Billie Letts Tu, gdzie jest serce (Where the heart) Przełożyła Zofia Uhrynowska-Hanasz Dennisowi, który wierzy w prawdziwość cudów i magii Gorące podz...
8 downloads
28 Views
1006KB Size
Billie Letts
Tu, gdzie jest serce (Where the heart)
Przełożyła Zofia Uhrynowska-Hanasz
Dennisowi, który wierzy w prawdziwość cudów i magii
Gorące podziękowania należą się: mojej grupie pisarzy: Marion i Elbertowi Hillom, Glendzie Zumwalt, Betty i Bobowi Swearenginom – zawziętemu gronu czytelników, którzy nie pozwolili mi zrezygnować; moim dobrym przyjaciołom: Howardowi Starksowi, Kąty Morris, Doris Andrews i Bradowi Cushmanowi, którzy śmieli się i płakali dokładnie w tych miejscach co trzeba, a także Vicky Ellis, której komputerowa wirtuozeria była na moich usługach dosłownie dzień i noc; mojej rodzinie: Tracy’emu, Shawn i Shariffah, Danie i Deborze, którzy uważają, że moja książka jest równie dobra jak mój stek z kurczaka z sosem; i innym, „którzy są jak rodzina”: Holly Wantuch oraz Amy i Johnowi McLeanom; mojemu wydawcy Jaimie Raab, która łagodnie i z humorem pokazywała mi właściwą drogę; mojej agentce, Elaine Markson, która zaprosiła mnie w Nowym Orleanie na kolację i sprawiła, że poczułam się jak pisarka; moim studentom, którzy zażądali: „Niech nam pani powie, co było dalej”, a ja im powiedziałam; i wszystkim tym w Oklahomie i Tennessee, którzy odbierali moje telefony, poświęcali mi swój czas i próbowali odpowiadać na moje pytania.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział 1
Novalee Nation – siedemnaście lat, siódmy miesiąc ciąży, siedemnaście kilo nadwagi i pech do siódemek – poprawiła się na siedzeniu starego plymoutha i przejechała ręką po wypukłości swego brzucha. Siódemki są na ogół dla ludzi szczęśliwe. Ale nie dla Novalee, która miała z nimi złe doświadczenia, poczynając już od swoich siódmych urodzin, kiedy to mama Neli uciekła z sędzią bejsbolowym imieniem Fred. A potem, kiedy Novalee była w siódmej klasie, jej jedyna przyjaciółka, Rhonda Talley, ukradła dla swojego chłopaka samochód-chłodnię do rozwożenia lodów i trafiła do stanowego poprawczaka dla dziewcząt w Tullahoma, Tennessee. Już wtedy Novalee wiedziała, że siódemki są pechowe, i starała się ich unikać. Ale czasami – myślała – człowiek po prostu nie widzi zagrożenia. I dlatego oberwała nożem. Bo nie widziała zbliżającego się niebezpieczeństwa. Stało się to zaraz po tym, jak rzuciła szkołę i podjęła pracę w barze u Reda, nie mającą nic wspólnego z siódemkami. Stała kelnerka, Gladys, zwariowała i pewnego wieczoru wybiła butelką piwa frontową szybę, wykrzykując jakieś głupoty – że widzi Jezusa – i cały czas nazywając Reda Duchem Świętym. Novalee próbowała ją uspokoić, ale Gladys dosłownie szalała. Rzuciła się na nią z nożem do mięsa i rozcięła jej rękę od nadgarstka do łokcia. Lekarz pogotowia założył na ranę siedemdziesiąt siedem szwów. I jak w tej sytuacji Novalee mogła mieć zaufanie do siódemek? Ale teraz, kręcąc się i wijąc, by wytrzymać bolesne parcie na pęcherz, nie myślała o siódemkach. Marzyła o tym, żeby znów się zatrzymać, bała się jednak o to poprosić. Po Forcie Smith mieli już jeden postój, mimo to pęcherz Novalee przypominał balon napełniony wodą. Byli gdzieś we wschodniej Oklahomie na niewielkiej lokalnej drodze, której nie uwzględniono nawet na wydanej przez Amoco mapie, ale spłowiały billboard, reklamujący fajerwerki z okazji Czwartego Lipca świadczył o tym, że do Muldrow zostało im niecałe dwadzieścia kilometrów. Wąska, pokryta nierównym asfaltem droga była mało używana i od dawna zaniedbana. W szczelinach starych, popękanych łat nawierzchni, przypominających czarne strupy, widać było skalne podłoże i pieniące się chwasty. Ale duży
plymouth pokonywał te przeszkody ze stałą szybkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę, a Willy Jack Pickens obchodził się z nim, jakby miał pod sobą pięćsetkilogramowego dzikiego rumaka. Willy Jack, o rok starszy od Novalee, był od niej lżejszy o ponad jedenaście kilogramów i niższy o jakieś dziesięć centymetrów. Nosił kowbojskie buty, w które wkładał złożoną gazetę, żeby się podwyższyć. Novalee uważała, że wyglądał jak John Cougar Mellencamp, ale Willy Jack wolał myśleć, że jest podobny do Bruce’a Springsteena, który, jak utrzymywał, mierzył tylko sto pięćdziesiąt siedem centymetrów. Willy Jack miał fioła na punkcie niskich muzyków, a szczególnie tych niższych od siebie. Bez względu na to, jak bardzo był pijany, zawsze pamiętał, że Prince ma niecałe sto pięćdziesiąt pięć i pół centymetra wzrostu, a Mick Jagger sto pięćdziesiąt osiem i pół. Odznaczał się niebywałą pamięcią. Znaki drogowe ostrzegały o ostrych zakrętach, ale Willy Jack nie schodził poniżej stu dwudziestu kilometrów na godzinę. Novalee chciała go poprosić, by zwolnił, ale zamiast tego modliła się cicho, żeby nic nie wyskoczyło z naprzeciwka. Gdyby jechali dalej na północ, mieliby płatną autostradę przez Tulsę i Oklahoma City, ale Willy Jack oświadczył, że nie zapłaci ani centa za korzystanie z drogi utrzymywanej z pieniędzy podatnika. Mimo że sam nigdy nie był podatnikiem, przejawiał szczególną wrażliwość na tym punkcie. A zresztą uważał, że do Kalifornii prowadzi wiele dróg, które nie kosztują nawet złamanego centa. Źle ocenił pierwszy zakręt i zawadził przednim prawym kołem o pobocze. Samochodem zatelepało, przyprawiając pęcherz Novalee o drżenie. Odpięła pas i przesunęła się na siedzeniu do przodu, żeby zmniejszyć ucisk na miednicę, ale nie na wiele się to zdało. Wiedziała, że nie uniknie pójścia do toalety. – Kochanie, znów musimy się zatrzymać. – Do diabła, Novalee. – Willy Jack walnął w kierownicę obydwiema rękami. – Przecież dopiero co byłaś. – Tak, ale... – Nie więcej, jak osiemdziesiąt kilometrów temu. – Jeszcze chwilę mogę poczekać. – Ty wiesz, ile czasu nam ta podróż zajmie, jeśli będziesz sikała co osiemdziesiąt kilometrów? – Nie musimy się zatrzymywać akurat w tej sekundzie. Mogę poczekać. Willy Jack był zły z powodu aparatu. Przed wyjazdem Novalee kupiła polaroid,
ponieważ chciała, żeby ją fotografował na granicy każdego stanu, jak pozuje przy znakach w rodzaju WITAJCIE W ARKANSAS czy OKLAHOMA, „STAN SOONER”. Zamierzała te zdjęcia oprawić w ramki i pokazać kiedyś dziecku, jak jechali na zachód, śladem dawnych krytych wozów, które ciągnęły do Kalifornii. Willy Jack uznał to za głupi pomysł, ale zrobił jej zdjęcie, kiedy przekroczyli granicę Arkansas, ponieważ po drugiej stronie drogi zobaczył bar o nazwie „Razorback”, [półdzika świnia o szczupłym ciele, wąskim grzbiecie i długich nogach, maskotka stanu Arkansas] a miał wielką ochotę na piwo. Przejechali jakieś trzydzieści parę kilometrów, kiedy Novalee zapytała o aparat. Okazało się, że Willy Jack zostawił go w barze. Nalegała, by wrócili, i Willy Jack się zgodził, ale tylko dlatego, że miał ochotę na następne piwo. Jednakże kiedy wjechali do Oklahomy, nie chciał zrobić jej zdjęcia, więc się pokłócili. Novalee było gorąco, lepiła się od potu. Odkręciła okno i wystawiła twarz na podmuch ciepłego powietrza. Klimatyzacja w samochodzie wysiadła na długo przedtem, nim Willy Jack go kupił za jej pięćdziesiąt dolarów. Szczerze mówiąc, prawie nic w nim nie działało i dlatego trafił na złomowisko pod Knoxville, gdzie Willy Jack go znalazł. Wymienił w samochodzie przegub, gaźnik, rozrząd, bębny hamulcowe i tłumik, ale nie wymienił podłogi, w której wyrdzewiała dziura wielkości półmiska. Przykrył ją składanym stolikiem telewizyjnym, ale Novalee umierała ze strachu, że stolik się zsunie, nogi wpadną jej w dziurę i straci je gdzieś na autostradzie. Kiedy się nachylała, żeby sprawdzić, czy ze stolikiem jest wszystko w porządku, wzdłuż jego brzegów, w odległości zaledwie paru centymetrów od swoich stóp, widziała przesuwającą się błyskawicznie nawierzchnię drogi, a ten widok tylko wzmagał w niej potrzebę pójścia do toalety. Próbując nie myśleć o przepełnionym pęcherzu, najpierw liczyła sztachety w płocie, a potem usiłowała przypominać sobie słowa Love Me Tender, ale nie na wiele się to zdało. Wreszcie z leżącej obok plastikowej torby plażowej wyciągnęła zeszyt z obrazkami. Obrazki z magazynów zbierała od dzieciństwa... sypialnie, a w nich łoża z baldachimami nakryte starymi narzutami, kuchnie z miedzianymi rondlami i niebieską porcelaną, salony ze śpiącymi na kolorowych dywanikach owczarkami collie, a dokoła ściany pełne zdjęć rodzinnych w złotych ramkach. Kiedyś te pokoje istniały tylko na kartach pism, które Novalee kupowała na wyprzedażach garażowych w Tellico Plains w stanie Tennessee. Ale teraz była w drodze do Kalifornii, gdzie w takich właśnie pokojach miała mieszkać. – Popatrz, kochanie. – Wyciągnęła do Willy’ego Jacka jedno ze zdjęć. – To jest
ta lampa w kształcie Myszki Miki, o której ci mówiłam. Taką bym chciała do dziecinnego pokoju. Willy Jack zapalił radio i zaczął kręcić gałką, ale nie złapał nic, poza zakłóceniami. – Mam nadzieję, że znajdziemy piętrowy dom z balkonem wychodzącym na ocean. – Chyba zwariowałaś. Z Bakersfield nie widać oceanu! – No to może na staw. Chciałabym mieć taki stolik z parasolem, gdzie moglibyśmy sobie siedzieć z małym, popijać mleko czekoladowe i patrzeć na zachód słońca. Novalee marzyła o wszelkich możliwych domach – piętrowych, chatach z bali, mieszkaniach, bungalowach. – o wszystkim, co było na stałe przytwierdzone do ziemi. Nie znała niczego, co by nie miało pod sobą kół. Do tej pory mieszkała w siedmiu różnych przyczepach albo trailerach, a raz nawet w wagonie kolejowym, stanowiącym część motelu o nazwie „Chattanooga Choo Choo”. Wyjęła następne zdjęcie. – Popatrz na te kaczuszki na ścianie. Czy nie są słodkie? Willy Jack gwałtownie skręcił kierownicę, chcąc przejechać pełznącego poboczem drogi żółwia. – Nienawidzę, jak to robisz – powiedziała Novalee. – Dlaczego zabijasz żółwie? Co ci zawiniły? Pokręcił gałką radia i nastawił Graceland Paula Simona, który był jakoby niższy od niego o jakieś dziewięć centymetrów. Kiedy minęli wieżę ciśnień w Muldrow, Novalee odłożyła zeszyt z obrazkami. Na myśl o tak wielkich ilościach wody mało się nie posiusiała. – Założę się, że mają w tym mieście toaletę. – Nie byłoby w tym nic dziwnego – odparł Willy Jack. – Toalety są prawie w każdym mieście. Pewnie myślisz, że mają też trochę ciepłej wody, co? Może nawet chciałabyś się wyciągnąć w wannie? Podobałoby ci się to, no nie? – Do licha, Willy Jack. Muszę iść do toalety. Willy Jack podkręcił radio, wybijając rytm piosenki na tablicy rozdzielczej. Kiedy z rykiem silnika przejeżdżali przez Muldrow, Novalee ścisnęła nogi, starając się nie myśleć o basenach ani o mrożonej herbacie. Ponownie wyciągnęła mapę, próbując ocenić, gdzie – nie licząc zderzenia czołowego – mogliby się wreszcie zatrzymać, i wyszło jej, że dopiero za jakieś trzydzieści dwa kilometry, w mieście Sequoyah. Spojrzała na wskaźnik paliwa i z
rozczarowaniem dostrzegła, że mają jeszcze pół baku. Przez chwilę zabawiała się w ten sposób, że powtarzała w myśli alfabet, szukając imienia dla dziecka. Na A miała Angel i Abbie; na B – Bordon i Babette, ale zbyt cierpiała, żeby się skoncentrować, więc dała spokój, zanim jeszcze doszła do C. Cierpiała męki bólu praktycznie od stóp do głów. Głowa bolała ją od samego rana, ale nie miała nawet aspiryny. W stopach czuła rwący ból. Były tak spuchnięte, że paski czerwonych sandałów wrzynały jej się w kostki, hamując dopływ krwi do palców, które boleśnie pulsowały. Nie mogła sięgnąć do sprzączek, ale pocierając jednym sandałem o drugi, zdołała w końcu zsunąć je z nóg. Dobre i to. – Marzę o gumie do żucia – powiedziała. W ustach miała sucho, w gardle ją drapało. Zostało jej jeszcze pół butelki ciepłej coca-coli, ale wiedziała, że gdyby ją wypiła, tylko by zwiększyła swoją mękę. – Żona Reda mówiła, że będąc w ciąży, też miała kłopoty z pęcherzem. Uważa, że dlatego musiała mieć cesarkę. – Co to do cholery takiego ta cesarka? – Cesarskie cięcie. Rozcinają brzuch, żeby wyjąć dziecko. – Tylko nie kombinuj, Novalee. To by kosztowało majątek. – Tu nie ma nic do kombinowania, Willy Jack. Poród to nie przyjęcie urodzinowe. To się po prostu dzieje, i już. Nie wiem, ile może kosztować cesarskie cięcie. Ale przecież będziesz dobrze zarabiał. – Nie zamierzam wydawać pieniędzy, zanim znajdą się w mojej kieszeni. Willy Jack jechał do Kalifornii podjąć pracę na kolei. Miał tam kuzyna, J. Paula, który żył nieźle z pracy w Union Pacific, więc kiedy dwa tygodnie temu J. Paul zadzwonił, Willy Jack ogromnie się podniecił i postanowił zaraz jechać. Novalee wydało się bardzo dziwne, że Willy Jack podnieca się pracą, ale uznała, że darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda, więc kiedy tylko wzięła czek u Reda, wyjechali z Tellico Plains, nawet nie oglądając się za siebie. Przed nią rysowała się szansa, o jakiej śniła i marzyła, szansa, że wreszcie zamieszka w prawdziwym domu. Ostatnio mieszkała w trailerze obok kawiarni Reda, ale kanalizacja w domku nie działała, więc korzystali z Willym Jackiem z toalety w kawiarni. Novalee wiedziała, że dzięki pracy Willy’ego na kolei już nigdy nie będzie musiała mieszkać na kółkach. Wiedziała to ponad wszelką wątpliwość.
Ale nie wiedziała jednego: że Willy Jack jedzie do Bakersfield, żeby obciąć sobie palec. Nie powiedział jej wszystkiego. Nie powiedział jej mianowicie, że w miesiąc po tym, jak J. Paul rozpoczął pracę na kolei, stracił palec podczas sprzęgania wagonów, za co dostał odszkodowanie w wysokości sześćdziesięciu pięciu tysięcy dolarów plus dodatkowo osiemset dolarów miesięcznej renty do końca życia. Za uzyskane pieniądze kupił warsztat szybkiego smarowania samochodów i przeniósł się do miasta, do domu położonego na skraju pola minigolfowego. Ta wiadomość wywołała w Willym Jacku żywe zainteresowanie jego własnymi palcami. Na dobrą sprawę dopiero wtedy zauważył, że je w ogóle ma. Zaczął się przyglądać każdemu z osobna i doszedł do wniosku, że do pracy nadają się głównie kciuki i palce wskazujące, do komunikowania się palce środkowe, a do noszenia pierścionków serdeczne. Małe palce w jego opinii prawie nie miały zastosowania. Dla Willy’ego Jacka, mańkuta, mały palec prawej ręki był praktycznie bezużyteczny. I właśnie ten palec postanowił poświęcić dla koni wyścigowych i chartów. Dzięki niemu miał się znaleźć w Santa Anita i Hollywood Park, gdzie zamierzał popijać gin fizz, nosić jedwabne koszule i grać na wyścigach, podając pieniądze do okienek na srebrnych tackach. Ale Novalee o tym wszystkim nie wiedziała. Wiedziała tylko, że jej chłopak jedzie do Bakersfield do pracy na kolei. Willy Jack uznał, że tyle jej wystarczy. A jeśli w ogóle był w czymkolwiek dobry, to właśnie w decydowaniu o tym, co Novalee powinna wiedzieć, a czego nie. – Chcesz poczuć dzidziusia? – zapytała. Udał, że nie słyszy. – O, tu. – Wyciągnęła do niego rękę, która zawisła w powietrzu nad kierownicą. – Daj mi rękę. – Zdjęła dłoń Willy’ego Jacka z kierownicy i położyła sobie na brzuchu, a następnie nakierowała na wypukłość pępka. – Czujesz? – Nie. – Nie czujesz takiego delikatnego stuk, stuk, stuk...? – Nic nie czuję. Willy Jack próbował wyrwać rękę, ale Novalee przytrzymała ją mocniej i przesunęła niżej, przyciskając palce do zagłębienia nad spojeniem łonowym. – O, poczuj tutaj. – Jej głos był cichy, prawie jak szept. – Tu, gdzie jest serce. – Przytrzymała jego rękę, ale Willy Jack natychmiast ją wyrwał. – Ja tam nic nie czuję – powiedział, sięgając po papierosa.
Novalee myślała, że się rozpłacze, chociaż właściwie nie wiedziała dlaczego. Tak samo bywało z nią czasem w nocy, kiedy słyszała gdzieś w dali gwizd pociągu... Nie potrafiła jednak wyjaśnić tego uczucia, nawet sama przed sobą. Odchyliła głowę na oparcie siedzenia i zamknęła oczy, łudząc się, że w ten sposób czas będzie szybciej mijał. Zaczęła w myślach urządzać dziecinny pokój. Pod oknem ustawiła dębowe łóżeczko, a w rogu, koło stolika do przewijania dziecka – fotel na biegunach. Kocyk w krówki skaczące przez księżyc poskładała i położyła koło wypchanych zwierzątek... Zapadając w sen, widziała siebie znów szczupłą w wąskiej dżinsowej sukience, z dzieckiem na ręku – ze swoim dzieckiem. Jego buzia była przykryta lekką białą pieluszką. Novalee, pełna radosnego oczekiwania, delikatnie zsunęła pieluszkę, ale pod nią znalazła drugą, a pod nią trzecią i kolejną... A potem usłyszała gwizd pociągu, cichy, ale coraz głośniejszy. Kiedy podniosła głowę, zobaczyła pędzącą na nią i na dziecko lokomotywę. Stała jak skamieniała na szynach, wpatrzona w zbliżający się pociąg... Próbowała uskoczyć, uciekać, ale jej ciało było ciężkie i niezdarne, a grząski, lepki grunt pod nogami dosłownie ją wsysał. W pewnym momencie upadła na kolana i zdobywając się na najwyższy wysiłek, uniosła dziecko do góry i z całej siły wypchnęła je poza obręb szyn, poza strefę zagrożenia. I wtedy powietrze przeszył gwizd lokomotywy. Novalee usiłowała przeleźć przez szyny, ale poruszała się, a właściwie pełzła jak gigantyczny ślimak. Na nogach poczuła parzący podmuch i usłyszała syk pary. Jednym desperackim skokiem przesadziła szyny; była wolna. Usiłowała się podnieść, ale jej nogi stanowiły plątaninę ścięgien i połamanych kości. Pociąg odciął jej stopy. Krzyk zrodził się gdzieś w głębi jej brzucha, przedarł się przez płuca i wydobył na zewnątrz. – Co z tobą, do jasnej cholery!? – wrzasnął Willy Jack. Novalee, gwałtownie wyrwana ze snu, przerażona, poczuła strumień gorącego powietrza wdzierający się do samochodu przez dziurę w podłodze. Nawet nie patrząc, wiedziała, że składany stolik telewizyjny musiał wypaść. Odwróciła się i spojrzała przez tylną szybę, bojąc się tego, co mogła tam zobaczyć. Bojąc się widoku własnych stóp leżących na środku drogi jak ścierwo przejechanego zwierzęcia, krwawe i zmasakrowane. Ale zamiast tego zobaczyła swoje czerwone sandały, puste, bez stóp, tańczące i podskakujące na autostradzie.
– Co się tak uśmiechasz? – zapytał Willy Jack. – Bo coś mi się przyśniło. Nie chciała mu mówić o sandałkach. Nie miała innych butów i wiedziała, że będzie marudził na temat pieniędzy, jakie trzeba wydać na nową parę. A poza tym znajdowali się na prawdziwej autostradzie w drodze do prawdziwego miasta i Novalee nie chciała rozzłościć Willy’ego Jacka ze strachu, że jej nigdy nie dowiezie do ubikacji. – O, popatrz. Tu jest Wal-Mart. Zatrzymajmy się. – Myślałem, że chcesz się wysikać. – Przecież w Wal-Marcie musi być ubikacja. Willy Jack przeciął na ukos dwa pasy i zjechał do supermarketu, a w tym czasie Novalee kombinowała, jak rozwiązać problem. W torbie nie miała więcej jak dolara. Kasę trzymał Willy Jack. – Kochanie, będę potrzebowała trochę forsy. – Każą płacić za sikanie? Willy Jack przejechał przez parking i postawił wielkiego plymoutha na miejscu dla niepełnosprawnych, bardzo blisko wejścia do supermarketu – jakby zatrzymał się tylko na chwilę. – Wystarczy pięć dolarów. – Na co? – Muszę sobie kupić kapcie. – Kapcie? Po co? Przecież siedzimy w samochodzie. – Mam popuchnięte nogi. Nie mogę założyć sandałów. – Chryste, Novalee. Jedziemy przez cały kraj, a ty zamierzasz występować w kapciach? – A kto mnie będzie oglądał? – To znaczy, że co? Że za każdym razem, kiedy się zatrzymamy, będziesz łaziła w kapciach? – No, ale przecież nie tak często się zatrzymujemy, prawda? – Okay. Kup sobie kapcie. Kup sobie kapcie w kropki. Zielone kapcie w kropki, żeby cię wszyscy widzieli. – Nie chcę kapci w kropki. – To kup sobie kapcie w słoniki. Tak! W słoniki w słoniowych kapciach. – Nie bądź taki złośliwy, Willy Jack. Jesteś wredny. – Pocałuj mnie gdzieś. – Muszę sobie kupić jakiekolwiek buty.
Miała nadzieję, że to wyjaśnienie wystarczy, ale jednocześnie wiedziała, że się łudzi. I chociaż Willy Jack nie zapytał „dlaczego?”, to bez trudu wyczytała to pytanie z jego twarzy. – Moje sandały wypadły przez dziurę w podłodze. Uśmiechnęła się do niego nieśmiało, jakby go chciała zachęcić, by dostrzegł w tej sytuacji element humoru, ale Willy Jack nie skorzystał z okazji. Patrzył na nią tak długo, aż uśmiech znikł z jej twarzy, po czym odwrócił się, splunął przez okno i z niesmakiem potrząsnął głową. Wreszcie wsadził rękę do kieszeni i wyjął garść zmiętych banknotów. Jego ruchy, przesadzone i szybkie, były sygnałem, że stracił cierpliwość. Rzucił w nią dziesiątką, a resztę z powrotem wepchnął do kieszeni. – Zaraz wracam – powiedziała Novalee, wysiadając z samochodu. – Aha. – Nie chcesz iść ze mną? Rozprostować nóg? – Nie chcę. – Przynieść ci może popcorn? – Idź już wreszcie, Novalee. Odchodząc, czuła na sobie jego wzrok. Usiłowała się poruszać tak jak wtedy, kiedy się poznali, kiedy Willy Jack nie mógł się powstrzymać, żeby jej bez przerwy nie dotykać, kiedy jej piersi, brzuch i uda były jędrne i gładkie. Ale zdawała sobie sprawę z tego, co mógłby zobaczyć teraz. Wiedziała, jak wygląda. Jedyna kabina w toalecie była zajęta. Novalee ścisnęła uda i próbowała nie oddychać. Kiedy usłyszała odgłos spuszczanej wody, była przekonana, że wytrzyma. Ale kiedy drzwi się nie otworzyły, wiedziała, że przegra. – Przepraszam bardzo – powiedziała, stukając do drzwi. – Ale ja muszę wejść już, w tej chwili. Otworzyła drzwi mała dziewczynka, zapinająca jeszcze guziki. Odskoczyła na bok przed Novalee, która dosłownie rzuciła się do ubikacji. Znalazłszy się w środku, Novalee nie traciła czasu na zamykanie drzwi czy na przykrywanie deski papierem. Nawet nie sprawdziła, czy papier w ogóle jest, tylko śmiejąc się w głos z poczucia niewypowiedzianej ulgi, ze łzami w oczach siusiała i siusiała. Potrafiła się cieszyć z drobiazgów. Kiedy podeszła do umywalki, żeby umyć ręce, spojrzała w lustro, ale zaraz tego pożałowała. Cera, chociaż nieskazitelna i gładka, była blada, a pod jasnozielonymi oczami widniały ciemne koła. Brązowe włosy, długie i gęste, wymknęły się spod spinającej je klamry i skręciły w drobne loczki. Spryskała twarz zimną wodą, przygładziła włosy na mokro i wsadziła rękę do
torby, bezskutecznie szukając kredki do ust. Poszczypała więc sobie policzki, żeby nabrać kolorów, i postanowiła nie patrzeć w lustro, dopóki się nie doczeka lepszego widoku. Wiedząc, że już i tak zmitrężyła za dużo czasu, poszła prosto do działu z obuwiem. Najtańsze kapcie były w drobne kropeczki, więc szybko zdecydowała się na gumowe klapki. Przy kasie niespokojnie przestępowała z nogi na nogę, niecierpliwiąc się, kiedy mężczyzna przed nią skończy wypisywać czek. Gdy kasjerka przeciągała jej klapki przez skaner, wzrok Novalee padł na nagłówki „National Examinera”. Wręczyła kasjerce banknot dziesięciodolarowy, wpatrzona w zdjęcie noworodka sprzed dwóch tysięcy lat. – Proszę, tu jest reszta. – Och, przepraszam. – Novalee wyciągnęła rękę. – Siedem dolarów siedemdziesiąt siedem centów. Novalee chciała gwałtownie cofnąć rękę, ale zanim zdążyła to zrobić, monety wylądowały na jej dłoni. – Nie! – krzyknęła, rozrzucając pieniądze po podłodze. – Nie! – Półprzytomna, odwróciła się i zaczęła uciekać. Wiedziała, że go nie będzie, jeszcze zanim dopadła drzwi. Widziała to wszystko bardzo wyraźnie jak na zwolnionym filmie. Widziała siebie, jak biegnie i woła go po imieniu, widziała pusty parking, bez plymoutha. Pojechał do Kalifornii, a ją zostawił samą... zostawił ją z marzeniami rodem z kolorowych magazynów, z marzeniami o starych narzutach, niebieskiej porcelanie i rodzinnych fotografiach w złoconych ramkach.
Rozdział 2
Tego wszystkiego Novalee nie pamiętała, nawet znacznie później. Nie pamiętała mężczyzny, który znalazł jej aparat na parkingu dla niepełnosprawnych. Nie pamiętała również sprzedawcy, który wcisnął jej do ręki pieniądze, ani menedżera, który ją posadził na ławeczce przy drzwiach wyjściowych. Pamiętała natomiast, że ktoś chciał wezwać pogotowie, a ona powiedziała, że nic jej nie jest, że jej chłopak pojechał tylko z samochodem do warsztatu i że później po nią przyjedzie. A potem, po troszku, kiedy ci wszyscy ludzie poszli na lunch, ukradkiem wypalili papierosa, pozapełniali półki towarem, wśród ogólnej krzątaniny sprzedawców, personelu kierowniczego i obsługi... po troszku zapomniano o ciężarnej dziewczynie, siedzącej na ławeczce przy drzwiach pod czerwono-biało-granatową flagą z napisem: MADE IN AMERICA. Około drugiej Novalee poczuła głód, zjadła więc popcorn i popiła go coca-colą z wysokiego plastikowego kubka. Zjadła też dwa paydaye i dwa razy była w toalecie. Próbowała myśleć, co dalej, ale to myślenie ją męczyło, wywołując w głowie nieprzyjemne pulsowanie, więc pocieszyła się jeszcze jednym paydayem i jeszcze raz poszła do klozetu. Tuż przed trzecią wyrosła przed nią jak spod ziemi mała, chuda kobieta o niebieskich włosach, zupełnie bez brwi, i uśmiechnęła się do niej życzliwie. – Ruth Ann? Ruth Ann Mott! Daję słowo. Nie kto inny, tylko mała Ruth Ann. Kochanie, nie widziałam cię od śmierci twojej mamy. Ile to będzie... dwanaście, czternaście lat? – Ale ja, proszę pani, nie jestem Ruth Ann. – Nie pamiętasz mnie, kochanie? Nie pamiętasz Siostry Husband? Musisz mnie pamiętać. Jestem Thelma Husband. Wtedy tak do mnie nie mówiłaś, to jasne. Wtedy mówiłaś do mnie Telma, bo nie potrafiłaś wymówić „th”. Ale teraz wszyscy zwracają się do mnie „Siostro Husband”. – Ale ja nie mam na imię... – Kiedy cię ostatni raz widziałam, byłaś małym dzidziusiem. A teraz... teraz sama będziesz miała dzidziusia. Czy to nie fantastyczne? Gdzie teraz mieszkasz, Ruth Ann? – Do tej pory mieszkałam w Tennessee, ale... – Tennessee. Miałam tam kuzynkę. Była nauczycielką. Ale jako osoba w
średnim wieku przeszła poważną operację. Siostra Husband ściszyła głos i nachyliła się do Novalee. – Histerektomia. [amputacja macicy] I już potem nie umiała poprawnie pisać. Podobno nie potrafiła napisać nawet słowa „kot”. No i oczywiście musiała przestać uczyć w szkole. Wielki wstyd, prawda? – Prawda, proszę pani, wielki wstyd. – Tennessee. Czyli z powrotem się tutaj przenosisz, tak? Jednym słowem, wracasz do domu? – No, niezupełnie. Ale wygląda na to, że może jakiś czas tutaj zabawię. – To dobrze, Ruthie. To bardzo dobrze. Bo dom da ci to, czego nie da ci żadne inne miejsce. Rozumiesz, co mam na myśli, prawda? – Nie, proszę pani. – Twoją historię, Ruthie. Kiedy jesteś w domu, to jesteś tam, gdzie zaczyna się twoja historia. – Rozumiem, proszę pani. – Świętej pamięci Brat Husband zwykł mówić: „Dom to miejsce, które cię podniesie, kiedy upadniesz. A upadamy wszyscy”. Tak mówił świętej pamięci Brat Husband. – A czy on był pani mężem? – Nie. Był moim bratem. Prawdziwie pobożny człowiek. Chodzisz do kościoła, Ruthie? Chodzisz regularnie do kościoła? – Nieregularnie. – To dobrze. Uważam, że to dobrze. Szkółka niedzielna... studiowanie Biblii... wspólne modlitwy. Tak, to już trochę za dużo tego kościoła. Nikt tak znowu nie grzeszy, żeby potrzebował aż tyle kościoła. – Tak, proszę pani. – Nie ma powodu wkładać w to tyle pracy. Słucham? Ja mam teraz tylko jedno zadanie. Tylko jedno. Wiesz, jakie? – Chodzi pewnie o zbawienie ludzkich dusz. – O, nie, Ruth Ann. Od zbawienia dusz jest Pan. Ja zbieram miedziaki i rozdaję Biblie. Tego żąda ode mnie Bóg. Czytasz Biblię, Ruth Ann? – Niespecjalnie. – To dobrze. Uważam, że to jest w porządku. Ludzie za dużo czytają Biblii. I wszystko im się miesza. Przeczytasz mało, to mało ci się pomiesza. Przeczytasz dużo, to ci się dużo pomiesza. I dlatego rozdaję tylko po jednym rozdziale. W ten sposób człowiek jakoś lepiej sobie z tym radzi. Rozumiesz, o co mi chodzi, Ruth
Ann? – Tak, proszę pani. Wydaje mi się, że rozumiem. – Novalee dotknęła blizny na ręce, pamiątki po Gladys. – Szkoda, że nic dla ciebie nie mam, ale przechodząc koło przystanku autobusowego, oddałam ostatnią Księgę poprawionego prawa i dwie Lamentacje. Spotkałam kobietę, która jechała akurat do Nowego Orleanu. A kobieta, która jedzie do Nowego Orleanu, nie może mieć za dużo Lamentacji. No i dlatego nic mi nie zostało. Bardzo mi z tego powodu przykro. – Och, nic nie szkodzi. – Na jutro będę miała nowe odbitki. Przygotuję ci Księgę Abdiasza. Księga Abdiasza nie pomiesza ci za bardzo w głowie. Ale nawet i teraz nie zostawię cię z pustymi rękami. Chodź ze mną na chwilę. Siostra Husband odwróciła się na pięcie i ruszyła do wyjścia, przyzywając gestem Novalee. – Chodź, Ruth Ann. Novalee nie bardzo wiedziała, dlaczego wyszła z supermarketu, a następnie podążyła przez parking za kobietą o niebieskich włosach. W każdym razie – uznała – już w większe tarapaty raczej nie popadnie. Siostra Husband pomaszerowała do wgniecionej granatowej półciężarówki, której wystrój – brezentowa buda nad łóżkiem – miał nawiązywać do wozów z Dzikiego Zachodu. Ale brezent był podarty, a metalowe żebra powyginane, tak że pośrodku buda smętnie zwisała. Z boku samochodu widniał biały napis: WÓZ POWITALNY. Siostra Husband otworzyła drzwi i wyjęła wiklinowy kosz z czerwoną kokardą, zawiązaną na pałąku. Trzymając kosz przed sobą, wyprostowała się i stanęła na baczność jak żołnierz. – Niech ja będę jedną z pierwszych osób, które powitają cię w domu – powiedziała z intonacją i akcentem kiepskiego mówcy ulicznego. – W imieniu naszego miasta chciałabym ci ofiarować ten oto kosz prezentów od tutejszych kupców i bankowców, by ci w ten sposób uprzyjemnić powrót do domu. – Dziękuję. – Noyalee wzięła kosz. – Posłuchaj, Ruth Ann. Znajdziesz tam zapałki, książkę telefoniczną i pilniczki do paznokci. A poza tym jakieś kupony promocyjne i plan miasta. Ale jest jedna rzecz, o której chciałabym ci jeszcze powiedzieć. Widzisz ten terminarz? Novalee skinęła głową. – W ubiegłym tygodniu terminarze mi się wyczerpały. I został tylko ten jeden, więc wpisałam do niego ze dwa czy trzy moje spotkania. Chodzi o grupę AA. Ale
jeżeli nie jesteś alkoholiczką, to jasne, że te spotkania cię nie dotyczą. – Nie, nie jestem alkoholiczką. – To dobrze. Uważam, że to dobrze. Ale pamiętaj: wszyscy upadamy. Tak zawsze mówił świętej pamięci Brat Husband. – Siostro Husband, czy mogę zrobić Siostrze zdjęcie? Jeśli nawet pytanie Novalee zaskoczyło Siostrę Husband, to nie dała tego po sobie poznać. – Oczywiście, to bardzo miło z twojej strony, Ruth Ann, proszę. – Siostra Husband zdjęła okulary i wciągnęła brzuch, trwając w tej pozie, dopóki nie usłyszała pstryknięcia aparatu. A potem razem patrzyły, jak zdjęcie się wywołuje. – Och, wyglądam na nim, jakbym miała zeza. Zawsze tak koszmarnie wychodzę na zdjęciach. – Nieprawda, jest bardzo dobre. – Naprawdę tak uważasz? – Oczywiście. – Jesteś słodka, Ruth Ann. Naprawdę słodka. Uściskała Novalee, wsiadła do samochodu i zapaliła silnik. – Mieszkam na Evergreen Street, Ruthie. Znajdziesz to na planie. Ostatni dom na lewo. Możesz tam zawsze przyjść, kiedy tylko będziesz chciała. Naturalnie z maleństwem. I ty, i ono będziecie zawsze mile widziani. – Dziękuję, Siostro Husband. Włożę to zdjęcie w ramkę i będę je pokazywać małemu. Siostra Husband odjechała, ale Novalee jeszcze jakiś czas stała na parkingu i machała do niewielkiego krytego wozu, dopóki nie zniknął jej z oczu. Po powrocie do supermarketu zatrzymała się przy drewnianej ogrodowej bujawce wystawionej koło drzwi. Pogładziła ciemne drewno, oczyma wyobraźni widząc chłodny żółty ganek i gęste powoje, oplatające białe kratki. – Takie bujawki robi z drzewa hikorowego jeden stary człowiek na Sticker Creek. Novalee odwróciła się i zobaczyła siedzącego na ławce dużego czarnego mężczyznę. – Te są nic niewarte – ciągnął mężczyzna. – Śruby szybko poprzecinają takie miękkie drewno. Jak chcesz dobrą, trwałą bujawkę, to idź na Sticker Creek. – A gdzie to jest? – Jesteś nowa w mieście? – Tak. Nie. Dawno mnie tu nie było.
