Meredith Webber Lekarze z wyspy Tytuł oryginału: Children's Doctor, Meant-To-Be Wife
ROZDZIAŁ PIERWSZY
R
S
To najl...
16 downloads
18 Views
765KB Size
Meredith Webber Lekarze z wyspy Tytuł oryginału: Children's Doctor, Meant-To-Be Wife
ROZDZIAŁ PIERWSZY
R
S
To najlepsze z możliwych zajęć, stwierdziła Beth, zabierając dzieci na wycieczkę z latarkami do lasu deszczowego. Co prawda ominie ją impreza po oficjalnym otwarciu rozbudowanego Centrum Medycznego na Wallaby, jednak radość z wyprawy z dziećmi znaczyła dla niej więcej niż elegancka suknia i tańce. Rozbudowa lecznicy i zatrudnienie na stałe lekarza - którym była właśnie Beth - oznaczały także rozwój obozu dla najmłodszych. Teraz byli w stanie przyjąć jednocześnie nawet dwadzieścioro dzieci, które nie mogły korzystać z innych wakacyjnych wyjazdów, i zapewnić im mnóstwo atrakcji. W tym tygodniu ośrodek gościł dzieci z chorobami układu oddechowego oraz nowotworami w stanie remisji. - Nie, Sam, obok mnie usiądzie Ally. A ty usiądź z tyłu i zaopiekuj się Dannym. Ally nie czuje się zbyt dobrze, więc proszę, żebyś go nie drażnił. Usadowiła trójkę dzieci, za które była odpowiedzialna, w jednym z elektrycznych wózków stanowiących środek transportu na wyspie. Potem podjechała do nieco większego wózka, którym kierował Pat, strażnik parku narodowego. Zmieściło się tam siedmioro dzieci z opiekunem, oni także mieli latarki. Pat sprawdził, czyjego pasażerowie siedzą wygodnie, po czym podszedł do Beth.
R
S
- Jest pani z natury cierpiętnikiem, tak? - rzekł. - Podobno zgłosiła się pani na tę wycieczkę zaraz po dyżurze. Chyba powinna pani bawić się na przyjęciu. - Wolę bawić się z dziećmi - odparła. - Poza tym dla mnie to też jest przygoda. Nigdy dotąd nie byłam w lesie deszczowym o tej porze. - Ma pani latarkę? Beth uniosła dużą latarkę, którą wręczył jej chwilę wcześniej. - Proszę świecić na zwierzęta. Ja będę im świecił w oczy, żeby się nie ruszały. - Chyba dam sobie radę - stwierdziła Beth, chociaż Sam już pytał, czy nie mógłby trzymać latarki. Przeczuwała, że będą o nią targi. Sam był dosyć drobny jak na osiem lat, miał za to silną wolę i walczył o wszystko jak lew. Pat wrócił do swojego wózka i ruszyli. Pięć minut jechali drogą prowadzącą do kurortu na drugim końcu wyspy, potem skręcili w stronę wzgórza. Wózki toczyły się naprzód w ciszy zakłócanej tylko terkotem ich kół. W pewnym momencie Pat zatrzymał się i zgasił światła. Beth zahamowała tuż za nim. - Musimy zachować całkowitą ciszę, inaczej zwierzęta uciekną - szepnęła do swoich podopiecznych. Pat skierował światło latarki na palmy i paprocie. - Tam - rzekł cicho. Dzieci aż westchnęły. Latarka wydobyła z ciemności szeroko otwarte zielono-żółte oczy. Beth zaświeciła swoją latarką z bokur owych oczu i omal jej nie upuściła. Patrzyli na niezaprzeczalnie pięknego węża. Jego skóra pokryta była wzorem w romby. Owinął
R
S
się wokół gałęzi. Beth oceniła, że miał około dwóch i pół metra długości. Bała się węży. Ręka, w której trzymała latarkę, zadrżała. Automatycznie uniosła stopy z podłogi wózka. Alły, zapewne przejęty tym samym atawistycznym lękiem, wśliznął się na jej kolana. Tymczasem Pat przesunął latarkę i po drugiej stronie drogi znalazł lotołapankę karłowatą. Pokryte futrem zwierzątko znieruchomiało, otwierając ogromne oczy. Dzieci zgodnie wzdychały z podziwu. Jakim cudem zachowały milczenie? Zwłaszcza gdy małe zwierzę poruszyło kończynami, rozciągając znajdujące się między nimi fałdy skóry, i lotem ślizgowym przemieściło się z gałęzi na gałąź, zupełnie jak ptak. Następnie światło latarki wyłoniło kolejne zwierzę, siedzące na ziemi i przeżuwające orzech. - To należący do rzędu torbaczy szczur łysoogoniasty - wyjaśnił Pat, podczas gdy Beth oświetlała jego drobne ciało, a potem ogon. Przyciszone głosy dzieci przestraszyły torbacza, który umknął w zarośla. Pat wziął kolejną latarkę, która świeciła światłem utrafiołetowym, i trafił na spory grzyb w kształcie spodka, który w promieniach ultrafioletowych fosforyzował. Z ust zachwyconych dzieci znów dobyły się okrzyki. Potem ruszyli dalej. Sam na palcach liczył, ile zwierząt zobaczył do tej pory. Wkrótce potrzebował już do tego palców Danny'ego. - Niedługo nie wystarczy ci palców u rąk - powiedziała Beth, kiedy Pat pokazywał im pająka o szmaragdowych oczach, który tkwił w sieci. - Superwycieczka - szepnął Sam. - Prawda, Danny?
R
S
Ale Danny dość szybko się zmęczył. Beth stwierdziła, że odwiezie go do ośrodka, zwłaszcza że w lecznicy leżała już dwójka dzieci cierpiących na jakąś tajemniczą chorobę. Ally również miał dosyć wrażeń. - Przesiądź się do Pata, a ja zabiorę Ally'ego i Danny'ego do ośrodka - Beth zwróciła się do Sama. - Nie, Danny to mój przyjaciel, pojadę z nim. - Ja pojadę z Patem - odezwał się Ally ku zdumieniu Beth. Przeniosła zatem Ally'ego i zawróciła na wąskiej drodze. Zatrzymywała się tylko wtedy, gdy w gąszczu słyszała jakieś szelesty. Pozwoliła Samowi usiąść z przodu, by szukał latarką w ciemności kolejnych zwierząt. - Słyszę coś w górze. Poświeć tam - szepnął Danny, gdy zbliżali się do skrzyżowania z główną drogą. Beth zwolniła, a Sam zaświecił. Spodziewali się ujrzeć jakieś zwierzę, a zobaczyli człowieka. Bardzo wysokiego człowieka. - A...Angus? - odezwała się Beth z wahaniem, podnosząc wzrok, ale latarka właśnie zgasła. Sam krzyknął, rzucił latarkę na ziemię, wyskoczył z wózka i pognał drogą tak szybko, jak tylko pozwoliły mu jego chude nogi. Danny się rozpłakał, a Angus pobiegł za przerażonym chłopcem. Beth wzięła Danny'ego na kolana, zapewniając go, że nic się nie stało. Ruszyła, trzymając dziecko między sobą i kierownicą. - On się tylko przestraszył - rzekła do Danny'ego. - Zaraz go znajdziemy.
R
S
Na szczęście po chwili ujrzeli Sama. Siedział na ramionach Angusa i świecił jego latarką. - To nie jest Yowie - oświadczył Sam, kiedy wózek się zatrzymał. - Myślałem, że to Yowie. Ty też, Danny? Danny przytaknął, chociaż Beth założyłaby się, że słyszał to określenie pierwszy raz w życiu i nie wiedział, że Yowie to mityczny australijski stwór z buszu. Jeżeli o nią chodzi, bała się raczej, że zobaczyła ducha lasu deszczowego. Była przekonana, że Yowie to paskudny stwór, a nie wysoki, silny i przystojny... - Nie powinieneś tak biegać, Sam - skarciła chłopca, kiedy Angus posadził go w wózku. Sam przytulił się do Beth i Danny'ego. - Mogłeś zabłądzić w lesie. - Nie. Nie biegłem do lasu, tam są węże. - I Yowie - dodał zmęczonym głosem Danny. Beth wiedziała, że musi go jak najszybciej odwieźć do ośrodka. I musi powiedzieć coś Angusowi. Ale co? Nie miała pojęcia, a ponieważ była roztrzęsiona, wpadła w złość. - Co ty wyprawiasz? Czaisz się w zaroślach, a potem nagle się wyłaniasz. Przeraziłeś nas śmiertelnie. - Beth? To naprawdę ty? Pochylił się, patrząc na nią z bliska. - Kim jest ten pan? - spytał Sam, nim zapewniła Angusa, że się nie myli. - I co on robi w lesie? Sama chciałabym to wiedzieć, pomyślała Beth, ale wargi jej zesztywniały i nie mogła wydobyć z siebie głosu. Szczęśliwie Angus nie miał z tym problemu. - Mam na imię Angus i mieszkam w hotelu. Robiłem to samo co wy, obserwowałem zwierzęta w nocy.
R
S
Pokazał latarkę Samowi, który wziął ją do ręki, zapalił i poświecił na Danny'ego i Beth. - Wyłącz ją - poprosiła Beth, odzyskując głos. W świetle ujrzała pobladłą twarz Danny'ego. - Musimy wracać. Nie była pewna, czy kierowała te słowa do dzieci czy do Angusa, ale czuła, że musi jechać, bo Danny powinien położyć się do łóżka. Skinęła Angusowi głową - tyle chyba można zrobić, spotykając w nocy w lesie deszczowym swojego byłego męża - i nacisnęła pedał gazu. Wózek ruszył gwałtownie do tyłu. Sam roześmiał się głośno, nawet Danny zachichotał. - Niedobre dziecko - mruknęła Beth do Sama, przekręcając kluczyk. Raz jeszcze nacisnęła pedał gazu i tym razem wózek ruszył godnie do przodu, mijając Angusa, który wciąż stał na drodze. Jeżeli przeżył równie silny szok co ja, pomyślała Beth, będzie tam stał do rana. Kiedy znaleźli się w ośrodku, Beth przekazała chłopców ich opiekunom, wyjaśniła, że Ally został z większą grupą, a potem udała się do lecznicy. Czy w ten sposób chciała odsunąć od siebie myśli o Angusie? Gdy kończyła dyżur, mały Robbie Henderson spał. Grace Blake była znakomitą pielęgniarką i z pewnością zawiadomiłaby ją, gdyby działo się coś złego, mimo to Beth chciała się przekonać, czy chłopiec nadal śpi spokojnie. A przy okazji zajrzeć do pozostałych pacjentów. A to przecież oddali od niej myśli o Angusie. Zaparkowała wózek przed lecznicą, marszcząc
brwi na widok cienia na skraju parkingu. Czyżby marzec? Obserwowała cień przez chwilę, ale ptak się nie poruszył. Zdaje się, że poprzedniego dnia Lily znalazła martwego ptaka. Ben, jeden ze strażników parku, który zachorował, także znajdował martwe ptaki.
R
S
- Właśnie miałam cię wezwać pagerem - rzekła Grace, gdy Beth weszła do części szpitalnej centrum. - Spał ładnie przez godzinę, a potem obudził się bardzo niespokojny. Prawdę mówiąc, nie wiem, czy całkiem się obudził. Jest tu Luke, ale u pana Woodsa, którego przyjęłaś po południu z podejrzeniem zawału serca. Luke Bresciano był lekarzem w szpitalu w Crocodile Creek, a także ratownikiem. Jak cały personel z Crocodile Creek dyżurował w centrum na Wallaby. Oficjalnie tej nocy on miał dyżur, ale to Beth przyjmowała Robbiego, rozmawiała z nim o jego rodzinie, i chłopiec czuł się spokojniejszy w jej obecności. Weszła do pokoju Robbiego, który rzucał się na łóżku. Lewą nogę i rękę miał zniekształcone przez porażenie mózgowe, które nie oszczędziło także jego płuc. Nawet drobna infekcja mogła zakończyć się u niego poważnymi problemami z układem oddechowym. - Cześć, Robbie - rzekła łagodnie, siadając przy łóżku i biorąc chłopca za rękę. Robbie otworzył oczy i spojrzał na nią. Beth wiedziała, że chłopiec jej nie widzi, zagubiony w dziwnym świecie będącym tworem jego choroby.
R
S
- Zaśnij. - Delikatnie próbowała zamknąć mu oczy. - Zostanę z tobą, kochanie. Trzymając go za rękę, zaczęła cicho śpiewać zabawną piosenkę o echu. Czyżby ta piosenka wypłynęła z jej podświadomości na skutek spotkania z Angusem? Angus wszak jest echem z jej przeszłości. Oczywiście, że nie, a jednak widok Angusa ją zaniepokoił, więc śpiewała, by ukoić Robbiego i siebie. Potem przypomniała sobie inne piosenki, śmieszne i niemądre, i śpiewała je do chwili, gdy panika, która ścisnęła jej piersi, ustąpiła i powrócił spokój. Co z tego, że Angus tutaj jest? Angus to przeszłość, już nic dla niej nie znaczy. A jeśli nawet nie jest to w stu procentach prawdą, wepchnęła go w odległy kąt pamięci, niczym pamiątkę na strychu. Czy wspomnienia mogą obrosnąć pajęczyną? I stać się niewidzialne? Odejść w zapomnienie? Nie, jeśli wciąż sprawiają ból. - Do diabła z Angusem - mruknęła i czym prędzej sprawdziła, czy nie zbudziła Robbiego. Chłopiec spał. Beth ogarnęła złość, że spokój, który odnalazła na wyspie, okazał się tak kruchy. Spotkanie z Angusem wytrąciło ją z równowagi. Praca w centrum i obozie wydawała jej się idealnym zajęciem. Troska o dzieci, wspólna zabawa i zdobywanie nowych doświadczeń pozwoliły jej w końcu pogodzić się ze stratą własnego dziecka - dziecka jej i Angusa. Bobby zmarł trzy lata temu, mając zaledwie trzy lata. Trzy lata temu rozstała się z Angusem. W tym momencie była bliska odzyskania równowagi, a może nawet szczęścia. I to trwałego, nie tylko
R
S
chwilowego. Z początku poważnie się zastanawiała, jak da sobie radę, zwłaszcza że wiele dzieci z obozu cierpiało na porażenie mózgowe, które zabrało jej syna. Ale od dnia ich przyjazdu wiedziała, że, to bez znaczenia. Tak jak Bobby dzielnie walczył z ograniczeniami, jakie narzucała mu choroba, z groźnymi paraliżami, tak samo te dzieci, astmatycy, cukrzycy, dzieci z remisją nowotworu czy porażeniem mózgowym, żyły z radosną determinacją, ciesząc się każdą chwilą. Zarażały tą radością personel oraz ochotników, którzy się nimi zajmowali. Tak, to jest idealna praca, w idealnym miejscu - w raju tropikalnej wyspy. Czy kobieta może pragnąć czegoś więcej? Do głowy wpadło jej pewne słowo na „m". Doprawdy, jest żałosna! Czy to spotkanie z Angusem zrodziło tę myśl? Oczywiście. Angus wywołał w jej głowie mnóstwo rozmaitych, a nawet dziwacznych wizji, biorąc pod uwagę fakt, że nigdy jej nie kochał. Zresztą wiedziała o tym od początku. Chociaż wówczas pozwoliła sobie marzyć... Ale już dość! Zepchnęła myśli w odległy kąt zarośniętego pajęczynami strychu. Co z tego, że Angus jest na wyspie? Mieszka w hotelu na jej drugim końcu, z dala od obozu oraz centrum, więc się nie spotkają Tyle że wyspa przestała być dla niej rajem, przyznała nazajutrz wczesnym rankiem. Robbie wciąż spał, za to jej lęki się spotęgowały. Próbowała sobie powiedzieć, że to z powodu incydentu z Angusem dlatego, że wymknął się ze schowka jej pamięci - ale
R
S
mówiąc szczerze, na to, że była taka spięta, składało się mnóstwo spraw. Angus przywołał wspomnienie śmierci Bobby'ego. Bobby zmarł w wyniku poważnej infekcji płuc, którą z początku wzięli za zwykłe przeziębienie. Czy w przypadku tak wrażliwych dzieci można w ogóle mówić o zwykłym przeziębieniu? I jeszcze te ptaki... Jej raj stał się miejscem chorych dzieci i martwych ptaków. Te słowa powracały do niej niczym echo, gdy zaczęło świtać. Niebo za oknem było jeszcze szare. Mimo zmęczenia Beth usiłowała odsunąć na bok emocje i skupić się na faktach. Nastroje na przyjęciu z okazji otwarcia centrum były kiepskie, ponieważ połowa z dziesięciu łóżek w części szpitalnej była zapełniona. Chorowali dorośli, ale chorowały też dzieci. Lily, Jack i Robbie leżeli w szpitalu, Danny czuł się wczoraj źle. Dla tych dzieci przeziębienie stanowiło poważny problem, a grypa jeszcze większy. Ptasia grypa! Nikt tego nie stwierdził, a jednak Beth nie mogła uciec od tej myśli. Zdawało jej się, że słyszy te przerażające słowa niesione łagodnym tropikalnym wiatrem, szeptane przez kołyszące się liście palm. Niepokojące było to, że nikt nie sprawdził, czy to może być punkt zapalny pandemii. Charles Wetherby, szef szpitala w Crocodile Creek i autor rozwoju centrum na Wallaby, z pewnością by się tym zainteresował, gdyby nie oficjalni goście i uroczystości, nie wspominając już o chorobie jego podopiecznej Lily.
R
S
Swoją drogą Charles wydawał się rozkojarzony, ale nie znała go dość dobrze. Może po prostu był taki z natury. Jeśli chodzi o tajemniczą chorobę, próbki krwi wysłano do analizy na kontynent. Istnieje jednak tyle odmian grypy! Czy zwykłe laboratorium w ogóle wzięłoby pod uwagę ptasią grypę? Czy posiada narzędzia do zbadania krwi w tym kierunku? Beth westchnęła. Wiedziała, że musi pogodzić się z decyzją, którą podjęła o północy, siedząc przy łóżku Robbiego. Patrzyła na niego, ale widziała inne, o wiele młodsze dziecko - Bobby'ego. Później będziemy do niego mówić Bob, rzekł kiedyś Angus. To brzmi bardziej męsko. Ale Bobby nigdy już nie będzie mężczyzną. A Angus? Znowu westchnęła. Angus znajduje się w luksusowym hotelu na południowym krańcu wyspy, od którego dzieli ją krótka podróż elektrycznym wózkiem. Angus jest patologiem, epidemiologiem. Angus wiedziałby, czy to ptasia grypa. Musi tam pojechać. Musi go zapytać. Zanim zachoruje kolejne dziecko, zanim kolejne dziecko umrze... Beth zostawiła wózek na hotelowym parkingu. - Zostań - powiedziała do Garfa, złotego labradora, który uważał jazdę wózkiem za najlepszą zabawę na świecie i siedział obok niej, gdy wyjeżdżała z ośrodka. Garf wyszczerzył zęby w psim uśmiechu. Wcale nie pilnował wózka, pozwoliłby wsiąść do niego każdemu, kto zabrałby go na przejażdżkę.
R
S
Uśmiechając się pod nosem na myśl o psie, którego tak polubiła, Beth ruszyła ścieżką wzdłuż bujnej tropikalnej zieleni odgradzającej parking od hotelu. Znalazła się obok olbrzymiego basenu. Zaprojektowano go tak, by na pozór stanowił jedność z morzem. Pod parasolami stały stoliki i krzesła, a bliżej basenu leżaki, na których kilka osób pławiło się w porannym słońcu. Na prawo od Beth widniał hotel, do którego prowadziły tarasowe schody, wzorowane na rysunku zbocza górującego nad nim wzgórza. - No! No! - wymknęło się Beth, chociaż wcale nie chciała ulec urodzie odremontowanego hotelu. Skupiła się na okolicy, żeby się tak nie denerwować spotkaniem z Angusem, ale zaraz potem przypomniała sobie Robbiego - oraz Jacka, Lily i innych pacjentów - i powód, dla którego tutaj przyjechała. Z walącym sercem ruszyła do budynku. Nie jesteś nieśmiałą panienką, która zakochuje się w pierwszym specjaliście o orzechowych oczach, który na nią spojrzał, zachwycona, że ktoś o takiej pozycji zauważył studentkę pierwszego roku, mówiła do siebie. Jesteś dorosłą kobietą, wykwalifikowanym lekarzem i szefową Centrum Medycznego. Robisz to, co zrobiłby każdy rozsądny lekarz na twoim miejscu szukasz rady eksperta. Który przypadkiem jest miłością twojego życia, przypomniał jej jakiś cichy głos. To już przeszłość, odpowiedziała mu, ale zwolniła kroku. Żeby wejść na teren luksusowego hotelu, potrzebowała dodatkowych zapewnień. Angus nie gryzie. Nie zaoferował dotąd pomocy
R
S
tylko dlatego, że nie dotarła do niego wieść o chorych dzieciach. To dobry człowiek, pracoholik, ale kiedy nie pracuje, jest bardzo dobry... Całą noc powtarzała sobie te słowa, przywoływała je podczas jazdy przez las dzielący ośrodek od hotelu. Emocje jednak nie osłabły. - Telefon w jego pokoju nie odpowiada, ale jeśli pójdzie pani tam, może znajdzie go pani przy śniadaniu. Uprzejma recepcjonistka wyciągnęła rękę w kierunku oranżerii na tyłach hotelu. Ogromne palmy w donicach i paprocie sprawiały, że trudno było powiedzieć, gdzie kończy się prawdziwy las deszczowy, a gdzie zaczyna ten stworzony przez człowieka. Beth przystanęła w progu przestronnej oranżerii. Potem rozejrzała się, szukając wzrokiem wysokiego ciemnowłosego mężczyzny, skupionego na swoim śniadaniu. Angus koncentrował się w stu procentach na tym, co w danej chwili robił. Nagle go zobaczyła: dzielił połówkę grejpfruta na cząstki, oddzielając miąższ od skórki. Wkładał owoc do ust i go przeżuwał, po czym zabierał się za następną cząstkę. Kuchnie hotelowe nigdy nie kroją ich porządnie, skarżył się podczas ich miesiąca miodowego, który tak naprawdę trwał jedynie weekend. Spędzili go w hotelu w mieście. Od tamtej pory misją w życiu Beth - albo też jedną z jej misji - stało się to, by grejpfrut Angusa był zawsze odpowiednio podzielony na części. Co prawda nie zajmowała się tym już od trzech długich lat... Zastanowiła się, czy ją to zasmuca, czy raczej
R
S
cieszy, gdy ujrzała, że widelec z cząstką grejpfruta zawisł w powietrzu. Wtedy dopiero zdała sobie sprawę, że Angus nie siedzi przy stoliku sam. Z początku jego towarzyszkę krył przed wzrokiem Beth liść palmy. Teraz dostrzegła atrakcyjną blondynkę z długimi włosami, które kołysały się, kiedy kobieta kręciła głową, zasłaniając na moment jej idealne rysy, po czym znowu je odsłaniały. Ta malownicza scenka ujawniała też, że kobieta musiała być dość blisko z mężczyzną, który skupił się znów na grejpfrucie. Beth stała jak zamurowana, żałując, że nie zasłania jej liść palmowy. Ale przecież nie jest już nieśmiałą stażystką, której obecność lekarza specjalisty odbiera głos. Jest profesjonalistką, a Robbie i jego koledzy potrzebują pomocy. Nogi odmawiały jej posłuszeństwa, a jednak siłą woli, poruszając się niczym robot, dotarła do stolika. Pierwsza spojrzała na nią blondynka. Mało powiedzieć, że była atrakcyjna, ona była olśniewająca. Beth kompletnie straciła zapał. - Przepraszam za najście - rzekła cicho. Angus podniósł wzrok. Beth z zadowoleniem stwierdziła, że jego mina zdradza ogromne zdumienie, intensywnością dorównujące jej zdenerwowaniu. - Beth? - odezwał się chrapliwym głosem. - Przepraszam, że nie mogliśmy wczoraj porozmawiać, ale Danny, ten chłopiec, który siedział z tyłu, poczuł się źle i chciałam go szybko odwieźć do ośrodka. Jak się masz, Angus? - wydukała, zaciskając dłonie.
R
S
Angus patrzył na nią. Może uznał spotkanie w lesie za zły sen? Jego milczenie zwiększyło jej napięcie. Zapomniała, że jest dorosła i podjęła: - Naprawdę mi przykro, że ci przeszkadzam, ale mamy poważny kłopot w centrum i ja... Angus miał taką minę, jakby nic nie rozumiał. - W centrum? - Myślałam, że słyszałeś. Wczoraj było oficjalne otwarcie i przyjęcie w hotelu. Centrum medyczne mieści się na drugim końcu wyspy, jest oddziałem szpitala w Crocodile Creek. Na wyspie zawsze istniała mała przychodnia, ale została rozbudowana, ponieważ po cyklonie Willie odremontowano obóz dla dzieci. Beth wyklepała to w tempie karabinu maszynowego. Wyrzucała z siebie słowa, jakby strzelała do Angusa prawdziwymi kulami. - Crocodile Creek to dzieło Charlesa Wetherby, jest tam też jednostka ratownicza. Tak, coś słyszałem - odparł. Nie musiał dodawać, że jeśli docierała do niego informacja nie dotycząca bezpośrednio jego osoby, uznawał ją za mało istotną i spychał w odległy zakątek pamięci. Teraz jednak patrzył na Beth, marszcząc czoło. - A co to ma wspólnego z tobą? Pytanie zabrzmiało tak nieprzyjaźnie, że Beth po raz pierwszy pożałowała, że nie uprzedziła go o swym przyjeździe telefonicznie, tylko gnała tu jak zrozpaczone dziecko. Tak, czuła się jak dziecko, a nie kobieta, i stała przed Angusem jak uczeń przed dyrektorem szkoły.
R
S
Czyżby Angus czytał w jej myślach i dlatego wstał, wyciągnął krzesło i poprosił, by usiadła? Oczywiście bardzo dyrektorskim tonem! Beth fatalnie spała w nocy, a spotkanie z Angusem było dla niej ogromnym stresem. Posłuchała go zatem bez słowa. Teraz przynajmniej mogła ukryć dłonie na kolanach. Niech Angus nie widzi, jak się trzęsą. Angus zajął swoje miejsce, odsunął talerz z grejpfrutem i odwrócił się do Beth. Można powiedzieć, że poświęcił jej większość swej uwagi. Bo jakąś część poświęcił na to, by odsunąć od siebie wspomnienia i niepotrzebne obserwacje, na przykład że Beth schudła i wygląda na zmęczoną. A także, że pomimo upływu trzech lat ręce go aż swędzą, by jej dotknąć. - Więc co cię tu sprowadziło? - spytał z nadzieją, że dzięki temu zapanuje znów nad ciałem i umysłem. - To znaczy nie do oranżerii, tylko na tę wyspę, do centrum. - Pracuję tam. Przeczytałam kiedyś ogłoszenie i pomyślałam, że byłoby cudownie, gdybym dostała tę pracę, że to coś, czego mi trzeba, coś nowego. - Za dużo słów. Wprawdzie jest zdenerwowana, ale... Tymczasem Angus zaczął szukać w skrytce swojej pamięci przechowującej nieważne informacje. Ośrodek kolonijny na wyspie przeznaczony był dla dzieci niepełnosprawnych i przewlekle chorych. Czy Beth wybrała to miejsce z powodu Bobby'ego? Oczywiście mogła się tym kierować, chociaż sprawa była chyba głębsza. Na wyspę dzieci przyjeżdżały i odjeżdżały. Beth nie musiała się aż tak angażować, nie groziło jej, że ten kontakt będzie dla niej bolesny. Jej instynkt samozachowawczy odegrał chy-
R
S
ba największą rolę - ten sam instynkt, który kazał jej się bronić przed urodzeniem kolejnego dziecka. A może on zaproponował to zbyt wcześnie po śmierci Bobby'ego... - Angus? To nie był głos Beth. Sally, bo tak miała na imię blondynka, przypomniała mu o swojej obecności. Odwrócił się do swojej towarzyszki - wysokiej, eleganckiej, pięknej i inteligentnej. Niedawno dołączyła do jego personelu. Czasem umawiali się na randki. Zaproponował jej wyjazd na konferencję, myśląc... Zerknął na Beth, dziwnie zawstydzony, a zaraz potem wściekły za to chwilowe poczucie winy. - Wybacz, Sally, to jest Beth, moja była żona. - Zostawię was, porozmawiajcie sobie - rzekła Sally chłodnym głosem. Angus miał świadomość, że Sally chciałaby, by ją zatrzymał. Nie zrobił tego jednak. Podniosła się z filiżanką kawy i pełnoziarnistą grzanką w ręce i przeszła do stolika w odległym końcu sali, gdzie goście konferencji jedli śniadanie, głośno rozmawiając. - Przepraszam, nie chciałam nikogo zdenerwować - rzekła Beth. - Wyjaśnię ci wszystko szybko, a potem ty wyjaśnisz to... Sally. Na pewno zrozumie. Dla Angusa te słowa nie miały sensu. Dlaczego Beth miałaby się przejmować Sally? Co prawda Beth martwiła się o wszystkich. Przypomniał sobie to z ukłuciem żalu. - Na naszej części wyspy szaleje jakiś wirus. Objawy są podobne do grypy. Trójka dzieci, Jack i Robbie
R
S
z obozu i Lily, podopieczna Charlesa, jest poważnie chora. Mają wysoką gorączkę, której nie udaje się zbić lekami. A do tego jeszcze te ptaki. Na całej wyspie znajdowane są martwe nurce. - Rozejrzała się i dodała: - Może nie tutaj, strażnicy by je zaraz usunęli, ale na naszej części. Lily znalazła takiego ptaka i przyniosła go Charlesowi, żeby go wyleczył. Mamy w ośrodku dzieci z obniżoną odpornością. Nikt tego głośno nie powiedział, ale jestem pewna, że wszystkim chodzi po głowie ptasia grypa. Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, zadając niewypowiedziane pytanie. Czy Angus jej pomoże? Jakby musiała go o cokolwiek błagać! Zabolało go to, a potem przypomniał sobie, że Beth, która miała tak niewiele, nigdy nie uważała, że coś jej się należy. A zwłaszcza od niego. Czy nie zaakceptował jej decyzji, że powinni się rozwieść? Odszedł bez słowa, oddając się pracy, korzystając ze swojej zdolności do skupienia uwagi na bieżących problemach, co uśmierzało ból rozstania. Dopiero później pojął, że powinien był zostać, przedyskutować z nią to... Ale to już przeszłość. - Masz jakiś transport? - Wózek elektryczny, zostawiłam go na parkingu. - No to jedźmy. Wstał i wyciągnął rękę, by pomóc jej się podnieść. Zrobił to automatycznie, nim spostrzegł, że się cofnęła, jakby mógł ją poparzyć. To było przykre. Co się z nimi stało, z nim i z Beth, i dlaczego?
