomagam ich, jak mogę. Ale moje możliwości nie są nieskończone. - Gościł pan u nas dwukrotnie! Był pan... - Proszę, niech pan nie zmienia tematu. Jedno z drugim nie ma nic wspólnego. I chociaż naprawdę bardzo mi przykro, nie mogę panu pomóc. A teraz proszę wybaczyć. Mam jeszcze kilka spraw do załatwienia. I odłożył słuchawkę. Przez chwilę Leon zastanawiał się, czyby nie zatelefonować jeszcze raz, ale zrezygnował z tego pomysłu. Przez pewien czas z pewnością już się do niego nie dodzwoni. Sekretarka niewątpliwie otrzymała w tej sprawie ścisłe zalecenia. Siedział więc teraz i wpatrywał się w tę cudną dolinę. Bardzo powoli docierały do niego obrazy okolicznej przyrody. Widział słońce, pasące się owce, rozbrykane jagnięta. Łąki pełne lśniącej świeżej trawy, potężnie wyrośnięte drzewa. śonkile na skraju drogi i mnóstwo białych kwiatów
rosnących na łące. Nie znał ich nazwy, ale wyglądały jak gwiazdeczki, które ktoś szczodrze rozsypał. Jak tu spokojnie, pomyślał. W klatce piersiowej czuł ciasnotę, niepokojącą i przytłaczającą. Jakby coś ściskało serce, tak że nie mogło swobodnie bić. Przynajmniej jednak w tym momencie nie czuł bólu. To kłucie dobitnie mu już od dłuższego czasu uświadamia, że od dawna żyje ponad siły. Jak to jest umrzeć na zawał serca? Jak długo trwa ta walka na śmieć i życie? Jak bardzo jest na koniec bolesna? 199 Popchnął drzwi samochodu. Do środka wpłynęło ciepłe łagodne powietrze. Pachniało kwiatami i wilgotną ziemią. Słyszał pobekiwanie owiec i plusk strumienia. Leżeć na łące. Patrzeć w niebo. Oddychać zapachami przyrody, nasłuchiwać jej głosów. Kiedy robił to po raz ostatni? Musiało to być chyba przed wiekami, może był wtedy jeszcze chłopcem. Powoli wysiadł z samochodu i powlókł się w dół stoku. Owce w ogóle nie zwróciły na niego uwagi. Pochylił się, ściągnął buty i skarpetki. Poczuł trawę pod bosymi stopami. Czy gdziekolwiek tak mocno, tak intensywnie pachniało kwiatami? Czy też po prostu nigdy nie zwracał na to uwagi? Usiadł na łące. Zaczął głęboko i spokojnie oddychać. Był w Anglii. W dolinie in the middle of nowhere. Po raz pierwszy przyszło mu do głowy, żeby wszystko z siebie zrzucić. Wszystkie ciążące mu problemy. Nie-
szczęśliwe małżeństwo. Całe dotychczasowe życie. Zapomnieć o dawnym Leonie i stać się innym człowiekiem. Odejść i zacząć od nowa. Jako hodowca owiec, pomyślał, albo rolnik. Mały skromny domek. Miła żona. Wiedzieć wieczorem, czego człowiek dokonał przez cały dzień. śyć z dnia na dzień, karmiony przez własną ziemię, żyć z pracy własnych rąk. A u schyłku dnia usiąść na takiej łące i przyglądać się owcom. Rozśmieszył go naiwny obraz życia, jaki sobie naszkicował. Położył się z powrotem na trawie i spojrzał w błękit nieba. Ricarda miała nadzieję na miłe śniadanie - o ile śniadanie w przydrożnym zajeździe na stacji benzynowej może być w ogóle miłe - ale Keith, który wydawał się jej coraz bardziej zdenerwowany, powiedział, że nie mają na to czasu. - Musimy dojechać do Londynu! I znaleźć tam dach nad głową! A może też zasięgnąć pierwszych informacji! - Jakich informacji? - No, człowieku, o jakiejś robocie! Myślisz, że jak długo pożyjemy za tę odrobinę twojej forsy? 200 Ricardzie zrobiło się trochę przykro, bo rozmawiał z nią takim podrażnionym tonem, a poza tym był niespokojny i wydawało się, że bardzo się martwi. Starała się jednak pocieszać myślą, że wszystko będzie dobrze. Muszą się dopiero przyzwyczaić do nowego życia. - Ja zatankuję - powiedział Keith - a ty wejdziesz do środka i zorga-
nizujesz coś do jedzenia i picia. Tylko nie wydaj za dużo szmalu, słyszysz? Weszła do zajazdu, znalazła toaletę, nad umywalką umyła zimną wodą twarz i uczesała włosy. Zdumiał ją widok własnych bardzo zalęknionych oczu. W sklepie kupiła dwa duże tekturowe kubki gorącej kawy i dwie umieszczone w foliowym opakowaniu bułki z pomidorami, jajkami i majonezem. Nie było to śniadanie, o jakim marzyła, ale kosztowało niewiele, więc Keith chyba będzie z niej zadowolony. Wychodząc ze sklepu, ujrzała go opartego o dystrybutor, z telefonem komórkowym przyciśniętym do ucha. On również natychmiast ją dostrzegł i przywołał do siebie gwałtownym skinieniem. Gdy do niego doszła, skończył właśnie rozmawiać i wyłączył telefon. Był bardzo blady. - Dzwoniła moja mama - powiedział. - Ojciec zasłabł. Wygląda to dosyć poważnie. - Co mu jest? - Coś w rodzaju udaru czy czegoś takiego. Jest u niego pogotowie. Stracił przytomność! O kurde! - Keith niespokojnie targał włosy. - Akurat teraz! Ricarda, musimy zawrócić! - Ale przecież i tak mu nie pomożesz! - Teraz muszę być z mamą. Ona odchodzi od zmysłów. Myśli, że ojciec umrze. Nie mogę teraz tak po prostu nawiać! Ricarda podała mu kubek z kawą. - Proszę, wypij to najpierw.
Wypił kilka łyków, skrzywił się, bo kawa była bardzo gorąca, i jedząc bułkę, pokręcił głową. - Nienawidzę bułek z jajkiem! Chodź, wsiadaj. Musimy jechać! 201 - Nie zapomnij zapłacić za benzynę - przypomniała mu Ricarda, a on klnąc, ruszył w stronę kasy. Patrzyła za nim. Zimny dreszcz przebiegł przez jej ciało i zlękła się, że wskutek rozczarowania zaraz się rozpłacze. Chociaż tak bardzo bała się przyszłości, wcale nie chciała wracać. Czuła, że drugi raz już nie ucieknie. Wrzuciła obie bułki do kosza na śmieci. Odechciało się jej jeść. - Jeśli wszystko jest w porządku, to już sobie pójdę - powiedział Steve. Mówiąc, przestępował jak zawsze z nogi na nogę. - A może mógłbym jeszcze coś zrobić? Patricia podniosła wzrok. Była zajęta na tarasie. Wyrwała suche rośliny, napełniła doniczki świeżą ziemią i właśnie zaczęła sadzić geranium, fuksje i margerytki. Pracowała w skupieniu i z właściwym sobie dążeniem do perfekcji. - Nie, Steve, resztę zrobię sama. Dziękuję ci za skoszenie trawnika. Zdumiewające, o ile ładniej od razu wygląda... taki wypielęgnowany. - A przecież kosiłem go jeszcze tego dnia rano, kiedy państwo przyjechaliście - powiedział Steve - i już trawa tak wybujała. W kwietniu i maju nie można nadążyć. Patricia podniosła się, strzepnęła ziemię ze spodni i wraz ze Stevem
weszła do domu, aby wręczyć mu zapłatę. W salonie natknęli się na Tima, który był w bardzo złym humorze. - Nie mogę znaleźć swoich notatek - powiedział wściekły - po prostu nie wierzę, że coś takiego może zginąć! Poza tym nie mogę znaleźć Evelin. Może ona wie, gdzie podziały się te papiery? No naprawdę, coś potwornego! - Zaglądałeś do kuchni? - zapytała Patricia. Tim się uśmiechnął, ale nie był to ani przyjazny, ani zabawny uśmiech. - Oczywiście. To po pierwsze. Ale tam jej nie ma. - Wydaje mi się, że piszesz na laptopie. 202 - Tak. Ale kilka stron już wydrukowałem. I nie chciałbym, żeby... dostały się w niepowołane ręce. - Hm - powiedziała Patricia - nie ma tu nikogo poza nami. Ale może w twoich oczach jesteśmy już ni epo woł an ymi r ę ka mi . Tim zignorował jej uwagę. - Kto właściwie gotuje dzisiaj obiad? - zapytał, przeskakując na inny temat. - Evelin najwyraźniej jeszcze nie ma, Jessica jak zwykle włóczy się po okolicy, a ty jak się zdaje, jesteś bardzo zajęta tymi swoimi roślinkami. - O - powiedziała Patricia uszczypliwie - proponuję więc, żeby gotował ten, kto pyta! A poza tym jest jeszcze trochę czasu! Dopiero jedenasta! - skinęła na Steve'a, żeby poszedł za nią, i zwyczajnie zostawiła
dość osłupiałego Tima samemu sobie. - To nie do pojęcia, żeby określone prace nadal stanowiły wyłącznie obowiązek kobiet - powiedziała do Steve'a, dając mu pieniądze, ale on, do którego północnoangielskiej rodziny chłopskiej słowo „emancypacja” nie utorowało sobie jeszcze drogi, bezradnie wzruszył ramionami. - U nas zawsze gotuje mamusia - powiedział. Wieś nazywała się Bradham Heights i znajdowała się przy drodze, o której Phillip myślał, że kończy się gdzieś nad morzem i że wcześniej nie wyłoni się ani żadne miasto, ani wieś, ani też jakakolwiek inna ludzka osada. Bradham Heights leżało za kopułą wzgórza i we wznoszącym się i opadającym łagodnie krajobrazie wyglądało niczym garstka rzuconych tam, jak się rzuca kośćmi, zabawkowych domków wzniesionych z szarego granitu, typowego dla tej okolicy, nad którą górował potężny kościół, otoczony czarownym przycmentarnym ogrodem pełnym kwitnących jabłoni. Na poprzerzynanych mnóstwem kamiennych murków stokach, rozciągających się wokół wsi, pasły się owce i pojedyncze krowy. Czy kryje się tu gdziekolwiek coś z tego brudu, na który jesteśmy narażeni w wielkich miastach? zastanawiał się Phillip. Narkotyki, alkohol, brutalne gry komputerowe, filmy pornograficzne i wszystkie te rzeczy? 203 Ma się wrażenie, że nic z tego nie zdołało tu jeszcze przeniknąć. Phillip znalazł tuż przy głównej drodze pub, który ku jego zdumieniu okazał się zadbany i komfortowy. Otrzymał suty brunch: do woli kawy, sok pomarańczowy, jajecznicę, tost z masłem i omlet z pieczarka-
mi. Dawno już tak dobrze nie jadł. Nasycił się, wypił na koniec sherry, a dość niska cena za to wszystko naprawdę go zdumiała. Ponadto jednak zdumiewał się sam sobą. Czuł się tu bowiem dobrze i bezpiecznie, a uczuć tego rodzaju nie pamiętał już od dawna, od czasu, kiedy był małym dzieckiem i czuł się bezpieczny w ramionach matki. On i życie na wsi! Na dodatek jeszcze Yorkshire, kraina sióstr Brontë! Ta dzika, melancholijna samotność, ta ponurość i surowość, wśród której nagle wyłaniają się idylliczne wioski, kwitnące drzewa i ogrody pełne kwiatów, a także niewielkie strumyki, gdzie w szemrzących wodach zanurzają się głęboko gałęzie starych wierzb płaczących. Phillip nie mógł zrozumieć, dlaczego to go tak wzrusza, jego, który nigdy nie znosić życia poza wielkimi miastami, poza nie znającymi wytchnienia, ożywionymi metropoliami. Londyn oczywiście tak, Phillip często jednak myślał, że w głębi duszy jest właściwie nowojorczykiem, mieszkańcem miasta, które nigdy nie śpi, bo tak zawsze charakteryzował jedyną formę życia, która wydawała mu się możliwa: śeby tylko nie było ciszy! Ani chwili spokoju! Ani momentu snu! Ciągle, w każdej sekundzie słyszeć gwałtowne uderzenia pulsu, pośpiech, hałas, ruch. Jakby wszelki spokój był wstępnym stadium śmierci. A tu naraz zachwyca się widokiem pasących się owiec. Głęboko delektuje się spokojem samotnej wsi. Ze zdumieniem i radością patrzy na kwitnące na cmentarzu jabłonie. Cmentarz! Z cudem graniczy już sam fakt, że posiliwszy się, przyszedł dobrowolnie na ten cmentarz, chodzi między grobami, słucha bzyczenia pierwszych w tym roku pszczół i
ogląda zwietrzałe kamienie nagrobne. Oprócz wizyty na grobie Kevina McGowana tylko dwa razy w życiu był na cmentarzach. Oczywiście na pogrzebie matki i wiele lat wcześniej, jako piętnastolatek, na pogrzebie 204 babci. Pamięta, że wtedy nie chciał iść. Matka go zmusiła. Pojechali pociągiem do Devon, do wsi, gdzie mieszkała babcia. Phillip musiał włożyć czarny garnitur i krawat. Cmentarz przypominał ten w Bradham Heihgts, tak samo rosło na nim pełno drzew i kwiatów. Było to w sierpniu, pogoda dopisała, było ciepło, spokojnie i już trochę jesiennie, a kwiaty miały głębokie, intensywne kolory kończącego się lata. Mimo to Phillipowi było zimno i czuł jedynie strach i grozę. Miał tylko jedno pragnienie: żeby jak najszybciej stamtąd iść. Nigdy by nie pomyślał, że kiedyś znajdzie się w takim miejscu i będzie odczuwał spokój, głęboki spokój. Zaczynam kochać tę okolicę, pomyślał, coś w niej mnie wzrusza. W końcu na pewno nie chodzi już tylko o ojca. Coraz bardziej również o mnie. Przyglądał się nagrobkowi, na którym wyryty aniołek wznosił ku niebu błagalnie złożone dłonie. Było tu pochowane dziecko, co rozpoznał po datach, dziecko, które dożyło zaledwie sześciu lat. Mimo woli Phillip pomyślał o Geraldine, o tym, jak bardzo ona pragnie dzieci i życia rodzinnego. Nie wyobrażał sobie, że mógłby stać się częścią jej marzenia - ma całkowitą jasność, że Geraldine nie jest kobietą, z którą chciałby spędzić resztę życia - po raz pierwszy jednak potrafi mniej więcej zrozumieć, o co jej chodzi i dlaczego tak bardzo dąży do
urzeczywistnienia swoich pragnień. Prawie się zląkł, że i on może kiedyś poczuć coś podobnego. śe pewnego dnia zatęskni do takiego życia, którego do tej pory nie chciał i które może jest dla niego nieosiągalne. Nie chce oddawać się bezsensownym marzeniom. A może Stanbury House jest już takim bezsensownym marzeniem? Strasznie trudno przyszło mu oderwać się od idyllicznego cmentarnego ogródka. Kiedy ponownie wyszedł na drogę, poczuł tak przemożne pragnienie, by ujrzeć dom ojca, że postanowił natychmiast tam pojechać. Po prostu pochodzić trochę po parku, pooglądać z bliska proste piękno tej budowli. Zobaczyć, jak niebo odbija się w lśniących szybach. 205 *** - Czy Ricarda się pojawiła? - zapytała Patricia. Klęczała przed wejściem przy zamienionym na skrzynkę z kwiatami poidle dla owiec i usuwała gałęzie jodły, marniejące tam od Bożego Narodzenia. Gdzieniegdzie wiły się jeszcze wokół zeschniętych igieł łańcuchy lampek, ale wyzionęły ducha już w sylwestra i nadawały się tylko do wyrzucenia. Wylądowały więc w dużym tekturowym pudle, które Patricia przygotowała sobie na śmieci. - Nie - odpowiedział na jej pytanie Alexander. Wyszedł właśnie z domu i zatrzymał się niezdecydowany, a Patricia pomyślała, że Alexander w ubiegłym tygodniu rzeczywiście zaczął się w oszołamiającym tempie starzeć. Jakby ktoś puścił film na przyśpieszeniu. Stawał się coraz bardziej szary, zmęczony, a nawet powolniejszy w ru-
chach. Wydawało się też, że ramiona zwisały mu nieco do przodu. Patricia z zaciśniętymi zębami grzebała w ziemi, przysięgając sobie po raz kolejny, że już się na ten temat nie odezwie. - No cóż - powiedziała tylko. - Pomyślałem, że usiądę w ogrodzie na tej ławce, na której wczoraj siedziała Ricarda - oznajmił Alexander. - Muszę trochę pobyć sam ze sobą. Patricia podniosła wzrok znad skrzynki z ziemią. - My wszyscy już od wielu dni jesteśmy wyłącznie sami ze sobą powiedziała. - Nie widzisz tego? - Wczoraj wieczorem... - Posiłki, tak, rzeczywiście jeszcze jakoś zjadamy je razem. Chociaż ze śniadaniem już nam prawie nie wychodzi. Ale poza tym... w ciągu dnia... przecież nic nie robimy wspólnie. Każdy gdzieś znika, sam, zagłębiony w sobie. Nikt nie ma ochoty na jakieś wspólne przedsięwzięcie z resztą przyjaciół. - Hm - Alexander spojrzał na nią w zamyśleniu. - Jak myślisz, skąd się to bierze? 206 - Przeżywaliśmy już kiedyś taki okres - przypomniała Patricia. Alexander skinął potakująco głową. - Wiem. W ciągu tamtego półtora roku, zanim... - ...zanim nie rozwiodłeś się z Eleną. Od chwili gdy sprowokowała konfrontację, między nami wszystkimi przestało się układać.
- Ale Eleny już tu nie ma. Patricia zamilkła znacząco. Alexander zaczerpnął głęboko powietrza. - Nie - powiedział - nie, nie możesz tego porównywać. Jessica nigdy nie szuka konfrontacji. Ona... ona nie odrzuca tego wszystkiego tutaj. Może czasem wydaje się trochę samotniczką, ale zintegrowała się i czuje się członkiem naszej paczki. - Od kiedy jednak tutaj przyjeżdża, Ricarda wariuje. I to również wywraca wszystko do góry nogami. Alexander uniósł ramiona w geście bezradności. - To jest dorastająca dziewczynka. A dorastające dziewczynki zawsze kiedyś się wyłamują. - Najlepiej było - powiedziała Patricia - w czasie między odejściem
Eleny a pojawieniem się Jessiki. - Nie mogłem przecież na zawsze zostać sam. Patricia pozostawiła tę odpowiedź bez komentarza i znowu zaczęła rozplątywać łańcuchy lampek. - Czy właściwie często rozmawiasz przez telefon z Eleną? - zapytała nieoczekiwanie. - Mam na myśli to, czy teraz... czy rozmawiasz z nią o sprawie Ricardy? Alexander poczuł się jak uczniak przyłapany na ściąganiu. - Tak - przyznał niechętnie. Patricia znów podniosła ku niemu wzrok. Taka przykucnięta - palce o długich ostrych paznokciach pełnych grudek ziemi, jasne włosy połyskujące w słońcu niczym jasny jedwab, patrzące pod słońce oczy zmrużone w wąskie szparki jak u wygłodniałego kota - wydała mu się przyczajonym, drapieżnym, absolutnie bezlitosnym stworzeniem. 207 Przeraził się własnych myśli. Bezlitosny. Czy w ogóle wolno twierdzić coś takiego o człowieku? A jednak wyraźnie czuł u Patricii brak współodczuwania, brak skrupułów. Elena jej nienawidziła. To ze względu na nią w pewnym momencie odmówiła przyjazdów do Stanbury. W pewien sposób Patricia była przyczyną całego zła. Powodem ich rozwodu. - No dobrze, to będę w ogrodzie - powiedział. Skinęła głową, uśmiechnęła się pogardliwie i z poświęceniem wróciła do pracy.
Podwórze wyglądało w słońcu na całkowicie wymarłe. Keith zahamował z piskiem opon. Była to mordercza jazda, po prostu straszna. Ricardzie wydawało się czasem, że nie dojedzie żywa do celu. Keith gnał jak szatan, ignorował wszystkie nakazy i zakazy, powodując raz po raz takie sytuacje na drodze, od których Ricardzie zapierało dech w piersiach. - Jedź trochę ostrożniej - poprosiła go błagalnie dwa razy, ale za pierwszym razem w ogóle nie zareagował, za drugim natomiast ofuknął ją: - Do diabła, daj mi spokój! To nie twój ojciec tam kona! - Nawet w ogóle nie wiesz, czy kona. - Ale wiem, że na pewno czuje się podle, bo inaczej mama nie byłaby taka zrozpaczona! Bardzo mu jednak zależy na ojcu, pomyślała Ricarda. Tymczasem oczy paliły ją od zmęczenia i trosk i marzyła tylko o spokojnym tete-a-tete w opuszczonej stodole; tylko ona i Keith i kilka płonących świec oraz światło księżyca nad zagrodą. Czułość i ciepło tych godzin wydawały się jej naraz niesłychanie odległe. Rzeczywistość stanowił podrażniony Keith, który prowadził samochód niemal jak samobójca, nieudana próba ucieczki, perspektywa upokarzającego powrotu do Stanbury House - bo dokąd miałaby pójść? Najchętniej by się rozpłakała, bała się jednak, że Keith zacznie na nią krzyczeć, zacisnęła więc zęby, powstrzymała łzy i z kamienną twarzą wyglądała przez okno.
208 Keith wyskoczył teraz z samochodu i podbiegł do otwierających się właśnie drzwi wejściowych. Najwyraźniej ktoś zauważył jego przybycie. Ricarda ujrzała kobietę, która sprawiała wrażenie bladej i wychudzonej, a nogi się pod nią trzęsły. Padła w objęcia Keitha i zupełnie się załamała. - O cholera - mruknęła Ricarda. Wysiadła i niezdecydowana stanęła obok samochodu. Keith zniknął z matką w głębi domu. Wyszedł dopiero po kilku minutach. Był bardzo blady. - Źle z ojcem - powiedział. - Udar mózgu. Zawieźli go do szpitala w Leeds, ale nie wiedzą, czy przeżyje i czy... potem będzie taki jak dawniej. Kurwa mać! - znowu zaczął mierzwić włosy, które stały mu dęba i wyglądały jak mop. - Bardzo się wczoraj pokłóciliśmy, a teraz... Wydawał się zaszokowany, jakby naprawdę nie mógł jeszcze zrozumieć, co się stało. - ...mam nadzieję, że... Nie powiedział nic więcej, ale Ricarda zgadła, co chciał powiedzieć. Pogłaskała go delikatnie po ramieniu, on jednak wzdrygnął się pod wpływem tego nagłego dotknięcia. - Nie rób sobie wyrzutów - pocieszała go - to na pewno nie ma nic wspólnego z waszą kłótnią. Potaknął skinieniem głowy, ale nie wydawał się przekonany. - Muszę teraz zająć się mamą - powiedział - jest wykończona. - A twojej siostry nie ma? - Pewnie pojechała rano do Bradford. Nie mam pojęcia, co tam robi.
W każdym razie nie można się z nią skontaktować. Posłuchaj, ja... - Jasne. Teraz jesteś potrzebny tutaj. Nie przejmuj się mną, ja sobie jakoś poradzę. Ricarda bała się, że rozpacz weźmie górę, ale nadal nie pozwalała sobie na to, żeby się po prostu rozpłakać. - Dokąd pójdziesz? - zapytał. - Jeszcze nie wiem - odparła, wyciągnęła plecak z samochodu i zarzuciła go sobie na plecy ze zdecydowaniem, którego w rzeczywistości wcale nie czuła. - Zobaczę... 209 W ogóle jej nie słuchał, tylko z powrotem pomknął do rodzinnego domu - młody mężczyzna poruszający się jak marionetka i nieumiejący poradzić sobie z tą niespodziewaną sytuacją. Ricarda z ciężkim jak z ołowiu sercem ruszyła w drogę. Myśl, że musi wrócić do Stanbury, wydawała się jej nie do zniesienia. Znów musieć patrzeć na te twarze, tolerować tych ludzi, przeżywać podstępy Patricii, słabość Alexandra, nienawiść Tima i cierpienie Evelin... I wiedzieć, że w brzuchu J. rośnie dziecko, dziecko jej ojca, jej j edyn ego , u koc hane go , zni ena wi d zone go , r ozc zar o wuj ącego ojca... Wreszcie dała upust łzom. Usiadła w wysokiej trawie na skraju polnej dróżki, skuliła się w szlochu, ogarnięta rozpaczą, w której ból mieszał się równomiernie z bezmierną wściekłością. Ricarda nie widziała wyjścia z tej sytuacji. Część druga
Znalazł się już w pobliżu domu, ale nikt go jeszcze nie zauważył. Podszedł chyłkiem od tyłu, od strony parku, omijając bramę, myślał bowiem, że w ten sposób będzie miał więcej swobody. Jakiś czas siedział w gęstwinie na pniu drzewa i obserwował dom - taras ze schodami prowadzącymi do ogrodu, szeregi okien, zwieńczenie dachu. Splótł chyba ze dwadzieścia łańcuszków z trawy i nieświadom tego porozkładał je wokół siebie. W końcu wstał i ośmielił się podejść bliżej, gdyż nigdzie nie dostrzegł żywej duszy. Zadał sobie pytanie, jak by to, co tu robi, można określić: skrada się pośród krzaków, obserwuje dom, zbliża się do niego ostrożnie. Jak zbrodniarz do ofiary. Czyjego zachowanie można już nazwać paranoidalnym ? Nie chcąc nieoczekiwanie znaleźć się na łące za tarasem i być dobrze widocznym dla każdego, kto przypadkiem wyjrzy przez okno, zatoczył bokiem łuk i podkradł się pod dom od południowego zachodu. Dość późno spostrzegł kobietę, siedzącą na płaskim kamieniu skalnym i opalającą twarz w słońcu. A nawet za późno, gdyż odwróciła się, słysząc trzask gałęzi. Rozpoznał grubaskę. Jak ona ma na imię? Od pierwszej chwili zwrócił na nią uwagę, nie ze względu na jej obfite kształty, ale z powodu beznadziei wyzierającej z jej oczu. - Ach, to pan - powiedziała. Nie wydawała się przerażona. 213 Phillip podszedł bliżej. - Nie mogę się po prostu oderwać - powiedział z przepraszającym
uśmiechem - raz po raz coś mnie tutaj ciągnie. Evelin również się uśmiechnęła. Nawet jej uśmiech jest smutny, pomyślał. - Nie ma pan szans - powiedziała - nie w starciu z Patricią. - O, jakaś się znajdzie. Wie pani, tak szybko się nie poddam. Jeśli to prawda, co opowiadała mi matka, to połowa tej posiadłości należy się mnie, udowodnię to więc i doprowadzę sprawę do pomyślnego dla mnie końca.
- Może - rzuciła Evelin bez szczególnego przekonania. Phillip wskazał na kamień, na którym siedziała. - Mogę na chwilę spocząć? Przesunęła się ochoczo. - Tak, proszę. Usiadł na ciepłej skale. - Ustronne miejsce - zauważył. - Często pani tu przychodzi? - Nie - pokręciła głową Evelin. - Przeważnie siedzę w domu. W kuchni. Ja... - Przerwała, skrzywiła się. - To widać, prawda? Mam na myśli to, że łubie przebywać w kuchni. - Widać, że lubi pani jeść. Ale czy to coś złego? Rozkoszowanie się jedzeniem ma przecież w sobie wiele piękna. Moja dziewczyna jest fotomodelką i tak rygorystycznie musi dbać o swoją figurę, że większość jej posiłków składa się z wody mineralnej. Wydaje mi się, że ona wiełe traci. A poza tym nie jest to też szczególnie pociągające dla partnera. - Z pewnością jednak ma wymarzoną figurę. - Jest bardzo szczupła. Czasem myślę, że wręcz za chuda. Ale do-
brze wychodzi na zdjęciach. W oczach Evelin obudziło się coś w rodzaju zainteresowania. - Czy jest ładna? - Moja dziewczyna? Tak, myślę, że naprawdę można nazwać ją piękną kobietą. 214 - Pobierzecie się? Phillip się roześmiał. - Zawsze jest pani taka bezpośrednia? Evelin się zaczerwieniła, a blask w jej oczach zgasł. - O, przepraszam. Nie chciałam... - Nie ma problemu. Nie jestem taki drażliwy. Nie, chyba się nie pobierzemy. Geraldine marzy o małżeństwie i rodzinie, ale ja... ja myślę, że to nie dla mnie. - No to chyba jest bardzo nieszczęśliwa? - Geraldine? - Tak. Skoro tak bardzo chciałaby wyjść za mąż i mieć... - prawie zachłysnęła się przy tym słowie - ...d-dzieci... - Ja też się obawiam, że Geraldine jest nieszczęśliwa. Chyba jednak się rozstaniemy. To smutne, ale nie ma sensu robić czegoś, pod czym człowiek nie może się podpisać obiema rękami. - Co do tego ma pan rację. Mówiła monotonnym głosem. Phillipowi było jej żal, nie wiedział jednak, jaki mógłby znaleźć punkt zaczepienia. Była gruba, smutna i
chyba dość przygnębiona. Wyglądało na to, że ostatecznie zdoła jej pomóc tylko jakiś psychoterapeuta. Popatrywał na nią z boku. Zwrócił uwagę na jej miękką i białą skórę. Na lśniące włosy. Pachniała bardzo dobrymi perfumami. Gdyby schudła trzydzieści kilogramów i miała trochę radośniejsze spojrzenie, mogłaby być bardzo ładną kobietą. Zastanawiał się, dlaczego jeszcze nie sfiksowała w grubym czarnym golfie. Było o wiele za ciepło, żeby ubrać się tak niemal zimowo. - Czy nie jest pani za gorąco? - zapytał. - Z pewnością mamy dzisiaj najcieplejszy dzień roku. - Nie. Nie jest mi za gorąco. Phillip dziwił się, dlaczego w ogóle się nią interesuje. Ale stało się tak, że ci ludzie po prostu wkroczyli w jego życie i nagle mają z nim coś wspólnego. Nie są mu obojętni. - Ciekawi mnie, dlaczego Patricia jest do mnie tak wrogo nastawiona - powiedział. - Jesteśmy ze sobą spokrewnieni. Nasze historie 215 przecinają się w jednym punkcie: Kevin McGowan. I to przede wszystkim wydaje mi się niezwykle ciekawe. Bardzo się dziwię, że ona nie chce spojrzeć na to w ten sposób. A może chodzi o pieniądze? To tam wskazał na dom po drugiej stronie, który ze świeżo skoszonym trawnikiem i mnóstwem nowych roślin na werandzie wyglądał teraz na bardzo zadbany, elegancki i okazały -jest co nieco warte. Może Patricia nie może pogodzić się z myślą, że będzie musiało dojść do podziału. Evelin
wzruszyła ramionami. - Nie sądzę - powiedziała. - Myślę, że ona chce po prostu sama o wszystkim decydować. Jest bardzo... - Szukała odpowiedniego słowa. ...jest bardzo żądna władzy. - Lubi ją pani? - Zawsze tu była. - To nie jest odpowiedź na moje pytanie. - Owszem. - Agresja rozświetliła oczy Evelin i nadała ostrość jej głosowi. - To jest odpowiedź. Ponieważ w naszym gronie nikt nie zadaje pytań o „o lubienie bądź nielubienie”. U nas nie wolno ich sobie zadawać. Kobiety, która ostatnia się nad tym zastanawiała, już z nami nie ma. - To znaczy kogo? - Poprzedniczki Jessiki. Byłej żony Alexandra. Rozwiódł się z nią, bo nie zgadzała się z Patricią. Phillip spojrzał na Evelin z niedowierzaniem. - Pani chyba żartuje! Po raz kolejny wzruszyła ramionami, ale nic nie odpowiedziała. - To jest... bardziej niż niezwykłe - powiedział Phillip. - Bo nie zgadzała się z Patricią... Kim właściwie jest ta Patricia? Pępkiem tutejszego wszechświata? Osobą, do której wszystko się sprowadza? Od której wszystko zależy? Której nikt nie potrafi się oprzeć? Co, do diabła, pozwoliło jej ustawić się na takiej pozycji? - Nic pan nie rozumie - odparła Evelin. - Nie chodzi o Patricię. Pa-
tricia po prostu zręcznie wykorzystuje sytuację, aby zaspokoić swoją 216 potrzebę dominacji nad innymi. Prawdę mówiąc, chodzi głównie o mężczyzn. Chodzi o tych trzech mężczyzn. - Evelin objęła ciało ramionami, jakby marzła. - Zawsze chodzi o mężczyzn, prawda? To oni zawsze decydują. Phillip nie bardzo rozumiał, co Evelin ma na myśli, ale odniósł wrażenie, że dopytując się wnikliwiej, i tak nie zdoła dotrzeć do sedna sprawy. Przez chwilę siedzieli obok siebie w milczeniu, niemal bez ruchu, każde zagłębione w swoich myślach. Phillip zrywał źdźbła trawy i spłatał je, a Evelin skubała brzeżek olbrzymiego swetra i paznokciami rysowała linie na materiale spodni. Nagle jednak jakieś drżenie wstrząsnęło jej ciałem, które napięło się niczym ciało zwierzęcia wietrzącego niebezpieczeństwo. Podniosła głowę, a wyraz zalęknienia i nerwowości na jej twarzy był tak przemożny, że Phillipowi wydawało się, iż wręcz go czuje - ostry, gryzący, odpychający. Spojrzał na nią. - Co się dzieje? Evelin wstała. - Mój mąż - rzekła. Phillip podążył oczami za jej wzrokiem. Ujrzał nadchodzącego łąką brodacza, z którym rozmawiał wczoraj. Jego uwagę zwrócił sposób poruszania się tego faceta i mimo sporej odległości, coś dziwnego w wyrazie jego twarzy. Nagle wszystko zrozumiał. Zaczerpnął głęboko tchu.
- Evelin - odezwał się Tim. Nie zareagowała. Była jak sparaliżowana. Najwyraźniej Tim dostrzegł postać ukrytą w krzakach. Zatrzymał się, zmrużył oczy. - Evelin? Czy to ty? Mówił po niemiecku oczywiście. Phillip znał niewiele słów z tego języka, przeważnie jednak kiedy rozmawiali ze sobą Niemcy, potrafił się domyślić, o czym mówią. Evelin zrobiła krok do przodu. - Jestem tutaj! 217 Głos się jej łamał. - Do cholery jasnej! - Tim mówił cicho i z wściekłością. - Gdzie się podziewasz? Szukam ważnych notatek. Wydruków komputerowych. Od wielu godzin. Tu panuje jakiś przeklęty bałagan. Jak zawsze. Chcę, żebyś... - Tim - powiedziała Evelin cicho. Tim odwrócił się, chcąc odejść. Najwyraźniej nie dostrzegł Phillipa, który jeszcze siedział na skale. - śebyś mi za minutę była w domu - powiedział, nie oglądając się za siebie. Raczej nie wątpił, iż Evelin spełni jego polecenie. Phillip wstał. Położył dłoń na ramieniu Evelin, a ona aż zadrżała. - Nie musi pani chyba tolerować tego tonu - powiedział. - Nikt nie powinien mieć prawa tak z panią rozmawiać. Nawet pani mąż, zwłasz-
cza on. Nie był pewien, czy Evelin go słyszy. Nie bacząc na niego, ruszyła w stronę domu. Phillip zauważył, że kobieta mocno kuśtyka. Poruszała się jak zdalnie sterowana. Albo jak pociągana za nitki marionetka. Chciał jeszcze coś powiedzieć, czuł jednak, że to już do niej nie dotrze. Poza tym, raz po raz musiał to sobie powtarzać, naprawdę nic go to wszystko nie obchodzi. Bo czy całkiem niedawno - jakże niedawno to było! - nie uświadomił sobie, że nienawidzi ich wszystkich? Czwartek 24 kwietnia -piątek 25 kwietnia
1
Umysł Jessiki jakoś dziwnie wzbraniał się przetworzyć to, co ujrzała. A raczej wzbraniała się przed tym jakaś część jej umysłu. Inna przekonywała jasno i wyraźnie, że Patricia leżąca z poderżniętym gardłem w poidle dla owiec to nie mamidło, powinna więc w to wreszcie uwierzyć. Ale coś w jej głowie nie chciało przyjąć tego faktu do wiadomości. Takie rzeczy się nie zdarzają. To po prostu absurdalne. Na dodatek
Patricia. Patricia nigdy nie pozwoliłaby zrobić sobie czegoś podobnego. Nagle usłyszała śmiech i strasznie się przeraziła. Dopiero po chwili dotarło do niej, że to ona sama się śmieje. śe roześmiała się na myśl o tym, iż Patricia nie zniosłaby takich, wymierzonych w nią postępków. Myśl o mordercy, który, kimkolwiek jest, nadal może znajdować się w pobliżu, ulotniła się na chwilę, ale teraz znów wysunęła się na plan pierwszy. Ktoś to tutaj zrobił i wcale nie ma pewności, że już uciekł. Tylko dlaczego ptaki nie zaczną znów ćwierkać? Najgorsza jest ta cisza. Gdyby nie ta cisza, przekonywała siebie Jessica, wszystko byłoby łatwiej znieść. Gdzieś muszą być pozostali domownicy. Alexander, Tim, Evelin, Leon i dziewczynki. Dlaczego nikogo nie widać? Dlaczego dom stoi jak wymarły w słońcu południa? 219 Jak długo właściwie jej nie było? Trudno powiedzieć. Wędrując, straciła poczucie czasu. W każdym razie to coś niezwyczajnego, żeby wszyscy naraz gdzieś się rozeszli. Chociaż - Patricia przecież została. Nikt nie mógł podejrzewać, że ktoś będzie tędy przechodził i ją zabije. śe ktoś będzie tędy przechodził... Może to rzeczywiście jakiś straszny, tragiczny przypadek. Jakiś szaleniec, jakiś zboczeniec szedł tędy, dostrzegł samotną kobietę i... ciarki przebiegły Jessice po plecach. Jeśli włóczy się tu jakiś zboczeniec, nie powinna zostawać na dzie-
dzińcu. Zauważyła, że brak jednego z wypożyczonych samochodów. Czyli że dokądś wyjechali. Wrócą, ale ona do tego czasu musi koniecznie zabarykadować się w domu i wezwać policję. Ptaki jednak nadal nie śpiewają. Co przemawiałoby za tym, że on wciąż jeszcze jest w pobliżu. Zwierzęta instynktownie wyczuwają niebezpieczeństwo. O Boże, nagle poczuła skurcz pęcherza. Lada chwila po prostu posika się ze strachu. Cicho przywołała Barneya. Nie chciała, żeby ktokolwiek ją tu zauważył. Pies znów zawarczał i powoli, acz niechętnie, podszedł do Jessiki. - Chodź, Barney, chodź - wabiła go szeptem - wszystko w porządku. Chodź z panią! Przemknęła w stronę domu, który naraz wydał się jej olbrzymi, ponury i groźny. W jego cieniu było o wiele chłodniej niż w słońcu, niemal lodowato. Jessicą nadal wstrząsały dreszcze. Bolał ją brzuch. Koniecznie musi iść do toalety. Pewnie zwymiotuje. Drzwi wejściowe nie były zamknięte. Barney zatrzymał się na progu i ponownie zawarczał. Jego nastroszona sierść zwilgotniała na karku. W ślepiach migotał strach. A j eżel i t en f acet j est t u, w śr od ku? - Okay - szepnęła - zaczekaj tutaj. Ja przyniosę kluczyk. Kluczyk od samochodu stojącego na dziedzińcu. I od razu wyjechać. Wątpliwe, czy dałaby radę dojść pieszo. Musi zaryzykować.
220 W hallu było chłodno i ciemno. Oczy Jessiki potrzebowały kilku sekund, żeby przyzwyczaić się do półmroku. Powoli posuwała się po omacku do przodu, starając się nie robić hałasu. Powinna chyba jak najszybciej stąd uciekać. Zazwyczaj klucze wisiały na deseczce w kuchni - klucze do drzwi wejściowych, do szopy z narzędziami, do bramy parku (chociaż nikt jej nigdy nie zamykał). Jessica modliła się, żeby się okazało, iż po podróży do wsi z Evelin odwiesiła kluczyk na deskę. Bo nie była tego pewna. Jest prawdopodobne, że kluczyk znajduje się jeszcze w jej torbie, na górze w sypialni, dokąd z cał ą p ewnoś ci ą ni e pój dzi e. Drzwi do kuchni były uchylone. Wsunęła się tam szybciutko i byłaby prawie potknęła się o Tima, który, twarzą do dołu, leżał wyciągnięty na podłodze. Pływał w kałuży krwi. Nagie, mocno owłosione nogi były dziwnie rozrzucone. W kuchni cuchnęło moczem. Jessica wpatrywała się w niego jak zahipnotyzowana, w pierwszym momencie raczej zaskoczona niż przerażona, jakby zobaczyła coś, co wprawdzie jest niezwykłe, ale tak naprawdę nie budzi grozy. Po chwili jednak zaczęło do niej z wolna docierać, co to znaczy, że znalazła również zabitego Tima. Znaczy to, że szalała tu jakaś bestia, a nie zwykły zboczeniec. Zwyrodniały bandyta. Nasuwało się przypuszczenie, że nie zadowolił się Patricią i Timem i że ta niesamowita cisza nad parkiem i domem znaczy coś więcej niż tylko zakładaną przez Jessicę możliwość, iż reszta domowników wyjechała. Z samochodu mógł skorzystać zbrod-
niarz albo zbrodniarze. Pewnie w końcu wszyscy są martwi. śyją tylko ona i Barney. Jessica słyszała o różnych sektach. O morderstwach rytualnych. Właśnie w Anglii. I to właśnie na wsi. Nierzadko tam do nich dochodziło. Pomyślała o Alexandrze i zapomniała o wszelkim rozsądku. Mimo wszystko, mimo całego rozczarowania, tych ciągłych kłótni, stanów frustracji, które przyniosły ze sobą ostatnie dni, wyobrażenie, że mógłby nie żyć, było niepojęte i nie do zniesienia. Wybiegła z kuchni. 221 - Alexandrze! - krzyknęła. - Jej głos rozległ się donośnie w absolutnej ciszy domu. - Alexandrze! To ja! Jessica! Przystanęła i zaczęła nasłuchiwać. Zdawało się, że hall wiruje wokół niej. Nikt nie odpowiadał. To nie może być prawda! Gdzieś z piersi wyrywało się Jessice łkanie, które powstrzymywała ze wszystkich sił, wiedząc, że łzy, tylko jeszcze wszystko pogorszą. Odczekała kilka sekund, aż ustaną największe zawroty głowy, i weszła po schodach na piętro. Było to trudne, z wysiłkiem stawiała nogi jak należy. Niekiedy zdawało się jej, że schody na nią następują, a niekiedy, że usuwają się przed nią. Jeszcze kilka chwil, myślała, i zemdleje. Straci przytomność. Ale to nie byłoby może najgorsze. Zasnąć i stwierdzić po przebudzeniu, że tylko śniła zły sen. Weszła na galerię i przez chwilę, ciężko dysząc, stała oparta o poręcz. Poczuła kłucie w boku. Pot oblewał ją falami. Na jej ciele nie było
ani jednego suchego miejsca. - Alexandrze! - zawołała przeszywająco. Z impetem otworzyła drzwi do ich sypialni. Pusto. W łazience też. Wybiegła na korytarz, zajrzała do następnego pokoju. Wszędzie na ścianach wisiały w ramkach rodzinne zdjęcia Patricii, Leona i dzieci. Uśmiechy, uśmiechy, uśmiechy. Patricia - ucieleśniona reklama pasty do zębów. Już nigdy się nie uśmiechnie. Nie będzie już tej rodziny. Nie taka. Czy Leon jeszcze żyje? Co dzieje się z Diane i Sophie? Myśl o dzieciach jakoś dziwnie pozwoliła się jej uspokoić. Osłabła nieco histeria, w którą wpędziła ją wizja, że także Alexander mógłby nie żyć. Ona musi teraz poszukać dzieci. Jeśli żyją, w żadnym razie nie powinny zobaczyć matki leżącej w poidle. Do końca swoich dni nie otrząsnęłyby się z takiej traumy. Nie ma nikogo w pokoju, nikogo w łazience. Kolejne pomieszczenie. Łóżko Tima i Evelin jest jeszcze rozgrzebane, piżama Tima leży zwinięta w kłębek na podłodze. Tima, który tam na dole, w kuchni, pływa we własnej krwi. Jessica natychmiast odsunęła od siebie ten obraz. Musi teraz trzymać nerwy na wodzy, przynajmniej tę marną resztkę, która jej jeszcze została. 222 Weszła po schodkach na poddasze. Okazało się to łatwiejsze niż wcześniejsze wchodzenie po schodach. Powoli chyba wracają jej siły żywotne. Pokój Ricardy jest pusty. Dziewczyna zniknęła już wcześnie rano, co
Jessica uznała w tym momencie za niezwykle pomyślną okoliczność. Cokolwiek się stało, Ricarda prawdopodobnie uniknęła tej potworności. Po scenie, która odbyła się tu wczoraj wieczorem, przypuszczalnie uciekła ze swoim chłopakiem i włóczy się z nim gdzieś po okolicy. Bogu niech będą za to dzięki! Wszedłszy do pokoju sióstr, Jessica myślała w pierwszej chwili, że Diane tylko leży na łóżku i że wszystko jest w porządku. Później jednak podeszła bliżej i zauważyła krew, którą przesiąkła pościel. Zobaczyła, że Diane leży z twarzą na stronicach otwartej książki. Sięgnęła po zimny nadgarstek dziewczynki, chcąc zbadać puls, choć już z góry wiedziała, że go nie wyczuje. Dziecko było martwe. Diane leżała na brzuchu w łóżku i czytała. Ktoś podszedł od tyłu i poderżnął jej gardło. - Jezu - wymamrotała Jessica, po czym bardzo szybko, zanim panika zdołała ją sparaliżować, odwróciła się w stronę drugiego łóżka, przygotowana na to, że ujrzy tam zwłoki małej Sophie. Ale łóżko było puste. A po Sophie ani śladu. - Sophie? - wyszeptała Jessica. Chciała powiedzieć to normalnym tonem, ale z jej ust wydobył się tylko szept. - Sophie, jesteś tu gdzieś? Wydało się jej, że usłyszała jakiś dźwięk. Jęki. Bardzo ciche i tak żałosne, jakby miauczał jakiś kotek. Dochodziły z maleńkiej łazienki znajdującej się między pokojami sióstr i Ricardy. Jessica weszła do przedpokoju, otworzyła wytapetowane drzwi, za którymi ktoś obdarzony zmysłem wynalazczości zainstalował toaletę, maleńką umywalkę i wąską kabinę prysznicową. Wszystko pod skośnymi ścianami i starą lukarną w
dachu, która z trudem się otwierała, a potem nie chciała się porządnie domknąć. Pod okienkiem na pochyłej płaszczyźnie ściany był przyklejony poster przedstawiający konia, a obok obraz zespołu No Angel. Od posteru No Angel odkleił się pasek taśmy samoprzylepnej, tak że członkowie zespołu niejako dyndali w powietrzu. I prawie dotykali włosów 223 Evelin. Evelin siedziała na desce sedesowej, opatulona w czarny sweter z golfem. Na twarzy, rękach i spodniach miała krew. Prawdopodobnie również na swetrze, ale tego nie było widać. Jej oczy były szeroko rozwarte. Od czasu do czasu wydawała z siebie ciche skomlenie, które Jessica usłyszała wcześniej, będąc w sąsiednim pomieszczeniu. Pewnie jest ranna. Ale żyje. Nie można było ruszyć Evelin z miejsca. Jessica przemawiała do niej, usiłując postawić ją na nogi. - Evelin, musimy stąd uciekać. Ktokolwiek to zrobił, może jeszcze być tu w pobliżu! Evelin milczała. Tylko co chwila dobywało się z jej ust ciche kwilenie, zdawało się jednak, że kobieta nie jest w stanie dobyć z siebie ani słowa, nie mówiąc o jakimkolwiek zdaniu. Na domiar złego w ogóle nie mogła wstać. Jessica zbadała ją pośpiesznie i stwierdziła, że Evelin nie jest ranna. Znaczyło to, że pewnie podchodziła bardzo blisko do jednych czy drugich zwłok, w przeciwnym bowiem razie nie byłaby od stóp do głów powalana krwią. Jessica przypuszczała, że Evelin chciała się zorientować,
czy Patricia, Tim lub Diane jeszcze żyją, i wtedy się pobrudziła. Przy czym pozostawało pytanie, czy już także znalazła Tima? Czy Evelin wie, że jej mąż nie żyje? - Evelin, zejdę na dół i wezwę policję. Nie miało sensu przekonywać jej o konieczności ucieczki. Znajdowała się w absolutnym szoku i prawdopodobnie w ogóle do niej nie docierało, kto i o czym z nią rozmawia. Jessice nie pozostało więc nic innego, jak samej zejść do hallu, wezwać telefonicznie policję i pogotowie, a potem jak najszybciej schronić się na poddaszu. Bała się tego, ale nie mogła tu siedzieć bez końca i czekać, aż Evelin otrząśnie się z odrętwienia. Jessica wyszła z łazienki, starając się nie spoglądać na pokój, w którym na łóżku leżała martwa Diane. Ze wstrzymanym oddechem nasłuchiwała, czy z głębi domu usłyszy jakikolwiek dźwięk. Nic. 224 Alexander. śeby tylko Alexander żył! Jessica pomknęła po schodach do hallu. Drzwi do kuchni były półotwarte, zobaczyła więc rękę Tima leżącego na podłodze. Pod Jessicą ugięły się kolana, mimo wszystko jednak udało się jej jakoś to obejść i wykonać kilka rozsądnych ruchów. Może dzięki temu, że jest lekarką weterynarii. I od dawna ma do czynienia z krwią. Kiedy na drugim końcu linii telefonicznej ktoś się zgłosił, Jessica odezwała się ochrypłym szeptem: - Czy możecie państwo przyjechać? Proszę, szybko. Stanbury Hou-
se. Potrzebne nam również pogotowie. - Proszę mówić głośniej. Dokąd mamy przyjechać? - Stanbury House. Leży... - Wiem, gdzie to jest. Co się stało? Jessica zdawała sobie sprawę, jak idiotycznie musi brzmieć jej opowieść. - Leżą tu trzy trupy. Może więcej. Nie wiem. Jedna kobieta znajduje się w szoku. Może facet, który to zrobił, przebywa jeszcze gdzieś w pobliżu. Proszę się pośpieszyć! Zwątpienie policjanta przy telefonie było bardzo wyczuwalne. - Trzy trupy? - Nie mam pojęcia, co się stało. Nie było mnie, a kiedy wróciłam, znalazłam trzy martwe osoby. Mój mąż gdzieś zniknął, jego córka również, a mąż mojej przyjaciółki... Głęboko nabrała powietrza. - Proszę wyrzuciła z siebie - proszę przyjechać jak najszybciej! - Zrozumiałem! - powiedział i odłożył słuchawkę. Zaraz tu będą. I wszystko wróci do normy. Nic nie wróci do normy. Groza tego dnia będzie towarzyszyła jej już zawsze. Jessica nigdy nie zapomni obrazów ani myśli o potwornościach, które je obudziły. Nic nigdy nie będzie już takie, jakie było. A przecież ciągle jeszcze nie wie, czy Alexander żyje. Usłyszała jakiś szmer i wzdrygnęła się. Oczekiwała, że stanie naprzeciw mordercy, ale zobaczyła tylko, że drzwi do jadalni powoli się poruszają. W pierwszej chwili myślała - miała nadzieję - że popchnął je
wiatr. Później jednak jej wzrok padł na niewielką postać, która przyciśnięta 225 płasko do ziemi przyczołgała się przez drzwi z pokoju. Była to Sophie. Zalana krwią, znieruchomiała na progu. Ale żyła.
2
Phillip oczywiście wiedział, że nie uda mu się bez końca unikać Geraldine, ale bał się tej chwili i jakoś całkiem głupio miał nadzieję, że może taki moment wcale nie nastąpi. A przecież zbyt dobrze znał Geraldine: nie wyjedzie, nie rozmówiwszy się z nim po raz kolejny. Pomijając już to, że pożyczając samochód, stworzył jej zarazem szansę, by z czystym sumieniem pozostała w Stanbury. Zaparkował auto, wszedł do recepcji The Fox and The Lamb i zaraz za drzwiami zderzył się z Geraldine. Odwrót był wykluczony. Stali naprzeciw siebie. Wyglądało na to, że bardzo płakała w ciągu ostatnich godzin, gdyż powieki jej napuchły. Nie umalowała się i po raz pierwszy, od kiedy Phillip ją znal, była niestarannie ubrana: czarne legginsy, które zazwyczaj wkładała tylko do joggingu, na to biały poplamiony T-shirt od wielu dni domagający się prania. Nie miała na sobie biżuterii. Włosy związała
czerwoną gumką. Z boku wysunęło się jej kilka pasemek i opadało na twarz. Nie ulegało wątpliwości, że dziewczyna znajduje się w beznadziejnym stanie psychicznym. - A - powiedział - Geraldine! Idiotyczne powitanie, na które jak się zdaje, w ogóle nie zwróciła uwagi. - Myślałam, że już wyjechałeś - powiedziała. Phillip zaśmiał się trochę nerwowo. - Twoim samochodem? Może masz o mnie nie najlepsze zdanie, wiedz jednak, że nie jestem złodziejem. Nigdy bym nie ukradł twojego auta. - Gdzie byłeś? Zatoczył ręką łuk. 226 - Wszędzie. Tu i tam. Chciałem pojechać do Leeds, do jakiegoś adwokata, żeby wszystko z nim omówić, ale potem zawróciłem. - Przecież nie znasz żadnego adwokata w Leeds. - No właśnie. Chciałem zadzwonić do przyjaciela z Londynu, żeby mi pomógł jakiegoś znaleźć, jednak go nie zastałem. Pomyślałem wtedy, że może spróbuję na własną rękę, ale... - Pokręcił głową. - Głupi pomysł. Zmarnowałem pół dnia. Wszystko jedno. Muszę zastanowić się nad innymi sposobami. Może odwiedzę jakiegoś adwokata w Londynie. Ja... w gruncie rzeczy jeszcze nie wszystko przemyślałem sobie jak należy. Geraldine uśmiechnęła się, chociaż wcale nie wydawała się szczę-
śliwsza. - Zawsze wychodziłeś z założenia, że ta Patricia weźmie cię w ramiona, powita w gronie krewnych i chętnie podzieli się z tobą domem. Tak naprawdę w ogóle nie brałeś pod uwagę innego wariantu. A teraz miotasz się tu trochę bezradnie. - Być może. Ale znajdę jakieś wyjście z tej sytuacji. - Z pewnością. Wcześniej i tak nie dasz za wygraną. - No cóż - powiedział, a potem stali przez chwilę w milczeniu i patrzyli na siebie. Łączyły ich wspomnienia o minionych latach i wiedza, że nie będzie żadnej wspólnej przyszłości. - Chyba nic się u ciebie nie zmieniło? - zapytała wreszcie Geraldine. Zrozumiał, co dziewczyna ma na myśli, i przecząco pokręcił głową. - Nie. Przykro mi. - Nic mnie już tu nie trzyma - oznajmiła Geraldine. Pomyślał, że w ogóle nie musiała tu z nim przyjeżdżać, ale oczywiście tego nie powiedział. - Myślę, że przesiadywanie w tym wytwornym hotelu nie jest dla ciebie szczególną atrakcją. W Londynie mogłabyś przynajmniej zająć się pracą. - Tak. - Było jasne, że Geraldine znowu walczy ze łzami, zdawało się jednak, że powzięła mocne postanowienie, aby nie rozpłakać się w 227 obecności Phillipa, za co był jej wdzięczny. - Zacznę się pakować. Może zdążę jeszcze dzisiaj wrócić do Londynu.
- Wieczorem jest jeszcze długo jasno. Myślę, że nie będziesz miała problemu z jazdą. Podał jej kluczyk od samochodu. Pomyślał, że cudownie rzeczowo, rozsądnie i po przyjacielsku kończą swój związek, dokładnie tak, jak to zawsze zalecają pozbawieni odpowiednich doświadczeń życiowych autorzy rubryk lub audycji poradniczych. Nic z tego nie jest prawdą, nie w wypadku Geraldine. Ona staje się tu ofiarą. Gdy rozpada się jakiś związek, prawie zawsze jest ofiara; jest ktoś, kto dąży do jego zakończenia, i jest ktoś, kto nie ma wyboru. Phillip miał jasność, że Geraldine najchętniej by go spoliczkowała i załamującym się głosem czyniłaby mu wyrzuty z powodu straconych lat złudnych nadziei. Kiedyś pewnie jeszcze to zrobi. Phillip nie wierzył, że tak po prostu zniknie z jego życia. Jest typem, który długo walczy, zanim z czegoś zrezygnuje. Wzięła kluczyk. Phillip spostrzegł, że ogryzła paznokcie. Kiedy się poznali, robiła to namiętnie, potem jej przeszło, od czasu do czasu wracało, ale nigdy nie było aż tak źle. Teraz jednak znów odsłaniało się surowe mięso, zakrwawione w niektórych miejscach. Phillip widział, że marnie z nią, ale za żadną cenę nie chciał jej współczuć. A już na pewno nie chciał budować w sobie poczucia winy. - No to... - powiedział nieporadnie. Spojrzała na niego - nie umiał wytłumaczyć sobie tego spojrzenia - i odwróciła się. Odchodząc, powiedziała: - Może się jeszcze kiedyś zobaczymy. Na co on odpowiedział:
- Jasne, dlaczego nie? Przecież w Londynie możemy od czasu do czasu napić się czegoś. Ale nie tak od razu, dodał po cichu. Nie odpowiedziała, tylko bez słowa zaczęła wchodzić po schodach. Phillip widział, że plecy jej drżą. Ponownie się rozpłakała. 228 3 Dwaj młodzi konstable - zdaniem Jessiki nie mieli więcej niż po dwadzieścia kilka lat - którzy wreszcie przyjechali do Stanbury House, byli sceptycznie i nieufnie nastawieni do dziwnego zgłoszenia o masakrze, jaka się tam ponoć miała miejsce, ale na widok zamordowanej Patricii w poidle dla owiec błyskawicznie zmienili zdanie. Jeden z nich przysiadł na chwilę na kamieniu skalnym, leżącym dla ozdoby przed wejściem do domu, i wziąwszy kilka głębokich oddechów, przetarł sobie twarz chustką, po czym przez krótkofalówkę zażądał posiłków, wskazując także na konieczność pilnego przybycia karetki pogotowia. Drugi dzielnie wkroczył do domu, gdzie natknął się na Jessicę, która nie weszła z powrotem na górę, tylko przykucnęła na progu jadalni i trzymała w ramionach ciężko ranną dziewczynkę. Nie odważyła się zostawić jej samej ani też dokądkolwiek przenieść, gdyż nie miała pojęcia o stanie ewentualnych obrażeń wewnętrznych. Czekała więc i modliła się, żeby policja pojawiła się jak najszybciej. - Dobry Boże - powiedział policjant - czy to dziecko jeszcze żyje? - Tak. Ale jest ciężko ranne. Rany kłute na całym tułowiu. Gdzie jest
lekarz? Policjant odwrócił się w stronę drzwi. - Natychmiast potrzebny nam lekarz! - zawołał do kolegi. – Jest tu ciężko ranne dziecko! - Lekarz już jedzie! - rozległ się głos z zewnątrz. Policjant znów zwrócił się do Jessiki. - Czy to pani dzwoniła? -Tak. - Okay. Okay. - Ta sytuacja najwyraźniej go przerastała. - Mówiła pani o kilku trupach? - Tam w kuchni po drugiej stronie leży martwy mężczyzna. Na poddaszu jest martwe dziecko. I jeszcze kobieta. śyje, ale znajduje się w kompletnym szoku. Jej też jest potrzebny lekarz. - Okay - powtórzył policjant - okay. - Pomyślał. - Zaraz to wszystko obejrzę. Nie dotykała pani niczego? 229 - Podniosłam Patricię. Nie wiedziałam... musiałam zobaczyć, co się stało. Zbadałam puls Diane... to ta dziewczynka, która leży martwa na górze w łóżku. Poza tym niczego nie dotykałam. Oczywiście oprócz różnych klamek. - Proszę posłuchać, lekarz będzie tu lada chwila. Czy da pani radę potrzymać jeszcze trochę to dziecko? Muszę się rozejrzeć po domu. Czy coś wskazuje na to, że sprawca jeszcze tu jest? - Nikogo nie zauważyłam.
- W porządku. Wejdę najpierw do kuchni. - Postąpił krok w stronę drzwi do kuchni, zza których nadal wyzierała ręka Tima. - Muszę wyrobić sobie pogląd na całość sprawy. Jessica powiedziała cicho: - Nigdzie nie mogłam znaleźć męża. Mam nadzieję, że on nie... Nie wypowiedziała tych okropnych słów. Policjant usiłował się uśmiechnąć, co wypadło dość bezradnie. - Niech się pani postara nie myśleć o najgorszym. W obliczu tego, co się tu rozegrało, Jessica odebrała to zdanie jako niezwykle głupie. Znaleźli Alexandra w parku, na niewielkiej leśnej polance. Siedział na ławce, dziwnie przekrzywiona głowa zwisała mu na bok. Ktoś jednym energicznym cięciem poderżnął mu gardło, dokładnie tak samo jak Patricii, Timowi i Diane. Można było podejrzewać, że Alexander został zaskoczony od tyłu, nie wyglądało bowiem na to, żeby jakkolwiek się bronił. Jedyną osobą, która została zaatakowana w inny sposób, była Sophie: morderca gwałtownie i najwyraźniej w niekontrolowany sposób dźgał ją w brzuch i klatkę piersiową. Ta okoliczność ocaliła jej życie - przynajmniej na razie. Przewieziono ją helikopterem do kliniki w Leeds, gdzie na oddziale intensywnej terapii walczy teraz ze śmiercią. Jej stan jest krytyczny. Lekarz policyjny, który badał zwłoki, nie zdołał już obejrzeć jej ran, dlatego na razie w sferze przypuszczeń pozostało twierdzenie, że została zaatakowana tą samą bronią co pozostali. W wypadku zmarłych posłużono się jednym rodzajem broni. Wkrótce zresztą znaleziono narzędzie
zbrodni na werandzie od strony ogrodu. Nóż wędkarski. Kilka podobnych 230 wisiało w kuchni nad zlewozmywakiem, brakowało tylko jednego. Nasuwało się więc przypuszczenie, że broń pochodzi z domu. Nóż leżał wśród doniczek z kwiatami, które Patricia sadziła jeszcze kilka godzin wcześniej. Nie wyglądało na to, żeby sprawca - czy spr aw cy - starał się go ukryć. Technicy od zabezpieczania śladów, przeczesujący dom i posiadłość, zapakowali go do plastikowej torebki. Trzeba będzie zbadać, czy są na nim odciski palców. Pierwsze czynności śledcze wszczął nadkomisarz Norman, szef posterunku policji w Leeds, którego zawezwano, gdy się okazało, że to wydarzenie wykracza swą skalą ponad to, do czego byli przyzwyczajeni policjanci w tej miejscowości. W Stanbury i okolicy dochodziło do bójek w pubach, dopuszczano się kradzieży bydła albo jazdy po pijanemu. Nikt nie pamiętał, żeby kiedykolwiek zdarzyło się tutaj coś gorszego. Teraz jednak mają pięć trupów, na dodatek ofiary barbarzyńsko zaszlachtowano, i ciężko ranne dziecko, co do którego nie ma pewności, czy nie umrze wskutek odniesionych ran. Ponadto ofiary są cudzoziemcami, a motyw czynu jest zupełnie niejasny. Nadkomisarz Norman był niski i tęgi, miał przebiegłe ciemne oczy i dwie blizny na prawym policzku, które czyniły jego pulchną twarz dość wyrazistą. Ubrany w ciemny garnitur, mocno się pocił. Skóra nadkomisarza lśniła od wilgoci, a włosy na czole pozlepiały się w obwarzanki. Siedział z Jessicą w salonie. Obok, w jadalni, lekarz zajmował się Evelin, a
policjantka usiłowała nawiązać z nią rozmowę. Lekarzowi udało się sprowadzić Evelin na parter, ona jednak poruszała się niczym kukła, nie rozumiejąc nic z tego, co dzieje się dookoła. Jej oczy były kompletnie nieruchome. - Niezrozumiała historia - powiedział Norman - absolutnie niezrozumiała. Pani... eee... - zajrzał do notesu - pani Wahlberg... czy znajdzie pani w sobie dość siły, aby jeszcze raz przeanalizować ze mną przebieg przedpołudnia? Da pani radę? Jessica od dwudziestu minut wiedziała, że jej mąż nie żyje. Powiadomiła ją o tym młoda jasnowłosa policjantka, starając się to zrobić 231 delikatnie. Jessica nie była szczególnie zaskoczona, zareagowała spokojnie, była opanowała. W tym momencie czuła, że jej umysł nie potrafi ogarnąć wszystkiego, co się wydarzyło. Wymiar jej osobistego dramatu nie docierał do niej w pełni. - Tak. Jestem gotowa. - Dobrze. Jeśli to okaże się ponad pani siły i będzie pani potrzebowała lekarza, proszę mówić. Nie musi się pani męczyć, zgoda? -Tak. - Po pierwsze: jeśli dobrze zrozumiałem wszystko, co powiedziała pani konstablowi, ferie spędzało tu ogółem dziewięć osób. Z tego cztery... zostały zamordowane. Ponadto mamy ranne dziecko, kobietę, z którą nie sposób nawiązać kontaktu, i panią. Kim są dwie brakujące osoby? - Moja... pasierbica. Ricarda. Córka z pierwszego małżeństwa moje-
go męża. I... - Ile lat ma pani pasierbica? - Piętnaście. Norman skinął głową, a Jessica ciągnęła dalej: - I Leon. Leon to mąż Patricii. Czyli mąż tej kobiety, którą... znalazłam najpierw. - Którą morderca zabił przed domem. -Tak. - Czy wie pani, gdzie przebywają Ricarda i Leon? - Nie. Brak jednego z wypożyczonych aut. Przypuszczam, że wziął je Leon i dokądś pojechał. Ale nie wiem dokąd. - Czy on często tak sobie wyjeżdża? Nie mówiąc dokąd? - Właściwie nie. - Ten policjant, pomyślała Jessica, nie ma pojęcia, jak celnie swoim pytaniem trafił w sedno układów towarzyskich przyjaciół ze Stanbury House: Nikt nigdy nie robił niczego, zanim nie omówił tego z resztą domowników. - Ale - dodała - może rozmawiał z żoną. Albo z kimś innym. Teraz już się tego nie dowiemy. - Dzisiaj rano wyszła pani dość wcześnie z domu? - Było chyba około dziesiątej. Zanotował to sobie. 232 - A co dzieje się z pani pasierbicą? Ricardą? Kiedy widziała ją pani po raz ostatni? - Wczoraj wieczorem.
Uniósł brwi. - A dzisiaj rano nie? Jessica uznała, że opowiadanie nadkomisarzowi o ostatnich zajściach byłoby nazbyt skomplikowane. Miała również świadomość, że taka opowieść musiałaby wydać się mu dość absurdalna. Mimo to nie miało sensu zatajanie różnych informacji przed policją. - Kiedyśmy wszyscy obudzili się rano, Ricardy najpewniej już nie było. - Pokrótce opowiedziała o skandalu z dziennikiem, nie wspominając jednak o uczuciach nienawiści, którym Ricarda dała wyraz w swoich zapiskach. Jessica ograniczyła się do poinformowania Normana o romansie, w jaki dziewczyna wdała się z jednym z tutejszych chłopców. - Zakochała się i chciała jak najwięcej czasu spędzać z tym chłopakiem. Ja uważałam, że to całkiem normalne. Ale Patricia była innego zdania. - Patricia Roth - powiedział policjant w zadumie - czy to ona nadawała tutaj ton? - No, to jest... to był jej dom, i... - Owszem. Ale Ricarda nie była jej córką. Wydaje mi się niezwykłe, że aż tak bardzo wtrącała się w nie swoje sprawy. - Taka po prostu była - powiedziała Jessica. Ze zgrozą pomyślała: Boże, mówimy o niej w czasie przeszłym. Jeszcze kilka godzin wcześniej z nią rozmawiałam, a teraz nagle z „jest” zrobiło się „była”. - Kim jest ten młody człowiek, z którym spotyka się Ricarda? - Nie znamy go.
Nadkomisarz uniósł brwi. -Nie? - Stosunki między Ricardą a nami bardzo się zaostrzyły i w końcu Ricarda nie chciała nam zdradzić imienia swojego chłopaka. Nadkomisarz wnikliwie mierzył Jessicę mądrymi oczami. 233 - Nie do końca zgrana mała wspólnota wakacyjna? – Jessica skwitowała to pytanie milczeniem. A on westchnął cicho: - Przypuszcza pani, że Ricarda jest teraz u tego swojego chłopaka? -Tak. - Należałoby ją znaleźć. W końcu powinna się dowiedzieć, że... Nie dokończył zdania. śe j e j oj c i e c n i e ż yj e , pomyślała Jessica i przez chwilę tak mocno zakręciło się jej w głowie, że musiała przytrzymać się poręczy fotela. Tuż przed swoją twarzą ujrzała twarz nadkomisarza. - Co pani jest? Źle się pani poczuła? Mam poprosić lekarza, żeby tu przyszedł? Jessica odzyskała jasność widzenia. - Nie, dziękuję. Już w porządku. - Strasznie pani przed chwilą zbladła. Przesunęła wierzchem ręki po czole. Jej twarz pokryła warstewka potu. - Ja... cała ta sprawa...
Spojrzał na nią ze szczerym współczuciem. - To straszne. Jakiś koszmar. Podziwiam, że potrafi pani zachować taki spokój. Kiedyś będę potrafiła, pomyślała Jessica. - Mówi pani, że wyszła pani z domu około dziesiątej – ciągnął dalej Norman - i że o tej porze Ricardy nie można było nigdzie znaleźć. A czy pan Roth... Leon... czy on wtedy jeszcze tu był? Jessica zastanawiała się przez chwilę. - Nie potrafię panu powiedzieć. Nie widziałam go, wychodząc. Mimo najszczerszych chęci nie pamiętam, czy auto stało wtedy na swoim miejscu. Po prostu nie zwróciłam na to uwagi. - A czyja obecność nie uszła wtedy pani uwadze? - zapytał Norman. Siedziała w jadalni i wertowała dzienniki Kevina McGowana, a w pewnym momencie przypomniała sobie, że właściwie chciała iść na spacer. Weszła do hallu... 234 - Patricii - powiedziała - kiedy już chciałam wyjść, natknęłam się w hallu na Patricię. Była tam ze Steve'em. To ogrodnik, który od czasu do czasu wykonuje jakieś prace w parku. - Jak ten Steve ma na nazwisko? Jessica nie miała pojęcia. Nie interesowało jej to. Steve to był po prostu Steve. Norman się tym szczególnie nie zmartwił. - Dowiem się tego. No więc ten Steve przyszedł tu do pracy?
- Przypuszczalnie tak. Ja... - Jej wzrok powędrował do okna i wreszcie dostrzegła, co się zmieniło. - Trawnik - powiedziała - trawnik za domem jest skoszony. Na pewno Steve przyszedł tu z tego powodu. - Sprawdzimy to. A zatem, pani Roth i Steve stali w hallu. Czy ktoś jeszcze? Jessica przełknęła ślinę. Ostatni raz kiedy widziała go żywym... - Mój mąż - powiedziała - schodził po schodach. - Rozmawialiście ze sobą? - Tak. Oczywiście. Wcale nie było to takie oczywiste, pomyślała. Spędzili noc oddzielnie, po raz pierwszy od ślubu. Ona nie miała pewności, co będzie z nimi dalej. Była przerażona mężem, wstrząśnięta, głęboko rozczarowana. Nie nadarzyła się okazja, żeby mogli się rozmówić. I już nigdy się nie nadarzy. Ro zpł ac zę si ę. K i ed yś. Al e ni e t er a z. T yl ko n i e t er az. - Martwił się o Ricardę, nie wiedział, co robić. Powiedziałam mu, że na pewno jest u swojego chłopaka... po tej historii, która wydarzyła się wczoraj wieczorem. Moim zdaniem powinien był zostawić ją w spokoju, to znaczy wcale jej nie szukać. Powiedziałam mu, że Ricarda z pewnością potrzebuje czasu. - A potem? - zapytał Norman, gdy Jessica na chwilę zamilkła. Dostrzegł beznadziejny smutek w jej oczach, kiedy odpowie działa: 235
- A potem poszłam. Norman był bardzo czujny. - Była pani na niego zła z powodu tej sprawy z dziennikiem? - Zła? Myślę raczej, że byłam wstrząśnięta - powiedziała Jessica - bo w moich oczach wizerunek męża uległ zniszczeniu. Nie mogłam się z tym pogodzić. Chciałam być sama. - I później nie wyjaśniliście sobie państwo niczego? - Nie. Wyszłam, a kiedy wróciłam... Bezradnie pokazała wokół siebie rękami. - Długo pani spacerowała. - Norman liczył. - Jeśli mówi pani, że między przybyciem do domu a telefonem na policję minęło mniej więcej pół godziny, to znaczy, że wróciła pani około czternastej. Czyli że nie było pani jakieś cztery godziny. - Jak na mnie to nic nadzwyczajnego. Codziennie przemierzam wiele kilometrów. A dzisiaj jeszcze doszło do tego... byłam rozdrażniona, Chciałam wszystko przemyśleć. Uspokoić się. Chodziłam, nie zwracając uwagi na upływ czasu. - Rozumiem. - Norman skinął głową. - Z kim spośród współmieszkańców jeszcze pani dzisiaj rozmawiała? Ze wszystkimi? - Nie. Jeszcze tylko z Timem. Z panem Burkhardem. Wcześnie rano. - O której godzinie? - Chyba... chyba tuż po ósmej... tak mi się zdaje. - Gdzie to było? - W salonie, w drzwiach prowadzących do ogrodu. Wracałam ze
spaceru i... - Już tak wcześnie rano była pani na spacerze? - Tak, o świcie. Z psem. Nie mogłam spać. Norman pomyślał o swoim lekarzu, który przy każdej wizycie kazał mu się więcej ruszać, i westchnął. Nienawidził spacerów. - Dobrze. Więc spotkała go pani. I...? - Był... trochę zły. Bo nikt nie nakrył do stołu i nie przygotował śniadania. Poza tym przypominam sobie, że szukał jakichś notatek. Nie, raczej tekstów, które napisał w komputerze, a potem wydrukował. Jest 236 psychoterapeutą i w czasie tych ferii przygotowywał się do pisania pracy doktorskiej. - Był zmartwiony? Jessica wzruszyła ramionami. - W każdym razie utyskiwał bez przerwy, ale ja go po prostu zostawiłam i poszłam. Norman zmierzył Jessicę przenikliwym wzrokiem. - Lubiła pani pana Burkharda? Czemu miałaby kłamać? - Nie - odparła. - Dlaczego? - Uważałam, że jest natarczywy. Może to upośledzenie zawodowe. W każdym razie wciąż próbował mnie analizować i jak na mój gust zanadto się do mnie zbliżał. Nie miałam ochoty rozmawiać z nim o swoich problemach.
- A ma pani problemy? - Kto ich nie ma? - Mogłaby pani powiedzieć, czy w pani małżeństwie wszystko się dobrze układało? -Tak. - Jaki był pani stosunek do innych osób w tym domu? Jessica się zawahała. - Byliśmy przyjaciółmi. Ale czasem, jak mi się zdaje, siedzieliśmy sobie tutaj trochę zanadto na głowie. Nie obywało się bez napięć. Jednak, ogólnie rzecz biorąc, dobrze nam było razem. - Czy Patricia Roth była pani bliską przyjaciółką? - Nie. To „ n i e” zabrzmiało ostro. Oczywiście, że Norman od razu się tego uczepił. - Nie lubiły się panie? - Uważałam, że jest bardzo męcząca. Zawsze chciała tu wszystkim rządzić i nie wykazywała zbyt wiele zrozumienia dla ludzi, którzy mieli ochotę spędzić urlop na swój własny sposób. Stąd wynikały problemy. Ale właściwie nie mogę powiedzieć, że jej nie lubiłam. 237 - Hm. Na twarzy Normana malował się wyraz bezradności i właściwie, pomyślała Jessica, nie można było wziąć mu tego za złe. - Ma pan jakiekolwiek podejrzenie, kto mógł to zrobić? - zapytała
po kilku chwilach milczenia. - Hm - mruknął znowu. Jessica zaniepokoiła się, że Norman nie zechce być z nią całkiem szczery. - W tej chwili sam jeszcze poruszam się tu raczej po omacku - powiedział. - Jeśli mam być szczery, w całej mojej karierze policyjnej nie spotkałem się z tego typu zbrodnią. Taka jatka - pokręcił głową. - To musiał zrobić ktoś chory psychicznie - powiedziała Jessica - bo najwyraźniej nie istnieje tutaj żaden motyw. Nie wygląda też na to, żeby cokolwiek zostało ukradzione. To bez sensu. Dwoje małych dzieci... - Coś, co nam się wydaje bezsensowne, dla innego człowieka może mieć ogromny sens - odparł Norman. - Kimkolwiek jest morderca, on czy ona - miał motyw. - Ale na miłość boską, jaki mógłby to być motyw? - Gdybym to wiedział, już bym miał sprawcę. - Czy gdzieś w pobliżu jest jakiś zakład psychiatryczny? Albo więzienie? Może ktoś uciekł albo... - Pani Wahlberg, nie chcę pani niepokoić. Oczywiście, że możemy mieć tutaj do czynienia ze sprawcą z zewnątrz. Ale w czasie całej mojej kariery policyjnej przekonywałem się raz po raz, że z wyjątkiem klasycznych wypadków kobiet zgwałconych w nocy w parkach albo morderstw na tle rabunkowym dokonywanych w podziemnych garażach czy też podobnych spraw zabójców należało zawsze szukać na łonie rodziny lub w kręgu przyjaciół. Rzadko kiedy sprawca wybiera ofiarę przypadkowo.
Na ogół można doszukać się źródeł w jego przeszłości, źródeł, które gdybyśmy znali je wcześniej, pozwoliłyby nam wywnioskować, że tragedia jest wręcz nieuchronna. 238 Jessice zaschło w gardle. Chciała mówić normalnie, ale z krtani dobywał się ledwie szept. - Myśli pan... że to był ktoś spośród nas? - Staram się nie mącić sobie spojrzenia opinią powziętą z góry. Dlatego na tym etapie jeszcze nic nie myślę. Ale również niczego nie wykluczam. Jessica ponownie odniosła wrażenie, że Norman nie jest z nią do końca szczery, była jednak zbyt przygnębiona i wyczerpana, aby go dalej wypytywać. Poza tym i tak nie udzieliłby jej szczerej odpowiedzi. Uświadomiła sobie nagle, że pali ją pragnienie i czuje lekkie mdłości. Pragnęła zostać sama, zamknąć za sobą drzwi, wśliznąć się między chłodne prześcieradła. Pragnęła zrozumieć, co tu się wydarzyło. Pragnęła się wypłakać. - Z pewnością rozumie pani, że nie może zostać w tym domu - powiedział Norman. - Technicy od zabezpieczania śladów ukończą pracę dopiero za jakiś czas. I dopiero wtedy będziemy mogli z powrotem oddać państwu dom do dyspozycji. Tymczasem znajdziemy państwu hotel. - Ja chciałabym jak najszybciej wrócić do Niemiec. Muszę... muszę pochować męża i... - Nie będzie to tak szybko możliwe.
Jessica pochyliła się do przodu. W ustach miała taką suchość, że wydawało się jej, iż są wypełnione watą. - Jestem w ciąży. W trzecim miesiącu. Potrzebuję kontaktu z lekarzem. Regularnych badań kontrolnych. Muszę wrócić do Niemiec! Oczy Normana były pełne współczucia. - Oczywiście nie powinna pani ryzykować - powiedział – ale przecież może pani zostać tak długo, jak miała to pani wcześniej w planie? - Do końca tego tygodnia. Tak. W niedzielę mieliśmy lecieć z powrotem. - Dziękuję pani. Ale... - Zawahał się. - To rutyna - powiedział wreszcie - musimy pobrać od pani odciski palców. Od innych też. Takie po prostu jest zarządzenie. 239 Jessica skinęła potakująco głową. Było jej wszystko jedno. Oczy ją piekły. Kiedy on zostawi ją wreszcie w spokoju? Ktoś zapukał do drzwi, a w chwilę potem pojawiła się ta sama jasnowłosa policjantka, która wcześniej przekazała Jessice wiadomość o śmierci Alexandra. - Myślę, że może pan teraz porozmawiać z panią Burkhard - powiedziała. Norman podniósł się od razu. - Już idę. Równocześnie w hallu wszczął się jakiś tumult. Słychać było podniesione głosy, jeden z policjantów krzyczał:
- Nie może pan tu tak po prostu wtargnąć. Musi się pan wylegitymować! - Chyba wolno mi jeszcze wejść do własnego domu? - zapytał Leon. Odsunął policjantkę na bok i wszedł do salonu. Wlepił wzrok w Jessicę. - Co tu się, do diabła, stało? - zapytał po niemiecku. - Czego chcą tutaj te hordy gliniarzy? Jessica ukryła twarz w dłoniach i odwróciła się. Wyjaśnienia zostawiła nadkomisarzowi Normanowi.
4
Wieść o krwawej zbrodni w Stanbury House rozeszła się po wsi lotem błyskawicy. Później trudno było dokładnie ustalić, dlaczego i którędy informacja tak szybko przedostała się do wiadomości opinii publicznej. Oczywiście ludzie prześcigali się w rozpuszczaniu plotek. Mówiono, że nikt nie przeżył, opowiadano o straszliwych torturach, o grupowym seksie, który wcześniej mieli uprawiać obcy przybysze z Niemiec, i o żądzy krwi spowodowanej ślepą zazdrością, które to uczucie wreszcie przerwało tamę. Opowiadano straszne rzeczy, a pierwsi obywatele maszerowali już bądź jechali do owej wiejskiej posiadłości, chociaż nie
240 udawało się im dotrzeć nawet do bramy. Policja bowiem odizolowała cały ten rozległy teren. Atmosfera w Stanbury, wcześniej tak spokojna, nudna i idylliczna jak każdej wiosny, zmieniła się w oka mgnieniu. Zło stało się namacalne. Jeszcze nikt nie umiał go zdefiniować, jeszcze nie miało oblicza. Wylało jednak całą grozę, którą w sobie kryło, na tę niewielką miejscowość położoną na uboczu, gorzej i straszniej, niż ktokolwiek w tej gminie potrafiłby ją sobie kiedykolwiek odmalować. Wszyscy się bali. W ten słoneczny, ciepły kwietniowy dzień ani jedno dziecko nie bawiło się na wiejskich uliczkach. Geraldine o tym dramacie dowiedziała się w sklepie. Wcześniej spędziła kilka godzin w swoim pokoju, bijąc się z myślami, czy rzeczywiście powinna wyjechać, i raz po raz dochodziła do wniosku, że jeśli chce ocalić choćby iskierkę szacunku dla siebie i nie zbłaźnić się ostatecznie w oczach Phillipa, nie pozostaje jej nic innego. W końcu, szlochając, spakowała rzeczy i zakomunikowała w recepcji, że jeszcze tego samego dnia musi wrócić do Londynu. Włożyła na nos okulary przeciwsłoneczne, aby nikt nie mógł zobaczyć jej zapłakanych oczu, ale pryszczata dziewczyna z hotelu zmierzyła ją tak przenikliwym wzrokiem, jakby świetnie wiedziała, co się stało, i jakby aż płonęła z ciekawości, chcąc poznać bliższe szczegóły. Było wpół do piątej, gdy Geraldine poszła do sklepu, żeby kupić sobie kilka butelek wody mineralnej na drogę. Przez cały dzień nic nie jadła, ale nawet nie czulą głodu. Wręcz przeciwnie, bała się nawet, że
zwymiotuje, jeśli tylko weźmie do ust choćby kęs czegokolwiek. W hotelu było chłodno, toteż zaskoczyło Geraldine, że na dworze jest aż tak ciepło. Miała na sobie szare spodnie do joggingu i czarną pluszową bluzę, ubrała się więc stanowczo za ciepło i już po przebyciu paru metrów pot spływał jej po całym ciele. Rzeczywiście coś się działo z jej krążeniem. W każdym razie wiejska droga migotała jej ciągle przed oczami. Wszystko jedno. Teraz właściwie i tak jest wszystko jedno. 241 W sklepie było mnóstwo ludzi, przerażona Geraldine chciała się więc wycofać. W czasie, który tu spędziła, zdążyła się zorientować, że sklep stanowi ulubione miejsce spotkań i wymiany wszelkiego rodzaju ploteczek i nowinek. Trafić tam na kilka kobiet pogrążonych w ożywionej rozmowie nie było niczym niezwykłym. Tym razem jednak to niewielkie pomieszczenie wręcz pękało w szwach i wrzało od rozmów. Kiedy Geraldine pojawiła się w drzwiach, wszyscy zamilkli i jak na komendę zwrócili na nią oczy. W pierwszej chwili pomyślała nawet, że może była właśnie przedmiotem rozmowy, instynktownie więc miała ochotę natychmiast uciec. Fakt, że spocona, z tłustymi sklejonymi włosami i w okularach przeciwsłonecznych, za którymi ukrywają się potwornie zapuchnięte ciemnoczerwone oczy, stoi przed całą wsią zgromadzoną w jednym miejscu, odebrał jej pewność siebie. Okazało się jednak, że nikt nie interesuje się jej powierzchownością ani jej osobistymi zmartwieniami. - Już pani słyszała? - zapytała pani Collins, żądna spotkania kogoś,
komu można by tę sensację opowiedzieć jeszcze raz od nowa. - Słyszała pani już o strasznych morderstwach w Stanbury House? Prawdę mówiąc, o niczym nie słyszała, bo jak można usłyszeć o tym, co się dzieje na świecie, skoro przez cały dzień siedzi się w pokoju i płacze? Później jednak, już w Londynie, przypomniała sobie, że na wieść o zbrodniach popełnionych w Stanbury House, natychmiast odezwał się w niej dzwonek alarmowy. Coś obudziło jej czujność. Pani Collins swoim pytaniem zdobyła sobie prawo do snucia całej opowieści przed Geraldine, a uczyniła to z wielką rozkoszą, choć niekiedy inne osoby przerywały jej, wtrącając coś dla upiększenia. Nie było zgody co do dokładnej liczby ofiar. Pani Collins upierała się, że słyszała przynajmniej o dwóch osobach, którym udało się przeżyć, podczas gdy jej siostra twierdziła uparcie, że ofiarą masakry padli wszyscy członkowie tej niewielkiej grupki urlopowiczów. 242 - Jedno dziecko leży podobno w szpitalu! - zawołał ktoś, a ktoś inny wtrącił: - Jedno z nich podobno uciekło i jest najbardziej podejrzewane o popełnienie tej zbrodni! - Ja w każdym razie - zakończyła pani Collins - zamykam teraz drzwi na dwa albo i na trzy zamki, a po zachodzie słońca nie ruszam się na krok z domu, póki nie złapią tego potwora! - Bardzo mi żal ludzi z tych gospodarstw na odludziu - powiedziała pewna staruszka, która aby tylko niczego nie przegapić, przytelepała się
do sklepu z balkonikiem na kółkach. - Jak człowiek musi się teraz czuć bez sąsiadów? Gdy dookoła tylko pola i łąki!? Podkreśliła swą wypowiedź znaczącym pomrukiem. Geraldine niepostrzeżenie przytrzymała się dłonią półki z budyniami, cukrem i polewami tortowymi. - Wiadomo już cokolwiek? Kto to zrobił i dlaczego? Również w tej kwestii krążyło całe mnóstwo plotek i teorii, przy czym jednoznacznie faworyzowano wariant zabójstwa z zazdrości. - Tam przecież każdy z każdym się gził - powiedziała pani Collins a takie historie nigdy nie kończą się dobrze! Niektórzy podejrzewali również, że ze szpitala dla umysłowo chorych uciekł jakiś szaleniec albo że rytualnego mordu dokonali wyznawcy sekty satanistycznej. Ani raz jednak nie padło nazwisko P h i l l i p Bo wen. Nikt też nie mówił o mężczyźnie, który odpowiadałby mu rysopisem. Geraldine wydawało się również, że ludzie zachowują się wobec niej bardzo swobodnie, a ponieważ we wsi z pewnością od dawna wiedziano, że jest dziewczyną czy towarzyszką życia atrakcyjnego londyńczyka, który spędza urlop w The Fox and The Lamb, zachowywano by się wobec niej całkiem inaczej, gdyby rzeczywiście podejrzewano Phillipa. Mimo to kolana się pod Geraldine uginały, a kiedy płaciła za trzy butelki wody mineralnej, drżały jej ręce. Na szczęście nikt tego nie zauważył, gdyż już od dawna wszyscy się przekrzykiwali i nikt nie zwracał na nią uwagi. Geraldine szła spiesznie drogą, przyciskając mocno do siebie butelki
z wodą. Wciąż się pociła, ale nie dbała o to. Kręciło się jej w głowie jeszcze 243 bardziej niż przedtem i wirowały w niej niejasne i zatrważające myśli. Czy ona sama raz po raz nie nazywała Phillipa fanatykiem? Czy czasem nawet nie bała się go wręcz, gdy wściekał się, że nikt nie chce go zrozumieć i wyjść mu naprzeciw? Wszystko podporządkował wyobrażeniu, że jest synem zmarłego Kevina McGowana, uwierzył, że jego dalsze życie w całości zależy od tego przeklętego domu, od tego, żeby móc tam oficjalnie zamieszkać. Nienawidził Patricii Roth nie tylko dlatego, że mu nie uwierzyła i jako jedyna rościła sobie prawo do dziedziczenia po dziadku, lecz również za pogardę, z jaką go potraktowała. Jakby był małym żałosnym włóczęgą, który usiłuje zagarnąć dla siebie coś, co mu się nie należy. Nienawidził jej - ale czy mógłby ją też zabić? Chyba jednak nie wszystkich pozostałych, pomyślała, a podobno wszyscy zostali zamordowani, albo w każdym razie wiele osób, czego on by nigdy nie zrobił. Jest neurotyczny, zwariowany, jest fanatykiem, beznadziejnym fantastą, ale nie brutalem, to by do niego nie pasowało, nigdy, a ja go kocham. Kocham go tak nieskończenie. I nigdy nie przestanę. Łzy, wyzwolone pod wpływem napięcia, strachu i kompletnie rozpaczliwego położenia, znów popłynęły po policzkach Geraldine. Dlaczego akurat jej musiało się to przytrafić? śeby tak beznadziejnie pokochać mężczyznę i nie otrzymać od niego nic w zamian? Płacząc, weszła do niewielkiej recepcji hotelu, gdzie prawie byłaby się zderzyła z Phillipem. W absurdalny sposób powtórzyła się sytuacja z
godzin południowych: zderzyli się w wąskich drzwiach The Fox and The Lamb i oboje się przerazili. Tyle że teraz było odwrotnie, to ona wchodziła z dworu, a on był w środku. Wyglądał blado i nawet w ponurym świetle mogła dostrzec, jaki jest spięty. W recepcji siedziała ciekawska dziewczyna i gapiła się na nich. - O, Geraldine, jesteś - powiedział nerwowo - czekam na ciebie. Czy mógłbym z tobą porozmawiać? Chciał objąć ją ramieniem, ale uchyliła się szorstko. - Właściwie szykuję się już do wyjazdu. Kupiłam sobie tylko prowiant na podróż. 244 Phillip spojrzał na butelki z wodą mineralną, które trzymała pod pachami. Uśmiechnął się. - Woda mineralna! Czy ty jeszcze w ogóle cokolwiek jesz? Nie miała ochoty przechodzić na ten lekki ton rozmowy. - Moja figura to mój kapitał. Nie chciałam żyć w ten sposób z powodów zawodowych, ale ponieważ najwyraźniej nie jest mi dane prowadzić bogatego życia prywatnego... Nie chciał kontynuować tego wątku. Uśmiech na jego twarzy ponownie zgasł, jego ruchy zdominowała nerwowość. - Geraldine, to ważne. Czy moglibyśmy porozmawiać z dziesięć minut? Wskazała mały zestaw wypoczynkowy blisko wejścia, ale on pokręcił przecząco głową.
- W cztery oczy. Pójdziemy do ciebie czy do mnie? Ten wielokrotnie używany zwrot wcale jej nie rozbawił. - Do mnie - powiedziała, po czym weszli gęsiego po wąskich skrzypiących schodach. - Geraldine, mam ogromny problem - zaczął, ledwie zamknęli za sobą drzwi. - Słyszałaś o tych morderstwach w Stanbury House? Strach ją obleciał, jakby prąd przez nią przebiegł, nagle i boleśnie. Po prostu to wiedziała. Czy istotnie kocha oszalałego wielokrotnego zabójcę? Kiedy trzy kwadranse później Phillip wyszedł z jej pokoju, nadal nie znała odpowiedzi na to pytanie. Oczywiście, że gwałtownie zaprzeczył, jakoby miał cokolwiek wspólnego z tą niepojętą tragedią. - Dobry Boże, co ty sobie o mnie myślisz? - zapytał. Chodził po pokoju tam i z powrotem i raz po raz przeczesywał sobie ręką włosy, aż wreszcie zaczęły mu odstawać od głowy śmiesznymi obwarzankami. Geraldine wcześniej w ogóle nic nie powiedziała, patrzyła na niego tylko, a on musiał wyczytać w jej oczach strach i zwątpienie, natychmiast bowiem zorientował się, jakie myśli chodzą jej po głowie. - Patricia Roth była w moim przekonaniu wstrętną, egocentryczną, do głębi zarozumiałą wiedźmą, ale to nie powód, żebym miał ją zabić! 245 Jestem człowiekiem takiego pokroju, że podnoszę dżdżownice na ulicy i wsadzam je z powrotem do ziemi! Nie chodzę do ludzi i nie urządzam im krwawej łaźni!
- Czy Patricia jest wśród ofiar? - Nie mam pojęcia. Skąd mam to wiedzieć? Cała wieś o tym mówi, ale każdy opowiada co innego. Niektórzy utrzymują, że są tam same trupy, inni mówią, że kilka osób przeżyło. Nikt jednak nie wie, kto żyje, a kto został zabity. - Jeśli jeszcze ktoś żyje - powiedziała Geraldine - to on lub ona opowie policji o twoich odwiedzinach w Stanbury House. - Stała pośrodku pokoju, nadal trzymając w ramionach butelki z wodą niczym tarczę ochronną. - Stwierdzą, że miałeś motyw. - Motyw, żeby szaleć tam jak jakiś opętaniec? Co mi to da, jeśli okaże się, że Patricia nie żyje? Albo jej mąż? Albo dzieci? Nie przybliżę się w ten sposób do celu. Dla mnie ważne jest tylko to, że jestem synem Kevina McGowana. Patricia nie odgrywa tu żadnej roli. Znużona Geraldine na chwilę zamknęła napuchnięte oczy. Phillip czyni teraz takie wyznanie. Ale wcześniej wręcz nachodził Patricię, mając nadzieję na wsparcie, którego ta kobieta wcale nie chciała mu udzielić. - Wszyscy widzieli, jak fanatycznie się zachowywałeś - powiedziała - i dlatego nietrudno będzie sobie wyobrazić, że działałeś pod wpływem nienawiści i z chęci zemsty. To wystarczy jako motyw. Phillip wreszcie się zatrzymał, schylił głowę. - I dlatego jestem tutaj. Potrzebuję twojej pomocy. Geraldine spojrzała na niego wyczekująco. - Czy nie mogłabyś zdjąć tych okularów - zapytał nerwowo. - Irytuje
mnie, że nie widzę twoich oczu. - Nie - odparła. Phillip westchnął. - Okay. Okay, Geraldine, sprawa wygląda tak: siedzę w jeszcze głębszym bagnie, niż myślisz. Bo jest faktem, że tam dzisiaj byłem. Byłem w parku w Stanbury House. 246 Prawdę mówiąc, Geraldine nie była właściwie przerażona. Ponieważ wałęsał się tam praktycznie co dzień, byłoby raczej niezwykłe, gdyby dzisiaj odstąpił od swojego zwyczaju. - Wcześniej o tym nie wspomniałeś - powiedziała mimo to. - Powiedziałeś, że chciałeś pojechać do Leeds, i... Przerwał jej niecierpliwie. - Tak. Później. Ale wcześniej byłem właśnie tam. - Czy ktoś cię widział? - Tym razem byłem nie tylko pod bramą. Wszedłem do parku od tyłu. Spotkałem tam jedną z kobiet. Tę nieszczęsną grubaskę. Geraldine pokręciła głową. - Nikogo tam nie znam. - Nieważne. Usiadłem obok niej i rozmawiałem z nią przez kilka minut. Była taka trochę... nieobecna. Potem pojawił się jej mąż, który ją zawołał. - Czy on cię też widział? - Chyba nie. Ale może mu o mnie opowiedziała. Wszyst ki m mo-
gła opowiedzieć, że tam byłem, dlatego nie mógłbym czuć się bezpiecznie nawet wtedy, gdyby się okazało, że znajduje się ona wśród ofiar. Ona albo jej mąż. Chyba że nikt nie przeżył. - Jeśli policja wezwie cię na przesłuchanie, radzę ci natychmiast przyznać się, że tam byłeś, bo jeśli to przemilczysz, a oni mimo to jakimś cudem się o tym dowiedzą, dopiero wtedy ściągniesz na siebie podejrzenia. Przytaknął jej z miną nieszczęśnika. - Najprawdopodobniej masz rację. Geraldine starała się, żeby jej głos brzmiał chłodno. - A czego spodziewasz się po mnie? Phillip znowu zaczął chodzić tam i z powrotem. - Według moich obliczeń, kiedy spotkałem grubaskę w parku, mogło być około dwunastej. Może nawet kilka minut później. Wydaje mi się, że kiedy stamtąd odszedłem, nie było jeszcze pół do pierwszej. Pewnie jakoś po tym musiała.... dokonać się ta straszna rzeź. 247 - Ty tak przypuszczasz. A może stało się to w chwili, gdy właśnie tam byłeś? Może ta grubaska i jej mąż są jedynymi osobami, które przeżyły? Albo przyszła na nich kolej później? - To możliwe, ale ja w to nie wierzę. Dom tak spokojnie spoczywał w słońcu. Nie wierzę, że człowiek niczego nie zauważa, gdy jakiś wariat zarzyna paru ludzi. Przypuszczam, że to wszystko stało się już po moim odejściu.