– Czyli nowa. Mężczyzna uśmiechnął się i posunął na ławce zapraszającym gestem. Był to najczarniejszy człowiek, jakiego Novalee kiedykolwiek widziała. Tak czarny, że aż w jego skórze odbijało się światło. Pomyślała, że gdyby się bliżej przysunęła, mogłaby się nawet w nim przejrzeć. Miał na sobie garnitur, a na podłodze, koło nóg, walizkę. Novalee jeszcze nigdy nie widziała czarnego mężczyzny z walizką. Położyła między nimi plastikową plażową torbę i powitalny kosz i usiadła skromnie w drugim końcu ławki. – Nazywam się Whitecotton. Moses Whitecotton. – O. – Novalee chciała się przedstawić, ale zrezygnowała. – Część mojej rodziny skróciła sobie nazwisko i używają tylko „White”. Ale oni się tak nie nazywają. Ich prawdziwe nazwisko to Whitecotton. – A dlaczego je zmienili? – Trochę się go wstydzili. Powiedzieli, że to nazwisko niewolnicze. Ale jest ich. I moje. Moses Whitecotton milczał przez chwilę, wpatrzony w coś, czego Novalee nie widziała. – A nazwisko to ważna rzecz. Pozwala odnaleźć korzenie człowieka. – Też tak uważam. – To dobrze. Imię jest równie ważne. Wybrałaś już imię dla swojego dziecka? – Jeszcze nie, ale jest kilka, które mi się podobają. – Nie spiesz się. Imię to zbyt ważna sprawa, żeby się spieszyć. Novalee sięgnęła do torby i wyjęła paczkę „Ostatniej deski ratunku”, po czym schowała torbę pod ławkę. Pierwsza z brzegu „deska” była zielona, jej ulubiona, mimo to wyciągnęła ją w stronę Mosesa Whitecottone’a. – Dziękuję, ale jestem cukrzykiem – odparł mężczyzna. – Nie mogę jeść słodyczy. – Gdyby była dziewczynka... – Novalee wycisnęła sobie cukierka do ust. – Myślałam o imieniu Wendi, przez i, albo Candy. – Najlepiej dać dziecku imię, które coś znaczy. Solidne imię. Silne. Imię, które wytrzyma różne przeciwności losu. I krzywdy. – Nigdy o tym nie pomyślałam. – Jestem grawerem... robiłem różne trofea, plakietki. Ale i rzeźbiłem nagrobki. Kiedy się człowiek zajmuje takimi rzeczami, to myśli o imionach. – Tak, powinien. – Popatrz: imię, które dziecku wybierzesz, zostanie z nim nawet wtedy, kiedy
już nie będzie nic innego. I nikogo. Bo przecież i ty nie będziesz zawsze. – Ja jej nigdy nie opuszczę. Tak jak to niektórzy potrafią zniknąć sobie nagle z twojego życia i zostawić cię samą. Ja bym nigdy czegoś takiego nie zrobiła. – Ale nie będziesz żyła wiecznie. Kiedyś umrzesz. Kiedyś wszyscy umrzemy. Ja, ona, ty. Novalee połknęła swoją deskę ratunku. – Już umierasz, teraz. W tej minucie. – Mężczyzna spojrzał na zegarek i powiedział: – Dokładnie w tej sekundzie. – Postukał palcem w zegarek. – O, widzisz? Ta sekunda już minęła. I nigdy nie wróci. Kiedy z tobą rozmawiam, cały czas mijają sekundy. Poszło, minęło. Czy policzysz w tę, czy w tamtą stronę. One nie wrócą. A każda z nich, mijając, przybliża cię do śmierci. – Nie lubię o tym myśleć. – A czy w ogóle kiedykolwiek myślisz? Co roku mija rocznica twojej śmierci. Chociaż oczywiście nie wiesz, który to będzie dzień. Rozumiesz, o co mi chodzi? Novalee skinęła głową, ale bardzo słabo, jakby się bała, że nadmiar ruchu ją zdekoncentruje. – Posłuchaj. Powiedzmy, że umrzesz ósmego grudnia. Naturalnie nie znasz prawdziwej daty, bo jeszcze żyjesz. Ale co roku mija ósmy grudnia, a ty nie wiesz, że to jest rocznica twojej śmierci. Rozumiesz, co mam na myśli? – Tak. – Zaskoczył ją ten nowy punkt widzenia. – Nigdy o tym nie myślałam. – No bo niewiele ludzi o tym myśli. Ale posłuchaj: ty umrzesz z pewnością. A twoje imię nie. Twoje imię zostanie, zapisane w czyjejś Biblii, wydrukowane w gazecie. Wyryte na twoim nagrobku. Bo ono ma swoją historię. – Dom też, rodzinne strony, to miejsce, w którym się nasza historia zaczyna – dopowiedziała cicho Novalee. – I ta historia zostanie, kiedy nas już nie będzie. Mężczyzna odwrócił dłonie do góry, otwarte, puste... Dał jej wszystko, co miał do dania, a ona to wzięła. – O, popatrz – powiedział. Położył sobie walizkę na kolanach, a w tym czasie Novalee przełożyła kosz powitalny na drugą stronę i przysunęła się do Mosesa Whitecottona. W walizce było pełno zdjęć. – Po co panu te wszystkie zdjęcia? – Bo jestem teraz fotografem. Chodzę po sklepach i robię zdjęcia małym dzieciom. – Mogę sobie niektóre z nich obejrzeć? Mężczyzna zamieszał w zdjęciach. Bobasy uśmiechnięte, bobasy skrzywione,
płaczące. Dzieci brązowe, czarne, białe. Kędzierzawe, niebieskookie, rude i łyse. – Jak za parę miesięcy przyniesiesz tu swoją małą, to zrobię jej zdjęcie za darmo. – Zrobi pan? – Jasne. O, tego szukałem. Wręczył Novalee książeczkę z błyszczącego papieru. – Rozdajemy je razem z zamówieniami za sto dolarów. – Otworzył książeczkę na pierwszej stronie. – O, tutaj wpisujesz imię dziecka. I musisz zadbać o to, żeby to imię było odpowiednie. – Zadbam. Poukładał zdjęcia w walizce i zamknął ją. – Panie Whitecotton, czy mogę zrobić panu zdjęcie? – Mnie? Novalee skinęła głową. – Tak, panu. Wyjęła z torby aparat, stanęła przed mężczyzną i zrobiła mu zdjęcie. W chwilę później zjawił się młody, elegancki chłopak blond. – Cześć. Jestem Reggie Lewis – przedstawił się. – Moja dziewczyna powiedziała mi, że pan chciał się ze mną zobaczyć. Czy to Mose? – Nie. Moses Whitecotton. – Ojej, no już dobrze. Pan przyjdzie do mojego biura? – Reggie ruszył przed siebie, prowadząc Mosesa Whitecottona. Moses wyciągnął rękę do Novalee. – Życzę szczęścia. Jego dłoń była krzepka i silna i Novalee doznała miłego uczucia, kiedy jej ręka się w niej znalazła. – Dziękuję za książeczkę dziecka. – Cała przyjemność po mojej stronie – powiedział i odszedł. Novalee patrzyła za nim przez jakiś czas, a następnie spojrzała na jego zdjęcie, które trzymała w ręce, zdjęcie Mosesa Whitecottona. Przez chwilę, przez jedną krótką chwilę miała wrażenie, że w jego twarzy dostrzegła siebie.
Dokładnie po siódmej Novalee zjadła parówkę z chili i popiła ją napojem z piwa korzennego. Następnie kupiła pismo „American Baby Magazine” w nadziei, że znajdzie tam listę imion, spośród których mogłaby wybrać stosowne dla swojego dziecka, ale imion w piśmie nie było. Zamiast tego przeczytała artykuł
zatytułowany „Jak zachować sprawność podczas ciąży” i w wyniku tej lektury kupiła sobie paczkę suszonego mięsa, żeby dostarczyć organizmowi dodatkową porcję białka, i wybrała się na żwawy spacer. Trzykrotnie okrążyła parking, oddychając głęboko, z przepony, tak jak zalecał autor artykułu, ale upał Oklahomy szybko ją zmęczył i ostatnie okrążenie było już bardzo niemrawe. Podniosła wzrok w chwili, kiedy zajechała ciężarówka i zaparkowała w pobliżu. Samochód wyładowany był młodymi drzewkami, których korzenie owinięto w grube płótno. Na boku ciężarówki widniał napis: BEN GOODLUCK. OGRODNICTWO. ARCHITEKTURA ZIELENI. Z samochodu wysiadł kierowca, wysoki, chudy Indianin, i zniknął w Wal-Marcie. Jego pasażer, młody chłopak, czekał w kabinie ciężarówki. Novalee zaciekawił napis i podeszła do samochodu, wiodąc palcem wzdłuż słowa GOODLUCK. Siedzący w szoferce dziesięciolatek, dokładna kopia mężczyzny, wychylił się przez okno, obserwując jej poczynania. – Czy Goodluck to wasze nazwisko? – zapytała. Chłopak skinął głową. – Żałuję, że ja się tak nie nazywam. – Dlaczego? – Bo to jest mocne nazwisko. [Goodluck - szczęście] Nazwisko, które wytrzyma wiele trudnych chwil. – Mnie też się tak wydaje. Co się pani stało w rękę? – Chłopiec delikatnie dotknął blizny Novalee. – Miałam pecha. – Novalee wskazała na skrzynię ciężarówki. – Co to są za drzewka? – zapytała. – Kasztanowce. – Nigdy o takich nie słyszałam. Chłopiec wyskoczył z samochodu i wyjął z kieszeni twardy, brązowy kasztan, wypolerowany, błyszczący. – O, proszę zobaczyć. – Wyciągnął do niej rękę z kasztanem. – Co to takiego? – Kasztan. Novalee wzięła kasztan i przez chwilę obracała go w dłoni. – On przynosi szczęście – powiedział chłopiec. – Skąd wiesz? – Dziadek mi powiedział. Ten kasztan należał kiedyś do jego dziadka, potem do niego, a teraz należy do mnie.
– A im przyniósł szczęście? Chłopiec skinął głową. – Byli dobrymi myśliwymi. I ja też jestem. – A czy ten kasztan przynosi szczęście tylko myśliwym? – Nie. Jest też dobry na wiele innych spraw. Pomaga znaleźć to, czego szukasz. Na przykład drogę do domu, kiedy zabłądzisz. Jest naprawdę fantastyczny w najróżniejszych sytuacjach. Novalee wyciągnęła do chłopca rękę z kasztanem. – Niech pani sobie pomyśli jakieś życzenie. – Życzenie? – Tak. Trzymając w ręce kasztan, niech pani sobie pomyśli jakieś życzenie. – Ale to nie jest mój talizman, tylko twój. – Tak, ale on zadziała i dla pani. Warto spróbować. – Dobrze. – Zacisnęła w dłoni kasztan i zamknęła mocno oczy, jak dziecko oczekujące niespodzianki, po czym oddała chłopcu kasztan. – Co pani sobie pomyślała? – zapytał. – Jak ci powiem, to się nie sprawdzi. – Nie ma obawy. To tak, jakby pani wyrażała życzenie, widząc spadającą gwiazdę. – Czy mogę ci zrobić zdjęcie? – Chyba tak. – Stań tam, na tle drzwi samochodu, żeby wyszło i wasze nazwisko. O, tu. Trochę bardziej w lewo. Dobrze. Novalee pstryknęła zdjęcie akurat w chwili, kiedy ojciec chłopaka wrócił ze sklepu. – Gotowy, Benny? – Gotowy. – Chłopak otworzył drzwi, wsiadł do samochodu i uśmiechnął się do Novalee. – Do widzenia. – Do widzenia, Benny Goodluck. Chłopiec machał do niej jeszcze przez chwilę, kiedy ciężarówka ruszała. Novalee przeszła przez parking i udała się z powrotem do sklepu. – Proszę pani, proszę pani! Odwróciła się i osłoniła oczy przed słońcem. – Proszę zaczekać! – zawołał Benny Goodluck, biegnąc do niej z jednym z drzewek. – O, proszę. To dla pani. – Dla mnie? Jak to?
– Tak. Na szczęście. – Benny położył drzewko na miejscu parkingowym dla niepełnosprawnych. – Och, Benny, zgadłeś moje życzenie. – Jasne, że zgadłem. Chłopak odwrócił się i pobiegł z powrotem do samochodu.
Kiedy Novalee oglądała dziecięce ubranka, kliknął głośnik. Głos był jakiś brzęczący, daleki, jak przy złym połączeniu telefonicznym. Prosimy o uwagę klientów Wal-Martu. Jest godzina dwudziesta pierwsza. Wkrótce zamykamy sklep. Serce Novalee zamarło. Poczuła zawrót głowy. Prosimy podchodzić z zakupami do... W piersi uderzyła ją bolesna fala gorąca. Przypominamy o godzinach otwarcia... Serce zaczęło galopować jak oszalałe. Zapraszamy jutro o dziewiątej rano... W ustach miała lepki smak zimnych parówek. I, jak zwykle, dziękujemy państwu za zakupy w Wal-Marcie. Przełknęła, czując w gardle palącą gorycz, odwróciła się na pięcie i pobiegła w głąb sklepu do toalety. Kabina była wolna, ale w toalecie panowały ciemności, a Novalee nie miała czasu szukać włącznika światła. Dostała ataku gwałtownych torsji, które wstrząsały nią raz po raz, aż poczuła się całkowicie pusta. Usiadła w ciemnościach, usiłując nie myśleć o tarapatach, w jakich się znalazła. Przez cały dzień odsuwała od siebie tę myśl, ale teraz wszystko to nagle ją dopadło. Musi być jakieś wyjście z tej sytuacji – powtarzała sobie w kółko. Mogła na przykład próbować odnaleźć mamę Neli, ale nie znała nazwiska Freda. Musiało istnieć coś w rodzaju klubu sędziów sportowych, do którego mogłaby zadzwonić, jednakże z pewnością wielu sędziów miało na imię Fred. Mogłaby też zadzwonić do stanowego poprawczaka dla dziewcząt i sprawdzić, czy jest tam jeszcze Rhonda Talley. Ale kradzież samochodu z lodami była jej pierwszym wykroczeniem, więc Rhonda niewątpliwie zdążyła już swoje odsiedzieć. Pozostawał jeszcze Red, ale przecież Red nie przyśle jej pieniędzy na powrót do Tellico Plains. Na pewno zaangażował już kelnerkę na jej miejsce. I wtedy Novalee pomyślała o Willym Jacku. A jakby tak dojechała do
Bakersfield autostopem, na własną rękę... Ale nie wiedziała, czy J. Paul ma na nazwisko Pickens, czy Paul. Zastanawiała się, czy Willy Jack naprawdę ją porzucił. A jeśli pojechał tylko naprawić samochód? Albo po prostu zrobił jej kawał? Lubił sobie pożartować. Może odjechał, żeby ją nastraszyć, a potem miał wypadek... Czy nie daj Boże został porwany... Ktoś uzbrojony mógł go zmusić do... Widywała takie rzeczy w telewizji. A jeśli... Graj... Po prostu udawaj... Ale Novalee nie miała zielonego pojęcia, co tak naprawdę się stało. Wiedziała jedynie, że mamę Neli nie obchodzi, gdzie ona jest, Rhonda Talley najprawdopodobniej jej nie pamięta, a Willy Jack najzwyczajniej ją porzucił. Znów poczuła podchodzący do gardła smak żółci, a w brzuchu skurcz bólu. Próbowałaby z tym walczyć, gdyby nie była taka zmęczona. Osunęła się w ciemność, przepadła w kosmosie. Nie wiedziała, ile czasu spędziła w toalecie. Była za słaba na to, żeby się ruszyć, zbyt chora, żeby się czymkolwiek przejmować. Ubranie miała wilgotne i lepkie, skórę oślizgłą, a głowę jakby nie połączoną z resztą ciała. Kiedy wreszcie zdołała wstać, czuła się tak, jakby wszystko widziała z dużej wysokości. Dobrnęła do umywalki i trzymając się jej brzegu, opryskała sobie twarz i wypłukała usta. W głowie pulsowało, bolały ją wszystkie kości, mimo to umyła się najlepiej, jak mogła, wzięła torbę i wymknęła się z toalety. W budynku było ciemno i cicho. Od frontu sączyło się słabe światło, ale Novalee wiedziała, że nie ma nikogo, że jest sama... Poruszając się bezszelestnie, szła w kierunku światła. Koło ławki odnalazła swoje rzeczy: koszyk powitalny, książeczkę dziecka, drzewko kasztanowca. Zebrała to wszystko razem, jakby szła do domu. A potem zaczęła się błąkać, jak ludzie, którzy przychodzą znikąd i nie mają dokąd iść. Jak przygłup Dan z Tellico Plains, który chodził nocami po ulicach. Szwendała się po sklepie bez celu to tu, to tam, mijała telewizory bez obrazów na ekranach, zabawki bez dzieci. Snuła się koło stert prześcieradeł, pudełek cukierków i regałów wypełnionych naczyniami. Niektóre miejsca obchodziła po kilka razy, w innych nie była w ogóle, nie miało to jednak dla niej najmniejszego znaczenia.
Nagle zobaczyła stolik – okrągły, ze szklanym blatem, pod parasolem w biało-czerwone pasy... miejsce, w którym mogłaby siadywać z dzieckiem, popijając mleko czekoladowe i patrząc na zachód słońca. Przejechała ręką po blacie, ścierając kurz i robiąc miejsce dla koszyka i książeczki. Niedaleko zauważyła cienkie białe kratki. Dwie z nich przysunęła do stołu i włożyła między nie drzewko. Wreszcie opadła na krzesło, otworzyła torbę, wyjęła zdjęcia Siostry Husband, Mosesa Whitecottona i Benny’ego Goodlucka i oparła je o koszyk. Przysunęła książeczkę bliżej środka stołu, po czym z powrotem popchnęła ją na poprzednie miejsce. Wreszcie, kiedy skończyła te wszystkie czynności, przez długi, bardzo długi czas siedziała zupełnie nieruchomo; zdawało się, że już nigdy nie wstanie. Znacznie później, kiedy jednak wstała, podeszła do frontowego okna i wyjrzała na zewnątrz. Zaczynał padać lekki deszczyk, a silne porywy wiatru rozpryskiwały wodę po szybie. Mgliste neonowe żółcie i czerwienie, delikatne strzałki koloru, odbijały się w spływających po szybie strumykach. Nagle z wielką mocą odżyły dawne wspomnienia. Była wtedy bardzo mała, więc nie pamiętała ani dlaczego, ani jak to się stało, że pozostawiono ją na lodowisku, sarną, w zamkniętym pomieszczeniu. W pierwszej chwili, przerażona, zaczęła wrzeszczeć i dobijać się do drzwi, próbując drapać się po ścianie do wysokich okien. Wreszcie sięgnęła do jakiegoś włącznika i zdołała go przesunąć w górę. Wielka srebrna kula pośrodku lodowiska zaczęła się obracać, zalewając podłogę, ściany i sufit deszczem srebra i błękitu. I wtedy jej strach pękł, rozsypując się na kawałki niby stłuczone szkło, i pięcioletnia Novalee Nation weszła w ten deszcz światła, pozwalając, by brylanciki koloru tańczyły po całym jej ciele. Stopniowo, po trochu zaczęła się obracać. Pod magiczną srebrną kulą, ślizgając się w samych pończochach, kręciła się coraz prędzej i prędzej... rozpostarłszy ramiona, wolna, całkiem wolna, wirowała i wirowała... Uśmiechnęła się do tamtego pięcioletniego chudego dziecka o sterczących kolanach i łokciach, usiłując zatrzymać tę małą, która jednak, wirująca i roztańczona, zniknęła gdzieś wśród cieni. I wtedy siedemnastoletnia Novalee Nation, w siódmym miesiącu ciąży, o siedemnaście kilo za ciężka, zrzuciła klapki i tam, gdzie stała, pośrodku Wal-Martu, zaczęła się obracać, coraz szybciej i szybciej, całkiem wolna, tańcząc i wirując u progu swojej nowej historii.
Rozdział 3
Pieniądze skończyły się Willy’emu Jackowi w Tucumcari, a paliwo niecałe sto trzydzieści kilometrów dalej. Kiedy wskaźnik sięgnął litery E, Willy Jack zaczął grzebać po kieszeniach, w wyniku czego znalazł dziewięćdziesiąt cztery centy. Pożałował tych dziesięciu dolarów, które dał Novalee – dzięki nim byłby znacznie bliżej Kalifornii – ale szybko przestał o tym myśleć, ponieważ, szczerze mówiąc, nie był człowiekiem, który by się takimi sprawami przejmował. Siłą rozpędu zdołał jeszcze dojechać do niewielkiego sosnowego zagajnika, znacznie oddalonego od pobocza drogi. Tekturową walizkę zamknął w bagażniku samochodu, a następnie, poszukując jakichś zawieruszonych drobniaków, złożył przednie i tylne siedzenia. Znalazł dwie ćwierćdolarówki, dziesięciocentówkę, trzy monety centowe i fifkę do palenia skrętów. Nie uszedł daleko, kiedy się zorientował, że na masce samochodu zostawił ciemne okulary. Bardziej niż sam upał przeszkadzał mu ostry, boleśnie rażący blask słoneczny. Usiłował zatrzymać jakiś samochód, ale kierowcy ciężarówek, jadących z dużą szybkością od strony Pecos Mesa, mijali go z rykiem silników, pozostawiając za sobą niewielkie trąby powietrzne kurzu i żwiru, który mu potem długo jeszcze skrzypiał w zębach. Niewiele było zresztą pojazdów na drodze; najczęściej pół-ciężarówki z całymi rodzinami stłoczonymi w szoferkach. A poza tym pojazdy rekreacyjne z naklejkami na oknach „Uwaga: starsi ludzie w samochodzie” – w sumie nikła nadzieja dla autostopowicza. W pewnej chwili zrównał się z nim mały obtłuczony volkswagen, pełen nastolatków. Przez okno wychylił się i uśmiechnął do Willy’ego Jacka rudzielec o krzywych zębach. – Przepraszam pana bardzo – powiedział – czy chciałby pan może Grey Poupon? [rodzaj musztardy] – Czego? Grey czego? Ale samochód zdążył już przyspieszyć i odjechać, ciągnąc za sobą śmiechy młodocianych pasażerów. – Gnojki! – wrzasnął za nimi Willy Jack. Rudzielec wywiesił się przez okno i posłał mu całusa, co Willy Jack skwitował nieprzyzwoitym gestem.
– Cholerne gnojki! – krzyknął ponownie, ale chłopcy byli za daleko, żeby go usłyszeć. Upał zaczął mu się dawać mocno we znaki; w ustach miał sucho, w głowie mu pulsowało. Ze szczytu wzniesienia, na jakim się znalazł, zobaczył sadzawkę, ale musiała ona znajdować się jakieś półtora kilometra od drogi. Nie miał żadnego pomysłu na zdobycie paliwa czy pieniędzy, ale kiedy zobaczył znak: SANTA ROSA – PIĘĆ KILOMETRÓW, uznał, że to lepsze niż pchanie się na piechotę do Bakersfield. Tuż przed zjazdem na Santa Rosa pojawił się kolejny znak zapowiadający: PALIWO, POSIŁKI, NOCLEGI, ale Willy Jack dotarł jedynie do przysadzistego budynku z betonu, pomalowanego na kolor słabej kawy, pod szyldem „Bar u Toma Pony’ego”. Willy Jack obawiał się, że lokal może być nieczynny. Starej półciężarówce, zaparkowanej przed barem, brakowało dwóch tylnych opon, co świadczyło o tym, że stała tam od dawna. Neony na budynku się nie paliły, w oknach było ciemno, ale ze środka dochodziły dźwięki muzyki, w szczególności gitary, na której ktoś brzdąkał piosenkę. Spróbował otworzyć drzwi, ale były zamknięte. Podszedł więc do okna, przetarł kawałek brudnej szyby, osłonił oczy dłońmi i zajrzał do środka. Po kilku sekundach wzrok przyzwyczaił mu się na tyle, że po tamtej stronie szyby dostrzegł drugą parę oczu. – Jezu! – wrzasnął i odskoczył do tyłu. Usłyszał śmiech. W chwilę później zamek zgrzytnął i drzwi się otworzyły, ale tylko na parę centymetrów. Zbliżył się, bardzo ostrożnie, i nachylił zaciekawiony. W tym momencie drzwi otworzyły się szerzej, ktoś go złapał za ramię i wciągnął do środka. – Co ty sobie właściwie wyobrażasz? Kto ci pozwolił zaglądać w moje okno, co? Była to dwunasto-, może trzynastoletnia dziewczynka. Miała krótko obcięte włosy, haczykowaty nos i ostrą, chudą, krostowatą twarz. Willy Jack mało się nie roześmiał na widok jej brzydoty. Chudość i żylastość małej przywiodły mu na pamięć głodujących ludzi w Afryce, których widział w telewizji, tyle że ta dziewczyna była biała. I silna. – Jak będziesz tak robił, to możesz oberwać kulą, wiesz? – Nie zaglądałem ci do sypialni ani nic z tych rzeczy – odparł, strącając jej rękę z swojego ramienia. – To przecież nie dom mieszkalny. – A skąd ty wiesz, że to nie jest dom mieszkalny, panie mądralo?
– A jest? – A na co ci wygląda, jak nie na dom mieszkalny? . Willy Jack rozejrzał się po pomieszczeniu, ale bez zainteresowania. Tysiące nocy spędził w takich miejscach, ale nigdy nie dostrzegł w nich niczego więcej poza tym, co zastał tutaj: szafa grająca, stół bilardowy, bar i dziewczyna. Nie dostrzegł popękanego plastiku, poplamionych ścian, pociętej sztucznej skóry na meblach czy pożółkłych obrazków przedstawiających Indian, wychudzonych, wynędzniałych i upodlonych. Nie widział blasku i urody rzeczy jeszcze nowych, ale już skażonych i nieświeżych jak ta dziewczyna. – No więc macie otwarte czy nie? – zapytał. – Gdybyśmy mieli zamknięte, to by cię tu nie było. – Chodzi mi tylko o zimne piwo, nie chcę nic więcej. – I właśnie to jest to, co tutaj sprzedajemy. Dziewczyna zniknęła za barem, nalała piwa do szklanki i pchnęła ją do Willy’ego Jacka. Opróżnił szklankę niemal jednym haustem. – No to powiedz, skąd jesteś. – Z Nashville. – Tennessee? – Znam tylko jedno Nashville. Właśnie w Tennessee. – Cholerny z ciebie mądrala, co? Willy Jack się uśmiechnął. Skądś z głębi, zza baru, usłyszał odgłos spuszczanej wody. – Wiesz, do kogo jesteś podobny, jak się uśmiechasz? – powiedziała dziewczyna. – Do Johna Cougara Mellencampa. Czy ktoś ci to już kiedyś powiedział? – Jasne. Wiele osób. A wiesz, dlaczego? Bo on jest moim bratem. – Bzdura. Nie jest żadnym twoim bratem. – Naprawdę? A moja mama uważa, że jest. – Nie wierzę. Willy Jack skończył piwo i wyciągnął w stronę dziewczyny pustą szklankę. – Pokaż mi swoje prawo jazdy. – A to niby dlaczego? Jesteś z policji? Dziewczyna roześmiała się i Willy Jack zauważył, że brakuje jej dwóch przednich zębów. Dziąsła w tym miejscu miała czerwone, jakby je pomalowała szminką. Ze zdumieniem poczuł u siebie początki erekcji. Napełniła mu szklankę piwem i podała.
– Jak taki z ciebie mądrala, to udowodnij, że jesteś tym, za kogo się podajesz. – Chciałbym. – A mówiłam, że to bzdury. – Jakiś skurwysyn ukradł mi w nocy portfel. Z pokoju hotelowego. Pieniądze, karty kredytowe. Wszystko. – Chcesz powiedzieć, że nie masz pieniędzy? To czym zapłacisz za te dwa piwa? – Zostało mi trochę drobnych. – Willy Jack zrobił taki ruch, jakby sięgał do kieszeni. – No, już dobrze. Niech będzie na koszt firmy. – Jolene? – Z przyległego pomieszczenia dobiegł kobiecy głos, niski, bezbarwny. Dziewczyna wzniosła oczy do góry i zrobiła taką minę, jakby miała usta pełne surowego jajka. – Tak, proszę pani? – Napełniłaś solniczki? – Napełniłam. Złapała stojący za nią na półce woreczek soli i poodkręcała zakrętki pękatych plastikowych solniczek. Odwróciła woreczek i zaczęła nim wymachiwać nad solniczkami. – Jolene! – zawołała ponownie kobieta. Dziewczyna uśmiechnęła się do Willy’ego Jacka, rozsypując sól na solniczki i na bar. Trzymała woreczek tak długo, aż go całkowicie opróżniła, a solniczki znikły pod solą. – Jolene! – Głos był coraz bardziej naglący. – Co? – Włóż do chłodziarki resztę coorów i millerów! – wrzasnęła kobieta. – Okay! Dziewczyna zniknęła za kotarą w drugim końcu baru i po chwili wyłoniła się z dwiema, skrzynkami piwa. Niosła je swobodnie, bez najmniejszego wysiłku, jedną na drugiej. Willy Jack patrzył, jak otwiera chłodziarkę za barem i ładuje do niej ciepłe piwo. Za każdym razem, kiedy się pochylała, dżinsy napinały się na jej pośladkach, ale nie to podniecało Willy’ego Jacka. Podniecało go puste miejsce po jej przednich zębach. – Ty też jesteś muzykiem? – spytała. – Aha. Mam występ w Las Vegas, jeśli dotrę tam do jutra wieczór.
– Dlaczego? To jest zaledwie osiem godzin jazdy stąd. I tylko dlatego, że są ograniczenia prędkości. – Cholera tam z ograniczeniem prędkości, mam to gdzieś, ale... – Jolene? Dziewczyna położyła palec na ustach, dając mu w ten sposób sygnał, że ma być cicho, ale Willy Jack nie potrzebował żadnego sygnału. Słyszał zniecierpliwienie w głosie kobiety. – Ty tam z kimś rozmawiasz? – Nie. – Jolene z niesmakiem przewróciła oczami. – Po prostu sobie śpiewam. – W osiem godzin spokojnie zdążysz – powiedziała szeptem. – Ale mój samochód jest gdzieś na autostradzie, z pustym bakiem. I nie mam gotówki... kart kredytowych... – To dlaczego nie zadzwonisz do brata? – Z tym jest właśnie problem. Brat przebywa w Londynie. Na tournee. – To zadzwoń do żony. – Nie mam żony. – To do dziewczyny. – Sprawa nieaktualna. Rzuciłem ją. – Mógłbyś spróbować autostopu. Chyba że jesteś zbyt wielkie panisko. – Autostopu mam powyżej uszu. A zresztą nie mogę zostawić samochodu. – Myślę, że mogłabym ci pomóc. – Niby jak? – Mam trochę pieniędzy. – Ja bym oczywiście chętnie... – Co tu się do diabła dzieje? – Dochodzący z zaplecza głos należał do tęgiej kobiety, która właśnie stanęła w drzwiach. Miała na sobie męski podkoszulek, czarne koronkowe majtki i różowe reeboki. – Otworzyłaś, Jolene? – Nie, proszę pani, ale on... – To ty decydujesz, kiedy otwieramy? Co? Ty ustanawiasz godziny otwarcia? Kobieta podeszła do baru i stanęła twarzą w twarz z dziewczyną. – Ty teraz szefujesz, tak? – Ten facet... Kobieta zwróciła się z kolei do Willy’ego Jacka. – Lokal jest zamknięty. – A to?
Sięgnęła przez bar i sprzątnęła mu piwo sprzed nosa. – Płaciłeś? – zapytała. – Miałem zamiar, ale... – Ja go tym piwem poczęstowałam – powiedziała dziewczyna. – O, coraz lepiej. Nie dość, że otwierasz bar, kiedy ci się podoba, to jeszcze rozdajesz piwo za darmo. Nie wiem, jak ja sobie bez ciebie radziłam. Tak, w dniu, w którym... Dziewczyna wyminęła kobietę i rzuciła się do drzwi. – On już wychodzi. – Gestem przyzwała Willy’ego Jacka. – No już, idź. Wynocha. Willy Jack odepchnął się od baru, zsunął ze stołka i ruszył w stronę drzwi, ale spokojnie, bez pośpiechu. – Twoje szczęście, że on się wynosi. Ciebie też to czeka, jak się nie opamiętasz. Dziewczyna zatrzasnęła drzwi. Jeszcze na drodze słyszał głos kobiety, która wrzeszczała coś o soli. Po drodze do miasta minął kilka trailerów, ustawionych na bezdrzewnych poletkach, opuszczony przydrożny stragan owocowy i spaloną stodołę na polu gęsto porośniętym bylicą. Przeszedł przez szyny kolejowe, biegnące obok zamkniętej na głucho stacji benzynowej. Tu czekała na niego dziewczyna. Stała na betonowej wysepce koło dystrybutorów. – Szybko posprzątałaś tę sól, Jolene. – Willy Jack próbował wymówić imię dziewczyny tak, jak to robiła kobieta. – Wcale nie posprzątałam. – To dostaniesz niezłe bańki. – Ona nie będzie mną dyrygowała. – Nie. Właśnie widziałem. Dziewczyna zrównała się z nim. – Posłuchaj. Mam ponad dwieście dolarów i mogłabym ci je dać, jeśli cię to interesuje. Zatrzymał się. – Interesuje. – Ale musisz mnie wziąć ze sobą. Do Las Vegas. – Jeszcze czego. Żeby mnie zamknęli za kidnaperstwo. – Nie jestem dzieckiem. Mam dziewiętnaście lat. – A ja jestem Elvis. – No więc dobrze. Jestem starsza, niż wyglądam.
– Co to znaczy, że mam cię wziąć ze sobą? – Żebyś mi pozwolił pojechać ze sobą do Las Vegas, mogłabym ci tam pomóc. – Pomóc w czym? – Z twoim sprzętem. Z instrumentami i w ogóle. Jestem silna. Mogę dźwigać. Głośniki... wzmacniacze. Co tam, mogę sama przesunąć pianino. Mówiąc, skubała na sobie koszulę. Willy Jack odniósł wrażenie, że Jolene za chwilę podwinie rękawy i pokaże bicepsy. Wiedział, że jeśli to zrobi, wyśmieje ją i straci taką okazję. – Co się tak uśmiechasz? – zapytała. – Pomyślałem, że będzie miło mieć kogoś przy sobie. Kogoś, kto się zajmie kostiumami... przyszyje cekiny... takie rzeczy. – Tak, mogłabym też załatwiać różne sprawy, odbierać telefony... wszystko. – Zgoda. Niech tak będzie. Uśmiechnęła się, mrużąc oczy i odsłaniając zęby, a przy okazji puste miejsca po brakujących jedynkach. – To idziemy – powiedział. – Ale ja nie mogę iść zaraz. – Dlaczego? – Muszę wziąć pieniądze. Jakieś ubranie. Załatwić kilka spraw. – To kiedy możemy wyruszyć? – Wieczorem. – Wieczorem? A co ja do cholery będę robił przez cały dzień? Mam tu sterczeć w tym upale i walić konia? – Nie wiem. Możesz iść do parku. Rozejrzeć się. Po prostu idź gdzieś. A potem się spotkamy przed szkołą. – A gdzie jest do cholery ta szkoła? – W samym środku miasta. Bez trudu ją znajdziesz. Miasto nie jest takie duże. Czekała na jakiś znak aprobaty z jego strony, ale Willy Jack wsadził ręce w kieszenie i patrzył gdzieś obok niej. – Zgadzasz się? – spytała. – Wygląda na to, że nie mam wyboru. – A gdzie jest twój samochód? – Na autostradzie. Jakieś pięć kilometrów stąd, na wschód. – Czym jeździsz? – Plymouthem, siedemdziesiąty drugi rocznik. A bo co? – Daj mi kluczyki. – Wyciągnęła rękę, udając pewną siebie.