ROZDZIAŁ DRUGI
R
S
Beth szła na parking pełna niepokoju, jaki wzbudzała w niej bliskość Angusa. Odetchnęła dopiero na widok Garfa. Pies usiądzie między nami, pomyślała. Będą rozmawiać o zwierzaku, a ona nie będzie się głowić, o czym by tu mówić. - Mój Boże, co to? Beth uśmiechnęła się. Garf bardziej niż psa przypominał owcę albo kozę o kręconym runie. - To Garf, wielbiciel jazdy meleksem. Przesuń się, piesku. Garf usiadł i zaszczekał na powitanie. Przyglądał się z zainteresowaniem Angusowi. Czy ten człowiek potrafi drapać psa za uchem? - Sierść tego labradora nie powoduje alergii - rzekła Beth. - Dzieci go uwielbiają, stale im towarzyszy. A jego drugą wielką miłością jest jazda wózkiem. Nie wytłumaczysz mu, że jest nieproszonym gościem, po prostu wskakuje i już. Ku jej zdziwieniu Angus i Garf przypadli sobie do gustu, chociaż Angus odmówił wzięcia ponadtrzydziestokilowego psa na kolana. - On lubi wystawiać łeb na zewnątrz - wyjaśniła przepraszająco Beth.
R
S
Angus już się tego domyślił, przysunął się do Beth, a psu zostawił miejsce z boku. - Mogłabym kazać mu biec za nami, to niedaleko. - Beth była potwornie zdenerwowana bliskością Angusa. - Nie trzeba, tak mu dobrze - odparł nonszalancko. Beth uświadomiła sobie, że nie odczuwał tego napięcia co ona. Przyprawiało ją ono o gęsią skórkę. - Przepraszam, że zakłóciłam ci śniadanie. - Beth wiedziała, że to nie jej interes, ale brnęła dalej. - Jesteście z Sally parą? Cieszę się. Ja... - Jeśli powiesz, że cię to uszczęśliwia, wysiądę i wrócę do hotelu - burknął. - Sally i ja jesteśmy kolegami, przyjechaliśmy tu na konferencję. We wtorek mam wykład. - Aha! - Nie powinna się była tak ucieszyć, więc czym prędzej dodała: - Dobrze wyglądasz. Pewnie jesteś zapracowany jak zawsze? Angus obrzucił ją dziwnym spojrzeniem, a potem zaczął mówić o małych ptakach z rodziny ziarnojadów, które śmigały między liśćmi palm. A zatem jego życie osobiste to temat tabu. Beth poczuła współczucie dla Sally, która była zapewne zainteresowana swoim szefem, ale nie znała go zbyt dobrze. Omówili już zdrowie i pracę. Co jeszcze im zostało? Beth podjęła temat ptaków. - Ptaki mają tutaj cudowne życie - powiedziała głosem ochrypłym z wysiłku, by podtrzymać tę kulejącą i pozbawioną sensu rozmowę. - Nocne życie też jest zdumiewające - dodał An-
R
S
gus lodowatym tonem, choć na wszelki wypadek, gdyby źle go zrozumiała, dołączył sardoniczny uśmiech. - Cóż, wczoraj było - przyznała ze śmiechem, przypominając sobie, jak bardzo dawniej ją dziwiło, że Angus, który wydawał się niezwykle poważny, zawsze potrafił ją rozbawić. To wspomnienie przyniosło jej ulgę. - Mało nie umarłam ze strachu, jak zobaczyłam, że ktoś tam stoi. A potem okazało się, że to ty. Niewiarygodne. - Ale jak widać, bardzo się przydałem - odparł, a ona spojrzała na niego, by sprawdzić, czy z niej żartuje. Tym razem jego twarz pozostała poważna. - Bardzo - przyznała z mocno bijącym sercem. - Długo jesteś na wyspie? Zerknęła na niego. Znajomy profil przyprawił ją o ucisk w piersi. Wysokie czoło, prosty nos, wargi, które aż się prosiły, by przesunąć po nich palcem, i broda, może nie wystająca, ale zdecydowana. Z takim człowiekiem raczej się nie dyskutuje - to była pierwsza myśl, jaka wpadła jej do głowy na widok Angusa. - Parę tygodni. Trochę czasu spędzam w szpitalu w Crocodile Creek, poznaję personel, bo tamtejsi lekarze mają u nas dyżury. Oczywiście helikopter i służby ratownicze szpitala są blisko związane z wyspą. - Dlaczego tutaj? - spytał, a ona znów na niego popatrzyła. Wielki błąd, bo Angus właśnie zerknął na nią i ujrzała to samo pytanie w jego oczach. A może tylko jej się wydawało? Miał piękne oczy, ale jeśli oczy są zwierciadłem duszy, ona nigdy nie pozna duszy
R
S
Angusa. Tylko wtedy, gdy patrzył na Bobby'ego, widziała w nich miłość... i cierpienie. - Bo to nowe miejsce, okazja zdobycia nowych doświadczeń, poznania nowych ludzi. - Tak, to było zawsze wysoko na liście twoich priorytetów - rzekł sucho Angus. Tym razem nie odwróciła wzroku od drogi. - Zawsze lubiłam poznawać ludzi - odparła spokojnie. - Nie jestem duszą towarzystwa i nie muszę być bez przerwy otoczona gromadą przyjaciół, ale lubię towarzystwo kolegów i pacjentów. Czy ją zranił? Angus powtórzył w myślach jej słowa i intonację. Stwierdziła tylko fakt, chyba trochę złośliwie. A on pożałował swoich słów w chwili, gdy je wypowiedział. Mimo swojej nieśmiałości, a może dzięki niej, Beth miała dobry kontakt z ludźmi. Wiedziała instynktownie, jak się z nimi komunikować, intuicyjnie rozumiała ich ból i słabości, łatwo zdobywała ich zaufanie. - Podoba ci się tutaj? Wyspa i ludzie? Znaleźli się na prostym odcinku drogi. Wyjechali z gęstego lasu na bardziej otwartą, choć wciąż zadrzewioną przestrzeń. Angus widział małe domy między drzewami. Beth poczuła się pewniej. - O tak - rzekła bez wahania. Potem ściągnęła brwi i westchnęła. - A przynajmniej podobało mi się, póki dzieci nie zaczęły chorować. Co my zrobimy, jeżeli to ptasia grypa? - Poczekajmy, przekonajmy się - odparł, dotykając jej ręki, jakby chciał ją uspokoić.
R
S
A może sprawdzić, czy jej skóra jest tak miękka i delikatna, jak w jego pamięci... Potrząsnął głową, zaniepokojony. Lata rozłąki nie zmniejszyły jego zauroczenia Beth. Może to i dobrze, że Beth ma kłopoty, to zajmie jego myśli. Choć z drugiej strony chore dzieci trudno nazwać odtrutką na wspomnienia. Beth zaparkowała przed centrum. Na podjeździe widniały wstążki serpentyn i sflaczałe balony. Pies wyskoczył z meleksu i chwycił w zęby powiewającą serpentynę. Czy to pozostałości po uroczystym otwarciu? Budynek był nowy, świetnie wkomponowany w otoczenie: tropikalna architektura z szerokimi okapami i aluminiowymi żaluzjami od podłogi do sufitu, które kierowały do wewnątrz każdy najmniejszy powiew. Piękny budynek. - Wejdziemy tylnym wejściem—rzekła Beth. - Od frontu jest administracja i mały oddział ratunkowy. Część szpitalna mieści się na tyłach budynku. Kiedy podeszli, kobieta z rozwianymi włosami i piegowatym nosem stanęła w drzwiach, witając Beth z ulgą. - Dzięki Bogu. Dzwoniłam do Charłesa, ale tylko ty potrafisz uspokoić Robbiego. Ma halucynacje. A sądziliśmy, że mu się poprawiło. - Już do niego idę - odparła Beth, po czym przypomniała sobie, że nie jest sama. - Grace, to jest Angus. Angus, to Grace. Angus jest tym lekarzem, o którym ci mówiłam. Mogłabyś go oprowadzić, żeby zobaczył naszych pacjentów? Przedstaw go Emily, jeśli jest, i Charlesowi, jak przyjedzie.
R
S
Lekarz, nie były mąż, pomyślał Angus niezadowolony, przywitał się jednak uprzejmie z pielęgniarką. Beth pospieszyła do pokoju Robbiego. Wirus, który zaatakował mieszkańców ośrodka, z początku objawiał się sennością. Pomiędzy atakami nadzwyczajnej aktywności chorzy jakby tracili przytomność. W tej chwili Robbie rzucał się na łóżku, mamrotał, jego ruchy były o wiele bardziej gwałtowne niż minionej nocy. Beth sprawdziła kroplówkę, a potem dotknęła czoła chłopca. Nie miał gorączki, ale na wszelki wypadek sięgnęła po jego kartę, by to potwierdzić. Widocznie podziałał paracetamol, który podała mu wcześniej. - Cicho, kochanie, wszystko jest w porządku. Jestem tutaj - szeptała do chłopca, jedną ręką trzymając jego dłoń, a drugą odsuwając z czoła jego włosy. Ale nawet kiedy Robbie się uspokoił, Beth nie pozbyła się lęku. Leczyli pacjentów objawowo, nie mając pojęcia, czy cierpią na jakąś agresywną odmianę grypy, czy coś groźniejszego. Alex Vavunis, neurochirurg dziecięcy przebywający gościnnie na wyspie, pobrał próbki płynu rdzeniowego od najbardziej chorych, ale było jeszcze za wcześnie na wyniki. Beth miała świadomość, że jej słowa otuchy mogą okazać się puste. Może z Robbiem wcale nie jest wszystko w porządku. - Choruje trójka dzieci z ośrodka, ale stan Robbiego i Jacka jest najpoważniejszy. Moja podopieczna, Lily, została wczoraj przyjęta na oddział. Dzisiaj ma się trochę lepiej. Beth usłyszała Charlesa, zanim go zobaczyła. Kiedy się odwróciła, wjeżdżał do pokoju swoim wózkiem
R
S
inwalidzkim. Angus, idący obok, wydawał się przy nim wyższy niż w rzeczywistości. - Jak on się ma? Charles podjechał bliżej. Beth pokręciła głową. - Jest bardzo niespokojny - odparła. - Jack wyglądał dziś rano trochę lepiej. A Lily? Charles westchnął. Beth zrozumiała, że stan dziewczynki wciąż jest niestabilny. - Jill była z nią w nocy. Grace mówiła mi, że ty siedziałaś tutaj. Powinnaś pojechać do domu i odpocząć. - Drzemałam trochę - zapewniła go Beth. - Dzisiaj Emily ma dyżur, ale zostanę na wypadek, gdyby Angus potrzebował pomocy czy informacji. Spojrzała na mężczyznę, który zbliżył się do łóżka Robbiego i czytał notatki z jego karty. - Ilu macie chorych? - spytał Angus, patrząc na Charlesa, który gestem poprosił Beth o odpowiedź. - Jedna dorosła osoba z ekodomków, jeden ze strażników parku i trójka dzieci, w sumie pięcioro. Troje dzieci z ośrodka ma pewne objawy. Przenieśliśmy je do osobnego domku, personel i ochotnicy dbają o to, żeby wypijały dużo płynów. Zapewne wśród personelu, strażników, a nawet gości w hotelu są osoby, które nie czują się najlepiej, ale na razie nie zgłaszają się do nas. - Jaka odległość dzieli was od lądu? - Helikopter leci pół godziny, hydroplanem jest szybciej - odparł Charles. - Musi pan zamknąć wyspę - oznajmił Angus. -
R
S
Pewnie już pan o tym myślał, biorąc pod uwagę liczbę padniętych ptaków. Trzeba poddać wyspę kwarantannie - hotel, park narodowy, ośrodek kolonijny i ekodomki - przynajmniej do chwili, gdy będziemy wiedzieć więcej. Szansa na to, że to coś groźnego, jest jak jeden do tysiąca, ale nawet w takiej sytuacji nie wolno ryzykować. Beth wlepiła w niego wzrok. - Mówisz serio? Uważasz, że to może być ptasia grypa? Przeniosła spojrzenie na chłopca, który wiercił się na łóżku, i przeraziła się nie na żarty. - Nie - szepnęła. Mężczyźni jej nie słyszeli. Charles zadawał pytania, Angus mu odpowiadał. Charles chciał wiedzieć, jak wymusić kwarantannę. Na otwarcie centrum przyjechało sporo oficjeli, którym się to nie spodoba. Poza tym trzeba powiadomić władze. - To musi być pełna kwarantanna, i to od tej chwili - rzekł Angus kategorycznym tonem. - Popełnilibyśmy zbrodnię, pozwalając choć jednej osobie, która może być nosicielem śmiertelnego wirusa, opuścić wyspę. Musimy poprosić policję i departament zdrowia, żeby odnaleźli wszystkich, którzy wyjechali z wyspy w minionym tygodniu, i żeby jak najszybciej izolowano te osoby. - To nie będzie trudne. Większość ludzi została na otwarcie centrum, a goście hotelowi zazwyczaj spędzają tutaj tydzień, od niedzieli do niedzieli. Niektórzy wybierali się dzisiaj do domu, ale dopiero późnym popołudniem. Piloci helikoptera, który codziennie prze-
R
S
wozi pasażerów, przemieszczają się w tę i z powrotem, ale rzadko wysiadają z maszyn. Lista ich pasażerów powie nam, kto wyjechał, więc będziemy mogli przekazać te nazwiska władzom. Mężczyźni odwrócili się do wyjścia. Zapowiadało się, że wprowadzenie w życie kwarantanny będzie trudnym zadaniem i więcej niż parę osób się z tego powodu zirytuje. Beth uśmiechnęła się pod nosem. Na przykład Alex Vavunis, ten zadufany neurochirurg. Kilku osobom uprzykrzył życie tylko dlatego, że jego córka Stella dorośleje. Przymusowy pobyt na wyspie pozwoli mu spędzić z córką więcej czasu i być może zaakceptować tę nową Stellę. Przynajmniej tyle dobrego może wyniknąć z takiej fatalnej sytuacji. Albo Nick Devlin, który został dłużej, niż zamierzał, ponieważ jego synek Josh ogromnie polubił obóz. Ale Josh był wątłym astmatykiem i każda infekcja układu oddechowego może mieć dla niego poważne konsekwencje. Beth zadrżała na myśl, że Josh mógłby złapać wirusa, a potem poczuła współczucie dla Angusa. Jest epidemiologiem - to on musi wziąć na siebie efekty uboczne smutnego obwieszczenia. Zresztą Angus na pewno sobie poradzi - problemy zawodowe nigdy go nie zbijały z tropu. Tylko uczucia... - Ogłaszamy wyspę terenem zamkniętym. Charles rozmawiał z szefową stanowego departamentu zdrowia, która przyznaje, że tak trzeba, ale nie chce tego upubliczniać, aby nie wzbudzać paniki. Zatrzymanie
R
S
wszystkich przebywających na wyspie zapobiegnie rozprzestrzenianiu się złych wieści. Angus wrócił do pokoju Robbiego sam. Stanął w drzwiach i wyjaśniał Beth sytuację, obejmując wzrokiem mały oddział i dziecko, które leżało już spokojnie. - W czasach e-maili i telefonów komórkowych nie da się niczego ukryć - odparła cicho Beth. - Poza tym na otwarciu byli obecni dziennikarze. Niektórzy odpłynęli wczoraj ostatnim promem, ale dam głowę, że szefowa miejscowej rubryki plotkarskiej została. Ona uwielbia towarzystwo sławnych i bogatych. A skoro miała okazję spędzić trochę czasu w luksusowym hotelu... Angus patrzył na nią bacznie. - Jeśli nie wspomnimy o ptakach, tylko o wirusie o nieznanej etiologii, który szybko się rozprzestrzenia, prasa nie zainteresuje się tak bardzo. - To się nie uda. Większość osób po tej stronie wyspy wie o nurcach. Poza tym musisz ostrzec ludzi, żeby trzymali się z dała od martwych ptaków, a może wszystkich ptaków. W chwili, gdy to powiesz, każdy od razu pomyśli o ptasiej grypie. - Masz rację. Musimy poprosić ich o milczenie. Ktoś powinien porozmawiać z tą dziennikarką. Wytłumaczyć, że nie chcemy wywołać ogólnonarodowej paniki. - A może szczęście nam dopisze i jakaś gwiazda filmowa przyciągnie uwagę mediów na tyle, że nikt nawet nie zauważy kwarantanny na wyspie? - zasugerowała Beth.
R
S
Angus wzruszył ramionami. - Czy to możliwe? - rzekł, a potem się uśmiechnął. Beth poczuła dziwne wzruszenie - zawsze tak reagowała na uśmiech Angusa. A tak dobrze jej szło odgrywanie dorosłej profesjonalistki, już prawie osiągnęła w tym perfekcję, pomimo że bliskość Angusa boleśnie przypominała jej o dawnych dobrych czasach. - Charles chce, żeby cały personel szpitala, a także hotelu, strażnicy z parku i zarządca ekodomków spotkali się w centrum konferencyjnym w hotelu. Możesz mnie tam odwieźć? Beth zawahała się. Wiedziała, że im mniej czasu spędzi z Angusem, tym lepiej. Ale przecież to ona zwróciła się do niego o pomoc. Angus stanął obok niej, przyglądając się Robbiemu, który spał spokojnie. - Jedź, ja go popilnuję. - Grace weszła do pokoju tuż za Angusem. Machała rękami, jakby wyganiała kurczęta. Beth nie miała wyboru. Wstała, nie patrząc na Angusa, chociaż czuła jego obecność każdą komórką ciała. - Sądzisz, że to ptasia grypa? - Nie musiała słyszeć westchnienia Angusa, by wiedzieć, że to głupie pytanie. - Oczywiście nie wiesz - ciągnęła. - Całą noc nie dawało mi to spokoju. H5N1, pozornie niewinny zbiór liter i cyfr, a jednak w każdym, kto wie, co się za nimi kryje, budzi strach. - Od lekarzy począwszy, na szefach rządów koń-
R
S
cząc - potwierdził Angus głosem, w którym pobrzmiewała świadomość powagi sytuacji. - Nie wolno nam dopuścić do paniki czy nawet okazywania niepokoju. Każda epidemia wymaga określonej rutyny. Trzeba zidentyfikować chorobę, stwierdzić, ile osób choruje... - Pięć w szpitalu. Troje dzieci odosobnionych w obozie i nie wiadomo ilu tych, którzy dotąd nie szukali pomocy. - To wystarczy, żeby wywołać niepokój w małej społeczności - rzekł Angus, gdy dotarli do meleksu. Kolejny krok to zweryfikowanie diagnozy. Angus był zasępiony. Beth spojrzała na niego i po raz kolejny ujrzała zmarszczkę między jego brwiami. - Są z tym problemy? - Oczywiście. - Usiadł za kierownicą, nie pytając Beth o pozwolenie. - Istnieje szybki i ostateczny test dla wirusa H5N1 znany jako MChip, ale stosuje się go tylko w laboratoriach w Stanach. Tutaj wciąż posługujemy się testem zwanym FluChip, opartym na trzech genach grypy. Daje nam informację na temat typu wirusa, ale potem trzeba przeprowadzić dalsze testy, by ustalić podtyp - na przykład zidentyfikować H5N1. - To dosyć mętne - mruknęła Beth, choć dawniej lubiła, jak Angus wyjaśniał jej rozmaite zagadnienia. A może właśnie z tego powodu się zirytowała? Ze strachu, że znów to polubi? - Testy wymagają czasu - dodał Angus. - Wiem. Chyba jestem bardziej zmęczona, niż myślałam. Czy rozmawialiście z Charlesem tylko o kwarantannie? Czy naprawdę ją to interesuje, czy tylko podtrzy-
R
S
muje rozmowę, zastanowił się Angus. Kiedyś potrafiłby sam na to odpowiedzieć, ponieważ Beth była żądna wiedzy. A jeśli tylko udawała, świadoma, że on lubi opowiadać o swojej pracy? Rozmawiał z nią również ojej pracy, do czasu, gdy wzięła urlop macierzyński. Potem, kiedy u Bobby'ego zdiagnozowano porażenie mózgowe, została w domu i opiekowała się ich chorym synem. On zaś pogrążył się w pracy, by odsunąć od siebie lęk. Skupił się na genetycznych mutacjach wirusa grypy, a może z początku to był HIV? Już tego nie pamiętał, wiedział tylko, że praca stała się dla niego ucieczką przed bólem, jaki sprawiał mu widok Bobby'ego walczącego o każdy oddech. Nie zawsze, nie wtedy, kiedy Bobby czuł się dobrze i śmiał się z różnych drobiazgów - ale dość często, kiedy było ciężko... Odsunął od siebie wspomnienia, chociaż nie tak daleko. - Trudno ci było wrócić do pracy? - spytał i ze zdziwieniem zobaczył, że Beth się wzdrygnęła. - Wróciłam do pracy przed naszym rozstaniem przypomniała mu, a on się smutno uśmiechnął. - Wkładałaś służbowe ubranie, jechałaś do szpitala i robiłaś, co w twojej mocy. Ale chodziło bardziej o to, żeby się czymś zająć, wyjść z domu, zapełnić pustkę, a nie o radość z pracy czy zaangażowanie. Zatrzymał meleks i zamierzał wysiąść, kiedy zdał sobie sprawę, że Beth mu nie odpowiedziała. Co więcej, patrzyła na niego w taki sposób, jakby przemienił się w istotę z innej galaktyki.
R
S
- Skąd wiesz? - zapytała. Więc żyli razem, a jednak osobno, w gęstej emocjonalnej mgle, która ich opadła po śmierci syna. Złość paradoksalnie okazała się dla Angusa ratunkiem, zastępując ból. - Myślisz, że ze mną było inaczej? Po śmierci Bobby'ego czułem się, jakbym wypadł z toru. Nie wiedziałem, czy wrócę do normalności. Widząc pobladłą twarz Beth, trochę się uspokoił. - Nigdy nic nie mówiłeś - szepnęła. - Nigdy... - Bo nigdy o tym nie rozmawialiśmy, prawda? O tym, co naprawdę ważne. Zresztą to chyba nic dziwnego. W dzieciństwie nikt nie rozmawiał z nami o uczuciach. - Wyciągnął rękę i dotknął jej policzka. - Dlatego było nam tak trudno. Ruszył przed siebie, zanim mu odpowiedziała. Beth patrzyła na jego szerokie plecy, idąc za nim do hotelu. Przyjechał tam na konferencję, wiedział zatem, gdzie znajduje się sala wykładowa. Myślami była jednak daleko od czekającego ich spotkania. Jak to się stało, że nie miała pojęcia, co czuł wtedy Angus? Kochał Bobby'ego i cierpiał po jego śmierci, ale fakt, że był równie zagubiony jak ona, był dla niej czymś nowym. Nic mi nie powiedziałeś, szepnęła pod nosem, uświadamiając sobie, że jej zdumienie jest nie na miejscu. Angus ma rację, nie rozmawiali o uczuciach. Po spotkaniu z ojcem Angusa pojęła, dlaczego Angus nie potrafił o tym mówić. Jego ojciec był naukowcem. Rozmowy w rodzinie Stuartów dotyczyły wielu roz-
R
S
maitych rzeczy - nauki, polityki, nawet religii, ale nigdy uczuć. Wizyty u ojca męża zawsze były dla Beth męczące. Chłodna, nie, lodowata atmosfera tego domu i zimny, jakby pozbawiony uczuć teść budziły w niej taki lęk, że rzadko się odzywała. Nie widziała też sensu w zabieraniu ze sobą Bobby'ego. Doktor Stuart senior spłodził idealnego syna, podczas gdy Beth urodziła chłopca, który z powodu przypadkowego niedotlenienia mózgu podczas porodu, w oczach tych, którzy go nie znali i nie kochali, nie był tak idealny. Angus zatrzymał się przed schodami prowadzącymi do hotelu. Beth dogoniła go i spojrzała mu w twarz. Chciała go przeprosić, choć nie wiedziała, za co. Czy za to, że nie odgadła, co działo się w jego sercu, czy za poród Bobby'ego, czy za to, że zaszła w ciążę. Nie była w stanie wykrztusić słowa. Wszystko, co miała do powiedzenia, uwięzło jej w gardle na widok jego miny. - Tędy. Zrobił jej przykrość tą naglą obojętnością. A przecież żyli osobno przez trzy długie lata, więc jak miał ją traktować? Zresztą czy Angus po prostu nie był właśnie taki? Należał do najprzystojniejszych i najseksowniejszych mężczyzn w szpitalu, ale wystarczyło jedno jego spojrzenie, jedno przechylenie głowy, a nawet najbardziej zdesperowane kobiety wycofywały się naprędce. Oczywiście na tym też polegał jego urok. Oczarował wiele niezamężnych kobiet, a pewnie i sporo mężatek... Angus prowadził Beth do skrzydła budynku miesz-
R
S
czącego salę. wykładową. Byli razem niecałą godzinę, a już zdołali wznieść między sobą mur. A jednak widok Beth rozmroził w nim coś, co uważał za zastygłe na zawsze... Rozpalił coś, co piękna Sally ledwie poruszyła... Jak to możliwe? Spojrzał na jej błyszczące włosy i poczuł niepojęte zadowolenie, że jest obok niej. Może działa tu dawna zażyłość, pewna swojskość, wmawiał sobie, lecz nie wierzył w to ani przez sekundę. Między nim i Beth była chemia, której nigdy nie rozumiał, niezależnie od tego, jak często i dogłębnie to analizował. To właśnie jego niezdolność do rozprawienia się z tym doprowadziła do tego, że pozwolił, by po śmierci Bobby'ego Beth go odtrąciła. Powiedział sobie, że Beth jest jak lekarstwo, które mu nie służy - tylko na takie wyjaśnienie było go stać. I choć marzył o tym lekarstwie, rozstał się z nią, mówiąc sobie, że tak jest najlepiej. Udawał, że robi to dla Beth, gdyż ona tego pragnęła, i szukał zapomnienia w pracy... - Sala wykładowa jest tutaj - oznajmił, wyciągając rękę, by przeprowadzić ją przez drzwi na końcu korytarza. Dotknął jej skóry, dotknął Beth... Charles już do nich machał. Wskazał im krzesła w pierwszym rzędzie, sam zajął miejsce na mównicy. Czekał na spóźnialskich, czekał, aż zapadnie cisza i oznajmi wszystkim zebranym, że wyspa jest poddana kwarantannie.
ROZDZIAŁ TRZECI
R
S
Beth patrzyła na przemawiającego Angusa. Charles przedstawił go jako eksperta epidemiologii. Angus tłumaczył, dlaczego kwarantanna jest niezbędna do momentu, gdy wyizolują źródło wirusa. Ktoś z tyłu natychmiast zapytał, czy ma to związek z padłymi ptakami. Angus lekko skinął głową w stronę Beth, jakby chciał potwierdzić jej wcześniejsze słowa. - Mało prawdopodobne, że to ptasia grypa - odparł. - Ale ponieważ jest ona podobna do wirusa grypy, uważamy, że szczepionka przeciw grypie zapobiegnie infekcji u osób, które nie zostały dotąd zarażone. Są wśród nas pracownicy szpitala i inne osoby związane ze służbą zdrowia. Oni zostali już w tym roku zaszczepieni. Musimy podać szczepionkę wszystkim innym na wyspie. To spore zadanie, ale jak każde zadanie można je wykonać partiami. W górę wystrzeliło wiele rąk. Charles włączył się i poprosił zebranych, by poczekali, aż Angus skończy mówić, a wtedy, jeśli nie usłyszą wszystkiego, co ich interesuje, będą mogli zadawać pytania. Potem dał Angusowi znak, żeby kontynuował. - Rozpoczniemy szczepienia i przeprowadzimy testy. Wyniki powinniśmy otrzymać w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. W międzyczasie musimy zachowywać
R
S
się tak, jakby to mogła być ptasia grypa, choć to bardzo wątpliwe. Ponad dziewięćdziesiąt dziewięć procent przypadków ptasiej grypy u ludzi to skutek bezpośredniego kontaktu z zainfekowanymi ptakami. Trzeba ostrzec mieszkańców i gości wyspy, żeby trzymali się z daleka od ptaków, żywych i martwych. Zamówiliśmy transport specjalnych kombinezonów i masek. Gdy tylko je otrzymamy, strażnicy parku będą zbierać padłe ptactwo i bezpiecznie się go pozbywać. Angus nie powiedział, że ubój może dotyczyć wszystkich ptaków, nie tylko chorych. Beth podejrzewała, że tak właśnie się stanie. Było jej ogromnie żal, gdyż rozmaitość ptactwa - nieustanne trele - stanowiły o magii tej wyspy. Zastanawiała się, czy w ogóle można uśmiercić ptaki w humanitarny sposób, kiedy jakiś zirytowany głos przerwał jej rozmyślania. - Mówi pan, że nie wolno dotykać ptaków. Gdyby wszyscy zostali ewakuowani, nie byłoby powodu do zmartwienia. Dlaczego zdrowi nie mogą opuścić wyspy? Potrafimy o siebie zadbać. Jak dostrzeżemy jakieś objawy, pójdziemy do lekarza. Nie ma potrzeby, żebyśmy wszyscy uczestniczyli w tej kryzysowej sytuacji. Beth nie znała użalającego się mężczyzny, rozumiała go jednak. Fala niezadowolenia rosła, ludzie pomrukiwali za jej plecami, przyznając rację nieznajomemu. - Nie ma żadnej sytuacji kryzysowej - odparł Angus spokojnym głosem, kontrastującym z pełnymi irytacji odzywkami gości. - Kwarantanna jest czysto prewencyjna. Izolujemy chorych i tych, u których zaobserwowano pewne objawy. Fakt, że wirus zaatakował
R
S
tak gwałtownie, może oznaczać, że kwarantanna nie będzie trwała długo. Według stosowanych w takich przypadkach procedur dane miejsce wymaga izolacji jeszcze przez określoną liczbę dni po ostatnim zachorowaniu. W międzyczasie, jeśli nie chcą państwo kontaktować się z innymi, personel na pewno pomoże państwu jakoś to urządzić. Czy nieznajomy zaakceptuje to wyjaśnienie? Beth odwróciła się i zobaczyła, że mężczyzna usiadł, ale szeptał coś do swoich sąsiadów. Wśród otaczających go osób podniósł się bunt, który łatwo mógłby wymknąć się spod kontroli. - Przepraszam! - Męski głos uciszył ognisko opozycji. - Mówi pan o szczepionkach dla tych, którzy nie szczepili się w tym roku przeciw grypie i twierdzi pan, że tym, którzy się zaszczepili, nie jest to już potrzebne. Ale czy szczepionki przeciw grypie nie działają na określone wirusy? Pytanie padło z ust Mike'a Poulosa, pilota helikoptera z Crocodile Creek. Rzeczowość pytania nie skryła jednak troski w jego głosie. Czy Mike martwi się o swoją żonę Emily, lekarkę, która miała właśnie dyżur w szpitalu? Emily i Mike pobrali się niedawno i byli tak w sobie zakochani, że Beth z przyjemnością na nich patrzyła. - Szczepionka jest przygotowywana każdego roku na określonego wirusa, który zdaniem specjalistów nas zaatakuje. Ale wirusy murują w takim tempie, że w chwili, gdy w Australii rozpoczyna się sezon grypowy, zwykle nie powoduje go wirus, przeciwko któremu się szczepiliśmy. Szczepionka pomaga jednak za-
R
S
pobiec zakażeniu innymi szczepami grypy. A w tym wypadku lepsza jest jakakolwiek ochrona niż żadna. Niepodważalny autorytet i pewność w głosie Angusa uciszyła szepty. Ludzie kiwali głowami z aprobatą. - Proszę jednak pamiętać - podjął Angus - nie mamy żadnej pewności, że to jest ptasia grypa czy w ogóle jakaś odmiana grypy. Szczepionki są wyłącznie środkiem ostrożności, nie są nawet obowiązkowe. Podamy szczepionkę każdemu, kto tego zechce. Charles wyznaczy osoby, które się tym zajmą. Ktoś zadał znów pytanie, a Angus odwrócił głowę, by mu odpowiedzieć. Beth starała się patrzeć na niego obojętnie - jak na lekarza czy eksperta, a nie byłego męża. Pewność siebie i autorytet pobrzmiewały nie tylko w jego głosie, manifestował je całą swoją postawą. Co taki mężczyzna jak on dostrzegł w kimś takim jak ona? Koleżankę po fachu, to jasne, ale gdy się poznali, ona dopiero od roku była rezydentem - kurzem pod stopami takich ludzi jak Angus, którzy już zaznaczyli swoją pozycję i dążyli do zdobycia szczytów na wybranym przez siebie polu. Pociągała go fizycznie, to było jedyne wyjaśnienie. Chemia, coś, czego żadne z nich nie kontrolowało. Problem pojawił się dopiero później. Świadomość winy ciążyła jej na sercu, chociaż Angus nie musiał jej poślubić. Zresztą sama mu to powiedziała. Ale on ze swoim poczuciem odpowiedzialności nalegał na to. Ożenił się z nią, bo zaszła z nim w ciążę, a nie dlatego, że ją kochał. To bolało.
