ALFRED HITCHCOCK TAJEMNICA WYSPY SZKIELETÓW PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW (PrzełoŜyła: MIRA WEBER) Alfred Hitchcock ostrzega Czytelniku! Czy nerwowo obgr...
10 downloads
18 Views
510KB Size
ALFRED HITCHCOCK
TAJEMNICA WYSPY SZKIELETÓW PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW (PrzełoŜyła: MIRA WEBER)
Alfred Hitchcock ostrzega Czytelniku! Czy nerwowo obgryzasz paznokcie, kiedy stajesz oko w oko z przygodą, a niebezpieczeństwo narasta i nie wiadomo, co za chwilę się wydarzy? Jeśli tak, ostrzegam: natychmiast przerwij lekturę! O ile jednak nade wszystko pasjonują cię tajemnicze historie, czytaj dalej. Dotychczas wielokrotnie miałem przyjemność prezentować najróŜniejsze przypadki, z którymi zetknęli się Trzej Detektywi, i zapewniam, Ŝe nigdy przedtem chłopcy nie znaleźli się w takim impasie, jak tym razem. Nie musisz wierzyć mi na słowo — przeczytaj ksiąŜkę, a sam się przekonasz. Być moŜe jednak nie poznałeś dotąd moich młodych przyjaciół, więc pozwolę sobie ich przedstawić. Oto Trzej Detektywi: Jupiter Jones, Pete Crenshaw i Bob Andrews. Wszyscy mieszkają w Rocky Beach, niewielkim kalifornijskim miasteczku na wybrzeŜu Pacyfiku, niedaleko Hollywoodu. Jakiś czas temu stworzyli zespół detektywów, by wspólnie rozwiązywać zagadki i rozszyfrowywać tajemnicze sprawy, które napotykali na swej drodze. Do tej pory zawsze odnosili sukcesy. Jupiter Jones, Pierwszy Detektyw, jest mózgiem zespołu. Pete Crenshaw, Drugi Detektyw, wysoki, doskonale umięśniony chłopiec, to urodzony sportowiec. Bob Andrews, ostroŜny i skrupulatny, odpowiada za prowadzenie badań i notatek. UwaŜam, Ŝe na początek wystarczy informacji. Przyłącz się teraz, Czytelniku, do niesamowitej wyprawy Trzech Detektywów na Wyspę Szkieletów. Alfred Hitchcock
ROZDZIAŁ 1
Sprawa dla Trzech Detektywów Alfred Hitchcock zaprosił do siebie Trzech Detektywów i we czwórkę siedzieli właśnie przy stole w salonie. — Jak sobie radzicie z płetwonurkowaniem? — rzucił w pewnej chwili sławny reŜyser. Chłopcy zestrzygli uszami z ciekawości. Co teŜ mogło kryć się w tym pytaniu? — Właśnie zaliczyliśmy ostatni sprawdzian — pochwalił się Pete. — Przedwczoraj instruktor zabrał nas nad zatokę i po egzaminie podpisał nam pozwolenia na uprawianie tego sportu. — Na razie mamy co prawda niewielkie doświadczenie — przyznał uczciwie Jupiter — ale poznaliśmy zasady zachowania się pod wodą, umiemy posługiwać się sprzętem Mamy własne maski i płetwy, natomiast aparaty tlenowe musimy wypoŜyczać. — Wspaniale — zawołał z entuzjazmem pan Hitchcock. — Znakomicie się nadajecie do tej pracy. CzyŜby reŜyser miał na myśli rozwikłanie jakiejś kolejnej tajemnicy? Bob nie omieszkał spytać go o to i uzyskał twierdzącą odpowiedź — Będziecie musieli równieŜ odegrać kilka scenek — dodał Alfred Hitchcock. — Odegrać? — Zdziwił Się Pete. — Ani ja, ani Bob nie znamy się na aktorstwie. A Jupe od dawna nie występował. Jupiter zaczął się kręcić niespokojnie na krześle. Miał taką minę, jakby chciał się zapaść pod ziemię. Pete przypomniał mu epizod z dzieciństwa, o którym wolałby raz na zawsze zapomnieć. Kiedy Pierwszy Detektyw był jeszcze brzdącem, występował w telewizyjnym serialu jako Mały Tłuścioszek. Zdecydowania nie lubił tej roli. — Doświadczeni aktorzy nie są potrzebni — zapewnił pan Hitchcock. — Wczoraj zadzwonił do mnie zaprzyjaźniony reŜyser, Roger Denton i powiedział, Ŝe szuka do filmu trzech zwykłych chłopaków — Roger Denton? — wykrzyknął Pete. — Znam go. Mój tata teraz z nim współpracuje. Kręcą „Morderczy pościg”. Ojciec Pete’a był wysokiej klasy specjalistą do spraw technicznych związanych z produkcją filmów. Obowiązki zawodowe zmuszały go do nieustannego podróŜowania po całym świecie. — Zgadza się — powiedział reŜyser. — I jak zapewne wiesz, obaj są teraz na Wyspie Szkieletów, która leŜy w pobliŜu Południowo-zachodniego wybrzeŜa Stanów Zjednoczonych. Na wyspie znajduje się stary lunapark. Denton wymyślił, Ŝe nakręci tam ostatnie sceny filmu, jednakŜe lunapark jest w ruinie i twój ojciec pomaga przy jego odbudowie. — Wyspa Szkieletów! Coś niesamowitego! — zawołał Bob. — Taka nazwa kojarzy mi się z siedzibą piratów. — Prawidłowo — przyznał pan Hitchcock. — Rzeczywiście niegdyś chronili się tam piraci. Do dziś na plaŜach znaleźć moŜna odkryte kości. Być moŜe wyspę nawiedza duch. Zdarza się, Ŝe podczas sztormów fale wyrzucą czasem na brzeg jakąś pojedynczą starą złotą hiszpańską monetę, zwaną dublonem. Od razu uprzedzam, Ŝebyście nie robili sobie złudnych nadziei na to, Ŝe znajdziecie skarb. Wielu ludzi przed wami na próŜno go szukało. Być moŜe na dnie zatoki leŜą jakieś monety, ale na samej Wyspie Szkieletów niczego cennego nie uświadczysz. — Tam właśnie mamy pojechać? — spytał ochoczo Jupiter. —Wspominał pan o jakiejś
zagadce do rozwiązania. — Sprawa wygląda następująco — zaczął wyjaśniać Alfred Hitchcock. — Ojciec Pete’a i paru innych członków ekipy obozują na wyspie. Wynajęli miejscowych robotników do pomocy przy naprawie wesołego miasteczka. Wzrok sławnego reŜysera spoczął przez chwilę na twarzy Pete’a. — Chyba nawet ty nie wiesz jeszcze, Ŝe ekipa ma kłopoty. Ktoś zaczął kraść nocami sprzęt i niszczyć łodzie. Filmowcy zatrudnili jednego z miejscowych jako straŜnika, ale to niewiele pomogło. KradzieŜe i akty wandalizmu powtarzają się tyle, Ŝe nieco rzadziej. Wyspa Szkieletów to malownicze miejsce, otoczone przez płytkie wody. Roger wymyślił, Ŝe dopóki on pracuje na wyspie, jego asystent, Harry Norris, mógłby się zająć nakręceniem krótkiego filmu o trzech chłopcach, którzy podczas wakacji nurkują dla rozrywki w poszukiwaniu skarbu piratów. — Świetny pomysł — zauwaŜył Jupiter. — I w dodatku jego realizacja nie będzie wymagała większych nakładów finansowych. Jeden z członków ekipy, Jeff Morton, jest doświadczonym płetwonurkiem i specjalistą od podwodnych fotografii. Pod jego okiem doszlifujecie płetwonurkowanie, wystąpicie jako aktorzy, a w wolnych chwilach pokręcicie się po miasteczku i znajdziecie sprawcę kradzieŜy sprzętu i niszczenia łódek. Zachowamy w tajemnicy fakt, Ŝe jesteście detektywami. To ułatwi wam wykonanie zadania, gdyŜ nikt nie będzie zwracał uwagi na trzech zwyczajnych nastolatków. — Wszystko, co pan powiedział, brzmi fantastycznie — zachwycił się Bob. — Pytanie tylko, czy rodzice pozwolą nam wyjechać. — Dopóki na wyspie przebywa pan Crenshaw, z pewnością nie będą mieli nic przeciwko temu. Oczywiście cała akcja moŜe się okazać niewarta funta kłaków, ale pamiętam, Ŝe juŜ nieraz to samo myślałem, gdy przystępowaliście do rozwiązywania jakiejś zagadki, i potem byłem zdudniony rezultatami waszych poszukiwań. — Kiedy zaczynamy? — spytał Pete. — Natychmiast, gdy tylko zdołam się porozumieć z Rogerem Denton’em i twoim ojcem — odparł pan Hitchcock. — Wracajcie do domów i spakujcie rzeczy. Błądźcie jutro gotowi do podróŜy. A tobie, dokumentalisto — zwrócił się do Boba — dam jeszcze kilka artykułów. Proponuję, Ŝebyś je przejrzał. Dowiesz się, w jaki sposób odkryto Wyspę Szkieletów, poznasz postacie piratów, którzy ją niegdyś zamieszkiwali. Postaraj się zapamiętać z pozoru niewaŜne, drugorzędne informacje. Mogą się przydać w najbardziej niespodziewanym momencie.
ROZDZIAŁ 2
Nieoczekiwane powitanie — Pod nami Wyspa Szkieletów! — zawołał Bob Andrews. — Gdzie? Ja teŜ chcę zobaczyć! — przekrzykiwali się Jupiter i Pete. Wychylili się ponad fotelem kolegi, by móc popatrzeć przez okno. Przelatywali właśnie nad długą, wąską zatoką. Bob wskazał małą wysepkę leŜącą niemal w prostej linii pod kadłubem samolotu. Widziana z góry niezwykle przypominała czaszkę. — Poznałem ją po tym osobliwym kształcie, który zapamiętałem z mapy danej mi przez pana Hitchcocka — wyjaśnił Trzeci Detektyw. Chłopcom zalśniły oczy z podniecenia. Ponad trzysta lat temu Wyspę Szkieletów zamieszkiwali piraci. Co prawda, pan Hitchcock uprzedzał, Ŝe nie ma co liczyć na zakopane skarby, ale w końcu mógł się mylić. Młodzi detektywi mieli nadzieję, Ŝe jednak uda im się coś znaleźć. Poza tym wyspa kryła zagadkę, którą naleŜało rozwiązać. W polu widzenia pojawiła się inna, mniejsza wyspa. — To musi być Dłoń — stwierdził Jupiter. — A tamte małe to Kości — dodał Pete, wskazując niewielkie skałki porozrzucane między Wyspą Szkieletów a Dłonią. — Pomyślcie tylko! Opuściliśmy Rocky Beach po obiedzie, a tutaj dotarliśmy akurat na kolację. — Patrzcie, Dłoń naprawdę wygląda jak ludzka ręka — zauwaŜył Bob. — Skaliste rafy to jej palce. PrzewaŜnie są zalane wodą, jednak z góry doskonale je widać. — Mam nadzieję, Ŝe uda nam się ją zwiedzić — powiedział Jupiter. — Nigdy przedtem nie widziałem zjawiska, które tam występuje. Przeczytałem, Ŝe na wyspie są szczeliny, przebijające na wylot skałę. Podczas sztormu morze wyrzuca przez nie fontanny wody, tak jak wieloryb przez nozdrza podczas wydechu. W tyle za samolotem zostały juŜ zarówno wysepki, jak i niewielkie miasteczko Fishingport, w którym Trzej Detektywi mieli się zatrzymać tuŜ po przyjeździe. Czekał tam na nich pokój w pensjonacie. Kiedy samolot zaczął schodzić do lądowania, chłopcy zauwaŜyli w okienku po prawej stronie leŜące w dole spore miasto. Było to Melville, gdzie mieścił się port lotniczy. Parę minut później maszyna kołowała juŜ po pasie startowym i po chwili zatrzymała się na wprost głównego budynku. PasaŜerowie mogli odpiąć pasy. Pomału wszyscy zaczęli wysiadać. Po zejściu z trapu chłopcy przystanęli i wypatrywali znajomej twarzy w tłumie oczekującym podróŜnych za metalową barierką. — Ciekawe, Pete, czy jest twój tata — powiedział Bob. — Obiecał, Ŝe spróbuje nas odebrać, ale jeśli nie będzie mógł przyjechać, przyśle kogoś innego. Pewnie tak zrobił, bo jakoś go nie widzę. — Właśnie ktoś się do nas zbliŜa — zauwaŜył Bob na widok niskiego i grubego męŜczyzny z czerwonym nochalem, który najwyraźniej szedł prosto w ich kierunku. — Witam młodych detektywów z Hollywoodu. Kazano mi was odebrać z lotniska. — Nieznajomy zaczął świdrować chłopców małymi, sprytnymi oczkami. — Zupełnie nie wyglądacie mi na detektywów. Myślałem, Ŝe jesteście starsi. Bob poczuł, jak Jupiter zesztywniał po tych słowach. — Przyjechaliśmy, Ŝeby zagrać w filmie — odparł ostrym tonem. —Dlaczego pan myśli, Ŝe
jesteśmy detektywami? — O, ja wiem wszystko. — MęŜczyzna puścił oko do chłopców i uśmiechnął się szeroko. — Chodźcie za mną. Samochodzik czeka. Następny zabierze wasze bagaŜe. Macie ich tak duŜo, Ŝe nie zmieszczą się do mojego maleństwa. Obrócił się na pięcie i poprowadził chłopców przez bramkę w kierunku niewielkiej starej furgonetki. — Wskakujcie, chłopaki. Przed nami dobre pół godziny jazdy, a zanosi się na burzę. Bob popatrzył w niebo. ChociaŜ słońce ciągle świeciło nisko nad horyzontem, ze wschodu napływały czarne, olbrzymie chmury. Coś błyskało między nimi. Zapowiadała się tęga nawałnica. Chłopcy wsiedli do furgonetki, męŜczyzna zajął miejsce za kierownicą i wiekowy pojazd ruszył sprzed lotniska, kierując się na północ. — Przepraszam, panie... — zaczął Jupiter. — Mówcie mi Sam. Wszyscy tak mnie nazywają. Docisnął pedał gazu i furgonetka gwałtownie przyspieszyła. Słońce schowało się za chmurami i nagle zrobiło się niemal ciemno. — Przepraszam, panie Sam — wtrącił się znowu Jupiter — czy pan pracuje w zespole filmowym? — Tylko dorywczo, chłopcze, ale zgodziłem się wyświadczyć uprzejmość i podrzucić was na miejsce. Popatrzcie, jaki sztorm nadchodzi. Doskonała pogoda dla zjawy z karuzeli. Na pewno ukaŜe się dzisiejszej nocy. Nie chciałbym być wtedy na Wyspie Szkieletów. Boba przeszył dreszczyk podniecenia. Przeczytali wszystko o zjawie, która prawdopodobnie straszy na wyspie. Legenda głosi, Ŝe to duch ślicznej, ale upartej Sally Farrington, która dwadzieścia pięć lat temu jeździła na starej karuzeli. Kiedy niespodziewanie napłynęły burzowe chmury, zaczęło grzmieć i błyskać, karuzela stanęła. Wszyscy opuścili ją, ale Sally Farrington uparła się, Ŝe nie zsiądzie z drewnianego konika. Podobno krzyczała głośno, Ŝe Ŝadna burza nie zmusi jej do przerwania przejaŜdŜki. Kiedy człowiek obsługujący karuzelę próbował ją przekonać, by jednak to zrobiła, piorun uderzył w sam środek karuzeli. Sally zginęła na miejscu na oczach przeraŜonych obserwatorów. Jej ostatnie słowa brzmiały: „Nie boję się Ŝadnej burzy i skończę tę przejaŜdŜkę nawet za cenę Ŝycia!” Wszyscy przyznali, Ŝe sama była winna swojej śmierci, ale nikt nie spodziewał się tego, co później nastąpiło. Minęło kilka tygodni i nadeszła kolejna sztormowa noc. Wesołe miasteczko było zamknięte, nikt się po nim nie kręcił. Wtedy właśnie mieszkańcy stałego lądu zauwaŜyli, Ŝe na karuzeli zapłonęły światła. Usłyszeli równieŜ dźwięki wesołej muzyki. Pan Wilbur, właściciel wesołego miasteczka, i kilku innych męŜczyzn wsiedli do łodzi i popłynęli sprawdzić, co się dzieje. ZbliŜyli się do wyspy na tyle, by zobaczyć, Ŝe karuzela się kręci, a na malowanym koniu siedzi jakaś postać w białej szacie. Nagle światła zgasły i umilkła muzyka. Kiedy męŜczyźni po chwili dobili do brzegu i weszli na teren lunaparku, nikogo w nim nie zastali. Jedynie na trawie obok karuzeli leŜała mokra damska chusteczka z wyhaftowanymi inicjałami S.F. Nie było wątpliwości, Ŝe naleŜała do Sally Farrington. Okolicznych mieszkańców opanował zabobonny lęk. Mówiono, Ŝe duch Sally wrócił, by dokończyć przerwaną przejaŜdŜkę. Wesołe miasteczko zaczęło się cieszyć złą sławą miejsca, w którym straszy. Ludzie omijali je z daleka i w następnym roku juŜ nie wznowiło działalności. Mijały kolejne lata. Kolejka górska, diabelski młyn, karuzela popadały w coraz większą
ruinę. Legenda o duchu Sally Farrington jednak nie umarła. Rybacy twierdzili, Ŝe moŜna go zobaczyć, zwłaszcza podczas sztormowych nocy, jak przemierza wyspę. W ciągu ostatnich kilku lat te doniesienia wielokrotnie się powtarzały. Wierzono powszechnie, Ŝe Sally będzie straszyć na wyspie dopóty, dopóki nie dokończy fatalnej przejaŜdŜki. PoniewaŜ karuzela przestała działać, nieszczęsny duch skazany został na wieczne oczekiwanie. Tak, więc Wyspa Szkieletów od lat świeciła pustką. Skoro wesołe miasteczko było nieczynne, nikt nie miał powodu, by ją odwiedzać chyba, Ŝe latem, by urządzić piknik. Ale bardzo rzadko zdarzali się amatorzy tej rozrywki, gdyŜ zła sława miejsca odstraszała potencjalnych piknikowiczów. — Doszły mnie słuchy, Ŝe goście z filmu naprawiają starą karuzelę. Sally się ucieszy. Jeśli karuzela znowu ruszy, będzie mogła dokończyć przejaŜdŜkę — Sam zaczął chichotać. Kiedy jednak w furgonetkę uderzyły pierwsze podmuchy nadchodzącego sztormu, skupił się na prowadzeniu pojazdu. PrzejeŜdŜali przez bagnistą, opustoszałą okolicę. Po półgodzinie dojechali do rozwidlenia drogi. Główna skręcała w lewo i w światłach reflektorów moŜna było zobaczyć napis na drogowskazie: Fishingport 4 km. Ku zdziwieniu chłopców Sam skierował samochód w prawo, na nie oznakowaną piaszczystą drogę, w której wkrótce pojawiły się głębokie koleiny. — Zgodnie z drogowskazem do Fishingport naleŜało skręcić w drugą stronę — powiedział Pete. — Dlaczego jedziemy w przeciwnym kierunku? — Tak trzeba — rzucił przez ramię Sam. — To i owo się wydarzyło. Pan Crenshaw prosił, by dostarczyć was dziś od razu na wyspę, zamiast do pensjonatu pani Barton. — Rozumiem. — Pete trochę się uspokoił. Wszyscy chłopcy zastanawiali się, co Sam miał na myśli. CzyŜby zaszło coś powaŜnego? Tłukli się przez wiele kilometrów piaszczystą drogą, aŜ wreszcie kierowca zatrzymał furgonetkę. W światłach reflektorów chłopcy zobaczyli chwiejący się pomost, do którego była przywiązana mała, rozsypująca się rybacka łódka. — Ruszajcie się, chłopaki! — zawołał Sam. — Musimy się zwijać. Ten sztorm gotów jest rozszaleć się na dobre. Wygramolili się z samochodu, nieco zdziwieni, Ŝe filmowcy dysponują jedynie tak nędznym środkiem transportu, jak stara łódka. — Co z naszym bagaŜem? — spytał Jupiter, kiedy Sam dołączył do nich. — Jest cały i zdrowy. Pakujcie się do łódki. Przed nami jeszcze szmat drogi. Trzej Detektywi posłusznie wykonali polecenie. Sam zapuścił silnik i cięŜka śruba zaczęła się obracać. Wkrótce pruli fale burzliwych wód zatoki. Chłopcy kurczowo trzymali się burt, kiedy mała łupinka kołysała się i zanurzała głęboko. Potem zaczęło padać. Początkowa mŜawka zmieniła się w potęŜny grad. Chłopcy, skuleni pod cienką płócienną płachtą, wkrótce przemokli do nitki. — Potrzebne nam peleryny! — wrzasnął Pete do Sama. Przewoźnik skinął głową i zablokował linką koło sterowe, po czym wyciągnął ze schowka cztery Ŝółte plastykowe kurtki z kapturami. Jedną włoŜył na siebie, a trzy pozostałe wręczył chłopcom. — Właźcie w nie! — krzyknął. — Trzymam je dla gości, których woŜę na ryby. Sztormiak Jupitera był zbyt wąski i chłopiec nie mógł dopiąć guzików, a z kolei Bob niemal utonął w swoim. Kurtka była za długa i plątała mu się pod nogami. Mimo niedostatków plastykowe okrycia chroniły jednak od deszczu. Sam powrócił do steru. Błyskawice rozrywały niebo. Niewielka łódeczka niebezpiecznie przechylała się, kładziona przez ogromne fale, i chłopcy drŜeli z obawy, Ŝe w kaŜdej chwili
moŜe się wywrócić. Po pewnym czasie, który wydawał się wiecznością, ujrzeli w świetle błyskawic zarys lądu. Miejsce wyglądało dziko, nie widać było przy brzegu Ŝadnych pomostów. Chłopcy zdziwili się, kiedy Sam dobił do płaskiej, wystającej z wody skały. — Migiem na ląd! — wrzasnął. Trzej Detektywi wyskoczyli z łódki na skałę. — A pan? — zawołał Jupiter, kiedy po wysadzeniu pasaŜerów Sam zaczął odpływać. — Muszę wracać! — wrzasnął, przekrzykując szum wiatru. — Idźcie ścieŜką prosto do obozu. Traficie. Zwiększył obroty i za moment łódka znikła wśród ciemności sztormowej nocy. Chłopcy kulili się, by uchronić twarze przed siekącym deszczem. — Lepiej poszukajmy ścieŜki! — krzyknął Pete. Jupiter przyznał mu rację. Nagie Bob usłyszał dziwny dźwięk, przypominający chrapliwy oddech jakiejś potęŜnej bestii. — Posłuchajcie! — zawołał do kolegów. — Co to moŜe być? Dziwne sapanie znowu przebiło się poprzez szum deszczu. — Dochodzi z głębi wyspy — odparł Jupiter. — Kiedy znowu błyśnie, moŜe coś zobaczymy. Kolejna błyskawica rozdarła niebo i wtedy chłopcy się zorientowali, Ŝe znajdują się na niewielkiej wysepce, która z pewnością nie była Wyspą Szkieletów. Składała się z samych skał, w centralnym punkcie miała spore wybrzuszenie. Kilka bezładnie rosnących drzew dopełniało krajobrazu. Nie było Ŝadnej ścieŜki ani tym bardziej obozu. Nim znowu zapadły kompletne ciemności, zdąŜyli zauwaŜyć fontannę strzelającą w górę wprost ze środka garbu. Ona wydawała te chrapliwe dźwięki. — Chłopaki, właśnie to zjawisko chciałem zobaczyć! — zawołał Jupiter. — Nie jesteśmy wcale na Wyspie Szkieletów, tylko na Dłoni. Trzej Detektywi popatrzyli na siebie z przestrachem. Z jakichś nieznanych powodów Sam wysadził ich nocą na bezludnej wyspie. Nie mieli jak się stąd wydostać, daremne byłoby teŜ wzywanie pomocy.
ROZDZIAŁ 3
Ukazuje się zjawa Jupiter, Bob i Pete stali skuleni pod wiszącą skałą. Była co prawda wilgotna, ale chroniła przed wiatrem i deszczem. W ciągu ostatnich kilku minut zdąŜyli przemierzyć wyspę wzdłuŜ i wszerz i upewnili się, Ŝe jest to na pewno Dłoń, na której oprócz nich nie było Ŝywej duszy. Nigdzie nie zauwaŜyli teŜ Ŝadnej łódki. Obejrzeli z bliska osobliwy wodotrysk, strzelający w górę wprost ze środka skalistego garbu. Jupiter, którego ciekawość naukowa nie słabła w Ŝadnych okolicznościach wyjaśnił, Ŝe w skale musi być szczelina, kończąca się głęboko poniŜej poziomu morza. Sztormowe fale wtłaczają do niej wodę, która pod wpływem ciśnienia wydostaje się na powierzchnię. Wybrzuszona skała przypomina wtedy oddychającego wieloryba. JednakŜe chłopcy niezbyt długo obserwowali dziwne zjawisko. Musieli znaleźć jakieś schronienie. Pokręcili się jeszcze trochę wkoło i w końcu trafili pod wiszącą skałę. — Przez cały czas się głowię, dlaczego Sam wysadził nas na tym odludziu — odezwał się Peta. — MoŜe się pomylił i myślał, Ŝe to naprawdę jest Wyspa Szkieletów — powiedział Bob. — Nie — Jupiter potrząsnął głową. — Przywiózł nas tu celowo. Przyznaję, Ŝe nie rozumiem, z jakiego powodu. Nie potrafię równieŜ wyjaśnić, skąd wiedział, Ŝe jesteśmy detektywami. Dzieje się coś dziwnego. — Powtórz to jeszcze raz — mruknął Peta. — Mam nadzieję, Ŝe nie umrzemy z głodu, nim ktoś nas odnajdzie na tej wyspie. — Rano juŜ nas znajdą — uspokoił przyjaciela Jupiter. — Na pewno wypatrzy nas jakiś rybak. Musimy wytrzymać tylko przez tę noc. — W pobliŜu nie ma Ŝadnych rybackich łódek — wtrącił z niepokojem Bob. — Pamiętacie artykuł o małych czerwonych pasoŜytach, które zaatakowały ostrygi w tej części zatoki? Wszyscy rybacy przenieśli się na południe, w okolice Melville, gdzie skorupiaki nie są zakaŜone i nadają się do jedzenia. Z powodu choroby ostryg Fishingport stał się niemal wymarłym miasteczkiem. — Mimo to ktoś nas zauwaŜy — upierał się Jupiter. — Zaczną nas szukać, kiedy się zorientują, Ŝe przepadliśmy nie wiadomo gdzie. A przynajmniej zobaczyliśmy na własne oczy ciekawe zjawisko. Właściwie wszystko zostało powiedziane. Na szczęście nie było zbyt zimno, a i sztorm wydawał się słabnąć. Chłopcy mogli teraz tylko czekać cierpliwie ranka. Kiedy przyjęli to do wiadomości, odpręŜyli się i wkrótce zapadli w drzemkę. Pete obudził się nagle. Przez kilka sekund usiłował sobie przypomnieć, gdzie jest i co się wydarzyło. ZauwaŜył, Ŝe burza się skończyła. Na niebie pokazały się gwiazdy. W oddali na wodzie zobaczył błyskające światło. Podskoczył i zaczął wrzeszczeć. Jupiter i Bob ocknęli się po chwili. Byli tak zaspani, Ŝe z trudem utrzymywali się na nogach. Światło skierowało się w ich stronę. Wyglądało jak długi palec, który kawałek po kawałku maca powierzchnię wyspy, usiłując trafić na to, czego szuka. Pete zdarł z siebie Ŝółty sztormiak i zaczął nim wymachiwać jak oszalały. — Tutaj jesteśmy! Tutaj! — krzyczał ile sił w płucach.