– Jeszcze czego? – Mogłabym tam podjechać z bańką paliwa... wziąć samochód, zatankować, dolać oleju i w ogóle. I byłabym po ciebie o ósmej. Tam, gdzie mówiłam. – Nie. – Willy Jack potrząsnął głową. – Nie będę dawał kluczyków od samochodu byle... – Boisz się, że ci ukradnę plymoutha z siedemdziesiątego drugiego roku? Dobrze, zapomnijmy o tym. – Obróciła się na pięcie i ruszyła przed siebie. – Zapomnij o wszystkim. – No, już dobrze, dobrze! – wrzasnął. – Zgoda. Ale dziewczyna nawet się nie zatrzymała. Pobiegł za nią, a kiedy się zrównali, pomachał jej kluczykami przed nosem. – Przecież powiedziałem, że zgoda. – Tym razem w jego głosie pojawiła się twardsza nuta. Wzięła z jego ręki kluczyki, nawet nie zwalniając. – O ósmej – powiedziała i tyle ją widział.
*
Willy Jack pojawił się przed szkołą około siódmej w nadziei, że dziewczyna przyjdzie wcześniej. Do tej pory miał już powyżej uszu Santa Rosa, New Mexico. Godzinę spędził w sali bilardowej, obserwując dwóch tłustych mężczyzn grających w bilard, jakby łowili ryby na harpun. Kiedy się wreszcie dorwał do gry, pozwolił im wygrać wszystko, co miał, licząc na to, że ustrzeli ich na parę dolców, ale mężczyźni właśnie w tym momencie przestali grać i wyszli z jego pieniędzmi. Udał się więc do drogerii i tak długo majstrował przy automacie z gumą balonową, że starczyło mu drobniaków na pepsi i slow poke. Następnie wstąpił do kawiarni, zwanej „Brzoskwinie” i popijając wodę, oglądał kreskówki na czarno-białym dwunastocalowym telewizorze, który miał problemy z obrazem. Na koniec poszedł pod szkołę, gdzie czas oczekiwania skracał sobie, tłukąc komary, które pozostawiały liczne ślady na jego twarzy i szyi. Ale Jolene nie pojawiła się ani wcześniej, ani nawet o czasie; zajechała piętnaście po dziewiątej z nadmierną szybkością i bez jakichkolwiek świateł. Chybiła szkolny podjazd o ponad ćwierć metra, z impetem wjechała na krawężnik i wyrżnęła przednim zderzakiem w metalową barierkę biegnącą wzdłuż chodnika. – Gdzie byłaś, do jasnej cholery! – wrzasnął. – Nie mogłam się wyrwać.
Willy Jack podszedł od strony kierowcy. – Przesiądź się. Ja poprowadzę. – Jeszcze czego. Gwałtownie otworzył drzwi i dziewczyna przesunęła się bez słowa. – Masz pieniądze? – Jasne. – Ile? – Dwieście osiemnaście. Nachylił się do niej, jakby miał jej coś szepnąć do ucha, więc Jolene również się nachyliła. Ale Willy Jack wyciągnął rękę, złapał ją za grube pasmo włosów z tyłu, skręcił je między palcami, a następnie szarpnął jej głowę do siebie, dosłownie wciskając nos w policzek Jolene. Patrząc jej w oczy i miażdżąc wargi swoimi wargami, otworzył zębami usta dziewczyny i wtargnął do nich językiem. Wciskając go na siłę i napierając nim na dziąsła, znalazł wreszcie to, czego szukał: miejsce po górnych jedynkach. Zaczął je pieścić i lizać, jak gdyby głaszcząc śliskie krawędzie, wkładając język w puste zębodoły, a potem go wyjmując, wkładając i wyjmując, w dół i w górę, i cały czas przy tym poruszając jej głową w przód i w tył, gorące usta przy ustach, aż wreszcie gdzieś z głębi gardła Willy’ego Jacka wyrwał się dźwięk, mroczny i głuchy, jego usta zwiotczały, tak samo język, który wymknął się w końcu na wolność. W chwilę później Willy Jack wyplątał się z uścisku i odepchnął Jolene od siebie aż na oparcie fotela. – Dawaj to – powiedział. – Co? – Kasę. – Dziewczyna zesztywniała, słysząc w jego głosie niebezpieczną nutę, ostrą i najeżoną, jak słowa pocięte nożem. Wyciągnęła pieniądze z torebki i położyła mu na dłoni. Nawet nie spojrzał na banknoty, nawet ich nie policzył; po prostu wcisnął je do kieszeni, zapalił silnik i ruszył. Nie odzywał się aż do chwili, kiedy znaleźli się na obrzeżach miasta i zobaczył neon nad barem, w którym spotkał dziewczynę. – Kto to jest Tom Pony? – zapytał. – Mój tata. Roześmiał się. – Może masz ochotę się zatrzymać i powiedzieć mu do widzenia? Jolene nie odpowiedziała, tylko pochyliła się lekko, kiedy mijali bar.
Na autostradzie Willy Jack przyspieszył, wyciskając z wielkiego plymoutha sto dwadzieścia na godzinę, po czym wyciągnął się, opierając rękę na sąsiednim fotelu tak, że jego dłoń zwisała tuż nad ramieniem dziewczyny. Odsunęła się w stronę drzwi. – Co z tobą? Przecież cię nie ugryzę. Nawet na niego nie spojrzała; cały czas jechała ze wzrokiem wbitym w drogę. – Chciałbym wiedzieć jedno: Czy jesteś dziewicą? – Zwariowałeś? – odpowiedziała zdecydowanie za szybko. – Jesteś! Już ja to widzę. – Uśmiechnął się. – Niech mnie! – Zsunął rękę z oparcia na jej ramię, a z ramienia na pierś, błądząc palcami dokoła sutka. – Cholera jasna! Ale mi się trafiło! Dziewica! Chyba będziemy musieli coś z tym zrobić, nie uważasz? I wtedy we wstecznym lusterku zauważył błyskające światła. Zwolnił w nadziei, że pojazd go wyprzedzi, że jedzie za kimś innym. W gruncie rzeczy jednak wiedział, że to tylko pobożne życzenie. W tym momencie usłyszeli syrenę. – Niech to szlag! – zaklęła dziewczyna. Willy Jack zjechał na pobocze i zatrzymał się, czekając na szeryfa, który wysiadł z samochodu, zmierzając w stronę plymoutha. – Poproszę prawo jazdy. Willy Jack sięgnął do tylnej kieszeni i wyjął portfel. – Myślałam, że ci ukradli portfel – szepnęła dziewczyna. Spojrzał na nią spode łba, podając przez okno prawo jazdy, które szeryf studiował przy świetle latarki. – A co ja takiego zrobiłem? – zapytał, ale szeryf poszedł na tył samochodu wpisać na blankiet mandatu numer prawa jazdy. – Okłamałeś mnie z tym portfelem, prawda? – spytała dziewczyna. – Znalazłem go dzisiaj. – Jak to? Jak mogłeś go znaleźć? – Posłuchaj. Trzymajmy się w tej sprawie razem. Okay? Oboje chcemy tego samego, prawda? Dostać się do Las Vegas. We dwójkę. – Wziął ją za rękę, – Mam rację? Światła radiowozu rzucały na jego twarz neonową poświatę. – No, mam rację? – powtórzył, mocniej ściskając ją za rękę. Odwrócił się, słysząc przy oknie szelest gabardyny. – Pan jest tu tylko przejazdem, panie Pickens? – On jest ze mną, Frank – powiedziała Jolene.
Szeryf nachylił się i oświetlił latarką miejsce pasażera. – Cześć, Jolene. Nie wiedziałem, że tu jesteś. – Jedziemy do Albuquerque do kina – powiedziała. – A to mój chłopak. – Rozumiem. Szeryf skierował snop światła latarki na tylne siedzenie, gdzie piętrzyły się pudła i walizki. Na drzwiach wisiało na ramiączku ubranie, a podłoga była zawalona butami. – Jak na wyprawę do kina wzięłaś sporo rzeczy. – Po drodze mamy się zatrzymać w pralni i zrobić w automacie pranie. – Byłoby dobrze, gdybyście oboje wysiedli z samochodu. Willy Jack się nie spieszył, ale dziewczyna wygramoliła się wyraźnie za szybko, zbyt skora do współpracy. Kiedy znaleźli się w zasięgu świateł przejeżdżającego samochodu, schyliła głowę. – Jak długo przebywał pan w mieście, panie Pickens? – Niedługo – odparł Willy Jack. – Tylko parę dni – pospieszyła z pomocą Jolene. – Może ze trzy albo cztery. – Czy byłby pan uprzejmy otworzyć bagażnik? Willy Jack wsadził głowę przez okno, wyciągnął kluczyki, poszedł na tył samochodu i otworzył bagażnik. Zastał w środku wszystko mniej więcej tak, jak zostawił, tyle tylko, że walizka była otwarta i koło niej leżał plastikowy worek na śmieci. Szeryf przejrzał zawartość walizki, a następnie rozwiązał worek i przez chwilę w nim grzebał. – Pan pali, panie Pickens? – Tak. – A co, jeśli wolno spytać? Willy Jack wyjął z kieszeni koszuli paczkę marlboro i wyciągnął w stronę szeryfa. – Ciekawe wobec tego, po co panu czternaście kartonów winstonów. – Co? – Głos Willy’ego Jacka był dziwnie piskliwy. – One nie są moje. Szeryf spojrzał na Jolene. – Ja nie palę – powiedziała dziewczyna. – Panie Pickens, jest pan aresztowany. Przysługuje panu prawo do nieskładania wyjaśnień... W Tellico Plains Willy Jack oglądał Hill Street Blues i dlatego znał tę formułę na pamięć. Pomyślał nawet, że stojący przed nim szeryf przypomina Renko.
Przy drzwiach stał zastępca szeryfa. Frank, ten, który aresztował Willy’ego Jacka, siedział za biurkiem, twarzą do aresztanta. Dziewczyna tkwiła na krześle obok niego, ale Willy Jack nawet na nią nie spojrzał. Ani razu. Pieniądze, które mu dała, leżały rozłożone na biurku. – Skończyła mi się kasa – powiedział Willy Jack. – Przyjechałem tutaj, żeby skombinować parę groszy. – I skombinował pan, dwieście osiemnaście dolarów i czternaście kartonów winstonów – winstonów light, setek. Co za dziwny zbieg okoliczności: to jest dokładnie to, co ukradziono w środę rano z 7-Eleven w Puerto De Luna. – Ale mnie tu w środę rano nie było. W środę rano byłem w Oklahomie. – Czy jest ktoś, kto by mógł to potwierdzić? – Tak. Moja dziewczyna, Novalee. Była ze mną. Jolene poruszyła się na krześle. Jedna z drewnianych listewek z tyłu zatrzeszczała głośno. – Gdzie ona teraz jest – zapytał szeryf – ta dziewczyna? – Zostawiłem ją w Oklahomie, w takim miasteczku na S. Szeryf wyciągnął z szuflady biurka atlas, przeglądał go przez chwilę, po czym zwrócił się do Willy’ego Jacka: – Tu jest Oklahoma. Proszę znaleźć to miasto. Willy Jack przejechał palcem pół mapy, po czym zatrzymał palec i stuknął dwa razy. – Sequoyah, o tu. – Aha, to znaczy, że zostawił pan swoją dziewczynę w Sequoyah w Oklahomie. Z kimś z rodziny? – Nie. – Z przyjaciółką? – Nie. Zostawiłem ją w supermarkecie Wal-Mart. – Pracuje tam? W Wal-Marcie? Willy Jack potrząsnął głową i zaczął skubać brzegi dziury na kolanie swoich dżinsów. – Miała się tam z kimś spotkać? – Nie. – Willy Jack z wielkim skupieniem wyciągał luźne nitki. – Po prostu ją tam zostawiłem. – Co pan chce powiedzieć przez „zostawiłem”? Tak po prostu wysiadła, i już? Willy Jack skinął głową, a następnie wsadził palec w dziurę i pociągnął. – Wyrzucił ją pan, tak?
– Tak. – Spłowiały, przetarty materiał puścił i nogawka dżinsów poszła od kolana do samego dołu. – Wyrzuciłem ją. – I to samo miałeś zamiar zrobić ze mną, tak?! – wrzasnęła Jolene. – Miałeś zamiar wyrzucić mnie jak psa?! – Jej głos nabrał piskliwych tonów. – Ty skurwysynu. – Nie bądź ordynarna, Jolene – upomniał ją szeryf. – Posłuchajmy, co ma do powiedzenia pan Pickens. – Stojący przy drzwiach zastępca szeryfa roześmiał się. – O której godzinie w środę wyrzucił pan tę dziewczynę? – Nie wiem. Około dziesiątej. Może jedenastej. – To kłamstwo – powiedziała Jolene. – Był tu ze mną już we wtorek wieczorem. Poprosił mnie, żebym z nim pojechała do Las Vegas. To było późno w nocy we wtorek. Powiedział, że wykombinuje jakieś pieniądze, jeśli tylko z nim pojadę. – Nieprawda! – wrzasnął Willy Jack. – Powiedziałem... – W porządku, panie Pickens. Powiedział pan. Ale czy może pan to udowodnić? Szeryf przez chwilę wpatrywał się w Willy’ego Jacka, a następnie przeniósł wzrok na mężczyznę przy drzwiach. Kiedy ponownie spojrzał na Willy’ego Jacka, pokiwał głową. – Niezły z ciebie model. – Pozwólcie mi zadzwonić. Może uda mi sieją odnaleźć. – Zadzwonić? A to niby dokąd? – Do Wal-Martu. Szeryf się roześmiał, jakby usłyszał mało śmieszny dowcip. – I pan uważa, że ona tam jeszcze jest? Że na pana czeka? – No, nie, ale... – A poza tym Wal-Mart jest teraz zamknięty. – Ale ktoś tam może być. Ktoś, kto ją widział. Albo wie, dokąd poszła. Nocny stróż. Dozorca... Czyja nie mam prawa do jednego telefonu? – Owszem, ma pan. Do tego jednego. Szeryf wybrał numer, który uzyskał od operatora centrali międzymiastowej. Kiedy odezwał się sygnał, popchnął aparat do Willy’ego Jacka, uśmiechnął się i powtórzył: – Tego jednego. Willy Jack odchrząknął i przyłożył słuchawkę do ucha. Przy trzecim sygnale przesunął się na brzeg krzesła. Przy ósmym zagryzł dolną wargę i zaczął miętosić
przewód. Przy dziesiątym wyszeptał: – Dziesięć Missisipi, jedenaście Missisipi... dwanaście... Słuchawka była oślizgła, a zniekształcone dźwięki, jakie się z niej wydobywały, przypominały alarm rozbrzmiewający w tunelu. Szeryf uniósł palec wskazujący i ustami wyartykułował słowo: jednego. – Dwadzieścia jeden Missisipi... dwadzieścia dwa... Nagle Willy Jack zerwał się z krzesła i zaczął walić słuchawką w blat biurka, strzelając odłamkami plastiku po całym pokoju, po czym ryknął z nieludzką siłą: – Cholera jasna! Odbierz wreszcie ten telefon. Odbierz ten cholerny telefon! Jeden z mężczyzn uderzył go poniżej ucha, drugi powalił na ziemię, ale Willy Jack dalej trzymał kawałek słuchawki, który pozostał mu w ręku. Słyszał, że ktoś coś mówi, ale nie wiedział kto. Gdzieś w ciemności kwiliło dziecko. – Trzydzieści jeden Missisipi... trzydzieści dwa...
Rozdział 4
Kiedy odezwał się pierwszy sygnał alarmowy, Novalee prawie się nie poruszyła, ale kiedy rozbrzmiał drugi, obróciła się i przeciągnęła w śpiworze, powoli, leniwie jak gąsienica w swoim kokonie. Trzeci sygnał, irytujący gwizdek, sprawił, że nie tylko zaczęła się na dobre ruszać, ale wygramoliła się ze śpiwora i powlokła do półki z zegarami. Zawsze nastawiała trzy ze strachu, że pierwszy pracownik marketu, jaki się pojawi, natknie się na nią jak na zabłąkaną Złotowłosą. Początkowo budziki nie były jej potrzebne – spała króciutko, z przerwami. Każdy obcy dźwięk zrywał ją ze snu i dosłownie sztywniała ze strachu, a w mrocznych kątach, wśród dzbanków do kawy i kurtek myśliwskich widziała jakieś potwory. Ale od chwili, kiedy przyzwyczaiła się do budynku i oswoiła z ciemnymi miejscami, od kiedy poczuła dźwięki, ostre i metaliczne, zasypiała zbyt mocno na to, by jakikolwiek odgłos mógł się do niej przebić. Zwinęła śpiwór i wetknęła go za inne śpiwory na dolnej półce. Kiedy się wyprostowała, przeszył ją silny ból w okolicy nerek, ale rozmasowała go i powlokła się do łazienki w głębi sklepu. Ochlapała twarz zimną wodą i umyła zęby. Zdjęła nocną koszulę i wspięła się na palce, żeby zobaczyć w lustrze swój brzuch. Skórę miała tak naciągniętą, że kolorem przypominała rozwodnione mleko. Przejechała palcami po pępku, wyobrażając sobie dziecko, przyczepione do niego po drugiej stronie, i pomyślała, że może czuje jej dotyk i sięga do niej rączką. Odgłos śmieciarki za budynkiem wyrwał ją z tych rozmyślań. Umyła się, wytarła papierowymi ręcznikami, a potem szybko włożyła niebieskie spodnium. Wzięła je z działu z garderobą dla przyszłych matek i nosiła na zmianę z luźną sukienką, w której przyjechała. Oba ubrania prała w niedzielę wieczorem, kiedy sklep zamykano wcześnie i było dość czasu, żeby wyschły. Czesząc się, usłyszała trzaśniecie tylnych drzwi. Z sercem w gardle wepchnęła swoje rzeczy do torby i zgasiła światło. – Głupi, głupi, głupi – wyszeptała pod nosem, zła, że ktoś przyszedł tak wcześnie. Odczekała, aż przebrzmiały kroki na plastikowych płytkach od frontu, po czym bezszelestnie wymknęła się z łazienki, skręciła za róg i wcisnęła do swojej kryjówki, małej komórki mieszczącej zbiornik z gorącą wodą. Ostrożnie zamykając za sobą drzwi, wstrzymała oddech. Tych chwil – tuż przed otwarciem sklepu i zaraz po jego zamknięciu – kiedy
musiała się ukrywać, nie cierpiała najbardziej. Duszna komórka była za mała na to, żeby wstawić do niej krzesło czy nawet stołek i wobec tego musiała cały czas stać, wciśnięta miedzy drzwi a rezerwuar. A im większy miała brzuch, tym mniej zostawało dla niej miejsca. Próbowała innych kryjówek, ale w żadnej nie czuła się tak bezpiecznie. Przez pierwsze dwa tygodnie pobytu w markecie wspinała się po chwiejnej drabinie na strych, ale później zaczęło jej się od tej wysokości kręcić w głowie, wygospodarowała więc sobie trochę miejsca w magazynie, przestawiając wielkie tekturowe pudła z poduszkami. Ale niedługo potem pojawił się tam chłopak, który robił inwentaryzację towaru, i zanim go odwołano na front sklepu, były chwile, kiedy dzieliło ich dosłownie kilkanaście centymetrów. I to właśnie wtedy Novalee przeniosła się do pomieszczenia na zbiornik ciepłej wody. Zwykle rankiem pozostawała w ukryciu przez godzinę; czasami trochę krócej, jeśli wszyscy byli punktualni. Liczyła ich, kiedy przychodzili, całą osiemnastkę porannej zmiany, chociaż bywało, zwłaszcza gdy przychodzili po dwoje czy troje naraz, że rachunek jej się mylił. Pewnego ranka, czekając na spóźnialskich, przesiedziała w ukryciu ponad dwie godziny. Burczało jej wtedy w brzucho tak głośno, że bała się, iż ją usłyszą. Marzyła o herbatnikach i sosie do pieczeni, ale musiała się zadowolić batonikiem z rnuesli i masłem z orzeszków ziemnych, które miała w torbie – Po pierwszych kilku dniach spędzonych w Wal-Marcie zrezygnowała z paydayów i pepsi, ale w dalszym ciągu niepokoiła się, ze odżywia się niewłaściwie ze względu na dziecko. Kiedy się upewniła, że przyszła cała poranna zmiana, uchyliła drzwi komórki, sprawdziła, czy z magazynem wszystko w porządku, a następnie wymknęła się, i szybko poszła do pomieszczenia na narzędzia. Wzięła stamtąd drzewko kasztanowca i drzwiami dla personelu wyszła na ulicę. Na zewnątrz panował już upał – Do chwili, kiedy znalazła się przy pierwszych światłach, miała włosy przyklejone do karku i bluzkę kompletnie mokrą na ramionach, a przed nią był jeszcze kawał drogi. Biblioteka znajdowała się na Mam Street, niecałe półtora kilometra od Wal-Martu, ale Novalee postanowiła nadłożyć drogi w obawie, że mijając gospodarstwo ogrodnicze Goodlucków, natknie się z drzewkiem, którego korzenie nadal były owiązane workiem, na Benny’ego, albo jego ojca – Ale nade wszystko nie chciała, by zobaczyli, że drzewko przez nią choruje. Starała się o nie dbać. Co wieczór podlewała i dwa albo trzy razy w tygodniu wynosiła na zewnątrz. Czasem nawet zabierała je do parku miejskiego i stawiała
między wielkimi dębami, które rosły w równych rzędach po obu stronach fontanny, niedaleko wejścia. Zdarzało się też, że wynosiła je na zalesiony teren za Domem Opieki Królewskich Córek i Synów, gdzie zostawiała drzewko ukryte w szkółce młodych sosenek. Ale najczęściej trzymała je w komórce na narzędzia. Wiedziała, że drzewko potrzebuje słońca, ale były takie dni, kiedy nie czuła się dobrze, i wtedy ten mały kasztanowiec wydawał jej się za ciężki, za gruby i za trudny do udźwignięcia. Poza tym obawiała się, że ciężarna dziewczyna, która co rano wynosi z Wal-Martu drzewko, prędzej czy później zwróci czyjąś uwagę. I wreszcie – stało się: drzewko zachorowało. Niektóre liście przybrały jasnobeżowy kolor owsianki, a od spodu pokryły się czymś w rodzaju wątrobianych plam. Pień, cienki i powykręcany, tak był wysuszony, że kiedy go dotykała, na dłoniach zostawał biały nalot. No i od chwili, kiedy Benny Goodluck podarował jej sadzonkę, czyli od czterech tygodni, drzewko ani trochę nie urosło. Wmawiała sobie, że nic złego z tego nie wyniknie, ale prawda była taka, że ogarnął ją strach. Jeżeli kasztany rzeczywiście przynosiły szczęście, to nie wyobrażała sobie, w jakie mogłaby jeszcze popaść tarapaty, gdyby pozwoliła drzewku umrzeć. Dlatego postanowiła za wszelką cenę iść do biblioteki i znaleźć książkę o drzewach, z której mogłaby się dowiedzieć, jak ratować chorą sadzonkę. Chętnie poprosiłaby kogoś o radę, kogoś, kto się zna na drzewach i mógłby jej powiedzieć, co robić, ale nie miała pojęcia, do kogo się zwrócić. Nie mogła przecież iść z tym do Goodlucków i przyznać się, że do tej pory nie zasadziła drzewka. Przejrzała nawet książkę telefoniczną w poszukiwaniu innych zakładów ogrodniczych w mieście, ale Goodluckowie byli jedyni. Znalazła w Wal-Marcie książkę o roślinach i drzewach i przeczytała w niej, kiedy się sadzi cynie, gdzie się sadzi bratki i jak się sadzi stokrotki, ale nie dowiedziała się, co dolega jej drzewku. I wtedy przypomniała sobie o bibliotece, piętrowym budynku z cegły, z czarnym ogrodzeniem z kutego żelaza i trawnikiem pełnym krzewów ozdobnych, nagietków i nanerczy, których to nazw nauczyła się z książki o ogrodnictwie. Wiele razy po drodze do parku mijała bibliotekę, ale nigdy nie przyszło jej do głowy, żeby wejść do środka. Nie zaszła jednak daleko; złapał ją tępy ból między łopatkami. Drzewko kasztanowca, mimo że lekkie, nagle stało się ciężkie, jakby ważyło pięćdziesiąt kilo. Kilkakrotnie przekładała je z ręki do ręki i na każdym skrzyżowaniu przeczekiwała po kilka zielonych świateł, żeby odpocząć.
Wstąpiła do małej kawiarenki pod nazwą „U babci za piecem” i poprosiła o szklankę wody. Kelnerka, która pachniała wodą „Białe ramiona” i smażoną cebulą, nie była zachwycona darmową klientką, ale, zajęta wydawaniem śniadań, zdołała tylko wznieść oczy do góry. Popijając wodę, Novalee studiowała menu, żeby przynajmniej stworzyć pozory, że myśli o jakimś zamówieniu. Od czasu, kiedy zamieszkała w Wal-Marcie, tyle razy jadła marchewkę Del Monte i zielony groszek, nie przyprawiony i zimny, prosto z puszki, że na samą myśl o cheeseburgerze z frytkami pociekła jej ślinka. Podskoczyła na dźwięk policyjnej syreny, od której w kawiarence zadrżały szyby. Wyjrzała i zobaczyła zbierających się na chodniku ludzi i wolno przejeżdżający ulicą policyjny radiowóz z kogutem na dachu. – Hej, Dooley! – wrzasnęła kelnerka w stronę kuchni. – Zaczyna się defilada! Nalała kawy siedzącej na końcu kontuaru kobiecie. – Wołam naszego kucharza – wyjaśniła, wskazując ręką do tyłu. – Jego syn jest perkusistą w orkiestrze. Novalee skończyła wodę i wyszła na zewnątrz, wpychając się za dwie małe stojące na krawężniku dziewczynki. Środkiem ulicy sunęła płytka ciężarówka, udekorowana czerwono-biało-niebieską bibułką. Do drzwi były przyczepione flagi z napisem „Dni Zachodu”, a w skrzyni siedział stary mężczyzna w białym garniturze i grał na skrzypcach. W pewnej chwili, gdy maszerująca orkiestra skręciła w Main Street, Novalee usłyszała muzykę. Chłopcy i dziewczęta, ubrani w granatowe mundurki, maszerowali półkolistymi szeregami i łamanymi rzędami, idąc za ośmioma mażoretkami, których pałeczki lśniły w słońcu. Novalee przyglądała im się, jak wysoko unoszą nogi i jak ich pałeczki żeglują w górę, kiedy dziewczęta – o płaskich brzuchach i jędrnych piersiach – przybierały różne pozy. Były to piegowate, szeroko uśmiechnięte dziewczyny o lśniących włosach i dołeczkach w policzkach. Miały usta za czerwone, oczy zbyt ożywione, twarze zbyt młode. Piekły w domu czekoladowe ciasteczka i na tańce walentynkowe wycinały serca z czerwonego papieru. Dziewczyny, których zdjęcia znajdowały się w dorocznych albumach szkolnych i które gorąco witano, kiedy wracały do domu. Na śniadanie jadały owsiankę ze swoimi młodszymi siostrami, pożyczały im kredki do ust i swetry. Dziewczyny w wieku Novalee, które nigdy nie będą tak stare jak ona.
Rozdział 5
Jedyną biblioteką, jaką Novalee kiedykolwiek widziała od środka, była obwoźna biblioteka, która przyjeżdżała do szkoły podstawowej w Tellico Plains, dlatego wchodząc do Biblioteki Hrabstwa Seqoyah, miała wielkie oczekiwania. Ta biblioteka nie stała na kołach. Jeszcze zanim bezszelestnie zamknęły się za nią drzwi, wiedziała, że znalazła się w miejscu szczególnym. Niemal wstrzymała oddech, podziwiając ciemne drewno, rzeźbione w najróżniejsze skomplikowane wzory, wysokie okna z grubymi matowymi szybami, czerwone aksamitne zasłony, ściągnięte srebrnymi sznurami, żyrandole z kryształowymi łezkami, które łapały światło, dobywając z niego bogate błękity i głębokie zielenie, obrazy w złotych ramach, przedstawiające nagie kobiety o ciężkich brzuchach i grubych udach. No i książki. Regały książek, sterty książek, ściany książek. Więcej książek, niż Novalee widziała w życiu. Nagle zorientowała się, że jest w tym miejscu coś innego. Nie światło filtrujące się srebrzyście przez matowe szyby. Nie spokój. Nie zapachy – politury, wosku i drewna. Ale coś. Coś... – Czego szukasz? Rozejrzała się w poszukiwaniu właściciela głosu i z najwyższym trudem dostrzegła w drugim końcu sali jakąś postać. Był to mężczyzna, zgarbiony w fotelu o wiele na niego za małym, pochylony nad otwartą książką, leżącą na długim, wąskim stole. Mężczyzna miał brodę w kolorze miedzi, ale jego włosy, w większości ukryte pod czapką typu pończocha, były ciemniejsze od mahoniu. – Szukam książki – powiedziała. – Bibliotekarki nie ma. – Och. Czekała, że mężczyzna jeszcze coś powie, ale on wrócił do lektury i więcej już na nią nie spojrzał. Nie wiedziała, czy ma czekać na bibliotekarkę, czy szukać sama. W obwoźnej biblioteczce w Tellico Plains dzieciaki po prostu łapały co kolorowsze i grubsze książki, ale Novalee wiedziała, że nie jest to metoda na znalezienie książki o kasztanowcach. Zdecydowała się więc czekać na bibliotekarkę. Podeszła do dwóch oszklonych gablotek, stojących pośrodku sali. W jednej leżały błyszczące monety, złote i srebrne, z obcych krajów. W drugiej znajdowała się kolekcja noży do otwierania listów, z trzonkami zdobionymi drogimi
kamieniami albo rzeźbionymi, w kości słoniowej czy jadeicie. Przeszła koło obrazów, patrząc w oczy namalowanym na nich postaciom, które zdawały się odwzajemniać jej spojrzenie. Zatrzymała się przed dziewczyną wkładającą pończochę. Dziewczyna była naga i gruba. Brzuch miała tak okrągły, tak pełny, że Novalee zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie jest w ciąży. Podeszła bliżej do obrazu. – Renoir. Był to głos mężczyzny, tego w brązowej czapce, który jednakże nie siedział już przy tamtym stole. Novalee na próżno szukała go wzrokiem. – Co pan powiedział? – spytała, ale mężczyzna się nie odezwał. Poczuła się nieswojo i zaczęła się zastanawiać, czy ona i ten człowiek nie są przypadkiem jedynymi osobami w całym budynku. Miała ochotę iść, ale przecież drzewko, ukryte za drzwiami wejściowymi, umrze, jeśli szybko czegoś z nim nie zrobi. Zbliżyła się do drzwi frontowych, żeby mieć w razie czego ułatwioną ucieczkę, i zaczęła posuwać się alejką między półkami pełnymi książek, czytając tytuły. W pewnym momencie wyciągnęła Encyklopedię wymarzonego domu. Ilustracje nie były kolorowe. Odkładając książkę, po drugiej stronie regału zauważyła brązową czapeczkę. Szybko wstawiła tom na półkę i ruszyła alejką wzdłuż regałów. Na końcu zakręciła. I wtedy usłyszała kroki mężczyzny, który zawróciwszy w drugim końcu alejki, właśnie się do niej zbliżał. – Odłożyłaś książkę na niewłaściwe miejsce – mruknął. Novalee przywarła mocno do ściany. – Jej miejsce jest między Encyklopedią wymarzonego ogrodu a Encyklopedią wymarzonej kuchni – powiedział. – Jeżeli nie chce ci się odkładać książek na właściwe miejsce, to... Nagle mężczyzna wyrósł tuż przed nią. – ... to ich w ogóle nie wyjmuj. – Przepraszam. – Novalee zaczęła wycofywać się w stronę drzwi wejściowych. – Nie musisz wychodzić. – Tym razem ton jego głosu nie był już taki groźny. – Po prostu bardziej uważaj. – Ja... ja raczej przyjdę, kiedy będzie bibliotekarka, to mi pomoże... – A w czym miałaby ci pomóc? – W znalezieniu książki – odparła, sięgając do drzwi. – Książki o drzewach. – „Słyszę swe echo wśród lasu ech... Pan natury skarżący się drzewom”. – Co pan chce przez to powiedzieć? Co to znaczy? Mężczyzna przez krótką chwilę wpatrywał się w jej twarz, po czym odwrócił
się na pięcie i ruszył w stronę szafy pełnej szufladek, stojącej pod ścianą w głębi sali. – Drzewa! – wrzasnął, przemierzając całą salę. – Drzewa. Leśnictwo? Środowisko... rolnictwo? Botanika? Co byś chciała wiedzieć na temat drzew? – Chciałabym się dowiedzieć czegoś na temat kasztanowców – odparła, idąc za nim, Novalee. – Kasztanowce! Rodzaj: Aesculus, rodzina: Hippocastanaceae. – Co takiego? Nic nie rozumiem z tego, co pan mówi. Mężczyzna otworzył jedną z szufladek i przeglądając fiszki, jakby zapomniał o istnieniu Novalee. Jego płonące oczy zwęziły się w wyrazie skupienia, a usta drgały, jakby przemawiał do fruwających pod palcami kartoników. Novalee podeszła do niego o krok bliżej, na tyle blisko, że poczuła jego zapach – mięty pomieszanej ze słodką smagliczką, którą zauważyła w glinianych pojemnikach przy drzwiach. Na tyle blisko, że słyszała szelest wykrochmalonej koszuli, kiedy mężczyzna poruszył się, zatrzaskując szufladę. – Encyklopedia ogrodnicza Taylora! – wykrzyknął i pobiegł do półki, gdzie rzucił się na książki, błądząc palcami po tytułach. Nagle dał susa przez całą alejkę, jak dziecko na widok ulubionej zabawki. Novalee musiała biec, żeby dotrzymać mu kroku. Pochylił się i wyciągnął z półki pokaźnych rozmiarów tom. – No, proszę. Co chciałabyś wiedzieć o kasztanowcach? – Moje drzewko jest chore. Wygląda na to, że umiera. Mężczyzna rzucił się do najbliższego stołu, wyciągnął krzesło i zaprosił Novalee, by usiadła. Następnie energicznie położył przed nią książkę, otwierając ją na indeksie. Novalee wiodła palcem wzdłuż strony, powtarzając bezgłośnie „kasztanowiec”. – Nie ma tu kasztanowca. Mężczyzna przysunął się do niej, przez chwilę szukając wzrokiem właściwego słowa. – Co? – powiedziała. – Ja tego nie mogę nawet wymówić. – Możesz. Na pewno możesz. Hippocastanaceae. Zaczęła czytać. Nie zdawała sobie sprawy, że mężczyzna przyniósł jej więcej książek, ale kiedy podniosła wzrok, ze zdumieniem spostrzegła, że stół jest zawalony wszelkiego rodzaju wydawnictwami – encyklopedie, słowniki, almanachy, traktaty rolnicze, broszury rządowe. Zaglądała do każdej książki, jaką przed nią kładł.
W pewnej chwili odchyliła się do tyłu. Mężczyzna siedział naprzeciwko niej i wpatrywał się w jej twarz. – No i? – zagadnął. – Moje drzewko ma plamy na liściach od nadmiaru wody. Skinął głową. – I co jeszcze? – Może też mieć uszkodzone korzenie. – Dalej. – Zaczął się kołysać w przód i w tył. – No, dalej! – Ma objawy zarażenia nicieniem. Kołysał się coraz szybciej i szybciej. – I mączniakiem. – Tak. – Nie wykluczam niedoboru azotu. – Tak! – Uderzył ręką w stół. – Tak! – wykrzyknął, po czym zerwał się z krzesła, przewracając je i popychając przed sobą. – Słowa! – Ale ja wiem, co mu dolega... – Znalazłaś właściwe słowa! – ... tylko nie wiem, czy ono to wytrzyma... Potrząsnął głową, a następnie nachylił się przez stół do Novalee, zniżając głos do szeptu. – „To drzewo bezlistne może się więcej liśćmi nie okryje. By wiedzieć to na pewno, trzeba poczekać kilka miesięcy, do wiosny. Jest wszakże jego przeznaczeniem, by się już nigdy nie zazieleniło; tej wielkiej winy szukać może w sercu człowieka”. Novalee patrzyła, jak usta mężczyzny artykułują słowa... dźwięki... które wisiały w powietrzu jak powierzane szeptem tajemnice...