R
S
Zmartwiona, że przeszłość wciąż tak fatalnie na nią działa, Beth usiłowała skupić się na teraźniejszości. - Wszystkich, którzy nie szczepili się w tym roku przeciw grypie, proszę o zapisanie nazwiska i numeru pokoju w zeszycie przed salą, a my skontaktujemy się co do terminu szczepienia - mówił Charles. Dodał, że personel i goście hotelu zostaną zaszczepieni na miejscu, a ci z domków ekologicznych i obozu mogą się zgłosić do Centrum Medycznego. - A jeśli to nie jest ptasia grypa? - spytał ktoś. - Cóż, wtedy zyskacie odporność na następny sezon - odparł Charles z uśmiechem, chociaż Beth wiedziała, że był przygnębiony. - Wysłaliśmy próbki na ląd. Wyniki powinniśmy otrzymać jutro, najpóźniej pojutrze. Padło jeszcze więcej pytań, ale Charles ogłosił koniec spotkania, mówiąc, że wszyscy otrzymają bieżące informacje w codziennym biuletynie. Czy to przypadek, że Beth wracała z hotelu w towarzystwie Angusa? Oczywiście. Swoją drogą, dlaczego wyszedł z hotelu? Żeby wytrącić ją z równowagi? - Co z twoją konferencją? - spytała, kierując się w stronę parkingu. - Mam wykład we wtorek. Nie uniknę tego, ale z pozostałej części konferencji zdobędę notatki. - Chyba lepiej wysłuchać wykładu niż czytać cudze notatki. Sama prosiłam cię o pomoc, ale tylko z obawy, że to ptasia grypa, a ty wiesz wszystko na temat kwarantanny. Nie brak nam lekarzy. Połowa personelu szpitala z Crocodile Creek przyjechała na oficjalne otwarcie centrum.
R
S
Czy jej głos brzmi histerycznie? Angus przystanął. - Naprawdę sądzisz, że będę bezużyteczny, czy nie chcesz mnie widzieć na swojej części wyspy? - spytał bez uśmiechu, ale też nie marszcząc czoła. - Czuję się jakoś dziwnie - odparła szczerze. Trudno było mi przyjechać tutaj i prosić cię o pomoc, a teraz, cóż, nie wiem... - Wsiadła do meleksu, za kierownicę. - Nie będziemy musieli często się widywać -' odparł, zajmując miejsce pasażera, jakby jej słowa nie zrobiły na nim wrażenia. - Jesteś już po dyżurze, a nawet jeśli wezwą cię do szczepień, nasze ścieżki nie muszą się skrzyżować. Beth uruchomiła wózek, zawracając w stronę lasu. Pragnęła być blisko Angusa, a to świadczyło o jej wielkiej niedojrzałości. Prawdę mówiąc, to żałosne. Wlepiła wzrok w drogę, chociaż wózek jechał tak powoli, że wystarczyłoby na nią tylko zerkać. Angus uniósł rękę i dotknął jej policzka. - A ty dobrze się czujesz? Jesteś bardzo blada. Dotknij mnie raz jeszcze, krzyczało jej serce. Aż dziw, że Angus tego nie słyszał. - Czuję się dobrze - zapewniła, wciąż na niego nie patrząc. Bała się, że zobaczyłby w jej oczach podniecenie, które rozpaliło jej zmysły. - Nie wyglądasz najlepiej. Ten chłopiec, który miał halucynacje, siedziałaś z nim zeszłej nocy? Przytaknęła ruchem głowy. - Dlatego, że jest podobny do Bobby'ego? Zatrzymała wózek i spojrzała na Angusa. Klakson meleksu jadącego za nimi przypomniał jej, że więk-
R
S
szość personelu centrum była na spotkaniu i wracała na swoją część wyspy. Ruszyła zatem, patrząc przed siebie. - Tak, przypomina mi Bobby'ego, ale siedziałam przy nim, bo jest tu sam. Jednym z celów tego obozu jest chwilowe uwolnienie rodziców od opieki nad dzieckiem wymagającym wyjątkowej troski, danie im szansy na spędzenie czasu z pozostałymi dziećmi, jeśli je posiadają. Kiedy Miranda, która opiekuje się dziećmi z chorobami układu oddechowego, zatelefonowała do matki Robbiego i powiedziała jej, że jest chory, ta kobieta była zrozpaczona. Jest samotną matką z piątką dzieci i nie może przyjechać. - Więc zgłosiłaś się w jej zastępstwie. Sposób, w jaki to powiedział - nie z sarkazmem, ale jakoś znacząco - przypomniał Beth, że nawet kiedy go najbardziej kochała, potrafił doprowadzić ją do furii. - Masz z tym jakiś problem? - warknęła. - Zrobisz mi wykład na temat dystansu między lekarzem i pacjentem? O tym, że nie wolno angażować się emocjonalnie? Słysząc jego westchnienie, zerknęła na niego z ukosa. Czyżby dostrzegła na jego twarzy cierpienie? - A posłuchałabyś mnie? Jego głos brzmiał łagodnie, otulił jej serce, schwytał ją w sieć miłości. - Nie - odburknęła. Nie mogła uwierzyć, że Angus wciąż tak na nią działa. - Jeżeli czuję się związana z jakimś dzieckiem, to nie z Robbiem, ale z Samem, tym, który wczoraj w lesie wyskoczył z wózka. To
R
S
największy zawadiaka, w stanie remisji po ostrej białaczce limfoblastycznej. Ma taką wolę walki, że jeśli ktoś miałby pokonać chorobę, to na pewno on. Powiedziawszy to, westchnęła i uśmiechnęła się do swojego pasażera. - Kocham te dzieci. Bardzo się cieszę, że mogę uczestniczyć w ich życiu choć przez chwilę. Dzieci, które przeszły tak wiele złego, są bardzo dojrzałe na swój wiek, a z drugiej strony pozostają dziećmi. - Mięczak - drażnił się z nią Angus. Pogładził kciukiem jej policzek. - Oczywiście, że je kochasz. Kciuk zbliżył się do warg Beth, musnął je, a potem się odsunął. Beth milczała roztrzęsiona. Jak to możliwe, że Angus doprowadził ją do takiego stanu? Czy zdawał sobie z tego sprawę? A myślała, że w ciągu minionych lat dojrzała. Zaparkowała przed centrum. Ludzie wracający z hotelu już się tam zebrali, czekali na polecenia Charlesa. Mike Poulos patrzył z niepokojem na swoją żonę Emily. - Musisz powiedzieć Charlesowi - mówił dość głośno. - Jak się dowie, że jesteś w ciąży, on pierwszy każe ci trzymać się od tego z daleka. - To małżeństwo? - spytał Angus, a Beth skinęła głową. Nie wiedziała o ciąży Emily. - Przedstawisz mi ich? Nie spodziewała się tej prośby, ale nie widziała powodu, dla którego nie miałaby jej spełnić. Angus zainteresował się cudzym problemem! Angus, którego znała w przeszłości, unikałby tego ze wszystkich sił.
R
S
Było to bowiem równoznaczne z zaangażowaniem właśnie z tego powodu przed chwilą z niej żartował. No właśnie, żartował, nie prawił jej kazań... - Mike, byłeś na spotkaniu, więc wiesz, kim jest Angus. Emily, to Angus Stuart, patolog i epidemiolog. Razem z Charlesem zajmują się kwarantanną. - Angus Stuart? - Emily uniosła brwi. - Mój były mąż - wydusiła Beth, chociaż te słowa zabolały, jakby przełykała coś ostrego. - Angus, poznaj Mike'a i Emily Poulosów. Odsunęła się, a Angus podszedł do małżonków. - Niechcący słyszeliśmy waszą rozmowę. Pana niepokój jest zrozumiały, ale jeśli to ptasia grypa, a szanse są jak jeden do miliona, to ta grypa raczej nie przenosi się z człowieka na człowieka. Pojawił się tylko jeden taki przypadek, i to nie w pełni potwierdzony. We wszystkich innych wypadkach ludzie zarazili się od ptaków. - Mimo wszystko praca tutaj jest dla Emily ryzykowna - odparł Mike. Jako uparty Grek bronił swojej kobiety. - Nie jest, jeśli Emily zachowa ostrożność. Personel otrzyma maski i podwójne rękawiczki, chociaż ważniejsze jest mycie rąk. Sądząc z objawów waszych chorych, przypuszczalnie mamy do czynienia z wirusowym zapaleniem mózgu, również poważną i niebezpieczną chorobą. Ale znowu, choć infekcje, które do niej prowadzą - mononukleoza, opryszczka czy odra - są zakaźne, samo zapalenie mózgu nie jest. Mike kiwał głową bez przekonania. Beth domyślała
R
S
się, że nie będzie spokojny, dopóki nie zaniknie Emily w jakimś bezpiecznym kokonie do końca ciąży. - Pani doktor, pani doktor! Cameron z grupy dzieci z chorobami nowotworowymi pędził w stronę Beth. - Danny zachorował. Jest obok domku Stelli. Angus, Emily i Mike poszli w zapomnienie. Beth sprawdziła tylko, czy w wózku znajduje się zestaw pierwszej pomocy, i ruszyła na plażę. Garf pojawił się nie wiadomo skąd i wskoczył na miejsce obok niej. Susie, szpitalna fizjoterapeutka, biegła ścieżką, kiedy Beth zbliżała się do skrzyżowania. - Ma atak - rzuciła bez tchu. - Jest z nim Alex. Prosił, żebym sprawdziła, czy ma pani tlen i diazepam. - Mam jedno i drugie - zapewniła Beth. Susie biegła truchtem obok wózka. - Kto z nim był, jak to się stało? - Była z nim Benita, pielęgniarka opiekująca się tą grupą. Wezwała pomoc, bo nie odzyskiwał przytomności. Byliśmy z Aleksem niedaleko. - Alex jest neurologiem, prawda? - spytała Beth. - Danny miał szczęście, że Alex był obok. Beth podjechała na miejsce zdarzenia, zatrzymała wózek i wyjęła z niego butlę z tlenem i sprzęt do udzielania pierwszej pomocy. Alex założył chłopcu maskę na nos i usta i zaczął mu podawać tlen. Potem, gdy Beth próbowała określić na oko wagę Danny'ego - był bardzo drobny jak na sześciolatka - i obliczała dawkę leku, Alex założył Danny'emu wenflon. Gdy lekarstwo popłynęło do żyły chłopca, Alex go podniósł. Susie niosła butlę z tlenem. Alex wsiadł do
R
S
meleksu, trzymając chłopca na rękach, butlę z tlenem umieścili między jego nogami. Beth prowadziła bardzo ostrożnie. Podjechała od tyłu budynku, żeby Alex wniósł chłopca do najbliższego pokoju. - Skończyłaś już dyżur - przypomniał jej Charles. Jechał do nich na wózku, usłyszawszy o wypadku. Był z nim Angus. Wyglądało na to, że mężczyźni zdążyli się już zaprzyjaźnić. Obaj są pracoholikami, pomyślała Beth. - Prosiłem, żeby wszyscy nie będący na dyżurze opuścili centrum - odezwał się znów Charles. - Miej pod ręką telefon komórkowy i pager, skontaktujemy się z tobą, kiedy ustalimy z Jill harmonogram szczepień. Potem zwrócił się do Angusa. - Zostanie pan tutaj? Zbadam jedno dziecko, później zajmę się dyżurami. Jak z tym skończę, chciałbym z panem porozmawiać o dalszych krokach, jakie powinniśmy przedsięwziąć. - Przyjechałem zaraz po śniadaniu i nie mam przy sobie komórki, ale odprowadzę Beth do domu. Tam poczekam. Beth chciała zaprotestować, ale ponieważ większość jej kolegów krążyła niedaleko, zamknęła usta. Dlaczego to powiedziałem, zastanawiał się tymczasem Angus. Przecież mógł poczekać w szpitalu, posiedzieć z tym chłopcem, do którego nie przyjechała matka... - Chciałabym zajrzeć do Robbiego - rzekła Beth. Nie przyznała się do tego, że czuje się związana
R
S
z Robbiem. Jej związek z Robbiem wciąż niepokoił Angusa. Ruszając jej śladem, natknął się po drodze na jakąś kobietę o zmęczonej twarzy. - Jill Shaw. - Wyciągnęła do niego rękę. - Przełożona pielęgniarek w Crocodile Creek. A pan, jak się domyślam, jest byłym mężem Beth. To miło, że pan nam pomaga. Angus wzruszył ramionami, dostrzegając cienie pod jej szaroniebieskimi oczami. - Więc ta chora dziewczynka jest pani krewną. - Jest krewną Charlesa - odparła Jill, obracając na palcu pierścionek z opalem. - A właściwie naszą podopieczną. Była tak zestresowana, że Angus położył rękę na jej ramieniu. - To trudne, kiedy nasze ukochane dziecko choruje - rzekł cicho, a ona podniosła wzrok. W oczach Angusa ujrzała coś, co ją uspokoiło. Zdobyła się nawet na uśmiech i dotknęła jego ręki. - To więcej niż trudne, ale dziękuję za zrozumienie. Pomknęła dalej, zostawiając Angusa z poczuciem, że nie do końca pojął jej słowa. Wątpił też, by w czymkolwiek jej pomógł. Beth wychodziła właśnie z pokoju Robbiego i Angus zapomniał o spotkaniu z Jill. Ogromny niepokój budził w nim fakt, że wciąż czuje tak silny pociąg do swojej byłej żony. Przyglądał się jej. Przystanęła, by porozmawiać z pielęgniarką. Jak to się stało, że ta kobieta spowodowała taki zamęt w jego życiu?
R
S
Minęły trzy lata, chyba dość, by zapomniał. Pogrążył się w pracy i przez ostatnie lata pracował ciężej, dłużej, by jak najmniej czasu pozostawało mu na myśli nie mające związku z jego zawodowymi projektami. Pomógł mu też wyjazd do Stanów, praca w Centrum Zwalczania i Zapobiegania Chorobom w Atlancie. Niewiele osób dostało tę szansę, więc korzystał z niej i pracował coraz więcej. - Śpi spokojnie - oznajmiła kobieta, o której właśnie dumał. Zmęczenie zniknęło z jej twarzy, jej oczy błyszczały. Tak, wciąż go pociągała. Nie znał bardziej autentycznej i szczerej osoby, a jeśli dodać do tego jej niezaprzeczalny seksapil, nic dziwnego, że trudno było jej się oprzeć. Przynajmniej on miał z tym kłopot. Beth opowiadała mu o Robbiem i drugim chłopcu, Jacku, Angus zaś dręczył się podejrzeniem, że w jej życiu pojawił się inny mężczyzna, który czeka na nią. Ale wtedy chybaby się nie zgodziła, by ją odprowadził? - Nie musisz mnie odprowadzać - rzekła, jakby czytała w jego myślach. Nabrał pewności, że się nie pomylił. I przekornie stwierdził, że będzie jej towarzyszył. Mimo że była już mężatką, pozostała naiwna. Każdemu mężczyźnie dałaby się wykorzystać. W Angusie obudził się instynkt opiekuńczy. - Muszę gdzieś zaczekać na Charlesa. Chętnie zobaczę, jak mieszkasz. Beth zwolniła kroku i odwróciła się do niego. - Dlaczego?
R
S
Proste pytanie i odpowiedź równie prosta. Ponieważ nadal nie jest mu obojętna. Ale to zabrzmiałoby idiotycznie, a nie chciał się ośmieszyć. - Po prostu jestem ciekaw. Beth uśmiechnęła się pomimo zmęczenia. - To mieszkanie nie różni się tak bardzo od tego, które miałam, jak się poznaliśmy. Od razu będziesz chciał stamtąd uciec. Pełno tam różnych śmieci; nie wszystko należy do mnie, część rzeczy już zastałam. Ale nadal jestem chomikiem, a zbieranie tego, co wyrzuci morze, wciąga i powiększa moją kolekcję o skarby, z którymi za nic się nie rozstanę. Szli teraz wąską ścieżką, w cieniu ogromnych wiecznie zielonych drzew rosnących między palmami i paprociami. Ptaki śpiewały nad ich głowami, przypominając Angusowi o powadze sytuacji. Ale idąc tak z Beth w chłodnym cieniu, nie myślał o chorobie. Odczuwał dziwną radość, która powróciła do niego po trzech długich latach. - To tutaj - powiedziała, gdy wyszli na polanę. Ujrzał drewniany dom posrebrzony przez czas i słońce. Przeszklone drzwi prowadziły na taras. Wyblakły czerwono-biały leżak stał na skraju tarasu, a obok niego stolik zrobiony z połowy beczki. Na stoliku leżały muszle i wyrzucone przez fale kawałki drewna. W odległym końcu zielono-fioletowy hamak kusił swoim widokiem. Starą sofę w salonie, który przy otwartych drzwiach tworzył całość z tarasem, rozświetlała tęcza barwnych poduszek. Angus miał wrażenie, jakby ktoś ujął w dłoń jego serce. A potem ją zacisnął!
R
S
Obok sofy zauważył plecione z trzciny dziecięce krzesło. Prezent od jednego z jego kolegów dla Bobby'ego... Odsunął od siebie obraz syna siedzącego na tym krzesełku i skupił się na otaczających go kolorach. Beth uwielbiała kolory. Wrócił myślą do swojego mieszkania w mieście, gdzie Beth wprowadziła się tuż po ślubie. Rok wcześniej urządził je modny dekorator wnętrz, który kazał sobie słono zapłacić. Mieszkanie było nowoczesne, minimalistyczne, w szarościach, bieli i czerni. Funkcjonalne! Kiedy Beth się do niego wprowadziła, rozświetliła je miękkimi poduszkami, magazynami rozłożonymi na stoliku do kawy, wielkimi bukietami kwiatów. Z czasem swoją miłość do kolorów ograniczyła do pokoju Bobby'ego, chociaż pomarańczowy koc, który po niej został, wciąż leżał na czarnym skórzanym fotelu. Poza dodaniem barwnych akcentów nie zmieniła niczego w jego domu. Nie musiał pytać, dlaczego. Pragnęła jedynie, by on czuł się komfortowo, a on zaakceptował jej dyskretne zabiegi, nawet się nie zastanawiając, czy ona jest szczęśliwa, czy wystarczy jej uszczęśliwianie jego. - Napijesz się kawy? Nie dokończyłeś śniadania. Mam płatki i owoce, jeśli masz ochotę. Zazwyczaj jadam w centrum albo w ośrodku, więc nie mam w domu wiele do jedzenia. - Jak zwykle - burknął, ale pożałował swojego tonu, kiedy ujrzał jej przestraszone spojrzenie. - Co?
R
S
- Najpierw myślisz o innych - odparł. - Zawsze tak było. Nie spałaś całą noc, na pewno jesteś wykończona, a mimo to proponujesz mi kawę. Martwisz się, że nie zjadłem śniadania. Założę się, że ty też nie jadłaś. Schudłaś, jesteś za szczupła. To był głupi pomysł, żeby uciekać na tę wyspę. - Angus? To nawet nie jego imię, ale jej uśmiech przerwał mu ten wykład. Uśmiech ciepły i łagodny, a nawet czuły. - Jak jesteś głodny, zawsze marudzisz. Usiądź. Zrobię płatki dla ciebie i dla siebie, chociaż pewnie zbliża się pora lunchu. Niestety, nic innego nie mam. Może herbatę? Zaparzę w dzbanku. Potem odpocznę. W nocy trochę spałam, chociaż sen w pozycji siedzącej to nie to samo, prawda? Miała nadzieję, że nie trajkocze bez sensu, ale nie dość, że Angus jest w jej domu, jej azylu, to jeszcze mówi tak, jakby nie była mu obojętna. Co prawda mimo pozornego chłodu zawsze był opiekuńczy. Oczywiście kiedy nie był skupiony na pracy. Nasypała płatki do dwóch misek, pokroiła papaję rosnącą przed domem, wlała mleko, a potem zaparzyła herbatę. Angus wałęsał się po małym zagraconym pokoju, brał do ręki muszlę albo jakieś szkiełko, wreszcie zajrzał do wnęki, która służyła jej za kuchnię. Stanął tak blisko, że Beth wpadła na niego, odwracając się z tacą. - Przepraszam. - Chwycił ją za łokieć. - Nie szkodzi, trochę tu ciasno. - Skóra paliła ją w miejscu, gdzie jej dotknął. I tylko dzięki silnej woli
R
S
nie rzuciła się w jego ramiona, by uwolnić się od zmęczenia i troski o Robbiego. Po trzech latach rozłąki nie powinna się tak zachowywać. Wątpiła jednak, by nawet milion lat zmienił jej uczucia. To czysto fizyczne, wmawiała sobie bez przekonania. Pożądanie to jedna strona medalu, gorzej, że wciąż go kocha. I jest to miłość nieodwzajemniona. Był dla niej czuły, kochał Bobby'ego, ale... Angus wziął od niej tacę i bez pytania zaniósł ją na taras. Rozejrzał się i dostrzegł drugi leżak oparty o ścianę. Poszedł po niego, zadowolony z siebie, i postawił go naprzeciwko tego, na którym siadywała Beth. Gdyby mieszkał z nią jakiś mężczyzna, gdyby tylko tu bywał, na tarasie stałyby dwa leżaki. Angus siadł ostrożnie, wiedząc, że te zdradliwe przedmioty składają się w najmniej odpowiedniej chwili. Potem przyjrzał się okolicy. Przez liście palm kokosowych o poszarpanych brzegach widział czysty biały piasek i szmaragdowe wody laguny. - Piękne miejsce - rzekł, kręcąc głową. Beth patrzyła na niego z uśmiechem, jakby jego zdziwienie ją cieszyło. - Nie najgorsze schronienie - zażartowała, a on znowu pokręcił głową. Nikt nigdy nie żartował sobie z niego tak jak Beth: łagodnie i serdecznie, a mimo to oszalał na jej punkcie. Szczerze mówiąc, oszalał na jej punkcie sześć lat temu, gdy ujrzał ją po raz pierwszy, a teraz znowu. Może nigdy nie przestał jej kochać, tylko zepchnął to do podświadomości. Musi zachować ostrożność. Nie chciał powtórki
R
S
z przeszłości. Nigdy do końca nie dojdzie do siebie po śmierci syna, ale utrata Beth spowodowała w jego życiu takie zakłócenia, że stracił radość z pracy, jedyną rzecz, która towarzyszyła mu od zawsze. I chociaż nadal pracował jak szalony, wiedział, że nie osiąga takich rezultatów jak wówczas, gdy był żonaty. Stracił to wyjątkowe zaangażowanie pozwalające osiągać doskonale, a nie tylko satysfakcjonujące wyniki. Zaproszenie do Stanów było jak koło ratunkowe. Stanowiło wyzwanie, nowy cel - coś dość ważnego, by przestał myśleć, wspominać... I żałować...
ROZDZIAŁ CZWARTY
R
S
- Co teraz? - Beth skończyła śniadanie. Angus również skończył jeść i pijąc herbatę, przyglądał się okolicy. Odwrócił się, wypił łyk, westchnął. - Chciałbym zrobić sekcję jednego z padłych ptaków. - Wykluczone - rzuciła Beth i przeraziła się, że powiedziała to zbyt głośno, z lękiem. - Właśnie przez to umierali ludzie z zagranicznych laboratoriów, przed wyizolowaniem wirusa. Badali padłe ptaki, nie zdając sobie sprawy, że to śmiertelnie groźne. I to w laboratorium, gdzie były odpowiednie warunki. Tutaj to samobójstwo. - Jeszcze nie zwariowałem. W bazie strażników parku jest jakieś laboratorium, chociaż wątpię, żeby mieli tam urządzenia klimatyzacyjne z odpowiednimi filtrami. Ale w ubraniu ochronnym i rękawiczkach... - To zbyt ryzykowne - zaprotestowała. Położył jej dłoń na ramieniu. - Nie sądzę, że to ptasia grypa. Najgorsza epidemia takiej grypy była w Chinach, gdzie na fermach są miliony ptaków. Tam wystąpiły najgroźniejsze ogniska choroby. Kury i kaczki są szczególnie podatne, także inne ptactwo domowe. Znaleziono nawet zarażone łabędzie. Ale wirus przenosi się w ramach jednego gatunku.
R
S
Wciąż trzymał dłoń na jej ramieniu, delikatnie je głaskał. Wiedziała, że robił to mimowolnie, więc powinna to zignorować, ale ten dotyk był równocześnie kojący i elektryzujący. Skupiła się na swoich argumentach. - Nie możesz być absolutnie pewny. Sam powiedziałeś, że nikt nigdy nie zna wszystkich najnowszych odkryć. - Cytujesz mnie, Beth? Uśmiech i jakaś łagodność jego słów sprawiły, że jej krew popłynęła szybciej. Musi j ednak zachować twarz, udawać, że to zwyczajna rozmowa z kolegą po fachu. Nie pozwoli, by uśmiech Angusa zawrócił jej w głowie. - Bo akurat pasuje. - Dojrzała odpowiedź, nie ma co. - Co nie zmienia faktu, że ptaki nadal padają. Angus skinął głową. - Sądzę, że jest proste wyjaśnienie. Beth czekała na dalszy ciąg, idiotycznie szczęśliwa, że siedzi tutaj z Angusem. Powinni jej chyba włożyć kaftan bezpieczeństwa i zamknąć w pokoju bez okien, dopóki nie wyleczy się z tego szaleństwa. - Powiesz mi? - spytała, gdy cisza się przedłużała. Znów się uśmiechnął. - Jeszcze nie - odparł. - Ale kiedy będę to wiedział, wyjaśnię ci wszystko. Teraz powinnaś się przespać. Zobaczymy się później? - Zabrzmiało to, jakby uważał za rzecz oczywistą, że się spotkają. Kiedy zasugerowała, że w ich małżeństwie źle się dzieje, odszedł bez wahania, potwierdzając tym jej podejrzenia. Ożenił się z nią dlatego, że zaszła z nim w ciążę, nie kochał jej... Ale to było wtedy, a teraz jest teraz.
R
S
- Jeśli zostaniesz w szpitalu, nie unikniemy spotkania. - Mówiąc to, patrzyła na lagunę. - Pytałem o bardziej osobisty kontakt. Odwróciła się, by z wyrazu jego twarzy odczytać, co miał na myśli, ale jak zwykle okazało się to niewykonalne. Musiała zatem spytać: - Po co? Przebiegł wzrokiem po jej twarzy. Była ciekawa, co zobaczył. Strach? Oby tylko nie podniecenie! - Masz coś przeciwko temu? - To nie jest odpowiedź - wykrztusiła. Angus westchnął i potarł policzki, jak zawsze, kiedy był zmęczony albo czymś się niepokoił. - Spotykając cię po latach - zaczął tak powoli, że jej zdaniem ważył każde słowo w myślach - zdałem sobie sprawę, jak bardzo mi ciebie brakowało. Beth ogarnęła szalona radość. Cóż za głupota! Musi nad sobą panować. Przemeblowała swoje życie i nauczyła się być szczęśliwa na swój sposób, sama. - Dopiero teraz to sobie uświadomiłeś? Uniósł ramiona jakby zawstydzony. - Byłem zajęty pracą. Znasz mnie, czasami tak się w coś angażuję, że nic poza tym nie istnieje. - Wiem - odparła. Wstała, zebrała naczynia na tacę i wyszła. Angus odprowadzał ją wzrokiem. Ciekawe, o czym pomyślała, gdy wspomniał, że potrafi się w czymś zatracić? O tym, jak do niego zadzwoniła, że ma skurcze co trzy minuty, a on zasugerował, by pojechała do szpitala taksówką, a on dojedzie później? Od tamtej chwili minęło sporo czasu, ale wciąż czuł żal i wstyd.
W końcu przyjechał do szpitala, chociaż przez godzinę wymawiał się ważnym etapem eksperymentu. Bał się, że widok rodzącej Beth okaże się nie do zniesienia. Bał się własnej reakcji na jej ból, bał się emocji - tego niebezpiecznego czynnika X. Ojciec i doświadczenia dzieciństwa nauczyły go odgradzać się od tego. Kiedy pojawił się w szpitalu, okazało się, że pępowina okręciła się wokół szyi Bobby'ego i wszyscy byli zajęci ratowaniem jego dziecka. Ratowali Bobby'ego...