Mocny strumień światła padł na poruszającą się gwałtownie postać i zatrzymał się na niej. Najwyraźniej poszukujący dostrzegł chłopców. Skierował światło wyŜej, oświetlając Ŝagiel niewielkiej łódki. Potem zaczął się zbliŜać do brzegu. — Zamierza dobić do plaŜy — powiedział Pete. — Chce się tam z nami spotkać. — Na szczęście pokazały się gwiazdy — zauwaŜył Jupiter. — Ale i tak musimy szukać drogi na wyczucie. — Spójrzcie! — zawołał Bob. — Nieznajomy próbuje nam pomóc. Rzeczywiście. Oświetlał teraz skały na przestrzeni dzielącej chłopców od brzegu, krótkimi błyskami wskazując im drogę. Pokonali ją najszybciej jak mogli. Mimo iŜ teraz widzieli co nieco, i tak wszyscy trzej się przewracali, a Pete otarł sobie kolano. Kiedy dotarli nad brzeg morza, łódka była juŜ wciągnięta na piasek. Stała na nim z opuszczonym Ŝaglem, a obok niej chłopak w wiatrówce i w spodniach z podwiniętymi do kolan nogawkami. Szybko omiótł latarką twarze Jupitera, Pete’a i Boba, a potem skierował jej światło na własne oblicze, by chłopcy mogli mu się przyjrzeć. Nieznajomy był opalony, miał czarne, kręcone włosy i uśmiechał się przyjaźnie, błyskając oczami. — Ahoj — powiedział z obcym akcentem. — Trzej Detektywi, prawda? CzyŜby wszyscy juŜ wiedzieli, kim oni są? — Zgadza się — odparł Jupiter. — Dobrze, Ŝe nas odnalazłeś. — Wiedziałem, gdzie szukać — wyjaśnił nieznajomy chłopak. Był niemal tak wysoki jak Pete, ale duŜo szczuplejszy, choć klatkę piersiową i ramiona miał nieźle umięśnione. Nazywam się Chris Markos. Pełne imię brzmi Christos, ale mówcie do mnie Chris. — Dobrze — odparł Pete. Trzej przyjaciele od razu polubili tego uśmiechniętego, wesołego chłopaka, który przybył im na ratunek. — Skąd wiedziałeś, gdzie nas szukać? — O, to długa historia. Wsiadajcie do łódki. Popłyniemy do miasta. Ludzie z ekipy są zmartwieni. Na wasz widok humory od razu im się poprawią. — Ty nie pracujesz z nimi? — spytał Bob, gramoląc się do niewielkiej łódeczki. — Nie, skądŜe — powiedział Chris, spychając łódkę z plaŜy. Kiedy byli juŜ na głębszej wodzie, wdrapał się na rufę i chwycił za rumpel. Łódeczka szybko złapała wiatr w Ŝagle i zaczęła przecinać zatokę. Chłopcy zobaczyli w oddali światełka Fishingport. Podczas Ŝeglugi Chris Markos opowiedział o sobie. Dorastał w Grecji u wybrzeŜy Morza Śródziemnego, gdzie mieszkał z ojcem, trudniącym się poławianiem gąbek. Matka dawno mu umarła. Greccy poławiacze nurkują głęboko, by zbierać gąbki z dna oceanu. Nie uŜywają aparatów tlenowych, a jedynie przywiązują do ciała cięŜkie kamienie, dzięki którym szybko opadają na dno. Ojciec Chrisa, jeden z największych śmiałków, pewnego dnia dostał skurczów mięśniowych, wywołanych przez chorobę dekompresyjną, postrach wszystkich nurków. W rezultacie dotknął go częściowy paraliŜ i nie mógł dalej pracować. Na szczęście kuzyn mieszkający w Fishingport, który trudnił się połowem ostryg, przysłał dla niego i Chrisa pieniądze na bilety. Skorzystali z zaproszenia i przylecieli do Stanów. — Przez wiele lat w okolicach Fishingport rybactwo kwitło ciągnął Chris. — Potem ostrygi zostały zaatakowane przez pasoŜyty i połowy się skończyły. Kuzyn mego ojca musiał sprzedać
łódź. Przeniósł się do Nowego Jorku, gdzie znalazł pracę w restauracji. Ojciec jednak nie czuł się wystarczająco dobrze, by myśleć o przeprowadzce. Zmartwienia jeszcze pogorszyły stan jego zdrowia. Teraz niemal przez cały czas leŜy w łóŜku. Staram się nim opiekować, ale mam kłopoty ze znalezieniem pracy. Kiedy usłyszałem, Ŝe do miasteczka zjeŜdŜa ekipa filmowców, pomyślałem, Ŝe moŜe przyda im się ktoś, kto urnie nurkować. W dzieciństwie próbowałem opanować sztukę poławiania gąbek, by pójść kiedyś w ślady ojca. Filmowcy jednak nie chcieli mnie zatrudnić. Jako cudzoziemiec wydaję się im podejrzany. MoŜe jednak los wkrótce się odmieni na lepsze. Płynęli teraz szybko. Chłopcy słyszeli plusk fal rozbijających się o burty, po lewej stronie łódki widzieli białe grzywacze. — Gdzie jesteśmy? — spytał Pete. — Jak znajdujesz drogę, skoro nic przed sobą nie widzisz? MoŜesz się rozbić o jedną ze skał. — Uszy mi pomagają — odparł wesoło Chris. — Słyszę, gdzie załamują się fale, i wiem, Ŝe w tamtym miejscu są rafy. Te, które ludzie nazywają Kośćmi. Wyspa Szkieletów leŜy przed nami, po prawej. Chłopcy wpatrywali się przed siebie, usiłując dojrzeć miejsce, do którego zmierzali. Znali jego historię na pamięć. Artykuły wręczone przez pana Hitchcocka okazały się bardzo pomocne. Wyspę Szkieletów odkrył w tysiąc sześćset pięćdziesiątym piątym roku pewien angielski kapitan. Nazywał się White. Szybko poznał ją całą i zorientował się, Ŝe słuŜyła jako cmentarz dla indiańskich plemion, które mieszkały na stałym lądzie. PoniewaŜ Indianie nie troszczyli się o kopanie głębokich grobów, kapitanowi udało się znaleźć wiele kościotrupów. Te znaleziska oraz charakterystyczny kształt wyspy nasunęły mu pomysł, by nazwać ją Wyspą Szkieletów. Podczas tej samej wyprawy odwiedził równieŜ pobliską niewielką wysepkę i zauwaŜył, Ŝe rafy, które ją tworzą, wyglądają jak dłoń, więc nazwał te skałki Dłonią. Potem poŜeglował dalej. W następnych latach całe południowo-wschodnie wybrzeŜe opanowali piraci. Na wyspie urządzili zimowe kwatery, natomiast na stały ląd przypływali, by przepuścić zrabowane złoto. Sam Czarnobrody spędził jedną zimę w tym rejonie. JednakŜe władze angielskie zaczęły stopniowo rozprawiać się z piratami. Po śmierci Czarnobrodego, która nastąpiła w tysiąc siedemset osiemnastym roku, ostał się na wybrzeŜu jedynie znany przywódca piratów, zwany Jednouchym, i jego załoga. Którejś nocy wojska angielskie przypuściły niespodziewany atak na ich siedzibę na Wyspie Szkieletów. Kamraci Jednouchego zostali w większości wyrŜnięci, on sam natomiast zdołał uciec łodzią, uwoŜąc ze sobą załadowany w skrzynie skarb. Wraz z nim uciekło kilku towarzyszy, którzy zdołali uniknąć rzezi. Angielski dowódca, pragnący zarówno odzyskać złoto, jak i wytępić piratów, puścił się za nimi w pościg. Kiedy Jednouchy zorientował się, Ŝe nie umknie daleko, zatrzymał się ostatecznie na Dłoni. Tam dopełnił się jego los. Zabito mu wszystkich ludzi, on sam zaś został powaŜnie raniony, a potem pojmany. Niemniej jednak skrzynie, na których zawartość Anglicy ostrzyli sobie zęby, okazały się puste. Skarb zniknął. Wszyscy zachodzili w głowę, co się z nim stało. Na skalistej Dłoni nie moŜna go było zakopać, a Ŝołnierze nie znaleźli równieŜ Ŝadnego innego miejsca, gdzie dałoby się go ukryć. Na wszystkie pytania Jednouchy reagował śmiechem i dawał jedną odpowiedź: — Teraz diabeł morski trzyma w garści moje złote dublony i nikt ich nie zobaczy dopóty, dopóki on sam ich nie odda. Nie stanie się to wcześniej niŜ przed końcem świata! Nawet stojąc pod szubienicą, nie powiedział ani słowa więcej. Angielski dowódca nie dostał swoich łupów. Nie ulegało wątpliwości, Ŝe Jednouchy wyrzucił złoto za burtę, byle tylko nie
wpadło w ręce jego prześladowców. LeŜy teraz porozrzucane na dnie morza i nikt go juŜ nigdy nie znajdzie. Chłopcy próbowali przeniknąć wzrokiem ciemności z nadzieją, Ŝe ujrzą zarys sławnej Wyspy Szkieletów. JednakŜe mrok był zbyt gęsty, by dało się cokolwiek zobaczyć. — Musiałeś sporo Ŝeglować po tych wodach — powiedział Jupiter do Chrisa — skoro na słuch potrafisz się zorientować, gdzie jesteś. — To prawda — przyznał Chris. — Poznałem ten akwen jak własną kieszeń. Czasami równieŜ schodzę na dno. Szukam złota, które leŜy tam porozrzucane. — Znamy tę historię — powiedział Bob. — Na przestrzeni lat znaleziono w ten sposób kilka dublonów. Prawdopodobnie tych, które Jednouchy wyrzucił niegdyś za burtę. — Czy tobie udało się coś znaleźć? — spytał Chrisa Pete. — Tak — odparł po chwili wahania młody Grek. — Nic wielkiego, ale dobre i to. — Jak to znalazłeś? — dopytywał się Jupiter. — Właśnie w zeszłym tygodniu coś mi się trafiło — odpowiedział Chris. — Coś małego, ale kto wie, moŜe znajdę więcej. Nie mogę powiedzieć, gdzie. Tajemnica, którą zna jedna osoba, to prawdziwa tajemnica. Jeśli dwie osoby poznają sekret, przestanie być sekretem, a jeśli trzy stanie się własnością całego świata. Słyszałem kiedyś takie powiedzenie. Pochylcie głowy, bo zmieniamy hals. Chłopcy posłusznie wykonali polecenie. Łódka przeszła linię wiatru i Ŝagiel przeleciał na drugą burtę. Płynęli nowym halsem prosto ku światłom Fishingport. — Wyspa Szkieletów jest teraz dokładnie po naszej prawej stronie —wyjaśnił Chris. — My jednak kierujemy się ku miastu. Chłopcy znowu natęŜyli wzrok, chcąc zobaczyć sławną wyspę. — Spojrzycie na te światła! — krzyknął nagle Bob. Pojawiły się niby za dotknięciem czarodziejskiej róŜdŜki. Tworzyły świetliste koło, jak płonące lampki na karuzeli. Nad wodą rozniosła się wesoła muzyka. Światła zaczęły się obracać, najpierw powoli, potem coraz szybciej. W chwilę później między malowanymi konikami pojawiła się jakaś jasna postać. — Zjawa z karuzeli! — krzyknął Pete. — To na pewno ona, dziewczyna w białej sukience! — Chris, błagam cię, zawróć — prosił Jupiter. — Musimy zbadać to zjawisko. — Beze mnie! — wykrzyknął Chris. — To prawdziwy duch. Sally wróciła, Ŝeby dokończyć przejaŜdŜkę na zreperowanej karuzeli. Wynosimy się stąd. Szkoda, Ŝe nie mam silnika, bo zrobiłbym to szybciej. Chris trzymał kurs prosto na Fishingport. Bob i Pete raczej cieszyli się z tego, ale Jupiter był najwyraźniej rozczarowany. Miał wielką ochotę zobaczyć z bliska prawdziwego ducha. Płynęli naprzód, a za nimi kręciła się karuzela. Wirujące światełka rozjaśniały mrok. Dwadzieścia pięć lat po swojej śmierci Sally Farrington próbowała dokończyć przejaŜdŜki. Bob aŜ zadrŜał na myśl o tym. W pewnej chwili muzyka niespodziewanie umilkła. Pogasły światła, a biała postać zniknęła. Z niewiadomego powodu biedna Sally znowu będzie musiała czekać na następną okazję. Jupiter westchnął rozczarowany. Pół godziny później dotarli do pensjonatu w Fishingport. Jego właścicielka, pani Barton, przekazała przez telefon wiadomość wszystkim zainteresowanym, Ŝe chłopcy się znaleźli. Potem zmusiła Jupitera, Pete’a i Boba, by wzięli gorącą kąpiel i poszli prosto do łóŜek. Zrobili to z prawdziwą przyjemnością. Jupiter jednak nie dał za wygraną. Nim zasnął, zdąŜył wymruczeć:
— Szkoda, Ŝe nie znalazłem się bliŜej zjawy. — To wyłącznie twoje zmartwienie — odparł sennym głosem Pete.
ROZDZIAŁ 4
Nareszcie Wyspa Szkieletów Kiedy Bob otworzył rano oczy, zdziwił się, widząc nad głową ukośny sufit pokryty tapetą w paski. Po chwili wszystko sobie przypomniał. Nie był we własnym domu w Rocky Beach, lecz w odległym od niego o ponad pięć tysięcy kilometrów miasteczku Fishingport nad Zatoką Atlantycką. Usiadł i rozejrzał się dokoła. Zajmował górną część pryczy. Pod nim spał mocnym snem Pete. W łóŜku stojącym o kilka metrów dalej leŜał równieŜ pogrąŜony w śnie Jupiter. Bob połoŜył się znowu i zaczął rozmyślać o dziwnych zdarzeniach, które miały miejsce minionej nocy. W pewnym momencie ktoś zaczął pukać do drzwi. — Chłopaki, śniadanie gotowe! I pan Crenshaw czeka — wołała pani Barton, zaŜywna, pogodna właścicielka pensjonatu. — Za pięć minut bądźcie na dole albo obejdziecie się smakiem. — JuŜ się zbieramy! Bob zeskoczył na podłogę. Pete i Jupiter, obudzeni przez podniesione głosy, szybko nałoŜyli ubrania i cała trójka pospieszyła do jadalni. Śniadanie rzeczywiście juŜ czekało. Chłopcy rozejrzeli się po jasnym pomieszczeniu, przyozdobionym róŜnymi Ŝeglarskimi akcesoriami. Przy stole zauwaŜyli dwóch męŜczyzn, którzy popijali kawę i rozmawiali o czymś cicho. Ojciec Pete’a, potęŜny, silnie zbudowany męŜczyzna, poderwał się z miejsca na widok syna. Wyciągnął ramiona i uściskał go mocno, po czym przywitał się z jego kolegami. — Ogromnie się ucieszyłem wczoraj w nocy na wieść, Ŝe odnaleźliście się cali i zdrowi. Spaliście juŜ, więc po otrzymaniu wiadomości czym prędzej wróciłem na Wyspę Szkieletów. Musimy teraz przez cały czas uwaŜać na nasze rzeczy i sprzęt filmowy. Ale o tym porozmawiamy później. Opowiedzcie, co się z wami działo. Trzej Detektywi w trakcie śniadania zrelacjonowali wydarzenia ubiegłej nocy. Drugi z męŜczyzn siedzących przy stole, komendant miejscowej policji, pan Nostigon, przysłuchiwał się uwaŜnie i kiwał głową, pykając krótką, pękatą fajeczkę. Kiedy w trakcie opowieści chłopców padło imię Sama, pan Crenshaw spytał komendanta, czy zna tego człowieka. — Niewykluczone, Ŝe chodzi o Sama Robinsona — odparł policjant. — Znam gagatka. Parę razy siedział. Dla pieniędzy gotów jest zrobić wszystko. Uwielbia teŜ płatać figle. Zastanawiam się, czy to, co się zdarzyło, nie było jednym z jego zwariowanych kawałów. Chyba będę musiał zadać mu kilka pytań. — To nie był Ŝaden kawał! — wybuchnął pan Crenshaw. — Mam ochotę sam wziąć gościa w obroty. Musi mi po pierwsze wyjaśnić, skąd wiedział o przyjeździe chłopców. Po drugie, wyduszę z niego, kto mu powiedział, Ŝe są oni detektywami-amatorami No i po trzecie, chciałbym się dowiedzieć, dlaczego wysadził ich nocą na tej bezludnej wyspie. PrzecieŜ gdyby nie Chris, moglibyśmy ich szukać choćby do jutra. — To fakt — przyznał komendant. — Kiedy się dowiedzieliśmy, Ŝe chłopcy wysiedli z samolotu, a potem przepadli jak kamień w wodę, od razu wszczęliśmy poszukiwania. Zatrzymaliśmy dziesiątki samochodów i wypytywaliśmy wszystkich kierowców, czy nie wiedzą czegoś o zaginionych.
— Zastanawia mnie tylko — ciągnął ojciec Pete’a — jakim cudem ten mały Chris zdołał tak łatwo was odszukać. Czy powiedział wam to? —zwrócił się do syna i jego kolegów. Musieli przyznać, Ŝe zapomnieli go o to spytać. Mieli zamiar dowiedzieć się wszystkiego, ale zobaczyli zjawę na karuzeli i ogarnęło ich takie podniecenie, Ŝe pytanie uleciało im z pamięci. — Widzieliście ducha? NiemoŜliwe! — zawołał pan Crenshaw. —Zjawa z karuzeli to przecieŜ tylko miejscowy zabobon. — Zabobon czy nie — wtrącił się komendant — ale wszyscy tutaj mocno w nią wierzą. W ciągu ostatnich kilku lat niejeden rybak widział ją na Wyspie Szkieletów podczas sztormowej nocy. śywa dusza nie zbliŜy się teraz do tej wyspy. Co więcej, całe miasteczko aŜ huczy, Ŝe ostatniej nocy zjawa jeździła na karuzeli. Wielu ludzi słyszało muzykę, a kilku wyciągnęło nawet lunety i widziało białą postać, dokładnie taką, jaką opisali chłopcy. To nie znaczy, Ŝe sam wierzę w duchy, ale proszę znaleźć w okolicy choćby jednego człowieka, który by zaprzeczył, Ŝe biedna panna Farrington próbowała wczoraj dokończyć swojej przejaŜdŜki. — A to pech — ojciec Pete’a zafrasował się mocno. — ZałoŜę się, Ŝe nikt z pracowników nie pokaŜe się tu dzisiaj. — I moŜe równieŜ jutro — przyznał komendant Nostigon. — Poszukam tego Sama Robinsona i zadam mu kilka pytań. Ale ciągle nie wiemy, jak Chrisowi udało się odnaleźć chłopców. — Moim zdaniem to podejrzana sprawa — powiedział pan Crenshaw. — Ten dzieciak męczył mnie, bym go zatrudnił, ale nie cieszy się on tu dobrą opinią. Wielu ludzi twierdzi, Ŝe to sprytny złodziejaszek. Nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, Ŝe to on utrudnia nam Ŝycie. — Na nas nie zrobił wraŜenia złodzieja — wtrącił się Pete. — To porządny chłopak. Musi pomagać choremu ojcu i Ŝegluje tu wokół, szukając wyrzuconych na brzeg monet. PrzecieŜ nie ma w tym nic złego. — Pański syn ma rację — powiedział komendant policji. — Wiem, Ŝe Chris cieszy się złą opinią ale to dlatego, Ŝe jest cudzoziemcem, a większość miejscowych cierpi na ksenofobię. KaŜdemu obcemu gotowi są przypisać wszelkie złe cechy. — I tak mu nie dowierzam — oświadczył pan Crenshaw. — Im dłuŜej o tym myślę, tym bardziej jestem przekonany, Ŝe to on maczał palce w kradzieŜy naszego sprzętu. MoŜe miał nadzieję, Ŝe go sprzeda, by pomóc ojcu. Wstał zza stołu. — No dobrze, chłopcy, pora ruszać. Pan Denton czeka na nas na wyspie. Do zobaczenia, komendancie. Mam nadzieję, Ŝe zdoła pan odnaleźć tego Sama Robinsona i wsadzić go za kratki. Kilka minut później Jupiter, Pete i Bob płynęli szybką motorówką na Wyspę Szkieletów. Chętnie rozejrzeliby się dokładniej po Fishingport, jednak nie mieli na to czasu. ZdąŜyli tylko zauwaŜyć niemal opustoszałe pomosty, przy których kolebało się kilka zacumowanych łódek. Zrozumieli, Ŝe większość rybaków popłynęła na południowy kraniec Zatoki Atlantyckiej, gdzie nadal moŜna było łowić zdrowe ostrygi. Miasteczko Fishingport sprawiało wraŜenie małej, bardzo biednej rybackiej wioski. Kiedy motorówka pruła wody zatoki, z ciekawością wpatrywali się w wyspę, którą widzieli przed sobą. Miała około dwóch kilometrów długości i była gęsto zalesiona. Na jej północnym krańcu wznosiło się niewielkie wzgórze. Między drzewami ledwo dostrzegali pozostałości wesołego miasteczka. Niegdyś dopływały tam łodziami całe tłumy rozbawionych miłośników
rozrywki, ale te dni naleŜały juŜ do odległej przeszłości. Przybili do starego pomostu na południowym krańcu wyspy i Pete szybko zacumował motorówkę. Obok stała dowiązana inna łódź motorowa: szeroka, wyposaŜona w specjalne schodki umocowane na jednej z burt. Tego rodzaju łodzi uŜywali często płetwonurkowie. Pan Crenshaw poprowadził chłopców dobrze oznakowaną ścieŜką i wkrótce wszyscy znaleźli się na polance, na której stały dwie przyczepy i kilka duŜych namiotów wojskowego typu. — Oto i pan Denton — poinformował chłopców tata Pete’a. — Wczoraj przyjechał na zebranie z Filadelfii, gdzie realizowana jest większość zdjęć do filmu, i zaraz tam wraca. Do nowo przybyłych podszedł młody reŜyser w okularach w rogowych oprawkach. Towarzyszyło mu trzech innych męŜczyzn. W szpakowatym chłopcy rozpoznali Harry’ego Norrisa, asystenta reŜysera. Okazało się, Ŝe pozostali: młody, ostrzyŜony na jeŜa blondyn, i drugi, potęŜnie zbudowany, ze sztywną lewą ręką i wiszącą u pasa bronią, to Jeff Morton, specjalista od podwodnych zdjęć, i Tom Farraday, straŜnik. — Teraz tutaj jest nasz obóz — objaśniał pan Crenshaw. — Przytransportowaliśmy barką przyczepy i cały sprzęt. Kiedy zjedzie reszta zespołu, wtedy przywieziemy więcej przyczep. — Przepraszam za spóźnienie — zwrócił się do reŜysera. — Musiałem zabrać chłopców. — Nie ma sprawy — odparł Roger Denton. Minę miał raczej nietęgą. — Harry Norris właśnie mówił mi o opóźnieniach. Bardzo mnie to martwi. Jeśli uznasz, Ŝe nie dasz rady naprawić kolejki górskiej w ciągu tygodnia, musimy zapomnieć o Wyspie Szkieletów. Co prawda, jest tu wspaniała sceneria, właśnie taka, jakiej potrzebujemy, ale zaoszczędzimy pieniędzy, wypoŜyczając jakąś kolejkę po powrocie do Kalifornii. Sztucznie ją postarzymy i wystarczy. MoŜemy nakręcić tu kilka ujęć dalszych planów i po zmontowaniu uzyskamy wspaniały efekt starego, zrujnowanego lunaparku. — Jestem pewien, Ŝe zdąŜymy naprawić kolejkę na czas — powiedział pan Crenshaw. — Dzwoniłem juŜ po stolarzy. — Wątpię, czy się zjawią — odparł Roger Denton. — Teraz, kiedy całe miasteczko trąbi o niedawnej przejaŜdŜce ducha... — Ach, ten duch! — zawołał tata Pete’a. — Chciałbym zrozumieć, o co tu chodzi. Tom Farraday, który stał niedaleko nich, zakaszlał, by zwrócić na siebie uwagę. — Przepraszam, panie Crenshaw — powiedział. — To chyba ja byłem tym duchem, którego wczoraj widziano.
ROZDZIAŁ 5
Czaszka przemawia — Ubiegłej nocy — zaczął wyjaśniać straŜnik wpatrzonym w niego członkom ekipy — byłem sam w obozie, bo panowie popłynęliście na ląd szukać chłopców. Kiedy uderzył sztorm, skryłem się w przyczepie. Po ustaniu nawałnicy usłyszałem warkot silnika motorówki, więc wyszedłem sprawdzić, czy przypadkiem nie dobił do brzegu jakiś złodziej. Wydało mi się, Ŝe ktoś czai się za karuzelą. Ruszyłem w tamtą stronę i nieznajomy musiał mnie zauwaŜyć, bo zaczął uciekać. Przestraszyłem się, Ŝe majstrował coś przy motorku, a przecieŜ dopiero co został naprawiony. Na wszelki wypadek włączyłem, więc światła i uruchomiłem mechanizm. Wtedy oczywiście buchnęła muzyka i karuzela zaczęła się kręcić. Obszedłem ją dokoła, by się upewnić, Ŝe niczego nie uszkodzono, a potem zatrzymałem. — A co z duchem, człowieku?! — zawołał zniecierpliwiony pan Crenshaw. — Miałem na sobie Ŝółty sztormiak, proszę pana — wyjaśnił zakłopotany Tom Farraday — co z daleka mogło wyglądać jak biała szata. No i dlatego mieszkańcy miasteczka zobaczyli zjawę. — No nie — jęknął ojciec Pete’a. — Tom, musisz jak najszybciej dokładnie wyjaśnić tym na lądzie, co się wydarzyło. — Dobrze, proszę pana — odparł straŜnik. — Jakbyśmy i bez tego nie mieli juŜ dość kłopotów — westchnął pan Crenshaw. — No cóŜ, wynajmiemy jeszcze dwóch straŜników. Tom, rozejrzyj się za odpowiednimi facetami. Ale nie chcę nawet słyszeć o Ŝadnych podejrzanych rybakach, którzy będą udawali, Ŝe pilnują naszego sprzętu, a potem go ukradną. Potrzebni są nam uczciwi ludzie. — Tak, proszę pana. — Musimy się pogodzić z faktem, Ŝe chłopcy niczego się dla nas po cichu nie dowiedzą — zwrócił się ojciec Pete’a do reŜysera, Rogera Dentona. — JuŜ chyba kaŜdy wie, Ŝe są oni młodymi detektywami. Na przykład ten Sam Robinson, choć klnę się na wszystko, Ŝe nie mam pojęcia, skąd. — Myślę, Ŝe mogę wyjaśnić i to, proszę pana — wtrącił się Tom Farraday. — Rozmawialiście z panem Hitchcockiem z publicznego telefonu, bo przecieŜ innych tu prawie nie ma. O ile dobrze wiem, z tego w supermarkecie. A to małe miasteczko. Ludzie są ciekawi i nadstawiają ucha, a potem przekazują sobie informacje. ZałoŜę się, Ŝe kiedy skończyliście rozmowę, jej treść rozniosła się juŜ po całym Fishingport. — No i mamy twardy orzech do zgryzienia! — Pan Crenshaw westchnął cięŜko. — Z radością wrócę do Hollywoodu. Ten pomysł z Wyspą Szkieletów obraca się przeciwko nam. Najwyraźniej prześladuje nas pech. — Jeśli uda ci się naprawić kolejkę górską, moŜemy tu zrobić trochę niezłych zdjęć — powiedział Roger Denton — No nic. Muszę wracać do Filadelfii. Mam nadzieję, Ŝe mnie podrzucisz na ląd, Jeff. — Oczywiście, panie reŜyserze — powiedział zapytany i obaj męŜczyźni udali się w kierunku pomostu. — Co wy na to, Ŝeby rozejrzeć się po okolicy, nim wróci Jeff? — spytał chłopców pan Crenshaw. — Potem on będzie chciał sprawdzić, jak sobie radzicie z nurkowaniem. — Wspaniały pomysł, tato! — zawołał z entuzjazmem Pete.
Po krótkim marszu doszli do zniszczonego ogrodzenia. Minęli trzymającą się na jednym zawiasie bramę i znaleźli się w opuszczonym lunaparku. Naprawdę wyglądał jak obraz nędzy i rozpaczy. Wszystkie pojazdy pordzewiały i porozpadały się na części. Wichura przewróciła diabelski młyn, który leŜał na ziemi w kawałkach. Staroświecka kolejka górska jeszcze stała, ale niektóre belki podporowe chwiały się niebezpiecznie. Chłopców najbardziej jednak interesowała stara karuzela. Nawet w świetle dnia sprawiała niesamowite wraŜenie. Farba łuszczyła się i odpadała płatami, tu i ówdzie przeświecały nowe deski — widomy ślad ostatnich napraw. Ojciec Pete’a zdradził, jaką rolę ma odegrać karuzela w realizowanym właśnie filmie, który opowiada o męŜczyźnie niesłusznie oskarŜonym o popełnienie zbrodni i usiłującym odnaleźć prawdziwego mordercę. Ścigany morderca trafia na Wyspę Szkieletów. W tym samym czasie bawią tam na pikniku jacyś młodzi ludzie. JeŜdŜą na karuzeli, a morderca obserwuje ich z ukrycia. — Och, to brzmi podniecająco — powiedział Pete. — A kiedy na planie pojawi się kolejka górska? — spytał Jupiter. — Główny bohater wpada w końcu na ślad mordercy i znajduje go w wesołym miasteczku. ZbliŜa się do niego. Morderca porywa dwie z uczestniczek pikniku i siłą wpycha je do wagonika kolejki. Kiedy zostają otoczeni przez policję, przestępca grozi, Ŝe wyrzuci zakładniczki z rozpędzonej machiny. Naszemu bohaterowi udaje się wsiąść do tego samego wagonika, w którym siedzi morderca i dwie porwane dziewczyny. W końcówce filmu będzie efektowna walka dwóch przeciwników w pędzącej z ogromną szybkością kolejce górskiej. — Wspaniałe! — powiedział Bob. — Ten niesamowity stary lunapark jeszcze doda scenie grozy. Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę ten film. — O ile uda nam się cokolwiek tu nakręcić — odparł ponurym tonem pan Crenshaw. — Zobaczymy. Rozejrzyjcie się teraz, chłopcy, dokoła. Za pół godziny bądźcie w obozie, bo Jeff Morton powinien juŜ do tego czasu przypłynąć z powrotem z lądu. Ojciec Pete’a odwrócił się i ruszył przed siebie, lecz zatrzymał się w pół kroku. — Cokolwiek macie zamiar zrobić, bardzo was proszę, nie znajdujcie Ŝadnego skarbu — powiedział pół Ŝartem, pół serio. — Powtarzam: Ŝadnego skarbu. Wiecie, Ŝe kiedyś mieli tu siedzibę piraci. — Wiemy — powiedział Bob. — Czytaliśmy wszystko o piratach, o ukrytym skarbie i schwytaniu Jednouchego. — Jak się ludzie na coś uprą... — pan Crenshaw potrząsnął głową. — Ta wyspa musiała być przekopana przez uczestników wielkich wypraw wzdłuŜ i wszerz co najmniej ze dwadzieścia razy. Na szczęście w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat nikt nie znalazł złamanego dublona, więc gorączka złota opadła. Znam was jednak, chłopcy, i juŜ nic mnie nie zdziwi nawet gdybyście znaleźli skarb tam, gdzie go nie ma. — Czy moŜemy zwiedzić grotę? — zapytał Bob, wskazując palcem na wzgórze. — Według starej mapy znajduje się ona na jego szczycie. Powiadają, Ŝe piraci więzili w niej zakładników, których trzymali dla okupu. Nigdy nie znaleziono tam Ŝadnego skarbu. — MoŜecie ją zwiedzić — zgodził się pan Crenshaw — ale wracajcie za pół godziny. Odwrócił się i odszedł. Chłopcy zostali, rozglądając się wokół po ruinach wesołego miasteczka. — Z pewnością i teraz jest tu dość niesamowicie — powiedział Pete. — Jednak ta scena z kolejką górską to dopiero będzie coś. AŜ ciarki przechodzą po plecach. — Jupe, jesteś jakiś małomówny — zauwaŜył Bob. — Co o tym wszystkim myślisz?