Rozdział 6
Novalee miała nadzieję, że mężczyzna nie widział przez okno, jak zabierała drzewko zza krzaków, choć jednocześnie była pewna, że widział. Dotaszczyła swój ciężar do końca kwartału ulic i zatrzymała się, żeby wyjąć z torby plan miasta. Jej celem był ostatni dom na Evergreen Street, w którym mieszkała Siostra Husband. Idąc ulicą, myślała o dziwnym mężczyźnie, którego spotkała w bibliotece. Powtarzała sobie w pamięci to, co jej powiedział, usiłując zrozumieć sens jego słów, ale nawet nie była pewna, czy wie, o czym mówił. Spodziewała się, że książka, którą jej wypożyczył, a którą miała w torbie, jakoś jej w tym pomoże. Przy okazji wyprawy do Siostry Husband znalazła się w zupełnie nieznanej dzielnicy. Zwykle, kiedy opuszczała Wal-Mart, trzymała się północnej części miasta, gdzie szerokie ulice były wysadzane wiązami i jaworami, a wysokie trawniki otaczały pelargonie, lwie paszcze i róże. Wypoczywała w pięknych parkach, patrząc, jak dzieci brodzą w błękitnych basenach, a ich matki siedzą w cieniu rozłożystej kwitnącej mimozy. Ale dzielnica, w której mieszkała Siostra Husband, przypominała miejsca dobrze znane Novalee z Tellico Plains i kojarzące jej się z kolorem zimnego sosu do pieczeni. Wzdłuż ulic ciągnęły się płytkie rowy wypełnione słonawą wodą, parki, gdzie huśtawki zwisały smętnie z porwanych łańcuchów, a karuzele zataczały się jak pijane, były prawie puste, jeśli nie liczyć wychudzonych psów i starych ludzi. Domy o dachach połatanych jak patchworki siedziały krzywo na podwórkach, zawalonych zardzewiałymi wrakami samochodów, wspartych na betonowych klockach. Za tym wszystkim, na samym końcu ulicy, stał dom Siostry Husband: trailer na kołach. Do frontowej części domku przylegał ganek z surowego drewna, a wokół stopni stały puszki po kawie z kwitnącym jarmużem i kogucim grzebieniem. Świeżo skoszona trawa została przycięta wokół poidełka dla ptaków i dwóch opon, chroniących niewielkie kępy malw. Drzewo pekanowe, przykryte czapą kokonów koszówki, ocieniało łyse miejsce, służące za podjazd dla Wozu Powitalnego marki Toyota. Novalee w pierwszej chwili wniosła drzewko po schodkach, ale po chwili zmieniła zdanie i zostawiła je na dole, przy stopniach. Odgarnęła włosy z twarzy i w myślach powtórzyła przygotowany tekst, a następnie zapukała, głośniej, niż
miała zamiar. Ze środka usłyszała klapanie bosych stóp o podłogę, trzaśniecie drzwi i odgłos lecącej wody. Po upływie kilku minut poczuła się nieswojo. Nie wiedziała, czy ma zapukać ponownie, czy po prostu odejść, ale zanim zdążyła podjąć decyzję, drzwi się nagłe otworzyły. Poprzez moskitierę uśmiechała się do niej Siostra Husband, której włosy miały odcień jasnego błękitu. – Nie wiem, czy Siostra mnie pamięta. Najprawdopodobniej nie, w każdym razie spotkałyśmy się pewnego dnia w Wal-Marcie i Siostra dała mi Powitalny Kosz, a ja zrobiłam Siostrze zdjęcie, które mam teraz przy sobie. Siostra mówiła do mnie Ruth Ann, aleja nie jestem Ruth Ann, tylko Novalee Nation i... – Och, jak ja mogłam popełnić taką pomyłkę. Oczywiście, teraz, kiedy cię zobaczyłam w lepszym świetle, widzę, że między tobą a Ruth Ann nie ma najmniejszego podobieństwa. Jakżeż miło widzieć cię, moje dziecko. Może wejdziesz. – Chętnie, dziękuję bardzo. Novalee weszła do pokoju, w którym wszystko było na żółto: żółte klosze lamp, żółte kwiaty, żółte zasłony i dywaniki, nie wyłączając koszuli stojącego przy drzwiach małego, łysego mężczyzny. – Kochanie, poznaj mojego dżentelmena, pana Sprocka. Jack Sprock. – Jak się masz. – Mężczyzna ujął rękę Novalee w obie dłonie. Jack Sprock pachniał pudrem dziecięcym i cynamonem, a kiedy się uśmiechnął, jego zęby zalśniły, jakby były pomalowane białą emalią. – Właśnie mieliśmy zamiar zasiąść do zimnej maślanki z chlebem kukurydzianym. Oczywiście czuj się zaproszona. – Och, nie, dziękuję, ja tylko wstąpiłam, żeby zapytać... – Wstąpiłaś, bo cię zaprosiłam. Zaprosiłam cię do mojego domu jako gościa. I właśnie jesteś, a ja się ogromnie z tego powodu cieszę. To dla mnie wielka radość gościć u siebie w to piękne popołudnie ciebie wraz z dzieciątkiem i mojego uroczego pana Sprocka. – Piękne popołudnie – powtórzył pan Sprock. Siostra Husband uśmiechnęła się i wskazała Novalee krzesło przy stole kuchennym. Pan Sprock zajął miejsce koło niej, a tymczasem siostra Husband przyniosła wysokie żółte szklanki i napełniła je maślanką z żółtego dzbanka, po czym w samym środku stołu postawiła żółty talerz z pokrojonym jak ciasto chlebem. Wreszcie usiadła sama, w jedną dłoń ująwszy rękę Novalee, a w dragą
pana Sprocka. Pan Sprock z kolei sięgnął po drugą rękę Novalee i tak, połączeni, siedzieli przez chwilę, gdy nagle Siostra Husband pochyliła głowę i zaczęła się modlić. – Dobry Panie, jesteśmy ci wdzięczni za tę dzisiejszą komunię dusz. Prosimy cię o szczęśliwe rozwiązanie i zdrowe dzieciątko dla tej oto słodkiej istoty, która w dniu dzisiejszym uświetniła swoją obecnością nasz stół. Prosimy cię też, dobry Boże, byś nam wybaczył akt cudzołóstwa, jakiego ponownie dopuściliśmy się z panem Sprockiem. A teraz pobłogosław, Panie, tę oto strawę dla pokrzepienia naszych ciał. Amen. Pan Sprock powiedział „amen”, po czym uśmiechnął się do Novalee i przysunął jej talerz z chlebem. – Co myślisz o naszym mieście, kochanie? Czy już się do niego przyzwyczaiłaś? – Tak – odparła Novalee, wycierając sobie maślankę z kącików ust. – O, to dobrze. Uważam, że to bardzo dobrze. – Poznałam dziś kogoś nowego. W bibliotece. – To z pewnością Forney Hull – powiedziała Siostra Husband. – Aha, na pewno Forney Hull – zawtórował jej pan Sprock. – O, to bardzo mądry człowiek, bardzo mądry. Gdyby tylko miał szansę skończyć swoją edukację, kto wie, jak daleko by zaszedł... – Kto wie, kto wie – powtórzył jak echo pan Sprock. – Jego siostra jest bibliotekarką, kochanie, ale nigdy jej nie ma w bibliotece. Jest alkoholiczką. Cały czas przebywa na górze. Rzadko opuszcza swój pokój. Dlatego Forney ją zastępuje. – Nic mi nie powiedział. – Bo on nie mówi. Nie chciałby, żebyś źle myślała o jego siostrze, niech ją Bóg ma w swojej opiece. Może jeszcze pieczywa? Novalee wypiła dwie porcje maślanki i zjadła cztery kawałki chleba kukurydzianego, a każdy jej kęs Siostra Husband kwitowała ciepłym uśmiechem. Wreszcie dziewczyna zdecydowała, że czas najwyższy wyjawić powód wizyty. – Siostro Husband – zaczęła – chciałam Siostrę poprosić o pewną przysługę, ale jeśli mi Siostra odmówi, nic się nie stanie, ja to zrozumiem. – A o co chodzi? Mów śmiało. – Mów śmiało – powtórzył pan Sprock. – Może to zabrzmi dziwnie, ale mam drzewko, które chciałabym posadzić. – Chętnie ci pomożemy.
– Nie o to mi chodzi. Po prostu w tym miejscu, gdzie teraz mieszkam, nie pozwolą mi posadzić drzewka... – Och, to niegodziwe. – Tak. Niegodziwe. – Pan Sprock potrząsnął głową i westchnął. – Więc tak sobie pomyślałam, czy... czy bym mogła posadzić to drzewko tutaj? Dopóki gdzieś nie osiądę na stałe? Wtedy bym przyszła i je wykopała. – Chciałabyś to drzewko zasadzić koło mojego domu? – Tak, ale tylko tymczasowo. – Ale ja nie mogę... – Ja się nim oczywiście zajmę, dopóki ono tu będzie. Nie jest w tej chwili zbyt piękne, ale wyleczę je i może odżyje. „By wiedzieć to na pewno, trzeba poczekać kilka miesięcy, do wiosny... „. – Nie możesz mi zrobić większej przyjemności, kochanie, jak tylko sadząc przed moim domem swoje drzewko. Po tych słowach pan Sprock wstał od stołu i wyszedł. Novalee i Siostra Husband pospieszyły za nim. Pan Sprock wziął z komórki łopatę i czekał, aż Novalee wybierze miejsce. W bibliotece wyczytała, że ze względu na właściwą wilgotność gruntu należy posadzić drzewko na niewielkim wzniesieniu, dlatego wybrała najwyższe miejsce w obejściu Siostry Husband, prawie w samym środku. – O, tu – powiedziała. – Tu będzie najlepiej. Pan Sprock skinął głową i zaczął kopać, ale Novalee go powstrzymała. – Nie, bardzo dziękuję – powiedziała. – Sama to zrobię. – Ależ kochanie – zaprotestowała Siostra Husband. – To jest bardzo ciężka praca. Naprawdę sądzisz, że kopanie dołu jest dla ciebie wskazane? – Tak, sądzę, że jest. Kiedy już dół był dostatecznie głęboki, Novalee miała ręce całe w pęcherzach i ból w okolicy nerek tak silny, że nie dał się rozmasować. Odwiązała worek i bardzo delikatnie wsadziła drzewko do dołu, uważając, żeby nie uszkodzić korzeni. Dobrze oceniła rozmiary dołu. Był dwukrotnie szerszy od wiązki korzeni i wystarczająco głęboki. Kiedy kończyła sadzenie drzewka, była tak zmęczona, że Siostra Husband i pan Sprock, chcąc jej pomóc, ukradkiem zasypywali dół nogami. Na zakończenie wszyscy troje otoczyli drzewko i ponownie wzięli się za ręce, a Siostra Husband zaintonowała Drzewo figowe w Galilei, której to pieśni Novalee nigdy nie słyszała.
Wreszcie Siostra Husband powiedziała: – A teraz cytuję z Pisma Świętego, Marek, Rozdz. 8, wersy 23 i 24: „On ujął niewidomego za rękę i wyprowadził go poza wieś. Zwilżył mu oczy śliną, położył na niego ręce i zapytał: Czy widzisz co? A gdy przejrzał, powiedział: Widzę ludzi, bo gdy chodzą, dostrzegam ich niby drzewa”.[Biblia Tysiąclecia]
Kiedy Novalee przechodziła przez parking, zmordowana i brudna, było już prawie ciemno. Na bluzce miała zaschniętą maślankę, na kolanach spodni zielone plamy od trawy, paznokcie czarne od ziemi, a na policzku ciemną smugę, była jednak zbyt zmęczona, żeby się tym przejmować. Zbyt też zmęczona, by podziwiać zachodzące za wzgórzami słońce i żeby się cieszyć chłodną wieczorną bryzą, przynoszącą ulgę po upałach wczesnej wiosny. Ale przede wszystkim zbyt zmęczona na to, żeby zauważyć stojącego po drugiej stronie ulicy mężczyznę w brązowej czapce-pończosze na głowie... mężczyznę, który patrzył, jak Novalee wślizguje się tylnymi drzwiami do Wal-Martu.
Rozdział 7
Forney powiedział Novalee, że jeśli się spóźni na kolację z okazji jej własnych urodzin, to ją nakarmi potrawką ze świerszczy. Zrobiła wszystko, żeby się nie spóźnić. Do tego stopnia, że w bibliotece zjawiła się o dwadzieścia minut za wcześnie. Forney tyle się nagadał na temat punktualności, że nie wiedziała, czy nie byłby tak samo zły o to, że przyszła za wcześnie. Dlatego zamiast od razu wejść do środka, usiadła na ławce koło kutej bramy, próbując rozczesać loczki, w jakie zwinęły się wilgotne jeszcze włosy. Przyszła prosto z zajezdni ciężarówek na East Main, dokąd chodziła brać prysznic i myć włosy, kiedy tylko miała okazję. Kilka tygodni wcześniej dokonała odkrycia, że kabiny prysznicowe na zapleczu zajezdni mają też wejście od zewnątrz. Musiała się tylko spieszyć, żeby jej nie naszedł dyspozytor zajezdni czy któryś z kierowców. Ale jak do tej pory miała szczęście. Gdy się umyła, włożyła nową sukienkę, którą wybrała z półki z garderobą dla ciężarnych w Wal-Marcie. Niechętnie wpisywała kolejną pozycję do swojego zeszytu wydatków, ale okazja była szczególna – uroczystość, którą Forney planował już od tygodni. Wkrótce potem, jak się poznali, podczas trzeciej czy czwartej wizyty Novalee w bibliotece, kiedy Forney dowiedział się o jej urodzinach, zaczął się zachowywać bardzo tajemniczo. Widziała, jak ukradkiem robi jakieś notatki i jak je starannie przed nią ukrywa – zawsze pod wiarygodnym pretekstem. Kiedyś zobaczyła, że bazgrze coś na banknocie dolarowym, ale wyjaśnił jej, że ma to być sygnał dla Departamentu Skarbu o wielkim fałszerstwie. Następnie, z wprawą agenta tajnych służb, podniósł banknot do światła i szarpnął, próbując jego wytrzymałość, i dopiero wtedy wepchnął go głęboko do kieszeni. Mniej więcej w tym samym czasie zaczął zadawać Novalee dziwne pytania na temat jedzenia – na przykład, co myśli o cielęcinie, czy może jeść curry i czy woli żywność pomarańczową, czy czerwoną. Kiedy ją zapytał, czy lubi estragon, odpowiedziała, że nie lubi żadnych ryb, co tak wzruszyło Forneya, że miał łzy w oczach. Chciała mu powiedzieć, że robi jej się niedobrze na samą myśl o suszonej wołowinie, tuńczyku w wodzie źródlanej i frankfurterkach, że nigdy więcej nie weźmie do ust przyprawionej na ostro szynki i batoników Treet, że groszek i marchewka Stokely’ego mają smak puszek, w których są sprzedawane, i że po
blisko dwóch miesiącach żywienia się produktami z Wal-Martu domowy posiłek składający się z cielęciny, curry i nawet estragonu, obojętnie, pomarańczowego czy czerwonego, wydaje jej się wspaniałą perspektywą. Na myśl o jedzeniu zaczęło jej burczeć w brzuchu. Spojrzała na zegarek i uznała, że jest jeszcze o kilka minut za wcześnie. Wstała i wygładziła sukienkę. Nagle zabłysły latarnie uliczne, rzucając cienie od gęstych krzewów, rosnących na skraju chodnika, do liter wykutych na kamiennych filarach przed frontem biblioteki. Forney obserwował ją przez okno, znajdujące się za działem encyklopedycznym. Obserwował ją od chwili, kiedy usiadła na ławce. Gdy była w połowie chodnika, cofnął się od okna i ruszył w stronę drzwi wejściowych. Zwolnił, żeby dostosować krok do jej tempa, ale otworzył drzwi, zanim jeszcze zdążyła wejść po stopniach. Spostrzegł, że ściągnęła włosy do tyłu i wpięła w nie srebrny grzebień, a na sobie ma sukienkę w odcieniu odrobinę ciemniejszym od glicynii, ale dopiero kiedy otworzył drzwi, przekonał się, że jej włosy pachną kapryfolium, a gasnące światło dnia sprawia, że zielone plamki w oczach nabierają koloru młodych wierzbowych pędów. – Dobry wieczór – powiedział głosem, który specjalnie ćwiczył na tę okazję. Novalee nie mogła uwierzyć, że stojący przed nią mężczyzna to Forney Hull. Tym razem nie miał na głowie swojej „pończochy”; po raz pierwszy widziała go bez niej. Włosy brązowe, ale tak ciemne, że prawie czarne, opadały swobodnie na czoło. Forney ogolił się, odsłaniając skórę, która robiła wrażenie zbyt gładkiej i zbyt delikatnej jak na tak ogromnego mężczyznę. Miał na sobie dziwny garnitur, z długą marynarką z aksamitnym kołnierzem. Novalee widywała takie ubrania na filmach i na starych fotografiach. Nosili je bogaci mężczyźni w błyszczących cylindrach, pijący herbatę z porcelanowych filiżanek. – Jak się masz, Forney. Ładnie wyglądasz. – Och. Ja... to znaczy... – Tego zdania nie przećwiczył. – Czy mam wejść? – Tak, bardzo proszę – powiedział trochę głośniej, niż zamierzał. – Czy jesteś zaziębiony? Potrząsnął głową. – Nie sądzę. – A mówisz, jakbyś miał zatkany nos.
Zamknął za nią drzwi. – Ty też. – Ja też mówię, jakbym miała zatkany nos? – Nie! Chciałem powiedzieć, że ładnie wyglądasz. Że ty też... wyglądasz ładnie. – Dziękuję. – Dobrze. – Forney usiłował złapać zgubiony wątek. – Dobrze. – Nagle obydwiema rękami zrobił w kierunku czytelni uroczysty zapraszający gest, który dobrze wyćwiczył przed lustrem. – Proszę tędy. Kiedy Novalee szła korytarzem, trzymał się za nią z tyłu, pewny już teraz, że cała ta sprawa to jedno wielkie nieporozumienie, że dziewczyna weźmie go za wariata albo, co gorsza, wyśmieje. Ale kiedy tylko przekroczyła próg czytelni, wstrzymała oddech i klasnęła w ręce, oczarowana tym, co zobaczyła. Cały pokój dosłownie tonął w blasku świec. Złociste migotliwe światło drgało w każdym kącie, na każdej powierzchni. Świece stały na stołach, półkach, szafkach i wózkach. A wszędzie tam, gdzie stały świece, były też i róże – delikatne róże herbaciane, róże w jasnoróżowych i bladożółtych odcieniach – w pąkach i w pełnym rozkwicie, bukiety róż w wazonach i misach, stłoczone w żardynierach i na stojakach, ściśnięte na biurkach, zaaranżowane na parapetach. Blask świec kładł się na grubym marmurze i na wypolerowanym drewnie, marszcząc cienie tańczące na suficie i na podłodze. A pośrodku tego wszystkiego stał stół, specjalnie przygotowany na urodzinową kolację Novalee – okrągły stół, nakryty obrusem z kremowego adamaszku, zastawiony kryształowymi kielichami, białą porcelaną i ozdobiony herbacianymi różami w rubinowoczerwonym wazonie. – Och, Forney, jakie to cudowne – wyszeptała i zaczęła okrążać pokój, zachwycając się każdym przedmiotem, którego dotknęła – kruchą różową wazą w kształcie chińskiego wachlarza, parą srebrnych świeczników z wygrawerowanymi kokardkami, zieloną ceramiczną misą, pomalowaną w muszle i lichtarzem z ciemnego rzeźbionego drewna. Forney patrzył, jak Novalee wolno obchodziła pokój, jak blask świec rozświetlał jej twarz, kiedy dziewczyna wodziła palcem po ozdobnym lichtarzu i jak trzymała dłoń nad płomieniem, by poczuć jego ciepło. A kiedy znalazła na podłodze pąk róży, wsadziła go sobie we włosy. Forney wiedział, że cieniutka blizna w kąciku jej ust jest w blasku świecy srebrzystobiała, choć z miejsca, w którym stał, nie mógł tego widzieć.
– Wiesz co, Forney, czuję się, jakbyśmy grali w filmie – powiedziała. – Jakbyśmy byli gwiazdami. Aksamitne zasłony się rozsuwają, a na ekranie – my. Palimy papierosy w srebrnych cygarniczkach i... – Nie mam papierosów, ale mógłbym pójść i jakieś skombinować. – Nie. Papierosy nie są nam do niczego potrzebne. Jest cudownie, tak, jak jest. Wzięła do ręki wazon, pomalowany w niebieskie smoki. – Skąd ty to wziąłeś, Forney? Te wszystkie wazony? – Należały do mojej matki. Trzymała kwiaty w każdym pokoju. – Nie mogę sobie wyobrazić tego budynku jako domu mieszkalnego, jest taki ogromny. – Och, on się bardzo zmienił. Niektóre ściany zostały zwalone, drzwi zapieczętowane. Na przykład ta sala to były kiedyś trzy pokoje – salon, jadalnia i gabinet ojca. Kuchnia jest tam, a sypialnie na górze. – Byłeś bogaty jako dziecko. – Mój dziadek był bogaty. A ojciec odziedziczył po nim majątek. Tak, owszem, byliśmy bogaci. Dawno, dawno temu. – Życie w bibliotece musi być przyjemne... ma się pod ręką tyle książek do czytania i... Dochodzące z góry chrobotanie sprawiło, że Novalee spojrzała na sufit, ale Forney nawet się nie poruszył. Gdyby nie lekkie napięcie jego dolnej szczęki, mogłaby pomyśleć, że tego nie słyszał. Nagle podszedł do stołu i wysunął krzesło. – Siadajmy – powiedział. Novalee usiadła na krześle, które jej wskazał. Poczuła się nieswojo, kiedy przysunął ją z krzesłem do stołu. – Lubisz wino? – zapytał. – Mogen David? [bardzo tanie wino, zwykle czerwone i bardzo słodkie] – Coś w tym rodzaju. – Lubię. Forney zniknął na chwilę i wrócił z karafką. Napełnił kieliszki, wziął swój do ręki i wyciągnął w jej stronę. Novalee uśmiechnęła się i powiedziała: – Tylko mi nie mów, że to nie jest film. – Uniosła swój kieliszek i stuknęła się z nim. – Wszystkiego dobrego z okazji urodzin, Novalee. Wszystkiego dobrego z okazji osiemnastych urodzin – powiedział Forney dokładnie tak, jak to sobie
przygotował. Upiła łyk wina, za wszelką cenę starając się nie skrzywić, ale aż się wzdrygnęła. – Jest pewnie dla ciebie zbyt wytrawne, prawda? – zapytał Forney. – Nie rozumiem, o co ci chodzi. – O to, że wino nie jest słodkie... – Chcesz powiedzieć, że wytrawne wino jest kwaśne? – Przyniosę ci coś innego do picia. – Nie! Jest cudowne. Uwielbiam wytrawne wino... zawsze piję wytrawne. – Udała, że moczy usta w eleganckim kieliszku, który tak wspaniale pasował do ręki. W tym momencie Forney sięgnął pod stół i wręczył jej zawiniętą w żółty papier paczkę. – Och, Forney... – Otwórz ją, Novalee. Zaczęła rozwijać paczkę, starając się nie podrzeć papieru i nie pognieść wstążeczki. W środku znalazła książkę, oprawioną w ciemną skórę, ze złotym napisem: Cuda ogrodnika i medycyna ludowa babek. – O, jaka piękna – powiedziała i przejechała palcami po tytule. – Ty nawet nie wiesz, jak bardzo jest mi potrzebny cud. – Może znajdziesz w tej książce sposób na uratowanie swojego drzewka. – To jest moja pierwsza książka, Forney. I wiesz co? Moje pierwsze w życiu przyjęcie urodzinowe. Forney odchrząknął, żeby wygłosić okolicznościową mowę, którą sobie przygotował, ale dwa szybkie łomoty, jakie usłyszeli nad głowami, sprawiły, że wszystko zapomniał. – Forney, czy tam jest... ? – Chyba zaczniemy jeść. – Wstał od stołu i skierował się do kuchni. – Czy mogę ci w czymś pomóc? – Nie. Jesteś gościem honorowym. Nie wolno ci wchodzić do kuchni – powiedział, zamykając za sobą drzwi. Novalee słyszała typowo kuchenne odgłosy – skrobanie łyżki o metal, brzęk szkła o szkło – jednakże nie mogła sobie wyobrazić Forneya obsługującego piekarnik czy palniki, radzącego sobie z rondlami czy pokrywkami. Widziała go tylko balansującego pomiędzy historią a fikcją, ale nie pomiędzy kuchnią a zlewozmywakiem. Forney wrócił z tacą i oznajmił:
– Do stołu podano. – Starał się mówić z francuskim akcentem, tak jak to sobie obmyślił i przygotował. Postawił tacę na wózku koło stołu, podał Novalee głęboki talerz, sobie wziął drugi. – Zupa, o pani. – Nigdy w życiu nie widziałam pomarańczowej zupy. – To jest krem z pomarańczowych migdałów – powiedział, siadając. Novalee poczuła cudowny orzechowy smak... pikantny, aksamitnie gładki smak zupy... tyle że zimnej. – Forney, ta zupa jest fantastyczna. Wiedziała, że kiedy Forney spróbuje i zobaczy, że jest zimna, będzie speszony, choć nie wyobrażała sobie, by na gorąco zupa mogła smakować lepiej. Pilnowała się, żeby nie jeść za szybko, a przynajmniej nie szybciej niż Forney, ale on nie palił się do jedzenia; przede wszystkim obserwował ją. – Sam ugotowałeś tę zupę? – spytała. Skinął głową. – Jak się nauczyłeś gotować? – Z książek. – Wszystkiego uczysz się z książek? Przejechał palcem wewnątrz sztywnego kołnierzyka swojej koszuli. – Chciałabym dostać od ciebie ten przepis. – Lubisz gotować? – Tam, gdzie teraz mieszkam, nie mam do tego warunków, ale kiedy moje dziecko przyjdzie na świat... – Nie dokończyła zdania, po prostu nie wiedziała, co powiedzieć. Nagle Forney zerwał się od stołu, skoczył na drugi koniec pokoju, dał nurka za kontuar, schylił się i po chwili wrócił z książką w ręku. – Fizjologia smaku: czyli medytacje nad gastronomią transcendentalną – powiedział, wręczając jej książkę. – Czy to jest książka kucharska? – Owszem, są w niej przepisy, ale to jest historia i filozofia, i... – Spojrzał na zegarek. – Och, najwyższy czas! – Porwał talerze i pobiegł do kuchni. Novalee też spojrzała na zegarek. Jeśli nie wróci przed dziewiątą, będzie musiała nocować w parku. Czuła się jak Kopciuszek. W dalszym ciągu przeglądała książkę, kiedy pojawił się Forney z kolejną tacą, tym razem pełną. Zapach był tak wspaniały, że zakręciło jej się w głowie.
– To jest mus ze szparagów – wyjaśnił, wkładając łyżkę wazową do drgającej masy czegoś, co przypominało zielonkawy budyń waniliowy. – A to co takiego? – Tournedos a la Wellington. – Wyglądają jak ozdobne herbatniki. – Ale to jest rodzaj pasztecików nadziewanych wołowiną. – Wołowiną! – Musiała się na siłę hamować, by nie rzucić się najedzenie i nie szarpać go rękami. Do diabła z widelcem i nożem. – A to... – Forney wziął do ręki mały srebrny dzbanuszek, napełniony ciemnobrązowym płynem. – To jest sos madera. – Położył na talerzu Novalee pasztecik i polał sosem. – I na koniec zielony groszek w śmietanie. – To jedyne, co poznałam. Forney nałożył jedzenie na talerze i usiadł naprzeciwko Novalee. – Takie dania widziałam w kolorowych magazynach, ale nigdy nie przypuszczałam, że ktoś przygotuje coś takiego dla mnie. Nie wiedział, co powiedzieć. – To jest najcudowniejszy wieczór w moim życiu. Wszystko, co sobie przygotował w myślach, okazało Się nieprzydatne. Nie spodziewał się, że Novalee nazwie ten wieczór najcudowniejszym w jej życiu. Właśnie wbiła nóż w wołowinę, patrząc, jak sok z mięsa wsiąka w ciasto, kiedy nagle dokładnie nad nimi rozległ się przerażający łomot, który wstrząsnął żyrandolem, wzbudzając tumany pyłu. Forney dosłownie zamarł; przez chwilę siedział z przerażeniem i niedowierzaniem w oczach, po czym zerwał się z miejsca, potrącając stół i przewracając kieliszki. Wino popłynęło, talerz spadł na ziemię i się potłukł. – Forney! – Nie ruszaj się stąd! – wrzasnął, po czym zniknął za kuchennymi drzwiami. Novalee przebiegła przez długą, wąską kuchnię, kierując się odgłosem ciężkich kroków Forneya, którego nie widziała. Na końcu kiepsko oświetlonego korytarza zobaczyła wiodące na piętro schody. Pokonując po dwa stopnie naraz, znalazła się na obszernym podeście. Z otwartych drzwi sączyło się światło. Zatrzymała się na progu pokoju. Forney stał pochylony nad bezwładnym ciałem kobiety, kościste ramiona i nogi przypominały jej patykowate postacie, jakie rysowała w dzieciństwie. Kobieta miała rzadkie siwiejące włosy i skórę niczym oksydowane srebro. Novalee myślała, że nie żyje, dopóki nie zobaczyła, jak jej palce, niby szpony, zaciskają się
na nadgarstku Forneya. Podłoga była mokra i zasypana potłuczonym szkłem. Kiedy Novalee weszła do pokoju, poczuła zapach whisky tak mocny, że aż gryzł w oczy, ale i coś jeszcze, coś, co... Forney obrócił się tak gwałtownie, że odskoczyła do tyłu. – Nie, Novalee, nie wchodź tutaj. – Chcę ci pomóc – powiedziała, przysuwając się bliżej. I wtedy wszystko stało się jasne; smród był tak intensywny, że wstrzymała oddech. Kobieta się zanieczyściła. – Novalee – rzekł Forney tonem, którego nie ćwiczył – poznaj moją siostrę, Mary Elizabeth Hull... bibliotekarka.
Rozdział 8
W ciągu tygodni, jakie nastąpiły po urodzinach, Novalee z każdym dniem czuła się cięższa i bardziej powolna. Pewnego ranka, na początku maja, kiedy Forney zaofiarował się, że ją odwiezie do domu, miała wielką pokusę, żeby się zgodzić; niech się już wreszcie dowie, że dla niej „dom” to Wal-Mart, ale ostatecznie zmieniła zdanie. I właśnie tamtego dnia wieczorem, kiedy właziła do śpiwora, poczuła w dole brzucha silny skurcz bólu. Początkowo pomyślała, że przyszedł na nią czas, ale ból nie trwał długo i nie okazał się bardziej dotkliwy niż, powiedzmy, ostry ból żołądka. Ale jeśli mimo wszystko właśnie zaczynał się poród i jeśli był to najgorszy ból, jaki ją czekał, to ostatecznie nie byłoby tak źle, jak się obawiała. Kiedy pracowała u Reda, nasłuchała się najróżniejszych, mrożących krew w żyłach opowieści na temat porodów. Miała nawet wrażenie, że każda kobieta, która się upiła, koniecznie musiała „sprzedać” jakąś porodową historię. Opowiadały jej na przykład, że rodziły po cztery doby, prosząc Boga o śmierć. Mówiły o bólu tak potwornym, że przegryzały sobie języki albo wyrywały pęki włosów i że dziecko, rodząc się wreszcie, rozdzierało im ciała na strzępy. Ale może były to takie gadki po pijaku; może kobiety opowiadały te historie tylko po to, żeby nastraszyć takie dziewczyny jak ona, które jeszcze nie miały dzieci. Może jednak nie będzie tak źle. W jednej z książek, które polecił jej Forney, przeczytała o ciężarnej Chince, która pracowała na polu ryżowym aż do wystąpienia pierwszych skurczów, po czym urodziła sama, bez żadnej pomocy, prawie nie przerywając pracy... cały czas schylając się i brodząc po kolana w wodzie. Novalee doszła do wniosku, że jeśli kobieta sama może sobie z tym poradzić, to wydanie dziecka na świat nie jest takie znowu straszne. A zresztą, nie była tak całkowicie nie przygotowana. Czytała o porodach; wiedziała, co w razie czego robić. Poza tym, zgromadziła niezbędny sprzęt: nożyczki, spirytus, waciki, prześcieradła. Zapakowała wszystko w reklamówkę, tak jak to robią kobiety szykujące się na poród w szpitalu. Wiedziała jednak, że do szpitala nie pójdzie. Ale torba była w magazynie i kiedy pomyślała, że trzeba po nią iść, okazało się, że jest zbyt zmęczona, żeby się podnieść. Ziewnęła więc i przewróciła się na bok. Nie była pewna, czy wolno jej zasnąć, na wypadek, gdyby zaczęła rodzić. Bała się,
że mogłaby przespać poród i obudzić się, jak już dziecko będzie na świecie, ale oczy dosłownie same jej się zamykały. Następnego dnia rano poszła do Siostry Husband, żeby posadzić sadzonki ognika, które wykopała z rabaty sprzed ratusza. Tydzień wcześniej zaczęła w rogu ogródka siostry Husband robić klomb. Najpierw posadziła hortensje i jaśminy. Jakieś dwa dni później zasiała powój i posadziła mirt. Cienia użyczałby klombowi kasztanowiec – naturalnie gdyby miał liście. Ostatni opadł w tydzień po posadzeniu. Mimo to Novalee wierzyła, że drzewko przetrwa. Właściwie nie wiedziała, dlaczego tak myśli – kasztanowiec był trochę mniej odporny niż choinka Charliego Browna – w każdym razie nie traciła nadziei. Nie zastała Siostry Husband w domu, więc tylko odpoczęła przez chwilę na ganku i poszła do biblioteki, gdzie czekał na nią Forney. Przyniósł jej kilka marchewek, dwie bułeczki z otrąb i termos zimnego mleka. Codziennie miał dla niej coś zdrowego. Jedzenie zawierające kiełki fasoli, ziarno pszenicy, soję. I mleko. Dużo mleka. Znosił jej mleko szklankami i kubkami. Dzbankami i wiadrami... A potem poszła do Wal-Martu i położyła się spać, zrywała się jednak od czasu do czasu, prawie całkowicie rozbudzona, pod wpływem bolesnych skurczy, które stanowiły jak gdyby przedłużenie jej snów – snów o dzieciach zagubionych w ciemnościach... o dzieciach uwięzionych w głębokich studniach... o dzieciach wzywających ją po imieniu. Nagle poraził ją ból zupełnie inny niż dotychczasowe. Ból, który rozsadzał miednicę, promieniując do bioder i kręgosłupa. Wstrzymała oddech, dopóki nie zelżał, po czym wygramoliła się ze śpiwora. Wody odeszły, kiedy tylko przyjęła pozycję pionową. Patrzyła, jak letni płyn ścieka jej po nogach i zbiera się na podłodze. Wiedziała, co to znaczy, a jednak czuła się głupio – jak dziecko, które nasiusiało w majtki. Umyła się gąbką, włożyła świeżą nocną koszulę i wytarła podłogę, łącznie ze śladami, prowadzącymi do łazienki, które zlikwidowała, ślizgając się na jednorazowych ręcznikach. Drugi ból, silniejszy od poprzedniego, sprawił, że wciągnęła powietrze i zagryzła zęby. Wiedziała, że to nie żołądek. Rodziła dziecko, tylko... tylko że jeszcze nie była gotowa. Dlaczego – zastanawiała się – czekała do ostatniej chwili? Gdzie uciekł ten czas? Od chwili, kiedy Willy Jack ją porzucił, minęły dwa miesiące i przez ten czas nie zrobiła nic. Nie znalazła sobie dachu nad głową, nie zastanowiła się, z czego
będzie żyła. Nawet nie wybrała dziecku imienia. I wtedy przypomniała sobie o liście imion, jaką zaczęła przygotowywać w dniu, w którym wyjechali z Tellico Plains. Wyciągnęła z torby notes i zaczęła przewracać kartki do tyłu. Znalazła listę; dwie strony – jedna dla dziewcząt, druga dla chłopców. Felicia, Brook, Ashley. Skrzywiła się, czytając imiona. Rafę, Thorne, Hutch, Sloan. Wzięła je z seriali telewizyjnych. Blain, Asa, Dimitri. Moses Whitecotton powiedział jej, że powinna dać swojemu dziecku imię silne, a imiona z jej listy nie były silne. I do tego głupio brzmiały. Po trzecim ataku bólu, silniejszym, bardziej dojmującym, dostała mdłości. Na kilka minut zamknęła oczy, czekając, aż miną, ale tępy ból w okolicy nerek nie ustąpił. Postanowiła wstać i trochę się poruszać, w nadziei że przyniesie jej to ulgę. Podniesienie się zajęło jej sporo czasu, ale było tego warte. Krzyż już tak nie bolał. A zresztą – pomyślała – wszystko jest lepsze od nierobienia niczego... od biernego czekania. Wlokąc się wzdłuż półek, szukała wzrokiem nazw, których mogłaby użyć jako imion. Coleman. Prescott. Dixie. Hanes. Uśmiechnęła się na myśl o tym, że mogłaby nazwać dziecko jak bieliznę. Była blisko drzwi frontowych, kiedy czwarty skurcz powalił ją na ziemię. Szukając oparcia, sięgnęła ręką i ściągnęła na siebie stojak z kasetami. Kiedy posypały się, z trzaskiem upadając na wyłożoną płytkami podłogę, powiedziała „Ciii”, zdenerwowana hałasem, który wywołała. Nie wiedziała, jak długo była zamroczona, i czy to, co widziała, było realne, czy urojone. Wydawało jej się, że przez alejkę między regałami przebiegła mysz, bardzo blisko jej nóg. I że za szybą kołysze się i podskakuje brązowa czapeczka typu pończocha. A potem mama Neli i sędzia sportowy imieniem Fred machali do niej z ekranu telewizyjnego, ale ekran był tak gruby i ciemny, że musiała mrużyć oczy, by cokolwiek zobaczyć. Balansowała na granicy świadomości, zapadając w sen pomiędzy atakami bólu, który pasował na nią jak gorset, promieniując spod żeber aż do miednicy, obejmując ją od tyłu i ciągnąc do samej krawędzi... krawędzi autostrady, po której mknął plymouth z Willym Jackiem pochylonym nad kółkiem... Obraz zatarł się nagle... A potem zobaczyła twarz Forneya Hulla, ale niewyraźną i bardzo ciemną. Nastawiła kontrast i ostrość, uzyskując lepszy obraz. Forney machał wysoko nad głową obydwiema rękami. Pomachała mu w odpowiedzi, chociaż jej ręce spały, były za ciężkie, żeby mogła je unieść wyżej, jak na kilka centymetrów. Forney poruszał ustami, ale ona go nie słyszała. Roześmiała się, ponieważ
zauważyła, że jest wyłączony dźwięk. Docierały do niej czyjeś jęki, ale te jęki pochodziły z innego kanału; były zakłócenia. Kiedy włączyła dźwięk, Forney mówił za szybko, a jego głos przypominał głos Willy’ego Jacka. – Novalee, znalazłem dla nas mieszkanie. Głos Willy’ego Jacka nie był zsynchronizowany z wargami Forneya.... dźwięk wychodził z jego ust o kilka sekund za późno. – Znalazłem dla nas mieszkanie. Zakłócenia były tak głośne, że prawie go nie słyszała. – Willy Jack? A ja myślałam, że ty pojechałeś do Kalifornii. – ... dom z balkonem... Obraz zmieniał się coraz szybciej i szybciej i Novalee zaczęła kręcić gałką przesunięcia pionowego. – ... z balkonem, na którym moglibyśmy sobie siedzieć z małym... – Teraz akurat właśnie rodzę dziecko, Willy Jack. – ... moglibyśmy sobie siedzieć z małym... – Czytałam tę książkę, Willy Jack, książkę napisaną przez kobietę o nazwisku Pearl Buck, która pracuje w jednym ze sklepów Wal-Martu. – ... siedzieć z małym i... – I w trzecim rozdziale... a może w szóstym... wyrzuciłeś tę chińską kobietę na polu ryżowym tuż przed jej porodem... – ... siedzieć z małym i... – Pamiętasz tę małą kudłatą suczkę? Tę, którą nazwałam Perłową Mokką, bo była tego samego koloru co moja szminka? Pamiętasz tę suczkę? – ... moglibyśmy siedzieć sobie z małym i... – Wywiozłeś ją na pole ryżowe i tam ją wyrzuciłeś. Perłowa Mokka. Zatrzymałeś samochód i wyrzuciłeś ją na drodze. Powiedziałeś, że nie będzie się szczeniła na podłodze twojego samochodu... – Moglibyśmy sobie siedzieć z małym i patrzeć na zachód słońca... – Wyrzuciłeś mnie i powiedziałeś... – Novalee, znalazłem dla nas mieszkanie... – ... rodzić dziecka na podłodze... – ... znalazłem dla nas mieszkanie... Nagle głos Novalee jakby całkowicie się od niej oderwał. – Rodzę dziecko na podłodze Wal-Martu. – Te dźwięki zdawały się nie wychodzić z jej ust, tylko z jakiejś dziury w powietrzu nad głową. – Bądź przeklęty. – Słowa, jak gdyby wyrzucone gwałtownym podmuchem wiatru,
wypychane na zewnątrz i w górę, wypełniały przestrzeń dokoła niej. – Bądź przeklęty, Willy Jack! ŻEBYŚ NIE WYJRZAŁ Z PIEKŁA! I wtedy Forney Hull, z twarzą przylepioną do „ekranu telewizyjnego”, osłaniając dłońmi oczy, zaczął walić w szybę. – Zepsujesz telewizor i będę musiała za niego płacić. Ale Forney nie słuchał. Walił w szybę raz po raz, najpierw pięściami, a potem kawałkiem rury, coraz mocniej i mocniej i coraz szybciej, aż wreszcie szkło eksplodowało i rozprysło się na wszystkie strony, wydając odgłos przypominający grę na rozstrojonym fortepianie. Wtedy wczołgał się przez wybite okno do sklepu. – Novalee! – Jak mogłeś to zrobić? Każą mi zapłacić, a kolorowe telewizory nie są tanie. Forney padł na podłogę koło niej i obejmując jej głowę rękami, położył ją sobie na kolanach. – Telewizory o wielkich ekranach nie są... Nagle ciało Novalee zwinęło się, znajdując oparcie w łuku ramienia Forneya, a potem, w oczekiwaniu bólu, zesztywniało, twardniejąc w jeden wielki węzeł. Zacisnęła zęby, żeby powstrzymać krzyk, który narastał głęboko, tam, gdzie Novalee poczuła, że się rozwiera. Przeczekała, sztywna, nie poddając się, a kiedy skurcz minął, opadła bezwładnie jak marionetka, której poprzecinano sznurki. – Wielki ekran. – Mówiła głosem cienkim, nierównym. – To kosztuje więcej, niż sobie wyobrażasz, Willy Jack. – Nie. Ja nie jestem... Ja nie jestem Willy Jack. – Dobrze – odpowiedziała. – Zajrzała Forneyowi w twarz, mrużąc oczy, jak gdyby chciała wyostrzyć obraz. – Willy Jack sobie pojechał. – Na to wygląda. – Ja rodzę, Forney. – Wiem. – Czy mógłbyś mi pomóc? – Kiedy nie wiem jak, Novalee. – Wiesz. Ty czytasz książki. – Ale nie wszystkie. – Prawie. – Z tego wynika, że czytam niedobre. – A czy są niedobre książki, Forney? Czy w ogóle mogą być niedobre książki? – To znaczy, nie wiem. Myślę, że... Ale Novalee już go nie słyszała. Zaparła się rękami o podbrzusze, jakby w
akcie obrony przed tym, co miało nadejść, a co nadeszło i tak. Jej ból płonął teraz swoim własnym żarem... gdzieś w dole brzucha stopił w jedno wszystko razem – mięśnie, kości i ciało – i przylepił do kręgosłupa. Wybuchał ogniem głęboko, w środku, rozżarzony do białości.... samozapłon... a potem szedł w górę, paląc żywym ogniem płuca i gardło. Kiedy ustąpił, Novalee czuła się wysuszona, krucha jak stary, zleżały papier. – Przynieś mi wody, Forney. – Ale czy można? Czy wolno ci pić wodę? – Tak, myślę, że wolno. Sprawdź w podręczniku. – W jakim podręczniku? Głowa Novalee opadła na jego piersi. Włosy miała mokre, twarz zlaną potem. – Moje drzewko straciło wszystkie liście, Forney. – W jakim podręczniku? – Wierzchem dłoni wytarł jej twarz. – W jakim podręczniku miałbym to sprawdzić? – W Przewodniku po drzewach owocowych. – Novalee, wzywam pogotowie. Powinnaś być w szpitalu. – W łóżku z białymi prześcieradłami. – Tak, w szpitalu. Tobie jest potrzebny lekarz. – Forney! – W jej głosie było naleganie. – Nóż! – Co takiego? – Nóż. – Po co? – Nie pamiętasz? Róża Saronu! – Ale ja nie... – Włożyli pod nią nóż... kiedy rodziła. Nóż... żeby odciąć ból. – Novalee, ja nie sądzę, żeby... Ból przeszył ją tak szybko, że nie miała czasu się przygotować. – Novalee? Usłyszała zwierzęcy skowyt – wysoki, cienki krzyk, który ją przyprawił o ból gardła. – Novalee! Ból skręcał się w niej, gdzieś w samym środku, szarpiąc i ciągnąc do granic wytrzymałości. – O Boże! – wykrzyknął Forney. I w tym ekstremalnym momencie Novalee poddała się całkowicie, o nic już nawet nie walcząc.