R
S
Beth wstawiła naczynia do zlewu, by je później pozmywać, po czym uznała, że zrobi to od razu, odsuwając moment kolejnego spotkania z Angusem. Dlaczego wyznał, że za nią tęsknił? Nigdy nie mówił niczego, co zdradzałoby jego uczucia. Na początku ich małżeństwa zastanawiała się, czyjej mąż w ogóle posiada jakieś uczucia - czyjego nadzwyczajna inteligencja nie zajęła ich miejsca. Później widziała go z Bobbym. Widziała delikatność, z jaką brał na ręce syna, jak się do niego uśmiechał i głaskał go po głowie. Tak, Angus miał uczucia. Ale czy także dla niej? Może tęsknił tylko za korzyściami płynącymi z posiadania żony, która co rano kroi mu grejpfruta? Zadzwonił telefon. Charles poprosił do aparatu Angusa. Zaniosła mu telefon, a potem się wycofała, by nie wyglądało na to, że podsłuchuje. Rozmowa, przynajmniej ze strony Angusa, była zdawkowa. Powiedział dwa razy „dobrze" i raz „okej". Potem wstał i wszedł do pokoju, gdzie siedziała na sofie.
R
S
- Wracam do szpitala - oznajmił. Wziął głęboki oddech i dodał: - Zadzwonię, jak skończę. Beth chciała zapytać, o co chodzi, kiedy sobie przypomniała, że zamierzał zrobić sekcję padłego ptaka. Poderwała się na równe nogi. - Chyba nie będziesz badał ptaków? Angus się uśmiechnął. - Zachowam wszelkie środki ostrożności. Musisz przyznać, że to najszybszy i najprostszy sposób na uspokojenie nastrojów. - Tak czy owak musiałbyś wysłać próbki na ląd. Nie wystarczy zajrzeć do trzewi ptaka, żeby stwierdzić, dlaczego padł - chyba że został uduszony albo ma jakiś inny widoczny ślad wskazujący na powód śmierci. - No właśnie. Na przykład padł z głodu. Ptaki nie cierpią na anoreksję. - Z głodu? - powtórzyła. Angus już szedł przez taras. Zatrzymał się jeszcze i pomachał do niej. - Do zobaczenia. Przeskoczył dwa stopnie i oddalił się szybkim krokiem, zanim Beth spytała znów, po co. Nie ma sensu spekulować, co powoduje Angusem, więc wróciła myślami do ich rozmowy. - Głód? - mruknęła. Na wyspie pełnej życia? Większość ptaków żywiła się skorupiakami, których było tu zatrzęsienie. Sięgnęła na półkę za plecami po książkę o ptakach, poszukała rozdziału poświęconego nurcom. Czytała o migracji ptaków. To dlatego, że lecą na
S
lato na północ, a potem wracają na południe, pomyślała o ptasiej grypie. Szlak ptasich wędrówek prowadzi przez Syberię, Koreę, Chiny i południowowschodnią Azję. Zatrzymując się w którymś z tych miejsc w poszukiwaniu pożywienia, mogły zarazić się wirusem. Ale według Angusa kaczki przekazują chorobę kaczkom, kury kurom, jak więc to możliwe, żeby nurce zarażały się w drodze na południe? Nie znała odpowiedzi, nie wiedziała też, gdzie jej szukać. Ruszyła do sypialni. Sen nie pomoże jej uporządkować zamętu, jaki zapanował w jej głowie w związku z pojawieniem się Angusa. Nie da jej odpowiedzi na pytania dotyczące ptaków. Ale za to doda jej sił, dzięki którym lepiej poradzi sobie z tym, co ją jeszcze czeka tego pełnego wrażeń dnia.
R
Angus pokonywał drogę do centrum długimi krokami, starając się uciec od emocji, które owładnęły nim w domu Beth. Czy naprawdę wyznał jej, że za nią tęsknił? Odkrył przed nią swój stan emocjonalny, który pozostawiał wiele do życzenia? Tak, ale czy to takie złe? Zbliżając się do budynku, zdał sobie sprawę, że robi wrażenie człowieka, który ogromnie się spieszy, czym mógłby wywołać panikę. Zwolnił kroku. Teraz, kiedy już wspomniał o głodzie, spokoju nie dawało mu coś, co miało związek z trasami przelotu migrujących ptaków. Coś na temat Korei, pomyślał, pewny, że jeśli o tym czytał, będzie w stanie odtworzyć to słowo po słowie, gdyż miał pamięć wzrokową. A może o tym słyszał?
R
S
- Nie da się utrzymać kwarantanny w tajemnicy - rzekł ponuro Charles, kiedy Angus wszedł do biura centrum. - Telefony się urywają, dziennikarze wypytują. Nawet się nie obejrzymy, kiedy nad naszymi głowami pojawią się helikoptery, żeby zrobić zdjęcia martwych ptaków. Usiłujemy skontaktować się z rodzicami wszystkich dzieci z obozu, żeby ich uspokoić, zanim obejrzą wiadomości. Ale to nie takie proste. Wielu rodziców pracuje. - Ma pan kompetentną osobę, która odpowiadałaby za kontakty z mediami? - spytał Angus. Charles się uśmiechnął. - Gina Jamieson jest kardiochirurgiem, ale poza tym ma prawdziwy dar. Potrafi mówić przez godzinę i nic konkretnego nie powiedzieć. I ma amerykański akcent, więc brzmi, jakby znała się na rzeczy. Przełączamy do niej wszystkich dziennikarzy. - A co ze szczepieniami? - Rozpoczniemy je, kiedy tylko otrzymamy szczepionkę. Póki co Australijska Służba Kwarantanny i Kontroli skontaktowała się z wojskiem. Dostarczą nam przenośne laboratorium i kabinę do dekontaminacji. Wojskowy helikopter przewiezie je na wyspę. Powinniśmy mieć je na miejscu jutro po południu. - Przyślą też personel, pracowników naukowych? Charles potrząsnął głową. - Chyba uznali, że mamy już jednego. Spędził pan pewien czas w Centrum Zwalczania i Zapobiegania Chorobom w Atlancie? Angus przytaknął. Jak inni epidemiolodzy z całego świata skorzystał z okazji, by popracować w tym waż-
nym ośrodku. Jedną z rzeczy, które tam studiował, był wirus ptasiej grypy. Ale to była teoria. Co innego wykorzystać tę teorię w praktyce... I to bez MChipa...
R
S
Łóżko było za bardzo rozgrzane albo za miękkie. Beth przewracała się z boku na bok, wiedząc, że nie zaśnie. W końcu wyszła na taras i położyła się w hamaku, który czasami ją zrzucał, jeśli wdrapywała się nań pospiesznie. Słona bryza chłodziła jej ciało, z oddali płynął zapach raf. Zamknęła oczy i zapadła w sen. I śniła... Obudziły ją wrzaskliwe sprzeczki czarnych rybitw walczących o kęs jedzenia. Rozejrzała się wokół zaspanym wzrokiem. Prócz ptaków słyszała jeszcze jakiś inny, większy hałas. Był to również znajomy dźwięk, chociaż nie miała pojęcia, dlaczego helikopter miałby krążyć nad jej głową. Maszyna zawisła na moment nad plażą, po czym zatoczyła łuk i oddaliła się, a warkot ucichł. To dziennikarze, zdała sobie sprawę. Media już o wszystkim wiedzą. Zdenerwowała się. Ale przecież Angus powiedział, że to nie ptasia grypa, a kwarantanna jest tylko środkiem ostrożności. Myśl o nim ukoiła jej lęk. Przez liście papai dojrzała na plaży wysoką postać, dziwny widok na tej tropikalnej wyspie - mężczyzna w białej koszuli zapiętej pod szyją, z rękawami podwiniętymi do łokci, w szarych spodniach podwiniętych do kolan. Obok niego był jakiś chłopiec - czyżby Sam? Wbiegał do wody i wybiegał z niej, rozpryskując ją rękami. Spod-
R
S
nie mężczyzny muszą być cale pochlapane słoną wodą. Przypomniała sobie, w co Angus był ubrany podczas śniadania. Sportowe krótkie spodnie i kwieciste koszule to nie był jego styl. Poza tym.przyjechał tu na konferencję, a do pracy nosił właśnie szare spodnie i białe koszule. Ale żeby chlapał się w wodzie z małym chłopcem? Dziś rano pomyślała, że się zmienił, nie sądziła jednak, że do tego stopnia. Brodził w płytkiej wodzie na brzegu laguny, jakby sprawiało mu to radość. Wygramoliła się z hamaka i ruszyła w ich stronę, mijając ze zdziwieniem buty Angusa ustawione pod jej schodami. Spacer na bosaka na plażę to była sama przyjemność. - Spałaś - rzekł Angus, gdy się do niego zbliżyła. Sam powitał ją radosnym okrzykiem. - Mogłeś wejść - odparła, niepewna, po co przyszedł. - Twój mały przyjaciel wybierał się na plażę, chociaż to pora ciszy. Rozmawiałem z opiekunką, która powiedziała, że jeśli będzie ze mną i nie zdejmie kapelusza, może się pobawić w wodzie. Mnie też ta woda kusiła. Na pozór zwyczajne słowa, ale coś w jego głosie sugerowało jakiś podtekst. Przyjrzała mu się, a potem się uśmiechnęła z przekonaniem, że jednak nie miał na myśli nic poza tym, co usłyszała. - Zrezygnowałeś z sekcji? - Jutro dostarczą laboratorium. - Więc jesteś wolny? Odwieźć cię do hotelu? Sam
R
S
chętnie by się przejechał, prawda? Czy chcesz się tu rozejrzeć? Mógłbyś zostać na kolacji. Czy ona postradała zmysły? Szuka pretekstu, żeby go zatrzymać, kiedy każda minuta w jego towarzystwie przypomina jej, co straciła. - Chętnie obejrzę ośrodek. Mam włożyć buty? Spojrzała na jego wąskie blade stopy, nie nawykłe do chodzenia boso po wyspie ani gdziekolwiek indziej. Stopy arystokraty, tak zawsze o nich myślała. - Opowiesz nam ten dowcip? Beth zdała sobie sprawę, że uśmiecha się pod nosem. - Myślałam o stopach - odparła, nie dodając, czyich. - Chyba możesz iść boso. Ja prawie stałe tak chodzę, poza pracą oczywiście. Wątpię, żeby pacjenci szanowali bosego lekarza. Plotła bez sensu. Ruszyła do głównych budynków ośrodka, gdzie mieściły się sypialnie, jadalnia i sala, gdzie urządzano dyskoteki, koncerty i wszelkie inne zabawy. Sam pobiegł naprzód, a potem zawrócił biegiem. - Gdzie są wszyscy, Sam? - zapytała. - W sali. Słuchają jakiejś głupiej muzyki zmarłego kompozytora. I oglądają zdjęcia ptaków. - Po lunchu jest tak zwana cisza - Beth tłumaczyła Angusowi. - Dzieci idą odpocząć do swoich pokoi albo do sali, gdzie oglądają filmy, słuchają muzyki lub ktoś im czyta. - Westchnęła. - Biedne dzieciaki. Przyjeżdżają tutaj, żeby przeżyć przygodę, a nie chorować. - Te, które nie zachorowały, mogą cieszyć się wszystkim, co dla nich przygotowano - rzekł Angus, wyjmując z rąk Sama patyk, zanim Sam uderzył nim w barwny kwiat na krzewie.
R
S
- Owszem - przyznała Beth. - Na pewno macie kompetentny personel, który sobie z tym poradzi. - Angus zajrzał do jednego ze starszych budynków, gdzie odbywały się zajęcia plastyczne i muzyczne. - Ilu macie pracowników? - Instytucja, która przysyła dzieci, wysyła z nimi jednego opiekuna. Miranda ma grupę dzieci z chorobami układu oddechowego. Benita - dzieci z nowotworami. Szpital w Crocodile Creek również nam pomaga. Od nich jest Susie, fizjoterapeutka, i ktoś od terapii zajęciowej. Poza tym są ochotnicy, którzy zaangażowali się w tę pracę od samego początku. Na przykład łowca krokodyli. - Bruce to mój kolega. Obiecał, że zabierze mnie na polowanie na krokodyle, zanim wrócę do domu. - Sam podskakiwał z entuzjazmem. - Łowca krokodyli? Przecież krokodyle są pod ochroną - zauważył Angus. Beth posłała mu znaczący uśmiech. - Tak, ale jeśli jesteś turystą i chcesz zobaczyć krokodyle w ich naturalnym środowisku, wolałbyś popłynąć łodzią z przewodnikiem czy z kimś, kto nazywa się łowcą krokodyli? Angus odpowiedział Beth uśmiechem, przypominając jej, że popełnia głupstwo, spędzając z nim więcej czasu, niż to absolutnie konieczne. Ale to ją uszczęśliwiało... - Więc Bruce jest ochotnikiem? To imię nie pasuje do bohaterskiego łowcy. Pewnie pozostali są równie oryginalni. - Owszem. Jest burmistrz i szef cukrowni. Jego syn
R
S
Harry jest szefem miejscowego posterunku. Harry jest żonaty z Grace, pielęgniarką, którą poznałeś. - Harry'ego też poznałem. Przyjechał dzisiaj rano, żeby upewnić się, że kwarantanna została wprowadzona w życie. Jak rozumiem, to gruba ryba. Dotarli do budynku, który zaprojektowano z myślą o przyszłych cyklonach. Był wspaniale wtopiony w otoczenie, wyrastał między palmami, jakby stanowił z nimi jedność. - Sypialnie są tam. - Beth wskazała dwa równie doskonale zaprojektowane budynki. - A jadalnia za nimi. Ścieżki są z ubitego piasku, żeby wózkiem łatwo było jeździć. Przepraszam, czy wygodnie ci chodzić boso? Angus usłyszał niepokój w jej głosie i chciał nią potrząsnąć delikatnie, by wreszcie przestała zamartwiać się o innych. Ale Beth taka jest i nic jej nie zmieni. Więc zamiast nią potrząsać, może lepiej wziąć ją w ramiona? Tyle że to obudziłoby w nim inne chęci. W jego głowie pojawiły się obrazy Beth, które, jak sądził, wyrzucił stamtąd na dobre. Beth podająca mu gorący posiłek o północy, gdy wrócił z pracy tak wykończony, że jedzenie było ostatnią rzeczą, o której myślał. Wiedział jednak, że musi zjeść, zatem siadał do stołu, a gdy on jadł, ona masowała mu ramiona i kark, aż zrelaksowany brał ją na kolana. Miękkie ciało Beth pozbawiało go resztek stresu długiego dnia. Patrzył na nią, jak wchodziła do dużej sali, której ściany ozdabiały plakaty przedstawiające rafy koralowe i ryby. Na każdym kroku coś przypominało, że
R
S
znajdują się na terenie parku narodowego, gdzie nie wolno dotykać zwierząt ani roślin, na lądzie ani w wodzie. Nastoletnie i młodsze dzieci siedziały albo leżały na podłodze, niektóre rozmawiały, inne słuchały jakiejś opowieści. Angus nie słyszał żadnej muzyki. Sam przysiadł się do mężczyzny w znoszonym kapeluszu z dziurami na wylot. Pewnie miały udawać dziury po zębach krokodyla, choć Angus podejrzewał, że zrobiono je nożem. Nastoletni chłopiec z jasnymi spalonymi słońcem włosami surfera zobaczył ich, jak wchodzili do sali. Szturchnął siedzącą obok niego dziewczynkę, ładną nastolatkę w besjbolówce, która sugerowała, że dziewczynka przeszła chemioterapię. - Jest! - zawołał chłopiec. - Zatańcz, Beth. Dziewczynka klasnęła w dłonie, a za nią pozostałe dzieci. - Zatańcz, Beth, zatańcz. Beth uśmiechnęła się i spojrzała na Angusa. - Wybacz, nie powinniśmy byli tutaj przychodzić. To głupie, ale nie mogę im odmówić. - Wzruszyła ramionami i posyłając Angusowi kolejny udręczony uśmiech, ruszyła na koniec sali. Sam, opuściwszy swojego towarzysza, dołączył do niej z pluszowym psem w ręce. Angus mógł opisać tę zabawkę, nawet na nią nie patrząc: brązowy pies w cylindrze i fraku przednimi łapami trzymał pałeczki, a do brzucha miał przyczepiony bębenek. Kiedy Sam nacisnął przycisk, Angusowi zabrakło tchu. Po raz pierwszy ujrzał Beth na
R
S
oddziale dziecięcym, kiedy tańczyła w rytm melodyjki granej przez podobnego psa z bębenkiem. Rok później zaskoczył ją, kupując identycznego psa dla Bobby'ego. Bobby zasypiał codziennie przy wtórze melodyjki płynącej z umieszczonej w zabawce pozytywki. „Putting on the Ritz". Czy to Beth kupiła tego psa dla dzieci z ośrodka? Pewnie tak, bo przecież zabawka Bobby'ego była... - Włącz go raz jeszcze - rzekła Beth do Sama. Zatańczę tylko wtedy, jeśli wszyscy, którzy znają kroki, zatańczą ze mną. Natychmiast otoczył ją wianuszek dzieci. - Zaczynaj, Gwiazdo - powiedział nastolatek o wyglądzie surfera do siedzącej obok dziewczyny. - Jeszcze nie umiem. Może potem... Ku zdumieniu Angusa chłopiec wyciągnął rękę, szepcząc dość głośno: - Wiem, że potrafisz. Znajoma melodia przyciągnęła uwagę Angusa do końca sali. Beth stepowała, klaszcząc w dłonie. Angus zrozumiał teraz jej zakłopotanie, a jednak patrząc na nią, nie myślał o Bobbym, lecz o dniu, w którym poznał jego matkę... O dniu, w którym skradła mu serce. Tyle że zdał sobie z tego sprawę zbyt późno, gdy i ona, i Bobby zniknęli z jego życia. A jemu została tylko praca...
ROZDZIAŁ PIĄTY
R
S
Angus wyszedł z sali, kierując się na plażę. Nie chciał dłużej patrzeć na Beth, nie chciał, by dostrzegła emocje, jakie budził w nim grający na bębenku pies. Na środku ścieżki leżał martwy ptak. Angus wpadł w panikę. Znajduje się na terenie ośrodka. A gdyby ptaka podniosło któreś z dzieci? Sięgnął do kieszeni, pewny, że ma tam foliowy woreczek, ale okazało się, że się mylił. Jest na pięknej turystycznej wyspie, na konferencji. Po co miałby nosić ze sobą foliowe woreczki? - O, drugi. Odwrócił się i zobaczył starszego mężczyznę, który ciągnął wielką torbę i niósł narzędzie używane do zbierania śmieci z poboczy. Szczęki na końcu długiego narzędzia rozwarły się, a potem zacisnęły na ptaku. Mężczyzna wrzucił go do worka. Angus patrzył na to z mieszaniną przerażenia i ulgi. - Strażnicy mają zbierać padłe ptaki - zaprotestował . -I maj ą obowiązek nosić ochronne ubrania i maski. - To nie jest ptasia grypa - stwierdził mężczyzna z taką pewnością, że Angus był gotów mu uwierzyć, choć nie miał na to żadnych dowodów. - One spadają z nieba, te ptaki. Widziałem to. Rybacy też widzieli. To nie jest tak, że przylatują tu zdrowe i u nas chorują.
R
S
Nie jestem uczony, ale mnie się zdaje, że chore ptaki padłyby, zanimby przeleciały taki szmat drogi. Mówią, że one zarażają się w Chinach. Nie miałyby siły lecieć tutaj przez tydzień. Te ptaki nie są chore, tylko wyczerpane. Angusowi znowu przypomniało się, że gdzieś czytał o ptakach padających z wyczerpania. Niestety nadal nie pamiętał szczegółów. - Mieszka pan na wyspie? - spytał Angus. - Nie. Nazywam się Grubb, ale znany jestem jako Grubby. Pracujemy z żoną w szpitalu na lądzie, już ponad czterdzieści lat. Poznaliśmy się tam i pobraliśmy się czterdzieści lat temu. Charles mówi, że powinniśmy świętować tę rocznicę, chciał nam dać wolne, ale po co nam to? Przyjechaliśmy jako ochotnicy na wyspę. Pani Grubb kocha dzieci. Angus patrzył na mężczyznę, który opowiedział mu w skrócie swoje życie. - Ale pan coś wie o tych migrujących ptakach? Grubby zawiązał worek, a potem odpowiedział: - Od dziecka przyjeżdżam tu na wakacje. Byłem tutaj, jak ci z uniwersytetu obrączkowali nurce i śledzili ich wędrówki. Wie pan, że one lecą na Syberię? Zabawne, z tropików do śniegu. Oczywiście, eleganckim gościom nie podoba się taka zwyczajna nazwa. Mówią, że to ptaki oceaniczne, ale to zawsze były i będą nurce. Młode nurce wyłapuje się na pierze i olej. Łatwo je złapać, wie pan, bo gniazda kopią sobie w ziemi. Niezbyt pocieszające wieści, stwierdził Angus po odejściu Grubby'ego z workiem przewieszonym przez ramię. Ile martwych ptaków kryje się w norach w ziemi?
R
S
Spiesząc za Grubbym, Angus przekonał się, że idzie do Centrum Medycznego. - Włożę je do beczek na niebezpieczne odpady, zamknę szczelnie i wsadzę do chłodni, gdzie trzymają szpitalne śmieci. Raz w tygodniu wywożą je helikopterem. - Może pan chwilę poczekać, wezmę tylko buty? Chciałbym zobaczyć, jak to się odbywa. Grubby postawił worek na ziemi i czekał na powrót Angusa. Gdy Angus zakończył obchód pomieszczeń, gdzie przechowuje się odpady i omówił z Charlesem plany związane z dostawą i ulokowaniem przenośnego laboratorium, było już późne popołudnie. Powinien wrócić do hotelu i zjeść kolację z kolegami, ale nie miał najmniejszej ochoty na teoretyczne rozważania, kiedy tu i teraz grozi epidemia. Poza tym ciągnęło go do domu Beth. Nie chciał jednak okazać, że jej potrzebuje. Człowiek w potrzebie jest człowiekiem słabym. Ojciec bezlitośnie oduczył Angusa słabości. Mówił, że człowiek powinien się zadowolić własnym towarzystwem, posługując się inteligencją, którą został obdarowany, by osiągnąć perfekcję w życiu. Wspominał o fizycznych potrzebach, które zawdzięczamy naszym genom dążącym do przedłużenia gatunku. Ale twierdził, że można je zaspokoić dzięki obopólnej zgodzie kobiety i mężczyzny. Nie musi im towarzyszyć romantyczna aura. Emocje to prosta droga do katastrofy. Przykazania ojca wciąż dźwięczały Angusowi
R
S
w uszach. Jak to się stało, że on, w końcu nie pozbawiony inteligencji, pozwolił, by ojciec zrobił mu takie pranie mózgu? Co prawda nie mógł całą winą obarczać ojca. Pewnego dnia, kiedy miał siedem lat, wychodząc do szkoły, szepnął do matki te fatalne słowa: „Kocham cię, mamusiu", a po powrocie po południu już nie zastał jej w domu. Odsunął od siebie wspomnienia, które zawisły nad jego głową niczym chmura. Postanowił odwiedzić tego chorego chłopca, który nie powinien widzieć żadnych czarnych chmur. Robbie... To imię to oczywiście przypadek, ale kiedy wszedł do jego pokoju i ujrzał Beth siedzącą obok łóżka, wiedział, że ona także czuje szczególny związek z tym dzieckiem. Odwróciła się, jej oczy nad niebieską maską pociemniały ze zmartwienia. - Niedobrze? - spytał cicho, stawiając drugie krzesło obok Beth, i założył maskę. - Traci i odzyskuje przytomność. A Danny, jeden ze starszych chłopców, miał atak. No i Lily. Alex zrobił jej wczoraj po południu nakłucie lędźwiowe. Robbie rzucał się na łóżku, mamrotał jak w gorączce, a potem milkł, by po chwili znów majaczyć. - Wyniki badań jeszcze nie wróciły? - spytał Angus, a Beth pokręciła głową. - Pomyłkowo wysłano krew do Brisbane, a potem zawieruszyła się w laboratorium. Dlaczego zawsze giną najważniejsze próbki? Charles spędził wiele godzin przy telefonie, żeby je znaleźć. Na domiar złego potwornie martwi się o Lily.
R
S
- Zależnie od tego, co znajdę w przenośnym laboratorium, mogę jutro zrobić kolejne testy. Powiedział to z zadowoleniem i nadzieją. Beth mimo to czuła się winna. Towarzyszyły jej też inne emocje, gdy Angus siedział tak blisko, ale poczucie winy było najsilniejsze. - Przykro mi, że cię w to wciągnęłam. Charles jest ogromnie wdzięczny, że ma kogoś, kto go wspiera, ale sytuacja jest już w miarę opanowana i możesz wrócić na konferencję. Angus patrzył na Robbiego, głaskał rękę chłopca. Beth czekała, aż się do niej odwróci. - Jutro, jak przywiozą laboratorium, będę tu potrzebny, więc równie dobrze mogę zostać. Problem w tym, że według Charlesa po tej stronie wyspy nie znajdę noclegu. Czy mam rację, myśląc, że twoja sofa jest rozkładana? Beth słyszała go wyraźnie, żadne z wypowiedzianych przez niego słów nie było trudne, ale razem nie miały wiele sensu. Albo miały, ale ten sens napawał ją strachem. - Chcesz zostać? Przecież to tylko piętnaście minut jazdy wózkiem, a w hotelu masz wygodne łóżko. Dlaczego miałbyś spać na starej sofie? - Wolałbym być blisko centrum wydarzeń. Beth już poczuła to przyciąganie, które pojawiło się w momencie, gdy zobaczyli się po raz pierwszy. Czuła je gdzieś w głębi, w postaci gorączki i bólu piersi tęskniących za pieszczotą. - Tylko centrum wydarzeń? Angus spojrzał jej w oczy. Jego policzki były lek-
R
S
ko zaczerwienione. Czyżby to słońce musnęło go na plaży? - Nie - odparł. Ale ona już zapomniała, jak brzmiało pytanie. Straciła zdolność logicznego myślenia. - Ma... mo. Płacz dziecka przerwał czar. Beth pochyliła się nad Robbiem, szepcząc coś, dopóki się nie wyciszył. - To pierwsze słowo, które powiedział tak wyraźnie - rzekła do Angusa zbolałym głosem. - A jego mama nie może z nim być. - On nie zdaje sobie z tego sprawy. - Objął ramiona Beth, podczas gdy ona wilgotną chusteczką wycierała pot z czoła Robbiego. - Odpocznij, ja z nim posiedzę. - Oboje możecie już iść. Odwrócili się. W drzwiach stała Marcia. - Angus, to Marcia ze szpitala w Crocodile Creek. Marcia, to Angus. Marcia, zdawało mi się, że prowadzisz dzisiaj wieczorem konkurs dla dzieci? - Odwołano go, dzieciaki oglądają Bonda. Mają wymówkę, żeby pochrupać popcorn, więc przyszłam powiedzieć ci, że posiedzę tutaj. Zmykaj stąd. Możesz wrócić później, ale pamiętaj, że Robbie będzie w dobrych rękach. Wyśpisz się porządnie. Zerknęła na Beth, a potem na Angusa, zatrzymując wzrok na jego ręce obejmującej Beth. - Albo nie - dodała, zanim skryła uśmiech. Czy Beth każe mu wracać do hotelu? Angus nie potrafił przewidzieć jej reakcji, ale przecież, wycho-
R
S
wując się w rodzinach zastępczych, zbyt dobrze nauczyła się skrywać swoje uczucia. Pragnęła zrobić, co w jej mocy, by uszczęśliwić wszystkich wokół. - Jadalnia będzie już zamknięta, ale w kuchni znajdę rybę albo steki. Zrobię jakąś sałatkę. To ci wystarczy na kolację? Zrozumiał, że zaakceptowała jego decyzję. Mało nie zatańczył z radości, chociaż Beth, mimo usilnych starań, nie zdołała go nauczyć stepowania. - Masz barbecue? Możemy sobie wybrać coś z kuchni? Lepiej wychodzą mi steki niż ryby. Odwróciła się do niego z uśmiechem. - Pewnie jedno i drugie świetnie ci wychodzi. Wątpię, czy jest coś, poza stepowaniem, w czym nie odniosłeś sukcesu, jak już się za to wziąłeś. Angus pokręcił głową, zdumiony, że Beth czyta mu w myślach, chociaż to wcale nie należało do rzadkości. Czy to ich wspólna trudność w wyrażaniu emocji słowami doprowadziła do tego, że porozumiewali się myślami? Kiedyś odrzucił ten pomysł jako niedorzeczny. - Weźmy stek. Wczoraj wieczorem jadłem rybę. Dotarli do budynku mieszczącego się za sypialniami. W oknach było ciemno, ale nad drzwiami na tyłach paliła się lampa. Beth wyjęła pęk kluczy, wybrała ten jaskrawo różowy i otworzyła drzwi. - Zastępuje nam to osiedlowy sklepik - wyjaśniła. - Cały personel ma tu dostęp. Zapisujemy wszystkie artykuły, które zabieramy, a raz w miesiącu dostajemy rachunek. To o wiele prostsze, niż zamawianie zakupów z lądu. Krzątała się po kuchni. Wzięła plastikowy koszyk
R
S
i włożyła do niego mięso z chłodziarki, grzyby, awokado, jakieś zielone liście w foliowym woreczku, pomidorki koktajlowe i, z uśmiechem skierowanym do Angusa, dwie cebule. - Nie da się zrobić steku bez cebuli - zacytowała go znowu. Uśmiech w jej głosie sprawił, że Angus poczuł się równocześnie zadowolony i zakłopotany. To niemożliwe, by tak szybko odnaleźli wspólny język. Oboje byli wtedy tak pogrążeni w goryczy i żalu, że nie potrafili ich zwerbalizować. W spokoju i zadowoleniu, które nim teraz owładnęło, kryło się niebezpieczeństwo - tak duże jak w ruchomych piaskach grożących zasypaniem. Jednak przyjemność przebywania w towarzystwie Beth pociągała go tak mocno, że nie mógł się jej oprzeć. Kiedy znaleźli się w jej domu, Beth wyciągnęła mały żeliwny piecyk z kratką do grillowania i płytką do podgrzewania na górze. - Barbecue samotnej kobiety - oznajmiła, kładąc go na bocznym stoliku. - Ale wystarczy na dwa steki. Pokroisz cebulę, jak będzie się rozgrzewać? Pytanie to przypomniało mu po raz kolejny, że od ich rozstania minęły trzy lata. Dawniej Beth pokroiłaby cebulę sama, protestując, gdyby chciał ją wyręczyć, bo lubiła się nim opiekować. Idąc za nią do kuchni, nie był pewien, co sądzi o tej zmianie. Czy ta Beth jest kimś obcym, niezależnie od tego, jak bardzo bliska mu się wydaje? Beth z kolei szybko zrozumiała, że popełniła błąd. Wszedł za nią do ciasnej kuchni. Myjąc liście sałaty,
R
S
starała się nie zajmować wiele miejsca. Pokroiła awokado na plasterki. Mimo wszystko ocierali się o siebie, to było nieuniknione. Kiedy Angus pokroił cebulę i odwrócił się, by umyć ręce, zderzyli się. Chwycił ją za ramiona, by nie straciła równowagi. Spotkali się wzrokiem, a potem spotkały się ich wargi. Ten pocałunek był jednocześnie pytaniem i potwierdzeniem. Czy tego właśnie pragnęli? - Mam ręce w cebuli. - Angus odsunął się od niej. - A ja zgniotłam awokado - wydusiła Beth, pewna, że w jej głosie brak spokoju. - Muszę zrobić nowy dressing. Angus mył ręce, a ona przyglądała się jego szerokim plecom. Pocałunek sugerował, że czuł to samo pożądanie, które ją ogarnęło. A może tylko podziałało wspomnienie dawnej fizycznej rozkoszy? Zakładając, że to drugie jest prawdą, najlepiej byłoby zignorować pocałunek. I spłukać awokado z palców, nim zapaskudzi cały dom... - Najpierw podpiekę cebulę - oświadczył Angus, trzymając w dłoni mały ręcznik w kolorze dyni. - Dasz mi jakiś talerz? Beth wyciągnęła szufladę, gdzie trzymała talerze kupione głównie na targach staroci albo w antykwariatach. Podała mu pierwszy z brzegu, zła, że akurat ten znalazł się na górze. Kto wie, co Angus pomyśli o pamiątce z Disneylandu z wizerunkiem Kaczora Donalda, którą nabyła na targu w Eumundi? Angus spojrzał na talerz, potem na nią, unosząc brwi, ale nie skomentował tego ani słowem. Położył na talerzu cebulę i steki i wyszedł na taras.