- Przypuszczam, przypuszczam! Przypuszczenia nie są... Phillip przerwał jej gniewnie: - Wiem o tym! Wiem, do diabła, że poruszam się po omacku i że to wszystko może wyglądać dla mnie jeszcze mniej korzystnie, niż mi się wydaje. Ale od czegoś muszę zacząć, a muszę zdecydować się na to, co brzmi najbardziej prawdopodobnie. Gdy odchodziłem ze Stanbury House, żyły tam przynajmniej jeszcze dwie osoby: grubaska i jej mąż. I nic, ale to nic, nie wskazywało na to, że w tym samym momencie gdzieś na terenie posiadłości ktoś popełnia zbrodnię albo popełnił ją chwilę wcześniej. Dlatego też wychodzę z założenia, że sprawca, bądź sprawcy, zaatakował później. Jakoś po pół do pierwszej w południe. W tym momencie Geraldine zrozumiała, czego chce od niej Phillip. - Potrzebujesz alibi - powiedziała. - Tak, na czas po pół do pierwszej, owszem. Geraldine usiłowała zrekonstruować w pamięci, co wydarzyło się w południe. - O której spotkaliśmy się na dole? Najwyraźniej już się nad tym zastanawiał. - Była za kwadrans trzecia. Wiem, bo gasząc silnik, spojrzałem na zegar w samochodzie. - Gdzie byłeś między pół do pierwszej a za kwadrans trzecia? To bądź co bądź ponad dwie godziny. - Mówiłem ci, że właściwie chciałem pojechać do Leeds, bo miałem zamiar skontaktować się z jakimś adwokatem.
- Nie znasz żadnego adwokata w Leeds. Nie byłeś umówiony. To brzmi dość... niewiarygodnie. 248 - Wiem. Ale tak właśnie było. Byłem trochę roztargniony. Po prostu pojechałem przed siebie, a po drodze próbowałem dodzwonić się do przyjaciela, żeby podał mi adres jakiegoś adwokata w Leeds. Ale nie odbierał. - Nawet gdyby odebrał - powiedziała Geraldine - nie udałoby mu się tak od ręki załatwić ci wizyty u znajomego adwokata. Wszystko to był przecież jakiś twój idiotyczny pomysł! Phillip bezradnie podniósł ręce. - Jasne. Wiesz, jestem pewien, że praktycznie każdy człowiek znalazł się kiedyś w sytuacji, w której działa w oszołomieniu i głupio, i pojmuje to dopiero później - tak jak ja dzisiaj w południe – po czym postanawia się najpierw uspokoić, a potem wymyślić nową strategię. Kiedy jednak nagle musisz zdać relację policji, co robiłeś w konkretnym momencie, taka w gruncie rzeczy zwykła opowieść zaczyna naraz brzmieć bardzo podejrzanie. Słowa Phillipa brzmiały przekonująco, a Geraldine mimo to nie mogła wyzbyć się podejrzeń. Wprawdzie w tym momencie Phillip był zdenerwowany, zarazem jednak rozważny i myślący. Ale znała go przecież także z innej strony. Fanatycznego, rozgorączkowanego, nieczułego na żadne logiczne argumenty. Czy w takim stanie ducha byłby zdolny do przemocy?
- Gdzie byłeś przed południem? - zapytała. - Zapuściłem się dość daleko. W jakiejś zapomnianej przez Boga dziurze zjadłem brunch w pubie. A potem pojechałem do Stanbury House. - Nie możemy twierdzić, że przez całe przedpołudnie byliśmy razem - powiedziała Geraldine. - Gdybyś musiał wymienić nazwę tego pubu, a policja postanowiłaby zasięgnąć tam informacji, powiedzą, że byłeś sam. Także ta grubaska ze Stanbury House, o ile jeszcze żyje, widziała cię samego. - Wymyśliłem pewną wersję - powiedział Phillip - i modlę się, żeby zabrzmiała wiarygodnie. Wróciłem z brunchu i przyjechałem po ciebie do hotelu. Mniej więcej kwadrans po dwunastej. Mam nadzieję, że w tym czasie nie siedziałaś na widoku w jadalni i nie jadłaś obiadu? 249 Geraldine uśmiechnęła się lekko. - Wiesz, że właściwie nigdy nie jem. Przez cały czas byłam w swoim pokoju. - Okay. Bardzo dobrze. A więc przyjechałem po ciebie. Zamierzaliśmy... odbyć... ostatnią rozmowę. Ze względu na decyzję o rozstaniu... - Spojrzał na nią wyczekująco, najwyraźniej niepewny, jak zareaguje na propozycję wykorzystania jej osobistej tragedii do skonstruowania swojego alibi. Nic na to nie odpowiedziała, a przez okulary przeciwsłoneczne nie mógł zobaczyć, czy łzy napłynęły jej do oczu. - W każdym razie chciałem potem pojechać jeszcze raz do Stanbury House - ciągnął
wreszcie dalej - jak co dzień. Ty byłaś podrażniona, bo twoim zdaniem powinienem zapomnieć w końcu o tej całej historii i dać sobie spokój. Zaparkowałem samochód spory kawałek od bramy, obok ruiny dawnego muru. Tam zresztą znajdą ślady opon. Ty zostałaś w aucie, bo po prostu nie chciałaś mieć z tym wszystkim nic wspólnego. Ja udałem się do parku, gdzie natknąłem się na grubaskę. Wróciłem potem do ciebie, mniej więcej po półgodzinie. Jeździliśmy trochę tu i tam, zatrzymaliśmy się potem gdzieś pośród łąk i stad owiec. I rozmawialiśmy. O nas, o naszym związku, o wszystkim, co się nam nie udało. - W którym dokładnie miejscu to było? - zapytała Geraldine. Phillip się zastanawiał. - Myślę, że nie musimy wiedzieć tego tak dokładnie. Czy w takiej sytuacji człowiek wie, na skraju której łąki się zatrzymuje? Powiem, że pojechałem w kierunku Leeds, co zresztą odpowiada prawdzie. Gdzieś w połowie drogi skręciłem w jakąś polną dróżkę. Mniej więcej na wysokości Sandy Lane. No tak, i tam rozmawialiśmy o wszystkim, co nas dotyczy. - A później wróciliśmy tutaj? - Tak, mniej więcej za kwadrans trzecia. Zresztą od tej chwili auto znów tutaj stoi, musimy więc trzymać się faktycznego czasu. - Jeżeli jednak ktoś widział, jak wysiadałeś, będzie mógł zeznać, że ja nie wysiadałam. 250 - Wysiadłaś dwie, trzy minuty później. Byliśmy pokłóceni. Płakałaś
i nie chciałaś, żeby cię ktoś zobaczył... Urwał. Jak wybornie się to wszystko zgadza, pomyślała Geraldine. Pełna smutku i niechętnego podziwu dla jego zimnej krwi. - Problem polega na tym - powiedział Phillip - że przecież spotkałem cię w recepcji. Skąd akurat wracałaś? Czy ktoś cię widział? Geraldine pokręciła głową. - Nie wydaje mi się. Właściwie chciałam tylko powiedzieć recepcjonistce, że wyjeżdżam. Dzwoniłam kilka razy, ale nikt nie reagował. Właśnie w chwili gdy wchodziłeś do hotelu, ja wracałam do pokoju, żeby się spakować. A potem zamierzałam jeszcze raz zejść do recepcji. - Dobrze. Wobec tego poszliśmy oboje do twojego pokoju, rozmawialiśmy jeszcze przez chwilę... Jakbyś kiedykolwiek był skłonny tyle ze mną rozmawiać! - A gdzie byłeś w rzeczywistości? - zapytała. - W swoim pokoju. Usiłowałem się trochę przespać, ale mi się nie udało. Jakąś godzinę temu wałęsałem się trochę po wsi i wtedy usłyszałem o zbrodni. Zaraz potem wróciłem tutaj i czekałem na ciebie. Auto przecież jeszcze stało. Wiedziałem, że nie odjechałaś. - Po południu ja też byłam tylko w swoim pokoju - powiedziała Geraldine. - Raz tylko zeszłam na krótko do recepcji, żeby się wymeldować. Później poszłam do sklepu, żeby kupić wodę, jedynie i... no, resztę już przecież znasz. - Tak - powiedział - resztę znam.
Stali naprzeciw siebie. W milczeniu. - Pomożesz mi? - zapytał wreszcie. - Właściwie chciałam pojechać do Londynu. - Proszę! - Nie mam już pokoju. - Wprowadź się z powrotem do mnie. Uzasadnisz zmianę decyzji naszą ostatnią próbą pogodzenia się. Ale nie zostawiaj mnie teraz samego. 251 - Czy ty właściwie wiesz, czego ode mnie żądasz? - Tak. Geraldine odstawiła wreszcie butelki z wodą. Ten ruch oznaczał kapitulację. - Zrobię to - powiedziała. - Wiem, że popełniam błąd, ale zrobię to. Nagłym gestem zdjęła okulary, a on zobaczył jej napuchnięte zrozpaczone oczy. - Cholera jasna - powiedziała w nietypowy dla siebie, brutalny sposób - w końcu to znowu ja będę cierpieć!
5
Geraldine istotnie była zmuszona przeprowadzić się do Phillipa, gdyż w jej pokoju miał późnym popołudniem ktoś zamieszkać, a poza tym nie było niczego wolnego w tym niewielkim pensjonacie. Pomieszczenia, które pozostawały jeszcze do dyspozycji, zostały wynajęte przez policję w celu ulokowania osób, które uniknęły rzezi, jaka w południe dokonała się w Stanbury House: dla Jessiki, Leona i Evelin. Pokój przydzielony wcześniej Geraldine otrzymała Jessica. Znalazła się tam około szóstej po południu i zaczęła układać w szafie rzeczy, które pośpiesznie spakowała w Stanbury House: trochę bielizny, kilka Tshirtów, spodni i swetrów. Resztę zabierze stamtąd przed samym odjazdem. Już za kilka dni. Ledwie mogła się doczekać powrotu do Niemiec. Zabrała koc dla Barneya i położyła go w rogu pokoju. Zupełnie wyczerpany piesek skulił się i zasnął głęboko. Wymęczyło go poczucie zagrożenia, mnóstwo ludzi i całodniowe napięcie. To było ponad jego siły i cały jego świat się zachwiał. Szczeniak wręcz uciekł w sen. Jessica żałowała, że nie może pójść w jego ślady, chociaż gorąco tego pragnęła. Była śmiertelnie zmęczona. Zarazem jednak jej nerwy wibrowały, nie pozwalając uspokoić się ani na sekundę. Czuła suchość w ustach, 252 ponieważ przez całe popołudnie rozmawiała. Najpierw z nadkomisarzem Normanem, później z policjantką, a jeszcze później z panią psycholog. Wszystkim opowiadała wciąż to samo jak wciąż od nowa puszczana płyta, która nagle zaczyna się zacinać. Pani psycholog chciała przede
wszystkim poznać wzajemne relacje trzech par małżeńskich i dzieci, ale po każdym kolejnym świdrującym pytaniu Jessica czuła coraz silniejsze bóle głowy. Wreszcie poprosiła o aspirynę, która wcale jej nie pomogła. W pewnym momencie powiedziała więc, że już dłużej nie może zeznawać. - Bardzo mi przykro. Potwornie boli mnie głowa i zaczynam widzieć wszystko podwójnie. Mam problem ze zrozumieniem pani pytań. Po prostu już dłużej nie dam rady. Pani psycholog wykazała dużo zrozumienia. - Oczywiście. Nic dziwnego. Przeżyła pani dzisiaj koszmar i prawdopodobnie jeszcze do pani nie dotarło, co się stało. Myślę, że powinna pani wreszcie zostać sama. - Dziękuję - powiedziała Jessica, ale podziękowała za tabletki uspokajające zaoferowane przez rozmówczynię. Była przekonana, że jej nie pomogą, a przyszłemu dziecku mogą tylko zaszkodzić. Chciałaby porozmawiać z Evelin albo z Leonem, ale nie udało jej się z nimi zobaczyć. Evelin zawieziono do szpitala, gdzie miała zostać na noc. Wprawdzie czuła się już lepiej, ale jeszcze wymagała opieki lekarskiej. Leon nadal rozmawiał z nadkomisarzem Normanem. Później, powiedziała pani psycholog, zawiozą go również do szpitala, żeby mógł zobaczyć córkę Sophie. Noc spędzi jednak w tym samym pensjonacie co Jessica. Jessica zastanawiała się, jak on się czuje. Zanim go poinformowano, co się stało, wyprowadzono ją z salonu. Miała jeszcze przed oczami jego
bezrozumną twarz, słyszała jego głos. - Hej, Jessico! Zostań! Co tu się dzieje? Czy ktoś mógłby mi powiedzieć, co t u si ę dzi ej e? Dwaj policjanci zawieźli ją i Barneya do wsi. Musiała rozejść się wieść, że przywiozą ją do The Fox and the Lamb - prawdopodobnie rozgadali to właściciele hoteliku - gdyż zgromadził się przed nim pokaźny tłum 253 ludzi. Rozstąpił się na widok policyjnego auta i gdy Jessica wysiadała, zaległa absolutna cisza. Później zaczęły błyskać aparaty fotograficzne, a jeden z policjantów natychmiast zasłonił ją sobą, drugi tymczasem odpychał fotografów. - Do diabła! - mruknął policjant - prasa jest tym razem nadzwyczaj szybka! Znalazłszy się wreszcie w dającej poczucie bezpieczeństwa ciszy swojego pokoju, Jessica odetchnęła z ulgą. Chyba z piętnaście minut leżała na łóżku, mając nadzieję, że zdoła się odprężyć i zapanuje nad przeszywającymi bólami głowy, co jednak jej się nie udało. Wstała więc i zaczęła układać rzeczy w szafie. Układała je zaś z taką pedanterią, jakby w uporządkowanych stertach swetrów i T-shirtów mogła znaleźć oparcie dla wzburzonej duszy. Na dnie torby leżało oprawione w ramki zdjęcie Alexandra. W Niemczech stało w domu na jej biurku w lecznicy, zabrała je też ze sobą do Anglii, aby czuć się bardziej swojsko w Stanbury House. Teraz wylądowało tutaj, w małym odrapanym pensjonacie, do którego ją wykwate-
rowano, gdyż koszmar wywrócił do góry nogami całe jej życie. Mężczyzna ze zdjęcia nie żyje. Już kilkakrotnie w ciągu tego nieskończenie długiego męczącego popołudnia chciała zostać sama, żeby w końcu dać upust rozpaczy. Ból tkwił w Jessice niczym twardy korek, nieruchomy i zbyt duży dla niej, pragnęła więc, żeby łzy przyniosły jej ulgę. Chociaż w końcu została wreszcie sama, nie udało się jej rozpłakać. Nie udało się jej nawet sprawić, żeby przepłynął przez nią ból, żeby mogła poczuć go każdym włóknem ciała. Była zablokowana, nie mogła do niego dotrzeć. Przez chwilę poczuła się tak, jakby również wszystko inne uległo stagnacji, jakby płuca przestały oddychać, a puls miał w jednej chwili ustać. - Możesz mówić - szeptała błagalnie - możesz oddychać. Z twoim sercem jest wszystko w porządku. Istotnie, odprężyła się. Postawiła zdjęcie na stoliku obok łóżka. 254 Dl acze go, d o di abł a, n i e mo gę si ę wr es zci e r ozpł akać? Rozległo się pukanie do drzwi. Jessica cicho zawołała „proszę”, nagle niepewna, czy chce kogokolwiek widzieć, choćby to mieli być Leon czy Evelin. Ale była to tylko pryszczata dziewczyna pracująca w hotelu. - Chciałam zapytać, czy przynieść pani do pokoju coś do jedzenia wymamrotała. Jej oczy zdradzały czystą ciekawość, a troskliwość miała zapewne swoje źródło w potrzebie zobaczenia „kogoś z nich”. Na dole w jadalni mamy co wieczór bufet, ale tam są teraz dziennikarze... pomyślałam więc, że pewnie nie będzie pani miała ochoty tam schodzić.
- O Boże, dziękuję, że mnie pani ostrzegła - powiedziała Jessica. Na pewno zostanę w pokoju. Ale nie chcę nic jeść. - Nic a nic? - Nie. Naprawdę nic. Rozczarowana dziewczyna wyszła. Zapewne wróciłaby chętnie na górę z tacą, aby przy tej okazji zadać parę pytań Jessice, która wyciągnęła się teraz na łóżku i znów zmagała z bólem głowy. Zareagowała z rozdrażnieniem, gdy chwilę później ktoś znów zastukał do drzwi. - Przecież powiedziałam, że niczego nie potrzebuję! - krzyknęła. Drzwi się uchyliły i w szparę wsunął głowę Leon. - Jessica? Usiadła. - Ach, to ty. Wejdź. Co z Sophie? Leon wszedł do pokoju i starannie zamknął za sobą drzwi. Był to wysoki silny mężczyzna, który zdawał się wypełniać sobą całą przestrzeń. Ale plecy miał zgarbione jeszcze bardziej niż w ostatnich dniach i sprawiał wrażenie człowieka, którego ogromny ciężar przygniata do ziemi. Post ar zał si ę o wi e l e l at - Jessica widziała, jak w wypadku Leona to stwierdzenie było prawdziwe. 255 - Usiądź - powiedziała, wskazując mu jedyny fotel w pokoju. Sama siedziała na łóżku i przyglądała się, jak Leon znużonym krokiem podchodzi do fotela i opada na niego. - Leży na oddziale intensywnej terapii - odpowiedział na jej pytanie
- połączona z jakąś aparaturą mnóstwem rurek i kabli. Takie maleństwo, taka chudzinka... Głos mu się załamał. Odwrócił wzrok. - Co mówi lekarz? - zapytała Jessica. Leon wzruszył ramionami. - Ma szansę. Ale nikłą. Straciła bardzo wiele krwi... śledzionę miała w strzępach, usunęli ją... - Bez śledziony można spokojnie żyć. - Wiem. - Przesunął obiema rękami po włosach. - Mój Boże - powiedział. - Obudziłem się dzisiaj rano i miałem rodzinę. śonę i dwie córki. Dwanaście godzin później jestem wdowcem, jedna córka nie żyje, druga walczy o życie, a lekarze nie dają jej zbyt wielkich szans. Wszystko się zmieniło... w tak krótkim czasie... tak nie do pojęcia nagle... - Tak - powiedziała Jessica - nie do pojęcia nagle. Tak właśnie. To niepojęte. Nierzeczywiste. Jak ze złego snu. - Zadaję sobie pytanie, kto robi coś takiego? Kto przychodzi i po prostu zarzyna kilkoro ludzi naraz? Kto coś takiego robi? Gdzie to jest możliwe? Patrzył na nią bez ruchu. Ku własnemu zdumieniu Jessica odnotowała, że ogromna bladość nie zaszkodziła świetnej aparycji Leona. Z trzech przyjaciół on jest najatrakcyjniejszy. Mężczyzna o szarmanckim uśmiechu, ciemnej barwie głosu, mężczyzna, za którym wszędzie podążają spojrzenia kobiet. A teraz na dodatek on jedyny przeżył. - Leżałem dzisiaj na łące pełnej kwiatów - rozpoczął niespo-
dziewanie inny temat - wśród owiec, pod błękitnym niebem, po którym od czasu do czasu przepływały postrzępione obłoczki. Bolało mnie serce, ale gdy tak leżałem, poczułem się lepiej. Wyobrażałem sobie, jak by to było zacząć wszystko jeszcze raz od nowa, bez żadnych obciążeń. Znaleźć 256 się jeszcze raz, na podobieństwo młodego człowieka, u progu życia, kiedy świat stoi przed tobą otworem. Pomyślałem... - urwał, bo pewnie zobaczył sam siebie, jak leży na tej łące, spogląda w niebo i pozwala wybrzmieć zatrważającym bólom w klatce piersiowej, po czym ogarnia go przerażenie pod wpływem myśli, które przemykają mu przez głowę ...pomyślałem, gdybym nie miał rodziny... Patricii i dzieci z mnóstwem żądań, oczekiwań i zobowiązań, które muszę wobec nich wypełniać... rozumiesz, myślałem, jak by to było, gdyby nagle zniknęły z mojego życia. Było to uczucie wielkiej ulgi, było tak, jakbym odzyskał dawno utracone lata życia i mógł zacząć wszystko od nowa... o Boże, a podczas gdy ja tak myślałem, ktoś przyszedł, zabił je i... - Spojrzał na Jessicę przepełniony rozpaczą, bez jakiejkolwiek nadziei, szary na twarzy z wyczerpania. - Nie chciałem niczego takiego. W najgorszych snach nie mógłbym sobie tego wyobrazić. Nieważne, w jak dużej mierze życie z Patricią stanowiło już tylko... fasadę, nigdy nie pragnąłbym jej śmierci. Nigdy bym nie chciał, żeby ktoś zabił ją w tak okrutny sposób. A dzieci... - Urwał, bezradny w poczuciu skruchy i winy. - Kochałem dzieci. Zawsze. Od dnia ich narodzin. Tylko że w ostatnich czasach byłem strasznie przepracowany. Nie potrafiłem już spełnić ich życzeń, nie potrafiłem
sprostać ich wyobrażeniu na mój temat. T at uś mo że ws zyst ko, zr o bi wszyst ko, ws zyst ko dopr owad zi do ł adu ! A prawda wygląda tak, że tatuś ma kłopoty i tkwi po uszy w długach... - Wiem - powiedziała Jessica - Evelin mi opowiadała. Leon zaśmiał się gorzko. - Tak, prawdopodobnie wszyscy o tym wiedzieli. Prosiłem Tima, żeby tego nie rozgłaszał, ale jak mogłem oczekiwać, że nie opowie nic żonie? - Nie wiem, czy jeszcze ktoś o tym wiedział. Dziwiło mnie tylko potem, że Patricią zachowywała się tak, jakby nie miała najmniejszych problemów. To znaczy, z pewnością byłam ciągle n o w a w waszym kręgu, ale przecież wy wszyscy od lat byliście przyjaciółmi. A z przyjaciółmi można chyba rozmawiać o takich sprawach? 257 - Patricia już taka była. Nigdy i w żadnej sytuacji nie pozwalała sobie na okazywanie słabości. I nie tolerowała jej również u innych. Od lat mam poważnie kłopoty finansowe, ale czy wiesz, kiedy odważyłem się o tym powiedzieć mojej żonie? Trzy dni temu! Trzy dni temu, w poniedziałek wielkanocny wieczorem zebrałem się na odwagę i wyznałem Patricii, że splajtowałem, a w moim biurze panuje zastój, że mamy mnóstwo długów na hipotece domu i nie potrafię spłacić kredytów, zalegam z odsetkami i musiałem pożyczyć od Tima pięćdziesiąt tysięcy euro. A wszystko to przeszło mi przez gardło tylko dlatego, że po prostu nie widziałem innego wyjścia. Naraz nie stać mnie było, aby płacić zajazdy córek na
kucykach, nie mogłem więc dłużej zatajać prawdy! Był to jeden z najgorszych wieczorów w moim życiu! - Spojrzał na Jessicę, ale takim wzrokiem, jakby patrzył przez nią na wskroś, a potem ni stąd, ni zowąd zmienił temat. - śeby tylko Sophie z tego wyszła! Boże drogi, żeby tylko z tego wyszła! Wstał, podszedł do okna. - Kto robi coś takiego? Kto, do diabła, coś takiego robi? Czy policja stawiała jakieś hipotezy? Ból głowy, który trochę zelżał, znów chwycił Jessicę. - Ten nadkomisarz Norman zasugerował, że może chodzić o jakąś historię związaną z naszą grupą. Leon wlepił w nią osłupiały wzrok. - Z naszą grupą? Myśli, że to ktoś z nas? - Wprost tego nie powiedział. Zdaje się jednak, że rozważa taką możliwość. - O cholera - zaklął Leon. - To nie do wiary! Jedno z nas? Kto by wchodził w grę? Ty, ja i Evelin! Co za bzdura! - I Ricarda. Ricarda również przeżyła, a ponadto nie można jej znaleźć. - Ricarda jest piętnastoletnią dziewczynką! - Ale podejrzewanie jej nie wydaje się bardziej absurdalne niż podejrzewanie nas! - To prawda. No, ładne rzeczy. Powiedziałbym, że ja stoję na pierwszym planie w świetle ramp, prawda? Jestem jedynym mężczyzną, który
258 przeżył. A podejrzewanie mężczyzn o brutalne zbrodnie przychodzi najłatwiej. Poza tym miałem ogromne długi u Tima, moje małżeństwo istniało wyłącznie na papierze, w niezbyt odległej przyszłości nie mógłbym już spełnić żadnego życzenia córek. Nic łatwiejszego jak po prostu zlikwidować rodzinę, a oprócz tego również faceta, który od wielu tygodni przystawia mi pistolet do skroni, żądając zwrotu pożyczki! - Zapominasz o Alexandrze. - Poczuła, że się dławi, musząc wymówić jego imię. - Alexander także nie żyje. - Świadek nie był mi potrzebny. Evelin gdzieś zwiała, a ciebie i Ricardy nie było! No, proszę! Wszystko się zgadza! - Ponownie opadł na fotel i zaśmiał się histerycznie. - Pan Norman będzie rad, że tak szybko udało mu się rozwiązać tę zagadkę! - Przez cały czas tylko leżałeś na łące? Leon pochylił się do przodu i obrzucił Jessicę surowym spojrzeniem. - Aha, więc ty naprawdę myślisz... Jessica poczuła, jak gniew w niej wzbiera. - Bzdura! - zaoponowała ostro. - Niczego takiego nie myślę. Ale owszem, masz rację, nadkomisarz może podejrzewać, że takie właśnie miałeś motywy, i kto wie, czy cię nie przemagluje. W każdym razie przygotuj się na to. Przypuszczam, że już cię wypytał, gdzie byłeś, ale wyobrażam sobie, że jego przesłuchanie może być bardziej dociekliwie i nieprzyjemne, jeśli rzeczywiście padnie na ciebie cień podejrzenia. - Cień podejrzenia! Jesteś naiwna. Cień podejrzenia już dawno padł
na nas wszystkich, skoro on istotnie myśli, że w naszym kręgu musi szukać mordercy. A ciebie pytał, gdzie byłaś? Na pewno pytał. Mnie również. Rozmawiałem z dyrektorem mojego banku, tego da się dowieść, trudniej jednak udowodnić, że znajdowałem się wtedy w odległości iluś mil od Stanbury. A potem? Potem naprawdę przez kilka godzin leżałem na łące. W pewnym momencie wstałem i trochę brodziłem po strumieniu. Pogłaskałem kilka owiec. Po raz pierwszy od wielu miesięcy pozwoliłem 259 sobie na zdystansowanie się od swoich problemów. Zachowywałem się tak, jakbym był sam na świecie, jak gdybym istniał wyłącznie ja, owce, łąka, niebo. Bardzo kłuło mnie serce, ale potem kłucia w cudowny sposób minęły. Ale na to wszystko nie mam oczywiście ani jednego świadka. Cholera! Ani jednego! - Leonie - odezwała się Jessica, ale on nie pozwolił się jej wypowiedzieć. - A ty? Co ty mu powiedziałaś? Bo przecież najprawdopodobniej znów łaziłaś godzinami po okolicy i również nikt cię nie widział?! - Tak właśnie. Tak mu to opisałam. Nie mogę przecież zrobić nic więcej. - Nie martwisz się, bo nie masz motywu, prawda? Dlaczego miałabyś dopuścić się takiej potworności? Miła, sympatyczna Jessica, która cieszy się na myśl o mającym przyjść na świat maleństwie i która nawet muchy by nie skrzywdziła! Która... - Do diabła! - Spojrzała na niego roziskrzonym z gniewu wzrokiem,
wściekła i zraniona. - Przestań tak ze mną rozmawiać! Straciłam męża. Moje dziecko straciło ojca. Nie chciałabym, żebyś mnie atakował tylko dlatego, że nerwy ci puszczają! Leon uspokoił się w jednej chwili. - Wybacz - poprosił - naprawdę, wybacz. - Już dobrze - powiedziała Jessica. Leon wstał ponownie. - To ten Phillip Bowen - powiedział. - Przez cały czas rozmowy z nadkomisarzem Normanem chodziło mi po głowie coś, co nie chciało się wykrystalizować. Byłem zbyt zszokowany, zbyt wytrącony z równowagi, ale cały czas wiedziałem, że coś w niej tkwi. Ten Phillip Bowen już raz wtargnął do naszego domu. Dwukrotnie groził Patricii. To fanatyk, obłąkaniec, wariat. Natychmiast zadzwonię do Normana i powiem mu o tym. - Leonie, bądź rozważny. Po co Phillip Bowen miałby zabijać tylu ludzi? - Bo ma nie po kolei we łbie! Posłuchaj, Jessico, z pewnością zgodzisz się ze mną, że to co się stało w Stanbury House, musi być dziełem 260 szaleńca! Bowen jest wariatem, który wymyślił sobie pewną idée fixe i objawił nam wszystkie symptomy obsesyjnej osobowości. - Wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy. - Na pewno masz tutaj numer telefonu Normana. Niech tymczasowo aresztuje Bowena. - Leon... - Numer!
Podyktowała mu go, po czym, gdy rozmawiał z Normanem, głęboko ukryła głowę w poduszce. Powłoczka pachniała proszkiem do prania, co w jakiś sposób nieco Jessicę pocieszyło.
6
Keitha bardzo zadziwiła reakcja Ricardy na wieść o masakrze w Stanbury. Nie umiał dokładnie powiedzieć, kto został zabity, ale wieś i okolicę obiegła pogłoska, że jest kilka ofiar. Tyle wiedział. Wiadomość ta dotarła nawet do odludnej zagrody, w której mieszkał z rodziną. Opowiedziała o tym podekscytowana siostra Keitha, a on z niedowierzaniem zadzwonił do kilku kolegów, którzy potwierdzili tę informację. Do jego matki, Glorii Mallory, oczywiście nic nie docierało. Siedziała jak obita w kuchni, w której jeszcze rano jadła śniadanie ze zdrowym mężem, i usiłowała pogodzić się z faktem, że być może do końca życia będzie obarczona osobą wymagającą pielęgnacji. Po południu zajrzała tu pielęgniarka środowiskowa i zaoferowała swoją pomoc na wypadek, gdyby Grega wkrótce wypuszczono ze szpitala, a opieka nad nim początkowo Glorię przerastała. W końcu wypiła z Keithem w pokoju dwie wódki, przy czym rozmawiali o tej krwawej zbrodni, która wstrząsnęła całą cudowną doliną Stanbury i przepełniła ją grozą.
- Nie do wiary - powtarzała pielęgniarka w chwilę - coś podobnego w naszej okolicy! Z tego co wiem, policja jeszcze nikogo nie aresztowała! Niektórzy ludzie we wsi wychodzą na dwór tylko w większych grupach! Keith, który założył, że Ricarda poszła do domu, w pewnym momencie nie mógł już wytrzymać z niepokoju. Musiał się w końcu czegoś 261 dowiedzieć, musiał sprawdzić, czy coś się jej stało. Kiedy wreszcie wieczorem powiedział, że musi jeszcze wyjść, siostra Keitha poczuła się urażona. - Jeśli uważasz, że możesz teraz zostawić mamusię samą - zauważyła zgryźliwie. Odpowiedział na to, że przecież o n a tu jeszcze jest i może zatroszczyć się o mamę. Gloria i tak siedziała wciąż bez słowa w kuchni. Keith pojechał najpierw do Stanbury House, zaparkował w pewnej odległości od domu i ostatni kawałek drogi pokonał pieszo. Kwietniowy wieczór był jasny, ciepły i tak spokojny, że jakakolwiek zbrodnia wydawała się niewyobrażalna. Jednak już sto metrów przed bramą spostrzegł tłum ludzi i taśmy policyjne, które wydzielały miejsce zdarzenia. Roiło się od samochodów i policjantów. Keith dojrzał nawet kilka psów policyjnych, prowadzonych przez wybujałe wysoko krzewy wzdłuż ruin muru wokół posiadłości. Zrozumiał, że nie uda mu się przedostać do domu, nie śmiał zresztą dowiadywać się o Ricardę od rozdrażnionych i jak się zdawało zniecierpliwio-
nych policjantów. W poczuciu rosnącej bezradności i strachu pojechał wreszcie do opuszczonej zagrody, która służyła mu jako drugi dom. Było to jedyne miejsce, w którym spodziewał się znaleźć Ricardę. Kiedy zobaczył ją na sofie skuloną i owiniętą w pled, z podwiniętymi nogami i ze śladami łez na policzkach, z uczucia ulgi aż chciało mu się krzyczeć. Usiadł obok niej i wziął ją w ramiona, przytulił mocno i zaczął kołysać, opowiadać o matce i jej szoku. A potem powiedział, jak bardzo mu przykro, że nic nie wyszło z ich wspólnego życia w Londynie. - Ale to nie znaczy, że pewnego dnia nie zaczniemy jeszcze razem mieszkać. Tylko nie teraz, rozumiesz? Nie mogę zostawić mamy samej. Tak czy inaczej rodzi się teraz pytanie, co dalej z gospodarstwem. Nie wyobrażam sobie, żeby moja siostra sobie z tym wszystkim poradziła. To po prostu... stało się tak nagle. Musimy wymyślić, jak to ma być dalej. Ricarda potakiwała. Keith zapytał, czy jadła coś od rana, od chwili postoju w przydrożnym zajeździe, a ona tym razem pokręciła przecząco 262 głową. Oczywiście w stodole znów nic nie było. Zirytowało go, że nie pomyślał o zabraniu ze sobą przynajmniej jakichś owoców, ale przecież nie był nawet pewny, czy ona żyje. No dobrze, o jedzenie można się zawsze postarać. Trudniejsze wydawało mu się poinformowanie Ricardy o tym, co wydarzyło się w Stanbury House. Tak ostrożnie krążył wokół tematu, że dziewczyna przez chwilę w ogóle nie rozumiała, do czego Keith zmierza, a kiedy już wreszcie pojęła, krnąbrny i obrażony wyraz jej twarzy w ogóle się nie zmienił.
- Kręcił się tam jakiś wariat? Wiesz, czy Patricia żyje? Nie brzmiało to tak, jakby ubolewała nad tym faktem. Keith potrząsnął głową. - Nie mam pojęcia. Policja nie wydała jeszcze oficjalnego komunikatu i jak zwykle każdy we wsi opowiada co innego. Może zresztą nie żyje tylko jedna osoba i wszystko jest wyłącznie rozdmuchane. Ni e żyj e t yl ko j edna osoba... Ta uwaga jemu samemu wydała się nieskończenie absurdalnie. - No cóż, wobec tego mam nadzieję, że to właśnie Patricia - oznajmiła Ricarda. Keith spojrzał na nią z przerażeniem. Czy ona wie, co mówi? Czy w ogóle ma świadomość, co się tam wydarzyło? Nie dopuszcza tego do siebie, pomyślał, kompletnie się wyobcowała. Uznał, że stan Ricardy jest niepokojący, nie wiedział jednak, jak temu zaradzić. - Wiesz - powiedział po chwili - nie powinnaś tu zostawać. Do naszego domu nie mogę w tym momencie nikogo wprowadzić, ale mógłbym się dowiedzieć, gdzie zakwaterowali twoich ludzi. Wtedy mogłabyś dołączyć do nich. Ricarda pokręciła głową. - Twój ojciec na pewno strasznie się o ciebie martwi – usiłował przekonać ją Keith. - Przecież w ogóle nie wiesz, czy mój ojciec jeszcze żyje - powiedziała. Najwyraźniej jednak coś do niej dotarło, ale z rezerwą podchodziła
do tych wszystkich straszliwych skutków, jakie rysowały się po opowieści 263 Keitha. Również kiedy mówiła o ojcu, jej mina w ogóle się nie zmieniła. - Na pewno żyje - powiedział Keith, chociaż wcale nie był o tym przekonany - i dlatego myślę, że powinnaś... - Nie - powiedziała ze zdecydowaniem, którego do tej pory jeszcze u niej nie znał. - Nie wrócę do nich. Nigdy. - Posłuchaj! - Keith zaczął tracić cierpliwość. - Tam naprawdę stało się coś złego. Ja też nie znam szczegółów, ale wygląda na to, że jakiś czubek poderżnął gardła paru twoim znajomym, a potem prysnął. Niezależnie od tego, co masz przeciw nim, tam jest teraz twoje miejsce! - Nie mam już z nimi nic wspólnego. - Nie możesz wiecznie siedzieć w tej stodole! - Nie odpowiedziała. Nie mogę zabrać cię do siebie. Mama jest kompletnie wykończona, w tym momencie nie mogę więc przedstawić jej zupełnie obcego człowieka. Rozumiesz to czy nie? Uśmiechnęła się lekko, robiąc bardzo drwiącą minę. - Jasne. Jasne, że rozumiem. Po prostu już dawno odstąpiłeś od naszych zamiarów. - Bzdura. To w ogóle nieprawda! Ale do pioruna, mój ojciec leży w swego rodzaju śpiączce i nikt nie wie, kiedy i jaki się z niej obudzi. Nie mogę przecież udawać, że nic się nie stało! Spojrzał na nią i odniósł wrażenie, że jest innego zdania. Zrozumiał, że Ricarda ma z nich dwojga znacznie bardziej radykalne nastawienie.
Zerwała z rodziną, przynajmniej z ojcem i macochą, a zrobiła to z nadzwyczajną konsekwencją i uporem, który nawet w tej dramatycznej sytuacji odcinał jej możliwość powrotu. On ani przez chwilę nie miał wątpliwości, gdzie w kryzysowej sytuacji jest jego miejsce. - Musisz coś zjeść - powiedział najłagodniej, jak umiał - i czegoś się napić. Wziąć prysznic, włożyć świeże ubranie. To wszystko. Co zamierzasz na dłuższą metę robić w tej stodole? - Nie wrócę - tylko tyle udało się wydobyć z Ricardy. - Ja nie mogę tu zostać. 264 - Wiem. Keith westchnął. Nie docierał do niej. Kompletnie zamknęła się w sobie. Było chyba około dziewiątej. Jeszcze pół godziny może tu zostać, ale potem musi pilnie wracać do domu. Siostra i tak jest już na niego zła. Siedzi tam z Glorią, która zachowuje się podobnie do Ricardy - pogrążona w całkowitej obojętności - i przeklina go, myśląc pewnie, że włóczy się gdzieś i wymiguje od obowiązków. On naprawdę bardzo lubi Ricardę, ale w tej chwili nie chciałby ponosić za nią odpowiedzialności. Ten cholerny dzień przyniósł ze sobą same okropności. Keith siedział więc, trzymał Ricardę w ramionach, a na dworze zapadała noc. Czarna i gwieździsta.
7
Następnego przedpołudnia dwaj policjanci przywieźli Evelin do The Fox and The Lamb. Wcześniej nadkomisarz Norman był u Jessiki i wypytywał ją o Phillipa Bowena. - Pan Roth podrzucił nam wczoraj wieczorem ciekawy trop - powiedział Norman. - Dziwne, że w trakcie naszej rozmowy pani w ogóle nie wspomniała o panu Bowenie i jego najwyraźniej bardzo gwałtownych wystąpieniach w Stanbury House! Jessica nie zmrużyła w nocy oka, a bóle głowy dokuczały jej równie mocno jak wczoraj. Zamiast zjeść śniadanie, połknęła tylko dwie aspiryny. Miała mdłości i odbierała Normana jako agresywnego i nieprzyjemnie natarczywego. - Leon również przypomniał sobie o tym dopiero po rozmowie z panem - zauważyła. Norman skinął głową, ale z jakiegoś powodu nie był jednak przekonany. Jakby widział jakąś różnicę w tym, że to Jessica nie od razu przypomniała sobie o Phillipie, a nie Leon. 265 - Pan Bowen mieszka zresztą przez przypadek w tym samym hotelu - powiedział. - Już u niego byłem, ale jeszcze leżał w łóżku. Właśnie się
ubiera. Mam do niego wiele pytań. - Nie wydaje mi się, żeby okazał się pożyteczny jako źródło informacji - odparła Jessica. Norman spojrzał na nią z zaciekawieniem. - Nie? Dlaczego pani tak myśli? - Bo nie miał nic wspólnego z naszymi układami w Stanbury House, w czym pan, jeśli dobrze zrozumiałam, upatruje motywu zbrodni. Nie istnieje też żaden inny powód, dla którego pan Bowen musiałby zabijać choćby jedno z nas, nie mówiąc od razu o pięciu osobach. Odpada również trzeci wariant, wariant oszalałego mordercy. Phillip Bowen nie jest wariatem. - Jakie różne mogą być jednak oceny - powiedział Norman. - Pan Roth określił Phillipa Bowena właśnie jako... wariata. Opętanego absurdalnym pomysłem, że jest synem z nieprawego łoża tego bardzo znanego dziennikarza telewizyjnego Kevina McGowana. I że ma prawo do odziedziczenia Stanbury House. Podobno nieraz się z tym naprzykrzał pani Roth i innym osobom z kręgu przyjaciół. Poza tym przed przyjazdem wszystkich państwa wtargnął ponoć do domu i przeprowadził bardzo dokładną inspekcję wszystkich pomieszczeń. - Wt ar gnął to niewłaściwe słowo - poprawiła go Jessica. - Wpuściła go pani Collins, sprzątaczka. - Podejrzewam, że porządnie jej nakłamał, żeby to zrobiła. Prawda? - Jessica zamilkła. Norman pokiwał głową. - Wydaje mi się, że wszystko to brzmi tak, jakby Bowen miał nie po kolei w głowie. Ale to nie znaczy,
że już zdecydowałem, iż to on jest sprawcą, jak to zrobił pan Roth, któremu ten fakt wydaje się oczywisty. My jesteśmy jeszcze na samym początku śledztwa. Ta rozmowa odbywała się w pokoju Jessiki. Zanim Norman wyszedł, przystanął jeszcze w drzwiach. - Wczoraj późnym wieczorem byłem ponownie w Leeds, w szpitalu u pani Burkhard. Evelin Burkhard. Dowiedziałem się kolejnego ciekawego szczegółu. 266 Jessica spojrzała na niego. - Pani Burkhard spotkała się wczoraj wieczorem w parku Stanbury House z panem Bowenem - ciągnął Norman - który najwidoczniej znów ukradkiem wałęsał się po posiadłości. Zdaniem pani Burkhard było to około południa. Mniej więcej dwadzieścia minut później weszła do domu, bo wezwał ją mąż. Bowen został w miejscu, w którym się spotkali. Po wstępnych oględzinach naszego lekarza sądowego zbrodni dokonano jakoś między pół do pierwszej a pół do trzeciej. Jeśli Bowen nie będzie miał na ten czas alibi, może być mieć problemy. - Norman skinął Jessice głową. - Możliwe, że później zechcę zadać pani kilka pytań. Będzie pani w hotelu? Jeszcze zanim nadkomisarz wyszedł, Jessica zaczęła się zastanawiać, czyjego ostatnie zdanie było pytaniem czy też poleceniem. Niespełna godzinę później przyjechała Evelin. Piły herbatę. Jak w każdym angielskim salonie, również w sypial-
niach pensjonatu The Fox and The Lamb znajdował się czajnik, koszyczek z mnóstwem torebek herbaty najrozmaitszych gatunków, torebeczki z cukrem i mleczko w proszku. Jessica zawsze bardzo lubiła ten zwyczaj, nigdy jednak nie była za niego równie wdzięczna jak teraz. śeby się czegoś napić, nie musiała schodzić do jadalni i narażać się na spotkanie z jakimś dziennikarzem. Evelin miała na sobie jedną ze swoich workowatych szat, a wokół szyi szal, który sprawiał nieco dramatyczne wrażenie. Była bardzo blada, ale wyglądała jak zwykle: jak wystraszony króliczek. Z jej oczu zniknęło już jednak to nieruchome spojrzenie i irytujące odrętwienie, w którym to stanie Jessica znalazła ją w maleńkiej łazience na poddaszu. Chociaż w pokoju nie było zimno, Evelin ściskała filiżankę oburącz, jakby chciała się o nią ogrzać. - Wszyscy policjanci byli wobec mnie bardzo mili – powiedziała również pani psycholog, która ze mną rozmawiała, i lekarz w szpitalu. Jest mi tak trudno udzielać im wszystkim właściwych odpowiedzi. Mam luki w pamięci. Widzę krew i same trupy, potem jest wielka pustka, później znów siedzę w salonie w Stanbury House, jest tam lekarz i policjantka, 267 a po pewnym czasie zjawia się pani psycholog. Wszyscy są dla mnie bardzo mili... strasznie długo trwało, zanim dotarło do mnie, co się wydarzyło. - Do przyjazdu policji siedziałaś w kucki na górze w łazience obok dziecinnych pokojów. - Tam cię znalazłam. Kiedy już...
Nie dokończyła zdania, ale Evelin spojrzała na nią uważnie. - Tak? - zapytała. - Kiedy już znalazłam Patricię. I... i Tima. I Diane... Zamilkły obie. Jessica pociągnęła duży łyk herbaty, która była gorąca, smakowała słodko i dodawała otuchy. Evelin potarła czoło. - Czy tobie też się wydaje, że co chwila budzisz się z jakiegoś koszmaru sennego? - Tak. Nie mogę uwierzyć, że to wszystko się zdarzyło. Jest takie... nierzeczywiste. - Najpierw znalazłam Patricię - oznajmiła ni stąd, ni zowąd Evelin nawet jeszcze coś do niej powiedziałam. Była dziwnie przykucnięta, ale jakoś to do mnie nie dotarło. Zapytałam, czy w takim słońcu nie jest zbyt gorąco na pracę, a kiedy nie odpowiedziała, pomyślałam, że może mnie nie słyszy. Podeszłam bliżej, zapytałam jeszcze raz i znowu nie otrzymałam odpowiedzi, pomyślałam więc wtedy, że ona tkwi w takiej dziwnej pozycji i w ogóle się nie rusza... no, a potem zobaczyłam, że ma twarz w ziemi i że... no wiesz. Sama przecież widziałaś. - Tak - przyznała Jessica. Przez chwilę nasiliło się uczucie mdłości, które dokuczało jej już od rana. Wzniosło się niczym fala, tak że Jessica przełknęła ślinę. - Tak. Sama widziałam. - Wbiegłam do domu. Chyba w tamtym momencie nawet nie pomyślałam o wezwaniu policji ani pogotowia. Chciałam tylko stamtąd uciec. Nie mogłam na nią patrzeć. Wbiegłam do kuchni... - Urwała, uśmiechnęła się z udręką. - Typowe, co? Nawet w takiej sytuacji jak ta niechybnie
ląduję w kuchni. - Uśmiech zniknął z jej twarzy równie szybko, jak się pojawił. - Tam leżał Tim. Tym razem natychmiast zrozumiałam, że nie żyje. Wokół niego była kałuża krwi. Upadłam na kolana, objęłam go. Nie wiem, jak długo tak leżałam, może całą wieczność, a może tylko minutę. 268 Wstałam, wyszłam z kuchni, a potem udałam się po schodach na piętro... - W jej oczach pojawił się wyraz natężenia. - Chciałam zajrzeć do dzieci. Nagle ogarnął mnie potworny strach o nie... tak, myślę, że tak to było. Na górze leżała nieżywa Diane, i to jest ostatni obraz, jaki widzę. Diane w łóżku, skuloną nad książką, na pewno jedną z tych o koniach, które zawsze czytała... biedne maleństwo... Od tej chwili - Evelin pokręciła bezradnie głową - od tej chwili wszystko jest okryte mrokiem... - Blokada psychiczna. To zupełnie normalne w takiej sytuacji. - Nadkomisarz Norman ciągle wiercił mi dziurę w brzuchu. W końcu jestem jedyną osobą, która tam była i... przeżyła. Podejrzewa oczywiście, że kogoś widziałam i że coś z tego wszystkiego do mnie dotarło... ale ja, chociaż lamię sobie głowę, nie mogę sobie niczego przypomnieć! - Coś sobie przypomniałaś - powiedziała Jessica - w każdym razie Norman tak opowiadał. Przypomniałaś sobie, że Phillip Bowen był z tobą w parku tuż przed tym, zanim doszło do tych strasznych zbrodni. Twarz Evelin sprawiała wrażenie drobnej i zamyślonej. - Tak, mam tylko nadzieję, że nie wpakowałam go w tarapaty. Jessica zacisnęła zęby, żeby jej nie powiedzieć, jakich ogromnych kłopotów mu przysporzyła. Oczywiście jednak Evelin słusznie nie zataiła
tej informacji przed Normanem. - Wiesz - ciągnęła Evelin - nie wydaje mi się, żeby on miał coś wspólnego... z tą sprawą. Od początku wydawał mi się dość niesamowity, ale kiedy tak siedzieliśmy w parku i rozmawialiśmy, był taki wyrozumiały, taki miły. Nie wyobrażam sobie, żeby mógł kogoś skrzywdzić. - Ja też nie sądzę - powiedziała Jessica - i myślę, że jako osoba niewinna nie musi się niczego obawiać. Wcale nie była taka przekonana o jego niewinności, ale ani sobie, ani Evelin nie chciała sprawiać przykrości. - Gdzie byłaś, zanim znalazłaś Patricię? - zapytała. - To znaczy, gdy opuściłaś Phillipa? Norman mówi, że Tim cię wzywał. 269 Evelin przełknęła ślinę. Bladość jej skóry się pogłębiła. - Tim był... bardzo rozgniewany. Nie mógł znaleźć swoich wy druków. Był przekonany, że to moja sprawka. - śe niby je zabrałaś? Evelin wzruszyła ramionami. - Myślę, że po prostu potrzebował kozła ofiarnego. Szukał od samego rana i z jakiegoś powodu bał się, że te papiery znajdzie ktoś inny. Powiedział, że ostatnio leżały na stole w naszym pokoju i że na pewno ja, sprzątając, przełożyłam je w jakieś inne miejsce. Złorzeczył i strasznie się pokłóciliśmy. Powiedziałam mu, że nie mam z tym nic wspólnego, ale on mnie w ogóle nie słuchał. Zaczęłam płakać i co sił w nogach wybiegłam z
domu. - Pochyliła głowę, aby przyjrzeć się swojej stopie. - Stopa nadal mnie boli. Chyba bardzo śmiesznie wyglądałam, kuśtykając tak biegiem do lasu... jak tłusta larwa bez nogi! - Dlaczego zawsze tak źle o sobie mówisz? Nie rób tego! Prawdopodobnie wyglądałaś jak kobieta, która po prostu zraniła się w nogę! - Wszystko jedno. Strasznie płakałam i zawróciłam dopiero po pewnym czasie. Pomyślałam, że wrócę i pomogę mu szukać tych wydruków. To będzie rozsądniejsze niż kłótnia. Ale wtedy... spostrzegłam Patricię... - bezsilnie machnęła ręką - ... a resztę już wiesz. - A kiedy po tej kłótni pobiegłaś do parku, to czy jeszcze gdzieś widziałaś Phillipa? - Norman też natychmiast o to zapytał. Nie, nie widziałam. Ale znalazłam się w innym miejscu niż przedtem. - Czy widziałaś Alexandra? - Nie. - Wobec tego wszystko to musiało wydarzyć się w dość krótkim czasie - powiedziała Jessica - to znaczy dokładnie między waszą kłótnią a twoim powrotem do domu. - Tak, ale mówiłam ci już, że przez jakiś czas siedziałam wśród drzew i płakałam. Może były to trzy kwadranse? Jednak nie pamiętam zbyt dobrze. - Spojrzała na Jessicę. Myślisz, że nadkomisarz Norman aresztuje Phillipa Bowena? 270 - W każdym razie - powiedziała Jessica - dla Phillipa byłoby
lepiej, gdyby tego dnia wyjątkowo nie pojawił się w Stanbury House. - Wstała, podeszła do okna, otworzyła je i przez chwilę kontemplowała słoneczną wiosenną pogodę. - Co za głupiec - mruknęła zaniepokojona. I to z powodu tego młodzieńca Patricia urządziła cały ten cyrk! Leon nie chciał źle myśleć o nieżyjącej żonie, doprawdy nie, ale istotnie miała ona talent do siania niezgody, nie mógł na to inaczej patrzeć. Miły, sympatyczny, bardzo wyrośnięty, ale dość szczupły chłopak czekał na niego na dole przy wejściu. Pełen nieufności Leon zszedł po schodach, w jakiejś mierze przygotowany na to, że będzie to dziennikarz. Wcześniej dziewczyna z recepcji zapukała do drzwi pokoju Leona, anonsując mu gościa, a on natychmiast odpowiedział, że nie będzie rozmawiał z żadnymi dziennikarzami. - Nie wydaje mi się, żeby to był ktoś z prasy. Mówi, że to ważne. śe chodzi o kogoś z rodziny. Z jakiej rodziny? pomyślał cynicznie i z rozpaczą Leon, jedyny członek rodziny, jaki mi jeszcze pozostał, leży w szpitalu, walcząc ze śmiercią. Mimo to zszedł do recepcji, a wtedy ów szczupły młodzieniec przedstawił się jako Keith Mallory i powiedział, że jest chłopakiem Ricardy Wahlberg. Leon natychmiast wyjaśnił mu, że Ricardy nie ma wśród ofiar masakry, był bowiem przekonany, że ten przyszedł tu właśnie z tego powodu. Ale jak się okazało, Keith już to wiedział.
- Wiem, gdzie ona jest - oznajmił - i wydaje mi się, że ktoś powinien się nią zająć. Ja sobie z nią nie radzę. Nie pozwala sobie nic powiedzieć. - W tej sprawie może coś zdziałać raczej Jessica Wahlberg - rzekł Leon. Keith spojrzał na niego. - Jessica przeżyła? A... Leon domyślił się, o co Keith chce zapytać. 271 - Nie. Alexander Wahlberg nie żyje. - O cholera - mruknął Keith. Spojrzał na Leona, szukając u niego pomocy. - Ricarda siedzi w stodole w pewnym opuszczonym gospodarstwie i nie chce w ogóle ze mną rozmawiać. Nie je, nie pije. Prawie na nic nie reaguje. Nie wiem, co jeszcze mogę dla niej zrobić. Mój ojciec właśnie dzisiaj dostał ciężkiego udaru, nie wiemy, jak to się skończy, matka jest całkiem przybita, a siostra nie chce, żeby wszystko spadło nagle na jej barki. Ja po prostu w tej chwili nie za bardzo mogę przebywać poza domem. - Rozumiem - powiedział Leon. Keith wydał mu się naprawdę niezwykle sympatyczny. - Zaraz powiem to Jessice. Czy mógłby mi pan opisać drogę do tego gospodarstwa? Dwie minuty później Leon wiedział, gdzie znajduje się Ricarda. Ricarda, którą jej chłopak opisał jako osobę bez kontaktu, człowieka, który nie je, nie pije, na nic nie reaguje. Podczas gdy Leon wchodził po schodach, aby poinformować Jessicę, przypomniały mu się zapiski z dzienni-
ka dziewczyny, które Patricia przeczytała w wieczór przed śmiercią. Może Patricia częstokroć przesadnie dramatyzowała, ale co się tyczy tekstów napisanych przez Ricardę, najwyraźniej trzymała się faktów. A były one do głębi przerażające - tym bardziej w kontekście tego, co stało się niedługo potem. Leon zastanawiał się, czy powinien poinformować o tym nadkomisarza Normana. Czy w ten sposób zdradzi zmarłego przyjaciela Alexandra? Czy też jest to po prostu gorzka konieczność w obliczu tak potwornej tragedii? Pukając do drzwi Jessiki, nie powziął jeszcze decyzji. Postanowił, że to ona jako macocha Ricardy będzie musiała rozstrzygnąć tę kwestię.
8
Ten dzień obfitował w wiele wydarzeń. W końcu nadkomisarz Norman nie przesłuchał Phillipa Bowena, jak pierwotnie zamierzał, w The Fox and The Lamb, tylko zabrał go razem z 272 Geraldine na posterunek policji w Leeds. Niewielki pensjonat w Stanbury był wręcz oblegany przez dziennikarzy, tak więc gdy prowadzono Phillipa i Geraldine do czekającego już samochodu, wszędzie rozżarzyły się lampy błyskowe. Przebiegli reporterzy już dawno przeprowadzili roz-
mowy z panią Collins, która aż pękała z dumy, że taka jest ważna, tak więc poznali nazwisko Phillipa i wiedzieli, że posługując się kłamstwem, już dwa tygodnie wcześniej zakradł się do Stanbury House, gdzie przeszukał wszystkie pomieszczenia. Dla prasy było jasne, że to on jest zabójcą, gwałtownie usiłowano tylko odgadnąć, jaki mógł mieć motyw, żeby popełnić tak straszną zbrodnię. Tymczasem było też wiadomo, kim jest jego nader atrakcyjna towarzyszka. Później Norman, czytając gazety, pienił się ze wściekłości. Przeciekiem mógł być w gruncie rzeczy wyłącznie ktoś z personelu The Fox and The Lamb, ale co poradzić na skłonność ludzi do gadulstwa? Geraldine Roselaugh została nazajutrz w nagłówkach gazet nazwana sł awną f ot o model ką, przy czym nikogo nie interesowało, że wcześniej nikt o niej nigdy nie słyszał. Wiedziano też, że między nią a Phillipem Bowenem - którego prywatnej, zawodowej ani żadnej innej przeszłości nie udało się dziennikarzom odsłonić w tym pośpiechu - panują dość lodowate stosunki. Roselaugh już kilka dni temu wyprowadziła się ze wspólnego pokoju i właściwie była zdecydowana na powrót do Londynu. Wydaje się jednak, że w ostatniej chwili kochankowie się pogodzili. C zyżb y p oj ednał a i ch t a st r aszl i wa zbr odni a? zapytywał nazajutrz „Sun”, a „Daily Mirror” chciał wiedzieć: współ wi no waj czyni z na mi ęt ności ? - nie podejrzewając, jak swoją teorią o stosunku zależności, w jakiej pozostaje Geraldine Roselaugh ( „cudowna ko bi et a, kt ór a t yl ko ci ą gl e ma pecha d o mę żczyzn”) względem Phillipa Bowena, dziennik jest bliski prawdy o osobistym dramacie tych
dwojga. W rzeczywistości jednak sprawy rozwijały się w takim tempie, że już nazajutrz, zanim jeszcze gazety wyszły spod pras drukarskich, wszystkie te nagłówki się zdezaktualizowały. 273 Kiedy Geraldine i Phillipa wieziono do Leeds, jeden z policjantów pojechał z Jessicą do opuszczonej zagrody, gdzie jak twierdził Keith, jest Ricarda. Tymczasem Jessice udało się chyłkiem opuścić hotel tylnymi drzwiami, ale chyba tylko dlatego, że uwaga czujnej ciżby dziennikarskiej koncentrowała się akurat na głównym wejściu, skąd prawie równocześnie wychodzili na dwór Phillip i Geraldine. Jessica podeszła do Ricardy, która wyglądała jak siedem nieszczęść - miała lodowate dłonie, drżała z głodu i pragnienia i w ogóle nie chciała nawiązać z nikim kontaktu. Zawieziono ją do hotelu, gdzie na szczęście znów udało się niepostrzeżenie wejść od tyłu. Sprowadzono lekarza, który mniej więcej po dwóch godzinach niechętnie zgodził się na to, żeby Ricardę przesłuchała kobieta sierżant. Jessica zaofiarowała się, że może być obecna podczas tego przesłuchania, ale wtedy Ricarda po raz pierwszy podniosła głowę i otworzyła usta. - Nie! Nic, jak się zdaje, nie zdoła złagodzić jej nienawiści do macochy. Jessica odniosła wrażenie, że jest ostatnim człowiekiem, do którego Ricarda zwróciłaby się z prośbą o wsparcie i pocieszenie. A niech tam, pomyślała bezgranicznie znużona. Leon pojechał do szpitala w Leeds odwiedzić Sophie. Z zadowo-
leniem obserwował wcześniej, jak „odprowadzają”, jak to nazwał, Phillipa Bowena i jego dziewczynę. Nie miał najmniejszych wątpliwości co do winy obcego przybysza. Godziny mijały nieznośnie powoli. Dzień był jakby wypełniony ołowiem, zdawało się, że nie rusza się z miejsca. Jessica odnosiła wrażenie, iż jest jeszcze bardziej koszmarny niż dzień wczorajszy, co mogło wynikać stąd, że szok zaczął powoli mijać i powoli docierało do niej, co się stało. Ponadto Jessice dokuczało w hotelu uczucie klaustrofobii. Na dworze niebo było błękitne, bez śladu chmurki, a kiedy otwierała okno, do pokoju wpływało ciepło, jakby już nastało lato. Brakowało jej spacerów, ruchu, chciała siedzieć na ciepłej trawie i wąchać zapach kwiecia 274 jabłoni. Ale nie mogła wyjść z hotelu, żeby natychmiast nie pociągnąć za sobą ogona dziennikarzy. Cieszyła się, że po południu udało się jej na kwadrans wypuścić Barneya do znajdującego się za hotelem ogrodu, żeby przynajmniej mógł podnieść łapę i się załatwić. Evelin poszła do swojego pokoju i położyła się spać. Policjantka, która rozmawiała z Ricardą, pojawiła się później u Jessiki, aby oznajmić, że rozmowa z dziewczyną właściwie nic nie dała. - Ale nie odniosłam wrażenia, żeby Ricardą była w szoku, jak wczoraj pani Burkhard - powiedziała. - Wygląda mi raczej na to, jakby nie chciała mówić o niczym, co ma jakikolwiek związek ze Stanbury House i jego mieszkańcami. Jakby... no tak... jakby w jakiś sposób zerwała ze swoją rodziną, z tamtejszymi ludźmi. Czy to możliwe? - ponownie,
marszcząc czoło, zajrzała do swoich notatek. - Pani nie jest matką, prawda? - Nie. Jej ojciec i ja pobraliśmy się ponad rok temu. Ricarda mieszka z byłą żoną mojego męża, ale regularnie spędza z nami ferie. - Jaki jest wzajemny stosunek pań? Jessica się zawahała. - Ja ją lubię - powiedziała po chwili - i nigdy nie straciłam nadziei, że Ricardą kiedyś zrozumie, iż chcę dla niej jak najlepiej. Ona jednak mnie odrzuca. Nie byłam powodem rozstania rodziców Ricardy, ale kiedy poślubiłam jej ojca, najwyraźniej zburzyłam żywą w niej wciąż nadzieję na ponowne ich zejście. Nigdy mi tego nie wybaczyła. Policjantka potakująco pokiwała głową. - Miara przebrała się zapewne tego wieczoru, kiedy pani Roth w obecności większej liczby osób czytała fragmenty dziennika Ricardy. - Tak. Ale nie w stosunku do mnie. Jej ojciec... - przełknęła ślinę. Mówiła o zmarłym, coś w niej wzdragało się więc opowiadać o nim złe rzeczy, a przecież jego zdrada tego ostatniego wieczoru nadal wydawała się jej potwornością. - ...ojciec nie stanął po jej stronie. Był solidarny z... innymi, rozumie pani. Z Patricią. Przeciw własnemu dziecku. Mimo wielu utarczek w ostatnich czasach Ricarda nadal ubóstwiała ojca. Myślę, że 275 ona do dzisiaj nie pojmuje tego, co Alexander zrobił. - A co powinien był zrobić zdaniem Ricardy? - To, co powinien był zrobić również moim zdaniem - powiedziała
Jessica. - Doskoczyć do Patricii. Wyrwać jej ten zeszyt z rąk. I w najostrzejszej formie wytłumaczyć, że dopuściła się czynu absolutnie niedozwolonego. Przeczytała czyjś dziennik, zabrała go, a teraz na głos przedstawia jego treść. A on nie zabronił tego Patricii, pozwalając tym samym, żeby niejako publicznie obnażyła jego córkę. Wcale mnie nie zdziwiło, że potem nigdzie nie można było znaleźć Ricardy. Policjantka znów zajrzała do swoich notatek. - W rozmowie z nadkomisarzem Normanem powiedziała pani, że odczytane tamtego wieczoru fragmenty dziennika dotyczyły romansu Ricardy z panem... panem Keithem Mallorym. Czy tak? - Owszem - odparła Jessica. Leon zagadnął ją wcześniej na ten temat. Spytał, czy nie powinno się poinformować policji, że w wielu miejscach dziennika Ricardy najwyraźniej można się doczytać, że dziewczyna pragnęłaby widzieć mieszkańców Stanbury House martwymi. Jessica zdecydowała jednak, że to niepotrzebne. Instynktownie i spontanicznie zrobiła to już przecież podczas rozmowy z Normanem. - To tylko wprowadzi zamieszanie - powiedziała do Leona - bo przecież zgadzamy się oboje co do tego, że Ricarda nie wchodzi w grę jako morderczyni, a agresja okresu dojrzewania, którą ubrała w dzienniku w słowa, jest w jej wieku czymś absolutnie normalnym. Nie musimy tego dodatkowo wałkować i rozgłaszać. Leon, dla którego sprawca był oczywisty, natychmiast na to przystał. Evelin, również obecna przy tej rozmowie, choć pogrążona w myślach,
patrzyła nieruchomo przed siebie, nie zaoponowała jednak, słysząc wywody Jessiki. Policjantka coś zanotowała, a potem skinęła głową. - Na razie nie mam pytań. Odwiedzę teraz pana Keitha Mallory'ego i porozmawiam z nim. Może ta rozmowa wniesie coś interesującego do sprawy. 276 Pożegnała się i wyszła z pokoju. Ja chyba zwariuję w tych czterech ścianach, pomyślała Jessica. Położyła się na łóżku. Przez okno widziała błękitne niebo. Kwadratowy wycinek. Pomyślała o Alexandrze i miała nadzieję, że wreszcie popłyną jej z oczu łzy, które wyzwolą ją ze stanu odrętwienia. Ale łzy wciąż się nie pojawiały.
Leon wrócił wczesnym wieczorem. Towarzyszący mu policjant torował drogę do hotelu. Leon był poszarzały i wyglądał na zmęczonego. Jessica złapała go na schodach. - Co z Sophie? Przetarł sobie oczy wierzchem dłoni. - Niedobrze. Lekarze wciąż nie potrafią powiedzieć, czy ona przeżyje. - Sprawiał wrażenie rozgoryczonego. - Jeden z ludzi Normana dyżuruje bez przerwy pod drzwiami oddziału intensywnej terapii. W ogóle go nie interesuje, jak czuje się dziecko, czyha tylko na to, żeby Sophie się obudziła i powiedziała mu, kto to zrobił. Dla nich ona jest po prostu ważnym świadkiem i tyle... w ogóle najważniejszym świadkiem. - Leon, oni tylko wykonują swoją pracę - odparła cicho Jessica – a przecież wszyscy chcemy, żeby schwytano mordercę. - Morderca nazywa się Phillip Bowen i pytam się, jak ktoś może jeszcze w to wątpić! - oznajmił agresywnie Leon. Jessica uspokajająco położyła mu rękę na ramieniu. - Wiele za tym przemawia, to prawda, ale jeszcze nie ma dowodu. Sam przecież wiesz, jak trudno jest wyłącznie na podstawie poszlak udowodnić komuś winę przed sądem. Zeznanie jedynej ocalałej osoby, nawet jeśli jest to mała dziewczynka, miałoby całkiem inną wagę. Leon pokiwał głową, ale nagle usiadł na stopniu schodów, ukrył twarz w dłoniach, a mocno przygarbione szerokie plecy zadrgały od szlochu. Płakał bez słowa, Jessica zaś siedziała za nim i obejmując go ramionami, starała się dać mu trochę ciepła i oparcia. Nie przerywała jego cier-
pienia słowami. I tak w obliczu takiej tragedii wszystkie zabrzmiałyby 277 banalnie. Pozwoliła mu po prostu płakać, zazdroszcząc równocześnie przypływu bólu, do którego sama nie była zdolna. - Wybacz - powiedział w pewnym momencie, ale nie spojrzał na nią, tylko utkwił wzrok w ścianie - to po prostu... nie udało mi się nad sobą zapanować... - W ogóle nie musisz nad sobą panować. Wszystko, co chowasz w sobie, tylko stanowi dla ciebie udrękę. Przytaknął, ale w jego oczach nie było ani krzty nadziei. - Jak to będzie dalej? Jak będzie dalej wyglądało życie nas wszystkich? - Napijesz się herbaty? - zapytała Jessica. Wprawdzie herbata nie rozwiązywała kwestii życiowych, była jednak czymś, co po prostu przyszło jej nagle na myśl. Leon wstał z trudem. - Tak - odparł i powlókł się za Jessica do jej pokoju. Leon wypił cztery filiżanki gorącej herbaty z mlekiem i cukrem, na chwilę zasnął w fotelu na siedząco, a po przebudzeniu najwyraźniej nieco odzyskał równowagę ducha. Oczy miał jeszcze zaczerwienione i napuchnięte, ale ślady łez na policzkach wyschły. Nadal był ogromnie smutny, zarazem jednak sprawiał wrażenie bardziej opanowanego i nieco pocieszonego. Kiedy zasnął, Jessica usiłowała jeszcze raz porozmawiać z Ricardą, ta jednak zamknęła drzwi od środka i nie reagowała ani na wołania, ani na pukanie. Wobec tego zajrzała do Evelin, która jednak leżała w
łóżku pogrążona w głębokim śnie. Kiedy Jessica wróciła do pokoju, Leon właśnie się obudził. Po raz pierwszy tego dnia ujrzała nieśmiały uśmiech na jego twarzy. - Zgłodniałem - powiedział. - Zobaczę, czy uda mi się zamówić coś dla nas wszystkich tu na górę - zaofiarowała się Jessica - bo na dole nie dano by nam spokoju. Leon wstał, przeciągnął się, podszedł do okna i wyjrzał na dwór. Nagle jego ciało się wyprężyło. - To nie do wiary! - wykrzyknął. 278 - Co takiego? - zapytała Jessica. - Przywieźli go z powrotem! Bowena! I tę fotomodelkę! Jessica stanęła obok Leona i również wyjrzała przez okno. Phillip i Geraldine wysiedli akurat z radiowozu. Kilku policjantów eskortowało ich do hotelu, przeprowadzając przez tłum dziennikarzy. Szedł za nimi nadkomisarz Norman w towarzystwie mężczyzny, którego Jessica nigdy wcześniej nie widziała. Najwyraźniej zewsząd naprzykrzano się im pytaniami, bo Norman co chwila kręcił przecząco głową i w obronnym geście zaciskał wargi. Również jego towarzysz nie był skłonny udzielać żadnych informacji. - Widocznie zebrane dowody nie wystarczyły, żeby go aresztować powiedziała Jessica. Leon uderzył pięścią w parapet: - Nie wystarczyły? Mówisz, że do wod y ni e w yst a r czył y? Ja-
kich dowodów potrzebuje jeszcze ten półgłówek Norman? Leon odwrócił się w jednej chwili, szybkimi krokami przemierzył pokój i gwałtownie otworzył drzwi na korytarz. - Leon, nie! - Jessica na próżno usiłowała go powstrzymać. - W ogóle nie masz pojęcia, co dokładnie się wydarzyło! Ale Leon już zbiegał po schodach. A Jessica za nim. Na szczęście policjanci dopilnowali, żeby ani jeden dziennikarz nie wszedł do The Fox and The Lamb, tak że w małej sali recepcyjnej znajdowali się tylko Phillip, Geraldine, nadkomisarz Norman i jego towarzysz. Leon jak rozwścieczony byk rzucił się na Normana. - Dlaczego przywiózł go pan z powrotem? Jak to możliwe, że pozwoli mu pan chodzić wolno? Czy to co zrobił, nie wystarczy? Czy ma zabić jeszcze więcej ludzi, żebyście go wreszcie zamknęli?! - Panie Roth, rozumiem, co pan... - próbował łagodzić sytuację Norman, ale Leon natychmiast wpadł mu w słowo. - Moja żona nie żyje. Moje dziecko nie żyje! Moja najmłodsza córka ma znikomą szansę na przeżycie! A pan pozwala na to, żeby facet, który jest za to wszystko odpowiedzialny, spacerował tu sobie jak gdyby nigdy nic, bo przypuszczalnie jakiś sprytny adwokat już go z tego wyciągnął! 279 Ale coś panu powiem! Ja też jestem adwokatem! I nie zawaham się użyć wszelkich dostępnych metod, żeby pana, pańskie opieszałe postępowanie i... - Panie Roth, przy całym bólu, którego pan doświadcza, chciałbym
pana prosić, aby się pan nie zapominał i nie podnosił głosu! - Słowa te wyrzekł obcy przybysz, który wraz z Normanem i obojgiem podejrzanych wysiadł z samochodu. Spojrzał na Leona i Jessicę. - Jestem inspektor Lewis ze Scotland Yardu. Przekazano nam tę sprawę. - I pańska pierwsza akcja polega na tym, że wypuszcza pan na wolność faceta, który ma na sumieniu cztery życia ludzkie, a lada moment może nawet pięć? - warknął Leon. - Leonie! - upomniała go Jessica. Umknęła wzrokiem w bok przed spojrzeniem Phillipa. Nie chciała dać mu poczucia, że między nią a nim istnieje jakaś poufałość. - Panie Roth, naprawdę ujawniły się całkiem nowe aspekty tej sprawy - powiedział Norman. Ani jego głos, ani wyraz twarzy nie zdradzały, czy czuje się urażony faktem, iż w charakterze przełożonego przydzielono mu urzędnika ze Scotland Yardu. - Nie ma żadnych przesłanek, żeby wysunąć oskarżenie przeciw panu Bowenowi. - Ależ to nie do wiary! - krzyczał Leon. - Ten facet wielokrotnie groził mojej żonie! Wtargnął do naszego domu. Bez przerwy wałęsał się i szpiegował przed parkiem albo w samym parku! On jest kompletnie zwariowany, stuknięty, cierpi na manię wielkości! On jest... - Jeśli nie ma pan nic przeciw temu, pani Roselaugh i ja pójdziemy już do pokoju - powiedział Phillip uprzejmie do Normana. Całą resztę możecie panowie wyjaśnić również bez nas. - Dobrze, proszę iść - powiedział Norman, czując ulgę, że sytuacja trochę się rozładowała. Stojąca na schodach Jessica odsunęła się na bok,
aby przepuścić Geraldine i Phillipa. Nadal unikała jego wzroku. Ukradkiem natomiast obserwowała bladą Geraldine, która wcale nie wyglądała na osobę szczęśliwą. Jaka piękna kobieta, pomyślała. 280 - Chciałbym teraz porozmawiać z panią Burkhard - powiedział inspektor Lewis. Jessica była zdumiona. Z Evelin? - Jest w swoim pokoju - powiedziała - chyba jeszcze śpi, ale... - Wobec tego proszę ją obudzić - poprosił Lewis. Był chłodniejszy i bardziej lakoniczny niż Norman, jego twarz nie zdradzała żadnych emocji. Mężczyzna, który nie pozwalał sobie w pracy na osobiste odczucia. - Czy ma zejść na dół? Czy też chce pan przesłuchać ją... w jej pokoju? - Niech pani Burkhard sama to rozstrzygnie - powiedział Lewis. Byłoby bardzo miło, gdyby mogła pani to z nią uzgodnić, a potem od razu nas poinformować. - Ja chciałbym się jednak dowiedzieć... - zaczął ponownie Leon, ale Lewis go ofuknął: - Panie Roth, w tej chwili nikogo nie interesują pańskie chęci... Proszę, niech nas pan teraz zostawi samych. I przez cały czas proszę być do naszej dyspozycji. Zdawało się, że ton inspektora przekonał Leona, bo wreszcie za-
milkł. Jessica pośpieszyła na górę do pokoju Evelin, żeby ją obudzić. Czuła się zaniepokojona. Coś w obydwu mężczyznach wprawiło ją w osłupienie: Zachowywali się z taką pewnością siebie, prawie triumfalnie. Może inspektor Lewis zawsze taki był, ale postawa Normana również uległa wyraźnej zmianie. Wiedzą coś, pomyślała Jessica, albo podejrzewają... Coś, o czym nam jeszcze nikt nie powiedział. Coś nowego... Nagle wstrząsnął nią zimny dreszcz. Weszła do pokoju Evelin. Przyjaciółka tymczasem się obudziła, ale jeszcze leżała w łóżku. Ubrała się w koszulę nocną, nadal jednak nie zdjęła szala z szyi, przez co wyglądała jak osoba chora, która cierpi na przeziębienie i ból gardła. - Evelin, bardzo mi przykro, ale nadkomisarz Norman chciałby z tobą jeszcze raz porozmawiać. I... jeszcze inny inspektor. 281 Nie wspomniała o Scotland Yardzie. Jej własne przeczucia były wystarczająco przytłaczające, nie musiała ich jeszcze wyzwalać w Evelin. Leżąca kobieta wyprostowała się w łóżku. - Już idę - powiedziała. Godzinę później została aresztowana pod zarzutem popełnienia zbrodni.
9
- Po prostu - wyjaśniał nadkomisarz Norman - nie mamy w ręce nic przeciw panu Bowenowi. Szereg poszlak natomiast przemawia przeciw Evelin Burkhard. Siedzieli w pokoju Jessiki: Norman, Leon i Jessica. Ta ostatnia jeszcze zupełnie zdruzgotana zaskakującym obrotem spraw. Inspektor Lewis pojechał z Evelin do Leeds, aby przesłuchać ją tam na posterunku policji, a ponieważ poradził jej zapakować „najpotrzebniejsze rzeczy”, nie wyglądało na to, żeby liczył się z jej powrotem jeszcze tego samego wieczoru. Schodząc za nim po schodach, Evelin była blada jak trup. - Jessico, ja tego nie zrobiłam - powiedziała, przechodząc obok niej. - Błagam, uwierz mi! - Oczywiście - odparła Jessica - również policja przekona się o tym bardzo szybko! Istotnie uważała to za tak gigantyczną bzdurę, że nie przejęła się tym szczególnie. W każdym razie nie rozumowo. Natomiast jakieś podskórne uczucie wywołało przyśpieszone bicie serca. Zdenerwowało ją. Nie odnosiło się ono do winy czy niewinności Evelin, bo nie wątpiła w jej niewinność. Lęk budził w niej inspektor Lewis. A nadkomisarz Norman nie robił nic, żeby ów lęk rozproszyć. Wręcz przeciwnie. Na dworze zapadł zmrok, a w pokoju paliła się tylko lampka stojąca na nocnym stoliku. śarówka z żyrandola na suficie wyzionęła ducha - i
282 do tej pory nie zjawił się nikt, żeby ją wymienić. W przyćmionym świetle Jessica widziała bladą i pełną napięcia twarz Leona, a także stres i przemęczenie na twarzy nadkomisarza Normana. Barney przebiegł kilka razy niespokojnie tam i z powrotem; brakowało mu długich spacerów, miał za mało ruchu, za mało powietrza i słońca. W końcu zrezygnowany zrozumiał, że również obaj mężczyźni z nim nie wyjdą, wobec czego z westchnieniem zwinął się w kłębek na swoim kocu. - Nie ma pan n i c w ręce przeciw Phillipowi Bowenowi? - za pytał z niedowierzaniem Leon. - Nie wystarczy panu, że on... Norman podniósł rękę w geście uspokojenia. - Panie Roth, absolutnie rozumiem pański punkt widzenia. Dlatego też bardzo długo i wyczerpująco rozmawialiśmy z panem Bowenem. Ma pewną idée fixe dotyczącą swojego pochodzenia i stąd wynikają jego roszczenia, wszystko to prawda, ale mimo to... - Zawahał się. - On nie jest szaleńcem - powiedział wreszcie - co podpowiada mi po prostu doświadczenie i moja znajomość ludzi. Jest przy zdrowych zmysłach, a wszystko czego chce, to uznania. Uznania, że jest synem Kevina McGowana. Pragnie walczyć o to uznanie, ale nie za cenę wymordowania pół tuzina ludzi. Bo to by mu nic nie dało. W ten sposób nie posunąłby się ani o krok dalej. Zamierza doprowadzić do ekshumacji zwłok Kevina McGowana i... - I uważa pan, że to nie jest szaleństwo? - zapytał oburzony Leon. Od którego momentu uważa pan kogoś za wariata?
Norman przetarł oczy zaczerwienione ze zmęczenia. - ...Przyznaję, że trochę się w tym zagalopował. I że przejawia pewną obsesję. Ale mimo wszystko działa w sposób absolutnie celowy, a kroki, które zamierza przedsięwziąć dla osiągnięcia swojego celu, nie są szalone! Mogą się nam wydawać radykalne, jeśli jednak spojrzeć na sprawę z jego punktu widzenia, robi jedyną rzecz, jaką w ogóle może zrobić. Ma wielki problem z tym, że ojciec nigdy go nie uznał, usiłuje więc rozwiązać to po swojemu. To jeszcze za mało, żebym miał widzieć w nim psychopatę. 283 - Nie wiedziałem, nadkomisarzu Norman, że jest pan również psychologiem - powiedział Leon cynicznie - w przeciwnym razie wcale nie byłby pan taki pewien tego, co dotyczy analizy struktury osobowości Phillipa Bowena! - Panie Roth, schwytałem już mnóstwo przestępców. - Ale jeszcze żadnego tego formatu. Norman skinął głową. - Pozwoli pan, że przejdziemy do faktów, bo to w końcu na nich musimy się opierać. Po pierwsze: pan Bowen, kiedy go dzisiaj zabieraliśmy, miał na sobie to samo ubranie, które nosił również wczoraj w południe, wałęsając się po parku Stanbury House. Potwierdziła to pani Evelin Burkhard. Poprosiliśmy, żeby przebrał się w coś innego i zostawił nam swoje rzeczy. Pomijając już fakt, że gołym okiem było widać, a potem potwierdziło to również badanie techniczne, iż na jego spodniach ani swetrze nie
ma żadnego śladu krwi. Absolutnie wykluczone, aby ktoś poszedł, zamordował czworo ludzi jednym nożem, a następnego człowieka ciężko zranił, i żeby nie zostawiło to na jego ubraniu najmniejszego śladu. Myślę, iż jest to jasne również dla pana. - Mój Boże, na ile Evelin może być pewna, że to są rzeczywiście te same ciuchy? Dżins to dżins, a ciemnych wełnianych swetrów ja też mam kilka! Zniszczył swoje poplamione krwią ubranie i włożył na siebie coś podobnego, a pan jest naiwny i daje się nabrać na taki prosty trik! - Okay, na narzędziu zbrodni nie ma jego odcisków palców i... - Wytarł je! Ten facet jest szalony, ale nie głupi! - ...i ma alibi na czas, kiedy popełniono zbrodnię. Leon pochylił nieco do przodu ramiona, które jeszcze chwilę wcześniej miał wyprostowane z wściekłości i oburzenia. - Alibi? - Całe popołudnie spędził z panią Geraldine Roselaugh. - Wielkie nieba! Z tą kicią! No, chciałbym wiedzieć, co jest warte takie alibi! Przecież ona by się dla niego zakłamała na śmierć! - Panie Roth, my jesteśmy policjantami. Nie możemy tak lekkomyślnie jak pan posuwać się do tego rodzaju pomówień. Najpierw musimy 284 zaakceptować fakt, że osoba dorosła - a pani Roselaugh n i e jest żoną pana Bowena - twierdzi, że była z nim w czasie, gdy popełniono tę zbrodnię, i to w odległości wielu mil od Stanbury House. Przyciśnięta do muru, pani Roselaugh oświadczyła, że w razie konieczności jest gotowa
zeznać to pod przysięgą. - Czy pan jednak nie zauważył, jak ona go ubóstwia? Je mu z ręki. Jeśli on powie, daj mi alibi, ona natychmiast to zrobi. Jeśli on powie, przysięgnij, ona dopuści się krzywoprzysięstwa. Znam tego rodzaju kobiety! Panie Norman, to co mówi pani Roselaugh, ni e j est ni c war t e! - Panie Roth - powiedział Norman dość ostrym tonem - nie mogę aresztować człowieka, przeciw któremu nie mam żadnych dowodów, tylko dlatego, że pan upatrzył go sobie na mordercę. To u mnie nie przejdzie! - Ale on był w parku na chwilę przed tym, gdy doszło do tej zbrodni! Już raz wcześniej wdarł się do naszego domu! Ciągle się nam naprzykrzał! On... - Leon - powiedziała Jessica, łagodząc sytuację - kreślisz fałszywy obraz i dobrze o tym wiesz. Może Phillip Bowen nas denerwował, ale nie powiedział ani nie zrobił nic, co wskazywałoby na to, że mógłby popełnić taką straszną zbrodnię. Leon zerwał się i wlepił wzrok w Jessicę. - Jak możesz kruszyć kopie o takiego człowieka? On ma na sumieniu również twojego męża, nie zapominaj o tym! - Ale my tego naprawdę nie wiemy! Panie Norman - Jessica zmusiła się, by jej głos zabrzmiał twardo, bo to, o co chciała zapytać, było tak straszne, że bała się, iż zabrzmi cicho i niepewnie - panie Norman, jakie dowody ma pan przeciw Evelin Burkhard? Wydawało się, że Norman poczuł ulgę, iż został wybawiony z dal-
szej dysputy z rozgniewanym Leonem. - Nie mówię, że jesteśmy niezbicie przekonani o tym, że morderczynią jest Evelin Burkhard. Ale istnieje kilka poszlak, które pozwalają na wysunięcie podejrzeń pod jej adresem. Po pierwsze: jej odciski palców - i tylko jej - znajdują się na narzędziu zbrodni. Po drugie: jej ubranie 285 zostało poddane badaniom laboratoryjnym. Wynika z niego, że pani Burkhard miała kontakt z krwią wszystkich zamordowanych, a także z krwią rannego dziecka. A zatem... - Ale... zaczęła Jessica, lecz Norman przerwał jej ruchem ręki. - Wiem, co pani chce powiedzieć. Pani Burkhard wyjaśniała, że znalazła panią Roth, swojego męża Tima Burkharda, jak również małą Diane Roth i sprawdzała ich puls, chcąc się przekonać, czy żyją. Oświadczyła, że nie miała żadnego kontaktu z panem Wahlbergiem ani z Sophie Roth. A mimo to także ich krew znajduje się na jej ubraniu. I jeszcze coś: nasze metody badań pozwalają nam również wyciągnąć wnioski co do przebiegu zdarzeń i kolejności, w jakiej krew pojawiała się na odzieży pani Burkhard. Niewątpliwie najpierw miała kontakt z krwią pani męża. Dopiero potem z krwią pani Roth. Ale pani Burkhard opisała to odwrotnie. Podrażniona, zmęczona twarz Leona wyrażała niemal obraźliwą pogardę dla policjanta. - Jak pan może tak traumatyczną osobę jak Evelin obarczać pełną odpowiedzialnością za coś, co opowiada podczas pierwszego przesłuchania bezpośrednio po takim straszliwym wydarzeniu? Sama przecież po-
wiedziała, że film jej się urwał i że w ogóle nie może sobie przypomnieć pewnych wydarzeń z poprzedniego dnia. Skąd ma wiedzieć, w jakiej kolejności potykała się o trupy? Może nawet wcale nie wie, że w tym czasie błąkała się po parku, zaszokowana i zrozpaczona, a przy tym natknęła się na zwłoki Alexandra. Wracając do domu, zobaczyła moją półżywą córkę Sophie, ale i tego nie pamięta. Czy nie uważa pan tego za możliwe? Norman chciał coś odpowiedzieć, szybko włączyła się Jessica. - Panie nadkomisarzu, to przecież ja znalazłam Evelin w małej łazience na poddaszu. Była naprawdę w złym stanie. Bez kontaktu. Kwiliła jak dziecko, nie mogła się poruszać. Znajdowała się w ciężkim szoku, i jestem pewna, że bez względu na to, co opowiada o wczorajszym dniu, trzeba wszystko rozważać z uwzględnieniem tego, że przez dłuższy czas nie panowała nad swoimi zmysłami. 286 - Myślę, że znalazła również narzędzie zbrodni - powiedział Leon może bezpośrednio przy jednej z ofiar, i że wzięła je, a później wyrzuciła. Gdyby była morderczynią, z pewnością wytarłaby odciski palców. - Przy założeniu - powiedział Norman - że w chwili popełniania zbrodni była w pełni świadoma. Jeśli jednak znajdowała się w stanie obłędu, z pewnością nie myślała o czymś takim, jak odciski palców czy zakrwawione ubranie. - Czy w ogóle uważa pan za możliwe, żeby tę zbrodnię popełniła kobieta? - zapytała Jessica. - Mam na myśli siłę, jakiej do tego potrzeba.
Wśród ofiar jest dwóch wysokich silnych mężczyzn. Chyba nie było łatwo ich zamordować? Norman pokręcił przecząco głową. - To nie była kwestia siły. Wszystkie ofiary zostały zaskoczone, i to z tyłu. Tim Burkhard najwyraźniej szukał czegoś akurat na dolnych półkach kredensu, w każdym razie leżał tuż przed otwartymi drzwiczkami. Pani Roth klęczała nad korytem, sadząc kwiaty. Pan Wahlberg siedział na ławce, może trochę drzemał. Diane leżała w łóżku na brzuchu i czytała. Jedynie mała Sophie pewnie coś zauważyła, usiłowała się więc bronić i uciekać. Poza tym nikt nie obawiał się Evelin ani nie spodziewał się po niej niczego złego. - Uważam pańską teorię za zupełnie absurdalną - uznał Leon. - Myślę, że jeśli nawet nie potrzeba zbyt dużego wysiłku fizycznego, żeby zajść kogoś od tyłu i poderżnąć mu gardło, to istnieje wszakże bariera psyc hi czna, która jest chyba nie do przezwyciężenia. Werżnąć się w żywe ciało, na dodatek jeszcze w tętnicę szyjną... to jest... to jest... Szukał słów, które miały pokazać, że uważa za absolutnie wykluczone, aby mogła to zrobić Evelin, ale chyba nie było niczego, co by mogło dać wyraz jego oburzeniu. - To absurdalne - powtórzył wreszcie. Wydawało się, że nie zrobiło to na Normanie żadnego wrażenia. - Gdyby to pan wykonywał mój zawód, panie Roth, w pewnym momencie nie uważałby pan za absurdalne niczego, co robią ludzie. Moje 287
doświadczenia pozwoliły mi dojść do głębokiego przekonania, że w pewnych warunkach nie ma w ogóle rzeczy, do której każdy z nas nie byłby zdolny. - A jakie określone warunki zaistniały w wypadku Evelin? - zapytała Jessica. Nadkomisarz Norman westchnął głęboko. - Pan Bowen udzielił nam pewnej interesującej wskazówki - zaczął powiedział nam... - Z pewnością udzieli panu jeszcze wielu interesujących wskazówek, jeśli będzie zależało mu na odsunięciu podejrzeń od siebie i skierowaniu ich na inne osoby - wtrącił Leon. Norman zwrócił się w jego stronę, a jego twarz przybrała surowy wyraz, który zdradził Jessice, że ten zawsze tak życzliwy człowiek może być niebezpiecznym przeciwnikiem, którego nie wolno lekceważyć. - Pani Burkhard jest w ciężkiej depresji - powiedział. - Myślę, że nietrudno to zauważyć i że od dawna jest to jasne również dla pana? Zdawało się, iż nie oczekuje odpowiedzi na to pytanie, które właściwie było stwierdzeniem, bo od razu ciągnął dalej: - Kiedy pan Bowen rozmawiał z nią wczoraj w parku Stanbury House, wydała mu się zupełnie pogrążona w sobie, odwrócona od świata zewnętrznego, głęboko zatopiona w ponurych myślach. Pan Bowen odniósł wrażenie, że właściwie do niej nie dociera, jakby znajdowała się w świecie, do którego nikt nie może za nią podążyć. Do słownie pan Bowen sformułował to tak: „Jej rozpacz była tak namacalna jak wysoki mur stojący przed człowiekiem”.
Musiało to być zatrważające. Namacalna jak mur, pomyślała Jessica, tak, taką ją często również odbierałam. Szczelna czarna rozpacz. - A potem nagle pojawił się jej mąż. Ale jeszcze zanim Phillip Bowen go dostrzegł, zanim Tim Roth się odezwał albo w ogóle w jakikolwiek sposób dał o sobie znać, Evelin jakby wyczuła jego bliskość. Bowen mówi, że się bała. I że ten strach można było poczuć. Było w niej coś ze zwierzęcia, które zwietrzyło najgorszego wroga. A sposób, w jaki 288 zaraz potem ją zawołał, był jednoznaczny - nawet jeśli Bowen nie zrozumiał każdego poszczególnego słowa wypowiadanego po niemiecku. Norman zrobił pauzę. - W jakim sensie jednoznaczny? - zapytała Jessica. Nie zrozumiała, do czego Norman zmierza. Potem jednak spojrzała na Leona i pojęła, że on rozumie. - Leonie? - zapytała bezsilnie. Norman taksował Leona ostrym spojrzeniem. - Zgadza się, prawda, panie Roth? Pani Burkhard żyła w śmiertelnym strachu przed mężem. Prawdopodobnie już od lat. Od lat była przez niego dręczona i maltretowana na wszystkie możliwe sposoby, jest więc absolutnie wyobrażalne, że widziała tylko tę jedną drogę wyjścia. Jessice zaczęło szumieć w uszach. To nie mogła być prawda. Nie mogło być prawdą, że coś takiego działo się na oczach wszystkich, a ni kt ni c ze go ni e dost r ze gał .
- Ale... - powiedziała, a w ustach miała taką suchość, jakby ktoś wyłożył je watą - ale wobec tego dlaczego inni? Mój... mój mąż, Patricia i… Może się myliła, jednak w oczach Normana zapłonęło coś na kształt pogardy. - Może dlatego, że w jej odczuciu współwiedzący są również współwinowajcami? Kimś, kto odwraca wzrok i trzyma buzię na kłódkę? Panie Roth? Pan wiedział. Inni też. Ale nikt nic nie mówił. Nie mówiąc już o tym, że niczego nie przedsięwziął. Leon wyglądał bardzo dziwnie. - Cóż... - zaczął. - Leonie! - Głos Jessiki brzmiał błagalnie. - Czy to prawda? Wiedzieliście o tym? Alexander też wiedział? Leon odwrócił wzrok. Tak usilnie wpatrywał się w Barneya, jakby nigdy wcześniej nie widział śpiącego psa. - Boże święty - powiedział nagle, gniewnie i bezsilnie zarazem - tak, wiedzieliśmy, do diabła, wiedzieliśmy! A ty może nie? 289 Jessica przełknęła ślinę i pokręciła przecząco głową. Leon uniósł obie ręce. - I co mogliśmy zrobić? - zapytał. Ani nadkomisarz Norman, ani Jessica nie udzielili mu odpowiedzi.
10
Sophie zmarła późnym wieczorem dwudziestego piątego kwietnia. Nie odzyskała przytomności. Nie udało się jej przesłuchać. Część trzecia Timotheus Burkhard Jessica, Dokument V Co skłoniło kobietę pokroju Jessiki do poślubienia takiego mężczyzny jak Alexander? Właśnie to pytanie nurtowało mnie już kiedyś w innym kontekście: Co skłoniło kobietę pokroju Eleny do poślubienia takiego mężczyzny jak Alexander? Jessica i Elena zewnętrznie bardzo się różnią, ale ich charaktery wykazują mnóstwo frapujących podobieństw. Obie są niezależne, samodzielne, mają silną wolę i działają suwerennie. Kobiety, które chętnie żyją w związku partnerskim, ale nie potrzebują partnerstwa, żeby żyć. To zdecydowanie różni je od Patricii czy Evelin. Dla Patricii małżeństwo to symbol pewnego statusu, przy którym twardo obstaje nawet wtedy, gdy w owym związku już nic nie odpowiada wizerunkowi prezentowanemu na zewnątrz. A Evelin w ogóle nie umie żyć sama. Ona byłaby liściem na wietrze bez mężczyzny u boku, bez mężczyzny, który powie jej, co ma robić, a czego nie.