– Co mam robić, Novalee? – Forney... Tym razem ból owinął się dokoła niej, zaciskając się coraz mocniej i mocniej, aż Novalee straciła oddech. – Co mam robić? Nagle ból jak gdyby ruszył się, wydzierając z niej coś i zapierając się coraz głębiej i głębiej. – Jest, Novalee, idzie! W miarę jak parcie się obniżało, Novalee czuła, że jakaś jej część odrywa się od niej. – Jest. Widzę je. Ból nabrał teraz życia, to zwijając się, to prostując, ale cały czas odpychając się od niej i wykorzystując jej opór, by znaleźć sobie drogę wyjścia. – Jest! I wreszcie – znalazł. Był wolny. – Mam – powiedział Forney. – Mam dzieciątko. – Roześmiał się jak malec, który wygrał nagrodę w konkursie. – Patrz, Novalee. Otwórz oczy. Ulga była zbyt nagła... rozdzielenie zbyt ostateczne. – Otwórz oczy i zobacz swoją córeczkę. Novalee zmrużyła oczy i zaczęła mrugać pod światło, patrząc, jak Forney bierze dziecko na ręce i delikatnie kładzie jej na brzuchu. Maleńkie ciałko, pomarszczone i ciemne, pulsujące z każdym uderzeniem serca. Kiedy Benny Goodluck wsadził jej do rąk drzewko kasztanowca, była zdumiona jego lekkością i zastanawiała się, czy coś tak kruchego zdoła przetrwać. Wyciągnęła rękę i pogłaskała po buzi swoją córeczkę. Ten dotyk... to doznanie wywołało uśmiech na jej twarzy... to samo czuła, kiedy Siostra Husband ją przytuliła, kiedy Moses Whitecotton wziął ją za rękę, kiedy Benny Goodluck dotknął jej blizny... kiedy Forney trzymał ją w ramionach. I wtedy zrozumiała, że wie...
imię, które coś znaczy.
Spadło to na nią tak nagle, że między wiedzą a niewiedzą nie było właściwie żadnej granicy...
solidne imię
jakby się spotkały dwa brzegi czasu, a to, co było między nimi, przestało istnieć...
silne imię
Wydostało się na wierzch gdzieś z głębi, z jej wnętrza, jak fragment muzyki, nagle uwolniony. A wydobywając się z niej, dotykało pustych miejsc, otarło się o serce...
Imię, które wytrzyma różne przeciwności losu...
wypłynęło w światło za jej oczami. I wtedy poczuła jego kształt na języku, jego gładkość, kiedy wysuwało się z jej ust...
i krzywdy
a także jego smak, kiedy wyszeptała „Americus”. – Forney – powiedziała łamiącym się ze wzruszenia głosem. Znam już jej imię. – Uśmiechnęła się do niego. – Americus. Ona ma na imię Americus. Następnie jedną ręką ujęła rączkę swojego maleństwa, a dragą dłoń Forneya i tak jak leżała na podłodze domu towarowego Wal-Mart, o tej wczesnej godzinie budzącego się dnia, wyszeptała: – Americus... Americus...
Rozdział 9
– Kim był ten facet, który wybił okno? – Czy już nadałaś dziecku imię? – Jak długo mieszkałaś w Wal-Marcie? Pierwszy reporter pojawił się, kiedy Novalee była jeszcze na izbie przyjęć. Drugi – kiedy ją przenoszono na oddział, a zanim dyżurna pielęgniarka zdążyła podłączyć kroplówkę, przedostało się jeszcze dwóch i wszyscy stali stłoczeni dokoła łóżka. Zadawali jej pytania tak szybko, że nawet gdyby chciała, nie zdołałaby na nie odpowiedzieć. Ale nie chciała. Ekipa telewizyjna przybyła tuż po tym, jak ją umieszczono w izolatce i zawieszono na drzwiach tabliczkę ZAKAZ ODWIEDZIN. Ale i wtedy jakiś cwaniak w stroju salowego wdarł się do pokoju i zaczął ją filmować, zanim jedna z pielęgniarek zdołała go przegonić. – Spowodowałaś tutaj niezłe zamieszanie – powiedziała pielęgniarka, zapinając jej wokół ramienia opaskę aparatu do mierzenia ciśnienia. – Tak to jest z gwiazdami. – Przy słowie „gwiazdami” wargi kobiety wykrzywił grymas, jakby miała pełne usta gorzkich orzechów. – Nie wiem, czego oni ode mnie chcą – broniła się Novalee. – Węszą, jakbyśmy tu mieli co najmniej Madonnę. Interesuje ich dosłownie wszystko: ile ważysz, ile straciłaś krwi. Jeden z nich proponował mi dwadzieścia dolarów, żebym tylko pozwoliła mu zrobić zdjęcie twojemu dziecku. – Mojemu dziecku... – Och, nie masz się czego obawiać, oddział noworodków jest szczelniejszy niż Fort Knox. Gdyby ktoś... Nagle drzwi do pokoju się otworzyły i wpadł Forney, jakby go ktoś gonił. Za nim wdarł się do środka hałas z korytarza. – Hej! – wrzasnęła pielęgniarka. – Wynocha mi stąd! Ale już! – To nie jest dziennikarz. To mój przyjaciel. – To dobrze. Przyda ci się przyjaciel. – Po tych słowach pielęgniarka zmierzyła Forneya wzrokiem. – Ta dziewczyna urodziła dziecko. Należy jej się trochę spokoju. – Ja tylko na chwilkę... – Pewnie, że na chwilkę – burknęła, otwierając drzwi i stawiając czoło
zebranemu na korytarzu tłumkowi. Kiedy drzwi się za nią zamknęły, Novalee i Forney słyszeli, jak wzywa ochronę. – Forney, co się dzieje? Dlaczego oni tu są? – To szaleństwo, Novalee, istne szaleństwo. Radio. Kamery telewizyjne. Jakaś kobieta podstawiła mi pod nos mikrofon. – Ale to wszystko nie ma najmniejszego sensu. Przecież kobiety rodzą w taksówkach, w windach. Kuzynka Reda urodziła nawet w jego kawiarni w Tellico Plains. Czym Wal-Mart różni się od tamtych miejsc? – Nie wiem. Nie mam zielonego pojęcia. – Ale jak oni się o tym dowiedzieli? Skąd? – To moja wina – odparł Forney, spuszczając oczy. – Kiedy wybiłem okno, w komisariacie policji uruchomił się alarm. A potem przyjechało pogotowie i... – Zrobiłeś to, żeby mi pomóc. Uśmiechnęła się do niego i wtedy Forney znów zauważył maleńką bliznę, nie większą niż rzęsa, tuż pod jej dolną wargą. – ... i lekarz powiedział, że gdyby cię tam nie było, to mogłabym nawet... Kiedy zadarła podbródek, na bliznę padło światło i na moment zalśniło srebrzyście... – ... urodziłam dziecko w warunkach niesterylnych, więc będą mi dawali antybiotyki... Novalee urwała i oblizała wargę, czubkiem języka ledwie muskając krawędź blizny i przez chwilę, dosłownie przez jedno uderzenie serca, Forney myślał, że zemdleje. – ... w inkubatorze, dopóki nie ustabilizuje się jej temperatura, ale lekarz uważa, że... słuchasz mnie, Forney? Tymczasem wróciła pielęgniarka, wrzeszcząc ze złości. Forney wiedział, że powinien wstać i wyjść, ale nie miał pojęcia, jak to zrobić. Później nie pamiętał ani kiedy wyszedł, ani dlaczego. Pamiętał tylko uśmiech Novalee, jej wargi i tę niezatartą bliznę. – Ten facet jest jakiś dziwny – powiedziała pielęgniarka, przewracając Novalee na bok i podnosząc jej do góry koszulę. – Odetchnij głęboko. Poczujesz ukłucie. Ale Novalee prawie nie czuła, jak igła przebiła jej skórę. Była na to zbyt zmęczona, zapadła w niespokojny sen, błądząc po obrzeżach sennych widziadeł. Potem ich nie pamiętała, z wyjątkiem sceny, z którą się już zdążyła oswoić, w każdym razie na tyle, że kiedy słyszała i widziała jadący na nią i na dziecko pociąg, zrywała się ze snu, niemal całkowicie rozbudzona, by odpłynąć w miejsce zbyt
czarne nawet na sny. Obudził ją zapach bekonu. Z twarzy tak szerokiej i płaskiej jak talerz patrzyły na nią bursztynowe oczy. – Dzień dobry – powiedziała dziewczyna. Kiedy się uśmiechnęła, jej oczy całkowicie zniknęły pod gładkimi wzgórkami, które zaczynały się na policzkach, a kończyły u nasady nosa, podbródek zaś wtopił się w miękką fałdę skóry, rozciągniętą aż do szyi. Ale usta dziewczyna miała najpiękniejsze, jakie Novalee kiedykolwiek widziała. Wprost idealne w wykroju. Wargi, pełne i błyszczące jak dojrzałe dzikie śliwki, były nie umalowane, a mimo to wydawały się wilgotne i atłasowe, tak że przez chwilę Novalee miała ochotę musnąć je czubkami palców. – Mam nadzieję, że nie jesteś głodna – wyszeptała dziewczyna – bo dziś wtorek. Novalee rozejrzała się za Forneyem, ale Forneya nie było. – Najlepsze śniadania są w piątki i niedziele, a najgorsze właśnie we wtorki – powiedziała, krzątając się koło tacy, przestawiając pojemniki i otwierając kartony. Wzięła do ręki kubek z kawą, sprawdzając temperaturę; dotknęła kartonika z mlekiem, by się upewnić, że jest zimne. Powąchała owsiankę, zamieszała sok pomarańczowy, podziubała łyżką w sałatce owocowej i na koniec pootwierała pojemniki z konfiturą truskawkową i dżemem winogronowym. Novalee jeszcze nigdy nie widziała, żeby ktoś tyle uwagi poświęcał jedzeniu. Kiedy dziewczyna sięgnęła w drugi koniec tacy po serwetki, jej piersi zakołysały się nad twarzą Novalee jak dwa gigantyczne drżące balony napełnione wodą. Wydostawały się dekoltem tuniki i wypływały pod pachami, rozpychając z przodu pielęgniarski mundurek. – Jestem Lexie Coop – powiedziała, zdejmując przykrycie z talerzyka jajecznicy na zwiędłym toście. Jajka miały kolor musztardy i konsystencję mamałygi. – Gdybyś miała zamiar jeść te jajka, to pewnie przyda ci się szczypta tego. – Dziewczyna wyjęła z kieszeni słoiczek ostrego sosu i wyciągnęła w stronę Novalee. – Nie, dziękuję. – A co z tym tostem? Novalee potrząsnęła głową. – Wydawało mi się, że czuję zapach bekonu. – To moje perfumy. Aromat Bekonu. – Dziewczyna się roześmiała. Ten śmiech rozpoczynał się gdzieś w głębi jej klatki piersiowej, a potem turlał się po języku i
wydostawał przez idealne usta. – Żartuję – powiedziała, a jej piersi uniosły się, kiedy odzyskała oddech. – Rano smażyłam bekon dla moich dzieciaków i pewnie przyniosłam ten zapach ze sobą do pracy. – Na pewno nie będziesz jadła? – spytała, pokazując na jedzenie. Kiedy Novalee się skrzywiła, Lexie polała jajka ostrym sosem i wzięła do ust mały kęs. – Jeśli chodzi o ostre sosy, to mam taką teorię: ostry sos spala kalorie. Można jeść dosłownie wszystko, byle z ostrym sosem. – I to działa? – spytała Novalee. – W ciągu osiemnastu dni straciłam około trzech kilo, ale przede mną jeszcze daleka droga. Bardzo przytyłam po ostatnim dziecku. – A ile ich masz? – zapytała Novalee. – Czworo. – Czworo? Robisz wrażenie za młodej na czwórkę dzieci. – No bo zaczęłam, jak miałam piętnaście lat, a potem już nie mogłam przestać. Po urodzeniu pierwszego zaczęłam się rozglądać za jakimś tatusiem dla niego. I wydawało mi się, że znalazłam. Ale tyle mi z tego przyszło, że urodziłam drugie dziecko. No to wtedy zaczęłam szukać jakiegoś naprawdę dobrego taty dla tej dwójki. I tak szukałam, że urodziłam bliźniaki. – No i co, znalazłaś im tatę? – Nie, i już nie szukam. Boję się, że to się skończy kolejnym dzieckiem. Numer pięć. Nie wiem. – Lexie potrząsnęła głową. – Pewnie popełniam jakiś błąd, ale po prostu nie umiem powiedzieć nie. Lexie skończyła jajka i przykryła pusty talerzyk. – Powinnaś coś zjeść, żeby prędzej odzyskać siły. – Tak naprawdę to chciałabym wziąć prysznic. Mogę? – Oczywiście, że możesz. – A co z tym? – Novalee wskazała stojak kroplówki. – To nie problem. Wtoczymy go do łazienki za tobą. Lexie odstawiła tacę ze śniadaniem, odkryła kołdrę i pomogła Novalee wygramolić się z łóżka. – Nie musisz się spieszyć. Jeśli jesteś za słaba, to połóż się jeszcze na kilka minut. – Nie, w porządku, tylko że... – Tak, wiem, szwy cię ciągną, tak? Novalee powlokła się do łazienki, uczepiona ramienia Lexie.
– Wiesz o mnie? – zapytała. – To znaczy o Wal-Marcie? Jasne. Wszyscy wiedzą. W szpitalu roi się od reporterów. Podobno w południe masz być w telewizji. – O Boże – jęknęła Novalee, bardziej z powodu tej wiadomości niż bólu wywołanego chodzeniem.
Telefony zaczęły się wkrótce po południu. Pierwszy zadzwonił mężczyzna o miękkim głosie i dziwnym akcencie. Powiedział, że chciałby kupić prawa do historii Novalee, żeby nakręcić film, ale potrzebne jest mu zdjęcie Novalee karmiącej, żeby wystartować z projektem. Następna była starsza kobieta, która się przedstawiła jako producentka lalek. Powiedziała Novalee, żeby nazwała córeczkę Walmartha, to ona wyprodukuje lalkę i wypuści ją na rynek pod tym imieniem. Oświadczyła, że gdyby udało jej się sprzedać ten pomysł Wal-Martowi, to zarobiliby na tym miliony. Dodała, że gdyby Novalee urodziła drugie dziecko, chłopca, i nazwała go Walmark, to sprzedawaliby lalki jako parkę, brata i siostrę. Jako siódmy czy ósmy – Novalee straciła już rachubę – zadzwonił mężczyzna, który uważał, że to on prawdopodobnie jest ojcem dziecka. Pytał, czy Novalee jest tą kobietą, którą przed dziewięcioma miesiącami zgwałcił w mieszkaniu na Cedar Street. Zaraz po odłożeniu słuchawki Novalee wyłączyła telefon. Wkrótce po tym przyszła dyżurna pielęgniarka, z pompką, żeby można było nakarmić Americus mlekiem matki. Była szorstka w obejściu, a pompka twarda i zimna w zetknięciu z wrażliwymi sutkami. Kiedy udało się ściągnąć niewiele pokarmu, pielęgniarka była wyraźnie zirytowana. W końcu zostawiła Novalee sam na sam z tym problemem, ale rezultat był jeszcze mizerniejszy. Na szczęście do pokoju wkroczyła Lexie Coop z dzbankiem wody z lodem i ujęła sprawę w swoje ręce. Jej dłonie, w dalszym ciągu pachnące bekonem, były ciepłe, a głos łagodny, uspokajający. Wkrótce słoik napełnił się mlekiem młodej matki. Mniej więcej w połowie dnia zaczęły nadchodzić kwiaty z karteczkami adresowanymi do maleństwa z Wal-Marru. Ich nadawcami były banki, kościoły, politycy, dzieci szkolne – ludzie, o których Novalee nawet nie słyszała. Dostawała kwiaty w koszykach i w ceramicznych misach, z wetkniętymi w środek plastikowymi bocianami i krasnalami z gąbki. Zajęta była czytaniem karteczki, przyczepionej do pojedynczej białej róży, kiedy rozległo się pukanie, a w sekundę później w drzwiach ukazała się głowa
wysokiego siwego mężczyzny w czapeczce bejsbolowej. – Czy można wejść? – zapytał. – A czy pan jest reporterem? – Nie. – Mężczyzna wszedł do pokoju. – Nazywam się Sam Walton. – Kim pan jest? – Właścicielem Wal-Martu. – A którego? – Szczerze mówiąc – schylił głowę, jakby się poczuł zmieszany – wszystkich. – Och. – Novalee skuliła się, wiedziała, po co przyszedł. – Nie znam twojego nazwiska. Słowo „nazwisko” zabrzmiało jak pytanie, ale Novalee się nie odezwała. – Czy mogę mówić do ciebie Novalee? Tak cię nazywali w telewizji. Skinęła głową. – Masz piękne kwiaty. – Ale nie znam ludzi, którzy mi je przysłali. – To są ludzie, którzy się dowiedzieli, że urodziłaś dziecko w sklepie... Mężczyzna nie dokończył myśli, pozostawiając słowo „sklep” jak gdyby zawieszone w powietrzu. Jednocześnie przyglądał się pilnie listkom bluszczu w ceramicznej donicy w kształcie dziecięcego bucika. – Twoje maleństwo to podobno dziewczynka, tak? Jak się czuje? – Jest w inkubatorze, ale to zwykłe środki ostrożności. – Americus. Słyszałem, że dałaś jej na imię Americus. – Owszem, dałam. – To ładne imię. – Mocne – powiedziała Novalee. Sam Walton skinął głową i wbił w nią spojrzenie, jakby oczekiwał, że coś powie, ale Novalee nie miała pojęcia, co powiedzieć. Milczeli więc oboje tak długo, aż wreszcie dziewczyna zakasłała, choć z kaszlem niewiele to miało wspólnego. – Powód, dla którego przyszedłem... – Panie Walton, ja wszystko notowałam. Jedzenie. Ubranie. Śpiwór. I inne rzeczy też. – Ale ja... – Wszystko mam zapisane, z cenami. Zebrała się wielka suma, ponad trzysta dolarów. – To jest jedna ze spraw, o których chciałbym z tobą pomówić.
– Ja to wszystko panu zwrócę, co do centa. Łącznie z szybą, którą wybił Forney. – Posłuchaj, chciałbym ci darować ten dług... – Co pan ma na myśli? – Chcę ten dług unieważnić. – Och, nie, to wykluczone. Jestem panu winna te pieniądze. – Nie. To ja ci jestem winien. – Jak to? – Bo to ty przysporzyłaś mi pieniędzy. Novalee usiadła na łóżku, mrużąc oczy ze zdumienia. – Nie rozumiem. – Posłuchaj. Wiadomość o tym, że w Wal-Marcie urodziło się dziecko, obiegła cały kraj. To najlepsza reklama, jaką można sobie wyobrazić. Ludzie będą czytali o Wal-Marcie. Będą go oglądali w telewizji. To darmowa reklama. Bardzo korzystna dla interesów. – Ale... – Dlatego chciałbym, żebyś zapomniała o oknie. I o swoich rachunkach. O wszystkim. A do tego jeszcze chcę ci zaproponować pracę w moim sklepie. W tym sklepie, w którym urodziłaś dziecko. – To... to bardzo ładnie z pana strony. Doceniam pana dobre serce. I bardzo potrzebuję pracy, na pewno. Ale... ale ja nie wiem... – Czego nie wiesz? O co chodzi? – Ludzie będą przychodzili przyglądać mi się, zadawać pytania, a ja nie wiem... – Och, to nie potrwa długo. Za kilka dni cała ta sprawa ucichnie. Do czasu kiedy będziesz gotowa podjąć pracę, ludzie zapomną. – Tak pan uważa? – Tak uważam. To co, umowa stoi? – Stoi. Sam Walton potrząsnął ręką Novalee, a następnie wyciągnął z kieszeni kopertę i położył na nocnym stoliku. – Dbaj o siebie, a kiedy będziesz gotowa, zgłoś się do naszego personelu, na zapleczu sklepu. Oni wszystko wiedzą. – Następnie odwrócił się i trzema krokami przemierzył pokój. – Do widzenia – powiedziała Novalee, ale wydało jej się, że Sam Walton już jej nie słyszał. Kiedy otworzył drzwi, korytarz płonął od świateł ekip filmowych. Dziennikarze na wyprzódki starali się zwrócić jego uwagę.
– Co pan jej powiedział, panie Walton? – Widziałeś dziecko, Sam? – Panie Walton, czy wolno zapytać... ? Novalee wzięła kopertę ze swoim imieniem i wyjęła ze środka pięć studolarowych banknotów, największą sumę pieniędzy, jaką kiedykolwiek miała w ręku. Znacznie później, kiedy przyszła pielęgniarka, Novalee ciągle jeszcze trzymała w dłoni pieniądze. Kobieta spojrzała na nią spode łba. – To głupio przechowywać gotówkę w pokoju – warknęła. Novalee widziała już takie spojrzenia. U urzędników – kiedy patrzyli na żyjące z zapomóg matki, które liczyły bony żywnościowe. U niektórych nauczycieli, kiedy spoglądali na dzieci stojące w kolejce po darmowe posiłki. U sekretarek, które ze sztucznym uśmiechem tłumaczyły cierpliwie, że woda będzie w kranie dopiero po zapłaceniu rachunku. Pielęgniarka przewróciła Novalee na bok, żeby jej zrobić kolejny zastrzyk. Ale ten był inny od poprzedniego. Tym razem dźgnęła ją dwukrotnie, mocno, ze złością.
Forney bezgłośnie wślizgnął się do pokoju i na palcach podszedł do łóżka. Novalee zasnęła z jedną ręką na oczach, osłaniając je przed rażącym blaskiem świetlówki. Drugą miała zaplątaną w rurkę od kroplówki, która leżała poskręcana i przygnieciona jej ramieniem. Zgasił górne światło, a potem delikatnie zdjął jej rękę z twarzy i kiedy to robił, Novalee skrzywiła się i przesunęła na skraj łóżka. Forney wyciągnął spod niej i wyprostował rurkę, którą następnie ułożył na grzbiecie dłoni, gdzie skóra była cienka jak bibułka. Delikatnie zamknął palce na nadgarstku dziewczyny, oszołomiony jej pulsem, który bił w zgodnym rytmie z jego pulsem. Płuca Forneya wypełniły się zapachem Novalee, mieszaniną mydła, mleka i róż. Widział, jak drga jej dolna warga, kiedy nagle Novalee wypuściła powietrze, i słyszał ciche popiskiwania, gdy przesunęła palcami po piersiach. A kiedy jej powieki zatrzepotały, delikatnie, jak uderzenia serca małych ptaszków, coś zacisnęło się w jego piersi, zapierając mu dech, i gdzieś, bardzo głęboko w nim, zawibrował dźwięk, zbyt cichy na to, by go można było usłyszeć.
Rozdział 10
Nazajutrz rano Novalee przekonała się, że śniadania środowe nie były wiele lepsze od wtorkowego. Właśnie usiłowała stawić czoło zimnej owsiance i ciepłej galaretce, kiedy siwowłosa kobieta w różowym fartuszku przyniosła jej stertę listów. Początkowo myślała, że to jakaś pomyłka, ale kiedy zaczęła przeglądać koperty, zobaczyła, że są zaadresowane do „Dziecka z Wal-Martu”, do „Kobiety z pierwszej strony TULSA WORLD”, do „Maleńkiej Americus” i do „Matki z Wal-Martu”. Listy pochodziły z Teksasu i Arkansas, z Luizjany i Kansas, jeden był z Tennessee, a reszta z Oklahomy. Novalee najpierw otworzyła list z Tennessee, w obawie, że nadawcą jest ktoś z Tellico Plains, kto ją widział w telewizji i wie, kim jest. W środku była krótka notatka: „Urodziłam dziecko w volkswagenie vanie, w którym mieszkałam blisko rok. Moje dziecko nie przeżyło. Mam nadzieję, że twoje przeżyje”. Do kartki przypięty był banknot dziesięciodolarowy. Następnie otworzyła kopertę z Teksasu. W środku znalazła dolara i liścik napisany kredką na żółtym kartonie: „Kochana Americus. Przeczytałam o tobie w gazecie. Uważam, że jesteś bardzo dzielnym dzieckiem, i bardzo mi się podoba twoje imię. Ja się nazywam Debbie i mam siedem lat”. Jeden z listów, napisany na maszynie na sztywnym białym papierze, zawierał banknot dwudziestodolarowy. „Americus. Co za wspaniałe imię. Walczyłem podczas drugiej wojny światowej i w Korei, gdzie zginął mój brat. Potrzebujemy więcej takich Amerykanów jak ty, dumnych ze swojej ojczyzny, którzy nie boją się tego okazać. Są tacy, co nawet nie wstają podczas hymnu narodowego. Niech cię Bóg ma w swojej opiece”. Jedna kobieta napisała: „Chętnie wysłałabym ci jakieś pieniądze, ale nie mam”. W środku był kupon wartości dolara z opakowania pieluch Huggies. Mały chłopczyk pytał, czy mógłby mieć braciszka z Wal-Martu; były też propozycje adopcji i rodzin zastępczych. Jakaś para chciała kupić Americus. Ktoś przysłał przeterminowaną kartę kredytową, ktoś inny kartę wędkarską. W jednej kopercie był czek na tysiąc dolarów, ale podpisany „Dobra wróżka od zębów”. Była też reklama pieluszek i reklama agencji modelek. Jakiś mężczyzna proponował Novalee małżeństwo; inny ostrzegał przed karmieniem piersią. W dwóch kopertach nie było listów, tylko same pieniądze, a zdarzył się i taki tekst: „Szkoda, że tam, na
podłodze Wal-Martu, nie wykrwawiłaś się na śmierć. I że twoje dziecko nie udusiło się pępowiną. Jesteś białym śmieciem, tak samo jak i twój pomiot, który zawsze nim pozostanie”. Novalee czytała w kółko pełen nienawiści list, zastanawiając się, dlaczego ktoś ma potrzebę mówienia jej takich rzeczy. Zastanawiała się, kto mógł to napisać, i nawet próbowała wywołać obraz tego człowieka, ale za każdym razem stawała jej przed oczami twarz zabójcy ze Strzelaniny, filmu, na który zabrał ją Willy Jack do kina samochodowego. Kiedy do pokoju wszedł jeden z lekarzy, szybko schowała list pod poduszkę, a gdy znów znalazła się sama, postanowiła go podrzeć i spuścić w klozecie. Nie był to ten sam lekarz, który ją szył wtedy, na oddziale nagłych wypadków, ale Novalee widziała go w jednym z pokoi. Powiedział, że jeśli będzie miała normalną temperaturę, a u Americus nie wystąpią żadne powikłania, wypuści je obie następnego dnia rano. Dodał, że stan małej jest ustabilizowany, bez śladów jakiejkolwiek infekcji, lecz chciałby ją zatrzymać w inkubatorze jeszcze przez dwadzieścia cztery godziny. Novalee miała ochotę zapytać go o kilka rzeczy, ale lekarz tak się spieszył, że mówił, idąc do drzwi. „Dwadzieścia cztery godziny” wypadło już na korytarzu i tyle go Novalee widziała. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że się uśmiecha, dopóki nie poszła do łazienki i nie spojrzała w lustro. – Americus jest w porządku – powiedziała do swego odbicia. – Moje dziecko jest zdrowe. Nagle usłyszała na korytarzu jakiś ruch. Gniewne, naglące głosy przypominały trzaski wyładowań elektrycznych. W chwilę później do pokoju wtargnęła mama Neli. – Kto to jest, do jasnej cholery, ten kurdupel, który udaje bramkarza? – warknęła, rzucając na stojące w pobliżu łóżka krzesło czerwoną torbę na ramię. Novalee zapamiętała ją jako osobę okrągłą i miękką – pełne, mięsiste biodra, poduszkowaty brzuch, duże piersi. Ale to było dziesięć lat temu. Teraz nie zauważyła w niej nic miękkiego. Przed nią stała koścista, ostra, kanciasta kobieta o jastrzębich rysach. Skóra mamy Neli stanowiła mapę pajęczych żyłek, a jej oczy, koloru iłu, były płaskie i twarde jak łóżko w tanim motelu. Utleniła włosy na żółtawą kruchą słomę, brwi narysowała kredką za wysoko i za cienko, i z tym wszystkim przypominała Novalee mizerne, wychudzone ofiary z krwawych horrorów.