R
S
Jak ona mogła kiedykolwiek liczyć na to, że ich małżeństwo będzie udane? Ten talerz symbolizował przepaść dzielącą ich światy. Naczynia stołowe Angusa stanowiły komplet, białe kwadratowe talerze i czarne kwadratowe talerze, różnej wielkości, żeby do siebie pasowały. Czarno-biała harmonia, a nie jakieś dziwolągi! Kiedy wniosła tacę z miską sałaty, sztućcami i dwoma talerzami, Angus pochylał się nad jej małym barbecue. Zupełnie jakby był we własnym domu. Niebo nad jego głową pociemniało, noc w tropikach zapada bardzo szybko. Bledsza plama laguny wyznaczała granicę między ziemią a niebem. Angus stał pewny siebie, skupiony, samowystarczalny. To właśnie owa samowystarczalność fascynowała Beth. Ona, niepewna siebie i bezbronna, była z nim związana tak silnie jak fale oceanu z księżycem. - Nadal lubisz średnio wysmażone? Kiwnęła głową, bo bała się odezwać, zastanawiając się, czy tym razem mogłoby być inaczej... Nie ma żadnego „tym razem", powiedziała sobie. Spotkali się przypadkiem jak dwa mijające się nocą statki. Kryzys zostanie zażegnany i Angus zniknie, a jej, jeśli będzie tak głupia i znowu się w nim zakocha, pozostanie cierpienie. Znowu? Przecież ona nie przestała go kochać... Nie! To tylko pożądanie... Zapach mięsa i cebuli wypełnił nocne powietrze, uświadamiając Beth, że tego dnia prawie nic nie jadła. Przesunęła muszle na stoliku i postawiła dwa talerze. Gdy pomyślała, że razem z Angusem usiądą do kolacji
R
S
w tym odległym od świata zakątku, ogarnęło ją dziwne uczucie. - Ale zapachy. - Głos dobiegł z ciemności, ale Beth go rozpoznała. - Wyprawa z latarkami, Jamie? - spytała, kiedy chłopak pojawił się w świetle tarasu ze Stellą Vavunis u boku. - Nie, chciałem, żeby Gwiazda poćwiczyła nogę. Łatwiej jej, jak inni nie patrzą. Większość dzieciaków jest w porządku, ale te, które mieszkają w ekodomkach i przychodzą popływać w lagunie, trochę ją wkurzają. Najtrudniej jej chodzić po piasku, więc idziemy na plażę. Beth uśmiechnęła się do pary młodych. - I nie ma to nic wspólnego z pełnią księżyca zażartowała. Stella się zaśmiała. - Jamie wie o księżycu w pełni tylko tyle, że wtedy lepiej pływa się na desce - odparła, żartując z kolei z chłopaka. - No to bawcie się dobrze - rzekła Beth. Kiedy się oddalali, Jamie obejmował Stellę w talii, pewnie dlatego, by nie straciła równowagi. - Rak? - spytał Angus. - Tak, rak kości. Po niej widać, ile dobrego robi ten ośrodek. Kiedy przyjechała, trudno ją było namówić do założenia protezy, upierała się, że będzie nosić dżinsy i chodzić o kulach. Susie, fizjoterapeutka z Crocodile Creek, pracowała nie tylko nad jej mięśniami, ale także nad jej charakterem, i zdziałała cuda. - Jamie chyba też się przysłużył. - Angus kiwnął
R
S
głową w stronę pary młodych, którzy zbliżali się już do ubitego piasku na brzegu. - Dzielny chłopak. Beth przytaknęła. - Jamie też chorował na nowotwór, więc ma dla niej więcej zrozumienia. A może wyrośnie z niego wyjątkowy mężczyzna? Tak czy owak jest naprawdę świetny, a Stella, którą nazywa Gwiazdą, rozkwitła dzięki tej przyjaźni. - Młodzieńcza miłość. - Angus spojrzał na Beth przez stół. - Przeżyłaś ją kiedyś? Beth właśnie odkroiła kawałek mięsa i nabiła go wraz z cebulą na widelec. „Tylko raz, kiedy ciebie poznałam". Miała wówczas dwadzieścia pięć lat, ale czuła się jak zadurzona nastolatka, która wpadła w coś, czego do końca nie rozumiała. Potrząsnęła głową. - Za często się przeprowadzałam. Najpierw mieszkałam z rodziną zastępczą w Brisbane, potem moja babka z Gympie wzięła mnie do siebie, a później wylądowałam u innej rodziny zastępczej. Często opuszczałam przez to szkołę i wciąż musiałam nadrabiać zaległości. - A mimo to zdałaś na studia. Angus mówił tak cicho, że Beth musiała na niego spojrzeć, by przekonać się, że dobrze go usłyszała. - Na pewno mówiłam ci już, że moją jedyną ambicją było zostanie lekarzem. Jak miałam pięć lat, wycięto mi migdałki. Lekarz, który wykonywał zabieg, był tak miły, że tamtego dnia postanowiłam, że zostanę lekarzem.
R
S
Owszem, Angus słyszał tę historię, ale teraz wzruszył się na myśl, że małe dziecko podjęło tak poważną decyzję wyłącznie dlatego, że ktoś był dla niego miły. Skoro zrobiło to na Beth tak ogromne wrażenie, widocznie nie zaznała w dzieciństwie wiele ciepła. Co prawda mówiła o życzliwości zastępczych rodzin i twierdziła, że nikt jej źle nie traktował, ale nie była też naprawdę kochana. A jeśli ktoś zasługiwał na miłość, to właśnie Beth. To dlatego odszedł do niej bez słowa sprzeciwu. Ponieważ Beth zasługiwała na coś więcej niż mężczyzna, który nie potrafi kochać... Nie tak, jak trzeba kochać Beth. Jadł i myślał o tym wszystkim, kiedy płacz dziecka zatrzymał jego widelec w połowie drogi do ust. - Macie w ośrodku niemowlęta? Beth posłała mu uśmiech. - To nurce. Zaczynają swoje trele, jak zapada ciemność, słychać je przez całą noc. - Ich głos przypomina płacz dziecka. Kopią sobie gniazda w ziemi, co jeszcze robią te oryginalne ptaki? - Dla mnie najoryginalniejsze jest to, że dorosłe ptaki migrują, zanim młode nabiorą dość siły, żeby lecieć taki kawał drogi. A jednak młode wiedzą, dokąd lecieć i gdzie się zatrzymać, żeby się pożywić. - Dzięki, Beth. Oświeciłaś mnie. Cały dzień mnie to męczyło, wiedziałem, że coś czytałem albo słyszałem na temat naszych ptaków. Teraz mi się przypomniało, że na Półwyspie Koreańskim, gdzie mnóstwo ptaków migrujących przerywa podróż do Australii, są tereny zalewane przez przypływy. Ostatnio te tereny zostały odcięte przez wał, miliony skorupiaków
R
S
zginęło, a migrujące ptaki zostały pozbawione pożywienia. Może Grubby ma rację, może ptaki padają z głodu. - Poznałeś Grubby'ego? Beth wydawała się zaskoczona, więc Angus uśmiechnął się i dotknął jej ręki. Pomyślał, że nic się nie stanie, kiedy przez chwilę potrzyma swoją dłoń na jej dłoni. - Tak. Jeśli skończyłaś jeść, może poszlibyśmy na plażę? Niekoniecznie w tę samą stronę co Stella i Jamie. Popatrzylibyśmy, jak księżyc wschodzi nad wodą? Beth wlepiła w niego wzrok. Nie mogła uwierzyć, że Angus zaproponował romantyczny spacer. A może wcale nie to miał na myśli, może księżyc ma mu pomóc przypomnieć sobie więcej danych na temat ptaków? Rozum podpowiadał jej, że spacer po plaży w towarzystwie Angusa to prawie szaleństwo, za to serce zapewniało, że da sobie radę. W końcu zmieniła się, dojrzała, zyskała pewność siebie. Mały flirt na plaży nie zburzy jej spokoju. Jeżeli Angusowi o to chodzi... Zaniosła brudne naczynia do domu, zauważając, że do tej pory nie pozmywała po śniadaniu. Rozsądek kazał jej zająć się tym od razu, ale Angus wszedł za nią do kuchni z miską po sałacie, a kiedy się odwróciła, wziął ją w ramiona. Jej ostatnia rozsądna myśl była taka, że tego wieczoru pewnie nie zobaczą wschodu księżyca. Całowanie się z Angusem nie było dla niej niczym nowym, a równocześnie było takie inne niż kiedyś. Smak był ten sam, ona reagowała tak
R
S
samo - jakąś gorączką i zawrotem głowy. A jednak, gdy trzymał ją w objęciach, ledwie jej dotykał, jakby bał się, że go odepchnie. Jak mogłaby go odtrącić, gdy nie minął czar, jaki rzucił na nią podczas ich pierwszego pocałunku? Wyszeptała jego imię i usłyszała swoje. Zawsze kochali się w milczeniu - nie padały żadne inne słowa prócz ich imion, jakby całując się, dotykając, mogli się zgubić i potrzebowali potwierdzenia, kim są. Angus trzymał ją tak blisko, że poczuła się bezpieczna. Zawsze tak było. W jego ramionach pozbywała się uczucia zagubienia i niepewności, które nękały ją całe życie. Żyła wtedy chwilą, dla niego, a potem dla Bobby'ego... Angus obsypywał pocałunkami jej szyję, miejsce, gdzie wyczuwał jej puls, przyspieszony i nierówny. Później znowu całował ją w usta, jakby chciał pozbawić ją oddechu. Czy wciąż potrafi czytać w jej myślach? Wziął ją na ręce jak dziecko i zaniósł do sypialni. Położył ją i uklęknął obok. Głaskał ją po głowie, powtarzał jej imię, a w jego głosie pobrzmiewała nuta zdumienia, której nigdy nie słyszała. Ale ta krótka podróż w jego ramionach wskrzesiła jej obawy. Jak mogła pomyśleć o powrocie do... do czego? Ich małżeństwo trudno nazwać udanym związkiem. Angus całował ją, a jej imię wypowiadał niczym mantrę. Co on właściwie robi? Ten Angus, który zawsze nad sobą panuje? Który musiał przemyśleć każdy swój ruch... Mężczyzna, którego kochała... A może wciąż kocha?
R
S
Oddawała mu pocałunki. W jej głowie panował zamęt. Nic nie mogło powstrzymać pożądania, które rosło w niej niczym fala, grożąc, że ją porwie. Dłonie Angusa znalazły się na jej piersiach, wezbranych z pożądania, a potem znowu z jego ust padło jej imię, ze znakiem zapytania na końcu. Jego palce zbliżyły się do guzików jej bluzki. Usiadła i zdjęła bluzkę przez głowę, a następnie zaczęła rozpinać jego białą koszulę, by dotknąć jego skóry. Pożądanie ją zamroczyło, przytępiło jej rozum. Dłonie jej drżały. Kiedy zmagała się z guzikami koszuli, Angus wstał i rozebrał się. Położył się obok niej. W pośpiechu ściągała krótkie spodnie i bieliznę, by jak najszybciej znaleźć się jak najbliżej Angusa, by ją objął. Ale on się nie spieszył. Drażnił się z nią, dotykał jej, jakby chciał sobie i jej wszystko przypomnieć: pocałunki, doznania, niecierpliwość, żądzę. - Chcę być w tobie - szepnął. W odpowiedzi Beth uniosła biodra i mocno chwyciła go za ręce. Tyle że chwilę później odezwało się jakieś echo przeszłości, najpierw słabe, a potem wrzaskliwe. Wykrzykiwało jej do ucha, że nie powinna iść z Angusem do łóżka jakby nigdy nic, jakby się nie rozstali, jakby nie istniał Bobby... - Nie, Angus, nie jestem zabezpieczona. Wysunęła się spod niego, tak zażenowana, że najchętniej by zniknęła. Angus usiadł i zapalił lampkę. - Nadal masz tę obsesję? Boisz się zajść w ciążę? Z innymi mężczyznami też tak się bawisz? Najpierw ich przyciągasz, a potem odtrącasz? Czy może przy-
R
S
chodzą już z prezerwatywą? Dlaczego, na Boga, jeżeli jesteś tak zdeterminowana, żeby nie mieć dzieci, nie bierzesz pigułki? Jesteś lekarzem, chyba nie masz z tym problemu. Beth patrzyła na niego osłupiała. - Nie jesteśmy już małżeństwem - odparła - a ja myślałam tylko, żeby nie powtórzyć błędu z przeszłości, żeby nie postawić cię w sytuacji, kiedy będziesz musiał się ze mną ożenić. Mówiła tak cicho, że ledwie się słyszała. Angus chyba w ogóle jej nie słyszał. Zaczął ubierać się w pośpiechu sugerującym, że chce jak najszybciej wyjść. Z butami w ręce ruszył do drzwi, mrucząc pod nosem coś, czego z kolei Beth nie słyszała. Potem, gdy już myślała, że się nigdy więcej do niej nie odezwie, objął ją nieprzyjaznym spojrzeniem i rzekł: - Nie musiałem się z tobą żenić.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
R
S
Po godzinie Beth pogodziła się z tym, że nie zaśnie. Wstała i poszła do łazienki. Postanowiła udać się do szpitala i zastąpić Marcie przy łóżku Robbiego. Pod prysznicem powrócił do niej niepokój o dzieci, które przyjechały tutaj na wakacje. Na chwilę przytłumiły go burzliwe emocje wywołane przez kontakt z Angusem. Teraz Angus znów odszedł, niewątpliwie ostatecznie, więc nawet jeśli się na niego natknie, będzie to spotkanie kolegów z pracy. Byłaby ostatnią idiotką, gdyby żałowała tego, co się stało. Co z tego, że nadal czuli do siebie fizyczny pociąg? Co z tego, że go zezłościła, nie godząc się na seks bez zabezpieczeń? Była zła na siebie, że za nim tęskni. A jednak nie uległa całkiem pożądaniu, skoro wycofała się w ostatniej chwili. Jeżeli uznał, że go odtrąciła z powodu obsesji, by nie mieć więcej dzieci, nie wyprowadzi go z błędu. Lepiej, by uważał ją za wariatkę, niż zdał sobie sprawę, jak straszne wyrzuty sumienia dręczą ją po tej pierwszej ciąży. Woda spływała jej po twarzy, spłukując łzy, do których nie chciała się przyznać. Kiedy się wysuszyła
R
S
i ubrała, znowu była doktor Stuart, szefową Centrum Medycznego. Ten wizerunek zachwiał się tylko odrobinę, gdy w pokoju Robbiego zastała Angusa. Siedział przy bladym, nieruchomym dziecku. Chciała się odwrócić i odejść, ale było już za późno. - Nie miałem nic lepszego do roboty. Tutaj łatwiej mi się skupić. Muszę zastanowić się, co to za choroba. - Ty... - zaczęła Beth, ale zabrakło jej słów, więc tylko patrzyła na Angusa z niedowierzaniem i złością. Złość zwyciężyła tę rywalizację. - Wypadłeś z mojego domu rozwścieczony, bo jedno z nas miało dość rozsądku, żeby pomyśleć o niechcianej ciąży. A potem przychodzisz tutaj i siedzisz obok dziecka, którego nawet nie znasz. Wiem, nigdy cię nie rozumiałam, ale, do diabła, ty mnie też. Teraz on zmarszczył czoło. - O co ci chodzi? Złość nie przychodziła Beth łatwo i też nie trwała długo. Zdołała w tej chwili przynajmniej powściągnąć westchnienie. - Nie zrobiłam tego z powodu mojej tak zwanej obsesji - rzekła z nadzieją, że mówi dość rzeczowo. Przerwałam to, bo nie chcę kolejnej wpadki. Nie chcę, żebyś żenił się ze mną pod przymusem. Oczywiście, że nie musiałeś tego robić, ale twoje zasady nie pozwoliły ci postąpić inaczej. I nie mam obsesji na punkcie ciąży. Angus słuchał jej ze spokojem do tego momentu. Miała obsesję. Wściekała się - tak jak Beth potrafi się wściekać - kiedy zasugerował to po śmierci Bobby'ego.
R
S
- Czy nie dlatego się rozstaliśmy? - zapytał, świadom, że porusza się po omacku i nie wie, na jakie pułapki trafi. - Jeśli chcesz mieć dziecko, możesz je mieć z kimś innym. Tak mi wtedy powiedziałaś. Beth pokręciła głową. - Żyliśmy w różnych światach - stwierdziła z żalem. - Razem, a jednak osobno. Mówiliśmy innymi językami i nie mogliśmy się zrozumieć. Swoją drogą nieczęsto próbowaliśmy się porozumieć. - Cały czas rozmawialiśmy - zaprotestował Angus, wiedząc, że to puste słowa, zanim Beth uniosła brwi. Rozmawiali, ale nigdy o swoich uczuciach. - Tak czy owak - podjęła - to już przeszłość i pewnie dobrze się stało, że się nie kochaliśmy. Nawet przez moment się nad tym nie zastanowiliśmy. Nasze motywacje były złe. Angus patrzył na nią niepewny, czy ta kobieta, tak swobodnie i spokojnie mówiąca o ich wspólnej przeszłości i czysto fizycznym związku, to naprawdę jego Beth. Tak, ta ona. Nie uważał jej oczywiście za swoją własność, ale odkąd się znowu spotkali, nabrał głębokiego przekonania, że są sobie przeznaczeni. I zawsze byli... Powtórzył w myślach jej ostatnie słowa i znalazł coś, do czego mógł nawiązać. - Czy można w ogóle mówić o dobrych i złych motywacjach, jeśli chodzi o seks? - zapytał. Beth nie stała już w progu, skąd mogła jeszcze uciec, tylko usiadła obok niego na krześle. - Oczywiście, że tak - odrzekła, głaszcząc chłop-
R
S
ca. Czy to była wymówka, by nie patrzeć na byłego męża? - Czysto fizyczny związek jest w porządku, jeżeli obie strony akceptują sytuację - czyli to, że będą dawać i dostawać tylko fizyczną rozkosz. Jeżeli jednak pojawiają się wątpliwości, jeżeli strony się nie dogadały, nie przedyskutowały, do czego to może prowadzić, robi się niebezpiecznie. - Przemawia przez ciebie doświadczenie? - Moje jedyne doświadczenie łączy się z tobą - odparła cicho - więc w pewnym sensie mówię z doświadczenia. Weszłam w ten związek, myśląc, że to nic więcej poza pożądaniem i chociaż nie rozmawialiśmy o tym, byłam pewna, że ty jesteś tego samego zdania. Że połączyła nas tak zwana chemia. Pochodzimy z tak różnych światów, że naprawdę nie sądziłam, żeby łączyło nas coś poza seksem. Moja ciąża... - Wzruszyła z rezygnacją ramionami. - Kto wie, co mogło się zdarzyć? Przeniosła spojrzenie na dziecko. Tak jest lepiej, bo Angus nie miał pojęcia, co powiedzieć. Ona ma rację, pochodzą z różnych światów. Nie potrafił wyrazić słowami, co czuł, kiedy zaczął się ich romans, nie pamiętał nic poza pożądaniem i potrzebą bycia z Beth, i dziwną melancholią, która ogarniała go, gdy jej nie było... - Tutaj jesteś, Beth. - Marcia stanęła w drzwiach. Charles kazał ci przekazać, że Lily odzyskała przytomność. Jest słaba, ale rozmawiała z nim i z Jill. - To bardzo dobra wiadomość - odparła Beth. A Jack wrócił do domku kolonijnego. Zastanawiam się, czy nie za wcześnie podnieśliśmy alarm. Dwoje
R
S
dorosłych pacjentów czuło się całkiem nieźle, jak do nich zaglądałam, i tylko stan Danny'ego wciąż budzi obawy. - W takiej sytuacji nic nie dzieje się za wcześnie - rzekł Angus, zadowolony, że może zmienić temat i zająć się teraźniejszością. Z takim problemem sobie poradzi, a emocje to zupełnie inna bajka. - Skoro mamy jednego czy dwójkę chorych i padłe ptaki, może się wydawać, że panikujemy, ale było pięcioro chorych. To dobrze, że zarządziliśmy kwarantannę i dalsze badania. - Więc przenośne laboratorium i kabina do dekontaminacji przyjadą do nas jutro? - spytała Beth, a potem zerknęła na zegar. - A raczej dzisiaj? - Tak - potwierdził. - Coś wywołało tę chorobę, a jeśli nie ptaki, to co? Poza tym musimy się dowiedzieć, dlaczego ptaki padają. Spotkałem niejakiego Grubby'ego, miał cały worek martwych ptaków. - I jak tu zaufać Grubby'emu? - odezwała się Marcia. - Na pewno nie miał maski ani rękawiczek. - Nie, ale ma za to interesującą teorię. Dzwoniłem do ornitologa z pytaniem, czy da się ją jakoś sprawdzić. - Ale dopiero, jak dostaniemy laboratorium - rzekła Beth, zirytowana, że na myśl o grożącym Angusowi niebezpieczeństwie wpada w panikę. I ona twierdzi, że jest dojrzała? - To bardzo ekscytujące, prawda? - zauważyła Marcia. - Zupełnie jak w telewizji, kiedy pokazują, jak ktoś wysyła komuś biały proszek i wszyscy myślą, że to wąglik.
R
S
- Nie wiem, czy słowo ekscytujące jest właściwe - odparła Beth. - Spójrz na Robbiego, on nie jest podekscytowany, jego mama na pewno też nie. - Och, rozmawiałam z nią. Powiedziałam jej, że drugi chłopiec ma się lepiej i że Lily ma już najgorsze za sobą, a Robbie śpi spokojnie. Sądzę, że przywykła jakoś do jego choroby, więc tak bardzo się nie denerwuje. Angus chyba odgadł, co Beth miała na końcu języka, bo położył jej rękę na ramieniu. Chciała powiedzieć Marcii, że dla rodzica niepełnosprawnego dziecka najlżejsza choroba to ogromny stres. - Tak, chyba jest z nim lepiej - stwierdził Angus. Teraz, kiedy Beth całą uwagę przeniosła na dziecko, zdała sobie sprawę, że Robbie śpi spokojniej. - Nie musisz tutaj siedzieć całą noc - rzekła Marcia. - Żadne z was nie musi - dodała z uśmiechem. - Dam ci znać, Beth, gdyby zaczął się rzucać. Po tych słowach wyszła, ale najpierw posłała im wymowny uśmiech, który powinien zirytować Beth, a tymczasem ją zasmucił. Ale tylko na chwilę. Pieszczoty z Angusem przypomniały jej, że byli dobranymi kochankami, a jej ciało dało znać o swoich potrzebach. Tęskniło za rozkoszą, którą tylko Angus mógł jej ofiarować. Czy stałoby się coś złego, gdyby jeszcze raz tego doświadczyła? Jasne, że nie. Ale czy może kochać się z Angusem, jeżeli on nie zdaje sobie sprawy z jej miłości do niego? Oczywiście, że tak. Czyż nie kryła się z tą miłością przez wszystkie lata małżeństwa? Czy nie powstrzy-
R
S
mywała się przed wypowiedzeniem pewnych słów, wiedząc, że dla niego brzmiałyby dziwacznie, że ich nie oczekiwał? I czy nie jest teraz o wiele dojrzalsza? Zdolna poradzić sobie z taką sytuacją? Poza tym, czy nie lepiej wspominać kiedyś romans z Angusem - czysto fizyczny, oczywiście - niż rozpacz, którą przeżywała po rozstaniu? Przestraszona i zarazem podniecona swymi dywagacjami, wzięła głęboki oddech. - Pojedziemy do mnie? - zwróciła się do mężczyzny, który chwilę wcześniej wzbudził w niej złość. - Zwariowałaś? - burknął cicho, żeby nie zbudzić dziecka, a mimo to przekazać swój szok i oburzenie. - Po co? Żebyśmy znowu prawie się kochali? Wzruszyła ramionami, zacisnęła kciuki na szczęście i powiedziała najspokojniej, jak potrafiła: - Raczej po to, żebyś mógł spędzić tutaj resztę nocy i być na miejscu rano. W końcu o to ci chodziło. A jeśli zaczniemy się znów kochać, możemy skończyć. - Czy głos jej zadrżał? Czy jej niepokój był widoczny? - Ja jestem tutaj szefem. Wiem, gdzie są prezerwatywy. Angus patrzył na nią osłupiały. Powinien poczuć się obrażony jej słowami, a jednak zbyt go zaskoczyło, że powiedziała to wstydliwa i naiwna Beth. - Dopiero co mówiłaś, że trzeba mieć dobry powód, żeby zaczynać romans. Czy resztki pożądania, jakie łączyło nas w małżeństwie, to nie za mało? Ku jego zdziwieniu Beth się uśmiechnęła. - Myślałam, że to najlepszy powód do romansu.
R
S
Żadnych zobowiązań. Rozmawiamy o tym, więc nie działamy impulsywnie. Oboje wiemy, że to nie ma przyszłości, bo ty wyjedziesz po zakończeniu konferencji albo odwołaniu kwarantanny, a ja tu zostanę. Nie wiedział, co robić. Ciało kazało mu zgodzić się z Beth, przyjąć jej zaproszenie i zaakceptować jej analizę sytuacji. Rozum nie był przekonany, czy to naprawdę Beth, czy ktoś inny w jej ciele - cudownym, seksownym i kuszącym. Ale chyba znowu odezwało się jego ciało... Otworzył usta, a potem sobie uświadomił, że zamierzał wypowiedzieć ciąg niekompletnych zdań, na przykład: „Ty i ja..." albo „My...". Nawet nie zdań, tylko zaimków, ponieważ nie miał zielonego pojęcia, co powiedzieć. - Zrobisz, co zechcesz - stwierdziła Beth. Wydawało mu się, że słyszy w jej głosie napięcie. Czy ta niezależna flirtująca Beth to tylko poza? - Jeśli chcesz wrócić do hotelu, odwiozę cię. Spotkamy się na zewnątrz - oznajmiła. Potem wyszła. Po prezerwatywy? Ta myśl go podnieciła - podobnie ja ta nowa Beth, niezależnie od tego, czy faktycznie się zmieniła, czy tylko udawała. Co prawda podczas ich małżeństwa nigdy nie szukała oparcia u innych. Po prostu była i pragnęła się jakoś dopasować do sytuacji - dzieciństwo wyrobiło w niej potrzebę uszczęśliwiania innych, ale nie natrętnie. Na myśl o tym poczuł ucisk w piersi. Wyobraził sobie dziecko wychowywane w rodzinie zastępczej, które stara się być równocześnie dobre i niewidzialne,
R
S
z nadzieją, że jeśli nie będzie rzucać się w oczy, pozwolą mu zostać. Poznał tylko jedną z jej zastępczych matek, która twierdziła, że chciała adoptować Beth, ale wtedy babka ze strony matki była jej prawnym opiekunem i nie zgodziła się oddać wnuczki do adopcji. Na krótki czas zabrała ją do siebie, a potem zmęczona oddała ją do pogotowia opiekuńczego. Babka Beth, jedyna krewna, którą Beth znała, zmarła wkrótce po tym, jak Angus poznał Beth. Ta kobieta postąpiła z Beth bardzo źle. Ale Beth ją kochała, na swój łagodny ufny sposób, i niczego nie kwestionowała. Czy te myśli pomogą mu podjąć decyzję? Jeszcze bardziej namieszały mu w głowie. Chociaż, gdyby przyjął, że Beth, która zaproponowała mu nocleg - i romans - bardzo różni się od Beth, którą poślubił, nie powinien się wahać. Dotknął czoła śpiącego dziecka, zastanawiając się z kolei, co by było, gdyby się zgodził. Beth dała mu szansę na odkupienie win. Może nawet o tym nie wie, może w istocie chodzi jej o romans - choć było to niepodobne do tej Beth, którą znał. Ale nie musi się na to godzić. Pochylił się i pocałował policzek chłopca z nadzieją, że Robbie przez sen poczuje tę pieszczotę, a potem ruszył do frontowej części pogrążonego w ciszy budynku. Ten chłopiec, który miał wczoraj atak, wciąż był bardzo chory. Według tego, co mówił lekarz o imieniu Luke, stan jednego z dorosłych pacjentów nie poprawił się ani trochę. Cały czas był monitorowany, dostał kroplówkę i niesterydowe leki przeciwzapalne, został
R
S
podłączony do respiratora. Nic więcej nie mogli zrobić, póki nie odkryją źródła choroby. To przypomniało Angusowi, po co został wezwany do centrum. Nie po to, by romansować z byłą żoną, to pewne, ale dopóki nie dostarczą im laboratorium, niewiele może zdziałać. Beth siedziała za kierownicą wózka. Angus poczuł, jak panika ściska mu żołądek. - A więc zmieniłaś zdanie... - Pomyślałam, że potrzebne ci świeże ubrania, nie mówiąc o maszynce do golenia i szczotce do zębów. Podwiozę cię do hotelu, a ty albo zostaniesz, albo weźmiesz rzeczy i wrócisz do mnie. Z rezerwą wsiadł do wózka i zerknął na siedzącą obok kobietę, na którą padało światło księżyca. Czy w kieszeni jej spodni jest paczka prezerwatyw? Podniecił się i raz jeszcze na nią zerknął. Wyglądała jak Beth, jej głos brzmiał tak samo, tyle że... Nie miał pojęcia, co to było, ale najwyższa pora się dowiedzieć. Ludzie nie zmieniają się tak bardzo bez powodu. Ze słów Beth wynika, że był jedynym mężczyzną w jej życiu. Zaczął podejrzewać, że to nieprawda. - Wezmę rzeczy i wrócę - rzekł, patrząc na nią bacznie, by widzieć jej reakcję. Okazało się to niemożliwe, nawet gdy zerknęła na niego, zanim uruchomiła wózek. Wjechali na wąską drogę prowadzącą do lasu. Beth sięgnęła na półkę pod deską rozdzielczą i podała mu środek przeciw komarom. - Posmaruj tym twarz i ręce.