Jessica. Poznałem ją, gdy właśnie uśpiła naszego owczarka niemieckiego. Był środek nocy i Evelin nie mogła dodzwonić się do żadnego innego weterynarza. Stan psa był dramatyczny, wydawało się wątpliwe, czy w ogóle uda się jeszcze zdążyć do lecznicy dla zwierząt. Poza tym to by tylko przestraszyło psa i dodatkowo go zestresowało. Wtedy Evelin przypomniała sobie młodą lekarkę weterynarii mieszkającą kilka domów dalej. Miłość do naszego psa pozwoliła Evelin przezwyciężyć wszelkie opory i zadzwonić tam w nocy, co jak na nią, było zachowaniem zupełnie wyjątkowym, zwłaszcza że jeszcze nigdy wcześniej nie odwiedziła lecznicy Jessiki. 293 W każdym razie Jessica przyszła, uśpiła psa i na dodatek odegrała rolę pocieszyciel ki strapionej duszy Evelin, która znowu wadziła się z losem. Ja wszedłem jakoś tak około trzeciej nad ranem do salonu i zastałem obie panie przy butelce szampana. Evelin opowiadała anegdotki o psie, który leżał martwy na kocu obok sofy. Już dawniej, przejeżdżając obok lecznicy dla zwierząt, kilka razy widziałem Jessicę w ogródku przez domem, ale nigdy dotąd z nią nie rozmawiałem. Zainteresowałem się nią, a teraz, kiedy siedziała naprzeciw mnie, usiłowałem zgłębić, czym ściągnęła na siebie moją uwagę. Jest atrakcyjna, ale nie w taki sposób, że automatycznie odwracasz głowę, gdy idzie ulicą. Ma półdługie brązowe włosy, po-
ciągłą bladą twarz, piękne zielone oczy z kilkoma brązowymi plamkami. Zdumiewająco ładną figurę, długie, bardzo zgrabne nogi i jest nadzwyczaj szczupła. Przeważnie nosi dżinsy, adidasy i bluzy. Nie jest ani ekstrawagancko modna ani nie ubiera się w jakimś szczególnym stylu. Nie zaczyna też ni stąd, ni zowąd chichotać, kokietować ani flirtować, co robi wiele kobiet, gdy tylko w ich pobliżu znajdzie się mężczyzna. Sprawia raczej wrażenie osoby praktycznej i pragmatycznej. Nietrudno sobie wyobrazić, że śmiało i odważnie zagląda do pyska rottweilera, aby zbadać mu zęby, albo pomaga ocielić się krowie. Nie jest ani trochę delikatna. Ale przy tym nie brak jej kobiecości. Wręcz przeciwnie, zawsze wydaje mi się nad wyraz kobieca. Na czym jednak polega jej urok? Trudno wyrazić to słowami. Może są to właśnie cechy, które opisałem na wstępie. Niezależność i samodzielność. Jedno i drugie emanuje z jej postaci, gdy idzie drogą. Sposób, w jaki trzyma głowę. Jak mówi, jak się śmieje. Rzecz nie w tym, że mógłbym żyć z taką kobietą, nigdy. Ale jest to ten typ, który lubię obserwować. Tak jak Elenę. Nie tylko dlatego, że jest taka piękna. Ale dlatego, że jest interesująca. Evelin do dzisiaj myśli, że to ona doprowadziła do małżeństwa Alexandra z Jessicą. Ale w rzeczywistości ja pociągałem za sznurki. Evelin zaproponowała, by w geście podziękowania za nocną interwencję zaprosić Jessicę na kolację, na co się zgodziłem. Pomyślałem tylko, że wypadałoby jeszcze kogoś doprosić, bo jeśli
294 tak we troje będziemy siedzieć przy stole, to się zanudzimy. Tak długo sterowałem Evelin, aż wreszcie wpadła na pomysł zaproszenia Alexandra, który wtedy akurat się rozwodził i był wdzięczny za każdą propozycję miłego spędzenia czasu. Elena przeprowadziła się z Ricardą na wieś i zostawiła go samego w domu, gdzie przesiadywał co wieczór, gapił się w ściany i rozważał wszystkie błędy, jakie popełnił w życiu. Evelin uznała, że osłodzenie mu jednego z ponurych sobotnich wieczorów będzie dobrym uczynkiem, a ja byłem bardzo ciekaw, czy sprawdzi się moja teoria, że Jessica to druga Elena: Coś będzie musiało się wydarzyć między nią a Alexandrem. Nie pomyliłem się, chociaż prawdę mówiąc, nie myślałem, że tych dwoje aż tak szybko stanie się parą. Było tak, jakby Alexander właśnie na nią czekał. I zdaje się, że naprawdę porządnie się w niej zakochał. Tak bardzo, że pobrali się wkrótce po jego rozwodzie. To przywodzi mnie do zadanego na wstępie pytania: dlaczego kobiety pokroju Jessiki i Eleny wychodzą za mąż za takiego mężczyznę jak Alexander? Alexander to mięczak rezygnujący z siebie i dostosowujący się do otoczenia, kameleon, błyskawicznie zmieniający barwę, żeby tylko nie zwracać na siebie uwagi. Zanim wygłosi swoją opinię, sprawdza, jakie zdanie ma większość na dany temat i przyjmuje je za swoje. Nie można się z nim posprzeczać ani podysku-
tować. Nie można się z nim zetrzeć. Jest jak kawałek miękkiej rozciągliwej gumy. Nawet jeśli się w nią uderzy, nie stawia oporu. Guma daje się dowolnie giąć. Alexander jest bardzo przystojny, niepodobna temu zaprzeczyć. Wysoki i szczupły, ma szpakowate włosy, ładne jasne oczy, które zawsze patrzą z melancholijnym znużeniem. Niezwykle wrażliwą twarz. Tak, może właśnie o to chodzi. Dopiero po chwili człowiek spostrzega, że to mięczak. Początkowo jednak obdarza się go przymiotami: wrażliwy, melancholijny. Jest to coś innego niż „słaby”, ale przeważnie trudno to rozgraniczyć. Silne kobiety - a zarówno w przypadku Jessiki, jak i Eleny niewątpliwie mamy do czynienia z silnymi kobietami - chcą zapewne wobec takiego mężczyzny 295 uruchomić instynkt opiekuńczy, zostaje w nich poruszona jakaś macierzyńska żyłka. Pragną zgłębić istotę jego melancholii, przypuszczają, że za jego znużonymi oczami kryją się tajemnice, pociąga je w nim emanacja zrozumienia i głębi. W pewnym momencie spostrzegają, że grzebią w gumowej masie, która raz po raz prześlizguje się im przez palce. Później przez chwilę walczą, a w końcu rezygnują. Jak Elena. Niewątpliwie go kochała. Tylko już nie mogła go znieść. Interesujące będzie obserwować, kiedy Jessica dojdzie do tego samego. Do tej pory moje przewidywania dość dobrze się sprawdzały. Zakochała się w nim, wyszła za niego za mąż. Ocho-
czo przejęła jego nawyki życiowe, to znaczy: ochoczo przejęła naszą gromadkę i Stanbury. Jest ciekawa wszystkiego i otwarta, nasz klan wydaje się jej interesujący, a poza tym chce lepiej zrozumieć Alexandra. Do tej pory prawie wcale nie zamykała się na życie, którego bynajmniej nie wyznacza ani ona, ani jej mąż, tylko przyjaciele jej męża. Jeszcze sobie w pełni nie uświadomiła, co tu się dzieje, jeszcze nie pojmuje, że ten kawałek gumy, który poślubiła, może żyć wyłącznie w symbiozie z nami wszystkimi. Ale gdy tylko pozna prawdę, natychmiast postara się oderwać od nas Alexandra. Ale to się jej nie uda. I odejdzie. Podczas tych ferii wielkanocnych zaczyna jej coś świtać. To się czuje. Nie jest szczęśliwa. Coś odbiera jej pewność siebie, coś ją przygnębia. Zaczyna coraz bardziej stronić od naszej grupy. Jak można było oczekiwać, naraża się tym Patricii, która ją atakuje, musi się więc usprawiedliwiać. Ale najwyraźniej traci ochotę, żeby wyjaśniać swoje zachowania. Zaostrzył się również ton między nią a Alexandrem. Alexander ma mnóstwo kłopotów, bo jego małżonka coraz rzadziej pozwala sobie, żeby Patricia dyktowała jej rozkład dnia. Jessicę natomiast nieprzyjemnie dotyka fakt, iż jej małżonek w różnych sporach wcale nie opowiada się za nią, tylko trzyma stronę pozostałych. Czuje się urażona. Ale jeszcze nie chce się do tego przyznać, jeszcze stara się sobie wmówić, że wszystko jest w porządku. Jest jednak zbyt inteligentna, aby na dłuższą metę zamykać
oczy i nie chcieć dostrzec prawdy. Zbyt prostolinijna, aby się 296 okłamywać. Z każdym dniem coraz lepiej będzie rozumiała, co tu jest grane i jakie bolesne konsekwencje pociągnie to dla niej za sobą. Niekiedy wydaje mi się, jakbym miał wszystkich pod mikroskopem. Obserwuję ich, próbuję zgadnąć, co zrobią w następnej chwili, i przeżywam cudowne momenty triumfu, jeśli moje przypuszczenia się potwierdzają. Wszystko jest takie przewidywalne. Człowiek podąża za swoim własnym, ciągle tym samym wzorcem. Wiecznie to samo. Na przykład od razu świetnie wiedziałem, że Jessica wpadnie w oko również Leonowi. Jemu wpadają w oko wszystkie kobiety, jeśli tylko nie są kompletnie brzydkie albo takie przygnębione jak Evelin. W domu Leon jest pod pantoflem, toteż jego jedyna szansa na jakie takie zrównoważenie poczucia własnej wartości polega na potwierdzaniu swojej męskości w oczach innych kobiet. Jak uda mu się przelecieć jakąś ładną dziewczynę, to przez jakiś czas wytrzymuje to, że Patricia nim rządzi. Niezwykle chętnie poszedłby do łóżka z Jessicą, widzę to bardzo dobrze. Pożera ją wzrokiem. Gdyby nie była aż tak zaprzątnięta swoimi problemami, z pewnością by to zauważyła. Jessica. Nie cierpi mnie. Jest wobec mnie nieuprzejma, złośliwa i nieprzychylna. Zanadto się do niej zbliżam: nie uświadamiając sobie tego do końca, czuje, że dokonuję na niej wiwisekcji. Unika
mnie. Prawdopodobnie sama przyznała się już przed sobą do tego, że mnie nienawidzi, co przysparza jej ogromnie dużo wewnętrznych rozterek. Jak bowiem może nienawidzić jednego z przyjaciół Alexandra? Podejrzewa, że z tego powodu będzie miała potężne problemy z mężem. Wije się. Nienawidzi również Patricii, której jednak nie wolno jej nienawidzić. Jest pięknym lśniącym żuczkiem zaplątanym w pajęczynie, której nici coraz bardziej się plączą. Jessica ma coraz mniej przestrzeni i coraz mniej powietrza. Wie, że musi się wyswobodzić. Wie nawet, że może się wyswobodzić. Za cenę zniszczenia tej sieci. Tyle że Alexander jest jej częścią. Jedną z nici. Jeśli Jessica chce się wyswobodzić, musi odtrącić go tak samo jak nas wszystkich. Nie może rozerwać wszystkich nici, a zostawić tylko Alexandra. 297 Na to nie pozwoli konstrukcja sieci. Jeśli Jessica się wyswobodzi, straci go. I będzie to konsekwencja, z której ona nadal usiłuje znaleźć jakieś wyjście. To nawet niezła frajda patrzeć, jak prowadzi te swoje poszukiwania. Frajda, bo wiadomo, że w końcu i tak poniesie porażkę. Środa 14 maja -piątek 23 maja
1
Leon przyszedł, gdy Jessica siedziała już w restauracji. Kelner podprowadził go do jej stolika. Spóźnił się prawie dwadzieścia minut i wyglądał tak źle, że Jessica jeszcze go takiego nie widziała. Nie golił się co najmniej od dwóch dni, pod marynarką miał poplamioną koszulę i stracił chyba z pięć kilo na wadze. Kelner przyglądał mu się z wyraźną dezaprobatą. Knajpka, którą wybrała Jessica, nie była żadną z tych wytwornych monachijskich restauracji, mimo to nawet tu Leon wyglądał nader niestosownie. Przejechał dłonią po nieuczesanych włosach, na próżno usiłując je ugładzić, bo po tym były jeszcze bardziej potargane. - Długo już czekasz? - powiedział zamiast powitania – przykro mi. Jakoś... - Szukanie wymówki wydało mu się nazbyt uciążliwe, powiedział więc tylko: - ...jakoś zapomniałem o upływie czasu. Wyglądał dość żałośnie, Jessica nie miała więc serca złościć się na niego. - Dla zabicia czasu obserwowałam ludzi - powiedziała – nie ma sprawy. Może napijesz się wina? - Chętnie - powiedział i usiadł. Jessica zamówiła wino. - Wiesz coś o Evelin? - zapytała. - Miałeś zadzwonić do jej adwokata. Leon na sekundę podparł głowę rękami.
- Zapomniałem - powiedział - po prostu zapomniałem. 299 - Od ponad dwóch tygodni przebywa w areszcie - oznajmiła Jessica - nie możemy zostawić jej samej sobie. - Jasne, że nie. Załatwiłem jej w Anglii naprawdę dobrego adwokata. Nie przejmuj się aż tak bardzo. - Najwyraźniej jednak do tej pory nie udało mu się wyciągnąć jej z aresztu śledczego. Nie rozumiem tego. - Podejrzewam, że argumentują to ewentualną próbą ucieczki - powiedział Leon tym dziwnie obojętnym tonem, którym posługiwał się od tamtych strasznych dni w Anglii. - Jest cudzoziemką. Mogłaby próbować uciec do Niemiec. - Ale przecież i tak zastanawialiśmy się, czy nie powinno się wystąpić o jej ekstradycję - powiedziała Jessica. - Jest Niemką. Wszystkie ofiary są Niemcami. Czy nie powinna to być raczej sprawa dla niemieckiego wymiaru sprawiedliwości? - Przestępstwo zostało popełnione w Anglii. Wśród pierwszych podejrzanych o dokonanie zbrodni był Anglik, który wywinął się dzięki dość wątpliwemu alibi. Myślę, że Scotland Yard chce dalej prowadzić tę sprawę. - Ale mimo to miałeś się postarać, żeby może odesłano ją do Niemiec... - Jessico! - Leon spojrzał na nią niemal błagalnie. Oczy miał czerwone ze zmęczenia. - Jessico, nie mogę. Nie wiem, skąd czerpiesz ener-
gię, żeby aż tak bardzo angażować się w obronę Evelin. Podziwiam cię za to, na pewno jesteś lepszym człowiekiem ode mnie, ale ja, ja nie daję rady. Nie mam siły. Zużywam ostatnie rezerwy, żeby przebrnąć przez każdy kolejny dzień, nie poddając się, nie rezygnując z siebie i ze swojego życia. Bardzo mi przykro. Jessica wiedziała, że Leon właśnie likwiduje całe gospodarstwo, żeby sprzedać dom. Jak to musi być grzebać się tak dzień w dzień w tym mnóstwie dużych i małych rzeczy, które nagromadziły się w toku życia rodzinnego: w świadectwach szkolnych i dyplomach sportowych dzieci, w namalowanych przez nie rysunkach, w ludzikach z kasztanów, które zrobiły, w pierwszych ząbkach, książeczkach z obrazkami i lalkach do 300 ubierania. W ceramicznych kubkach, z których rano piły kakao. W tornistrach. Ubraniach. A rzeczy Patricii, jej spodnie, swetry i kostiumy, dresy i adidasy. Kosmetyki. Albumy ze zdjęciami, niczym zaklęcie dokumentujące szczęście rodzinne. Przechowywane w jednej z szuflad listy miłosne, które wiele lat temu pisała do Leona. Listy, które on pisał do niej. Tak lubiany przez nią negliż. Kalendarz pełen ważnych terminów, spotkań, wizyt u lekarzy i przypomnień o urodzinach. Jej płyty kompaktowe, książki, buty i torebki. Wszystkie te obrazy, rzeźby i wazony, w które tak rozrzutnie - i o wiele za drogo - wyposażyła dom. Wszystko, co przechodziło przez ręce Leona, wiąże się z jakimś wspomnieniem. Nic nie pozostawia go nieporuszonym. To jest jego przeszłość. Jego życie. Jego rodzina.
- Właściwie wszystko wyrzucam - powiedział, jakby domyślił się, jakie myśli akurat przemykają Jessice przez głowę. - Co jest mi jeszcze potrzebne? Najpierw chciałem zatrudnić firmę porządkową. Wcisnąć im klucze do ręki, wyjść i wrócić do pustego domu. Tak byłoby najprościej... - Kelner przyniósł wino i dwie karty dań. Leon mechanicznym ruchem podniósł swój kieliszek do ust. - Ale potem nie dałem rady. Nie dałem rady, żeby to wszystko, co mi po nich zostało, zostawić obcym osobom. Czułem, że jestem im to winien, żebym sam wszystko obejrzał, wziął do ręki. Pożegnał się z tym. - Rozumiem - odezwała się Jessica. Wracanie do tematu Evelin wydało jej się zupełnie bezsensowne. Leon był w strasznym stanie psychicznym. Jessica myślała, że jeszcze wciąż jest wściekły na Phillipa Bowena, domniemanego winowajcę, i już choćby z tego powodu użyje wszystkich metod, żeby powalczyć o Evelin. Ale to się zmieniło od śmierci Sophie. Nie chodzi mu już o sprawiedliwość, nie zależy na udowodnieniu winy zbrodniarzowi, na wsadzeniu za kratki człowieka, który wymordował mu całą rodzinę. Jest prawdopodobnie tak, jak powiedział: musi zbierać siły, aby się nie poddać. Cios był zbyt mocny. Leon żyje z dnia na dzień. Poza sobą nikogo nie dostrzega. Usiłuje wyjść z koszmaru. Spośród nich wszystkich został najbardziej zraniony. 301 - Masz już kupca na dom? - zapytała Jessica, starając się nadać rozmowie bardziej rzeczowy ton. Leon skinął głową.
- Tak. Kilku zainteresowanych. Nie będzie z tym problemu. - Nigdy nie myślałeś, żeby zamiast tego domu sprzedać Stanbury? - Nie... właściwie nie. I tak nie chcę dłużej mieszkać w tym monachijskim domu, o tyle więc ma sens jego sprzedaż i pozbycie się dzięki temu największych problemów. Stanbury zostanie w odwodzie. - Stanbury również kosztuje. Leon obracał szklankę to w jedną, to w drugą stronę. Nadal nosił obrączkę na serdecznym palcu prawej ręki. - Wiem. Ale to by się stało zbyt szybko. Stanbury tak bardzo było częścią Patricii. Tak bardzo częścią nas wszystkich. A może po prostu chcę je jeszcze przez pewien czas zatrzymać. Zamilkli, oddając się własnym myślom. Ciepły majowy dzień kończył się powoli. Lato nadchodziło wielkimi krokami. Ale będzie to inne lato, niepodobne do tych, jakie znali. Do stolika podszedł kelner. - Czy państwo już wybrali? - zapytał. Leon się wzdrygnął. - Ja nie będę jadł. Dziękuję - powiedział. Jessica również nie była głodna, ale nie chciała do końca rozsierdzić kelnera, zamówiła więc sałatę i trochę pieczywa. Kelner uniósł brwi, zanotował to życzenie i zniknął. - Wybacz, że nie byłem na pogrzebie Alexandra - powiedział Leon już dawno chciałem cię za to przeprosić. Nie miałem siły. - Byli moi rodzice - powiedziała Jessica. - Ricarda nie przyszła, ale Elen zadzwoniła z kondolencjami. Ricarda nadal prawie nic nie mówi i
cały czas leży w łóżku. Najwyraźniej przeżywa potworną traumę. Leon zaśmiał się z goryczą. - Wolałbym mieć dziecko z traumą, niż w ogóle nie mieć dziecka. Nie wszystko złoto, co się świeci, Bóg to wie, ale mimo wszystko byliśmy 302 rodziną... - Zamilkł na chwilę, a potem ciągnął dalej: - Czy to nie zakrawa na szaleństwo? Po takich wydarzeniach człowieka dręczy poczucie winy. Czy dlatego, że sam przeżył? A może dlatego, że wobec tych, których dotknęła śmierć, nie zawsze zachowywał się jak należy, a teraz już nigdy nie będzie w stanie im zadośćuczynić. Czy z tobą jest podobnie? Nie czekał na jej odpowiedź. - Nie chciałem robić sobie wyrzutów sumienia - powiedział - przynajmniej nie chciałem się bez sensu dręczyć, ale same pojawiają się obrazy... z przeszłości, rozumiesz. Z czasów kiedy Patricia zaszła nagle w ciążę z Diane. Mój Boże, miała wtedy osiemnaście lat. A ja dwadzieścia siedem i przygotowywałem się do pierwszego egzaminu państwowego. Musieliśmy się pobrać... - Pewnie i tak byście się pobrali. Tylko trochę później. Leon nie spojrzał na nią, ale pokręcił przecząco głową. - Nie. Nigdy bym się nie ożenił z Patricia. Ona była wtedy... bardzo atrakcyjna. Bardzo młoda. Porywająca z tą swoją energią i żywotnością. Ale też męcząca. Zawsze stawiała mi zbyt wysokie wymagania. Mówiła ciągle: „Musisz zrobić to, musisz zrobić tamto, Możesz to, możesz tamto. Musisz w siebie uwierzyć, musisz wziąć się w garść, musisz przeć do przodu, musisz być silny, musisz być pewny siebie!”. Codziennie wbijała
mi do głowy swoje własne credo, a ja z wywieszonym językiem starałem się to wszystko urzeczywistnić, ale cały czas miałem poczucie, że coraz bardziej odpadam. śe nigdy nie sprostam jej wyobrażeniom i wymaganiom. Nawet jeśli chodziło tylko o to, że w niedzielny poranek drzemałem zaspany w łóżku, podczas gdy ona już od samego rana była na nogach, realizując jakiś niezwykle forsowny program ćwiczeń sportowych. Ja, chcąc schudnąć, dręczyłem się przez parę tygodni jakimiś idiotycznymi dietami i przy dużej dozie szczęścia udawało mi się zrzucić ledwie pół kilograma. Kiedy jednak ona chciała schudnąć, natychmiast ustalała rygorystyczny jadłospis, od którego nie odstępowała, póki w dokładnie zaplanowanym czasie nie pozbyła się właśnie tych trzech kilogramów, o które jej chodziło. Była nieprawdopodobnie zdyscyplinowana. Silna. Oczywiście równie surowa wobec siebie, jak wobec innych, ale mnie... 303 bezradnie podniósł ręce - ...mnie tym wykańczała. Była coraz lepsza. Coraz bardziej do przodu. Zawsze. Kelner przyniósł sałatę i pieczywo. Leon zamówił kolejną lampkę wina. Jessica dziobała widelcem pomidory i grzyby. Nie miała apetytu. - Liczyłem na to, że ona usunie tę ciążę - powiedział Leon. - Nie wywierałem na nią presji z tego powodu, ale kilka razy zasugerowałem taką możliwość. Sama Patricia wcale nie zamierzała tak szybko zostać matką, ale w swoich życiowych planach miała dzieci, bała się więc, że jakakolwiek ingerencja coś potem uniemożliwi. Rozmawiałem o tym z Alexandrem i Timem. Obaj uważali, że powinienem się ożenić. Z poczu-
cia przyzwoitości. No to się pobraliśmy. Upiłem się rano, w dzień ślubu. Kiedy Alexander i Tim przyszli po mnie do mojego mieszkania, byłem dość pijany. Wstawili mnie pod zimny prysznic, dali aspirynę, zawiązali krawat i podsunęli cukierki od kaszlu, żeby nie cuchnęło mi z ust alkoholem. Udało mi się powiedzieć „tak”, nie bełkocząc. Patricia mimo to zauważyła oczywiście, że jestem nietrzeźwy. Przez cały dzień zachowywała fason, uśmiechała się, udawała idealną, szczęśliwą pannę młodą, ale ja wiedziałem, że jest wściekła. Wieczorem strasznie się pokłóciliśmy. Wręcz zarzuciła mnie lodowatymi, obraźliwymi słowami, a ja miałem po prostu straszne bóle głowy i nadal zbyt wiele alkoholu we krwi. Nie potrafiłem Patricii sprostać. W pewnym momencie już tego nie wytrzymałem, wyszedłem z mieszkania i taksówką pojechałem do Tima. Wtedy mieszkał sam. Był u niego Alexander, obaj jeszcze coś pili i rozmawiali. Alexander wysłał Elenę z małą Ricardą do domu. Ja zostałem z nimi. Chyba się wtedy... popłakałem. Byłem taki zrozpaczony. Tak - odetchnął głęboko, ale nadal nie spoglądał na Jessicę - tak przebiegła nasza noc poślubna. Patricia sama w domu, a ja u moich najlepszych przyjaciół, najpierw zaryczany, a potem w sztok upity, bo oczywiście kontynuowaliśmy to, co ja zacząłem już rano. Porządnie daliśmy sobie w szyję, wszyscy trzej, a potem... prowadziliśmy nieskończenie głupie rozmowy... 304 Wreszcie podniósł wzrok. Spojrzał na Jessicę. Dostrzegła w jego oczach tylko bezdenny smutek, pustkę i brak nadziei, że cokolwiek zmieni się kiedyś na lepsze.
- Byłem, prawdę mówiąc, spanikowany. Świeżo po ślubie, oczekujący dziecka... a przy tym w takiej fazie życia, że pragnąłem jedynie wolności. Absolutnej, bezkresnej wolności. Miałem poczucie, że zostałem złapany w pułapkę, z której nigdy się nie wydostanę. Wtedy oni zaczęli mówić o Stanbury. - O Stanbury? - zapytała Jessica. Leon znów uśmiechnął się tym swoim gorzkim uśmiechem, który poznała u niego dopiero dzisiaj. - Powiedziałem ci przecież, że byliśmy zupełnie pijani i prowadziliśmy głupie rozmowy. Oni chcieli mnie pocieszyć. Tim wpadł na pomysł sporządzenia listy pozytywów w mojej sytuacji. Mnie w ogóle nic nie przychodziło do głowy, ale wtedy Alexander wspomniał o Stanbury i Tim oraz on wręcz się przy tym uparli. Wtedy Kevin McGowan walczył już z rakiem i było jasne, że Stanbury niebawem będzie należało do Patricii. Obaj powiedzieli więc, że w pewnym sensie poślubiłem angielską szlachciankę, dziedziczkę posiadłości ziemskiej. I że od tej pory należę do brytyjskiej upper class, a tym samym będę zasiadał obok królowej w Ascot... no, wygadywali takie bzdury, ale w pewnym momencie wszyscy trzej poważnie zaczęliśmy się cieszyć perspektywą posiadania tego Stanbury House. I wtedy zrodziła się myśl, żeby spędzać tam wszystkie ferie, żeby ze Stanbury zrobić n a s ze Stanbury, Stanbury Alexandra, Tima i moje. Miejsce, w którym zawsze moglibyśmy się spotkać, do którego moglibyśmy uciec od problemów dnia powszedniego i być po prostu sobą. Stanbury jako miejsce, gdzie ciągle od nowa mogłaby się manife-
stować nasza przyjaźń. Byliśmy uroczyści, a ja taki pijany myślałem, że wszystko będzie dobrze. A kiedy zaczęło świtać, wróciłem do domu, przekonany, że wszystko zniosę, bo istnieje Stanbury. Bo są na świecie moi przyjaciele i nasza przyjaźń będzie teraz miała dom. - Pokręcił głową. - Ale nie kochałem Patricii. Ani wtedy, ani później. Kochałem tylko Stanbury, i to pozwalało mi wszystko przetrwać. 305 - Alexander nigdy mi o tym nie opowiadał - wtrąciła Jessica. Leon nie zwrócił uwagi na jej słowa. - A teraz Stanbury stało się grobem Patricii. I grobem moich dzieci. To wszystko jest takie... takie strasznie tragiczne. I ma w sobie coś z kary. Ja ponoszę karę. Bo nie chciałem Patricii i nie chciałem dzieci. Ponieważ moje życie w ostatnich latach było wyłącznie kłamstwem. Jessica zrozumiała, że nie miałoby teraz sensu rozmawiać z nim o właściwej przyczynie ich spotkania. Chciała się wspólnie z nim zastanowić, co można by zrobić dla Evelin. I chciała też porozmawiać z nim o wręcz niepojętym stwierdzeniu nadkomisarza Normana, że Tim przez wiele lat dręczył i maltretował żonę. Chociaż Leon przyznał, że Norman powiedział prawdę („Nie wiedziałaś?”), wydawało się to jej mało wiarygodne, a w jakimś zakamarku swojego naiwnego umysłu nadal miała nadzieję, że wszystko okaże się nieporozumieniem. Ale z tym zdruzgotanym mężczyzną siedzącym naprzeciw niej nie może o tym rozmawiać, w każdym razie nie teraz. Może przyjdzie na to czas później, za wiele tygodni lub miesięcy. Na moment delikatnie dotknęła jego ramie-
nia. - Nie oglądaj się wstecz - powiedziała cicho - to nic nie da. Postaraj się teraz patrzeć tylko do przodu. - A ty potrafisz? - zapytał. - Patrzeć do przodu? - Próbuję. Chciałabym pomóc Evelin. Coś mi mówi, że załamanie przyjdzie, jak wszystko będzie już za mną, ale w tej chwili tylko to mną powoduje. Jestem głęboko przekonana o jej niewinności. Muszę jej pomóc. - Pracujesz obecnie? Jessica pokręciła przecząco głową. - Po feriach nie otworzyłam jeszcze lecznicy. Na pewno w końcu stracę klientów, których z takich trudem pozyskałam, ale... zaczerpnęła powietrza - ...no to będę musiała zaczynać od nowa. I tak zresztą nie będzie już tak jak dawniej. - Nie - zgodził się Leon - nic już nie będzie tak jak dawniej. Przez chwilę milczeli. Kelner z obrażoną miną sprzątnął prawie nietknięty talerz Jessiki. Na dworze zapadł zmrok, miejski gwar za oknami 306 dawno już ucichł. Ludzie gawędzili przy restauracyjnych stolikach, tu i ówdzie słychać było cichy śmiech. Dźwięczały kieliszki. - Co porabiasz całymi dniami? - zapytał Leon. Jessica się zastanowiła. Co porabia całymi dniami? Co porabia, od ki ed y j ej mą ż zost ał za mor do wan y? - Myślę - powiedziała - rozmyślam. Usiłuję zrozumieć rzeczy niepo-
jęte. Próbuję wyrobić sobie pogląd. - Pogląd na co? Wyciągnęła z torby portmonetkę. Przyszła pora na uregulowanie rachunku. Pora schronienia się w mroku domu, w samotności z Barneyem. Ucieczki w plany, strategie, rozważania. We wszystko to, co powstrzymuje ją przed ostatecznym zrozumieniem i wydaniem się bezbronnie na pastwę bólu. - Pogląd na Alexandra. I na was wszystkich. Wiele rzeczy pozostaje dla mnie zagadką. - Skinęła na kelnera. - Po pierwsze odwiedzę ojca Alexandra. Mogłabym również powiedzieć „mojego teścia”, ale to dziwnie brzmi w odniesieniu do mężczyzny, którego wcale nie znam. - Nie znasz go? - zapytał zaskoczony Leon. - Nie był na naszym ślubie. Nie był na pogrzebie. Alexander mówił mi, że miał trudne relacje z ojcem i od dawna nie utrzymywał z nim kontaktów. Chciałabym się dowiedzieć, co się za tym kryje. Po raz pierwszy tego wieczoru Leon uśmiechnął się trochę swobodniej, chociaż wcale nie radośnie. - No to pchasz się odważnie wprost do jaskini lwa. Ojciec Alexandra. Stary Wilhelm Wahlberg. Nazywano go zawsze Will, po prostu Will. Alexander przez całe życie czuł przed nim atawistyczny lęk. - Dlaczego? - Ponieważ jest taki, jaki jest. Porywczy, nietolerancyjny, gwałtowny. Władczy. Wymagający. Sadystyczny, jeśli idzie o niszczenie innych osób. Człowiek, który samymi słowami potrafiłby doprowadzić
kogoś do samobójstwa, i delektowałby się taką mocą. Naprawdę, Jessico, niczego byś nie straciła, gdybyś go nie poznała. 307 Ni stąd, ni zowąd Jessica zadała Leonowi pytanie. - Alexander potwornie cierpiał na skutek koszmarów sennych. Czy może znasz ich przyczynę? Leon odwrócił wzrok od Jessiki i zaciął się w sobie. - Nie mam pojęcia - powiedział. W domu czekał na nią stęskniony Barney. Uległa, założyła mu obrożę i poszła jeszcze na spacer tej ciepłej nocy. Naprzeciw nich samotny mężczyzna uprawiał jogging, poza tym wydawało się, że cała dzielnica już śpi. W końcu Jessica spuściła Barneya ze smyczy, a on zaczął jak szalony biegać między krzakami, wszędzie podnosił nogę i rył nosem w delikatnej młodej trawie. Ta majowa noc była pełna zapachów i obietnic. Dla innych, już nie dla niej. Wrócili prawie o północy. Czekał na nich ciemny i pusty dom. Dom Alexandra na zachodnim krańcu Monachium. Dom, w którym najpierw mieszkał z Eleną i Ricardą, a później sam. Jessica wprowadziła się do niego jeszcze przed ślubem, ale ciągle rozmawiali o tym, że muszą sobie poszukać czegoś innego. - Pragnę zacząć z tobą wszystko całkiem od nowa – powiedział Alexander. Dlaczego więc nadal tutaj mieszkali? Dom był bardzo dobrze położony, blisko lecznicy dla zwierząt, ale
to nie mógł być jeszcze powód. Może oboje zbyt dużo pracowali, aby poświęcić się poszukiwaniom nowego domu, co zapewne wiązało się ze znacznym nakładem sił i czasu? Wprawdzie Alexander często mówił o przeprowadzce, ale nigdy nie podjął konkretnych kroków. Może tak naprawdę wcale nie chciał się stąd wyprowadzać? Może bardziej był przywiązany do przeszłości, niż się do tego przyznawał? Nie nadinterpretuj tak wszystkiego, upomniała samą siebie Jessica, otwierając drzwi, wpędzisz się jeszcze w jakąś chorobę psychiczną. Ty sama w końcu też nic nie zrobiłaś, zadowoliłaś się tylko gadaniem. Ostatecznie oboje byliśmy po prostu zbyt wygodni. 308 Zabroniła sobie przywołania wyobrażenia, jak by to było pięknie, gdyby Alexander czekał teraz na nią w pokoju. Mogliby wypić po kieliszku wina, on opowiedziałby coś o uniwersytecie, ona o dniu spędzonym w lecznicy. On położyłby rękę na jej brzuchu i zapytałby, co słychać u maleństwa. - Cholera! - powiedziała głośno. - Nie myśl o tym! Do diabła ciężkiego, nie myśl o tym! Poszła do łazienki, napuściła wody do wanny, wsypała dużo soli z rozmarynem. Było prawie w pół do pierwszej, gdy zanurzyła się w miłym, cicho przelewającym się, bulgoczącym cieple. Lampka wina stała na brzegu wanny. Jessica wiedziała, że w ciąży nie powinna pić alkoholu, ale od owego dwudziestego czwartego kwietnia, kiedy wróciła z wędrówki przez cudowną angielską wiosnę, mając życie w gruzach, nie
mogła wieczorem zasnąć bez jednej czy dwóch lampek wina. Miała nadzieję, że dziecku to zanadto nie zaszkodzi. Nie chciała myśleć o Stanbury, ale oczywiście jej myśli raz po raz wędrowały w tamte strony, kiedy patrzyła na sufit nad sobą i na kafelki na ścianie, gdzie jeszcze tu i ówdzie widniały kolorowe nalepki, które Ricarda przykleiła tam jako mała dziewczynka: sarenki Bambi o wielkich oczach i grube muchomory, Baby-Jagi o krzywych nosach i złotowłose księżniczki, pomiędzy nimi gwiazdki, słoneczka, wąskie sierpy księżyców o roześmianych buziach. Romantyczny, baśniowy świat. Trudny do pogodzenia z wizerunkiem krnąbrnej, niepokornej nastolatki, którą się teraz stała. Ricarda. Leon. Evelin. I ona sama. Evelin to dotknęło, na nią padło podejrzenie, które, o czym Jessica była przekonana, mogłoby równie dobrze paść na każdą inną osobę. Evelin miała po prostu pecha, że opowiedziała sprzeczną, niespójną historię, ale kto nie uważał tego za absolutnie naturalne w obliczu szoku, jakiego doznała? Nadkomisarz Norman. Inspektor Lewis. Oni najwyraźniej nie uważali tego za naturalne. Motywu upatrywali w okoliczności, że Evelin podobno cierpiała wskutek maltretowania przez męża. Ale czy z tego powodu potrafiłaby go 309 zabić? Czy w swego rodzaju amoku mogła była zabić wszystkich, którzy przypadkiem nawinęli się jej pod nóż? Gruba przygnębiona Evelin? Zaw-
sze taka łagodna, zawsze miła? To do niej niepodobne. Mimo najszczerszych chęci Jessica nie mogła w to uwierzyć. Ricarda. Pomyślała o nienawistnych fantazjach dziewczynki, którym ta dała upust w swoim dzienniku. Wyobrażenie, że widzi całą tę klikę martwą, zawładnęło nią zatrważająco i niepodzielnie. Winę za nieudane małżeństwo rodziców Ricarda przypisywała zapewne Patricii, ale również całej reszcie. Do tej pory całkiem jednoznacznie nie uporała się z rozwodem. Czy jednak z tego powodu mogłaby zabić pięcioro ludzi? Leon. Znalazł się pod ścianą. Jego kłopoty finansowe były znacznie większe, niż przyznał się do tego komukolwiek, może poza Timem. Miał ponadto dwie bardzo wymagające córki, przyzwyczajone do wysokiego standardu życia i traktujące to jako coś absolutnie oczywistego. I żonę żądającą od niego szybkiego sukcesu, z którą nie chciał się właściwie nigdy ożenić. Przyznanie się przed nią do klęski zawodowej musiało być dla niego piekłem. Ciągle zdarzają się mężczyźni, którzy nie widząc wyjścia z takich sytuacji, mordują całe rodziny. śeby na wieki uwolnić się od ich oczekiwań, wymagań, krytyki, a nawet złośliwości. Na ogól jednak kładą również kres własnemu życiu albo przynajmniej podejmują taką próbę. Dlaczego jednak Leon miałby zabić również Tima i Alexandra? Dwóch najlepszych przyjaciół. Zawsze byli razem, od przedszkola. Z tej trwale zaprzyjaźnionej trójki to on jeden przeżywa materialne załamanie. A może dręczy go poczucie, że w porównaniu z nimi jest nieudacznikiem? Czy przyjaciele stali się dla niego równie nieznośni jak rodzina? A ja? zadała sobie pytanie Jessica. Jaki ja mogłabym mieć motyw?
Pokręciła głową, wstała, sięgnęła po ręcznik kąpielowy, owinęła się w niego. Wpatrzyła się w lustro nad umywalką. Widziała swoją bladą twarz, wokół której wiły się wilgotne pasma włosów. 310 Ja nie mam motywu. Ale może pozostali z takim samym głębokim przekonaniem twierdziliby to o sobie? Może wahaliby się między złością a rozweseleniem, dowiedziawszy się, co udało się skonstruować w oparciu o ich dotychczasowe życie? Umyła zęby, myśląc przy tym o Phillipie, o którego winie Leon był przekonany - albo lepiej: był przekonany wcześniej, zanim zaczął zajmować się wyłącznie przezwyciężaniem w sobie tragicznych przeżyć. Czyżby Phillip nagle sfiksował? Stracił nad sobą kontrolę z wściekłości, że nikt mu nie wierzy, że się go odprawia niczym głupkowatego natręta opętanego konkretną idée fixe? Jak to jest, kiedy człowiek czuje się przekonany o słuszności swoich roszczeń, ale u nikogo nie znajduje posłuchu? Czy to może doprowadzić mężczyznę do takiego obłędnego czynu? Oczywiście, że może. Gazety są pełne opisów podobnych spraw. Jessica wiedziała, że nie zaśnie, chociaż była już pierwsza w nocy. Nadal okryta jedynie ręcznikiem, zeszła do salonu. Leżący na sofie Barney spojrzał na nią zaspanymi ślepiami. Usiadła obok niego i drapiąc go po sierści, przerzucała pilotem kolejne programy telewizyjne. Poczuła ogromną potrzebę wypicia następnej lampki wina, ale ze względu na dziecko zabroniła sobie tego kategorycznie.
Muszę pomyśleć o Evelin, powiedziała sobie. Może powinnam trochę poszperać w jej życiorysie? Może znajdzie się coś, co by ją oczyściło z zarzutów, a przynajmniej w innym świetle ukazało kwestię motywu? Problemem było to, że jak na razie nie dało się skorzystać z pomocy Leona. W jakiś sposób jednak wszystko to przecież wiąże się z kręgiem przyjaciół, z tym osobliwym sztucznym tworem, który tylko na pierwszy rzut oka wyglądał na harmonijną wspólnotę. Gdyby przyjrzeć się jej bliżej, można by zauważyć, że obowiązywał w niej nieprawdopodobny przymus dostosowania się, a wszelkie dążenia do indywidualizmu były obserwowane z nieufnością. 311 Kiedy jakiś konstrukt musi sam siebie nietolerancyjnie kontrolować? Jessica udzieliła sobie odpowiedzi na tym samym oddechu: kiedy jest kruchy. Niestabilny albo może nieprawdziwy. Gapiła się w telewizor, nie rejestrując nawet, co w nim leci. Świetnie wiedziała, kto mógłby jej pomóc, kogo mogłaby zapytać. Jedyną osobę, która od dawna stanowiła część tego układu i znała odpowiedzi na wszystkie pytania. Problem polegał tylko na tym, że Jessica w ogóle nie miała ochoty kontaktować się z byłą żoną swojego męża.
2
W Londynie padał deszcz, ciepły, ale ulewny majowy deszcz, tak że Phillip, który wyszedł rano z domu bez płaszcza i parasola, przemókł w mgnieniu oka i poza tym był w złym humorze. Ściśle biorąc, w ogóle nie miał parasola i wcale zresztą nie chciał go mieć, uważając ten przedmiot za wymysł drobnomieszczański, ale płaszcz bardzo by mu się w tej sytuacji przydał. Jego był tak stary i znoszony, że właściwie nie mógł się już w nim pokazywać. A już na pewno nie dzisiaj, kiedy to miał odwiedzić pewnego adwokata w eleganckiej londyńskiej dzielnicy Westminster. Czekając w wyłożonej boazerią poczekalni i podziwiając - niewątpliwie oryginalne - obrazy olejne na ścianach, był zadowolony, że przynajmniej zawiązał sobie krawat. Owego adwokata polecił mu dobry znajomy, co jednak nie zmieniało faktu, że Phillip będzie musiał uiścić stosowną opłatę, a to z pewnością spowoduje dotkliwy ubytek w jego zasobach finansowych. Phillip od czasu do czasu pracował teraz jako dubbingowiec w BBC, ale zlecenia kapały jak krew z nosa, w dość sporych odstępach czasu. Pieniędzy wystarczało zaledwie na opłacenie czynszu za ponurą dziurę w Stepney i na pójście od czas do czasu do pubu. Właściwie utrzymywała go Geraldine, z którego to powodu tylko dodatkowo czuł obrzydzenie. 312 Na domiar złego adwokat wcale nie robił mu wielkich nadziei ani nie dodał otuchy. Ze sceptyczną miną wysłuchał jego opowieści, po czym
oznajmił, że argumenty, na których mógłby opierać się wniosek o ekshumację zwłok Kevina McGowana, są mało przekonujące. - Panie Bowen, mówiąc szczerze, prawie nie widzę tu szansy. Mamy jedynie zeznanie pańskiej matki, a ona nie żyje. Ponadto w czasie, gdy opowiadała panu o tej... hm, sprawie, znajdowała się już w końcowym stadium choroby i przyjmowała bardzo silne lekarstwa. Co wcale nie czyni pańskich twierdzeń... bardziej wiarygodnymi! Phillipa ogarnęła dobrze mu już znana wściekłość. Raz po raz spotykał się z tym zarzutem: chora, znękana rakiem matka, w odurzeniu spowodowanym morfiną zaczyna nagle wyjeżdżać z dzikimi fantazjami dotyczącymi byłych kochanków. Phillip czasem się wstydził, że ją, która nie może się już bronić, pozwala tak oczerniać. Adwokat zapewne wyczytał z twarzy Phillipa, co dzieje się w jego duszy, bo pośpieszył dodać: - Nie mówię, że j a to tak widzę. Ale oczekuje pan ode mnie rady i realistycznej oceny sytuacji, na nic się więc panu nie zda, jeśli będę upiększał ten obraz. Phillip poinformował adwokata również o zbrodni, jakiej dokonano w Stanbury House, i o tym, że także jego przesłuchiwano przez wiele godzin. Morderstwa w Yorkshire były oczywiście nadal tematem w angielskich gazetach, chociaż obecnie nie znajdowały się już na stronach tytułowych. Znał tę sprawę również adwokat, początkowo jednak nie skojarzył jej ze swoim klientem. Teraz dopiero zrozumiał. - Mój Boże - powiedział - oczywiście! Kevin McGowan! Przecież to
o jego wiejskiej posiadłości była mowa w tych relacjach! Proszę posłuchać - pochylił się ku Phillipowi i spojrzał na niego wymownie - na pańskim miejscu zostawiłbym tę sprawę na jakiś czas w spokoju. Bądź co bądź, wprawdzie tylko przez chwilę, był pan przecież podejrzany o dokonanie tych zbrodni. A jeśli policja nie utwierdzi się w podejrzeniu wobec tej tymczasowo aresztowanej Niemki, to pan znów pójdzie na 313 pierwszy ogień i po raz kolejny zaczną się panu przyglądać. Swoim dotychczasowym zachowaniem dał pan im wystarczająco dużo punktów zaczepienia. Niech pan już nie dodaje następnych! - Ja tylko próbowałem zrobić to, co uważam za swoje prawo... Adwokat nie pozwolił mu dokończyć. - Pańskie prawo czy to, co pan za nie uważa, w tej chwili jednak nikogo nie interesuje. Co się tyczy Stanbury, przede wszystkim chodzi teraz o wyjaśnienie tej ohydnej zbrodni i policja rzuci się na wszystko, co choćby w najmniejszym stopniu wyda się jej podejrzane. Dlatego niech pan postara się spojrzeć na fakty. - Wstał, dając do zrozumienia, że pragnie zakończyć rozmowę. - Taka jest oczywiście tylko moja rada - powiedział której pan może posłuchać albo nie. Phillip wiedział, że na ogół warto słuchać rad adwokatów, w końcu jednak wyglądało na to, że on nie powinien nic robić, schować głowę w piasek i czekać, póki sprawa - czyli zbrodnia - nie porośnie trawką. Jeśli Evelin zostanie skazana na karę więzienia, on będzie mógł wychynąć z ukrycia i ponownie zgłosić swoje roszczenia. O ile oczywiście nie będzie
za późno. Czy wie, co stanie się teraz ze Stanbury House? Połowa zaludniających go regularnie mieszkańców nie żyje. Opłakujący dzieci i żonę wdowiec sprzeda na koniec posiadłość. Jeśli w jakiejś bliżej nieznanej przyszłości miałoby istotnie dojść do ekshumacji zwłok Kevina McGowana, mogłoby wtedy chodzić już tylko o udział w zyskach ze sprzedaży. A w tej kwestii Phillipa nigdy nie interesowały pieniądze. Ta sprawa, pomyślał, trochę wymyka mi się z rąk. Jak zwykle. W metrze można było krajać powietrze nożem, a ludzie stali stłoczeni jak sardynki w puszcze. Pachniało mokrymi płaszczami i parasolami, wydawało się, że ludzie na stacjach prawie nie wysiadają, ale za to coraz więcej ich wsiada. Phillip stał przyciśnięty do pewnej korpulentnej pani, mniej więcej o głowę niższej od niego. Jej trwała ondulacja, rozprostowująca się pod wpływem wilgotnego powietrza, wiła się wokół ust Phillipa, odnosił więc wrażenie, że ciągle wdycha siwe włosy. 314 Dlaczego ja właściwie w ogóle mieszkam w Londynie, zastanawiał się. Myślał o rozległych łąkach i moczarach wokół Stanbury, widział siebie, jak w podobny do dzisiejszego wieczór wędruje z psem po polach, w kaloszach, w kurtce przeciwdeszczowej typu Barbour i w kraciastej czapce z daszkiem. Wokół niego spokój, samotność i wolność. Zapach mokrej trawy, ziemi i kwiatów. A w domu czeka kominek i whisky. Kto by pomyślał, że to o n będzie snuł taką wizję i tęsknił do jej urzeczywistnienia? Byłby nieomal zaśmiał się sam z siebie, ale powściągnął śmiech w obawie, że znowu dostanie mu się między wargi
kosmyk włosów. Prawdę mówiąc, wcale nie do śmiechu było mu w tej sytuacji - stał w zatłoczonym metrze i jechał do przygnębionego domu. Kiedy wreszcie wysiadł we wschodniej części Londynu, odetchnął z ulgą, chociaż znowu gdy tylko wyszedł z dworca na powierzchnię, od razu przywitał go deszcz. Ulice leżały przed Phillipem szare i smutne. Osiedla robotnicze, długie szeregi starych domów mieszkalnych, przed którymi widać było zaniedbane ogródki. Za domami znajdowały się posępne podwórka zagracone mnóstwem opon samochodowych, części blaszanych i zużytych pralek, rdzewiejących tutaj już od lat. Gdzieniegdzie wisiała na sznurach bielizna, mimo deszczu. Przed jednym z domów stał pusty wózek dziecięcy, najwyraźniej zapomniany i z biegiem czasu zamokły. Za oknami migotały telewizory. Krzyki dzieci mieszały się z rozwścieczonymi głosami kłócących się dorosłych. Gdzieś szczekał pies. Unosił się intensywny zapach smażonej cebuli. Przemknęła kolejka nadziemna, rozdzwaniając szyby okolicznych domów i wypełniając ulicę ogłuszającym hałasem. Phillip minął osiedle domów szeregowych i skręcił w ulicę, po której obu stronach ciągnęły się kilkupiętrowe powojenne domy o charakterze koszar. Brakowało tu przed drzwiami wejściowymi nawet maleńkich trawników, które przynajmniej tworzyłyby wrażenie zieleni. Czynsze były śmiesznie tanie, ale nikt nie wprowadzał się tutaj dobrowolnie. Od murów odpadał tynk, większość latarń ulicznych była popsuta i nieomal 315 każda ściana, każda brama, każde drzwi były pokryte graffiti - prawie
same wyuzdane obscena ze strasznymi błędami ortograficznymi. Phillip spojrzał w górę, ku okienku swojego mieszkania pod spadzistym dachem, przy czym słowo mi es zkani e wydawało się znacznie przesadzone, gdyż był to zaledwie jeden pokój. Miał nadzieję, że okno będzie ciemne, ale oczywiście paliło się światło, musiał jednak przyznać sam przed sobą, że w rzeczywistości nie oczekiwał niczego innego. Ona jest w domu. Teraz po prostu zawsze jest. Jeśli akurat nie pracuje. Geraldine nie wprowadziła się do niego oficjalnie, nigdy też o niczym takim nie rozmawiali. Od kiedy opuścili Yorkshire, właściwie przestali mówić o sobie, swoim związku i przyszłości. Geraldine jednak zachowywała się tak, jakby w Stanbury nie odbyła się żadna inna rozmowa. On z nią zerwał, a ona zignorowała ten fakt. Wróciła do dawnego życia spr zed Stanbury i jeszcze je zintensyfikowała. Nie oddała klucza od mieszkania Phillipa i pojawiała się tu przy każdej bytności w Londynie. Robiła zakupy, sprzątała, odkurzała, wstawiała kwiaty do wazonu, przywiozła dywan i dwa obrazy. Urządziła tę przygnębiającą norę, by uczynić ją bardziej znośną, ale nie było to to, czego pragnął Phillip. Ona jednak wzięła na siebie poniekąd obowiązki żony, nieustannie troszczącej się o męża i wciąż będącej na jego usługi. Tego pragnął jeszcze mniej, a jednak przyjmował to ze wściekłą rezygnacją. Oczywiście wiedział, dlaczego to robi, a także dlaczego robi to Ge r al di ne. Do odnowienia ich związku przyczyniło się owo przeklęte alibi. Ale milczeli również na ten temat, chociaż to wszystko zmieniło: ona ugruntowała swoje miejsce w jego życiu. A on nie czuł się dość wol-
ny, by posłać ją do czorta. Otworzył drzwi wejściowe, które luźno wisiały na zawiasach i już od dawna się porządnie nie zamykały, po czym zanurzył się w mrok wąskiej klatki schodowej przepełnionej zatęchłymi wyziewami kuchennymi i gryzącym odorem jakiegoś ostrego środka czyszczącego. Schody skrzypiały. Na kilku podestach leżały kawałki byle jak przyciętej wykładziny, w strasznych kolorach i wzorach, zapaćkanej błotem i rozgniecionymi 316 pluskwami. Na innych znów stały skrzynki po piwie, poniewierały się buty albo fruwały dookoła stare gazety. Nie wszystkie lampy się paliły, a i tak były to przeważnie gołe żarówki. Większość się popsuła, co nakazywało ostrożnie posuwać się po omacku w górę. Phillip przyzwyczaił się do tego i dawniej w ogóle nie zastanawiał się nad swoim domostwem, jego brzydotą i beznadziejnością. Z biegiem czasu jednak, kiedy wracał po pracy w BBC albo ze spaceru po mieście, za każdym razem czuł, że mocno go to przygnębia. Nie tyle jednak dawało mu się we znaki przygnębienie, co ciasnota utrudniająca mu oddychanie w półmroku wśród ciemnych zaplamionych ścian. Ciasnota tego domu. Ale pewnie również ciasnota Londynu, jego ulic i domów, a także tłumy ludzi. Dawniej byłem inny, pomyślał, zupełnie inny. Przed Stanbury. Geraldine otworzyła mu drzwi, zanim jeszcze zdążył wyciągnąć z kieszeni klucz. Najwyraźniej usłyszała jego kroki na schodach. - A, jesteś! Późno już, prawda? Wyobraź sobie, że jest tu Lucy! Phillip odniósł wrażenie, że Geraldine celowo zdybała go w
drzwiach, aby co rychlej, zanim jeszcze zdoła opowiedzieć o rozmowie z adwokatem, donieść mu o obecności Lucy. Może wyjątkowo nie opowiedziała o tym przyjaciółce od serca. Pewnie byłoby jej głupio. („Po wszystkim, co się wydarzyło, on teraz rzeczywiście leci do adwokata opętany tym swoim idiotycznym pomysłem ekshumacji zwłok! No przecież n i e można mieć aż takiego hyzia na tym punkcie!”). Wszedł do niewielkiego pomieszczenia, łączącego w sobie wśród spadzistych ścian kuchnię, pokój i sypialnię. Dach domu był w kilku miejscach nieszczelny, toteż wnikająca do mieszkania wilgoć sprawiała, że na wszystkich końcach i rogach odklejała się tapeta. Ale Phillip uważał, że to nie szkodzi. Nigdy nie cierpiał tych zielonozłotych ornamentów na beżowym jak skorupka jajka tle. Lucy Corley siedziała przy małym stoliku, który stał w tak zwanej wnęce kuchennej, między drewnianą szafą a elektryczną kuchenką z dwiema płytami grzewczymi. Paliła papierosa, a stojąca przed nią popielniczka, z której wysypywały się pety, zdradzała, że przyjaciółka Geraldine 317 gości tu już dość długo. Phillip uważał, że Lucy jest jedną z najmniej atrakcyjnych kobiet, jakie kiedykolwiek widział: niska, kwadratowa, o płaskim biuście, mająca za to w porównaniu ze wzrostem nieproporcjonalnie długie nogi i ręce niczym szufle koparki. Opadające na ramiona włosy farbowała na czarno, choć jej naturalnym kolorem był bardzo jasny brąz, czerń zaś tworzyła zbyt silny kontrast w stosunku do wiecznie bladej cery. Agencję modelek prowadziła z ogromnym zaangażowaniem
i powodzeniem, a hardość, jakiej wymagało od niej uprawianie tego zawodu na bezlitosnym rynku, odciskała się na jej twarzy. Jak na swój wiek miała zdecydowanie ostre rysy. Nigdy nie kryła niechęci do Phillipa. Wiedział, że uważa go za nieudacznika, który bez skrupułów pozwala, by Geraldine go utrzymywała, a przy tym buciorami depcze jej uczucia. Ponieważ jednak nic sobie z niej nie robił, było mu wszystko jedno, co o nim myśli, ale wkurzało go do głębi, że Geraldine ją tu ściąga i na dodatek on jeszcze musi mieć Lucy na karku. - Hej, Phillipie - powiedziała Lucy. - Miała niski ochrypły głos, do czego prawdopodobnie przyczyniało się wypalanie mnóstwa papierosów. - Słyszę, że pracujesz? Powiedziała to takim tonem, jakby mówiła o jakimś niesłychanym zjawisku. Postanowił nie rozwijać tego tematu. - Hej, Lucy. Co cię tu sprowadza? - Wypiłyśmy wspólnie kawę i zapomniałyśmy o bożym świecie powiedziała Geraldine - dlatego nie przygotowałam jeszcze kolacji. Ale zaraz... - Nie rób sobie kłopotów z mojego powodu - przerwał jej zrzędliwie Phillip, ściągnął mokrą marynarkę, poluzował krawat i zdjął buty, w których chlupotała woda. - Ja, wracając do domu, na pewno nie oczekuję niczego do jedzenia! Nie oczekuję nawet, żebyś tu była, dodał w myślach. Lucy zgasiła papierosa i wstała. - Na mnie już czas - oznajmiła.
- Nie zostaniesz na kolacji? - zapytała Geraldine. Lucy pokręciła głową. 318 - Na pewno nie! Było absolutnie jasne, że wychodzi ze względu na Phillipa, gdyż przebywanie z nim w tym samym pomieszczeniu byłoby poniżej jej godności. Sięgnęła po płaszcz. Phillip nie ruszył się, by jej pomóc, tylko przyglądał się, jak Lucy wciska się w zbyt ciasne rękawy. - Pomyśl o tym, o czym rozmawiałyśmy - powiedziała i musnęła Geraldine w policzek. Phillipowi skinęła chłodno głową i wyszła. Gdy zbiegała po schodach, słabe ze starości schody skrzypiały we wszystkich tonacjach. - Przepraszam, że jeszcze ją tu zastałeś - powiedziała Geraldine - ale przecież nie mogłam jej tak po prostu wyrzucić. - Jasne. - Phillip rzucił się na kanapę, która w nocy, po rozłożeniu, służyła mu jako łóżko. Zanim Geraldine przyczepiła się do niego jak rzep, czasem wcale tej kanapy na dzień nie składał, tylko zostawiał ją taką ze starganym prześcieradłem i pomiętą kołdrą. - Ale przecież, jeśli dobrze pamiętam, masz jeszcze własne mieszkanie w Londynie, do którego mogłabyś ją zaprosić! Geraldine drgnęła i nieco gwałtownymi ruchami zaczęła sprzątać popielniczkę i filiżanki po kawie. - Nie lubię tam być. To znaczy... w moim mieszkaniu. Czuję się tam bardzo samotna.
- Mogłabyś zacząć przyjmować więcej zleceń. Wtedy nie przesiadywałabyś ciągle w domu, a jeśli już, z pewnością rozkoszowałabyś się ciszą i spokojem. - Spojrzał na nią przenikliwie. - Założę się, że poczciwa Lucy właśnie o tym z tobą rozmawiała? śebyś znów mocniej zaangażowała się zawodowo? - Lucy ma swój własny pogląd na tę sprawę. Nie zawsze musi się on zgadzać z moim. - Czasem jednak ona ma po prostu rację i sama wiesz, że niechętnie mówię to o mojej szczególnej przyjaciółce Lucy. Jesteś fotomodelką, wyglądasz znakomicie i jeszcze przez kilka lat możesz popracować na pełnych obrotach. A zamiast tego przesiadujesz w moim mieszkaniu szczególny akcent położył na słowie „moim” - i marnujesz czas, robiąc 319 zakupy, gotując i niepotrzebnie upiększając tę norę! - Wskazał na kwiaty i obrazy. - Nic dziwnego, że Lucy wygląda na jeszcze bardziej wkurzoną niż zwykle! W końcu jej też przechodzi koło nosa mnóstwo szmalu! - Nie żyję na świecie głównie po to, żeby zadowalać Lucy. W ogóle nie żyję na świecie po to, żeby zadowalać kogokolwiek. To moje życie! Była niezwykle agresywna. Ale kłótnia z Geraldine była ostatnią rzeczą, na jaką Phillip miał dzisiaj ochotę. - Jasne, to jest twoje życie - zgodził się - przyznasz jednak, że ja cię nigdy nie prosiłem, abyś poświęcała dla mnie swoje życie, karierę, czas czy co tam jeszcze! - Przebywanie z tobą nie jest dla mnie poświęceniem - powiedziała
Geraldine. Nagle jej twarz pokryły czerwone plamy. Tyle kosztowała ją rozmowa z Phillipem. Opróżniła popielniczkę i włożyła filiżanki do zlewozmywaka. Wyjęła z lodówki główkę sałaty i kilka pomidorów. Zrobi sałatę, może podgrzeje bagietkę, na pewno kupiła też ser i winogrona. Gdyby był sam, prawdopodobnie nie miałby w domu nic do jedzenia. Powlókłby się jeszcze raz do supermarketu, żeby kupić jakąś zupę błyskawiczną. Zastanawiał się, dlaczego, na miłość boską, tak bardzo nienawidzi troskliwości Geraldine? I co ona obiecuje sobie po tym wszystkim? Przyglądał się, jak usuwa zwiędłe liście sałaty, a potem kroi pomidory i cebulę. Co jej to daje? Dobrze, wsunęła nogę między jego drzwi, może nawet posunęła się dalej. Musi jednak wiedzieć, że wykorzystuje go w zamian za alibi i że on tylko dlatego, wbrew własnej woli, toleruje ją w swoich czterech ścianach. Nie ma innego wyjścia. Czy taka świadomość naprawdę zapewnia jej dobre samopoczucie? Myśl o alibi kazała mu nagle wyprostować się na kanapie. - Chyba nie opowiedziałaś nic Lucy? - zapytał podejrzliwie. Z jego doświadczenia wynikało, że kobiety nieomal straceńczo mają skłonność zwierzać się swoim przyjaciółkom. - Wiesz, o czym mówię... o alibi? 320 - Oczywiście, że nie - odpowiedziała Geraldine. Phillip uznał jednak, że oburzenie w jej głosie nie było zbyt silne.
Przynajmniej więc nosiła się z tą myślą. - Wiesz, że to koniecznie musi zostać między nami - powiedział - a akurat Lucy z pewnością natychmiast powiadomiłaby gliny. śeby wszystko między nami zniszczyć i mieć cię znowu wyłącznie do swojej dyspozycji. - Phillipie, przecież ja nie jestem taka głupia - odparła Geraldine. Zajęta przygotowaniami do kolacji, sprawiała wrażenie bardziej odprężonej niż chwilę wcześniej. Phillip wiedział, że pewności siebie dodaje Geraldine jego obawa, iż wszystko mogłoby się wydać. Póki się martwi, nie wyrzuci jej. Ale on przekazał jej inną informację: jeśli nie będzie trzymała języka za zębami, wyfrunie stąd. Wtedy zniknie powód dla podtrzymywania tego związku. Bardzo chwiejny układ zależności... Zafajdana sytuacja, pomyślał. Wstał, przeszedł się parę kroków tam i z powrotem, wyjrzał przez okno. Dach stojącego naprzeciw domu lśnił ciemną szarością w deszczu. Ta ciasnota. Ta niewymowna ciasnota, która nagle zdawała się zabierać mu powietrze. Nie miał czym oddychać. - Adwokat powiedział, żebym na razie dał sobie spokój ze Stanbury - poinformował Geraldine. - Myśli, że jest to niebezpieczne po wszystkim, co się tam wydarzyło. Poza tym w ogóle nie robił mi zbyt wielkich nadziei... - Przesunął dłonią po mokrych włosach. Był tak przygnębiony, że najchętniej zalałby się whisky. Może to zresztą jeszcze zrobi tego wieczoru? Podszedł do półki, na której stały jego segregatory z materiałami
prasowymi na temat Kevina McGowana. Pogładził ich plastikowe grzbiety. To dotknięcie na chwilę nieomal zastąpiło whisky. Tymczasem Geraldine zaczęła smażyć cebulę i słoninę na patelni, a następnie wbiła jajka. Wyborny zapach wypełnił smutną mansardę. 321 - Powinniśmy się stąd wyprowadzić - powiedziała ni stąd, ni zowąd Geraldine. My tu wcale nie mieszkamy! - Jest tu tak ciasno ... i tak beznadziejnie. Ach, kto cię tu w ogóle zapraszał? - Niemniej jednak nie uważam, że byłoby dobrze wprowadzić się do mojego mieszkania. Powinniśmy zacząć zupełnie nowe życie! O Boże! - Trochę poza miastem. W domku z ogrodem. - Odwróciła się w jego stronę. - Co byś na to powiedział? - Proszę nie - rzekł udręczony Phillip. - Wydaje mi się, że to naprawdę dobry pomysł - upierała się Geraldine, po czym wróciła do swojej pracy. - Wydaje mi się, że to kompletnie zakichany pomysł - odparł Phillip. I dodał krnąbrnie: - Ja chcę Stanbury. - Nie dostaniesz go - powiedziała Geraldine, w której głosie zabrzmiało coś w rodzaju zadowolenia. Później Phillip zrozumiał, że właśnie w tym momencie ją znienawidził.
3
W sobotę rano wyrwał Jessicę ze snu dzwonek telefonu. W pierwszej chwili pomyślała, że ciągle jeszcze jest środek nocy, później jednak zorientowała się, że dochodzi już dziesiąta. Przypomniała sobie o tabletce nasennej, którą wzięła wieczorem, bo gwałtownie naszły ją myśli o Alexandrze, tak bolesne, że nie mogła zasnąć. Tabletka ją odurzyła, pozwalając odsunąć wszystko, co Jessicę przytłaczało. Teraz, gdy wstała z łóżka i podreptała do telefonu, uginały się pod nią kolana. - Halo, słucham? - odezwała się cicho, nie wymieniając nazwiska. Ciągle jeszcze się zdarzało, że dzwonili dziennikarze, już nie tak często jak na początku, ale jednak od czasu do czasu. Również w Niemczech 322 morderstwa w Yorkshire spotkały się z ogromnym zainteresowaniem. Jessica jednak nie mogła z nikim o tym rozmawiać. Teraz też nie. - Pani Wahlberg? - zapytał po drugiej stronie łącza kobiecy głos dość łamaną niemczyzną. - Kto mówi? - Alicia Alvarez. Jestem sprzątaczką pani Burkhard. - O, pani Alvarez!
Jessica znała młodą Portugalkę z kilku swoich wieczornych spotkań w domu Evelin i Tima. Evelin przeważnie zamawiała potrawy w firmie cateringowej, ale Alicia pomagała podawać kolejne dania, a później sprzątała w kuchni. - Mam nadzieję, że pani nie obudziłam? - Nie, nie, nie ma problemu. Co się dzieje? Jak się okazało, Alicia nie za bardzo wiedziała, co ma dalej robić. Pod koniec kwietnia Evelin zadzwoniła do niej z Anglii z prośbą, aby nadal zajmowała się domem i ogrodem, dopóki „sprawy się nie wyklarują”. Jednakże przez ten cały czas nikt jej nie płacił, bała się więc, że może nigdy nie zobaczy pieniędzy za pracę. Ponadto chciałaby wyjechać na dwa tygodnie na urlop i upewnić się, że może na tak długo zostawić dom bez opieki. - Pani dobra przyjaciel pani Burkhard - wyjaśniała. - Przyszedł mi pani nazwisko do głowa i szukała numer telefona w książka. Może pani mi pomaga? - Możliwe, że pani Burkhard nie wróci tak szybko do Niemiec oznajmiła Jessica. - Straszny historia - powiedziała Alicia - tak straszny historia! - Proponuję, żeby pani pojechała spokojnie na urlop - powiedziała Jessica - ale najpierw, jeśli nie ma pani nic przeciw temu, proszę mi przynieść klucz od domu Evelin. W czasie pani nieobecności zatroszczę się o niego. Poza tym zapłacę za dotychczasową pracę. Evelin kiedyś odda mi te pieniądze.
Ulgę Alicii czuło się nawet w słuchawce telefonu. 323 - To tak dobre. Tak robimy! - Chyba pilnie potrzebowała pieniędzy na urlop. - Pani Burkhard by na pewno godziła, prawda? Pani i ona dobre przyjaciele! Uzgodniły, że Alicia zajrzy w południe i odda Jessice klucze. Odłożywszy słuchawkę, Jessica rozważała, co powinna zrobić w następnej kolejności. Miała zamiar odwiedzić ojca Alexandra, a poza tym chciała odbyć rozmowę z Eleną. Niezdecydowanie wpatrywała się w aparat. Bała się obu tych rzeczy, ale nie mogła ich w nieskończoność odkładać na później. Chciała pomóc Evelin. I sama uzyskać jasność. Po krótkim namyśle otworzyła oprawną w skórę książeczkę, leżącą obok telefonu. Pod nazwiskiem Wahlberg znalazła: Wilhelm Wahlberg. Mieszkał niedaleko, nad Chiemsee. Jessica wystukała numer i czekała z biciem serca. Właściwie głos Willa Wahlberga nie zabrzmiał przez telefon niemiło, co dodało Jessice odwagi, by w ogóle poprosić go o spotkanie. - Niech pani wpadnie. Kiedy pani chce. Niech pani przyjedzie jutro. Jutro jest niedziela, prawda? To przecież dzień, kiedy odwiedza się krewnych. - Zachichotał. - Moja synowa. Kolejna. Muszę pani powiedzieć, że bardzo jestem ciekaw, z kim Alexander ożenił się tym razem. Ani słowem nie odniósł się do tragicznej śmierci syna, nie wydawało się też, że jest jakoś szczególnie pogrążony w żałobie. Jessica wiedziała, że matka Alexandra nie żyje od wielu lat, zdziwiło ją więc, że śmierć
Alexandra nie poruszyła Willa choćby z racji utraty ostatniej blisko spokrewnionej osoby. Pomijając Ricardę, jego wnuczkę, z którą jednak, jak kiedyś opowiadał Alexander, nigdy nie nawiązał kontaktu. - Po urodzeniu Ricardy Elena wysłała mu kilka zdjęć. Ale nie doczekała się żadnej reakcji z jego strony. O wnuku, który rośnie w brzuchu Jessiki, również nic nie wie i nie należy się spodziewać, że to go zainteresuje. 324 Jessica obiecała, że zjawi się u niego o czwartej po południu. Na co Will odparł, żeby aż tak bardzo nie przejmowała się punktualnością. - Jestem sam. Wszystko jedno, kiedy pani przyjedzie. Proszę nie spodziewać się kawy ani ciasta. Nie jestem skłonny obsługiwać innych. Nie nakrywam do stołu ani nie sterczę w kuchni, rozumie pani? Zapewniła, że nie ma żadnych oczekiwań w tym względzie, i pożegnała się. Osobliwy stary dziwak, ale mniej szorstki, niż się obawiała. W gruncie rzeczy nic o nim nie wie. Alexander prawie nigdy nie opowiadał o ojcu. W południe zjawiła się Alicia, która przywiozła klucze i z ulgą przyjęła pieniądze. Dopytywała się, czy Jessica wierzy w to, że Evelin mogła popełnić tak straszną zbrodnię. - Nie - powiedziała Jessica - nie wyobrażam sobie tego. Evelin była trudnym człowiekiem i było jej ciężko w życiu, ale z pewnością nie mogłaby ot, tak sobie poderżnąć gardła czworgu ludziom, po czym zadźgać małe dziecko pchnięciami noża w klatkę piersiową i w brzuch. Nieraz
myślę, że inspektorzy dochodzeniowi tam po drugiej stronie kanału La Manche cieszą się, że mają winnego, zyskując tym w samym w oczach opinii publicznej. Pewnie wypuszczą Evelin dopiero wtedy, jak już znajdą prawdziwego zbrodniarza. - śal pani Burkhard - powiedziała Alicia - musi być tak straszne... w obcy kraj w więzienie, bez nadzieja... - Myślę, że ona jeszcze nie straciła nadziei - odparła Jessica. - Ma dobrego adwokata. Mają tylko przeciw niej poszlaki, ale nie dowody. Na szczęście nie jest tak łatwo wsadzić człowieka za kratki na podstawie domniemania, że jest sprawcą zbiorowego mordu. Wtedy Jessica wpadła na pewien pomysł. - Czy wie pani - zapytała nieśmiało - coś o małżeństwie Evelin i Tima... pana Burkharda? Słyszałam, że nie działo się tam najlepiej. Alicia lekko się wykręcała. - Co ja mam mówi? Jest... było... bardzo burzowa... - Evelin była często kontuzjowana - powiedziała Jessica - podobno grała w tenisa i biegała, ale miała przy tym dość dużego pecha. Ciągle 325 kuśtykała albo miała coś naderwane czy zgniecione, co bardzo ją bolało. - Spojrzała ostro na Alicie. - Na pewno zwróciła pani na to uwagę. - Ona nie był... typ sportowiec - powiedziała Alicia - może od tego taki rana. - Wierzy pani w to? - Ona mówi.
- Prawda, mnie też to mówiła. Wszystkim to mówiła. Ale istnieją inne pogłoski. śe podobno do tych licznych obrażeń dochodziło nie bez udziału jej męża. - Nie wiem. Wiesz, wiesz, pomyślała Jessica, służba zawsze wie całe mnóstwo rzeczy. Ale za żadną cenę nie chcesz zostać w nic wplątana! Pożegnały się chłodno. Jessica wsunęła do mikrofalówki zamrożoną pizzę, nakarmiła Barneya, a potem usiadła na tarasie, żeby zjeść śniadanie. Majowy dzień był ciepły i suchy. Trawy w ogrodzie wybujały. Muszę skosić trawnik, pomyślała, zasadzić kwiaty. Postarać się, żeby wszystko szło jakoś do przodu. Pytanie tylko, czy chce nadal mieszkać w tym domu. Ciągle nie rozstrzygnęła tego problemu, ciągle się przed tym wzdraga. Skąd ma wiedzieć, co jest słuszne? Skąd ma wiedzieć, co będzie czuła za rok. Teraz nie muszę o niczym decydować, pomyślała, mogę poczekać, aż dziecko przyjdzie na świat. Zjadła zaledwie pół pizzy, później nie czuła już głodu, tylko niechęć. Słoneczne sobotnie popołudnie rozciągało się przed nią długie i niczym niewypełnione. Nie było nikogo, z kim mogłaby wybrać się na spacer. Albo napić się kawy i pogawędzić. Albo po prostu posiedzieć w słońcu. Z Alexandrem każdy weekend był czymś wypełniony. Zawsze coś razem przedsiębrali, czasem słuchali muzyki, czytali albo oglądali film. Często spotykali się również z przyjaciółmi.
Właściwie w każdy weekend, pomyślała Jessica. Szli razem do ogródka piwnego albo jechali nad jeziora, odbywali wędrówki lub siedzieli u jednego z nich w domu. Wówczas nie podawała tego w wątpliwość. 326 Dzisiaj, tej soboty, trzy tygodnie po śmierci Alexandra, po raz pierwszy zadała sobie pytanie, czy w ogóle lubiła ten sposób spędzania wolnego czasu. Patricia - oczywiście - zawsze najwięcej gadała. Właściwie nikt poza tym nie mógł nigdy nic sensownego powiedzieć ani opowiedzieć. Blada i melancholijna Evelin siedziała w kącie. Tim porywał kogoś z grupy przyjaciół i z dala od hałaśliwej Patricii wciągał go w cichą pogawędkę, podczas której na ogół poddawał go analizie psychologicznej. Alexander był spięty i wyglądał tak, jakby bolała go głowa, czemu jednak za każdym razem zaprzeczał. Leon często się spóźniał, przepraszał, tłumacząc, że musiał odwalić w biurze zaległe prace. Prawie nie było weekendu, w który by nie pracował. Ponieważ jego kancelarii, jak się okazało, już od dłuższego czasu groziło bankructwo, podejmował pewnie rozpaczliwe próby odsunięcia w czasie tego co najgorsze. Ale może wchodziło w grę również co innego. Bajecznie przystojny Leon... który właściwie nigdy nie chciał ożenić się z Patricia i jęczał, uginając się pod jej codzienną presją. Czy byłoby czymś dziwnym, gdyby chciał sobie gdzie indziej powetować ten dyskomfort? I czy nie był to powód, że Patricia nieustannie i wręcz konwulsyjnie usiłowała przedstawiać swoją rodzinę jako idealną?
A ja? zastanowiła się Jessica. Nie czuła się dobrze w tym towarzystwie. Było tam tyle napięć, tyle przymusów. Ponadto nie cierpiała dwojga z tych ludzi: Patricii i Tima. Z żadnym z nich nigdy w życiu nie spędziłaby dobrowolnie tyle czasu. Dlaczego więc to robiła? Ponieważ nigdy nie udało mi się wyrwać Alexandra z tej grupy. Nigdy by się na to nie zgodził. Raczej by mnie zostawił. Ból głowy wrócił, wstała więc i gwałtownie odsunęła od siebie te myśli. Nad czym tu jeszcze rozmyślać? Alexander nie żyje. Również Tim i Patricia. Leon i Evelin potrzebują pomocy. Ni e myśl eć , ni e myśl e ć, ni e myśl eć! Ponieważ nie miała lepszego pomysłu na wypełnienie pustej soboty, postanowiła pójść i rozejrzeć się nieco w osieroconym domu Evelin. A później wybrać się z Barneyem na piękny długi spacer. 327 *** Alicia wzorowo i najwyraźniej z dużą dbałością opiekowała się domem swojej pracodawczyni. Nikt by nie uwierzył, że od ponad miesiąca stoi pusty. Nigdzie śladu zeschłych kwiatów, kurzu ani widoku przepełnionej skrzynki na listy. Nie czuło się nawet stęchlizny w powietrzu, Alicia jeszcze rano musiała gruntownie wywietrzyć wszystkie pomieszczenia. Można by raczej myśleć, że Tim i Evelin wyszli na krótki spacer albo składają komuś wizytę. Nic nie wskazywało na to, że pan domu nie żyje, a jego żona pod zarzutem popełnienia zbrodni siedzi w angielskim
więzieniu. Podekscytowany Barney biegał, węsząc to tu, to tam, tak że Jessica zaczęła się wreszcie obawiać o kilka cennych wazonów, stojących wszędzie na podłogach, i wypuściła go do ogrodu. Stwierdziła przy okazji, że nawet trawnik jest doskonale skoszony. Alicia z pewnością utrzymywała ten obcy dom w o wiele lepszym stanie niż Jessica własny. Nie chciała wchodzić do przychodni Tima, znajdującej się w suterenie, dlatego też ograniczyła się do prywatnych pomieszczeń pary przyjaciół. Chodziła po nich trochę bez celu, nie szukając niczego konkretnego, po prostu chciała tylko poczuć atmosferę tego domu. Domu Evelin. Evelin. Polubiła ją od pierwszej chwili. Jeszcze zanim przyszło jej do głowy, że przez nią pozna swojego późniejszego męża, że stanie się częścią tego sprzysiężonego towarzystwa. Wówczas gdy telefon Evelin wyrwał ją ze snu. - Proszę, niech pani szybko przyjdzie. Mój pies tak strasznie źle się czuje. Chyba nie dam już rady przyjść do lecznicy! A ona mieszkała przecież tylko kilka domów dalej. W jednej chwili była ubrana i pięć minut później, z torbą lekarską w ręce, stała przed Evelin, ubraną tylko w koszulę nocną. Lewy nadgarstek miała zabandażowany. Nieszczęśliwy upadek podczas gry w tenisa, jak wyjaśniała później. Dlaczego Jessica miałaby wówczas wątpić w te słowa? 328
Właściwie, pomyślała, zawsze widziała ją kontuzjowaną. Ciągle coś się jej działo. Dosłownie od pierwszej chwili ich znajomości. Czy już wtedy powinna była zacząć żywić jakieś podejrzenia? Ale taki wizerunek Evelin wydawał się jej dość spójny: grubaski, która z niewiadomych powodów ma ambicję naśladowania swojej wysportowanej, szczupłej i aktywnej przyjaciółki Patricii, a przy tym regularnie wyrządza sobie krzywdę. Która ciągle próbuje wykonywać ćwiczenia, które ze względu na nadwagę nigdy nie wykona. Nic dziwnego, że bez przerwy cierpiała na naderwania ścięgien, zwichnięcia czy zapalenia stawów. Wszyscy ciągle tylko uśmiechali się z pobłażaniem. Podczas śniadania w Stanbury witano Evelin zdaniami typu: „No, Evelin, ćwiczyłaś podwójne salto?” albo „Czy drążek przynajmniej poniósł takie same szkody jak ty?”. Evelin uśmiechała się z udręką, ale jak się zdaje, pogodziła się ze swoją rolą ociężałego pechowca. Gruba i głupia w jednej osobie, oferma rozweselająca innych. Nie trzeba było, co Jessica zrozumiała dopiero teraz, uczestniczyć w tej zabawie. Evelin się nie broniła, ale nie znaczyło to, że te upokorzenia spływały po niej. Syciły jej depresje, rozwijały je, rozbudowywały. Skoro jednak w rzeczywistości za kontuzjami kryło się co innego i cała reszta o tym wiedziała, to wszystko wyglądało jeszcze gorzej. I przede wszystkim było absolutnie niezrozumiałe. Skąd to spychanie sprawy w podświadomość? Takie bezlitosne wypieranie potężnego problemu dotykającego dwojga z nich? Evelin i Tima. Czy któryś z przyjaciół przynajmniej z nim rozmawiał? Pytał go, co się dzieje?
Jessica znów postanowiła, że gdy tylko Leon poczuje się lepiej, weźmie go na spytki. Może będzie także wiedział, czy Alexander przedsięwziął jakiekolwiek kroki. Przeszła się po kuchni, która oddzielona tylko kontuarem, była połączona z salonem. Zegar głośno tykał. Wiszące na ścianach szafki miały szklane drzwiczki, które ukazywały delikatną porcelanę Evelin. I secesyjne kieliszki do szampana, zawsze tak podziwiane przez Jessicę. Tamtej nocy, kiedy Jessica uśpiła starego wilczura, Evelin poczęstowała ją później kieliszkiem szampana. 329 - Na wzmocnienie - wyjaśniła. Miała podpuchnięte oczy. Najwidoczniej musiała płakać od wczoraj. Kiedy pies konał, była bardzo spokojna, trzymała go w ramionach i coś do niego cicho mówiła. Pies nie mógł złapać tchu i Jessica na pierwszy rzut oka poznała, że nie uda się go już uratować. Miał prawie piętnaście lat i od ponad roku, jak opowiadała Evelin, był pod stałą opieką lekarską z powodu słabego serca i wody w płucach. Jeszcze nigdy wcześniej nie było tak źle jak w ciągu ostatnich dni, a tej nocy osiągnął wreszcie punkt, w którym dalsza walka o jego życie przysparzałaby mu tylko cierpień. - Niech się pani z nim pożegna - powiedziała Jessica. Evelin skinęła potakująco głową, nie wzbraniała się, bo chyba już wcześniej zrozumiała, że nie ma innej możliwości. Pies zasnął spokojnie. Jessica przypomniała sobie, że przez cały czas czekała, aby mąż Evelin doszedł do nich, ale obie kobiety pozostały same z martwym zwierzę-
ciem. Dopiero później, około trzeciej, gdy siedziały w salonie i piły szampana, pojawił się nagle Tim. W granatowym płaszczu kąpielowym ze wzorem chińskiego znaków pisma, a włosy i brodę miał straszliwie rozczochrane. Przypominał guru albo misjonarza pokoju i wydawało się, że jakoś niezbyt pasuje do eleganckiego otoczenia tego domu. Ani do tej grubej kobiety w niewątpliwie drogiej szyfonowej koszuli nocnej. Jessica spodziewała się, że Tim weźmie żonę w ramiona i pocieszy ją, a potem pogłaszcze martwego psa, ale on zignorował oboje i natychmiast zwrócił się ku gościowi. - Ach, młoda lekarka weterynarii! Mieszka pani na końcu ulicy, prawda? Widziałem panią kilka razy w ogródku przed domem. Mieszka pani sama? Wydał się Jessice natrętny i nieprzyjemny, ponadto nieczuły wobec własnej żony. Nie odpowiadając na jego ostatnie pytanie, powiedziała: - Pańska żona zachowała się rozsądnie, wzywając mnie. Biedny pies bardzo się męczył. Niestety nie mogłam zrobić nic innego, jak tylko go wyzwolić. Tim się uśmiechnął: 330 - Męczył się już od roku. Już dawno nalegałem na uśpienie go. Ale żona nie mogła się zdecydować. Pies zastępował jej dziecko. Evelin się wzdrygnęła i spuściła głowę. Jessica zaś zastanawiała się, dlaczego każde jego zdanie wydaje się nietaktowne. - Większości ludzi taka decyzja przychodzi z trudem - powiedziała
oschle. - O tak, co prawda, to prawda. Przede wszystkim kiedy zwierzę musi stanowić surogat pozwalający stworzyć zadowalającą sytuację rodzinną. Bardzo często się z tym spotykam - powiedział Tim. - Bo trzeba pani wiedzieć, że jestem psychologiem. Jeśli szwankuje normalny układ rodzinny, wiele kobiet po prostu popada w szaleństwo. Jessica odstawiła kieliszek. - Powinniśmy tej nocy jeszcze trochę pospać. Pójdę już do domu. - Moja żona nie może mieć dzieci - ciągnął Tim - co w coraz większym stopniu staje się dla niej traumatyczne. Stąd taka nieomal zwariowana miłość do tego zwierzaka. Zobaczymy, co będzie dalej. Evelin zupełnie zapadła się w sobie i nie powiedziała już ani słowa, nawet nie pożegnała się z Jessica. Do drzwi odprowadził ją Tim, jeszcze raz dziękując jej za trud. Przypomniała sobie teraz, że przystanęła wtedy na nocnej ulicy i pomyślała: Boże, co za obrzydliwy typ! Ale nazajutrz Evelin zadzwoniła i zachowywała się absolutnie normalnie, no a potem doszło do tej kolacji, na której Jessica poznała Alexandra. Zakochała się, była szczęśliwa i w ogóle przestała zwracać uwagę na Tima. Z perspektywy minionego czasu uważała noc, kiedy poznała Evelin, za bardzo zagmatwaną i skomplikowaną, zachowanie Tima natomiast zatarło się w jej pamięci i wreszcie zrelatywizowało. Dzisiaj wie, że ona również, podobnie jak reszta przyjaciół, zaczęła wypierać ten problem ze świadomości: pokochała Alexandra i nie chciała mu na samym początku oznajmiać, że jednego z jego najlepszych przyjaciół
uważa za wstręciucha. Nie chciała siać fermentu. Nie chciała być niewygodna. Dostosowała się. 331 Weszła teraz po schodach na piętro. Evelin już kiedyś oprowadziła ją po domu, stąd też Jessica wiedziała, jaki jest jego rozkład. Duża sypialnia, którą Evelin urządziła całkiem na biało, łazienka, wyposażona w najwymyślniejsze wygody. Mały osobisty pokój Evelin. I duży pokój od południa, który sześć lat temu urządziła dla dziecka. Nic się w nim nie zmieniło. W rogu stała jeszcze kołyska, nad nią wisiała karuzela z kolorowymi kaczuszkami. Znajdował się tam jeszcze przewijak, szafka, na której drzwiach były przylepione naklejki z zabawnymi kotkami goniącymi motylki albo wąchającymi kiczowate róże. Wszędzie były pluszowe zwierzątka. Na zasłonach i tapetach uwidaczniał się ten sam wzór tańczących misiaczków. Jessica otworzyła drzwi szafy. Paczki pieluch i starannie złożone śpioszki, buciki i skarpeteczki, dziergane na drutach czapeczki. Buteleczki do mleka, smoczki, grzechotki. Na przyjście nowego ziemianina przygotowano wtedy wszystko z miłością i oddaniem. Ale potem nikt przez sześć lat nie tknął niczego w tym pokoju. Dlaczego Evelin zafundowała sobie coś podobnego? Dlaczego chciała oglądać, utrzymywać i pielęgnować ten pokój? Bo wszystko wskazywało na to, że ktoś wycierał tu kurze, mył okna, podlewał kwiaty stojące na parapecie, tak że w pokoju było czysto i pachniało świeżością. Czy to wszystko stanowiło znak nadziei, której nigdy nie straciła? Czy może doszła w niej do głosu niemożność pożegnania się, uprzytomnienia
sobie straty, a tym samym również niemożność jej psychicznego przezwyciężenia? Jessica poczuła nagle pewność, że tutaj, w tym pokoju, znajduje się źródło udręki, w której żyła Evelin, i że ta kobieta cierpiała znacznie bardziej, znacznie głębiej, niż ktokolwiek zdoła to pojąć. Krążyła pewnie wokół tej pustej kołyski, raz po raz, całymi godzinami i dniami. Jak często stawała przed szafą i wciąż od nowa układała maleńkie śpioszki? Jak często głaskała pluszowe zwierzątka i dotykała miękkiej maty w kwiatki na przewijaku? Jak często marzyła o tym, co mogłoby być, później zaś budziła się w bezlitosnej rzeczywistości? A dzisiaj pod zarzutem popełnienia zbrodni siedzi w więzieniu. 332 To po prostu niemożliwe. Próba samobójcza nie byłaby może dla Evelin niczym niezwykłym, ale zbiorowy mord - po prostu niewyobrażalne. Jessica przeszła do pokoju Evelin. Kanapa, telewizor, półki z kasetami wideo i płytami CD. Wyglądało na to, że Evelin spędzała tu bardzo dużo czasu, z pewnością więcej godzin niż na parterze tego dość sterylnego domu. Tutaj zaszywała się wieczorami, wtulała w kanapę, oglądała ulubione filmy. Była kobietą samotną. Grubą, przygnębioną samotną kobietą. Jessica przejrzała rzeczy na biurku. Leżało tam kilka pocztówek od znajomych, książka o pozytywnym myśleniu, wycięty z gazety przepis na jakąś potrawę, zdjęcia z ferii bożonarodzeniowych w Stanbury. I karto-
nik, biały, nieco większy od wizytówki: Dr Edmund Wilbert, lekarz psychoterapia. Obok widniał adres i numer telefonu. Pod spodem znajdowała się podzielona na dni tygodnia tabelka, w której pacjenci mogli zapisać datę i godzinę każdorazowej wizyty. Evelin zaznaczyła dzień dwudziestego ósmego kwietnia, poniedziałek po planowanym powrocie z ferii wielkanocnych. Najwyraźniej spieszno jej było odwiedzić psychoterapeutę po dwóch tygodniach ferii. Ale nikomu nie opowiadała, że chodzi na psychoterapię, pomyślała Jessica. Przynajmniej jej o tym nie opowiadała. Ale ponieważ nikt nigdy nie wypowiadał się na ten temat, pewnie była to jej najintymniejsza tajemnica. Skoro jednak ten kartonik leży na biurku, to chyba przed mężem nie zatajała swoich spotkań z terapeutą. Czy to Timowi przeszkadzało? Zawsze uważał się za papieża wśród psychoterapeutów. Oczywiście, że nie mógł leczyć Evelin, ale pewnie godziło w honor faceta jego pokroju, że żona potrzebuje profesjonalnej pomocy, bo ma problemy psychiczne. Może nawet martwił się o to, co ona opowiada temu doktorowi Gilbertowi. Jeśli istotnie Tim niejednokrotnie posuwał się wobec Evelin do rękoczynów, to myśl, że jakiś kolega dowiadywał się o szczegółach takich zajść, nie mogła być dla niego niczym przyjemnym. 333 Jessica wsunęła kartonik do torebki. Zadzwoni do doktora Wilberta i poprosi go o rozmowę. On jest oczywiście zobowiązany do zachowania tajemnicy lekarskiej, ale w obliczu szczególnej sytuacji będzie może
mimo wszystko mógł służyć jej kilkoma informacjami, które pozwolą jej zbliżyć się do prawdy. Poza tym może ów doktor wcale nie wie, że jego pacjentka siedzi w więzieniu, i martwi się, że nie stawia się na umówione wizyty. Tak czy inaczej Jessica czuła, że posunęła się krok do przodu. Jest człowiek, do którego może się zwrócić, i to człowiek nieuwikłany w cały ten dramat. Zeszła na parter i wpuściła z powrotem do domu Barneya, który już niecierpliwie drapał w drzwi. Pojedzie z nim teraz na wieś na długi spacer, a nazajutrz zmierzy się z teściem. Do szaleństw, jakich życie nie szczędziło jej od chwili poślubienia Alexandra, pasuje również to, że pozna teścia dopiero, gdy została wdową. 4
Dziennik Ricardy
17 maja. Dzisiaj po raz pierwszy wstałam. Jest maj i piękna pogoda. Cały czas leżałam w łóżku. Tylko niekiedy szlam do łazienki. Mama przynosiła mi jedzenie. Często miała zapłakane oczy. Nie wiem czy z troski o mnie, czy dlatego, że tata nie żyje. Może z obu powodów. Kilka razy powiedziała: „To niepojęte. To niepojęte”. A dzisiaj oznajmiła: „My-
ślę, że dopiero teraz zaczynam wszystko bardzo powoli rozumieć”. Nie ubrałam się wcale jakoś szczególnie. Legginsy, sportowe skarpetki, bluza. Chwieję się na nogach. W tej chwili na pewno nie dałabym rady dobrze zagrać w siatkówkę. Wszystko jedno. Zespół jakoś sobie radzi beze mnie. Zresztą i tak nie mam już nic wspólnego z nimi wszystkimi. 334 Po powrocie z Anglii od razu położyłam się do łóżka. J. przywiozła mnie do domu. Nie chciałam, żeby wchodziła do środka. Poczekała w samochodzie, aż zobaczyła, że mama mi otwiera, i wtedy odjechała. Mama wiedziała o wszystkim, bo J. zadzwoniła do niej jeszcze z Anglii. Mama wyglądała bardzo źle, była blada i zupełnie zaszokowana. - Dlaczego ona od razu odjechała? - zapytała, a ja odparłam, że takie było moje życzenie. Mama westchnęła. - Dlaczego ty jej tak nienawidzisz? Ta biedaczka na pewno czuje się teraz fatalnie. Gdyby mama wiedziała, jak mi to wisi. A nawet gdyby J. czuła się gorzej, to ja czułabym się lepiej. Kiedy leżałam w łóżku, dostałam gorączki. Dość wysokiej. Ciągle miałam przed oczami różne obrazy. Taty. Przede wszystkim taty. Taty z poderżniętym gardłem. Był cały zakrwawiony. Wszystko było zakrwawione, dom, park, wszędzie leżały trupy. Krzyczałam. Czasem ktoś podchodził do mojego łóżka, ale nie mogłam rozpoznać jego twarzy. Mama
opowiadała mi później, że to był lekarz, który robił mi zastrzyki. śeby ustąpiła gorączka, i na uspokojenie. Gorączka minęła dopiero po tygodniu. Był pogrzeb taty, a ja nie mogłam na niego pójść. Mama też nie poszła. Mówi, że nie chciała przeszkadzać J. Co oni wszyscy powariowali z tą J.? Jakby była księżniczką na ziarnku grochu! Nie jest mi smutno, że mnie tam nie było. Nie chciałabym spotkać J., a poza tym tata jest cały przy mnie. Mama powtarzała ciągle, że muszę wstać i iść do szkoły, ale ja po prostu nie wstawałam. Mogła sobie mówić, co chciała. Oczywiście zaczęła mnie namawiać, żebym poszła do psychologa, bo przeżyłam szok, traumę, i że to trzeba leczyć. Nie, wielkie dzięki! Znałam Tima. Jak sobie wyobrażę, że ktoś taki jak Tim siedzi naprzeciw mnie, kołysze się i wpatruje w moje oczy, chcąc się dowiedzieć, jakie miałam relacje z ojcem i czy mam problem z J. albo czy lubiłam Patricię, to chce mi się rzygać! Powiedziałam mamie, że choćby stawała na głowie, to i tak nie wyciągnie mnie do psychologa. Wiem, że Evelin chodziła do jakiegoś psychoterapeuty. 335 Kilka razy dzwoniła do niego ze Stanbury. I co jej to dało? Robiła się tylko coraz grubsza, tłustsza i wypłakiwała sobie oczy. A teraz jeszcze siedzi w kiciu. Naprawdę bardzo mi przykro, że musiało to spotkać akurat ją. Ale taki pechowiec po prostu przyciąga nieszczęścia. Zawsze tak jest. Kto raz wpakuje się w tarapaty, ten już z nich nie wyjdzie. Taki jest los Evelin. Z psychiatrą czy bez. Kiedy wreszcie dzisiaj wstałam, mama poczuła ogromną ulgę. Nie
robiłam niczego szczególnego, zjadłam w swoim pokoju, słuchałam muzyki i myślałam o Keicie. Dlaczego nie pisze, dlaczego nie dzwoni? Może ma teraz dużo roboty w gospodarstwie? Czy zostanie hodowcą owiec? Czego zresztą nigdy nie chciał? Ale ja będę żyła z nim nawet na owczej farmie. Wszędzie bym z nim zamieszkała. For better, for worse, for richer, for poorer, in sickness and in health. W myślach przysięgałam mu to już tysiąc razy. Kiedy się pobierzemy, będzie to tylko formalność. Chciałabym tego mimo wszystko bardzo szybko, chociaż mam dopiero szesnaście lat. Chciałabym być żoną Keitha, panią Mallory. Moje życie zmieni się o sto osiemdziesiąt stopni. Dawne życie zniknie. Jakiś czas temu wypiłam z mamą herbatę. Jest sobota, ona była na kursie dokształcającym, ale wróciła do domu wcześniej niż w tygodniu. Znowu zaczęła mówić o psychiatrze, ale od razu jej to wybiłam z głowy. Potem zapytała, kiedy zamierzam wrócić do szkoły. Powiedziałam, że nie wiem. To nieprawda. Wiem. W ogóle nie wrócę. Poczekam, aż za parę tygodni skończę szesnastkę i wtedy pojadę do Keitha. W Anglii można wyjść za mąż, jak się ma skończone szesnaście lat. Napiszę do mamy list z Anglii i wszystko jej wytłumaczę. Kiedy piłyśmy herbatę, mama bez przerwy wzdychała, a oczy znów miała zaczerwienione. Zawsze wiedziałam, że nadal kocha tatę, i on ją też. Ten rozwód to była głupota. Gdyby nie pojawiła się J., już dawno by do siebie wrócili. Chciałam mamie powiedzieć, że J. ma małego bachora w brzuchu, którego wycyganiła od taty, ale nie miałam serca sprawić jej bólu.