— Tata Pete’a i inni sądzą, Ŝe to jacyś rybacy są winni kradzieŜy i Ŝe to oni wyrządzili szkody. A ja uwaŜam, Ŝe nikomu nie chodziło o kradzieŜ. — Nie? Wobec tego o co? — spytał Pete. — Niszczenie łodzi i kradzieŜ sprzętu miały tak zniechęcić filmowców do pobytu na wyspie, Ŝeby wynieśli się stąd jak najszybciej i gdzie indziej nakręcili zdjęcia. Wyspa Szkieletów od dwudziestu pięciu lat świeci pustką i komuś najwyraźniej zaleŜy, aby tak zostało. Dlatego celowo nęka pana Dentona, by zrezygnował ze swojego pomysłu. — Kogo moŜe obchodzić, czy filmowcy są na wyspie, czy teŜ nie? —spytał Pete. — To właśnie jest zagadka — uznał Jupiter. — Chodźmy teraz zwiedzić grotę. Po dziesięciominutowym marszu między sękatymi drzewami dotarli na szczyt skalistego wzgórza. Wejście do groty było niewielkie; w środku panowały ciemności. Jednak, kiedy się tam znaleźli, okazało się, Ŝe jest na tyle jasno, by się zorientować, iŜ grota jest całkiem przestronna i ciągnie się w głąb skały, zwęŜając się stopniowo. PodłoŜe w niej było sypkie, jakby ktoś przekopał ziemię wiele razy. — To sprawka tych, co szukali skarbu — stwierdził Jupiter. — W ciągu minionych stu lat kaŜda piędź ziemi została zbadana, i to nie raz. JednakŜe Ŝaden przytomny pirat nie ukryłby tu niczego cennego. Szukałby raczej jakiegoś mniej rzucającego się w oczy miejsca. — Masz rację — zgodził się z przyjacielem Pete. — Szkoda, Ŝe nie wzięliśmy latarek. Chętnie bym się tu rozejrzał dokładniej. — Zawiodłeś mnie jako detektyw. Ty teŜ, Bob — powiedział Jupiter. — Spójrzcie tylko. Z dumną miną odpiął latarkę, która zwisała mu z paska. — Podstawowe wyposaŜenie detektywa — stwierdził wyniośle. —Muszę się jednak przyznać, Ŝe po prostu wcześniej przypomniałem sobie o tej grocie i zamierzałem ją zwiedzić, jeśli trafi się okazja. W przeciwnym razie teŜ pewnie bym nie wziął ze sobą latarki. Skierował strumień światła na tylną część groty. Kilka leŜących tam płaskich głazów wyglądało tak, jakby uwięzieni ludzie spali na nich i przez lata wygładzili ciałami ich powierzchnię. Błądził światłem latarki po rysach i stopniach skalnych, aŜ nagle zatrzymał je w miejscu znajdującym się około dwóch metrów nad ziemią. Na skraju skalnej półki spoczywało coś białego. Białego i okrągłego. Bob przełknął ślinę. Mieli przed sobą ludzką czaszkę. Sprawiała wraŜenie, ze uśmiecha się do chłopców. I kiedy juŜ Bob przypomniał sobie, Ŝe jest to tylko pozostałość po starym, złym piracie, który zmarł dawno, dawno temu, czaszka przemówiła. -— Odejdźcie sląd — powiedziała głuchym głosem, w którym zdaniem Boba, pobrzmiewał hiszpański akcent. — Zostawcie mnie w spokoju. Nie ma tu Ŝadnego skarbu, tylko moje nędzne, sterane Ŝyciem kości.
ROZDZIAŁ 6
Złote dublony Bob poczuł, ze jego nogi same wykonały w tył zwrot. Chłopiec rzucił się ku wylotowi jaskini, a w chwilę później to samo zrobił Pete. Trzeba przyznać, Ŝe nawet Jupiter nie udawał bohatera i pobiegł za przyjaciółmi. Bob i Pete zderzyli się ze sobą i wyciągnęli jak dłudzy tuŜ przy wyjściu. Jupiter jednakŜe zawrócił. Podniósł upuszczoną latarkę i poświecił na czaszkę. — Czaszki nie mogą mówić — poinformował kościec głowy nieznanego nieboszczyka — bo do tego niezbędne są język i krtań. Logika podpowiada mi więc, Ŝe niczego nie powiedziałaś. Bob i Pete, którzy podnosili się po upadku, usłyszeli nagle, Ŝe ktoś głośno wybuchnął śmiechem. Zdziwieni i nieco zakłopotani wrócili do jaskini. Chris Markos, którego poznali poprzedniej nocy, zsuwał się właśnie z niszy wyŜłobionej w skalnej ścianie. — Część. Pamiętacie mnie? — spytał. Za plecami trzymał czaszkę. — Oczywiście — odparł Jupiter. — Tak naprawdę juŜ wydedukowałem, ze to ty udawałeś mówiącą czaszkę, bo przypomniałem sobie, Ŝe płynąc tu zauwaŜyłem przed nami łódkę podobną do twojej. Poza tym zdradził cię młodzieńczy tembr głosu. — Nastraszyłem was, co? — Chris uśmiechnął się szelmowsko. —Myśleliście, Ŝe to dawno zmarły pirat z wami rozmawia. — Mnie jedynie zaskoczyłeś — poprawił go Jupiter. — ChociaŜ rzeczywiście nastraszyłeś Pete’a i Boba. Dwaj detektywi mieli zakłopotane miny. — Przestraszyłeś nie mnie, tylko moje nogi — powiedział Bob. — Dopóki nie zaczęły biec, nie miałem pojęcia, Ŝe chcą uciekać. — Ze mną było podobnie — dodał Pete. — Kiedy jakaś czaszka zaczyna gadać, moje nogi niezaleŜnie ode mnie wolą być całkiem gdzie indziej. - Świetny dowcip! — Chris nadal promieniał radością. — Ale chyba się nie wściekacie. śartowałem tylko. — Nie wściekamy się. Mieliśmy zamiar z tobą porozmawiać. Wyjdźmy na powietrze. Trzej chłopcy poszli za Jupiterem na zewnątrz jaskini przystanęli, opierając się plecami o skalną ścianę. — Jak się tu znalazłeś? — spytał Chrisa Pierwszy Detektyw. — To znaczy w grocie, i w ogóle? — Po prostu Ŝeglowałem i zobaczyłem, Ŝe dopływacie łodzią do pomostu — zaczął wyjaśniać chłopiec. — Opłynąłem wyspę i zepchnąłem swoją łódkę na plaŜę. Prześliznąłem się między drzewami i zauwaŜyłem was przy starej karuzeli. Usłyszałem, Ŝe zamierzacie zwiedzić grotę. Znam skrót, którym moŜna do niej dotrzeć, więc zjawiłem się przed wami. Potem przyszedł mi do głowy pomysł ze starą czaszką. Wiedziałem, Ŝe leŜy na jednej ze skalnych półek. Wspiąłem się tam, ukryłem w niszy i czekałem na was. — To wyjaśniała wszystko, ale Bob pragnął się dowiedzieć, dlaczego Chris się ukrywał. Dlaczego nie przywitał się wcześniej, kiedy byli w obozie? — Z powodu straŜnika — odparł po prostu młody Grek. — Ten Tom Farraday zawsze mnie przegania. KaŜdy to robi.
Z twarzy chłopca zniknął promienny uśmiech. — Mam złą opinię w miasteczku — powiedział wolno. — Ludzie uwaŜają mnie za złodzieja, bo jesteśmy biedni, ja i ojciec. I obcy. W miasteczku jest wielu złych ludzi i to oni kradną róŜne rzeczy, a potem zwalają winę na mnie. Mały grecki złodziejaszek, mówią. Ale ja nigdy niczego nie ukradłem. Trzej przyjaciele wierzyli mu bez zastrzeŜeń. Wiedzieli, Ŝe właśnie przybyszów z obcych krajów najchętniej oskarŜa się o wszystko co najgorsze. — Nie wątpimy w twoja uczciwość — powiedział Pete. — Jedno nas tylko ciekawi w jaki sposób tak szybko nas odnalazłeś zeszłej nocy? — Ach, o to chodzi. — Chris znowu się uśmiechał. —- Pracuję w takim lokaliku o nazwie Tawerna Billa. Za dziesięć dolarów dziennie sprzątam, zmywam naczynia i robię, co tam jeszcze mi kaŜą. Dzięki tym zarobkom jakoś Ŝyjemy. Pan Bill to dobry człowiek. — Dziesięć dolarów dziennie! — krzyknął Bob. — Jak moŜna przeŜyć za tak nędzne pieniądze? — Mieszkamy w starej, opuszczonej rybackiej chacie i dzięki temu nie musimy płacić czynszu — wyjaśnił rzeczowo Chris. — Jemy groch i suchy chleb. Często łowię ryby. Bieda w tym, Ŝe ojciec jest chory. Powinien się dobrze odŜywiać. Dlatego w kaŜdej wolnej chwili szukam złota. Pewnie jestem naiwnym głupkiem. Na dnie zatoki leŜy prawdziwy skarb. Ale jaką szansę ma Chris Markos, by go znaleźć? — Taką samą, jak kaŜdy — odparł Pete. — Miałeś nam powiedzieć, skąd wiedziałeś, gdzie nas szukać. — Prawda. Wczoraj zmywałem naczynia i naraz usłyszałem, jak dwóch męŜczyzn rozmawia w kabinie telefonicznej. Jeden mówił: „Trzech młodych detektywów, tak? Oj, zrobię ja im niespodziankę. Prędzej mi kaktus na dłoni wyrośnie, nim o niej zapomną!” Potem obaj rozmówcy ryknęli śmiechem. Jupiter w zamyśleniu skubał wargę. — Słuchaj, Chris, czy ten męŜczyzna wypowiedział słowo „dłoń” z jakąś szczególną emfazą? — spytał. — Jupiterowi chodzi o to, czy powiedział to w jakiś specjalny sposób — wyjaśnił zdziwionemu Grekowi Bob. — Ach tak, jasne! — zawołał Chris. — Głośniej i dobitniej niŜ inne lawa. Kiedy więc usłyszałem, Ŝe zaginęli trzej chłopcy, zacząłem rozwaŜać, gdzie porywacz mógłby ich ukryć. I przypomniałem sobie, w jaki śmieszny sposób ten męŜczyzna powiedział o dłoni. — I wydedukowałeś, Ŝe chodziło mu o wyspę, która nazywa się Dłoń! — zawołał podniecony Jupiter. — Właśnie tak. TuŜ po sztormie wsiadłem na łódkę i poŜeglowałem. No i znalazłem was tam, gdzie się spodziewałem. Tylko, Ŝe teraz ludzie z filmu myślą, Ŝe miałem coś wspólnego z waszym zniknięciem. Nikt nie wierzy w moje dobre chęci. — Twarz Chrisa znowu się zachmurzyła. — My wierzymy — oznajmił Bob. — Skoro tak, to coś wam pokaŜę. Sięgnął pod sweter i wyciągnął mały woreczek z dobrze impregnowanej skóry. Rozluźnił jego wiązania. — Wyciągnijcie ręce — powiedział. — Zamknijcie oczy i nie patrzcie, dopóki wam nie pozwolę. Posłusznie zrobili to, o co ich prosił. Na dłoni kaŜdego z Trzech Detektywów wylądowało
coś cięŜkiego. Kiedy otworzyli oczy, zobaczyli, Ŝe są to stare, złote monety. Bob obejrzał uwaŜnie zniszczony, lecz ciągle błyszczący pieniąŜek. Pochodzi z tysiąc sześćset piętnastego roku! — zawołał. — Hiszpańskie dublony — powiedział Jupiter. Jego oczy lśniły podnieceniem. — Prawdziwy piracki skarb. — Ale numer — odezwał się Pete z pełnym podziwu szacunkiem. —Gdzie je znalazłeś? — W wodzie. TuŜ przy brzegu. W zatoce jest duŜo monet. Jednouchy dawno temu wyrzucił je za burtę. LeŜą porozsypywane na dnie. Niełatwo na jakąś trafić. Ciągle nurkuję. Jedną sztukę znalazłem na drugim końcu Wyspy Szkieletów, blisko wraku takiego ładnego jachtu. Ale w pewnej niewielkiej zatoczce udało mi się znaleźć dwie naraz i być moŜe... — Ej, ty! Chris. Co tu porabiasz! — Czyjś podniesiony głos przerwał opowieść młodego Greka. Zaskoczeni chłopcy spojrzeli przed siebie. Na wzgórze, sapiąc i dysząc, wspinał się Tom Farraday. Ten zwykle przyjaźnie nastawiony do wszystkich straŜnik miał twarz pociemniałą ze złości. — Ostrzegałem, Ŝe jeśli cię jeszcze kiedyś przyłapię, jak się tu kręcisz, spuszczę ci tęgie lanie! — krzyknął. — Moim obowiązkiem jest... Przerwał. Chłopcy odwrócili się i spojrzeli w tę samą stronę, co straŜnik. Chris Markos zniknął za skalnym załomem, bezszelestnie jak cień.
ROZDZIAŁ 7
Pod wodą czyha niebezpieczeństwo — Czego chciał ten szczeniak? — dopytywał się Tom Farraday. — Po co was tu przyprowadził? — Właściwie nic nie chciał — odparł Jupiter. — I wcale nas nie przyprowadził. Sami przyszliśmy, by zajrzeć do groty. — Muszę was uprzedzić, Ŝe to nieciekawy chłopak. Dotychczas nikt go nie przyłapał na kradzieŜy tylko dlatego, Ŝe jest na to za sprytny. Posłuchajcie mojej rady i trzymajcie się od niego z daleka. No, chodźmy juŜ. Jeff Morton wrócił i chce z wami trochę ponurkować. W drodze do obozu Tom znowu zachowywał się przyjaźnie. — Na pewno mieliście nadzieję, Ŝe znajdziecie w grocie jakiś skarb — powiedział. — Nic tam nie ma i nigdy nie było. To, co zostało, leŜy na dnie zatoki. Czasem morze wyrzuca na plaŜę jakieś pojedyncze monety, ale ludziom nawet nie chce się ich szukać, gdyŜ zbyt rzadko się to zdarza. Zachichotał. — Diabeł morski nieczęsto zwraca to, co juŜ wziął. Wiecie o tym, Ŝe zaledwie dziesięć lat temu połoŜył łapę na stu tysiącach czystej Ŝywej gotówki? Tak, moi drodzy, zabrał ją i trzyma. I przez te sto tysięcy dolarów zostałem kaleką i mogę pracować tylko dorywczo. Zademonstrował chłopcom swą sztywną lewą rękę. Trzej Detektywi zaczęli natarczywie domagać się dalszego ciągu historii i Tom chętnie wszystko opowiedział. — Niegdyś pracowałem dla firmy trudniącej się przewozem pieniędzy, jako straŜnik opancerzonej furgonetki. Do jej zadań naleŜało między innymi pobieranie gotówki z miejscowych banków i dostarczanie jej do narodowego banku w Melville. Zawsze wszystko przebiegało bez zakłóceń i nikomu nie przyszłoby do głowy, Ŝe cokolwiek mogłoby się wydarzyć. Trasy i terminy przewoŜenia pieniędzy nigdy się nie powtarzały. Ów feralny dzień niczym się nie róŜnił od pozostałych. Tom opowiedział, Ŝe zatrzymali się wtedy wraz z kierowcą obok banku w Fishingport, by wziąć z niego pieniądze. Po dokonaniu operacji zaparkowali opancerzony samochód i poszli coś zjeść. Oczywiście wóz był szczelnie zamknięty i w dodatku usiedli w takim miejscu, Ŝe przez cały czas mieli go na oku. Kiedy jednak straŜnik i kierowca opuścili restaurację, z jakiegoś starego grata wysiedli dwaj zamaskowani męŜczyźni i strzelili do kierowcy, raniąc go w nogę. Tom rzucił się na napastników, ale uderzyli go w głowę i ramię lufą pistoletu tak mocno, Ŝe stracił przytomność. Potem wyciągnęli mu z kieszeni kluczyki do opancerzonej furgonetki. Zamierzali nią odjechać. Jednak komendant policji Nostigon i któryś z jego podwładnych, patrolujący ulice, usłyszeli strzały. Nadbiegli na tyle szybko, Ŝe udało im się poczęstować kulkami przestępców, kiedy ci wsiadali do furgonetki. Jednego z nich ranili w ramię. Mimo to rabusie zdąŜyli odjechać skradzionym samochodem. Oczywiście alarm w banku natychmiast się uruchomił. Wszystkie sąsiednie ulice zostały zablokowane. O zmroku znaleziono poplamioną krwią furgonetkę w opuszczonym hangarze, gdzie przechowywano łódki, kilkanaście kilometrów od miasteczka. Stało się oczywiste, Ŝe złodzieje wraz z łupem uciekli drogą wodną. Nocą patrol straŜy przybrzeŜnej zauwaŜył starą motorówkę dryfującą bezradnie po zatoce.
Kiedy straŜnicy zbliŜyli się do niej, zobaczyli dwóch męŜczyzn, którzy wyrzucali za burtę jakieś pakunki. Błyskawicznie poszły na dno. Załoga patrolu dostała się na pokład motorówki. Znajdujący się na niej męŜczyźni, Bill i Jim Ballingerowie, poddali się. Silnik nie działał, a Jim miał kulę w ramieniu. Przestępcy zostali, więc pojmani, lecz ani wtedy, ani później nie znaleziono nawet grosza ze zrabowanych pieniędzy. — Złodzieje zrobili to samo, co setki lat temu uczynił Jednouchy, kiedy Anglicy deptali mu po piętach: wyrzucili za burtę worek z łupem. Poszedł na dno, zapadł się w piachu i nikt nie mógł go znaleźć. Papierowe pieniądze szybko zbutwiały w wodzie. — Ojej, ale miał pan przeŜycie! — zawołał Pete. — Czy Ballingerowie poszli do więzienia? — Oczywiście — odparł straŜnik. — W ramieniu jednego z przestępców tkwiła kula z pistoletu komendanta Nostigona. Wydobyto ją i stała się koronnym dowodem przeciwko rabusiom. Nie mieli szans, by się wybronić. Dostali po dwadzieścia lat. Za dobre sprawowanie zmniejszono im wyrok do dziesięciu. Kilka tygodni temu właśnie wyszli na wolność. Chciałbym się im odpłacić za moje kalectwo — dodał Tom z zaciętością w głosie. — Od czasu wypadku lewa ręka stała się bezuŜyteczna i nie mogę normalnie pracować. Rozmawiając, Tom Farraday i chłopcy dotarli do obozu. Ojciec Pete’a i Jeff Morton stali na pomoście i ładowali jakiś sprzęt do motorówki. Pan Crenshaw wyprostował się i przeciągnął. — Cześć, chłopcy — powitał Trzech Detektywów. — Jeff zamierza sprawdzić wasze umiejętności. Na razie będziecie nurkować bez kombinezonów, jedynie z lekkimi aparatami tlenowymi. Jeff wszystko wam objaśni. Jest doskonałym płetwonurkiem. Będziecie mieli okazję wypróbować najnowocześniejszy sprzęt, którym dysponujemy. Pan Crenshaw odszedł. Trzej przyjaciele wsiedli do szerokiej, przestronnej motorówki. — No dobra, chłopaki to, co umiecie? — spytał Jeff. Pete opowiedziało lekcjach, które pobierali na basenie w Rocky Beach. Oswoili się podczas nich z oddychaniem przez fajkę. TuŜ przed ich przylotem na Wschodnie WybrzeŜe instruktor sprawdził, czy potrafią nurkować z aparatami tlenowymi. A potem otrzymali pozwolenie na uprawianie płetwonurkowania. — Teoretycznie całkiem nieźle — powiedział Jeff i uśmiechem dodał chłopcom odwagi. — Zobaczmy, jak to wygląda w praktyce. Uruchomił silnik i motorówka szybko pomknęła w głąb zatoki. Jeff rzucił kotwicę w pobliŜu małej, Ŝółtej boi. — Pod nami na dnie spoczywa wrak — poinformował chłopców. — Ale nie Ŝadnego statku przewoŜącego skarby — zastrzegł się szybko. — Stara hiszpańska jednostka juŜ dawno uległaby rozkładowi w tych wodach. Kilka lat temu zatonął podczas sztormu mały jacht. LeŜy na głębokości około ośmiu metrów, więc spokojnie moŜemy zejść do niego, nie troszcząc się o kłopoty z ciśnieniem. Jeff sprawdził, czy chłopcy dobrze nałoŜyli maski oraz płetwy. Poprawił to i owo, a potem z dobrze zaopatrzonej szafki wyjął butle z tlenem, rurki oddechowe i obciąŜone cięŜarkami pasy. — To najnowszy, dobrze wypróbowany sprzęt. Nie musimy wkładać kombinezonów piankowych, poniewaŜ woda jest ciepła. NałóŜ kąpielówki, Bob. Zejdziesz ze mną pod wodę jako pierwszy. Pamiętaj, Ŝe przez cały czas musimy trzymać się razem. Pozostali chłopcy równieŜ wciągnęli spodenki kąpielowe, a Bob ostroŜnie nałoŜył sprzęt, który dostał od Jeffa. Na samym końcu przypiął obciąŜony pas. Zdjęcie go umoŜliwiłoby w razie potrzeby szybkie wydostanie się na powierzchnię. Jeff jeszcze raz uwaŜnie przyjrzał się chłopcu, pokiwał głową z aprobatą i po specjalnych
schodkach zszedł do wody, Bob tuŜ za nim. JuŜ w wodzie wykonał kilka szybkich ruchów stopami, do których miał przymocowane płetwy, i ostro zanurkował. Lubił pływanie. Od kiedy jako mały chłopiec złamał nogę i musiał wykonywać róŜne ćwiczenia rehabilitacyjne w wodzie, powaŜnie zajął się tym sportem. Teraz pływał jak ryba i nie miał Ŝadnych trudności z oddychaniem. W podwodnym świecie czuł się wspaniale. Na dnie zamajaczył jakiś ciemny kształt. Był to wrak zatopionego jachtu i Bob wraz z Jeff’em wolno podpłynął do niego. Jacht leŜał na boku, w kadłubie w pobliŜu dziobu miał potęŜną dziurę. Pokryty był grubą warstwą wodorostów. Wokół roiły się stada malutkich rybek. Jeff płynął dalej, Bob za nim, wykonując, tak jak go uczono, jedynie oszczędne ruchy nogami. Jeff z wdziękiem przewinął się ponad rufą zatopionej jednostki. Bob zatrzymał się na chwilę, gdyŜ jego uwagę przyciągnęły dwa ogromne homary. Podpłynął bliŜej nich. Nagle poczuł gwałtowne szarpnięcie. Coś chwyciło go mocno za prawą nogę w kostce.
ROZDZIAŁ 8
Tylko nikomu nie mów! Po raz pierwszy Bob miał kłopoty podczas nurkowania. Wpadł w popłoch i gwałtownie szarpnął nogą, Ŝeby ją uwolnić. Uścisk na kostce jeszcze się wzmocnił. Chłopiec mógłby przysiąc, Ŝe coś ciągnie go do tyłu. Oszalały ze strachu odwrócił się, Ŝeby zobaczyć, co go tak trzyma, i niechcący zahaczył ręką o maskę na twarzy. W tym momencie przestał cokolwiek widzieć. Maska zaparowała, a Bob nie mógł sobie przypomnieć, jak naleŜy ją oczyścić. Nagle coś schwyciło go za ramię. Potwór morski, przemknęło chłopcu przez głowę. Usłyszał trzy lekkie stuknięcia w butlę z tlenem. Zrozumiał, Ŝe to nie potwór, lecz Jeff Morton, który przybył na ratunek. Poklepał lekko Boba po plecach, Ŝeby go uspokoić. Chłopiec pomału odzyskiwał równowagę, przestał się szarpać. Poczuł teŜ, Ŝe nic nie ciągnie go za nogę. Nadal jednak była uwięziona. Starając się oddychać spokojnie, odwrócił głowę w prawo, chwycił z lewej strony brzeg maski i lekko ją odchylił, a potem odetchnął przez nos. Dzięki temu wypchnął z maski powietrze, a wraz z nim wodę. Znowu zaczął widzieć. Najpierw zobaczył Jeffa Mortona, który potrząsał głową i coś pokazywał. Bob spojrzał we wskazanym kierunku i juŜ wiedział, jakie to tajemnicze monstrum trzymało go za nogę. Po prostu zahaczył nią o pętlę na jednej z lin, zwisających z jachtu! Zgiął się wpół i uwolnił nogę z pułapki. Zły sam na siebie, Ŝe wpadł w panikę, podpłynął parę metrów do przodu i czekał na Jeffa, pewien, Ŝe ten natychmiast kaŜe mu wypływać na powierzchnię. Jeff jednak zasygnalizował, Ŝe wszystko jest w porządku, więc kontynuowali podwodną eskapadę. Jeff znowu płynął pierwszy, a Bob za nim. Tym razem uwaŜał, by trzymać się z dala od wraku. Przepłynęli od rufy do dziobu, potem okrąŜyli jacht. Towarzyszyły im stadka ryb, które wcale nie bały się ludzi. Bob zobaczył, Ŝe wiele homarów znalazło schronienie pod kadłubem zatopionego jachtu. PoŜałował, Ŝe nie wziął ze sobą pułapki. Pewnie udałoby mu się złapać jednego albo dwa. Pływali tak długo, aŜ Bob całkiem się uspokoił i zaczął dobrze się bawić. Wtedy Jeff dał sygnał do powrotu. Powoli zaczęli unosić się ku górze. Zobaczyli spód zakotwiczonej motorówki. Po chwili znaleźli się obok niej i wynurzyli na powierzchnię. Ich zasłonięte maskami twarze przypominały pyski jakichś dziwnych morskich stworów. Jeff podpłynął do stopni umocowanych na burcie i wspiął się na pokład. Potem to samo zrobił Bob. — Jak było? — spytał podniecony Pete, pomagając koledze wejść do łódki. — Nie najlepiej — przyznał chłopiec. — Zaplątałem się w linę i spanikowałem. Jeff przyznał sucho, Ŝe Bob niezbyt się popisał. Wygłosił krótki wykład na temat tego, czym grozi nadmierne zbliŜanie się do szczątków zatopionych jednostek. Dodał jeszcze, Ŝe najgorsze, co moŜe zrobić płetwonurek w nieoczekiwanej sytuacji, to stracić głowę. Potem głos mu nieco złagodniał. Uśmiechnął się nawet. — MoŜe i dobrze, Ŝe stało się to teraz — powiedział. — Bob otrzymał niegroźną, ale poŜyteczną nauczkę. Szybko przyszedł do siebie i jestem pewien, Ŝe następnym razem w podobnej sytuacji zachowa spokój. Pete, teraz twoja kolej. Drugi Detektyw szybko się przygotował i po chwili obaj płetwonurkowie zeszli pod wodę,
zostawiając Jupitera i Boba samych w motorówce łagodnie podskakującej na falach. Bob zdradził przyjacielowi więcej szczegółów dotyczących niedawnego zdarzenia i na zakończenie dodał: — Myślę, Ŝe podczas kolejnego nurkowania będę bardziej pewny siebie. Teraz juŜ wiem, Ŝe w razie awarii naleŜy zachować spokój. Wtedy łatwiej jest sobie ze wszystkim poradzić. Jupiter zamierzał coś odpowiedzieć, kiedy usłyszeli, Ŝe ktoś ich nawołuje. Około stu metrów przed dziobem zobaczyli małą Ŝaglówkę, naleŜącą do Chrisa Markosa. Kiedy juŜ się zbliŜyła do motorówki, Chris ustawił ją w linii wiatru, zrzucił Ŝagiel i uśmiechnął się wesoło do nowych znajomych. — Podejrzewam, Ŝe ten Tom Farraday naopowiadał wam o mnie róŜnych złych rzeczy. — Uśmiech znikł z mocno opalonej twarzy Chrisa. — Mam nadzieję, Ŝe mu nie uwierzyliście. — Nie — odparł zdecydowanie Bob. — Naszym zdaniem jesteś w porządku, Chris. — Miło mi to słyszeć — oświadczył. Przechylił się i chwycił za burtę motorówki, by za bardzo się od niej nie oddalić. Tęsknym spojrzeniem obrzucił róŜnorodny sprzęt do nurkowania, który leŜał porozkładany na pokładzie, ale nie dał po sobie poznać, Ŝe zrobił na nim duŜe wraŜenie. — Potrzebujecie tyle tego, Ŝeby dopłynąć do zatopionego jachtu? —zapytał z lekcewaŜeniem. — Ja mogę zejść na tę głębokość bez Ŝadnego aparatu. — Czy to prawda, Ŝe greccy poławiacze gąbek mogą nurkować na głębokość ponad trzydziestu metrów bez Ŝadnych aparatów tlenowych? —spytał Bob. — Jasne — odparł chełpliwym tonem Chris. — Kiedy mój ojciec był młody, nurkował na głębokość sześćdziesięciu metrów jedynie z kamieniem doczepionym do pasa, by szybciej zejść na dno, i liną, za pomocą której wyciągał się na powierzchnię. Mógł przebywać pod wodą pełne trzy minuty bez oddychania. Chris nachmurzył się. — Jednak zbyt długo pracował i teraz choruje. Ale pewnego dnia znajdę skarb, zabiorę ojca do domu, kupię w Grecji niewielką łódkę i sam zostanę rybakiem. Na twarzy chłopca znowu zagościł uśmiech. — Muszę się spieszyć i mieć oczy szeroko otwarte, jeśli chcę znaleźć skarb. — Zawahał się, po czym dodał: — Chcecie się jutro wybrać ze mną na poszukiwania? Będzie niezła zabawa, nawet jeśli niczego nie znajdziemy. — Jasne! — zawołał Bob. — Oczywiście, jeśli tu nie będziemy potrzebni — zastrzegł się natychmiast. — Być moŜe trzeba będzie popracować dla filmu albo ćwiczyć nurkowanie — wyjaśnił Jupiter. Kichnął potęŜnie raz i drugi. Popatrzył ze zdziwieniem na kolegów. Oni teŜ mieli zdumione miny. — CzyŜbyś się przeziębił, Jupe? — zaniepokoił się Bob. — Nigdy nie nurkuj z katarem — ostrzegł Chris. — Będą cię strasznie bolały uszy. No to na razie, chłopaki. Bardzo się spieszę. Do zobaczenia jutro. Odepchnął się od burty motorówki, postawił Ŝagiel i juŜ po chwili jego niewielki jachcik mknął po zalanych słońcem wodach zatoki. W kilka minut później Pete z Jeffem Mortonem wynurzyli się na powierzchnię i wspięli się na pokład motorówki. Pete zdjął sprzęt do nurkowania i uśmiechnął się szeroko. — To było niesamowite — powiedział. — Miałem trochę kłopotów z zatkanymi uszami, ale kilka razy przełknąłem ślinę i wszystko wróciło do normy. Teraz twoja kolej, Jupe.