Stanęła w odległości kilku kroków od łóżka i obdarzyła córkę uśmiechem zbitego psa. Pachniała wynajmowanymi pokojami i tanimi perfumami, a jej zdarty głos świadczył, że zbyt chętnie pali camele i wypija jima beama. – Mam nadzieję, że ci nie przyszło do głowy, by ten bachor mówił do mnie „babciu” czy coś w tym rodzaju – powiedziała, sięgając do kieszeni po papierosy i zapalniczkę. – A co ty tutaj robisz? – Wiedziałam, że się zdziwisz. – Skąd się dowiedziałaś, że tutaj jestem? – Skąd! Zobaczyłam cię w telewizji. Właśnie zmieniałam kanały, a tu patrzę – ty. Wieźli cię akurat korytarzem. Wyglądałaś jak nieboszczyk, ale widzę, że otwierasz oczy. No a potem słyszę, że urodziłaś dzieciaka w Wal-Marcie i w ogóle, więc sobie zapisałam nazwę tego miasta, sprawdziłam na mapie i – jestem. Jechałam prawie dziesięć godzin. – Skąd? – Akurat byłam w drodze do Nowego Orleanu. – Każda kobieta, która jedzie do Nowego Orleanu, nie może mieć za dużo „Lamentacji” – powiedziała Novalee mimo woli. – Co takiego? Co to są, do cholery, te laminacje? – Mieszkasz teraz w Nowym Orleanie? – Nie. Ale przez parę lat mieszkałam w Luizjanie. – A co z Fredem? – Z kim? – Z Fredem. Sędzią piłkarskim. Mama Neli ściągnęła brwi w wyrazie skupienia i zdusiła papierosa w mydelniczce stojącej na nocnym stoliku. Kilka razy rzuciła głową, usiłując wywołać w pamięci Freda. Nagle obróciła się do Novalee. – A, ten skurwysyn! – wrzasnęła. – Powiedział mi, że jest sędzią pierwszej ligi. I że ciągle podróżuje z jednego wybrzeża na drugie, że się zatrzymuje w eleganckich hotelach w Los Angeles, w Nowym Jorku, w Chicago. Obiecywał, że poznam słynnych piłkarzy. A to nędzny załgany gnojek. Sędziował rozgrywki w softbolu [rodzaj bejsbolu] w Little Rock dla Stowarzyszenia Weteranów Wojen Zagranicznych. Mama Neli zapaliła następnego papierosa. – Fred. Nędzny gnojek. – Wypuściła dym przez nos i zostawiła papieros
dyndający w kąciku ust. – A skąd on ci przyszedł do głowy? – Bo z jego powodu zostawiłaś... – Zostawiłam kogo? – Mnie. – Nie ma do czego wracać – powiedziała mama Neli, machając ręką, jakby chciała wymazać przeszłość. – Nie przyszłam tu po to, żeby opowiadać o starych dziejach. – A po co przyszłaś? – Prawdę powiedziawszy, pomyślałam, że możesz potrzebować pomocy. Wyglądało na to, że nie powodzi ci się najlepiej. Mieszkanie w Wal-Marcie to nie jest mój pomysł na sukces. Novalee mięła prześcieradło, układając je w fałdki, żeby tylko nie patrzeć na matkę. – To jak zamierzasz mi pomóc? – Och, nie wiem. Masz jakieś plany? Kogoś, kto by się tobą zajął. Masz chłopaka? Novalee potrząsnęła głową. – A gdzie jest ten kutas, który cię w to władował? – Pojechał do Kalifornii. – Wszystko się zgadza. Masz gdzie mieszkać? Czy planowałaś wrócić do Wal-Martu? – Nie – powiedziała Novalee, z trudem powstrzymując szloch i starając się nie zachować, jakby znów miała siedem lat. – Musisz przecież mieć jakieś miejsce, żeby zabrać tego dzieciaka. Nie myślałaś o tym, żeby na przykład się przenieść do Searsa? A co byś powiedziała na Kmarta? To by mogło być... – Jeśli przyszłaś tylko po to, żeby się ze mnie wyśmiewać... – Powiedziałam ci, że przyszłam zobaczyć, czy nie potrzebujesz mojej pomocy. Przez jakiś czas pracowałam u takiego jednego palanta w barze w Baton Rouge, ale to była nędzna speluna i zarabiałam nędzne pieniądze. Usłyszałam, że podobno w Nowym Orleanie jest łatwo o pracę i lepiej można zarobić, a zaraz potem zobaczyłam cię w telewizji i pomyślałam sobie: okay, trzeba jechać i odwiedzić Novalee i tę jej małą. No i przyjechałam. – Mała jest na oddziale noworodków. – Aha. – Dałam jej na imię Americus. Jest śliczna. Ma brązowe włoski, bardzo gęste i
kręcone. – Tak samo jak ty, kiedy byłaś mała. – Widziałam ją bardzo krótko, tylko przez parę minut, bo zaraz po naszym przyjściu włożyli ją do inkubatora. Nie mogę się doczekać, kiedy stąd wyjdziemy i zacznę się nią sama zajmować. – A jak myślisz, kiedy to będzie? – Jutro. Jeden z lekarzy powiedział, że jutro. – Masz jakiś pomysł, dokąd pójdziesz? – Na razie nie. – No to cóż... Skoro na razie się nigdzie nie spieszę, to może mogłabym ci czegoś poszukać. Jakiegoś mieszkania dla ciebie, dziecka i dla mnie... – To znaczy, że masz zamiar tu zostać, i... – Jasne. I pomóc ci przy małej, dopóki nie staniesz na nogi. Wynajmę nam mieszkanie, może nawet dwupoziomowe. Mam trochę pieniędzy. – Och, pieniądze ja mam. Novalee sięgnęła pod poduszkę i wyjęła kopertę od Sama Waltona, a ponadto listy i czeki, które przyszły pocztą. Wręczyła to wszystko matce. – Mam prawie sześćset dolarów – powiedziała. – A skąd wzięłaś te pieniądze? – Przysłali mi ludzie, których nawet nie widziałam na oczy. A właściciel Wal-Martu dał mi pięćset dolarów i zaproponował pracę. – Dlaczego? – Nie wiem. Ale z twoimi i z moimi pieniędzmi mogłybyśmy wynająć coś ładnego. – Jeszcze jak. – I potrzebne będą jakieś rzeczy dla małej. Łóżeczko, może kołyska. Jakieś pieluszki, kocyki. – Jasne. I sukieneczki, i buciki, i... – I fotel na biegunach. Koniecznie muszę mieć solidny fotel na biegunach. A dla małej misia. Najlepiej białego. Mama Neli powyjmowała z kopert pieniądze i policzyła. – Myślisz, że nam na to wszystko wystarczy? – zapytała Novalee. – Spokojnie. Mamy kupę forsy. Mama Neli złapała torbę i wepchnęła do niej pieniądze. – O nic się nie martw. Ja się wszystkim zajmę. – Chcesz może iść na oddział noworodków i zobaczyć Americus? Na pewno ci
pozwolą, jak im powiesz... – Lepiej już pójdę. Mam dzisiaj dużo spraw do załatwienia. Jutro ją zobaczę. – Dobrze. Ale bądź wcześnie. Powiedzmy około dziewiątej. – Tak. O dziewiątej. – Zniknęła tak samo nagle, jak się pojawiła. Później, po wyjściu matki, Novalee się zdrzemnęła. Kiedy się obudziła i w pokojach było już ciemno, a na korytarzach zapanowała cisza, próbowała sobie wyobrazić, jakie mieszkanie wynajmie dla nich mama Neli. Oczyma duszy widziała słoneczne pokoje i kręte schody, wysokie okna i szerokie żółte ganki. Ale nie było to łatwe. Na pamięć wracały uparcie pokoje ciemne, a światło mgliste i przyćmione. Usiłowała sobie przypomnieć zdjęcia z pism... pokoje z tapetą w wiosenne kwiatki... szklone drzwi wychodzące na barwne ogrody, ale obrazy były zamazane, a kolory wyblakłe. Nakryła głowę poduszką w nadziei, że we śnie zobaczy białe kołyski, wiklinowe komódki i szklane pozytywki, które, obracając się, błyskają odbitym światłem.
Nazajutrz wczesnym rankiem, po krzątaninie związanej z wypełnianiem formularzy, Novalee z dzieckiem została zwieziona na dół przez młodocianą wolontariuszkę z utlenionymi włosami i szynami na zębach. Dziewczyna czekała z nią prawie godzinę, po czym zabrała wózek i poszła. Novalee siedziała w szpitalnym holu do południa i siedziałaby jeszcze dłużej, gdyby nie to, że ludzie zaczęli szeptać. Wyszła więc z małą na zewnątrz i dalej czekała na chodniku. Wtedy już wiedziała, że mama Neli nie przyjdzie; wiedziała, że zniknęła razem z jej pieniędzmi. Ale nie miała dokąd pójść, więc po prostu czekała... Była tam jeszcze o drugiej, kiedy zobaczyła toyotę Siostry Husband, która odbiła się od krawężnika podjazdu i zatrzymała przed nią z piskiem opon. Jak pasterz, który przyszedł po zabłąkaną owieczkę, Siostra Husband objęła ramieniem Novalee z Americus na ręku i zagoniła do swojego krytego wozu, a następnie odjechała, wioząc je tam, gdzie bezpieczeństwo, tam, gdzie dom...
Rozdział 11
Sam Walton miał rację. Nim Americus skończyła miesiąc, ludzie prawie przestali się interesować urodzonym w Wal-Marcie dzieckiem. Zaraz po wyjściu ze szpitala Novalee w dalszym ciągu dostawała pocztę, którą przekazywano Siostrze Husband. Wdowa z Dallas przysłała zaproszenie na ślub córki, a chłopak imieniem Moe Dandy przysłał zakładkę do książki, zrobioną z węża. Uczniowie jednej z klas szkółki niedzielnej z Topeki zebrali dwadzieścia dolarów, a wietnamska rodzina z Fayetteville – dziesięć. Dziewięćdziesięcioletni Indianin Quapaw, Johnson Niedźwiedzia Łapa, ofiarował worek starych komiksów i pięć dolarów. Głównie jednak nadchodziły słowa otuchy i zapewnienia o modlitwach w intencji Americus, ale i to wkrótce ustało. Od czasu do czasu zadzwonił z Tulsy czy z Oklahoma City jakiś reporter, to znów ktoś spoza stanu chciał się dowiedzieć o dziecko noszące nazwisko Americus Nation. Kiedyś zjawiło się jakieś małżeństwo i powiedzieli, że przyjechali z Midnight, Missisipi, ze słowem bożym do Novalee, ale Siostra Husband oświadczyła, że co do słowa bożego, to Novalee ma go pod dostatkiem, dała im egzemplarz Eklezjasty i odprawiła. Kiedy Novalee szła Main Street do biblioteki, gapili się na nią miejscowi ciekawscy, pokazując tym, którzy jej nie znali. A kiedy mieli gości z innego miasta, zabierali ich na ulicę, na której mieszkała Siostra Husband, i robili zdjęcia jej trailera. Sprzedawcy w IGA, gdzie Novalee kupowała zasypkę i wazelinę dla małej, byli uprzejmi i wydając resztę, odzywali się do niej grzecznie, ale mrugali do siebie nad jej głową, a po wyjściu Novalee opowiadali sobie „walmartowe” żarty. Ale Novalee ani ich nie słyszała, ani nie widziała. Zbyt była zajęta zakochiwaniem się po uszy we własnym dziecku... zapamiętywaniem kształtu stopek córeczki, wzoru, w jaki układały się delikatne loczki z tyłu jej główki... wpatrywaniem się w linię usteczek małej podczas karmienia... unoszeniem jej pupki na jednej ręce... nasłuchiwaniem oddechu w nocnych ciemnościach. Gdy tylko matka i córka znalazły się pod jej dachem, Siostra Husband natychmiast zaczęła je psuć. Na każde piśniecie Americus brała małą na ręce i tańczyła z nią po całym domu do melodii My Funny Valentine z pozytywki. Wycinała z kartonu gwiazdki i zawieszała jej nad łóżeczkiem na nitkach, twierdząc, że dzieci biorą swoje poczucie kierunku z gwiazd.
A kiedy Novalee chciała pomóc w zmywaniu naczyń czy odkurzaniu podłogi, Siostra prowadziła ją na frontowy ganek do bujawki i sadzała. Za każdym razem kiedy wychodziła na miasto, przynosiła Novalee jakiś prezencik: a to plastikową spinkę do włosów w kształcie motyla, a to miniaturkę Biblii, nie większą niż pudełko zapałek, a to próbkę szminki ze sklepu Merlego Normana. W ciągu pierwszych kilku dni w domu Siostry Husband Novalee była trochę spięta i onieśmielona. Bardzo się pilnowała, żeby nie zużywać za dużo ciepłej wody, i w nocy trzymała drzwi zamknięte. Wyrażała się też bardzo grzecznie. Mówiła: „dziękuję”, „przepraszam” i „proszę” i zawsze przy stole sprzątała wszystko z talerza, nawet kiedy Siostra Husband podawała fasolę limeńską. Wszystko to uległo zmianie po tym, jak Novalee wpadła na piec gazowy. Położyła Americus spać po karmieniu o drugiej, a potem bezszelestnie poszła korytarzem do łazienki. Ostrożnie zamknęła za sobą drzwi, nie zapalając światła, żeby nie budzić Siostry Husband. Boso, posuwając się w ciemnościach po omacku, źle obliczyła odległość i wpadła na stary piec gazowy, rozbijając sobie goleń o jedną z ostrych krawędzi zagiętą nad palnikami. Gwałtowne zderzenie kości z żelazem zburzyło ciszę, a zaraz potem rozległ się ryk bólu i Novalee upadła na podłogę. Siostra Husband wyskoczyła z łóżka, pobiegła do łazienki i zapaliła światło. – Co się stało, kochanie? Novalee siedziała na podłodze i trzymając się za nogę, kiwała się w przód i w tył. Rozcięta wzdłuż piszczeli skóra rozsunęła się, ukazując nagą kość. – O, mój Boże! Coś trzeba z tym zrobić. Musi cię boleć jak wszyscy diabli. – Jak wszyscy diabli. – Novalee syknęła przez zaciśnięte zęby, gdy tymczasem Siostra Husband szperała w apteczce, mówiąc do siebie i przestawiając różne słoiczki i tubki. Flaszkę, której szukała, znalazła na najwyższej półce. Uklękła obok Novalee, jedną ręką ujęła mocno nogę dziewczyny, a drugą odkorkowała buteleczkę z jodyną i polała ranę. – O, kur... ! – wrzasnęła Novalee, waląc pięściami w podłogę. – Kur... jego mać! Nagle zamarła, uświadomiwszy sobie, co powiedziała. – Siostro... – Urwała; nie dokończone zdanie zawisło w powietrzu. Siostra z poważną miną położyła nogę Novalee. – Kochanie – rzekła wolno, starannie dobierając słowa – czy przypadkiem nie zapomniałaś powiedzieć „dziękuję”? Z trudem przybrała poważną minę; cały czas zasłaniała dłonią usta, żeby ukryć
uśmiech, który na nich igrał. Wstrzymała oddech, zdusiła parsknięcie, po czym wybuchnęła śmiechem, od którego aż się popłakała. Novalee poczerwieniała i uśmiechnęła się niepewnie. Przez chwilę hamowała śmiech, ale kiedy wyrwał jej się pierwszy pisk, nie wytrzymała i już po chwili obie zrywały boki, zarykując się ze śmiechu, kwicząc i nie mogąc złapać tchu. Chwilę później z trudem podniosły się z podłogi i powlokły do kuchni, gdzie przy kawie przegadały całą noc aż do świtu. Novalee opowiedziała Siostrze Husband o Willym Jacku i o Wal-Marcie. Opowiedziała jej też o mamie Neli, ale nie o starych sprawach; o tym wolała nie mówić. Zwierzyła jej się tylko z tego, jak mama Neli przyszła do szpitala i jak uciekła z jej pieniędzmi. – Prawie sześćset dolarów – zakończyła. – Pomyśl sobie – powiedziała Siostra Husband – o tych wszystkich obcych ludziach, którzy okazali tyle serca tobie i temu kochanemu maleństwu, pisząc i przysyłając pieniądze. Czy to w końcu nie jest najważniejsze? – Powinnam wiedzieć, czego się można po niej spodziewać. – Ale to przecież nie przekreśla całej tej dobroci, jakiej doświadczyłaś od tylu ludzi, prawda? – Siostro, chciałam Siostrę o coś zapytać. Dlaczego Siostra pojawiła się wtedy w szpitalu? Skąd Siostra wiedziała, kiedy przyjść? – Pan Bóg, kochanie, ma swoje sposoby, żeby nas zawiadamiać o tym, co powinniśmy wiedzieć. Novalee skinęła głową, jakby rozumiała o co chodzi, choć wcale tak nie było. W ogóle niewiele rozumiała z tego, co ją spotkało. Na przykład, jak to się stało, że Siostra Husband wzięła ją wtedy ze szpitala do siebie. Powiedziała jej po prostu, że jeśli tylko zaufa Panu, to wszystko się jakoś ułoży. Novalee skinęła głową, mimo że nie bardzo w to wierzyła. Ale tego samego dnia po południu meksykańska rodzina o nazwisku Ortiz, mieszkająca w sąsiednim trailerze, przyniosła sosnowe łóżeczko ręcznej roboty i gorące tamales zawinięte w liście kukurydzy. Mężczyzna nie znał angielskiego, ale uśmiechał się ciepło, kiedy jego żona i trzy córki na zmianą brały na ręce Americus. Sąsiadka z naprzeciwka, Dixie Mullins, przyniosła pieluchy i różne ciuszki, z których powyrastała jej wnuczka. Dixie prowadziła salon piękności w pokoju na tyłach swojego domku, ale nie miała wielkiego ruchu. Zdaniem Siostry, dlatego że podczas pracy prowadziła rozmowy ze swoim zmarłym mężem. Henry i Leona Warner, mieszkający trzy domki dalej, ofiarowali arbuza, parę
niemowlęcych kocyków i sterylizator. Zgodzili się co do tego, że mała jest śliczna, ale spierali się o kolor jej oczu. Henry utrzymywał, że są błękitne jak bławatki; Leona upierała się, że lazurowe. Kiedy wyszli, Siostra Husband wyjaśniła Novalee, że Wamerowie zajmują bliźniak i że Henry mieszka w jednej części, a Leona w drugiej. Do zachodu słońca Novalee i Americus miały wszystko, czego potrzebowały. Były nakarmione, urządzone i leżały w łóżkach w swoim nowym domu. Może jednak Siostra miała rację – pomyślała Novalee. – Może rzeczywiście wszystko się jakoś ułoży. Tylko że na razie nie wyobrażała sobie jak. Malutki pokoik na tyłach trailera ledwie mieścił jej łóżko, łóżeczko Americus i wysoką szafkę na ich rzeczy, ale Siostra Husband wyposażyła go w nową narzutę i zasłony od Goodwilla, a także powiesiła obrazki w ramkach, które kupiła na pchlim targu. Novalee martwiła się, że Siostra wydaje na nią i na jej małą tyle pieniędzy. Wyobrażała sobie, że na Wozie Powitalnym niewiele mogła zarobić, ponieważ jeżdżąc do ratusza po nazwiska ludzi, którzy przybyli do miasta, rzadko przywoziła więcej niż dwa lub trzy. Od czasu do czasu pracowała w IGA, wręczając klientom próbki kiełbas, serów i nowych rodzajów krakersów, ale wtedy nie było jej w domu przez wiele godzin, które spędzała na nogach. Nigdy nie narzekała, ale potem kilka dni zażywała tabletki. Jak mówiła: „Dla poprawienia kondycji”. Novalee miała nadzieję zarobić w Wal-Marcie tyle, by Siostra mogła rzucić pracę w IGA. Forney przychodził codziennie wieczorem, zaraz po zamknięciu biblioteki. Stukał zawsze tak samo, trzy krótkie stuknięcia, i chociaż Novalee za każdym razem wołała, żeby wszedł, niezmiennie czekał, aż podejdzie do drzwi i sama go wpuści. Przychodząc, przynosił budzik i dwie książki, w tym jedną dla Novalee. Przynosił jej książki o zakonach. O kowbojach. O hazardzie, o wielorybach i biologii molekularnej. Czytała o planetach, jazzie i architekturze meksykańskiej... o ekspedycjach polarnych, walkach byków i rewolucji rosyjskiej. Kiedyś przyniósł zbiór esejów o miłości i wręczył w szarej papierowej torbie. Przeczytała książkę o pasterzach znad rzeki Tweed w Szkocji, a także książkę zatytułowaną Szczury, wszy i historia, rodzaj kroniki, poświęconej chorobom zakaźnym i temu, jak zmieniły one świat. Zaczynała wszystkie, kończyła większość, część tylko przeglądała, a z niektórych rezygnowała w ogóle, ale i tak nie mogła dotrzymać kroku Forneyowi. Sterta książek koło jej łóżka sięgała aż do parapetu. Druga książka z tych, które przynosił Forney, była przeznaczona dla Americus.
Sadzał małą w nosidełku, które stawiał w kuchni na stole, i przysuwał sobie krzesło dokładnie naprzeciwko niej. A potem, kiedy już dostał szklankę wody, przecierał okulary, nastawiał budzik i zaczynał czytać. Czytał dokładnie przez trzydzieści minut, co wieczór innego autora. Szekspira, Platona, Freuda, Nietzschego, Rousseau – w wielkim skupieniu. Od czasu do czasu spoglądał na Americus, żeby sprawdzić jej reakcję. Skupiona na Forneyu od pierwszego słowa, mała nigdy nie zasypiała ani nie grymasiła. Siostra i Novalee siedziały cicho w drugim końcu pokoju. Od czasu do czasu Siostra kiwała głową, kiedy uważała, że coś wymaga reakcji słuchacza, albo szeptała „amen”, kiedy coś w jej mniemaniu było zgodne z prawdą. A gdy Forney czytał Romea i Julię, płakała ze wzruszenia, trzymając Novalee za rękę. Na dzwonek budzika Forney zamykał książkę i z pamięci powtarzał jakieś trzy kluczowe fragmenty, jakby dawał Americus sygnał, że może ją czekać test. Po skończonej lekturze zawsze fabrykował na poczekaniu tysiące powodów, dla których pilnie musiał wracać do domu, ale zawsze zostawał dłużej. Lubił siedzieć na ganku z Siostrą Husband, obierając z nią brzoskwinie albo łuskając groszek. Lubił trzymać na rękach Americus, kiedy mała szła spać, lubił dotyk jej mięciutkiej bawełnianej koszulki i zapach mleka Novalee, który czuł jeszcze w jej oddechu. Lubił patrzeć, jak Novalee reaguje uśmiechem na jego słowa, jak odgarnia z karku włosy, jak się schyla, żeby mu podać małą. Wizyty pana Sprocka w najmniejszym nawet stopniu nie były tak przewidywalne jak wizyty Forneya. Czasem przychodził rano, przynosząc świeże pomidory i paprykę z własnego ogródka. To znów wieczorem, i wtedy siadywał na ganku, popijając herbatę. I zawsze miał im coś ciekawego do pokazania: a to kamyk w kształcie królika, a to ziemniak podobny do męskich pośladków. Przynosił pawie pióra i obce monety, groty strzał i stare karty pocztowe. Kiedyś przyniósł złoty ząb w butelce, którą wyłowił z jeziora. Novalee nie miała pojęcia, kiedy i gdzie Siostra Husband i pan Sprock mieli okazję być sami, ale czasem, kiedy Siostra odmawiała modlitwę, prosiła Pana Boga o wybaczenie kolejnego aktu cudzołóstwa, jakiego się dopuścili. Pan Sprock często przynosił Novalee nasiona i sadzonki do jej ogródka, który zaczynał rozkwitać kolorami. Prawie półmetrowe powoje pięły się po kratce, którą wykonał dla niej pan Ortiz. Pelargonie i bratki, które dostała w szpitalu, bujały w swoim kącie ogródka, podobnie jak biały ubiorek gorzki, czerwone malwy i fioletowe rudbekie, które Novalee dosadziła po przyjściu do domu.
Za trailerem znalazła białe kamienie i otoczyła nimi kasztanowiec. Drzewko nie bardzo chciało rosnąć, ale przynajmniej straciło biały nalot, co – jak przeczytała – stanowiło oznakę powrotu do zdrowia. Książka, którą dostała na urodziny od Forneya, była już wyraźnie sfatygowana. Z tyłu, za domem, Novalee założyła ogródek warzywny, w którym posadziła trochę ziemniaków i cebuli, a także posiała nasiona sałaty, otrzymane od Dixie. Do tego dodała szparagi dla Siostry Husband, która utrzymywała, że jeśli się szparagi raz przyzwoicie zakorzenią, będą rosły bez końca. Czasami pan Sprock przychodził wieczorem, przynosząc jakieś nowe nasiona, czy pomagając w pieleniu ogródka i wtedy zostawał na noc, żeby rano posłuchać, jak Forney czyta. Kilka razy przyszedł też pan Ortiz i wtedy Forney czytał głośniej – prawdopodobnie uważając, że siła głosu pomoże gościowi lepiej zrozumieć tekst. Kiedy po lekturze wywiązywała się rozmowa, pan Ortiz chętnie wyrażał swoją opinią, zawsze entuzjastyczną i zawsze po hiszpańsku. Czasem wpadała Dixie z lodami, które Forney kręcił w ręcznej maszynce z korbą i zamrażał. Jedli je potem razem na ganku, dopóki komary nie zmusiły ich do odwrotu. Dixie sama nigdy nie jadła lodów; mówiła, że dostaje po nich biegunki. Ale Novalee uważała, że Dixie tylko dlatego zadaje sobie tyle trudu z lodami, żeby móc przez dwie godziny potrzymać na rękach Americus. Kiedyś Henry i Leona urządzili smażenie ryb w ogródku za domem, ale cały wieczór kłócili się o to, czy mała powinna spać na plecach, czy na brzuszku. Czwartego lipca córki Ortizów urządziły na ulicy fajerwerki i wtedy wszyscy zebrali się na ganku u Siostry przy lemoniadzie, żeby je podziwiać. Pani Ortiz uszyła Americus czerwono-biało-niebieski czepeczek, a dziewczęta upozowały małą przy fladze amerykańskiej i robiły jej zdjęcia. Novalee czasami się martwiła nadmierną uwagą, jakiej ośrodkiem była jej córeczka. Zastanawiała się czy to dobrze, że zbyt wiele osób kocha ją zbyt mocno. Ale Americus dosłownie kwitła. I nigdy nie grymasiła, kiedy dokoła niej było gwarno. Podawano ją sobie z rąk do rąk, a ona nawet nie pisnęła. Potrafiła spać na ramieniu Forneya, na rękach Dixie, na kolanach Leony. Budziła się zawsze z tą samą pogodą – czy widziała nad sobą uśmiechy dziewcząt Ortiz, czy tańczyła walca w ramionach Siostry, czy czuła dotyk ręki pana Sprocka. Novalee nigdy sobie nie wyobrażała, że jedna maleńka istotka potrafi wzbudzić wokół siebie tyle miłości. I tu się zaczynał problem: im bardziej kochała małą, tym bardziej się bała, że może ją stracić. Czasami ten strach spadał na nią tak nagle, że mijał, zanim zdążyła go sobie na
dobre uświadomić. Był jak krótki błysk jakiegoś luźnego wspomnienia. To znów skradał się wolno i kładł ciężarem na piersiach, wywołując przyspieszone bicie serca. Zdarzało się, że ten lęk nie był taki dokuczliwy, że przybierał jedynie formę lekkiego niepokoju, jaki zostawia po sobie zły sen. Ale w najgorszych przejawach wydawał się bardzo realny... cień przyczajony tuż za granicą światła. Przychodził zawsze bez ostrzeżenia i bez przyczyny – kiedy Americus siedziała w kąpieli, z cienkimi rączkami i nóżkami śliskimi od mydła niby ugotowane spaghetti.... kiedy zasypiała, z ciężkimi powiekami, które opadały leniwie, powoli odcinając światło... z usteczkami ułożonymi w przekrzywione o... z rączką złożoną w piąstkę i lekko drgającym paluszkiem. Wraz z nowym strachem, zyskały na sile stare przesądy Novalee; stały się znacznie groźniejsze. Sen, w którym występowały zamknięte drzwi, mógł sprowadzić krup albo odrę. Siwe konie albo podarte sznurowadła – zapalenie płuc lub szkarlatynę. Dwie wrony na jednym drzewie mogły stanowić zapowiedź paraliżu dziecięcego, a może czegoś jeszcze gorszego. Ale zwiastun najgorszych nieszczęść – nemezis Novalee, czyli siódemka – sprawiał teraz, że Novalee potrafiła nagle biec do małej jak szalona, szukając u niej guzków, plam czy opuchlizny, sprawdzając gorączkę, zaglądając do buzi, słuchając serduszka czy płuc. Siódemka, obojętnie jaka, była plagą, dopustem bożym, nieszczęściem. I właśnie kilka tygodni wcześniej, kiedy Americus zaczęła siódmy dzień życia, Novalee musiała stawić czoło najgorszej siódemce ze wszystkich, z jakimi się w życiu zetknęła. Noc była pełna czających się strachów, ranek roił się od wściekłych psów. Każdy komar był nosicielem malarii, z każdego palnika gazowego unosiły się trujące opary. W każdym nożu Novalee widziała niebezpieczne narzędzie; w lekkim wietrzyku – groźną trąbę powietrzną. Posprawdzała okna, pozamykała drzwi, obeszła pokój. W nadjeżdżającym ulicą samochodzie wietrzyła śmiertelne zagrożenie, niezależnie od tego, czy poznawała kierowcę, czy nie. W tych nielicznych chwilach, kiedy udawało jej się zdrzemnąć, widziała Willy’ego Jacka, jak jedzie prosto na nią i na dziecko, z twarzą wykrzywioną w złośliwym uśmiechu. Nie wypuszczała małej z ramion. A kiedy było już po wszystkim, kiedy minęło zagrożenie, zastanawiała się, jak przeżyją siódmy tydzień, siódmy miesiąc, siódmy rok...
Rozdział 12
Willy Jack przybył do więzienia stanu Nowy Meksyk w poniedziałek, a już w piątek miał siedem szwów na odbytnicy, złamany nos, kawałek ciała o średnicy pięciocentówki wygryziony z lewego pośladka i ogromnego siniaka na piersi. Wszystko wskazywało na to, że trudno mu się będzie przyzwyczaić do więzienia. Dostarczyli go w trybie przyspieszonym z Santa Rosa. Tylko dziewięć dni czekał w areszcie hrabstwa na proces, który trwał niewiele ponad godzinę i został uwieńczony wyrokiem skazującym, co nie zajęło sądowi więcej niż trzy minuty. Willy Jack miał odsiedzieć czternaście miesięcy niezależnie od sprawowania, ale i tak wiadomo było, że dobre sprawowanie nie jest jego mocną stroną. Kłopoty zaczęły się bardzo wcześnie. Złamanego nosa dorobił się zaraz pierwszego dnia, kiedy strażnicy próbowali go zamknąć w celi. W wyniku tego incydentu spędził trzy doby w odosobnieniu. Już druga noc kosztowała go odgryziony kawałek pośladka i rozerwany odbyt – dzieło dwóch braci, Jabbo i Sammy’ego, którzy wykupili go od strażnika, kiedy siedział w izolatce, i zgwałcili. Siniak na piersi, pozornie najmniej groźny ze wszystkich obrażeń, okazał się w gruncie rzeczy najpoważniejszy. Willy Jack oberwał, ponieważ nie chciał dać swojej porcji tortu czekoladowego małemu chudzielcowi o ksywce Słodki Ząb, [ang. Sweet Tooth – slangowe określenie na uzależnienie lub głód narkotykowy] dość dziwnym przezwisku jak na całkowicie bezzębnego faceta. Do końca pierwszego tygodnia czterokrotnie trafiał do więziennego szpitala. Tutejszy lekarz, dla osadzonych doktor Strangelove, [dziwna miłość] uznał go za wybitnie atrakcyjnego mężczyznę, co bynajmniej nie wyszło Willy’emu Jackowi na zdrowie. Odpowiedzią bowiem doktora Strangelove na fizyczną atrakcyjność pacjenta było zadawanie mu bólu – proporcjonalnie do stopnia pożądania. Opatrując więc złamany nos Willy’ego Jacka, napakował mu do środka tyle waty, że złamał delikatną chrząstkę przegrody nosowej. Kiedy zaś opatrywał ranę na pośladku, do balsamu, którym traktował ślady po zębach, dodał jodyny. A gdy wreszcie zszywał odbyt, precyzją i zamaszystością szwu złożył na nim – można powiedzieć – swój podpis.
Towarzyszem z celi Willy’ego Jacka był Indianin Navaho imieniem Żółw, który nie wiedział, ile ma lat. Jego oczy przypominały białka jajek na miękko, a cienka jak pergamin skóra ukazywała na skroniach starca plątaninę żyłek, w
których widać było przepływającą krew. Indianin mówił niewiele. W gruncie rzeczy nie rozmawiali wcale aż do piątej nocy, kiedy to serce Willy’ego Jacka przestało bić. Stało się to we śnie. Silny ból w klatce piersiowej przewrócił go na plecy i przykuł do materaca. Nie to jednak, lecz dziwna cisza, jaka nagle zapanowała w celi, kazała Żółwiowi wstać, podejść do pryczy towarzysza niedoli i spojrzeć mu w twarz. – To serce. Ono nie bije – powiedział Żółw. Mówił cicho, spokojnie, nie spiesząc się, jakby chodziło o zepsuty gaźnik czy regulację zapłonu. Willy Jack próbował coś powiedzieć. Układał usta w kształt słów, chcąc poprosić mężczyznę, żeby wezwał pomoc, ale ból w piersi dławił wszelki dźwięk. – Ono nie bije – powtórzył Żółw. Willy Jack czuł narastające ciśnienie gdzieś w brzuchu, a potem rozpieranie pod żebrami i w klatce piersiowej, tam, gdzie uderzył go Słodki Ząb. – Kiedyś serce mojego dziadka też przestało bić – powiedział Żółw. – Na trzy księżyce. Z brodą zadartą do góry i rozsuniętymi wargami, Willy Jack spazmatycznie łapał powietrze, walcząc o oddech. – Charlie Odchodzący powiedział nam, że dziadek nie jest martwy. Żebyśmy byli cierpliwi. Więc byliśmy. Willy Jack zaczął młócić rękami i drapać w powietrzu paznokciami. – Ale czekanie, aż serce znów zacznie bić, to niełatwa rzecz. Słowa Żółwia zaczęły przebijać się przez coś ciemnego jak atrament i gęstego, co unosiło się nad ciałem Willy’ego Jacka. Willy Jack nie pamiętał śpiewnych dźwięków języka Navahów czy stukania sękatych palców starego w jego pierś. Ale przypominał mu się, choć znacznie później i zawsze wtedy, kiedy najbardziej chciał o tym zapomnieć, głos Novalee, cienki i daleki jak echo.
Daj mi rękę.
Zmrużył oczy, usiłując coś zobaczyć przez dzielącą ich mroczną zasłonę.
Czujesz?
Mówiła coś wtedy o sercu.
Nie czujesz takiego delikatnego stuk, stuk, stuk?
Czy Novalee mówiła wtedy o jego sercu?
O, poczuj tutaj.
A może ona go prosiła... czy to możliwe, żeby...
Tu, gdzie jest serce.
Aż wreszcie poczuł ciche, stłumione uderzenie we własnej piersi. A potem... chwilę później... następne... i jeszcze dwa, bezładne, nierównomierne, które chciały się dostosować do rytmu, jaki mu wystukiwał na piersiach Żółw, rytmu bicia serca.
Claire Hudson, więzienna bibliotekarka, miała smutne oczy, które robiły wrażenie jeszcze smutniejszych, kiedy się uśmiechała. Swobodny uśmiech, który nieczęsto gościł na jej twarzy, potrafił napełnić oczy Claire łzami, jakby wynikał z bólu, a nie z radości.