336 Właściwie to nie mogłam zdobyć się na to, żeby to wymówić. Mogę o tym pisać, a mówić nie. To jest tak... że pojawia się tyle obrazów, jak o tym myślę, a gdybym zaczęła mówić, to te obrazy by mnie zadusiły. Te obrazy krwi, które widziałam również w gorączce. W środku całej tej krwi jest J. Nie żyje. Ma poderżnięte gardło, a w śmiertelnej walce bachor wyślizguje się jej spomiędzy nóg, taka śluzowata kupa komórek, w której wcale nie można rozpoznać dziecka. Ciągle widzę to przed oczami. Wszystko jest w porządku. Piękna gładka skrobanka, z której nikt nie wychodzi żywy. Dlaczego, do diabła, nie dopadło to J.? Jak to się stało, że jej tam nie było? Krzyczę!!!
5
Zatrzymując się dwukrotnie i pytając przechodniów o drogę, Jessica znalazła dom teścia. Starą dawną zagrodę chłopską na odludziu, o prawie siedem kilometrów odległą od następnej miejscowości. Położoną w pagórkowatym cudnym krajobrazie Chiemsee, wśród rozległych łąk Przedgórza Alpejskiego, które teraz, w maju, pysznią się najsoczystszą ziele-
nią. Wszędzie pasą się łaciate krowy, a w dali roztacza się panorama pokrytych śniegiem gór. Tutaj dorastał Alexander, przynajmniej kiedy nie przebywał w internacie. W izolacji, w świecie, który zdawał się nieporuszony wszystkimi okropieństwami i zewnętrznymi zamieszkami. Co oczywiście nie oznaczało, że ten świat nie potrafił produkować swoich własnych dramatów. Jak to się stało, że dorastający chłopak spędza całą młodość w internacie? Jak to się dzieje, że ojciec nie zjawia się ani na ślubie, ani na pogrzebie syna? Dlaczego dziadek odmawia poznania jedynej wnuczki? Jessica pomyślała nagle, że byłoby lepiej, gdyby tu nie przyjeżdżała. Co się tyczy Evelin, ojciec Alexandra na pewno nie będzie jej w ogóle mógł pomóc, a czy ona rzeczywiście chce dowiedzieć się czegoś więcej o Alexandrze i jego historii? Alexander nie żyje. Zmarłych powinno się 337 zostawić w spokoju. Niezależnie od tego, co powie o nim jego ojciec, on nie będzie się mógł do tego ustosunkować, nie będzie mógł niczego wytłumaczyć ani wyjaśnić z własnego punktu widzenia. Może Jessica weźmie na siebie tylko nowe brzemię, obarczy się nowymi pytaniami i niejasnościami. Mimo to zatrzymała się i wysiadła z auta. Posiadłość sprawiała wrażenie wypielęgnowanej, jasnej i miłej. Na długim drewnianym balkonie kwitło geranium. Dwa kasztanowce ocieniały wybrukowane podwórze. Było tam kilka stajni, ale chyba pustych. Dom był pomalowany na jasny żółtobrunatny kolor, miał zielone okiennice i białe szprosy w oknach.
Sielankowy krajobraz rozpościerał się również za obejściem. Może wszystko nie wygląda aż tak źle. Ponadto Jessica gdzieś w głębi duszy czuła, że tak czy inaczej pozostaje jej tylko pójść do końca drogą, na którą już wkroczyła. Nie było klamki, zapukała więc głośno do drzwi. Przez chwilę nic się w środku nie poruszało, w końcu jednak usłyszała szurgot zbliżających się powoli kroków, po czym drzwi się otworzyły. Stał przed nią siwowłosy pochylony starzec. Oczy w pobrużdżonej zmarszczkami twarzy spoglądały czujnie i żywo. Ale wcale nie wyglądał jak Alexander, nie było ani śladu podobieństwa, w każdym razie nie na pierwszy rzut oka, którą to okoliczność Jessica odczuła jako uspokajającą. - Jestem Jessica - powiedziała i wyciągnęła rękę - dzień dobry. Starzec ujął jej dłoń, uścisnął ją jednak krótko i jakby mimochodem, lustrując przy tym Jessicę przenikliwym wzrokiem. Uśmiechnął się. Ale był to chłodny uśmiech. - Pani jest Jessica. Druga próba Alexandra. Muszę przyznać, że pani telefon trochę zaostrzył moją ciekawość. Zastanawiałem się, jaką kobietę znalazł sobie tym razem? Miał wymarzoną żonę. Elenę. Zna ją pani? - Tylko trochę - powiedziała Jessica. Cofnął się o krok. Jessica zauważyła, że starszy pan powłóczy nogą. 338 - Proszę wejść. Wprawdzie nie wiem, czego pani chce ode mnie, ale proszę wejść. Poczłapał przed nią przez mroczny korytarz. Pokój stołowy, do któ-
rego weszli, był zaskakująco widny i przytulny. Miękkie, obite kwiecistym materiałem kanapy i fotele, jasne półki, witryna, w której znajdowały się szkła i naczynia ze złotymi obwódkami. Z okien rozpościerał się widok na sad pełen drzew owocowych i kwiatów. Ta okolica jakoś nie pasowała do tego starca, a przynajmniej nie do wrażenia, jakie zrobił na Jessice. Jakby odgadywał jej myśli, powiedział: - Mam fantastyczną gosposię. Dawniej kogoś takiego nazywało się per eł ką. Dba o wszystko. O dom, ogród, kuchnię. Ja bym nie robił takich ceregieli, ale... w gruncie rzeczy jest mi wszystko jedno. Niech robi, jak uważa. - Z cichym jękiem usiadł na fotelu. - Przeklęta noga. Wypadek na polowaniu. Prawie trzydzieści lat temu. Coś takiego może człowiekowi spaprać pół życia. - Wskazał ręką na kanapę. - Proszę usiąść. I powiedzieć, co panią do mnie sprowadza. Usiadła. Nie polubiła go i nie myślała, że coś się w tej kwestii zmieni. Był zgorzkniały, okazywał to zgorzknienie, a drugi człowiek w ogóle go nie obchodził. Może to problem tej nogi, a może czego innego. Był niezadowolony z życia, czuł się ofiarą niesprawiedliwych zrządzeń losu i nie rozumiał, dlaczego innym ludziom bardziej się poszczęściło. Emanował prawie namacalnym chłodem. Nie potrzebował nikogo i było mu absolutnie obojętne, co myślą o nim inni. - Przez ponad rok byłam żoną Alexandra - powiedziała Jessica - a przedtem znałam go raczej krótko. On został... umarł, zanim zdołałam go dobrze poznać. Wiele w nim samym i to, co dotyczyło spraw dookoła
niego, stanowi dla mnie zagadkę. Dlatego pomyślałam, że może pan mógłby mi pomóc. Starzec machnął lekceważąco ręką. Na jego twarzy pojawił się wyraz pogardy. - Tak właśnie myślałem. Ale czy pani wie, kiedy po raz ostatni widziałem Alexandra? W dzień jego pierwszego ślubu... Przed... no tak, to będzie chyba z siedemnaście lat temu. Miał ledwo ponad dwadzieścia lat, 339 czy ja wiem. Ożenił się z tą niesamowicie piękną Hiszpanką, Eleną. Nie chciałem pojechać na wesele, ale Elena pojawiła się tu u mnie i przekonała mnie, żebym jednak przyjechał. To był błąd, potem się tylko złościłem. Ale ona kompletnie owinęła mnie sobie wokół palca. Nigdy bym nie pomyślał, że to się uda jakiejś kobiecie. Ale ona była... mój Boże, ależ ona była piękna! I mądra. Pomyślałem, że skoro Alexandrowi udało się zdobyć taką kobietę, to znaczy, że może się zmienił. śe już nie jest tym żałosnym mięczakiem, jakim go znałem. Wcisnąłem się więc w najlepszy garnitur i pojawiłem się w urzędzie stanu cywilnego. Elena była ubrana w biały kostium, bardzo krótki, bardzo obcisły, bardzo sexy. Na jej widok urzędnik stanu cywilnego zaczął się jąkać. A wie pani, co ja pomyślałem? Pochylił się ku niej, przyjrzał się jej uważnie i z niejaką lubością, ale jeszcze zanim zaczął mówić, wiedziała, że sprawi jej przykrość i że to go ucieszy. - Myślałem, że Alexander nadal jest słabeuszem, którym był zawsze.
Tyle że słabeuszem ze wspaniałą żoną. Ubóstwiał ją. Sam pewnie nie mógł pojąć, dlaczego ona się z nim zadała. Jego słowa były jak trujące strzały. Zadawały ból, bo straszne było słuchać ojca, który w ten sposób wypowiada się o zmarłym synu. Ale prawdziwie straszne było to, że Jessica rozumiała, co starzec ma na myśli. Właśnie w ostatnim czasie przed śmiercią Alexandra sama myślała podobnie jak ten mężczyzna siedzący naprzeciw niej. Nie używała takich jak on nienawistnych wyrażeń ani brutalnych, pogardliwych sformułowań. Uważała jednak Alexandra za słabego człowieka, który pozwalał, aby inni dyrygowali nim i za niego decydowali. Jego słabość osiągnęła szczytowy punkt owego wieczoru, gdy nie odważył się stanąć po stronie własnego dziecka. Gdy zrozpaczony i bezradny przyglądał się, jak poniżano Ricardę. Gdy pokazał, że w ogóle nie ma kręgosłupa. - Pański syn nie żyje - powiedziała. - I co z tego? Czy to w jakiś sposób zmienia obiektywną prawdę? Pani jest wdową po nim i myśli pani, że musi dbać o jego dobrą pamięć. 340 Ale chce pani coś wiedzieć? Za kilka lat zostawiłaby go pani dokładnie tak samo, jak zrobiła to Elena. Wydaje mi się, że jest pani kobietą, która obiema nogami stąpa mocno po ziemi. Ma pani o wiele więcej siły woli i energii niż Alexander. W pewnym momencie poczułaby pani, że niepodobna iść przez życie z mięczakiem. Odeszłaby pani, a on w panice szybko rozejrzałby się za kolejną kobietą, którą by poślubił i na której mógłby się oprzeć. Z panią to też dość szybko poszło, prawda? Ledwie
się rozwiódł, a już zaciągnął panią do urzędu stanu cywilnego. Z miłości? - Roześmiał się szyderczo. - Bardzo mi przykro, młoda damo, jeśli odzieram panią ze złudzeń, ale jeśli mówimy o miłości, to mój syn tak naprawdę kochał wyłącznie Elenę. Fanatycznie, i to nie mogło ulec zmianie. Pani potrzebował tylko jako oparcia. Nie powinnam była tu przyjeżdżać, pomyślała i na sekundę zamknęła oczy. Ten starzec policzkował ją każdym słowem, a mimo to ani przez sekundę nie odbiegał od tego, co również jej od dłuższego czasu krążyło po głowie. Pomyślała o rozmowie telefonicznej, której świadkiem była w Stanbury, o tym, jak bardzo ją to rozstroiło i przeraziło. Nie dlatego, że zadzwonił do byłej żony. Ani nawet nie dlatego, że zrobił to potajemnie. Wstrząsnął nią ton jego głosu. To się nie skończyło, pomyślała wtedy, to się nigdy nie skończy. Starzec bardzo uważnie przyglądał się Jessice: - Nie jest pani miło tego słuchać - stwierdził - ale wie pani, że mam rację. Bardzo mi pani żal. Zawsze będzie pani żyć z poczuciem, że wyszła pani za mąż za człowieka, który pani w rzeczywistości nie kochał. I to jest tragiczne w gwałtownej śmierci Alexandra, że pozbawił pani możliwości odejścia od niego. Rozwód boli, ale zapragnęłaby go pani, i w pewnym momencie stałoby się pani kompletnie obojętne, czy Alexander panią kochał. A tak, pewnie nigdy do tego nie dojdzie. No i musi pani z tym teraz żyć. Coś w końcu zawsze dźwigamy ze sobą. - Dlaczego pan tak nienawidził syna? - zapytała Jessica. 341
W ciągu kilku sekund zapanowała nad impulsem, który podpowiadał jej, żeby wstała i wyszła. Potrzebne jej były informacje. Tylko o to teraz chodzi. Później zastanowi się, co zrobić z uczuciami. Will usiłował wyciągnąć sztywną nogę i cicho przy tym jęknął. - Piekielnie boli. Przy każdym ruchu. Muszę z tym żyć. - Pański syn... - Wie pani, wcale nie jestem pewien, czy go nienawidziłem. Nienawiść to wielkie słowo. Tak wielkie jak miłość. Zawsze ostrożnie używałem w życiu tych pojęć. O nikim nie mówiłem, że go kocham i o nikim nie mówiłem, że go nienawidzę. - Jeśli ojciec nie kocha syna, to jest to niezwykłe. - Wcale nie takie niezwykłe. Większość ludzi tylko dużo mówi, ale nic się za tym nie kryje. Wielu mężów nie kocha żon, a wiele żon nie kocha mężów. Zupełnie tak samo jest z rodzicami i dziećmi. Ale wszyscy operują słowem miłość, myśląc, że tak wypada. - Podjął kolejną próbę wyprostowania nogi, ale poddał się z jękiem. - Przeklęte bóle! Coś pani powiem, młoda damo: nie nienawidziłem Alexandra. Bezmiernie mnie tylko zawodził. Tak bardzo, że nie chciałem mieć z nim nic wspólnego. Chciałem o nim zapomnieć. Toteż fakt, że został zamordowany, nic nie zmienił. Tak, właśnie tak to jest. I nie ma tu nic więcej do powiedzenia. - Owszem, jest. Dlaczego był pan nim taki rozczarowany? Will wywrócił oczyma. - Uparta pani jest, prawda? Jakby to wszystko było jeszcze teraz ważne! On nie był mężczyzną. Tylko dekownikiem, pochlebcą, lizusem.
Od samego początku, już jako dziecko. Mój Boże, jako mały chłopak bez przerwy beczał. I ciągle starał się robić wszystko jak należy. Nigdy nie przekraczał dozwolonych granic, nigdy z nikim nie wchodził w konflikt. Miał oczy jak roztrzęsiony królik. Ani odrobiny kośćca. To doprowadzało mnie do szaleństwa. - Przecież dziecko nie staje się takie samo przez się. Muszą zaistnieć pewne powody, dla których mały chłopiec ciągle się boi. - Powody! Powody! - W głosie Willa zabrzmiała złość. - Niech mi pani tu nie wyjeżdża z tym całym nowoczesnym gównem psychologicznym! 342 Od samego początku trzymałem Alexandra twardą ręką. Rozpieszczanie nic nie daje. Tylko czyni niezdolnym do życia. - A twarda ręka nie? Widząc, jaką ma pan opinię o Alexandrze, muszę powiedzieć, że pańska koncepcja chyba się nie sprawdziła! - Kto się rodzi mięczakiem, ten zostanie nim na zawsze. Tak czy siak. O tyle ma pani rację. W jego wypadku mogłem sobie oszczędzić tych metod hartujących ducha. Niechęć Jessiki do starca rosła z każdym wypowiadanym przez niego słowem, ale starała się zachować spokój. - Alexander miał pięć lat, gdy zmarła jego matka, prawda? - Tak, było to dla niego silne przeżycie. Był do niej niesłychanie przywiązany. No tak, ciągle go tylko rozpieszczała i psuła. Po jej śmierci zawiał surowszy wiatr. I to go przewróciło. Jessica czuła, że przemawia przez nią nienawiść.
- Nie uważa pan, że dziecko, które straciło matkę, potrzebuje szczególnie dużo miłości i czułości? A nie sur owsze go w i at r u? - Moja droga - powiedział Will - właściwie nie widzę najmniejszego powodu, żeby się przed panią usprawiedliwiać. Czy pani w to wierzy, czy nie, chciałem dla syna wszystkiego, co najlepsze. Chciałem, żeby sobie radził w życiu, żeby był w stanie podejmować wyzwania, a nie ich unikać. Poniosłem klęskę. Co teraz da analizowanie tego, dlaczego się tak stało? - Kiedy miał dziesięć lat, posłał go pan do internatu. - Najwyraźniej nie udało mi się zrobić z niego człowieka, o jakiego mi chodziło. Pomyślałem, że potrzebuje dobrej szkoły i kontaktu z rówieśnikami. Od razu mu powiedziałem, że przypuszczalnie mnie skompromituje i że tylko mam nadzieję, iż nie okaże się największym nieudacznikiem ze wszystkich. No tak... Machnął lekko ręką, co mogło oznaczać wszystko, ale zapewne oznaczało tylko tyle, że już wtedy nie spodziewał się po synu niczego dobrego. - I - zapytała Jessica złośliwie - skompromitował pana? Okazał się nieudacznikiem? 343 - Do internatu pasował równie dobrze jak wszędzie indziej, więc prześlizgiwał się tam w typowy dla siebie, niedostrzegalny sposób. Nie było skarg. - Czy kiedykolwiek odwiedził go pan w tym internacie? Uczestniczył
pan w wywiadówkach lub w czymś podobnym? Will się roześmiał. - Po co miałem to robić? Alexander niczym się nie wyróżniał. Ani nie należał do szkolnej drużyny piłkarskiej, ani nie grał w hokeja czy w tenisa. Myśli pani, że nie lubiłbym zasiąść na trybunie i przyglądać się, jak mój syn zdobywa puchar dla swojej szkoły, wszystko jedno w jakiej dziedzinie sportu?! Albo żeby chociaż zagrał główną rolę w sztuce teatralnej. Wie pani, żeby przynajmniej raz zrobił coś, co by go wyróżniało spośród masy uczniów! Ale nie! Lepiej było płynąć z prądem, nie narażać się, nie rzucać się w oczy, to była jego dewiza. Jako kto miałbym iść do tej szkoły, szanowna pani? Jako ojciec najbardziej szarej myszy, jaką ta szkoła kiedykolwiek widziała? - Po prostu jako ojciec Alexandra. Will znów pochylił się ku niej. Te jego oczy, pomyślała Jessica. Są tego samego koloru co oczy Alexandra. Gdyby nie były tak wyzute z wszelkich uczuć, można by dopatrzyć się podobieństwa. - Czego pani chce? Powiedzieć mi, że byłem złym ojcem? Po co? Co to zmieni? Mój syn nie żyje. A pani kiedyś pozna innego mężczyznę, za którego wyjdzie za mąż, i zapomni o przeszłości. A nasze drogi pewnie się już nie przetną. Jessica wiedziała, że nie powie mu o mającym się narodzić wnuku. Nie zainteresowałoby go to. - Ma pan rację - powiedziała - nasze drogi pewnie się już nie przetną. - Już chciała wstać, ale coś jeszcze przyszło jej na myśl. - Czy wła-
ściwie znał pan jego przyjaciół? - Ma pani na myśli tę grupę chłopaków, w której się zaczepił, żeby bez uszczerbku posuwać się w ich cieniu do przodu? Tak. Znałem wszystkich trzech. Miałem ich tu raz na wakacjach. Pomyślałem, że jeśli ich poznam, to poznam także mojego syna. - Pokręcił przecząco głową. Ale oni tylko potwierdzili to, co już wiedziałem. Był od nich zależny. 344 Chronili go. Było to takie proste jak zawsze. Nigdy nie mówił ani nie robił niczego, co byłoby jego własne. Najpierw upewniał się, co myślą, mówią albo robią inni, i wtedy się do nich przyłączał. Przyglądanie się temu wpędzało mnie w ogromną frustrację. Niech mi pani wierzy! Coś w tym, co mówił Will, zdumiało Jessicę. Dopiero po chwili zrozumiała, co to jest. - Dwóch - powiedziała - miał pan tutaj dwóch przyjaciół. Trzech było ich razem z Alexandrem. Will zmarszczył czoło. - Może i jestem stary, ale jeszcze całkiem nie zidiociałem. Trzech przyjaciół. Razem z Alexandrem było ich czterech. - Tim i Leon. Byli tylko oni. - Moja droga, miałem tu tych chłopaków przez ponad miesiąc, więc chyba najlepiej wiem, ile dzieciaków mnie wkurzało! Mieli po trzynaście czy po czternaście lat. Trudny wiek. Ale każdego z nich wolałbym mieć za syna od tego, którym zostałem pokarany! Jessica nie mogła już tego dłużej znieść i wstała. Jeśli Alexander w
dzieciństwie i młodości słyszał wyłącznie takie uwagi, to dziwne, że nie był o wiele bardziej neurotycznym typem. - Myślę, że trochę przybliżyłam się do męża - powiedziała. - Dziękuję, że znalazł pan dla mnie czas. Will próbował podźwignąć się z fotela, ale Jessica machnęła ręką w geście odmowy. - Niech pan nie wstaje! Trafię do drzwi! śegnam pana! Nie czekała dłużej, tylko pośpieszyła do drzwi wejściowych i gwałtownie je otworzyła. Znalazłszy się na dworze, w klarownym ciepłym powietrzu, wzięta w posiadanie przez słońce i zapach kwiatów tego wspaniałego majowego dnia, odetchnęła głęboko. Chociaż ta posiadłość sprawiała miłe wrażenie, to atmosfera w środku, gdzie przyjął ją ten cyniczny starzec przejawiający tyle nieprzejednanej niechęci do swojego syna, wydawała się wręcz duszna i przytłaczająca. A mimo to Jessica była zadowolona, że tu przyjechała. Zrozumiała sprawy, których dawniej 345 nie potrafiła zrozumieć. Zrozumiała trochę słabość Alexandra, jego trwożliwość uniemożliwiającą mu przeciwstawienie się grupie przyjaciół. Jego niemożność wyjścia z roli mimikry. Wszystko jedno, cokolwiek jeszcze zrobił w życiu, fakt, że miał takiego ojca wystarczał, żeby wszystko Alexandrowi wybaczyć. Kiedy Jessica siedziała w samochodzie i autostradą podążała w kierunku Monachium, przyszły jej na myśl słowa Willa o Elenie. Napr awdę mój s yn koc hał t yl ko El enę !
- Ten stary piernik - powiedziała głośno - skąd on to tak dobrze wie? Postanowiła, że w tej kwestii nie potraktuje go poważnie, czuła jednak, że cierń utkwił głęboko i nie zniknie tak szybko. Wróciła do domu po siódmej. Stała w kilku korkach, ponieważ weekendowi wycieczkowicze napływali w to niedzielne popołudnie z powrotem do miasta znad jezior i z gór i ruch na wielu odcinkach był całkowicie sparaliżowany. Jessica martwiła się o Barneya, który tak długo musiał sam wytrzymać w domu. Była zmęczona, sfrustrowana i spocona. Tęskniła do odprężającej ciepłej kąpieli. Na podjeździe do jej domu stał samochód, a kiedy stanęła za nim, otworzyły się drzwi od strony pasażera. Ku jej zaskoczeniu wysiadł z niego Leon. Dawniej jeździł innym autem. To było małe i najwyraźniej miało już kilka lat. Wyglądało na to, że Leon całkiem poważnie na wszystkich płaszczyznach redukuje swoje potrzeby życiowe. - Jesteś wreszcie! - powiedział, ale zabrzmiało to tak, jakby miał prawo robić jej wyrzuty. - Siedzę tu już od pół do czwartej! - Mój Boże! Jak mogłeś tak długo czekać? Byłam nad Chiemsee. - Nad Chiemsee? - Odwiedziłam ojca Alexandra. Opowiadałam ci przecież, że mam taki zamiar. - Otworzyła drzwi wejściowe. Barney wypadł na dwór i jak gumowa piłka zaczął skakać po schodach. - Wejdziesz do środka? Była zbyt zmęczona, aby cieszyć się z jego wizyty, skoro jednak czekał na nią prawie cztery godziny, nie może go tak po prostu odprawić. Wszedł tuż za nią do domu i na powitanie musnął ją ustami w policzek.
346 Mocno śmierdział alkoholem i był nieogolony, podobnie jak w ubiegłym tygodniu w restauracji. - No, gratuluję - powiedziała zdumiona - nieźle zatankowałeś! - Zatankowałem? - Cuchniesz alkoholem. - Napiłem się trochę do obiadu. A potem pociągnąłem jeszcze z piersiówki, którą mam w samochodzie. Jakoś przecież musiałem zabić czas. Jessica zauważyła, że Leon stara się mówić wyraźnie, ale końcówki słów lekko mu się zacierają. Wyglądał dość żałośnie. - Usiądź na tarasie - powiedziała Jessica. - Wezmę szybki prysznic i przebiorę się. Jestem wykończona. Wiesz, gdzie co jest.
- Nie ma sprawy - odparł i poszedł do salonu. Jessica usłyszała, jak Leon otwiera furtkę do ogrodu. Barney, merdając ogonem, podążył za nim. Tylko jego jeszcze mi brakowało, pomyślała wycieńczona Jessica. Ponieważ mogła zapomnieć o długiej regenerującej drzemce w wannie, wzięła tylko szybki prysznic i spostrzegła, że już dzięki temu jej członki rozluźniły się trochę. Wytarła się, włożyła lekką sukienkę, wyszczotkowała mokre włosy. Pozwoli im wyschnąć na słońcu, wieczór jest wystarczająco ciepły. Poczuła dojmujący głód. Gdyby była sama, pewnie znowu wsunęłaby do mikrofalówki zamrożoną pizzę, skoro jednak Leon zechce coś zjeść, będzie musiała w końcu ugotować coś sensownego. Dziwiły ją jej własne odczucia. W gruncie rzeczy lubi Leona, teraz jednak chętnie wysłałaby go na Księżyc. Siedział na schodach prowadzących z tarasu do ogrodu i pił whisky. Barney dużymi susami biegał przed nim tam i z powrotem. - Może byś najpierw coś zjadł, zanim zaczniesz się dalej upijać? zapytała Jessica. Zakołysał kieliszkiem, w którym w promieniach wieczornego słońca lśniła czerwonozłota whisky. 347 - Właściwie nie jestem głodny. - Ostatnio też nic nie jadłeś. I bardzo schudłeś. Musisz trochę o siebie zadbać. - Tak, tak. - W jego głosie dała się słyszeć nuta zniecierpliwienia. -
Wydaje mi się, że Barney niesamowicie urósł. Jessica usiadła obok Leona na schodach. - Ty pewnie widzisz to lepiej niż ja. Jestem z nim w końcu codziennie. - Pamiętam jeszcze, jak przyniosłaś go do Stanbury. Takie maleńkie zawiniątko z dużymi łapami. To było tak niedawno, dopiero niecały miesiąc temu. A... - ...a wydaje się, jakby to było w innym życiu, wiem. - W piątek podpisałem umowę wynajmu nowego mieszkania. Przeprowadzam się w przyszłym tygodniu. Chciałem ci to powiedzieć, dlatego przyjechałem. - Znalazłeś coś! Ładne jest to mieszkanie? Leon wzruszył ramionami. - W porządku. Dość małe, ale mnie wystarczy. I tak będę tam tylko spał. Będę musiał pracować jak wariat, żeby zmniejszyć tę górę długów. - Spróbujesz od nowa rozkręcić kancelarię? - Nie wiem. Właściwie próbuję to robić już zbyt długo, bez powodzenia. Nie, myślę, że postaram się znaleźć pracę w jakimś większym biurze. W moim wieku nie będzie to takie łatwe, w końcu ciągle napływa z uniwersytetów mnóstwo niezwykle uzdolnionych młodych ludzi. Ale ja już nie mam rodziny. Mogę na początek pracować za mniejszą pensję, może to jest moja szansa. - Uśmiechnął się smutno. - Sam się jakoś utrzymam. A moje potrzeby są minimalne, zwłaszcza w porównaniu z potrzebami, jakie miała Patricia, a także dzieci.
- Zaczniesz wszystko od nowa. Mimo tego, co się wydarzyło, kryje to w sobie wiele możliwości. Leon pociągnął głęboki łyk whisky. Jessica zauważyła, że ręce lekko mu drżą. 348 - Gdyby tylko można było wyzbyć się wspomnień... - Osłabną. Nigdy całkiem nie znikną, ale trochę zblakną. I kiedyś zauważymy, że można z nimi żyć. Odwrócił się w jej stronę i lekko uśmiechnął. - Jesteś taka młoda. Skąd ty to wszystko wiesz? - Nie wiem. Mam taką nadzieję. I jest to jedyna nadzieja, która daje mi siłę, żeby żyć dalej. Przez chwilę przyglądał się Jessice w zamyśleniu. A potem powiedział ni stąd, ni zowąd: - W tym nowym mieszkaniu zmieści się tylko niewielka część naszych mebli, a wszystkiego też nie sprzedam. Chciałem cię spytać, czy nie przyjechałabyś wybrać sobie paru rzeczy? - Właściwie mam wszystko. - Zostaniesz w tym domu? - Jeszcze nie zdecydowałam. Alexander i ja sporządziliśmy wspólny testament, na podstawie którego dom w wypadku śmierci jednego z nas przechodzi na drugie. Dopiero po śmierci drugiego na Ricardę... i na dziecko, którego się spodziewam. Ale czasem myślę... - Zapatrzyła się w ogród, w którym cienie bardzo powoli zaczęły się już wydłużać. -
...myślę, że powinnam przepisać go na Ricardę, gdy skończy osiemnaście lat, czyli za dwa lata, a sobie i dziecku stworzyć zupełnie nowe życie. - Nowe życie. To nie jest takie proste. Jestem pewien, że w jakiś sposób oboje już zawsze będziemy nosić na sobie piętno tego, co się stało. Zło nazbyt głęboko wniknęło w nasze życie. Naznaczyło nas. Jest jak gnieżdżący się w nas wirus. - To nie jest wirus - zaprzeczyła Jessica - zło nie zaraża. Leon rzucił jej nieomal pogardliwe spojrzenie. - Jasne, że zaraża. Zło to największa zaraza, z jaką mamy do czynienia na świecie. Ale niektórzy ludzie najwidoczniej mogą wytrzymać życie tylko wtedy, kiedy nie dają sobie rady z tą prawdą. - Leonie, ja się spodziewam dziecka. To dziecko nie może wzrastać z matką, która sama siebie odbiera jako naznaczoną przez zło. Która uważa 349 się za napiętnowaną. Ja muszę dać temu dziecku tyle swobody i normalności, na ile tylko mnie stać. Wszystko inne byłoby niewybaczalne. - Gdyby Sophie przeżyła - powiedział Leon - pewnie myślałbym tak samo jak ty... Ale teraz... - Nie wolno ci rezygnować z samego siebie. Zaśmiał się lekko, wypił ostatni łyk whisky, wstał i wszedł do salonu. Teraz przyniósł od razu całą butelkę. Jessica przyjęła to z niezadowoleniem. - Chodź, odmrożę nam po pizzy. Potrzebujesz podkładu. Przycisnął jej ramię ręką, uniemożliwiając jej w ten sposób wstanie.
- Nie przełknę ani kęsa. - Usiadł obok niej na schodach. - Jak właściwie było u starego Willa? - zapytał. Stary Will nie stanowił akurat neutralnego tematu, ale Jessica była rada, że Leon przynajmniej na chwilę oderwał się od myśli o wirusie zła. Jessica zastanowiła się. Sama jeszcze nie uporządkowała swoich refleksji dotyczących dzisiejszego popołudnia. - Na początku najchętniej od razu bym stamtąd wyszła - powiedziała. - Ten facet jest zimny jak lód. Jeszcze nigdy nie spotkałam się z czymś podobnym. Ale teraz, z perspektywy czasu, jestem zadowolona, że tam pojechałam. Parę rzeczy, które w zachowaniu Alexandra wydawały mi się obce, niezrozumiałe, teraz mi się rozjaśniły. Najwyraźniej ojciec od samego początku tylko go zastraszał i upokarzał, a kiedy już wreszcie zrobił z niego zalęknione, podległe dziecko, właśnie za to go znienawidził. Leonie, płakać mi się chce, jak pomyślę o dzieciństwie i młodości Alexandra. Teraz rozumiem, dlaczego miał takie smutne oczy, dlaczego często wydawał mi się kimś, kto... - zawahała się. Nie chciała powiedzieć o nim nic, co by uwłaczało jego czci. - ...kto nie potrafił przeforsować swojego zdania – powiedziała jednak w końcu. - Zawsze bardziej zależało mu na sympatii i uznaniu otoczenia niż na osiągnięciu czegoś, co właściwie chciał osiągnąć. Ktoś, kto tak się boi, że nie zostanie polubiony, na 350 ogół przegrywa w sporach albo już w przedbiegach rezygnuje. Czasem odnosiłam nawet wrażenie, że on... - Tak? - Leon podniósł wzrok. - Jakie odnosiłaś wrażenie?
- Wrażenie, że on w ogóle nie wie, czego chce. śe w ogóle boi się wyjawić, jakie są jego potrzeby i wyobrażenia. Bo to mogłoby doprowadzić do konfliktu z innymi ludźmi. I zanim zdążył zejść w te swoje głębie, zablokowywał się. Wolał zajmować się przenikliwą obserwacją otoczenia, aby następnie bezproblemowo wpasować się w jego wyobrażenia. - Przejechała dłonią po mokrych włosach. - To straszne tak o nim mówić, prawda? - Nie wydaje mi się, że zdradzając swoje myśli, mówisz o nim źle. Usiłujesz zrozumieć wszystkie zależności. A to przecież jest pozytywne. Jessica nie patrzyła na niego. Wyrwała tylko kilka źdźbeł trawy i splotła je - jak Phillip. Po raz pierwszy od kilku tygodni znów przyszedł jej na myśl. Czy nadal dniem i nocą krąży wokół Stanbury House i właściwie nie myśli o niczym innym? - Will powiedział coś jeszcze. Powiedział, że Alexander prawie bałwochwalczo wielbił Elenę. I że po rozstaniu z nią to się nie zmieniło. I że ze mną... ze mną ożenił się tylko dlatego, że potrzebował oparcia. Leon pokręcił głową. - Skąd on może to wiedzieć? Przecież od lat w ogóle nie miał już kontaktu z synem. Myślę, Jessico, że chciał ci po prostu zrobić przykrość. To taki typ. Przysparzanie bólu bliźnim sprawia mu ogromną przyjemność. Jessica z chęcią dałaby wiarę jego słowom, ale sprzeciwiało się temu jej własne wewnętrzne odczucie. Wiedziała, że Will nie tylko chce wyrzucić z siebie parę nienawistnych słów. Ten starzec był może złośliwy,
ale nie głupi. Z pewnością niejedną rzecz widział z absolutną jasnością. A potem coś nagle przyszło jej na myśl: - Powiedział coś jeszcze. Mówił o was jako o czterech przyjaciołach. A nie tylko trzech. Kim był ten czwarty? I dlaczego już go z wami nie ma? 351 Leon najwyraźniej się przeraził. I zanim jeszcze odpowiedział, Jessica poznała po jego oczach, że nie powie jej prawdy.
6
- Pani pozwoli, że pójdę przodem - powiedział pracownik biura nieruchomości, otwarłszy furtkę, a Geraldine skinęła głową na znak zgody. Stała w niewielkim ogródku ze starannie skoszonym trawnikiem oraz wąskimi rabatkami bratków z obawą zastanawiając się, co Phillip powiedziałby na tę podmiejską sielankę. Londyn jest w pobliżu i łatwo do niego dotrzeć, ale nie mieszka się w samym mieście. Na nasłonecznionej ulicy stoją ładne domki, które najwyraźniej zajmują młode małżeństwa z dziećmi. W każdym razie wskazuje na to mnóstwo rowerów i deskorolek znajdujących się w ogrodach. Auta, które tu zajeżdżają, poruszają się wolno, tak że bez obawy można zostawić dzieci bawiące się na ulicy.
Wszystkie inne ulice dookoła są równie miłe, zadbane i ciche. Zaledwie w odległości dziesięciu minut marszu płynie Tamiza. Wiatr zawsze niesie tu ze sobą lekki zapach soli, a wysoko w przestworzach słychać krzyk mew. - Leigh-on-Sea lubią zwłaszcza młode rodziny - powiedział pośrednik mieszkaniowy, jakby czytał myśli przemykające Geraldine przez głowę. - Można pracować w Londynie, a dzieci mimo to wychowują się w spokojnej okolicy. Są tutaj bardzo dobre szkoły. Rzadko gdzie jest ładniej. Ma pani dzieci? - Jeszcze nie - odparła Geraldine - ale chcemy mieć. - A wcześniej pragniecie państwo zbudować sobie piękne gniazdko. Bardzo rozsądnie. Szkoda, że pani mąż nie mógł przyjść na te pierwsze oględziny. - Wszystko mu dokładnie opiszę - wymamrotała Geraldine. Nie przyznała się pośrednikowi z biura nieruchomości, że nie jest mężatką, ani do tego, iż mężczyzna, z którym planuje przeprowadzkę na przedmieście, nie ma zielonego pojęcia ojej poczynaniach. 352 Ponieważ w Anglii panuje raczej zwyczaj kupowania, a nie wynajmowania domów, nie było łatwo znaleźć odpowiedni obiekt. Na ofertę z Leigh-on-Sea Geraldine natknęła się w gazecie i w chwili szaleńczej odwagi nawiązała kontakt z pośrednikiem. Jak się okazało, właściciele domu z powodów zawodowych musieli przenieść się na siedem lat do USA i na ten czas chcieli go wynająć. Wyjechali już ze wszystkimi rze-
czami, zostawiając pośrednikowi klucze i wszelkie pełnomocnictwa. Domek dokładnie odpowiadał wyobrażeniu Geraldine o wspólnym gniazdku dla niej i Phillipa. Nie za duże, milutkie, trochę staroświeckie i ciepłe. O lata świetlne oddalone od blichtru obowiązującego w świecie modelek, ale też w najmniejszym stopniu nieporównywalne z zabarwioną smutną wegetacją bohemą, na którą skazał się Phillip. Domek był do głębi drobnomieszczański, może odrobinę filisterski - Phillip, czego Geraldine się obawiała, powie zapewne: pot wor na koł t uner i a! - i przytulny. Był tam salon z oknami wychodzącymi na ulicę, z pięknym wykuszem, którego okna Geraldine ozdobiła już w myślach kwiatami i który wyobrażała sobie umeblowany dwoma fotelami i stolikiem, przy którym będzie można pić herbatę. Kuchnia i jadalnia wychodziły na tył domu, na ogród, w którego środku rosła jabłoń. Geraldine widziała siebie, jak w upalne letnie dni leży w cieniu, czytając książkę, może obdarzona już dużym brzuchem, w którym będzie się rozwijało dziecko Phillipa. Westchnęła cicho. Gdyby on tylko zrozumiał... - Widzi pani, że jadalnia ma własny kominek - powiedział pośrednik - w chłodne poranki zimowe miło jest tu jeść śniadania. Z własnego doświadczenia wiem, że życie rodzinne toczy się przede wszystkim w kuchni i jadalni. Geraldine podobał się ten człowiek. Był krągły, niski, o rumianych policzkach. Ponadto miał podobne do niej wyobrażenie o świecie. - Gdzie pracuje pani mąż? - zapytał. Geraldine zawahała się przez chwilę.
- W BBC - powiedziała - użycza swojego głosu. 353 - Och! - Na pośredniku mieszkaniowym zrobiło to wrażenie. - Czy prowadzi jakiś program, który powinno się znać? - Nie... on... on podkłada głos pod filmy. Geraldine miała nadzieję, że pośrednik nie orientuje się zbyt dobrze, iż podkładanie głosów to nie zawód, tylko marnie opłacane zajęcie uboczne. I chyba faktycznie nie miał o tym zielonego pojęcia. - Jakie to ciekawe! Pewnie więc nieraz słyszymy w telewizji jego głos? -Tak. Ta okoliczność nadała Phillipowi niemal status prominenta. - Takiego klienta jeszcze nie miałem. Mogę spytać, czy pani również pracuje w telewizji? Geraldine wiedziała, jakie oszołamiające wrażenie robi na ludziach jej aparycja. Wszyscy by jej uwierzyli, gdyby powiedziała, że jest aktorką. Aby jednak nadać sobie pozór powagi, zatajała nawet fakt, że jest modelką. - Ja pracuję w modzie. - O... - Najwyraźniej uważał ich za coraz bardziej egzotyczną parę. No cóż, pani może być najlepszą wizytówką każdej dziedziny tej branży! Postanowiła nie rozwijać tego tematu. - Czy mogłabym obejrzeć piętro? - Oczywiście, proszę za mną!
Poprowadził ją polakierowanymi na biało drewnianymi schodami. Na górze były cztery widne pokoje średniej wielkości i łazienka. - Tata, mama, dwoje dzieci i jeszcze pokój gościnny - zachwalał pośrednik. - Czy to nie jest po prostu idealne? To było idealne. Tak idealne, że Geraldine stanęły łzy w oczach. Oby on tylko chciał na to przystać! Oby przynajmniej zechciał spróbować. Dać im szansę! Jak to on ostatnio nazwał jej nieśmiałą próbę stworzenia wspólnego domu? Kretyńskim pomysłem! - Porozmawiam z mężem - powiedziała. - Jak najrychlej damy panu odpowiedź. 354 - Obiekty tego typu są bardzo poszukiwane - powiedział pośrednik. Powinniście państwo szybko powziąć decyzję. Stali w jednym z pokojów na piętrze. Geraldine spoglądała w dół na ogród. Minęła już pora kwitnienia jabłoni, ale drzewo pokrywały listki o delikatnej zieleni. Wyobraziła sobie dojrzałe czerwone jabłka w porze jesieni. - Jak najrychlej - powiedziała. Geraldine zostawiła samochód w Londynie i przyjechała pociągiem, żeby później móc powiedzieć Phillipowi, ile dokładnie czasu potrzeba na dostanie się w ten sposób do Londynu. Ruszyła teraz w drogę na dworzec. Dzień był bardzo ciepły, już prawie letni. Tylko od czasu do czasu pojawiał się na niebie jakiś mały poszarpany obłoczek. Geraldine wyszła z osiedla, po czym przeszła przez Marine's Drive, prowadzący ponad
rzeką. Wędrowała po starannie utrzymanych, wyżwirowanych alejkach niewielkiego parku. Tablice z obrazkami przekreślonych psów w pozycji kucznej świadczyły o tym, że nie pozwala się im tutaj załatwiać potrzeb naturalnych. To rzeczywiście trochę kołtuńskie, pomyślała z irytacją. Mimo to leniwie płynąca w dal Tamiza, widok liściastego lasu na przeciwległym brzegu, łodzie i srebrnie połyskujące w słońcu mewy z szeroko rozpostartymi skrzydłami tworzą atmosferę przestrzenności i swobody. Zaledwie kilka mil stąd rzeka uchodzi do kanału. Tak bardzo pachnie solą i morzem. A nuż Phillipowi jednak się spodoba. W pewnym momencie musi przecież zrozumieć, że jego życie nie powinno kończyć się na tej ponurej dziurze, w której obecnie koczuje. Geraldine ze wszystkich sił usiłowała wyprzeć ze świadomości pewną myśl, która uporczywie krążyła w najgłębszych zakamarkach jej umysłu i od czasu do czasu energicznie dawała o sobie znać, upiornie ją dręcząc. Myśl o tym, że Phillip trwa u jej boku wyłącznie ze względu na dane mu przez nią alibi. I że gdyby nie wydarzyła się ta straszna zbrodnia w Yorkshire, już dawno nie miałaby prawa przestąpić progu jego mieszkania. Wtedy nawet nie byłoby co marzyć o projekcie tego rodzaju. 355 Myślała o tym, że łączy ich jedynie ten przeklęty dwudziesty czwarty kwietnia. Phillip nie stawia oporu, czując, że ona ma go w garści, co zresztą, całkiem obiektywnie rzecz biorąc, jest prawdą. Jak dalece jednak Phillip pozwoli sobą powodować? Czy do momentu, gdy zaproponuje mu
wynajęcie domku w Leigh-on-Sea? Czy też do ślubu w urzędzie stanu cywilnego? A może wręcz do spłodzenia i narodzin wspólnych dzieci? Zapewne jednak duma, hardość czy coś w rodzaju instynktu samozachowawczego nakaże mu się z tego wyrwać bez względu na skutki, jakie to mogłoby dla niego za sobą pociągnąć? I odwrotnie: jak daleko może się posunąć ona, Geraldine? Do tej pory ani razu nie rozmawiali na ten temat. Czy jeśli Phillip będzie się wzbraniał przed akceptacją jej planów, ona przypomni mu o jego położeniu? Zagrozi mu? Czy w ostateczności będzie nawet zdolna pójść na policję i odwołać swoje zeznanie? To z kolei zrodziło pytanie, na które odpowiedź wciąż od siebie odsuwała: Czy zapewnia alibi człowiekowi niewinnemu? Jeśli Phillip jest istotnie niewinny, ona swoim jednym pójściem na policję przysporzy mu post factum ogromnych problemów. A może zamierza żyć pod jednym dachem z wielokrotnym mordercą i nawet uczynić go ojcem swoich dzieci? Ni e wol no mi w ni e go wąt pi ć. A ni pr ze z ch w i l ę! Ale wątpi, wątpi od pierwszej sekundy. Ani przez moment nie ma pewności, czy jego opowieść o spontanicznym wyjeździe do Leeds jest prawdziwa. Budzi jej nieufność to, jak szybko wymyślił idealne alibi. Co z drugiej strony wydawało się zrozumiałe w jego sytuacji. Wiedząc, że znajdzie się w pierwszym szeregu podejrzanych, musiał bardzo potrzebować zeznania, które by oczyściło go z ewentualnych zarzutów. Geraldine powtarzała sobie raz po raz, że normalny człowiek ma prawo przez
pół dnia wykonywać rzeczy pozornie irracjonalne. Jak choćby w bliżej nieokreślonym celu jeździć po okolicy, a następnie, kiedy już wszyscy go przekonają, że to jakiś idiotyczny pomysł, porzucić tę ideę. Co na przykład ona sama robiła tamtego dnia? Głównie siedziała w swoim pokoju i 356 płakała. Gdyby padło na nią jakiekolwiek podejrzenie, nie miałaby nikogo, kto mógłby poświadczyć, że jest niewinna. I również musiałaby postarać się alibi dla siebie, czyli o znalezienie kogoś, kto zechciałby zagrać z nią w tę grę. Chociaż jednak bierze to wszystko pod rozwagę, nie może wyzbyć się wątpliwości. Pewnie to właśnie sprawia, że w ostatnich tygodniach Phillip tak przycichł. Jest wystarczająco wrażliwy, by wyczuwać jej sceptycyzm. I dlatego uważają za niebezpieczną. Wie, że kiedy zbyt mocno zacznie jej doskwierać lęk, iż kryje mordercę, wyzna policji, że udzieliła mu fałszywego alibi. Póki Geraldine jest w jego pobliżu, on może wywierać wpływ na jej opinię o nim. Jest tym samym Phillipem, którym był zawsze, bliskim od lat przyjacielem. Mężczyzną przysparzającym jej mnóstwa problemów. Ale równocześnie człowiekiem, za którym ona szaleje. I którego kocha. To mu pozwala nią manipulować. Bardziej niżby to było możliwe, gdyby pokazał jej drzwi. Gdyby samotna i pogrążona w depresji siedziała w swoim mieszkaniu, usiłując pocieszać się myślą, że mężczyzna, który ją odtrącił, jest tak czy inaczej zbrodniarzem. Kimś, kogo miejsce przez co najmniej dwadzieścia pięć najbliższych lat jest w więzieniu. I kogo może nawet wolałaby widzieć tam niż w ramionach innej kobiety.
Geraldine potrafi sobie wyobrazić, że Phillip tak myśli. I tylko dlatego pozwala jej sprzątać swoje mieszkanie i pojawiać się u niego dzień w dzień. Tylko dlatego również nie urwie jej głowy na wieść o spotkaniu z pośrednikiem mieszkaniowym. Tylko dlatego ona może też w ogóle mieć iskierkę nadziei, że Phillip zechce obejrzeć z nią ten domek. Zarazem jednak ciarki chodzą jej po plecach, wie bowiem, że wszystko to nie stanowi podwalin pod ich związek, nie mówiąc już o małżeństwie. Krucha budowla, która pewnego dnia runie w huku burzy. Nie udało się jej zdobyć Phillipa dla siebie. Odsunęła tylko na później moment rozstania. Geraldine przystanęła, chcąc uspokoić kołatanie serca, i zaczęła głęboko oddychać. Nie może wdawać się w takie rozważania ani zbyt daleko sięgać w przyszłość. Chodzi o chwilę obecną, a ta stwarza jej różne możliwości, które należy wykorzystać. 357 Zdecydowanie wepchnęła wszystkie ponure myśli w najodleglejsze zakamarki umysłu i zaczęła sobie wyobrażać, jak urządzi domek. Wykorzysta kilka swoich mebli, ale chętnie kupi razem z Phillipem parę nowych rzeczy. Nowe rzeczy na nowe życie. Spojrzała na zegarek. Jeśli chce zdążyć na następny pociąg, musi się pośpieszyć. Kupi butelkę szampana i poczeka na Phillipa w jego mieszkaniu. Czas dojrzał do zrobienia następnego kroku. 7
Dziennik Ricardy
20 maja. Mama jest zrozpaczona, bo nie chodzę do szkoły. Kiedy w sobotę wreszcie wstałam z łóżka, była święcie przekonana, że wszystko będzie tak jak dawniej. Ale ja nie rozumiem, jaki to miałoby sens? Odsiedzieć w szkole swoje, chociaż i tak nie ma tam dla mnie przyszłości? Komu i do czego miałoby się to przydać? Poza tym w prasie pojawiły się relacje o tej sprawie w Anglii i wszyscy by się tylko na mnie gapili. Ciągle podaję to mamie jako powód, dla którego nie wychodzę z domu i dla którego zabraniam jej łączyć ze mną tych kilkoro kolegów i koleżanek z klasy, którzy do mnie dzwonią. „Nie chcę być wypytywana”, powtarzam. Wielu i tak w ogóle nie zadzwoniło. Nie mam prawdziwej przyjaciółki i nie należę do żadnej z klasowych klik. Dzwoniło kilka koleżanek siatkarek, ale wiem, że żadna z nich szczególnie za mną nie przepada. Po prostu jestem dość dobra i dlatego denerwują się, że nie przychodzę. Oczywiście rozmawiała z mamą przewodnicząca samorządu klasowego. To należy do jej obowiązków, a poza tym na pewno chce, żeby w przyszłym roku szkolnym ponownie ją wybrano. Gdyby wiedziała, jakie to bezsensowne troszczyć się o mnie akurat z tego powodu! Mojego głosu na pewno nie dostanie. 358
Bo już mnie tam nie będzie. Teraz mama przynajmniej codziennie przychodzi na obiad do domu. Dawniej jadła w zakładowej stołówce. Ja robiłam sobie kanapkę, a wieczorem mama przyrządzała coś na ciepło. Ale teraz tak bardzo się o mnie martwi, że w południe po prostu zagląda do domu. Trochę mi jej żal, bo zawsze jest strasznie zziajana. Wbiega pędem, wrzuca coś z zamrażarki do mikrofalówki, szybko nakrywa do stołu, pochłania obiad i znów wypada. Chciałabym wiedzieć, do czego to doprowadzi! Czekam tylko na to, aby powiedziała, że to ja, skoro nie leżę już w łóżku, mogłabym pójść po zakupy, coś ugotować i nakryć do stołu. Czuję przez skórę, że taka myśl już chodzi mamie po głowie i że ona nie przestaje rozważać, co teraz byłoby lepsze dla mojej psychiki: czy nic mówić, nie wywierać na mnie presji, pozwolić, żebym „sama odnalazła drogę do siebie” (tak się wyraziła wczoraj do jednej z przyjaciółek przez telefon, nie wiedząc, że podsłuchuję), czy też zachowywać się tak, jakby nic się nie zmieniło i było absolutnie oczywiste, że w jakiś sposób postaram się być użyteczna. Wtedy jednak musiałaby również postarać się o to, żebym wróciła do szkoły. Wydaje mi się, że mama jest zupełnie bezradna i nie wie, jak sobie z tym wszystkim poradzić. Dzisiaj pomyślałam nawet, że ugotuję coś dla nas dwóch, ale nie zrobiłam tego, bo wyglądałoby na to, iż przerwałam zabawę, którą zaczęłam, a która stanowczo za bardzo mnie rajcuje, abym miała ją skończyć. Bo to jest zabawa: przyglądać się, jak mama nie traci nadziei, że coś się zmieni. Kiedy zdyszana wbiega w południe do domu, na jej twarzy malu-
je się zawsze taki sam wyraz, który ja tak strasznie chcę zobaczyć. Mama ma duże i trochę zalęknione oczy, równocześnie jednak kryje się w nich oczekiwanie, ale strach jest większy od tego oczekiwania. Mama w niezłym tempie wjeżdża samochodem w naszą ulicę, naprawdę, aż z piskiem opon. Później słyszę, jak z trzaskiem zamyka drzwi samochodu, a w chwilę potem szaleńczo stuka obcasami po ścieżce w ogrodzie. Tak gorączkowo otwiera drzwi wejściowe, że dopiero za drugim albo za trzecim razem udaje się jej trafić do dziurki od klucza. Rzuca kurtkę na krzesło w 359 sieni i upuszcza torebkę. Jest w potwornym stresie, bo ma bardzo krótką przerwę obiadową i nie może stracić ani sekundy. Ale wtedy nagle powolnieje. Kiedy znika za rogiem w kuchni. Wtedy na jej twarzy pojawia się wyraz nadziei. Szalonej, trwożliwej nadziei. śe dojdzie stamtąd zapach potraw. śe może nakryłam stół przy narożnej kanapie. śe narobię trochę hałasu łyżkami i talerzami i powiem radośnie: „Hej, mamo! Dobrze, że już jesteś! Usiądź, zaraz podam obiad!”. Miałaby wtedy uczucie, że wróciłam do życia, a to byłoby po prostu coś najpiękniejszego, co mogłoby się jej w tej chwili zdarzyć. Pomyślałaby wtedy, że na pewno niedługo wrócę do szkoły i do zespołu siatkarek i że wszystko będzie jak dawniej. Ale ja tymczasem siedzę w kucki na kanapie, albo jeszcze w piżamie, albo w spodniach od dresu. I po prostu gapię się na nią. Na stole piętrzą się naczynia nie pozmywane od śniadania. Unosi się zapach sera, który dawno powinien znaleźć się w lodówce, a masło się rozpływa. Ten
widok ścina twarz mamy, która jednak, jako że na razie przyjmuje taktykę polegającą na nie robieniu mi wyrzutów, już w chwilę potem stara się uśmiechnąć. Kosztuje ją to strasznie dużo wysiłku, a ja za każdym razem rozkoszuję się tym, że ona musi tak bardzo brać się w garść. Lubię się jej przyglądać, jak szybko krząta się po kuchni, teraz znów w tempie, w jakim poruszała się już przedtem na dworze, a może nawet w szybszym. Wstawia jakieś danie do mikrofalówki, zmywa naczynia po śniadaniu, zgarnia okruszki ze stołu, kładzie świeże serwetki, przynosi talerze, sztućce, szklanki, mikrofalówka piszczy, mama tak szybko wyciąga jedzenie, że parzy sobie palce i woła „au!”. Jeśli w lodówce zabraknie wody mineralnej, zbiega do piwnicy po kilka butelek. A ja przez cały czas siedzę i tylko się jej przyglądam. Zastanawiam się, dlaczego widok takiej zabieganej mamy sprawia mi przyjemność? Dlaczego nie mogę być miła i dać jej tego, o czym marzy? Bardzo trudno jest zdać sobie sprawę ze zjawisk zachodzących we własnej duszy. Myślę, że zależy mi na czymś w rodzaju zemsty. To jest rozkosz, a zemsta może być rozkoszna. Lubię mamę. Kocham ją. Właściwie nie powinnam się na niej mścić. No bo niby za co? 360 Bo odeszła od taty. Nie wyrzucił jej. Sama odeszła. Powiedziała kiedyś do mnie: „Musiałam postawić kropkę nad i”. Ale dlaczego? Dlaczego? Dlaczego? Zawsze gdy o tym myślę, spostrzegam, że nie potrafię wyjść jej na-
przeciw. śe nadal chcę się przyglądać, jak się szamocze, martwi i błaga mnie bez słów. Trochę boję się samej siebie. Ale w gruncie rzeczy tylko trochę. Czy po tym wszystkim, co się wydarzyło, mogłabym się jeszcze czegoś tak naprawdę bać? Poza tym mama już niedługo nie będzie musiała się martwić. Kiedy wyjadę do Anglii. Ciągle się zastanawiam, czy najpierw zadzwonić do Keitha, czy po prostu do niego pojechać? Nie mam jego telefonu domowego, bo dawniej nie mogłam tam dzwonić ze względu na ojca Keitha. Teraz jednak ojciec z pewnością nie może mu już niczego nakazywać. Dwukrotnie próbowałam dodzwonić się na komórkę Keitha, ale była wyłączona. Mogłabym oczywiście zadzwonić do informacji i dowiedzieć się, jaki jest numer telefonu na farmę, ale po prostu mam trochę pietra przed zapowiedzeniem swojego przyjazdu. Czego się boję? Codziennie mam tyle czasu na myślenie, i wtedy pojawiają się takie pytania. Ale właściwie nie zamierzam nawet szukać na nie odpowiedzi. Keith mnie kocha. Ja kocham jego. Niczego nie muszę się obawiać. Już wcześniej chciał zacząć ze mną nowe życie, było jednak jasne, że musi myśleć również o swojej matce. Wcale nie pożegnaliśmy się jak należy. Ale jak mieliśmy to zrobić? Po prostu do niego pojadę. W czerwcu.
8
W poniedziałek rano Jessica zadzwoniła do doktora Wilberta, który wyznaczył jej wizytę na następny dzień. Natychmiast niezwykle czujnie nadstawił ucha, gdy powiedziała, że jest przyjaciółką Evelin Burkhard i pilnie potrzebuje rozmowy z kimś, kto ją dobrze zna. 361 - Evelin znalazła się w opałach - oznajmiła, na co doktor Wilbert odparł: - Wiem. Dzwoniła do mnie z Anglii. - Chciałabym jej pomóc. Odnoszę jednak wrażenie, że zupełnie po omacku błądzę po bardzo ważnych obszarach życia Evelin. - Wie pani oczywiście, że jestem zobowiązany do zachowania tajemnicy - przypomniał doktor Wilbert. - Wiem. Ale w tej chwili jest pan jedynym człowiekiem, do którego mogę się zwrócić. - Dzisiaj lecę na odczyt do Hamburga i wracam dopiero późnym wieczorem. Proszę jednak przyjść jutro rano. Może z samego rana, o dziewiątej? Było widać, że zależy mu na Evelin jako pacjentce. Chciał więc jak najszybciej zobaczyć się z Jessicą. Doktor Wilbert miał gabinet w samym centrum Schwabingu, na pierwszym piętrze czynszowej kamienicy. Jessica przez piętnaście minut krążyła nerwowo po ulicach, zanim udało się jej zaparkować samochód,
zresztą w miejscu, gdzie był zakaz parkowania, ale to już mało ją obchodziło. Potem musiała jeszcze dość daleko iść pieszo i wreszcie, zziajana i spóźniona, dotarła do doktora Wilberta, który jak się zdawało, nawet liczył się z jej spóźnieniem. - Wiem, nie było gdzie zaparkować - powiedział na powitanie, po czym podał jej rękę. - Wilbert. - Jessica Wahlberg. - Proszę wejść. Znalazła się w niewielkiej poczekalni, na której ścianach wisiały kolorowe obrazy i która robiła wrażenie bardzo przytulnej. Zupełnie odwrotnie niż pokój przyjęć, urządzony zdecydowanie minimalistycznie biurko ze szkła i chromu, dwa czarne skórzane fotele i jeden obraz na ścianie, coś bardzo abstrakcyjnego w lśniąco czerwonym kolorze, co Jessica spontanicznie zinterpretowałaby jako fallus, ale czego naturalnie nie ośmieliłaby się powiedzieć. Wilbert poprosił, żeby usiadła w czarnym fotelu, a sam usadowił się naprzeciw niej. Był to budzący zaufanie wysoki mężczyzna o siwych włosach. Jessica oceniła jego wiek na pięćdziesiąt jeden lub pięćdziesiąt 362 dwa lata. Potrafiła sobie wyobrazić, że Evelin czuła się bezpiecznie, gdy był w pobliżu. Aż się prosił, by otworzyć przed nim duszę. Emanowała z niego również ufność, że z jego pomocą uda się człowiekowi zapanować nad swoimi problemami. Jessica poczuła nagle, że Evelin jest jej bardzo bliska. Przyjaciółka
przychodziła tu co tydzień, bo to miejsce z pewnością stanowiło jeden z centralnych punktów jej życia. Tu szukała pomocy i tu prawdopodobnie ją otrzymywała. Stąd również czerpała nadzieję. Opowiadała o wszystkim, co ją przytłacza: o pragnieniu posiadania dziecka, o problemie z otyłością, o monotonii życia. Czy również o małżeństwie, które było piekłem? - Panie doktorze, wiem, że stawiam pana w trudnym położeniu - zaczęła Jessica bez ogródek - ale Evelin z zarzutem popełnienia kilku morderstw siedzi w angielskim areszcie śledczym, a ja czuję, że muszę jej jakoś pomóc. Czy pan wie, co się stało? Wilbert potaknął głową. - Z grubsza. Czytałem w prasie o tej strasznej... zbiorowej zbrodni, ale początkowo nie wymieniano tam żadnych nazwisk. Evelin, nazywam ją zawsze po imieniu, oczywiście często opowiadała mi o Stanbury, o domu i grupie przyjaciół, która się tam regularnie spotyka w ferie i wakacje. Dlatego też bardzo się zaniepokoiłem, zobaczywszy w gazecie nazwę miejscowości i relację o Niemcach, którzy kilka razy do roku jeżdżą tam na urlop. Ale sama pani na pewno wie, jak to jest. Człowiek nigdy nie wierzy, że coś podobnego może nagle wtargnąć w jego życie. Raz po raz odsuwałem od siebie taką ewentualność. Później Evelin nie przyszła na umówioną wizytę w kwietniu, więc nie na żarty zacząłem się martwić. Tak, a potem, trzy czy cztery dni po tej wizycie, która nie doszła do skutku, pozwolono Evelin skontaktować się ze mną telefonicznie. Chaotycznie i przez łzy opowiedziała mi o wszystkim. Zrozumiałem, że została
aresztowana pod zarzutem zamordowania pięciu osób. Nietrudno sobie wyobrazić, że od tamtej pory myśl o niej mnie nie opuszcza. Takie wyraźne zaangażowanie wydało się Jessice bardzo sympatyczne. Evelin nie była dla Wilberta po prostu danym przypadkiem, ale 363 częścią jego zawodu, który wykonywał bez zarzutu, zarabiając w ten sposób pieniądze. Zaangażowanie Wilberta wykraczało poza cztery ściany jego gabinetu. Psychoterapeucie szczerze leżał na sercu los Evelin. - Nie wypuszczają jej, bo istnieje niebezpieczeństwo ucieczki - wyjaśniła Jessica. - Hm. No tak, jest cudzoziemką. Niech mi pani powie - pochylił się ku niej - czy pani należy do owej... kliki? Jessica zastanowiła się szybko, co Evelin mogła mu opowiadać o klice. Wilbertowi wydawało się pewnie, że chodzi o bandę neurotyków. - Tak, należę do niej. Trzeba raczej powiedzieć: nal eżał a m. Nie żyje dwoje dzieci i troje dorosłych. W tym mój mąż. - Bardzo mi przykro. - Dziękuję. - Spojrzała w bok. W chwili, w której dowiedział się o jej osobistej tragedii, natychmiast, prawdopodobnie mimowiednie, w jego spojrzeniu pojawił się ten terapeutyczny błysk, którego właśnie nie znosiła u Tima. - Chciałabym pomóc Evelin - powiedziała. - I również ze względu na męża, zależy mi na tym, żeby za kratki trafił prawdziwy morderca.
- Czy pani jest przekonana o niewinności Evelin? - Tak. Wilbert skinął powoli głową. - Interesuje mnie coś - powiedział - czego Evelin po prostu nie mogła z siebie wydobyć: dlaczego aresztowano akurat ją? Dlaczego policja uważa, że to ona jest morderczynią? - Ona jedyna tam ocalała. My pozostali... nas tam nie było, przy czym jednak żadne z nas nie ma na to świadków. Na narzędziu zbrodni znajdowały się odciski palców Evelin. Jej ubranie było przesiąknięte krwią zmarłych. Ona ich znalazła, pochylała się nad nimi, usiłując ich wskrzesić. Ale na jej ciele wykryto również ślady krwi... mojego męża i małej dziewczynki. Ich obojga jednak podobno nie znalazła. - Jak ona to tłumaczy? 364 - Była w strasznym szoku. - Jessica opowiedziała pokrótce, jak i gdzie spotkała Evelin po tym strasznym wydarzeniu. - Nie jestem psychologiem, ale moim zdaniem tego wszystkiego, co Evelin powiedziała w godzinach, a nawet dniach po tej tragedii, nie wolno przyjmować bez zastrzeżeń. Skoro wyliczając ofiary, zapomina o pewnych osobach, chociaż najwyraźniej miała z nimi kontakt, uważam to za zupełnie normalne wobec przeżytego przez nią horroru. Ponadto Evelin wydaje się, że narzędzie zbrodni znalazła w domu, podniosła je i wyrzuciła na taras, gdzie natknęła się na nie policja. Ona już tego dobrze nie pamięta, ale czy nie jest to zrozumiałe?
Wilbert słuchał z ogromną uwagą. - Czy istnieje jakiś powód, dla którego Evelin mogłaby zaprzeczać, że znalazła tych dwoje zmarłych, pani męża i dziewczynkę? Jeśli to sprowadza na nią podejrzenie, należałoby pewnie założyć, że w wypadku faktycznej winy wykazałaby się większą przebiegłością, wspominając również o tych dwojgu! - To także w moim przekonaniu przemawia za tym, że nie ona popełniła tę zbrodnię. Kobieta, która z zimną krwią zabija pięcioro ludzi, w tym dwoje dzieci, powinna chyba być później wystarczająco sprytna, by ukryć gdzieś narzędzie zbrodni albo przynajmniej wytrzeć odciski palców. Poza tym z pewnością nie wypierałaby się, że wi d zi ał a dwi e z ofiar, skoro przecież musi zdawać sobie sprawę, że jest splamiona ich krwią. To nie miałoby sensu. - Dla policji chyba ma. - Oni uważają ją za zupełnie szaloną. Myślą, że działała w transie i prawdopodobnie sama nie wie, że zabiła kilkoro ludzi, i kogo. - Hm. - Dlatego rozmowa z panem jest dla mnie taka ważna - powiedziała Jessica. - Jest pan psychoterapeutą Evelin. Pan najlepiej potrafi ocenić, czy taki domysł ma cokolwiek wspólnego z rzeczywistością. Zamiast odpowiedzieć, Wilbert zadał Jessice pytanie, które ją zaskoczyło: - Czy jej mąż, to znaczy mąż Evelin, czy on znajduje się wśród ofiar?
365 - Tak. A dlaczego pan pyta? - Wydaje mi się to dość istotne. Jeśli podejrzewa się Evelin, bardzo ważne jest, czy również najbliższy jej człowiek pozostał przy życiu. Jessica zaczerpnęła oddechu. - Mąż Evelin... wie pan, było tam jeszcze coś, co wydało się policji ważne. -Tak? - Zanim doszło do tych zbrodni, Evelin była w parku. Spotkała tam pewnego... znajomego, który rozmawiał z nią przez chwilę. Twierdzi on, że Evelin była bardzo pogrążona w sobie, wydawało się, że jest w depresji. Wyraził to następująco: J ej r ozpacz b ył a na macal na ni czym w yso ki mur . Wilbert potaknął głową. - Tak - powiedział bardziej nawet do siebie niż do Jessiki - taka była. Zrozpaczona. Do głębi zrozpaczona. - A później podobno zjawił się Tim, jej mąż, i zawołał ją. Ponoć zupełnie zdrętwiała ze strachu. Phillip, ten znajomy, powiedział coś w tym rodzaju, że Evelin w tamtym momencie przypominała mu zwierzę, które zwietrzyło najgorszego wroga. A potem okazało się, że Tim podobno już od lat maltretował żonę, fizycznie i psychicznie, i że wiedzieli o tym wszyscy oprócz mnie. Tym samym w oczach oficerów śledczych Evelin zdecydowanie miała motyw, by zabić męża. Aż któregoś dnia straciła rozum i urządziła krwawą łaźnię.
Doktor Wilbert zastanawiał się przez chwilę. - Istnieją więc poszlaki przemawiające za Evelin jako sprawczynią tych zbrodni - powiedział - nie mam jednak pewności, czy wystarczą one do wydania skazującego wyroku.... Z drugiej strony naturalnie nie jestem prawnikiem. Czy Evelin ma dobrego adwokata? Jessica skinęła potakująco głową. - Myślę, że tak. Panie doktorze, Evelin przychodziła do pana co tydzień. Pan z pewnością wie, czy informacje o zachowaniach jej męża są prawdą. - Nie mogę zdradzić pani ani słowa z tego, o czym tutaj rozmawialiśmy - powiedział Wilbert. - Musi mnie pani zrozumieć. 366 - Czy znał pan Tima Burkharda? Bądź co bądź był to pański kolega po fachu. - Znałem go. Niezbyt dobrze, ale czasem spotykaliśmy się na różnych seminariach. - I jakie wrażenie wywierał na panu? - Jeśli chce pani wiedzieć, uważałem go za bijącego pianę bubka. Był psychoterapeutą, ale najbardziej chciałby zapewne odgrywać kogoś w rodzaju guru. Takie wrażenie robił nie tylko przez potarganą brodę i wiecznie bose stopy w tych swoich okropnych sandałach. Przejawiało się to we wszystkich gestach, spojrzeniach i słowach. Miał nawyk bardzo natarczywego przyglądania się ludziom, co mnie od niego odpychało. Jestem przekonany, że głęboko gardził swoimi pacjentami i czuł nad nimi
olbrzymią przewagę. Ludzie chwiejni z pewnością okazywali mu swego rodzaju uwielbienie. I o to mu chodziło. A nie o to, żeby naprawdę pomagać innym. Bardzo podobnie odbierała go Jessica. Dobrze rozumiała, o czym mówi doktor Wilbert. Westchnęła, zrozumiawszy, że Wilbert nie pomoże jej zgłębić sprawy. Cokolwiek wie o Evelin, nie ma prawa zdradzić tego obcej osobie. Miał tak nieprzeniknione oczy, że Jessica nie mogła z nich odgadnąć, co kryje się w głowie doktora. Jedynym punktem zaczepienia było dla niej pytanie, czy wśród ofiar znajduje się również Tim. Ponadto wyrażał się o nim bardzo negatywnie. Może w ten sposób odpowiedział na moje pytanie, pomyślała. Wstała, prawą ręką mimowolnie pogładziła się po ledwie odznaczającym się brzuchu. Kto nie wiedział, że Jessica nosi pod sercem dziecko, ten tego nie dostrzegał, zdawało się jednak, iż doktor Wilbert, który również się podniósł i machinalnie podążył wzrokiem za ręką Jessiki, zrozumiał jej gest. Spojrzał na nią w głębokim zamyśleniu. - Ma pani za sobą nieprawdopodobnie traumatyczne przeżycie - powiedział - a mówi pani o tym z ogromnym dystansem, okazując zdumiewająco mało emocji. Niech pani zanadto nie tłamsi w sobie bólu. Nie jest to dobre ani dla pani, ani... dla dziecka. 367 Jessica nie miała pojęcia, dlaczego nagle trochę za bardzo otworzyła się przed Wilbertem.
- Nie mogę płakać - powiedziała. - Od kiedy to się stało, ani razu się nie popłakałam. Nie udało mi się to nawet podczas pogrzebu męża. - A chciałaby się pani wypłakać? - Sama nie wiem... Może tylko myślę, że tak należy. - Czy zastanawiała się pani kiedyś nad tym, czyby nie oddać się w ręce fachowca? I całą tę sprawę omówić podczas psychoterapii? Jessica roześmiała się mimo woli, a on szybko podniósł ręce w geście obronnym. - Mam więcej pacjentów, niż potrzebuję! Nie myślałem o sobie. Są koledzy specjalizujący się w niesieniu pomocy ofiarom przestępstw. - Ja... Przerwał jej, najwyraźniej świetnie wiedząc, co Jessica zamierza powiedzieć. - Pani jest ofiarą przestępstwa. Niczego nie zmienia fakt, że wyszła pani z tego z życiem i bez uszczerbku na ciele. Ludziom z pani najbliższego otoczenia, w tym pani mężowi, w najbrutalniejszy sposób zadano gwałt. Tym samym stało się w pani życiu coś, czego nie powinna pani lekceważyć. To panią zmieniło. I nadal będzie panią zmieniało. Musi pani stawić temu czoła. Jessice przyszedł na myśl pewien frazes, który uważała za oklepany. - Wszystko - powiedziała - we właściwym czasie. - Musimy jednak ten właściwy czas rozpoznać - odparł z naciskiem Wilbert. Podała mu rękę.
- Dziękuję, że zechciał się pan ze mną spotkać. - Niestety nie udało mi się pani naprawdę pomóc. - Spojrzał na nią zmartwiony. - Ani Evelin. Jaki straszny obrót przybierają czasem pewne sprawy... Prawdopodobnie, pomyślała Jessica, wolałby, żeby dotknęło to mnie albo Leona. Jedno z nas dwojga siedziałoby teraz w areszcie śledczym, 368 próbując dowieść swojej niewinności. A tu akurat Evelin, na którą już i tak spadło w życiu tyle nieszczęść. Ale czy nie dzieje się tak zawsze? Czy jedno nieszczęście nie przyciąga kolejnego? - Chciałbym panią usilnie prosić, żeby na bieżąco informowała mnie pani o wszystkim, co dotyczy Evelin - poprosił - naprawdę o wszystkim. - Jeśli tylko zostanie zwolniona, to... - ...to chciałbym być do jej dyspozycji. Ma pani mój numer telefonu. - Dobrze. Oczywiście będę pana o wszystkim informować. Myśli pan, że kiedy ją zwolnią, będzie od razu potrzebowała pomocy psychoterapeutycznej ? Doktor Wilbert zaczerpnął głęboko powietrza, ale nic nie powiedział, Jessica jednak domyśliła się, co ma na myśli: śe oni wszyscy, wszyscy, którzy przeżyli, jak najpilniej potrzebują takiej pomocy. Poszperała w torebce, wyciągnęła z niej wizytówkę i podała mu ją. - Tutaj są wszystkie numery telefonów, pod którymi można mnie łapać. W domu, w lecznicy, pod telefonem komórkowym. Jeśli przyjdzie panu na myśl coś, co chciałby pan, co m ó g ł b y mi pan powiedzieć,
proszę do mnie zadzwonić, dobrze? - Zrobię to. Wyprowadził ją przez poczekalnię i otworzył przed nią drzwi wejściowe. Wychodząc, Jessica odwróciła się do niego raz jeszcze. - Panie doktorze, niech mi pan powie, czy uważa pan Evelin za zdolną do popełnienia takiej zbrodni? - Każdego człowieka uważam za zdolnego do popełnienia każdej zbrodni - odparł wymijająco Wilbert. Było wpół do dziesiątej, gdy Jessica znalazła się znów na ulicy. Uświadomiła sobie, że jeszcze nie jadła śniadania. Na szczęście mdłości ciążowe zupełnie przeszły, tak że w publicznych miejscach nie musiała się już obawiać jakichś nieprzyjemnych niespodzianek ze strony organizmu. Dzień był słoneczny i już bardzo ciepły. Jessica szybko znalazła 369 małe bistro, którego personel wystawił stoliki i krzesełka na chodnik. Usiadła, zamówiła kawę i croissanty, odchyliła się na oparcie krzesła i zamknęła oczy. Słońce świeciło jej prosto w twarz, na szyję i brzuch. Czuła się jak kot wylegujący się na ciepłym murku. Zaczęła się zastanawiać nad dalszym biegiem spraw. W pewnym momencie musi wrócić do pracy. Z trudem zbudowała własną lecznicę dla zwierząt. Zawsze bardzo lubiła swój zawód, ponadto stanowi on podstawę jej egzystencji. Dość długo trwało, zanim jako początkującej lekarce udało się jej pozyskać grono wiernych klientów, znacznie łatwiej jednak będzie ich stracić. Gdyby jeszcze chciała prze-
bimbać całe lato, nikt by jej wreszcie nie został. Zwłaszcza że przypuszczalnie najpóźniej od końca września znów przez pewien czas będzie musiała wziąć wolne. Ale może na ten okres uda się jej zorganizować zastępstwo. Musi też wreszcie odpowiedzieć sobie na pytanie, czy chce zostać w domu Alexandra. Daje jej do myślenia, że dla niej jest to ciągle dom Al exandr a, a ni e nas z do m. Jeżeli to uczucie nadal będzie się utrzymywało, może zawsze będzie się tam czuła jak gość, jak gość zmarłego. Poradziła Leonowi, aby potraktował swoje nowe życie jako szansę dla siebie. Może i ona potrzebuje takiego nowego życia. - Pani śniadanie - usłyszała czyjś głos, wzdrygnęła się i otworzyła oczy. Młoda kelnerka postawiła przed nią filiżankę kawy, talerzyk i koszyczek z dwoma croissantami. - Czyż ten maj nie jest wspaniały? - zapytała kelnerka. - Cudowny - zgodziła się Jessica. Wcale tego tak nie odbierała, ale co miała powiedzieć? Kogo to w końcu obchodzi, jak ona się właściwie czuje? Tylko się nad sobą nie użalaj, ostrzegła sama siebie, bo to jeszcze wszystko pogorszy. Pijąc ostrożnie pierwsze łyki bardzo gorącej kawy, pomyślała, że właściwie nie potrafi dużo więcej zrobić dla Evelin. Doktor Wilbert, jedyny człowiek, który może ma naprawdę interesujące informacje, zachowa milczenie w obawie przed utratą licencji na wykonywanie zawodu 370
psychoterapeuty. Ale pewnie i z jego wiedzy nie wyniknęłoby nic, co mogłoby oczyścić Evelin z podejrzeń, w przeciwnym razie bowiem coś by jednak powiedział, żeby jej pomóc. Może, pomyślała Jessica, Wilbert spróbuje się teraz skontaktować z Evelin i zapyta, czy może udzielać różnych, dotyczących jej informacji. Jeśli tak, później z pewnością odezwie się do niej, Jessiki. Muszę myśl eć o wł asn ym życi u . Pewnie Wilbert ma rację. Może co rychlej powinna przeanalizować z kimś ostatnie wydarzenia. Uni ka m t e go, an ga żuj ąc si ę w spr a wę E vel i n. Jest przekonana o jej niewinności. Ma pewność, że tę zbrodnię popełnił ktoś z zewnątrz. Dl acze go ni e chcę uwi er zyć, że an gi el s ka po l i cj a odnaj dzi e s pr awcę? Pr zeci e ż ni e są gł upi . E vel i n w yj dzi e na wol ność r ówni e ż be z moj ego ud zi ał u. Powinna dać spokój i przestać bawić się w detektywa. Czego się do tej pory dowiedziała? Jedynym istotnym odkryciem okazało się wyznanie starego Willa, że Alexander nigdy jej nie kochał. Fantastycznie. I teraz musi żyć ze świadomością, że starzec może istotnie powiedział prawdę. Nie posunęła się ani o krok dalej w sprawie Evelin, straciła natomiast pewność siebie co od oceny nieżyjącego męża. No cóż, teraz rozumie go lepiej. Pytanie jednak, czy to takie ważne, aby rozumieć wszystko i wszystkich. Ale może usiłuje zrozumieć Alexandra, Evelin i przyjaciół tylko dlatego, że nie chce nagle stanąć
wobec konieczności zrozumienia samej siebie? Głód nagle gdzieś się ulotnił, co uświadomiło Jessice, ile napięcia wywołują w niej te refleksje. Odsunęła od siebie koszyk z croissantami, jakby tym jednym ruchem mogła zdystansować się od natrętnych myśli. Skieruje teraz swoją energię w inną stronę. Jest wtorek. Co przemawia przeciw temu, żeby w przyszły poniedziałek ponownie otworzyła lecznicę? Wcześniej, zgodnie z obietnicą, musi jeszcze złożyć wizytę Leonowi. Odwiedzi go w jego nowym mieszkaniu, doda mu otuchy. Mimo woli 371 przyszła jej na myśl miniona niedziela, kiedy do późnego wieczoru, upijając się, siedział na stopniach werandy. W pewnej chwili zamówiła mu taksówkę, bo nie był w stanie sam prowadzić. Nazajutrz rano przyjechał po samochód jakoś całkiem po kryjomu, kiedy ona jeszcze spała, bo gdy około dziewiątej wyszła z domu na spacer z Barneyem, auta już nie było. Przypomniała sobie, że zaczęła wypytywać Leona o czwartego przyjaciela z kręgu byłych uczniów internatu. - Ach, masz na myśli Marca - powiedział. - Mój Boże, całe wieki już o nim nie myślałem! Marc! Nie był z nami długo. Powtarzał ósmą klasę, a potem nawet groziła mu jeszcze jedna repeta, musiał więc odejść ze szkoły. A potem nie mieliśmy już o nim żadnych wieści. Właściwie normalne, rozsądne wytłumaczenie, które nie brzmiało na wydumane. Mimo to jednak, jeszcze zanim Leon w ogóle zaczął mówić, Jessica poczuła, że na pewno nie usłyszy prawdy. Patrzyła teraz w promiennie jasne słońce i zastanawiała się, na czym to mogło polegać. Pew-
nie sobie coś wmówiła. Była bardzo zmęczona, psychicznie wykończona nieprzyjemnym spotkaniem z ojcem Alexandra. Łatwo widzieć upiory, kiedy człowiek jest absolutnie rozbity. Ale w oczach Leona coś się czaiło. Zaledwie przez chwilę. Niekontrolowany wyraz przerażenia, grozy. Jakby Jessica dotknęła czegoś, czego pod żadnym pozorem nie wolno było dotykać. Do di abł a! Pr zeci e ż dopi er o co post anowi ł am, że ni e będę si ę dł u żej nad t ym zast ana wi ał a. Wyciągnęła portmonetkę, położyła zapłatę za śniadanie na stoliku i wstała, podjąwszy decyzję. Pojedzie teraz po Barneya i weźmie go ze sobą do lecznicy. Zabierze się za przejrzenie stosu papierów, który bez wątpienia uzbierał się w ciągu minionych tygodni. Jeżeli rzeczywiście chce zacząć od przyszłego poniedziałku, będzie miała mnóstwo pracy. O wiele za dużo, aby nadal rozpamiętywać przeszłość. 372 9 - Nie - powiedział Phillip - na pewno nie! Czy istotnie chociaż przez chwilę pomyślałaś, że mógłbym tu zamieszkać? Znajdowali się w pubie nad brzegiem Tamizy. Wieczór był ciepły, można więc było siedzieć na dworze przy szerokich drewnianych stołach. O tej wczesnej porze nie było tam jeszcze zbyt wielu ludzi, ale powoli, stopniowo napływali. Handlowcy w ciemnych garniturach lub młode
małżeństwa z wózkami dziecinnymi i psami. Lekki wiatr przywiewał od morza zapach alg i soli. Atmosfera była miła i przyjemna. Geraldine mogłaby się w niej zatopić, ale Phillip siedział naprzeciw niej jak ponury kamienny kloc, osowiały i pełen napięcia. Geraldine przyniosła dla nich obojga rybę i frytki, do tego ciemne piwo, Phillip jednak nie ruszył swojej porcji, tylko od czasu do czasu pociągał łyk z kufla. Wyglądał tak, jakby chciał stąd co rychlej uciec, ale opanowywał się z największym trudem. - Co ci tak bardzo przeszkadza? - zapytała Geraldine. - Atmosfera przedmieścia? - Tu jest ciasno. Tak kołtuńsko. Tak... milusio. - Jest przynajmniej o wiele mniej ciasno niż w twoim mieszkaniu. - Możliwe. Ale moje mieszkanie nie jest za to ani kołtuńskie, ani milusie. Zamierzała włożyć do ust kilka frytek, opuściła jednak rękę. - Czego ty chcesz? - zapytała wyczerpana. - Dobrze wiesz. - O... nie! - Odchyliła się głęboko. - Nie zaczynaj znowu... - Jeśli nie chcesz tego słuchać, to mnie nie pytaj - odparł Phillip. Chcę Stanbury. I dopóki nie wyczerpię wszystkich możliwości, które pozwolą mi je dostać, na pewno nie wyprowadzę się na przedmieście z domeczkami i grządkami pełnymi bratków. Po prostu tam nie pasuję. J a j est em i nn y! - Ale Stanbury nie dostaniesz! To tylko twoja idée fixe, którą za-
wróciłeś sobie głowę! 373 Phillip zaczął mówić cicho, jego oczy zdradzały jednak, że kipi z gniewu. - Geraldine - powiedział powoli i dobitnie - raz na zawsze przestań się tym interesować! Przestań się interesować moim życiem. Ja kroczę swoją drogą. Z bliżej nieznanych mi powodów uparłaś się, że będziesz szła razem ze mną, chociaż, o czym mogę cię zapewnić, do niczego to nie doprowadzi. Zarzucasz mi, że zawróciłem sobie czymś głowę? A jak to wygląda z tobą? Od lat żyjesz jakimś gigantycznym złudzeniem i umyślnie ignorujesz każdego, kto zwraca ci na to uwagę. Na przykład mnie albo swoją serdeczną przyjaciółkę Lucy. Wiesz, że jej śmiertelnie nie cierpię, ale ona ma mnóstwo racji, uświadamiając ci bez przerwy, że jestem ostatnim dupkiem i że nie czeka cię ze mną żadna przyszłość. Ale ty jesteś najwyraźniej przekonana, że wszystko wiesz lepiej! W ten sposób nie rozmawiał z nią już od kilku tygodni, a ona wzdrygała się pod impetem jego słów, jakby raz po raz smagał ją po twarzy. Nie przypuszczała, że tak nagle i gwałtownie postanowi zniszczyć niezwykłą harmonię nowego początku, panującą między nimi od czasu krwawych wydarzeń w Stanbury. Znowu był to ten sam Phillip, którego znała z Yorkshire - podrażniony, szorstki, obrażalski. Geraldine potrzebowała kilku chwil, aby to zrozumieć. - Chcesz kroczyć swoją drogą? - zapytała, czując, że krew odpływa jej z twarzy. - A ja będę mogła wejść na nią wyłącznie wtedy, gdy znów
kiedyś będziesz potrzebował alibi dla jakiegoś mordu? - Nie mam nic wspólnego z tymi morderstwami - odparł Phillip. Oboje podnieśli głosy, tak że ludzie siedzący przy sąsiednim stoliku się odwrócili. - Nie mam z tym nic wspólnego - powtórzył Phillip szeptem - i dobrze o tym wiesz! - Czyja to wiem? A niby skąd mam wiedzieć? Poza tym wcale nie o to chodzi. Prawdopodobnie byłeś w najgorszej sytuacji w swoim życiu, i to przede wszystkim z powodu absolutnie neurotycznych zachowań, którymi popisałeś się w związku ze Stanbury. Beze mnie nadal siedziałbyś w areszcie śledczym. 374 - Nie bądź taka pewna. Może by już dawno dowiedziono mojej niewinności i wypuszczono mnie na wolność. - Chcesz spróbować? Spojrzała na niego nieruchomym wzrokiem. Wytrzymał to jej spojrzenie, aż wreszcie spuściła oczy. - Ach, Phillipie - powiedziała głosem pełnym znużenia - czy musimy rozmawiać ze sobą w ten sposób? - A musimy tutaj siedzieć? - odpowiedział pytaniem na pytanie. - Co chciałaś osiągnąć? śebym wprowadził się z tobą do tego domku? śebyśmy wzięli ślub i założyli rodzinę? - Dlaczego tak się przed tym wzbraniasz? - Bo marzę o innym życiu. - Ale o jakim? Przecież sam w ogóle nie wiesz, czego chcesz?! Nie
możesz do końca swoich dni mieszkać na tym poddaszu i wiązać końca z końcem, wykonując dorywcze prace! - A dlaczego nie? Gdybym miał taki pomysł na życie, jakie miałabyś prawo wybijać mi go z głowy? - Ale ty przecież wiesz, że to nieprawda! - Postarała się, aby jej głos brzmiał możliwie najbardziej przekonująco. - Sam mi przecież mówiłeś! śe wątpisz w siebie i w swoje życie. I dlatego tak bardzo pożądasz Stanbury i z taką stanowczością tropisz ślady ojca! Nie radzisz sobie z życiem. Ty... - Przestań się tym interesować. To wyłącznie mój problem. Może to i prawda, że nie daję sobie rady ze swoim obecnym życiem, ale z twoją pomocą radzę sobie jeszcze gorzej. - Z obrzydzeniem odsunął talerz z zimnymi frytkami i lśniącą tłuszczem rybą, po czym wstał. - Geraldine powiedział. - Zapomnij o tym. I nigdy więcej nie próbuj czegoś podobnego. To nic nie da. Nie zmienisz mnie. - Mogłabym cię uszczęśliwić. Roześmiał się, ale jego śmiech zabrzmiał raczej rozpaczliwie niż szyderczo. - Są tysiące mężczyzn - powiedział - którzy na pewno marzą wprost o tym, żebyś ich uszczęśliwiła. Dlaczego musiałaś znaleźć sobie takiego, z którym to się po prostu nie uda? 375 - Phillipie, kocham cię. I nie przestałabym cię kochać nawet wtedy, gdybyś... - urwała. Phillip spojrzał na nią pytająco. - ...gdybyś to zrobił -
powiedziała cicho.
10
Poprzedniego dnia Leon wprowadził się do wieżowca, jednego z tych silosów mieszkalnych z czterdziestoma tabliczkami, domofonami przy drzwiach wejściowych i mnóstwem balkoników, które przypominają plastry miodu, nie pozwalając na jakąkolwiek odmienność, a przez wysunięte ściany i kamienne zadaszenie zabierają tyle słońca, ile się tylko da. Przed domem znajdowały się trawniki, na które zabraniano wchodzić, a dzieci bawiły się na wyasfaltowanych placach przed garażami, na co najwyraźniej im pozwalano. Jessica, która stała na zacienionej dróżce ułożonej z płyt i prowadzącej do drzwi wejściowych, musiała mocno odchylić głowę, żeby spojrzeć ku najwyższemu piętru. Nad płaskim dachem wznosiło się lśniąco błękitne niebo, co dodawało nieco uroku tej bezdusznej betonowej budowli. Przy brzydkiej pogodzie cały teren był zapewne pogrążony w absolutnie beznadziejnym smutku. Może jednak jest to dokładnie to, czego teraz potrzebuje Leon, pomyślała Jessica. Zanurzenia się w anonimowość, sprowadzenia ogniska domowego do miejsca, gdzie człowiek tylko śpi, i od którego, prawdę mówiąc, oczekuje wyłącznie dachu nad głową. Sprowadzenia życia do
punktu zerowego, aby móc zacząć wszystko od nowa. Było pół do siódmej wieczorem - łagodny wietrzyk, jasne światło. Jessica wolałaby oczywiście zostać w domu, we własnym ogrodzie, bo cały dzień siedziała w lecznicy dla zwierząt, przeglądając stertę listów i wybierając te, na które powinna odpowiedzieć. Obiecała jednak Leonowi, że obejrzy jego mieszkanie, nie miało więc sensu odsuwać tego w nieskończoność. Przezornie zostawiła Barneya w domu. Dzięki temu za jakiś czas będzie mogła powiedzieć, że musi wracać, aby wyprowadzić psa na spacer. 376 Ledwie nacisnęła dzwonek, a w domofonie już rozległ się głos gospodarza. Ciekawe, czy Leon czekał obok drzwi wejściowych. Był sam. Stracił troje bliskich. - To czwarte piętro - powiedział - wjedź windą! Wyszedł na korytarz, aby ją powitać. Wreszcie się ogolił i chyba nawet był u fryzjera. Miał na sobie dżinsy, do tego biały T-shirt i białe lniane buty. Sprawiał wrażenie absolutnie trzeźwego i wyglądał tak dobrze, że Jessica natychmiast pomyślała: Nie zostanie długo sam. Kobiety będą pchać się do niego drzwiami i oknami, a gdy minie okres żałoby, na pewno znajdzie się dla niego ktoś odpowiedni. Leon przytulił Jessicę i dał wyraz radości ze spotkania. Wydawał się naprawdę szczęśliwy, a ona nagle się zawstydziła, że z taką niechęcią tu jechała. Oprócz Tima był to najlepszy przyjaciel Alexandra, pomyślała.
Alexander na pewno chciałby, żebym się nim zaopiekowała. Wprowadził ją do mieszkania, a ona wręczyła mu butelkę wina z domowej piwniczki. - To niezbyt oryginalne, wiem - powiedziała - ale przez cały dzień byłam w lecznicy i potem nie miałam już czasu, żeby... - Cieszę się z tego wina. Przede wszystkim jednak cieszę się, że przyszłaś. Zaczęłaś znów pracować? Myślę, że postępujesz absolutnie słusznie! - Zrobił głęboki wdech. - Proszę, to jest moje nowe królestwo! Mieszkanie wyglądało tak, jak najprawdopodobniej wyglądają wszystkie dwupokojowe mieszkania w tym bloku, z tą różnicą, że tutaj piętrzyło się jeszcze mnóstwo nie rozpakowanych skrzynek. Był tam pokój dzienny z kuchnią oddzieloną niewielkim bufetem, a obok bardzo ciemny pokoik z oknem wychodzącym na północ. Wystarczało w nim miejsca akurat na wstawienie łóżka i szafy. - Tutaj śpię - oznajmił Leon - a wszędzie indziej mieszkam. Rzeczywiście rozstał się prawie ze wszystkimi starymi meblami. W pokoju stał nowy stół z IKEA z dobranymi do niego krzesłami („Nasz duży stół z jadalni wypełniłby ten pokój niemal w całości”, powiedział Leon), a w rogu dwa fotele z dawnego zestawu wypoczynkowego, między nimi zaś stolik do herbaty. Jessica pamiętała, że w starym domu miał on swoje miejsce w starannie wystylizowanym ogrodzie zimowym. Poznała również lampę stojącą, wazon na parapecie, a na ścianach dwa płótna z motywem kwiatów. Na bufecie kuchennym stało kilka figurek z kolorowej plasteliny, ulepionych zapewne w dzieciństwie przez Diane i
Sophie. Właściwie tylko one przypominały o tym, że ten mężczyzna miał niegdyś rodzinę. Znajdujące się tuż obok bufetu drzwi prowadziły na balkon, na którym stał pokryty białym lakierem stolik i dwa krzesła ogrodowe, a z donicy na kwiaty pięła się po betonowym murze bliżej niezdefiniowana zielona roślina. Na balkon nie padały promienie wieczornego słońca, miało się stąd jednak piękny widok na miasto i czuło się ciepły, już letni wiatr. - Południowy wschód - powiedział Leon - w ciągu dnia mam trochę światła. Ale i tak bywam tu bardzo rzadko. Usiądź, proszę. Co byś powiedziała na kieliszek szampana? Przyniósł kieliszki i mocno schłodzoną butelkę. - Jest coś, za co możemy wypić - powiedział. - Znalazłem pracę w pewnej kancelarii. Mogę zacząć od pierwszego sierpnia. A to oznacza, że wreszcie będę zarabiał. - O, jak to dobrze - powiedziała Jessica, szczerze ucieszona i z poczuciem ulgi - chętnie za to wypiję. - Trącili się kieliszkami. Była zdumiona, jak energiczny i odmłodzony wydawał się Leon. - Ta nowa praca dodaje ci niezwykle dużo zapału - stwierdziła. - Nowa praca i nowe mieszkanie. W ostatnich tygodniach podle się czułem, sama widziałaś. Niesłychanie trudno było mi zlikwidować dom. Przeszedłem przez piekło. Ja... - Pokręcił głową i przejechał dłonią po twarzy, wyrażając tym gestem straszliwe wspomnienie o przeżywanym jeszcze niedawno znużeniu i depresji. - Zaczynałem dzień od alkoholu i
na alkoholu kończyłem. Inaczej nie przetrwałbym tego okresu. - To przecież całkiem normalne. Ty... - Ale już czuję się lepiej - powiedział z ożywieniem. - Kiedy wreszcie przez to wszystko przebrnąłem, poczułem się lepiej! Jest teraz tak, jakbym był znów tam, gdzie byłem, mając dwadzieścia kilka lat, zanim 378 została mi odebrana możliwość samodzielnego decydowania o własnym życiu. Otrzymałem drugą szansę. Jessica upiła łyk szampana. Gdzieś w głębi duszy poczuła dreszcze, ale nie chciała dopuścić ich do świadomości, nie chciała, żeby rozeszły się po całym ciele. - Wyglądasz dużo lepiej niż kilka dni temu - rzekła. - Jak powiedziałem... - zaczął, a ona mu przerwała: - Tak, wiem. Lepiej się czujesz. Milczeli przez kilka minut. Ni stąd, ni zowąd Leon się odezwał: - Przeszły mi też bóle serca. - Często bolało cię serce? - Tak, w ostatnich latach coraz częściej i coraz mocniej. Naprawdę zaczęło mi to doskwierać. Już sobie wyobrażałem, że w pewnym momencie umrę na zawał, a taka wizja wcale nie była pocieszająca. Mimo że przecież nigdy nie żyłem niezdrowo, nie mam nadwagi, nie palę, i jeśli akurat nikt nie morduje mi całej rodziny, rzadko kiedy się upijam. Ale ten stres... - Odetchnął głęboko. - ...stres, który zaczął się w dniu ślubu z
Patricią. To nieszczęśliwe małżeństwo, ta niekończąca się presja... Teraz czuję się tak, jakby ktoś zdjął ze mnie ciężar. Jakby moje serce znów mogło bić swobodnie. Jessica położyła mu rękę na ramieniu. - Rozumiem cię - powiedziała, chociaż dreszcze się nasilały - rozumiem cię, ale... nie powinieneś tego mówić innym osobom. - Dlaczego nie? - Bo to... bo to tak dziwnie brzmi. Twoja żona i córki zostały bestialsko zamordowane, a ty wydajesz się... tak, wydaje się, jakbyś poczuł ulgę. Wyzwolenie. Absolutnie potrafię zrozumieć, co dzieje się w twojej duszy, niemniej jednak... Nie dokończyła tego zdania. Zadała sobie w myśli pytanie, czy istotnie potrafi to zrozumieć. - I tak z nikim nie rozmawiam o tych sprawach – powiedział Leon. Moi dwaj najlepsi przyjaciele nie żyją. Poza tym nie ma nikogo, kogo bym tak blisko dopuścił do siebie. 379 - Wybacz, że się wtrącam - powiedziała Jessica. Leon wstał. - Co byś powiedziała na to, że ty tu sobie w spokoju będziesz sączyła szampana i oddasz się wieczornemu rozmarzeniu, a ja tymczasem przygotuję kolację? - Przecież nie będziesz gotował specjalnie dla mnie! - Wszystko jest przygotowane. Teraz już musisz przez to przejść.