Pierwszy Detektyw szykował się do nurkowania z mniejszym entuzjazmem niŜ jego przyjaciele. Nie był zbyt wysportowany i chociaŜ dobrze pływał, nie przepadał za tym. Kiedy był juŜ gotów i Jeff Morton sprawdził, czy wszystko jest w porządku, obaj przewinęli się przez burtę i zniknęli pod wodą. — Bob! — zawołał wtedy podniecony Pete. — Zgadnij, co się stało? — Co takiego? — Chyba na coś trafiłem. Zbieraliśmy się juŜ do wypłynięcia na powierzchnię i wtedy wpadł mi w oko jakiś błyszczący przedmiot, który leŜał w piasku około dwóch metrów od zatopionego jachtu. ZałoŜę się, Ŝe to był złoty dublon. Jeśli znowu zejdziemy na dno, postaram się go odnaleźć. — Jesteś pewien? — Nie całkiem. Po prostu ujrzałem w przelocie coś, co lśniło. Ale w świetle tej historii o rozrzuconym na dnie skarbie... Bob nie zdąŜył nic powiedzieć, bo na powierzchni wody pojawiły się dwie głowy. Jeff Morton i Jupiter juŜ wracali. Tak naprawdę to Jeff holował Pierwszego Detektywa, który płynął na ślepo, gdyŜ przekręcona maska odsłaniała mu część twarzy. — Co się stało? — zapytał Bob. — Nic groźnego — odparł Jeff. — Jupiter poluzował maskę. Nie wiem, jak to zrobił, ale zeszliśmy jeszcze niezbyt głęboko i na szczęście nie zgubił rurki oddechowej. Obaj płetwonurkowie wspięli się na pokład. Jupiter miał bardzo nieszczęśliwą minę. — Kiedy płynęliśmy w dół, rozbolały mnie uszy — powiedział. — Usiłowałem przełknąć ślinę, by wyrównać ciśnienie. Potem poczułem, Ŝe kręci mnie w nosie. Wyjąłem ustnik i trzymałem go w ręku, ale musiałem przesunąć maskę, by móc kichnąć, i nie umiałem potem dobrze jej nałoŜyć... Krótko mówiąc, nie popisałem się — zakończył ponurym tonem. Znowu kichnął. — Łapie cię przeziębienie — powiedział surowo Jeff. — Nie powinieneś był dziś nurkować. Całe szczęście, Ŝe zeszliśmy w głąb tylko na kilka metrów. W ciągu najbliŜszych dni nici z nurkowania, mój chłopcze. — Tak, proszę pana — zgodził się pokornie Jupiter. — Chyba zaszkodziła mi klimatyzacja w samolocie, no i ten pobyt na wyspie podczas burzy. — Nigdy nie naleŜy nurkować, gdy zdrowie chociaŜ trochę szwankuje — wyjaśnił Jeff. — Zwłaszcza, gdy dokucza katar czy kaszel. No cóŜ, będę nadal ćwiczyć z Bobem i Pete’em, ale jeśli was wszystkich rozłoŜy choroba, będziemy musieli trochę zmienić plany. Przez kilka następnych godzin Bob i Pete na zmianę schodzili z Jeffem pod wodę i pozostawali w głębinach coraz dłuŜej. Pod koniec dnia czuli się znuŜeni i wyczerpani, ale nabrali pewności, Ŝe poradzą sobie z kaŜdym prostym zadaniem podwodnym, którego moŜe wymagać od nich ekipa filmowa. Bob za kaŜdym razem uwaŜnie się rozglądał pod wodą, wypatrując błyszczącego przedmiotu, o którym wspomniał Pete. Niczego jednak nie zauwaŜył. Pete natomiast, wypływając po raz ostatni tego dnia na powierzchnię, trzymał dłoń mocno zaciśniętą. Wgramolił się na pokład i pospiesznie zdjął maskę i wyjął ustnik. — Patrzcie! — zawołał z triumfem. — Dobry BoŜe! — krzyknął Jeff. — To dublon. — UwaŜnie obejrzał monetę. — Tysiąc siedemset dwunasty rok, Hiszpania. Wszystko się zgadza. NajwaŜniejsze, aby nikt więcej się nie dowiedział o twoim odkryciu. Oczywiście, oprócz pana Crenshawa. — Dlaczego? — spytał zdziwiony Pete. — Sądzi pan, Ŝe ktoś usiłowałby pozbawić mnie
zdobyczy? — Nie, masz do niej prawo. Znalazłeś monetę na dnie otwartego morza. JednakŜe tutejsi ludzie mają bzika na punkcie skarbu. W głębi duszy są przekonani, Ŝe na Wyspie Szkieletów nie ma Ŝadnego złota, ale jeśli usłyszą choćby wzmiankę o tym, Ŝe ktoś cokolwiek znalazł, natychmiast zaroi się tu od poszukiwaczy skarbów i wtedy juŜ nigdy nie skończymy naszego filmu!
ROZDZIAŁ 9
Pani Barton nabiera podejrzeń Tego wieczoru chłopcy wcześnie połoŜyli się do łóŜek. Bob i Pete byli wyczerpani po męczącym dniu nurkowania, a Jupiter czuł się słabo z powodu przeziębienia. Przedtem zjedli kolację wspólnie z ojcem Pete’a, który odwiedził ich w pensjonacie. Martwił się brakiem postępu prac na Wyspie Szkieletów. — Opowieść o zjawie z karuzeli krąŜy po całym miasteczku! — zawołał ze złością. — Tom Farraday powtarza ludziom w kółko, co rzeczywiście się zdarzyło, ale wolą wierzyć w ducha, prawda ich nie obchodzi. No nic, jakoś damy sobie radę. Zobaczymy się jutro rano, chłopcy. Teraz muszę juŜ iść. Zgłosiło się kilku nowych cieśli i trzeba ich przygotować do pracy. Po wyjściu pana Crenshawa trzej przyjaciele udali się do swojego pokoju, gdzie ponownie obejrzeli złoty dublon. Podniecała ich myśl, Ŝe trzymają w rękach cząstkę pirackiego skarbu. Nie przeszkadzała im nawet świadomość, Ŝe być moŜe niczego więcej nie znajdą. Potem Pete schował monetę pod poduszkę i chłopcy połoŜyli się spać. Spali mocno, dopóki pani Barton nie zaprosiła ich na śniadanie. — Chodźcie jeść, kawalerzy! — zawołała głośno. — Pete, twój tata przyszedł. Chce się z wami zobaczyć, zanim ruszy do pracy. Chłopcy szybko się ubrali i pospieszyli na dół. Pan Crenshaw czekał. Widać było, Ŝe się niecierpliwi. — Dzisiaj sami musicie się sobą zająć — powiedział na dzień dobry. — Przychodzi kilku robotników, więc przez cały dzień będę bardzo zajęty. I na razie nie ma mowy o nurkowaniu. Zresztą i tak Jeff uprzedził mnie, Ŝe jesteś przeziębiony, Jupiterze, i w ciągu najbliŜszych dni nie moŜesz nurkować. — Tak, proszę pana — potwierdził Jupiter i kichnął głośno. — Przepraszam. — Wysmarkał nos, który był czerwony jak pomidor. — To nie moja wina. — Oczywiście, Ŝe nie. — Pan Crenshaw połoŜył dłoń na czole chłopca, zajrzał mu do gardła i polecił, by przez dzień lub dwa bardzo się oszczędzał. — Na wszelki wypadek idź do lekarza. Jest tu taki jeden, nazywa się Wilbur. Świetny facet. Właśnie on jest właścicielem Wyspy Szkieletów. Jedzcie śniadanie, a ja zadzwonię do niego. Chłopcy usiedli przy stole w jadalni, tymczasem pani Barton krzątała się po kuchni i smaŜyła naleśniki. Pan Crenshaw poszedł zatelefonować i po chwili wrócił z wiadomością, Ŝe doktor Wilbur zbada Jupitera i prosi, Ŝeby zjawił się on w porze obiadu, gdyŜ wtedy znajdzie dla niego trochę czasu. Ojciec Pete’a napisał na kartce adres doktora i w pośpiechu opuścił pensjonat. — Niedobrze, Ŝe się rozłoŜyłeś, Jupe — ubolewał Pete. — Przyszło mi do głowy, Ŝe moglibyśmy wypoŜyczyć motorówkę i popłynąć na poszukiwania. — PoleŜę trochę i porozmyślam — odparł Jupiter z dzielną miną. —A jest o czym. Na przykład o tajemnicy Wyspy Szkieletów. Czuję ją przez skórę, ale za nic nie mogę pojąć, o co chodzi. — Wyspa Szkieletów! — zawołała pani Barton, wchodząc do jadalni z nową porcją naleśników. — To przeraŜające miejsce. Czy wiecie, Ŝe przedostatniej nocy znowu widziano tam ducha jeŜdŜącego na karuzeli? — Tak, proszę pani — odparł Jupiter. — Ale to zjawisko da się wyjaśnić w sposób
naturalny. Chłopiec opowiedział właścicielce pensjonatu, co naprawdę zaszło. — MoŜe i tak było — zgodziła się starsza pani, ale nie wyglądała na przekonaną. — Wszyscy jednak opowiadają o duchu, a moim zdaniem nie ma dymu bez ognia. Po tych słowach opuściła jadalnię. Jupiter westchnął. — Pani Barton jest najlepszym przykładem na to, jak trudno jest przekonać ludzi, by przestali wierzyć w to, do czego się przywiązali. Usłyszeli pukanie w szybę. Odwrócili się i zobaczyli w oknie uśmiechniętą twarz. — Chris! — zawołał Bob i pobiegł do drzwi w przedpokoju. — Znowu ruszam na poszukiwania — powiedział młody Grek. —Chcecie się ze mną zabrać? — Jeszcze jak! — potwierdził Bob. — To znaczy ja i Pete. Jupiter ma paskudny katar. — Szkoda — powiedział Chris. — Ale i tak moja łódeczka jest za mała dla czterech osób. Czekam na was w porcie. Weźcie kąpielówki. Chris oddalił się szybkim krokiem, a Bob poszedł powiedzieć przyjaciołom, czego chciał ich nowy znajomy. — Wspaniale się składa! — Pete bardzo się ucieszył z nowiny. — MoŜe znajdę drugi dublon. Chodźmy na górę po kąpielówki. — Dobrze — powiedział Bob. — śałuje, Ŝe nie moŜesz płynąć z nami — zwrócił się do Jupitera. Na twarzy Pierwszego Detektywa malował się wielki smutek. Widać było, Ŝe wcale nie ma ochoty zostawać sam w domu. — Nie mogę, to nie mogę — powiedział jednak ze stoickim spokojem. — Zbierajcie się i do zobaczenia. — Wrócimy w południe. Bob i Pete poszli do sypialni po spodenki kąpielowe, a potem wybiegli z pensjonatu i popędzili do portu, gdzie przy zapadającym się pomoście stała zacumowana Ŝaglówka Chrisa. Wsiedli do niej i wyruszyli na poszukiwanie skarbu piratów. Kiedy Jupiter został sam, kilka razy westchnął głęboko, a potem postanowił jak najlepiej wykorzystać zaistniałą sytuację i poszedł na górę, by jeszcze raz przejrzeć notatki Boba i artykuły dotyczące Wyspy Szkieletów. W sypialni krzątała się pani Barton. Akurat ścieliła łóŜka. — Pomyślałam, Ŝe wpadnę tu i posprzątam, kiedy wy jecie — wyjaśniła. — Właśnie... Uniosła poduszkę na łóŜku Pete’a i zobaczyła dublon. — Na Boga, co to? Wzięła do ręki pieniąŜek. — Dobry BoŜe, toŜ to stara hiszpańska moneta! Prawdziwy skarb! —zawołała. Popatrzyła na Jupitera szeroko otwartymi oczami. — Znaleźliście to wczoraj na Wyspie Szkieletów, prawda? — Pete znalazł — uściślił Jupiter. Przypomniał sobie ostrzeŜenie Jeffa Mortona, Ŝeby nikogo nie informować o znalezisku. JednakŜe teraz wyszło szydło z worka. — Co prawda w morzu, nie na wyspie. Dość daleko od niej — dodał. — No, no, patrzcie państwo — cmokała pani Barton, kończąc ścielić łóŜko. — I to pierwszego dnia. Obrzuciła Jupitera bystrym spojrzeniem.
— Ludzie gadają, Ŝe cała sprawa z kręceniem filmu na Wyspie Szkieletów to wielki kamuflaŜ. Mówią, Ŝe tak naprawdę szukacie zaginionego skarbu Jednouchego. Podejrzewają, Ŝe zdobyliście nową mapę. — Teraz rozumiem, dlaczego ktoś co i rusz nęka filmowców — powiedział w zamyśleniu Jupiter. — Skoro ludzie uwaŜają, Ŝe istnieje jakaś mapa, która wskazuje miejsce ukrycia skarbu, ktoś grasuje w obozie z nadzieją, Ŝe ją znajdzie. I usiłuje wykurzyć ekipę z wyspy, by na własną rękę szukać złota. Tak naprawdę nic nie wiemy o Ŝadnym skarbie, pani Barton. ZaleŜy nam jedynie na nakręceniu paru scen do nowego filmu. Proszę powiedzieć to wszystkim. — Dobrze — zgodziła się pani Barton. — Ale nie jestem pewna, czy ludzie mi uwierzą. Kiedy raz wbiją sobie coś do głowy, trudno im się tego pozbyć. — To prawda — odparł Jupiter. — Tak jak wiary w ducha. Czy mógłbym zadać pani kilka pytań? Mieszka tu pani przez całe Ŝycie i z pewnością wie pani o wielu ciekawych sprawach. — Proszę bardzo — kobieta roześmiała się. — Skończę sprzątanie, zaparzę sobie kawy, a potem moŜesz mnie wypytywać do woli. Jupiter zabrał na dół plik notatek Boba i czytał je, czekając na panią Barton. W końcu usiadła obok niego, sącząc powoli czarną jak smoła kawę. — MoŜemy zaczynać — powiedziała. — Proszę mi powiedzieć, od czego się zaczęła ta historia z duchem. — Oczywiście Pierwszy Detektyw przeczytał wszystko, co się dało na ten temat, ale uznał, Ŝe warto by to porównać z miejscową wersją wydarzeń. Pani Barton zaczęła opowieść, gestykulując przy tym gwałtownie. Wszystko, o czym mówiła, pokrywało się z tym, co wiedział Jupiter. JednakŜe dodała parę szczegółów, których Pierwszy Detektyw nie znał. Kiedy wesołe miasteczko zaczęło świecić pustkami, duch przestał się pojawiać. Dopiero parę lat temu ponownie dał znać o sobie. I nie była to jedyna wizyta. Rybacy widzieli go kilka razy w ciągu roku. — Czy to ludzie godni zaufania? — spytał Jupiter, skubiąc wargę. —MoŜna im wierzyć? Pani Barton lekko zmarszczyła brwi. — Nie powiedziałabym. Sporo tu róŜnego elementu wśród rybaków. Ale po co ktoś miałby wymyślać historie o tym, Ŝe widział ducha? Tego Jupiter nie wiedział. JednakŜe ciągle się zastanawiał, czy ktoś właśnie nie spreparował tej opowieści. — Kiedy dokładnie duch znowu się pojawił po przerwie? — zapytał. Pani Barton nie mogła sobie przypomnieć. Było to dziesięć, a moŜe piętnaście lat temu. Coś koło tego. Właśnie od tamtej pory wyspa zaczęła się cieszyć złą sławą i ludzie rzadko ją odwiedzali. — Dopóki nie zjawili się filmowcy — zakończyła właścicielka pensjonatu, patrząc uwaŜnie na Jupitera. — Teraz zjawa znowu jeździ na karuzeli, Pete znajduje złotą monetę, a ludzie z ekipy rozprawiają o złodziejach, którzy kradną im sprzęt. Jeśli chcesz znać moje zdanie, dzieje się coś bardzo dziwnego, o czym nie mamy pojęcia. Jupiter zgodził się ze swoją rozmówczynią. Instynkt detektywa podpowiadał mu, Ŝe to prawda. Ale za nic nie potrafił zrozumieć, o co naprawdę chodzi.
ROZDZIAŁ 10
Katastrofa Mała Ŝaglóweczka mknęła Ŝwawo w niewielkim przechyle po niemal pustej zatoce. Jedynie w oddali, na południu, majaczyła jakaś inna łódka. Chłopcy czuli się panami oceanu. Wkrótce rzucali juŜ cumy na przystani Wyspy Szkieletów. Pete wpadł na pomysł, by spytać Jeffa Mortona, czy mógłby im wypoŜyczyć dwa zestawy sprzętu do nurkowania. Chętnie poŜyczyliby jeszcze trzeci, dla Chrisa, ale wiedzieli, Ŝe na to Jeff się nie zgodzi. Poza tym młody Grek i tak nie miał Ŝadnego doświadczenia w płetwonurkowaniu. Jeff pozwolił chłopcom wziąć sprzęt i poćwiczyć. Ostrzegł ich, by unikali niebezpiecznych wyczynów, i pospieszył w stronę wesołego miasteczka. Pete i Bob wyjęli z motorówki maski, płetwy i butle. Po namyśle sięgnęli jeszcze po dwie latarki, przystosowane do świecenia pod wodą. Potem wrócili do Chrisa, który czekał na nich w Ŝaglówce. Miał własną maskę i był pewien, Ŝe moŜe w niej nurkować nie gorzej niŜ jego znajomi wyposaŜeni w akwalungi. śeglowali w ciepłych promieniach słońca, kołysani łagodnym kolebaniem się łódki na falach. Po jakimś czasie Bob zobaczył, Ŝe kierują się w stronę niewielkiej wysepki zwanej Dłonią, na której zostali wysadzeni pierwszej nocy po przyjeździe do Melville. Dłoń miała około pół kilometra długości i niewiele mniejszą szerokość. W świetle dnia widać było, Ŝe ten skalisty, jałowy teren nie nadaje się do zamieszkania. Bob rozejrzał się za fontanną, którą widzieli w nocy, ale nigdzie nie było po niej śladu. Kiedy wspomniał o tym Chrisowi, ten wyjaśnił, Ŝe podobny efekt moŜna obserwować jedynie podczas silnego wiatru i duŜej fali. Chris dopłynął do środkowej części wyspy i w odległości około stu metrów od brzegu zrzucił Ŝagiel i zakotwiczył łódkę. — Musiałem stanąć w tym miejscu — wyjaśnił — gdyŜ mamy odpływ i podwodne skały sterczą zbyt blisko powierzchni wody. Jedynie podczas przypływu moŜna dobijać do samej wyspy. śaglóweczka kołysała się na kotwicy, chłopcy szybko nakładali sprzęt do nurkowania. Chris wyjął starą, ale ciągle uŜyteczną maskę i równieŜ nałoŜył ją na twarz. Wszyscy trzej powoli i ostroŜnie ześliznęli się do wody. Chris przepłynął około piętnastu metrów, po czym stanął. Woda sięgała mu jedynie do kolan. — Widzicie? Tu jest rafa — powiedział. — Chodźcie do mnie. Chłopcy przepłynęli jeszcze kawałek, aŜ zobaczyli pod sobą podwodną skałę. Stanęli na niej. Miała około pięciu metrów szerokości. Od strony wyspy odgradzała ją niewielka zatoczka z piaszczystym dnem, głęboka na niecałe pięć metrów. W słonecznym świetle dno było doskonale widoczne. — W zeszłym tygodniu właśnie w tej zatoczce znalazłem za jednym razem dwa złote dublony — powiedział Chris. — Na kolejny trafiłem w pobliŜu tego miejsca, gdzie wczoraj nurkowaliście. MoŜe dziś szczęście nam dopisze i znajdziemy więcej monet. Zsunęli się ze skały i Bob z Pete’em zeszli w dół, by przeszukać dno podczas gdy Chris pływał na powierzchni, z twarzą zanurzoną w wodzie, i z góry wypatrywał, czy gdzieś nie leŜą lśniące krąŜki. Chłopcy widzieli porośnięte glonami skały, rozgwiazdy i ławice malutkich rybek. Z zadziwieniem obserwowali poruszające się bokiem kraby. Nie zauwaŜyli jednak niczego, co
choćby w najmniejszym stopniu przypominało skarb. Pete dał sygnał Bobowi i obaj wypłynęli na powierzchnię. — Jest tu dość płytko — powiedział Pete, wyjmując ustnik. — Moim zdaniem szkoda marnować tlen. MoŜe nam się przydać gdzie indziej. Zdejmijmy butle i nurkujmy tylko z maskami, tak jak Chris. Bob zgodził się na propozycję przyjaciela. Dotarli do brzegu, upchnęli między skałami ekwipunek płetwonurków i popłynęli z powrotem do Chrisa. Potem wszyscy trzej zaczęli pływać tam i z powrotem wzdłuŜ całej długości zatoczki, pilnie wypatrując na dnie złota. Ich wysiłki nie zostały nagrodzone Ŝadnym podniecającym odkryciem, więc po jakimś czasie dotarli do brzegu, by odpocząć w promieniach słońca i porozmawiać. — Najwyraźniej mamy niezbyt szczęśliwy dzień — oznajmił trochę zniechęcony Chris. — A liczyłem na to, Ŝe coś znajdziemy. Tata coraz bardziej choruje i wymaga opieki. To nic, znam inne miejsce, gdzie kiedyś trafiłem na złotą monetę. Popłyniemy tam... Zamilkł, wpatrując się w jakiś odległy punkcik. Przesuwał się szybko w kierunku brzegu. Uszu wszystkich trzech chłopców dobiegł ryk silnika. Zorientowali się po chwili, Ŝe w stronę ich małej zatoczki zbliŜa się wielka, ciemnoszara, chyba mocno podniszczona motorówka. — Ktoś nas zobaczył i takŜe chce poszukać złota — powiedział Chris. Kiedy zauwaŜył, Ŝe łódka nie zmniejsza prędkości, skoczył na równe nogi. — Rozbije się na rafie! — krzyknął. — Hej, hej! — zawołał, wymachując rękami. — Skręcaj! Tu jest skała! Bob i Pete równieŜ zaczęli krzyczeć i machać rękami. Po chwili na rufie motorówki zauwaŜyli męŜczyznę w kapeluszu ściągniętym na twarz. Trudno powiedzieć, czy zrozumiał ostrzeŜenia nadawane przez chłopców, czy teŜ nie. Nagle jednak silnik zaczął ryczeć jakoś inaczej. Łódka zwolniła, jakby prowadzący dał całą wstecz. Motorówka obróciła się i, nadal poruszając się z duŜą prędkością, zaryła dziobem w burtę stojącej na kotwicy Ŝaglówki Chrisa. CięŜka maszyna przecięła maleńką łódkę z taką łatwością, jakby to była zabawka z kartonu. Przez chwilę obie były złączone. Potem prowadzący motorówkę zwiększył obroty, dał wsteczny i po chwili odpływał juŜ od roztrzaskanej Ŝaglówki, kierując się ku otwartemu morzu. Chłopcy przestali krzyczeć. Jak oniemiali wpatrywali się w łódeczkę Chrisa, która stopniowo pogrąŜała się w wodzie, aŜ całkiem znikła im z oczu. — Przepadły nasze ubrania, zegarki, wszystko — jęknął Pete. — Przepadł nasz środek transportu! — powiedział przeraŜony Bob. — Znowu zostaliśmy uwięzieni na tej wyspie. Chris milczał. Tylko dłonie zaciśnięte w pięści i malująca się na twarzy rozpacz mówiły, ile znaczy dla niego utrata jedynej własności, jaką posiadał, maleńkiej Ŝaglówki, dzięki której mógł szukać skarbu, mającego pomóc w uratowaniu jego ojca.
ROZDZIAŁ 11
Jupiter dostaje ostrzeŜenie Kiedy pani Barton przyszła zaprosić Jupitera na drugie śniadanie, Pierwszy Detektyw nadal tkwił po uszy w notatkach Boba. — Na Boga! Gdzie się podziewają twoi koledzy? — zapytała starsza pani. — Jedzenie czeka, a chłopaków ni widu, ni słychu. Jupiter zamrugał powiekami. Bob i Pete obiecali, Ŝe wrócą w południe. Poszukiwanie skarbu zapewne tak ich wciągnęło, Ŝe stracili rachubę czasu. — Mogą się zjawić w kaŜdej chwili — powiedział. — Nie będę na nich czekał, bo zaraz muszę iść do lekarza. Usiadł w kuchni przy porządnie wyszorowanym sosnowym stole i zjadł kanapkę, popijając ją mlekiem. Nadal paskudnie ciekło mu z nosa i nie miał apetytu. Pani Barton wytłumaczyła mu, jak ma dotrzeć do kliniki doktora Wilbura, która znajdowała się zaledwie kilka przecznic dalej. Ulice były raczej puste. Jupiter mijał rzędy domów zbudowanych w kolonialnym stylu; większość z nich aŜ prosiła się o świeŜą farbę. ZauwaŜył równieŜ wiele pustych pomieszczeń sklepowych z umieszczonymi w witrynach tabliczkami: „Do wynajęcia”. Niezagospodarowane sklepy zwykle świadczą o tym, Ŝe dane miasto przeŜywa cięŜkie czasy. Trudno powiedzieć, by interesy kwitły w Fishingport. Klinika doktora Wilbura mieściła się w całkiem nowym, porządnie utrzymanym budynku z cegły. W poczekalni siedziała kobieta z dwójką małych dzieci i dwóch starszych męŜczyzn, cierpliwie patrzących przed siebie pustym wzrokiem. Urzędująca za biurkiem pielęgniarka wskazała Jupiterowi drzwi na wprost. Znalazł się w pomieszczeniu, które było czymś pośrednim między biurem a gabinetem lekarskim. W jednym końcu stało biurko, a w drugim biała szafka wypełniona lekarstwami. Doktor Wilbur, wysoki, siwiejący męŜczyzna, jadł przy biurku kanapkę. — Witaj, Jupiterze — powiedział, obrzucając bystrym spojrzeniem zaŜywną postać Pierwszego Detektywa. — Zaraz się tobą zajmę. Łyknął kawy z termosu i wstał. Szybko i sprawnie obejrzał Jupiterowi nos, gardło i uszy, posłuchał bicia serca, opukał klatkę piersiową i zmierzył ciśnienie. — No tak — odezwał się po chwili — paskudnie się przeziębiłeś. Prawdopodobnie zaszkodziła ci gwałtowna zmiana klimatu. Wyjął z szafki kilka białych pigułek i włoŜył je do koperty, którą wręczył chłopcu. — Przez najbliŜsze dwa dni zaŜywaj po dwie pigułki co cztery godziny — poinstruował pacjenta. — DuŜo odpoczywaj i nie wchodź do wody. Ręczę, Ŝe wkrótce poczujesz się lepiej. — Przepraszam bardzo, czy mógłby mi pan poświęcić jeszcze kilka minut? — zapytał Jupiter. — Chciałbym odbyć z panem krótką rozmowę. Oczywiście, jeśli nie jest pan bardzo zajęty... — Muszę dokończyć kanapki — odparł doktor. — W tym czasie moŜemy porozmawiać. Podszedł do biurka i ponownie usadowił się przy nim. — No dobrze, zaczynaj — powiedział. — Czego chciałbyś się dowiedzieć? — Zbieram informacje — zaczął Jupiter. — PoniewaŜ do pana naleŜy Wyspa Szkieletów, na której filmowcy mają tyle kłopotów... — Wyspa Szkieletów! — wykrzyknął doktor Wilbur. — Jestem chory, słysząc tę nazwę.
Biedna Sally Farrington była zbyt miłą dziewczyną, by kiedykolwiek stać się duchem! — Czyli pan nie wierzy w zjawę, którą rzekomo widzieli rybacy? —zapytał Jupiter. — Nie. Ci rybacy to ciemne, zabobonne typy. Ducha widziano dokładnie raz i mogę wyjaśnić, co się naprawdę zdarzyło. Kilku wesołków pozwoliło sobie na głupi dowcip. Byłem wtedy młodym chłopakiem i poniewaŜ wyspa naleŜała do mojego ojca, uznałem, Ŝe muszę wykryć sprawców. Okazali się nimi trzej chłopcy, którzy potem opuścili te strony. Przeprawili się owego dnia łodzią na wyspę, uruchomili karuzelę, a jeden z nich nałoŜył na siebie białe prześcieradło. Poczekali, aŜ światła i muzyka przyciągną uwagę ludzi w mieście, potem pod osłoną ciemności opuścili wyspę z drugiej strony. Oczywiście nigdy się nie przyznali do wygłupu i nie mogłem im niczego udowodnić. Powtarzałem rzecz jasna ludziom dokoła, Ŝe to był zwykły dowcip, ale oni woleli wierzyć w ducha. Duchy są ciekawsze niŜ kawały jakichś wyrostków. Jupiter pokiwał głową. Samo Ŝycie. — Kiedy jakaś zwariowana opowieść się narodzi, zaczyna wieść własny Ŝywot i jest niezniszczalna — powiedział doktor. — Później od czasu do czasu ludzie utrzymywali, Ŝe widzieli zjawę. Te opowieści w pewnym stopniu przyczyniły się do upadku wesołego miasteczka, ale tylko w pewnym. Prawda jest taka, Ŝe koło Melville wybudowano nowy lunapark. Był nowocześniejszy, no i połoŜony bliŜej miasta. Mój ojciec nie miał pieniędzy, by z nim konkurować, i w końcu musiał zamknąć swój interes. Po śmierci ojca odziedziczyłem wyspę. Nie mogłem jej sprzedać i nie było sensu, bym wznawiał działalność wesołego miasteczka, więc po prostu zostawiłem je na pastwę losu. W ciągu tych wszystkich lat nie zarobiłem na wyspie ani centa, dopóki nie zjawiła się ekipa z Hollywoodu, która zaproponowała mi wynajęcie jej dla potrzeb filmu. O ile naprawdę — doktor Wilbur popatrzył na Jupitera spod krzaczastych brwi — kręcicie tam jakiś film. Ludzie uwaŜają, Ŝe zdobyliście nowe wskazówki co do miejsca ukrycia ogromnego skarbu piratów i po prostu go szukacie. — To identyczna bujda, jak ta historia z duchem — odparł Jupiter. — Szkoda. Miałem nadzieję, Ŝe to prawda, bo gdybyście coś znaleźli, naleŜałoby to do mnie jako do prawowitego właściciela wyspy. — Przykro mi, proszę pana, ale nie szukamy Ŝadnego skarbu. Wszyscy powtarzają, Ŝe cokolwiek tam było, zostało znalezione dawno temu. — Oczywiście. Kiedy jednak mowa o skarbie, ludzie tracą rozsądek. Gotowi są uwierzyć w cokolwiek. — Panie doktorze, dlaczego, pana zdaniem, ludzie próbują nas powstrzymać przed kręceniem filmu na pańskiej wyspie? — spytał Jupiter. — Bo uwaŜam, Ŝe właśnie o to chodzi. — No cóŜ — mruknął doktor, dolewając sobie kawy. — Skoro myślą, Ŝe na wyspie jest skarb, chcą was z niej wykurzyć, zanim go znajdziecie. A przy okazji kradną sprzęt. Wielu miejscowych klepie biedę od czasu, gdy skończyły się tutaj połowy ostryg. MoŜe równieŜ wyłaŜą z tutejszych rybaków paskudne cechy charakteru i próbują trochę pouprzykrzać Ŝycie ludziom z wielkiego Hollywoodu. UwaŜają to za świetną zabawę. Masz trzy moŜliwości — wybierz jedną z nich. — Trudno to wszystko zrozumieć — odparł Jupiter, marszcząc brwi. — Próbujesz rozwikłać zagadkę, prawda? — Doktor uśmiechnął się. — Jesteś młodym mistrzem-detektywem. — To moŜe lekka przesada — zaprzeczył skromnie Jupiter, choć miał o sobie bardzo dobre mniemanie. — Wraz z przyjaciółmi wykryliśmy to i owo. Proszę, oto nasza wizytówka.