Claire była dużą kobietą, która kupowała rajstopy rozmiaru XXL i buty numer czterdzieści jeden w wersji szerokiej. Ubierała się na ciemno – w sztywne szare gabardyny, granatowe diagonale i czarne sukna. Nosiła zwykle proste, luźne kostiumy, zapinane wysoko pod szyją, z długimi rękawami i ciasnymi kołnierzykami. Unikała koronek, kokardek i ozdobnych guzików i nie miała żadnej biżuterii, nawet zegarka. Pogardzała wszystkim, co było pretensjonalne czy na pokaz – z pewnym wszakże wyjątkiem. Jedyną ekstrawagancją na jaką sobie pozwalała, były plastry z opatrunkiem. Claire nosiła plastry w torebce i w kieszeniach kostiumów i szlafroków. Trzymała je na biurku i na desce rozdzielczej samochodu, na nocnym stoliku, w skrzynce z narzędziami ogrodniczymi, w przyborach do szycia. Wtykała plastry do kubków, wazonów i salaterek, do torebek na lunch, między kartki Biblii i pod poduszkę. Nosiła je na sobie stale i w wielkiej obfitości – od głowy do podeszew stóp. Przezroczyste i gładkie, z lekarstwem i bez, a także w najróżniejszych rozmiarach i kształtach w zależności od części ciała, dla której były przeznaczone. A więc
okrągłe na szyję i twarz, młodzieżowe na palce rąk i nóg, trzy czwarte na trzy na tors i jeden na trzy na ramiona i nogi. Czasami, w razie potrzeby, używała kilku różnych, żeby, zachodząc jeden na dragi, stanowiły lepszą ochroną. Claire przykrywała plastrami pieprzyki, brodawki, wrośnięte włosy... pryszcze, skaleczenia i febrę... oparzenia, otarcia, zadarte skórki przy paznokciach i ukąszenia... egzemę, łuszczycę, zadrapania i wysypki. Przez całe życie – przez całe sześćdziesiąt jeden lat – ukrywała przed światem swoje obrażenia, dopóki przed więźniem nr 875506, Willym Jackiem Pickensem, nie odkryła swojej najboleśniejszej rany. Właśnie zakładała sobie na rozcięty papierem opuszek palca wskazującego świeży młodzieżowy z lekarstwem, kiedy po raz pierwszy zobaczyła Willy’ego Jacka, który wszedł do biblioteki z ekipą sprzątającą. – Finny! – krzyknęła na jego widok Claire i zemdlała. Zaniesiono ją do infirmerii, gdzie doktor Strangelove ocucił ją za pomocą soli trzeźwiących, przedtem jednak zajrzał pod kilkanaście plasterków, którymi była oblepiona i pod którymi – ku swojemu rozczarowaniu – nie znalazł ani groźnych infekcji, ani oszpecających ran. Kiedy po odzyskaniu przytomności wróciła do biblioteki, ekipy sprzątającej już nie było. Ale nie potrzebowała wiele czasu, żeby odnaleźć Willy’ego Jacka. Na jego widok ponownie powiedziała „Finny”, ale tym razem jej głos przypominał szept. Willy Jack zrobił w jej stronę kilka kroków, po czym stanął i zaczął się przyglądać Claire podejrzliwie. – Podejdź bliżej – powiedziała, przyzywając go gestem. – Wszystko jest w porządku. – Podobno coś się tu rozlało i mam powycierać. Nie zdejmując wzroku z twarzy Willy’ego Jacka, Claire potrząsnęła głową w geście niedowierzania. – To niemożliwe – powiedziała – po prostu nie do wiary. – Ale co? Wzięła z biurka zdjęcie w ramkach i przyglądała mu się przez chwilę, po czym wręczyła Willy’emu Jackowi. Powiększenie fotki przedstawiało młodego mężczyznę, który stał na scenie i grał na gitarze. – Czy możesz w to uwierzyć? – zapytała. Willy Jack nie bardzo wiedział, w co miałby móc lub nie móc uwierzyć, ale na wszelki wypadek skinął głową, jednocześnie biorąc od Claire kolejne zdjęcie, na
którym ten sam chłopak trzymał w jednej ręce puchar, a w drugiej gitarę. – To zdjęcie zostało zrobione na Targach Stanowych. Miał wtedy osiemnaście lat. Willy Jack widział, że zdjęcia są stare, ale nie wiedział, o co w grancie rzeczy chodzi. – Czujesz się, jakbyś patrzył na swojego brata bliźniaka, prawda? – zapytała Claire. Dopiero wtedy Willy Jack uświadomił sobie, o co chodziło Claire. Był podobny do chłopaka ze zdjęcia. – Aha – powiedział, oddając fotografię – Co to za jeden? – Mój syn, Finny. – Och. – Willy Jack rozejrzał się po bibliotece. – Co się tu rozlało? Spojrzenie Claire powędrowało od zdjęć do Willy’ego Jacka i z powrotem. – Jest coś w oczach. – Dotknęła palcem twarzy na zdjęciu. – Ale i w ustach. Jedna dziewczyna narysowała go na bibułkowej serwetce, kiedy grał w klubie w Tucumcari. A potem ofiarowała mu tę serwetkę i napisała, że ma piękne usta. – Claire uśmiechnęła się, jak zawsze, smutno. Willy Jack zwilżył wargi czubkiem języka. Ktoś mu kiedyś powiedział, że wilgotne wargi wyglądają podniecająco. – To było jego ostatnie zdjęcie – wyjaśniła Claire, skinąwszy głową w stronę zdjęcia z pucharem. – W dwa miesiące później zginął. – Spojrzała na Willy’ego Jacka, jakby oczekiwała, że coś powie, ale on milczał. – Potrącił go pijany kierowca, kiedy Finny wracał do domu z tancbudy w Carlsbadzie. – No cóż – powiedział Willy Jack. – Szkoda. – Dwadzieścia dwa lata temu. Pewnie mniej więcej wtedy, kiedy ty się urodziłeś. – Claire odstawiła zdjęcia na miejsce. – Ale ja nie mogę uwierzyć, że tak bardzo jesteś do niego podobny. Masz nawet tę samą budowę ciała... ten sam wzrost. – A ile on miał wzrostu? – Sto siedemdziesiąt cztery centymetry. Willy Jack się wyprostował. – Tak, to by się zgadzało. Nienawidził więziennego obuwia, które musiał nosić. Mógł w nie wkładać tylko papier toaletowy, ale papier wysuwał się z tyłu, za piętą. – Miał cudowny głos. Wszyscy to mówili. Willy Jack widział, jak po policzku Claire Hudson toczy się łza, jak spływa po
plasterku w okolicy górnej wargi i spada na kolejny plasterek na nadgarstku. – To wszystko jest bardzo dziwne – powiedział. – Ja... ja też jestem muzykiem... Claire uniosła rękę do ust. – Gitarzystą. – Willy Jack skinął głową; ten gest miał oddać całą ironię sytuacji. – I... piosenkarzem... – Muzykiem... – powtórzyła Claire cicho, z szacunkiem. – To znaczy... chciałem powiedzieć, że... byłem muzykiem. – Ale... – Bo w tym miejscu, w którym teraz jestem, chyba nie będę grał, no nie? – Och, dlaczego? Mógłbyś. – Nie, moja gitara... – Willy Jack urwał, jakby to, co zamierzał powiedzieć, było zbyt bolesne. – Co twoja gitara? – Nic, po prostu... po prostu chodzi o moją gitarę. – Głos mu się załamał. – Tęsknię za moją gitarą. – Ale przecież możesz mieć gitarę w celi. Nie wiedziałeś o tym? – Nie, proszę pani, nie wiedziałem. – Powiedz mi tylko, gdzie ona jest, to każę ci ją przysłać. – Widzi pani... był pożar... spłonął dom mojej babci... – Willy Jack z trudem brnął dalej. – Straciłem wszystko... dom... muzykę... wszystko przepadło. – Chwilę potrwało, nim zrobił minę zbitego psa, zaraz jednak się rozpogodził. – Ale cieszę się, że mi pani powiedziała o swoim synu. Ja i Finny jesteśmy prawie jak bracia, prawda? Claire Hudson uśmiechnęła się, a w jej oczach znów błysnęły łzy. W tym momencie Willy Jack już wiedział, że dostanie gitarę, może nawet tego samego martina, którego widział na zdjęciach, jeśli się zachował. Wiedział też, że jak długo będzie w więzieniu, dostanie nie tylko gitarę, ale prawie wszystko, co sobie wymarzy. I miał rację. Nazajutrz Claire Hudson zjawiła się z gitarą Finny’ego i jeszcze tego samego dnia wieczorem Willy Jack nauczył się trzech akordów. W tydzień później grał już piosenki Johna Cougara Mellencampa, a przed upływem trzech miesięcy zamierzał napisać piosenkę Bicie serca, która od razu miała się uplasować na pierwszych miejscach list przebojów i w ciągu trzech lat sprzedać w ponad milionie egzemplarzy.
CZĘŚĆ DRUGA
Rozdział 13
Kiedy Novalee podjęła pracę, Wal-Mart zaczął się trząść od plotek. Sam Walton jest ojcem dziecka; Novalee szantażuje go, grożąc sprawą o ojcostwo; Americus odziedziczy miliony Waltonów. Ale nim Novalee wzięła swój pierwszy czek, ogólne zainteresowanie przeniosło się już na czterdziestoletnią mężatkę, szefową działu sportowego, i jej romans z dziewiętnastoletnim kuzynem, Peteyem, który miał bujną czuprynę i pracował w dziale obsługi klienta. Gdyby jednak w dniu wypłaty, kiedy to Novalee przyprowadziła do naprawy hamulców toyotę Siostry Husband, pracownicy Wal-Martu byli bardziej uważni, mogliby do tych plotek dodać jeszcze jedną. Novalee zaparkowała samochód przed stacją obsługi technicznej z boku marketu o godzinie dziewiątej trzydzieści. Dokładnie w chwili, kiedy zgasiła silnik, otworzyły się duże drzwi i ukazał się w nich dwudziestosześcioletni Troy Moffatt. Był wąski w biodrach, złotowłosy i mrużył oczy przed słońcem. – Hej! – wrzasnął. – Tu nie można parkować. Jeszcze nieczynne. – Wiem, ale muszę iść do pracy. – To nie mój problem. Mój problem to pilnować, żeby te drzwi nie były zastawione. – Ale ja przyprowadziłam samochód do naprawy. – To przyjedź o dziesiątej. – Nie mogę. – Zostawić też go tu nie możesz. – To ja ci dam kluczyki i... – Chyba mówię wyraźnie: proszę stąd zabrać ten samochód. Novalee zapaliła silnik i podgazowała go mocno, żeby zademonstrować, jak bardzo jest wściekła, ale... silnik zgasł. Próbowała zapalić ponownie, znów dodając gazu, jednakże tylko rzęził, ale nie zaskoczył. – No, już dobrze, dobrze! – krzyknął Troy, podchodząc do samochodu i otwierając drzwi od strony kierowcy. – Przesuń się. – Jeszcze czego! – Przesuwaj się. Zawiozę cię do pracy, a potem przyprowadzę tu samochód. – Nie, ja... Ale Troy zdążył się już wsunąć za kierownicę i wypchnąć Novalee na miejsce pasażera. Miała nadzieję, że silnik nie zapali, ale się przeliczyła; zapalił. I to od
pierwszego razu. – Dobrze. Pospieszmy się. Dokąd mam jechać? – Wycofał gładko samochód i skręcił w uliczkę biegnącą równolegle do sklepu. – Skręć w lewo, za róg... w stronę ulicy. Zaraz za zakrętem Novalee powiedziała: – Zatrzymaj się tutaj. – Po co? – Powiedziałeś, że mnie zawieziesz do pracy. – No i? – Właśnie tutaj pracuję. – Pokazała palcem na drzwi z napisem „Tylko dla personelu”. – Do diabła! Dlaczego nie powiedziałaś? – Zaczerwienił się po uszy. – Przepraszam. – Zaraz potem uśmiechnął się i Novalee po raz pierwszy zauważyła, że jego oczy mają kobr brunatnego cukru. – Chodzi o hamulce – wyjaśniła. – Tak jakoś zgrzytają. – Otworzyła drzwi i wyskoczyła. – Nazywam się Nation, przyjdę po samochód o szóstej. – Zatrzasnęła drzwi i poszła. Czuła na biodrach jego spojrzenie, ale dziwnie ją to radowało.
Zaraz na początku przerwy na lunch Novalee poszła do baru spotkać się z Lexie Coop, swoją jedyną przyjaciółką odkąd, jeszcze w siódmej klasie, Rhonda Talley została wysłana do poprawczaka. Lexie przywoziła swoje dzieci do Wal-Martu dwa albo nawet trzy razy w tygodniu, twierdząc, że to dla nich tańsza rozrywka niż minigolf czy automaty do gier. W Wal-Marcie mogła wsadzić malców do wózka i wozić między regałami dowolnie długo. Nigdy nie domagały się zabawkowych karabinów ani lalek Barbie, nie płakały, żeby je wysadzić z wózka czy że jest im za ciasno. Ich ciała, miękkie i lepkie, plastyczne jak ciasto, dawały się upychać, nie zagrożone ostrymi łokciami czy twardymi kolanami. Lexie zawsze brała ze sobą torbę smakołyków – galaretki albo drożdżówki z cynamonem, chlebek bananowy i ciasteczka posypywane cukrem. Dzieci dzieliły się jedzeniem i oblizywały palce, a potem ziewały i uśmiechały się, kiedy Lexie szperała wśród regałów w poszukiwaniu nici, cekinów czy wacików w pastelowych kolorach – jednym słowem materiałów do różnych świątecznych zajęć. Lexie bowiem wyrabiała z dziećmi święte mikołaje, krasnale, koszyki wielkanocne i gadżety walentynkowe – jednakże bez zbędnej dbałości o czas czy kalendarz. Potrafili malować jajka w styczniu czy robić kostiumy czarownic w lipcu, ale nigdy
nie mieli kłopotów z tego powodu, że się z czymś spóźnili czy byli za wcześnie. Żadne z nich się tym nie przejmowało. Kiedy Novalee weszła do baru, cała gromadka siedziała w boksie, czekając na swoje zamówienie. – Cześć, Nobbalee – powiedzieli chórem. Novalee ucałowała wszystkich, po czym wytarła lepkie miejsce na nosie. Dzieci były stłoczone jak Gumisie i miały policzki i brody lepkie od cynamonu i cukru, a palce umazane galaretką i czymś zielonym. – Nie czekałam już dłużej, tylko zamówiłam i dla ciebie – powiedziała Lexie. – To dobrze. Nie miałam nawet czasu zjeść śniadania i umieram z głodu. – Zaspałaś? – Nie. Siostra pracuje dzisiaj w IGA i Americus jest u pani Ortiz. Zanim pozbierałam wszystkie jej manatki i zrobiłam ze cztery kursy na drugą stronę ulicy, była już prawie dziewiąta. – Masz szczęście, że ci się trafiły takie dobre opiekunki do małej. – Tak, i wszyscy chcą ją mieć u siebie. Dixie Mullins, Henry i Leona. Oni się wyraźnie cieszą, kiedy Siostra idzie do pracy. Jak na milczący sygnał, wszystkie dzieci naraz wymknęły się z boksu, jakby były ze sobą połączone. Wróciły z tacami, którymi zastawiły cały stolik – hot dogi, frytki, nachos, placki cebulowe. Lexie sięgnęła do torebki i wyjęła wiązkę chińskich pałeczek, ściągniętych gumką. Dzieci czekały cierpliwie, gdy matka wręczała każdemu po dwie pałeczki. – Może ci się to wydać dziwne, Novalee, ale mam taką teorię, że ludzie, którzy jedzą pałeczkami, są szczupli. A wiesz, dlaczego? – No, nie... – Pewnie myślisz, że to dlatego, iż ci ludzie jedzą tylko ryż i warzywa, a tymczasem wcale nie o to chodzi. Po prostu pałeczkami nie da się jeść szybko. Pałeczki Lexie stukały jak druty do robótek, kiedy na stertę nachos nakładała ostre papryczki jalapeno, dodając na wierzch kulkę sera. – Już straciłam cztery kilo. Jej pałeczki poradziły sobie następnie z porcją frytek, po czym przecięły na pół hot doga. Dwójka starszych dzieci, Brownie i Praline, równie biegle posługiwały się pałeczkami jak ich matka. Bliźnięta, Cherry i Baby Ruth, nie były może tak sprawne ruchowo, ale też całkiem nieźle sobie radziły. Żadne z dzieci nie narzekało ani się nie złościło – jadły zgodnie, podając sobie kolejne dania, dzieląc się
napojami i od czasu do czasu wzdychając z zadowolenia. Lexie długo milczała, odezwała się ponownie dopiero, kiedy skończyła jeść i odłożyła pałeczki. – Poznałam kogoś, Novalee.. – To znaczy... – Tak. Kogoś! – Kogo? – Ma na imię Woody. Woody Sams. I jest bardzo miły, możesz mi wierzyć, naprawdę bardzo miły, Novalee. – Opowiedz. – W poniedziałek wieczorem pracowałam w izbie przyjęć na nocnej zmianie, bo jednego z nocnych pielęgniarzy zamknęli. No i wtedy przyszedł Woody, z wybitym ze stawu ramieniem i otarciami skóry. Wjechał motocyklem w bok ciężarówki. Kiedy już został opatrzony i wychodził, zaprosił mnie na kawę, ale mu powiedziałam, że muszę wracać do domu, by zwolnić opiekunkę do dzieci. A on na to, czy może przyjść jutro, czyli we wtorek, wieczorem. Więc ja mówię, że dobrze, niech przyjdzie. I przyszedł. Przyniósł ze sobą wideo i Czarnego rumaka, i jakieś prezenty dla dzieciaków, puzzle i szachy. Widać, że naprawdę lubi dzieci. Powiedział, że sam dzieci mieć nie może, bo jako nastolatek zachorował na świnkę i od tej pory ma wiatr... no wiesz, gdzie... – Ale co to znaczy, że ma wiatr... ? – No, wiesz. – Lexie ściągnęła usta i wydała świst, jednocześnie pokazując na swoje krocze. – I od tej pory ma wiatr w jajkach. – Och. – Patrz, kochanie – powiedziała do Baby Ruth – masz we włosach pikle. – To znaczy, że tyś się z Woodym... ? – A skąd! Myśmy się nawet nie całowali, tylko raz, jak wyszedł, ale było bardzo przyjemnie. W każdym razie nie może mieć dzieci, więc przynajmniej o to nie muszę się martwić. Chyba mi się podoba. – Chyba? – No, wiesz, nie jest bez wad, ani nic takiego. – Lexie zniżyła głos i ściągnęła usta. – Żuje tytoń. I jest ateistą. – Och, nikt nie jest bez wad. – Wiem. – Lexie potrząsnęła głową. – Ale takie dziewczyny jak my, Novalee, nie mogą przebierać.
– Troy! – wrzasnął mężczyzna w średnim wieku siedzący przy kontuarze obsługi klientów. – Przyszła klientka po toyotę. Troy Moffatt wysunął się spod toyoty i posłał Novalee olśniewający uśmiech. – Problem jest poważniejszy, niż mi się wydawało – powiedział, wycierając brudne od smaru ręce w szmatę, która już była czarna. – Dużo mam zapłacić? – Z tym może nie będzie tak źle, ale na dziś się nie wyrobię. Musi zostać do jutra. – Ugiął się, udając, że unika spodziewanego ciosu. – No, strzelaj. – Jak się dostaniesz do domu? Mógłbym cię podrzucić. – Dziękuję, nie potrzeba. – Na pewno? – Na pewno. Wychodząc, słyszała, jak Troy mówi coś pod nosem, ale nie odwróciła się i nie zapytała, co powiedział. Minęła kilka przecznic i właśnie przechodziła przez czteropasmówkę, kiedy zatrzymał się za nią i zatrąbił stary stuknięty ford. – Wsiadaj – powiedział Troy, otwierając drzwi od strony pasażera. – Jest mi po drodze do domu. Novalee wsiadła i zatrzasnęła drzwi. – A wiesz, gdzie ja mieszkam? – Nie. Ale gdziekolwiek mieszkasz, i tak jest mi po drodze. – Przeprowadził forda przez skrzyżowanie. – Wiesz co... wtedy rano... – Spojrzał na nią i się uśmiechnął. – Jest mi głupio... chciałbym cię przeprosić. – Nie ma o czym mówić. – Nie widziałem cię do tej pory. Znam prawie wszystkich, którzy tutaj pracują. Przynajmniej z widzenia. – Mieszkam tu od niedawna. – No właśnie. Novalee przyglądała mu się podejrzliwie, przekonana, że musiał słyszeć o niej i o Americus, ale Troy cały czas patrzył przed siebie. – W każdym razie jutro to już naprawdę muszę mieć ten samochód – powiedziała. – On należy do kobiety, u której mieszkam, ale pozwala mi jeździć, kiedy tylko potrzebuję. – Do południa będzie gotowy.
Troy zapalił papierosa. Novalee zastanawiała się, czy i on żuje tytoń. – Naprawiłem w środku dwie rzeczy. Twoje radio i światło wewnętrzne. – Ale ja nie wiem, czy mnie będzie na to wszystko stać. Płacę ze swoich pieniędzy. Chcę zrobić niespodziankę tej kobiecie, tylko że... – Nie zapłacisz nic ekstra. Po prostu, kiedy wsiadłem do samochodu, żeby sprawdzić hamulce, chciałem nastawić radio, no i przy okazji zauważyłem to światło, więc naprawiłem jedno i drugie. – Dziękuję. – Novalee była bardziej zła niż wdzięczna. – Sprzedajesz książki? – Co? Książki? Nie... – No bo masz ich tam pełno w tej toyocie. – Och, zupełnie zapomniałam. Myślisz, że im się nic nie stanie... jeśli zostawię je na noc w samochodzie? – Chyba żartujesz... – To są książki z biblioteki. Nie należą do mnie. – Myślisz, że ci chłopcy, którzy pracują na stacji obsługi, kradną książki? – Troy roześmiał się serdecznie. – Mogliby zwinąć taśmę Willie Nelsona, no, może przynętę na ryby, ale co do książek, to bądź spokojna. Novalee zagryzła wargę, myśląc, jaki wściekły byłby Forney, C, dyby wiedział, co się dzieje z jego książkami. – A co to za książki? O miłości? – Nie. – Kiedyś chodziłem zjedna dziewczyną, która czytała właśnie takie książki – o miłości. – Skręć tu w lewo. – Cały czas tylko gadała o płomiennym uczuciu i o płonącym z miłości sercu i takie tam głupoty. – Głos Troya nabrał wyższych tonów, kiedy dodał z zamierzoną przesadą: – Och, moja dusza płonie z miłości. A kiedy zapiał jak nastolatek podczas mutacji, Novalee roześmiała się szczerze. Troy jej zawtórował. – To już moja ulica. Tutaj wysiądą. – Nie. Odwiozę cię do samego domu. Jak dalej? Pokazała na prawo. – Ostatni trailer, na samym końcu ulicy. – Chciałabyś może czasem gdzieś pójść? – zapytał. – Pójść?
– Tak. Ze mną, na randkę. – Och, ja nigdzie nie wychodzę. Mam dziecko. – Ludzie, którzy mają dzieci, też czasem wychodzą. – Tak myślę. – Co, że gdzieś ze mną pójdziesz, czy że ludzie, którzy mają dzieci, też czasem wychodzą? Uśmiechnął się i mrugnął okiem w kolorze brunatnego cukru. – No to co, chcesz się ze mną umówić czy nie? – Umówić, ale gdzie? Wzruszył ramionami. – Do kina albo na tańce. Pograć w bilard. Na co. masz ochotę. Kiedy zajechali na miejsce, Novalee zobaczyła na ganku Forneya z Americus. – A co byś powiedziała na sobotę? – zapytał. – Nie wiem. – Zgoda. I tak jutro się widzimy, jak przyjdziesz po samochód. Może wtedy będziesz wiedziała. – Dzięki za podwiezienie. Kiedy tylko Novalee wysiadła, Troy wycofał się na podjazd i zapalił reflektory. Ujęta w dwa silne snopy światła, oślepiona ich blaskiem, zatrzymała się, niepewna, dokąd idzie.
Rozdział 14
– Pan Whitecotton? Mężczyzna odwrócił się i przez przymknięte powieki wpatrywał się w oczy Novalee. – Czy pan mnie pamięta? – zapytała, nagle przestraszona, że mógłby zapomnieć. – Pan mi dał... – Książeczkę dziecka – dokończył. – A ty zrobiłaś mi zdjęcie. – Wziął ją za rękę. – Pamiętam cię bardzo dobrze. Lubisz bujawki ogrodowe i „Ostatnie deski ratunku”. – Wiedziałam, że któregoś dnia na pewno pana spotkam. – Novalee się zdziwiła, że w gardle poczuła skurcz taki sam jak wtedy, kiedy usiłowała powstrzymać płacz. Kiedy puścił jej rękę, przez chwilę jeszcze pozostawiła ją zawieszoną w powietrzu, jakby nie chciała przerwać kontaktu. – Wiele razy o tobie myślałem – powiedział Moses Whitecotton. – Tak? – Tak. Wiele razy. – Tamtego dnia... O tym wszystkim, co mi pan mówił tamtego dnia... ja o tym myślę. I pamiętam dokładnie wszystko, co mi pan powiedział... – Och, może czasem za dużo mówię. – Rozłożył ręce w bezradnym geście człowieka, przyznającego się do własnych słabości. – Nie. Miał pan rację. To, co pan wtedy mówił o czasie, o imionach i... – Tak, rzeczywiście, dużo mówiliśmy o imionach. Ale wiesz co, nie zdradziłaś mi swojego imienia. – Novalee. Novalee Nation. – Odsłoniła sweter, żeby mógł zobaczyć plakietkę z imieniem i nazwiskiem. – Ja teraz tutaj pracuję. – No to cóż, Novalee Nation, kolej na ciebie, żebyś wreszcie ty coś powiedziała. Żebyś mi coś powiedziała o swoim dziecku. – A nie słyszał pan o mnie? – Nie. Nie słyszałem. Widać było, że pan Whitecotton nie jest człowiekiem, który by udawał. Nie, z pewnością nie udawał. – Urodziłam dziewczynkę. – Dziewczynkę. – Skinął głową. – Tak się zastanawiałem...
– Ona jest... jest po prostu... – Novalee się roześmiała, sięgając do języka słów niewypowiedzianych. – O, nie ma nic słodszego, jak takie maleńkie dziewczynki. – Mężczyzna poruszył się w sposób sygnalizujący oczekiwanie – jakby chciał coś usłyszeć, nie zadając pytań. – Ma silne imię – powiedziała Novalee. – Cieszę się bardzo. – To jest imię, które wytrzyma różne przeciwności losu. – A one przyjdą – powiedział pan Whitecotton, kiwając głową nad ich nieuchronnością. – Ma na imię Americus. Moses wpatrywał się w Novalee nieruchomymi oczyma. – Americus – powtórzył. Odwrócił się, dając czas słowu, by wybrzmiało, by zyskało niezbędny dystans, a następnie znów spojrzał na Novalee. – Americus Nation. To wystarczy. To z pewnością wystarczy. Przez chwilę milczeli, ale było to milczenie wygodne, niekrępujące, przerwane wreszcie przez komunikat z głośnika wzywający dodatkowych kasjerów. – To do mnie – wyjaśniła Novalee. – Jutro tu pracuję. Będę robił zdjęcia – powiedział Moses Whitecotton. Novalee się uśmiechnęła. – Wiem. – A ty też tu będziesz jutro? – To jest mój wolny dzień, ale będę. – Z Americus? – Obie będziemy. Do stanowiska obsługi klienta podeszła kierowniczka, młoda blondynka Reggie Lewis. – Cześć, Mose. Miło cię widzieć. Moses sięgnął po stojącą za nim na kontuarze teczkę. – Moses – powiedział silnym, stanowczym głosem. – Moses Whitecotton.
Wieczorem Novalee przebierała Americus we wszystko, co tylko miała. W żółty sweterek od Dixie Mullins, w strój bejsbolowy od Henry’ego i Leony, w białą sukieneczkę, którą uszyła jej Siostra, w czepeczek od pani Ortiz. Kiedy skończyła, mała była wykończona, a Novalee nie bliższa decyzji niż na początku. Wreszcie Forney i pan Sprock przegłosowali sukienkę i czepeczek.
Nazajutrz rano Novalee wstała wcześnie, żeby wszystko przygotować. Przeprała białą sukieneczkę i powiesiła na sznurku. Potem zreperowała koronkę w majteczkach i poucinała luźne nitki po lewej stronie czepeczka. Zdjęła niewidoczne kłaczki z białych butków i obrębkiem sukienki wyczyściła ich maleńkie perłowe guziczki. Na koniec uprasowała sukienkę, zwracając uwagę na każdą wstążkę, zakładkę i kokardkę. Świeżo wykąpaną Americus uczesała w fale i loczki, zawiązując jej na główce wąską jedwabną wstążeczkę. Stroiła małą z dokładnością i precyzją garderobianej, przyklepując, co się da, pucując, wygładzając i głaszcząc. Mała wyglądała bez zarzutu. Kiedy się pojawiły w Wal-Marcie, czekało tam już ze swoimi pociechami w kolejce do Mosesa Whitecottona ponad dwadzieścia matek. Całe przejście było zatarasowane zabawkami, torbami pieluch i wózkami. Rozgrymaszone dzieciaki darły się w ramionach zniecierpliwionych matek; rozdrażnione bobasy wyrywały się z uchwytu dorosłych palców. Kilkoro przedszkolaków baraszkowało na podłodze, przypominając kłębowisko dzikich kociąt. Moses właśnie sadzał szlochającego bobasa na kolanach starszego braciszka, kiedy nagle zauważył Novalee. Posłał jej szybki uśmiech i powiedział coś do młodej kobiety, która mu pomagała. W chwilę później kobieta przyszła na koniec kolejki i zaraz za Novalee postawiła znak, na którym było napisane: „Zdjęcia zostaną wznowione o... „. Pod spodem widniała tarcza zegara ze wskazówkami nastawionymi na godzinę pierwszą. Moses najwyraźniej się nie spieszył ani nie denerwował, nawet kiedy wścibskie dziecko dobrało mu się do fotek leżących na jego teczce czy kiedy młoda matka upierała się przy pozie, która, jak wyjaśnił, musiałaby oznaczać zdjęcie bez głowy. Jego głos – kiedy go Novalee słyszała poprzez śmiechy i wrzaski dzieci oraz groźby i reprymendy rodziców – był spokojny i równy. Patrzyła, jak Moses przymilnością wymusza na dzieciach uśmiech, jak perswazją sprawia, że są cicho, jak łagodzi złość... nie spiesząc się, celebrując każde zdjęcie, starannie ustawiając oświetlenie, korygując pozę, pracując nad odpowiednim wyrazem twarzy. Kolejka posuwała się wolno i Americus, mimo usilnych starań Novalee, by tego uniknąć, zaczęła tracić formę. Włosy zmechaciły jej się wokół buzi, a fałdka z boku czapeczki wyglądała, jakby dziecko miało wgniecioną główkę. Sukienka była wymięta i sflaczała, kołnierzyk zaśliniony, jedna z perełek odpadła od bucika. Novalee, która jej od dłuższego czasu szukała, zorientowała się nagle, że nadeszła
ich kolejka. – A więc to jest Americus Nation – powiedział Moses. Americus gapiła się na niego oczami wielkimi jak spodki, z otwartą buzią, z której sączył się strumyczek śliny na idealnie uprasowaną falbankę idealnie uprasowanej sukienki. Na chwilę zamarła w bezruchu. Porażona lękiem czy zafascynowana, oceniała Mosesa, skacząc oczkami z jego twarzy na ręce, z rąk na włosy. Aż wreszcie, jakby podjęła nagłą decyzję, uśmiechnęła się, najpierw kącikiem ust, a potem całą buzią i wyciągnęła do niego rączki, przebierając w powietrzu paluszkami, jakby mówiła „Weź mnie”. Kiedy Moses Whitecotton wziął ją od Novalee, małą dosłownie ogarnęło szaleństwo – podskakiwała na jego piersi jak piłeczka, młócąc w powietrzu rączkami i zachłystując się śmiechem. – Nie ma nic słodszego, jak taka maleńka dziewczynka – powiedział. – Byłaby jeszcze słodsza, gdyby nie próbowała zjeść swojej sukienki. – Novalee pośliniła palec, usiłując zetrzeć jakąś smugę z ramionka małej. – Wygląda, jakby robiła babki z błota. – Ale to nie ma nic do rzeczy. – Nie rozumiem? – Gdyby wszystko polegało tylko na tym, żeby dziecko ładnie wyglądało, sprawa byłaby prosta. Wystarczyłoby je porządnie umyć, włożyć świeże ubranko i nacisnąć migawkę. I gotowe, masz ładne zdjęcie dziecka. Novalee skinęła głową, dając do zrozumienia, że ostatnią rzeczą, na jakiej by jej zależało, jest ładne zdjęcie dziecka. – Ale takie zdjęcia to tylko pozory – powiedział Moses. – Przebieranki. Novalee miała ochotę ściągnąć małej czapeczkę z główki. – Tym razem to nie jest takie proste – ciągnął. – To dziecko nazywa się Americus Nation. Problem polega na tym, jak zrobić zdjęcie, które by to oddało? Moses podniósł małą, jakby chciał dać dowód jej obecności, po czym odwrócił się i postawił ją na stole. – Chodź tutaj, Novalee, i zanim ja się przygotuję, przypilnuj jej, żeby nie spadła. Rozpostarł nowe tło, tym razem jasnoniebieskie. Następnie zaczął ustawiać światła, oceniając każdą zmianę według refleksów na skórze małej. Na koniec przykrył aparat, którego dotąd używał, i przeniósł go, wraz z trójnogiem, za ekran. – Służbowy aparat – wyjaśnił. – Robi piękne zdjęcia studyjne, portrety studyjne, jak chcą, żebyśmy je nazywali, ale nie o to chodzi.
Wyciągnął spod stołu zniszczoną i porysowaną skórzaną torbę. – Ten jest mój – powiedział i wyjął dziwny aparat, zupełnie niepodobny do nikonów i minolt, które Novalee widziała w Wal-Marcie w dziale ze sprzętem elektronicznym. Tamte były błyszczące, opływowe, w twardych plastikowych obudowach, i dobrze pasowały do ręki. W porównaniu z nimi aparat Mosesa wydawał się ciężki, niezgrabny i trudny w obsłudze. – Co to jest? – spytała. – Rollei. Najlepszy aparat, jaki kiedykolwiek wyprodukowano. Zdjął osłonkę obiektywu, z przodu ukazały się dwie identyczne soczewki, jedna nad drugą. – Nigdy nie widziałam takiego aparatu. – Bo niewiele już ich zostało. W każdym razie tego typu. Nacisnął guzik i wierzch aparatu odskoczył, przywodząc Novalee na myśl kiepsko barwione zdjęcia w ciemnych owalnych ramkach... kobiety i mężczyzn w sztywnych kołnierzykach, z różowymi twarzami i nienaturalnymi ponurymi uśmiechami. Moses trzymał aparat przed sobą, na wysokości talii, i spoglądając w dół, kadrował zdjęcie. – W porządku, panno Americus – powiedział, oglądając małą w obiektywie. – Zaczynamy. – Zbliżył się do stołu. – No, teraz cała praca należy do mnie, a ty robisz tylko to, co uważasz za stosowne. A za stosowne Americus uznała szarpanie za czapeczkę i ściągnięcie jej do połowy buzi. Kiedy próbowała zerkać spod czapki, Moses nacisnął migawkę, a następnie przekręcił korbkę z boku aparatu. – O to właśnie chodzi, dziecino – powiedział, nawet nie podnosząc głowy znad obiektywu. – Żebyś nic nie ukrywała. Gdy mała ściągała czepek i wreszcie rzuciła go na podłogę, Moses cały czas robił zdjęcia. Fotografował ją jeszcze później, kiedy Americus, marszcząc w skupieniu czoło, wychyliła się, żeby zobaczyć, co się dzieje poza obrębem stołu. Gdy straciła zainteresowanie dla czapeczki, przestała w ogóle słyszeć klikanie aparatu. Jej uwaga przeniosła się na ważniejsze sprawy – jak włos, który znalazł się między jej paluszkami, kropla śliny, która spadła na jej kolano, czy wreszcie napięty bębenek własnego brzuszka, który odkryła pod falbankami sukienki. Moses nie robił zdjęć, o jakich myślała Novalee – Americus upozowanej z misiami i parasolkami, promieniejącej anielskim uśmiechem czy prezentującej dołeczki w policzkach. Trzaskał zdjęcia, kiedy paluszki małej odnajdowały z
radością wypukłość pępka... kiedy ze zdumieniem przyglądała się pustej skarpetce, która zachowała kształt jej piętki... kiedy próbowała zgłębić cud własnych paluszków u nóg czy magię palca, który pokazuje... Jego ruchy, kiedy się przesuwał, obracał czy dokonywał skrętów, w pełnej harmonii i równowadze, przypominały tancerza; jego wzrok potrafił zawsze wywołać właściwy dźwięk: okrzyk zachwytu, kiedy zobaczył dobre ujęcie, grzmot śmiechu, gdy znalazł właściwy kąt, cmoknięcie, że oto pstryknął idealną fotkę. A aparat, który wydawał się Novalee staromodny i toporny, w rękach Mosesa, mądrych swoją własną wiedzą, w jego zręcznych palcach, które zawsze potrafiły wybrać właściwy moment, okazał się mały i delikatny.
Rozdział 15
Po drugiej randce z Troyem Novalee zaczęła brać pigułki antykoncepcyjne. Nie była pewna, czy będzie z nim spała, ale nie była też pewna, czy nie będzie. Kiedy się spotkali po raz pierwszy, zabrał ją do baru „U Bone’a”, gdzie jedli żeberka i grali w shuffleboard. [gra polegająca na trafianiu krążkami w ponumerowane pola] A potem odwiózł ją do domu, pocałował dwa razy i próbował rozpiąć jej dżinsy, ale Novalee wymknęła mu się i szybko pobiegła do domu. Za drugim razem wybrali się na tańce, a potem do parku miejskiego, gdzie przy stoliku piknikowym pili napoje niskoalkoholowe. Kiedy Troy próbował ją namówić, żeby poszła do niego, odmówiła. Ale spostrzegła, że lubi czuć na uchu jego oddech. I to wtedy właśnie zdecydowała się brać pigułkę. W trzy dni i trzy pigułki później przestała mówić nie, poszła do jego mieszkania i pozwoliła mu się rozebrać i położyć na łóżku, w tym wypadku na cienkim materacu rozłożonym na podłodze. Kiedy zaczął, zamknęła oczy, uchwyciła się mocno jego ramion i miała nadzieję, że Troy nie zauważy jej rozstępów na brzuchu. Nic nie wspomniał o żadnym zabezpieczeniu – ani swoim, ani jej. Była więc zadowolona, że sama podjęła decyzję w sprawie pigułki, że raz wreszcie posłużyła się głową i zaczęła brać środki antykoncepcyjne. Pigułki... te pigułki... małe pigułeczki... mniejsze od aspiryny... cieńsze od witamin... a ona wzięła trzy... tylko trzy...
Nagle zdała sobie sprawę, wiedziała ponad wszelką wątpliwość, że trzy pigułki jej nie zabezpieczą. Trzeba przecież brać przez wiele dni, wiele tygodni, żeby mieć pewność. Dlaczego – zastanawiała się – jest taka głupia? Dlaczego tak bardzo ryzykuje? I dlaczego leży teraz na materacu, pachnącym twarożkiem, z facetem, który się nawet nie troszczy o to, czy ona zajdzie w ciążę, czy nie? W tej sytuacji nie pozostawało jej nic innego, jak tylko życzyć sobie, żeby Troy Moffatt się pospieszył, by jak najprędzej miała to z głowy. I t o nie trwało długo. Kiedy skończył, ubrała się szybko i wyszła. Po powrocie do domu myła się w kółko, szorowała całe ciało mydłem i gorącą wodą, jakby mogła w ten sposób wymazać tamte dziesięć minut spędzone na materacu w kolorze kitu. Przypomniały jej się wtedy zabawne środki ostrożności, jakie przedsiębrała, kiedy zaczynała sypiać z Willym Jackiem: picie coca-coli z
aspiryną... kąpiele w occie winnym – antykoncepcyjne praktyki, które przekazywały sobie szeptem w szkole te dziewczęta, które już miały „ciotkę”. Kiedy w końcu Novalee znalazła się w łóżku, musiała się na siłę hamować, żeby nie obudzić Siostry i nie poprosić jej o modlitwę w swojej intencji. Uświadomiła sobie jednak, że Pan Bóg ma ważniejsze sprawy na głowie niż kierowanie plemnikami Troya Moffatta.