Roześmiał się. Zanim wszedł do mieszkania, na chwilę położył jej dłoń na ramieniu. Jessica nie wiedziała, że Leon umie gotować. Z opisów Patricii zawsze można było wywnioskować, iż to o n a w typowy dla siebie, pryncypialny sposób - mało tłuszczu, dużo witamin, zdrowo - dba o kondycję rodziny. Leon nigdy się nie skarżył, ale też nigdy nie sugerował, że sam posiada talent kulinarny i mógłby kiedyś przygotować coś szczególnego dla nich wszystkich. Teraz zaś wyczarowywał smakołyk za smakołykiem - lekką, jak się zdawało - ręką, i stawiał wszystko na stole, a Jessica, która w ferworze pracy zapomniała o obiedzie, dopiero w tym momencie uświadomiła sobie, jaka jest głodna. Jadła i nie mogła przestać. Myślała, że pęknie. Po deserze zaś z westchnieniem odchyliła się na oparcie krzesła. - O Boże, Leonie, to było niewiarygodne - powiedziała. - Jeśli jednak wezmę bodaj jeszcze jeden kęs do ust, przez trzy dni się nie ruszę. Dlaczego nigdy nie opowiadałeś o swoich kulinarnych uzdolnieniach? - Są jeszcze sery. Nie możesz przestać! - Uważaj! - Zaśmiała się. - Bo potem, jak już nie dam rady się podnieść, nie pozbędziesz się mnie. Uśmiechnął się. Na balustradzie balkonu postawił światełko w szklanej osłonie, które niewyraźnie rozjaśniało jego twarz, ale Jessica dostrzegła błysk w jego oczach. - Dlaczego miałbym chcieć się ciebie pozbywać? - zapytał. Ton głosu Leona odebrał jej trochę pewności siebie, postarała się
jednak odpowiedzieć w miarę swobodnie. 380 - Bo twoje mieszkanie jest o wiele za małe, żebyś mógł przenocować gościa. - Zobaczyła, że Leon otworzył usta, i dodała szybko: Barney jest sam w domu i kiedyś musi wyjść na dwór. Niedługo muszę iść. - To dlatego zostawiłaś go w domu? - zapytał Leon. - Już się dziwiłem. Chciał dolać jej wina, ale odmówiła. - Co masz na myśli, mówiąc to dlatego? - śeby ani przez chwilę nie poczuć pokusy zostania u mnie. - Takiej pokusy nigdy bym nie poczuła. - Nie? - Nie. - Sięgnęła po torebkę. - Powinnam... - Wiesz, że to niegrzecznie wychodzić od razu po jedzeniu? - Leon, ja... Chciała wyjść. Naraz poczuła, że stanowi część przemyślnie zaplanowanej inscenizacji. Zaproszenie, ciepły majowy wieczór, migoczące światełko, szampan, kolacja. Przystojny mężczyzna, który nagle nie przypomina Leona, będącego dawniej tylko dobrym przyjacielem, miłym facetem. I który pragnie zacząć życie od nowa, o wiele za szybko, o wiele za radykalnie, ale może nie bez racji, gdyż pozostawanie w przeszłości, choćby tylko o sekundę za długo, mogłoby przewrócić wzniesiony z takim trudem pomost, który pomaga mu nadal żyć.
- Jessico - powiedział Leon - pozwól, że będę całkiem szczery: rozmyślałem o nas. Łączy nas ten sam los. Wskutek straszliwej zbrodni straciliśmy najbliższych nam ludzi i teraz musimy na nowo wznieść z ruin swoje życie. Jesteśmy zbyt młodzi, aby do końca żyć w samotności, ale nigdy nie znajdziemy partnera, który naprawdę zdoła zrozumieć, cośmy przeżyli. Przytrafiło się nam coś, co na ogół nie przytrafia się ludziom. Pamiętasz, już ostatnio usiłowałem ci to wytłumaczyć. To znaczy, w małżeństwie zdarzają się oczywiście kłopoty finansowe, problemy z dziećmi albo z partnerem, ale czy znasz kogoś - poza mną oczywiście i Evelin - kto był lub jest wplątany w taką zbrodnię? Tamten dzień w 381 Stanbury w pewnym sensie wyrzucił nas poza nawias społeczeństwa. Nie jesteśmy już tacy jak dawniej i nie jesteśmy już w tym samym miejscu co inni ludzie. Jessica wiedziała, że Leon ma sporo racji, równocześnie jednak czuła, że nie może dopuścić do tego, co on odmalowuje przed nią w takich czarnych barwach. Doktor Wilbert nazwał ją ofiarą przestępstwa, ale ona zaakceptuje status ofiary dopiero wtedy, gdy uzna, że została odizolowana od społeczeństwa, co Leon prawdopodobnie uznał już za konieczne i nieuchronne. Ona się jednak nie podda. Nigdy. Nie tylko ze względu na dziecko, którego się spodziewa, ale również dlatego, żeby sobie samej zagwarantować możliwość dalszego życia. Wstała. Podniósł się także Leon. Stanął tak, że gdyby chciała wejść do pokoju, musiałaby odsunąć go na bok. Mocno ścisnęła torebkę, ni-
czym niepewna siebie dziewczynka, która nie wie, co zrobić z rękami. - Myślę, że każde z nas ma własną receptę na uporanie się z tymi strasznymi wydarzeniami - powiedziała - i nie jest to kwestia prawdy czy fałszu. Chodzi tylko o to, że jesteśmy różnymi ludźmi. Leonie, nie próbuj narzucać mi twojej recepty. Muszę znaleźć swoją. - Nie chciałem ci niczego narzucać - powiedział szybko Leon chciałem tylko... myślałem, że mówię wyłącznie o pewnych faktach i że z nich mogą wyniknąć dla nas jakieś perspektywy, które... no, pewnie plotę głupstwa, tak? - Pokręcił głową, jakby chciał wyswobodzić się z plątaniny pogmatwanych myśli. - Jessico, ja po prostu chciałem powiedzieć, że bardzo cię lubię. Widzę oczyma wyobraźni, jak razem próbujemy stworzyć sobie nowe życie, które przecież tak bardzo jest nam obojgu potrzebne. Ostatnią część tego zdania sformułował raczej jako pytanie niż stwierdzenie. I wyczekująco spojrzał na Jessicę. Milczeniu między nimi prawie przez minutę towarzyszyła przepełniająca cały dom absolutna cisza, w której oboje słyszeli jedynie własne oddechy. Później gdzieś w sąsiedztwie zaczęli znów rozmawiać ludzie, ktoś się zaśmiał, zaszczekał pies. Poczucie, że tylko oni dwoje istnieją na świecie, rozwiało się. Jessica zdała sobie sprawę, że powinna coś powiedzieć. 382 - Leonie, czy aby nie śpieszysz się nadmiernie? Znalazłeś nową pracę, masz nowe mieszkanie... a teraz wydaje ci się, że równie szybko mu-
sisz znaleźć nową partnerkę. Ale przecież minął dopiero miesiąc od... no, od tej strasznej historii. Myślisz, że ja będę dla ciebie odpowiednią osobą, jednak to pewnie bierze się stąd, że akurat nie masz nikogo innego pod ręką i że teraz nawet nie mógłbyś jeszcze widywać się z nikim innym. Ale... - Nie - przerwał jej - to nie jest takie proste. Już za życia Patricii nie mogłem patrzeć na ciebie, żeby nie wyobrażać sobie, jak... Zawahał się. Nie mów tego, pomyślała, proszę, nie mów tego! - ...nie mogłem na ciebie patrzeć, żeby sobie nie wyobrażać, jak by to było cię dotykać. Trzymać cię w ramionach. I całować. - Podniósł obie ręce w przepraszającym geście. - No, teraz już wiesz. Patricia i Alexander nie musieli umierać, aby obudzić we mnie te uczucia. Jessica z trudem usiłowała odzyskać utraconą na chwilę równowagę. - Ale... ja nigdy niczego nie zauważyłam - powiedziała wreszcie, myśląc równocześnie: Co za głupi komentarz. Wcale nie to chciałam powiedzieć! - Bardzo się starałem, żebyś niczego nie zauważyła - odparł Leon w końcu w naszej sytuacji nic nie wskazywało na to, że moje pragnienia kiedykolwiek się ziszczą. Ja miałem żonę, ty męża. Na dodatek twój mąż był jednym z moich najlepszych przyjaciół. Wasz związek trwał jeszcze dość krótko, wydawaliście się szczęśliwi. Nawet gdybym się rozwiódł, czy mógłbym liczyć na to, że ty zrobisz to samo? Jak mogłem mieć na cokolwiek nadzieję?
- Byłeś bardzo nieszczęśliwy z Patricią, prawda? - Opowiadałem ci przecież. - Tak, ale... nie myślałam, że... - Nienawidziłem życia z nią - powiedział Leon, co zabrzmiało dziwnie obojętnie, jakby opisywał całkiem codzienny stan. - Nienawidziłem każdej minuty. Wydaje mi się, że nienawidziłem s mej Patricii. Ale były 383 dzieci. Codzienność. Odejście wydawało się po prostu niemożliwe. Jakoś się do siebie dostosowaliśmy i jakoś to się ciągnęło. Powtarzałem sobie, że większość ludzi wokół mnie również nie jest szczęśliwa w małżeństwie. Wystarczyło przyjrzeć się najbliższym przyjaciołom. Timowi i Evelin... to była jedna wielka tragedia. W wypadku Alexandra i Eleny już na początku można było przewidzieć rychły koniec. Patricia i ja też jakoś tak się tylko snuliśmy. Było to poniekąd normalne. - Rozumiem - powiedziała Jessica. Bardzo chciała go poprosić, żeby ją przepuścił, bo zamierzała już iść do domu, z jakiegoś powodu jednak nie zdołała tego zrobić. - A potem ty pojawiłaś się u boku Alexandra. Kobieta całkiem inna od pozostałych. Nie depresyjna, ani nie neurotyczna jak Evelin. Nie perfekcjonistyczna i nie władcza jak Patricia. Nie taka ekstrawagancka i nieobliczalna jak Elena. Tylko taka po prostu... tak, taka stojąca obiema nogami na ziemi. Prostolinijna. Wydawałaś mi się niesłychanie serdecznym, dobrodusznym człowiekiem, uczciwym i otwartym. A przy tym bardzo samodzielnym, niezależnym. Myślałem: Alexandrowi się udało.
Znalazł kobietę, z którą może przejść przez życie. Jaki szczęściarz z niego! - Leon zamilkł na chwilę. - Z tą kobietą, myślałem, mnie też by się udało - powiedział. - Co by się udało? - zapytała Jessica. W ogól e ni e po wi nna m b ył a o t o p yt ać. Po wi nna m dą żyć do za końc zeni a t ej r ozmow y. - śycie - odparł Leon - myślałem, że z kobietą twojego pokroju udałoby mi się życie. Mógłbym zacząć od nowa. śycie zawodowe. Rodzinne. Po prostu wszystko. - Leonie. Prawdopodobnie idealizujesz... - Poza tym uważam, że jesteś bardzo atrakcyjna. Niezwykle pociągająca. W Stanbury prawie nie mogłem siedzieć naprzeciw ciebie przy stole, żeby nie... - spojrzał na nią, jakby czekał na jakiś znak aprobaty z jej strony, ale Jessica opuściła w milczeniu wzrok - ...żeby nie myśleć o tym, jak by to było spać z tobą - dokończył cicho zdanie. 384 - O, Boże - szepnęła Jessica. - Tak - powiedział Leon. Nie śmiała na niego spojrzeć w obawie, że mógłby z jej oczu odczytać myśli przemykające jej po głowie. Nieufność, która kiełkowała w niej od wielu dni, a może już od wielu tygodni - Jessica sama nie umiała tego określić - wystrzeliła wysoko jak ogień wskutek nagłego dopływu tlenu. Ciągle wracało to samo stare pytanie: jak głęboko zdesperowany był Leon w swoim małżeństwie? Jak beznadziejna wydawała mu się sy-
tuacja? I do tego kolejne pytanie: jak bardzo zakochał się w żonie przyjaciela? Jak mocno wbił sobie do głowy pomysł ocalenia u jej boku swojego życia, które może wydawało mu się już pogrzebane? Czy wszystko to razem mogło zrodzić w nim wyobrażenie, że wspólna droga przed nimi dwojgiem otworzy się dopiero w chwili, gdy na świecie nie będzie Patricii ani Alexandra? Czy oszalał do tego stopnia, że odebrał życie również dwom córeczkom? A także Timowi, któremu był winien tyle pieniędzy, że pewnie nigdy nie zdołałby spłacić tego długu? Wobec tego Evelin miała po prostu szczęście, bo chcąc przejąć roszczenia po zmarłym mężu, również ona powinna w mniemaniu Leona umrzeć. Chyba żeby to ją udało się obarczyć zbrodnią? Ale Leon nie próbował tego robić. W jego oczach - do tej pory nie zmienił zdania na ten temat - winę ponosi nadal Phillip. Jessica jęknęła cicho, bezradna i głęboko wyczerpana. Dlaczego policja ciągle nie może znaleźć mordercy? Dlaczego ten przypadek nadal pozostaje niewyjaśniony? Dlaczego nie można położyć kresu spekulacjom i podejrzeniom? Dlaczego Leon musi nagle startować do niej z wyznaniem miłości? Dlaczego wszystko zdaje się z każdą chwilą coraz trudniejsze i coraz bardziej skomplikowane? - Chciałabym pojechać do domu - poprosiła. - Bardzo mi przykro, Leonie, dziś wieczorem nie odpowiem na twoje pytanie. To spadło na mnie bardzo nieoczekiwanie i przyszło za szybko po... po tym wszystkim, co się wydarzyło. Nie jestem jeszcze gotowa do myśli o nowym
związku. Potrzebuję znacznie więcej czasu. 385 - Oczywiście - powiedział Leon pośpiesznie, ale nie wyglądał na kogoś, kto by ją rzeczywiście zrozumiał albo komu spodobałby się pomysł czekania na jej ostateczną decyzję. - Zdzwonimy się? - zapytał. - Tak. Oczywiście. - Prześliznęła się obok niego do pokoju. - Zadzwonię do ciebie. Uśmiechnął się z udręką: - Co znaczy, żebym ja do ciebie nie dzwonił! Uznała, że po tak długim czasie przyjaźni podanie Leonowi ręki na pożegnanie byłoby idiotyczne, musnęła go więc ustami w policzek, przelotnie, aby nie mógł wyciągnąć z tego niewłaściwych wniosków. - Daj mi trochę czasu! I dziękuję za ten wieczór! Nawet nie poczekała na windę. Zbiegła po schodach, jakby ją ktoś gonił, i odetchnęła dopiero na dworze. Tam też przyszło jej na myśl, że właściwie jeszcze raz chciała zapytać o Marca.
11
Po odłożeniu słuchawki Keith Mallory miał dziwne uczucie. Słysząc nagle głos Ricardy, doznał lekkiego wstrząsu. Istniała między nimi niepisana umowa, że Ricarda nie będzie dzwoniła do niego do domu. Jasne, po pierwsze chodziło tu o jego ojca, ponieważ nie był on teraz w stanie w nic ingerować, Ricarda oczywiście nie czuła się dłużej związana wcześniejszymi ustaleniami. Keith zastanawiał się, dlaczego na dźwięk głosu Ricardy zmiękły mu kolana. Telefon stał w niskiej sieni, wystarczyło więc zrobić dwa kroki, żeby znaleźć się na podwórzu. Było ciepło, zdumiewająco ciepło jak na maj, i niezwykle sucho. Zazwyczaj bowiem w Yorkshire porządnie o tej porze lało, ale nie w tym roku. Na południu kraju padało znacznie częściej, o czym Keith dowiadywał się wciąż z gazet i telewizji. 386 Podwórze leżało w słońcu ciche i spokojne. Dwie kury majestatycznie kroczyły ze stajni do stodoły, a ich pozostałe towarzyszki skryły się w cieniu krzewów, gdzie wygrzebały sobie w suchej ziemi wygodne dołki. Całe gospodarstwo wyglądało na bardziej zadbane niż za rządów starego Grega, które skończyły się ledwie przed miesiącem. Ale też Keith harował przez ten miesiąc jak nigdy dotąd. Wyrzucił zardzewiałe narzędzia poniewierające się po wszystkich kątach i stare opony samochodowe, rozebrał też całkiem podupadłą drewnianą budkę, będącą dawniej wygódką. Wyplenił chwasty, od czego na rękach porobiło mu się pełno pęcherzy, a plecy stały się jednym wielkim bólem, aż chciało mu
się wyć. Pomalował chlew i zreperował zawalony płot wokół wybiegu dla zwierząt. Następnie miał zamiar wymienić potłuczoną szybę w oknie stodoły. Drzwi wejściowe aż się prosiły o świeżą farbę. Było dużo do zrobienia. Keith jeszcze nigdy w życiu nie czuł takiego przypływu energii i aktywności. Przede wszystkim nigdy by nie pomyślał, że akurat ta zagroda pobudzi go do ciężkiej pracy, którą będzie wykonywał z takim poświęceniem. Dawniej migałby się od wszelkich robót związanych z farmą. Robiło mu się niedobrze na samą myśl o tym, że musiałby pracować ręka w rękę z ojcem. Całe życie Keitha sprowadzało się do dekowania się w opuszczonej stodole, gdzie leżał na podartej kanapie, marząc o restaurowaniu sztukaterii w starych arystokratycznych domach. Pielenie chwastów, naprawianie płotów i czyszczenie stajni oraz obór miało niewiele wspólnego z pracą, którą pragnął wykonywać w życiu. Dlatego też sam nie mógł się nadziwić, skąd w nim tyle gorliwości. Jakby choroba ojca otworzyła pewną drogę, która przedtem była zagrodzona, a teraz nagle ukazała się niespodziewanie szeroko rozwarta. Keith się wyzwolił. Każdy wyrzucony zardzewiały kubeł pozwalał mu po trochu pozbywać się ojca. Usuwał go po kawałku z każdą nieustępliwą pokrzywą wyrwaną z ziemi. Z każdym dziełem odnowy, do którego przystępował, fragment po fragmencie wymazywał wizerunek ojca, a na zwolnionym miejscu stawiał siebie. 387
Ojciec nie umarł, trudno jednak było nazwać go żywym. Wypisano Grega ze szpitala, przekazując pod domową opiekę żony, co oznaczało, że Gloria musi teraz opiekować się swego rodzaju olbrzymim dzieckiem, mężczyzną, który od rana do wieczora leży w łóżku, nie mówi ani jednego zrozumiałego słowa, trzeba go karmić i przewijać, i którego stan, co lekarze ostrożnie dali do zrozumienia, nie poprawi się już w zdecydowany sposób. Gospodarstwo należy teraz do niego, Keitha. Jeszcze nie w sensie prawnym, ale już wziął na siebie pełną odpowiedzialność za zwierzęta, ziemię, dom i zabudowania gospodarskie. I widzi, że zarówno matka, jak i siostra traktują go jak nową głowę rodziny. Ponadto odnosi wrażenie, że w ciągu tego miesiąca naprawdę stał się właścicielem gospodarstwa i na stale wytyczył granice swojego rewiru. Jak pies, który obsikuje rogi domów, pomyślał z ironią. Keith nagle dostrzegł przed sobą perspektywy. Przyszłość. Jego życie w jednej chwili zmieniło się zupełnie i zasadniczo. Odetchnął głęboko i pomyślał o przeprowadzonej przed chwilą rozmowie telefonicznej. Głos Ricardy brzmiał tak, jakby błagała o pomoc. Uzmysłowił sobie, że ta myśl trochę go przeraża. On stoi właśnie u progu nowego życia. Wyobrażenie, że akurat teraz ktoś mógłby się go uczepić, szukając oparcia, rodzi w nim poczucie zbytniego obciążenia. Ma dopiero dziewiętnaście lat i szuka własnej drogi. Czy nadaje się do wejścia w poważny związek z szesnastolatką, która przeżyła traumę? Bo jest jasne, że ją przeżyła. Nie trzeba być psychologiem, aby to
wiedzieć. W najokrutniejszy sposób, jaki tylko można sobie wyobrazić, pozbawiono życia jej ojca. A fakt, że oprócz tego kilkoro najbliższych znajomych zostało zadźganych nożem, wcale nie przyczynia się do lepszego samopoczucia Ricardy. Czy ona czasem myśli o tym, że to, iż sama przeżyła, jest najprawdopodobniej czystym przypadkiem? W czasie rozmowy telefonicznej ani słowem nie wspomniała o tamtych wydarzeniach, i to właśnie wydało się Keithowi podejrzane. Już 388 wówczas w stodole, kiedy przekazał jej tę wiadomość, zareagowała w osobliwy sposób - jakby chciała o tym zapomnieć i wszystko zbagatelizować. Keith uznał jej zachowanie za nienormalnie. Ponadto wydawało się, że nadal uchyla się od przeanalizowania tego, co się stało. Keith ją kocha, jest już tego pewien. Ricarda jest czuła i oddana. Ponadto bardzo prawdziwa. Nie taka zblazowana i humorzasta jak inne dziewczęta. I to wydaje mu się w niej nadzwyczaj pociągające. - Keith, to ja, Ricarda - powiedziała, a on początkowo zamilkł, tak że po kilku sekundach musiała zapytać: - Keith? Jesteś tam jeszcze? - Tak - wreszcie wydobył z siebie odpowiedź - jasne, że jestem. Kilkakrotnie próbowałam dodzwonić się do ciebie na komórkę. Ale chyba nigdy jej nie włączasz. - Wiesz, jestem teraz przez cały czas na podwórzu. Można mnie więc złapać przez telefon stacjonarny. - Skrzynki z wiadomościami też pewnie nie odsłuchujesz? - Nie. - Wziął się w garść. - Ricardo, naprawdę bardzo się cieszę, że
cię słyszę. Co u ciebie? - To pytanie było z jego strony czymś więcej niż tylko grzecznościową formułką, a mimo to spodziewał się, że dziewczyna odpowie zwykłym: „Dobrze. Wszystko okay”. Odparła jednak: - Bardzo źle się czuję. Okropnie. Strasznie za tobą tęsknię i nic nie jest już takie, jakie było. Nie mogę się odnaleźć w życiu. - No wiesz, stało się coś strasznego i będziesz potrzebowała czasu, zanim... Przerwała mu. - Mam na myśli nas. Nie mogę się odnaleźć z naszego powodu. Najwyraźniej w ogóle nie chciała myśleć o tamtej zbrodni. Można było dojść do wniosku, że w jej pojęciu nic się nie stało. Czy można zepchnąć coś takiego aż tak głęboko w podświadomość? zastanawiał się Keith. 389 - Wszystko się zmieniło - ciągnęła Ricarda. - Wiesz, przed feriami byłam jeszcze dzieckiem. Teraz już nim nie jestem. - Masz piętnaście lat - przypomniał jej Keith. - Prawie szesnaście. Za dwa tygodnie skończę szesnaście. - To też jeszcze niewiele. Na chwilę zamilkła. - Kiedy chcieliśmy w Londynie zacząć nowe życie, nie wydawało ci się, że jestem za młoda. - Nie, bo wtedy...
- Co? - zapytała, gdy urwał. - Co wtedy? Sam nie wiedział. Po prostu było inaczej. Może miało to związek z tamtą zbrodnią. Kiedy ruszali wspólnie do Londynu, była dziewczynką mającą pewne problemy, które mieściły się w ramach odczuwanych przez Keitha jako normalne. Od tamtego czasu jednak stało się coś niepojętego. Coś, co przepełnia go nieznanym dotychczas lękiem. - Chcesz zostać na gospodarstwie? - zapytała w końcu Ricarda. Ulżyło mu, że sama go o to zagadnęła. - Tak. Rozumiesz, wszystko to w jakiś sposób miało wcześniej związek z moim ojcem. To, że koniecznie chciałem stąd odejść, i tak dalej. A teraz... teraz gospodarstwo należy do mnie. Ojciec jest zupełnie wykluczony. śyje, ale na poziomie umysłowym małego dziecka. Jestem panem siebie. I... i czuję się zobowiązany, to jest dziedzictwo... moja rodzina żyje tu i pracuje od pokoleń. Nie chciałbym zrywać tych więzi. Głos Ricardy zabrzmiał nagle bardzo ciepło. - Rozumiem. Bardzo dobrze to rozumiem. Było to ciepło, które znów przepełniło Keitha poczuciem bezpieczeństwa pojawiającym się w obecności Ricardy. Zawsze odczuwał je jako prawdę. Właśnie to ciepło. Wyobraził sobie twarz matki, gdy będzie jej przedstawiał tę szesnastoletnią dziewczynę z Niemiec, która w swoim życiu nie wydoiła ani jednej krowy, nie ostrzygła owcy, nie upiekła chleba. Należy za to do ludzi 390 ze Stanbury House. Ta zbrodnia nadal zapiera ludziom dech w piersiach,
przede wszystkim od kiedy wiadomo, że bardzo niepewne poszlaki przemawiają za tym, iż dokonała jej kobieta siedząca teraz w areszcie śledczym. Ten przypadek nadal pozostaje niewyjaśniony i prawdę mówiąc, nikt nie chce mieć z nim nic wspólnego. Matka uznałaby chyba Keitha za wariata. - Jak skończysz szesnaście lat, możemy się pobrać - powiedział. Zaczął szperać w kieszeni spodni, znalazł zapalniczkę i rozgniecionego papierosa, zapalił go, po czym zaciągnął się głęboko. Zrobił duży krok do przodu w nadziei, że jest to krok słuszny. Usłyszał za sobą jakiś odgłos i odwrócił się. W drzwiach pojawiła się matka. Ciężka choroba męża sprawiła, że Gloria wyglądała na jeszcze bardziej znękaną. I jakby zmalała. Takie wrażenie powstawało może przez to, że bardzo głęboko pochylała się do przodu. - Kto dzwonił? - zapytała, kaszląc demonstracyjnie, aby pokazać, co sądzi o skłonności syna do nałogu palenia papierosów. - Stara znajoma - powiedział Keith. - Znam ją? - zapytała Gloria podejrzliwie. Od kiedy Greg był chory, interesowała się znajomymi Keitha, które dawniej były jej dość obojętne. Teraz jednak Glorię trapiły najrozmaitsze obawy. A to, że syn pozna jakąś kobietę i odejdzie z nią, to znów, że sprowadzi taką do gospodarstwa, a ona, Gloria, na pewno się z nią nie zgodzi. Nowa sytuacja i tak ją już przerastała, nie chciała więc kolejnych zmian. - Nie znasz jej - powiedział Keith, rzucił papierosa na ziemię i roz-
deptał go. - Czyli że nic poważnego? - upewniła się Gloria. W tej właśnie chwili Keith pojął, że w jego życiu nigdy nie było niczego poważniejszego. Najchętniej objąłby matkę. Ale tego nie zrobił. Takie gesty nie należały do ich naturalnych zachowań, Gloria tylko by się przestraszyła i zmieszała. 391 12 Było to niczym déjŕ vu, ale Phillip świetnie wiedział, że to mu się tylko wydaje. W rzeczywistości powtarzała się po prostu sytuacja, którą przeżył w ubiegłym tygodniu: padał ulewny deszcz. On wracał do domu. Zobaczył światło w swoich oknach. I zrozumiał, że ona tam jest. Tym razem nie wracał od adwokata, tylko z archiwum „Observera”. Wprawdzie w ubiegłym roku zgromadził właściwie wszystkie materiały prasowe o swoim ojcu, w niektóre dni jednak nie mógł się powstrzymać, by nie udać się na dalsze poszukiwania, wciąż żywiąc nieśmiałą nadzieję, że trafi na jakiś ślad, który doprowadzi go do matki, a tym samym do ojca. Albo taki, który pozwoli mu zrozumieć, dlaczego Kevin McGowan wyparł się swojej kochanki Angeli Bowen, zostawił ją na lodzie, wymazał ze swojego życia. Może istniały po temu jakieś powody? Słuszne, przekonujące powody, które jego, Phillipa, zbliżą do ojca i pojednają go z nim? Nie natrafił na nic, co nie znajdowałoby się już w jednym z jego
licznych segregatorów. W pewnej chwili poczuł głód i rozbolały go oczy. Spojrzał na zegarek. Pół do siódmej. Wyszedł na mokrą od deszczu ulicę. Dzień był od rana ciepły i słoneczny, ale po południu nadciągnęły gęste chmury. Niebo otworzyło wszystkie śluzy. Phillip znów nie miał parasola ani płaszcza. Wykorzystując osłonę zadaszeń, biegł ulicą, aż wreszcie dotarł do pakistańskiej restauracji. Było tam dość tłoczno, ponieważ wielu ludzi szukało schronienia, jednak Phillipowi udało się zdobyć wolny stolik. Zerknął do portmonetki i zorientował się, że wyjątkowo ma przy sobie kilka funtów. Wystarczy na piwo i talerz ryżu z warzywami. Jedzenie było smaczne, mokre ciuchy schły na Phillipie, alkohol go rozgrzewał. Zamówił jeszcze wódkę i zaczął się przyglądać ludziom siedzącym dookoła. Podchwytywał strzępki rozmów, nie słuchając ich tak naprawdę. Był w miłym, optymistycznym nastroju. Po południu powziął pewien plan. Zajął się Kevinem i Patricią oraz niemiecką gałęzią rodziny. Nie po raz pierwszy, ale z większą odwagą i 392 zdecydowaniem niż do tej pory. Kevin McGowan nie miał w Anglii więcej krewnych. Ale Phillip nigdy nie próbował się dowiedzieć, czy żyje jeszcze jakaś rodzina w Niemczech. Na przykład syn Kevina albo dalecy wujowie, ciotki, kuzynki i kuzyni? Może Kevin po rozwodzie utrzymywał kontakty z kimś spośród nich? Może żyje jeszcze ktoś zaufany, komu na przykład opowiadał o Angeli Bowen? Może istnieją ślady, którymi do tej pory jeszcze nikt nie podążał?
Teraz on to zrobi. Pojedzie do Niemiec. Do Hamburga. Tam mieszkali Kevin i Patricia. Tam zaczyna się ów ślad. Ma trochę pieniędzy z nagrań. Zalega wprawdzie z czynszem, ale właściciel domu jeszcze się do niego nie zgłosił, a i tak przywykł już, że zawsze ma z Phillipem kłopoty. Jeśli Phillip miał być szczery, musiał przyznać, że z jego gotówką jest obecnie tylko dlatego trochę lepiej, że tak często przebywa u niego Geraldine, która finansuje wszystkie codzienne potrzeby: jedzenie i picie, rachunki za prąd, płaci też co dzień za gazetę. śyjąc na jej koszt, prowadzi się w ostatnich tygodniach dość oszczędnie. Uznał jednak, że nie jest to powód do robienia sobie wyrzutów sumienia. W końcu, a Bóg jeden to wie, nie prosił jej, aby się u niego zagnieździła. Wyszedł z lokalu o dziewiątej. Zmierzchało już, a deszcz lał nie mniej gwałtownie. Tej nocy już nie przestanie, nie ma więc sensu dłużej czekać. Myśl o taksówce była bardzo kusząca właśnie dlatego, że zostało Phillipowi trochę pieniędzy, ale oczywiście natychmiast zabronił sobie tego luksusu. Priorytetem była podróż do Niemiec. Stal więc znów w zatłoczonym metrze, wdychając obrzydliwą woń mokrych płaszczy, i poprzez deszcz zmierzał do domu, a ciasnota oraz brzydota dzielnicy znowu kłuły go w oczy. Kolejny raz zobaczył te rozświetlone okna. Minęło następne pół godziny. Było teraz pól do dziesiątej. Właściwie Phillip miał nadzieję, że Geraldine sobie poszła, zdenerwowana, że nie przyszedł na kolację i nawet nie zadzwonił. Przypuszczalnie, pomyślał z rezygnacją, siedzi tam to straszydło Lucy. Obie na
pewno opróżniają butelkę szampana, w ogóle nie zauważając upływu czasu. 393 Chociaż dzięki alkoholowi i postanowieniu o podróży do Niemiec Phillip był psychicznie łagodnie nastawiony, to jednak zauważył, że narasta w nim agresja. Może również dlatego, że już teraz wiedział, iż Geraldine zacznie marudzić, kiedy poinformuje ją o swoich zamiarach. Kiedy otworzył drzwi do mieszkania, zaatakował go gryzący dym, tak że nie mógł powstrzymać się od kaszlu. W pokoju kłębił się dym, ale Phillip nie od razu zrozumiał, skąd się dobywa. Dopiero po chwili dostrzegł Geraldine klęczącą przed małym żelaznym piecem, który znajdował się na samym końcu pokoju pod stromą pochyłością dachu. Phillip jeszcze nigdy nie używał tego pieca. Stał już w tym pokoju, gdy on się tu wprowadzał, a właściciel powiedział, że spokojnie można go wyrzucić, bo cały dom, także poddasze, jest wyposażony w centralne ogrzewanie. Phillipowi było wszystko jedno i w końcu piec został tam, gdzie był: pełen sadzy, zakurzony i bezużyteczny. Geraldine zdecydowała się chyba na urządzenie romantycznego wieczoru przy kominku, i to w maju, i tylko dlatego, że na dworze pada deszcz! Co ona znowu wyprawia? zdenerwował się. Dlaczego, u czorta, nie zostawi mnie w spokoju? Geraldine wrzucała pomięte gazety w ogień, nie widząc, że płomienie strzelają już o wiele za wysoko, dym nie uchodzi jak należy, a ona
sama kaszle już i dyszy. Mimo że Phillip zostawiał mokre brudne ślady na dywanie, natychmiast podbiegł do okna i otworzył je. - Chcesz nas zatruć? - zapytał. - Co ty, do diabła, robisz? Geraldine nie usłyszała, jak Phillip wchodzi, i wzdrygnęła się. Spojrzała w górę. Phillip dostrzegł na jej twarzy i białym swetrze drobinki sadzy. Była bardzo blada. Ręce jej drżały. - Palę gazety - powiedziała. - A po co? Mamy na dworze kontener na makulaturę i... Zamilkł. Dopiero teraz, niejako w zwolnionym tempie, uzmysłowił sobie, jaki obraz przed chwilą ujrzał: leżące wokół pieca segregatory. Duże nożyce 394 kuchenne na ziemi. Kilka pozostałych gazet, przeważnie pociętych już na skrawki. Resztki zdjęć. Pusta półka z tyłu. Blada, nienaturalnie pobielała twarz Geraldine. Jej dłonie, których drżenia najwyraźniej nie mogła opanować. Phillip wlepił w nią wzrok. Chociaż jednak wymagało to od Geraldine sporo siły, nie spuściła oczu. Ale Phillip dostrzegł strach w jej ciemnych źrenicach. - Co ty zrobiłaś? - zapytał, chociaż właściwie już wszystko wie dział. Jego głos brzmiał chrapliwie, ale nie była to wina dymu. Geraldine wykonała bezradny ruch obiema rękami. - Myślałam - poprawiła się - myślę, że będzie dla ciebie lepiej... dla nas, jeśli się od tego uwolnisz. Jesteś więźniem swojej idei, więc... -
Mina Phillipa spowodowała, że Geraldine nie dokończyła tego zdania. - Ty byś tego nigdy nie zrobił - powiedziała cicho - ty sam nigdy byś się nie uwolnił. Był tak wytrącony z równowagi tym, co ona zrobiła, że w jakimś zakamarku jego mózgu nadal jeszcze istniała irracjonalna nadzieja, że może się myli i że scena, którą widzi na własne oczy, nie jest w rzeczywistości tym, co zdaje się przedstawiać. - Moje archiwum - powiedział wolno - gazety... wszystko, co zgromadziłem o ojcu... nie mów, że ty to... To było zbyt potworne, by zdołał to wymówić. Nie miała prawa dotknąć tego tematu, nie miała prawa przeciąć tego nerwu... dokonać takiego zamachu... nawet ona... W głowie mu zawirowało, wziął głęboki oddech. Przez otwarte okno wpłynęło do zadymionego pokoju i do płuc Phillipa świeże deszczowe powietrze. Pokój przestał się chwiać. - Phillipie, nie widziałam innej możliwości – oznajmiła Geraldine. Jej głos trochę się wzmocnił, ale twarz nadal była upiornie blada. - Wmanewrowałeś się w coś, co napawa mnie lękiem i co przede wszystkim pozbawia cię jakichkolwiek perspektyw na przyszłość. Przesiadujesz w tych archiwach prasowych, zakładasz coraz to nowe segregatory, zbierasz 395 nawet najbłahsze wycinki... i to czynisz treścią swojego życia. Ale takie rozpaczliwe zajmowanie się Kevinem McGowanem nie może stanowić t r eści życi a. To jest tylko... gigantyczna pomyłka.
- Mój ojciec... - wydukał Phillip. Geraldine spojrzała mu prosto w oczy. - To nie jest twój ojciec - powiedziała - to jedynie kłamstwo twojej matki, a ja nie chcę, żeby z tego powodu nasze życie... - Mówiąc te słowa, zrozumiała, że posunęła się za daleko. Phillip dostrzegł to po wyrazie jej twarzy, który nagle ze zdecydowanego zmienił się w przerażony. Zamilkła nagle, przełknęła ślinę i nerwowo przesunęła językiem po wargach. - Myślę... - zaczęła jeszcze raz, ale nie dokończyła zdania, bo nie było już nic do powiedzenia. Zacisnął pięść, a potrzeba uderzenia w tę jej bladą twarz o ogromnych oczach i miękkich wargach była nagle tak silna, że myślał, iż się udusi, jeśli tego nie zrobi. Było to pragnienie uciszenia tych ust, które wygłaszały takie potworności, było to pragnienie przysporzenia jej bólu, równie gwałtownego, jakiego i ona jemu przysporzyła. Chciał zobaczyć, jak będzie skamlała i skręcała się, chciał, żeby się wiła wśród tych pustych segregatorów, pośród swojego niszczycielskiego dzieła. Chciał tłuc ją, aż będzie miała dość, aż wyczołga się z tego mieszkania i na wieki przejdzie jej ochota postawić kiedykolwiek choćby nogę w jego życiu, napastować go, decydować za niego, narzucać mu swoje pomysły, pragnienia i wizje. Chciał się zemścić, uwolnić, chciał... - Nie, proszę - wyszeptała, podczołgując się na kolanach pod ścianę - proszę, nie. Jego wściekłość potrzebowała ujścia, inaczej - był o tym przekonany - umrze. W mgnieniu oka, bez zastanowienia, chwycił nożyce kuchenne,
którymi Geraldine pocięła gazety. Jednym krokiem znalazł się obok przycupniętej pod ścianą kobiety, która krzyknęła z przerażeniem: - Nie! O, Boże, nie! Śmiertelny lęk wyzierał z jej oczu, lęk, że ma przed sobą szaleńca. Phillip schwycił ją za włosy i odrzucił jej głowę do tyłu, a ona krzyczała i 396 nie mogła przestać, podczas gdy on kilkoma brutalnymi ruchami obciął jej wspaniałe, sięgające bioder włosy i grube czarne pasma rzucił na środek pokoju. - Znikaj - powiedział cicho - znikaj z mojego życia, żebym cię nigdy więcej nie widział! Słyszysz, nigdy więcej! Nigdy więcej nie pokazuj mi się na oczy! Drżała, wydając z siebie ciche skamlące dźwięki, i z trudem pojmowała, że jeszcze żyje. Wyglądała groteskowo w krzywo obciętych, jak szablą, krótkich włosach, które bezładnie sterczały jej na głowie. Wyglądała tak, jak leżące wokół niej zniszczone segregatory i gazety, co przepełniało Phillipa uczuciem złośliwego zadowolenia. - Powiedziałem won! - powtórzył. Ciągle jeszcze skamląc, podniosła niepewnie ręce i obmacała włosy, a raczej to, co jeszcze zostało z jej najpiękniejszej ozdoby, i zadrżała, uświadomiwszy sobie, co on jej zrobił. Spojrzała po sobie w dół, gdzie długie jedwabiste pasma zazwyczaj spływały po piersi i brzuchu, a do jej oczu napłynęły łzy. Podniosła głowę, spojrzała na Phillipa. - Won! - rozkazał jej jeszcze raz.
- Ty świnio - powiedziała cicho. Wziął torebkę, którą Geraldine odłożyła na sofę, podszedł do drzwi i wyrzucił ją na schody. Z hałasem spadała po kolejnych stopniach, aż w pewnej chwili otworzyła się, a jej zawartość z brzękiem i szczękiem wysypywała się na schody i podesty. - Zjeżdżaj stąd natychmiast! - powiedział bezbarwnie do Geraldine. Zebrała się w sobie i chwiejnie podźwignęła na nogi. Wyglądała jak strach na wróble. W domu, przed lustrem, na pewno szlag ją trafi, ale to było Phillipowi obojętne. Pragnął tylko, żeby sobie poszła. Chciał zostać sam z tym dziełem zniszczenia, chciał sprawdzić, co da się jeszcze uratować. Było mu niedobrze na jej widok. Nie chciał jej, nigdy jej nie chciał. Poczuł więc coś w rodzaju ulgi, że wreszcie sama obdarzyła go siłą, która ostatecznie pozwoliła mu postawić kropkę nad i. 397 Strach Geraldine, jak to Phillip zobaczył, przerodził się w nienawiść, ale również to było mu już obojętne. śeby tylko wyszła za drzwi! Z chęcią złapałby ją, podobnie jak jej torebkę, i po prostu wyrzucił na zbity łeb. Ale musiał poczekać. Geraldine pociągała nosem. - Ty podła świnio - powiedziała - a ja wszystko dla ciebie poświęciłam! W innej sytuacji roześmiałby się i zapytał, co ona rozumie przez poświ ęceni e: czy może to, że przez tyle lat właziła z butami w jego życie i nieustannie naprzykrzała mu się swoimi planami na przyszłość? śe nie słuchała, kiedy jej tłumaczył, że nie będzie żadnej wspólnej przy-
szłości? śe sobie ubzdurała, że go dostanie, jak jakąś piękną zabawkę, ładną sukienkę, wspaniały samochód, który chce się koniecznie mieć? Ale o nic nie zapytał, nic nie powiedział. Zbyt długo już rozmawiali, zbyt dużo czasu strawili na tych rozmowach. Teraz chodziło tylko o zakończenie tej sprawy, o jej szybkie zakończenie. Geraldine spojrzała na Phillipa, a potem minęła go dużymi krokami i porwała płaszcz z oparcia krzesła. Z hukiem zatrzasnęła za sobą drzwi. Usłyszał jej kroki na schodach. Będzie potrzebowała kilku minut na pozbieranie swoich drobiazgów. Wys zł a ! Osunął się przed piecem na podłogę i zaczął zbierać resztki, których nie strawił ogień. Kilka zdjęć, kilka artykułów, ponadto parę wycinków, bezsensownych fragmentów, które w gruncie rzeczy nie miały żadnej wartości. Widział siebie oczami duszy, jak przez wiele bezkresnych godzin przekopuje się przez biblioteki i archiwa, sporządza fotokopie i robi wydruki z Internetu. Rok pracy. Gromadził to wszystko niczym wiewiórka, porządkował, sortował, opisywał, składał. Przed dwanaście miesięcy niestrudzenie tworzył obraz ojca, starannie i spokojnie, jak ktoś, kto układa puzzle. Dwanaście miesięcy, które ona unicestwiła przypuszczalnie przez niecałą godzinę. Wstał wreszcie do cna wyczerpany. Nie miał pojęcia, ile czasu minęło. Z klatki schodowej nie dochodziły żadne odgłosy. 398 Poszedł do maleńkiego pomieszczenia zwanego łazienką, wcisnął się
do taniej plastikowej kabiny prysznicowej, którą właściciel z dumą kazał tu przed laty wbudować. Ubikacja na korytarzu, ale prysznic w mieszkaniu. To lepsze niż nic, pomyślał wtedy Phillip. Wziął lodowaty prysznic, wystawił twarz pod tryskającą wodę. Po chwili poczuł, jak pod wpływem przenikającego, wywołującego ból chłodu, jego ciało ponownie ożywa. Jak umysł budzi się z otępienia i ponownie zaczyna postrzegać rzeczywistość. Wrócił do pokoju. Ogień w piecu wygasł, na dworze czarna noc opadła na ulicę. Mokre, chłodne powietrze wpływało do środka, mieszając się z odorem zimnego dymu. Na dywanie leżały pasma długich czarnych włosów. Phillip wpatrywał się w nie nieruchomo. Teraz, gdy szok już minął, zaczął pojmować, co zr o bi ł . Wyrzucił Geraldine ze swojego mieszkania i życia, a uczynił to tak jednoznacznie, iż musiała wreszcie zrozumieć, że od tej chwili nigdy nie będzie mogła tu wrócić. Poza tym dopuścił się najgorszej rzeczy, jaka może spotkać kobietę ze strony mężczyzny: schwycił ją, przytrzymał i obciął jej włosy. Pomijając już fakt, że włosy były jej całą dumą, że zawsze pielęgnowała je ze szczególnym oddaniem i że akurat w jej zawodzie stanowiły ogromny kapitał, był to również atak, który Geraldine głęboko upokorzył i zranił. Okrutne przekroczenie granic, których ludzie nie powinni przekraczać, gdyż ich ignorowanie byłoby trudne do zniesienia. To, co zrobił Phillip, ocierało się wręcz o gwałt. I Geraldine pewnie nawet tak to odczuła. Nagle nieprzyjemnie marznąc, zamknął okno. Musiał to wszystko przemyśleć. Nie żałował swojego czynu, w ten sposób bowiem wprowa-
dził przynajmniej jasność do tego tak zwanego związku nim, teraz zaś, kiedy to się stało, dopiero naprawdę zrozumiał, jak nieznośne były dla niego ostatnie tygodnie, jak nieuchronne zakończenie tej historii. Ale dopiero tego wieczoru zaświtało mu w głowie, jakie mogą być konsekwencje takiej decyzji. Geraldine pójdzie na policję. Albo zadzwoni do Yorkshire do nadkomisarza takiego i takiego - zapomniał jego nazwiska. Wycofa swoje zeznanie i tym samym pozbawi go alibi. Opowie, jak bardzo nalegał, 399 żeby zeznawała na jego korzyść, i na pewno będzie bardziej podejrzany niż wcześniej. Spojrzał na zegarek. Było tuż po wpół do jedenastej. Geraldine wyszła z jego mieszkania jakąś godzinę temu. Zasadniczo w każdej chwili mogą pojawić się tutaj gliny. Nie ma czasu na rozważanie za i przeciw: Czy ucieczką ściągnie na siebie jeszcze poważniejsze podejrzenia? Czy rozsądniej byłoby tu zostać? Czy Geraldine w ogóle pójdzie na policję? Czy jutro z płaczem znów stanie na jego wycieraczce i zażąda rozmowy? Wszystko jedno. Jeżeli nie zniknie jak najszybciej, może się zdarzyć, że resztę nocy będzie musiał spędzić w areszcie. Rzucił w kąt ręcznik, którym był nadal owinięty, wskoczył w świeżą bieliznę, dżinsy, szarą bluzę. Wyciągnął z szafy torbę z płótna żeglarskiego, wrzucił do niej parę rzeczy na zmianę, ponadto szczoteczkę do zębów, pastę, portmonetkę z mizernymi oszczędnościami, które właściwie były
przeznaczone na podróż do Niemiec. Nie miał pojęcia, co ze sobą zrobić. Najważniejsze było, żeby się najpierw gdzieś ukryć. Wszystko poszło bardzo szybko. Wyszedł z mieszkania za dziesięć jedenasta. Miał na sobie adidasy, a jako odzienie wierzchnie wytartą kurtkę skórzaną. Uznał, że wygląda bardzo niepozornie. Jeśli jednak zaczną go szukać, nigdzie nie będzie bezpieczny. Ani w pociągu, ani w autobusie, ani nawet w żadnym pensjonacie. Nie myśl o tym teraz, upomniał sam siebie: Najpierw stąd zniknij. Jak zwykle klatka schodowa była oświetlona bardzo słabo, a mimo to w ponurym świetle jednej z niewielu palących się żarówek dojrzał na jednym schodku szminkę, a na innym tampon. Niewątpliwie były to drobiazgi, które wypadły z torebki Geraldine, a których ona, schodząc, nie zauważyła. Phillip pomknął w dół, wyszedł na ulicę. Nadal padał deszcz, nie było widać żywej duszy. Phillip oddychał lżej. W ostatnich minutach ten dom wydawał mu się pułapką, tam z mansardy nie miałby drogi ucieczki. Teraz jednak znalazł się na dworze, a policji jeszcze nigdzie nie dostrzegł. W normalnym, niepozornym tempie ruszył w stronę stacji metra. 400 13 Właściwie Jessice ulżyło, że widzi Leona w takim stanie. W środku nocy, podpitego, cuchnącego potem, z nieuczesanymi włosami. Wydawał się zmarnowany, zrozpaczony, słaby, odpowiadając tym samym wyobra-
żeniu człowieka, którego cała rodzina została miesiąc wcześniej brutalnie zgładzona w potwornej krwawej łaźni. Tamten przystojny, o wiele lat odmłodzony mężczyzna, jakiego Leon udawał jeszcze dwa dni temu, przepełnił Jessice lękiem. Widok stojącego przed nią człowieka łagodził straszne, kiełkujące w jej duszy podejrzenie, którego jak ciągle się obawiała, w pewnym momencie nie da się już stłamsić. Teraz zrozumiała: Leon jeszcze przez bardzo długi czas będzie chwiejny jak liść na wietrze. Między euforycznymi pragnieniami rozpoczęcia życia od nowa a najgłębszymi kacami, między uczuciem, że został uwolniony od ciężaru, a świadomością, że poniósł potworną stratę. Był to jego sposób przeżywania czasu pot e m. Czy to przemawia za jego niewinnością? Równie mało prawdopodobne, jak każde inne zachowanie nieuchronnie czyniłoby go podejrzanym. W gruncie rzeczy nie ma żadnych punktów zaczepienia, które przemawiałyby za jedną czy drugą ewentualnością. Nigdzie nie jest powiedziane, jak powinien zachowywać się mężczyzna, którego rodzinę wymordowano. Jessica zawahała się przed otwarciem drzwi. Znów położyła się późno do łóżka - była już prawie pierwsza - i długo nie mogła zasnąć. Obudził ją dzwonek. W pierwszym momencie pomyślała, że to budzik. Później jednak dzwonienie rozległo się ponownie i jednoznacznie dochodziło od strony drzwi wejściowych, a poza tym było dopiero po drugiej. To nie pora porannego wstawania. Barney, leżący w koszyku obok łóżka, podniósł łeb i cicho warknął.
A teraz wstał i szybko wybiegł z pokoju. Jessica słyszała stukot jego łap na schodach. Podniosła się więc i również zeszła do hallu. Oczywiście było niebezpiecznie otwierać o drugiej w nocy drzwi, powiedziała sobie jednak, że włamywacze chyba by nie dzwonili. 401 Poza tym Barney już ładnie podrósł i z pewnością będzie stanowił pewną ochronę. Leon wszedł do domu. Cuchnął alkoholem, ale nie był aż tak pijany, żeby się zataczał czy bełkotał. - Byłem jeszcze w knajpie - wyjaśnił. - Obudziłem cię? - Jest druga w nocy! - O! - Nie wydawał się prawdziwie zaskoczony, ale chyba zaświtało mu w głowie, że powinno się okazać nieco współczucia człowiekowi, do którego wpada się w środku nocy. - Już tak późno? Nie myślałem. Wyglądał marnie, jeszcze bardziej schudł, a głębokie cienie pod oczami zdradzały, że mało spał, a dużo rozmyślał. - Leonie - powiedziała Jessica ostrożnie - przecież już ostatnio wyjaśniłam ci, że... Był na tyle trzeźwy, aby natychmiast domyślić się, o czym ona mówi. Machnął lekceważąco ręką, co tylko poniekąd wypadło tak, jak chciał. - Zrozumiałem. Naprawdę, Jessico, zrozumiałem. Ściśle mówiąc, nie tylko zrozumiałem, ale także szanuję twoje zdanie. W całej rozciągłości. Jeśli o mnie chodzi, nie ma między nami żadnych nieporozumień!
- To dobrze - powiedziała Jessica - jeśli o mnie chodzi, również nie. Kiedy już sobie to wyjaśnili, spojrzeli na siebie trochę niepewnie. Wreszcie Leon spuścił głowę i powiedział cicho: - Nie wiedziałem, dokąd iść. - Nie chciałeś wrócić do domu? - Tam jest... tam jest tak cicho. Tak pusto. Jakoś... - Uniósł bezradnie ramiona - jakoś jeszcze nie nauczyłem się samotności. Jessica wiedziała, że nie może go teraz wyrzucić. - Idź do pokoju - powiedziała - zrobię herbaty. - Masz whisky? - Myślę, że herbata będzie teraz lepsza. 402 Poddając się, skinął potakująco głową. - Ale nie chcę ci robić kłopotu - powiedział. - Na pewno uważasz moje zachowanie za zupełnie nie do przyjęcia. Jessica pokręciła głową. - W obliczu tego, co się stało, uważam je za dość normalne - uspokoiła go. Podczas gdy on poszedł do pokoju, ona zagotowała w kuchni wodę, wyjęła dwa kubki z szafki, włożyła do środka torebki herbaty i postawiła to wszystko razem z cukiernicą na tacy. Nie czuła zmęczenia. Jej sen był płytki. Jak zwykle w ostatnim czasie. Leon siedział skulony na kanapie. Jessica postawiła przed nim herbatę.
- Niech jeszcze chwilę naciągnie - powiedziała. Spojrzał na nią. Ona zaś uświadomiła sobie, że jest bardzo skąpo ubrana, tylko w zbyt duży T-shirt Alexandra, ledwie zasłaniający jej uda. Powinna była przynieść szlafrok, ale w pokoju jeszcze zalegał upał z poprzedniego dnia, toteż lżej ubrana czuła się lepiej. Co to za różnica, pomyślała. - Są dni - powiedział Leon - kiedy myślę, że nad wszystkim panuję. A potem nagle to wszystko się załamuje. I wtedy orientuję się, że była to wyłącznie iluzja. śe ból tylko się uśpił, a ja byłem dość głupi, by myśleć, że minął. Przedtem tego nie wiedziałem. A ty wiedziałaś? - Co? - śe sen potrzebuje snu. śe nie może męczyć człowieka bez przerwy. Od czasu do czasu porządnie się nuży. I wtedy człowiek myśli: Odszedł. Nie wróci. śycie jest nowe. Ale to oszustwo. To po prostu tylko gigantyczne oszustwo. - A mimo to ból się zmniejsza. Niezależnie od tego, jak często się usypia, ciągle traci na sile w swoim nieokiełznanym szaleństwie. Początkowo prawie niezauważalnie. Ale to się dzieje. I w pewnym momencie już go nie ma. - Chciałem przyjść do ciebie już wczoraj po południu. Ta samotność była... nieważne. Pomyślałem tylko, że po wszystkim, co się między nami 403 wydarzyło, byłoby ci nieprzyjemnie, że się pojawiam. Potem poszedłem do knajpy. Tam przynajmniej byli ludzie. W pewnym momencie jednak
jesteś ostatnim gościem. Wtedy samotność wraca, jak ból. Pojawia się i mówi: Hej , mo że j uż myśl ał eś, że zost awi ł a m ci ę sa me go? Leon się roześmiał. - Ładne, prawda? Samotność zostawia cię samego. Ale jest to w rzeczywistości piekielnie wierna dusza, nie ucieka ot, tak po prostu. - Leonie - powiedziała łagodnie Jessica - przestań teraz o tym myśleć. Wyglądasz bardzo źle. Pilnie potrzebujesz snu. Mogłabym ci dać lekki środek nasenny. Wyciągniesz się tu na kanapie i wreszcie prześpisz dwanaście godzin jednym ciągiem. Potem poczujesz się lepiej. - Nie chcę spać. Chcę rozmawiać z tobą. Jessica westchnęła. - Tym wszystkim, co mówisz, tylko się zadręczasz. To nie jest dobrze. Potrząsnął głową. - Nie chcę mówić o... mojej rodzinie. O Patricii i dzieciach. Czasem to wytrzymuję, czasem nie. Dzisiaj nie wytrzymuję. - Leonie... Bała się nieomal wszystkiego, co chciałby powiedzieć. Bała się samooskarżeń, analizy sytuacji. Bała się jego bólu, ponieważ był to również jej ból, który z takim trudem trzymała od siebie z daleka, a który mógłby posłużyć się słowami Leona niczym tylnym wejściem, aby przyjść po kryjomu. śałowała teraz, że wpuściła Leona do domu. Chciała być sama. Chciała mieć szansę samodzielnego posklejania własnych skorup. Nie chciała mieszać swoich skorup ze skorupami innego człowieka.
- Chcę opowiedzieć ci o Marcu - powiedział. Część czwarta Było ciemno i zimno. On jednak uważał, że to akurat odpowiednia atmosfera dla tego, co robią. To, że marzli, nadawało sprawie większej powagi, migotliwe światło świec, które słabo rozjaśniało ich twarze, czyniło ją bardziej egzotyczną. Kiedy tylko jeden z nich się poruszył, trzeszczała podłoga, a wtedy pozostali syczeli: „Pst”! Gdyby zwrócili na siebie uwagę któregoś z nauczycieli czy wychowawców, wszyscy zostaliby usunięci ze szkoły - bez najmniejszej nadziei na czyjąś łaskawość bądź uzyskanie jeszcze jednej szansy. Wiedzieli o tym, i to właśnie sprawiało, że wszystko wydawało się takie intrygujące. Palenie papierosów zaliczano w internacie do grzechów śmiertelnych. Było to jeszcze gorsze niż picie alkoholu. Za to również groziły kary, ale nie takie bezwzględne. Na ogół kończyło się naganą, jednakże do chwili ukończenia szkoły nie wolno było pozwolić sobie na najdrobniejsze przewinienie. Ogniki papierosów żarzyły się czerwono w ciemności. W małym pomieszczeniu było już gęsto od dymu, który utrudniał oddychanie. Chłopcy ukryli się w maleńkiej komórce, właściwie za swego rodzaju przegrodą z desek, oddzielającą to miejsce od reszty strychu. Gdyby ktoś usłyszał dobiegające stąd odgłosy i przyszedł to sprawdzić, ich szansa na ukrycie się byłaby niewielka. Ponadto żywili nadzieję, że ciepło ich ciał, świece i papierosy - że wszystko to razem podniesie nieco temperaturę. Na właściwym strychu, ciągnącym się przez całą długość i
407 szerokość olbrzymiego budynku szkolnego, samo wyrażenie takiego życzenia nie miałoby sensu. Chłopcy palili w skupieniu, niewiele mówiąc. Mało było zresztą rzeczy, o których musieliby rozmawiać. Wspólne przeżycie milczenia potrafiło być bardziej dojmujące niż ożywiona werbalna wymiana myśli. Ta noc na strychu miała określone znaczenie: już tylko dziesięć dni dzieliło ich od świąt Bożego Narodzenia i chłopcy rozstawali się na trzy tygodnie. Potajemne spotkanie w zimnie i ciemności przybrało więc charakter uroczystości pożegnalnej. Ponadto ta noc miała być również czymś, co będą mogli zabrać ze sobą we wspomnieniach. Na później, na czas po zakończeniu szkoły. Leon wyobrażał sobie, że życie stanie się pod sam koniec po prostu zbiorem wspomnień: również smutnych, bo bez takich na pewno się nie obejdzie. Dlatego też tak istotne wydawało się nasycenie pamięci mnóstwem pięknych wrażeń, radosnych, wesołych, ekscytujących przeżyć. Niekiedy dławił Leona strach, że tuż przed śmiercią będzie musiał przyznać, iż przegapił w życiu wszystko, co najważniejsze. Nie wiedzieć czemu ta myśl bardzo mu doskwierała. Z nikim jednak nie rozmawiał na ten temat. Wiedząc, że by go wyśmiano. Miał dopiero szesnaście łat, a w trakcie bezsennych nocy oddawał się rozmyślaniom nad stanem psychicznym, w którym będzie się znajdował jako dziewięćdziesięciolatek. Wspólne palenie papierosów na strychu było oczywiście jego pomysłem. Właściwie to on wymyślał większość ryzykownych przedsię-
wzięć. Alexander mawiał często: „Leon jeszcze kiedyś wpakuje nas w poważne tarapaty”. Jasne, Leon lubił prowokować, lubił wyzwania. W wieku czternastu lat włamał się kiedyś do czyjegoś samochodu i przekonał resztę kolegów do odbycia przejażdżki. Co dziwne, nie wpadli. Tak samo jak tamtej nocy, kiedy na murze otaczającym park, na którego terenie znajdował się internat, wymalowali sprayem różne graffiti - naprawdę dowcipne powiedzonka o nauczycielach i wychowawcach. Oczywiście tym, których one dotyczyły, ani przez chwilę nie było do śmiechu, toteż wybuchł ogromny skandal 408 Leon bawił się wybornie i zanim przybyła grupa robotników, żeby wszystko zamalować, zdążył szybko sfotografować poszczególne fragmenty muru. Bo te powiedzonka naprawdę były dobre. Pomyślał więc, że powinno sieje zachować na zawsze. Zaciągnął się głęboko papierosem. Oczy wiście palił nie po raz pierwszy. Robił to często podczas ferii, a kilka razy pozwolił sobie na to również w parku za krzakami albo na sobotnich dyskotekach. To znaczy, palił z Timem. Alexandrowi brakowało jeszcze odwagi, a Marc zawsze się bał, bo był chory na astmę. Leon lubił ich obu, ale czasem trochę nimi pogardzał. Marc był typowym rozpieszczonym jedynakiem, histeryzującym ciągle wskutek jakichś dolegliwości, z których, o czym Leon był święcie przekonany, przynajmniej połowa stanowiła najczystszy produkt wyobraźni. Albo bólów, które biednemu Marcowi wmawiała wciąż nad-
miernie zalękniona matka. Alexander natomiast żył w ciągłym strachu, że się komuś narazi. śe wzbudzi niezadowolenie bliźnich. śe nikt nie będzie go lubił. I zostanie odrzucony. Mój Boże, to właściwie nic dziwnego, skoro wychowywał się pod rózgą ojca. Leon znał go, pewnego razu spędzali razem wakacje w jego domu. Stary parszywiec! Powoli jednak Alexander mógłby zacząć wyzwalać się spod jego wpływu. Od kilku dni panował przenikliwy ziąb i trzaskający mróz. Ze skrzyń i tekturowych pudeł stojących w przedniej części strychu pośród wysłużonych mebli i scenografii wykonywanych samodzielnie przez członków szkolnego zespołu teatralnego, chłopcy wyciągnęli, co się dało, aby się okryć. Wreszcie każdy znalazł koc albo coś podobnego i z konieczności się tym opatulił. Najśmieszniej wyglądał Alexander, któremu wpadł w ręce długi do ziemi czarny płaszcz z ogromnym kołnierzem ze sztucznego futra. Wyglądał w nim jak rosyjski książę. Jak tragiczny wielki książę rosyjski, pomyślał Leon. Wynikało to z jego na ogół zbyt poważnego, nieco melancholijnego wyrazu twarzy. Nawet jeśli Leon gardził nim czasem trochę za jego charakter, to jednak podziwiał go za powierzchowność. Alexander był zachwycającym dzieckiem, teraz zaś wyrósł na młodzieńca jak malowanie. Jeśli to staroświeckie 409 określenie dzisiaj jeszcze kogokolwiek może dotyczyć, to na pewno jego, uważał Leon. W przyszłości na pewno będzie on bardzo przystojnym mężczyzną. Leon, który sam przywiązywał dużą wagę do wyglądu i o czym wiedział, niezwykłe podobał się dziewczętom, czuł się Alexan-
drowi bliski duchowo pod względem odczuć estetycznych, wydawało się jednak, że własna uroda często pozostawia Alexandra dość obojętnym. Tim natomiast... o Boże, nie miał w sobie ani odrobiny elegancji! Leon rzucił mu ukradkowe spojrzenie. Tim był bezczelny, wesoły i nieustraszony, dlatego też większość czasu spędzali razem, ale wyglądał po prostu strasznie - trudno to było wyrazić inaczej. Mniej więcej przed rokiem związał się z ruchem ekologicznym, toteż z niezrozumiałych niestety dla Leona powodów przestał się strzyc, nosił swetry z czystej owczej wełny, które matka dziergała mu na drutach, a na zakupy wybierał się z torbami z juty, co niewątpliwie harmonizowało z jego częstymi wizytami w sklepach ekologicznych. Z długimi włosami i w zbyt obszernych swetrach (czyjego matka wciąż jeszcze myślała, że on do nich dorośnie? zastanawiał się Leon) przypominał trochę współczesnego Jezusa. Dzień i noc nosił w proteście plakietkę przeciw budowie elektrowni atomowych, wiecznie czytał książki poświęcone psychologii, a po maturze chciał najpierw pojechać na rok do Indii, później zaś poświęcić się psychoterapii. Zasadniczo powinien wydawać się Leonowi nie do zniesienia, ale było w nim jeszcze coś, co trudno było wyrazić, trudno zdefiniować. Wyglądał jak chcący naprawić świat idealista czy pacyfista, i tak się zresztą zachowywał, chociaż w głębi duszy wcale taki nie był. W jego oczach kryło się coś, co bezgranicznie fascynowało Leona. Niekiedy myślał, że gdyby był starszy, z pewnością wiedziałby, co to jest. Te ogniki tajemnej radości, które nie dają ciepła, lecz przyprawiają obserwatora o gęsią skórkę.
Alexander zakasłał ukradkiem, przerywając tym samym nieomal święte milczenie, które zachowywali wszyscy czterej chłopcy. Leon roześmiał się ironicznie. 410 - Chyba nie jest to twój pierwszy papieros? - zapytał. - Oczywiście, że nie – odparł Alexander. - Poza tym wcale nie zakasłałem z powodu papierosa. Boli mnie gardło, a dym i zimno tu na górze wcale mi nie pomagają. Rzeczywiście, dym jeszcze bardziej zgęstniał, tak że chłopcy widzieli się już tylko przez mglisty woal. - Ale przy bólu gardła nie ma kaszlu - powiedział Tim, który palił profesjonalnie i niewzruszenie. Jako prawdziwy apostoł zdrowia powinien właściwie w ogóle rzucić palenie, pomyślał Leon. - Jak mam nie kasłać, gdy boli mnie gardło? - zapytał Alexander. Zawsze kaszlę, kiedy tam głęboko coś mnie drapie. Tim znów chciał mu się sprzeciwić, ale nikt się już nie dowiedział, co dokładnie zamierzał powiedzieć. W każdym razie wszyscy pamiętali później, że akurat w tej chwili Marc zaczął rzęzić. Marc bardzo się wzbraniał przed paleniem, tłumacząc się astmą, ale nikt go nie słuchał w przekonaniu, że on zawsze utyskuje z jakichś powodów zdrowotnych. Poza tym wcale go nie zmuszali, żeby robił dokładnie to co oni. Mógł zdecydować, czy woli zostać w łóżku, czy też przyjść z nimi na strych, ale nie palić. Była to jednak teoria. W rzeczywi-
stości bowiem wszyscy czterej stanowili zaprzysiężoną wspólnotę, powstałą kilka lat wcześniej klikę. Dobrowolne wykluczenie się ze wspólnych akcji wymagałoby od każdego członka więcej dorosłości i dojrzałości, niż można oczekiwać od szesnastoletnich chłopców. Marc otrzymał zwolnienie z wuefu na cały okres szkolny. A to z powodu napadów duszności, na które w dzieciństwie był ciągle narażony i które jak utrzymywała jego matka, powołując się na zdanie lekarzy, mogą powtarzać się przy wzmożonym wysiłku fizycznym. - Dawniej pogotowie ratunkowe musiało mnie kilka razy zabierać do szpitala - opowiadał - bo w ogóle nie mogłem zaczerpnąć powietrza i już siniałem na twarzy. Chłopcy przyjmowali jego opowiadania do wiadomości, nie traktując ich jednak zbyt poważnie. 411 Kiedy teraz zaczął nagle z trudem łapać powietrze, wszyscy wręcz ze zdumieniem odwrócili się w jego stronę. - Ciebie też boli gardło? - zapytał Leon. To jednak, co w wypadku Alexandra było jedynie krótkim drapiącym kaszlem, u Marca brzmiało nadzwyczaj groźnie. Wypuścił papierosa z ręki, wyciągnął głowę wysoko i z trudem oddychał. Łapał powietrze, dyszał, a z jego piersi dobywały się chrapliwe, przerażające tony. Chłopcy wystraszyli się, chociaż ani jeden nie chciał się do tego przyznać. Tim, siedzący najbliżej Marca, wysunął nogę i zgasił jego żarzący się niedopałek, żeby drewniane ściany nie zajęły się ogniem.
- Chodź, Marc, opanuj się - powiedział szorstko. - Walnąć cię w plecy? Może wtedy ci przejdzie! Marc nie odpowiedział, tylko nadal rozpaczliwie próbował chwytać powietrze. - To atak astmy - stwierdził zatrwożony Alexander. Leon wydał z siebie cichy jęk bólu. Papieros wypalił się, parząc mu opuszek palca, a on tego nie zauważył. Rzucił peta na podłogę i zadeptał go. Pozostali poszli za jego przykładem. Marc zsunął się ze skrzynki po pomarańczach, na której siedział, i wił się teraz na podłodze. Mimo kiepskiego oświetlenia widać było, że twarz zaczyna mu sinieć. - O, Boże - wykrzyknął cicho Alexander. Jak zaklęci przyglądali się przyjacielowi, który bezskutecznie walczył o oddech i wydawał z siebie dźwięki przypominające rzężenie zdychającego psa. Trwało to może kilka sekund albo minut. Pierwszy ruszył się Leon. - Natychmiast musimy wezwać pogotowie. Przecież on już w dzieciństwie dostawał takich ataków, a wtedy pomagał mu lekarz pogotowia! - Nie tak głośno! - syknął Alexander. - Chcesz obudzić cały dom? - Chyba nie uda się nam wezwać pogotowia, nie budząc nikogo odparł Leon. 412 Alexander złapał go za ramię. - Słuchaj, wiesz, co się wtedy stanie? Wszyscy wylecimy ze
szkoły. Dowiedzą się, że paliliśmy tutaj papierosy! Leon wlepił w niego wzrok. - Ale przecież nie możemy... Wstrząsane konwulsjami ciało Marca wyprężyło się. Uderzając rękami wokół siebie, chłopak potrącił trójnożne krzesło, które upadło z hałasem. Tim, najspokojniejszy z nich wszystkich, powiedział: - Obawiam się, że kiedy przyjedzie lekarz, będzie już za późno. - Słyszysz! - Twarz Alexandra zbielała jak śnieg. Drżał. - Lekarz mu już nie pomoże, a my będziemy musieli pożegnać się ze szkołą. Marc rzęził niczym ranny łoś. Leon targał sobie włosy na głowie. - Prawie nie oddycha, ale jeszcze żyje - powiedział zrozpaczony. -A co będzie, jak to potrwa jeszcze z godzinę? - To nie potrwa godziny - orzekł Tim. Alexander wczepił paznokcie w ramię Leona, któremu sprawiło to ból. - Leon, proszę! Wiesz, że ja bym tego nie chciał! Ale to ja będę musiał ponieść najsurowszą karę z was wszystkich. Mój ojciec... - No? Co? Co może zrobić twój ojciec? - Jeśli wylecę ze szkoły, wtedy... wy w ogóle nie macie pojęcia! On mną gardzi! Jestem dla niego ostatnim gównem! Właściwie niczego we mnie nie akceptuje. Ale ta szkolą... to jest szkoła elitarna. Jeśli uda mi sieją skończyć... O, Boże, zrozumcie mnie! - Prawie łkał. - Jeśli stąd wylecę, przez resztę życia będę biednym małym idiotą, którego zawsze
we mnie widział! - Ale to nie jest wystarczający powód, żeby pozwolić umrzeć Marcowi! - powiedział wytrącony z równowagi Leon. Pomyślał, że odbywa się tu jakaś absurdalna debata, w którą żaden z nich nie powinien się wdawać. A przede wszystkim nie on. Chociaż to nigdy nie zostało wyraźnie powiedziane, zajmował w tej grupie pozycję 413 swego rodzaju przywódcy. Dawano mu posłuch. Miał umiejętność podejmowania decyzji. Tymczasem Alexander trząsł się jak liść osiki. Marc wciąż rzęził bardzo cicho, bardzo słabo. Leon pomyślał później, że właśnie to stało się miarodajne: owo niewymownie słabe rzężenie. - Pozbierajcie niedopałki - powiedział - i popielniczki. Przestawcie skrzynki i krzesła na swoje miejsca. Pozostali chłopcy zrozumieli go bez słów. Wszystko miało wyglądać tak, jakby Marc przyszedł tu na górę sam. Szybko i bezgłośnie usunęli wszystkie ślady. Koce, którymi byli okryci dla ochrony przed zimnem, oraz czarny płaszcz z futrzanym kołnierzem wróciły na swoje miejsca. Sprzątnęli krzesła. Zebrali pety. Została jedynie skrzynka, na której wcześniej siedział Alexander, a przed nią spodeczek służący mu za popielniczkę. Także dwie świece przymocowane woskiem do podłogi. Marc nie wydawał już żadnych odgłosów i przestał się ruszać. Ani jeden z chłopców nie patrzył na niego. Zachowywali się tak, jakby go wcale nie było. Alexander wciąż jeszcze się
trząsł i zapadnięty w sobie, siedział w kucki obok drabiny prowadzącej na dół. Leon zdmuchnął świece. Strych pogrążył się w ciemności. - To nie będzie dobrze - powiedział Tim. - Zdziwią się, że on... - imię Marca nie chciało mu przejść przez gardło - że zdążył jeszcze zgasić świece, zanim... zanim dostał tego ataku astmy. - Ale jeśli pozwolimy, żeby się dalej paliły, to w końcu w całym budynku wybuchnie pożar - sprzeciwił się Leon. - Może pomyślą sobie, że zgasły od przeciągu. I na tym stanęło. Jeden po drugim w milczeniu i bardzo zwinnie zeszli po drabinie do wąskiego korytarza na najwyższym piętrze. Było tu tylko kilka pomieszczeń, gdzie składowano bieliznę, obrusy i serwetki. Kręte schody prowadziły na korytarze, w których znajdowały się sypialnie. - Drabina zostaje oczywiście na dole - szepnął Leon. - A co zrobimy z petami, popiołem i świecami? - zapytał Alexander, który dopiero teraz odzyskał mowę. Nie paliła się tu żadna lampka, tylko 414 przez okno wpadało światło księżyca, ale nawet w jego nikłym blasku było widać, że Alexander wygląda jak śmierć. - Dajcie mi to wszystko - powiedział Leon. Było jak zawsze: znów wziął na siebie rolę przywódcy i poczuł się odpowiedzialny za pomyślne zakończenie akcji. - Wyrzucę to jutro w mieście do kubła na śmieci. A teraz spadajmy. Musimy wrócić do łóżek!
Powzięli decyzję, od której nie było odwrotu. Trzej chłopcy patrzyli na siebie przez kilka sekund. - Dziękuję - powiedział cicho Alexander. Później wszyscy pomknęli schodami w dół. Noc była cicha, znikąd nie dochodził żaden dźwięk. Nikt się nie obudził. Sobota 24 maja - wtorek 27 maja
1
Jessica otwierała właśnie drzwi wejściowe, kiedy w domu rozdzwonił się telefon. Była piąta po południu, a ona czuła się bardzo zmęczona. Cały dzień spędziła w swojej lecznicy, sprzątała, wycierała kurze, wyrzucała zeschłe rośliny i ustawiała wzdłuż okien nowe, a stare czasopisma leżące w poczekalni zastępowała aktualnymi numerami. Była sobota i lecznica promieniała blaskiem. Nic nie stało na przeszkodzie ponownemu otwarciu jej w poniedziałek. Barney czekał już za drzwiami i rzucił się na nią, witając ją radośnie, po czym z trzęsącymi się uszami popędził na korytarz, wrócił z pluszowym misiem w pysku i znów doskoczył do Jessiki. Przykucnęła i przytuliła psa do siebie. - Biedaku! Tak długo byłeś sam! Zaraz pójdziemy na piękny
spacer! Na dźwięk słowa spacer Barney zaczął skakać tam i z powrotem. Telefon zamilkł. Jessica wyprostowała się powoli, wyciągnęła obolałe plecy. Sprzątanie dało się jej we znaki. Wiedziała, dlaczego boi się podejść do telefonu. Obawiała się, że może to być Leon. Poszła do kuchni, nalała sobie szklankę wody, pila powoli, małymi łykami. Barney stał przed nią, przyglądając się jej z przekrzywionym łbem. - Zaraz - powiedziała. 416 Dwie noce wcześniej zapytała Leona, po co opowiedział jej historię o
Marcu, na co on odparł, że był zdania, iż powinna ją poznać. - Nikomu o tym nigdy nie opowiedzieliście? - Nie. Nikomu. Poprzysięgliśmy to sobie. - Dlaczego akurat śmierć Alexandra stała się dla ciebie okazją do złamania tej przysięgi? Jessica dostrzegła, że Leon stracił pewność siebie, nie bardzo wiedząc, czy zachował się właściwie. Herbata, której wypił aż trzy filiżanki, obniżyła nieco poziom alkoholu w jego krwi, zaczął więc mówić składniej. - Pojechałaś do ojca Alexandra, żeby lepiej poznać swojego męża. Tak w każdym razie powiedziałaś. Odniosłem wrażenie, że bardzo ci zależy na uzyskaniu jasnego obrazu sytuacji. śe to... no, że jest to twój sposób na przeżywanie żałoby, twój sposób na walkę z bólem. I dlatego pomyślałem, że powinnaś poznać tę historię o Marcu. Tamta noc na strychu była najistotniejszym doświadczeniem w życiu Alexandra. Jessice huczało w głowie. Myślała, że słyszy jakąś obcą osobę. Czy mógł to być jej własny głos? Taki jasny i rzeczowy? - Ale chyba nie tylko w życiu Alexandra. Chyba w życiu każdego z was nie było tragiczniejszego momentu? Leon wyłowił kolejną torebkę herbaty z tekturowego pudelka, które Jessica po prostu postawiła w końcu na stole, odkręcił zakrętkę termosu i wlał wrzątek do kubka. Wydawało się, że wręcz uczepił się tej herbaty. - Oczywiście. Jasne. Ale pierwszy impuls wyszedł od Alexandra. Tim i ja chcieliśmy sprowadzić pomoc. Nie baliśmy się, że wylecimy ze szko-
ły. Było wiele innych. Taki był nasz pogląd na sprawę. - Ale tego nie zrobiliście. O co mi t er a z wł aści w i e chod zi ? Leon mieszał cukier w herbacie. Mieszał i mieszał, jakby mu ktoś za to płacił. - Może ty nie umiesz sobie tego naprawdę wyobrazić. Może nie potrafiłby tego nikt, kto nie widział tego na własne oczy. Alexander był... 417 on wyglądał tak, jakby chodziło o jego życie. Cały się trząsł. Biały jak kreda. Dosłownie wyglądało to na śmiertelne przerażenie, błagał nas. Był... - Leon wzruszył ramionami. - Nie zostawił nam wyboru. - Na waszych oczach umarł wasz przyjaciel! - Alexander nie zostawił nam wyboru - powtórzył Leon, i to właśnie zdanie utkwiło Jessice w pamięci. Otaczało ją bez przerwy, rozbrzmiewało w niej. On chce uniknąć odpowiedzialności, myślała raz po raz z wściekłością, i równocześnie uniewinnia Tima. Jakie to piękne. Jakie wygodne. A kto mi zaręczy, że ta historia dokładnie t ak w ygl ąd a ł a? Nikt. Po prostu ona sama. Wszystko, co wie o Alexandrze, potwierdza, że owa zgubna noc musiała wyglądać właśnie tak, jak to opowiedział Leon. Pasuje do tego, co ona wie o ojcu Alexandra. I wyjaśnia nocne koszmary jej męża. To absolutnie spójna opowieść. Wolałaby jej nigdy nie usłyszeć.
Chciała sobie właśnie nalać drugą szklankę wody, gdy telefon zadzwonił ponownie. Postanowiła go zignorować. Po chwili umilkł, ale tylko po to, żeby minutę później rozdzwonić się znowu. Ktoś pragnął się z nią bardzo pilnie skontaktować. Jeśli to Leon, natychmiast odłożę, pomyślała i podniosła słuchawkę. - Tak? - zapytała celowo szorstkim tonem. To nie był Leon, tylko Evelin. Wcale nie było łatwo rozmawiać z Evelin. Przedstawiwszy się, wybuchła płaczem i przez kilka minut szlochała bez zahamowań. - Uspokój się - powtarzała raz po raz Jessica. - Evelin, wszystko będzie dobrze. Nie płacz! Wreszcie Evelin zdołała przemówić. - Bałam się. Przez całe popołudnie usiłowałam się do ciebie do dzwonić. Myślałam, że może już zmieniłaś numer... Głos jej drżał. 418 - Wszystko w porządku. Dopiero przed chwilą wróciłam do domu. Byłam w lecznicy. - W sobotę? - Lecznica była przez cały czas nieczynna. Zaczynam z powrotem w poniedziałek. Sprzątałam. Evelin uspokoiła się trochę. - Przepraszam, że straciłam panowanie nad sobą. To tylko... wiem, że właściwie nie mogę tego wymagać... ale... czy mogłabyś przyjechać
tutaj? Do Anglii? - Do Anglii? Teraz? A co się stało? - Nie mogę stąd wyjechać. Mają mój paszport. Potrzebuję pieniędzy. I już nie mogę tu sama wytrzymać. Myślisz, że mogłabyś przyjechać? - Evelin, proszę cię, po kolei. Nie rozumiem ani słowa. Gdzie dokładnie jesteś? - W Stanbury. Wynajęłam pokój w The Fox and The Lamb. Wypuścili mnie z więzienia, ale mówią, że muszę być do ich dyspozycji. Nie mam ani grosza, a... - Mogłabym ci może przesłać. Jak to cię... - Nie, proszę, przyjedź koniecznie. Ja zwariuję! Jessico, naprawdę, ja tutaj po prostu zwariuję! Znów walczyła ze łzami. Jessica pomyślała o ogłoszeniu, które dała do gazety, i o liście, który wystosowała do ludzi odwiedzających jej klinikę. Niezły klops! - Jak to cię wypuścili? Czy może... - na myśl o tym serce zaczęło jej gwałtownie łomotać - schwytali mordercę? - Przyjedziesz? - Tak. Uspokój się. Przyjadę. Ale powiedz mi wreszcie... - Wczoraj mój adwokat jeszcze raz wyznaczył termin zbadania celowości przetrzymywania mnie w areszcie. - Wymógłszy na Jessice, że do niej przyjedzie, Evelin się uspokoiła. - Powiedział mi, że prawdopodobnie będą musieli mnie wypuścić, bo nadal mają bardzo niepewne poszlaki, i do tej pory żadna z nich się nie potwierdziła. Ale potem sprawa
419 uprościła się jeszcze bardziej, niż myśleliśmy. Mój adwokat dowiedział się, że od późnego wieczoru w czwartek poszukiwany jest Phillip Bowen i że wydano nakaz jego aresztowania. Podał fałszywe alibi, co teraz w jakiś sposób wyszło na jaw, i gdzieś się ulotnił. Wydaje się dość pewne, że te zbrodnie są jego dziełem. Zgodnie z tym, co od samego początku mówił Leon. Jessice zaschło w ustach. Poczuła też zawroty głowy. Fałszywe alibi. Słyszała głos nadkomisarza Normana: „Przez całe popołudnie był z Geraldine Roselaugh”. A Leon na to: „Przecież ona zakłamałaby dla niego na śmierć!”. Najwyraźniej miał rację. - W każdym razie - ciągnęła Evelin - nie mają wystarczających podstaw, aby sądzić, że to ja popełniłam te zbrodnie. Ale mimo wszystko zatrzymali mój paszport. śądają, żebym w tej chwili nie wyjeżdżała z Anglii. Ale ja się bardzo źle czuję, Jessico, naprawdę źle. Jestem taka zrozpaczona i samotna. Więzienie było... piekłem, koszmarem. Nie wiem, co będzie dalej. Ja... - Powiedziałam ci przecież, że przyjadę. Posłuchaj, postaram się zabukować samolot na jutro, okay? Przed wieczorem będę w Stanbury. Wytrzymasz tyle, tak? Najwyraźniej Evelin znajdowała się w bardzo kiepskim stanie psychicznym, co jak uważała Jessica, nie jest niczym dziwnym w przypadku człowieka trzymanego w więzieniu pod zarzutem popełnienia morderstwa. Wydawało się, że Evelin stara się zachować równowagę.
- Dobrze! Ale przyjedź jak najszybciej! Proszę! Zapewniwszy Evelin powtórnie, że przyjedzie, i zakończywszy rozmowę, Jessica poszła z Barneyem na spacer, myśląc, że ta prośba o pomoc pojawiła się w najbardziej nieodpowiednim momencie. Przez chwilę zastanawiała się, czyby nie poprosić Leona, żeby poleciał do Anglii zamiast niej, bo w końcu to on w tej chwili nie jest niczym zajęty, a wobec żony zmarłego przyjaciela ma przynajmniej takie same zobowiązania jak ona. Wiedziała jednak, że Evelin potraktowałaby to jak zdradę. 420 Ona pragnie mieć teraz przy sobie kobietę, nie mężczyznę, a już na pewno nie takiego jak Leon. Po powrocie ze spaceru, gdy była już w drzwiach, Jessica ponownie usłyszała dzwonek telefonu. Tym razem pośpieszyła się, żeby podnieść słuchawkę. Jeśli to jest Leon, potraktuję to jak znak. Wtedy niech on poleci. Ale znów nie był to Leon, tylko Elena, której głos brzmiał prawie tak samo rozpaczliwie, jak przed chwilą głos Evelin. - Jessico, Ricarda zniknęła! Wydzwaniam do wszystkich znajomych. Czy nie ma jej przypadkiem u pani?
2
- Było dla mnie całkiem jasne, że się z tego wycofasz, przynajmniej mentalnie - oznajmiła Lucy. - Ale na szczęście tym razem nie ma już dla ciebie powrotu. Zadenuncjowałaś Phillipa. I... - Ja go nie zadenuncjowałam - przerwała jej Geraldine - ja tylko zadzwoniłam do nadkomisarza Normana i powiedziałam, że alibi Phillipa jest fałszywe. To nie to samo co kogoś zadenuncjować! - Ale na to samo wychodzi. Phillip nigdy ci tego nie wybaczy, a ja dziękuję Bogu, że tak się stało! Wielkie nieba, Geraldine, nie będziesz chyba na serio rozpaczała po tym facecie! Siedziały w eleganckim mieszkaniu Geraldine w Chelsea przy szeroko otwartym oknie, tak by do pokoju mogło wpływać ciepłe powietrze wiosennego wieczoru, i piły szampana. Dzień był piękny, już całkiem jak w lecie, Lucy zaproponowała więc, żeby poszły do jednego z parków na spacer albo pojechały na wieś. - Od czwartku wieczora siedzisz w mieszkaniu, płaczesz i rozmyślasz. To ci nie służy! Pospacerujmy trochę w słońcu. - Nie wyjdę. Spójrz na mnie! Z długich lśniących włosów Geraldine zostały tylko krzywo obcięte strąki, których na dodatek od tamtego wieczoru ani nie umyła, ani nawet 421 nie uczesała. Nie wzięła też prysznica ani się nie ubrała. Miała na sobie przepoconą zaplamioną koszulę nocną - tę odrobinę jedzenia, którą sobie w ogóle przygotowała, w większości rozpaćkała na jasnym bawełnianym
materiale, przynajmniej tak wydawało się Lucy - a podpuchnięte oczy i brzydko zaczerwieniona skóra były podrażnione od ciągłego płaczu. Geraldine zadzwoniła do Lucy dzień po tej awanturze - przy czym słowo awant ur a jest oczywiście zbyt łagodne, biorąc pod uwagę wymiar tego wydarzenia - po swoim telefonie do nadkomisarza Normana, któremu wszystko opowiedziała. Poprosił ją, żeby poszła na konkretny posterunek policji w Londynie - podał jej adres, jak również nazwisko pracującego tam sierżanta - i złożyła zeznanie do protokołu. On już wszystko wcześniej uzgodni i ktoś będzie tam na nią czekał. Geraldine, nie czując się na siłach pójść tam sama, poprosiła Lucy, żeby do niej przyszła. Agentka nie mogła powstrzymać okrzyku przerażenia na widok swojej najlepiej sprzedającej się modelki, która naraz miała tak potwornie zniszczoną fryzurę. - Na miłość boską! Coś ty zrobiła z włosami? Wcale nie było łatwo zrozumieć bezładną opowieść Geraldine, przerywaną gwałtownym szlochem. Kiedy jednak Lucy wreszcie ją zrozumiała, wpadła w nieprawdopodobne przerażenie. - To morderca! Ludobójca! O Boże, Geraldine, czy ty rozumiesz, w jakim niebezpieczeństwie znajdowałaś się przez cały czas? Zawsze mówiłam, że on nie jest zupełnie normalny, ale że... cholera, słabo mi się robi, jak sobie wyobrażę... Geraldine przerwała jej. - Ja wcale nie wiem, czy on... czy on to zrobił? Przysięgał na wszystkie świętości, że nie. On...
- Po co mu więc było fałszywe alibi? Proszę cię, Geraldine, człowiek, który ma czyste sumienie, nie musi posuwać się do takich wybiegów! Zastanawiam się, jak ty się mogłaś na to zgodzić? Nie wiesz, że w ten sposób popełniłaś przestępstwo, za które grozi ci k a r a? Pomijam już fakt, jak mogłaś planować przyszłość z mężczyzną, który po prostu zadźgał pi ęci or o ludzi? Naprawdę, jak mogłaś na serio pragnąć mieć z nim dzieci? Jak mogłaś... 422 Skulona pod ostrzałem tyrady przyjaciółki, Geraldine przedstawiała sobą kupkę nieszczęścia. W pewnym momencie zapytała cicho: - Pójdziesz ze mną na policję? - Oczywiście, że pójdę. Choćby tylko po to, aby się upewnić, że w ostatniej chwili nie odwołasz zeznania! Bo jak cię znam, można się tego po tobie spodziewać! Wielki Boże, jak sobie wyobrażę, że j a też byłam w mieszkaniu tego potwora... Geraldine jak w transie złożyła zeznanie do protokołu, wszystko to trwało dość długo, ale odmówiła kawy i wody mineralnej, którymi ja częstowano, bo zbyt źle się czuła, żeby cokolwiek przełknąć. W każdym razie nikt nie czynił jej wyrzutów ani nie napomykał o tym, że z powodu swojego postępku musi w najbliższej przyszłości liczyć się z sądowymi konsekwencjami. Odesłano ją do domu, oczywiście z nakazem obowiązkowego pozostawania do dyspozycji oficerów śledczych. Lucy natychmiast uświadomiła sobie, że pociągnie to za sobą dla Geraldine szereg problemów zawodowych. Ale dziewczyna na razie i tak
nie nadawała się do pracy, co w mniejszym stopniu było spowodowane nieszczęsną fryzurą, w większym zaś wynikało z nastroju depresji i wyrazu najczarniejszej rozpaczy w oczach Geraldine. Kiedy wreszcie pozwolono jej opuścić posterunek, Lucy zaproponowała, żeby poszły gdzieś na kawę, a potem do fryzjera. - Musimy coś zrobić z twoimi włosami. Nie możesz tak wyglądać. Bruno na pewno coś wymyśli. - Bruno, homoseksualny fryzjer z South Kensington Road, czesał większość modelek z agencji Lucy. - Po prostu zrobimy z ciebie nowy typ kobiety. Może nie będzie to wcale takie złe. Długowłosa, dziewczęca i rozmarzona byłaś już przez wiele lat. Wydaje mi się, że teraz z krótkimi włosami będziesz wyglądała o wiele młodziej i bardziej przebojowo. Geraldine była jednak na wszystko głucha, nie chciała pójść na kawę ani do fryzjera, toteż Lucy w końcu uległa i zawiozła ją do domu. Dzisiaj, w sobotę, znowu do niej przyjechała i ponownie zastała ją w stanie kompletnej apatii. Kiedy wszystkie próby namówienia Geraldine na spacer spełzły na niczym, Lucy przyniosła wreszcie z piwniczki zapas butelek 423 szampana, wstawiła je do lodówki, a teraz, wieczorem, otworzyła pierwszą z nich. Wyglądało na to, że alkohol istotnie trochę Geraldine rozluźnił. Przynajmniej znowu można było nawiązać z nią kontakt. - Wiesz, Lucy - powiedziała Geraldine - w głębi duszy jestem przekonana, że Phillip nikogo nie zamordował. Nie umiem wyjaśnić, dlaczego w to wierzę, ale jest we mnie...
Lucy przerwała jej, parskając ze złością. - Nie gniewaj się, Geraldine, ale musisz przyznać, że właściwie nie można uznać cię za osobę, która choćby w najmniejszym stopniu może obiektywnie oceniać Phillipa Bowena. Ten facet przez wiele lat traktował cię jak wycieraczkę i wykorzystywał twoje uczucia, a ty pozwalałaś się deptać i mimo to znów się do niego przyczołgiwałaś. Tyle razy ci mówiłam, że w niebezpieczny sposób jesteś od niego psychicznie uzależniona i najwyraźniej potrzebujesz pomocy psychoterapeuty. Popatrz sama, również teraz, kiedy on ci to zrobił - wskazała na postrzępione włosy Geraldine - usychasz z tęsknoty za nim i naturalnie w skrytości ducha nadal marzysz o tym, żeby do ciebie wrócił, żebyście się pogodzili i żeby wszystko było znowu dobrze. Geraldine spuściła oczy. Każde słowo Lucy odpowiadało prawdzie. Ona, Geraldine, nie pragnie niczego więcej, jak tylko... - I dlatego twoje uczucia cię zwodzą - ciągnęła Lucy - czujesz to, co chcesz czuć, a nie to, co ma jakikolwiek związek z prawdą. To znaczy przez chwilę najwyraźniej wiedziałaś, co powinnaś zrobić, bo przecież inaczej nie zadzwoniłabyś do tego nadkomisarza z Yorkshire. - To był tylko... akt zemsty. Byłam niepoczytalna, zrozpaczona, zupełnie... zdesperowana. Phillip miał... ja po raz pierwszy naprawdę zlękłam się Phillipa i... Ugryzła się w język. - To - powiedziała Lucy - był prawdopodobnie ten jedyny raz, kiedy okazałaś wobec tego mężczyzny jakieś sensowne uczucie.