Jupiter wręczył doktorowi mały kartonik z następującym tekstem: TRZEJ DETEKTYWI Badamy wszystko ??? Pierwszy Detektyw . . . . . . . . Jupiter Jones Drugi Detektyw . . . . . . . . . Pete Crenshaw Dokumentacja i analizy . . . . . Bob Andrews
— Te znaki zapytania — wyjaśnił Jupiter — są naszym symbolem. Oznaczają pytania, na które nie znaleziono odpowiedzi, nie wyjaśnione tajemnice i wszelkiego rodzaju dziwne sprawy, które staramy się wyświetlić. Doktor Wilbur uśmiechnął się. — Bardzo ambitnie — zauwaŜył. — Lubię śmiałych, pewnych siebie młodych ludzi. Dlaczego sądzisz, Ŝe Sam Robinson celowo wysadził was na Dłoni tuŜ po waszym przyjeździe? — śeby nas wystraszyć — odparł Jupiter. — śebyśmy chcieli jak najszybciej wracać do Hollywoodu. Ktoś się boi, Ŝe moglibyśmy odgadnąć, dlaczego nieznani sprawcy ciągle nękają filmowców. To nie moŜe być zwykła złośliwość. — Trafiłeś w sedno. — Doktor Wilbur ponownie obrzucił Jupitera bystrym spojrzeniem. — Jesteś sprytniejszy, niŜ na to wyglądasz. — Dziękuję. Mam jeszcze jedno pytanie. Z tego, co zrozumiałem, przez wiele lat nikt nie wspominał ani słowem o zjawie z karuzeli, a potem nagle te opowieści oŜyły. Czy mógłby mi pan powiedzieć, kiedy dokładnie to się stało? — Muszę się chwilę zastanowić... — Doktor w zamyśleniu potarł podbródek. — Zaczęły docierać do mnie, od kiedy przeprowadziłem się do tego budynku. Stało się to około dziesięciu lat temu. Tak, to było wtedy. Dziesięć lat temu zaczęto ponownie opowiadać historie o duchach i szybko się rozprzestrzeniły. KrąŜyły zwłaszcza wśród najmniej wykształconych mieszkańców miasteczka. Do czego ci potrzebna ta informacja? — Nie jestem pewien — przyznał Jupiter — ale kaŜda moŜe okazać się waŜna. Bardzo dziękuję za rozmowę. Chyba zabrałem panu zbyt wiele czasu. — AleŜ skądŜe. — Doktor wstał. — Ciekawe, czym się skończą twoje poszukiwania. Pamiętaj — zawołał w ślad za wychodzącym Jupiterem — Ŝe jeśli na wyspie jest jakiś skarb, naleŜy on do mnie! Jupiter opuścił klinikę wielce zamyślony. Dowiedział się kilku rzeczy, ale nie umiał jeszcze powiązać ze sobą wszystkich faktów. Będzie miał się nad czym zastanawiać. W pewnym momencie minął chłopca jakiś samochód. Zatrzymał się po chwili, a następnie cofnął. Za kierownicą siedział komendant Nostigon. — Witaj, synu — pozdrowił Pierwszego Detektywa. — Myślę, Ŝe zainteresuje cię wiadomość, iŜ trafiliśmy na ślad tego łajdaka, Sama Robinsona. Zwiał stąd. — Zwiał? — spytał Jupiter. — Zamustrował się na frachtowiec jako marynarz. Rano wypłynęli z portu. Nie wróci wcześniej niŜ za kilka miesięcy, o ile w ogóle wróci. Jeden z jego przyjaciół powiedział mi, Ŝe przyznał mu się, iŜ wysadził was na bezludnej wyspie po prostu dla kawału. Przyjechaliście tu opromienieni taką sławą, Ŝe postanowił się zabawić nieco waszym kosztem. Nie myśl tylko —
zastrzegł się komendant — Ŝe kupiłem te wyjaśnienia. — Ja teŜ nie — powiedział Jupiter. — CóŜ, to wszystko, czego się dowiedzieliśmy — zakończył komendant. — Skontaktuję się z wami, jeśli zdobędę jakieś nowe informacje. Po tych słowach szef policji odjechał. Jupiter wracał do pensjonatu pogrąŜony w myślach. Był pewien, Ŝe krąŜy wokół rozwiązania zagadki Wyspy Szkieletów, ale na razie wymykało się mu ono z rąk. Szedł przed siebie nie wiedząc, co się dookoła dzieje. Nagle z tawerny, którą właśnie mijał, wybiegł wysoki, chudy jak patyk męŜczyzna i zagrodził mu drogę. Jupiter omal na niego nie wpadł. — Poczekaj chwilę, smarkaczu — powiedział chudzielec, wykrzywiając twarz w paskudnym grymasie. — Chcę ci udzielić pewnej rady. — Słucham, proszę pana. Jupiter zorientował się, Ŝe rozmawia z kimś, kto Ŝywi wobec niego raczej wrogie uczucia, przybrał więc ospały wyraz twarzy, dzięki czemu zaczął wyglądać jak przygłup. Zdolności aktorskie nieraz mu się przydawały. — Po prostu posłuchaj mojej rady. Jeśli dbasz o całość własnej skóry, wracaj tam, gdzie twoje miejsce. i zabierz ze sobą resztę tych gości od filmu. śaden z was nie jest potrzebny w Fishingport. MęŜczyzna nadal uśmiechał się nieprzyjemnie. Jupiter zauwaŜył tatuaŜ na odwrocie jego dłoni. Nie widział go zbyt dokładnie, ale wydawało mu się, Ŝe przedstawia on syrenę. Przebiegł go lekki dreszcz strachu. — Tak, proszę pana, powiem im — odparł, nie zmieniając wyrazu twarzy. — Kogo mam przedstawić jako informatora? — Mniejsza o to — warknął chudy. — Po prostu się wynoście, jeśli wam Ŝycie miłe. To moja przyjacielska rada. Po tych słowach odwrócił się na pięcie i wszedł z powrotem do tawerny. Serce Jupitera przestało bić jak oszalałe. Pierwszy Detektyw pomału wlókł się w stronę pensjonatu. Z pewnością co do jednego się nie mylił: ktoś za wszelką cenę próbuje usunąć z wyspy ekipę filmową.
ROZDZIAŁ 12
Podniecające odkrycie — Przepadła moja łódka! — Chris z trudem walczył z napływającym do oczu łzami. — Bez niej nie mam szans, by znaleźć skarb. — O rany! — Bob nagle zrozumiał, Ŝe ich kolega stracił duŜo więcej niŜ on i Pete. — Ale co wstąpiło w tego faceta? Czy to był wypadek, czy celowo staranował Ŝaglówkę? — Jasne, Ŝe celowo — odparł ze złością Chris. — W przeciwnym razie zatrzymałby się, spytał o właściciela, przeprosił. — TeŜ tak sądzę — powiedział Bob. — Dlaczego jednak, do licha, ktoś miałby niszczyć twoją łódkę, Chris? — śebym nie mógł znaleźć skarbu — wyjaśnił chłopiec. — Rybacy nie lubią mnie. W ogóle nie lubią cudzoziemców. UwaŜają, Ŝe cała zatoka naleŜy do nich. Stali tak jeszcze chwilę, nie mogąc zdecydować, co dalej robić. Dokuczał im głód, na horyzoncie nie widać było Ŝadnej innej łódki. Nie mieli jak nadać wołania o pomoc. Zastanawiali się, czy długo przyjdzie im tu pozostać. — Dobrze, Ŝe chociaŜ nie straciliśmy sprzętu do nurkowania — odezwał się w końcu Bob. — Jest bardzo wartościowy i wolałbym za niego nie płacić. — Słusznie — powiedział Pete. — Ten rodzaj wyposaŜenia kosztuje setki dolarów... a niech mnie! Popatrzył na Boba, a przyjaciel odwzajemnił spojrzenie. — PrzecieŜ my dwaj moŜemy zanurkować po ubrania! — zawołali zgodnie. Równocześnie wpadli na ten sam pomysł. Chris rozpromienił się, zapominając o przygnębieniu. — Wszyscy moŜemy! — zawołał. — W końcu jestem synem greckiego poławiacza gąbek. ZałoŜę się, Ŝe nurkuję lepiej niŜ wy, nawet jeśli krócej pozostaję pod wodą. Podniecenie dodało im bodźca. Bob i Pete szybko nałoŜyli sprzęt, dopłynęli do rafy, przeszli po skałkach i zanurkowali w głęboką wodę. Zatopiona Ŝaglówka połyskiwała bielą na dnie zatoki. Sprawiała wraŜenie, jakby się lekko kołysała. Bob i Pete, wymachując gumowymi płetwami, schodzili coraz niŜej. Chris chwycił z brzegu spory kamień i trzymając go w ramionach, gwałtownie opadł na dno, mijając po drodze kolegów. Znalazł się obok uszkodzonej łodzi w chwili, gdy chłopcy zdąŜyli pokonać zaledwie połowę drogi do niej. Przetrząsnął wnętrze leŜącej na boku Ŝaglówki, szukając ubrań, które starannie upchali pod siedzeniami. Mając juŜ ręce pełne rzeczy, szybko wypłynął do góry. Uśmiechał się, kiedy mijał Boba i Pete’a. Spokój panujący na dnie oceanu pozwolił dwóm detektywom zapomnieć na chwilę o ich niewesołym połoŜeniu. Czuli się jak prawdziwi płetwonurkowie podczas akcji ratunkowej, nawet jeśli prowadzili ją tylko na maleńkiej Ŝaglówce. Trzymając się razem, chwycili za burtę łódki. Musieli uwaŜać, by nie zaplątać się w falujący pod wodą Ŝagiel. Dokładnie spenetrowali wnętrze jachciku. Chris przeoczył spodenki naleŜące do Boba i chłopiec podpłynął parę metrów, by je wyciągnąć. Pete musiał dogonić jeden z butów Chrisa, który wyśliznął mu się z rąk i teraz spokojnie się oddalał, unoszony prądem. Prawdę mówiąc, silny prąd zdawał się poruszać całą łódką i kiedy chłopcy puścili burtę, odrzucił ich od niej i musieli z powrotem podpłynąć, by ją chwycić.
Po kilku minutach zorientowali się, Ŝe mają juŜ wszystko, co moŜna było ocalić z zatopionej Ŝaglówki, i Bob dał znak, Ŝe mogą wracać. Odbili się od dna i wynurzyli się na powierzchnię. Zobaczyli, Ŝe Chris czeka na nich na rafie. Uśmiechnął się, kiedy z ocalonym dobytkiem w rękach wspinali się na skałę. — Nieźle nam poszło, prawda? — zauwaŜył. — Chyba niczego nie brakuje. Wziął od Pete’a swoje ubranie i przeszukał mokry tobołek. Potem mina mu zrzedła. — Nie ma mojego kompasu. Niezły był. Zejdę jeszcze raz na dno i poszukam go. Zanurzył się w wodzie. — Zabierzmy nasze rzeczy na brzeg. RozłoŜymy je na słońcu, by wyschły — powiedział Pete. — Szkoda, Ŝe nie mamy czym nadać sygnałów — zmartwił się Bob. — Znowu utknęliśmy na tej wysepce i twój tata pomyśli, Ŝe jesteśmy bardzo nierozwaŜni. — To nie była ani nasza wina, ani Chrisa — stwierdził Pete. Wziął dwie mocne latarki, które udało się ocalić z zatopionej łódki. — Cieszę się, Ŝe je odzyskaliśmy. Są bardzo kosztowne, a poza tym będziemy mogli nadać nimi sygnały, kiedy się ściemni. — Do zmroku jeszcze bardzo daleko. — Bob zerknął na słońce. —Mam nadzieję, Ŝe nie zostaniemy tu aŜ tak długo. Umieram z głodu. — Wysuszmy rzeczy, a potem coś wymyślimy — zaproponował Pete. NałoŜyli maski, powoli zsunęli się do wody i popłynęli na Dłoń. WyŜęli ubrania i rozłoŜyli je płasko na rozgrzanych skałach. Powinny szybko wyschnąć. Ściągnęli z twarzy maski i zaczęli pozbywać się reszty ekwipunku, kiedy nagle się zorientowali, Ŝe Chris do tej pory się nie pojawił. Byli zajęci przez co najmniej dziesięć czy nawet piętnaście minut, a ich grecki kolega wciąŜ znajdował się pod wodą. — O kurczę, coś musiało mu się przytrafić — powiedział Bob. — MoŜe dostał się w jakąś pułapkę. — Pete zbladł na myśl o takiej moŜliwości. — Musimy go ratować. Bez słowa włoŜyli z powrotem ekwipunek i popłynęli w stronę rafy. Przez chwilę stali na skalnym występie, wpatrując się w błyszczącą w słońcu zielonkawą wodę. Pod jej powierzchnią nie poruszało się nic, co przypominałoby Chrisa, nie zauwaŜyli teŜ tym razem zatopionej Ŝaglówki. Jednocześnie odbili się od skały i zanurkowali w głęboką wodę. Schodzili coraz niŜej, a ich serca szybko biły ze strachu. W skałach tworzących rafę były liczne wgłębienia, utworzone przez prądy wodne. MoŜe Chris dostał się w jedno z nich i się zaklinował. Mógł równieŜ zaplątać się w Ŝagiel. Wkrótce chłopcy znaleźli łódkę. Podwodne prądy przeniosły ją o ponad sześć metrów od miejsca, gdzie się poprzednio znajdowała. Podpłynęli do niej. Chrisa w niej nie było. Bob sprawdził, Ŝe nie leŜy on równieŜ pod Ŝaglówką. Cokolwiek się z nim stało, nie zaplątał się w osprzęt łódki. Bob wiedział, Ŝe w tych wodach nie ma rekinów ani innych groźnych ryb. Wobec tego jakie niebezpieczeństwo mogło zagraŜać Chrisowi? Pete dotknął ramienia przyjaciela i uniósł w górę dwa złączone razem palce, a następnie wskazał nimi skały. Bob zrozumiał ten znak. Pete’owi chodziło o to, Ŝe powinni je przeszukać razem. We wszystkich trudnych sytuacjach pod wodą zawsze naleŜy się trzymać blisko swego kompana. Dno rafy było nierówne. Silne prądy morskie wytworzyły w wielu miejscach niewielkie, ciemne dziury. Zaglądali do kaŜdej z nich, Ŝałując, Ŝe nie wzięli ze sobą latarek. Jednak poza pospiesznie odpływającymi stadami małych rybek niczego nie było. Gdzieniegdzie otwory zasłaniały falujące firany z glonów, które musieli rozgarniać na boki, by móc zobaczyć, co się za
nimi znajduje. Minęło co najmniej pięć minut. ZdąŜyli spenetrować juŜ całkiem sporą powierzchnię rafy, lecz nigdzie nie trafili na najmniejszy nawet ślad Chrisa. Zatrzymali się i zetknęli maskami. Bob zobaczył z bliska szeroko otwarte, wystraszone oczy Pete’a. Wskazał dłonią w przeciwnym kierunku niŜ ten, w którym dotąd zmierzali, i Pete pokiwał głową. Trzymając się blisko siebie płynęli szybko w stronę zatopionej Ŝaglówki. JuŜ zbliŜali się do niej, kiedy tuŜ obok nich przemknęła jakaś postać. Rozpoznali Chrisa, który spieszył się, by wypłynąć na powierzchnię. Jakim cudem zdołał wytrzymać pod wodą przez dwadzieścia minut bez butli z tlenem? Detektywi popłynęli w ślad za kolegą. Kiedy wynurzyli głowy, zobaczyli, Ŝe Chris siedzi na brzegu sterczącej nad wodą skały i gwałtownie chwyta powietrze. Na jego ciele nie było śladu Ŝadnych obraŜeń, poza tym uśmiechał się szeroko. ZbliŜyli się do niego i ściągnęli z twarzy maski. — Ale napędziłeś nam stracha! — zawołał Pete. — Gdzie się podziewałeś? — spytał Bob, oddychając z ulgą. — Co się stało? Chris odchylił głowę do tyłu i zaśmiał się wesoło. — Zgadnijcie, co znalazłem? Uniósł do góry prawą dłoń, w której ściskał coś mocno. — Kompas? — domyślił się Bob. Młody Grek pokręcił głową. — Pudło. Próbujcie jeszcze raz. — Złoto! — krzyknął Pete. Chris rozluźnił zaciśniętą pięść. Na dłoni połyskiwał wyszczerbiony krąŜek. Był mocno zgnieciony, ale nie ulegało wątpliwości, Ŝe jest złoty. — Nigdy nie wpadłoby wam do głowy, na co trafiłem — powiedział. — Na zagrzebaną w piasku szkatułkę z monetami? — spytał z nadzieją Bob. — Nie. Na dnie rafy natknąłem się na okrągły otwór. Ryby wpływały do niego i wypływały z powrotem. Pomyślałem, Ŝe skoro ryby mogą to robić, to ja teŜ. Wpłynąłem przez ten otwór. Zrobił dramatyczną pauzę. — Znalazłem podwodną jaskinię pod wyspą! Stamtąd pochodzi ten dublon. ZałoŜę się, Ŝe jest ich tam duŜo więcej!
ROZDZIAŁ 13
Ukryta jaskinia Bob i Pete płynęli jeden obok drugiego, unosząc się około półtora metra nad dnem. Do góry ulatywały strumienie bąbelków wypuszczanych przez rurki oddechowe. Obok chłopców przemykały ławice rybek i znikały w czarnym wylocie jaskini. Nie był duŜy, miał około czterech metrów szerokości i niecałe półtora metra wysokości. Kształtem przypominał oko — ciemny, ponury oczodół pozbawiony gałki ocznej. Brzegi otworu wygładzone były przez prądy wodne wchodzące do jaskini podczas przypływu i wychodzące wraz z odpływem. Ruch wody uniemoŜliwiał osadzanie się glonów, których tyle rosło w pobliŜu. W odległości około sześciu metrów od wylotu jaskini kołysała się na dnie zatopiona Ŝaglówka Chrisa, ale Bob i Pete, zaabsorbowani czymś innym, nie zwracali teraz na nią uwagi. KaŜdy z chłopców trzymał w ręku wodoszczelną latarkę. Na chwilę obaj zatrzymali się przed wejściem. Musieli nabrać nieco odwagi, nim zaczną penetrować jaskinię. Według Chrisa, który tam juŜ był, nie groziło im Ŝadne niebezpieczeństwo. Opowiedział kolegom, Ŝe nie zdołał znaleźć na piaszczystym dnie swojego kompasu i juŜ się zbierał do wypłynięcia na powierzchnię, kiedy zauwaŜył wylot podwodnej jaskini. Podejrzewając, Ŝe w środku mogą znajdować się skarby, kierowany impulsem wpłynął do środka. Wewnątrz jaskinia wydała mu się większa, niŜ oczekiwał. Panowały w niej ciemności, ale z otworu sączyło się trochę światła i dlatego starał się tak poruszać, by zawsze mieć jasną plamkę za plecami. Właśnie zamierzał wracać, kiedy zorientował się, Ŝe popłynął dalej, niŜ powinien. Wiedział, Ŝe nie wystarczy mu powietrza w płucach, by opuścić jaskinię i wypłynąć na powierzchnię. — Poczułem się jak mała, przeraŜona rybka w potrzasku. Zrozumiałem, Ŝe mam tylko jedną szansę — płynąć naprzód. Liczyłem na to, Ŝe jaskinia okaŜe się wystarczająco duŜa, by chociaŜ pod jej sklepieniem było powietrze. Płynąłem jak szalony. Nagle zobaczyłem przed sobą trochę światła. Rzuciłem się w tamtą stronę i rzeczywiście dotarłem do miejsca, jakiego oczekiwałem. Odetchnąłem głęboko kilka razy, po czym rozejrzałem się dokoła. Zorientowałem się, Ŝe jaskinia, w której właśnie jestem, znajduje się pod wyspą. Przez otwór w sklepieniu wpadało dość duŜo światła i dzięki temu zauwaŜyłem pokryty glonami występ skalny. Wspiąłem się na niego, by trochę odpocząć. Pod warstwą glonów wyczułem dłonią coś twardego i okrągłego. Okazało się, Ŝe jest to złoty dublon. Ogarnęło mnie podniecenie. Zacząłem szukać następnych sztuk, ale nic więcej nie udało mi się znaleźć. Wtedy wypłynąłem na powierzchnię, Ŝeby wrócić do was. Podwodna jaskinia, w której piraci ukryli swój skarb! Skoro Chris zdołał do niej dotrzeć bez Ŝadnego ekwipunku, tym bardziej mogli to zrobić Bob i Pete, wyposaŜeni w nowoczesne akwalungi. Przedsięwzięcie wydawało się bezpieczne. Z pewnością warto było przynajmniej się rozejrzeć po jaskini. Kiedy chłopcy jeszcze się wahali, co robić, przepłynęła między nimi jakaś biała postać. Był to Chris. Machając do kolegów, jak strzała wpadł w ciemny wylot jaskini. Zdecydowali, Ŝe płyną za nim. Podwójny strumień światła z ich latarek wspaniale rozjaśniał podwodną głębię. Po bokach
widzieli skaliste ściany ozdobione frędzlami glonów. Mijały ich przeraŜone stada niewielkich rybek. Zielony potwór przypominający węgorza wystawił ze skalnej szczeliny pysk ozdobiony ostrymi kłami. Chłopcy na wszelki wypadek starali się trzymać od niego w bezpiecznej odległości. Chris zniknął im z oczu, gdyŜ płynął znacznie szybciej niŜ oni. Musieli bowiem uwaŜać, by nie otrzeć się bokiem o skałę. Mogliby uszkodzić cenny ekwipunek. Pete skierował strumień światła ku górze. Nagle tunel jakby się rozszerzył. Przestali widzieć jego sklepienie. Szybko podpłynęli wyŜej — przebyli moŜe pięć, moŜe dziesięć metrów — kiedy ich przywdziane w maski twarze niespodziewanie wynurzyły się ponad powierzchnię wody. Znajdowali się w sporej pieczarze. Jej chropowate sklepienie wznosiło się około półtora metra ponad ich głowami. Chris siedział na skalnym występie i machał nogami zanurzonymi w wodzie. Chłopcy dopłynęli do niego i ostroŜnie wspięli się na oślizłą od glonów półkę. Ochoczo ściągnęli z twarzy maski. — Jesteśmy teraz wewnątrz Dłoni — powiedział Chris. — Jak wam się podoba moje odkrycie? — Wspaniałe! — krzyknął szczerze zachwycony Bob. — ZałoŜę się, Ŝe przed nami nikogo tu nie było. Omiótł światłem latarki ściany pieczary. Miała nieregularny kształt, jej wysokość wahała się od metra do dwóch ponad poziom wody. W odległym końcu gwałtownie się zwęŜała. JednakŜe było w niej sporo dziennego światła, co przez chwilę ich zastanowiło. Wyłączyli latarki i ponury półcień panujący w pieczarze zaczął się powiększać, sprawiając groźne, tajemnicze wraŜenie. Woda bulgotała, uderzając o skały. Pasma zwisających glonów przypominały włosy jakiegoś dziwnego podwodnego stwora. — W skale musi być dziura, która przebija ją na wylot i wychodzi na powierzchnię — odgadł Bob. — To właśnie tędy woda wydostaje się na zewnątrz! — wykrzyknął Chris. — Podczas sztormu fala wciska się w otwór, przepływa przez skały i na powierzchni wystrzela w górę fontanną wody. Tyle, Ŝe nikt nie wie, iŜ pod spodem jest jaskinia. KaŜdy myśli, Ŝe to tylko wąska, kończąca się gdzieś głęboko szczelina. — Masz rację! — zawołał Bob. Przypomniał sobie fontannę tryskającą ze środka wyspy, którą widzieli dwie doby temu podczas sztormowej nocy. Oczywiście w jego notatkach była wzmianka o tym, Ŝe te dziwne strumienie wody zauwaŜyli juŜ pierwsi badacze wyspy. Teraz wiedział jednak, skąd się biorą, a nikt przedtem nie miał o tym pojęcia. Nagle przyszła mu do głowy pewna myśl i zasępił się. — Skoro jesteśmy pierwszymi ludźmi, którzy wpadli na ślad jaskini, to znaczy, Ŝe nikt nie ukrył w niej wcześniej Ŝadnego skarbu. — O tym nie pomyślałem — jęknął Pete. — Skąd to moŜna wiedzieć? — Chris nie zamierzał tak łatwo zrezygnować z marzeń o fortunie. — W końcu znalazłem złoty dublon. Dajcie mi latarkę, to zanurkuję i się rozejrzę. Bob dał mu jedną z latarek i Chris zsunął się do wody. Po chwili chłopcy zobaczyli w ciemności przyćmione światło, poruszające się po piaszczystym dnie. — Szkoda, Ŝe to nie jest tajna kryjówka piratów — westchnął Pete. Obserwowali poruszające się tam i z powrotem światełko. Chris naprawdę długo mógł wytrzymać pod wodą. Przebywał tam juŜ ponad dwie i pół minuty. W chwilę później wynurzył głowę na powierzchnię. Pete włączył latarkę i Chris wspiął się na skalną półkę obok chłopców.
— Mieliście rację — powiedział ponurym głosem. — Na dnie nie ma Ŝadnego skarbu. Tylko kraby, ryby i muszelki. Coś takiego jak to. Otworzył zaciśniętą dłoń. LeŜały na niej dwa złote dublony. — Niesamowite! — krzyknęli jednocześnie Pete i Bob. — Gdzie je znalazłeś? — W piasku — odparł Chris. Złote monety przechodziły z dłoni do dłoni. Były cudownie cięŜkie i cenne. — Teraz mamy juŜ trzy sztuki — powiedział Chris z błyskiem w oku. — Dla kaŜdego po jednej… — Nie zgadzam się — zaprotestował Bob. — Ty je znalazłeś i naleŜą do ciebie. — Dzielimy je równo między siebie — powtórzył z uporem Chris. — Teraz wy nurkujecie. MoŜe znajdziecie dość monet, bym mógł kupić nową łódkę i wyleczyć ojca. Pete i Bob nałoŜyli maski, upewnili się, Ŝe rurki oddechowe są droŜne, i ześliznęli się do wody. Piaszczyste dno usiane było muszelkami. Oświetlając je latarkami nie zauwaŜyli niczego szczególnego. W pewnej chwili Pete wypatrzył coś błyszczącego tuŜ przy skalnej ścianie. Był to złoty dublon, do połowy zakopany w piasku. Bob pływał tam i z powrotem tuŜ nad dnem i po kilku minutach zauwaŜył jakiś lśniący przedmiot, częściowo ukryty pod pustą muszlą ostrygi. To równieŜ był dublon. Obu chłopców ogarnęło podniecenie. W podwodnej jaskini naprawdę znajdował się piracki skarb! Cenne złote monety. Nie były wygodnie złoŜone w solidnej skrzyni, lecz rozsypane po dnie. Musiało ich być tu więcej i oni je znajdą! Nie zwaŜając na upływ czasu, przeszukiwali piaszczyste dno. Przewracali muszelki z ostrygami, wzniecając chmury z piasku, i czekali, aŜ tuman opadnie, by mogli szukać dalej. Chłopcy znaleźli juŜ po pół tuzina złotych dublonów kaŜdy i nie byli w stanie utrzymać więcej w dłoni. Bob klepnął Pete’a i popłynęli ku górze, a potem wygramolili się z wody. Z triumfem ułoŜyli monety na płaskim występie. — Chris, miałeś rację, Ŝe w jaskini jest skarb! — zawołał podniecony Bob. Chris z uśmiechem sięgnął za plecy i zademonstrował następne trzy dublony. — Znalazłem je na tym występie, ukryte pod glonami. — ZałoŜę się, Ŝe jest ich tu więcej — powiedział Bob. — Nie wiem, skąd się wzięły, ale skoro trafiliśmy na kilka sztuk, to powinniśmy szukać następnych. — Przekonałeś mnie — oznajmił Pete. — Bierzmy się do roboty. Gorączka złota sprawia, Ŝe ogarnięci nią ludzie nie potrafią myśleć o niczym innym. Trzej chłopcy byli najlepszym przykładem tego stwierdzenia. Nie zwaŜając na nic, zaczęli przeszukiwać podwodną jaskinię. Penetrowali dno centymetr po centymetrze i zaglądali do kaŜdej szpary w skale. Właśnie, gdy byli zajęci poszukiwaniami, zdarzyło się coś, czego z pewnością nie mogli przewidzieć. Zatopiona Ŝaglówka Chrisa, poruszana przez podwodne prądy, wklinowała się w otwór jaskini. Zatkała jej wylot tak szczelnie jak korek butelkę. Trzej chłopcy zostali uwięzieni w miejscu, o którego istnieniu nikt poza nimi nie miał pojęcia.