R
S
Angus wziął od niej krem i posmarował się. Zapach był paskudny, ale nie chciał zostać pogryziony. Jechali przez ciemny las. Płaczliwe głosy nurców, bzyczenie insektów i szelesty w paprociach mówiły im, że las żyje w nocy tak samo jak w ciągu dnia. - Dach z roślin i pnączy, na przykład widłaka goździstego, zasłania światło księżyca i dlatego jest tak ciemno. - Beth czuła, że musi przerwać ciszę, która dzieliła ich jak szklana ściana. - Dalej, u podnóża wzgórza, strażnicy zbudowali przejście po tym dachu. Można zobaczyć życie tam na górze. Angus milczał. Beth zaczęła się zastanawiać, co do diabła narobiła, prosząc go, by wrócił z nią do domu. Paczka prezerwatyw wypaliła już chyba dziurę w jej kieszeni. I wszystko to tylko po to, żeby zaspokoić pożądanie? Gdzieś w głębi serca czuła, że to nie ma nic wspólnego z żądzą. Pragnęła spędzić jeszcze trochę czasu z Angusem, a potem zapakować te wspólne chwile jak paczkę i przechować w sercu, by kiedyś, gdy poczuje się samotna i smutna, wyciągnąć je i przeżyć raz jeszcze. Niczym brylant odłożony w bezpieczne miejsce, tylko czasem wyjmowany na światło dzienne. Lepsze takie wspomnienia niż czarny głaz, jakim była śmierć Bobby'ego i ostre słowa wymienione z Angusem wkrótce potem, nim każde z nich zamknęło się w swym kokonie żalu... Zatrzymała wózek tam, gdzie poprzedniego ranka. Nagle poczuła, że ma za sobą bardzo długi dzień. Męczący i dezorientujący...
R
S
Czy Angus pójdzie do hotelu i wróci, czy już żałuje swojej wcześniejszej decyzji? - Wejdziesz ze mną? - spytał. Serce Beth zabiło gwałtownie: Angus wróci. Zerknęła na swoje krótkie spodnie i koszulę i uznała, że nie pasują do pięciogwiazdkowego hotelu. - Zaczekam - odparła. Ściana została skruszona. Angus pochylił się i przyciągnął ją do siebie, a potem pocałował tak namiętnie, że znów ogarnęło ją pożądanie. - Tylko nie ucieknij - powiedział, a potem pomaszerował ścieżką wzdłuż basenu i wszedł do holu. Telefon komórkowy Beth zadzwonił w momencie, kiedy Angus pojawił się z powrotem z małą torbą w ręce. Beth wiedziała, że wzywają ją do szpitala. - Możesz przyjechać? Spokojny sen nie trwał długo, niestety - oznajmiła Marcia. Angus spojrzał na Beth pytająco. Skinęła głową, zdenerwowana. Czy teraz Angus odejdzie? Czy brylant zgaśnie, nim weźmie go do ręki? Wrzucił torbę na siedzenie i usiadł obok niej. - Jeśli ci to nie przeszkadza - zaczął, a Beth, tak wzruszona, że nie mogła mówić, kiwnęła głową. - Miałem szansę wrócić do hotelu - mruknął Angus, gdy wziął prysznic i wycierał się w łazience Beth. Próbował zrozumieć własną irytację i w końcu stwierdził, że nie chodzi mu o to, że Beth nie ma w domu. Był zły, że w tym małym drewnianym domu jej obecność jest tak silnie wyczuwalna. Mydło, którym się mył i którym teraz pachniał, miało zapach
R
S
Beth. Moskitiera w kolorze zieleni mchu, którą rozkładał nad łóżkiem, pachniała jak świece, które Beth zapalała w ich sypialni. Wówczas traktował ten romantyczny gest z pobłażaniem, ale po jej odejściu tęsknił za nim aż do bólu. I jeszcze łóżko z górą poduszek we wszystkich rozmiarach i kolorach. W jej małym mieszkaniu zrzucał je na podłogę, zanim się położył. A potem, gdy rano podkładała mu je pod plecy, by wypił wygodnie herbatę, którą mu zawsze przynosiła, dopiero wtedy je doceniał. Do diabła! Jest chyba najbardziej rozpuszczonym i niewdzięcznym draniem na świecie. Pozwalał, żeby Beth we wszystkim mu dogadzała. Wszedł pod moskitierę, przesunął milion poduszek i oparł głowę o jedną z nich. Pachnącą jej szamponem... Westchnął i akceptując nieuniknione, wciągnął w nozdrza zapach Beth i spokojnie zasnął.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
R
S
Robbie pojękiwał, majaczył i rzucał się na łóżku, jakby potwornie cierpiał. Charles był w jego pokoju, kiedy weszła tam Beth. Wyglądał na wykończonego. - Może źle zrobiliśmy, zarządzając kwarantannę - rzekł, gdy Robbie odrobinę się uspokoił i zapadł w sen. - Mogliśmy przewieźć Robbiego i pana Todda, który jest w bardzo złym stanie, helikopterem na ląd. - I co wtedy? - spytała Beth. Charles podniósł na nią wzrok i potrząsnął głową. - Obserwowalibyśmy ich tak samo j ak tutaj - przyznał. - Kontrolowalibyśmy ilość płynów, żeby nie zwiększać ciśnienia mózgowego, podawalibyśmy leki przeciwpadaczkowe, monitorowalibyśmy oddychanie, puls i poziom tlenu we krwi, sprawdzalibyśmy, ile moczu oddają i badalibyśmy ten mocz. Wiesz, co mnie naprawdę martwi? Że mimo naszej wiedzy medycznej nie można by tam zrobić dla nich więcej niż tutaj. Posłał jej pełen żalu uśmiech. - Mimo to czuję się winny, że są tutaj. Szaleństwo, prawda? - Niezupełnie. Zaczynamy wierzyć, że przy pomocy urządzeń i leków zdziałamy cuda. Robimy dzieciom przeszczepy serca, operujemy je jeszcze w macicy, rozpracowaliśmy ludzki organizm i większość
chorób. A jednak nie jesteśmy nieomylni, podobnie jak współczesna medycyna. Robimy tylko, co w naszej mocy. Tym razem uśmiech Charlesa był wymuszony. - Przypuszczam, że ta prawda dotyczy większości sytuacji w życiu - rzekł cicho, a potem cofnął wózek, by Beth mogła usiąść przy łóżku Robbiego. Mówiła do chłopca spokojnie, z nadzieją, że do jego świadomości dociera to, że ona jest obok i że jej obecność mu pomaga.
R
S
Beth spała z głową na łóżku Robbiego, trzymając go za rękę. Angus dostrzegł cienie pod jej oczami i zmierzwione włosy. On spał tak smacznie, otulony jej zapachem, że miał wyrzuty sumienia, widząc ją umęczoną. Swoją drogą w domu też by nie zasnęła, gdyby martwiła się o chłopca. Robbie wyglądał lepiej, oddychał głęboko. Chyba kryzys minął i szło ku lepszemu. Dwoje innych dzieci dość szybko doszło do siebie. Jeszcze nie do końca wyzdrowiały, były słabe i trochę apatyczne, ale ich stan poprawił się na tyle, że opuściły szpital. Może to dobrze, że zarządzono kwarantannę. Robbie spędzi na wyspie okres rekonwalescencji, zamiast wracać do matki, która ma już na głowie czwórkę dzieci. Angus ściągnął brwi na wspomnienie przywołane przez to ostatnie słowo. Minionej nocy Beth zaprzeczyła, by obsesyjnie bała się zajść w ciążę, a przecież jedyna kłótnia z nią, jaką pamiętał, dotyczyła właśnie kolejnego dziecka. Próbował ją pocieszyć po śmier-
S
ci synka, mówiąc, że będą jeszcze mieli dzieci. Wtedy nawrzeszczała na niego jak obłąkana. Pokłócili się, a potem ukryli każde w swym kokonie, i trwali tam przez okres żałoby. Przyglądał się Beth przez chwilę. Los rozdzielił ich tej nocy. Czy rozmawialiby ze sobą, gdyby było inaczej? Czy rozmawialiby ze sobą szczerze i otwarcie? Potrząsnął z żalem głową. Kochaliby się tej nocy, szukaliby przyjemności. Jego ciało reagowało na samą myśl o tym. Zastanawiał się, czy powinien zbudzić Beth, ale w końcu wyszedł, stwierdziwszy, że bardziej potrzebuje snu niż byłego męża. A może się myli? Może nie zna tej Beth, chociaż wygląda i pachnie tak samo jak tamta sprzed lat? Nie był pewien, czego ona potrzebuje, a czego sobie nie życzy...
R
- Dostaliśmy informację, że laboratorium i kabina do dekontaminacji będą w Crocodile Creek w połowie dnia. Na wyspę przewiezie je wojskowy helikopter. Wysoki mężczyzna, który przedstawił się jako Cal Jamieson, siedział za biurkiem w pokoju, gdzie urządzono centrum zarządzania kwarantanną. - Przekonałem Charlesa, żeby pojechał do domu i przespał się - ciągnął Cal. - Ten stan wyjątkowy naprawdę go wykończył, a do tego choroba Lily. - Jak ona się ma? - spytał Angus. Cal uśmiechnął się. - Było ciężko, uwierzy pan? To słowo nigdy nie łączyło się z Lily. Owszem, broi jak wszystkie dzieciaki, ale zwykle jest posłuszna. A dzisiaj rano siedziała
R
S
w łóżku jak mała księżniczka i żądała powrotu do domu. Kiedy Gina, moja żona, wyjaśniła jej, że nikomu nie wolno opuszczać wyspy, Lily oznajmiła, że nie chce opuszczać wyspy, chce tylko wrócić do swoich nowych rodziców. - Nowych rodziców? - zdziwił się Angus. W tym momencie zadzwonił telefon. Cal sięgnął po słuchawkę, mówiąc: - Proszę zapytać Beth, ona panu wytłumaczy. - Po czym rzekł uprzejmie: - Cal Jamieson, słucham? Nie wiedząc, co ze sobą począć, Angus krążył po budynku. Sprawdził, czy Beth nadal śpi, a potem wyszedł na dwór, oganiając się od komara. Postanowił sprawdzić, czy we wszystkich meleksach znajduje się środek przeciw komarom. Znalazł go w pierwszym wózku, do którego zajrzał. Posmarował się, zauważając, że krem ma faktor trzydzieści i chroni też przed słońcem. Komar nadal latał wokół jego głowy i bzyczał. Angus wrócił do budynku. Cal już skończył rozmowę. - Jakie były pierwsze objawy tej choroby? - spytał, a Cal zmarszczył czoło. - Beth wymieniłaby je od ręki. Nie było mnie tutaj, kiedy to się zaczęło. O ile wiem, to było ogólne rozbicie, niepokój, ból głowy, niektórzy też wymiotowali. - Żadnych objawów grypy? - pytał dalej Angus. - Pewnie były - odparł Cal - bo mówiliśmy o wirusie grypy. Przypuszczam, że ogólne bóle to częsty objaw grypy. Chyba to doprowadziło nas do takiego wniosku. Urwał, patrząc badawczo na Angusa, jakby próbo-
R
S
wał czytać w jego myślach. Po chwili poddał się i zapytał: - Ma pan jakiś pomysł? Angus machnął ręką. - To raczej przeczucie. Mój komputer jest w domu Beth. Muszę coś sprawdzić. Czy tutejsze komary są słodkowodne? Cal spojrzał na niego zagubiony. - Chyba wszystkie komary są słodkowodne. Mamy długą porę deszczową, a las jest pełen miejsc, gdzie woda stale się utrzymuje i gdzie komary mogą się wykluwać. - Jak daleko jesteście od lądu? - Helikopterem leci się pół godziny, dwie godziny zajmuje podróż szybkim katamaranem. To jakieś sto kilometrów. - To dość daleko - stwierdził Angus, myśląc, czy wirus nie rozprzestrzeni się na lądzie, jeżeli jego podejrzenia okażą się słuszne. Tylko jak dostał się na wyspę? Dzięki Bogu, wyspa miała bezprzewodowe połączenie z internetem. Wróciwszy do domu Beth, Angus położył komputer na stoliku na tarasie i go włączył. Przeglądał wszystkie strony na temat komarów. Japońskie zapalenie mózgu było dobrze znane - istniała nawet szczepionka dla podróżujących do Japonii oraz pobliskich krajów azjatyckich. Chorobie tej towarzyszy gorączka, bóle głowy, wymioty i splątanie. Nie wynaleziono dotąd środka antywirusowego. Specjaliści radzili leczyć ją objawowo. Następnie Angus sprawdził, jaka odległość dzieli
R
S
Wallaby od Japonii - chociaż wirus japońskiego zapalenia mózgu znaleziono też w południowo-wschodniej Azji. Śledząc drogę, jaką musiałyby przebyć komary, trafił na Nową Gwineę. I znowu coś mu zaświtało. Początki kolonizacji Nowej Gwinei - ludzie cierpiący na nieznaną chorobę związaną z bezsennością. Ale w owym czasie szalała tam przede wszystkim malaria i na nią głównie szukano lekarstwa. A ta druga choroba była bardziej mitem, nie doczekała się analiz. Przerzucił się na strony dotyczące komarów. - Problem w tym - rzekł do Beth, która się właśnie pojawiła - że komary rzadko podróżują dalej niż kilkaset metrów, chyba że pomaga im wiatr. Ale jeżeli wykluwają się w lesie deszczowym... Tam prawie nie ma wiatru. Beth pomimo ogromnego zmęczenia poczuła ciepło, które zawsze czuła, gdy Angus mówił jej o swojej pracy. Stanowiła płytę rezonansową, na której sprawdzał swoje pomysły. On nie przykładał do tego wielkiej wagi. Po prostu było mu łatwiej zebrać myśli, gdy je wypowiadał na głos. Pewnie wystarczyłby mu Garf. - Dzień dobry - powiedziała, wchodząc na taras. - Jadłeś śniadanie? Napijesz się herbaty? Te zwyczajne pytania, tak odległe od podróżujących daleko komarów, trochę zbiły go z tropu. - Usiądź, ja zaparzę herbatę. Już się zorientowałem w twojej kuchni. Byłem też w szpitalu. Spałaś, więc cię nie budziłem. Trochę ją zaniepokoiło, że Angus orientuje się w jej
R
S
kuchni, chociaż sama prosiła go, by został. Ale skoro on zachowuje się, jakby nigdy nic, to ona też potrafi. - Jak się ma Robbie? - Śpi spokojnie. Wczoraj też tak spał, myśleliśmy już, że mu się polepszyło. Więc kto wie? Stan Danny'ego jest wciąż zły. Był u niego Alex Vavunis, neurochirurg. Martwiła się o chłopca, to było widać. Angus podszedł do niej, objął ją i uścisnął. Był to kojący uścisk, chociaż trwał odrobinę dłużej niż uściski tego rodzaju. I przypomniał Beth o paczce prezerwatyw w kieszeni. Czy naprawdę zaproponowała Angusowi romans i spokojnie rozmawiała z nim o kondomach? Jedynym wytłumaczeniem tak nienormalnego zachowania był brak snu. Chociaż - wtuliła się w Angusa - czy to taki zły pomysł? Czy może w świetle dziennym prezerwatywy zaczęły jej ciążyć i wydały jej się... żałosne? - Usiądź, zaparzę herbatę - powtórzył Angus, najwyraźniej myśląc o czymś innym. - Może zjesz płatki? Potrząsnęła głową, ale usiadła, głównie po to, by uciec z jego ramion. Ale gdy tylko Angus wyszedł, wstała i poszła za nim. Czuła się nieświeża, chciała wziąć prysznic i się przebrać. Poza tym musi pozbyć się prezerwatyw. Zresztą może je zostawić w kieszeni szortów, które wrzuci do kosza na brudy. Skup się na komarach, powiedziała sobie, zamiast rozmyślać o Angusie. Strażnicy parku twierdzą, że tego roku komary bardziej dają się we znaki. Radzono wszystkim, którzy pracowali na wyspie albo ją odwiedzali, by smarowali się odpowiednimi środkami.
R
S
Beth wzięła prysznic, potem owinęła się sarongiem, jak zwykle w wolne dni, i poszła do kuchni, gdzie Angus robił właśnie grzanki. Jej niespełniony kochanek z minionego wieczoru zamienił się w człowieka czynu. - Dzieci z ośrodka dwa razy były na wycieczce w lesie, żeby wypatrywać zwierząt. Podczas jednej z tych wycieczek Sam cię zobaczył i przestraszył się, że to Yowie. - A komary są najgorsze późnym wieczorem rzekł Angus, smarując grzankę masłem i dżemem truskawkowym, a potem krojąc ją na wąskie kawałki. Beth przytaknęła i uśmiechnęła się na myśl, że tak łatwo wrócili do rozmowy. - Więc trzeba odwiedzić bazę strażników - stwierdził Angus. - Wypijemy herbatę i zjemy grzanki, a potem pokażesz mi, gdzie to jest. Uniósł brwi, a Beth kiwnęła głową. Musi się tylko przebrać. Nie będzie przecież włóczyć się po wyspie w samym sarongu. Chociaż szkoda... Ale jak może myśleć o flirtowaniu z Angusem, kiedy ludziom na wyspie grozi wirus? Warkot helikoptera przypomniał jej, że sytuacja jest krytyczna. Z kawałkiem grzanki poszła do sypialni. Włożyła przyzwoite i wygodne szorty oraz T-shirt. Czyste szorty - bez prezerwatyw w kieszeni. Rozsądna praktyczna Beth, jak dawniej. - Pojedziemy wózkiem - oznajmiła. Gdy tylko wsiedli do meleksu, nie wiadomo skąd pojawił się Garf. Angus przesunął się bliżej Beth.
R
S
- O rety, nie powinieneś z nami jechać, Garf. Jak się uwolniłeś? - Beth karciła psa, który zachowywał się, jakby nie widział jej od miesiąca. Stanął na kolanach Angusa, by polizać jej policzek, a wtedy Beth się poddała. - No dobrze, ale nie wolno ci wysiadać - ostrzegła Garfa z powagą. - Czy cała wyspa jest parkiem narodowym? - Formalnie nie - odparła Beth. - Po naszej stronie od ponad stu lat istnieje coś w rodzaju kempingu. Początki sięgają czasów, kiedy istniał tu zakład produkujący olej z nurców. Z lądu przyjeżdżali tutaj ludzie. Potem ktoś mądry wpadł na pomysł, że na turystyce można zarobić i zbudował hotel na drugim końcu wyspy. Kiedy Wielką Rafę Koralową uznano za park narodowy, wody wokół wyspy objęto ochroną. Wkrótce potem władze uznały ziemie w środkowej części wyspy, należące do państwa, za park narodowy. Ośrodek kolonijny i ekodomki na naszym końcu wyspy oraz hotel na drugim końcu są tutaj ledwie tolerowane. Ale jaki byłby sens posiadania nieskazitelnie czystego lasu deszczowego i olśniewających raf, gdyby nikt nie mógł ich zobaczyć? - Więc Garf może legalnie mieszkać na obu krańcach wyspy, ale nie w środkowej części? - spytał Angus, a pies, słysząc swoje imię, polizał tym razem jego policzek. - Mniej więcej - odrzekła Beth, skręcając w wąską drogę prowadzącą do bazy strażników parku. - Poza terenem ośrodka i lecznicy musimy go pilnować, żeby nie dotykał padłych ptaków. Kiedy ostatnio go widzia-
R
S
łam, był przywiązany na szpitalnej werandzie. I tam powinien zostać. Niedobry pies! Przed jej oczami w gąszczu mignęło coś białego. Zatrzymała wózek. - To pewnie strażnik - rzekła, wskazując palcem. - Chodź, zobaczymy, czy znalazł kolejne martwe ptaki. Ale zanim zbliżyli się do drzewa, za którym znajdował się mężczyzna w białym kombinezonie, nieznajomy zniknął w zaroślach. Beth ruszyła za nim. Garf, czując, że szykuje się świetna zabawa, wyskoczył z wózka i pognał naprzód, dziko szczekając. - Do diabła, Garf!- Beth krzyknęła na psa, który natychmiast do niej wrócił, patrząc na nią z wyrzutem. - Wsiadaj do wózka, ty niedobry psie - poleciła. Odwróciła się do Angusa, marszcząc czoło. - Dlaczego ten człowiek uciekł? Ciarki przebiegły jej po plecach. - Może boi się psów? - zasugerował Angus. - Uciekł, zanim Garf go pogonił - zauważyła. Może ktoś w bazie nam odpowie. Ale żaden ze strażników nie potrafił im nic powiedzieć o tajemniczej postaci. - Moi ludzie pracują na obrzeżach parku, bo głównie tam turyści są narażeni na kontakt z ptakami. Robią przegląd parku od granic ku środkowi, ale mam tylko sześć osób i zajmie im to kilka dni, nim dotrą do miejsca, gdzie widzieliście człowieka w bieli. Angus miał własne podejrzenia co do tajemniczej postaci, ale nie chciał denerwować Beth ani szefa strażników. Poza tym przyjechał tu po informacje. - Jaki typ komarów występuje na wyspie? - spytał.
R
S
Strażnik zabrał ich do biura i wyjął książkę. - Od lat nie mieliśmy tutaj entomologa, ale podczas ostatnich badań znaleziono takie. Pokazał im ilustracje i łacińskie nazwy. - Należą do rodziny culicidae. Anopheles, komar widliszek, jest najbardziej znany, bo przenosi malarię w regionie, gdzie jest ona wciąż chorobą endemiczną. Ale mamy także odmiany aedes i culex. Ma pan jakieś sugestie? - Jeśli to nie jest ptasia grypa, to może jakiś rodzaj arbowirusa - odparł Angus. - Coraz więcej przypadków wirusowego zapalenia mózgu łączy się obecnie z komarami. W Stanach pojawia się zachodnie i wschodnie końskie zapalenie mózgu, które przechodzi na ludzi, a także wirus zachodniego nilu. Jest też gorączka la crosse, dość nowa w Stanach, atakuje głównie dzieci, i chikungunya, po raz pierwszy wyizolowana w Tanzanii, ale teraz występująca w całej Afryce i Azji. Z początku sądzono, że to komar egipski jest jej jedynym nosicielem, ale odkryto, że przenosi ją także komar azjatycki. - Wskazał na jedną z ilustracji. - Spiczasty brzuch i blade paski u podstawy - to on. - A co znaczy chikun coś tam? - spytał Pat, strażnik. - To osłabiająca choroba z gorączką, bólami głowy, mdłościami, bólami mięśni i stawów. Pacjenci zdrowieją dość szybko, ale mogą czuć zmęczenie i niepokój. Nie twierdzę, że mamy akurat z tym do czynienia, niewykluczone jednak, że to jakaś odmiana wirusowego zapalenia mózgu. - Ale dlaczego teraz? - spytała Beth. - Przecież na wyspie zawsze są komary.
R
S
- Jadąc z hotelu do centrum, a potem tutaj, widziałem ogromne drzewa zniszczone przez cyklon. Zostały wyrwane z korzeniami. W ziemi powstała depresja, która napełnia się wodą i tworzy idealne miejsce do gniazdowania. Cyklon daje nam jeszcze inną podpowiedz. Z moich poszukiwań w internecie wynika, że większość komarów nosicieli wirusów żyje w Azji i na kilku wyspach na Pacyfiku. W Nowej Gwinei, nie tak daleko na północ, zawsze występowały choroby wywoływane przez arbo wirusy - malaria i denga to najczęstsze. Więc może cyklon przywiał tutaj nowe komary, będące nosicielami jakiegoś wirusowego zapalenia mózgu? - I ludzie, którzy nie nosili ochronnych ubrań i nie smarowali się środkiem przeciw komarom, a zostali ukąszeni, zarazili się tym wirusem? - szepnęła Beth. - To ma sens. - Chce pan powiedzieć, że to nie jest ptasia grypa? - spytał Pat, na co Angus potrząsnął głową. - Jeszcze nie wiem. Po prostu głośno myślę. Po południu dostarczą przenośne laboratorium. Jeżeli szczęście mi dopisze, zbadam krew padłych ptaków i albo potwierdzę, albo wyeliminuję wirusa ptasiej grypy. Fakt, że dzieci zdrowieją, daje mi nadzieję, że to nie jest H5N1, bo ten wirus bywał śmiertelny. - Więc moi ludzie mają nadal zbierać martwe ptaki? Angus przytaknął. - To w waszym interesie, tak czy owak, jeśli coś im dolega. Nie chciałby pan, żeby karmiły się nimi i chorowały inne ptaki.
R
S
- Dobry Boże, nie - mruknął Pat, jakby po raz pierwszy sięgnął myślą dalej, poza etap zbierania ptaków. - A ta postać w bieli? - Zmarszczył czoło. Może to jeden z moich ludzi, który uciekł, bo nie powinno go tam być. - Albo wścibski dziennikarz - zasugerował Angus. - Słychać helikoptery. Czy trudno by im było zrzucić kogoś na wyspę? - Ale czy ktoś chciałby tak ryzykować? - spytała Beth. - Potencjalnie grozi to śmiertelną chorobą. - Ten człowiek był w kombinezonie i pewnie miał maskę - rzekł Angus, a potem się uśmiechnął. - Wątpię, żeby w takim stroju przeprowadził jakiś wywiad. - Ale mógł robić zdjęcia. Jeżeli sfotografuje martwe ptaki, chorych albo laboratorium, które nam dostarczą, to będzie miał świetny materiał na pierwszą stronę - zauważyła Beth. Angus zgodził się z nią. - Zdjęcia bardziej niż słowa działają na emocje. Pomyśl, jak zdenerwują się mieszkańcy wyspy, kiedy je zobaczą. Trzeba znaleźć tego człowieka. - Ale jak? - spytał Pat. - Poza tym mamy na miejscu reportera lokalnej gazety, a ludzie wysyłają zdjęcia przez komórki. - Te zdjęcia nigdy nie są wyraźne - powiedział Angus. - Robili je tylko goście hotelu. Proszę mi wierzyć, że trzeba by na nich mocno naciskać, żeby szukali martwych ptaków. Pewnie jakiś naczelny potrzebuje atrakcyjnych fotek, może nawet dla telewizji. Ten policjant, Beth, jak on ma na imię? - Harry Blake. Będzie teraz w domu.
R
S
- Poszukajmy go. Aha, Pat, proszę przekazać swoim ludziom, żeby byli czujni, i niech koniecznie smarują się środkiem przeciw komarom. Niech pan pomyśli, jak pozbyć się komarów w bezpieczny sposób, nie zagrażający zwierzętom ani roślinom w parku. - Świetnie - mruknął Pat. - Ryby są najlepsze, bo zjadają larwy, ale to działanie długoterminowe, które sprawdza się tylko w stałych zbiornikach wody. Szybko działa jedynie trucizna, ale zwierzęta w lesie piją wodę z zagłębień, w których się zbiera. Zatruta woda dostałaby się też przez korzenie do palm. - Niech pan wejdzie do internetu i poszuka. Musi istnieć jakiś szybko działający środek - rzekł Angus. - To wcale nie jest pewne, że mamy do czynienia z arbo wirusem, ale jeśli tak, zyskamy szansę zniszczenia go, nim dotrze do lądu. Denga jeszcze do niedawna była nieznana i proszę, jak daleko na zachód się rozprzestrzeniła. Pat skinął głową, pożegnał się z Beth i usiadł do komputera. - To dobry człowiek - rzekła Beth, gdy wrócili do wózka. - Dobry człowiek z poważnym zmartwieniem. Angus kazał Garfowi się posunąć. - Chcę coś widzieć - powiedział do psa, który był wyraźnie urażony. Angus nie wypatrywał w lesie tajemniczej postaci, lecz zbiorników wody, gdzie mogą żyć larwy komarów. - Dawno nie padało? - spytał. - Przynajmniej dwa tygodnie. Mieliśmy burzę, ale przed rozpoczęciem turnusu.
R
S
- Na liściach palmy nadal jest woda - zauważył. - Jeśli od ostatnich opadów minęły dwa tygodnie, nie da się pozbawić lasu wody. Woda jest wszędzie. - To las deszczowy - przypomniała Beth, a on się uśmiechnął. Zmartwiony wirusem, cieszył się, że siedzi obok Beth, że z nią rozmawia. Nawet pies go uszczęśliwiał. - Moglibyśmy mieć psa - wyrwało mu się, zanim ugryzł się w język. Beth spojrzała na niego z niedowierzaniem. - Angus - odezwała się ostrożnie, jakby słowa paliły jej wargi. - Nie ma żadnych nas. Ty mieszkasz w apartamencie, a ja już mam psa. - Na moment przytuliła się do Garfa. - Prawda, Garf? - szepnęła ze smutkiem. Podrzuciła Angusa do szpitala, przywiązała Garfa, a potem zostawiła wózek na parkingu i poszła do domu, zastanawiając się, jakim cudem wpadli w taki emocjonalny chaos. I to obydwoje, nie tylko ona, o czym świadczyła uwaga Angusa o psie. Czy on, podobnie jak ona, uznał, że razem było im dobrze? Zakładała, że tak, a jednak zadowolenie ze wspólnego życia to nie wszystko. Wystarcza w dobrych chwilach, ale kiedy przychodzą gorsze, potrzeba czegoś więcej. Trzeba rozmawiać, a nie tylko porozumiewać się w łóżku, zaś rozmowa sprawiała im kłopot. Potrafią rozmawiać o komarach i wirusach. Emocje stanowią zbyt trudny temat. Nie potrafią nawet powiedzieć: „Kocham cię", ale przecież Angus nigdy jej nie kochał...
R
S
Zawstydziła się, że przyniosła do domu prezerwatywy, a co gorsza, sugerowała przelotny romans. Nie jest osobą, którą interesują takie przygody, a romans z Angusem tylko bardziej by ją unieszczęśliwił, bo przecież on stąd wyjedzie, a ona zostanie. Więc? - Nie mam pojęcia - szepnęła do małego ptaka, który zatrzepotał skrzydłami, a potem wzleciał i usiadł na balustradzie jej tarasu, jakby prowadził ją do domu. Może kiedy porządnie się wyśpi, będzie w stanie rozsądnie myśleć i znajdzie rozwiązanie. Poduszka pachniała Angusem. Objęła ją i wdychała ten zapach, aż zasnęła.