- Mógł mnie zabić. Po co morderca, szaleniec, miałby zadowalać się obcięciem komuś włosów, skoro mógłby mu te nożyce... wbić prosto w serce? 424 - Nawet szaleńcy - poprawiła ją Lucy, chociaż do tej pory wcale nie czuła się specjalistką od ludzi tego rodzaju - nie chodzą całymi dniami kompletnie ześwirowani. Wyłącznie w pewnych momentach dają upust swojej agresji. I to najwyraźniej zdarzyło się w... jak nazywa się ta miejscowość?... w Stanbury. Poza tym zachowują się całkiem normalnie. Chociaż - dodała - Phillip Bowen, jeśli chcesz znać moje zdanie, nigdy nie sprawiał wrażenia człowieka normalnego. Jakkolwiek jednak było, tamtego wieczoru miał widocznie świadomość, że jeśli popełni kolejną zbrodnię, jeszcze tylko pogorszy swoją sytuację. Ale jego bezmierna wściekłość na ciebie musiała gdzieś znaleźć ujście. I znalazła je w akcie obcięcia ci włosów. To już samo w sobie jest dość chore. Podobnie zresztą jak zbieranie artykułów o Kevinie McGovanie i cała ta idiotyczna historia z jego rzekomym ojcem. Wszystko w tym facecie... jest jakieś... niesamowite. Każdy ci to powie... - Nigdy go nie lubiłaś. - Ponieważ nie mogłam patrzeć na to, jak on cię traktuje. Geraldine wyglądała nieruchomo przez okno. Przypominała zmarznięte, wyskubane kurczątko. Lucy, która bardzo rzadko czuła przypływy wzruszenia, zauważyła, że z trudem opiera się pokusie, by wziąć Geraldine w ramiona i ukołysać ją. Oczywiście opanowała się, ale czuła się
okropnie. Geraldine zapewne również. - Lucy, nie wiem, co dalej zrobić ze swoim życiem. Czuję się tak, jakby... jakby wszystko się skończyło. Nie ma przyszłości ani nadziei. Tak bardzo żałuję tego, co zrobiłam... - Ukryła twarz w dłoniach. - Nie powinnam była palić tych jego papierów. Niezależnie od tego, co myślę o obsesji Phillipa na punkcie Kevina McGowana, nie powinnam się wtrącać. To była tylko i wyłącznie jego sprawa. W gruncie rzeczy zrobiłam to samo co później on. On obciął mi włosy, a ja zniszczyłam coś, do czego on był przywiązany całym sercem. Ale to ja zaczęłam. Ja pierwsza przekroczyłam granicę. - No wiesz, tych dwóch spraw w ogóle nie da się ze sobą porównać! 425 - Da się, Lucy, da! - Geraldine podniosła wzrok. - Ja widziałam jego wzrok, kiedy pojął, co zrobiłam. Dotknęłam najintymniejszej sprawy w jego życiu. To była najgorsza z możliwych ingerencji. Wszystko w ten sposób zniszczyłam. Lucy już miała na końcu języka, że przecież między Geraldine a Phillipem nie było nic, co można by zniszczyć, ale zmilczała to. Co da prawienie kazań głuchemu? - A potem jeszcze poszłam na policję! Nie, on mi tego nigdy, nigdy nie wybaczy... - Wszystko od nowa, pomyślała zmęczona Lucy. W kółko i w kółko. -Wi e m, że on j est ni ewi nny. śe nie ma nic wspólnego z tą potworną zbrodnią. Ale teraz go złapią i po tej historii z alibi będzie dla nich jasne, że to on jest mordercą i...
- Wytoczą mu proces. śyjemy w państwie prawa. Jeśli Phillip jest niewinny, w co nie wierzę, zostanie to dowiedzione, w związku z czym nie ma powodu do obaw. - Lucy, już nieraz skazywano ludzi wyłącznie na podstawie poszlak, a to, że są niewinni, okazywało się dopiero wiele lat albo dziesięcioleci później. Jak możesz jeszcze wierzyć w nieomylność sądów? - Jeśli jest niewinny, po co było mu to wymyślne alibi? Dlaczego teraz uciekł? Nie, Geraldine, przestań, nie pozwól sobie wiecznie mydlić oczu. I to pod każdym względem. Phillip Bowen nigdy cię nie kochał. Nigdy nie myślał o wspólnej przyszłości z tobą. Aby wyrazić to jasno: zawsze miał cię w dupi e ! Rozumiesz? Lucy wstała. Była podekscytowana, wściekła i w ogóle straciła na wszystko ochotę. Geraldine była najwspanialszym koniem w jej stajni i Lucy przez ileś lat musiała się przyglądać, jak ta dziewczyna z powodu beznadziejnej miłości do tego nicponia pozwala się wykorzystywać. Ile to już razy Geraldine - bo była zapłakana - odwoływała różne ważne, umówione wcześniej spotkania z bardzo wpływowymi facetami, którzy mogli okazać się istotni dla rozwoju jej kariery, aby po raz kolejny siedzieć wieczorem i marznąć w niewartej wzmianki, żałosnej klitce Phillipa Bowena w nadziei, że ten rzuci jej jedno czy drugie miłe słowo. Lucy miała tego dość, serdecznie dość. Poza tym bolało ją jako kobietę, że inna kobieta pozwala tak się poniżać mężczyźnie. 426 - Dobrze się stało, że wykręciłaś się z tego nieprawdopodobnego
numeru z alibi. Postąpiłaś absolutnie słuszne. Tylko jedna rzecz mnie w tym martwi... Zrobiła krótką pauzę i zastanowiła się, czy powinna powiedzieć Geraldine o swoich obawach. Myślała o tym przez cały wczorajszy dzień. Widząc, w jak opłakanym stanie jest Geraldine, nie chciała jej jeszcze bardziej niepokoić, z drugiej strony jednak może nawet ma obowiązek ostrzec przyjaciółkę... Geraldine spojrzała na nią. - Lucy, o co chodzi? - Wiem, że jak najdalej odsuwasz od siebie tę myśl, ale załóżmy, tylko załóżmy, że on to zrobił... - Co? - ...zamordował. śe popełnił te okrutne, krwawe zbrodnie na pięciorgu ludziach... Jeżeli pójdą na jego konto... a ty przecież nie masz najmniejszego dowodu na to, że tak nie było... to jest to niezwykle niebezpieczny facet. Szaleniec, który wpadł w furię. Coś jak bomba z opóźnionym zapłonem, która właśnie zaczęła tykać. - Nie rozumiem, do czego zmierzasz? Lucy spojrzała na nią bardzo poważnie. - Może lepiej nie otwieraj drzwi, jak ktoś będzie dzwonił. Zamykaj na noc okna i drzwi od tarasu nawet przy pięknej pogodzie. Wychodź z domu wyłącznie w dzień i najlepiej tylko w moim towarzystwie. Nie powinnaś ryzykować, póki go nie złapią. - Chyba nie myślisz...
- Mówię tylko, żebyś nie ryzykowała. Może on jest bardziej żądny zemsty, niż ci się wydaje? Może znowu straci nad sobą kontrolę? Nie chciałabym... po prostu nie chcę, żeby ci się coś stało, rozumiesz? Obiecujesz, że będziesz rozsądna? - Lucy, myślę, że ty... - Obiecaj mi! Geraldine opadła na poduszki leżące na kanapie. Guziczki brudnej pogniecionej koszuli nocnej rozpięły się nad brzuchem dziewczyny. Lucy ujrzała spore zagłębienie między ostrymi kośćmi biodrowymi i tak wysoko 427 sklepione żebra, jakby chciały przewiercić jej cienką skórę. Jaka ona jest wymizerowana, pomyślała. - Obiecuję ci - rzekła Geraldine bezbarwnie. Równie dobrze mogła przyrzec, że zjedzie na sankach z Kilimandżaro - byłoby to tyle samo warte.
3
Wiele zdjęć ukazywało Elenę jako nadzwyczaj piękną kobietę: typową czarnowłosą i ciemnooką Hiszpankę, pełną temperamentu i żywotną. Podczas krótkich spotkań, do których od czasu do czasu między nimi
dochodziło, Jessica zauważała jednak, że w życiu codziennym Elena coraz mniej przypomina siebie z dawnych zdjęć: wydawało się, że przekwita, traci siłę emanacji, maleje, staje się drobniejsza i ma więcej zmarszczek. Nigdy jeszcze nie wyglądała aż tak źle jak tego wieczoru. Naprawdę się zestarzała, pomyślała Jessica, otwierając jej drzwi. - Biorę udział w szkoleniu - powiedziała Elena przez telefon - dlatego wyszłam z domu bardzo wcześnie rano, chociaż jest sobota. Wróciłam o pół do szóstej po południu. Ale Ricardy już nie było. - Może jest u przyjaciółki albo... - Od chwili powrotu z ferii nie wychodziła z domu - przerwała jej Elena. - A takiej przyjaciółki od serca właściwie nie ma. Dzwoniłam do kilku dziewcząt, z którymi wcześniej utrzymywała kontakt, również do dziewcząt z drużyny siatkarskiej. śadna jej nie widziała ani z nią nie rozmawiała. - Mimo to nie myślałabym od razu o najgorszym. Ja... Elena ponownie jej przerwała. - Nie ma torby podróżnej, kilku T-shirtów, dżinsów i bielizny z jej szafy. Poza tym... zabrała pieniądze z kasetki znajdującej się w moim biurku. 428 - O... - wyrwało się Jessice. Głos Eleny brzmiał słabo. Była najwyraźniej załamana. - Nie zawracałabym pani głowy, Jessico, proszę mi wierzyć, gdy-
bym nie była zupełnie zdesperowana. - Niestety, Ricarda nigdy nie zaakceptowała mnie jako nowej żony u boku jej ojca - powiedziała Jessica - i dlatego nie zwierzała mi się nawet z najbłahszych spraw. Obawiam się, że nie będę umiała pani pomóc. - Jest jeszcze coś - powiedziała Elena po kilku sekundach milczenia. - Zostawiła swój dziennik. W normalnej sytuacji nigdy nie przekroczyłabym tej granicy, ale tak... - Przeczytała go pani? - Jessico, ona z pewnością jest chora, poważnie chora! To, co przeczytałam, wstrząsnęło mną do głębi. Czy miałaby pani... to znaczy, czy mogłabym do pani przyjść? Muszę z panią o tym porozmawiać. Boję się, Jessico. Jeszcze nigdy nie bałam się tak bardzo o swoją córkę. Siedziały na tarasie, gdyż wieczór był bardzo ciepły i wcale nie zapowiadało się na ochłodzenie. Na dworze było znacznie przyjemniej niż w domu. Jessica przyniosła białe wino i dwa kieliszki, posmarowała kromki bagietki pastą z oliwek i postawiła wszystko na stole, ale Elena nawet nie ruszyła jedzenia. Popijała tylko co chwila wino i od czasu do czasu marszczyła czoło, jakby broniła się przed nadchodzącym bólem głowy. Miała na sobie elegancki jasny kostium, który jednak sprawiał wrażenie nieco przepoconego i pogniecionego. Najwyraźniej od chwili powrotu do domu po męczącym dniu nie wykąpała się ani nie przebrała. Jej ciężkie czarne włosy, teraz już mocno poprzetykane siwizną - wydawały się wilgotne na karku. Ogród był pełen cieni, letnich zapachów i pierwszych szmerów, ja-
kie zawsze daje się słyszeć tylko w nocy. Barney leżał w trawie, z zapamiętaniem gryząc dużą gałąź, którą znalazł na spacerze i którą, dysząc z wysiłku, przytaszczył w swój rejon. Wszystko było takie jak zawsze, 429 może nawet panowały osobliwy spokój i sielanka, a mimo to w Jessice wszystko odmieniło się w chwili, gdy Elena przekroczyła próg domu. Elena zachowywała się powściągliwie, jak gość, a jednak przeszła przez przedpokój i salon na taras w sposób, który zdradzał, że świetnie się tu orientuje. W czym to się uwidacznia? zastanawiała się Jessica, która nie wzięła pod uwagę, że przecież Elena mieszkała tutaj przez wiele lat. Czy w niezdecydowaniu, które okazują inni goście, zanim wejdą do nieznanego wnętrza? Czy w niedostatecznym zainteresowaniu, z jakim Elena się rozgląda? A może jest to taktowna powściągliwość? Albo tylko kwestia tego, że ja wi e m, iż ona tutaj mieszkała? I że nagle widzę ją przed sobą w tych czterech ścianach, pośród tych mebli, na tle zasłon? Może to jakaś niezwykła koherencja? Ona pasuje do tego otoczenia, a ono do niej. I naraz, w jednym momencie, udzieliła sobie odpowiedzi na pytanie, które od powrotu z Anglii zaprzątało ją raz po raz, a udzieliła jej sobie z taką oczywistością, że później w ogóle nie rozumiała, jak kiedykolwiek mogła mieć co do tego wątpliwości: na pewno tu nie zostanie. Nigdy się tu nie poczuła jak u siebie w domu i w przyszłości na pewno nic się w tym względzie nie zmieni. To jest dom Alexandra, Eleny i Ricardy. A nie jej i jej dziecka.
Bolesna była tylko świadomość, że nie zdążyła stworzyć wraz z Alexandrem nowego ogniska domowego i że nic jej po nim nie zostanie. Błąd, który popełniła, był jednym z błędów, jakie z pewnością popełnia wielu ludzi. Tyle, że w jej wypadku nie zdążyła go naprawić przed śmiercią Alexandra. Zdar za si ę. T yl ko dl acze go musi ał o si ę t o zda r zyć wł a ś n i e mn i e ? Jessica starała się skupić na Elenie opowiadającej o Ricardzie. Jak dziewczynka zmieniła się od chwili tego wydarzenia, i że albo jest cyniczna i bezwzględna, albo zupełnie pogrążona w sobie i żyje jakby w innym świecie. śe odmówiła powrotu do szkoły i do klubu siatkarskiego. 430 śe w ogóle przestała się ubierać i wychodzić z domu. - Oczywiście wiedziałam, że Ricarda koniecznie musi rozpocząć psychoterapię - powiedziała Elena - ale ona broniła się przed tym rękami i nogami. Czy mogłam zmusić prawie szesnastoletnią dziewczynę do tego, żeby poszła do lekarza i pozwoliła sobie pomóc? Ona tego po prostu nie chciała. Ale może powinnam wywrzeć na nią większą presję? - Nie wiem, czy to by coś dało - powiedziała Jessica. - My wszyscy, każde z nas na własny użytek, musimy znaleźć swój sposób na uporanie się z tą tragedią. W każdym wypadku będzie to trwało dość długo. W przypadku Ricardy może najdłużej, bo jest w trudnym wieku. - Nigdy nie zaakceptowała naszego rozwodu - powiedziała Elena. Ubóstwiała ojca. Widywanie się z nim tylko w weekendy było dla niej
chyba czymś strasznym. A potem jeszcze... Urwała, ale Jessica domyśliła się, co Elena chciała powiedzieć. - ...a potem jeszcze ślub ze mną - dokończyła. - To zabiło w niej ostatnią nadzieję. - Tak - przyznała Elena - tak z pewnością było. Jej dłonie drżały lekko, gdy otwierała torebkę, żeby wyciągnąć gruby zielony zeszyt. Jessica znała go bardzo dobrze. Dziennik Ricardy. Oczami wyobraźni ujrzała go ponownie w rękach Patricii, usłyszała chłodny głos przyjaciółki - przyjaciółki? - którym ta odczytywała fragmenty dziennika. Tamten wieczór stanął jej nagle tak wyraźnie przed oczami, że pod wpływem wspomnienia westchnęła z przerażeniem. Elena źle zinterpretowała jej reakcję. - Wiem - powiedziała szybko - nie powinnam była tego zrobić. Proszę mi wierzyć, w normalnych warunkach ten dziennik byłby dla mnie absolutnym tabu. Ponieważ jednak nie wiedziałam, co począć, i tak bardzo się martwiłam... - Rozumiem - powiedziała Jessica - przypuszczalnie postąpiłabym tak samo. 431 Elena z pobladłą twarzą wpatrywała się w zeszyt. - A teraz żałuję, że w ogóle zajrzałam do środka – powiedziała cicho. - Boże... tam są opisane takie straszne rzeczy. Pełne gniewu i nienawiści. Okrutne fantazje... To miałam na myśli, mówiąc wcześniej, że Ricarda jest chora. To... to nie jest normalne...
Jessica wstała. Znając kilka fragmentów tego dziennika, wiedziała, o czym Elena mówi. Miała też nadzieję, że wyraz jej twarzy nie zdradza, iż wie więcej, niż chciałaby przyznać. Intuicja podpowiedziała Jessice, że lepiej będzie, jeśli nie wspomni o wieczorze w Stanbury House. Była prawie pewna, że Ricarda nic nie opowiedziała matce. Gdyby więc teraz Elena dowiedziała się o wszystkim, jej groza i przerażenie jeszcze tylko by się wzmogły. Stała za swoim krzesłem. - Nie znam tych zapisków - powiedziała - ale jestem zdania, że w żadnym razie nie należy przywiązywać nadmiernej wagi do takich rzeczy. Kiedy ja byłam w wieku Ricardy, nieraz również prawie wybuchałam, straszną agresją wobec rodziców. Gdybym wtedy prowadziła dziennik, z pewnością byłby pewien wściekłych tyrad. To normalne. - Ale ona życzy wszystkim śmierci - powiedziała Elena - wszystkim, którzy mieszkali w Stanbury House. Wyobraża sobie, jakby to było ich zastrzelić i... i widzieć, jak po kolei padają na ziemię. To... jest straszne. - To jest straszne, ponieważ te wszystkie morderstwa zostały później rzeczywiście popełnione. W ten sposób wizje Ricardy bardzo zbliżyły się do rzeczywistości. Gdyby się nic nie stało, tego rodzaju fantazje odbieralibyśmy jako znacznie bardziej niewinne. Jestem tego pewna. - Ten Keith Mallory - powiedziała Elena - jej chłopak... zna go pani? - Nie. Leon rozmawiał z nim przez chwilę, zaraz po tej tragedii. Mówił, że to sympatyczny młodzieniec. Na pewno nie jest to niewłaściwy chłopiec dla młodej dziewczyny. - Nie wiem... Ten związek jest znacznie głębszy, niż myślałam.
Oboje próbowali wyjechać do Londynu i zacząć tam nowe życie... 432 Zawrócili tylko dlatego, że ojciec Keitha dostał nagle udaru mózgu i stracił zdolność do pracy. Wydaje się jednak, że Ricarda powzięła mocne postanowienie spędzenia życia z tym Keithem. W każdym razie ciągle o tym pisze. W czerwcu, po ukończeniu szesnastu lat, zamierzała do niego pojechać i zostać z nim. - Ale wobec tego - powiedziała Jessica z ulgą - nie musi pani łamać sobie głowy nad tym, gdzie jest Ricarda. Nie wytrzymała dłużej i przyspieszyła swój wyjazd. Najprawdopodobniej jest teraz w drodze do Anglii. Albo już tam dotarła. Elena powoli skinęła głową. - Miałam nadzieję... ale ponieważ mnie również nie przychodzi do głowy nikt inny, u kogo mogłaby się zatrzymać, muszę chyba przyjąć, że istotnie pojechała do tego... tego Keitha. Jessica zauważyła, że całe ciało Eleny zaczęło się rozluźniać. Wyobrażenie, że piętnastoletnia córka jest w drodze do Anglii, do młodego mężczyzny, u którego zdecydowała się zamieszkać, nie jest z pewnością niczym przyjemnym dla matki. Z drugiej strony istnieją przecież gorsze i bardziej niebezpieczne sytuacje, w których mogłaby się znaleźć taka ciężko zaburzona psychicznie dziewczyna jak Ricarda. Nie znając Keitha ani szczegółów dotyczących tego związku, Jessica czuła jednak instynktownie, że Ricarda jest w dobrych rękach. - Może Keith jest właśnie tą terapią, której teraz potrzebuje Ricarda
- powiedziała. - Przebywanie z nim, praca na jego farmie, to zupełnie inne życie... Po tym wszystkim, co się stało, Ricarda nie może chyba jakby nigdy nic wrócić do szkoły ani do klubu sportowego. Kontynuowanie życia sprzed ferii wielkanocnych jest niemożliwe. śadne z nas zresztą tego nie umie. Ricarda wyjeżdża więc, szuka uzdrowienia. To nie wygląda najgorzej. - Ale z tym Keithem chciała zostać już wcześniej. - Bo już wcześniej nie czuła się dobrze. Sama pani przed chwilą powiedziała, że Ricarda nie potrafiła przeboleć państwa rozwodu. Ona już dawno straciła w życiu równowagę i teraz szuka drogi, która pozwoli się jej na powrót odnaleźć. To w każdym razie lepsze, niż gdyby miała całymi dniami leżeć w łóżku! 433 - Ale niech pani posłucha! - Elena na chwilę wyprostowała się i wyprężona usiadła na krześle. Ledwie w jej oczach i na twarzy pojawiło się z powrotem nieco życia, odzyskała również odrobinę dawnej witalności. - Moja córka ma piętnaście lat. Dobrze, za kilka tygodni będzie miała szesnaście, ale to niczego nie zmienia! Nie ukończyła szkoły i nie ma najmniejszego pojęcia o swojej zawodowej przyszłości. Ponadto jest w ciężkiej traumie i na pewno nie posiada zdolności rozpoznania i rozważenia konsekwencji kroków, które zamierza podjąć. Ucieka do mężczyzny, którego nie zna ani jej matka... ani macocha, co znaczy, że nie potrafią go również ocenić. Wszystko, co wiem o tym młodzieńcu - a i to tylko z tego dziennika - to, że bez skrupułów chciał namówić niedojrzałą
dziewczynę do wspólnej ucieczki do Londynu, aby tam z nią jakoś żyć. Przecież nie mogę się bezczynnie przyglądać i czekać, żeby Ricarda na koniec wyszła za tego człowieka za mąż, a potem koczowała z nim gdzieś na samotnej farmie owiec w północnej Anglii! Zmarnuje sobie całą przyszłość, wszystkie szanse i możliwości! - Może zostanie u niego tylko przez jakiś czas, póki jej dusza nie ozdrowieje. Straci rok w szkole, to prawda, ale straciłaby go również, gdyby dzień w dzień leżała w łóżku i nie wychodziła z domu. Ricarda robi to, co - jak czuje - jest w danym momencie dla niej najlepsze. - To poczucie może być mylące, a ja nie chciałabym niczego ryzykować. Kiedy się jest matką, ponosi się ogromną odpowiedzialność. Zrozumie mnie pani dopiero wtedy, gdy pani sama... gdy pani dziecko przyjdzie na świat. Jessica spojrzała na nią ze zdumieniem. Elena wskazała na leżący na jej kolanach dziennik Ricardy. - O dziecku wiem z zapisków Ricardy. Informacja o mającym narodzić się maleństwie bardzo mocno ją dotknęła. - Sama pani rozumie - powiedziała Jessica - że nie mogłam uzależniać pragnienia posiadania dziecka od reakcji Ricardy. Elena potaknęła skinieniem głowy. 434 - Nie chciałam, żeby to zabrzmiało jak wyrzut. Naprawdę nie. Wręcz przeciwnie, ja... chciałam pani powiedzieć... pragnę wyrazić swoje współczucie. Musi być potwornie trudno czekać w samotności na naro-
dziny dziecka. Podziwiam, z jaką silą i opanowaniem znosi pani to wszystko. - Dziękuję - odparła Jessica. Jakby słowa Eleny stały się dla niej już zbyt intymne, zbyt osobiste, nagle zaległo między kobietami kłopotliwe milczenie. Obie zawsze unikały wszelkiej poufałości, a teraz nagle bardzo poruszyła je bliskość, która zrodziła się między nimi w jednej chwili. Jessica pierwsza wzięła się w garść. - Eleno, mam dla pani propozycję. Jutro lecę do Anglii. Do Stanbury. Zabukowałam już lot, rano muszę jeszcze spakować parę rzeczy. Ja... - Po co...? - Wyjaśnię to pani później. W każdym razie mogłabym zająć się Ricardą. Mogłabym sprawdzić, czy ona rzeczywiście jest u Keitha. Może nawet uda mi się z nią porozmawiać. Przynajmniej wiedziałybyśmy wtedy, na czym stoimy. - Nie uważa pani, że jako matka powinnam sama do niej pojechać? - Oczywiście, wybór należy do pani. Wydaje się jednak, że w tej chwili nie macie najlepszego kontaktu. I że w całej tej sprawie zachowuje się pani nazbyt emocjonalnie. Może zacznie jej pani czynić wyrzuty, wywierać na nią presję. - Jessica urwała. - Eleno, w żadnym razie nie chcę pani z tego wykluczać - powiedziała po chwili ostrożnie - ale ja i tak muszę jechać do Yorkshire, a mogę działać bardziej racjonalnie. To naturalnie tylko propozycja. Mina Eleny zdradzała, że kobieta zastanawia się nerwowo i rozważa
wszystkie za i przeciw. - Ma pani rację - powiedziała wreszcie - będzie lepiej, jeśli pani sama zorientuje się, co się z nią dzieje. Jeśli rzeczywiście może to pani dla mnie zrobić... 435 - Oczywiście. Mam tylko jedną prośbę: Czy mogłabym zostawić u pani mojego psa?
4
Nie było jeszcze wcale tak późno - dopiero po pół do jedenastej wieczorem - ale Ricarda czuła się straszliwie zmęczona. Potwornie wyczerpana i mimo ciepła na dworze zziębnięta i przemarznięta. Jesteś już długo w podróży, powiedziała sobie, nic dziwnego, że nie dajesz rady. Była głodna, ale nie miała wiele pieniędzy. A to co jej jeszcze zostało, musiało wystarczyć na bilet do Leeds lub Bradford. A później potrzebowała jeszcze trochę na autobus do Stanbury. Może zresztą będzie musiała jechać kilkoma autobusami, przesiadać się parę razy, nie miała pojęcia. Jeszcze nigdy nie jechała tam z takimi komplikacjami. Mimo to była szczęśliwa. No, może nie całkiem szczęśliwa, ale czu-
ła pierwsze oznaki ulgi, że udało się jej powziąć decyzję. śe wreszcie znów jest w ruchu. I że wybrała własną drogę. Na końcu tej drogi będzie stał Keith. Rano próbowała jeszcze dodzwonić się do niego, ale nikt nie podnosił słuchawki. Później stwierdziła, że bateria w jej telefonie komórkowym prawie się wyczerpała, a nie było już czasu na doładowanie. Próbowała jeszcze raz z drogi, z Frankfurtu, gdy siedziała na lotnisku, ale już w chwili, gdy telefon dzwonił tam po drugiej stronie w Anglii, komórka Ricardy się rozładowała. Po wylądowaniu na londyńskim lotnisku Stansted Ricarda usiłowała znaleźć jakąś budkę telefoniczną, znalazła jednak tylko taką, do której trzeba było mieć kartę. A teraz, na Victoria Station, poniechała już wszelkich prób. I tak jest już bardzo późno, a farmerzy chodzą wcześnie spać, ona zaś nie chce w swojej nowej rodzinie od razu dać się poznać jako ktoś, kto wyrywa wszystkich w nocy ze snu. Między nią a Keithem wszystko jest 436 jasne. Przyjeżdża wprawdzie trochę wcześniej, niż on się jej spodziewa, ale co to za różnica, te dwa tygodnie w tę czy we w tę? Ona stanie w drzwiach, a on weźmie ją w ramiona i zaczną wspólne życie. Nie chce planować dalszej przyszłości. W innym czasie najprawdopodobniej zafascynowałaby ją wspaniała wiktoriańska kulisa Victoria Station - kolumny, wysoko sklepiony dach, kolorowe kamienie mozaiki na ścianach, ale tego wieczoru Ricarda była zanadto zmęczona, żeby chłonąć piękno tych obrazów. Podróż była dla niej przede wszystkim kwestią pieniędzy. Zaoszczędzone wcześniej dwieście
funtów zostało, po przerwanej podróży do Londynu, w samochodzie Keitha, a chociaż Ricarda była pewna, że on ich nie ruszył, to jednak nie oddał ich jej ani nie odesłał. Była zmuszona pożyczyć pieniądze od Eleny świadomie nazwała to pożyczką, chciała jej bowiem oddać zabraną kwotę - postanowiła jednak wziąć z biurka matki jak najmniej pieniędzy. Najtańszy samolot leciał z Frankfurtu na lotnisko Londyn-Stansted, zabukowała więc ten lot, co jednak oznaczało, że ledwie Elena wyszła rano z domu do pracy, musiała rozpocząć odyseję autobusami i pociągami, aby na czas przybyć do Frankfurtu. Pociąg InterCity był strasznie przepełniony, prawie całą podróż Ricarda spędziła w korytarzu, siedząc na plecaku. Lot do Londynu był opóźniony. Wyczekiwała więc całą wieczność na lotnisku we Frankfurcie, złoszcząc się, że nie pomyślała o przygotowaniu sobie kanapek na drogę. Była piekielnie głodna, ale nie miała odwagi sięgnąć po pieniądze. Aby nie ulec pokusie, już na lotnisku zamieniła je na funty angielskie, tak że teraz, w Niemczech, nie mogła nic za nie kupić. Przynajmniej w samolocie podano kanapkę, brejowatą sałatkę ziemniaczaną, a na deser kilka suchych herbatników. Wszystko to Richarda pochłonęła z wilczym apetytem. Do tego wypiła kawę, a potem tak często zamawiała wodę mineralną, że stewardesa zaczęła się irytować. Ricardzie było wszystko jedno. W końcu jakoś musiała przetrwać tę podróż. Ponieważ w ogóle nie orientowała się w Londynie, podróż na Victoria Station była pełna przygód, bo korzystając z metra, kilkakrotnie lądowała 437
w absolutnie niedorzecznych okolicach, po czym zatrwożona i zdenerwowana musiała raz po raz zawracać. Czystym przypadkiem było, że wreszcie dotarła tam, dokąd chciała dotrzeć. Po nieskończenie długim studiowaniu wielu rozkładów jazdy, od których już mąciło się jej w głowie, pojęła wreszcie, że pociąg do Forster Square Station w Bradford odjedzie dopiero nazajutrz rano, nie pozostaje jej więc nic innego, jak spędzić noc na ławce. Wydawało się, że najbezpieczniej będzie zostać na terenie dworca, musi tylko uważać, aby nie wpaść w ręce policji. Gdyby zidentyfikowano ją jako piętnastoletnią uciekinierkę, zmarnowałaby szansę dotarcia do Keitha. Znalazła miejsce na samym końcu peronu - ławkę na pół ukrytą za filarem. Ktoś musiałby przeprowadzać tu całkiem celową kontrolę, żeby ją odkryć. Chociaż temperatura mimo późnej pory prawie wcale nie spadła, Ricarda nadał czuła się przemarznięta, co oczywiście składała na karb przemęczenia i głodu, który aż skręcał jej kiszki. Wyciągnęła z plecaka ciepły sweter, włożyła go przez głowę, a na to naciągnęła kurtkę dżinsową. I wtuliła się w kąt. Oczy paliły ją ze zmęczenia, ale serce biło szybko i gwałtownie, nie pozwalając zasnąć. W najlepszym razie uda się jej może zapaść w drzemkę, chociaż z pewnością zachowa stan najwyższej czujności. Jak zwierzę, pomyślała, dzikie zwierzę, które w każdej chwili może spodziewać się wrogów. Ale przebyła już szmat drogi. Jest blisko niego. Jest w Anglii.
5
...i nagle ujrzałam obraz... a na tym obrazie byłam ja z pistoletem i strzelałam w te twarze, a ich oczy były bardzo szeroko rozwarte i krew tryskała im z ust. Chcę ich zobaczyć chorych i wykończonych. A najlepiej MARTWYCH. Kiedy leżałam w łóżku, dostałam gorączki. Ciągle miałam przed oczami obrazy. Taty. Przede wszystkim taty. Tata z poderżniętym gardłem. Cały zakrwawiony... wszędzie leżały trupy... 438 Chciałam powiedzieć mamie, że J. ma małego potworka w brzuchu, którego wy dębiła od taty... te obrazy krwi, które również widziałam w gorączce. Pośrodku tej całej krwi jest J. Nieżywa. Ma poderżnięte gardło, a w śmiertelnej walce potworek wyślizguje się jej spomiędzy nóg, taka oślizgła kupka komórek, w której wcale nie można rozpoznać dziecka... Jessica stała w łazience, wpatrując się w lustro. Miała trupio bladą woskową twarz. Nogi jej drżały, a pozycję stojącą udało się jej zachować tylko dlatego, że przytrzymywała się umywalki. Ścisnęła uda, jakby w ten sposób mogła zatrzymać w sobie dziecko. Wymiotowała, przez kilka
minut, raz za razem, wykrztuszając z ust brązowawe soki żółciowe. Chwytała powietrze, a jedną ręką uciskała brzuch, podtrzymując go bezradnie, gdyż wstrząsały nią tak silne torsje, że myślała, iż nic, absolutnie nic, nawet nienarodzone dziecko nie zostanie w jej brzuchu, ponieważ ciało w powodującym nudności przerażeniu chciało pozbyć się wszystkiego, co kiedykolwiek w siebie wchłonęło. Przez cały czas rozbrzmiewał w głowie Jessiki głos Eleny, trwożliwy, zalękniony głos, który wcale nie pasował do tej pięknej, dumnej kobiety, kiedy odczytywała fragmenty dziennika córki, z ociąganiem i niepewnością, zupełnie wytrącona z równowagi znajdującymi się w nim opisami. Jej dychawiczny szept: - Jessico, tak się boję, że o n a to zrobiła. Taki przeraźliwy strach mnie ogarnia. Jej słowa wymawiane półgłosem: - Jessico, czy pani myśli, że to możliwe? Przeczytałam takie rzeczy, że wydaje mi się, że Ricarda jest chora. Ona na pewno jest chora! Jej pytanie, prawie bezgłośne: - Wie pani może, czy ona ma alibi na czas tej zbrodni? Gdzie ona była? G d z i e ona był a, J essi co? A potem, aby zabrzmieć przekonująco - albo zostać przekonaną o czymś wręcz odwrotnym - odczytywanie zapisków Ricardy. Całkiem określonych fragmentów. Tak ciche, jakby za każdym krzakiem, w każdym 439 cieniu czyhał ktoś, kto nie powinien słyszeć, że ona podejrzewa własne dziecko o potworną zbrodnię.
...a w śmiertelnej walce potworek wyślizguje się jej spomiędzy nóg, taka oślizgła kupka komórek, w której wcale nie można rozpoznać dziecka... Torsje pojawiły się tak nagle, jakby ktoś uruchomił jakąś dźwignię. Jakby ktoś przekręcił kontakt, który ni stąd, ni zowąd, w jednej chwili, oświetlił pokój. Jessica zerwała się. Taras, ogród, dom zawirowały jej w oczach. Widziała Elenę jak przez mgłę, a jej głos dochodził do niej niczym przez ścianę z waty, nie rozumiała jednak, co ten głos mówi. Później nie umiała wyjaśnić nikomu, nawet samej sobie, w jaki sposób znalazła drogę do łazienki, gdyż wszystkie ściany waliły się na nią, a podłoga falowała. A potem Jessica zwymiotowała, zwymiotowała swoje przerażenie, niechęć, lęk, grozę i pomyślała, że już nigdy nie przestanie i może nawet nie będzie chciała przestać. Wymiotowała i przysięgała sobie, że obroni swoje dziecko, że przeniesie je przez ten cały obłęd i ochroni. Niech sobie wszyscy ci wariaci wokół niej, te chore, perwersyjne, zaburzone typy robią, co chcą, ale ona ochroni przed nimi swoje dziecko i umieści w bezpiecznym miejscu. Powiedziała to również do bladej, przypominającej trupią, twarzy w lustrze, aż wreszcie ta twarz uśmiechnęła się nieśmiało, a Jessica zrozumiała, że jeszcze żyje. Głos Eleny nadal był tak cichy, że Jessica musiała się bardzo wysilać, aby ją rozumieć. Było prawie tak, jakby Elena mówiła sama do siebie, a nie do swojej rozmówczyni. Niekiedy nocne odgłosy dobiegające z ogrodu - szelest, cykanie, westchnienie - brzmiały głośniej od słów,
wówczas Jessica pochylała się do przodu, aby uchwycić to, co inaczej przemknęłoby. - Alexander nigdy nie przebolał historii z Markiem. Dwaj pozostali, Tim i Leon, zapewne również nie, ale im udawało się z tym jakoś lepiej żyć. Alexander miewał nocne koszmary, straszne koszmary, które napędzały mu takiego stracha, że czasem w ogóle nie miał odwagi zasnąć. 440 Albo łykał bardzo silne środki nasenne, które tak go otępiały, że spał bez snów. Za to nazajutrz rano ledwo się podnosił. Przez długi czas nie miałam pojęcia, co się z nim dzieje. Zaczęłam się bać tych nocnych ataków tak samo jak on. Nalegałam na niego coraz bardziej, żeby zasięgnął porady lekarza, ale on się gwałtownie wzbraniał. I wreszcie pewnej nocy opowiedział mi wszystko. Nie wiedział, co ze sobą począć, płakał jak dziecko. I powiedział, że od tej pory, od tamtej nocy, właściwie nie chciał żyć. Myślę, że to wykańczało wszystkich trzech. Tim i Leon mogli sobie jeszcze wmawiać, że nie wezwali pomocy ze względu na Alexandra, ale obaj nie byli głupi. W gruncie rzeczy bardzo dobrze wiedzieli, że wykluczenie ze szkoły i związany z tym strach Alexandra przed ojcem nijak się mają do śmierci człowieka. Marc skonał w męczarniach. Nie było tu żadnego usprawiedliwienia. Początkowo, gdy wieść o zmarłym w szkole chłopcu wywołała niesłychane wzburzenie, ale dla całej trójki pozostała bez konsekwencji, może nawet poczuli ulgę. Czas jednak mija i relatywizuje różne wydarzenia, prawda? W pewnym momencie osiągnęli dojrza-
łość. Zdobyli maturę, rozpoczęli studia. Zdawali egzaminy, przeżywali miłostki, z czasem zaczęli myśleć o poważnych związkach. I wiedzieli, że gdyby wówczas, owej nocy, nie zachowaliby się jak tchórze, znaleźliby się dokładnie w tym samym punkcie. Zrobiliby maturę w innej szkole, studiowaliby, zdawali egzaminy, przeżywali miłostki, myśleli o poważnych związkach. Ale wtedy nie towarzyszyłby im cień zmarłego przyjaciela. Cień młodego człowieka, którego złożyli w ofierze. W imię jakiej idei? Raz po raz musieli uświadamiać sobie bezsens tej ofiary. Albowiem w relacjach Alexandra z ojcem nic się nie zmieniło przez to, że chłopak ukończył tę wspaniałą elitarną szkołę. Ojciec nadal nim pogardzał i coraz bardziej go ignorował. Poświęcili życie Marca, nie otrzymując nic w zamian. Każdy z nich, zgodnie z własną naturą, odmiennie poczynał sobie z tą traumą. Alexander, no cóż, jak już powiedziałam, miał koszmary senne, często zagłębiał się w sobie, był zamyślony. Niejednokrotnie melancholijny. Tim natomiast ciągle rozdziawiał tę swoją wielką gębę, chełpił 441 się fantastycznymi umiejętnościami psychoterapeutycznymi i tym, że zarabia mnóstwo pieniędzy. Bardzo lubił analizować innych, w subtelny sposób ich przy tym niszcząc. Prawdopodobnie czuł się wtedy większy i silniejszy. Już nie jak ów żałosny tchórz, którym był w tamtym momencie, dokładnie tak samo jak wszyscy pozostali. A Leon? Leon jest naprawdę przystojnym mężczyzną, na pewno zwróciła pani na to uwagę, podobnie jak ja, i oczywiście w łóżkach licz-
nych kobiet utwierdzał się w przekonaniu o swojej męskości. Również wtedy, gdy już od dawna był mężem Patricii. I również wtedy, gdy urodziły mu się dwie śliczne córeczki. Przelatywał wszystkie istoty płci żeńskiej, które tylko znalazły się na jego drodze. Ubóstwiały go jego referentki, z każdą miał romans. Skąd to wiem? Bo nie umiał trzymać języka za zębami i chwalił się swoimi podbojami. Zwierzał się Timowi. A Tim opowiadał to Evelin. Evelin natomiast mnie. Tacy byli ci nasi przyjaciele od serca: w ostatecznym rozrachunku jeden drugiego co chwilę zdradzał. Często zadawałam sobie pytanie, jak dalece ta zbrodnia z młodości, bo przecież można ten czyn nazwać zbrodnią, nie sądzi pani? przesądziła o niemożności utrzymywania z jednej strony bliskich więzów przyjacielskich, z drugiej zaś zachowywania wobec siebie pewnego dystansu. Chodzi mi o to, że wszyscy mamy dobrych przyjaciół, niekiedy jeszcze z czasów szkolnych. Wydaje mi się, że jeśli te przyjaźnie trwają przez wiele lat, ogromnie wzbogacają nasze życie. Bywają jednak okresy, kiedy bardziej zbliżamy się do jednych, a potem znów do innych naszych przyjaciół. Są też momenty, że idziemy własną drogą i w znacznie większym stopniu zajmujemy się rodziną bądź sprawami zawodowymi. Albo też pociągają nas wynikające stąd nowe znajomości. Ta trójka jednak, Alexander, Tim i Leon, ciągle się siebie kurczowo trzymała. Wspólne ferie. Wspólne wizyty w teatrze i operze. Kolacje. Wycieczki weekendowe. I bo ja wiem co jeszcze. Czy to pani nigdy nie denerwowało? Kiedy po raz kolejny wyruszaliśmy w drogę jako nierozłączna grupa, chciało mi się czasem krzyczeć. Nie odnosiłam wrażenia, że poślubiłam j ednego
442 mężczyznę. Poślubiłam trzech mężczyzn, na dodatek „z przyległościami”. Moja teoria jest taka, że z konieczności przykuło ich do siebie poczucie winy. śaden z tej trójki nie mógł nigdy zapomnieć tego, co się stało, a wspólnie było im to łatwiej znieść. Na zewnątrz, pośród tak zwanych normalnych ludzi, czuli się chyba niekiedy jak potwory. Kiedy jednak byli razem, owa straszliwa noc stawała się do pewnego stopnia normalna. Potwór wśród potworów nie czuje się zapewne potworem. Nie żyje wyłącznie w swoim świecie, odizolowany od reszty świata. Może się czuć jak część pewnego „my”. A czyż my wszyscy nie potrzebujemy ciągle poczucia wspólnoty? Jeden w mniejszym, drugi w większym stopniu? W każdym razie wydawało się, że poczucie własnej wartości Alexandra, Tima i Leona dosłownie od tego zależy. Może nawet prowadzili wciąż ze sobą rozmowy na ten temat, podczas których szukali dla siebie usprawiedliwień, wyjaśnień i poniekąd wciąż na nowo wzajemnie sobie wybaczali. Nie wiem tego na pewno, ale tak przypuszczam. Nietrudno to sobie wyobrazić. Od kogo bowiem mieliby otrzymać rozgrzeszenie, jeśli nie od samych siebie? Tyle że ono nigdy nie wystarczało na długo. Trzeba było udzielać go ciągle od nowa. Kiedy w ich życie wkroczyło Stanbury - w chwili gdy Leon ożenił się z Patricią - przyjaźń tych trzech mężczyzn zyskała kolejny wymiar. Było teraz miejsce, w którym mogli się zaszyć i zamknąć drzwi przed światem. Stanbury stało się ich azylem. Apartament w Londynie czy domek w
okolicy ożywającej w wakacje nigdy nie mógłby spełnić tej funkcji, ale Stanbury znajdowało się jakby... poza światem. Hrabstwo Yorkshire, w nim maleńka wieś, o której nikt nigdy nie słyszał, zaklęta kraina sióstr Brontë, jakby rodem z XIX wieku. W Stanbury nic nie było rzeczywiste. Tam wszystko wydawało się bardzo odległe. Tam oni trzej się wzmacniali, uspokajali nerwy, lizali rany i ćwiczyli się w spychaniu całej sprawy w podświadomość. Czy Alexander mówił pani często o ci szy w St anb u r y? Czasem próbowałam się od niego dowiedzieć, dlaczego choć raz nie 443 możemy pojechać dokądkolwiek indziej, ale on zawsze odpowiadał mi, że nie wyobraża sobie żadnego miejsca na świecie, w którym znalazłby taką ciszę. Ale przecież nie chodziło tu po prostu o spokój, o odosobnienie. Cisza w Stanbury była czymś szczególnym. Od czasu do czasu nawet ja to czułam. Ta cisza przypominała dziewiczość. Jakby świat został na zewnątrz za bramami, pełen respektu i wyzbyty natarczywości. Myśli pani, że jakaś miejscowość może mieć taki samoistny czar? Czy też może my go tam wprowadziliśmy, a ściślej mówiąc, ci trzej mężczyźni? Czy Stanbury było ciche samo przez się, czy też stało się takie przez nas? Miejsce spokoju i zapomnienia. Brama się zamykała, całe przeszłe zło i wszystkie przyszłe zagrożenia odsuwały się w dal. Naturalnie jednak było to w rzeczywistości wyłącznie pobożne życzenie. Nic bowiem nie było w porządku, nic a nic, a stare mury, zaklęty park i bezkresna samotność pomagały tylko w przemilczaniu wszystkich dysonansów. Co ja mówię - dysonansów? To nie do końca prawda. Nie
chodziło o dysonanse, tylko o najrozmaitsze obrzydlistwa, zło i nieprawości. O brutalność i ohydę. Tak, o to szło. Prawdopodobnie więc owa słynna cisza w Stanbury była jedynie zespołowym przemilczaniem tego, czego nie można by było znieść, gdyby chciano stawić temu czoła. Mar t wot a i mi l c ze ni e. Jak się dobrze zastanowię, to znacznie bardziej te pojęcia niż c i s z ę wiążę ze wspomnieniem o Stanbury. Co było nie w porządku? Od czego mam zacząć? Od fatalnego małżeństwa Leona i Patricii? Od fatalnego małżeństwa Tima i Evelin? Od mojego fatalnego małżeństwa z Alexandrem? Leon ożenił się z Patricią, bo była w ciąży, a zarówno jej, jak i jego rodzice wywierali na niego presję. W urzędzie stanu cywilnego miał taką minę, jakby chciał wyskoczyć z okna, Patricią zaś patrzyła na niego tak, jakby upolowała zdobycz. Podejrzewam, że już dawniej postanowiła zostać żoną adwokata, bo ktoś pokroju Patricii nie pozwoliłby sobie na zajście w ciążę z byle kim. Tim i Alexander usiłowali pocieszać Leona, przekonując go, że niebawem Stanbury będzie również jego własnością, a tym samym wszyscy trzej uzyskają do niego nieograniczony dostęp. Ale to było jedno. Czymś innym 444 natomiast wydawał się przymus życia dzień w dzień z kobietą pokroju Patricii, tak by sprostać jej roszczeniom i żądaniom, jej ambicji, żelaznej dyscyplinie, żądzy władzy i wszystkiemu temu, co sprawiało, że nie można było się jej oprzeć. Leon bez końca ją zdradzał, a mimo to ona zawsze była tą silniejszą. Leon wydawał mi się małym chłopcem, zupełnie podporządkowanym, który od czasu do czasu za plecami swojego drę-
czyciela stroi miny i pokazuje język. Wydawało się, że Patricia potrafi z tym żyć, póki na zewnątrz udawało się zachowywać obraz doskonałej rodziny. Tej kobiecie zależało głównie na tym, aby otoczenie postrzegało ją jako osobę bez skazy. Dla niej była ważna fasada. Belki w środku mogły być stoczone przez korniki. Nie wiem, w jaki sposób wpłynęło to ostatecznie na Leona. Ale wie pani, co pomyślałam na wieść o tej strasznej zbrodni? Pomyślałam: To Leon. On nie wytrzymał i Bóg jeden wie, że to nic dziwnego. Jak się dokładniej zastanowić, trudno to sobie wyobrazić, ale właściwie w ogóle nie można sobie wyobrazić kogokolwiek w roli mordercy, choć przecież ktoś musiał to zrobić. Może pierwsza podszepnięta przez podświadomość myśl wcale nie jest najgorsza. Ale może upieram się przy tym tylko ze strachu, iż Ricarda ma z tym więcej wspólnego, niż bym chciała w to wierzyć. Oczywiście między Timem a Evelin również fatalnie się układało, w gruncie rzeczy od samego początku. Poznał ją na pewnej terapii grupowej, którą prowadził, podczas czegoś w rodzaju: W t en sposób bar dzo s zyb ko u zys kaci e państ wo sa moświ a do mość. Tim zrobił dyplom i ze szczerym zapałem rzucił się w wir życia zawodowego, co oznaczało, że prowadził kursy i warsztaty poświęcone właśnie podobnym zagadnieniom. Od razu zresztą zaczął odnosić nieprawdopodobne sukcesy i zarabiać bardzo dużo pieniędzy. Jego powierzchowność a la guru, budzi w wielu ludziach ogromne zaufanie. Do tego jeszcze ta śliskość, z jaką wkradał się do dusz swoich pacjentów. Niektórzy dostrzegali w nim
nawet zbawiciela, który wydobędzie ich z bagna codziennego życia. Ja osobiście wątpię, żeby Tim kiedykolwiek zdołał naprawdę komuś pomóc. 445 W każdym razie również Evelin znalazła się pewnego razu pośród uczestników takiej grupowej psychoterapii w nadziei, że nauczy się właściwie samooceny. Poznałam ich oboje, ledwie zaczęli się ze sobą spotykać. Muszę powiedzieć, że Evelin wcale nie czuła się wtedy aż tak źle jak potem, gdy już została żoną Tima. Sprawiała wrażenie niezwykle nieśmiałej i zahamowanej, ale nie miała depresji i była o wiele szczuplejsza. Chodziła na indywidualną psychoterapię, która jej bardzo dobrze robiła. Jest zresztą prawdopodobne, że to właśnie ów psychoterapeuta zachęcił ją, by zapisała się na kurs prowadzony przez Tima. śe to niby jest również dobra okazja poznania nowych ludzi i przezwyciężenia problemu z nawiązywaniem kontaktów. Psychoterapeuta Evelin nie mógł przewidzieć, że zwiąże się ona z Timem, co później stało się przekleństwem jej życia. Nigdy zresztą naprawdę nie wyjaśniała, dlaczego od najwcześniejszej młodości potrzebowała przez tyle lat opieki psychoterapeutycznej. Padło kilka sugestii pozwalających się domyślić, że ma za sobą młodość pod znakiem przemocy, ale nie znam szczegółów. To by się jednak zgadzało, bo później znów znalazła się w podobnej sytuacji, jako że w małżeństwie z Timem przemoc odgrywała dużą rolę. Zarówno fizyczna, jak i psychiczna. Tim dopóty poniżał Evelin słowami, aż zaczynała wierzyć, że jest ostatnim gównem i musi go całować po nogach z wdzięczności, że w ogóle zechciał się zadać z czymś takim jak ona. Tak, a potem te jej
obrażenia, te sińce i guzy... mnóstwo wypadków podczas ćwiczeń gimnastycznych... Nasza niezdarna Evelin! Znów się potknęła, znów nieszczęśliwie upadła, znów gdzieś o coś uderzyła. Złośliwe komentarze całej reszty przy śniadaniu... Coś pani powiem, Jessico. Wszyscy o tym wiedzieli. Wszyscy dobrze wiedzieli, że to nie są wypadki podczas ćwiczeń, gdyż Evelin od jakiegoś czasu nie uprawiała żadnych sportów, o czym każdy również wiedział. Parę razy przeżyłam w Stanbury sytuacje, że kiedy na górze w pokoju Evelin i Tima coś się zaczynało, Leon i Alexander podkręcali w salonie gałkę radia. Nie mówię tu o seksie. Mówię o tym, że Tim uderzał ją w brzuch albo wykręcał jej rękę lub z całej siły kopał w goleń. Jeśli krzyczała. Wtedy oni dwaj zamieniali się w owe 446 słynne małpy, co to nic nie widzą, nie słyszą, nie mówią. Święta przyjaźń. Tim był jednym z nich. Stanowili jedność. Pielęgnowali w Stanbury swoją idyllę. Brutalny, dopuszczający się przemocy małżonek w ich szeregu wszystko by zniszczył. A więc po prostu udawali, że nie ma sprawy. I dawali wiarę temu, że Evelin znów miała pecha podczas zajęć gimnastycznych. Nie chcę mówić o swoim małżeństwie z Alexandrem. Myślę, że po prostu nie powinna być pani adresatką takiej opowieści. Powiem tylko coś o naszym ostatecznym zerwaniu: już tego nie wytrzymałam. Tych jego przyjaciół, tego przymusowego bycia razem, zakłamania. Przede wszystkim zakłamania. Postawiłam mu ultimatum. Do pewnego określonego czasu miał się
zdecydować: ja albo jego przyjaciele. Chciałam wieść z nim i z Ricardą własne życie, niezależne od Tima, Leona i całej reszty. Alexander oczywiście nie zdołał zerwać z nimi kontaktów. W ten sposób opowiedział się oczywiście przeciw mnie, a tym samym przeciw dalszemu trwaniu naszego małżeństwa. Prawdę mówiąc, nawet mnie to nie zdziwiło. Myślę, że tego właśnie się spodziewałam, wiedziałam, jaki będzie wynik tej walki. Nie postawiłam tego ultimatum po to, by zwyciężyć, ponieważ z góry było jasne, że nie mam szans. Chodziło raczej o powzięcie decyzji, uzyskanie jasności. Położenie kresu tej nieznośnej sytuacji. A mogłam jej położyć kres, uświadamiając sobie jednoznacznie, iż mój mąż nigdy nie stanie po mojej stronie. I że należy do swoich przyjaciół. Niech mi pani wierzy, to bardzo bolało. Chyba nigdy wcześniej nie było w moim życiu niczego, co by przysporzyło mi aż takiego bólu. Ale potrzebowałam go, aby wreszcie postawić kropkę nad i. Teraz, po wszystkim co się stało, jestem bardziej niż kiedykolwiek przekonana o tym, że postąpiłam słusznie. Wie pani, co jednak było niewłaściwe? Nie powinnam była skazywać mojego dziecka, Ricardy, na uczestniczenie w tym obłędzie. Wiedziałam, że to jest chore towarzystwo, powinnam więc była walczyć o to, żeby Ricarda nie jeździła na te ferie. Nie mogłam jednak zupełnie pozbawić Alexandra prawa do kontaktów z dzieckiem, trzeba mi więc było, 447 w ostateczności nawet na drodze sądowej, wywalczyć, żeby Ricarda nie mogła jeździć do Stanbury House. Nienawidziła Patricii i Tima również.
Dobrze czuła, jak bardzo jej ojciec był więźniem tych ludzi, chociaż oczywiście nie miała pojęcia o kulisach całej sprawy. Mam tu na myśli historię z Markiem. Ona nie może się o tym dowiedzieć. Proszę mi obiecać, że nigdy jej pani o tym nie opowie. Powinnam była, powinnam... ale wtedy ona nie mogłaby wyjechać na żaden urlop z ojcem, bo dla niego wchodziło w rachubę wyłącznie Stanbury. A ona była tak bardzo przywiązana do Alexandra. Bez względu jednak na to, co bym zrobiła, pewnie i tak postąpiłabym niewłaściwie. Pytanie tylko, czy w każdym wypadku znalazłabym się w sytuacji, w której znajduję się dzisiaj. Czy musiałabym się tak bać? Czy musiałabym się bać, że moje dziecko... że to moja córka... nie zniosła tej straszliwej ciszy Stanbury?
6
Evelin wyglądała źle, ale wyraźnie schudła, co sprawiało, że nie jawiła się taka ociężała jak zwykle. Miała na sobie spodnie, które jak na nią, były bardzo luźne, do tego T-shirt domagający się natychmiastowego wyprania i uprasowania. W ogóle wydawała się bardzo zaniedbana. Cuchnęła potem, jakby całymi dniami nie brała prysznica, włosy miała tłuste, twarz bez makijażu, a jej stopy - chodziła boso - były szare od
brudu. Siedziała przy oknie w bardzo małym tanim pokoju The Fox and The Lamb, sprawiając wrażenie, że od chwili panicznego telefonu do Jessiki w ogóle się stamtąd nie ruszyła. Jessice wydało się dziwnie dojmujące i dotkliwe, że nagle znów się tu znalazła. Chociaż minął zaledwie miesiąc od czasu, gdy gościła w tym miejscu, w tym skromnym zajeździe, odurzona wydarzeniami, kompletnie oniemiała wskutek tempa, w jakim policja rzucała podejrzenia, a następnie się z nich wycofywała, wydobywając na światło dzienne rzeczy, o których Jessica nie miała zielonego pojęcia. Ostatni czas, okres, który 448 spędziła w domu, odsunął to wszystko hen w dal, teraz jednak, ledwie się tu znalazła, znów wszystko stanęło jej przed oczami: wspomnienie ferii, wspomnienie grozy. Jakby nie minął ani jeden dzień od tamtych zdarzeń, jakby nic się nie zmieniło. Zresztą istotnie nic się nie zmieniło, pomyślała, do tej chwili nie wiadomo, kto dopuścił się tej rzezi. Najpierw policja przypuszczała, że mordercą jest Phillip. Później, że wszystkie te zbrodnie popełniła Evelin. Teraz ponownie myśli, że sprawcą jest Phillip. Elena obawia się, że to Ricarda. Ja podejrzewam Leona. Nic się nie zmieniło. Nic nie wiadomo. - Evelin - powiedziała - cieszę się, że cię widzę. Nie w więzieniu! Podeszła do przyjaciółki i uściskała ją. - Schudłaś - dodała. Z pewnością nie było to takie ważne, ale Jessica poczuła nagle potrzebę sprawienia Evelin radości, pomyślała więc, że takie stwierdzenie może choć trocheja uszczęśliwi.
- Wiem - odparła Evelin - moje rzeczy nie są już tak bardzo dopasowane. W jej głosie nie czuło się jednak, by ten fakt cokolwiek dla niej znaczył. Wstała i żarliwie odwzajemniła uścisk Jessiki. Prawie się w nią wczepiła. - Dziękuję, że przyjechałaś - wyszeptała. - Tak bardzo ci dziękuję. - To przecież oczywiste - odrzekła Jessica, trochę teraz zawstydzona, że na początku tak się przed tym wzbraniała. Evelin musiała nadstawić karku, a zapewne jest równie niewinna jak ona, Jessica. Nie można zostawić jej samej sobie. Po raz kolejny. Wystarczająco często wszyscy robili to już dawniej. - Wczoraj jeszcze raz był u mnie mój adwokat - powiedziała Evelin - to bardzo mile, prawda? W sobotę wieczorem... Powiedział, że z pewnością już niebawem będę mogła opuścić Anglię. Jutro złoży wniosek o pilny zwrot mojego paszportu. Mówi, że policja nie ma żadnych argumentów, aby mnie tu nadal przetrzymywać. - To cudowna wiadomość. Wiesz może, czy złapali Phillipa Bowena? Evelin pokręciła przecząco głową. 449 - Nie. Myślę, że go n i e złapali. W każdym razie do wczoraj, jak mówił mój adwokat. A dzisiaj też nie informowali o tym w radiu. Choć przecież szukają go przez radio i telewizję. Chyba by powie dzieli, gdyby go schwytali, prawda?
- Pewnie tak. Ale czy są całkiem przekonani, że to on? Evelin wzruszyła ramionami. - W każdym razie jego alibi było od początku do końca wymyślone i zełgane. A kiedy wszystko się wydało, uciekł ze swojego miejsca zamieszkania. Sporo przemawia za tym, że to on jest sprawcą. Nawet wiele. Jessica westchnęła głęboko. - Albo to zrobił, albo też potem zachował się tak bezdennie głupio, że będzie miał niewielką szansę udowodnić, że to nie on. Pragnęłabym tylko, aby ta cała historia wreszcie została wyjaśniona. - Owszem - przytaknęła Evelin. Naraz zaległo między nimi kłopotliwe milczenie. Po spontanicznych powitalnych uściskach ponownie dotarło do nich obu wszystko, co się wydarzyło, a to wykluczało jakąkolwiek lekkość w ich zachowaniu. - Komu powiedziałaś, że do mnie lecisz? - zapytała Evelin. Jessica już miała powiedzieć, że nie zostało wiele osób, które mogłaby o tym powiadomić, ale zlękła się ewentualnej reakcji Evelin i ugryzła się w język. - Chciałam powiedzieć Leonowi - odparła. - Dwa razy próbowałam się do niego dodzwonić, ale nie było go w domu. Wie też o tym Elena. Evelin sprawiała wrażenie bardzo zdziwionej. - Elena? Jesteście ze sobą w kontakcie? - Od bardzo niedawna. Od wczorajszego wieczoru. Właściwie chodziło o Ricardę. - Szybko opowiedziała, że zarówno Elena, jak i ona sama, przypuszczają, iż Ricarda uciekła do Keitha Mallory'ego. Nie wspo-
mniała jednak słowem o innych obawach Eleny. Evelin nie sprawiała wrażenia osoby, która zdołałaby uporać się z jakimiś bardziej niepokojącymi informacjami. - Zamierzam jeszcze dzisiaj wieczorem pojechać na 450 farmę Mallorych. Elena bardzo się martwi, spróbuję ją więc uspokoić. - Niech pozwoli Ricardzie iść własną drogą. Jeśli dziewczyna kocha tego Keitha i chce z nim zostać... to czemu jej tego zabraniać? Podoba mi się, że Ricarda jest taka uparta. Nikomu się nie podporządkowuje, słucha własnego instynktu. Wiesz, w pewnym sensie. - Tak. Ale ona jeszcze nie ma nawet szesnastu lat. Elena jest za nią odpowiedzialna. Nie może czekać z założonymi rękami i udawać, że nic jej nie obchodzi. Musi przynajmniej dowiedzieć się, gdzie jest Ricarda! Evelin nie odpowiedziała, tylko jakby nigdy nic zadała pytanie: - Nie wiesz przypadkiem, czy u mnie w domu wszystko jest w porządku? Prosiłam moją sprzątaczkę... - Była u mnie. Zapłaciłam jej, wzięłam od niej klucz i zlustrowałam twój dom. Wszystko jest w najlepszym porządku. - Właściwie nie jest to takie ważne - wymamrotała Evelin, omijając wzrokiem Jessicę i spoglądając w okno. - Tak naprawdę nic nie jest już zbyt ważne. Człowiek jednak czepia się różnych banalnych rzeczy. Czy z tobą jest podobnie? Kiedy byłam w więzieniu, ciągle myślałam o tym, czy sprzątaczka podlewa kwiaty w ogrodzie, i strasznie się denerwowałam, wyobrażając sobie, że tego nie robi i że na koniec wszystko uschnie. Czy to nie szaleństwo? To znaczy, siedzę w więzieniu w Anglii pod za-
rzutem popełnienia zbrodni, nie mając pojęcia, jak to wszystko się dla mnie skończy, mój mąż został zamordowany, oprócz tego kilkoro przyjaciół, a ja płaczę, że pewnie kwiaty w ogrodzie mi uschną! Jakbym była niespełna rozumu! - A co po takim przeżyciu jest normalne? - Jessica oburącz odgarnęła sobie włosy z czoła. Było bardzo ciepło, a ona czuła się strasznie zmęczona. - Ilu ludziom przytrafia się to, co przytrafiło się nam? Trudno tu ustalić jakiekolwiek normy. Każdy stara się uporać z różnymi sprawami na swój sposób, a ty, jak sama mówisz, chwytasz się banal n ych r ze czy. Myślę, że to jest w porządku. 451 - No skoro tak myślisz - powiedziała Evelin nieco pocieszona, jakby naprawdę zastanawiała się nad tym, że pewnie coś z nią jest nie tak. Jessica wiedziała, że Elena siedzi w domu i gorączkowo czeka na jej telefon. - Jeśli mogę zostawić cię na godzinkę... - powiedziała - ... chętnie pojechałabym teraz na farmę do Mallorych. Bardzo bym się uspokoiła, wiedząc, że Ricarda tam jest. Muszę zresztą powiadomić o tym Elenę. - Ale wrócisz? - Oczywiście, że wrócę. Posłuchaj, ty się po prostu jeszcze trochę połóż, wyglądasz na bardzo wyczerpaną. A jak wrócę, zjemy razem coś pysznego. Dobrze? - Dobrze - odparła Evelin. Jessica wypożyczyła tanie auto, w którym podczas jazdy z powodu
złej amortyzacji podskakiwała gwałtownie na nierównościach gościńca, aż trzęsło się jej całe ciało. Zaczęła się zastanawiać, czy dziecko właściwie jeszcze dobrze czuje się w jej łonie, i postanowiła, że od tej pory będzie bardziej na siebie uważać. A więc dziś wieczorem ani kropli wina. Westchnęła. Tak bardzo potrzebuje jakiegoś relaksu. Dziewczynę w recepcji zapytała o drogę na farmę Mallorych. Była to nadal ta sama, znana jej już od kwietnia osoba, i wciąż miała takie same pryszcze. A poza tym zafascynowana wpatrywała się w Jessicę. Morderstwa w Stanbury, później pobyt w The Fox and The Lamb osób ocalałych z rzezi i ciągła obecność policji, a nawet oficera Scotland Yardu, po raz pierwszy wniosły nieco ożywienia i dramatyzmu w życie mieszkańców tej wioski. Najpierw pojawiła się Evelin, a teraz znowu kolejna osoba. Jessica czuła - co spotkało się z jej gwałtowną niechęcią że dziewczyna jest spragniona nowych wieści o intrygujących zdarzeniach. - Mam na imię Prudence - powiedziała poufale cichym głosem, najwyraźniej ignorując mało życzliwe uczucia, którymi zapałała do niej 452 Jessica. - Trzeba przyznać, że wszystko to jest bardzo tajemnicze, prawda? Chyba dowiedziono już niewinności pani Burkhard? - Tak - odparła krótko Jessica. Na twarzy Prudence pojawił się wyraz współczucia, ale nie wydawał się szczególnie przekonujący. - Biedna pani Burkhard! Pewnie musiało być dla niej straszne, że
padło na nią takie podejrzenie. Bądź co bądź siedziała miesiąc w więzieniu. Nie wiedząc, czy na koniec ktoś jej uwierzy! - Każdy z nas może się kiedyś znaleźć w podobnej sytuacji - powiedziała Jessica. - Czy mogłaby mi pani wytłumaczyć, jak... Prudence nie miała jedna zamiaru tak szybko wypuścić z rąk swojej ofiary, od której może da się jeszcze coś wyciągnąć. - To straszne, że ten facet ciągle jeszcze przebywa na wolności! Dopiero co słyszałam w radiu meldunek policji o trwających poszukiwaniach. Naprawdę strach człowieka ogarnia. Myślę, że on jest kompletnym szaleńcem! Może nawet seryjnym mordercą? - Chciałabym... - zaczęła znów Jessica. - Jak dobrze, że prasa jeszcze się nie dowiedziała, że pani Burkhard jest tutaj - powiedziała Prudence, najwidoczniej właśnie nad tym głęboko ubolewając. - Bo dziennikarze czekali pod więzieniem, ale adwokatowi pani Burkhard chyba udało się wyprowadzić ich w pole. W każdym razie pewnie pomyśleli, że zawieziono ją do Londynu. Co za szczęście! Kto w takiej sytuacji życzyłby sobie, żeby znów obiegli go reporterzy? W tej chwili Jessica nabrała nieomal pewności, że dowolny dziennikarz, który zechce zasięgnąć języka w The Fox and The Lamb, natychmiast otrzyma absolutnie jednoznaczne informacje, co ponownie ściągnie tutaj całą zgraję reporterów. Miała nadzieję, że adwokatowi uda się już nazajutrz przeforsować wydanie Evelin paszportu. Muszą stąd jak najszybciej wyjechać. Jessice udało się wreszcie wydobyć z gadatliwej Prudence upragnio-
ny opis drogi (, Jest kilka możliwości, ale pani wolałaby pewnie taką drogę, która nie prowadzi obok Stanbury House, prawda? Na pani miejscu absolutnie nie wyobrażałabym sobie, że mogłabym się znaleźć choćby 453 w pobliżu tego domostwa!”), po czym ruszyła. Był bardzo jasny ciepły wieczór. Przez miniony miesiąc przyroda rozkwitła jeszcze bardziej, i to znacznie. Drzewa nie były już obsypane delikatnym jasnozielonym wiosennym listowiem. Teraz gęsto pyszniły się na nich soczyste letnie liście. Na polach zaczynało wschodzić zboże. Na skraju polnych dróżek rozgorzały czerwone maki. Nawet ten raczej surowy, bardzo północny pejzaż nabrał kolorów i pełni. Niebo było jasnobłękitne. Jak tu pięknie, pomyślała Jessica, dziwiąc się, ile ciepłych uczuć żywi dla okolicy, z którą wiążą ją tak straszliwe wspomnienia. Raz musiała się zatrzymać i przepuścić stado owiec przechodzących przez drogę. Usiłowała wyobrazić sobie Ricardę w tym sielankowym pejzażu, gdzie pewnie jesienią i zimą bardzo szybko rodzi się jednak uczucie osamotnienia i ponurości. Ricardę jako żonę farmera, która chodzi w gumiakach po polach, karmi kury, naprawia płoty, gotuje posilne obiady. Kino, teatr i koncerty należą tu raczej do rzadkości. Jessica była zaskoczona, że Ricarda właściwie pasuje jej do tej okolicy. Farma była położona na odludziu, ale w zachodzącym świetle dnia sprawiała wrażenie ciepłej i gościnnej. Jessica skręciła w stronę bramy i zatrzymała się, ale nie dostrzegła nikogo na podwórzu. Dopiero kiedy wysiadła, ujrzała czarnego psa, który przysypiając, leżał na trawniku
między dwiema stajniami. Podniósł łeb, lekko zamerdał ogonem, ale nie wstał. Siwa broda i mleczna zaćma na ślepiach zdradzały, że jest bardzo stary. Najwyraźniej postanowił zakończyć już służbę stróża tego domu. Jessica podeszła do drzwi i uruchomiła kołatkę. Dopiero po dłuższej chwili usłyszała kroki, po czym otworzyła jej kobieta, na której twarzy malował się wyraz ogromnego zmartwienia. Miała włosy w strąkach, była w ogóle nieumalowana, a po jej oczach można było poznać, że często płacze. - Słucham? - zapytała nieufnie. Jessica wyciągnęła do niej rękę. - Jestem Jessica Wahlberg. Krewna... Ricardy. Jessica wpatrzyła się dobrze w twarz kobiety i spostrzegła, że przemknęło po niej lekkie przerażenie. A zatem na pewno zna Ricardę. 454 - Jestem Gloria Mallory - powiedziała kobieta. - Czy chce pani rozmawiać z moim synem? - Właściwie chciałabym zobaczyć się z Ricardą. Jednakże Gloria już się odwróciła i zawołała w głąb ciemnej sieni: - Keith! Keith! Ktoś do ciebie! Z mroku wyłonił się młody mężczyzna, wysoki, o szerokich ramionach i szczerej, sympatycznej twarzy. Jessice natychmiast bardzo się spodobał. - Słucham? - zapytał. - Ta pani... - powiedziała Gloria, cofając się o krok. - Słucham? - zapytał Keith jeszcze raz.
- Jestem Jessica Wahlberg. Czy pan Keith Mallory? - Tak. Najwyraźniej chciał zachować dystans. Nie żeby nagle sprawiał wrażenie wrogo usposobionego, ale było tak, może raczej nieufnego. Na jego twarzy w jednej chwili pojawił się wyraz obcości. - Keith, matka Ricardy i ja bardzo się o nią martwimy. Zniknęła i to w bardzo trudnej dla siebie sytuacji psychicznej. Bardzo zależy nam na odnalezieniu jej. - A czego pani chce ode mnie? - Przecież jest pan z nią bardzo zaprzyjaźniony. Stąd też podejrzewamy, że może przyjechała do pana. - Tutaj jej nie ma - powiedział Keith. Jessica spojrzała na niego surowym wzrokiem. - Keith, proszę, niech mi pan powie prawdę. Przecież nie zamierzamy skrzywdzić Ricardy. Jej matka potwornie się o nią martwi. Chyba pan to rozumie? Po raz pierwszy podczas tej rozmowy w oczach Keitha pojawił się wyraz niechęci. - Dla odmiany powinnyście się panie wszystkie postawić w położeniu Ricardy. Jak na swój wiek strasznie dużo przeżyła. Najpierw rozwód rodziców, potem następny ożenek ojca. Te okropne urlopy tu, w Stanbury House, razem z tą bandą neurotyków, która nie pozwalała jej 455 na najmniejszą swobodę. A potem ta masakra, podczas której straciła
ukochanego ojca. Wiele osób załamałoby się pod takim ciężarem. - Ależ to właśnie przed chwilą powiedziałam. Ricarda przeżywa straszną traumę. Potrzebuje pomocy. Nie poradzi sobie sama. - A może nie jest w stanie dłużej znosić tej tak zwanej rodziny? To chyba też prawdopodobne, prawda? Matki, która ją unieszczęśliwia. Macochy, która zabrała jej ojca. A - jego wzrok powędrował w stronę brzucha Jessiki i na chwilę się na nim zatrzymał - na pewno już nie tego przyszłego braciszka czy siostrzyczki, które to dziecko, czego Ricarda się obawiała, jeszcze bardziej mogłoby oddalić ją od ukochanego ojca. Czasem człowiek musi w życiu spalić za sobą wszystkie mosty. Jessica ugryzła się w język i zaniechała ostrej odpowiedzi. Ominęła Keitha wzrokiem i spojrzała na Glorię, która z pewnej odległości przysłuchiwała się w milczeniu tej rozmowie. - Pani Mallory, czy pani również nie ma pojęcia, gdzie jest Ricarda? Gloria wzruszyła ramionami. Jessice wydało się, że pani Mallory jest bardzo zaniepokojona, zadała sobie więc pytanie, co może być tego powodem. Ponownie zwróciła się do Keitha. - Keith, mieszkam w Stanbury w The Fox and The Lamb. Gdyby dowiedział się pan czegoś o miejscu pobytu Ricardy, proszę mnie odwiedzić albo do mnie zadzwonić. Ani matka Ricardy, ani ja nie mamy zamiaru zrobić niczego, co mogłoby dziewczynce zaszkodzić. Ale ona ma piętnaście lat. Jest niepełnoletnia. Nie możemy czekać bezczynnie i zachowywać się tak, jakby jej zniknięcie w ogóle nas nie obeszło.
Keith skinął potakująco głową. Ale jego mina nie zdradzała, czy słowa Jessiki do niego dotarły. Jessica wróciła do samochodu, wsiadła. Wykręcając, jeszcze raz przyjrzała się domowi. Był zbudowany z występującego w tej okolicy szarego kamienia, miał kwadratowe okna z pomalowanymi na biało ramami. 456 Jessica wyobraziła sobie, że można by tu zasadzić kwiaty i że musiałoby ładnie wyglądać, gdyby drzwi wejściowe pomalowano na czerwono. Piękny dom dla Ricardy, pomyślała. Znalazłszy się poza gospodarstwem, Jessica zatrzymała się na skraju drogi, wydobyła z torebki telefon komórkowy i wybrała numer Eleny. Jak można się było tego spodziewać, Elena najwyraźniej wyczekiwała w pobliżu aparatu, gdyż natychmiast podniosła słuchawkę. - Słucham? - zapytała z zapartym tchem. - Eleno to ja Jessica. Właśnie wracam od Keitha Mallory'ego... - I co? Rozmawiała pani z Ricardą? Jest tam? - Ani jej nie widziałam, ani z nią nie rozmawiałam. Keith nie przyznał się też, że ona jest u niego. A mimo to jestem prawie pewna, że tam jest. Nie umiem pani dokładnie wyjaśnić dlaczego... Może to przez ten niepokój, który zdradzał zarówno Keith, jak i jego matka. - Ale... - Przypuszczalnie Keith był początkowo zdecydowany kryć Ricardę, ale teraz pewnie rozważa moje słowa. A przede wszystkim jego matka. Jeszcze raz dałam im jasno do zrozumienia, że Ricarda jest małoletnia i
że w żadnym razie tak tej sprawy nie zostawimy. Myślę, że pani Mallory zrozumiała, iż jej syn może napytać sobie kłopotów, jeśli znajdą u niego Ricardę, na pewno więc zrobi mu piekło i przykaże skontaktować się ze mną. - Ale to wszystko są tylko pani odczucia. Czy nie myśli pani, że powinnam jednak zawiadomić policję? - Oczywiście, może pani to zrobić. Ale nie mówiłabym jeszcze nic o tym, że podejrzewamy, iż Ricarda znajduje się u Keitha w Anglii. Nie byłoby dobrze, gdyby nagle pojawił się tu Interpol i zabrał ją z farmy. Myślę, że to mogłoby okazać się niekorzystne dla pani relacji z Ricardą. - Z pewnością. Ale jeśli teraz zadzwonię na policję i zataję to, co najistotniejsze... - Elena wydawała się zupełnie rozdarta. - Wie pani, muszę 457 to przemyśleć - powiedziała nagle zdecydowanym tonem. - Niech pani się teraz nie da zwariować. Może zadzwonię do kilku towarzystw lotniczych. W końcu Ricarda poleciała samolotem i jej nazwisko znajduje się na pewno na jakiejś liście pasażerów. Dziękuję pani, że pojechała pani na farmę do Mallorych. Może pani przeczucia okażą się słuszne. - Jutro pojadę tam jeszcze raz. Nie odpuszczę sobie tego tak łatwo. Elena zaśmiała się lekko, chociaż udręczonym głosem. - Tak, tak też właśnie panią oceniałam. Proszę mi powiedzieć, jak czuje się Evelin? - Wydaje mi się trochę oszołomiona. Jakby ciągle nie potrafiła pojąć wszystkiego, co się stało. Na pewno dobrze, że nie jest tu teraz sama.
- Niewątpliwie. Nawiasem mówiąc, Barney ma się dobrze. Jakiś czas temu nawet oderwałam się na godzinę od telefonu i poszłam z nim na długi spacer. Od tej pory mnie polubił. A jutro rano zabiorę go po prostu ze sobą do pracy. - Eleno, dziękuję pani za pomoc. Zadzwonię jeszcze. Po skończonej rozmowie Jessica wybrała numer Leona. Długo czekała, ale znów nikt nie podniósł słuchawki. Chciałabym wiedzieć, gdzie on się podziewa, pomyślała. Czyżby wyjechał na ferie? Na to chyba go jednak nie stać? Postanowiła, że nie będzie się teraz przejmować Leonem. Odłożyła telefon na miejscu dla pasażera i włączyła stacyjkę. Evelin czekała. Jessica zastanawiała się, czy uda im się ze sobą porozmawiać? Czy też może, jak zwykle będzie panowało między nimi milczenie?
7
Phillip stał dokładnie w tym samym miejscu, gdzie przed miesiącem przystanął obok Evelin. W miejscu, z którego po raz ostatni spoglądał na 458 dom. Wszystko było takie samo jak w jego wspomnieniu. Nic się nie
zmieniło. Tylko trawa w ogrodzie wybujała wysoko, przemieniając go w zdziczałą łąkę. Steve, ogrodnik, nie był już chyba pewien, czy ktokolwiek życzy sobie jeszcze jego usług, albo też raz na zawsze przeszła mu wszelka ochota nawiedzania tej posiadłości. Poza tym jednak - co miało się tam zmienić? Może to jakieś irracjonalne oczekiwanie, że po takim domu powinno być widać, iż w jego murach wydarzyła się straszna tragedia. A tymczasem on wydaje się kompletnie nieporuszony. Stoi spokojnie w blasku porannego słońca, pełen ciszy i harmonii. Phillip znał jego każdy komin, każdą ramę okienną, każdy kruszący się róg balustrady. Nic się nie zmieniło. Wszystko się zmieniło. Phillip patrzył na ten dom z uczuciem głębokiej rozpaczy, z bólem kochanka, opętańca, który wie, że jeśli nie chce doszczętnie zmarnieć, musi rozstać się z obiektem swojej miłości, z obiektem swojego opętania. Przyjechał tutaj, aby się z nim pożegnać, a teraz to pożegnanie prawie złamało mu serce. Albowiem po drugiej stronie tego, co obecnie utraci, jest doskonała próżnia, absolutny bezsens. Phillip nie miał najmniejszego pojęcia, jak z tym dalej żyć. Poranek był tak piękny, jak tylko może być majowy poranek, pełen jasności, świeżości i obietnicy cudownie ciepłego, słonecznego dnia. Na trawach jeszcze utrzymywała się wilgoć, a liście drzew lśniły od rosy, ale powietrze było już łagodne, a niebo miało kolor głębokiego błękitu. Ktoś, pomyślał Phillip, powinien wyjść na werandę i nakryć stół do śniadania, a potem powinna się tam zebrać rodzina - duża, pełna życia
gromadka, kilka psów zaś powinno biegać dookoła z głośnym ujadaniem. Phillip poczuł gwałtowne pragnienie ożywienia obrazu, jaki nosił w głębi duszy, napełnienia tego domu oraz ogrodu twarzami i głosami, wiedział jednak, że w rzeczywistości nigdy mu się to nie uda. 459 Nawet gdyby miał szansę otrzymania tego domu albo gdyby przynajmniej przyznano mu prawo czasowego zamieszkania w Stanbury House, Phillip nie byłby zdolny założyć rodziny, siedzieć na werandzie przy śniadaniu i przyglądać się żonie, dzieciom oraz psom. Nie byłby zdolny robić planów na dany dzień. Nie jest do tego stworzony. To mu się nigdy nie uda, bez względu na to, jak bardzo by do tego tęsknił. Nie zbliży się również do ojca. Ojciec nie żyje. Nic więcej mu nie powie. Ściany jego domu nie przemówią w jego imieniu. Phillip zrozumiał to naraz w przebłysku jasności. Ujrzał w nim samego siebie: starzejącego się mężczyznę, samotnego i zagubionego w dużym domu, w poszukiwaniu kogoś, kto już odszedł, podczas gdy życie mija z bezwzględną nieomylnością. Co zrobiło już z nim to poszukiwanie zmarłego ojca? Do czego go przywiodło? W jakim położeniu go postawiło? Był bardzo zmęczony. Głodny. Zaszczuty, zagoniony, zapędzony w ślepy zaułek. Zbyt późno zrozumiał, jak złudny sens chciał nadać swojemu życiu, rozpoczynając walkę o Kevina McGowana. Ale chociaż okazało się to złudzeniem, po tym, pozostanie czarna dziura. Otchłań, w obliczu której Phillipa przechodzą ciarki, a w której głąb musi jednak spoj-
rzeć i w której głąb będzie musiał zstąpić. Albowiem ta otchłań to jego życie. Jego spaprane, zakichane, w połowie przeżyte życie. A przecież jedyne, jakie ma. Dawniej pracował jako aktor, nieraz więc myślał uporządkowanymi dramaturgicznie sekwencjami, charakterystycznymi dla sztuk teatralnych bądź filmów. Wydało mu się, że właśnie nastał moment, kiedy zgodnie ze wskazówką reżysera powinien głęboko zaciągnąć się papierosem, wyjąć z ust rozżarzony niedopałek, rzucić go na ziemię i mocno zadeptać. Po raz ostatni spojrzeć na dom, odwrócić się, odejść. Tyle że nie ma papierosa. Nie ma już dosłownie niczego. Nie mówiąc o reżyserze, który mógłby mu podpowiedzieć, jak ma dalej żyć. 460 Słyszy tylko wewnętrzny głos, podpowiadający mu, że najlepiej byłoby pójść na policję i oddać się do jej dyspozycji. A jeśli nawet nie jest to najlepsze wyjście z sytuacji, to w każdym razie jedyne. Bo chyba nie istnieje żadna alternatywa. Dlatego więc stoi tutaj i żegna się, ponieważ dawno to zrozumiał, ba, wręcz zaakceptował. Uśmiech zabłąkał się na jego wargi, gdy Phillip pomyślał, jak wędruje do wsi, wkracza do sklepu siostry pani Collins i patrząc prosto w zastygłą z przerażenia twarz tej starej plotkarki, żąda, by wezwała policję. Ale nie zrobi tego od razu. Dopiero potem. Później. Przeszedł przez trawnik, powoli, bez pośpiechu. Usiadł na ławce sto-
jącej z boku domu. Może jeszcze przez chwilę odda się złudzeniu, że ma wybór.
8
Jessica źle spała i o pół do siódmej rano nie wytrzymała już w łóżku. Wstała, wzięła prysznic, ubrała się i zobaczyła przez okno, że zapowiada się wspaniała pogoda. Zastanawiała się, czy obudzić Evelin i przekonać ją do idei wspólnego spaceru, naraz jednak fundowanie sobie o tak wczesnej porze towarzystwa tej zrozpaczonej kobiety wydało się jej nazbyt uciążliwe. Kto wie, jak długo będzie jeszcze musiała zostać w Stanbury z Evelin? Wczorajszy wieczór był trudny. Siedziały w jadalni i Jessica opowiadała o Leonie - o jego nowym mieszkaniu, nowym miejscu pracy. Nie wspomniała jednak o jego miłosnych wyznaniach. Bo tak czy inaczej odnosiła wrażenie, że Evelin prawie jej nie słucha. Raz czy dwa Jessica próbowała zagadnąć ją na temat więzienia, Evelin jednak natychmiast się czymś wykręcała i nie udzielała odpowiedzi. Tak zwana rozmowa ograniczyła się w gruncie rzeczy do wymuszonej banalnej wymiany zdań. Rozmawiały o pogodzie i angielskim jedzeniu, a potem ponarzekały trochę na ociężałą Prudence, która stała za kontuarem i bardzo mocno strzygła uszami.
461 Na korytarzu Jessica minęła pokój Evelin, choć przez chwilę nasłuchiwała, czy w środku ktoś się porusza. Ale nie dochodziły żadne odgłosy. Z ulgą zeszła więc do jadalni. Była tam pierwszą osobą, dowiedziała się jednak, że poza Evelin w hotelu mieszka jeszcze tylko jeden gość, starszy pan, który zawsze nosił buty do wędrówki i w okropną koszulę w biało-czerwona kratę. Ale o tej porze na pewno jeszcze śpi. Po chwili przydreptała, szurając nogami, zaspana Prudence i przyniosła gorącą kawę, która natychmiast pobudziła Jessicę do życia. - Co pani zje na śniadanie? - zapytała Prudence i ziewnęła. Jessica zamówiła tost i jajecznicę, a Prudence wróciła do kuchni. Jessica piła kawę małymi łykami, ogrzewała sobie palce o brzuchatą fajansową filiżankę i zastanawiała się, jak spędzić ten dzień. Na pewno wybierze się na piękną długą wędrówkę. Pytanie tylko, czy da radę odwiedzić Stanbury House? Uważała, że to osobliwe, aby być w tej tak bliskiej sercu okolicy i ani razu nie zajrzeć do starego domu, który mimo całej grozy, jaka legła na jego murach, stanowi dla niej część ojczyzny. Zadecyduję o tym zupełnie spontanicznie, pomyślała. Zjadła tost z galaretowatą niesioną jajecznicą i mimo wczesnej pory spróbowała dodzwonić się z telefonu komórkowego do Leona. Znowu nikt się nie zgłaszał. Jessica poczuła niepokój, ale stanowczo odganiała od siebie czarne myśli. Piła właśnie drugą filiżankę kawy, gdy otworzyły się drzwi i na pro-
gu stanęła Gloria Mallory. Rozejrzała się dookoła, a spostrzegłszy Jessicę, podeszła do niej z wyrazem ulgi na twarzy. - W recepcji nie ma nikogo - powiedziała zamiast pozdrowienia pomyślałam więc, że zajrzę tutaj, bo może jest pani na śniadaniu? - Mam naprawdę szczęście... tak wcześnie rano! - Proszę usiąść - powiedziała Jessica - wypije pani filiżankę kawy? Gloria pokręciła przecząco głową, ale usiadła. - Dziękuję. Nie mogę zostać długo. Mój mąż... 462 - Pielęgnuje go pani zupełnie sama? - Pomagają mi syn i córka. Ale oboje mają bardzo dużo pracy na farmie, więc właściwie często jestem zdana na siebie. Jest bardzo ciężko... on praktycznie niczego nie może zrobić sam. I miesza mu się w głowie. Nie da sobie nic wytłumaczyć. To wszystko jest... bardzo trudne. Jessica spojrzała współczująco na tę stroskaną kobietę, a później postanowiła poczekać na ciąg dalszy, chociaż się go domyślała. Gloria Mallory spuściła głowę. - Mój syn nie wie, że tu jestem. W przeciwnym razie byłby chyba na mnie bardzo zły. Ale to nie dawało mi spokoju... - Ricarda jest u pani? - zapytała Jessica. Gloria przytaknęła. - Przyjechała wczoraj, kilka godzin przed tym, zanim pani zaczęła o nią wypytywać. Kompletnie wyczerpana, u kresu sił. Dostała się do An-
glii najróżniejszymi środkami lokomocji, a na koniec przyszła do Keitha pieszo. Kiedy pani była u nas, ona właśnie spała. Jessica wyciągnęła rękę ponad stołem i krótko uścisnęła dłoń Glorii.. - Dziękuję pani. Dziękuję, pani Mallory, że mi to pani powiedziała. - Wyobrażam sobie, co panie przeżywają, matka Ricardy i pani. Sama mam dzieci. Nie mogłam spać całą noc, a dzisiaj rano zrozumiałam, że muszę pani powiedzieć, że z Ricardą wszystko jest w porządku. - Czy mogłabym z nią porozmawiać? Gloria się zawahała. - Wbrew jej woli nie zabiorę jej do domu - powiedziała szybko Jessica. - W ogóle nie zamierzam Ricardy do niczego przymuszać. Chciałabym tylko powiedzieć, że wszystkie drzwi stoją przed nią otworem i żeby nie śpieszyła się z decyzją co do swoich dalszych planów. - Wydaje mi się - powiedziała Gloria - że ona bardzo kocha mojego syna. A Keith odwzajemnia jej uczucia. 463 - To jest najlepsze, co w tej sytuacji mogło ją spotkać. Czy nie będzie pani miała nic przeciw temu, jeśli ona, przynajmniej na razie, u pani pomieszka? - Prawie jej nie znam. Ale wydaje się, że uszczęśliwia Keitha. A więc w porządku. Jessica wstała. - Włożę inne buty. A potem pojadę z panią na farmę. - Tylko...
- Proszę. - No dobrze - powiedziała ulegle Gloria. Jessica napisała Evelin kartkę i wsunęła ją pod drzwiami. J eszcze r az p oj echał am d o Ri c ar dy. Wr ócę w poł udni e! Włożyła adidasy, narzuciła kurtkę na ramiona, gdyż promienny poranek był jeszcze bardzo rześki. Miała ze sobą torebkę i telefon komórkowy, Evelin mogła się więc z nią skontaktować w każdej chwili. Gloria Mallory jeździła zupełnie zardzewiałym jeepem, którego miejsce na pierwszy rzut oka było raczej na złomowisku, a nie na szosie. - Nie wolałaby pani wziąć swojego auta? - zapytała Gloria. - To znaczy, na drogę powrotną. - Wrócę pieszo - odparła Jessica. - Tak czy inaczej chciałam wybrać się na wędrówkę. Niebo nabrało barwy nieomal szklanego błękitu, a powietrze było jak gładki chłodny jedwab. - Cudowny dzień - powiedziała Jessica. Gloria zgodziła się z nią. - O tak. Tutaj w Yorkshire mamy bardzo często brzydką pogodę, ale niekiedy trafiają się takie dni jak ten i człowiek jakoś znów się rozchmurza. Rzuciła Jessice spojrzenie z boku. - Kiedy dziecko przyjdzie na świat? Jest uważną obserwatorką, pomyślała Jessica. 464
- W październiku - odparła. - To trudny okres dla pani, prawda? Mam na myśli, po tym wszystkim, co zdarzyło się... tam, w Stanbury House... - Wydaje mi się, że ciągle jeszcze to do mnie nie dotarło - powiedziała Jessica. - Czasem myślę, że nigdy do końca nie zrozumiem, co nagle na mnie spadło. I czasem boję się, że kiedyś zupełnie ni stąd, ni zowąd się załamię. A właściwy koszmar dopiero się zacznie. - Musi pani być silna. Dla dziecka. - Wiem. - Co się stanie ze Stanbury House? Jessica wzruszyła ramionami. - Nie jest moją własnością. Mężczyzna, który je teraz odziedziczył, stracił całą rodzinę w tym... nieszczęściu. I obecnie próbuje wrócić jakoś do życia. Gdy pomyślała o Leonie, który wciąż był nieosiągalny, po raz kolejny ogarnął ją niepokój. W ostatnich tygodniach przeżywał na przemian euforie i przygnębienie i tylko w alkoholu szukał pocieszenia. Martwiła się o niego. - Pewnie dopiero za jakiś czas zdecyduje o losie domu - powiedziała w końcu. Do chwili przyjazdu na farmę nie zamieniły ani słowa więcej. Kiedy skręcały na podwórze, ze stodoły wyszedł akurat Keith. Na widok kobiety siedzącej obok matki, zdrętwiał. Jessica wysiadła i podeszła do niego.
- Keith, wiem, że Ricarda jest tutaj - powiedziała - i chciałabym z nią porozmawiać. Niech pan nie robi mamie wyrzutów. Ani ja, ani Elena nie zrobiłyśmy Ricardzie nic złego. Nie byłoby w porządku, żeby pozwolić się nam martwić i bać o nią. - Chcę, żeby Ricarda została tutaj - powiedział Keith. - Nie zabiorę jej panu - zapewniła Jessica. Przez chwilę patrzyli na siebie, aż wreszcie Keith skinął głową przyzwalająco. - Jest w kuchni. W korytarzu, drugie drzwi na prawo. - Dziękuję - powiedziała Jessica. 465 Gloria Mallory zniknęła. Jessica poszła niskim ciemnym korytarzem, po czym ostrożnie otworzyła drzwi wyciosane z surowych belek. Dwa kamienne schodki prowadziły w dół, do kuchni. Było to przytulne pomieszczenie z dużym drewnianym stołem pośrodku i nieśmiertelnikami na niewielkich oknach z polakierowanymi na biało ramami. Przy potężnej kuchni stała Ricarda i właśnie nalewała kawę z emaliowego dzbanka do kubka. Nie przeraziła się na widok macochy. - Wiedziałam, że nie odpuścisz - powiedziała - gdy tylko mi powiedzieli, że byłaś tutaj wczoraj wieczorem. Przyjechałaś do Anglii wyłącznie ze względu na mnie? - Niewątpliwie byłabyś tego warta. Przyjechałam jednak ze względu na Evelin. Została wypuszczona z więzienia i potrzebuje wsparcia. - Aha. W takim razie to nie ona?
- Nie. To jest chyba pewne. Poważne podejrzenia ciążą teraz na Phillipie Bowenie. Miał fałszywe alibi. Szukają go w całym kraju. - Phillip Bowen - powiedziała Ricarda powoli. Sprawiała wrażenie dziwnie wyzbytej emocji, jakby była w transie. - Tak, kręcił się ciągle wokół domu, prawda? Czy opowiadałam już, że był tam też w nocy przed tymi zbrodniami? Kiedy szłam do Keitha, stał pod bramą. - W środku nocy? - spytała zaskoczona Jessica. - Nie, nie opowiadałaś. Co tam robił? Ricarda wzruszyła ramionami. - Powiedział, że rozmyśla. - Poinformowałaś o tym policję? - Dopiero teraz mi się przypomniało. - Ale powinnaś... Na twarzy Ricardy pojawił się wyraz zniecierpliwienia. - Nic mnie to nie obchodzi. Cała ta sprawa w ogóle mnie nie obchodzi. śyję innym życiem. - Z Keithem? - Z Keithem. Zostaniemy ze sobą. 466 - Rozumiem, że w tej chwili wydaje ci się to rozwiązaniem wszystkich problemów. Powinnaś jednak zważyć, że jesteś bardzo młoda i przeżywasz kryzys. Ponadto nie skończyłaś szkoły i nie masz właściwie żadnego wykształcenia. Chcesz się kompletnie uzależnić od tego młodzieńca i...
- Wybacz - przerwała jej Ricarda - ale prawdę mówiąc, nie mam ochoty wysłuchiwać twoich pouczeń. Ja mam swoje życie, a ty masz swoje. Jedyne co nas łączyło, to mój ojciec. Teraz on nie żyje, nie ma więc żadnego powodu, żebyśmy musiały się spotykać albo ze sobą rozmawiać. Jessica spojrzała w bladą pociągłą twarz Ricardy, w jej ciemne oczy, które z kolei patrzyły na nią zimno i z nienawiścią, i mimo wszystko czuła nieomal przemożną sympatię do tej przekornej, hardej dziewczyny, która była częścią Alexandra i tak bardzo utrudniała sobie życie, nie widząc prawdopodobnie wyjścia z emocjonalnego chaosu, w jakim się znalazła. Jessica podeszłaby chętnie do niej, aby ją przytulić, wiedziała jednak, że musiałaby się liczyć z opryskliwym odrzuceniem, stłumiła więc w sobie to pragnienie. - Nie broń się przede mną - powiedziała. - Nie zamierzam cię stąd zabrać ani narzucać ci czegokolwiek, co nie będzie po twojej myśli. Wiedz tylko, że zawsze gdy będziesz miała kłopoty, możesz do mnie przyjść. Podobnie zresztą jak do swojej mamy. Chciałabym dać ci tylko jedną radę. Może przemyśl ją sobie, mimo że pochodzi od znienawidzonej macochy: nie uzależniaj się od Keitha. Odpocznij rok od szkoły i od wszystkiego innego, pożyj tu z nim, przyjrzyj się życiu na farmie w Yorkshire. Ale nie pozbawiaj się możliwości ukończenia za rok czy dwa szkoły i zdobycia jakiegoś zawodu. Potem wyjdź za Keitha, załóż rodzinę. Najpierw jednak zapewnij sobie niezależną pozycję. Kiedyś zrozumiesz, jakie to ważne.
- Skończyłaś? - zapytała Ricarda. Jessica westchnęła. - Tak. - Wykonała rękami ruch świadczący o bezradności. - Myślę, że skończyłam. To wszystko, co chciałam ci powiedzieć. 467 Ricarda nic nie odpowiedziała. Jessica poczekała jeszcze chwilę, ale nic więcej się nie stało, zrozumiała zatem, że dziewczyna pragnie tylko, aby macocha wyszła z kuchni i przestała się wtrącać w jej sprawy. - śegnaj - powiedziała, co Ricarda skwitowała milczeniem. Jessica odwróciła się i wyszła z kuchni. Szybko przeszła przez ponury korytarz i kiedy wreszcie znalazła się na dworze w słońcu, odetchnęła głęboko. Chłód Ricardy był tak namacalny, że Jessica poczuła się zmarznięta po czubki palców. Próbowała strząsnąć z siebie ten chłód, to uczucie przygnębienia, ale nie udało się jej to do końca. Będzie lepiej, jak się trochę przejdę, pomyślała. Nie było widać ani Keitha, ani jego matki, Jessica zrezygnowała więc z pożegnania. Zadzwoniła do biura Eleny, dowiedziała się jednak, że jest ona właśnie na naradzie. Poprosiła, aby jej przekazano, że telefonowała, i z powrotem schowała komórkę do torebki. Mrużąc oczy, spojrzała w słońce. Była zmęczona i przygnębiona, pomyślała więc, że spacer stanowi naprawdę jedyną możliwość uwolnienia się od uczucia najgłębszego załamania. Zegarek wskazywał kilka minut przed pół do dziewiątej. Wróci w południe, tak jak obiecała Evelin. Zostało jej sporo czasu.