ROZDZIAŁ 14
Trudne połoŜenie Jupiter zaczął się niepokoić. Było późne popołudnie, a Bob i Pete jeszcze nie wrócili z wyprawy z Chrisem. Co mogło im się przydarzyć? Wstał zza biurka, na którym rozłoŜył notatki Boba. Podczas lektury dodał do nich własne uwagi. Z wielkiego pudełka, które wręczyła mu pani Barton, wyciągnął jednorazową chusteczkę do nosa. Popatrzył przez okno na północny kraniec zatoki, lecz nie dojrzał na horyzoncie Ŝadnej Ŝaglówki. Do pokoju weszła w tym momencie właścicielka pensjonatu, niosąc szklankę mleka i ciasteczka. — Pora na małą przekąskę — powiedziała do Jupitera. — BoŜe, czyŜby ci twoi koledzy jeszcze nie wrócili? Gdzie oni się podziewają? — Nie mam pojęcia — odparł Pierwszy Detektyw. — Obiecywali, Ŝe wrócą w południe. Dotychczas nigdy się nie spóźniali. Są bardzo solidni. MoŜe wpadli w jakieś kłopoty. — Nie warto się z córy martwić. Pewnie zaczęli łowić ryby i stracili rachubę czasu. Pani Barton opuściła szybkim krokiem pokój, a Jupiter znów usiadł przy biurku i, pogryzając ciasteczka, przeglądał notatki. Starał się poukładać w głowie fakty. Dwadzieścia pięć lat temu zginęła nieszczęsna Sally Farrington, a kilku chłopców zrobiło po tym zdarzeniu głupi kawał, który dał początek opowieściom o zjawie z karuzeli. Ucichły potem na długo, by oŜyć przed dziesięciu laty. Od tego czasu ten i ów co raz wspominał, Ŝe widział zjawę, lecz zawsze był to jakiś mało wiarygodny rybak. Na skutek tych wzmianek przestano odwiedzać Wyspę Szkieletów. Potem pojawiła się na niej ekipa filmowców, którzy chcieli odremontować wesołe miasteczko i nakręcić w nim kilka scen do filmu. Zaczęto ich okradać i nękać aktami sabotaŜu. Jupiter podejrzewał, Ŝe ktoś chciał skłonić filmowców do opuszczenia wyspy. Czy historie o zjawie miały z tym jakikolwiek związek? Jupiter biedził się nad znalezieniem odpowiedzi na to pytanie, kiedy nagle ktoś otworzył drzwi. Do pokoju wszedł Jeff Morton. Był bardzo zdenerwowany. — Czy widziałeś Chrisa Markosa? — spytał. — Ostatni raz spotkałem go w porze śniadania. Pete i Bob wybrali się z nim na łódkę. Do tej pory nie wrócili. — Spędzili cały dzień na Ŝeglowaniu! — zawołał ze złością Jeff Morton. Jego piegowata twarz gwałtownie poczerwieniała. — PrzecieŜ rano poŜyczyli ode mnie dwa akwalungi i powiedzieli, Ŝe zamierzają poćwiczyć nurkowanie. Młody męŜczyzna zasępił się. — Czy sądzisz, Ŝe mogą nurkować wraz z tym greckim szczeniakiem i szukać skarbu? MęŜczyzna i chłopiec popatrzyli na siebie z rosnącym zaniepokojeniem. — Musimy ich poszukać! — oznajmił Jeff. — Coś musiało im się stać. Jakby nie dość było... — Przerwał. — Zbierajmy się, Jupiterze. Pierwszy Detektyw zapomniał o katarze, nie rozwiązanej zagadce i wszystkich innych sprawach, najwaŜniejsze bowiem stało się odnalezienie zaginionych kolegów. Poszedł z Jeffem na nabrzeŜe, gdzie czekała przycumowana do pomostu niewielka motorówka. Wsiedli do niej, Jeff uruchomił silnik i wypłynęli na zatokę.
Jupiter chciał zapytać Jeffa, co miał na myśli mówiąc: „Jakby nie dość było”, ale młody męŜczyzna najwyraźniej nie był w nastroju do rozmowy. Prawdę mówiąc ryk silnika bardzo by ją utrudniał. Dobili do pomostu przy Wyspie Szkieletów i przesiedli się do większej motorówki, do której zamontowany był silnik o duŜej mocy. — W tej małej nie starczyłoby miejsca dla pięciu osób — wyjaśnił Jeff — a tyle nas będzie wraz z chłopcami. Poza tym — dodał złowieszczym tonem — wolę mieć pod ręką mój sprzęt, gdyby się okazało, Ŝe muszę zanurkować. Jupiter zrozumiał, Ŝe Jeff obawia się, iŜ jego przyjaciołom przytrafiło się coś złego podczas przebywania pod wodą. Starał się odrzucić w myślach tę moŜliwość. Bob i Pete nie byli lekkomyślni. Unikali sytuacji, w których mogłoby dojść do wypadku. Jupiter zdawał sobie jednak sprawę, Ŝe nie wszystkie wypadki zdarzają się na skutek lekkomyślności. Czasami moŜe zajść coś zupełnie nieprzewidzianego. Jeff wyprowadził z portu motorówkę i zaczęli poszukiwania. Najpierw okrąŜyli Wyspę Szkieletów. Potem popłynęli wzdłuŜ skalistej rafy leŜącej między Wyspą a Dłonią. Na zakończenie zrobili dwa kółka wokół tej ostatniej. — Nigdzie ani śladu ich bytności — odezwał się Jeff do Jupitera, przestawiając silnik na wolne obroty. — W tej części zatoki nie ma Ŝaglówki małego Greka. Jedyne, co mi teraz przychodzi do głowy to, Ŝe chłopcy popłynęli na wschód. TeŜ musimy to zrobić, przeczesując po drodze kaŜdy metr wybrzeŜa. Jupiter pokiwał głową. Jeff przesunął dźwignię, motor wszedł na wyŜsze obroty i łódka zaczęła oddalać się od Dłoni. W tym samym czasie w jaskini pod Dłonią na pokrytym glonami występie skalnym siedzieli skuleni Bob, Pete i Chris. Woda sięgała im juŜ do pasa. Nie mieli pojęcia, jak długo tu przebywają. Z dziury przebijającej na wylot skałę dochodziło jednak juŜ słabsze światło, a przypływ podniósł poziom wody co najmniej o pół metra. Początkowo byli zbyt podnieceni, by myśleć o czymkolwiek poza złotymi monetami. Zebrali juŜ około czterdziestu czy pięćdziesięciu dublonów. Wypełniły one mały brezentowy woreczek, który Chris zabrał ze sobą właśnie w tym celu. Co prawda nie była to wielka fortuna, ale z pewnością juŜ samo znalezienie skarbu mogło wywołać dreszcz emocji. Nagle Chris zorientował się, Ŝe zaczął się przypływ. — Lepiej się stąd wynośmy — zaproponował. — Myślę, Ŝe i tak znaleźliśmy całe złoto, jakie tu było. — Rzeczywiście co najmniej od pół godziny nie przybył nam ani jeden dublon — zgodził się Pete. — Poza tym jestem głodny. Musi być strasznie późno. To właśnie Pete, który płynął na czele, pierwszy zauwaŜył łódkę blokującą wejście do jaskini. śaglówka wsunęła się bokiem do otworu w kształcie oka, maszt z trzepoczącym Ŝaglem znalazł się w środku tunelu prowadzącego do pieczary. Ruch wody osadził łódkę mocno w piasku, a czubek masztu wcisnął do szczeliny w skale. Pete omiótł dokładnie światłem latarki cały zablokowany wylot z jaskini. Między łódką a skalną ścianą było nie więcej niŜ trzydzieści centymetrów przestrzeni. Nie było mowy, Ŝeby ktokolwiek zdołał się tamtędy przecisnąć. Zrozumiał, Ŝe wszyscy trzej znaleźli się w pułapce. Pete i Bob oparli się o Ŝaglówkę i usiłowali ją wypchnąć z otworu. Osiągnęli tyle, Ŝe sami przekoziołkowali w wodzie. Łódka ani drgnęła. W tym momencie nadpłynął Chris. Mknął jak strzała i dopiero w ostatniej chwili zobaczył zatarasowane wejście.
Szybko rozeznał się w sytuacji, po czym odwrócił się i popłynął z powrotem do pieczary. Musiał wynurzyć się ponad powierzchnię i nabrać powietrza do płuc, bo czuł, Ŝe juŜ mu go brakuje. Bob i Pete teŜ uświadomili sobie, Ŝe w ich butlach jest coraz mniej tlenu. Spróbowali jeszcze raz wypchnąć Ŝaglówkę z wylotu jaskini, z tym samym skutkiem co poprzednio. Potem dołączyli do Chrisa. Kilka minut później wszyscy trzej siedzieli skuleni na skalnym występie. — Jesteśmy zablokowani — martwił się Chris. — Prąd wody solidnie wklinował Ŝaglówkę w otwór. — O, z pewnością — zgodził się ponuro Pete. — Kto mógł przypuszczać, Ŝe coś podobnego się wydarzy? — JuŜ wcześniej zauwaŜyłem, Ŝe prąd popycha łódkę — włączył się Bob. — Nie przyszło mi jednak do głowy, Ŝe moŜe ją wcisnąć w wejście do jaskini. Co my zrobimy? Zapanowało długie milczenie. — Teraz nadchodzi przypływ — przerwał je Chris — i wciska Ŝaglówkę do środka. MoŜe odpływ wypchnie ją z powrotem. Sądzę, Ŝe to nasza jedyna nadzieja. — Ale przypływ dopiero się zaczął i będzie trwał wiele godzin! —jęknął Pete. — A co będzie, jeśli łódka się nie ruszy? — Mamy większe zmartwienie — powiedział Bob. — Większe zmartwienie? — powtórzył Chris. — Co masz na myśli? — Spójrzcie. — Bob poświecił latarką ku górze. TuŜ nad ich głowami znajdowało się sklepienie pieczary, mokre i śliskie od glonów. — Widzicie? — spytał. — Kiedy przypływ narasta, jaskinia wypełnia się wodą. Nim doczekamy się odpływu, woda nas zakryje. Nikt nie powiedział ani słowa. Wiedzieli, Ŝe Bob ma rację. Motorówka zaczęła odpływać od Dłoni, kiedy Jupiter krzyknął nagle: — Panie Morton! Wracajmy! ZauwaŜyłem coś na brzegu. Jeff Morton zmarszczył brwi, ale obrócił łódkę. W chwilę później dobijali do maleńkiej, piaszczystej plaŜy. Jupiter wyskoczył z motorówki i pobiegł wzdłuŜ brzegu ku skale, na której mignęły mu ubrania przyjaciół. Jeff zdąŜył w tym czasie przycumować łódkę i dołączył do Jupitera, który rozgorączkowany przetrząsał suchą juŜ teraz odzieŜ. — To wszystko ich ubrania — poinformował Jeffa. — Moi przyjaciele nadal muszą gdzieś tu być. MoŜe nurkują po drugiej stronie Dłoni. Pójdę to sprawdzić. Jeff Morton ze zdumieniem wpatrywał się w porozrzucane koszulki i spodenki. — Nigdzie w pobliŜu nie ma ich Ŝaglówki! — zawołał. — Zostawili ubrania i z nieznanego powodu odpłynęli łódką wraz z akwalungami. My... Jednak Jupiter był juŜ zbyt daleko, by cokolwiek usłyszeć. Wspinał się na garb pośrodku Dłoni, poruszając się duŜo szybciej niŜ zwykle. Kiedy osiągnął juŜ szczyt wierzchołka, spojrzał z nadzieją na drugą stronę wyspy. Przez chwilę nie mógł uwierzyć, Ŝe horyzont jest pusty. Był całkiem pewien, Ŝe zobaczy przyjaciół lub ich łódkę. JednakŜe niczego nie było widać. Zrozumiał teraz, jak bardzo się niepokoi o losy Boba, Pete’a i nowego kolegi, Chrisa. Skonsternowany, osunął się na głaz. Po chwili, sapiąc głośno, nadszedł Jeff. — Obeszliśmy wszystkie kąty na tej wysepce — powiedział. — Musisz przyjąć do wiadomości, Ŝe chłopców tu nie ma. Pytanie, dokąd mogli się udać? Podniósł mały kawałek skały i ze złością cisnął go w dół. Odłamek wylądował w małej dziurze przed nimi, odrobinę się potoczył i zniknął w innej dziurze, oddalonej od pierwszej o
około dwadzieścia centymetrów. Po chwili usłyszeli w dole nikły plusk. Jupiter ledwo zwrócił na niego uwagę. — Ma pan rację — powiedział. — Sądzę, Ŝe powinniśmy przepatrzyć wschodni brzeg zatoki. ChociaŜ przyznaję, Ŝe zupełnie nie rozumiem, dlaczego moi przyjaciele zostawili tutaj swoje ubranie. — Chodźmy — powiedział Jeff. — Moim zdaniem powinniśmy wezwać straŜ przybrzeŜną, by pomogła nam w poszukiwaniach. Za chwilę się ściemni i bez pomocy nie damy sobie rady. Jeff ruszył ku motorówce, a Jupiter za nim. Wiedział, Ŝe jego przyjaciele popadli w tarapaty. W wyobraźni słyszał ich głosy wołające o pomoc. Nie mógł odpowiedzieć, bo nie wiedział, skąd dochodzą. Słyszał je niemal tak, jakby... — Proszę poczekać! Jupiter odwrócił się i zaczął biec z powrotem. Nie zwracał uwagi na wołanie Jeffa, tylko dobiegł do małej szczeliny w skale, tej, która przebijała ją na wylot, i połoŜył się obok niej. — Bob! Pete! — krzyknął prosto do dziury. — Jesteście tam? Odpowiedziało mu milczenie. Serce Jupitera waliło jak młotem. Zrozumiał, Ŝe wpadł na głupi pomysł. Skąd jego przyjaciele mieliby się wziąć pod wyspą? Nagle z dołu nadbiegła przytłumiona, ale wyraźna odpowiedź Pete’a. — Jupe! Jesteśmy zablokowani. Jeśli przypływ jeszcze się zwiększy, woda nas przykryje i się potopimy. Wydostań nas stąd!
ROZDZIAŁ 15
Jupiter wpada na pomysł Uwięzieni w jaskini chłopcy mocno trzymali się glonów porastających skalną półkę, gdyŜ w przeciwnym wypadku zmyłaby ich stamtąd woda, sięgająca im juŜ do ramion. Jej poziom szybko się podnosił. Wkrótce zostaną zmuszeni do pływania; będą mogli to robić tak długo, dopóki woda nie dociśnie ich do kamiennego sklepienia. — Dlaczego tak się guzdrzą? — mruknął Pete, drŜąc lekko. Wydawało się, Ŝe wieki minęły od chwili, gdy przez skalny otwór nieoczekiwanie wpadł kamień i Bob zaczął wołać o pomoc. Kiedy nie otrzymał odpowiedzi, trzej chłopcy przeŜyli potęŜne rozczarowanie. Musieli uznać, Ŝe kamień stoczył się na dół sam, Ŝe nikt go nie wrzucił. JednakŜe Bob nie zaniechał wydawania okrzyków, a koledzy dołączyli do niego i po jakimś czasie usłyszeli głos Jupitera. Potem odezwał się Jeff Morton. Nie od razu zrozumiał, co się stało. Kiedy juŜ wiedział, w jakim połoŜeniu znajdują się uwięzieni, zawołał, Ŝe wkrótce przybędzie na ratunek, i wraz z Jupiterem oddalił się od szczeliny. Teraz chłopcy oczekiwali obiecanej pomocy. Bob trzymał włączoną latarkę, mimo Ŝe baterie były juŜ na wyczerpaniu, gdyŜ nawet mdłe światło ułatwiało im przetrwanie w ciemnościach. — Słuchajcie! — powiedział Chris. — Ani słowa o złotych dublonach. Trzymamy to w tajemnicy, zgoda? — Dlaczego? — spytał Bob. — Musimy przecieŜ wyjaśnić, co robiliśmy na dole. — KaŜdy, kto ma sprzęt do nurkowania, zacznie penetrować jaskinię w poszukiwaniu złota — zaprotestował Chris. — Nie będziemy mieli szans, by tu wrócić i znaleźć więcej dublonów. — Jeśli o mnie chodzi — powiedział Bob — nigdy więcej nie zamierzam tu wracać. Raz na zawsze mam dosyć tej jaskini, Ŝeby nie wiem ile złota kryła jeszcze w sobie. Chętnie odstąpię je innym. — To jest nas dwóch, którzy myślą tak samo — poparł Boba Pete. — Poza tym i tak uwaŜam, Ŝe znaleźliśmy wszystko, co tu było. Moim zdaniem to fale przypływu przyniosły monety do jaskini. — Ale moŜe jest ich więcej — upierał się Chris. — Muszę je znaleźć. To moja jedyna szansa, by zabrać ojca z powrotem do Grecji. W końcu co my mamy, tylko czterdzieści czy pięćdziesiąt dublonów. O wieje za mało, zwłaszcza jeśli się nimi podzielimy. — No dobrze, moŜe uda nam się zatrzymać to w sekrecie — powiedział Bob. — Zrobimy to dla ciebie. Chyba masz rację, Ŝe w przeciwnym razie do jaskini zwalą się tłumy poszukiwaczy skarbu. — Pete’a Crenshawa wśród nich nie będzie — oznajmił z przekonaniem Drugi Detektyw. — Ale skoro ty, Chris, zamierzasz tu wrócić, powiemy innym, Ŝe znaleźliśmy monety w wodzie. Co zresztą jest zgodne z prawdą. Nie musimy dokładnie wyjaśniać, gdzie. — Ja dochowam tajemnicy — powiedział Chris. Ścisnął w dłoni woreczek z dublonami. — Nie boję się wrócić do jaskini. Taki przypadek, jak nasz, moŜe się zdarzyć ponownie nie wcześniej niŜ za milion lat. — Jeśli Jeff Morton się nie pospieszy, i tak będzie nam wszystko jedno — jęknął Pete. — Myślicie, Ŝe popłynął po straŜ przybrzeŜną?
— Ktoś musi mu pomóc wyciągnąć Ŝaglówkę z otworu — powiedział Bob. — Jestem pewien, Ŝe sam sobie z tym nie poradzi. — Ale to moŜe zająć wiele godzin! — wykrzyknął Pete, chwytając się glonów, kiedy kolejna fala zaczęła zmywać go ze śliskiej półki. — Wody przypływu zdąŜą zalać jaskinię. — Jupiter coś wymyśli — powiedział z nadzieją Bob. — Jest bezbłędny w nagłej potrzebie. — Chcę wierzyć, Ŝe masz rację — westchnął Chris. — Ale rzeczywiście coś długo ich nie ma. Tak naprawdę minął dopiero kwadrans od chwili, gdy Jeff Morton i Jupiter odeszli od szczeliny i pobiegli do motorówki. Teraz kołysała się na jałowym biegu w odległości trzydziestu metrów od wyspy. Jupiter pilnował, Ŝeby się nie przemieszczała, a tymczasem Jeff pospiesznie wkładał ekwipunek płetwonurka. — Zwariowani smarkacze — mruczał, mocując paskiem cięŜarki. — Jakie licho ich podkusiło, Ŝeby się tam pchać? — Jupiterze — zwrócił się do Pierwszego Detektywa — postaraj się utrzymać motorówkę dokładnie w tym samym miejscu. Ja schodzę na dół, by zorientować się w sytuacji. Mam nadzieję, Ŝe zdołam wyciągnąć Ŝaglówkę z wejścia do jaskini. Wolałbym nie wzywać straŜy przybrzeŜnej. NałoŜył na twarz maskę, chwycił wodoszczelną latarkę, przewinął się przez burtę i zanurkował. Jupiter poczuł się bardzo osamotniony. W oddali widział łódki kierujące się z południowego krańca zatoki ku Fishingport, ale Ŝadna nie przepłynęła w pobliŜu niego. Czekał na wynurzenie się Jeffa i czas wlókł się niemiłosiernie. Kiedy wydało mu się, Ŝe minęła godzina, spojrzał na zegarek. Okazało się, Ŝe było to jedynie pięć minut. Po następnych pięciu głowa Jeffa wynurzyła się po stronie prawej burty. MęŜczyzna wspiął się na pokład. Minę miał ponurą i był mocno zaniepokojony. — Ta łódka zatkała wlot do jaskini tak szczelnie, jak korek butelkę — powiedział. — Chwyciłem mocno za liny i pociągnąłem, ale nie mogłem jej ruszyć z miejsca. To zadanie dla straŜy przybrzeŜnej. Potrzebny jest płetwonurek z łomem, który albo rozbije łódkę na kawałki, albo ją podwaŜy. Jupiter popatrzył na Jeffa w napięciu. — Czy taka operacja nie zajmie zbyt wiele czasu? Na przykład kilku godzin? — spytał. Jeff wolno pokiwał głową. — Tak. Wiem, co masz na myśli. Nim nadejdzie pomoc, jaskinia cała wypełni się wodą. Ale nie mam pojęcia, co innego moŜna zrobić. Gdyby ta szczelina była większa, spuścilibyśmy linę i wyciągnęlibyśmy chłopców. Ale nie jest. Jupiter skubał wargę, co zawsze pomagało mu w myśleniu. Teraz było tak samo. Nagle zaświtał mu w głowie pewien pomysł. — JuŜ wiem, co trzeba zrobić! — zawołał. — MoŜe uda nam się wyciągnąć łódkę z wylotu. — W jaki sposób? — zdziwił się Jeff. — Za pomocą motorówki! — odparł triumfalnie Jupiter. — Mamy silnik o duŜej mocy, kotwicę i wiele metrów liny. Moglibyśmy zahaczyć kotwicą o Ŝaglówkę, zwiększyć maksymalnie obroty i... — JuŜ rozumiem! — zawołał Jeff.. — Na Boga, to moŜe zadziałać. Bierzmy się do roboty. Jeff odczepił kotwicę i przeniósł ją z dziobu na rufę. Potem przywiązał jeden koniec liny do metalowego ucha i wyrzucił kotwicę za burtę, przez cały czas luzując linę. — Trzydzieści metrów powinno wystarczyć! — stwierdził. — Teraz zejdę na dno i zahaczę
kotwicą o Ŝaglówkę. Kiedy trzy razy szarpnę liną, podpłyń do przodu, aŜ lina się napręŜy. Potem powoli zwiększaj obroty silnika. Ja zostanę na dole, by pomóc wypchnąć Ŝaglówkę z wejścia. Jeśli najpierw poczujesz opór, a potem lina zacznie być elastyczna, będzie to znaczyło, Ŝe udało się wyciągnąć Ŝaglówkę. Podpłyń do przodu mniej więcej trzydzieści metrów, odczep linę kotwiczną i wróć na poprzednie miejsce. Ja popłynę do jaskini i wyprowadzę z niej chłopców. Jeśli jednak najpierw poczujesz szarpnięcie, a potem nagle lina zacznie luźno zwisać, będzie to sygnał, Ŝe kotwica puściła. Wtedy zatrzymaj się i czekaj na mnie. Módl się jednak, Ŝeby udało nam się za pierwszym razem. Jeff zsunął się za burtę i ponownie zanurkował w głębinę. Jupiter czekał z bijącym sercem, trzymając w ręku linę. Poczuł, Ŝe lekko się napina, ale to tylko Jeff wyciągnął kotwicę z piaszczystego dna i wlókł ją w pobliŜe wylotu do jaskini. Minęła jedna minuta, potem dwie i nagle Jupiter poczuł trzy ostre szarpnięcia. Ruszył łodzią do przodu, aŜ lina całkiem się napręŜyła, i zwiększył obroty silnika. Silnik zaczął ryczeć, śruba młóciła wodę, ale motorówka stała w miejscu. Jupiter jeszcze bardziej zwiększył obroty, choć serce mu podchodziło do gardła na myśl, Ŝe kotwica moŜe rozedrzeć burtę Ŝaglówki puścić. Motorówka drgnęła i bardzo powoli zaczęła się posuwać do przodu. Wlokła po dnie ogromny cięŜar i wydawało się, Ŝe za chwilę zabraknie mocy silnika i łódka stanie. Ale jakimś cudem pokonywała kolejne metry. Najpierw sześć... potem piętnaście... w końcu było ich trzydzieści! Gdyby Jupiter nie był tak pochłonięty pracą, zacząłby krzyczeć z radości. Ustawił silnik na jałowym biegu i szwajcarskim scyzorykiem, otrzymanym niegdyś w nagrodę, odciął przywiązany do rufy koniec liny kotwicznej, która ześliznęła się do wody. Jupiter wrzucił wsteczny bieg i pomału wrócił motorówką na poprzednie miejsce. Czekał i próbował sobie wyobrazić, co dzieje się pod wodą. Wylot jaskini jest juŜ otwarty. Jeff wpływa do niej. Znajduje trzech uwięzionych. KaŜe im wypłynąć z jaskini i potem na powierzchnię. Za minutę lub dwie... TuŜ za rufą wynurzyła się z wody głowa jednego z chłopców. Był to Chris Markos. Ściągnął z twarzy maskę i gwałtownie wypuścił powietrze z płuc. Podpłynął do motorówki, chwycił dłonią burtę i przerzucił przez nią coś cięŜkiego, co z brzękiem wylądowało u stóp Jupitera. — Ukryj to, Jupe! — wydyszał. — Znaleźliśmy skarb, ale nikomu o tym nie mówimy. Przynajmniej na razie. Potem ci wszystko wytłumaczę. Jupiter schował mokry woreczek w najlepszy sposób, jaki mu naprędce przyszedł do głowy. Po prostu usiadł na nim. — Rany! — powiedział Chris, kiedy juŜ bezpieczny odpoczywał w motorówce. — Naprawdę się baliśmy, Ŝe nie zdąŜycie nas wydostać stamtąd na czas. Bob i Pete zjawią się za chwilę. Właśnie na powierzchni pokazała się głowa Boba, a zaraz po niej Pete’a. — Nie masz pojęcia, jak nas ucieszył dźwięk waszych głosów tam na górze — powiedział Pete, kiedy juŜ wraz z Bobem wgramolił się do motorówki. — Jeff jest na nas wściekły — dodał Bob. — Wcale mu się nie dziwię. — Mój ojciec teŜ się wścieknie, kiedy się o wszystkim dowie — wtrącił płaczliwym tonem Pete. — Jednak warto było zaryzykować, bo znaleźliśmy skarb. Niewielki, ale zawsze coś. Chris ci powiedział? — Siedzę na tym skarbie. Później opowiecie mi wszystko szczegółowo. — Czuję, Ŝe dostaniemy za swoje — westchnął Bob, ściągając z siebie ekwipunek. — Ale to właściwie nie była nasza wina. Najpierw ktoś zatopił Ŝaglówkę Chrisa, potem...
— Wraca Jeff Morton — przerwał koledze Jupiter. — Będzie chciał usłyszeć, co się wydarzyło. Jeff wynurzył się na powierzchnię tuŜ za rufą motorówki. W dłoni trzymał odcięty poprzednio przez Jupitera koniec liny kotwicznej. Jupiter chwycił go i przywiązał do metalowego ucha, a Jeff podpłynął do stopni i wspiął się na pokład. Ściągnął maskę i powoli pozbył się cięŜarków i butli z tlenem. Potem popatrzył na siedzących w milczeniu chłopców. — No tak — odezwał się w końcu. — Cieszę się, Ŝe nic wam się nie stało. Bardzo się cieszę. To nie zmienia faktu, Ŝe zachowaliście się lekkomyślnie i w związku z tym znaleźliście się w niebezpieczeństwie.. — Ale... — zaczął Bob. Był pewien, Ŝe jeśli zdoła wyjaśnić, jak do tego doszło, Jeff Morton zrozumie, Ŝe gdyby nie podwodny prąd, który wklinował Ŝaglówkę w wylot jaskini, wyprawa skończyłaby się w porę i bezpiecznie. Jeff uniósł dłoń. — Nie chcę słuchać Ŝadnych wyjaśnień. Fakty mówią same za siebie. Kiedy poinformuję o zajściu Harry’ego Norrisa i pana Crenshawa, jestem pewien, Ŝe zgodzą się ze mną, iŜ koniec z waszym nurkowaniem, chłopaki. Ten pomysł z filmem o młodych poszukiwaczach skarbu od początku niezbyt mnie przekonywał. Moim zdaniem woda w zatoce nie jest dość przejrzysta, by podwodne zdjęcia dobrze wyszły. Mam nadzieję, Ŝe teraz inni przyznają mi rację. Jeff Morton zamilkł na chwilę dla nabrania oddechu, ale było jasne, Ŝe ma coś więcej do powiedzenia. Tym razem zwrócił się tylko do Chrisa. — Myślę, Ŝe przynajmniej jeden kłopot mamy z głowy — powiedział groźnym tonem. — JuŜ wiemy, kto kradł i niszczył nasz sprzęt. Ostatniej nocy włamano się do przyczepy z wyposaŜeniem. Ktoś wszedł do niej przez maleńkie okienko, przez które mógłby się przecisnąć jedynie drobnej budowy chłopiec. Skradzione zostały dwa obiektywy, warte prawie tysiąc dolarów. Odkryłem ich brak — i znalazłem coś jeszcze. Coś, co złodziej niechcący upuścił. Jeff spojrzał surowo na Chrisa. — Na miejscu przestępstwa znalazłem twój nóŜ. Nikt oprócz ciebie nie prześliznąłby się przez tamto okienko. Poinformowałem o incydencie komendanta Nostigona i zaraz po powrocie do Fishingport odstawię cię na posterunek. Obawiam się, Ŝe powędrujesz prosto do więzienia.