ROZDZIAŁ ÓSMY
R
S
Domem zatrzęsły wibracje, którym towarzyszył przeraźliwy ryk. Beth przestraszyła się, że to tsunami uderzyło w wyspę, ale zaraz potem zdała sobie sprawę, że obudził ją wojskowy helikopter wiozący przenośne laboratorium dla Angusa. Wyskoczyła z łóżka, ale niczego nie zobaczyła. Oczywiście, że nie - helikopter miał wylądować od strony lądu, z dala od ośrodka i tras turystycznych. Angus na pewno już tam jest, pomyślała, gotowy do pracy. Marudził tylko, że wyniki prawdopodobnie nie będą tak szybko, jak by sobie życzył. Beth wzięła prysznic, włożyła szorty i T-shirt. Angus będzie potrzebował asystentki, a nawet jeśli nie, będzie ją miał. Chciała tam być razem z nim. Nie dlatego, że miała złe przeczucia, ani z powodu romantycznych mrzonek, że powinni umrzeć razem. Angus był zbyt ostrożny, by ryzykować podczas takiej pracy. Wiedziała jednak, że obecność drugiego człowieka złagodzi napięcie, naturalne w tej ciasnej zamkniętej przestrzeni. Rozmowa pomoże mu w myśleniu. Wsiadła do wózka i pojechała rzadko używaną drogą na odległy kraniec wyspy. Helikopter zniknął, zostawiając za sobą ciężką i groźną ciszę.
R
S
- Nawet ptaki nie śpiewają - szepnęła do siebie, modląc się, żeby to huk maszyny je uciszył, żeby cała populacja ptaków na wyspie nie padła. Było późne popołudnie, pora, gdy ptaki całymi stadami powracają z polowania nad morzem. A potem usłyszała ptasi śpiew i odetchnęła. Jej piękna wyspa żyje. Charles i Angus siedzieli w wózku na plaży i patrzyli na lśniący biały sześcian zostawiony przez helikopter. Grubby okrążał go, jakby szukał wejścia, chociaż pewnie po prostu sprawdzał, czy wielkie pudło stoi bezpiecznie. - Przepraszam, że pana zostawiłem, ale wysłaliśmy Danny'ego helikopterem do Brisbane i musiałem się tłumaczyć z naruszenia kwarantanny - powiedział Charles do Angusa, który wysiadł z wózka na widok Beth. - Przyjechałaś zobaczyć pudełko, które nam spadło z nieba? Uśmiechnęła się na ten kiepski żart. - Przyjechałam pomóc. Nie jestem pewnie na bieżąco z patologią ani technikami laboratoryjnymi, ale większość laboratoriów mą asystentów. Charles nie odpowiadał jej bardzo długo. - Nie musisz tego robić - rzekł z powagą. - Angus wie, jakie ryzyko pociąga za sobą takie badanie. - Zgłaszam się na ochotnika - zapewniła, zaniepokojona zmęczeniem w głosie Charlesa. Charles jest jej szefem, lecz nie znała go zbyt dobrze. Nie rozumiała na przykład, dlaczego, skoro Charles i Jill zamierzają się pobrać, nie widać w nich radości.
R
S
Swoją drogą ona też nie okazywała entuzjazmu, wychodząc za Angusa. Przeszkadzał jej w tym lęk i wyrzuty sumienia. Charles zawrócił do centrum. - Nie musisz tego robić. Nie potrzebuję pomocy oznajmił Angus rzeczowym tonem. - Mogę umyć probówki albo coś ci potrzymać. - Wszystko będzie pod kontrolą, nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Wiesz o tym. - Oczywiście. Dlatego chętnie ci pomogę. Spojrzał na nią jeszcze raz i przeniósł wzrok na morze. Czuła, że wolałby odrzucić jej pomoc, ale nie wiedział, jak to zrobić, nie przyznając, że w jego badaniach tkwi pewien element zagrożenia. - Przywieźli tylko laboratorium. Prosiłem, żeby wstrzymali się z kabiną do dekontaminacji. Jeśli stwierdzę, że to nie ptasia grypa, nie będzie potrzebna. - Więc zaczynajmy. - Beth kiwnęła głową w stronę Grubby'ego, który najwyraźniej uznał, że laboratorium stoi bezpiecznie. Wyjął z wózka worek z martwymi ptakami i postawił go przed drzwiami. Angus zawahał się. Chciał odesłać Beth, ale wtedy musiałby jej wyznać, że sekcja ptaków i analiza krwi chorych nie jest w stu procentach bezpieczna. Znał ją dość dobrze i wiedział, że uparłaby się dzielić z nim to zagrożenie. A zatem musi zrobić wszystko, by je wyeliminować. - Okej - rzekł. - Za drzwiami jest pomieszczenie, gdzie są ubrania ochronne, butle z tlenem i maski. Tam się przebierzemy. Sprawdzimy, czy wszystko działa, a potem przejdziemy do drugiego, mniejszego
R
S
pomieszczenia. Są tam podwójne drzwi, hermetycznie zamykane. W suficie znajdują się filtry, które zatrzymują wydzielane gazy. Oddychamy wyłącznie przez maski, powietrzem z butli. Nie zdejmuj maski, rękawiczek ani żadnej innej części ubrania, dobrze? Beth skinęła głową z uśmiechem. - To nie jest miejsce na romans - zażartowała. Angus wiedział, że powiedziała to, by zmniejszyć napięcie. A jednak słowo romans obudziło w nim pożądanie i jakaś część jego umysłu, która nie była całkiem skupiona na pracy, zaczęła bawić się tą myślą. - Porozmawiamy o tym później - burknął, wyjmując klucz ze skórzanej torby, którą dostarczył helikopter, i wkładając go do zamka. Drzwi otworzyły się bez trudu. Angus wrzucił do środka worek z ptakami, wpuścił Beth, a potem sam wszedł, wnosząc małą chłodziarkę z krwią i plwociną chorych. Kiedy otworzył drzwi, zapaliło się światło. Na dachu znajdowały się baterie słoneczne. Z informacji, jakie dostał od wojska, wynikało, że baterie wystarczą na cztery godziny, a potem włączy się generator na kolejne cztery godziny. Ale dużo wcześniej Grubby doprowadzi do nich kable. Przebrali się w milczeniu i przeszli do właściwego laboratorium. To dziwne, pomyślała Beth, być zamkniętym w tak małej przestrzeni z kimś, kogo zna się tak dobrze, a jednocześnie być od niego tak daleko. Właściwie mogliby być robotami. A może pomyślała tak z powodu zniekształconych przez maski głosów?
R
S
Angus pokroił trzy ptaki, cały czas mówiąc do mikrofonu nad stołem, wyszczególniając swoje odkrycia i przypuszczenia. Zobaczył ciemnoczerwone mięśnie klatki piersiowej niemal przyschnięte do kości. Pobrał próbki i podał je Beth, by je szczelnie zamknęła i opisała. Nie pozwolił jej dotykać ptaków, sam wyrzucał je do pojemnika na odpady, chociaż zgodził się, by go zamknęła, gdy trafił tam ostatni ptak. Zaprotestował też, gdy chciała umyć stół z nierdzewnej stali. Sam wytarł go papierowymi ręcznikami, które wyrzucił do drugiego pojemnika, a potem spryskał silnym środkiem i wytarł powtórnie. - Teraz krew. - Przeszedł do drugiego stołu i obejrzał nowoczesny sprzęt. Westchnął z satysfakcją. - Mamy najnowocześniejszy sprzęt, MChip. Mimo to test potrwa dwie godziny, za to wynik będzie wiarygodny. Przygotowywał próbki. Beth stała z tyłu, podawała mu to, czego potrzebował. Opisywała próbki, świadoma, że mógł to robić sam, ciesząc się, że jest obok. Jego „porozmawiamy o tym później" wciąż nie dawało jej spokoju. O czym mieliby porozmawiać? A przecież dopiero co sama doszła do przekonania, że powinni porozmawiać o swoich uczuciach. Ale to marzenie nie do spełnienia... - Słyszałaś mnie? Potrząsnęła głową. - Powiedziałem, żebyś usiadła albo wyszła, nie ma już nic do roboty. - Angus wskazał ręką urządzenia, które zajęły się próbkami. - Wyjdź tymi drzwiami. - Pokazał jej drzwi na drugim końcu laboratorium.
R
S
- Jest tam druga hermetyczna kabina, a potem prysznic. Rozbierz się, wrzuć wszystko, co masz na sobie, do pojemnika i zamknij go szczelnie, a potem weź prysznic. Z drugiej strony kabiny prysznicowej znajdziesz czyste ubranie. Zobaczyła błysk w jego oczach za ochronnymi okularami. - Może to nie plażowy strój, ale lepszy niż ten. Wyglądasz jak mała gruba gąsienica. Mówił łagodnie i ciepło. Beth wiedziała, że to pewnie maska zniekształca mu głos, a nie emocje, ale wzruszyła się i szepnęła: - Och, Angus. Położył ręce na jej ramionach, a ona patrzyła na wysoką postać w bieli i przez szkło widziała tylko jego oczy. Te oczy, które zawsze stanowiły dla niej zagadkę, coś do niej mówiły. To przez te okulary, a może nadmiar tlenu. Przecież oczy Angusa nie mogą jej mówić: „Kocham cię". - Zostanę - powiedziała. - Ja też chcę jak najszybciej znać wyniki. - Na lądzie powinni je już mieć. FluChip zabiera więcej czasu. - Próbki krwi zaginęły - przypomniała. - Chwilę trwało, zanim się znalazły. Angus skinął głową. - A próbki płynu rdzeniowego wróciły z wynikiem ujemnym dla zapalenia opon mózgowych i fałszywie dodatnim dla zapalenia mózgu. - Fałszywie dodatnim? - powtórzyła Beth z ulgą, a jednocześnie żalem, że znów mówią o pracy.
R
S
- Wygląda jak zapalenie mózgu, ale jak dotąd jest niezidentyfikowane. Muszą zrobić więcej testów. - To pasuje do twojej teorii o komarach, prawda? - W każdym razie Pat powinien rozmieścić pułapki na komary w całym lesie i poprosić, żeby jakiś entomolog przyleciał tutaj po odwołaniu kwarantanny. Ktoś musi mu pomóc w kontrolowaniu populacji komarów, jeśli to nowy rodzaj wirusowego zapalenia mózgu. Za plecami Angusa coś zapiszczało. Odwrócił się, a Beth zastanowiła się, czy naprawdę ma ochotę zostać z nim tutaj przez kolejne parę godzin. Alternatywą było jednak siedzenie w domu i zamartwianie się, czy nic mu się nie stało. Wyobrażałaby sobie, że upadł i uderzył się w głowę, że zabrakło mu tlenu. Już go widziała, jak leży sam na podłodze małego laboratorium. To idiotyczne, oczywiście, ale już dawno pogodziła się z faktem, że kiedy się kogoś kocha, człowiek zawsze wyobraża sobie najgorsze. Przysiadła na ławce w kącie i patrzyła na ukochanego, który majstrował coś przy pokrętłach i przyciskach, wpisywał informacje do komputera, wkładał próbki do maszyny, a jego dłonie działały tak pewnie jak wtedy, gdy się kochali, jak wówczas, gdy trzymał Bobby'ego... Czy powiedziała, że nie chce kolejnego dziecka? Na pewno nie. Wróciła pamięcią do tamtych chwil żałoby, bólu i potwornej samotności. - Nie chciałam go nikim zastępować - mruknęła. Gdy Angus odwrócił się, unosząc brwi, zdała sobie sprawę, że wypowiedziała swoje myśli na głos. Po-
trzasnęła głową, a on znów się odwrócił. Miała nadzieję, że słyszał tylko jej westchnienie. Zagłębiła się znów we wspomnienia i zaczęła sobie uświadamiać, że nie potrafili dawniej odczytywać wysyłanych przez siebie sygnałów. I znowu ten brak porozumienia. Tym razem westchnęła i oparła głowę o ścianę.
R
S
- W porządku! Wyrwana z rozmyślań stłumionym przez maskę okrzykiem, Beth spojrzała na Angusa. - Widzisz to? - spytał, pokazując utworzony z punktów wzór na ekranie. - A teraz zobacz to. „To" było zupełnie innym wzorem z kropek - świecących kropek. - To drugie to ptasia grypa, a nasz wzór zdecydowanie nie jest ptasią grypą. Prawdę mówiąc, to w ogóle nie jest wirus grypy, więc wracamy do komarów i zapalenia mózgu, które też ma groźne konsekwencje. Wyślę czym prędzej próbki i ptaki na ląd. Mogą przewieźć je w laboratorium, tak będzie bezpiecznie. A my już skończyliśmy. Chodź, ogłosimy dobrą nowinę. Charles może odwołać kwarantannę, ludzie mogą wyjechać z wyspy... - Jest dziesiąta wieczór. Wątpię, żeby ktoś siedział na walizkach i chciał teraz opuścić wyspę, a Charles pewnie śpi. Wyglądał na wykończonego. Beth była pewna, że Angus uśmiechał się, mówiąc: - Masz rację co do odwołania kwarantanny, ale Charles na pewno siedzi przed laboratorium i czeka na wyniki.
R
S
- Mam nadzieję, że nie - odparła. Angus włożył probówki do małej chłodziarki. - Czy ona pracuje cały czas? - spytała Beth. Teraz, uspokojona, że to nie ptasia grypa, zainteresowała się specjalistycznym sprzętem. - Tak, ma swoją baterię i inwertor oraz mały generator, który włącza się, kiedy bateria siada. A jak dostaje prąd z sieci, ładuje też baterie, więc chłodzi bez przerwy. - Zamknął chłodziarkę i skinął głową w stronę wyjścia. - Idź pierwsza i weź prysznic. Ja będę za parę minut. W ten sposób oszczędził im rozmowy o wspólnym prysznicu, pomyślała Beth, przypominając sobie znowu jego słowa, że później porozmawiają. Ruszyła przed siebie. Zdjęła ubranie ochronne i to, co miała pod spodem, i wrzuciła wszystko do kosza. Wzięła prysznic, włożyła wiszące w kolejnym pomieszczeniu ubranie i wyszła na zewnątrz. Charles, jak podejrzewał Angus, siedział w wózku na plaży. Kiedy szła w jego stronę, zabłysło jakieś światło. Czy to Charles włączył reflektory wózka? Pokręciła głową, zbyt zmęczona, by myśleć. Gdy już zbliżyła się do wózka, uśmiechnęła się z wysiłkiem i zawołała do Charlesa, że ma dobre wiadomości. Zza pleców dobiegł ją odgłos zamykanych drzwi laboratorium. - Angus wszystko panu wytłumaczy - rzekła, gdy pojawił się kolejny błysk. - Widział pan to światło? To chyba strażnik prowadzi wycieczkę z latarkami. Charles mruknął coś wymijająco. - Dobrze się pan czuje? - spytała zaniepokojona.
R
S
- A powinienem? - spytał. - Podejrzewaliśmy, że mamy na wyspie potencjalnie śmiertelną chorobę, ptasią grypę. Zapalenie mózgu jest równie groźne. Moja podopieczna Lily wylądowała w szpitalu. Zerwaliśmy kwarantannę, żeby przetransportować ciężko chore dziecko na ląd, a teraz jeszcze Susie zachorowała. Pewnie dopadł ją ten sam wirus co pozostałych, chociaż Miranda sądzi, że to ostra niewydolność oddechowa. - Och, tak mi przykro. - Beth chciała położyć dłoń na jego ramieniu. Charles często pomagał innym i dodawał im otuchy. Skąd brał na to wszystko siły? Od Jill? Wątpiła, by Jill miała w tej chwili wiele do zaoferowania. Ona też wyglądała na zmęczoną. - Czy mam wrócić na dyżur? - spytała, stwierdzając, że tylko tak może pomóc. Charles posłał jej zmęczony uśmiech. - Dość się napracowałaś - rzekł. - Wiem, że nie należysz do osób, które by marudziły, ale byłaś wystarczająco dzielna, pracując dzisiaj w laboratorium. Nie byłabyś człowiekiem, gdybyś nie miała obaw. Beth potrząsnęła głową. Nie musiała mówić, że miała obawy - ale bardziej bała się o Angusa niż o siebie. Angus dołączył do nich. Beth poszła do meleksa, którym przyjechała na plażę. Charles i Angus muszą jeszcze rozważyć dalsze kroki. A co będzie z nią i Angusem, to zupełnie inna historia. Zostawiła wózek na parkingu centrum. Charles
R
S
i Angus zaparkowali obok, pogrążeni w rozmowie. Beth zajrzała do pokoju Susie, której towarzyszył Alex. Kiwnął głową, jakby chciał powiedzieć: „Panuję nad sytuacją". Beth poszła do pokoju Robbiego. Chłopiec spał, więc nie miała tam nic do roboty. Ruszyła do domu, słuchając po drodze ptasich treli. Co teraz zrobić? Wśliznąć się nago do łóżka? Czy to by wyglądało, jakby na coś czekała? I co począć z tymi nieszczęsnymi prezerwatywami? Zapomnieć o nich? Zostawić je na półce w łazience, gdzie Angus z pewnością je zobaczy? Położyć na szafce nocnej, pod ręką? Głupie pomysły. Angus na pewno ledwo żyje i marzy tylko o spaniu. Ona też powinna się wyspać. Dotarła do domu, który stał się jej azylem, ale, nie znając odpowiedzi na swoje pytania, szła dalej, tam, gdzie krystalicznie czyste fale muskają koralowy piasek. Widziała małe płaskie ryby śmigające na płyciźnie. Weszła do wody po kolana, a potem odwróciła się i szła wzdłuż plaży, nie wychodząc z wody, nie wchodząc też głębiej, i patrzyła na rozbryzgujące się lśniące jak brylanty kropelki. Jej fantazja na temat brylantów była śmieszna. Romans z Angusem przyniósłby tylko ból, z którym tak długo walczyła po rozstaniu. Może udawać, że jest wystarczająco dojrzała, by sobie z tym poradzić, może nawet zdołałaby oszukać Angusa, ale siebie nie oszuka. - Jutro odwołujemy kwarantannę. Muszę wygłosić referat na konferencji, czyli nie wezmę udziału w spotkaniu z prasą. Pomyślałem, że lepiej wrócę do hotelu.
R
S
Stanął za nią, kiedy rozpryskiwała posrebrzoną księżycem lagunę. Tuż za nią, ale jej nie dotykał. - Mógłbyś zostać. Nie odwróciła się do niego, chociaż słyszała, że on też wszedł do wody. Poczuła jego dłonie na ramionach, obrócił ją ku sobie. - Żeby mieć z tobą romans? - szepnął, patrząc jej w oczy. Jego twarz pozostała nieczytelna. Zostać na zawsze, chciała odpowiedzieć, wykrzyczeć to, żeby nie było żadnych wątpliwości. Ale tylko kiwnęła głową. - Chyba mi to nie odpowiada. - Pocałował ją. Ani tobie, chociaż mogę mówić tylko za siebie. Znowu ją pocałował, tym razem namiętniej, aż rozchyliła wargi, pragnąc go coraz bardziej. Przytulił ją mocno, czuła każdy centymetr jego ciała. Była pewna, że wszystkie jej wątpliwości znikną, gdy tylko... Nie, nie myśl, tylko całuj. Czy jest coś przyjemniejszego niż całowanie Angusa i bycie przez niego całowaną? Jej myśli zbłądziły, przytłumione gorączką zmysłów. Drżała w jego ramionach. Ale po chwili jej nabrzmiałe wargi muskało już tylko chłodne nocne powietrze. Słyszała głos Angusa, lecz nie rozumiała słów. Mówił, że nie chce romansu, że nie podoba mu się jej motywacja, i że powinna już spać. - Angus? Nienawidziła swojego błagalnego tonu. - Teraz nie pora na rozmowy - rzekł zmęczonym głosem. - Ale porozmawiamy. Jutro rano będę zajęty. Porozmawiamy później.
R
S
Kiedy wychodziła z wody, trzymał ją za łokieć, do końca uprzejmy. Co ma odpowiedzieć? Umówić się na tę rozmowę jak na wizytę u dentysty? - Nigdy nie rozmawialiśmy. - Złość zbudziła ją z letargu. - Nie rozmawialiśmy o uczuciach. Uśmiech Angusa rozsierdził ją na dobre, ale nim coś powiedziała - czy znalazła wyrzucony przez morze kawałek drewna, żeby go uderzyć - Angus podjął: - To prawda. Dlatego powinniśmy pogadać. Chciała na niego wrzasnąć, ale nie wiedziała, co miałaby wykrzyczeć. Kiedy się nad tym zastanawiała, on przejął znów inicjatywę: zamknął jej usta pocałunkiem, wprawiając ją w konsternację. - Dobranoc, Beth - rzekł cicho, a potem pchnął ją lekko w stronę domu. Poruszając się jak robot, ruszyła wolnym krokiem. Nie miała pojęcia, jak rozplatać swoje poplątane myśli. Od czego zacząć, by im się przyjrzeć i zrozumieć, co się stało. Rozebrała się i poszła do łazienki. Paczka prezerwatyw wyglądała na nią szyderczo z kosza na bieliznę. Z jej ust padło ciche przekleństwo, dobrze jej znane, choć nigdy go nie używała. Wyjęła prezerwatywy i wyrzuciła je przez okno. Dopiero gdy położyła się do łóżka w wygodnej piżamie ozdobionej wzorem w zielony groszek, uświadomiła sobie, że dzieci przechodzą obok jej domu rano na zajęcia plastyczne. Wstała i z latarką zaczęła przeszukiwać krzewy przed domem. Ciernie kłuły ją w stopy. Po raz kolejny przeklęła, walcząc z plątaniną pnących roślin i myśląc o wężach. Strach walczył w niej o lepsze z chęcią znalezienia przeklętej paczuszki.
R
S
Podniosła z ziemi patyk, który ukłuł ją w udo, i rzuciła go dalej w krzaki. Wtedy, nie wiadomo skąd, coś dużego i żółtawego rzuciło się za patykiem. - Idź sobie, głupi psie - krzyknęła, ale Garf wiedział, że Beth go lubi i nie zwracał uwagi na jej krzyk. Aż nagle usiadł ze wzrokiem wlepionym czujnie w drzewa. Zanim Beth zdążyła pomyśleć, co wyczuł pies, dojrzała prezerwatywy. Rzuciła się naprzód, wkładając rękę pomiędzy gałęzie, a potem triumfalnie się wyprostowała. Garf chwycił pudełko zębami, ale ona go nie puściła. - To nie patyk, uciekaj! - krzyknęła znowu, ale pies za dobrze się bawił. Trzymał zębami pudełko i trząsł łbem, by wyrwać je z ręki Beth. Zaczęła się martwić o zawartość pudełka, gdy błysnęło jakieś światło. Towarzyszyły mu odgłosy przepychanki. Garf zapomniał o pudełku. Ostro szczeknął i skoczył w krzaki. Beth nie miała pojęcia, co się dzieje. Zawołała psa, bo nie wolno mu było biegać luzem po parku. Gdy niechętnie wrócił, a ona zebrała rozsypane prezerwatywy, zastanowiła się, kim był intruz. Może to wcale nie strażnik z wycieczką - może to podglądacz. Nie, to niemożliwe. Dzieciaki bawią się latarkami. Na kempingu było dwóch chłopców, którzy straszyli dzieci z ośrodka. Pewnie im się nudzi... Pospieszyła do domu i wrzuciła podarte pudełko do kosza na śmieci. Ku jej wielkiemu zdziwieniu spała spokojnym głę-
R
S
bokim snem. Gdy obudziła się rano i zobaczyła słońce, nie mogła uwierzyć, że tak smacznie spała. - Jestem wyczerpana psychicznie - mruknęła, jakby musiała się przed sobą wytłumaczyć z przespanej nocy. - Angus na pewno nie wie, co to znaczy. Świetnie, nadal jest zła na Angusa. Czy on nie zdaje sobie sprawy, ile ją kosztowała propozycja romansu? Z jakim trudem przeszło jej to przez gardło? I nie chodziło tylko o słowa, ale również o ton, wyważony, bardzo dojrzały. A on ją odtrącił. Nie podobały mu się jej motywacje - cokolwiek to znaczy. Do diabła z nim. Już jej na nim nie zależy. Dobrze, że go znowu spotkała, dzięki temu wie, że nie jest nią zainteresowany. Może przejść do następnego etapu swojego życia i znaleźć kogoś, dla kogo będzie ważna. Ból w piersi sugerował, że się oszukuje, ale ona wiedziała wszystko o cierpieniu. Z czasem mija. Nie znika całkowicie, ale człowiek je oswaja, a w końcu lepiej czy gorzej ignoruje. To także przejdzie. - Pani doktor? To był głos Sama. - Wejdź - zawołała, wyskakując z łóżka. Chłopiec wszedł ze ściągniętą ze zmartwienia buzią. Pospieszyła do niego i objęła jego szczupłe ramiona. - Co się stało, kochanie? Wtulił się w nią. - Zabrali Danny'ego. Powiedzieli, że jest za bardzo chory, żeby zostać, a Robbie też jest chory i został. Czy Danny umrze?
R
S
- Och, Sam, nie - zapewniła, sadzając go sobie na kolanach. - Musieli mu zrobić specjalne prześwietlenie głowy, a my nie mamy odpowiednich urządzeń. Pojechał do Crocodile Creek, a potem do Brisbane. Sam spojrzał jej prosto w oczy. - Nie wolno okłamywać dzieci. Uściskała go i uśmiechnęła się. - To nie jest kłamstwo, kochanie - szepnęła, kołysząc go w ramionach, zasmucona, że dziecko wie tyle o śmierci. - Danny jest chory, ale pojechał na prześwietlenie. Wiesz, co to jest. Wczoraj wieczorem dostaliśmy informację, że wyniki są dobre. Operacja głowy, którą zrobił mu tata Stelli, bardzo poprawiła stan jego zdrowia. Sam kiwnął głową i przytulił się mocniej, a potem zmienił temat. Nastrój mu się polepszył. - CJ pochodzi z Crocodile Creek - oznajmił, mówiąc o synu Cala i Giny Jamiesonów. -I Lily. Lily jest w domu, wie pani? Beth przyznała, że wie, słyszała, że Lily chciała wrócić do Charlesa i Jill. - Zgodziła się ze mną chodzić. Lily wydawała się taka krucha. Beth nie była przekonana, czy wypuszczenie jej ze szpitala to dobry pomysł. Słowa Sama nie od razu do niej dotarły. - Chodzić? - powtórzyła. Sam miał chyba osiem lat. - Jak Stella z Jamiem - wyjaśnił. - Aha - odparła, jakby po raz pierwszy zrozumiała, na czym polega „chodzenie ze sobą". - Zaniosłem jej kwiatki - ciągnął Sam.
R
S
Beth uśmiechnęła się, chociaż powinna go zbesztać za to, że zerwał kwiaty w parku. - Podobały jej się? - Nie wiem. W domu było tak cicho, że zostawiłem je na tarasie. - To miło z twojej strony. Liły musi dużo spać, więc lepiej jej nie budzić. A gdzie ty teraz powinieneś być? Gdzie jest Benita i reszta dzieci? - Poszli na plażę przed śniadaniem. Ja pobiegłem i byłem tu pierwszy, żeby zdążyć z kwiatkami. Jeszcze nie skończył mówić, kiedy Beth usłyszała radosny gwar dzieci. - Muszę się ubrać i zajrzeć do Robbiego, więc może dołączysz do nich? Spotkamy się po śniadaniu. - Nie dzisiaj - odparł Sam, kiedy zszedł z jej kolan. - Płyniemy łódką na ryby. Chcę złapać rybę królewską. - Makrelę królewską? - zgadła Beth. Sam potrząsnął głową. - Nie, inną. Jest duża i różowa. Pokażę ją pani, jak wrócimy na lunch. Po tych słowach wybiegł - mały chłopiec, którego życie trzymało się na włosku. Ale on wykorzystywał każdą sekundę tego życia. Podczas gdy ona swoje marnowała... Och, myślała już, że robi postępy, a tymczasem jedno spojrzenie Angusa udowodniło jej, że jest inaczej. Zresztą jakie to ma znaczenie, skoro i tak nosi ze sobą swój ból, bo on w niej tkwi niczym choroba w remisji.