Założyła okulary przeciwsłoneczne i ruszyła w drogę.
9
Kamienna płyta nie chciała się ruszyć. Chociaż ją przesuwała i szarpała, nie poruszyła się ani o milimetr. Nie mogła chyba stać się cięższa od czasu, który upłynął od tamtej pory? A może ona sama osłabła? Smród był straszny. Wszystko podchodziło jej do gardła i kilka razy omal nie zwymiotowała. Ciepły dzień jeszcze pogarszał sytuację. Jak ona to wtedy zniosła? Na chwilę znieruchomiała, podniosła się z cichym jękiem, przycisnęła rękę do obolałego krzyża. Czarna koszula dżinsowa lepiła się jej do 468 ciała i była całkiem przepocona. Przez chwilę, na myśl o tym, że to się nie uda, była bliska paniki. śe będzie musiała z tego zrezygnować. śe sama sobie nie poradzi. Ale wtedy przecież poradziła sobie sama. Tym razem robi chyba coś inaczej. Usiadła na trawie, zaczęła wykonywać głębokie wdechy i wydechy, aby się uspokoić i przywrócić jasność swoim myślom. Musi się zastanowić. Na pewno jest jakieś wyjście.
Lekki ciepły wiatr przyniósł trochę ochłody. Czuło się w nim wspaniały, intensywny zapach kwiatów. Czy może być piękniejszy dzień? Zamknęła oczy.
10
Jessica doszła do przekonania, że przeceniła swoje fizyczne możliwości. Powinna była pójść prostą drogą z farmy do wsi, która to wędrówka i tak by ją wyczerpała. Ciąża była już widoczna, a ponadto zrobiło się naprawdę gorąco. Słońce stało wysoko na niebie, wilgotny chłód wczesnego poranka gdzieś zniknął. Zrobiła duży łuk. Poszła do miejsca, gdzie wyłowiła Barneya z wody i po raz pierwszy spotkała Phillipa Bowena. Jakiś czas temu zadzwoniła Elena, która z wielką ulgą zareagowała na informację, że Ricarda, cała i zdrowa, znajduje się na farmie Keitha Mallory'ego. - Ma pani rację, na razie nie przedsięwezmę żadnych kroków - powiedziała. - Może pewnego dnia porozmawiam z Ricardą przez telefon. Albo nawet ją odwiedzę. Tak się cieszę, że dobrze się czuje. Jessico, dziękuję pani! Nigdy pani tego nie zapomnę! Teraz Jessica siedziała w trawie na wzgórzu, patrzyła na dolinę u
swoich stóp i przyglądała się niewielkim falom wartko szemrzącego potoku. Jak słodko pachniało powietrze, jakie czuło się już w nim lato. 469 Kocham to, pomyślała prawie zdumiona, kocham tę krainę. Tę okolicę. Łąki i dal. Surowe bagna, kwitnące doliny. Owce. Kamienne mury przecinające łąki. Wąskie drogi, na których skraju bujnie rosną polne kwiaty. Wsie z szarego kamienia. Mimo tego co było, potrafię znaleźć tu niemal doskonały spokój. Myśląc o Ricardzie, która od tej pory będzie tu mieszkać, Jessica poczuła coś w rodzaju zawiści. śe Ricarda zrośnie się z tą przyrodą, stanie się jej częścią. śe będzie musiała wytrwać tutaj przez długie, zimne i często pełne śniegu zimy. śe z głęboką tęsknotą będzie witać wiosnę, a w takie letnie dni jak ten biegać po lśniąco zielonej trawie dolin, jesienią zaś wychodzić naprzeciw pierwszym surowym wiatrom pędzącym po wyżynach. Jak nieomylnie wybrała swoją drogę, z jaką instynktowną pewnością wie, czego potrzebuje i gdzie odnajdzie swoje miejsce na ziemi. śyczyłabym sobie, pomyślała Jessica, żeby moja własna droga rysowała się przede mną równie wyraźnie. Spojrzała na zegarek. Prawie jedenasta. Musi się powoli zbierać. Nagle poczuła jakiś osobliwy niepokój, a gdy spróbowała go zgłębić, zrozumiała, że dręczy ją myśl, iż już nigdy nie ujrzy Stanbury House. I że przyszła tutaj, w to miejsce, bo właściwie chciała pójść do starego domu, ale zabrakło jej odwagi. Nie mogłaby tak od razu wrócić do wsi.
Jeszcze raz spojrzała na zegarek, jakby w ciągu jednej minuty czas mógł się jakoś radykalnie zmienić. Nie pozostanie tam długo i do pierwszej na pewno zdąży do The Fox and The Lamb. Co może się stać? Jeśli widok domu okaże się nie na jej nerwy, odwróci się natychmiast i odejdzie. Wyprostowała się i ruszyła w dobrze sobie znanym kierunku. Mniej więcej po półgodzinie dotarła do parku Stanbury House. Zbliżyła się do posiadłości od tyłu, przeszła przez lasek, stanowiący tu granicę działki, a potem, gdy drzewa się rozstąpiły, zobaczyła, że nagle stoi naprzeciw domu, który zanurzony w promiennym świetle słońca, przypominał budowle z idyllicznych kartek pocztowych minionej epoki. 470 Taras, rano zawsze leżący w cieniu, zalewały teraz promienie słońca. Był to taki dzień, kiedy wystawia się parasole ogrodowe i leżaki, po czym spędza wiele godzin z książką. Prawie śródziemnomorska sceneria, rzadko spotykana w północnej Anglii, a jeśli już, to mająca w sobie całkiem szczególny urok. Jessica z pewnym wahaniem wyszła na polanę. Trawa urosła wysoko, sięgała jej prawie do kolan. Przyglądając się uważniej, Jessica dostrzegła, że ową rzekomą sielankę mącą już pierwsze oznaki rozpadu. A może raczej zdziczenia. Stąd już niedaleko do upadku. Jessica miała nadzieję, że Leon szybko podejmie decyzję dotyczącą Stanbury. śeby nie mogło tak po prostu z wolna marnieć, porośnięte gąszczem i kawałek po kawałku niszczone przez klęski żywiołowe. Rozbite szyby, kruszące się
mury, krzaki wrastające w popękane drzwi. Jessica oczyma duszy widziała taki obraz i nastrajał ją on niespodziewanie smutno. Powoli przeszła przez ogród i zbliżyła się do tarasu. Wzdłuż balustrady stały wielkie donice z terakoty, w których Patricia jeszcze ostatniego dnia życia zasadziła fuksje, geranium i margerytki. Główki i liście wszystkich kwiatków zwieszały się teraz smutno, ziemia, w której rosły, wyglądała na zupełnie wyschniętą. Dawno już chyba nie padał deszcz i nikt nie dbał o nie. Powodowana nagłym impulsem, Jessica odwróciła się i ruszyła w stronę niewielkiej szopy z narzędziami znajdującej się po zachodniej stronie domu. Stała tam duża konewka. Jessica wiedziała, że przy wejściu do piwnicy jest kran. Na pewno nikt nie zamknął jeszcze dopływu wody. Podleje więc obficie te biedne kwiatki. Może potem, latem, będzie tu znowu częściej padać i kwiaty jakoś przeżyją do jesieni. Nie wiedzieć dlaczego, nagle stało się to dla niej niesłychanie ważne. Kiedy skręciła za róg domu, obok szopy z narzędziami ujrzała siedzącą w trawie postać, w której po pierwszej sekundzie przerażenia i chęci ucieczki rozpoznała Evelin. Jessica zmarszczyła czoło. Czyżby Evelin, tak samo jak ona, odczuwała potrzebę ponownego ujrzenia Stanbury House? - Evelin? - zawołała półgłosem. 471 Evelin odwróciła głowę. Nie wydawała się przestraszona, ani nawet szczególnie zaskoczona. - Ach, Jessica. Ty też chciałaś się jeszcze raz pożegnać?
Jessica podeszła do niej. Widok Evelin, siedzącej pośród kwitnących traw i ocienionej gałęziami kilku starych jabłoni, był wręcz idylliczny. Na kolanach miała plik papierów w przejrzystej zielonej folii. Te papiery wywołały w mózgu Jessiki jakieś niejasne wspomnienie, ale nie od razu uprzytomniła sobie, o co chodzi. - Ty też przyszłaś tu pieszo? - zapytała. Evelin przecząco pokręciła głową. - Wzięłam twój samochód. Źle zrobiłam? Kluczyk leżał w twoim pokoju na stole. Właściwie weszłam, żeby zobaczyć, czy jesteś, ale ponieważ jeszcze nie wróciłaś... - Nie ma problemu. Oczywiście, że mogłaś wziąć samochód. Nawet się cieszę, bo teraz będę mogła wrócić z tobą do wsi. - Jessica również usiadła w trawie, z westchnieniem wyciągając przed siebie nogi. - Boże, ależ dzisiaj ciepło! Jestem wykończona! Znowu wybrałam się na bezkresną wędrówkę i stanowczo przeceniłam swoją kondycję. - Spotkałaś Ricardę? - Dzisiaj rano była u mnie matka jej chłopaka, która przyznała, że Ricarda od wczoraj przebywa na farmie. Tym razem nie mogła się przede mną ukryć. Rozmawiałyśmy, to znaczy, mówiłam głównie ja. Ricarda po prostu nadal zachowuje wobec mnie lodowaty dystans. Ale ja jestem już o wiele spokojniejsza. Tam, gdzie teraz mieszka, czuje się dobrze. Znalazła własną drogę i być może w ten sposób zdoła uporać się z potwornymi przeżyciami z niedalekiej przeszłości. Trzeba jej pozwolić pójść tą drogą. - Cieszy mnie to - powiedziała Evelin. - Zawsze bardzo ją lubiłam.
- Znalazła niezwykle sympatycznego chłopaka. To jej dobrze wróży na przyszłość. Evelin się uśmiechnęła. - O tak. Nie powinno się tego lekceważyć. 472 Jessica spojrzała w niebo. Na przepięknym błękicie bardzo jasną zielenią lśniły liście jabłoni, która jeszcze przed miesiącem była pełna pienistego białego kwiecia. Jak pięknie, pomyślała Jessica, jak pięknie jest, mimo wszystko, żyć. Jak pięknie, że zostałyśmy przy życiu. - Poradzimy sobie - powiedziała - ty i ja, Ricarda i Leon... My czworo, którzy przeżyliśmy, damy sobie radę. Nie załamiemy się. - Myślisz, że dla każdego z nas istnieje jeszcze jakaś szansa? zapytała Evelin. - Jestem o tym przekonana. Ciągle istnieje szansa, jeśli tylko człowiek jest gotów rozejrzeć się i dobrze jej poszukać. I nie poddawać się zbyt łatwo. - Spojrzała na Evelin. - Wiesz już, co będziesz dalej robiła? Evelin spojrzała na nią nieco trwożliwie. - Zastanawiam się, czy to będzie w porządku wobec Tima, ale dom w Monachium najchętniej bym sprzedała. Nigdy nie czułam się w nim dobrze. Chciałabym mieszkać w starym domu, niepraktycznym, pełnym zakamarków i z zaklętym ogrodem. I chciałabym znowu mieć psa, jednego albo nawet dwa. - Uważam, że to cudowny pomysł - powiedziała Jessica niezwykle
ciepło - pies to jest właśnie to. Wiem, co mówię. Wydawało się, że Evelin poczuła ulgę, iż Jessica nie traktuje jej planu sprzedaży domu jako zdrady wobec Tima. - Tak - powiedziała - wtedy, po śmierci psa, chciałam znowu... ale Tim był temu przeciwny, więc... no cóż - wzruszyła ramionami - wobec tego spełnię swoje marzenie teraz. I wiesz co? W ogrodzie domu, który kupię, będzie rosło kilka jabłoni. Tak jak tutaj. - Będę cię często odwiedzać. Jeśli pozwolisz. - Oczywiście, Jessico. Nie chciałabym, żeby nasza przyjaźń tak po prostu się skończyła. Byłoby świetnie, gdybyśmy nadal mogły się widywać. - Evelin, ja również bym tego chciała. Na pewno nie stracimy się z oczu. 473 Obie zamilkły na chwilę, oddając się z zamkniętymi powiekami ciepłu słońca i zapachom kwiatów. Jessica otworzyła oczy dopiero wtedy, gdy wokół jej twarzy zaczęła fruwać gruba bzycząca pszczoła. Wyprostowała się i przegoniła owada. - Piszesz list? - zapytała, spoglądając na papiery leżące na kolanach Evelin. Również Evelin podniosła wzrok. - Nie. Coś czytałam. - Wobec tego nie przeszkadzaj sobie. Ja... Ale Evelin pokręciła przecząco głową.
- W ogóle mi nie przeszkadzasz. Zresztą i tak chciałam porozmawiać z tobą o tych zapiskach. - Twoich zapiskach? - Nie, Tima. O zapiskach, których szukał rano... tamtego dnia. Jessica natychmiast sobie to przypomniała i teraz dotarło do niej, dlaczego coś w jej mózgu zareagowało na widok pliku papierów w jasnozielonej folii. Miała jeszcze w uszach wściekły głos Tima: - Plik wydruków komputerowych. Szukam go od samego rana! - Skąd to masz? Tamtego dnia Tim szukał tego jak zwariowany! - Zabrałam go i ukryłam. - Głos Evelin brzmiał spokojnie. - A teraz wydobyłam to z ukrycia i wzięłam do przeczytania.
11
- W studzience ściekowej? Jak, na miłość boską, n a t o wpadłaś? - Przyszło mi to do głowy nagle, w pośpiechu. Pomyślałam, że tam na pewno nikt nie będzie tego szukał. - Nie, rzeczywiście nie. Tam na pewno nie. Boże drogi, Evelin, jak udało ci się podnieść tę kamienną płytę? 474 - Była potwornie ciężka. W szopie znalazłam żelazny drąg, którym
podniosłam ją wreszcie i odsunęłam. Folię przyczepiłam od spodu kilkudziesięcioma paskami taśmy samoprzylepnej. Aż dziw, że się do tej pory trzymały. Ale nie chciałam zostawić tego wszystkiego tutaj i dlatego przyjechałam dzisiaj jeszcze raz. - I w taki sam sposób... - Najpierw próbowałam tylko rękami, ale płyta była nie do ruszenia. Wtedy przypomniałam sobie o drągu. I udało się. - Nie rozumiem jednak... - Znalazłam te papiery wieczorem, w przeddzień tragedii. Wiedziałam, że Tim pracuje nad swoją pracą doktorską i że to bardzo zaprząta jego myśli. Tamtego wieczoru siedział w naszym pokoju i wydrukował parę stron, ale nagle zapukał Leon, który chciał z nim porozmawiać. Prawdopodobnie chodziło mu o pożyczkę zaciągniętą u Tima. Tim bardzo nalegał na to, żeby Leon jak najszybciej oddał mu pieniądze, i dlatego natychmiast się zerwał i poszedł z nim do jego pokoju... nie sprzątając swoich papierów. Ja siedziałam na łóżku i czytałam, a kiedy te kartki tak tam leżały... - Evelin z ubolewaniem wzruszyła ramionami. - Oczywiście nie powinnam była tego robić, ale ciekawość wzięła nade mną górę, podeszłam więc do biurka i zaczęłam czytać... - No i? - To są te charakterystyki, o których Tim mówił pierwszego wieczoru ferii. Pamiętasz? Bardzo szczególne studia. Ich tematem jesteście wy wszyscy. - My? Nie rozumiem..
- Tim miał zawsze ten swój sadystyczny styl mówienia o innych ludziach, a ściślej: obgadywania ich, sama wiesz. Wystarczająco często nas wszystkich w ten sposób zabawiał. Ale zwłaszcza jego najserdeczniejsi przyjaciele z pewnością nigdy by nie pomyśleli, że kiedykolwiek zacznie się w ten sposób wypowiadać o nich albo o ich żonach. Pewnie wyobrażali sobie, że tej wątpliwej miary namiętnościom daje ujście, wyżywając się na obcych ludziach, a nie na swoich najbliższych. 475 - A mimo wszystko robił to? - Z wielką pasją. Niemiłosiernie was wszystkich oczerniał. Sprawiało mu to chyba wielką frajdę. W gruncie rzeczy byliście predestynowani na ofiary. Znał wszystkie wasze słabości, mankamenty i problemy... i pławił się w nich. Z rozkoszą. Jessica przełknęła ślinę. Nie żeby jakoś szczególnie zaskoczyła ją informacja, iż Tim był łajdakiem. I tak nigdy nie myślała o nim inaczej. Ale już post factum zabolało ją, że Alexander był tak oszukiwany przez przyjaciela i że właściwie nigdy go nie miał. Wielkie kłamstwo, pomyślała, wszystko to raz po raz okazuje się jednym wielkim kłamstwem. Wskazała na białe arkusze papieru: - I przeczytałaś to wszystko? - Nie, tylko trochę. Tamtego wieczoru Tim dość szybko przyszedł, ledwie zdążyłam wrócić na łóżko i nie dać po sobie poznać zaciekawienia. Był w złym humorze, pomstował na Leona, który najwyraźniej zapropo-
nował mu, że będzie spłacał dług w ratach. Co by oznaczało, że upłynie wiele lat, zanim Tim odzyska pieniądze. Klął na czym świat stoi, wyzywał siebie od głupców, że mógł się zachować tak idiotycznie i pożyczyć tyle forsy takiemu nieudacznikowi jak Leon. Wepchnął papiery do szuflady biurka i zatrzasnął ją z hukiem. Wieczorem nie mogłam zrobić nic więcej. Ale nazajutrz rano, kiedy Tim zszedł do jadalni, zabrałam ten cały plik. Chciałam się gdzieś zaszyć i przeczytać wszystko w spokoju, ale Tim jak na złość postanowił nadal pracować nad tymi niszczącymi psychogramami. Pamiętasz, że miotał się wściekle po całym domu, szukając swoich papierów? Nie mogłam ryzykować, że mnie zdemaskuje, musiałam więc znaleźć dla nich dobrą kryjówkę. I wtedy... no tak... - Wtedy wpadłaś na pomysł z tą studzienką ściekową. Dobry Boże, co za okropna kryjówka! - Ale bezpieczna. Nawet policja jej nie znalazła, a szukali wszędzie i wywrócili wszystko do góry nogami. - Dlaczego - zapytała Jessica - nie odłożyłaś po prostu tych zapisków do szuflady? Albo nie schowałaś ich gdzieś w waszym pokoju? 476 Przecież już wiedziałaś, czego dotyczy ta cała pisanina? Czy naprawdę tak bardzo interesowały cię szczegóły? - Nie. Mnie to już nie interesowało. - No więc... - Chciałam dać te notatki wam. A przede wszystkim Leonowi i
Alexandrowi. śeby sobie przeczytali. - A co ty byś z tego miała? Evelin spojrzała na nią. Jej miękkie rysy twarzy, które do tej pory zdradzały wyłącznie ból, a nigdy wściekłość, poorały ślady rozgoryczenia i nieprzejednania. - Sprawiedliwość - odparła - obiecywałam sobie po tym sprawiedliwość. Nie moglibyście już dłużej ignorować zła w Timie. I wreszcie musielibyście zwrócić uwagę na mnie. Może wtedy któreś z was przyszłoby mi z pomocą. 12
Timotheus Burkhard
Evelin, dokument VI Poznałem Evelin wiosną 1991 roku. Pewnego bardzo zimnego dnia w marcu, kiedy nagle znów spadł śnieg, chociaż wszyscy myśleli, że zima już na dobre minęła. Prowadziłem jedne z pierwszych zajęć poświęcone metodom trenowania samoświadomości i pozytywnego wychodzenia naprzeciw wymaganiom dnia powszedniego. Tak jak myślałem, uczestnicy walili drzwiami i oknami. Zdumiewające, ilu ludzi wykazuje niedobory w sferze samoakcep-
tacji. I jak ochoczo wydają mnóstwo pieniędzy na uwolnienie się od takich problemów. Evelin siedziała w ostatnim rzędzie, a zwróciłem na nią uwagę dlatego, że była jeszcze bardziej nieśmiała, powściągliwa i zalękniona niż reszta grupy, która i tak stanowiła już, Bóg mi świadkiem, 477 zbiorowisko najokropniejszych szarych myszek. W tamtym czasie zauważyłem zresztą, że praca z nieudacznikami - a będąc psychoterapeutą, ma się przecież ciągle z takimi do czynienia - wyzwala we mnie niesłychaną agresję. Zastanawiałem się nawet, czy wybrałem dla siebie odpowiedni zawód. Szybko jednak uświadomiłem sobie, że nigdy z niego nie zrezygnuję. Bo patrzenie w te wystraszone, ale pełne nadziei twarze coś mi daje. Ci ludzie tyle ode mnie oczekują! Niektórzy są gotowi znieść zdumiewająco głębokie upokorzenia, żebym tylko im pomógł. I otwierają się niezwykle ufnie, zawierzając mi najrozmaitsze szczegóły dotyczące najintymniejszych obszarów ich życia. Słucham tego i niekiedy w głębi duszy wiję się z obrzydzenia, pogardy i - tak, z nienawiści - równocześnie jednak wiem, że jest to eliksir życia, z którego nigdy nie zrezygnuję. Natychmiast poznałem po Evelin, że najbardziej boi się konieczności wystąpienia przed szereg i dlatego też od razu zaprosiłem ją do pierwszej przygotowanej przez siebie zabawy w odgrywanie ról. Zbladła, potem oblała się rumieńcem, a jej oczy zamigo-
tały niespokojnie. Spojrzała na mnie błagalnym wzrokiem niczym zwierzę uwięzione w śmiertelnej pułapce. Pamiętam jeszcze, że miałem nadzieję, iż nikt nie zauważy mojego nagłego wzwodu, który na domiar złego - jak to zwykle bywa - zupełnie wymknął mi się spod kontroli. Gdy pojęła, że nie ma wyjścia, Evelin wystąpiła wreszcie naprzód, na drżących nogach, co było widać. Wziąłem drugiego uczestnika, młodego mężczyznę o olbrzymich uszach, które prawdopodobnie były przyczyną jego kłopotów w nawiązywaniu kontaktów. On również wił się z przerażenia, ale nie był chyba aż tak zrozpaczony jak Evelin. Oboje z udręką wykonali zadanie, które przed nimi postawiłem, a ja obserwowałem ją - to znaczy, prawdę mówiąc, przyglądałem się tylko Evelin, bo niezwykle mnie zafascynowała. Wtedy, przed dwunastu laty, była bardzo atrakcyjną osóbką. Dwudziestoletnią, bardzo szczupłą blondynką. Miała ładne nogi i mogłaby coś ze sobą zrobić, gdyby nie skradała się wszędzie z tym wyrazem twarzy mówiącym: proszę, nie skrzywdź mnie! Z drugiej strony wtedy pewnie w ogóle by mnie tak nie podniecała. 478 Ani nie doprowadzała do wściekłości. Prawdopodobnie wcale nie zwróciłbym na nią uwagi. Nigdy nie interesowały mnie kobiety pewne siebie, bo wszystkie one są w gruncie rzeczy potwornie nudne.
Na tamtym pierwszym treningu Evelin, wcielając się w różne role, straszliwie się pociła. Na szarym swetrze pod pachami widać było coraz większe mokre plamy. Jej twarz świeciła się i zrobiła się cała czerwona, jak u indora. Dziewczyna była bliska łez. Nagle wystraszyłem się, że może posunąłem się zbyt daleko. A jeśli po tym doświadczeniu nie przyjdzie już nigdy na moje zajęcia? Dlatego pod koniec tej dwugodzinnej terapii jeszcze raz wezwałem Evelin do siebie. Podczas gdy inni zmierzali do wyjścia, podszedłem do niej, nadal bardzo spoconej, i wziąłem jej prawą rękę w swoje dłonie. - Evelin, wiem, to było dzisiaj dla pani bardzo trudne - powiedziałem łagodnie, przewiercając ją przenikliwym wzrokiem. - Niewątpliwie jednak jest pani osobą, która w tej grupie ma ze sobą największe problemy. Dlatego bardziej się panią zająłem. Rozumie pani? Skinęła głową, walcząc ze łzami. Starałem się zapanować nad obrzydzeniem z powodu tej śliskiej bezwładnej dłoni, która niczym półśnięta ryba drgała między moimi palcami. - W żadnym razie nie powinna pani rezygnować. Wydaje mi się, że znajduje się pani w bardzo trudnej dla siebie sytuacji życiowej i właśnie teraz bardzo ważny będzie dla pani wybór właściwych metod postępowania. Prawie nie patrzyła mi w oczy. Oczywiście, że już powzięła
decyzję, iż jej noga nigdy więcej nie postanie na tym strasznym treningu. - Co panią skłoniło, żeby tutaj przyjść? - zapytałem rzeczowo. - Mój... mój psychoterapeuta - odpowiedziała cieniutkim głosikiem. - Powiedział, że powinnam spróbować częstszych kontaktów z ludźmi. Zwierzyłam mu się, że jest to dla mnie trudne, bo się ich boję. Są tacy pewni siebie i silni... i no cóż, postanowiliśmy wtedy wspólnie, że może na początek nie byłoby źle przyłączyć się do 479 osób z problemami podobnymi do moich. Wtedy wpadł mi w ręce folder informujący o tym grupowym treningu i... -...i wtedy postanowiła pani chwycić byka za rogi? Ogromny, odważny krok. Czy nie byłoby szkoda, gdybyśmy teraz na powrót ulegli słabości? Lekko ścisnąłem jej dłoń i uśmiechnąłem się. Evelin łaknęła ciepła i sympatii, ba, była wręcz wygłodniała takich uczuć. Pomyślałem sobie, że wygram, jeśli dojdzie do przekonania, iż otrzymuje ode mnie zarówno trochę jednego, jak i drugiego. I rzeczywiście, przyszła na kolejne spotkanie. Przez kilka godzin dawałem jej spokój, chociaż przychodziło mi to z ogromnym trudem, ale miała poczuć się bezpiecznie. Spostrzegłszy, że się odprężyła, zaangażowałem ją, zupełnie dla niej nieoczekiwanie, do bardzo trudnego ćwiczenia. W ogóle nie dawała sobie rady i uważała, co wyznała mi później, płacząc, że się koszmarnie zbla-
mowała. Ja jednak ją pochwaliłem, powiedziałem, że jestem z niej bardzo zadowolony, i od czasu do czasu uśmiechałem się do niej podczas zajęć. Nieśmiało zaczęła odwzajemniać moje uśmiechy. Wszystko potoczyło się więc zgodnie z moim planem: Evelin zaczęła mnie potrzebować, stałem się centrum jej życia emocjonalnego. Pobraliśmy się w lipcu 1992 roku, czyli prawie półtora roku po naszym pierwszym spotkaniu. Na moją prośbę świadkami ślubu zostali Leon i Alexander. Poza tym nie było nikogo. Evelin nie miała przyjaciół ani rodziny. Ojciec zmarł przed laty na zawał, jak mi opowiedziała, a matka nie zdołała pogodzić się z tym ciosem i wskutek ciężkich depresji nadal przebywa na zamkniętym oddziale kliniki psychiatrycznej. - Odwiedźmy ją - zaproponowałem na krótko przed ślubem - i opowiedzmy jej o nas! Ale Evelin tego nie chciała, w żadnym wypadku. Gdy zacząłem nalegać, rozpłakała się - jakżeby inaczej? - na razie więc odstąpiłem od swojego zamiaru. Po ślubie coraz częściej zastanawiałem się, dlaczego tak dążyłem do ślubu z Evelin. Wyglądała bardzo ładnie, ale są kobiety o 480 niebo atrakcyjniejsze od niej. Powodem nie była więc jej powierzchowność. Myślę, że podniecała mnie jej zależność ode mnie. Wręcz narkotycznie chciałem raz po raz na nowo wypróbowywać
swoją władzę nad nią. Była zdana na moją łaskę i niełaskę. Wyłącznie ja decydowałem o tym, czy będzie miała dobry czy zły dzień. Wystarczyło, że przy śniadaniu byłem chłodny i milczący, a ona już zmieniała się w skamlącego psa, który z rozpaczą żebrze o odrobinę sympatii. Nieomal pełzała za mną na czworakach, starając się robić wszystko jak należy, żeby tylko wyczarować uśmiech na mojej twarzy i usłyszeć ode mnie dobre słowo. Kiedy mi się podobało, dawałem jej nagle i nieoczekiwanie to, czego pragnęła, a wtedy widziałem przed sobą kobietę, która, gdybym tylko tego zażądał, była z wdzięczności i poczucia ulgi gotowa lizać moje stopy. Niekiedy jednak miałem szczególną frajdę, gdy przez kilka dni pozwalałem jej trwać w niepewności, i obserwowałem, jak działa na nią taka terapia. Evelin stawała się wrakiem w ciągu dwudziestu czterech godzin, widać było, że z każdą minutą jest gorzej. Od pewnego momentu nie mogła utrzymać solniczki, ponieważ tak drżała jej ręka. Nie potrafiła podejść do telefonu, bo gdy tylko miała się przedstawić, głos się jej załamywał. Wreszcie zamykała się w łazience i wymiotowała bez końca. A ja? Ja wiedziałem, że położyć kres jej udręce znaczy dla mnie tyle co pstryknąć palcami i że sam mogę decydować, w którym momencie się to stanie. Wszystko to sprawiało, że... jak mam to powiedzieć? śe wpadłem wręcz w nałóg. Była to zabawa, bodziec, coś absolutnie wspaniałego. Nie mogłem sobie tego odmówić.
Chyba właśnie dlatego ożeniłem się z tą kobietą. Evelin należy do ludzi, którzy rodzą się wyposażeni w cechy ofiary. I pozostają tacy do końca życia. W pewien sposób, co czasem mnie przeraża, jestem od niej tak samo zależny, jak ona ode mnie. Nie przeżyłbym, gdybym ją stracił. Od pierwszego dnia naszego małżeństwa denerwowało mnie i denerwuje jeszcze do dzisiaj, że Evelin tak bardzo lgnie do doktora Wilberta. Do swojego psychoterapeuty. Po ślubie próbowałem 481 na niej wymóc, aby przestała do niego chodzić, bo przecież w końcu wyszła za mąż za psychologa. Podarowałem jej psa, pięknego owczarka niemieckiego, żeby miała się o kogo troszczyć i kim zajmować. śywiłem bowiem nadzieję, że to ułatwi jej rozstanie z Wilbertem. Ale się nie udało. W ostatnich latach wskutek moich ogromnych nacisków Evelin podejmowała mnóstwo prób odejścia od swojego doktorka, za każdym razem jednak wracała do niego. Czasem, jak mi się zdaje, odwiedzała go nawet potajemnie. Nie mogłem ryzykować i zaproponować jej, żeby odbywała terapię ze mną, bo to byłoby sprzeczne z wszelkimi zasadami. Z pewnością opowiedziałaby o tym Wilbertowi, a ja nie mogłem pozwolić sobie na to, by wypaść ze środowiska i stać się outsiderem. Większość kolegów i tak mnie nie lubi. Jasne, odnoszę ogromne sukcesy. Zarabiam krocie. Moje pacjentki czepiają się mnie jak rzepy. Coś takiego rodzi zawiść.
Był jeden problem, coraz bardziej ważący na naszej codzienności. Chodziło o będącą skutkiem pogardy nienawiść, którą żywię wobec ludzi słabych i z którą muszę ciągle walczyć ze względu na swoich pacjentów. Chociaż ci ludzie wyzwalają we mnie bodziec, dzięki któremu moje życie jest coś warte, to równocześnie i nieuchronnie wyzwalają też gniew i odrazę, mógłbym nawet powiedzieć obrzydzenie, najgłębsze obrzydzenie. To ciągle jest to samo zjawisko sprawiające, że zawód, który tak lubię, bardzo często staje się dla mnie ciężarem. Źle znoszę przebywanie z jedną z tych żałosnych osób w tym samym pomieszczeniu, tak gwałtowna jest ta wręcz fizycznie wyczuwalna odraza. Z reguły jednak taka osoba wychodzi po pięćdziesięciu minutach, a trening również nie trwa dłużej niż dwie godziny. Mam więc czas i okazję, żeby się zregenerować. Ale Evelin, ta najżałośniejsza ze wszystkich żałosnych postaci, jest teraz ciągle obok mnie. Rano, wieczorem, w weekendy, nocą i podczas ferii. Jest moją żoną! Moją żoną! Nie mogę wyrzucić jej po pięćdziesięciu minutach, otworzyć okien na roścież, zaczerpnąć głębokiego oddechu i pozwolić ulecieć obrzydzeniu i nienawiści. Obrzydzenie i nienawiść. Tak. Takie właśnie uczucia nie odstępowały mnie w pierwszych latach małżeństwa z Evelin. I jeszcze dzisiaj to właśnie do niej czuję. Niekiedy obrzydzenie i nienawiść 482
bywają silniejsze niż poczucie zadowolenia, którego dostarcza mi jej zależność ode mnie. W takich momentach dręczy mnie podejrzenie, że ten ożenek był kiepskim interesem. Chociaż powtarzam sobie raz po raz, że może wcale nie mógłbym ożenić się z osobą o innej konstytucji psychicznej. Nie chcę mydlić sobie oczu: w ostateczności to psychicznie niestałe kobiety podniecają mnie seksualnie. Jestem pewien, że nie poszedłbym do urzędu stanu cywilnego z kobietą, która by mnie nie podniecała. Jeśli więc nie z Evelin, to i tak musiałbym związać się z kimś jej pokroju. I ciągle stawałbym przed tym samym dylematem. Może to ja mam ze sobą problemy? A nie Evelin? Chociaż ona też jest szczególnym przypadkiem. Bardzo szczególnym. Mimo że doktor Wilbert był i jest jej wielkim powier-
nikiem, to przecież również my dwoje prowadziliśmy ze sobą rozmowy, a jako psycholog jestem wystarczająco przebiegły, żeby wyciągnąć od ludzi rzeczy, których chcę się od nich dowiedzieć. Pod względem intelektualnym w ogólności i erystycznym w szczególności Evelin w ogóle mi nie dorównuje. W końcu więc musiała odpowiedzieć na moje pytania. Część II Ojciec Evelin był pisarzem. Kimś, kogo nikt nie zna, kto jednak albo był przekonany o swojej wielkości, albo tak bardzo przepełniony namiętnością, że mimo braku sukcesu nie mógł zrezygnować z tej sztuki, która nie dawała mu chleba. Odziedziczył dom, wchodzący w skład rodzinnego majątku, i dość znaczną sumę pieniędzy, dzięki której, jako że sam nie osiągał żadnych dochodów, wystarczało mu jakoś na utrzymanie żony i córki. Ten dom to bardzo stara, zupełnie zniszczona willa ze skrzypiącymi podłogami, nie domykającymi się oknami, zepsutą instalacją wodociągową, stojąca w ogrodzie, który zasługiwał na miano puszczy. Z niezrozumiałych powodów Evelin duszą i ciałem była przywiązana do tej rozpadającej się budy i jeszcze o wiele później bardzo ubolewała nad jej stratą. Zawsze chciała, żebyśmy kupili jakiś podobny 483 dom, podobną posiadłość, przed czym oczywiście broniłem się równie gwałtownie, co skutecznie. W wypadku ojca Evelin okropna była nie tyle jego zawodowa
porażka, ile raczej to, do czego doprowadziły go ciągłe stany frustracji. Zaczął pić i z dnia na dzień stawał się coraz brutalniejszy. Nie wobec Evelin, ale wobec żony. Nigdy nie poznałem teściowej, wnioskując jednak z tego, co o niej słyszałem, była chyba bezwzględnie mu podporządkowaną szarą myszką. Atrakcyjna, z nikłą samoświadomością, bezgranicznie oddana niezdolnemu do niczego mężowi. Jedna z tych kobiet, które myślą, że przez całe życie muszą być wdzięczne, iż w ogóle znalazły mężczyznę. Choćby je nie wiem jak szykanował. Z pewnością to matka ukształtowała w Evelin wizerunek kobiety i jej pojęcie o związkach damskomęskich. Ojciec miewał naprawdę zatrważające ataki furii. Rzucał na oślep wszystkim, co tylko wpadło mu w ręce, nawet stoły i krzesła nie były bezpieczne w jego obecności. Zrywał zasłony i rzucał je na podłogę, rozbijał w drobny mak szklane drzwi w szafkach, wyrywał ze ścian przewody elektryczne wraz z gniazdkami. Niekiedy willa wyglądała tak, jakby uderzyła w nią bomba. Pijany w sztok, oskarżał świat i ludzi, bo jakiś wydawca po raz kolejny odrzucił jakieś genialne dzieło jego autorstwa. Bezmierna wściekłość domagała się coraz to nowych ujść. Najlepiej nadawała się do tego własna żona. W pewien sposób go rozumiem. Świat niemieckich wydawnictw sprzysiągł się przeciw niemu, a tu miał pod ręką żonę, naiwną i głupiutką, nie rozumiejącą jego tragicznej sytuacji. Przyjmowa-
ła poddańczą pozycję, co tylko jeszcze bardziej go rozjuszało. Uśmiechała się do niego trwożliwie, w zupełnie niewłaściwych momentach, drżącym głosem mówiła o jakichś nieważnych sprawach... Nic dziwnego, że kiedyś ją uderzył. To przerwało tamę. Prawdopodobnie w domu nie było już niczego, co mógłby jeszcze zniszczyć. Została mu tylko ona. Matka Evelin. Ta kobieta to dzisiaj z pewnością artystyczny majstersztyk chirurgów plastycznych, bo na jej ciele i we wnętrznościach nie ma chyba miejsca, którego by mąż nie rozwalił i którego by lekarze nie 484 musieli załatać. Roztrzaskana przegroda nosowa, złamane wszystkie żebra, palce, nadgarstki, wybite zęby. Była w szpitalu z powodu pęknięcia śledziony, kilkakrotnie z powodu wstrząśnienia mózgu, pękniętej błony bębenkowej, a wreszcie byłaby się prawie wykrwawiła, gdy wbił jej nóż w udo. Przypuszczam, że lekarze usilnie nakłaniali matkę Evelin, aby zgłosiła się na policję i opowiedziała o wyczynach męża, ale nigdy nie został pociągnięty do odpowiedzialności, najwyraźniej więc go kryła. Jest taki rodzaj kobiet. Mam sporo tego typu pacjentek. Nawet z postrzałem w brzuch przyczołgałyby się na czworakach do szpitala, wyjaśniając, że same postrzeliły się przez przypadek przy czyszczeniu broni. Evelin wcale nie opowiedziała mi tego ot, tak po prostu. Bajała tylko o pełnym zakamarków romantycznym domu i wspaniałym
ogrodzie. Trwała też w przekonaniu, że jej ojciec był genialnym, ale zapomnianym pisarzem. - Nigdy nie miał pieniędzy - powiedziała kiedyś - myślę, że to tak bardzo przygnębiało mamę. Śmiechu warte. Ta stara wcale nie cierpi na depresję, o czym wiem dzisiaj. W końcu mam w swojej branży różne powiązania, zasięgnąłem więc języka. Moja teściowa siedzi w szpitalu psychiatrycznym, taka jest prawda. Teść pozbawił ją nawet tego ptasiego móżdżku i trzeba było zamknąć wariatkę, bo w przeciwnym razie byłaby niebezpieczna dla otoczenia. Nie wie już, kim jest, mamrocze pod nosem niezrozumiałe rzeczy i gdyby tylko miała okazję, podpaliłaby wszystko, co by znalazło się na jej drodze: domy, samochody, drzewa, zwierzęta. Przebąkuje coś o czyszczącej mocy ognia. Na szczęście żaden lekarz świata nie wypuści jej stamtąd, gdzie teraz przebywa. Kilka lat temu - było to chyba na krótko przed tym, gdy Evelin zaszła w ciążę - zacnemu doktorowi Wilbertowi udało się doprowadzić do znaczącego przełomu w terapii Evelin. Przypomniała sobie nagle piekło, w którym dorastała, albo też przestała spychać w podświadomość wspomnienia o nim. Zaczęła chyba coraz częściej opowiadać, jak to całe dzieciństwo spędziła w istocie w kuchni 485 rodzinnego domu, a owo „w istocie” oznaczało w tym wypadku, że poza pobytem w szkole spędzała tam właściwie każdą chwilę.
Dzisiaj Evelin jest tłustą kluską i taka wypowiedź brzmi nieco komicznie, ale jak już wspomniałem, poznałem ją jako stworzenie w miarę szczupłe. Na kilku zdjęciach z młodych lat wygląda wręcz na niedożywioną. Najprawdopodobniej wcale nie napychała się żarciem, chyba że była chora na bulimię, co przez pewien czas podejrzewałem, co do czego jednak - szczerze mówiąc - zupełnie się myliłem. W każdym razie teraz się okazało, że fakt, iż w owym domu można było dostać się z kuchni do ogrodu - dawniej często budowano domy w ten sposób - miał decydujące znaczenie. Podczas seansów psychoterapeutycznych Evelin zapewne ciągle wiązała swoje pobyty w kuchni z romantycznymi kamiennymi schodami prowadzącymi stamtąd do ogrodu. Jednak trzeba było wielu lat, żeby pojęła, iż te schody stanowiły dla niej jedyną drogę ucieczki, gdy ojciec tracił nad sobą kontrolę i w ciągu kilku minut zmieniał matkę w skatowaną, skamlącą, błagającą o zmiłowanie kupkę nieszczęścia. Roztrzęsiona Evelin siedziała w kuchni, cały czas gotowa do skoku, nie spuszczając z oczu drzwi do ogrodu. Tak to było. Teraz więc wszystko zrozumiała. I musiała się zastanowić, jak się z tym uporać. W tamtym czasie zaczęła jeszcze częściej chodzić do Wilberta, tak często, że poważnie się zastanawiałem, czy nie zabronić jej tych wizyt. Mogłem to spowodować. Odmawiając Evelin miłości, można było wszystko na niej wymóc, ale od kiedy przestał działać
jej mechanizm samoobronny, pozwalający zepchnąć cały problem w podświadomość, czuła się podle, pomyślałem więc, że to Wilbert powinien wypić piwo, którego nawarzył. Dlaczego jeszcze ja miałem się mordować z tą wiecznie beczącą kobietą, sfiksowaną i popadającą w depresje? Wydarzenia z dzieciństwa i młodości zaczęły się z niej teraz wylewać niczym górskie strumienie, tak że czasem nawet ja doznawałem zawrotów głowy. Chcę powiedzieć, iż wiedziałem, że dawniej musiało się wydarzyć w życiu Evelin mnóstwo złych rzeczy, młoda kobieta nie staje się bez powodu 486 taka nieśmiała, zamknięta w sobie i gotowa wiecznie odgrywać rolę ofiary, ale teraz zacząłem się trochę niepokoić. Miałem nadzieję, że Wilbert, ten stary szarlatan, chociaż trochę zapanuje nad tym załamanym stworzeniem. Ja sam, Bóg jeden wie, nie miałem ochoty mieć nagle na karku kopii matki Evelin! Chociaż nie czuła się dobrze, to jednak, „przepracowując” swoje dzieciństwo z Wilbertem, Evelin przeżywała niewątpliwie stan swego rodzaju samowyzwolenia, i to zapewne wyeliminowało z jej psychiki wiele spięć, w każdym razie nagle zaszła w ciążę, chociaż już kilka lat wcześniej straciła nadzieję, że to się jeszcze kiedyś zdarzy. Po prostu oszalała ze szczęścia, a i mnie ta wiadomość początkowo bardzo uradowała. Wprawdzie jakoś szczególnie nie planowałem posiadania dzieci, ale właściwie nie miałem nic przeciw nim. Później jednak w Evelin zaczęły zachodzić zmia-
ny, które przestały mi się podobać: z każdym miesiącem, kiedy dziecko rozwijało się w jej brzuchu, oddalała się ode mnie. Tak, jakby ta nienarodzona istota coraz bardziej zajmowała moje miejsce - miejsce jej męża - stając się najważniejszym punktem w życiu Evelin, ofiarującym ciepło, będącym przedmiotem jej miłości i oddania. Śpiewała temu rosnącemu w niej stworzonku piosenki, rozmawiała z nim i zachowywała się kompletnie idiotycznie. Najbardziej jednak denerwowało mnie, że w ogóle straciła zainteresowanie dla wszystkiego, co wiązało się ze mną. Dawniej skradała się zawsze wokół mnie niczym trwożliwy psiak, próbując wyczuć mój nastrój i humor, żeby zachowywać się odpowiednio do nich i nie spowodować mojej niechęci. To typowe zachowanie kobiet wychowywanych w środowisku naznaczonym przemocą. Teraz natomiast moje samopoczucie przestało nagle być dla niej ważne. Prawie w ogóle nie zwracała na mnie uwagi. Budziła się z myślą o dziecku i z myślą o dziecku zasypiała. Już nie miałem do niej dostępu. Odsunęła się ode mnie. Kiepsko sobie z tym radziłem, byłem sfrustrowany i w pewien sposób również straciłem pewność siebie, odnosiłem bowiem wrażenie, że nasz związek rozwija się nie tak jak trzeba. Kto wie, jak by to się dla nas skończyło? Później jednak o wszystkim zdecydował los. W szóstym miesiącu ciąży Evelin straciła dziecko. 487 Odzyskałem ją.
Oczywiście jednak nie poradziła sobie z tą stratą. Początkowo uważałem to za normalne, ale po upływie roku okazało się, że przeżywa taką samą rozpacz, jak w pierwszych dniach po zabiegu, podczas którego uratowano jej życie, poświęcając istnienie dziecka. śycie z Evelin stawało się coraz trudniejsze i coraz mniej przyjemne. Płakała jeszcze częściej niż kiedyś, topiła smutki w obżarstwie i zakupach. To znaczy, albo siedziała przed lodówką (tymczasem uporała się z problemem kuchni, która znów stała się ulubionym miejscem jej pobytu) i ładowała w siebie wszystko, co tylko znalazła, albo chodziła po najlepszych butikach w mieście i kupowała więcej ciuchów, niż ktokolwiek kiedykolwiek zdołałby na siebie włożyć. Krótko mówiąc: stała się tłusta i kosztowna. To ostatnie nie przeszkadzało mi aż tak bardzo, bo dużo zarabiam i nawet bardzo mi pochlebia, że moja żona nosi stroje, po których widać, że kosztowały majątek. Znacznie bardziej denerwowało mnie i denerwuje do dzisiaj, że straciła resztkę atrakcyjności. Po prostu się rozlazła. Niezależnie od tego, jaki fatałaszek włoży na siebie, nie staje się przez to piękniejsza. Jest znów podporządkowana i oddana, tym samym więc nadal stanowi dla mnie interesujący obiekt, ale ja oprócz wszystkiego jestem również mężczyzną. I od czasu do czasu z chęcią popatrzyłbym na swoją żonę. Część III Zaczynam się martwić. Jak już pisałem, Evelin po stracie dziecka zmieniała się stop-
niowo. Najpierw było to widoczne przede wszystkim zewnętrznie: niepohamowane zakupy, nieokiełznana żądza jedzenia. Oczywiście nasiliły się również stany depresji, ale to akurat nic dziwnego. Jednak od ponad pół roku pojawił się jeszcze inny problem, coś, czego nawet ja, świetnie znający wszelkie wyobrażalne aspekty duszy ludzkiej, nie potrafię zbyt dobrze wyczuć. 488 Opisałbym to może tak: coś się dzieje w Evelin. Coś powoduje jej niechęć: jakaś myśl, idea, jakieś wyobrażenie, jakiś obraz. To coś się poruszyło i kroczy własną drogą. Prawdopodobnie Evelin nie potrafi już tym sterować, a przynajmniej nie umie tego powstrzymać. Stało się to wyczuwalne. Widzę zmianę w jej oczach. Słyszę ją w jej głosie. Tak, czuję ją wręcz. Evelin pachnie inaczej. Zawsze pachniała strachem, co niesłychanie mnie stymulowało, teraz jednak do tego zapachu wmieszało się coś nowego. Przypomina to pierwsze oznaki buntu. Bunt i Evelin to dwa pojęcia wykluczające się wzajemnie. Może właśnie dlatego zaczynam się czuć tak fatalnie. Istnieją zwierzęta, które jeśli ustawicznie je dręczyć, pozbawiać naturalnych form życia i zmuszać do depresyjnego tolerowania tego faktu, planują samobójstwo. Postanawiają zakończyć swój żywot, czego dokonują ze zdumiewającą konsekwencją. Przestają jeść i pić, kładą się w kącie i czekają na śmierć. Tak oto w swoim zniewole-
niu, pozbawione wszelkich praw i uciskane, zdobywają prawo do samostanowienia i odzyskują godność. Instynktownie pojmują, że w sytuacji pozornie bez wyjścia pozostaje im wyłącznie ta jedna droga. Triumfują nad swoimi oprawcami, pozbawiając ich wszelkiej władzy nad sobą. Wydaje mi się, że coś takiego dostrzegam w Evelin. Niewątpliwie nie obiecuje już sobie od życia poprawy własnego losu, a jej myśli zdają się podążać w kierunku, który ma jej przynieść wybawienie, a mnie szczególną udrękę. Może Evelin wyobraża sobie, że poprzez samobójstwo rozwiązałaby swój największy problem, czyli życie, a zarazem - przy całej jej naiwności podejrzewam ją o taką perfidną myśl - zadałaby mi taki cios, że na podźwignięcie się potrzebowałbym z pewnością wielu lat: pozbawiłaby mnie kontroli nad nią. Stałaby się dla mnie nieosiągalna. Musiałbym żyć w poczuciu, że jestem nieudacznikiem, który stracił wszelką szansę, by znowu czerpać korzyści z sytuacji. Na koniec to Evelin by zwyciężyła. Przyglądam się jej bardzo wnikliwie. Bez przerwy i z najwyższą wewnętrzną gotowością do ogłoszenia alarmu. Oczywiście nie przestaję mówić jej czy dawać do zrozumienia, kim i czym jest. 489 Myślę, że nawet za sto lat nie mógłbym przestać tego robić. Może w tym momencie podnieca mnie też poczucie, że wykorzystuję tę sytuację do granic możliwości. Tak już dalej nie można. A
jeśli posunę się za daleko? Jeśli ona zrobi ten krok, którego się tak obawiam, a który jednak pomagam jej zrobić? Czy zadowalałoby mnie bycie kimś, kto uruchomi wyzwalacz? Czy samobójstwo Evelin byłoby wtedy jeszcze samobójstwem? Czy w istocie nie byłoby sterowane przeze mnie? Mogę opowiedzieć jej rzeczy, które doprowadzą ją do szaleństwa. A jeśli to zrobię, czy wtedy będę mógł myśleć, że do końca nią sterowałem? Jak trudno jest to przewidzieć. Jak niewymownie trudno.
13
Jessica zdała sobie sprawę, że wniknęła w świat myśli człowieka obłąkanego, i aż doznała zawrotów głowy na widok otchłani, która się przed nią rozwarła. Siedziała w trawie pod jabłonią, tego nieziemsko pięknego dnia wczesnym latem w Anglii, wokół niej latały bzyczące pszczoły, w powietrzu fruwały motyle i biedronki, a cała ta sielanka była wręcz nierzeczywiście doskonała. Ale ona spojrzała grozie w jej budzącą strach gębę. Jeśli chodzi o Alexandra i Leona, dwóch przyjaciół, Tim wypluł cały
jad i całą żółć, ośmieszając i poniżając ludzi, których znał od najwcześniejszej młodości. Babrał się w ich ranach, z rozkoszą analizował słabe strony obydwu, był na przemian cyniczny, brutalny, prostacki, to znów po prostu podły. Z pozycji niesłychanej wyższości i z ohydnym ironicznym grymasem, wyzierającym spomiędzy wszystkich linijek, dokonywał wiwisekcji rozpostartego przed nim materiału, i jeśli pozostało przy tym jakiekolwiek uczucie dla przyjaciół, była to pogarda. Najgłębsza, szokująca swym chłodem, okrutna pogarda. 490 - Nie wiem, czy mam ochotę to czytać - powiedziała Jessica, odmawiając wzięcia papierów, które Evelin, wstając, położyła na jej kolanach. Evelin jednak z niezwykłą jak na siebie stanowczością, zdającą się nie cierpieć sprzeciwu, obstawała przy tym. - Przeczytaj to. Przeczytaj to przynajmniej ty. śeby chociaż jedna osoba wiedziała, z kim mieliście tutaj do czynienia. - A ty przeczytałaś to do końca? - Nie. Ale wiem wystarczająco dużo. Kto zna pierwsze strony, zna również resztę. - Dokąd idziesz? - Spakować parę osobistych rzeczy. Dzisiaj albo jutro polecimy z powrotem do Niemiec, a ja na pewno już nigdy tutaj nie przyjadę. - Masz klucz od domu? Przecież policja nie pozwoliła jeszcze do niego wchodzić! Ku zaskoczeniu Jessiki Evelin, zazwyczaj nader posłuszna wyższym
instancjom, tylko wzruszyła ramionami. - I co z tego? Chcę odzyskać swoje rzeczy. I tak należy mi się zadośćuczynienie od policji. Poszła w stronę domu, bardziej wyprostowana niż kiedykolwiek, a Jessica pomyślała: To możliwość zdemaskowania męża daje jej siłę Nadzieja, że wreszcie znajdzie sprawiedliwość. Tim był psychopatą, i to stało się teraz dla Jessiki zupełnie jasne. Uczucie niechęci na jego widok było uzasadnione. Był chory, naprawdę chory. Ogarnięty absurdalnymi pomysłami i wyobrażeniami, opętany ideą manipulowania innymi ludźmi i stanowienia o nich. Uważał się za uzdolnionego psychologa, a w rzeczywistości był absolutnie owładnięty własnymi neurozami, żądzami i lękami. Nie potrzebował przyjaciół ani partnerki życiowej, tylko szukał ofiar. Musiał gromadzić te ofiary wokół siebie i ciągle upewniać się o ich obecności. Z perspektywy czasu Jessica była prawie przekonana, że ta obsesyjna bliskość przyjaciół była w istocie sterowana przez Tima, chociaż tak subtelnie, że nikt tego nie dostrzegał. Leon i Alexander wydawali się dla jego potrzeb po prostu idealni, stanowili dla niego znakomitą pożywkę: Leon, podporządkowany żonie i nie 491 potrafiący odnieść zawodowego sukcesu. Alexander natomiast, jeszcze jako czterdziestolatek trzęsący się na widok ojca, facet od którego uciekały kobiety. Ofiary losu, podobnie jak Evelin. Ludzie nieumiejący wziąć życia w swoje ręce. Tim sycił się nimi, służył im ojcowskimi radami albo od cza-
su do czasu rzeczywistą pomocą, jak w wypadku Leona, któremu udzielił pokaźnej pożyczki, aby go później raz po raz właśnie tym upokarzać. Jessica przypomniała sobie, że pierwszego wieczoru ferii widziała obu, jak idą z parku w stronę domu. Leon, gwałtownie - a dzisiaj wiedziała już, że z rozpaczą - przekonujący Tima. Tim zaś, słuchający go z ponurą miną, w milczeniu, nie wychodząc przyjacielowi w potrzebie naprzeciw żadnym pojednawczym słowem, żadnym gestem. Jakaż to musiała być dla niego wielka rozkosz! Za jej przeżycie był przypuszczalnie nawet gotów stracić te pieniądze. Ale tak naprawdę wyżywał się na Evelin, doprowadzając swoją perfidną grę do nieludzkich granic. Ta młoda kobieta uciekła właśnie od cierpień młodości zdominowanej przez straszną przemoc i oddała się w jego ręce, żeby po wszystkim, co przeżyła, odnaleźć nowe życie i wyleczyć się z lęków i koszmarów. On jednak widział w niej wyłącznie kandydatkę na doskonałą ofiarę, istotę, na którą czekał, aby dać upust swoim chorym wyobrażeniom i zaspokoić własne perwersyjne skłonności. Jessice wydawało się niepojęte, że mężczyzna, który u własnej żony - albo u dowolnego człowieka - rozpoznaje poważne symptomy typowe dla samobójcy, traktuje je przede wszystkim jako zagrożenie dla siebie. Zagrożenie, że straci ofiarę, która może odważy się wyzwolić spod jego tyranii, czyniąc ten ostatni, rozpaczliwy krok. Tima po pierwsze zaprzątała najwyraźniej kwestia, czy uda mu się sterować takimi zachowaniami. To dałoby mu w jego obłędzie poczucie triumfu, potwierdzenie, że Evelin jest jego tworem i do samego końca nie zdołała mu uciec.
Jessica wzdrygnęła się z obrzydzenia i wsunęła papiery z powrotem do folii. Nie przeczytała części zatytułowanej Jessica, dokument V. 492 Nie chciała się dowiedzieć, co Tim o niej myślał. Nie chciała musieć zwymiotować. Podniosła się. Tak długo siedziała skurczona na trawie, że kości ją bolały, wyprostowała się więc i przeciągnęła z cichym westchnieniem. Ile czasu minęło? Spojrzała na zegarek. Za dziesięć pierwsza. Czytała prawie godzinę. Po Evelin nie było śladu. Dom, po którego zachodniej stronie znajdowała się Jessica, wydał się jej nagle groźny w swojej absolutnej ciszy. Ciemny i ponury wznosił się na tle błękitnego nieba. Za oknami nie było nic widać, nie poruszał się żaden cień, nie wybrzuszała żadna zasłona. Wszystko wydawało się puste i opuszczone. Jakby w pobliżu nie było żywej duszy. Jessica zastanawiała się, czy Evelin może się tak długo pakować. Powiedziała: par ę osobist ych r zec zy. Dawno więc powinna była wrócić. A może siedzi gdzieś tam w środku, wpatruje się w ściany, wspomina rzeczy, które wydarzyły się w tym domu, głosy, które słyszała, obrazy, które widziała? Chodzi tam jak lunatyczka, przejęta wszystkim, co się tu wtedy rozegrało? Naraz Jessicę ogarnął strach. A jeśli Tim miał rację? Jeśli Evelin istotnie jest ogarnięta manią samobójczą? Jeśli już od dawna nosi się z myślą o położeniu kresu swojemu życiu i tylko czeka... no tak, ale na co? Jessica patrzyła bez ruchu na papiery, które trzymała w ręce, i nagle
pomyślała, czy to jest to? Czy Evelin tylko na to czekała? Na okazję dotarcia do ukrytych zapisków i przekazania ich komuś? Może nie chciała odejść, zanim prawda o jej dręczycielu nie wyjdzie na jaw? Gruba oszalała Evelin, która się na koniec powiesiła, ale przedtem przynajmniej zadbała o to, żeby zdemaskować męża, który zapędził ją w tę ślepą uliczkę. Jessica chciała obejść dom dookoła, otworzyć drzwi, jak najszybciej wbiec po schodach, ale czuła się tak, jakby jej nogi wrosły w ziemię. Stała jak wryta w trawie pod jabłonią, wlepiała oczy w mur domu, a prześladował ją następujący obraz: Evelin tam wewnątrz, Evelin, która wcale 493 nie miała zamiaru niczego pakować, Evelin, która odeszła stąd tak prosto i zdecydowanie jak jeszcze nigdy, z silnym głosem i jasnym spojrzeniem, zupełnie odmieniona Evelin. O Bo że, ni e mo gę we j ść do śr odka, pomyślała przerażona Jessica, ni e mo gę pono wni e wej ść do t ego do mu i znal e źć t r upa, po r a z kol ej ny ni e zni osę t e go wi d oku, ni e mo gę pr ze żyć nast ępne go koszmar u, ni e upo r aws zy si ę j eszc ze z popr ze dni m. .. Odetchnęła głęboko, starała się uspokoić i uporządkować myśli. Nerwy odmawiały jej posłuszeństwa, było to jednak najgłupsze, co mogło się jej przytrafić w tym momencie. Pr zeci e ż ni e wi e m, c zy coś sobi e zr obi ł a. T yl ko t a k pr zyp us zc za m. Ni e ma m poj ęci a. Oczywiście, że wyobraźnia płata jej figla. Co ją właściwie obchodzi
bezładna pisanina nieżyjącego psychopaty? Al e ona j est w depr esj i . Wi edzi ał a m t o od sa me go po cząt ku. Za ws ze si ę o ni ą mar t wi ł a m. Ni gd y ni e r ozu mi ał a m, dl acze go i nni t e go ni e dost r ze gaj ą. Podniesionym głosem wykrzyknęła kilka razy imię Evelin. Nic się nie poruszyło, nikt nie odpowiedział. Tylko wiatr szeleścił cicho w gałęziach drzew. Była to jakaś zaklęta sytuacja, Jessice nie udało się ot, tak po prostu wejść do domu. Oblała się zimnym potem, a nogi miała nagle jak z waty. Nie mogła ruszyć się z miejsca. Gdyby tylko ktoś tu był. Ktokolwiek, może Leon albo nawet Ricarda. Ktoś, kto mógłby natchnąć ją odwagą i przegnać straszliwe myśli. Chod ź, ni e r ób z si eb i e i di ot ki . E vel i n st oi na gó r ze w po koj u, zbi er a swoj e r zec zy, ni e spi eszy si ę, wer t uj e ksi ążki , o gl ą da st ar e zdj ęcia, ni e pa mi ęt a o c zasi e. Wej dź t a m p o pr ost u i powi ed z, że c hci ał abyś j uż wr óci ć d o wsi . Ale tu nikogo nie ma. Nikt nie przemawia do niej czule. Jest sama, dokładnie jak tamtego dnia. Znów j est zupeł ni e s a ma. 494 Przesunęła dłonią po zimnym wilgotnym czole. Może stać tutaj i czekać, że Evelin kiedyś wyjdzie, ale jeśli przyjaciółka akurat wyrządza sobie krzywdę, ona, Jessica, już zawsze będzie musiała żyć z poczuciem winy, że nie pośpieszyła jej na ratunek. Czy można z czymś takim żyć? Nagle przyszło jej coś do głowy i na chwilę wstrzymała oddech. Jak
mogła zapomnieć o doktorze Wilbercie? Powiedział wtedy: „Chciałbym być do dyspozycji”. C zyżb y r ó w ni eż on pr zewi d ywał mo żl i wość, że E vel i n podej mi e pr óbę sa mobój czą, i oba wi ał si ę t ego? Mogłaby się za to spoliczkować, że zapomniała poinformować doktora Wilberta. Nie zważając na weekend, powinna była do niego zadzwonić. Może nawet przyjechałby z nią do Stanbury. I nie musiałaby teraz stać tutaj jak sierota i ze zgrozą zastanawiać się, czy aby wewnątrz domu nie czeka jej znów jakiś straszny widok. Poszperała w torbie i wyciągnęła telefon komórkowy, ale szukała dalej. Jeśli prześladuje ją pech, wizytówka lekarza leży na biurku w jej domu. Jeśli jednak ma szczęście, musi być gdzieś w torebce. Znalazła ją, dość pomiętą, w bocznej kieszonce. Dr Ed mun d W i 1 b e r t - człowiek, który znał Evelin prawdopodobnie lepiej niż Tim. I przynajmniej na odległość doradzi Jessice, co powinna teraz zrobić. Za dwie minuty pierwsza. Może jeszcze złapie go, zanim doktor wyjdzie na przerwę obiadową. Numer kierunkowy do Niemiec. Numer kierunkowy do Monachium. I następnie numer telefonu doktora Wilberta. Rozległ się dzwonek. Jessica oddychała głęboko. Numer nie był zajęty. Modliła się, żeby lekarz odebrał. - Wilbert - usłyszała jego głos i byłaby nieomal załkała z ulgą. Wydała z siebie westchnienie, a on niecierpliwie powtórzył: - Wilbert. Kto mówi?
- Panie doktorze, tu Jessica Wahlberg. Nie wiem, czy pan mnie jeszcze pamięta, ja... - Tak, oczywiście, że pamiętam. Jest pani przyjaciółką Evelin. Co się stało? 495 W jego głosie dało się nagle słyszeć zdenerwowanie. Prawdopodobnie poznał, że Jessica jest głęboko zaniepokojona. - Wcale nie wiem, czy coś się stało, może to tylko moje urojenie... Jessica wydała się sobie nagle niedorzeczna. - Jestem w Anglii - ciągnęła dalej - przyleciałam tutaj po Evelin. - Czy wypuszczono ją z aresztu? - Tak, mają prawdziwego sprawcę. To znaczy, jeszcze go szukają, ale jest już pewne, że to on. Evelin czeka tylko na paszport... - Pani Wahlberg... Jessice wydało się, że słyszy zniecierpliwienie w głosie lekarza, powiedziała więc szybko: - Wiem, uzgodniliśmy, że powiadomię pana o wypuszczeniu Evelin na wolność. Ale to wszystko stało się tak nagle i nieoczekiwanie... po prostu zapomniałam do pana zadzwonić. Ale teraz pilnie potrzebuję pańskiej pomocy. Jest... są zapiski Tima, zmarłego męża Evelin, w których on ją ocenia jako osobę w wysokim stopniu ogarniętą manią samobójczą. Najwyraźniej właśnie w ostatnim czasie przed śmiercią sam celowymi szykanami doprowadzał do nasilenia się w niej tej skłonności. Panie doktorze, to był dość zaburzony typ, w rezultacie jednak miał rację, dokonu-
jąc takiej, a nie innej oceny Evelin, zwłaszcza że pan również podziela tę ocenę, i... głęboko zaczerpnęła powietrza - ...i stoję teraz tutaj, a Evelin prawie godzinę temu zniknęła w środku domu i w ogóle jej nie widać ani nie słychać, a ja nie mam teraz siły wejść do tego domu, żeby ją tam znaleźć, wiem, że powinnam to zwyczajnie zrobić, ale... - Nie dokończyła tego zdania, tylko ponownie wciągnęła głęboko powietrze w płuca, gdyż mówiła na bezdechu. Była pewna, że lekarz zapytają: „No dobrze, i co mogę teraz dla pani zrobić? Z Monachium?”. Zamiast tego jednak zapytał: - Gdzie pani jest w tej chwili? - W Stanbury House. Po prostu musiałam przyjść tu jeszcze raz i niespodziewanie spotkałam Evelin. Ukryła wcześniej zapiski męża, a teraz po nie przyjechała. Wręczyła mi je, żebym wszystko przeczytała, sama zaś poszła do domu, żeby spakować parę rzeczy. Ale minęła już 496 cała wieczność i... Panie doktorze, ona ma za sobą straszne cierpienia. On, to znaczy Tim, przez kilka lat systematycznie ją męczył i dręczył i w ogóle bym się nie zdziwiła, gdyby... Wilbert przerwał jej. W jego głosie brzmiało teraz jeszcze większe zdenerwowanie niż na początku rozmowy. - Jest pani tam z nią zupełnie sama? W tej samotnej posiadłości? - Tak. I dlatego czuję, że to ponad moje siły, bo... - Jessico, proszę, chciałbym, żeby pani teraz, nie pytając mnie o nic, zrobiła to, co pani powiem: niech pani stamtąd ucieka. Niech pani stam-
tąd jak najszybciej ucieka, jeśli to możliwe, całkiem niepostrzeżenie. Proszę się pośpieszyć. Proszę. Jessice zaschło w gardle. W uszach zaczęło jej szumieć. - Panie doktorze, chyba nie myśli pan... - Jessico, ona jest niebezpieczna. Gdybym wiedział, że ją wypuścili... cholera... nigdy bym pani nie pozwolił tam polecieć. Musi się pani teraz ukryć w bezpiecznym miejscu, czy pani mnie rozumie? - Tak - szepnęła Jessica. Jej głos stracił naraz wszelką siłę. - Panie doktorze... - Przypuszczam, że ona to zrobiła. Nie wiem, dlaczego ją wypuszczono, ale jestem prawie pewien, że to ona jest odpowiedzialna za te wszystkie zbrodnie. Znam ją od piętnastu lat. Zawiodłem na całej linii, nie każąc jej na czas odizolować i nie ostrzegając pani przed nią. Ale jeszcze nie jest za późno. Proszę panią... - wydawał się całkiem zrozpaczony - niech się pani ratuje! Proszę użyć wszelkich metod, żeby stamtąd uciec. Niech pani będzie ostrożna i niech się pani pośpieszy. Proszę!
14
Gdzieś w głębi domu zegar wybił godzinę pierwszą i Evelin się przestraszyła. Już pierwsza, a ona ciągle stoi w tym samym miejscu i nawet nie
ruszyła palcem. Czasami tak szybko mija czas. Wydaje się, że upłynęło 497 zaledwie parę minut od chwili, gdy przekroczyła próg domu. A tymczasem snuje się po nim już ponad godzinę. Jessica na pewno zaczyna się martwić. Evelin przesunęła dłonią po twarzy, usiłując odegnać przytłaczające myśli, które ją ciągle dręczyły, zwłaszcza od chwili powrotu w to miejsce. Może nie powinna była tu przychodzić, ale zabranie notatek Tima było dla niej ważne. W końcu przybycie tu miało sens również dlatego, że równocześnie może wziąć ze sobą kilka osobistych rzeczy. Nie ma ochoty wracać kiedykolwiek do Stanbury. Było ono istotną częścią jej dawnego życia, które teraz ostatecznie chce zostawić za sobą. Stoi w sypialni swojej i Tima, wśród znanych mebli: wielkie łoże z baldachimem, mnóstwo świec na starej umywalce, brokatowe zasłony w oknie, które zawsze wprowadzają nieco mroku do tego pomieszczenia. Właściwie nigdy nie lubiła tych zasłon. Dlaczego więc je kupiła? To oczywiście Tim bardzo chciał je mieć. Wypatrzył kiedyś ten materiał w jakimś ekskluzywnym sklepie w Leeds, a potem posłał, Evelin z kartką, na której wypisał wymiary, każąc jej zlecić uszycie zasłon. Zapłacił za nie majątek, ale czuł, że było warto, bo mógł chełpić się nimi przed przyjaciółmi i jeszcze raz pokazać, że zarabia najwięcej z nich wszystkich. Evelin znacznie bardziej podobały się przewiewne lekko żółte zasłony, które zawiesiła w swojej sypialni Patricia, ale nie odezwała się ani słowem. W tym czasie już od dawna zaakceptowała fakt, że w jej mał-
żeństwie wszystko dzieje się pod dyktando Tima. Jej działania polegały wyłącznie na zapewnieniu sobie jego sympatii - albo przynajmniej na pragnieniu jego dobra. Świece stojące w srebrnych lichtarzykach na umywalce już od dawna się nie paliły, od wielu lat. Nigdy ich nawet nie wymieniła, wciąż były to te, które tam ongiś postawiła. Po ślubie, podczas pierwszego letniego pobytu w Stanbury House. Starała się wprowadzić trochę romantyzmu do swojego małżeństwa, szybko jednak zorientowała się, że w ten sposób pomaga tylko powstać nowemu źródłu zagrożenia. Kiedy Tim był w 498 kiepskim humorze, palące się świece potrafiły doprowadzić go do ataku wściekłości. Jak na jego gust prawdopodobnie okazywała już nazbyt dużo samodzielności. Nie wolno jej było robić niczego, co by bodaj odrobinę odbiegało od absolutnie typowej codziennej rutyny. W jego pojęciu równało się to buntowi. Teraz jednak nie powinna zatapiać się w rozmyślaniach. Jessica na nią czeka. Pojadą razem na obiad do wsi, a potem ona zadzwoni do swojego adwokata. Może wiadomo już coś nowego o jej paszporcie. Jak by to było pięknie, gdyby wreszcie mogła zarezerwować lot powrotny. Zdecydowanym ruchem otworzyła szafę, celowo ignorując wiszące w niej bądź porządnie ułożone na półkach rzeczy Tima. Nic jej nie obchodzą, nie ma zamiaru obarczać się ich przewożeniem do Anglii. Niezależnie od tego, jakie plany w stosunku do posiadłości ma Leon, niech je wyrzuci podczas całkowitego opróżniania domu.
Na dole w szafie leżała jej walizka, wyciągnęła ją, położyła otwartą na łóżku. Nie układała w niej rzeczy porządnie, tylko wrzucała wszystko byle jak - bieliznę, pończochy, swetry, kilka nocnych koszul. A także workowate podomki, co do których miała nadzieję, że zdołają zamaskować jej nadwagą, a w których, prawdę mówiąc, wyglądała jeszcze bardziej ociężale i niekształtnie niż w rzeczywistości. - Wyglądasz jak tłusta niezgraba - mawiał Tim - a w tych rzeczach wyglądasz jak tłusta niezgraba, która zawiesiła na sobie starą firankę. Może wcale nie było to złe porównanie. Tim był wprawdzie brutalny, ale często miał po prostu rację, mówiąc to, co myślał. Znowu Tim. Znieruchomiała na chwilę i cicho jęknąwszy, przycisnęła obie dłonie do czoła. Nie chciała o nim myśleć, ale niepostrzeżenie wciąż wkradał się do jej mózgu. Najwyraźniej nie podobna tak łatwo zepchnąć w podświadomość dwunastu lat wspólnego życia. Nieskończenie wielu godzin, minut, sekund. Nieskończenie wielu scen, sytuacji, które wryły się głęboko w pamięć. Pytanie, czy człowiek kiedykolwiek się ich pozbędzie. 499 Tim marszczący czoło. Tim z grymasem drwiny na twarzy. Roześmiany Tim. Tim kroczący po łące. Tim podnoszący do ust filiżankę kawy. Tim, któremu zwężały się oczy, gdy upatrzył sobie ofiarę. Tim i jego wzrok, gdy chciał się z nią przespać. Tim pochylający się nad nią w łóżku. Tim, który trzymał ją za rękę, kiedy wieziono ją przez szpitalne korytarze...
Evelin wydała z siebie stłumiony krzyk. Właśnie tego się bała. Tego, że znów dopadną ją obrazy tamtej nocy. W innym wypadku mogłaby może nawet myśleć o Timie, analizować ich relacje, uporać się z nimi i zaakceptować je, ciągle jednak czyhało to przerażenie, którym reagowała na wszelką konfrontację z ową nocą. Strugi krwi spływające po jej nogach. Panika, która ją ogarnęła, gdy zrozumiała, że to oznacza pewnie coś strasznego. Jazda do szpitala, ona, Evelin, cicho jęcząca, Tim klnący na każdym czerwonym świetle. Izba przyjęć w szpitalu mającym ostry dyżur, kazano jej tam wypełnić formularz, a podczas gdy stała przy pulpicie, nie mogąc sobie przypomnieć nazwy swojego towarzystwa ubezpieczeniowego, między jej nogami utworzyła się kałuża krwi. Tim szukał jeszcze miejsca do zaparkowania samochodu, ona zaś czuła się bezradna, samotna i miała nieodparte wrażenie, że każda inna kobieta wiedziałaby, jak należy zachować się w nocy na ostrym dyżurze w szpitalu, gdy właśnie traci się dziecko. Ona jednak znów robiła wszystko nie tak, zabrudziła podłogę i nikomu nie umiała wyjaśnić, w jak dramatycznym jest stanie. I że pilnie potrzebuje pomocy. Tim przybiegł zziajany i szlag go trafił, gdy zobaczył ją stojącą przy pulpicie. Ona na to wybuchła płaczem i powiedziała: - Nie wiem, gdzie jestem ubezpieczona. Pielęgniarka po drugiej stronie pulpitu niewzruszenie wklepywała jakieś liczby do komputera. Tim oczywiście popędził tych wszystkich flegmatyków, narobił zamieszania, polecił pielęgniarce jak najszybciej sprowadzić lekarza i przy-
gotować łóżko, żeby Evelin mogła się wreszcie położyć. A potem nagle zaroiło się od sióstr, przyszło nawet kilku lekarzy i anestezjolog, który dopytywał się, kiedy ostatnio coś jadła, czego jednak nie pamiętała. 500 - Muszę panią zoperować - powiedział, wyglądający na bardzo zmęczonego, lekarz o bladej sympatycznej twarzy, a ona zapytała: - Co z moim dzieckiem? Nie odpowiedział, Evelin zaś wyczytała z jego oczu, że nie ma cienia nadziei na uratowanie dziecka. Usłyszała ciche skamlenie i potrzebowała kilku sekund, żeby pojąć, iż to ona sama skamle. Od tamtego czasu minęło już tyle lat, a w ogóle nic nie zdołało uśmierzyć bólu. Ani odrobinę. Pamiętała, że gdy wybudziła się z narkozy, był przy niej Tim. Jej pierwsze słowa brzmiały: - Muszę iść do toalety. Tim odparł: - Nie, skarbie, tylko tak ci się wydaje. Założyli ci cewnik. I to prawdopodobnie on uciska ci pęcherz. Prawie się popłakała, bo nie chciał jej wierzyć. - Proszę. Muszę natychmiast iść do toalety. Proszę, zrób coś. Przyprowadził pielęgniarkę, którą Evelin ubłagała, żeby wyjęła jej cewnik. Siostra wzdragała się początkowo, uległa jednak, widząc, że Evelin za moment wpadnie w histerię. To absurdalne, straciła dziecko, jej życie legło w gruzach, przyszłość jest już tylko beznadziejną czarną dziu-
rą, a ona wścieka się z powodu cewnika, stawiając na nogi pół oddziału. Po drugie upiera się, że pójdzie do toalety, na co zdenerwowana i załamana pielęgniarka przystała po chwili dyskusji. - Ale niech się pani w żadnym wypadku nie zamyka. Najlepiej niech mąż idzie z panią. Z pokrojonym brzuchem, mijając łóżka innych świeżo zoperowanych kobiet, które robiły, czego się po nich spodziewano, i spokojnie spały, pokuśtykała więc przez salę, ciągnąc za sobą ruchomy stojak z kroplówką, a Tim troskliwie ją wspierał. Nigdy nie myślała, że zniesie obok siebie jego obecność, gdy będzie próbowała sikać, nagle jednak nie miała z tym problemu, wręcz przeciwnie. Był zmartwiony, troskliwy, wręcz czuły. Później nieraz myślała, że w ostatecznym rozrachunku te chwile na oddziale szpitalnym zaliczały się do najlepszych w ich małżeństwie. 501 Oczywiście miała pusty pęcherz i nie mogła się wysikać, z którego to powodu znów zaczęła płakać, podczas gdy Tim, nie czyniąc jej wyrzutów, zaprowadził ją z powrotem do łóżka i ostrożnie pomógł jej się położyć. - Co z moim dzieckiem? - zapytała. Odsunął jej z czoła potargane włosy. - Nie udało się go uratować. Niestety nie żyje. Po wyjściu Tima Evelin nie zasnęła ani na chwilę. Wpatrzona w ciemność słabo rozjaśnioną lampką alarmową, leżała z otwartymi ocza-
mi, nasłuchując równomiernych oddechów pozostałych kobiet. Regularnie pojawiała się pielęgniarka, aby zmierzyć jej ciśnienie krwi, i była bardzo zdumiona, że Evelin ciągle nie śpi. - Po tej narkozie powinna pani być właściwie dość śpiąca. Niech pani spróbuje trochę się rozluźnić. Ale to się jej oczywiście nie udało. Jak miała to zrobić? Spać, nie wiedząc, jak ma dalej wyglądać jej życie? Koniec nastał tak nagle i dotknął ją tak okrutnie, że potrzebowała trochę czasu, aby zdać sobie sprawę ze straty. Przypominała sobie teraz, że im więcej czasu mijało, tym dotkliwszy stawał się ból, znacznie bardziej dotkliwy niż tamtej nocy. Rozpalał się wciąż na nowo w pełnej udręki jednostajnej codzienności, w ciągu bezkresnych godzin, których potrzebował dzień, by przejść w wieczór, w nieważnych, nikomu do niczego niepotrzebnych czynnościach, w których szukała ucieczki i zapomnienia, a które ani przez sekundę ich nie przynosiły. Rozpalał się przy każdym dziecięcym wózku dostrzeżonym na ulicy - a złośliwy los sprawiał, że nagle wręcz się od nich roiło - i przy każdej ciężarnej kobiecie z dużym brzuchem, która mijała ją kolebiącym się krokiem. Przy każdej rozmowie, którą ludzie w jej obecności prowadzili o dzieciach, i przy każdym zaproszeniu na chrzest, które otrzymywali pocztą do domu. Oczywiście troskliwość Tima trwała zaledwie dwa dni, po czym ich relacje zaraz po tragedii wróciły w dawne koleiny, wyznaczane z jednej strony jego skłonnością do dręczenia żony, z drugiej zaś jej rozpaczą. 502
Ni e myśl o t ym! Pr zes t ań j uż! Energicznie zamknęła drzwi szafy, choć wcale jeszcze nie zapakowała wielu luźnych strojów. Może powinna się z nimi ostatecznie rozstać, gdyż wreszcie jako trzydziestokilkulatka postanowiła odzyskać szczupłą, atrakcyjną figurę, propagowaną przez czasopisma kobiece. Jednakże fascynujący wygląd nie polega wyłącznie na dobrej aparycji, bo oczywiście wiąże się z faktem, że albo kobiety energicznie dbają o rodziny, albo też robią kariery w jakichś wspaniałych zawodach. Często nawet udaje się im jedno i drugie. W jej wypadku natomiast wszystko to na całej linii szwankuje. Ona nie ma ani rodziny, ani przyzwoitego zawodu. Nie jest nawet z nikim w związku. Przynajmniej ma pieniądze. W kręgach niektórych kobiet za karierę uważa się również to, żeby się rozejść lub zostać bogatą wdową. Z tego punktu widzenia jej dotychczasowe życie nie upłynęło zupełnie bez sukcesu. Wyjrzała przez okno i dostrzegła Jessicę odchodzącą podjazdem w stronę bramy. Zdziwiło to Evelin, przecież nie tak się umawiały. Miały przecież razem pojechać samochodem do wsi. Ale nawet jeśli Jessica, mimo zamiłowania do pieszych wędrówek, nagle zmieniła zdanie, to i tak nie pasuje do niej, że odchodzi tak bez słowa. Evelin odwróciła się i wyszła z pokoju. Naprawdę sporo schudła podczas pobytu w areszcie. Zauważyła to po tym, jak szybko i zgrabnie zbiegła po schodach. Przez hall, na dwór. Dosięgły ją upał, zapach kwia-
tów i jasność. Gruby włochaty trzmiel zabzyczał tuż obok jej głowy. Dogoni Jessicę. Przez okno zobaczyła, że przyjaciółka wcale nie porusza się tak lekko jak zazwyczaj. Była jakaś ociężała, zmęczona, pełna napięcia. W Evelin zakiełkowało pewne wspomnienie. Wieczór przed tragedią. Komplet wypoczynkowy przed kominkiem w salonie. Alexander. Mówił o tym, że... Jak to się stało, że zupełnie wyparła to ze świadomości? Jęknęła cicho, ponieważ ból okazał się prawie nie do zniesienia. 503 Jessica miała nadzieję, że Evelin zostawiła kluczyk w stacyjce. Obeszła więc dom dookoła i zobaczyła przed wejściem wypożyczone angielskie auto. Krótkie spojrzenie w górę po murze, ale również tutaj nie dostrzegła żadnego ruchu za oknami. Chwilę później stwierdziła, że samochód jest otwarty. Niestety brakowało kluczyka. Evelin go wyjęła. Z szybkością błyskawicy - spoglądając raz po raz kątem oka na drzwi wejściowe - Jessica przeszukała schowek na rękawiczki, boczne schowki i półkę między przednimi siedzeniami. Oczywiście nic. Istniała jeszcze możliwość, że Evelin odłożyła kluczyk w hallu na jednym ze stolików albo nawet odwiesiła go w kuchni na desce z kluczami, a dopiero potem poszła na górę. Jessica zastanawiała się przez chwilę, czy by nie przemknąć ukradkiem, żeby to sprawdzić. Natychmiast jednak wybiła sobie ten pomysł z głowy jako nader ryzykowny i w rezultacie nazbyt
niepewny: po przyjeździe do Stanbury House Evelin przecież najpierw przyniosła papiery Tima ze studzienki ściekowej. I pewnie schowała kluczyk od samochodu do kieszeni spodni, gdzie pewnie jest nadal. Papiery Tima. Jessica ciągle jeszcze trzymała w ręce przezroczystą zieloną teczkę. Zdecydowała jednak, że nie będą jej potrzebne te okropieństwa, które Tim z taką rozkoszą roztaczał przed ewentualnymi czytelnikami, i że nie będzie obarczała się żadnymi ciężarami, idąc do wsi. Odłożyła więc teczkę na siedzenie pasażera i zamknęła drzwi samochodu. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że od rozmowy z doktorem Wilbertem porusza się jak w transie, ale że jej serce bije szybciej, a dłonie ma całkiem mokre od potu. Jest śmiertelna przeraża, udało się jej jednak zdusić w zarodku wszelkie przejawy histerii i zachować przytomność umysłu. Teraz nie może zrobić niczego nieprzemyślanego. Oczywiście najchętniej pobiegłaby jak najszybciej, wiedziała jednak, że nazbyt pośpieszne ruchy mogą ściągnąć na siebie uwagę, . Ponadto tego dnia jak jeszcze nigdy do tej pory Jessica czuła brzemię ciąży. 504 Może wskutek upału albo zdenerwowania. A może jednego i drugiego. Droga do wsi jest daleka. Trzeba dobrze rozłożyć siły. Spokojnym krokiem przeszła przez wybrukowany dziedziniec przed domem i ruszyła drogą prowadzącą do bramy parku. Przyśpieszy kroku dopiero w momencie, kiedy znajdzie się poza polem widzenia Evelin. Gdyby tylko nie miała takich napuchniętych nóg, gdyby każdy ruch nie
powodował zadyszki. Gdyby nie było tak gorąco! Gdyby, gdyby, gdyby... Przystanęła na chwilę i odgarnęła wilgotne włosy z czoła. śeby tylko nie dotknął ją ten koszmar. Szła dalej, usłyszawszy jednak za sobą zbliżające się szybko kroki, zrozumiała, że przegrała.
15
- Ale powinnaś była coś powiedzieć - rzekła Evelin. - Miałyśmy przecież jechać razem do wsi. Dlaczego tak po prostu odeszłaś? - Ach, wiesz, jaka ja jestem - odpowiedziała Jessica od niechcenia. Znowu naszła mnie chęć, żeby iść. Pomyślałam sobie, że jeśli ci coś powiem, to poczujesz się ponaglana. Więc po prostu ruszyłam przed siebie. Powoli wróciły do domu. Teraz, w południe, słońce świeciło jeszcze goręcej. Jessica ponownie otarła sobie czoło. Była mokra na całym ciele. Evelin patrzyła na nią z boku. - Nie wyglądasz dobrze - stwierdziła - kiepsko się czujesz? - Jest bardzo ciepło, nie sądzisz? Prawie jak w lipcu albo w sierpniu. - Mnie to szczególnie nie przeszkadza - powiedziała Evelin. - Ale ja już dzisiaj bardzo dużo chodziłam - odparła Jessica - i pewnie to dlatego.
- Jeszcze jeden argument za tym, żebyś koniecznie pojechała ze mną do wsi! - Evelin wydawała się szczerze zatroskana. 505 Jessica zastanawiała się, czy naprawdę idzie obok osoby chorej umysłowo. Oczywiście Wilbert mógł się mylić. Z pewnością nie miał dowodów, które potwierdzałyby jego teorię. - Posłuchaj, poczekasz tutaj, a ja szybko pójdę na górę i przyniosę swoją torbę, dobrze...? - Oczywiście - odpowiedziała Jessica. Zatrzymała się obok koryta, przy którym wówczas klęczała Patricia i... Jessice zebrało się na wymioty, szybko więc odepchnęła od siebie to wspomnienie. Evelin ruszyła w stronę domu, ale jeszcze raz przystanęła. - Te zapiski - powiedziała niepewnie - przeczytałaś je? Jessica skinęła potakująco głową. - Tak. I muszę powiedzieć, że tą swoją gadaniną o wspaniałym doktoracie Tim nas znakomicie wodził za nos. A to w końcu tylko kilka charakterystyk, które zupełnie szalony narcyz pisze o innych ludziach, żeby nade wszystko sam mógł się w nich przejrzeć. Nazwałabym to wszystko swego rodzaju samozaspokojeniem, niczym więcej. Evelin czekała, ale ponieważ Jessica zamilkła, również ona skinęła głową w zamyśleniu, a później poszła. Znikając w ciemności hallu, zostawiła drzwi otwarte. Jessica zacisnęła spocone dłonie. Nie chciała ryzykować drugiej próby wymknięcia się stąd ukradkiem. Evelin w każdej chwili może znowu pojawić się na dole. Sprawia wrażenie osoby beztroskiej i przyjaz-
nej. Może wszystko jest w porządku. Wsiądą do samochodu i za dziesięć minut znajdą się we wsi. Koszmar się skończy. Jessica przespacerowała się kilka kroków tam i z powrotem, nadal starając się nie zwracać uwagi na koryto. Próbowała się uspokoić, wmówić sobie, że nie istnieje żadne niebezpieczeństwo. Ale wszystkie włoski na jej skórze podniosły się i nagle, mimo słońca, poczuła gwałtowny chłód na karku. Miała w uszach zaklinające ją słowa doktora Wilberta. - Ni ech pani j ak naj szyb ci ej st amt ąd uci e ka ! Wyczerpana opadła na ławkę stojącą między wybrukowanym dziedzińcem a ogrodem. Miała stamtąd piękny widok na las i na wznoszące się 506 za nim pagórki. Położyła rękę na brzuchu. śeby dziecko już zaczęło harcować! Jakie to musi być wspaniałe poczuć pierwsze ruchy. Pochyliła się, chcąc wymasować napuchnięte kostki stóp. Jej wzrok padł na trawę. Osłupiała i zacisnęła powieki. Leżał tam łańcuszek. Łańcuszek z trawy. Ze świeżych źdźbeł, całkiem niedawno wyrwanych z ziemi. Na pewno nie przed miesiącem. Jessica znała tylko jednego człowieka, który w nieomal automatyczny sposób splata te łańcuszki. Wszędzie gdziekolwiek siedzi, stoi i gdzie tylko rośnie trawa. Zerwała się i pośpiesznie obejrzała za siebie. śadnego ruchu. Był tutaj. Najwyżej kilka godzin wcześniej. I może jeszcze ciągle gdzieś tu się kręci.
Może to on jest wrogiem. Przynajmniej będzie mogła wmówić to Evelin. Jeśli Evelin poczuje się bezpiecznie, nie będzie taka groźna. Może. Z krótkimi przerwami siedzi już od dwóch godzin w tej ponurej dziurze, w wejściu do piwnicy, i powoli zaczyna przeklinać siebie za własną głupotę. śe nie pokazał się od razu. Jeśli objawi się nagle teraz, sprawi wrażenie, że jest dewiantem seksualnym, który znienacka wyłania się z gąszczu, co tylko mogłoby pogorszyć jego sytuację. Tak przynajmniej myślał przez cały czas. Znowu złapano by go, jak włóczy się wokół Stanbury House. Z drugiej jednak strony jego sytuacja nie może się już chyba pogorszyć, bo i tak jest dość beznadziejna. Stał na werandzie i patrzył na park, gdy nagle usłyszał odgłos nadjeżdżającego samochodu. Wydało mu się, że nie zdąży przebiec przez trawnik i ukryć się w lesie, dał więc susa przez balustradę i zbiegł po schodach prowadzących do piwnicy, skąd stalowe drzwi - oczywiście zamknięte - prowadziły do wnętrza domu. Tu na dole jest wilgotno i chłodno, mech porasta szczeliny w murze i czuć stęchlizną. Wstrzymując 507 oddech, czekał przez chwilę, a potem wszedł kilka schodów wyżej i ostrożnie zerknął na park. Ujrzał Evelin, która poszła w stronę szopy z narzędziami i zniknęła wśród jabłoni i krzewów jeżyn. Był to dobry moment, żeby uciec, ale ciekawość wzięła górę, chciał bowiem zobaczyć, co ona tam robi, toteż podążył za nią i widział, jak Evelin, jęcząc i stękając, walczy z pokrywą studzienki ściekowej. Obserwował jej trud z fascyna-
cją, z jaką człowiek usiłuje zrozumieć zachowania rzadkiego zwierzęcia, i w ogóle nie przychodziło mu do głowy, czego Evelin szuka akurat w tym miejscu. I dopiero w chwili gdy zobaczył, jak od wewnętrznej strony płyty odrywa przezroczystą zieloną teczkę foliową pełną papierów, która najprawdopodobniej była tam mocno przyklejona, uświadomił sobie nagle, że użyła tej studzienki jako kryjówki. Jakie, do diabła, pomyślał, mogą to być... dokumenty? Evelin usiadła na trawie i zaczęła je wertować i czytać, a on patrzył na jej szerokie plecy, które sprawiały wrażenie delikatniejszych z natury, a teraz niezwykle barczystych wyłącznie ze względu na wałki tłuszczu pod pachami i pośrodku. W pewnym momencie jednak oderwał od niej wzrok i przestał zwracać uwagę na krążące mu po głowie myśli, bezgłośnie zaczął się wycofywać z zamiarem obejścia domu dookoła i wydostania się na drogę do wsi. Nagle jednak spostrzegł, że ktoś idzie przez las, chcąc podejść pod dom od tyłu. Szybko więc zniknął znów w kryjówce obok piwnicy, ale gdy trochę się wychylił, poznał Jessicę. Głęboko zdumiał go jej widok. Przestraszył się ponadto, że jest taka blada i zmęczona. Kiedy po raz kolejny wyściubił nosa, ona siedziała pod jabłonią, pogrążona w lekturze tych nieszczęsnych papierów, a Evelin tymczasem zniknęła. Nie słyszał jednak, żeby zapuściła silnik samochodu, przypuszczał więc, że jeszcze znajduje się gdzieś w pobliżu. Chyba nie weszła do domu, na którym wciąż były policyjne zabezpieczenia? Evelin nie należy do osób, które po prostu zrywają rozpiętą pod drzwiami żółtą taśmę. Wydało mu się dość prawdopodobne, że kobieta siedzi pod domem i czeka
na Jessicę. Co świadczy o jego pechu. Przez dużą otwartą połać łąki mógłby przejść tylko w nadziei, że Jessica nagle się nie odwróci, a Evelin nie wyłoni zza domu. 508 Czego się właściwie boję? zadał sobie pytanie. Idę przecież do glin. Nie zależy mi na tym, czy ktoś mnie zauważy. Zrozumiał jednak, że wcale nie o to chodzi. Nie o to, by go jeszcze dłużej szukano, a on żeby nadal się ukrywał. Chce sam, dobrowolnie, zgłosić się na policję. I to nie dlatego, że w przeciwnym razie Evelin lub Jessica, bardzo zdenerwowane, mogłyby zadzwonić do oficera śledczego. Co bowiem miałby tu robić? Czekać z nimi dwiema, aż przyjedzie radiowóz? I policja go jednak zatrzyma, nawet gdyby nie próbował się migać? Czy uciekać? Wtedy cały dramat zacząłby się od nowa. Cholera! zaklął bezgłośnie. Dlaczego one obie musiały się tu pojawić akurat teraz? I co, do diabła, czytały, co do tego stopnia przykuwało ich uwagę, że zapomniały o upływie czasu? Przez moment zastanawiał się, czyby jednak nie zagadnąć Jessiki. Ona tak łatwo nie ulega histerii. Może udałoby mu się z nią porozmawiać? Ale coś go przed tym powstrzymywało, może jakaś dziwna nieśmiałość akurat wobec niej. Jessica jest kobietą, która robi na nim wrażenie, imponuje mu. Jej rzeczowość, jasny, żywy umysł. Umiejętność widzenia czegoś więcej niż piękny pozór, stawiania czoła faktom. Podczas tych kilku spotkań z nią, które jednak wydawały mu się niesłychanie intensywne, zrozumiał, że nie jest szczęśliwa, że wyobrażała sobie inne
życie z mężem i nie miała ochoty upiększać we własnych oczach swojej sytuacji życiowej. Nawet wtedy, gdyby na koniec miała dojść do wniosku, że jej małżeństwo się rozpada. Polubił ją. Czasem myślał, że byłoby wspaniale poznać ją w innych okolicznościach. Nie jako żonę mężczyzny mieszkającego w domu jego ojca, w domu, który on chciał mieć i o który zamierzał walczyć. Sytuacja nie pozwoliła na to, aby między nimi dwojgiem zaistniał jakiś bardziej osobisty związek. Phillip wyobrażał sobie wiosenny wieczór w Londynie, jeden z tych wieczorów, kiedy zapach kwiatów i woń wilgotnej ziemi dominują nawet w dużym mieście. Wyobrażał sobie ich oboje w knajpce, na zewnątrz jasnobłękitne wieczorne niebo, wewnątrz tęskna muzyka i 509 znudzony barman, a każdy, kto wchodzi do środka, przynosi ze sobą tchnienie tych osobliwych zapachów z dworu. Piliby białe wino, czując, że coś się zaczyna, coś, co bez względu na to, jak się skończy, na zawsze pozostanie ważnym wspomnieniem w ich życiu. Ale nie miało się tak stać. I chociaż bardzo pragnął zakomunikować jej swoje myśli, przywołał się jednak do porządku, przekonując sam siebie, że to by jeszcze tylko bardziej wszystko skomplikowało. Nie ma londyńskiej knajpy ani brzemiennego zapachami wiosennego wieczoru. Są w Yorkshire. W ten czy inny sposób każde z nich ma jakiś udział w straszliwej zbrodni, uczestniczy w tragedii, która tylko wywołuje nieufność i strach. Nie będzie nieskrępowanej, wspólnej dalszej drogi. śadnych knajpek ani białego wina, zatapiania oczu w oczach tej drugiej oso-
by, obietnic na przyszłość. Rzeczywistość wygląda zgoła nieromantycznie: szuka go policja całego kraju, a on ukrywa się w wilgotnym ciemnym wejściu do piwnicy, ona zaś siedzi na trawie i czyta coś, co ma pewnie jakiś związek z jej zabitym mężem, coś - jak zdołał się zorientować z mowy jej ciała - co bardzo ją wciągnęło i równocześnie zaniepokoiło. Poza tym gdzieś jeszcze musi być Evelin, ta smutna grubaska, która na jego widok niezawodnie wpadłaby w histerię. W pewnym momencie Phillip spostrzegł, że Jessica opuściła swoje miejsce i zniknęła, był jednak pewien, że nadal nie usłyszał pracy silnika samochodu. Znów zaklął. Co one tutaj tak długo robią? Ostrożnie wszedł po schodkach i zaczął wypatrywać ich w cichym i pustym ogrodzie, zalanym promieniami gorącego słońca. Gdyby niepostrzeżenie udało się dotrzeć do lasku, mógłby okrążyć dom łukiem i... Jego myśli gwałtownie pierzchły. Ujrzał Jessicę. Siedziała w słońcu, na lekko podniszczonej drewnianej ławce, na której on sam siedział jeszcze dwie godziny wcześniej i rozmyślał, i... tak, Jessica z wysiłkiem i absolutnie zafascynowana wpatrywała się w ziemię 510 u swoich stóp. Niezależnie od tego, co tam ujrzała, odwróciło to jej uwagę od wszystkiego, co się wokół niej działo. Pytanie jednak, czy to wystarczy, żeby on zdołał przebiec przez łąkę. Ale właśnie w chwili, gdy to rozważał, Jessica podniosła wzrok.