ROZDZIAŁ 16
Jupiter rozwiązuje zagadkę — Chłopaki, podpadliśmy — westchnął Bob. — Podpadliśmy, a Chris trafił do więzienia — oświadczył ponurym tonem Pete. — Moim zdaniem nie ukradł obiektywów. Co o tym sądzisz, Jupe? Jupiter nie odpowiedział. Siedział zamyślony na kanapie w salonie pani Barton. Dawno minęło południe, za oknami lało. Pan Crenshaw zabronił chłopcom opuszczania domu, wygłaszając przedtem surowy wykład na temat nieodpowiedzialnego zachowania, jakim się popisali poprzedniego dnia. — Jupe! — Pete podniósł głos. — Powiedziałem, Ŝe nie wierzę, Ŝeby to Chris ukradł te obiektywy. A ty? Jupiter zakaszlał. Przeziębienie ciągle mu dokuczało. — Ja teŜ nie. Intuicja mi podpowiada, Ŝe nie jest typem krętacza i złodzieja. Po prostu pozory świadczą przeciwko niemu. Ten jego nóŜ znaleziony na miejscu przestępstwa... Dziwna sprawa. — Sam mówił, Ŝe zgubił go dwa dni temu — przypomniał Bob. — I oczywiście nikt mu nie wierzy — Jupiter ponownie zaniósł się kaszlem. — Wszyscy woleliby uznać, Ŝe tajemnica Wyspy Szkieletów została rozwiązana, więc przyjęli za pewnik, Ŝe to Chris jest złodziejem. Dorośli często tak postępują. — A jak wygląda prawda? — wymamrotał Bob. — W końcu jesteśmy detektywami i powinniśmy przynajmniej próbować to odgadnąć. — Prawdą jest to, Ŝe komuś zaleŜy, Ŝeby nikt się nie kręcił po Wyspie Szkieletów. Wczoraj to zrozumiałem — poinformował kolegów Jupiter. —Pytanie tylko, dlaczego mu zaleŜy? Jupiter zamilkł, gdyŜ rozległ się dzwonek u drzwi wejściowych. Usłyszeli kroki pani Barton, która poszła otworzyć. Przez uchylone drzwi salonu Trzej Detektywi mogli zobaczyć, Ŝe do pensjonatu wkroczył komendant Nostigon. Z jego peleryny kapały na podłogę krople wody. Zdjął ją i powiesił na wieszaku. — Witajcie, chłopcy — odezwał się, wchodząc do salonu. Pani Barton wsunęła się tuŜ za nim. — Chciałbym porozmawiać sam na sam z tymi kawalerami, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu — zwrócił się do właścicielki pensjonatu. — Oczywiście, panie komendancie. — Pani Barton podreptała do kuchni, a komendant usiadł i powoli zapalił cygaro. — Sprawy waszego kolegi Chrisa wyglądają bardzo źle — zaczął bez Ŝadnych wstępów. — Wszczęliśmy poszukiwania i znaleźliśmy skradzione obiektywy w małej drewutni na tyłach chaty rybackiej, w której mieszka on wraz z ojcem. — Chris niczego nie ukradł! — zaprotestował gorąco Bob. — Jesteśmy tego pewni. — Być moŜe — zgodził się komendant. — Ale dowody świadczą przeciwko niemu. Wszyscy wiedzą, Ŝe rozpaczliwie próbuje zdobyć fundusze na powrót ojca do Grecji. — Wcale nie musi kraść w tym celu! — wykrzyknął Pete. — Ma juŜ pieniądze i w dodatku szansę, Ŝe znajdzie ich więcej. — Ciekawe... — Komendant popatrzył przeciągle na chłopców. —Co to moŜe znaczyć: znajdzie więcej? Pete zrozumiał, Ŝe się niepotrzebnie wygadał, i zamilkł.
— Chłopaki — ciągnął komendant — lubię Chrisa i chcę mu pomóc. A teraz niech któryś z was opowie mi dokładnie, co się wczoraj wydarzyło. Chyba rozumiem, czemu trzymacie to w tajemnicy. Gdyby się rozeszła wieść, Ŝe znaleźliście coś cennego, Wyspę Szkieletów w mig opanowaliby łowcy skarbów. Jednak mnie powinniście zaufać, gdyŜ być moŜe będę mógł pomóc małemu Chrisowi. Tak więc oczekuję pełnej relacji. Chłopcy wahali się, aŜ w końcu Jupiter podjął decyzję. — Dobrze, proszę pana, zaraz wszystko opowiemy. Pete, przynieś tę brezentową sakiewkę. Pete poszedł na górę i po chwili wrócił z wypchanym Chrisowym woreczkiem. Wytrząsnął jego zawartość na kanapę. Na poduszki wysypało się z cichym brzękiem coś koło czterdziestu czy pięćdziesięciu błyszczących dublonów. Komendant Nostigon szeroko otworzył oczy ze zdziwienia. — Na Boga! — zawołał. — ToŜ to prawdziwy skarb piratów. I Chris go znalazł? — Wraz z Bobem i Pete’em — uściślił Jupiter. — W podwodnej jaskini pod Dłonią. Chris chce tam wrócić i jeszcze się rozejrzeć. Dlatego trzymamy całą sprawę w tajemnicy. — Rozumiem... — Komendant podrapał się po brodzie. — MoŜecie na mnie polegać. Nie pisnę nikomu ani słowa. — Sam więc pan rozumie, Ŝe Chris nie musi niczego kraść — powiedział z Ŝarliwym przekonaniem Bob. — Ma pieniądze i będzie ich miał jeszcze więcej. — Obawiam się jednak, Ŝe to Ŝaden dowód — odparł komendant policji. — Dublony zostały znalezione juŜ po dokonaniu kradzieŜy. Wynosząc z przyczepy obiektywy, Chris nie wiedział, Ŝe zdobędzie jakieś pieniądze. To znaczy, Ŝe pozory nadal świadczą przeciwko niemu. Niestety była to prawda i Bob aŜ się skrzywił, kiedy to zrozumiał. Pete z desperacją wcisnął dłonie do kieszeni. Jupiter zaczął kaszleć. Potem wydmuchał nos i odezwał się: — Przepraszam, panie komendancie, Ŝe się wtrącam. Zdaniem panów Crenshawa i Norrisa oraz Jeffa Mortona zagadka Wyspy Szkieletów została rozwiązana: to Chris przysparzał im kłopotów. Jestem jednak pewien, Ŝe się mylą. Sprawcą jest kto inny; ktoś, o kim nic nie wiemy. Przyjrzyjmy się faktom od początku. Zacznijmy od... W tym momencie do saloniku weszła pani Barton. — Kolacja gotowa, chłopcy — powiedziała. — Och, nie wiedziałam, Ŝe pan jeszcze z nimi rozmawia — zaczęła się sumitować na widok komendanta. — Proszę sobie nie przeszkadzać. JuŜ ruszała w stronę drzwi, kiedy jej uwagę przyciągnęły złote krąŜki leŜące na kanapie. Oczy zrobiły jej się okrągłe jak spodki. Truchcikiem pospieszyła do holu, chwyciła za telefon i po chwili rozmawiała z kimś przyciszonym głosem. — Ello May, czy moŜesz to sobie wyobrazić? — szeptała podekscytowana. — Ci młodzi chłopcy, którzy u mnie zamieszkali, naprawdę przyjechali po to, by pomóc w poszukiwaniu skarbów. Skąd o tym wiem? Na własne oczy widziałam wielki stos złotych monet, które znaleźli. Tak, z pewnością na Wyspie Szkieletów. Na Boga, nie wiem dokładnie, ile tego było, ale wyglądało, Ŝe sporo. Prawdopodobnie to tylko ich udział. ZałoŜę się, Ŝe jest duŜo więcej. OdłoŜyła słuchawkę i zaczęła nakręcać kolejny numer. Chłopcy, nieświadomi, Ŝe wieść o ich znalezisku zdąŜyła roznieść się po miasteczku, nadal byli pogrąŜeni w rozmowie z komendantem Nostigon’em. Jupiter przedstawiał w zarysie wszystkie zdarzenia związane z Wyspą Szkieletów. Na początku wspomniał, Ŝe strach przed zjawą przez wiele lat trzymał ludzi z dala od tej wyspy. Potem mówił o kłopotach, jakie ekipa filmowa miała od pierwszych chwil, kiedy rozbiła tam obóz. Ponownie opowiedział o tym, jak został wraz z Bobem i Pete’em wysadzony na bezludnej wyspie zaraz pierwszej nocy po przyjeździe do Melville. Poinformował komendanta o ostrzeŜeniu, które otrzymał poprzedniego
dnia od chudego, wysokiego męŜczyzny z tatuaŜem na ręce. Szef policji tylko drapał się po brodzie. — To mógł być Bill Ballinger — powiedział. — Dziwne, bardzo dziwne. Opowiadaj dalej, chłopcze. Jupiter opisał, w jaki sposób została staranowana i zatopiona Ŝaglówka Chrisa i zakończył swą opowieść pytaniem: — Panie komendancie, czyŜ nie wydaje się panu, Ŝe cel tych działań jest całkiem oczywisty? Chodzi o to, by ludzie trzymali się z dala od Wyspy Szkieletów. Najpierw była historia o duchu. Miejscowi bali się go i nie odwiedzali wyspy. Potem, kiedy pojawili się na niej filmowcy, nieznani sprawcy zaczęli ich nękać, by się jak najszybciej wynieśli. A kiedy rozniosła się wieść o naszym przyjeździe, ktoś musiał uznać nas za jakieś waŜne osoby. Sam Robinson otrzymał polecenie, Ŝeby nas wysadzić na Dłoni. Ci, którzy je wydali, liczyli na to, Ŝe przeraŜeni weźmiemy nogi za pas i wrócimy, skąd przyjechaliśmy. Pozostaliśmy jednak w Fishingport i wobec tego ostrzeŜono mnie, Ŝe jesteśmy tutaj niepoŜądani i mamy się zabierać z powrotem do Hollywoodu. Niemal w tym samym czasie ktoś zatopił łódkę Chrisa, by nie mógł on pływać wokół Wyspy Szkieletów. A jakby tego było mało, nieznany sprawca ukradł obiektywy i podrzucił na miejscu przestępstwa nóŜ naszego greckiego kolegi, by wskazać na niego jako winowajcę. Wiedział, Ŝe chłopak trafi do więzienia. Reasumując: komuś bardzo zaleŜy na tym, aby nikt się nie zbliŜał do Wyspy Szkieletów. Mam rację? — Wygląda na to, Ŝe tak — odparł komendant. — Muszę to rozwaŜyć. Jeśli o mnie chodzi, chciałbym uwolnić Chrisa, a doktor Wilbur gotów jest złoŜyć za niego kaucję, ale sędzia Harvey, który musi podpisać stosowne dokumenty, właśnie wyjechał słuŜbowo. Do jego powrotu nic nie moŜemy zrobić. Postaram się jednak, by Chris jak najszybciej znalazł się na wolności. Po tych słowach komendant poŜegnał się i opuścił pensjonat. Pete pospiesznie wsypał monety z powrotem do woreczka i zaniósł go na górę, by schować pod własnym materacem. Kiedy zszedł na dół, kolacja czekała juŜ na stole. Pani Barton obsługiwała chłopców, uśmiechając się domyślnie. W końcu nie wytrzymała dłuŜej i powiedziała z wyrzutem: — Niedobrzy młodzi ludzie oszukali mnie. Zaprzeczali, jakoby mieli przyjechać na Wyspę Szkieletów, by pomagać w poszukiwaniu skarbu. Trzej przyjaciele spojrzeli na nią ze zdziwieniem. — Ale my naprawdę, pani Barton... — zaczął Jupiter. — Sama widziałam ten wielki stos monet, które pokazywaliście komendantowi! — zawołała. — Wcale nie zamierzałam szpiegować, ale kiedy weszłam do saloniku, leŜały na kanapie. Ach, jakieŜ to ekscytujące! Chłopcy popatrzyli na siebie z przeraŜeniem. — Czy mówiła pani o tym komuś? — spytał Jupiter. — Tylko moim trzem najlepszym przyjaciółkom — odparła. — Nie mogłam się powstrzymać, widok monet tak bardzo mnie podniecił. Ile ich było? — Mniej, niŜ się pani spodziewa — powiedział Jupiter. — I wcale nie znaleźliśmy ich na Wyspie Szkieletów. — Teraz juŜ mnie nie oszukacie, młodzieńcy! — Pani Barton pogroziła im palcem. — Jutro tuŜ po wschodzie słońca będziecie mieli na wyspie liczne towarzystwo. Wielu ludzi popłynie tam. KaŜdy z nadzieją, Ŝe znajdzie skarb. Oj, tak, tak. Sama bym się wybrała, gdybym była trochę młodsza i Ŝwawsza. Przykro mi to mówić, ale miejscowi krzywo patrzą na was, obcych. Przyjechaliście szukać skarbu na Wyspie Szkieletów, podczas gdy w miasteczku panuje bieda i
wszyscy rozpaczliwie potrzebują pieniędzy. Gospodyni zaczęła zbierać ze stołu naczynia. — Ale po co ja tyle gadam — zreflektowała się. — Jak juŜ zacznę, to terkoczę jak karabin maszynowy. Poszła do kuchni, zostawiając w salonie przygnębionych chłopców. — Tego jeszcze brakowało! — zawołał Pete. — Pół miasta zwali się jutro na Wyspę Szkieletów. Teraz juŜ ekipa nigdy nie skończy tego filmu. I to z naszej winy. — Masz rację, przyjacielu — powiedział Bob. — Wkrótce wpadnie tu twój tata. Co mamy mu powiedzieć? — Prawdę — odparł Pete. — Zgadzasz się, Jupe? — Zgadzam — potwierdził Pierwszy Detektyw. —~ Mam jednak pewien pomysł. Pozwólcie mi się chwilę zastanowić. Jupiter się zastanawiał, a Pete i Bob bezmyślnie przerzucali kartki jednego z czasopism, które leŜały w salonie. Niedługo po zapadnięciu zmroku przyjechali pan Crenshaw i Harry Norris. Oznajmili, Ŝe Roger Denton wróci następnego ranka i za dzień lub dwa zacznie się kręcenie zdjęć na wyspie. JednakŜe zrezygnowano z krótkometraŜowego filmu o chłopcach poszukujących skarbu. Argumenty Jeffa Mortona przewaŜyły. W innych okolicznościach chłopcy czuliby się głęboko rozczarowani, ale tym razem mieli o czym myśleć i wobec tego nie zaprzątali sobie dłuŜej głowy niedoszłym występem. Powiedzieli panom Crenshawowi i Norrisowi, co się stało, i obaj męŜczyźni jęknęli z przeraŜenia. — To zniweczy wszystkie nasze plany! — krzyknął pan Crenshaw. — Poszukiwacze skarbów zaleją nas jak szarańcza. Nikogo nie przekonamy, Ŝe nie przyjechaliśmy tu po ukryte złoto piratów. — Mam pewien pomysł, jak uratować sytuację — powiedział wolno Jupiter. — Dlaczego by nie sfilmować tych ludzi, którzy przypłyną łódkami na wyspę i rozbiegną się po niej, szukając skarbów? Moglibyście panowie nakręcić krótkometraŜówkę, zatytułowaną na przykład „Gorączka złota”. Nigdy nie zdołalibyście wynająć tylu statystów, ilu potrzeba do takich scen, ale ludzie będą tutaj napływać z własnej woli i moŜe wyjść z tego całkiem zabawny filmik. Harry Norris namyślał się przez chwilę. — Niegłupi pomysł — przyznał. — Jeszcze się okaŜe, Ŝe całe zamieszanie obróci się na naszą korzyść. Powiedzmy, Ŝe pokazujemy kogoś, kto znajduje skarb. Wieść roznosi się wkoło, całe miasto przypływa, by to zobaczyć, kręcimy ujęcia, jak ludzie rozkopują ziemię... Tak — zwrócił się do ojca Pete’a — to moŜe się udać. Trzeba tylko zorganizować to wszystko. Proponuję, Ŝebyśmy... Harry szybko streścił swój plan, w jaki sposób przejąć kontrolę nad poszukiwaczami skarbu. — Zamiast powstrzymywać ludzi od przypłynięcia na wyspę, zaprosimy ich! Zwrócimy się do doktora Wilbura, który poprzez lokalną rozgłośnię zachęci tutejszych mieszkańców, by przybyli tu jutro i kopali. Powiemy, Ŝe nie wierzymy w Ŝaden skarb, ale chcemy, Ŝeby kaŜdy mógł sam się rozejrzeć i o tym przekonać. Zafundujemy nagrodę w wysokości pięciuset dolarów do wygrania na loterii, która odbędzie się wieczorem. Warunkiem wzięcia udziału w losowaniu będzie wpisanie się poszukiwacza na listę i podpisanie zobowiązania, Ŝe nie uszkodzi karuzeli i kolejki górskiej. Wieczorem wydamy wielką ucztę na świeŜym powietrzu i wylosujemy nagrodę. Przez cały czas będziemy filmować te oszalałe tłumy kopaczy i rzeczywiście moŜemy zebrać ciekawy
materiał do zmontowania krótkometraŜówki, zatytułowanej tak, jak to proponował Jupiter. Kiedy juŜ cała zabawa się skończy, ludzie wreszcie się przekonają, Ŝe na Wyspie Szkieletów nie ma skarbów, i zostawią nas w spokoju. Wtedy będziemy mogli skończyć nasz właściwy film. — Sądzę, Ŝe to wypali — powiedział pan Crenshaw. — Wracajmy teraz do hotelu. Trzeba zadzwonić do Filadelfii do Dentona. Wy, chłopaki — zwrócił się do Trzech Detektywów — zostajecie na miejscu i maszerujecie do łóŜek. Jutro moŜecie przypłynąć na wyspę, by obejrzeć całe widowisko. Jednak dość pakowania się w jakiekolwiek kłopoty! — Ale co do Chrisa, tato... — zaczął Pete. — Kilka dni w odosobnieniu będzie dla niego dobrą nauczką — odparł jego ojciec. — Chodźmy, Norris. Obaj męŜczyźni pospiesznie opuścili pensjonat. Chłopcy znowu popadli w przygnębienie. — Kurczę, myślałem, Ŝe uda nam się przekonać ich, Ŝe Chris jest niewinny — powiedział Pete. — Nawet nie chcieli słuchać. — Kiedy dorośli raz sobie coś wbiją do głowy, nie lubią, by ktoś młody ich przekonywał, Ŝe nie mają racji — zauwaŜył Bob. — W kaŜdym razie dzięki twojemu pomysłowi, Jupe, jutrzejszy dzień nie będzie całkiem zmarnowany. Jupiter nic na to nie odpowiedział. Znowu głęboko się zamyślił. — Nie przeszarŜuj z tym myśleniem, bo przepalisz bezpieczniki —zaŜartował Pete. Jupiter zakaszlał głośno. Potem na jego okrągłej twarzy pojawił się wyraz satysfakcji. — Coś ci wpadło do głowy? — spytał Bob. — Chyba wydedukowałem, dlaczego udało wam się znaleźć złote dublony w tej ukrytej jaskini pod Dłonią — odparł. — Naprawdę? — niemal krzyknął Pete. — Opowiedz, tylko krótko, bo nie ma czasu. — Bob, zajrzyjmy do twoich notatek — poprosił Jupiter. — Chciałbym jeszcze raz przeczytać ten fragment o ostatnim starciu Jednouchego z Anglikami. Wszyscy trzej pobiegli na górę. Bob szybko odnalazł potrzebny ustęp. Przeczytał na głos o tym, jak to dawnymi czasy przywódca piratów został zaskoczony nocą przez angielskie wojsko. Uciekł wraz ze skrzynką pieniędzy, był ścigany i wylądował na Dłoni. W ciemnościach udało mu się wymknąć pogoni, ale kiedy nastał dzień, Ŝołnierze otoczyli go i pojmali. JednakŜe skrzynka, w której spodziewali się znaleźć skarb, okazała się pusta. Anglicy zrozumieli, Ŝe Jednouchy wysypał jej zawartość za burtę, aby nie wpadła w ich ręce. Nie zdołali go skłonić, by zdradził, w którym dokładnie miejscu to uczynił. Jedyne, co powiedział, to: „Diabeł morski trzyma w garści moje złote dublony i nikt ich nie zobaczy dopóty, dopóki on sam ich nie odda”. — No? — spytał Bob. — Nie rozumiesz? — zdziwił się Jupiter. — Gdyby Jednouchy po prostu wysłał dublony za burtę, powiedziałby, Ŝe diabeł morski ma je u siebie. On jednak wspomniało garści. Z czym ci się to kojarzy? — Z dłonią! — krzyknął podniecony Bob. — Jupe, myślisz, Ŝe... — Tak. To jedyne logiczne wytłumaczenie. Kiedy Jednouchy zrozumiał, Ŝe nie zdoła uciec, wsypał całe skradzione złoto do szczeliny. Potem draŜnił Anglików mówiąc, Ŝe diabeł morski trzyma je w garści. Miał na myśli to, Ŝe znajduje się ono wewnątrz Dłoni. Nawet gdyby wrogowie pirata zrozumieli znaczenie jego słów, i tak nie zdołaliby wydobyć monet. Przez wszystkie te lata leŜały więc ukryte pod wodą. — Wobec tego musi ich tam być więcej! — zawołał Pete. — Chris miał rację. W jaskini moŜe być prawdziwa fortuna!
— Nie sądzę — powiedział Jupiter. — Pamiętaj, Ŝe pirat wsypywał monety luzem. Przez trzy stulecia morze miało dość czasu, by zagrzebać je głęboko lub pozwolić prądom poroznosić je po całej zatoce. Być moŜe leŜy w piasku jeszcze kilka dublonów, ale raczej niewiele. Udało wam się znaleźć to, co zostawił ocean. — Zawsze tak logicznie rozumujesz — westchnął Pete. — Obawiam się, Ŝe masz rację. JednakŜe dobrze Ŝyczę Chrisowi i dlatego mam nadzieję, Ŝe zdoła znaleźć duŜo więcej monet i będzie mógł zabrać ojca do Grecji. Wzmianka o Chrisie przypomniała chłopcom jego niewesołe połoŜenie i znowu popadli w ponury nastrój. Nic jednak nie mogli zrobić, więc połoŜyli się spać. Pete i Bob zasnęli natychmiast, Jupiter jednak przewracał się z boku na bok. Jego umysł pracował teraz ze szczególną ostrością. Pozostała do rozwiązania jeszcze jedna zagadka. Był pewien, Ŝe zna wszystkie fakty, naleŜało je tylko właściwie poskładać. Myślał o starym piracie Jednouchym, który wystawił Anglików do wiatru, wsypując monety do szczeliny w skale. Niespodziewanie przypomniał mu się fragment niemal zapomnianej rozmowy. Wrócił myślami do niej i nagle wszystko stało się jasne. — O to chodziło! — wykrzyknął, siadając na łóŜku. — Dziesięć lat! Wtedy to się stało. Bob, Pete, wstawajcie! Dwaj Detektywi obudzili się i zaczęli szeroko ziewać. — Co się stało, Jupe? Męczą cię koszmary? — spytał Pete. — Nie — odparł podniecony Jupiter. — Musicie się ubrać i powiosłować na Wyspę Szkieletów. Właśnie odkryłem jej prawdziwą tajemnicę. Pospiesznie wyjaśnił przyjaciołom, co udało mu się wydedukować. Słuchali go z otwartymi ustami, a kiedy skończył, Pete zawołał z niekłamanym podziwem: — Jupe, jesteś genialny! Na pewno masz rację. Teraz wszystkie fragmenty układanki zaczynają do siebie pasować. — Zupełnie nie rozumiem, dlaczego tak późno na to wpadłem —powiedział Jupiter. — Tak czy inaczej jestem pewien, Ŝe znalazłem właściwe rozwiązanie. Popłyńcie na wyspę i sprawdźcie, czy się nie pomyliłem. Potem obudźcie ojca Pete’a i pozostałych członków ekipy. PokaŜcie im, co znaleźliście i niech juŜ oni się tym zajmą. Jupiter popatrzył ze smutkiem na kolegów. — Popłynąłbym z wami, ale ciągle źle się czuję — powiedział tonem usprawiedliwienia. — I tak dosyć zrobiłeś — pocieszył go Bob. — Dzięki tej akcji wrócimy do łask. Miło będzie dla odmiany zagrać rolę bohatera. Dlaczego jednak nie mielibyśmy obudzić filmowców i skłonić ich, by nam pomogli? — PoniewaŜ mogę się mylić — wyjaśnił Jupiter. — Wtedy byliby źli, Ŝe ich wyrwaliśmy z łóŜek. Jeśli moja koncepcja jest do niczego, wrócicie po cichu do pensjonatu, a zagadka nadal pozostanie nierozwiązana. — Niech ci będzie — zgodził się Pete. — Mimo to wolałbym powiedzieć tacie. Ale zrobię, jak chcesz. Bob i Pete w pięć minut byli gotowi do drogi. Chwycili latarki i na palcach zeszli po schodach, po czym wymknęli się z pensjonatu. Jupiter pozostał w łóŜku. LeŜał na plecach i czuł się okropnie. Dlaczego musiał się przeziębić? Nic jednak nie mógł na to poradzić, a wyprawa przyjaciół nie wiązała się z Ŝadnym niebezpieczeństwem... Naprawdę? Nowa myśl poraziła go jak obuchem w głowę. Dlaczego był taki z siebie zadowolony i
zapomniał wziąć jedną rzecz pod uwagę? Bobowi i Pete’owi mogło grozić śmiertelne niebezpieczeństwo!
ROZDZIAŁ 17
Bob i Pete w opałach Pete cięŜko uderzał wiosłami o wodę. Chłopcy płynęli małą łódką, którą znaleźli przywiązaną do pomostu ekipy filmowców. Jedynie gwiazdy oświetlały drogę ku Wyspie Szkieletów. — Widzę ją — szepnął Bob, kiedy wyspa pojawiła się nagle przed nimi w ciemnościach jak czarna plamka. Pete miał świetne wyczucie kierunku. Prowadził łódkę w stronę niewielkiej zatoczki w pobliŜu wesołego miasteczka. Wyspa była coraz bliŜej i w pewnym momencie jej brzegi zaczęły otaczać chłopców z dwóch stron. Pete odłoŜył wiosła i łódka miękko wryła się dziobem w piach. Bob wyskoczył na ląd i wciągnął łódkę na plaŜę. — Najpierw musimy przejść przez wesołe miasteczko, a potem iść w górę ścieŜką do groty — powiedział cicho Pete. — śałuję, Ŝe Jupe nie pozwolił obudzić mojego taty. — Ja teŜ — przyznał Bob. — Nie miałbym teraz nic przeciwko towarzystwu kogoś starszego. Dasz radę znaleźć drogę po ciemku? — Na pewno — odparł Pete. Zawahał się przez chwilę. Panowały nieprzeniknione ciemności i cisza, zakłócana jedynie pluskiem fal bijących o brzeg. — Wiesz, co lepiej juŜ chodźmy. Prowadził, przyświecając sobie latarką, i za chwilę chłopcy znaleźli się w widmowych ruinach wesołego miasteczka. Kolejka górska wyglądała na tle nieba jak ogromny szkielet. Stanowiła dla Pete’a doskonały punkt orientacyjny. Obszedł ją dokoła, minął karuzelę i zatrzymał się przy tylnej furtce szczątkowego ogrodzenia, otaczającego lunapark. — Tam, do licha, zamierzam obudzić tatę — wyszeptał. — Nie dlatego, Ŝe jestem zdenerwowany, chociaŜ naprawdę jestem, ale tata powinien wiedzieć, co robimy. W końcu kazał nam pozostać w pensjonacie i… no, lepiej mu powiedzieć, co wykombinował Jupe. — W porządku — przyznał koledze rację Bob, tak cicho, Ŝe ledwo było słychać, co mówi. — Chodźmy obudzić twego tatę. TeŜ się poczuję pewniej. Odwrócili się i nagle stanęli jak sparaliŜowani. Serca biły im szybko. Jakaś potęŜna postać czaiła się w ciemnościach. Nieznajomy poświecił im prosto w oczy i warknął: — Stać, bo strzelam! Obaj chłopcy zamarli z przeraŜenia. Byli oślepieni światłem latarki i niczego nie mogli zobaczyć. Nagle olbrzym powiedział ze zdziwieniem: — Do pioruna! PrzecieŜ to Bob i Pete. Dlaczego myszkujecie nocą po wyspie? MęŜczyzna skierował światło latarki w stronę ziemi. Teraz chłopcy mogli go zobaczyć, chociaŜ juŜ wcześniej rozpoznali go po głosie. Był to Tom Farraday, straŜnik. — Mogłem was zranić — powiedział. — Wziąłem was za intruzów, którzy przyszli zniszczyć naprawione urządzenia w wesołym miasteczku. Co wy tu robicie? — Jupiter poznał tajemnicę wyspy — oznajmił Bob. — Przybyliśmy sprawdzić, czy się nie pomylił. — Tajemnicę wyspy? — zainteresował się Tom Farraday. — Co macie na myśli? — Na wyspie naprawdę znajduje się ukryty skarb — wyjaśnił Pete. — Przynajmniej Jupe jest o tym przekonany.
— Skarb? — StraŜnik wyraźnie im nie dowierzał. — Jaki skarb? — Widzi pan... — zaczął Pete, ale Bob mu przerwał. — To pan pomógł Jupiterowi rozwiązać tę zagadkę — powiedział. — Dał mu pan niezbędną wskazówkę. — Powoli! — huknął straŜnik. — Nie mam pojęcia, o czym mówisz. — Pewnego ranka opowiadał nam pan, jak to bracia Ballingerowie dziesięć lat temu zatrzymali waszą opancerzoną furgonetkę, skradli sto tysięcy dolarów i zranili pana w lewą rękę. — I co to ma wspólnego z jakąś zagadką? — Powiedział nam pan równieŜ — wtrącił się Pete — Ŝe straŜ przybrzeŜna nakryła Ballingerów w unieruchomionej łódce i widziała, Ŝe wysypują coś za burtę. Wszyscy myśleli, Ŝe skradzione banknoty. — Pewnie tak było. No i co dalej? — Właśnie dziesięć lat temu ktoś znowu zaczął straszyć ludzi zjawą z karuzeli, by trzymać ich z daleka od wyspy. Zdaniem Jupitera to nie mógł być przypadek, Ŝe opowieść o duchu oŜyła tuŜ po napadzie. Według naszego kolegi oba te fakty są ze sobą powiązane. — Nie pojmuję, do czego zmierzasz — Tom Farraday był zaskoczony. — Naprawdę? — spytał z powagą Pete. — Ballingerowie usiłowali wymknąć się łódką, ale nawalił im silnik. Musieli jakoś dotrzeć do Wyspy Szkieletów i ukryć zrabowane pieniądze. Potem znowu próbowali ucieczki, pewni, Ŝe jeśli zostaną schwytani, wszyscy uznają pieniądze za bezpowrotnie stracone. Dzięki temu po wyjściu z więzienia spokojnie będą mogli po nie wrócić. Sam pan powiedział, Ŝe kilka tygodni temu właśnie je opuścili. Oczywiście nie zjawili się jeszcze po pieniądze. Obawiali się ryzykować, gdy po wyspie kręcą się filmowcy. — Do kaduka, to brzmi prawdopodobnie! — zawołał Tom Farraday. — Czy wasz przyjaciel wpadł na pomysł, gdzie dokładnie są ukryte te pieniądze? — Jupiter powiedział, Ŝe gdzieś wysoko, w suchym miejscu — objaśnił Bob. — Papierowe banknoty w brezentowych woreczkach zgniłyby zagrzebane w ziemi. Najlepszym miejscem do ich ukrycia jest... — Stara grota! — wykrzyknął Tom. — Pełna jest szczelin, gdzie moŜna by je wetknąć. — Podobnie myśli Jupiter — przyznał Pete. — To jedyne miejsce, gdzie bezpiecznie moŜna przechować banknoty. — Ale nie jutro. Setki ludzi będą się przewalać po wyspie, więc ktoś gotów je znaleźć. Dlatego od razu przybyliśmy, by ich poszukać. — Do pioruna, chyba macie rację! — zawołał Tom Farraday. — Pomyśleć tylko: w grocie od dziesięciu lat leŜy majątek i nikt na to nie wpadł, dopóki wyście się nie zjawili. Czemu sam o tym nie pomyślałem? Pozostaje nam zrobić tylko jedno: udać się do groty i sprawdzić, czy rzeczywiście są tam jakieś pieniądze. — Chcemy przedtem zawiadomić pana Crenshawa — powiedział Bob. — Nie ma potrzeby — odparł Tom Farraday. — Musi wcześnie wstać, więc dajmy mu pospać. Jeśli znajdziemy pieniądze, przytargamy je na dół i obudzimy ekipę. Jeśli nie, wy wrócicie cichutko do domu i nikt się o niczym nie dowie. — Ale — zaczął Pete, lecz Tom Farraday juŜ zdąŜył się odwrócić. — Chodźcie za mną — powiedział. — Znam drogę. Zaczął iść szybkim krokiem między drzewami. Chłopcy starali się trzymać blisko niego. Niesamowita cisza potęgowała grozę otaczającej ich scenerii i Bob cieszył się w duchu, Ŝe spotkali Toma Farraday’a. Czuł się pewniej i bezpieczniej, kiedy towarzyszył im potęŜny, krzepki męŜczyzna.