R
S
Nadszedł czas, by zostawiła go za sobą. Czy rozmowa z Angusem pomogłaby jej w tym, czy raczej powinna do niego zadzwonić z prośbą, by już nie przychodził? Ubrała się i poszła do szpitala. Ciekawe, jakie będą efekty uboczne zniesienia kwarantanny? - Pokazują nas w telewizji. - Grace zaprosiła ją do pokoju, gdzie kilku członków personelu patrzyło na mały ekran. Beth poznała przenośne laboratorium i Grubby'ego, który krążył wokół niego z workiem martwych ptaków. Następnie pokazano zdjęcie człowieka w lekarskim fartuchu, który idzie plażą. - Doktor Angus Stuart, znany epidemiolog, opuszcza laboratorium na wyspie Wallaby. - Widziałam w nocy jakieś błyski. Więc to był fotograf - mruknęła Beth. - Ta postać w bieli w lesie. Był tutaj od dwóch dni. Kto wie, jakie zdjęcia zrobił? W wiadomościach prezentowano jeszcze inne zdjęcia wyspy, głównie centrum, zrobione z helikoptera. Kolejne ujęcie zaskoczyło wszystkich. - To Charles - szepnęła Grace. - I Jill oraz Lily, kiedy była jeszcze w szpitalu. Jak oni to zrobili? Zdjęcie pokazywało wnętrze szpitala, ale mogło być zrobione przez okno. Widniały na nim dwie zrozpaczone dorosłe osoby siedzące po dwóch stronach szpitalnego łóżka, na którym leżała dziewczynka. Beth w duchu przeklęła, że nie pobiegli z Angusem za tą postacią w bieli. Nagle Grace się zaśmiała. - Patrz, to ty. Beth wróciła wzrokiem do ekranu i pokręciła gło-
R
S
wą. Groszki na jej piżamie prezentowały się świetnie. Garf też wyszedł nieźle. Ale to prezerwatywy wypadające mu z pyska zwracały uwagę. Gdyby widzowie nie wiedzieli, na co patrzą, w zbliżeniu pokazano im nazwę znanej marki widniejącą na podartym pudełku. Beth stała w krzakach, walcząc z psem o paczkę, a głos w tle informował, że to jest szefowa centrum. - Och nie - szepnęła. Nawet Grace przestała się śmiać i patrzyła na nią ze współczuciem. Zdjęcie sugerowało, że jeśli to jest szefowa centrum, nic dziwnego, że na wyspie wybuchła ptasia grypa. A także że wszyscy przebywający na wyspie, w tym bezbronne dzieci, są w niebezpieczeństwie. - Nie do wiary. - To bez znaczenia - rzekła Grace, ale Beth już słyszała urywający się w biurze telefon. Chciała uciec, więc poszła do Robbiego. Siedział na łóżku i bawił się grą komputerową. - Pani doktor, proszę zobaczyć. Właśnie trafiłem ostatniego. Patrzyła na niego bacznie. Czy to możliwe, że dopiero co był tak bardzo chory? Usiadła i zerknęła na mały ekran, a potem spytała chłopca, jak się czuje. - Jestem trochę zmęczony, ale czy mogę już wrócić do ośrodka? Jack już wrócił i Lily. Beth spojrzała na jego kartę. - Może później - odparła, myśląc o chwilach, gdy sądzili, że Robbie zdrowieje, a jemu znów się pogarszało. - Zajrzę do ciebie po lunchu. Zaczynała dyżur wieczorem, ale poszła jeszcze do
R
S
Suzie. Alex i jego córka Stella siedzieli w jej pokoju, trzymali ją za ręce. Susie na pewno wyzdrowieje. Beth nie chciała zakłócać im spokoju, ruszyła zatem do biura. Zastała tam Cala Jamiesona. - Co słychać poza tym, że poważna pani doktor występuje w telewizji w piżamie? - spytał z uśmiechem. - Kwarantanna została odwołana. Mike odwiezie dziś helikopterem większość personelu z Crocodile Creek. A hotel zamówił dodatkową łódź i helikopter. Luke zostanie tutaj w tym tygodniu. Masz dzisiaj dyżur, prawda? Beth popatrzyła na niego z wahaniem. - Jeśli mnie nie zwolnicie - powiedziała. - Po tym, co pokazano w telewizji, byłoby wam łatwiej przetrwać ten trudny okres beze mnie. - Myślisz, że tylko ciebie przyłapali w piżamie czy w innej równie kłopotliwej sytuacji? - spytał z powagą, a potem znów się uśmiechnął. - Chętnie posłuchałbym kiedyś historii o pudełku prezerwatyw. Beth miała wrażenie, że roztopi się z gorąca. - Nie chciałam, żeby dzieci znalazły je w krzakach, a potem przybiegł Garf i uznał, że to świetna zabawa - wyjąkała w pośpiechu. - Jasne - odparł Cal, wciąż z uśmiechem. Drzwi otworzyły się i weszła Gina. - Pytałeś ją o prezerwatywy? - spytała męża bezceremonialnie. - Jasne. Nie chciała, żeby dzieci je znalazły. - O? - Gina uniosła brwi, ale jej uśmiech był serdeczny. - Biedactwo. - Uściskała Beth. - Na twoim miejscu ukryłabym się gdzieś do wieczora. Sprawa
R
S
spowszednieje, prasa zniknie, a wyspa wróci do normalności. - Wypuściła Beth z objęć i dodała: - Masz fantastyczną piżamę. Beth wybuchnęła śmiechem, co było o wiele lepsze niż pogrążanie się w żalu i wstydzie. Nie straciła pracy, a Gina miała rację - dziennikarze znikną, a wyspa wróci do normalności. Chociaż dla niej już nigdy nie będzie tak samo...
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
R
S
Beth ukrywała się do lunchu. - Złapałem rybę - oznajmił Sam. - To nie jest królowa, ale cesarz. Czerwony cesarz. Musi pani przyjść i zobaczyć, zanim Grubby i Bruce ją zabiorą. Chwycił Beth za rękę i pociągnął na tyły jadalni. Beth zastanawiała się, co Angus miał na myśli, mówiąc „Później" i czy idąc na spotkanie z „cesarzem", nie minie się z nim. Zresztą wyszłoby jej to na dobre. Obraz, który widziała w telewizji, zachwiał jej pewnością siebie. Czuła się bezbronna jak stażystka. - Widzi pani? Grubby i Bruce stali przy stole z nierdzewnej stali, gdzie patroszyli ryby. Beth nie była przekonana, czy dzieci powinny to oglądać, ale chociaż większość dziewczynek prychała z obrzydzenia, chłopcy wybałuszali oczy z podziwem. - No, no! - zawołała Beth. Była to naprawdę wspaniała ryba. Różowawa, z prawdziwie cesarskim łbem. - Niesamowita. Zrobiłeś jej zdjęcie? - zapytała Sama. - Benita zrobiła komórką i wysłała do rodziców, a oni jej odpisali „No, no!", tak jak pani powiedziała. Grubby ją teraz pokroi. Chcę dać kawałek Lily, bo ryby są bardzo zdrowe. - Tylko nie zostawiaj jej na tarasie - poradziła Beth.
R
S
- Nie. Malcolm ją ugotuje specjalnie dla Lily i dla mnie, i dla Benity i dla reszty. Chce pani kawałek? Beth pokręciła głową. - Zjedzcie ją sami. Ale dziękuję, że mi ją pokazałeś. - Proszę. Teraz idę na lunch - oznajmił Sam i oddalił się. Mały chłopiec, który starał się przeżyć każdy dzień tak, jakby był jego ostatnim dniem. Beth zawróciła do domu. Nie chciała wdawać się w rozmowy o piżamie ani prezerwatywach z kolegami z pracy. Zje płatki na lunch, potem sprawdzi pocztę w komputerze, może odpocznie... Brzmiało to świetnie, ale kiedy weszła na taras, wiedziała, że wraca do domu na wypadek, gdyby pojawił się tam Angus. Choć trudno o większą głupotę. I symbol niedojrzałości. Znajdowała sobie rozmaite zajęcia aż do popołudnia, kiedy to dobiegły ją głosy dzieci wracających z wycieczki do raf koralowych. W tenisówkach na grubej gumowej podeszwie wchodziły do płytkiej wody i podziwiały barwne koralowe polipy i falujące wąsy anemonów, obserwowały małe ryby i mięczaki brnące po piasku na dnie w poszukiwaniu pożywienia. W poprzednim tygodniu Beth uczestniczyła w podobnej wyprawie na rafy i podziwiała podwodne życie. Teraz, gdy patrzyła na grupę dzieci idących brzegiem przezroczystej laguny, ich śmiech i głośne rozmowy przypomniały jej o radości, jaką dawała jej ta praca. Po raz pierwszy tego dnia poczuła spokój. A zatem krzyk z początku nie zrobił na niej wrażenia. Dzieci często krzyczą - śmieją się głośno albo udają przerażenie, czasami bez żadnego powodu.
R
S
Drugi krzyk był jednak pełen bólu. Beth pognała na plażę, gdzie zobaczyła dzieci zbite w ciasny krąg. - Proszę je zabrać - zwróciła się do Benity klęczącej na piasku obok Sama. - Co się stało? Benita pokręciła głową. - Krzyknął i upadł - odparła zdumiona. - Zabierz dzieci do ośrodka i poproś, żeby przysłali wózek z zestawem pierwszej pomocy. Mówiąc to, Beth badała puls Sama. Był przyspieszony. Klatka piersiowa chłopca prawie się nie poruszała. - Wezmę ten ręcznik. - Jedno z dzieci sięgnęło po niebieski ręcznik, który wypadł Samowi z ręki. - Nie dotykaj go! - Beth pochyliła głowę, by zrobić Samowi sztuczne oddychanie - Idźcie już. Nie chciała przestraszyć dzieci, miała nadzieję, że spojrzenie, które posłała Benicie, było dość wymowne. - Oddychaj, Sam - błagała, klęcząc na piasku. Zatkała mu nos i rytmicznie wdmuchiwała powietrze do jego ust, w przerwach odwracając głowę, by widzieć, czy klatka piersiowa chłopca się unosi. Nic więcej nie mogła zrobić do przyjazdu wózka z tlenem. Od czasu do czasu zerkała na ręcznik. - Zatrzymanie oddechu? To był Angus. Uklęknął po drugiej stronie Sama. - Teraz ja, ty odpocznij - rzekł. - Spotkałem dzieci. Pomoc powinna zaraz przyjechać. Beth usiadła na piętach i patrzyła na Angusa, który robił Samowi sztuczne oddychanie. Po chwili rozejrzała się za jakimś patykiem. Zobaczyła go kilka metrów dalej i poszła po niego. Przy jego pomocy rozwinęła ręcznik.
R
S
- Cholera - mruknęła, a kiedy Angus podniósł głowę, wskazała na muszlę. - To stożek - powiedział jakiś obcy głos. Beth odwróciła się i ujrzała opalonego mężczyznę w wyblakłych szortach. - Muszla jadowitego ślimaka - dodał. Ale Beth nie miała czasu na pogawędki z nieznajomym, który potwierdził jej obawy. Przypomniała sobie, że ręcznik leżał obok ręki Sama. Sprawdziła, czy na skórze chłopca jest ranka, przez którą mogła dostać się trucizna. - Tutaj! Ujrzała ją na małym palcu. Wyjęła chusteczkę z kieszeni Angusa. Dzięki Bogu nie zmienił przyzwyczajeń. Owinęła chusteczką palec, a potem dłoń, niepewna, czy to coś da. Pamiętała tylko z lektury o zagrożeniach, jakie niosą ze sobą rafy koralowe, że należy ucisnąć i unieruchomić zainfekowane miejsce. - Cztery godziny - mruknęła pod nosem. - Wykazano, że stan poprawia się po czterech godzinach. Angus spojrzał na nią pytająco, ale ona była skupiona na Samie. Przyjechał wózek, z którego wyskoczył Luke. Beth przy pomocy patyka odsunęła na bok ręcznik z niewinnie wyglądającą muszlą. - Trzeba mu podać tlen i łagodny środek uspokajający - powiedziała. - Pewnie stracił przytomność z bólu. Kiedy Luke założył Samowi wenflon, chłopiec uniósł powieki. - Boli - powiedział.
R
S
Beth trzymała jego zabandażowaną rękę. - Wiem, kochanie - szepnęła. - Leż spokojnie, doktor Luke ci pomoże. Chłopiec znów zamknął oczy. Beth się rozejrzała. Czy powinni zostać z nim tutaj, czy przewieźć go do szpitala? - Myślisz, że jest dość stabilny, żeby go ruszyć? spytał Luke, jakby czytał w jej myślach. - Zostańmy tu jeszcze chwilę. Chciałabym zobaczyć, że oddycha samodzielnie, ale jeśli się nie uda, weźmiemy go do szpitala i podłączymy do respiratora. - Na szczęście odłączyliśmy już Susie - rzekł Luke. - Co się właściwie stało? Beth wskazała na ręcznik, ale muszla zniknęła. - Znalazł muszlę z jadowitym ślimakiem. Przed chwilą był tu jakiś mężczyzna, wiedział, że to trucizna. Podejrzewam, że ją zabrał. Widocznie wie, jak się z tym obchodzić. Nie znam nazw tych wszystkich ślimaków, ale to wyglądało mi na geographusa, najbardziej jadowitego. Luke słuchał jej zdumiony. - Przyjechałam pracować na wyspie, gdzie żyją te wszystkie stworzenia, więc się z nimi zapoznałam. Meduzy irukandji, węże morskie, szkaradnice i trujące muszle. To był niewinnie wyglądający stożek. Gruczoł jadowy ślimaka połączony jest z ostrym kolcem w kształcie harpuna w węższej części. Ślimak wysuwa go i wstrzykuje truciznę. Pewnie Sam podniósł muszlę za grubszą część i owinął ją w ręcznik, żeby ją ukryć. Dzieci wiedzą, że w parku narodowym niczego nie wolno dotykać. Ślimak ukłuł go przez ręcznik, co
R
S
powinno zminimalizować ilość trucizny, która dostała się do organizmu, ale on jest mały... Urwała i zadrżała na myśl, jak niewiele brakowało, by stało się nieszczęście. - Oddycha samodzielnie - oznajmił Angus. Beth spuściła wzrok. Klatka piersiowa Sama unosiła się i opadała w naturalny sposób. - Zawieźmy go do centrum - rzekł Luke. - Wsiądź do wózka, Beth. - Angus nie spuszczał wzroku z chłopca. - Ja ci go podam. Czy Angus też drży? Jakie to ma znaczenie? Patrzyła, jak Angus ostrożnie podniósł Sama, podczas gdy Luke trzymał butlę tlenową. Potem Angus położył Sama w ramionach Beth. Ich oczy się spotkały. Tyle wspomnień! Chyba zwariowała, łudząc się, że mogą cofnąć czas albo że romans z Angusem pozostawi jej jakieś wyjątkowe wspomnienia. Raczej ból serca... - Ręcznik. Dzięki Bogu wymiana spojrzeń nie wytrąciła Angusa z równowagi. - Ręcznik... - zawahała się. - Nie wiem, czy ten kolec ślimaka odpada, bo wtedy mógłby zostać w ręczniku. - Wrzucę go do worka i dopilnuję, żeby go zniszczono - odparł Angus. - W hotelu jest sklep, kupimy Samowi nowy ręcznik. My? Brzmi to tak miło, ale Beth wiedziała, że nie powinna przykładać do tego wagi. Tak się tylko mówi. A jednak Angus przyjechał pewnie po to, by się z nią zobaczyć i porozmawiać. Ogarnął ją niepokój. Trzymała Sama ostrożnie, zapewniała go, że wszyst-
R
S
ko będzie dobrze. Z premedytacją odsuwała myśli od Angusa. Jakie to dziwne, że powtarza się scena sprzed dwóch dni, kiedy to zabierali z plaży Danny'ego. Ale Sam wydobrzeje, była tego pewna. Dwie godziny później wyczerpana, z ramionami spieczonymi słońcem, Beth wlokła się do domu. Położenie Sama do łóżka zabrało im więcej czasu, niż się spodziewała, i chociaż to Luke miał dyżur, została z chłopcem. Ufał jej i chciał, by przy nim była. Pragnął jej opowiedzieć, jak znalazł muszlę, którą zamierzał pokazać Lily, bo ona nie może chodzić na spacery. Gdy rana została opatrzona, a do żył sączył się łagodny środek uspokajający, Sam zasnął. Beth była wolna, przynajmniej do ósmej, gdy rozpoczynała dyżur. Słońce skryło się już za wzgórzem i jej dom okrył cień. Nie tak głęboki jednak, by nie dostrzegła ruchu na tarasie. Przystanęła, przypominając sobie intruza, który sfotografował ją minionej nocy, ale poznała Angusa. - Przepraszam, sądziłam, że pojechałeś do hotelu. Powinnam była dać ci znać, że wrócę później. - Nic nie powinnaś. Domyśliłem się, że zostaniesz z Samem. Dobrze się czuje? Beth przytaknęła, zatrzymując się u stóp schodów. Nie miała ochoty znaleźć się blisko Angusa. Ale nie może tam stać kolejne cztery godziny, poza tym ramiona ją piekły. Przydałby jej się prysznic. Gdy ruszyła naprzód, usłyszała, że Angus przeklął. Spojrzała na niego zdumiona. - Na Boga, Beth, to jeden z najgłupszych pomys-
R
S
łów, żeby ktoś o tak jasnej skórze jak twoja zamieszkał na tropikalnej wyspie. Idź pod prysznic i puść chłodną wodę, tylko nie za zimną. A ja zaraz wrócę. Wyszedł długimi krokami, zdenerwowany. W łazience Beth ujrzała to, co widział Angus - swoje spalone słońcem ramiona. - Cholera - mruknęła. Usiadła na muszli klozetowej i miała ochotę porządnie się wypłakać, ale myśl, że Angus wróci i zobaczy nie tylko jej czerwone ramiona, ale też czerwone oczy, położyła temu kres. Beth odkręciła kurek i stanęła pod chłodnym strumieniem. Było jej tak dobrze, że najchętniej by tam została. Do chwili, gdy usłyszała kroki. Nie chciała, by Angus ujrzał ją nagą. Naga znaczy bezbronna. Wytarła się, delikatnie obchodząc się ze spieczonymi ramionami i owinęła się czystym sarongiem. Angusa zastała w kuchni, gdzie obierał ogórki. - Usiądź na stołku - polecił tonem nieznoszącym sprzeciwu. - Spróbujemy, co to da. Speszona usiadła i westchnęła z ulgą, kiedy chłodna skórka z ogórka znalazła się na jej rozpalonej skórze. - Nie wiem, czy udowodniono naukowo, że ogórek pomaga w tym wypadku, ale kiedy miałem pięć lat, podczas wakacji nad morzem spiekłem się na raka. Mama obkładała mnie wtedy taką skórką. Beth siedziała bez ruchu. Nawet gdyby chciała się ruszyć, wątpiła, czy byłoby to możliwe. Nie przypominała sobie, by Angus kiedykolwiek wspominał o swojej matce. Nigdy nawet nie wspomniał, że jego rodzina spędzała wakacje nad morzem.
R
S
- Ale, jak już mówiłem, ktoś o tak jasnej karnacji nie powinien mieszkać w tropikach. To głupota. Znowu ją karcił, a jednak w jego głosie pobrzmiewała jakaś inna nuta. Łagodna, niemal czuła... - A ucieczka - ciągnął - niczego nie rozwiązuje. Wiem, że oboje uciekliśmy. Sięgnął po świeże skórki, które położył na jej ramiona, wyrzuciwszy zużyte do zlewu. - Nie rozmawialiśmy. To naprawdę głupie, bo wiedziałem, dlaczego ty nie mówisz o uczuciach. Nie mogłem mieć ci tego za złe, znając twoją przeszłość. A ja? Cóż, poznałaś mojego ojca, wiesz, jak mnie wychowano. Ale skoro uważam się za człowieka inteligentnego, powinienem zdawać sobie sprawę, że źle postępuję. Angus mówił spokojnie, lecz bez sensu. Beth czuła tylko w głębi serca, że to ważne słowa. - Nigdy dotąd nie mówiłeś o matce - zauważyła, czując, jak skórka ogórka ześlizguje się po jej plecach. Angus westchnął. - Bo nie rozmawialiśmy - powtórzył. - Rodzice wciąż się kłócili, tylko tak ich pamiętam: podniesione głosy, pełne goryczy i oskarżeń. Pewnego ranka, miałem wtedy siedem lat... - Głos mu się załamał. Przycisnął ogórek do ramienia Beth, jakby chciał się jejuchwycić. - Potwornie krzyczeli. Siedziałem w swoim pokoju, myśląc, żeby uciec i już nigdy ich nie widzieć, ale wtedy ojciec wyszedł, a ja pobiegłem do drzwi. Podrodze usłyszałem, jak matka płacze w kuchni. Beth wstrzymała oddech. Chciała usłyszeć resztę tej historii, chciała, by Angus do niej mówił. - Wszedłem tam, a ona udawała, że nic się nie
R
S
stało, ale miała czerwone oczy. Objąłem ją i powiedziałem, że ją kocham, a potem poszedłem do szkoły. Po długiej chwili dodał: - Jak wróciłem, już jej nie było. Nigdy więcej jej nie widziałem. Beth ukryła twarz w dłoniach - nie płakała, ale ledwie oddychała. Potem wstała, zapominając o skórkach, które spłynęły na podłogę, i podeszła do mężczyzny, który stał pobladły po drugiej stronie kuchni. - Och, Angus - szepnęła i otoczyła go ramionami. Co więcej mogła powiedzieć? Jak wytłumaczyć ból, który czuła na myśl o tamtym chłopcu i o mężczyźnie, który z niego wyrósł, tym, który nie umiał jej powiedzieć „Kocham cię" ze strachu, że ją straci? Oparł brodę na jej głowie. Poczuła taki spokój, że dopiero po chwili uświadomiła sobie, że Angus coś mówi. - Od tamtej pory bałem się miłości. Potem zaszłaś w ciążę i pobraliśmy się. Wtedy powinienem był to powiedzieć, ale ty nigdy nie mówiłaś o miłości, więc bałem się, że jeśli coś powiem, przestraszę cię. Byłem taki szczęśliwy, myślałem, że ty także, nawet bez słów. Ale gdzieś w głębi nie wierzyłem, że ktoś tak pełen życia jak ty może kochać kogoś tak pozbawionego emocji jak ja. Znowu zawiesił głos. Beth wiedziała, że to nie koniec, i czekała w ramionach Angusa. - Byłem słaby i okazałem jeszcze większą słabość, kiedy zaczęłaś rodzić. Nie mogłem znieść myśli, że cierpisz, bałem się, że będę musiał wyznać ci to, co dotąd przemilczałem, a wtedy cię stracę. Zawiodłem
R
S
cię, nie będąc przy narodzinach Bobby'ego. Ale siebie zawiodłem jeszcze bardziej, zwłaszcza, gdy odszedłem od ciebie po jego śmierci i pogrążyłem się w pracy. Nie walczyłem o ciebie. Wmówiłem sobie, że robię to dla twojego dobra. A powinienem był walczyć o twoją miłość. Słowa te nie przyniosły jej zrozumienia, ale tysiące pytań, i chociaż Beth czuła się dobrze w ramionach Angusa, odsunęła się od niego. - Powiedziałeś przed chwilą, że mnie kochałeś, jak Bobby przyszedł na świat. Skinął głową z cieniem uśmiechu. - Jak mógłbym cię nie kochać, Beth? Byłaś moim słońcem, spotkanie z tobą to najlepsza rzecz, jaka mogła mi się zdarzyć. Beth ściągnęła brwi. Brzmiało to cudownie, ale czegoś jej jeszcze brakowało. - Ale ukrywałeś przede mną swoje lęki? Znowu skinął głową, tym razem bez uśmiechu. - I nadal coś do mnie czujesz? To zrzędzenie i ogórki, to miłość? Angus wyglądał na ogromnie zakłopotanego. - Tylko tak potrafię okazywać uczucia. Rozmowa sprawia mi trudność, już to ustaliliśmy. Beth machnęła ręką, bo wymówka była żałosna. - Powiedz mi to. - Splotła ręce na piersi. Wzruszył ramionami zdenerwowany, a potem rzekł:4 - Kocham cię, Beth. - Nie uściskasz mnie? Angus stał w miejscu. Jakby zapuścił korzenie w kuchennej podłodze. Patrzył na tę kobietę - drugą
R
S
kobietę w swoim życiu, której powiedział: „Kocham cię", i zastanawiał się, jak wielki błąd popełnił. Czy bardzo się spóźnił? Czekał, aż to czekanie stało się nie do zniesienia. - Powinnaś odpowiedzieć mi tym samym - dodał wreszcie, zaskoczony swoim stanowczym tonem, zwłaszcza że w środku trząsł się jak galareta. - Nie zrobię tego - odparła, kręcąc głową. Jego posłuszna Beth! - dopóki nie skończymy tej rozmowy. Skoro kochasz mnie, dlaczego nie zgodziłeś się na romans? - Powinnaś wiedzieć - odparł. Ha! Ucieka od trudnej rozmowy. - Nie wiem. Dla mnie to wszystko nie ma sensu. Angus nabrał powietrza, przysunął się do niej, objął ją i patrząc jej w oczy, wyjaśnił: - Nie chcę wakacyjnego romansu. Czuł, jak wstrząsnął nią dreszcz. Chciał ją mocno przytulić, ale to skończyłoby się pocałunkami. Wylądowaliby w łóżku i zamiast rozmawiać, kochaliby się, porozumiewając się znowu językiem ciała. Wiedział już, że to nie wystarczy. Beth czekała pełna nadziei. Angus ją kocha, ale seks i nadzieja to za mało. Musi paść więcej słów. - Więc czego chcesz? - spytała, a potem zastanowiła się, czy nie posunęła się za daleko. Kusiła los. - Ciebie - odparł, patrząc jej w oczy. - Ciebie na zawsze. Chcę budzić się i zasypiać przy tobie. Chcę dzielić z tobą moje zwycięstwa i porażki. I chcę dzielić twoje. Chcę się z tobą ożenić, ponieważ bez ciebie moje życie jest puste i bez sensu.
R
S
Jego niepewny uśmiech wzruszył Beth. - Czy to wystarczy? - spytał. - Niezupełnie. Ujrzała jego zaskoczoną minę. - Beth? Powiedział to błagalnie, ale ona milczała. Był w końcu inteligentny, powinien się domyślić, na co czeka. Tyle że dla niego rozmowy o uczuciach były tak obce jak Islandia. - Nie chcesz wiedzieć, co ja czuję? Pobladł, zacisnął ręce na jej talii, a potem je opuścił. - Nie kochasz mnie? Oczywiście, dlaczego miałabyś mnie kochać. Nie byłem przy tobie, kiedy mnie potrzebowałaś. Odszedłem od ciebie. Mężczyźni bywają strasznie głupi. Stoję i plotę coś, żebyś była ze mną do końca życia, i oczekuję, że powiesz mi to samo. Wybacz. Chwyciła go za rękę i przyciągnęła do siebie. - Jak na inteligentnego faceta jesteś niewiarygodnie głupi. Powiedz mi, dlaczego się pobraliśmy? - Bo zaszłaś w ciążę? - No właśnie. - Do czego zmierzasz? - Jak myślisz, co wtedy czułam? - W kwestii małżeństwa? - Chwilami jej nie rozumiał, z braku doświadczenia w tego rodzaju rozmowach. - Tak - potwierdziła. Myślał gorączkowo. Dałby głowę, że byli szczęśliwi. Znaleźli celebrantkę, która zgodziła się udzielić im ślubu na oddziale dziecięcym. Beth chciała, by
R
S
dzieci dzieliły ich radość, a on był szczęśliwy, bo tam właśnie się poznali. - Nie wiem - przyznał w końcu. - Czułam się winna - szepnęła. - Jakbym złapała cię w pułapkę. Wydawałeś się samowystarczalny, jakbyś nikogo nie potrzebował. Myślałam wtedy, że jedyne, co mogę zrobić, to nie komplikować sytuacji głupimi deklaracjami miłości. Byłam pewna, że nie chciałeś tego słyszeć. - Kochałaś mnie? - spytał, choć znał już odpowiedź. Oczywiście, że go kochała, okazywała mu to na setki sposobów każdego dnia. A on ją taką zaakceptował. Ale to było wtedy, a tej Beth do końca nie znał. - A teraz? Uśmiechnęła się. Poczuł jakiś ból w piersi. - Oczywiście, że cię kocham, głuptasie. Zawsze cię kochałam. Wziął ją w ramiona i zaczął ją całować, głaszcząc jej jedwabistą skórę. - Au! Boli! Odsunął się natychmiast i zaczął szukać wśród skórek ogórka na podłodze choć jednej nieużywanej. Beth dotknęła jego ręki. - W centrum na pewno jest jakiś krem, który podziała lepiej niż ogórek - zauważyła z uśmiechem. A skoro prezerwatywy wylądowały w śmieciach, i tak powinniśmy się tam wybrać. Angus wziął ją za rękę. Starał się nie dotykać poparzonej skóry...
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
R
S
W centrum panowała cisza. Po odwołaniu kwarantanny dziennikarze, kiedy zamiast o ptasiej grypie mogli pisać tylko o komarach, stracili zainteresowanie. Przylecieli za to entomolodzy, którzy zaproponowali strażnikom parku, by na razie walczyli z komarami przy pomocy specjalnego spreju. Zaś wszyscy przebywający na wyspie mieli smarować się środkiem przeciw komarom. Luke wypisał Robbiego po lunchu. Sama zatrzymano na obserwacji. Marcia, która miała akurat dyżur, powiedziała, że Sam zjadł kolację - rybę, którą sam złowił - a teraz spał. Ben i pan Woods wyjechali tego ranka, ale Susie została. Beth miała dwójkę pacjentów. - Masz pełny oddział - zażartował Angus, kiedy prowadziła go do magazynu leków. - Mam więcej pacjentów, niż się spodziewałam odparła. - Centrum jest niezbędne dla obozu, ale właściciele hotelu też się do niego dokładają, bo chcą zapewnić opiekę medyczną swoim gościom. Nikt jednak nie przewidział tego, co stało się w tym tygodniu. - A teraz? - powtórzył. Beth znalazła krem na oparzenia. Angus zsunął jej, koszulę z ramion i posmarował skórę. A teraz? - Czego byś chciał? - spytała.
R
S
- Powiedziałem ci już. Chcę, żebyś została ze mną na zawsze. Wiem, że masz tutaj pracę i zobowiązania i musisz to przemyśleć, ale ja chcę, żebyśmy byli razem. Spojrzała na niego. Był skupiony na tubce kremu, którą właśnie zakręcał. - Tylko my dwoje? - Te słowa z trudem przeszły jej przez gardło. Angus podniósł wzrok z półuśmiechem. - Chciałbym mieć z tobą dziecko, ale to zależy od ciebie. - Dotknął jej policzka. - Kolejne dziecko nie zastąpi Bobby'ego w moim ani w twoim sercu. Będzie po prostu naszym kolejnym dzieckiem. Pomyśl, jaka to dla nas szansa: mieć dzieci czy dziecko, które obdarzymy miłością. Obojgu nam brakowało miłości w dzieciństwie. Czasami zastanawiam się, czy to nie z tego powodu tak mocno kochaliśmy Bobby'ego, i tak trudno nam pogodzić się z jego śmiercią. Beth złożyła głowę na jego piersi, a on przytulił ją do serca, które właśnie jej oddał. Kolejne dziecko, które można obdarzyć miłością? Dziecko, z którym nie będzie musiała rozstać się po zakończeniu turnusu? Dziecko Angusa? - Boję się - szepnęła. - Tak cierpiałam po śmierci Bobby'ego. Myślałam, że drugi raz bym tego nie przeżyła. Angus przytulił ją mocniej. - A teraz? To powtarza się już jak refren. - A teraz... Kiedy jesteś obok, kochasz mnie... - Och, przepraszam. Beth, Sam się obudził, chce psa, nie wiem...
R
S
Beth cofnęła się zaczerwieniona. - Okej, Marcia. Angus smarował mi ramiona. - Widzę. - Marcia uśmiechała się szeroko. - Ale - podjęła zażenowana Beth - nie możemy wpuścić Garfa do budynku. - Nie mówię o Garfie - wyjaśniła Marcia. - Chodzi o tego psa w cylindrze, którego dałaś dzieciom. Sam mówi, że przy nim łatwiej zaśnie. Beth pomyślała, a potem pokręciła głową. - To niemożliwe. Jeśli jedno dziecko dostanie zabawkę z ośrodka, żeby łatwiej zasnąć, wszystkie będą ją chciały mieć. Wiem, że on jest chory, ale to byłby precedens. Och, do diabła... - Chyba wiem, jak to rozwiązać - wtrącił Angus. Beth odwróciła się do niego. - Mam podobnego psa - przyznał cicho. - Pożyczę go Samowi na noc. - Spojrzał w oczy Beth i potrząsnął głową. - Zauważyłem, że ty masz jego krzesełko bronił się. Beth się uśmiechnęła, chociaż była bliska łez. Pomyśleć, że Angus zachował zabawkę Bobby'ego, i na dodatek z nią podróżuje. - Powiedz Samowi, że zaraz do niego przyjdziemy - zwróciła się do Marcii. A kiedy ta wyszła, Beth objęła swojego byłego męża. - Oczywiście, że będziemy mieć dzieci. Mamy tyle miłości, trzeba się nią podzielić.