Schował się błyskawicznie. Był prawie pewien, że go nie zauważyła.
16
Usłyszawszy za sobą kroki, Jessica rzuciła przez ramię: - Evelin, powinnyśmy stąd uciekać. Myślę - zniżyła głos – że gdzieś tu w pobliżu kręci się Phillip Bowen. - Phillip Bowen? - odpowiedziała Evelin pytaniem na pytanie. Mówiła nieco opieszale. Jessica nachyliła się i wzięła w ręce jeden z łańcuszków splecionych z trawy. Wstała i odwróciła się do Evelin: Ciepły wiatr owiewał twarz Jessiki i delikatnie wirował we włosach. Przyciskał obszerny biały T-shirt do jej brzucha. Jessica spostrzegła, dokąd kieruje się wzrok Evelin. Przez chwilę uwydatnił się lekko zarysowany brzuch. Evelin ponownie spojrzała w górę. I w tym momencie Jessica zobaczyła szaleństwo w jej oczach. Zrozumiała, że doktor Wilbert miał rację i że to Evelin w tak okrutny sposób zakończyła milczenie Stanbury. W ułamku sekundy Jessica powzięła decyzję, żeby nadal przedstawiać Phillipa Bowena jako wspólnego wroga, co uczyni z niej i z Evelin sprzymierzeńców, stając się może jedyną szansą wyjścia z opresji.
- Te łańcuszki - powiedziała - on splata je w każdym miejscu, w którym tylko rośnie trawa. Na pewno był tutaj. Evelin szklanym wzrokiem patrzyła na trawki w dłoni Jessiki. - Zawsze tu był. - Tak, ale kilka tygodni temu. Gdyby zrobił je wtedy, te łańcuszki musiałyby już teraz być zwiędnięte i zeschłe. A są świeże. Mają zaledwie kilka godzin. 511 Jessica rzuciła łańcuszek na ziemię. - Chodź - powiedziała błagalnie - uciekajmy stąd. Phillip jest niebezpieczny. Spakowałaś wszystko? Masz kluczyk od samochodu? Chcesz, żebym ja prowadziła? Evelin stała bez ruchu. - Evelin - nalegała Jessica - proszę, naprawdę powinnyśmy... - Czujesz już dziecko? - zapytała Evelin. W jej głosie nie czuło się żadnej emocji. - Rusza się? - Porozmawiamy o tym, gdy dotrzemy do wsi - odpowiedziała Jessica od niechcenia - ale teraz musimy uciekać, zanim nagle pojawi się tu Phillip Bowen. Proszę cię, Evelin, on naprawdę może być gdzieś w pobliżu, a jest zdolny do wszystkiego! - Ja czułam ruchy swojego dziecka - powiedziała Evelin. - Kopało. Było żywotne. Jessica zauważyła, że już nic nie trafia do Evelin. Była w takim stanie, że zupełnie zobojętniało jej, czy Jessica odkryje w niej mor-
derczynię. Wszystko wydawało się jej obojętne. Tylko nie wspomnienie o dziecku. - Może z powodu Tima nie mogłaś później urodzić dziecka - powiedziała Jessica - ale jeszcze pojawi się w twoim życiu mężczyzna, z którym będziesz miała dzieci, i... - Nie będę już miała dzieci - odparła Evelin. Nikt nie mógłby dostrzec w jej oczach śladu emocji. - Wtedy coś zostało zniszczone. Na zawsze. - Co miałoby zostać zniszczone? Poroniłaś. To było straszne, ale wiele kobiet przeżywa podobne historie, a później mimo to zostaje szczęśliwymi matkami! We wzroku Evelin coś się zmieniło. Jessica nie umiała powiedzieć co. Pojawił się w nim może ślad życia. Ślad gniewu. - Wiele kobiet to przeżywa? - Evelin zrobiła krok w stronę Jessiki. Wydzielała ostrą woń potu. - Wiele kobiet to przeżywa? Jesteś pewna? Jesteś pewna, że niejedna kobieta w szó st ym mi es i ącu ci ąży pr ze ż y wa t o , ż e mą ż t a k m o c n o wa l i j ą w b r zu c h , i ż t a p r a wi e 512 si ę w ykr wa wi a i t r a ci dzi ec ko? Tak bardzo podniosła głos, że aż prawie niesamowicie zabrzmiała cisza, przerywana jedynie oddechami obu kobiet. - Nie miał żadnego powodu - powiedziała Evelin. Mówiła bardzo monotonnie. Można było pomyśleć, że dotychczasowe wyznania w ogóle jej nie poruszyły. Stała nieruchomo w rym samym miejscu.
- Nic nie zaszło. Był piątek, Tim wrócił wczesnym wieczorem do domu po całym dniu zajęć psychoterapeutycznych. Wcale go nawet nie usłyszałam. Byłam w pokoju dziecinnym, układałam śpioszki w szafie. Czułam się dobrze. Ciąża przebiegała bez problemów, a ja bardzo cieszyłam się na myśl o dziecku. Tim, ja i maleństwo będziemy prawdziwą rodziną. A dziecko będzie należało tylko do mnie. Po raz pierwszy w moim życiu pojawi się człowiek, w którym będę mogła widzieć cząstkę siebie. - Świetnie to rozumiem - powiedziała ostrożnie Jessica. Zastanawiała się, jak bardzo niebezpieczna może być Evelin. Prawie wszystkie swoje ofiary zaatakowała od tyłu, zaskoczyła je i dlatego mogła swobodnie położyć kres ich życiu. Szybkie podcięcie gardła... J ak E vel i n mo gł a t o zr obi ć? To niepojęte. A przecież teraz, kiedy Jessica spoglądała jej w oczy, nie wątpiła już o winie tej kobiety. Evelin jest psychicznie chora, chociaż długo nikt nie zwracał na to uwagi, ponieważ swój prawdziwy stan ukrywała pod postacią ciężkiej depresji. A może była normalna do dnia, kiedy straciła dziecko. Jessica jednak wątpiła w to. Znając historię dzieciństwa Evelin, w tej kobiecie już o wiele wcześniej musiało się coś złamać. Ręce zwisały jej po obu bokach, a dłonie schowała w fałdach dużej, o wiele za obszernej teraz czarnej dżinsowej koszuli. Jessica nie mogła zobaczyć, czy Evelin ma przy sobie nóż. Jeśli tak, to jest zdana na jej łaskę i niełaskę. I z pewnością nie ma żadnych szans. 513
- Wszedł po schodach na górę i nagle stanął w drzwiach - ciągnęła Evelin - a ja spojrzałam na niego i coś powiedziałam. „Hej” czy może „dobry wieczór”, na co on odparł, że to bardzo sielankowy obrazek przyszła mama w kiczowatym pokoju dziecinnym. Kiedy powiedział „kiczowaty”, zrozumiałam, że znowu zacznie mnie poniżać. Nie zostawi na mnie suchej nitki, nie spocznie, póki nie wybuchnę płaczem albo nie zwymiotuję. Zazwyczaj znosiłam to wszystko, bo wiedziałam, że on tego potrzebuje i że i tak mu się nie wywinę. Jego ataki już dawno stały się częścią mojego życia. Było tak samo jak w wypadku mojego ojca. Należało tylko czekać, aż atak minie, a potem znowu pozbierać kości albo goić rany duszy. Ale tamtego wieczoru... wtedy było inaczej. Od kiedy spodziewałam się dziecka, zaszła we mnie zmiana. Nie umiem dokładnie powiedzieć, na czym ona polegała. Może była to świadomość, że rośnie we mnie życie, że dokonuje się niewiarygodny cud, i to za moją sprawą staje się on rzeczywistością. Poczułam w sobie siłę. I z każdym dniem w coraz mniejszym stopniu godziłam się na upokorzenia. Powiedziałam, że zrobię kolację, po czym chciałam wyminąć Tima, aby wyjść z pokoju, ale on zastawił mi sobą drogę. - Mówię do ciebie - powiedział, na co ja odparłam: - Wygłosiłeś tylko pewne stwierdzenie. Nie odebrałam tego jako rozmowy. Chciałam przesunąć się obok niego, ale nagle chwycił mnie za włosy i odciągnął mi głowę do tyłu. Myślałam, że złamie mi kark. Krzyknęłam, bo aż tak mnie zabolało. Wściekłość wykrzywiła mu twarz: „Nie odzy-
waj się tak do mnie. Nigdy więcej nie odzywaj się do mnie w taki sposób!”. A potem uderzył mnie pięścią w podbrzusze. I drugi raz, i trzeci. Upadłam na podłogę, skuliłam się, próbując osłonić dziecko. Tim stał nade mną i kopał mnie butami, raz za razem. Krzyczałam z bólu i ze strachu, a on na to: „Już ja pokażę tobie i twojemu bachorowi! Nie na próżno mnie obraziliście!”. Kiedy wreszcie przestał, byłam prawie nieprzytomna z bólu, ale na 514 czworakach powlokłam się do łazienki. Tam zauważyłam, że krwawię, z każdą chwilą mocniej. Kiedy się powoli podniosłam, krew płynęła mi po nogach i kapała na podłogę. Tim stanął w drzwiach do łazienki. Był bardzo spokojny. - Musimy jechać do szpitala - powiedział - chyba poroniłaś. Pozwoliłam, żeby sprowadził mnie do samochodu, wziął mnie pod rękę, był troskliwy i zmartwiony. - Bardzo bym się zdziwił - powiedział - gdyby akurat tobie udało się donosić ciążę! W szpitalu powiedział, że spadłam ze schodów i uderzyłam brzuchem o słupek. Zoperowali mnie, wyskrobali to, co pozostało z dziecka. Dwa dni po operacji przyszedł lekarz, żeby spytać, czy historia z upadkiem ze schodów jest prawdziwa. Miałam ogromne krwiaki na brzuchu, a to nie wyglądało mu na upadek. Powiedziałam jednak, że wszystko jest w porządku, że było tak, jak to opisał mój mąż. Lekarz drążył jeszcze przez
chwilę, ale ja obstawałam przy tej wersji. Dlaczego? - Evelin wzruszyła ramionami. - Nic innego nie miało sensu. Wszystko we mnie umarło. Pozostał mi jedynie Tim. Nie mogłabym bez niego żyć. - O Boże, Evelin - powiedziała cicho Jessica. - Tak strasznie mi przykro. Przeżyłaś coś potwornego. Tim ani słowem nie wspomniał o tym w swoim dokumencie. - Nigdy później o tym nie rozmawialiśmy. Spadłam ze schodów, niezgrabna i pokraczna, jak to ja. - Ale dlaczego nikomu się nie zwierzyłaś? Rozumiem, że może nie chciałaś rozmawiać o tym z obcym ci w końcu psychoterapeutą. Ale z przyjaciółmi?! Z Patricią, Leonem, Alexandrem. Wtedy była tam przecież jeszcze Elena! Dlaczego nie porozmawiałaś z żad nym z nich? Puste spojrzenie Evelin wypełniło się swego rodzaju zdumieniem. - Ależ oni o tym wiedzieli - powiedziała. Jessica na chwilę zapomniała o strachu, taka była zbulwersowana i wytrącona z równowagi. - Powiedziałaś im, a oni nie zareagowali żadnych kroków? 515 - Nie musiałam im mówić. Przez kilka dni po operacji odwiedzali mnie po kolei w szpitalu, a ja widziałam i czułam, że każde z nich wie o wszystkim. Bredzili coś o tragedii i nieszczęściu, ale nie patrzyli mi przy tym w oczy. Z zakłopotania...mój Boże, nigdy nie widziałam grupy ludzi tak zakłopotanych i świadomych winy! Alexander wił się jak robak, rozdarty między poczuciem moralności a tchórzostwem, i jak zwykle zwy-
ciężyło tchórzostwo. Patricia gadała bez przerwy, po prostu zagadała cały problem i naprawdę było to wszystko ni c ni ewar t e! Leon przyniósł mi największy bukiet kwiatów, jaki kiedykolwiek widziałam, i powiedział, że naprawdę dobrze już wyglądam, ale nawet nie zaszczycił mnie spojrzeniem. Potem zaczął flirtować z pielęgniarką, która właśnie weszła, i puszczając oczko, stwierdził, że lepiej będzie, jeśli już więcej mnie tu nie odwiedzi, bo przy tylu pięknych dziewczętach robi się niebezpiecznie. Elena w ogóle się nie pojawiła. Małżeństwo z Alexandrem przeżywało już kryzys, prawdopodobnie więc nie chciała niczego pogarszać, zajmując się moim nieszczęściem. A dzieci Patricii rysował dla mnie, niechybnie na polecenie matki, obrazki kredkami. Kwiaty, ptaki i błękitne niebo, a pod spodem napisały coś w rodzaju: Ci oci u Evel i n, wr acaj szyb ko do zdr o wi a ! Rzygać mi się chciało. I jak zawsze, jak zawsze mówiono: Nic się nie stało. Evelin po prostu miała pecha. Przecież ciągle potykałam się o własne nogi i upadałam. Tym razem moja niezdarność miała dramatyczny skutek. Wyparli wszystko ze świadomości i przeszli nad tym do porządku dziennego. - Evelin, bardzo, bardzo mi przykro - powiedziała Jessica - ale przysięgam ci, że ja o niczym nie wiedziałam. Nie wiedziałam o twoich cierpieniach. Evelin spojrzała na nią drwiącym wzrokiem. - A jak sobie to wszystko tłumaczyłaś? Te moje ciągłe obrażenia? Pamiętasz ostatnie dni w Stanbury House? Jak kuśtykałam i z powodu bólu w stopie prawie nie mogłam chodzić? Co sobie wtedy myślałaś?
Jessica bezradnie uniosła ramiona. 516 - Myślałam, że mówisz prawdę. śe nadwerężyłaś sobie stopę podczas joggingu. - Tak, bo tłusta Evelin nie nadaje się do uprawiania żadnego sportu, prawda? Zastanawiałaś się pewnie, czy ten hipopotam naprawdę musi uprawiać jogging? Prawda? Tak o mnie myślałaś? - Nie. Nigdy nie myślałam o tobie lekceważąco. Zauważyłam, że jesteś przygnębiona. Może powinnam była bardziej nalegać, naciskać, zmusić cię, żebyś mi się zwierzyła. Nie wiem, dlaczego tego nie zrobiłam. Bardzo powoli zaczęłam dostrzegać, że w tej koterii coś nie gra, a to zrodziło problemy między mną a Alexandrem. Prawdopodobnie byłam zbyt zajęta tymi problemami. Ale - spojrzała na Evelin i, ciągle jeszcze pełna zdumienia, powoli pokręciła głową - ty też nie jesteś zupełnie bez winy. Ty również nic nie powiedziałaś. Evelin, zachowywałaś się tak samo jak oni. Dokładnie tak samo milczałaś. Wzrok Evelin znów ześlizgnął się w próżnię, umykając przed zarzutem Jessiki. O nie, pomyślała z przerażeniem Jessica, tylko nie odpływaj! Instynkt podpowiadał jej, że kiedy Evelin ma kontakt z rzeczywistością i świadomie postrzega swoją rozmówczynię, można nią sterować. Niebezpieczna staje się w chwili, gdy w jej oczach zaczyna malować się ta bezdenna próżnia. - Zrobiłaś wszystko, aby chronić Tima - powiedziała szybko i dobit-
nie - jeśli więc nawet wszyscy pozostali wiedzieli, co się dzieje, to może jednak nie do końca mieli jasność, czy chcesz pomocy! Uczestniczyłaś w każdym kłamstwie. Wypadek podczas joggingu, pech podczas gry w tenisa, obicie się o szafę, upadek ze schodów. W upalne dni wkładałaś na siebie grube swetry z golfem, bo prawdopodobnie miałaś na szyi sińce i nie chciałaś, żeby ktokolwiek je zauważył. Evelin, przecież ty również grałaś w tę grę! Tim mógł robić to wszystko, bo miał w tobie najlepszego sprzymierzeńca. Bardzo mu wszystko ułatwiałaś. A jego przyjaciołom utrudniałaś wszelką reakcję. Nie krzyczałaś. Nie broniłaś się! 517 Wzrok Evelin pozostał bez wyrazu, a głos ponownie brzmiał monotonnie. - Owszem - powiedziała - obroniłam się. Przed wami wszystkimi. Na koniec się obroniłam. Powoli podniosła prawą rękę. Ku swojemu przerażeniu Jessica poznała jeden z noży wędkarskich, wiszących zazwyczaj w kuchni nad zlewozmywakiem. Wąski, zakrzywiony, ostry jak brzytwa. Łudząco podobny do tamtego, którym pięć tygodni wcześniej zostali zamordowani prawie wszyscy mieszkańcy domu. Przez kobietę, która wskutek wieloletnich upokorzeń postradała rozum i przestała się kontrolować. Przez kobietę, w której rysach Jessica nie odnajdowała już Evelin, jaką znała. Nie pozwól jej zamilknąć, mówił wewnętrzny głos do Jessiki, wyciągnij ją z tej próżni. To twoja jedyna szansa. - Evelin, co się stało? - zapytała. - Co się stało tamtego dnia?
Evelin się roześmiała, a jej śmiech zabrzmiał pusto i nieszczerze. Co się stało poprzedniego wieczoru? - odpowiedziała pytaniem na pytanie. - Raczej takie pytanie powinnaś mi zadać. Czy triumfalnie i promieniejąc z radości nie ogłosiłaś, że spodziewasz się dziecka? - Nie - sprostowała Jessica - ja niczego nie ogłaszałam. Zrobił to Alexander. Ale ani nie triumfował, ani też nie promieniał z radości. Była to przykra i straszna sytuacja po niesłychanym występie Patricii, która przeczytała dziennik Ricardy. Alexander usiłował coś uratować, ogłaszając wiadomość o mającym się narodzić dziecku. Zdawało się, że Evelin w ogóle jej nie słucha. - Zrozpaczona położyłam się do łóżka. Tonęłam we łzach. Kobieta w moim najbliższym otoczeniu spodziewa się dziecka. Nie uda mi się z tego wyłączyć, będę przeżywała z nią ciążę i jej głębokie szczęście, gdy już dziecko się urodzi. Ja, która od lat, widząc idącą kobietę z wózkiem dziecinnym, przechodzę na drugą stronę ulicy. Ja, która na widok ciężarnej kobiety chowam się w bramie, nie mogąc udźwignąć bólu. Czy ty 518 wiesz, jak to jest stracić dziecko? Czy wiesz, co się wtedy czuje? To tak, jakby wycięto ci część serca, a jeśli nie urodzisz drugiego dziecka, nigdy jej nie odzyskasz. Pozostanie tam wielka krwawiąca rana. Pozostanie straszny smutek, o którym dobrze wiesz, że już nigdy cię nie opuści, nawet po dziesiątkach lat. I nagle widzisz je wszędzie, te tłuste, nabrzmiałe kobiety, które dumnie suną brzemienne i szydzą z ciebie całą tą demonstracyjną zdolnością do rozrodu. Ponieważ wypełniają to, do czego są
powołane na świecie jako kobiety. Rodzą. Wypełniają swoje zadanie. Zachowanie gatunku. To ich zajęcie. Ich głupie, zasrane zajęcie. Ale przynajmniej robią to z zadowoleniem. - Evelin - powiedziała Jessica błagalnie - przecież to nie jest jedyny powód, dla którego kobiety istnieją na świecie! Na miłość boską, nie redukuj do t ego siebie ani reszty kobiet. Toż to jakiś ciemnogród! Minęły czasy, kiedy matki uczyły córki, że jedynym sensem ich życia jest zadowolić seksualnie przyszłego małżonka i urodzić mu dziedzica! Odrzucasz wszystko, co kobiety od tamtej pory całkiem słusznie sobie wywalczyły! Oczy Evelin na chwilę znów rozbłysły życiem. - Na co komu ktoś taki jak ja? - zapytała gwałtownie, pełna goryczy. - No, na co? Jessica miała kłopot, aby wielokrotnej morderczyni udzielić odpowiedzi na to pytanie, a jednak była przekonana, że używa słusznych argumentów. - Ty jesteś Evelin. Osobą wartościową po pierwsze dlatego, że to jesteś ty. Ponadto kryje się w tobie tysiąc różnych możliwości, dzięki którym możesz niezwykle sensownie kształtować swoje życie, z pożytkiem dla siebie i dla innych osób. Tyle że od sześciu lat w ogóle nie dostrzegasz tych możliwości, bo twoje myśli krążą wyłącznie wokół dziecka. Nic poza tym do ciebie nie dociera. Ale to nie znaczy, że tego nie ma. Evelin zrobiła skrzywioną minę. - Głupie gadanie - powiedziała - tę samą śpiewkę słyszę wciąż od mojego psychoterapeuty. Który zresztą jest szczęśliwym ojcem trojga
dzieci. Podobnie jak ty niebawem będziesz szczęśliwą matką. 519 Z jaką łatwością tłumaczycie biednym kretynkom, że muszą szukać pozytywów w swoim życiu. Skąd wiecie, że sami potrafilibyście to zrobić, znalazłszy się w naszej sytuacji? - Wcale nie jesteśmy tego pewni - powiedziała Jessica, widząc, że oczy Evelin znowu zasnuwają się mgłą i dawna przyjaciółka ponownie wymyka się jej spod kontroli. Do diabła, pomyślała. - W końcu Tim przyszedł do naszego pokoju - opisywała Evelin tamten kwietniowy wieczór. - Nie spałam, próbowałam czytać książkę, aby trochę oderwać się myślami od tego, co się wydarzyło. Tim usiadł do biurka i zaczął pracować nad swoją promocją doktorską, jak to zawsze nazywał. Potem przyszedł Leon, Tim zniknął, a ja zabrałam się do czytania jego papierów. Opowiadałam ci już o tym. Później Tim wrócił, ale na jego twarzy malował się nazbyt dobrze znany mi wyraz sadyzmu. Znowu był w takim nastroju. Wiedziałam, że nie spocznie, póki nie doprowadzi mnie do ostateczności. Chodził tam i z powrotem, rozebrał się, zaczął rozrzucać garderobę po kątach, poszedł do łazienki, umył zęby, wszędzie pryskał wodą, kubek do mycia zębów rzucił na półkę. Zachowywał się agresywnie, nie panował nad sobą, a ja wiedziałam, że czekają mnie straszne rzeczy. Wreszcie znów wszedł do sypialni, rymnął na krzesło, obrzucił mnie chłodnym wzrokiem i powiedział: „Alexandrowi to dobrze. Znów będzie ojcem. Widać ma dobre sposoby na swoje kobiety. Powie-
dzieć ci coś? Coraz trudniej znieść mi to, że nigdy nie będę miał dzieci. I to tylko dlatego, że nie jesteś w stanie wydać ich na świat”. Byłam zupełnie przerażona, bo jeszcze nigdy nie posunął się aż tak daleko. Na ogół powtarzał mi do znudzenia, jaka jestem niedoskonała, jaka bezwartościowa, o wiele brzydsza i o wiele mniej kobieca od innych kobiet, ale temat dziecka był zawsze tabu. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy i nigdy wcześniej nie użył przeciw mnie tego argumentu. Myślałam, że nie złapię oddechu, zabrakło mi powietrza, nie mogłam wydusić z siebie ani słowa, nie mogłam mu odpowiedzieć, czułam, jakbym za chwilę miała umrzeć. Tim zrzucił sandały z nóg i powiedział, 520 nie patrząc na mnie: „Może wezmę sobie inną kobietę. śeby mogła obdarzyć mnie dzieckiem. Jest wystarczająco dużo takich, które posiadają tę zdolność. Mogłoby się wychowywać u nas”. Powiedział to takim tonem, jakim ktoś inny oznajmiłby, że pójdzie teraz po zakupy albo podleje ogródek. Całkiem normalnie, całkiem spokojnie. Jakby nie zdawał sobie sprawy z tego, jaką reakcję musiały we mnie wywołać jego słowa. - Ależ oczywiście, że zdawał sobie sprawę - wtrąciła Jessica - bo przecież właśnie miał na celu wykończenie cię. Wcale nie zależało mu na dziecku. Bardzo wątpię, czy taki narcyz jak on, taka chora osobowość, zdołałby wytrzymać z dzieckiem. Evelin, chyba nie potraktowałaś go poważnie. Jeśli nie dziecko, to znalazłby sobie coś innego. Zawsze znalazłby sobie jakiś pretekst. Przecież pisze o tym w swoich notatkach. W końcu ożenił się z tobą tylko po to, żeby cię dręczyć.
- Całą noc nie spałam - ciągnęła Evelin - serce waliło mi jak oszalałe, a w pewnym momencie musiałam pójść do łazienki, żeby zwymiotować. Tim leżał obok mnie i spokojnie chrapał. Nazajutrz rano byłam jak... jak w malignie, trzęsłam się z zimna, a przy tym byłam wewnętrznie rozpalona. I zdecydowana zabrać mu te notatki, żeby wam wreszcie otworzyć oczy. Ukryłam je w studzience ściekowej w nadziei, że Tim nie wybuchnie. Ale tymczasem przed południem on z każdą chwilą wpadał w coraz większą wściekłość, więc prawie od razu zdałam sobie sprawę, że gorzko za to zapłacę, nawet jeśli Tim w najczarniejszych snach nie domyśliłby się, że akurat j a zabrałam jego papiery. Zaszyłam się w lasku. Miałam dom na oku i zobaczyłabym, gdyby szedł w moją stronę, dla niego jednak byłam niewidoczna, co stwarzało mi możliwość ucieczki. Jessica milczała. Wnikliwie przyglądała się Evelin, gotowa wtrącić się natychmiast, gdy tylko zaobserwuje na jej twarzy bodaj najlżejsze poruszenie. - I wtedy przyszedł Phillip Bowen - powiedziała Evelin. Uśmiechnęła się, ale był to straszny uśmiech osoby obłąkanej. - I to on wskazał mi drogę. 521 - On wskazał ci drogę? - zapytała Jessica, zastanawiając się z rozpaczą, co zrobić, żeby uciec w bezpieczne miejsce. Evelin zupełnie traciła poczucie rzeczywistości, Jessica to widziała, przypuszczalnie więc nie uda się jej już do niej dotrzeć. W którym momencie również w niej ujrzy wroga, od samego początku sprzymierzonego przeciw niej z resztą nie-
przyjaciół? Stały w odległości niespełna dwóch metrów od siebie, między nimi znajdowała się ławka, która oczywiście nie zdoła osłonić Jessiki. Uciec mogłaby tylko w stronę lasku, czyli tam, gdzie na przestrzeni nieskończenie wielu mil nie ma żadnych domów, żadnej wsi, żadnych gospodarstw. Ale nawet gdyby udało się jej przejść obok Evelin i pobiec w kierunku Stanbury, pozostawało pytanie, jak długo wytrzyma taki bieg? I czy rzeczywiście jest szybsza od Evelin? W ciąży i tak strasznie zmęczona? Evelin nie jest w ciąży i wydaje się bardzo wypoczęta. Za to nadal wydaje się dość pełna. Niewysportowana. Niewytrenowana. Ale obłęd z pewnością doda jej nadludzkich sił. To samo odnosi się również do ewentualnej walki wręcz. Na dodatek Evelin ma nóż. Panie Boże, pomyślała, a ze strachu napłynęły jej do oczu łzy, które ledwo zdołała powstrzymać. Panie Boże, pomóż mi, proszę! Pomóż mnie i mojemu dziecku. Pozwól, żebym w jakiś sposób do niej dotarła. Kiedy odzyska świadomość, będę mogła z nią porozmawiać. Ale co mam powiedzieć? Co powiedzieć, aby Evelin wróciła do rzeczywistości? Jessica trochę się cofnęła, ale ledwo dostrzegalnie. Evelin została na swoim miejscu. Chory uśmiech zastygł na jej twarzy, wyglądała jak w transie. - Tim szukał swoich notatek - powiedziała - i był potwornie wściekły. Szedł przez łąkę i wołał mnie. Pamiętam, że poczułam strach, okropny strach. Oblałam się potem i cała zaczęłam się trząść. Wydaje mi się, że Phillip to zauważył. Nagle położył rękę na moim ramieniu, spojrzał na
mnie bardzo dziwnie, było w tym spojrzeniu trochę współczucia, a trochę zrozumienia, w każdym razie było to coś więcej, niż przez te wszystkie 522 lata dało mi z siebie którekolwiek z was. A potem powiedział: „Nikt nie ma prawa tak z panią rozmawiać, zwłaszcza pani mąż”. Były to bardzo proste słowa, o wiele prostsze i jaśniejsze niż wszystko, co kiedykolwiek powiedział mi doktor Wilbert. Ale poczułam, jakby ktoś włączył światło, bo zrobiło się jasno, i zrozumiałam, co należy zrobić. Tim nigdy więcej nie będzie rozmawiał ze mną w ten sposób. Nigdy więcej. - Zabiłaś go - powiedziała Jessica, ponownie cofając się o kilka centymetrów. Evelin potaknęła głową. W jej uśmiechu mieszały się duma i odrobina próżności. - Poszłam do niego i zapytałam, co się dzieje, a on na to, żebym łaskawie pomogła mu szukać jego papierów, a nie jak, leniwy tłuścioch, wygrzewała się na słońcu. Weszłam za nim do domu. Zatrzymał się w hallu i zaczął się zastanawiać, a potem uświadomił sobie, że jeszcze nie szukał w kuchni. Zapytałam: „Jakim cudem mógłbyś zostawić dokumenty w kuchni?”. Warknął na mnie: „Choćbyśmy mieli rozebrać na kawałki całą kuchnię albo i cały dom, będziemy szukać dopóty, dopóki ich nie znajdziemy”. Poszliśmy do kuchni, gdzie on pootwierał wszystkie szuflady i szafki, po czym zaczął w nich grzebać, a ja szukałam razem z nim, choć przecież wiedziałam, że nie znajdę tu tych papierów. I wtedy mój wzrok
padł na noże wędkarskie wiszące nad zlewozmywakiem. Prawie równocześnie zauważyłam, że Tim klęczy i przekopuje jedną z dolnych szafek. Sięgnęłam po nóż, podeszłam tuż-tuż do Tima i pochyliłam się nad nim. Nie spoglądając w górę, powiedział: „Do diabła, zasłaniasz mi światło!”. Zamiast jednak odejść, pochyliłam się jeszcze niżej i poderżnęłam mu gardło. Nie wydał z siebie żadnego dźwięku, plasnął na brzuch i zległ bez ruchu. - A później poszłaś dalej i zabijałaś wszystkich, których spotykałaś na swojej drodze? - zapytała Jessica. W ruchach Evelin dało się wyczuć nagłe napięcie. - Bardzo słabo to pamiętam. Wszystko, co się stało, zasnuwa mgła. Tak, widzę Patricię. Klęczy przy korycie z kwiatami na dworze, prawda? 523 Zabijam ją i idę dalej. Do parku. Widzę, że ktoś tam siedzi na ławce. Mężczyzna. Widzę go tylko od tylu. Nie słyszy, jak nadchodzę. Jest pogrążony w myślach. Wydaje mi się, że nie usłyszałby mnie, nawet gdybym krzyknęła. - Alexander - szepnęła Jessica. W uszach zaczęło jej szumieć, a w ustach zaschło. - Proszę, nie opowiadaj dalej... Wątpliwe, czy Evelin w ogóle ją usłyszała. - Zabijam go. Udaje się to z taką łatwością. Wszystkich ich tak łatwo zabić. Nic mnie to nie kosztuje, nie czuję najmniejszego wysiłku. Nie bronią się. Po prostu umierają. A ja nie pojmuję, dlaczego tak długo z tym czekałam. Tyle lat. Tyle lat cierpiałam wśród nich. Ponadto zabijanie
jest takie łatwe. - Głęboko zdumiona, pokręciła głową. - Takie łatwe powtórzyła. - Ale dlaczego Diane? - zapytała bezbarwnie Jessica. - Dlaczego Sophie? Dlaczego dwoje małych dzieci? Na twarzy Evelin znów pojawił się wyraz napięcia. - Ciągle się ze mnie śmiały. Szeptały, gdy się do nich zbliżałam. Widziałam, że mną gardzą. Byłam w ich oczach ostatnim gównem. To dobrze, że za wszystko zapłaciły. I że nie żyją. Wlepiła wzrok w Jessicę. Zaraz, pomyślała Jessica, przyjdzie jej na myśl, że ja również do nich należałam. - Evelin, posłuchaj - powiedziała - chyba masz świadomość, że tamtego dnia całkiem fałszywie zrozumiałaś Phillipa. On by nigdy w życiu nie kazał ci zabić męża ani jego przyjaciół. Chciał ci powiedzieć: idź do Tima, nakrzycz na niego, powiedz, że wypraszasz sobie ten ton, weź adwokata, złóż pozew o rozwód, złóż na niego doniesienie o uszkodzenie ciała, zażądaj zadośćuczynienia za pobicie i astronomicznych kwot na utrzymanie. Idź do swoich i jego przyjaciół, których od tej pory, skoro tego nie chcesz, nie będziesz musiała nazywać pr zyj aci ół mi , i oskarż ich, opowiedz, co się stało, uświadom im, jak cię zawiedli. Ale nie niszcz własnego życia, nie pozbawiaj go bezbronnych ludzi, podrzynając im gardła za to, że zachowywali się wobec ciebie niewłaściwie, chociaż nigdy nie opowiedziałaś im o piekle, w jakim żyłaś. Umarli, mimo że nie 524
musieli ponosić odpowiedzialności za swoje tchórzostwo, za odwracanie wzroku i milczenie. Czy istotnie dobrze się z tym czujesz? - Ponieśli odpowiedzialność - powiedziała Evelin ostrym tonem zapłacili swoim życiem za moje zmarnowane życie. To jest sprawiedliwość. - Przecież nie masz zmarnowanego życia. Jesteś młoda. Na świecie są tysiące mężczyzn, którzy mogą cię uszczęśliwić. Dlaczego po prostu nie dałaś Timowi kopniaka i nie odeszłaś? - To by nie wystarczyło - powiedziała Evelin, a po sekundzie milczenia dodała agresywnie: - I przestań mnie pouczać, co powinnam była zrobić! Wcale nie jesteś od nich lepsza. Szydziłaś ze mnie i drwiłaś. Wzdragałaś się przyjść mi z pomocą. Podobnie jak inni zostawiłaś mnie na lodzie. Tylko udajesz przyjaciółkę i doradczynię, w rzeczywistości jednak zawsze było ci to obojętne. - Natychmiast, gdy tylko mnie wezwałaś, przyleciałam tutaj. Stoję tu teraz i słucham oskarżeń pod swoim adresem, podczas gdy w kraju, pod moją lecznicą, której ponowne otwarcie wszędzie ogłosiłam, czekają już pewnie klienci z chorymi zwierzętami i pewnie są tak wściekli, że już nigdy więcej ich nie zobaczę. Czy zrobiłabym to dla kogoś, kto jest mi kompletnie obojętny? Evelin jednak ani słowem nie zareagowała na to wyjaśnienie i Jessica zrozumiała, że nie ma już sensu z nią rozmawiać. - Ty myślisz tylko o swoim dziecku, o tym zasranym dzidziusiu powiedziała Evelin, ziejąc nienawiścią. - Myślisz, że jesteś lepszym czło-
wiekiem. I to tylko dlatego, że w twoim brzuchu rośnie jakiś głupi bachor, podczas gdy mój brzuch na zawsze pozostanie martwy! - To bzdura - odparła Jessica. W tym momencie jednak w oczach Evelin pojawił się znów wyraz strasznego szaleństwa. Zrobiła dwa kroki w stronę Jessiki, mocno zaciskając w dłoni nóż. - Ty będziesz następna - wysyczała cicho - ty i ten twój przeklęty bachor, wy będziecie następni! Jessica przytomnie odskoczyła na bok, tak że Evelin napotkała przed sobą pustkę. Jessica stała teraz obok ławki, musiała dokonać wyboru, w 525 którą stronę pobiec. W ułamku sekundy zdecydowała, że nie pobiegnie ani w stronę wsi, ani do lasu. Wobec oszalałej z nienawiści Evelin w obu wypadkach nie miałaby żadnej szansy. Pobiegła więc w stronę domu, który jeszcze stał otworem. Wpadła do hallu i zatrzasnęła za sobą ciężkie drewniane drzwi. Nie tkwił w nich klucz, ale nie było czasu go szukać. Evelin wtargnie tu lada moment. Jessica się odwróciła, popędziła przez hall i biorąc po dwa stopnie naraz, wbiegła po schodach na górę.
17
Jessica rozważała przez chwilę, gdzie podziała się jej torebka. Wreszcie doszła do wniosku, że zostawiła ją na ławce. Razem z telefonem komórkowym, nie ma więc możliwości zadzwonić po pomoc. Wprawdzie na razie jest bezpieczna, gdyż schroniła się w sypialni, którą niegdyś dzieliła z Alexandrem, zatrzasnęła drzwi i przekręciła klucz w zamku. Padła na łóżko i ze zdumieniem patrzyła na swoje drżące ręce. Dopiero mniej więcej po dziesięciu minutach uspokoił się jej oddech, a serce zaczęło bić w miarę normalnie. Rozejrzała się po pokoju. Pomijając woń stęchlizny, która dowodziła, że długo nie otwierano tu okien, oraz warstwę kurzu pokrywającą wszystkie przedmioty, pokój sprawiał wrażenie, jakby jego mieszkańcy nigdy stąd nie wyjeżdżali ani, co Jessica dodała w skrytości ducha, nie zostali zamordowani. Łóżko było porządnie zasłane, chociaż od strony Alexandra wyzierał spod kołdry kawałek jego niebieskiej piżamy. Na oparciu fotela leżał sweter, a krawat wisiał na krawędzi lustra. Zanim Jessica przeprowadziła się do The Fox and The Lamb, zabrała ze sobą kilka rzeczy, ale później, mimo pierwotnego zamiaru, że tu wróci, nie zdołała przed odlotem do Niemiec przyjechać do Stanbury House i spakować reszty. Na komodzie znalazła parę kolczyków i przewieszony przez krzesło ręcznik. Na oknie, zupełnie 526 zeschłe i zbrązowiałe, stały żonkile, które zerwała na dzień przed tragedią. Woda już dawno wyparowała z wazonu. Jessica wstała, poszła do łazienki, gdzie leżały jeszcze Alexandra
przybory do golenia i jego szczoteczka do zębów, odkręciła wodę i skropiła nią twarz. W lustrze zobaczyła, że zupełnie poszarzała, a pod pachami ma plamy od potu. Wyglądam na kompletnie wykończoną, pomyślała. Wyszła z łazienki, podeszła do okna i wyjrzała na dwór. Ani żywej duszy. Dziedziniec był cichy i samotny skąpany w słońcu, a droga do Stanbury wiła się pośród wysokich łąk. śeby tylko ktoś się tu zjawił, błagała żarliwie, żeby ktoś się zjawił! Kto miałby jednak powód tu przybywać? Może ten czy ów turysta, który chciałby obejrzeć dom gr o zy, jak kilka angielskich gazet nazwało Stanbury House, ale prawdopodobieństwo, że zdarzy się to w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin, było znikome. Faktem jest, że ona tu utkwiła, i nie wiadomo, na jak długo. Na dole w hallu stoi telefon. Do kogo mogłaby zadzwonić? Czy pamięta jeszcze numer angielskiej policji? Tamtego strasznego dwudziestego czwartego kwietnia natychmiast go wystukała, ale w tej chwili nie chciał jej przyjść do głowy. Jedynym z tutejszych numerów, jakie zdołała zapamiętać, jest numer telefonu sprzątaczki, pani Collins. Mogłaby zadzwonić do niej z prośbą, żeby wezwała policję do Stanbury House. Na jakie ryzyko naraża się jednak, schodząc teraz do hallu? Podeszła do drzwi i zaczęła nasłuchiwać, czy na zewnątrz coś się porusza. Panowała jednak martwa cisza. Dom był stary, wszystkie podłogi skrzypiały. Evelin nie mogłaby poruszać się po pokojach bezgłośnie, prawdopodobnie nawet nie zdołałaby wejść ukradkiem po schodach, nie
czyniąc hałasu. Ale wcześniej, kiedy drżąc, siedziałam na łóżku, pomyślała Jessica, nie zwracałam na nic uwagi. Przez dom mogłyby przejść słonie, a ja bym tego prawdopodobnie w ogóle nie usłyszała. Może więc Evelin weszła już na górę, stoi za drzwiami i czeka na mnie. 527 Poczuła mrowienie na skórze i mimo woli odsunęła się od drzwi. Powiedziała sobie, że w żadnym wypadku nie może teraz stracić nerwów i że są dwie iskierki nadziei: jedna taka, że napad obłędu minie Evelin równie szybko, jak się pojawił, gdyż także wtedy, w kwietniu, po dokonaniu zbrodni zmieniła się w jedną wielką kupkę nieszczęścia i z pewnością nie skrzywdziłaby nawet muchy. Wprawdzie tym razem nie zrealizowała swojego zamiaru, ale mimo to może się zdarzyć, że się ocknie, upuści nóż i w ogóle nie będzie pamiętała, co się stało. Jessica pokładała również nadzieję w Phillipie Bowenie. Był tu całkiem niedawno, istniała więc niejaka szansa, że nadal kręci się w okolicy. Może zobaczy samochód przed domem albo torebkę na ławce. Zorientuje się, że są tu ludzie. Pytanie tylko, czy zechce nawiązać z nimi kontakt. Jest poszukiwany w całym kraju i nie ma pojęcia, że Jessice objawiła się prawdziwa morderczyni. Phillip na pewno będzie się bał pokazać komukolwiek na oczy. Od śniadania nic nie jadła, a przeszła duży kawał drogi i na dodatek jest zupełnie wykończona nerwowo. Teraz dopiero uświadomiła sobie, że całkiem osłabła z głodu. Na szczęście ma co pić. Poszła do łazienki,
dwukrotnie napełniła kubek do mycia zębów wodą z kranu i wypiła ją dużymi łapczywymi haustami. Ale nadal dręczył ją głód i czuła się bardzo słabo. Mam teraz naprawdę większe zmartwienia niż jedzenie, powiedziała do siebie surowo, mimo to jednak wydało się jej, że za chwilę wybuchnie płaczem, bo aż chwiała się na nogach. Również dlatego, że siedziała w pokoju jak w pułapce i nie miała pojęcia, co robić. Wyciągnęła spod kołdry piżamę Alexandra, przycisnęła ją do twarzy. Lekko pachniała jeszcze jej zmarłym mężem. I właśnie w tym momencie Jessica zaczęła płakać, najpierw bardzo cicho, potem coraz głośniej, aż wreszcie szloch wstrząsał jej całym ciałem. Leżała na łóżku i opłakiwała Alexandra, ich miłość, swoje rozczarowania, niemożność rozmówienia się z mężem przed jego śmiercią, zadania pytań, otrzymania odpowiedzi. Płakała i płakała. Łzy wyschły może dopiero po godzinie. Jessica wyprostowała się powoli, 528 myśląc, że właśnie na ten płacz czekała tak długo i nadaremnie po śmierci Alexandra. Kwadrans po trzeciej. Od rozmowy telefonicznej z doktorem Wilbertem minęły ponad dwie godziny. Prawdopodobnie lekarz w nerwach czeka na jej telefon, a może nawet sam próbuje się do niej dodzwonić. Podczas pierwszej wizyty u niego zostawiła mu swój numer komórkowy. Czy Wilbert poinformuje angielską policję, jeśli Jessica nie zadzwoni do niego jeszcze przez jakiś czas? Jeszcze raz weszła do łazienki, umyła zapłakaną twarz, a potem za-
kradła się pod drzwi i zaczęła nasłuchiwać, czy z klatki schodowej dochodzą jakieś odgłosy. Nadal panowała absolutna cisza. Jeżeli Evelin popadła w taki sam stan, jak wówczas po dokonaniu zbrodni, przypuszczalnie w ogóle nie będzie zdolna poruszyć się o własnych siłach. I jeśli Wilbert n i e wpadnie na pomysł wezwania policji, sytuacja będzie się ciągnąć w nieskończoność. Płacz przyniósł Jessice ulgę, poczuła się trochę silniejsza i bardziej pewna siebie. Najwolniej i najciszej jak umiała, przekręciła klucz w zamku, uchyliła drzwi i wyjrzała na mroczne schody. Było cicho i pusto, również tutaj unosił się mdlący i stęchły zaduch, który wydzielają pomieszczenia, jeśli przez długi czas nikt w nich nie przebywa. Jessica rozejrzała się na wszystkie strony, a potem przemknęła schodami na dół. Oczywiście stopnie raz po raz skrzypiały, zatrzymywała się wtedy, wstrzymywała oddech i znów się rozglądała. Ale wokół niej panowała cisza. Ujrzała telefon na stoliku obok drzwi do kuchni. Rozważyła szybko, co jest bardziej niebezpieczne: zatelefonować stąd i swoim głosem zwrócić na siebie uwagę Evelin, ukrywającej się może w jednym z pokojów, czy też wybiec i spróbować dotrzeć do torebki i telefonu komórkowego. Wtedy jednak łatwiej pozwoli się namierzyć. Postanowiła, że skorzysta z aparatu znajdującego się w hallu. Również telefon był pokryty warstwą kurzu, na szczęście jednak nie został jeszcze wyłączony. Kiedy Jessica podniosła słuchawkę, rozległ się sygnał. Wystukała z pamięci numer pani Collins. 529
Proszę, odbierz, błagała niemo, proszę, bądź w domu! Przynajmniej numer pani Collins nie był zajęty. Jessica tak mocno obejmowała dłońmi słuchawkę, że zaczęły ją boleć. Dl acze go ona ni e od bi er a? Może l e ży sobi e w o gr o dzi e i pot r zebuj e wi ęcej czasu? Do di abł a, podej dźże do t e go t el e f onu! - Odłóż słuchawkę - powiedziała Evelin. Jakby wyrosła spod ziemi, stała w drzwiach do kuchni, ciągle jeszcze trzymając nóż w ręce. Wokół ust była ubrudzona czymś, co wydzielało kwaśną woń. Najwyraźniej uległa swojej pasji i napchała się jedzeniem wyciąganym na chybił trafił z lodówki. Niepomna, że wszystko stało tam od kilku tygodni, było przeterminowane i całkiem niejadalne. Jessica stłumiła nagły przypływ mdłości. - Evelin - powiedziała z trudem - myślę, że ktoś powinien nas stąd zabrać. - Natychmiast odłóż słuchawkę - powtórzyła Evelin ostrym tonem. Jessica posłuchała. Telefon u pani Collins wciąż jeszcze dzwonił. Pewnie nie ma jej w domu. - Uklęknij - rozkazała Evelin. Wyglądała groteskowo z tą usmarowaną twarzą, w poplamionej mlekiem dżinsowej koszuli i z nożem w ręku. Niczym grająca główną rolę aktorka w obłędnej scenie horroru. Jessica chciała pobiec do drzwi, ale Evelin jednym zdumiewająco zgrabnym susem zagrodziła jej drogę. - Tym razem ty mi zapłacisz - powiedziała.
Jessica odwróciła się, pobiegła do tylnej części hallu i gwałtownie pchnęła drzwi do piwnicy. Za wszelką cenę chciała wydostać się z domu, a wiedziała, że jest z niego wyjście przez piwnicę. Za późno przyszło jej do głowy, że mogła również spróbować ucieczki przez taras. Zatrzasnęła za sobą drzwi i ręką wymacała kontakt. Na pobielonym wapnem suficie rozbłysła goła żarówka. Jessica usłyszała, że Evelin rygluje za nią drzwi. Wydawało się, że nie zamierza pójść za nią. Albo chce, żebym zagłodziła się tu na śmierć, albo będzie czekać przy wyjściu. Jeśli w tym momencie w ogóle uprzytomni sobie, że jest wyjście przez piwnicę. 530 Jessica zatrzymała się i zaczęła rozmyślać. Jej położenie wyraźnie się pogorszyło. Wprawdzie znów siedzi zamknięta, tym razem jednak jej przeciwniczka w każdej chwili może do niej dotrzeć. Jessica zdała sobie sprawę, że długo nie wytrzyma na dole, bo za nic w świecie nie będzie mogła zasnąć, jak więc zdoła przetrzymać tu kilka dni? Pozostało jej tylko postawić wszystko na jedną kartę i spróbować przedostać się do ogrodu. Może Evelin zakłada, że Jessica siedzi spokojnie w zamknięciu. Może wróciła do kuchni i wyjada wszystko, co tylko znajdzie. Jessica zeszła po kamiennych schodach. Przynajmniej może się tutaj swobodnie poruszać, bo Evelin z całą pewnością nie słyszy z zewnątrz jej kroków. Przesuwała się pośród całkiem chaotycznie walających się rupieci, które przez kilkadziesiąt lat nagromadziły się w piwnicy. Znalazła stary kij do hokeja i wzięła go ze sobą, myśląc, że ewentualnie posłuży
jej jako broń. Pajęczyny oplatały jej twarz i wzniecała tyle kurzu, że nie mogła powstrzymać kaszlu. W pewnej chwili potknęła się o pustą skrzynkę po winie i przytrzymała się starego wysłużonego wieszaka na ubrania, ale przewróciła go na ziemię. Narobił hałasu. - Cholera - zaklęła. Jeśli Evelin usłyszy, że ona chodzi po piwnicy, w końcu przypomni się jej, że są tam drzwi prowadzące na zewnątrz. Odczekała dłuższą chwilę, aby nie spowodować kolejnego podejrzanego odgłosu, i dopiero potem zaczęła znów posuwać się wolno do przodu. Piwnica była duża i pełna zakamarków. Jessica rzadko do niej schodziła. Jej przyjaciele regularnie przynosili stąd wino, przeważnie jednak wyszukiwał je któryś z mężczyzn. Nie orientowała się w tej przestrzeni, traciła więc sporo czasu na zaglądanie do każdego pomieszczenia i korytarza, aby znaleźć upragnione drzwi. Ujrzała je w pomieszczeniu, które niegdyś, zanim jeszcze do powszechnego użytku weszły pralki i suszarki, służyło chyba za pralnię. Na podłodze i ścianach były kafelki, znajdowały się tu też rury wodociągowe, a między ścianami wisiał rozpięty sznur, na którym kołysała się samotna zapomniana klamerka do bielizny. 531 Przede wszystkim jednak były tam stalowe drzwi. Jessica nie wahała się ani chwili. Każda sekunda ociągania przyprawiała ją o kolejne napady strachu. Mocniej ścisnęła kij hokejowy, podeszła do drzwi, przez chwilę walczyła z dość zardzewiałym ryglem, w końcu jednak udało się jej od-
sunąć go na bok. Otworzyła drzwi, znalazła się znów w zielonym od mchu mrocznym świetle schodów i zdecydowanym krokiem zaczęła wchodzić po śliskich stopniach na górę. Podniósłszy wzrok, dostrzegła wysoką postać, która wyłoniła się na końcu schodów. Jessica nie mogła powstrzymać krzyku. - Nie! Nie! Nie! Podniosła kij od hokeja, gotowa wyprowadzonym w śmiertelnym strachu ciosem o potężnej sile złamać przeciwniczce bark, ramię albo nogę, ale stojący na schodach człowiek błyskawicznie schwycił jej broń, a ją samą uwięził w żelaznym uścisku. - Jessico, nie! To ja, Phillip. Jessica zamrugała oczami. Poczuła zawroty głowy, a wszystkie kontury rozmazały się jej przed oczami. - Phillip! - Własny głos słyszała jakby z oddali, jakby słowa wypowiadał ktoś, kto znajduje się za nią lub nad nią. - Phillipie, o Boże, niech pan uważa, ona tu gdzieś jest. Gdzieś tu jest Evelin. Pokonała dwa ostatnie schody, pozwoliła, żeby Phillip wziął ją w ramiona, zanim jednak zdążyła ulec pokusie złożenia głowy na jego barku i zrzucenia z siebie potwornego napięcia ostatnich godzin, wyprostowała się szybko, uchylając się przed jego dodającym otuchy gestem. - Phillipie, ona to zrobiła - powiedziała bez tchu. - Zrobiła to Evelin! Ona zupełnie oszalała. Ma nóż i chciała zabić również mnie. Ona musi być gdzieś tutaj i... - Pst - szepnął Phillip - wszystko w porządku. Tylko spokojnie. Eve-
lin siedzi na trawie obok werandy. Nóż mam ja. Otworzył prawą dłoń. Jessica poznała nóż wędkarski. - Ale...? - zapytała zbita z tropu. - Zobaczyłem ją, jak skrada się do wejścia do piwnicy - powiedział Phillip - z tym strasznym nożem w ręce, a ponieważ wiedziałem, że pani 532 również musi tu gdzieś być, czułem, że znalazła się pani w niezłych tarapatach. Wzrok Jessiki powędrował obok Phillipa do ogrodu. Evelin niczym gruba czarna gąsienica siedziała po turecku na trawie. Jej twarz ciągle jeszcze była wysmarowana jak u małego dziecka. Wpatrywała się bez ruchu przed siebie, kołysała się lekko, nie zwracając uwagi na dwoje ludzi stojących w pobliżu. Znajdowała się w stanie całkowitego odrętwienia, dokładnie tak samo, jak wówczas gdy popełniła tamte zbrodnie. Jessica podeszła do niej i uklękła przed nią. Ta tęga kobieta zabiła Alexandra i większość jej przyjaciół, a jej samej przysporzyła wielu godzin strachu. A mimo to Jessica miała dla niej tylko przemożne współczucie. Wzięła ją za rękę, wilgotną i bezwładnie spoczywającą na kolanach Evelin. - Evelin - powiedziała cicho. Kobieta trwała w bezruchu, nie podniosła nawet oczu. Bezbarwnie wpatrywała się w trawę, prawdopodobnie niczego nie widząc. Nitka śliny z prawego kącika ust spływała jej po brodzie. Evelin przeraźliwie cuchnęła mieszaniną potu i obrzydliwych resztek jedzenia.
Jessica wyciągnęła z kieszeni spodni papierową chusteczkę i ostrożnie wytarła Evelin twarz. Nadal trzymała ją za rękę, przepełniona pragnieniem obdarowania tej udręczonej, zmaltretowanej kobiety ciepłem i współczuciem. Wiedziała jednak, że do niej nie trafia. Phillip zbliżył się do nich obu. - Zaszedłem Evelin od tyłu - powiedział - nietrudno więc było ją pokonać i odebrać jej nóż. W ciągu kilku sekund zupełnie zapadła się w sobie. Usiadła na łące i stała się całkowicie nieobecna. - Był pan tu przez cały czas? - zapytała Jessica. Phillip pokręcił przecząco głowa. - Przyjechałem się pożegnać. Ze Stanbury House i z ojcem. Potem chciałem zgłosić się na policję. Wiedziałem przecież, że jestem niewinny, 533 nie zamierzałem więc dłużej uciekać. Ale wtedy pojawiła się tu najpierw Evelin, a potem pani. I nie miałem okazji odejść niezauważony. Zależało mi na dobrowolnym zgłoszeniu się na policję. Nie chciałem, żeby panie mnie tu zobaczyły i zadzwoniły na posterunek. Ukryłem się na dole w wejściu do piwnicy. Później ujrzałem panią siedzącą na ławce. - Znalazłam pańskie łańcuszki ze źdźbeł trawy. Wiedziałam, że musiał pan tu być. - Łańcuszki! - Wykrzywił się w uśmiechu. - Proszę mi wierzyć, że ja już nawet nie zauważam, kiedy je fabrykuję. Jaki wyraźny ślad! - Jeśli się pana zna - powiedziała Jessica. - Już chciałem się do pani odezwać. Ale wtedy nagle pojawiła się
Evelin, wycofałem się więc do piwnicy. Kiedy później ponownie wyjrzałem, obie zniknęłyście. Stała tam jeszcze tylko pani torebka. Poza tym nie słyszałem, żeby ktoś odpalał silnik samochodu. Wiedziałem więc, że musi pani być gdzieś w pobliżu. Nagle przestało mi zależeć na tym, czy mnie pani zobaczy. Przeszedłem przez ogród, przebiłem się przez las z boku domu i udałem się w drogę do Stanbury. Tam chciałem oddać się w ręce policji. Już prawie dochodziłem do wsi... - wzruszył ramionami ...już prawie dochodziłem do wsi, gdy jednak nagle zawróciłem. Dlaczego? Przez cały czas czułem coś dziwnego. Nie umiem tego wytłumaczyć. Może to intuicja, przeczucie... Tamtego dnia, zanim doszło do zbrodni, rozmawiałem jeszcze z Evelin w parku i wtedy zrozumiałem cały bezmiar jej rozpaczy... tak, poczułem nawet coś więcej, czego z początku nie umiałem nazwać, a co nagle stało się dla mnie zupełnie jasne: Poczułem, że Evelin jest chora i że ta choroba wykracza poza zwykłą depresję. Teraz mógłbym powiedzieć: Poczułem jej szaleństwo. Naraz zrobiło mi się bardzo nieswojo na myśl, że zostawiłem panią z nią sam na sam w tym opuszczonym domu. Przez całą drogę biegłem i chyba zdążyłem w porę. Zobaczyłem, jak Evelin z nożem w ręce skrada się do wejścia do piwnicy. Najwyraźniej tam chciała panią zdybać. Jessica poczuła, jak ciarki chodzą jej po plecach. Gdyby nie Phillip, Evelin czekałaby na nią tuż za drzwiami do piwnicy. Mimo zaburzonej 534 psychiki potrafiła przewidzieć kroki rzekomej przyjaciółki. - Prawdopodobnie już bym nie żyła - wymamrotała.
Evelin zaczęła wydawać z siebie ciche niezrozumiałe dźwięki. Brzmiały niczym monotonna kołysanka. Może to jakaś dziecięca piosenka, pomyślała Jessica. Może śpiewa ją swojemu dziecku, które musiało umrzeć w tak brutalny sposób. Puściła rękę Evelin, która to ręka natychmiast bezwładnie opadła na jej kolana. Jessica wstała. - Czy mógłby pan z nią zostać? - zapytała. - Muszę zatelefonować. Zadzwonię do Normana, a potem do psychoterapeuty Evelin, którego już wcześniej zaalarmowałam. - Niech pani idzie - powiedział Phillip. - Zostanę z nią. Jessica wolnym krokiem udała się w stronę budynku. Głód minął, ale marzyła o kąpieli. Tęskniła za domem, Barneyem i swoją lecznicą dla zwierząt. Za normalnością. Ciekawe, czy kiedykolwiek ją odnajdzie. Wzięła ze sobą torebkę, z której wyjęła teraz telefon komórkowy. Na ekranie ukazały się informacje o nieodebranych połączeniach. Prawdopodobnie od doktora Wilberta. Jessica uśmiechnęła się z lekkim rozgoryczeniem. Zapewne psychoterapeuta czuje się nieswojo. Postanowiła jednak, że uwolni go od zmartwienia dopiero po rozmowie z nadinspektorem Normanem. Jej zdaniem Wilbert zdecydowanie przesadził z obowiązkiem dochowania tajemnicy lekarskiej. Z pewnością nie mógł przewidzieć, że jego pacjentka popełni zbrodnię na taką skalę, najwyraźniej jednak na podstawie znajomości jej psychiki musiał dojść do wniosku, że może ona wchodzić w grę jako sprawczyni tej tragedii. Teraz już powinien był wyjawić swoją wiedzę. Nie zwalniał go od tego fakt, że wie-
dział, iż Evelin została umieszczona w areszcie śledczym. Od samego początku istniało niebezpieczeństwo, że policja wypuści ją z braku dowodów, toteż taki człowiek jak Wilbert powinien był wziąć to pod uwagę. 535 Jessica znalazła wizytówkę z numerem Normana i weszła do mrocznego hallu, który po upale na dworze sprawiał wrażenie bardzo chłodnego. Przechodząc obok kuchni, przystanęła i zajrzała do środka. Lodówka była otwarta na całą szerokość. Ale gdyby nawet była zamknięta, i tak nie spełniałaby swojej funkcji, bo ktoś ją już dawno temu wyłączył. Może Leon, zanim przenieśli się do hotelu, albo któryś z podwładnych Normana? Na lodówce, podobnie jak na stole, stały w strasznym nieładzie różne artykuły spożywcze zakupione jeszcze na ferie wielkanocne i już dawno niejadalne: otwarte kartony z mlekiem, kubki jogurtu, ogórki konserwowe, miska gotowanych klusek pokrytych błękitnym puszkiem pleśni. Mimo to w misce tkwiła łyżka, ślad, że Evelin najwyraźniej jadła te kluski. To samo było z resztką puddingu czekoladowego, który zdawał się ruszać, składał się bowiem prawie wyłącznie z robactwa oblegającego kubek od środka i z wierzchu. Również ten pudding jadła Evelin. Z czekolady pitnej, za którą szalały Diane i Sophie, wyrastały grzyby, podobnie też z różnych słoików z dżemami. Obok leżała spleśniała, twarda jak kość piętka chleba, którą Evelin zanurzyła w skawalonym kwaśnym mleku, aby ją zmiękczyć. Jessica z obrzydzeniem, ale również z uczuciem głębokiego smutku przyglądała się tej strasznej mar-
twej naturze: widok kuchni jeszcze raz wyraźnie ujawniał całą niedolę Evelin, jej pustkę i beznadzieję. Oczyma wyobraźni Jessica widziała ją, jak siedzi tutaj i pakuje w siebie wszystko, po co tylko sięgnie, nie zwracając uwagi na to, że połyka pleśń, robaki i grzyb. Gnała ją bowiem potrzeba wypełnienia w sobie próżni, aby zagłuszyć ból, który ją trawił. Oprócz smutku Jessica czuła jeszcze winę. Poczucie winy ze strony ich wszystkich, którzy przez tyle tygodni, przez tyle lat, mieszkali i spotykali się z Evelin. Nie zwracając uwagi na to, co się w niej dzieje, i zachowując bierność. Również ja, pomyślała Jessica, również ja zawiodłam. Może martwiłam się o nią częściej od pozostałych, ale dla niej nic z tego nie wynikało. Nic nie zrobiłam. A przecież tak wyraźnie widziałam prawdę. Zabrakło mi tylko odwagi, by spojrzeć jej prosto w twarz. 536 Podeszła do telefonu, ale przez chwilę się wahała: czy dzwoniąc do nadkomisarza Normana, zdradza Evelin po raz drugi? Ostatecznie jednak nie pozostaje jej nic innego. Phillip musi zostać uwolniony od wszelkich podejrzeń, a Evelin potrzebuje pomocy, którą znajdzie wyłącznie w zamkniętej klinice. Nie poślą jej do więzienia. Podobnie jak jej matka, ofiara przemocy i obojętności, wyląduje na oddziale psychiatrycznym. Jessica podniosła słuchawkę i wybrała numer telefonu do nadkomisarza Normana.
18
Telefon zadzwonił akurat w chwili, gdy Leon otwierał drzwi wejściowe. Było wcześnie rano, zastanawiał się więc, kto dzwoni do niego o tej porze. Nie wjechał na piętro windą, tylko, aby zachować sprawność, wszedł po schodach szybkim krokiem, tak że zupełnie zdyszany powiedział do słuchawki: - Słucham, tu Roth. W chwilę później na jego twarzy wykwitł wyraz zaskoczenia. - Jessica! Jak miło, że do mnie dzwonisz! Co? Przez ostatnie dni? Nie było mnie, dopiero wróciłem. - Słuchał, a jego radosne zdumienie coraz bardziej ustępowało miejsca ogromnemu niedowierzaniu. - Co? Evelin? Nie wierzę! Czy to pewne? To znaczy, że ten Bowen... - Przysunął sobie krzesło i usiadł, ponieważ ta wiadomość prawie podcięła mu nogi. - Tak, tak, no to pewnie tak było. Ale kto by pomyślał? Nasza dobroduszna, miła Evelin o smutnych oczach... Słucham? Nie, Jessico, nie próbuj teraz obarczać nas wszystkich winą! To znaczy, co mieliśmy zrobić? Czy ponosimy odpowiedzialność za życie innych ludzi? - Zaczął się gorączkować, bo wydawało mu się niewiarygodne, aby ktoś miał mu jeszcze stawiać jakieś zarzuty. Została zamordowana jego żona, ponadto stracił dwie córki. On jest of i ar ą, a ni e spr awcą. - Posłuchaj, Jessico, do diabła, to była sprawa między Timem a Evelin. Ona powinna
537 była pójść na policję. Co mieliśmy zrobić, skoro ciągle znajdowała wymówki, gdy pytaliśmy ją o te obrażenia...? Tak, oczywiście, że wiedzieliśmy, ale ona nie chciała pomocy! Jak można pomóc komuś, kto odmawia pomocy? Jessico, naprawdę, nie byłaś z nami jeszcze tak długo i nie wszystko rozumiesz. Ona twardo broniła Tima... śe chora? No wiesz, nie wiedziałem, że jest chora. Prawdę mówiąc, moje myśli nie krążyły od rana do wieczora wokół Evelin. Gdyby chciała pomocy, próbowałaby z nami porozmawiać. Ale ona tego nie zrobiła. Ot co. Nie mam na ten temat nic więcej do powiedzenia. - Znów chwilę słuchał, po czym zakończył, łagodząc sytuację: - Jessico, nie rzucajmy się teraz na siebie z pazurami. Czuję ulgę, że morderczyni została schwytana. Jak długo zostajesz jeszcze w Anglii? ... Ach, tak? Już jutro? To zadzwoń, dobrze? Na razie! Odłożył słuchawkę, podniósł się i kilka razy przeszedł po pokoju. Naprawdę, Jessica powinna trochę uważać z formułowaniem oskarżeń. Co on mógł zrobić dla Evelin? Czy nie miał dość własnych problemów? Ze swoimi długami, bólami serca, z małżeństwem będącym czystą farsą? Czy ktoś w ogóle się tym przejmował? W końcu również on musiał sobie sam radzić ze swoimi problemami! Tak jak wszyscy muszą to robić w życiu. Stanął za kuchennym bufetem, nalał wody do ekspresu, wyjął z szafki filiżankę do kawy. Wprawdzie zjadł śniadanie u Nadji, ale poczuł, że jeszcze musi coś przekąsić, aby się ożywić. Telefon Jessiki zupełnie zepsuł mu humor. Z Nadją było bardzo miło, spędził z nią cały weekend i
poniedziałek. Kiedy do niej zadzwonił, odżegnywała się z przerażeniem: - Nie, Leon, nawet nie próbuj! Ja już nie pracuję w twojej kancelarii! Muszę wreszcie zatroszczyć się o swoje finanse! Leon jednak odparł: - Kancelarii już nie ma. Od lata będę miał nową pracę. Nie, chcę się po prostu z tobą zobaczyć! Wtedy zgodziła się, żeby do niej przyjechał. Przez cały wieczór opowiadał jej dużo o sobie. Nadja czytała wcześniej w prasie o morderstwach w Yorkshire, ponieważ jednak nie wymieniano żadnych nazwisk, 538 nie skojarzyła całej sprawy z Leonem. Teraz naturalnie spadły jej łuski z oczu. - Stanbury! Grupa Niemców! Boże, naprawdę powinno mi było wtedy coś zaświtać! Nadja okazała Leonowi wiele zrozumienia, zainteresowania i współczucia, a później poszli do łóżka. Było pięknie i oboje ich to uszczęśliwiło, jak wówczas gdy mieli ze sobą romans. Leon wyobrażał sobie, że mógłby związać swoją przyszłość z Nadją. Odniósł też wrażenie, że i ona nie miałaby nic przeciw temu. śycie zyskało nowe perspektywy. Nowe mieszkanie, nowa praca, kobieta, która zdaje się go naprawdę lubić. Wszystko to obiecywało przyszłość, dla której warto było żyć. A tu raptem zjawia się Jessica, atakując go oskarżeniem o pozostawienie Evelin na pastwę losu, i niemal marnuje mu ten słoneczny poranek. Nasypał kawy do filtra. Czy tylko dlatego, że przeżył, ma teraz po-
ćwiartować się z powodu wyrzutów sumienia?! W końcu reszta również unikała tych nieprzyjemnych prawd, ich jednak nikt już nie może pociągnąć do odpowiedzialności. Ale że Evelin posłała pięcioro ludzi na tamten świat... To nadal nie mieściło mu się w głowie. Dobry Boże, wszyscy oni żyli przecież tuż obok tykającej bomby zegarowej. Evelin łatwo popadała w depresję, to prawda. Ale że jest chora umysłowo, kompletnie szalona? Kto by pomyślał? Naraz Leon zrozumiał, że sama kawa mu nie wystarczy. Ta przerażająca wiadomość domagała się wódki. Nalał sobie kieliszek, zanim jednak podniósł go do ust, ogarnęło go nagle uczucie bezsilnej wściekłości. Podniósł rękę i cisnął kieliszek, rozbijając go o przeciwległą ścianę. Przyglądał się, jak wódka spływa po tapecie. Co za gówno! Jessica nieźle nakładła mu do uszu. Wina! On nigdy nie próbowałby dopatrywać się tu czyjejś winy, nigdy! Poczucie winy wpędza w chorobę i nic nikomu nie daje. Przez dwadzieścia lat udało mu się nie dopuścić, żeby zapanowała nad nim świadomość winy z powodu śmierci Marca. Teraz też nie pozwoli, żeby Jessica mu cokolwiek wmawiała. Raczej już przestanie się z nią spotykać! A on, idiota, jeszcze ją 539 poprosił, żeby skontaktowała się z nim po powrocie z Anglii! Jasne, że Jessica zacznie teraz drążyć ten temat: Jak to my ws zysc y zawi edl i ś my w s p r a wi e E ve l i n . Ale nie z nim! Będzie musiała poszukać sobie kogoś innego. Jeżeli z tym wyjedzie, natychmiast wyjaśni jej, że
nie życzy sobie rozmowy na ten temat. A jeśli ona nie zechce respektować tego życzenia, niech go w przyszłości wcale nie odwiedza. Nic więcej nie ma w tej sprawie do powiedzenia. Dłużej nie musi się nad tym zastanawiać. Nalał sobie drugi kieliszek i wypił go jednym haustem. A potem jeszcze jeden. I jeszcze. Pod wpływem alkoholu życie straciło ostrość, a wszystko, co się wydarzyło, jawiło się w zamazanych konturach. Leon cieszył się na myśl o przyszłości. Był wolny i młody. I wszystko było dobrze. - Wiesz, a ja założyłabym się, że to jednak Bowen zmasakrował tych biednych urlopowiczów - powiedziała niezadowolona Lucy. Siedziała na kanapie w mieszkaniu Geraldine, trzymając przed sobą „Daily Mirror”, i po raz kolejny studiowała relację o morderstwach w Yorkshire, w której uznano ten przypadek za ostatecznie wyjaśniony, a poszukiwany przez wiele dni w całym kraju Phillip Bowen został zrehabilitowany. - Zdaje się, że to rzeczywiście zrobiło jedno spośród nich. Nigdy bym nie pomyślała. - Ja nigdy nie wierzyłam, żeby Phillip mógłby dopuścić się czegoś tak strasznego - stwierdziła Geraldine, choć przecież dręczyło ją mnóstwo wątpliwości. - Może nie zawsze był dla mnie szczególnie miły, ale nie jest mordercą. Tak bardzo nie mogłabym się co do niego pomylić. Siedziała po turecku na podłodze. Z dość potarganymi jeszcze tego
ranka krótkimi włosami wyglądała jak młoda dziewczyna. - Gdyby tylko znowu zaczęła pracować - pomyślała Lucy - byłby na nią naprawdę spory popyt. 540 - Geraldine, jeśli mogę ci coś poradzić - powiedziała - nie próbuj znów zaczynać z Bowenem. To już skończone. Nie pasujecie do siebie. Proszę, pomyśl trochę o pracy i nie marnuj czasu na bieganie za mężczyzną, który cię nie chce. - Nie, nie - odparła Geraldine, ale w uszach Lucy zabrzmiało to zbyt gorączkowo. Westchnęła. Lucy mogłaby się założyć, że Geraldine w głębi duszy rozważa już możliwość spotkania się z Bowenem i ponownego rozmówienia się z nim. - Na przyszły tydzień miałabym dla ciebie pracę w Mediolanie powiedziała. Znudzona Geraldine spojrzała w stronę okna. - Przynajmniej nie muszę już zamykać wszystkich drzwi na cztery spusty. Mogę się znów swobodnie poruszać. Nie muszę się bać. - Nie byłabym tego taka pewna. Zgoda, nikogo nie zamordował, ale całkiem normalny to on nie jest, mów sobie, co chcesz. I na pewno nigdy ci nie wybaczy, że spaliłaś materiały o jego domniemanym ojcu, które tak skrzętnie gromadził. Kto wie, do czego on jest zdolny. - Ach, Lucy, jeszcze nigdy nie powiedziałaś o nim dobrego słowa. - Nie myślisz chyba, że twoje życie z nim nagle stanie się lepsze. On się już nie zmieni. Uparł się, że dostanie Stanbury, będzie więc spędzał
mnóstwo czasu u adwokatów i w sądach. Zupełnie przez to zejdzie na psy, a ty będziesz mu potrzebna, żeby raz po raz mógł cię doić. Geraldine, nic się nie zmieni. Geraldine wydawała się jednak pogrążona we własnych myślach i Lucy czuła, że już straciła z nią kontakt. Westchnęła. Istotnie, nic się nie zmieniło. Kiedy Jessica wyszła z The Fox and The Lamb na ulicę, nagle ujrzała przed sobą Ricardę, tak niespodziewanie, że przebiegł ją dreszcz. Poranek był równie wspaniały jak wczoraj, ciepły, słoneczny i z przymilnym wiatrem. Na trotuarze przed hotelem przewracał się z boku na bok kot, wyciągał wszystkie łapy w górę, wystawiając białe podbrzusze na słońce. 541 - Ricarda! - krzyknęła zaskoczona Jessica. Ricarda sprawiała wrażenie lekko zmieszanej i zakłopotanej. - Właśnie wybierałam się do ciebie - powiedziała. - Masz ochotę przejść się ze mną kawałek? - zapytała Jessica. - Tam w środku panuje zaduch i jest dość ponuro. Ricarda skinęła głową na znak zgody, poszły więc obok siebie wiejską drogą, początkowo milcząc, bo nadal czuły się sobie obce. Jeszcze nigdy nie szłyśmy tak obok siebie, pomyślała Jessica, jak dotąd wydawało się to niemożliwe. - Słyszałam już - przerwała w końcu milczenie Ricarda. Mijały właśnie sklep siostry pani Collins i Jessica zauważyła, że w tym niewielkim pomieszczeniu jest mnóstwo ludzi. Z pewnością oma-
wiają najnowsze rewelacje dotyczące morderstw w Stanbury, i nikt nie chce, aby umknął mu choćby najdrobniejszy szczegół. - W całej okolicy nie mówi się chyba o niczym innym - oznajmiła Jessica. Ricarda przytaknęła. - Już wczoraj wieczorem zeszli się do nas farmerzy z okolicznych domów, a ściślej mówiąc: ich żony, bo najwyraźniej bardzo szybko rozeszła się wieść, że mieszkam teraz z Keithem. Te kobiety myślały, że usłyszą ode mnie kolejne szczegóły. A przecież ja sama niezbyt wiele wiem. - Znasz Evelin od wielu lat. I dlatego jesteś nieocenionym źródłem informacji. - Czułam do nich wstręt - powiedziała Ricarda. - Były takie... nienasycone. Bez jakiegokolwiek zrozumienia dla losów, jakie się za tym kryją. Po prostu chciały się tylko czegoś dowiedzieć, żeby zaraz to po swojemu upiększyć i rozpowiadać dalej. - Wszędzie znajdziesz takich ludzi. Tragedia Evelin jest dla nich wydarzeniem wprost wymarzonym. Przerywa nudę i jednostajność codziennego życia. Z pewnością więc jeszcze przez jakiś czas pozostaniesz w centrum zainteresowania. Możesz się tylko starać, żeby to wszystko po tobie spływało. 542 Ricarda przytaknęła skinieniem głowy. Znów zamilkła na chwilę, potem jednak zapytała cicho:
- Przypuszczałaś, że to Evelin? Jessica pokręciła przecząco głową. - Nie. Nigdy w życiu. Chociaż post factum wszystko do siebie pasuje i ma własną logikę. A ty, ty tak myślałaś? Ricarda zastanowiła się przez moment, jakby nie wiedziała, w jaki sposób sformułować myśli chodzące jej po głowie. Wreszcie powiedziała: - Kiedy się o tym dowiedziałam, zdziwiłam się, dlaczego mnie to właściwie nie zaskoczyło. Czy rozumiesz, co mam na myśli? Potem jednak uświadomiłam sobie, że przez cały czas... gdzieś w głębi duszy... właśnie ją o to podejrzewałam. Zabraniałam sobie tylko dotykać tego tematu, bo myślałam, że nie mam prawa myśleć w ten sposób. Nie mam prawa myśleć tak o Evel i n. Zawsze bardzo ją lubiłam. Była... bardziej ludzka i uczciwsza od całej reszty. Pragnęłam, aby się okazało, że nie ona to zrobiła. - Pewnie najbardziej byś chciała, abym to była ja - wypaliła Jessica, choć w tym samym momencie chętnie cofnęłaby te słowa, bo Ricarda mogła je odebrać jako prowokację. Ale dziewczyna tylko spojrzała na nią z ukosa. - Nie. Wiedziałam, że to nie mogłaś być ty. - Tak? A skąd? - No, bo jesteś najnormalniejsza ze wszystkich. Ty jesteś zupełnie zdrowa. - Prawdopodobnie wszyscy uczepiliśmy się na pewien czas Phillipa
Bowena - powiedziała Jessica. - Przybył z zewnątrz. Najmniej by nami wstrząsnęło, gdyby to on popełnił te zbrodnie. Teraz jednak fantazjujesz, powiedział jej wewnętrzny głos. Jessica była rada, że Ricarda patrzy przed siebie, a nie w jej oczy. - Ja wiedziałam, że to nie Phillip - powiedziała Ricarda – ale nie pytaj mnie skąd. Prawdopodobnie dlatego, że podejrzewałam Evelin. I z tego powodu nie opowiedziałam policjantowi, jak w noc przed morderstwami spotkałam go przy bramie do Stanbury House. To ściągnęłoby na 543 niego jeszcze poważniejsze podejrzenia, prawda? - Mówiłaś, że zapomniałaś wspomnieć o tym policji. - Tak mówiłam. Ale to nie prawda. Cały czas o tym myślałam. Tylko... coś mi podpowiadało, żebym zatrzymała tę wiedzę dla siebie. Przysporzyłaby ona kłopotów Phillipowi, a była przecież nieistotna. I stąd... ach, po prostu bardzo go polubiłam. Może zresztą tylko dlatego, że Patricia go tak nienawidziła. Jessica przystanęła i spojrzała na Ricardę. - Sporo wiedziałaś, prawda? O Evelin i o wszystkim, co działo się między nią a jej mężem i między nią a pozostałymi osobami? Zatrzymała się również Ricarda. - Tak. Dość dużo do mnie docierało i nie mogłam zrozumieć, dlaczego wszyscy zostawiają ją na lodzie. I teraz też jest tak... - ruchem pełnym bezradności przejechała po włosach - ...to znaczy, to jest takie straszne, ona zabiła mojego ojca, którego tak bardzo kochałam, ale... w
jakiś sposób ją rozumiem. Czy to nie jest przerażające? Po tym wszystkim, co się wydarzyło, nie mogę... nie mogę tego pochwalić, ale potrafię zr o zu mi eć, dlaczego to zrobiła. I nie umiem jej nienawidzić. Kiedy myślę o niej, nie czuję wściekłości. Tylko... smutek. I ogromną pustkę. - Ja czuję zupełnie to samo - powiedziała Jessica, po czym dodała ostrożnie: - Ja również bardzo kochałam Alexandra. Ricarda miała najwyraźniej problem z zareagowaniem na to wyznanie, bo spojrzała w bok, niespokojna, dotknięta, niezdolna cokolwiek powiedzieć. Po chwili jednak odezwała się: - Ale., ale, po co tu właściwie przyszłam... czy mogłabyś powiedzieć mojej mamie, żeby się o mnie nie martwiła? Keith i ja zostaniemy ze sobą. A ja... długo myślałam, aż wreszcie postanowiłam, że zorientuję się, czy będę mogła pójść do szkoły w Bradford. Chciałabym skończyć szkołę. Keith również uważa, że to słuszna decyzja. Później wyjdę za mąż i będę miała dzieci. To z pewnością mamę uspokoi. Jessica się uśmiechnęła. 544 - Z pewnością. Mnie również. Ricardo, jesteś bardzo, bardzo dojrzała jak na swój wiek. Alexander byłby z ciebie dumny. Ricarda zacięła się i potrzebowała trochę czasu, zanim na tyle wzięła się w garść, że mogła dalej mówić. - Jeżeli... no, jeżeli kiedyś znów znajdziesz się w tej okolicy, kiedyś, no, to myślę... że mogłabyś mnie wtedy odwiedzić, jeśli będziesz miała ochotę.
- Zrobię to bardzo chętnie. Z pewnością. A ty zadzwonisz do mnie od czasu do czasu? Po prostu tak sobie, żebym wiedziała, jak ci się wiedzie? - Okay, nie ma problemu - odparła Ricarda i jakby bała się, że popadnie nagle w sentymentalny nastrój, zapytała szybko: - A co właściwie stanie się z Evelin? - Muszę porozmawiać z Leonem. Jest adwokatem, może więc pomoże mi przenieść Evelin do Niemiec. Tam z pewnością zostanie umieszczona w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym. Może jednak będzie ją można odwiedzać. Postanowiłam nie tracić jej z oczu. - Aha, jasne - powiedziała Ricarda. Doszły do samego końca drogi. Muszę wracać do domu. Powodzenia, Jessico. Pozdrów moją mamę, dobrze? - Powodzenia, Ricardo - powiedziała cicho Jessica. Wędrowała dwie godziny, tym razem jednak wybrała zupełnie inne drogi niż te, które do tej pory znała z pobytów wakacyjnych w Stanbury House. Nie odczuwała najmniejszej potrzeby, aby jeszcze raz znaleźć się w pobliżu domu lub w jakimś innym znajomym miejscu. Wątpiła, czy kiedykolwiek w ogóle zechce tam pójść. Kiedy trochę zmęczona, ale przeniknięta powietrzem i słońcem, wróciła do wsi, dochodziło południe. Bilet powrotny na samolot do Niemiec zarezerwowała na wieczór, miała więc jeszcze trochę czasu. Postanowiła coś zjeść, a później zadzwonić do nadkomisarza Normana. Wczoraj aresztowano Evelin. Jessica chciała się dowiedzieć, co u niej słychać.
545 Poza tym zamierzała omówić z Normanem kilka spraw związanych z przekazaniem Evelin sądownictwu niemieckiemu. Sklep siostry pani Collins nadal był pełen ludzi, których prawdopodobnie zajmował tylko ten jeden temat. Może tymczasem dołączyli do nich nawet dziennikarze? Już wczorajszego wieczoru wpadli do Stanbury niczym szarańcza, ale policji udało się skutecznie odizolować Jessicę i Phillipa. Dzisiaj rano nie było tu nikogo, teraz jednak Jessica spostrzegła już z daleka, że naprzeciw The Fox and The Lamb stoją zaparkowane dwa samochody, a przed hotelem kręci się dwóch mężczyzn i jedna kobieta. Instynkt podpowiedział jej natychmiast, że to z pewnością dziennikarze, zwolniła więc kroku. Nie chciała z obcymi osobami rozmawiać o Evelin. Nie chciała wypowiadać się na temat ich wzajemnej skomplikowanej przyjaźni, żeby nazajutrz podano to w skróconej i prymitywnej formie w nagłówkach gazetowych. Do diabła, dzisiaj nie ma policji, która mogłaby Jessicę ochronić. Zastanawiała się, czy uda się jej niepostrzeżenie dotrzeć do samochodu. Kluczyk miała w kieszeni spodni. Samo auto stało tuż obok hotelu, ale nie na głównej ulicy, tylko za rogiem na dość krótkiej przecznicy. Jeden z policjantów przyprowadził je wczoraj wieczorem ze Stanbury House. Była mu za to bardzo wdzięczna, w ten sposób bowiem oszczędzono jej konieczności odwiedzania po raz kolejny tego strasznego miejsca. - Ja wykradłem się tylnym wyjściem - odezwał się jakiś głos obok niej - przypuszczam, że pani również nie ma szczególnej ochoty z nimi
rozmawiać. Jessica się wzdrygnęła. Równie nagle, jak wcześnie rano Ricarda, stanął przed nią Phillip Bowen. - Przepraszam - powiedział - nie chciałem pani wystraszyć. Właśnie wyszedłem tu spomiędzy domów. Ale najpierw szerokim łukiem okrążyłem The Fox and The Lamb, aby nikt nie mógł mnie spytać, jak niedawny główny podejrzany czuje się po oczyszczeniu z zarzutów? I wtedy nagle ujrzałem panią. Jessica się uśmiechnęła. 546 - Dzisiaj ciągle zdarza mi się stawać naraz przed ludźmi, których wcześniej nie zauważyłam. Chyba chodzę głęboko pogrążona w myślach. - Czy to takie dziwne? Musi pani uporać się z mnóstwem problemów. - Z czasem się z nimi uporam - powiedziała Jessica w nadziei, że Phillip nie zacznie teraz jak Leon mówić o wtargnięciu zła w jej życie i o wiecznym napiętnowaniu. Teraz ona potrzebuje pocieszenia. Potrzebuje ludzi, którzy powiedzą jej, że powinna patrzeć w przyszłość, a nie oglądać się za siebie. Phillip zrozumiał, że Jessica, przynajmniej w tej chwili, nie chce zgłębiać tego tematu, powiedział więc: - Miałem nadzieję, że uda się nam dzisiaj zjeść razem śniadanie. Ale pani chyba dość wcześnie wyszła z hotelu? - Jestem rannym ptaszkiem. Budzę się o pierwszym brzasku, a po-
tem wędruję po okolicy. A jeśli akurat nie pracuję, właściwie chodzę całymi dniami. Niezła ze mnie wariatka, prawda? Od kiedy, sprowokowana wydarzeniami, pod znakiem których upływało ostatnio moje życie, dość usilnie rozmyślam o różnych formach szaleństwa, zadaję sobie pytanie, czy człowiek, który wędruje tak obsesyjnie jak ja, jest również w jakiejś mierze chory. Phillip wzruszył ramionami. - Co znaczy chory? To pani sposób na uporanie się z życiowymi problemami. Każdy ma na to jakieś swoje sposoby. Ale pani tym swoim sposobem przynajmniej nikogo nie krzywdzi. Jessica skinęła głową. - Jeśli tak na to spojrzeć, ma pan rację. Chciała mu coś powiedzieć, nie wiedziała jednak dobrze, jak to sformułować, tak więc przez chwilę milczała niezdecydowana. Również Phillip się nie odzywał, stał po prostu obok niej, wsunąwszy ręce do kieszeni dżinsów. Miał na sobie biały, strasznie pognieciony T-shirt. Jessica przypomniała sobie, że Phillip wciąż ubiera się tylko w rzeczy, które od czasu ucieczki nosi ze sobą w torbie. 547 - Phillipie, chyba jeszcze panu wcale nie podziękowałam - powiedziała wreszcie. - Wczoraj uratował mi pan życie. Gdyby się pan nie pojawił, Evelin w swoim szaleństwie na pewno by mnie zabiła. Nie stałabym teraz na tej ulicy w pełnym słońcu. A ponadto - z zakłopotaniem przejechała dłonią po brzuchu - uratował pan również moje dziecko. Dwa
życia ludzkie jednego dnia. - No, nie wiem - odpowiedział niedbale - widząc, jak wywijała pani tym kijem baseballowym, wcale nie jestem taki pewny, czy w ogóle potrzebowała pani mojej pomocy. Wyszła pani z piwnicy nastawiona bardzo bojowo. Zdaje się, że z całej siły uderzyłaby pani Evelin w głowę, tak że to prawdopodobnie ona zawdzięcza mi życie! Jessica nie podjęła jego tonu. - Phillipie, dziękuję panu - powiedziała cicho - nigdy panu tego nie zapomnę. - A po chwili wahania dodała: - Nigdy pan a nie zapomnę. Spojrzeli na siebie i nie musząc o tym rozmawiać, wiedzieli oboje, co czują. Zorientowali się, co mogłoby się między nimi wydarzyć i co było między nimi od chwili pierwszego spotkania w ciepły kwietniowy dzień na brzegu rzeczki. Paleta nieskończonych możliwości, myśli, uczuć, marzeń. W innych okolicznościach... Ale tak, ich życia są zbyt różne, biegną w nazbyt odległych od siebie kierunkach. Punkt, w którym przecięły się losy obojga, jest stanowczo za maleńki, dookolne wydarzenia nie pozwoliły, aby rozwinęło się między nimi coś więcej. Zostanie im wspomnienie o sobie i może jedna czy druga myśl o obietnicach, które pozwoliły się pogładzić, ale nie schwytać. Jessica pierwsza zabroniła sobie takich uczuć. Jak zwykle szła dalej, nie pozwalając, żeby zawładnęło nią coś, co w końcu i tak nie mogłoby do niczego doprowadzić. - Powiedział pan wczoraj, że był pan w Stanbury House, aby się pożegnać - odezwała się po chwili z domem i z ojcem. Czy to znaczy, że nie będzie pan już dochodzić swoich roszczeń do połowy posiadłości? - Znaczy to, że całą tę historię zostawiam za sobą - powiedział Phillip. - Znaczy to, że godzę się nie wiedzieć, kim był mój ojciec.
548
Przez czterdzieści jeden lat żyłem bez ojca. Wytrzymam bez niego następne czterdzieści jeden. Jessica spojrzała na niego z pewnym zaniepokojeniem.
- Dlaczego tak nagle? Był pan taki... taki... - ... taki opętany? - dokończył Phillip zdanie. - Niech pani to spokojnie powie. Opętany. Fanatyczny. Bezgranicznie uparty w tej sprawie. Potem jednak naszła mnie pewna myśl, może po raz pierwszy, od kiedy tak goniłem za Stanbury House. Po raz pierwszy dopuściłem do siebie możliwość, że Kevin McGowan ni e j est moi m oj ce m. Może był on telewizyjnym ulubieńcem mojej matki, o którym w późnym stadium choroby, w fantazjach pod wpływem morfiny, myślała jak o swoim kochanku. Choć może był to istotnie mężczyzna, który mnie spłodził. I ten romans nie jest wymyślony. Tyle że ktoś, kto cię płodzi, nie jest od razu twoim ojcem. Ojciec przejmuje odpowiedzialność, nie ulatnia się, myśląc: nic mnie nie obchodzi, co wyjdzie z połączenia tej komórki jajowej z moim nasieniem. W tym sensie Kevin McGowan tak czy inaczej nie byłby moim ojcem. Czy pani rozumie, co mam na myśli? - Tak, tak, oczywiście. - I - mówił dalej Phillip - kiedy tak rozmyślałem, uzmysłowiłem sobie, że nie stanie się on moim ojcem tylko przez to, że będę siedział w jego domu, gapił się na ściany i prowadził wyimaginowane rozmowy ze zmarłym, który nie jest zdolny udzielić mi odpowiedzi na ani jedno z moich pytań. Znowu trafiłbym w próżnię. On zawsze mnie unikał, a na koniec, poprzez swoją śmierć, wymknął mi się absolutnie i ostatecznie. Taka jest prawda. Muszę ją zaakceptować. I nauczyć się z nią żyć. - Czy będzie pan umiał z tym żyć? - Z tym, że nie mam ojca? - Nie czekał na jej reakcję, tylko natychmiast ciągnął dalej: Kiedy wczoraj rano skradałem się przez lasek za Stanbury House, zadawałem sobie inne pytanie. Zastanawiałem się: czy będę umiał żyć z tym, że miałem t a ki e go ojca? Do czego przywiodło mnie wyznanie matki? śe ciągle uciekam. śe w całym kraju jestem poszukiwany jako główny podejrzany o popełni nie szczególnie potwornej zbrodni.
549
Byłem głodny, chciało mi się pić i strasznie się bałem. Zadałem ból cielesny Geraldine, mojej dziewczynie, i z tego powodu jest mi nieskończenie przykro. Spędziłem też nieskończenie wiele godzin na gromadzeniu artykułów prasowych o zmarłym dziennikarzu telewizyjnym, które później wpinałem do idiotycznych segregatorów. Chcę przez to powiedzieć, że nie robiłem tego mimochodem i tylko od czasu do czasu.
To było moje życie. Prawie przestałem pracować. I zarabiać. Pozwalałem, aby ta biedaczka, Geraldine, mnie utrzymywała. A ja niczym kret przesiadywałem w ciemnych archiwach od rana do wieczora. Wycinałem cały ten przeklęty chłam o Kevinie McGowanie, kserowałem, przynosiłem do domu i wpinałem do segregatorów. Cholera jasna, a na świecie życie toczyło się dalej! Kiedy Geraldine spaliła te segregatory, zupełnie straciłem nad sobą panowanie. I miałem ochotę ją zabić. Podniósł głos tak, że dziennikarze stojący przed The Fox and The Lamb zerknęli w ich stronę. Dodał więc cicho: - Może właśnie wtedy zaczęło do mnie docierać, że muszę zawrócić z tej drogi. Bo doprowadzi mnie ona wyłącznie do ruiny. Jessica milczała. Phillip miał w stu procentach rację, a przecież jeszcze niedawno byłby gotów rzucić się z pięściami na każdego, kto by powiedział mu to samo. Sam musiał dojść do takich wniosków. - Może - powiedział Phillip - to byłoby zbyt piękne, gdybym chciał obarczyć Kevina McGowana częścią odpowiedzialności za swoje życie. Ale tak się nie da. Jeśli próbujemy pozbyć się odpowiedzialności, w końcu zawsze bujamy w obłokach. W pewnym momencie jednak stajemy mocno na ziemi i widzimy, że poczucie odpowiedzialności nigdy nas nie opuściło. Lgnie do nas. Może nawet nie ma niczego innego, co by tak diabelsko lgnęło do człowieka. - Co zamierza pan teraz robić? - zapytała Jessica. - Wrócę do Londynu. Mogę się założyć, że w moim mieszkaniu czeka na mnie Geraldine, chcąc rozmówić się ze mną co do naszej przyszłości. Mam wyrzuty sumienia wobec niej, i to jeszcze przez chwilę będzie nas łączyło. Poza tym spróbuję popracować. Nie wiem, w jakim charakterze. Może nie jestem stworzony do wykonywania jakiegoś konkretnego zawodu.
550
Może już zawsze będę wykonywał tylko dorywcze prace. Zobaczymy. - Wyciągnął rękę i przelotnym czułym gestem dotknął policzka Jessiki. - A pani? Co pani będzie robić? - Wrócę do Niemiec. Poszukam nowego domu dla siebie i Barneya. Będę pracowała w swojej lecznicy. Spróbuję załatwić, żeby przetransportowano Evelin do Niemiec. W październiku urodzę dziecko.
- Wzruszyła ramionami. - Tak. To takie najbliższe sprawy. Phillip się uśmiechnął. - Może powinniśmy pomyśleć o absol ut ni e naj bl i ższych sprawach. Jestem dość głodny, a pani? Widziałem, że pani samochód stoi w bocznej uliczce obok hotelu. Myśli pani, że z naszą popularnością uda się nam przedostać tam obok tych paparazzi? - Jasne - odparła Jessica. - Mógłbym pokazać pani niezły pub. We wsi, którą odkryłem tu w pobliżu. Moglibyśmy zjeść razem obiad. I trochę porozmawiać. Ot, tak sobie. Całkowicie niezobowiązująco. Jessica odwzajemniła jego uśmiech. Groza i smutek z powodu minionych wydarzeń były jeszcze żywe, ale pod jednym względem Phillip miał rację: Najważniejsze jest myśleć o absolutnie najbliższych sprawach. - Obiad i rozmowa - powiedziała - to chyba byłoby najlepsze, co moglibyśmy zrobić w tym momencie. Phillip bez wahania wziął ją za rękę i ruszyli w drogę.