Nagle zza drzew wychynął jakiś cień. Silna dłoń ścisnęła Boba jak imadło, nim zdąŜył się zorientować, co się dzieje. — Ratunku, panie Farraday! — zdołał jeszcze krzyknąć, lecz wnet ktoś zakrył mu usta i nie mógł juŜ wydać z siebie głosu. Usłyszał za sobą jakąś szamotaninę, jęk Pete’a, a potem zapadła cisza. JednakŜe Tom Farraday, który szedł z przodu, był wolny i miał broń. Na pewno... StraŜnik odwrócił się. Nie wyglądał na człowieka zaskoczonego przebiegiem wydarzeń. Nie miał równieŜ zamiaru korzystać z broni. — Dobra robota! — zawołał. — Nawet nie zdąŜyli krzyknąć. — Dzięki tobie — powiedział męŜczyzna, który trzymał Boba. — WyobraŜasz sobie, co by było, gdyby najpierw poszli do obozu i pobudzili tych filmowców? — Ale nie poszli, Jim, i teraz ich mamy — powiedział Tom nieco nerwowym głosem. — Czyli wszystko gra. — Nie wszystko — wtrącił się wysoki, który przytrzymywał Pete’a. —Musimy jeszcze pozbyć się gówniarzy. Zajmiemy się tym później. Teraz wsadzimy ich do łódki i idziemy po naszą forsę. — Jasne, Bill — zgodził się szybko Tom Farraday. — Czy to prawda, co mówili, Ŝe jest ukryta w jaskini? — NiewaŜne. To nasza sprawa — warknął męŜczyzna trzymający Boba. — Moja równieŜ — zaprotestował Tom Farraday. — W końcu jedna trzecia to moja dola. Czekałem na nią dziesięć lat. NaleŜy mi się choćby za tę biedną sztywną rękę, którą wam zawdzięczam. — Stul pysk! Za duŜo gadasz! — wrzasnął męŜczyzna zwany Billem. — Zajmiemy się tobą. Teraz ściągaj koszulę i podrzyj ją na paski. Musimy związać i zakneblować tych smarkaczy. — Ale... — Jazda! — Dobrze juŜ, dobrze... Tom Farraday wykonał polecenie. Otępiały umysł Boba znowu zaczął pracować. Bill i Jim to były imiona, jakie nosili bracia Ballingerowie. Teraz stało się jasne, Ŝe Tom był ich wspólnikiem. Najpierw pomógł im dokonać napadu. Pozwolił się poturbować, Ŝeby nie padł na niego choćby cień podejrzeń, Ŝe mógł w nim uczestniczyć, ale kompani posunęli się za daleko i złamali mu obojczyk. Od tego czasu czekał, aŜ Ballingerowie wyjdą z więzienia i wydobędą ukryte pieniądze, by mógł odzyskać swój udział. Bob przerwał rozmyślania, kiedy dłoń zakrywająca jego usta cofnęła się. Krzyknął i w tej samej chwili Tom Farraday zakneblował go oderwanym kawałkiem własnej koszuli. Następnym owiązał mu głowę, by przytrzymać knebel. W chwilę później wykręcił Bobowi ręce do tyłu i związał je ciasno razem. Chłopiec został skutecznie pozbawiony moŜliwości obrony. Po chwili to samo spotkało Pete’a. Bracia Ballingerowie unieśli chłopców do góry, trzymając ich za kołnierzyki koszul. — A teraz, młodzi panowie — wycharczał im Bill do ucha — marsz przed nami. Nie próbujcie Ŝadnych sztuczek, bo popamiętacie! Bob stąpał po nierównym gruncie. Słyszał, Ŝe Pete’a teŜ zmuszają do maszerowania. Obaj nie mieli pojęcia, jak daleko ich pognano. Kiedy minęły juŜ całe wieki, zatrzymali się na jakiejś kamienistej plaŜy. Widzieli kontury potęŜnej motorówki wciągniętej na brzeg. — Obaj na pokład! — wrzasnął Bill.
Chłopcy niezdarnie weszli na dziób łódki. — A teraz leŜeć! — warknął Ballinger i popchnął ich tak, Ŝe upadli jeden na drugiego. — Podaj mi linę, Jim! — krzyknął do brata. — Muszę mieć pewność, Ŝe ci dwaj nie zwieją nam, gdy będziemy zajęci. Chwilę później Bob poczuł, Ŝe szorstka, cięŜka lina rani mu skórę. Został związany jak tobołek, po czym dwaj męŜczyźni potoczyli go pod jedną z burt i zajęli się Pete’em. Przez cały czas rozmawiali przyciszonym, podraŜnionym głosem. Byli wściekli na chłopców, Ŝe znaleźli skarb i rozpętali aferę z jego poszukiwaniem. Bob wywnioskował, Ŝe Ballingerowie planowali spokojnie poczekać, aŜ będą mogli bezpiecznie wydobyć zagrabione pieniądze. Planowany najazd poszukiwaczy skarbów zmusił ich do szybkiego działania, bez względu na ryzyko. — No dobra, teraz ptaszki nam nie wyfruną — powiedział w końcu Bill Ballinger. — Chodźmy po forsę, Jim. JuŜ dość czasu straciliśmy. Obaj męŜczyźni wysiedli z motorówki. — Zostań tutaj, Tom, i miej oko na motorówkę — powiedział cicho Jim. — Zahukaj, jeśli będziesz musiał nas ostrzec. — Co zamierzacie zrobić z chłopakami? — zapytał niepewnie Tom. — Zaczną gadać, wplączą mnie... Jeden z Ballingerów zaśmiał się nieprzyjemnie. — Nie pisną ani słowa — powiedział. — Zabierzemy ich ze sobą. Mamy swoje plany. Kiedy juŜ nas nie będzie, wypchniesz ich łódkę na wody zatoki. Jutro ją odnajdą pływającą dnem do góry. Wszyscy pomyślą, Ŝe morze zabrało chłopaczków. — Pewnie wiecie, co robicie — mruknął straŜnik. Kiedy juŜ ucichł odgłos kroków braci Ballingerów, zapadła cisza. Bob i Pete usłyszeli, jak Tom Farraday mruczy sam do siebie: — To dlatego wszyscy ich krewni i znajomi rozpuszczali te bujdy o duchu. śeby nikt nie śmiał grasować na tej wyspie. Gdybym wiedział, o co chodzi, zgarnąłbym całą forsę dla siebie. Bob leŜał na boku obok Pete’a. Usiłował coś powiedzieć, ale z zakneblowanych ust wydobył się tylko niezrozumiały bełkot. Spróbował dosięgnąć palcami węzłów na nadgarstkach, jednak wkrótce dał sobie z tym spokój.
ROZDZIAŁ 18
Nieoczekiwany finał No i znaleźliśmy się w kropce, pomyślał ponuro Bob. Chłopcy jeszcze nigdy nie byli w tak trudnym połoŜeniu. Jupiter prawidłowo odgadł, Ŝe zrabowane pieniądze zostały ukryte na Wyspie Szkieletów, ale nie wpadło mu do głowy, Ŝe Tom Farraday maczał palce w napadzie i Ŝe z powodu oczekiwanego następnego dnia najazdu poszukiwaczy skarbu Ballingerowie właśnie dzisiejszej nocy zjawią się, by wydostać łup. Bob wolał nie myśleć, co jeszcze się wydarzy. LeŜał spokojnie i nasłuchiwał, jak niewielkie fale uderzają o rufę motorówki. Nadeszła większa fala i rzuciła łodzią w górę i w dół. Bob otworzył oczy i zobaczył jakąś ciemną postać, wślizgującą się na pokład od strony rufy. Nieznajomy przykucnął, więc Tom Farraday, który był na brzegu, nie mógł go widzieć. Zaczął ostroŜnie podkradać się w stronę chłopców. Przez chwilę Bob słyszał tylko czyjś oddech, a potem jego uszu dobiegł cichy szept: — Nie bój się. To ja, Chris. NiemoŜliwe! Skąd on się tu wziął? PrzecieŜ siedział w więzieniu. — Cicho, nie ruszaj się. Zaraz cię rozwiąŜę — szepnął do Boba. Chris zaczął najpierw szarpać linę, którą okręcony był Bob, a potem paski materiału zawiązane wokół jego nadgarstków i przytrzymujące wepchnięty w usta knebel. Chłopcu wydawało się, Ŝe te zmagania ciągną się godzinami, ale w końcu węzły puściły i Bob był wolny. OstroŜnie wyprostował przykurczone nogi i ręce. — Chris... — zaczął szeptać. — Ciii — usłyszał w odpowiedzi. — Przemieść się na rufę i poczekaj na mnie. Muszę uwolnić Pete’a. Potem ukradkiem opuścimy łódkę i odpłyniemy. Bob przeczołgał się na tył motorówki. Zrzucił z nóg adidasy, by nie przeszkadzały mu w czasie pływania. Po chwili Chris i Pete równieŜ znaleźli się na rufie. — Szybko za burtę — szepnął Chris. — Przytrzymajcie się steru. Bobowi cisnęły się na usta setki pytań, ale na razie musiały poczekać. Zsunął się do wody, za nim Pete. — Skąd on się tu wziął? — spytał cicho przyjaciela. — Nie wiem, ale dobrze, Ŝe jest — odparł Bob. Chris płynnym ruchem zanurzył się w ciemną toń. — Za mną — zakomenderował. — Płyńcie tak, Ŝeby woda nie pluskała. OstroŜnie wykonał pierwsze ruchy, oddalając się od brzegu. Bob trzymał się tuŜ za nim, Ŝałując, Ŝe wraz z butami nie pozbył się spodni i kurtki. Płynęli cichutko, mając głowy ledwo wynurzone ponad ciemną powierzchnię wody. Po około dziesięciu minutach dotarli do niewielkiego cypla skryli się za nim, tracąc z oczu motorówkę i Toma Farraday’a. Oni teŜ juŜ byli poza zasięgiem jego wzroku. Chris wyszedł z wody i wspiął się na wysokość kępy karłowatych krzaków. PołoŜył się na ziemi i poprzez prześwit między dwoma sterczącymi z ziemi głazami zaczął wypatrywać, co się dzieje na oddalonej o mniej więcej sto metrów motorówce. Bob i Pete poszli w jego ślady. — Teraz moŜemy juŜ rozmawiać, byle cicho — powiedział Chris. —Tu nas nie znajdą. — Jak się do nas dostałeś? — spytali jednocześnie Pete i Bob. Chris zaśmiał się i opowiedział szeptem całą historię. Po południu odwiedził więzienie
komendant Nostigon, całkowicie przekonany o niewinności chłopca. Zdołał odnaleźć sędziego, który przyjął pięćdziesiąt dolarów kaucji, wpłaconej przez samego komendanta. Szef policji poczęstował Chrisa dobrą kolacją, a potem puścił go wolno. — Poszedłem do domu i upewniłem się, Ŝe z tatą wszystko jest w porządku. Na szczęście zaopiekowała się nim sąsiadka — opowiadał chłopiec. — Wtedy zacząłem się zastanawiać, skąd się wziął mój nóŜ na miejscu przestępstwa. Doszedłem do wniosku, Ŝe ktoś specjalnie go tam podrzucił. PrzecieŜ niedawno go zgubiłem. Pytanie, gdzie. Po namyśle uznałem, Ŝe przed wylotem do jaskini, gdy spotkałem się z wami. Jedynym człowiekiem, który mógł go tam znaleźć, był Tom Farraday. Po co jednak podrzucił nóŜ do przyczepy? Dlaczego chciał uczynić ze mnie złodzieja? Musiał mieć jakiś cel. Zacząłem go obserwować. PoŜyczyłem łódkę od przyjaciela mojego taty i po zapadnięciu ciemności cichusieńko wiosłowałem wokół wyspy. Chris zauwaŜył, jak Tom wyruszył na conocny patrol, zatrzymał się w tym miejscu, gdzie teraz tkwiła wciągnięta na plaŜę motorówka, i zaświecił trzy razy latarką. Ballingerowie dobili do brzegu i wysiedli. Wtedy usłyszeli, Ŝe ktoś oprócz nich równieŜ płynie na wyspę. — Nie jesteś najlepszym wioślarzem, Pete — zaśmiał się Chris. —Strasznie hałasujesz. Ballingerowie schowali się, a Tom Farraday wyszedł wam na spotkanie i wciągnął was w pułapkę. Nie wiedziałem, co robić. Iść do obozu i pobudzić filmowców? Mogli mi nie uwierzyć i pomyśleć, Ŝe wróciłem, by jeszcze coś ukraść. Uznałem, Ŝe lepiej pokręcę się dokoła i zorientuję, czy mogę wam pomóc. Zobaczyłem, Ŝe wrzucono was do motorówki, a Ballingerowie ruszyli w stronę jaskini. Wszedłem do wody, podpłynąłem do łódki i uwolniłem was. Teraz obejrzymy sobie niezłe widowisko. — Byłeś wspaniały, Chris! — zachwycił się Pete. — Co masz na myśli, mówiąc o „widowisku”? — Cicho, Ballingerowie wracają. Patrzcie uwaŜnie, co się będzie działo. Ledwo widzieli sylwetki braci Ballingerów, którzy zbliŜyli się do Toma Farraday’a. KaŜdy z nich dźwigał na ramionach po dwa duŜe worki. — Wszystko w porządku? — usłyszeli niosący się po wodzie głos Billa Ballingera. — Tak — odparł Tom. — A teraz chciałbym zabrać moją dolę. — Dostaniesz w swoim czasie — warknął drugi z braci. — Wrzucaj forsę do łódki, Bill, i spływamy. Minęli straŜnika i wrzucili worki do wyciągniętej na brzeg motorówki. — Nie ma szczeniaków! Zwiali! — wrzasnął nagle Bill. — Pozwoliłeś im uciec, Tom! — Bzdura — zaprotestował ze złością straŜnik. — Nigdzie nie mogli się stąd ruszyć. Oświetlił latarką motorówkę i zauwaŜył linę, którą związani byli Pete i Bob. — Łódka jest pusta — powiedział oszołomiony. — Niesamowite. PrzecieŜ nie mogli mi się przemknąć tuŜ pod nosem. — Oni zwiali i my się teŜ zwijamy. Wsiadaj, Bill — zwrócił się Jim Ballinger do brata. — A co ze mną? — spytał z niepokojem Tom Farraday. — Dziesięć lat czekałem na swoją forsę. Dziesięć długich lat! Nawet gdybym zgarnął wszystko, i tak nie zrekompensuje mi to kalectwa, na które przez was zostałem skazany. A poza tym muszę uciekać, bo skoro dzieciaki są na wolności, wypaplają wszystko i pójdę do paki. — To wyłącznie twoje zmartwienie — odparował z brutalną szczerością Jim Ballinger. — Na nas czeka frachtowiec, który płynie do Ameryki Południowej. Pchaj łódkę, Bill! Bill Ballinger zepchnął motorówkę na wodę i wskoczył na pokład. Łódka siłą rozpędu
oddaliła się od brzegu. Jim wcisnął rozrusznik, który zawarczał, ale silnik nie zaskoczył. Znowu spróbował go uruchomić; z takim samym skutkiem, jak poprzednio. — Nie chce zapalić! — wykrzyknął Jim z nutą strachu w głosie. —Co z nim zrobiłeś, Tom? — Nic — odparł straŜnik. — Cieszę się jednak, Ŝe wysiadł. Szkoda tylko, Ŝe nie mogę was dostać w swoje ręce. — Próbuj dalej, Jim! — ponaglał brata drugi z Ballingerów. — Musimy stąd zniknąć. Z uporem wciskali rozrusznik, ale silnik nie dał się uruchomić. Chris zaśmiał się z radości. — Odłączyłem świece — wyjaśnił. — Nic nie zrobią. Teraz ściągniemy ludzi z obozu, Ŝeby się nimi zajęli. Nim jednak chłopcy zdąŜyli się ruszyć, usłyszeli warkot silników motorówek, płynących w stronę wyspy. ZbliŜały się szybko; padające z nich strumienie światła przenikały panujące wokół ciemności. Ballingerowie zaczęli działać w panicznym pośpiechu. Wiosłując ramionami, dopłynęli jakoś motorówką blisko do brzegu, wyskoczyli z niej i zaczęli uciekać, dokładnie w kierunku ukrytych za głazami chłopców. — Zatrzymamy ich! — krzyknął podniecony Chris. — Nie umkną nam! Wstał i chwycił jakiś drąg wyrzucony przez fale na brzeg. Kiedy mijał go pierwszy z uciekających przestępców, wystawił kij i Jim Ballinger runął jak długi na ziemię. Podobny los spotkał Billa. Chris rzucił się na nich z furią. — Przez was trafiłem do więzienia! — wrzeszczał. — Chcieliście zrobić ze mnie złodzieja! Ja wam teraz pokaŜę! Przyciskał do ziemi ramiona Jima Ballingera, by męŜczyzna nie mógł się podnieść. Jego brat zdołał jednak odciągnąć chłopca i odepchnąć go na bok. Upadł na Boba i Pete’a, którzy właśnie spieszyli mu na pomoc. Kiedy trzej chłopcy leŜeli na ziemi, do walki włączył się kolejny uczestnik. Był nim Tom Farraday, który jak huragan runął na Ballingerów i wszyscy przestępcy spletli się w szaleńczej walce. — Chcieliście mnie wykiwać! Pozbawić mojej doli! — wykrzykiwał straŜnik. — Zostawić samego na pastwę losu! Mimo niesprawnej ręki Tom Farraday był silny jak byk. Ballingerowie nie mogli go z siebie zrzucić. Trzej męŜczyźni stoczyli się na brzeg i z pluskiem wpadli do morza. Po gwałtownych zmaganiach straŜnik zdołał zanurzyć w wodzie głowy swoich przeciwników, którzy dopiero wtedy opadli z sił. — Daj im spokój! — warknął ktoś nagle. — Zaraz ich potopisz! Chłopcy tak byli zaprzątnięci walką, Ŝe nawet nie zauwaŜyli, iŜ dwie łódki dobiły do brzegu zaledwie parę metrów od nich. Wyskoczyło z nich kilku męŜczyzn. Był wśród nich komendant Nostigon, który w jednej dłoni ściskał rewolwer, a w drugiej trzymał latarkę. Puścił strumień światła na leŜących w wodzie przestępców. — Pozwól im wstać! Słyszysz mnie, Tom? — krzyknął ponownie. Wydawało się, Ŝe straŜnik zamierza utopić swoich niedawnych wspólników. Dopiero czterej męŜczyźni towarzyszący szefowi policji zdołali go oderwać od braci Ballingerów. Wyciągnęli ich na brzeg, gdzie leŜeli bezwładni, z trudem chwytając powietrze. Kiedy juŜ trzej przestępcy zostali skuci kajdankami, komendant poświecił dokoła latarką i zobaczył Chrisa, Pete’a i Boba. — Dzięki Bogu nic wam się nie stało — stwierdził z ulgą. — Skąd jednak ty się tu wziąłeś,
Chris? — Ocalił nas i udaremnił ucieczkę Ballingerom, panie komendancie — powiedział szybko Bob. — Ale jakim cudem pan tu trafił? Wpadł pan na pomysł, Ŝe Ballingerowie zjawią się dzisiejszej nocy po swój łup? — Niestety, nie — odparł komendant. — W najśmielszych marzeniach nie przypuszczałem, Ŝe właśnie na Wyspie Szkieletów ukryli zrabowane pieniądze. MoŜecie podziękować waszemu przyjacielowi Jupiterowi. Około czterdziestu minut temu wpadł na posterunek policji i opowiedział nieprawdopodobną historię o ukrytym łupie i Ballingerach, którzy przybędą po niego dziś w nocy. Sam nie rozumiem, czemu go posłuchałem, ale zrobiłem to. Wziąłem kilku ludzi, przypłynęliśmy na wyspę no i do licha, okazało się, Ŝe chłopak miał całkowitą rację. — Gdzie się podziewasz, Jupiterze? — Komendant odwrócił się, szukając wzrokiem Pierwszego Detektywa. — Twoi przyjaciele są cali i zdrowi. Jupiter wysiadł z motorówki i podbiegł kłusem do rozmawiających. — Zachowałem się jak głupiec, wysyłając was nocą samych na wyspę — przeprosił Boba i Pete’a. — Powinienem był się chwilę zastanowić i wtedy wcześniej przyszłoby mi do głowy, Ŝe Ballingerowie zjawią się po pieniądze właśnie dziś. Wpadłem na to dopiero pół godziny po waszym wyjściu. Wtedy pobiegłem na policję. — Ale jednak wymyśliłeś, co trzeba, i tylko to się liczy — przyznał lojalnie Pete. — Zrobiłbyś to wcześniej, gdyby nie katar — dodał Bob. — Zatkany nos spowalnia proces myślenia. — Jednak... — zaczął Jupiter — aaaapsik! — Zasług wystarczy dla wszystkich — powiedział stanowczym tonem komendant policji. — Rozwiązaliście tajemnicę Wyspy Szkieletów, odnaleźliście skradzione pieniądze i doprowadziliście do schwytania przestępców. Niezła robota, ale dość jak na jedną noc. Teraz pora odpocząć. Wracajcie na ląd i idźcie spać. Resztą my się zajmiemy. Jupiter ponownie kichnął głośno. Zabrzmiało to tak, jakby się zgadzał ze słowami komendanta.
ROZDZIAŁ 19
Sprawozdanie złoŜone Alfredowi Hitchcockowi Alfred Hitchcock popatrzył na mały stos złotych dublonów leŜących na stole. — W końcu jednak je znaleźliście. — Zaśmiał się cicho. — Mówiłem wam, ze nie ma Ŝadnego skarbu piratów, ale wy i tak wiedzieliście lepiej. Trzej Detektywi wrócili juŜ do Kalifornii. Znajdowali się właśnie w Malibu w domu sławnego reŜysera i składali mu sprawozdanie z rozwiązanej sprawy. — Znaleźliśmy tylko czterdzieści pięć monet — stwierdził z Ŝalem Jupiter. — Nie jest to ogromny skarb. — Ale jest i stanowi wspaniałą pamiątkę — zauwaŜył reŜyser. —Ciekawi mnie co innego, a mianowicie jak wpadłeś na pomysł, Ŝe zrabowane dolary są ukryte na Wyspie Szkieletów? — Wydawało się oczywiste, proszę pana — zaczął Jupiter — Ŝe ktoś za wszelką cenę chce trzymać innych z dala od tej wyspy. Dlatego zaczął opowiadać tę historię o zjawie. Wydedukowałem, Ŝe na wyspie musi być coś, czego inni nie powinni znaleźć. Jedyną wartościową rzeczą, o jakiej wspominano, były zrabowane dziesięć lat temu dolary. Opowieść o tym, jak to niby Ballingerowie nagle wyrzucili je do morza, bardzo przypominała historię Jednouchego, który w podobny sposób przechytrzył Anglików. Wywnioskowałem, Ŝe bracia równieŜ ukryli swój łup i oszukali wszystkich, sugerując, Ŝe papierowe banknoty przepadły na zawsze. — Dobra robota — skomentował Hitchcock. — Czy Ballingerowie, kiedy juŜ trafili do więzienia, kazali krewnym i przyjaciołom rozpowszechniać kłamstwa o rzekomym pojawianiu się ducha? — Tak, proszę pana. Tymczasem Tom Farraday kręcił się w pobliŜu, czekając, aŜ jego wspólnicy skończą odbywać karę. Jedna trzecia zrabowanych pieniędzy naleŜała mu się za pomoc w zorganizowaniu napadu i Ballingerowie przyrzekli, Ŝe dadzą mu je po wyjściu z więzienia. Farraday nie wiedział jednak, gdzie są ukryte. — W przeciwnym razie przywłaszczyłby sobie wszystko — zaśmiał się reŜyser. — Ballingerowie musieli przeŜyć moment zgrozy, kiedy wyszli na wolność i zobaczyli, Ŝe filmowcy rozbili obóz na Wyspie Szkieletów. — Z pewnością — zgodził się Jupiter. — Nie ośmielili się udać po łup, kiedy w pobliŜu kryjówki kręciła się masa ludzi. Próbowali, więc wykurzyć filmowców z wyspy za pomocą aktów sabotaŜu i kradzieŜy dokonywanych pod osłoną nocy. Pan Norris zatrudnił Toma Farraday’a i zabawa trwała dalej: straŜnik wyrządzał szkody, udając, Ŝe pilnuje mienia. — Czy równieŜ on podrzucił nóŜ Chrisa i próbował skierować na niego podejrzenia o dokonanie kradzieŜy? — Zgadza się — przytaknął Jupiter. — Pierwszego dnia po naszym przyjeździe uruchomił teŜ karuzelę, by przypomnieć, Ŝe zjawa jest w pobliŜu. — Pragnąłbym wyjaśnić coś jeszcze — powiedział Alfred Hitchcock. — Dlaczego właściwie Sam Robinson wysadził was na bezludnej wyspie pierwszej nocy tuŜ po waszym przybyciu do Melville? Nie chodziło przecieŜ o to, by was wystraszyć i skłonić do natychmiastowego powrotu do Kalifornii. — Nie, pomyliłem się w tej kwestii — odparł Jupiter. — Bill Ballinger doszedł do wniosku, Ŝe wszyscy członkowie ekipy wyruszą na poszukiwanie zaginionych chłopców i na wyspie
zostanie wyłącznie Tom Farraday. Mogliby wykorzystać ten moment i wydobyć ukryte pieniądze. Sztorm powstrzymał ich przed natychmiastowym popłynięciem na wyspę. A potem Chris nas wyratował i ekipy poszukiwawcze wróciły do obozu, nim Ballingerowie zdąŜyli dotrzeć do groty i zabrać łup. Akcja naszego greckiego kolegi pokrzyŜowała tamtej nocy plany przestępców. — Czyli tak to było — mruknął sławny reŜyser. — A potem rozniosła się wieść, Ŝe setki ludzi zjadą na wyspę i będą szukać skarbu. W tej sytuacji Ballingerowie musieli podjąć ryzyko i natychmiast udać się po swój łup. Dlatego Bob i Pete wpadli w ich ręce. — Tak — odparł z pokorą Jupiter. — Powinienem to przewidzieć od początku. Moi przyjaciele wyruszyli na wyspę, zanim ten pomysł przyszedł mi do głowy, więc dlatego dopiero potem pobiegłem na policję. — Prawie wszystko juŜ wyjaśniliśmy — zauwaŜył Alfred Hitchcock. — Z wyjątkiem dwóch rzeczy: jak udał się film i co się stało z Chrisem i jego ojcem. — Film udał się wspaniale! — wtrącił się Pete. — Kolejka górska została naprawiona natychmiast, kiedy ludzie się dowiedzieli, Ŝe historia z duchem była mistyfikacją. Ostatnia scena „Morderczego pościgu” wyszła bombowo! — Pan Denton nakręcił krótkometraŜówkę o poszukiwaniu skarbów —dodał Bob. — Zamiast nas zaangaŜował do filmu Chrisa i pokazał, Ŝe szuka on skarbu, by pomóc swemu ojcu. Ludzie z miasteczka zaprezentowali się natomiast jako rozhisteryzowani szaleńcy. — Najlepsze ze wszystkiego okazało się to — kontynuował Jupiter — Ŝe kompania transportowa wypłaciła nagrodę za zwrot zrabowanych pieniędzy. Komendant Nostigon i pan Crenshaw uznali, Ŝe naleŜy się ona Chrisowi, gdyŜ uratował Ŝycie Boba i Pete’a i uniemoŜliwił ucieczkę Ballingerom. Ta suma wraz z honorarium, które otrzymał za udział w filmie, wystarczyły, by jego ojcem zaopiekowali się najlepsi lekarze. Potem obaj wyjechali na stałe do Grecji. — Chris odstąpił nam swoją część dublonów — powiedział Bob. —Płetwonurkowie rzucili się na poszukiwania do odkrytej przez nas jaskini, ale znaleźli zaledwie kilka złotych monet. Podejrzewam, Ŝe większość z nich wypłukały fale i prądy morskie. — To był kapitalny przypadek, chłopcy — zakończył Alfred Hitchcock. — Z prawdziwą przyjemnością wykorzystam tę historię w którymś z moich scenariuszy. Jeśli dowiem się o jakiejś innej niezwykłej zagadce, nie omieszkam do was zadzwonić. Trzej Detektywi podziękowali i wstali z miejsc. Pete zgarnął ze stołu monety i wrzucił je do woreczka. — Zamierzamy je zachować na przyszłą naukę w college’u — wyjaśnił. — Uznaliśmy jednak, Ŝe powinien zatrzymać pan jedną z nich na pamiątkę, poniewaŜ to pan skierował nas na Wyspę Szkieletów. Wręczył Alfredowi Hitchcockowi najlepiej zakonserwowany dublon, a sławny reŜyser przyjął go z uśmiechem. — Dziękuję, chłopcy — powiedział. — To naprawdę cenna pamiątka. Kiedy trzej przyjaciele wyszli, ścisnął w dłoni dublon. Prawdziwy piracki skarb, pomyślał. Kto mógł przypuszczać, Ŝe wpadną na jego ślad. Ciekaw jestem, jaką zagadkę rozwiąŜą następnym razem ci nieustraszeni detektywi.