Zadzwoniła do Lexie następnego dnia wcześnie rano, żeby ją złapać jeszcze przed wyjściem do pracy. – Co u ciebie? Wszystko w porządku? Bo jakoś tak dziwnie gadasz. – W porządku. Ale... czy będziesz może dzisiaj w Wal-Marcie? Zjadłybyśmy razem lunch. – Nie. Zamieniłam się z dziewczynami. Pracują od trzeciej do jedenastej. – Dlaczego? – Pralinie i Brownie mają różyczkę, więc nie mogą iść do przedszkola, ale sąsiadka powiedziała, że się nimi dziś zajmie. – Och. – Czy coś się stało, Novalee? – Nie... nic specjalnego. Po prostu muszę z tobą pogadać. – Wpadnij teraz. O której musisz być w pracy? Przez chwilę panowała cisza. – Novalee? – Aha? – Powiedz, co się stało. – Boję się, że mogę być w ciąży.
Lexie mieszkała na przedmieściu w domu dla osób o niskich dochodach, w kompleksie budynków, który przed laty pełnił rolę motelu. Cztery budynki, a pośrodku basen, zwany przez mieszkańców toksyczną wanną. Teren osiedla – gołe placki ziemi i kilka nędznych cedrów – usłany był zardzewiałymi rowerkami na trzech kółkach, starymi dętkami, pokrywami pojemników na śmieci i kawałkami cegieł. Dwa chude psy, które wylizywały plamę tłuszczu na parkingu, nawet nie zwróciły uwagi na Novalee, kiedy zatrzymała samochód tuż za nimi. Drzwi do mieszkania Lexie, pod numerem 128, były udekorowane świętym Mikołajem z reniferem Rudolfem i świątecznymi dzwoneczkami, choć pozostał jeszcze tydzień do Halloween.
– Cześć, Nobbalee – powiedział Brownie. – Mam rubryczkę. O, widzisz? – Zadarł do góry piżamę w żółwie Ninja i pokazał czerwoną wysypkę na brzuchu. – Czy to boli? – Tak, ale ja jestem dużym chłopcem – powiedział Brownie i podreptał oglądać w telewizji Wile’a E. Coyote’a. – Już wychodzę! – zawołała z łazienki Lexie. – Kawa nastawiona. Novalee weszła do kuchni, ale poprzestała na szklance wody. Nie miała ochoty na kawę, trochę dlatego, że jej żołądek nie był przygotowany na czekoladową mokkę, ulubiony gatunek Lexie, a trochę z powodu panującego tu niesamowitego blasku. Lexie pomalowała wszystko białą błyszczącą emalią Gliddena, którą kupiła na wyprzedaży garażowej po pięćdziesiąt centów za galon. W słoneczne dni blask dosłownie oślepiał. W pokojach zrobiło się tak jasno, że Praline, blondyneczka o karnacji najjaśniejszej z całej czwórki, spała w starym zielonym aksamitnym kapeluszu z czarną woalką, żeby jej zaraz po przebudzeniu nie poraziło słońce. To właśnie wtedy Lexie nazwała ją Madam Praline i zaczęła jej podawać mleko w małej filiżaneczce z porcelany. Lexie wparowała do kuchni w swoim kolejnym garażowym zakupie, zwiewnym szyfonowym szlafroczku, dokładnie takim samym, w jakim, jej zdaniem, występowała Marilyn Monroe w filmie Pół żartem, pół serio. – Mów wszystko po kolei. – Okay. – Novalee wypiła łyk wody i oblizała usta. – Ten chłopak, o którym ci mówiłam... – Ten, który pracuje w garażu. – Troy Moffatt. No więc przespałam się z nim... i... i wiesz, co, Lexie? Umieram ze strachu, że jestem w ciąży. – A on niczego nie używał? – Nie. – A ty? – Też nie. To znaczy tak. Jestem na pigułce, ale... – No to nie musisz się niczego obawiać. – Ale brałam je bardzo krótko. – To pewnie dlatego ci się spóźnia. Przez pierwsze dwa miesiące może ci się zmienić cały cykl. – Nie mam do nich zaufania. – Ile dni ci się spóźniło? – Jeszcze nie wiem, czy w ogóle mi się spóźniło.
– Jak to? – No bo jeszcze nie jest mój czas na ciotę. Jeszcze ze dwa tygodnie. – No to jak możesz być w ciąży? Jeżeli wiesz, że pigułki nie zadziałały, to jak długo możesz być w ciąży? Dwa tygodnie? – Nie. – Tydzień? Novalee potrząsnęła głową. – No to ile? – Dziewięć... dziesięć godzin. Lexie uśmiechnęła się, uścisnęła Novalee za rękę, wstała i nalała sobie kawy. – Chyba jeszcze za wcześnie, kochanie, żeby się martwić. – Nie! Nie za wcześnie! Najwyższy czas. Właśnie teraz powinnam się martwić. Teraz. Tylko teraz mogę jeszcze coś z tym zrobić. – Masz na myśli skrobankę? – Nie. Nie o to mi chodzi. Lexie była zaskoczona. – A o co? – Nie wiem. Dlatego przyszłam do ciebie. – Do mnie? – Pracujesz w szpitalu, więc... – Novalee, zastanów się, do kogo ty to mówisz. Ja mam czwórkę dzieci. Czwórkę! Myślisz, że gdybym wiedziała, co robić... – Ale przecież są sposoby. Słyszałam... – Tak, ja też słyszałam... Za pierwszym razem brałam chininę. Jedna dziewczyna ze szkoły powiedziała mi, że to skutkuje. Ale nie poskutkowało. Moja pobożna rodzinka wyrzuciła mnie z domu, bo zgrzeszyłam i „okryłam ich hańbą”, a w kilka miesięcy później urodziło się moje pierwsze dziecko, Brummett. – Brummett? – To znaczy mówię na niego Brownie, bo przez całą ciążę chodziły za mną te ciastka. [Brownies – czekoladowe ciastka z orzechami] – Lexie napiła się kawy. – Za drugim razem próbowałam kichania. – Nigdy o tym nie słyszałam. – Ja też nie, ale przeczytałam w gazecie historię jednej kobiety, która poroniła, bo nie mogła się powstrzymać od kichania. Więc pomyślałam, że skoro jej to pomogło, to dlaczego nie miałoby pomóc i mnie? Wąchałam czarny pieprz, czerwony pieprz, papryczkę cayenne. Łaskotałam się w nosie piórkiem, watą,
trawkami. Wyskubywałam sobie brwi, tak że prawie nic mi nie zostało. I to było nawet skuteczne. Kichałam, kichałam i kichałam. A w dziewięć miesięcy później urodziłam dziewczynkę, którą nazywam Praline. Lexie wsypała do kawy jeszcze jedną łyżeczkę cukru. – Za trzecim razem skakałam. – Skakałaś... – Koło Willis Bridge mieszkała taka jedna Cyganka. Słyszałam, że miała jakieś czarodziejskie sposoby. I rzeczywiście miała. Powiedziała mi tak: „Jeżeli skoczysz do tyłu dziewięć razy przed wschodem słońca, to stracisz to dziecko”. No więc skakałam. Ale dla pewności, dla dodatkowego zabezpieczenia, przeskoczyłam do tyłu półtora kilometra. Od Parrish Road do kamieniołomu. Dorobiłam się pęcherzy i siniaków, złamałam sobie piszczel, wybiłam rzepkę, a w maju... urodziłam bliźniaki. Nie, kochanie, nie znam, absolutnie nie znam na to żadnego innego sposobu, jak tylko czekać i się przekonać. – A co... co z testami ciążowymi? – Nie sądzę, żeby test ciążowy cokolwiek wykazał po dziesięciu godzinach, ale... Obie spojrzały jednocześnie w stronę drzwi kuchennych, w których ukazała się zapuchnięta od snu Praline w koszulce z Myszką Minnie i w aksamitnym zielonym kapeluszu. – O, proszę, wstała Madam Praline. Mała wdrapała się na kolana matki i powiedziała: – Nobbalee, ja mam różdżkę. – Wiem, kochanie. Lexie poprawiła woalkę na buzi małej. – Napijesz się soku? – Tak, i... i... – Praline kichnęła, dwukrotnie. – Na zdrowie, Madam Praline – powiedziała Lexie. Przez najbliższe dwa tygodnie Novalee starała się unikać Troya Moffatta. Kilka razy dziennie przychodził do sklepu, od frontu, ale za każdym razem była tak zajęta, że kończyło się co najwyżej na „cześć”. A kiedy dzwonił do domu, zawsze znalazła jakiś pretekst, żeby z nim nie rozmawiać. Straciła apetyt, spała zaledwie po parę godzin na dobę. Po trzy, cztery razy w ciągu nocy wstawała do toalety, przekonana, że zna przyczynę tego szczególnego parcia na pęcherz. Czasami, kiedy wstawała, czuła mdłości i zawrót głowy tak samo jak wtedy, kiedy była w ciąży z Americus.
Aż pewnego ranka, przed świtem, kiedy była na granicy snu, poczuła znajomą wilgoć między nogami. Odetchnęła z ulgą. Odzyskała wolność. Znów była tą samą osobą co dawniej... bez chininy, bez octu czy aspiryny z coca-colą... bez kichania czy skakania. Tym razem miała szczęście. Przypomniało jej się wtedy coś, co przeczytała w jednej z książek o Indiach na temat kobiet z kasty pariasów, kobiet, które dokonywały aborcji za pomocą żelaznych prętów rozpalonych w rozżarzonych węglach. Nagle usiadła na łóżku, nie myśląc już o śnie. Wstała, zapaliła światło i zaczęła wywalać książki ze stert leżących koło łóżka. Kiedy znalazła tę, której szukała, zaczęła ją kartkować, a następnie przeczytała wiersz o czarnej kobiecie, która dokonała aborcji. Wybrała inną książkę i przejechała ręką po okładce. Tym razem przeczytała o Arabce, która jako młoda kobieta wkładała sobie do pochwy pająki, bo ich ukąszenia, jak jej powiedziano, miały spowodować poronienie. Z samego dołu sterty wyciągnęła małą książeczkę, którą właśnie skończyła czytać. Bohaterka, młoda Żydówka imieniem Brenda, na życzenie swojego chłopaka założyła sobie krążek antykoncepcyjny. Novalee rozejrzała się po pokoju pełnym książek. Książek poutykanych po kątach, stojących na komodzie, poukładanych u wezgłowia łóżka, poupychanych w szafce. A w bibliotece, w bibliotece Forneya, było ich jeszcze dużo więcej. Więcej książek... więcej historii... więcej wierszy. Nagle uświadomiła sobie coś, czego do tej pory nie wiedziała, a mianowicie, że nie jest już tą osobą, jaką była dawniej. I że już nigdy nią nie będzie. Poczuła więź z tymi kobietami, o których czytała. Z pariaskami. Z kobietami czarnymi. Z Arabkami. Tę samą więź, jaka ją łączyła z dziewczętami ze szkoły siedmioklasowej, do której chodziła, z kobietami wymyślonymi, jak Brenda, i z prawdziwymi, jak Lexie. Przypomniała też sobie dzień, w którym poznała Forneya, pierwszy dzień spędzony w bibliotece, kiedy Forney to ukazywał się, to znikał między regałami, wyjmując książki, czytając to z tej, to z tamtej, tuląc je do siebie, przemawiając do nich, jakby były żywymi istotami... mówiąc o drzewach, poezji i malarstwie rzeczy, których Novalee wtedy zupełnie nie rozumiała. Ale teraz zaczynała wreszcie rozumieć i żałowała, że musi czekać aż do rana, by zobaczyć się z Forneyem i mu to powiedzieć.
Rozdział 16
Siedziba Whitecottonów była położona jakieś półtora kilometra od pooranej koleinami wiejskiej drogi, której od dwóch lat nie dotknął walec drogowy. Teren, pół wieku temu wykarczowany pod pastwiska, opadał łagodnie ku płytkiej rzeczce o brzegach porośniętych karłowatymi dębami i żółtnicą pomarańczową. Novalee skręciła w żwirowany podjazd, ocieniony eukaliptusami, których liście zaczynały już przybierać kolor czerwonego wina i złota. Dom był statecznym piętrowym budynkiem, z obszernym zabezpieczonym siatką gankiem i szerokimi stopniami, wzdłuż których stały donice z pelargoniami. Gdy wyjmowała Americus z jej fotelika, na progu ukazał się Moses Whitecotton. – Miałaś kłopoty ze znalezieniem nas? – zapytał. – Nie, zwłaszcza jak już przejechałam Sticker Creek. – Americus zaczęła piszczeć, wyciągając rączki do Mosesa, zanim jeszcze Novalee zdążyła wejść na stopnie. – Panna Americus! – wykrzyknął Moses, biorąc małą na ręce i tuląc do piersi. Ganek, ciemny i chłodny, przypominał dżunglę: wino, rdest wężownik, bluszcz i tojeść bulwiasta stanowiły istną plątaninę. W kącie stała wiązka wędek, a na gazecie koło drzwi robocze buty. Środek ganku zajmowały dwa ustawione obok siebie ciężkie fotele, ale dopiero po dłuższej chwili Novalee zauważyła, że jeden z nich był zajęty przez małego, zgarbionego starca. – Pozwól, Novalee, to jest mój ojciec, Purim Whitecotton. Mężczyzna uśmiechnął się do niej połową twarzy, która pozostała czynna; draga połowa, porażona, z opadniętą powieką i kącikiem ust, odmówiła mu posłuszeństwa w ostatnie, osiemdziesiąte trzecie urodziny, kiedy stary nachylił się, żeby zgasić świeczki na biszkoptowym torcie i trzasnęło mu w skroni naczynie krwionośne. – Dzień dobry – powiedziała Novalee. Lewa ręka mężczyzny, bezwładna i bezużyteczna, z podkurczonymi palcami, leżała na jego kolanach jak od dawna posiadany przedmiot, bezwartościowy, ale zbyt swojski, by go wyrzucić. Stary wyciągnął drugą rękę, drżącą, pełną brodawek, pobliźnioną i odbarwioną jak poobijany owoc – ale sprawną. Na wierzchu dłoni, pokrytej chłodną, delikatną skórą, która w dotyku przypominała pognieciony jedwab, wiły się żyłki jak splątane fioletowe nitki. Nagle Novalee usłyszała wersy
poematu, który kiedyś czytała:
„stary jak świat i starszy niż ludzka krew w żyłach”.
Echo tych słów zdawało się rozbrzmiewać w powietrzu i Novalee przez chwilę miała wrażenie, że wypowiedziała je na głos. – Tato, popatrz tutaj – powiedział Moses – popatrz na pannę Americus Nation. Jedyne dobre oko Purima Whitecottona zwęziło się, kiedy wzrok starego spoczął na Americus. Mężczyzna próbował coś powiedzieć, próbował zmusić bezsilne wargi, by wydały jakiś odgłos, ale skończyło się na zduszonym dźwięku, który uwiązł gdzieś w gardle. Moses jednak nauczył się języka ojca, wiedział, co chciał powiedzieć, i dlatego podszedł bliżej, żeby Purim mógł przytknąć do policzka małej chudy, drżący palec. Americus była bardzo spokojna, wydawało się, że prawie nie oddycha, i dopiero kiedy stary opuścił rękę, uśmiechnęła się do niego. Novalee odwróciła się, słysząc charakterystyczny szum moskitiery, i w drzwiach ganku zobaczyła wysoką kobietę w niebieskiej sukience. – O, proszę bardzo, nie wiedziałam, że nasi goście są tutaj. – Novalee, poznaj moją żonę, Certain – powiedział Moses. Certain Whitecotton miała wokół głowy aureolę siwych włosów i skórę koloru miedzi, nieskazitelną, jeśli nie liczyć kolonii piegów na nosie. Kiedy się uśmiechała, jej oczy, zaledwie o ton jaśniejsze od kwiatu dzikiej szałwii, odbijały światło, migocząc jak spryskane deszczem szkło. Certain ujęła Novalee za rękę, zamknęła ją w swojej dłoni i przytrzymała, jakby dla przypieczętowania jakiejś obietnicy. – Moses mówił mi o tobie różne miłe rzeczy. Tak miłe, że chwilami myślałam, że jesteś postacią z bajki. – Cieszę się, że panią poznałam – powiedziała Novalee. Następnie Certain zwróciła się do Americus, którą w dalszym ciągu trzymał na rękach Moses. – Proszę bardzo, oto dama, która skradła serce mojego męża! Americus była wyraźnie zadowolona z tego, że jest ośrodkiem zainteresowania. – Nie wiem, jak to się stało – powiedziała Certain. – Pewnie wszystkiemu winien ten uśmiech jak stąd do St. Louis. Americus pochyliła główkę i zalotnie przytuliła policzek do ramienia Mosesa. – O, tak, już widzę, że to potęga tego uśmiechu – dodała Certain.
– Jakiego uśmiechu? – obruszył się Moses. – Nigdy nie widziałem żadnego uśmiechu. – Novalee, czy Moses zaproponował ci coś do picia? Mamy jabłecznik. – Dziękuję, nie chce mi się pić. – No, już dobrze, wiem, że się bardzo oboje spieszycie, więc nie będę was tu zatrzymywać towarzyskimi pogawędkami czy jabłecznikiem. – Mimo że Certain zdawała się mówić do Novalee i Mosesa, to cały czas patrzyła na Americus. – Ale kiedy skończycie, zapraszam na ciasto z kawą i wtedy będzie okazja lepiej się poznać. – Nie daj się nabrać, Novalee, Certain już się nie może doczekać, kiedy sobie pójdziemy, żeby się dorwać do Americus. – Ja? A kto tu się zachowuje jak stary osioł w sprawie tego dziecka? – Mówiłem prawdę i ty doskonale o tym wiesz. – Moses, daj mi dziecko i wynoś się stąd. – Matko... Jednak za chwilę było już po wszystkim. Certain wzięła małą z ramion męża. Ale kiedy ich ręce się spotkały, podczas tego krótkiego kontaktu, przekazali sobie coś tak mrocznego i smutnego, że Moses spuścił oczy, a Certain odwróciła twarz, jakby jedno nie miało siły patrzeć na ból drugiego, jakby ten akt wzajemnego przekazywania sobie dziecka łamał im serce. – Certain, czy ty... ? – zaczął Moses. – Dam sobie radę – zapewniła go żona. – Wszystko będzie w najlepszym porządku. – Czy... na pewno? – zapytała Novalee. – Ona teraz ząbkuje i chwilami bywa męcząca... – Nic się nie przejmuj – powiedziała Certain, siadając na fotelu z małą na kolanach. – Możecie sobie tam iść i miło spędzić czas, ojciec Whitecotton i ja wiemy, jak się obchodzić z dziećmi. – Mam nadzieję, matko, że jej nie zepsujesz? – Moses chciał, żeby te słowa zabrzmiały lekko, żartobliwie, ale jego głos wypadł zbyt płasko. – W każdym razie nie wcześniej, niż tam dotrzecie – odparła Certain i mimo że się uśmiechnęła, w jej uśmiechu był ból.
„Tam” była to z gruba ciosana dębowa chata, położona jakieś sześćdziesiąt metrów za domem. – Tutaj się urodziłem – powiedział Moses. – Mój ojciec zbudował tę chatę
ponad sześćdziesiąt lat temu. W oknach wisiały kraciaste zasłony, a na drzwiach żniwny wieniec z tykw i suszonych kwiatów. – Tu jest jak w domku dla lalek. – To już zasługa Certain. Pokój frontowy okazał się większy, niż Novalee oczekiwała, mimo że stanowił magazyn pozostałości po wcześniejszych pokoleniach. Były tam lampy naftowe, drewniany wózek inwalidzki, ramy do szycia kołder... – Od czasu do czasu Certain przychodzi tutaj, żeby przewietrzyć. Grozi, że posprząta, ale... Moses wszedł do starej kuchni, obecnie ciemni. Idąc za nim labiryntem ścieżek między pudłami, Novalee dostrzegła na pół ukrytego pod oknem konia na biegunach. – Moses, czy ty i Certain macie dzieci? W chacie panowały przez chwilę całkowita cisza i bezruch i dopiero po jakimś czasie Novalee usłyszała, że Moses znów się krząta, zapala światła, otwiera szuflady... – Nigdy nie mam pod ręką tych nożyczek, kiedy mi są naprawdę potrzebne... Novalee ponowiła próbę: – Pytałam, czy ty i Certain... – Chodź no tutaj, to zobaczysz, na czym polegają te całe przygotowania. Novalee zrozumiała wtedy, że zadała niewłaściwe pytanie.
Niewiele w tym niskim pomieszczeniu zostało z kuchni: szafka ścienna bez drzwi i ocynkowany zlew, poplamiony i odbarwiony. Nic innego nie świadczyło o tym, że kiedyś karmiono tu rodzinę, opatrywano rany, kąpano dzieci. Teraz była tu ciemnia. Stoły pozsuwano, półki wtłoczono w kąty. Szafka pękała w szwach od butelek, puszek, pudełek i słoików. Na stołach i kontuarach stały płytkie kuwety. A wszędzie... fotografie. Zdjęcia zwisały ze sznura na bieliznę rozciągniętego w poprzek ciemni. Stały w rzędach, oparte o książki, wysypywały się z szuflad, leżały w pudłach i dosłownie pokrywały ściany. – Jak tylko znajdę wywoływacz, zaczynamy – powiedział Moses. – Czy mogę sobie obejrzeć niektóre z tych zdjęć? – Oczywiście. – Zaczął szukać wśród flaszek stojących w pudle na podłodze. – Ciekawe, co zrobiłem z utrwalaczem? Novalee wzięła do ręki plik zdjęć leżących na stole przy drzwiach. Zdjęcia
zostały zrobione na stopniach kościoła i przedstawiały czarnych mężczyzn w ciemnych garniturach i kapeluszach z szerokimi rondami, kobiety w wiosennych sukniach z koronkowymi kołnierzykami i dzieci mrużące oczy pod słońce, trzymające w rękach koszyki wielkanocne i Biblie. Z wąskiej półki biegnącej wzdłuż ściany Novalee wzięła inny plik zdjęć. Te zostały zrobione na ulicy, której nie poznawała, na zmęczonej zakurzonej ulicy pełnej zmęczonych zakurzonych ludzi. Na jednym ze zdjęć nastolatek z chmurną twarzą siedział w kucki przed salą bilardową. Na innym stara kobieta bez zainteresowania patrzyła w szybę kawiarni. Na trzecim mały chłopiec z umorusaną buzią siedział na krawężniku i patrzył, jak chudy kot niesie na drugą stronę pustej ulicy martwego ptaka. – Te są dobre. – Pokaż, co tu masz. Novalee wyciągnęła do Mosesa rękę ze zdjęciami. – Te robiłem w Tangierze na zachodzie stanu. Dwa, może lizy lata temu. Odłożyła zdjęcia na półkę, ale zaraz wzięła następne. Te były starsze, kruche i pożółkłe ze starości. Przerzucała je szybko... zakład fryzjerski, jakaś parada, jakieś płoty. Jastrzębie, konie i zachody słońca... Wreszcie doszła do ostatniej fotografii, na samym dnie sterty, czarnobiałej, o dużym ziarnie. Na zdjęciu Purim Whitecotton, cały i zdrowy, zaparty mocno nogami w płaskim pudle ciężarówki, z napiętymi mięśniami szykował się do podniesienia pięćdziesięciokilowej beli siana. Purim Whitecotton, którego bicepsy rozpierały podwinięte rękawy brudnej białej koszuli, z węzłami ścięgien widocznymi na potężnych, szerokich dłoniach. Purim Whitecotton, człowiek o ciemnych, płomiennych oczach, dumnych i wyzywających, które nie ustępowały przed niczym aż do chwili, kiedy pochylił się nad osiemdziesięcioma trzema świeczkami, wetkniętymi w urodzinowy tort, i pękła mu w głowie drobna żyłka. I w tym momencie Novalee zrozumiała, że została zauroczona! Że połknęła bakcyla już wtedy, kiedy Moses zaczął jej pokazywać, w jaki sposób wpatrując się w kuwety bursztynowego płynu... szepcząc do pływających tuż pod powierzchnią obrazów, powołuje je do życia... tak, już wtedy Novalee wiedziała ponad wszelką wątpliwość.
Później, kiedy Moses sprzątał, Novalee poszła do drugiego pomieszczenia i stanęła pod oknem przy koniu na biegunach. Był to koń domowej roboty, z sosnowego drewna, ze szkiełkami zamiast oczu i grzywą ze sznurka. Położyła
konikowi rękę na głowie i zaczęła go kołysać. Przez jakiś czas jedynym dźwiękiem, jaki rozlegał się w chacie, było rytmiczne skrzypienie. A potem głos Mosesa z ciemni... – Mieliśmy Glory. – Co takiego? – Mieliśmy Glory. Ale straciliśmy ją, kiedy miała trzy latka. Novalee zatrzymała konika. – Certain pozbyła się innych rzeczy... – Moses odkręcił w ciemni kran i puścił wodę do wanienki. – Topper. Glory nazwała go Topper – koń Hopalonga Cassidy’ego. – Trzasnęły drzwi szafki. – Widzisz tutaj ten ślad na jego głowie? Między uszami? Novalee nachyliła się i zobaczyła między uszami konia niewielki ubytek drewna. – To ślad po przednim zębie Glory. Upadła i uderzyła się w buzię, rozcięła sobie wargę. Novalee przejechała palcem po wgłębieniu tej samej szerokości co ząb Americus, jej pierwszy. – Glory bardzo płakała. Płakała, bo, jak powiedziała, ugryzła Toppera. – Moses zakręcił kran, po czym Novalee usłyszała brzęk metalu o szkło. – Straciliśmy ją wiosną. Tej wiosny. Utopiła się w Sticker Creek. W chacie znów zaległa cisza. – Stąd nie widać strumienia, ale płynie u stóp wzgórza... o tam, poniżej tego drzewa pekanowego. Novalee podeszła do okna i rozsunęła kraciaste zasłony. – Wniosłem ją na górę – podjął Moses. Podmuch wiatru poruszył gałęzie drzewa pekanowego i pojedynczy orzech spadł tuż koło pnia. – Certain widziała, jak szedłem... wybiegła do ogródka. I tam się spotkaliśmy... przy studni. Novalee wiedziała, że Moses wygląda przez okno w ciemni i patrzy na miejsce przy studni, ponownie przeżywając to, co się wydarzyło wtedy, w tamtym innym życiu. I nagle – zobaczyła to samo... Zobaczyła, jak Certain bierze z rąk Mosesa swoją córeczkę... jak Moses spuszcza oczy, a ona odwraca twarz, jakby jedno nie miało siły patrzeć na ból drugiego... jakby ten akt wzajemnego przekazywania sobie dziecka łamał im serce.
Rozdział 17
Novalee znalazła rollei na pchlim targu w McAlester. Leżał w pudle, upchnięty między książkami kucharskimi, trofeami kręglarskimi i resztkami bawełnianego wypełnienia kołder. Moses mówił jej, że może szukać aparatu nawet i miesiącami, ale tym razem miała szczęście. Kiedy go zobaczyła, pamiętna przestróg Siostry Husband, starała się nie okazać radosnego podniecenia. – Nigdy nie pokazuj po sobie, że ci na czymś zależy, kochanie. Udawaj, że byś tego nie wzięła, nawet gdyby ci dopłacali. Mów, że jest brudny, zepsuty... bezużyteczny grat. A potem wystąp z własną ofertą. Futerał wyglądał, jakby się cudem uratował z jakiegoś kataklizmu. Pasek był urwany, a szycie pokrywy częściowo sprute, tak że na rogach skóra się zawijała. Sam aparat nie przedstawiał się tak kiepsko jak futerał, ale był trochę pogięty i podrapany, i cały w jakichś czarnych, lepkich smugach. Novalee usunęła osłonkę obiektywu i próbowała zdmuchnąć kurz, który grubą warstwą pokrywał obiektyw. Ale dmuchnięcie okazało się o wiele za słabe jak na wieloletnie złogi kurzu. Sprzedawca starannie omijał wzrokiem Novalee, udając zainteresowanie nieczynnym plastikowym zegarem z kukułką. – Ten aparat jest bardzo brudny – powiedziała zgodnie z zaleceniami Siostry Husband. – Aha. – I wygląda na zepsuty. – Jaki tam zepsuty? – Ciekawe, co ja z nim będę robić. – Jeśli o mnie chodzi – odparł mężczyzna – to robiłbym zdjęcia. – Ile za niego chcesz? – Cena wywoławcza trzydzieści, ale mógłbym... – Niech będzie trzydzieści! – wykrzyknęła, o wiele za szybko, Novalee. Moses trzymał aparat przez tydzień, reperując migawkę. Uprzedził ją, że to trochę potrwa, ale Novalee przyjeżdżała codziennie w nadziei, że już skończył. Kiedy wręczył jej w końcu aparat, ten lśnił jak nowy. Futerał też był naprawiony – pasek przyszyty, nadpruty szew wzmocniony. Moses użył specjalnego mydła do czyszczenia skóry, którą następnie wywoskował, aż stała się mięciutka niczym giemza.
Nazajutrz rano Novalee wsadziła Americus do nosidełka, i z małą na plecach, jeszcze przed ósmą wyruszyła na ulicę. Fotografowała wszystko jak leci: karmazyny w ogródku Dixie Mullins, wydrążone dynie na Halloween stojące rzędem na ganku Ortizów, szkarłatne chryzantemy rosnące kępami wzdłuż płotu Leony. Zrobiła też zdjęcie cętkowanego kota Henry’ego, który spał na skrzynce pocztowej, i ptaka przedrzeźniacza, lotem pikującym nękającego wiewiórkę. Robiła zdjęcia spieszących do szkoły dzieci, które brodząc w błocie po kostki, żonglowały pudełkami śniadaniowymi i książkami. Uchwyciła łysego mężczyznę, stojącego przed zakładem fryzjerskim, pod tabliczką „Strzyżenie na poczekaniu”. Zrobiła też kilka fotek grubej kobiecie, wbitej w dziecinny szlafroczek w motywy z Gwiezdnych wojen, która na ruchliwym skrzyżowaniu gramoliła się z samochodu uwięzionego w korku. Wieczorem, po pracy, zrezygnowała z kolacji i wróciła do robienia zdjęć. Na cmentarzu fotografowała nagrobki; w parku karuzelę z połamanymi drewnianymi konikami i popsute huśtawki. Drzewa, suche i nagie, pnie i konary poczerniałe od niedawnego ognia. W śródmieściu – graffiti i nalepką na zderzak o treści „Nigdy więcej nalepek na zderzaki”... but kowbojski, zdarty i zakurzony, stojący samotnie pośrodku ulicy... Biblię w śmietniku – znak, według Siostry Husband, że ktoś się bardzo zagubił. Novalee fotografowała wszystko i wszystkich – bo dosłownie we wszystkim potrafiła dostrzec coś ciekawego. Jednakże najłatwiejszą, a zarazem najbardziej bezbronną ofiarą jej pasji była Americus. Siostra Husband nie protestowała przeciwko byciu obiektem fotograficznych zapędów swojej podopiecznej – pod warunkiem, że została dostatecznie wcześnie uprzedzona, by zdążyć wciągnąć brzuch i zdjąć okulary. Ale Forney kategorycznie odmówił pozowania – wrócił nawet do swojej „pończochy”; gdyby go Novalee przyłapała w miejscu odkrytym i nie miał się gdzie schować, mógł zawsze naciągnąć czapkę na twarz. W rezultacie powstało kilka zdjęć przedstawiających ogromnego mężczyznę z głową z brązowej dzianiny. Novalee co wieczór pracowała w ciemni Mosesa. Czasami Whitecottonowie poszli już spać, a ona dalej siedziała, aż ją piekły oczy... palce miała poplamione, skórę popękaną i wytrawioną od płynów... aż jej ubranie, włosy i skóra przesiąkły zapachem utrwalacza. A później, już w łóżku, śniła o tym, że robi zdjęcia, ciągle i w kółko te same. Sąsiedzi często przychodzili do nich w odwiedziny, a Novalee za każdym razem miała im do pokazania nowe zdjęcia. Chwalili ją za talent; byli dumni z jej
pracy. I przynosili filmy w prezencie – jak mówili – dla przyjaciółki, dla artystki. Prosili, żeby robiła im zdjęcia, za które gotowi byli płacić, błagali, żeby podała cenę, ale ona nie chciała brać pieniędzy. Z niekłamaną radością fotografowała szczenięta cockerspanielki, gorące bułeczki, nagrodzone na konkursie, świeże wgniecenia w zderzakach samochodów. Utrwalała na taśmie fotograficznej przyjęcia urodzinowe i rocznicowe, fortepianowe recitale. Sfotografowała najstarszą córkę państwa Ortizów w sukience od pierwszej komunii. Na życzenie Leony zrobiła dla jej siostrzenicy z New Jersey zdjęcie antycznego fonografu; uwieczniła jajko o trzech żółtkach; ślad stopy czyjegoś kilkumiesięcznego wnuczęcia; a także puszkę zielonego groszku z robakiem w środku – jako dowód w procesie, który pan Sprock zamierzał wytoczyć firmie Green Giant Corporation. A im więcej zdjęć Novalee robiła i im więcej ich wywoływała, tym więcej chciała o tym wiedzieć. Czytała pisma fotograficzne „Kamera i ciemnia” i „Przegląd fotograficzny”. Telefonowała do laboratoriów fotograficznych w Sacramento w Kalifornii, pisała listy do Kodaka w Rochester w stanie Nowy Jork. Zadawała Mosesowi tysiące pytań i zapamiętywała wszystko, co jej powiedział. Forney znosił jej stosy książek, w których czytała o Gordonie Parksie i Williamie Henrym Jacksonie. Studiowała prace Dorothei Lange, Alfreda Stieglitza, Ansela Adamsa i Margaret Bourke-White. Kiedyś, podczas jednego z nielicznych wolnych weekendów, pojechała toyotą do Tulsy i poszła po raz pierwszy w życiu na wystawę fotograficzną. Błądziła po pokojach i salach galerii, robiąc całe strony notatek, a w drodze powrotnej powtarzała sobie to, czego się dowiedziała. Potem, po wielu godzinach spędzonych na nauce... po tysiącach zrobionych zdjęć, po dniach i nocach spędzonych w ciemni... po setkach pytań o szybkość migawek, odcienie sepii i wibracje światła... dopiero po tym wszystkim Novalee odkryła to, co dla niej najważniejsze w zdjęciach kotów i dzieci, drewnianych koników... dziewcząt w białych sukienkach i starych kobiet popijających herbatę... urodzinowych przyjęć i rocznicowych pocałunków. Odkryła mianowicie, że najważniejsza w tym wszystkim była świadomość, że w chwili kiedy robiła zdjęcie, widziała coś w sposób niepowtarzalny, właściwy tylko sobie.
Pewnego rześkiego ranka pod koniec listopada wstała dobrze przed świtem, naciągnęła dżinsy i bluzę, porwała kurtkę i aparat i wymknęła się z trailera najciszej, jak tylko mogła. Wybierała się do Rattlesnake Ridge [Rattlesnake – grzechotnik; Rattlesnake Ridge – pasmo
górskie nazwane tak z powodu występowania dużej liczby grzechotników. Cottonmouth i Diamondback – również nazwy węży. Cottonmouth – mokasyn błotny; diamondback – grzechotnik diamentowy, bardzo jadowity]
fotografować wschód słońca. Pasmo górskie ograniczały z dwóch stron wzgórza Cottonmouth i Diamondback, które Siostra Husband nazywała górami. Opowiadała też o tych nazwach i o ich pochodzeniu całe historie. – Pewien chłopak, którego znałam, zginął na Diamondback najokrutniejszą śmiercią, jaką tylko można sobie wyobrazić. Jego krzyki słychać było aż w mieście. Kiedy go znieśli na dół, okazało się, że na jego ciele nie ma wolnego miejsca, tak gęsto było pokryte śladami po ukąszeniach. Węże nie oszczędziły nawet oczu biedaka. Podobno naliczyli prawie pięćset ukąszeń. Od takich opowieści Novalee dostawała gęsiej skórki i miała koszmarne sny. Podczas upałów nie przyszłoby jej do głowy wybierać się na Rattlesnake Ridge, ale teraz było na tyle zimno, że nie bała się węży. Zaparkowała samochód na poboczu Saw Mili Road, wyjęła ze schowka latarkę i przelazła przez drut kolczasty, okalający łąkę przykrytą poranną mgłą. Jakieś czterysta metrów na północ teren opadał około trzech metrów w dół do płytkiego strumienia płynącego za łąką. Przechodząc przez strumień po płaskich kamieniach i zwalonych drzewach, Novalee mierzyła głębokość wody wierzbową witką. W najgłębszym miejscu było niewiele ponad sześćdziesiąt centymetrów. Już prawie dochodziła do przeciwległego brzegu, kiedy coś plasnęło w wodę dosłownie o kilkanaście centymetrów od niej, opryskując jej nogawki spodni. Poświeciła w to miejsce latarką, ale zobaczyła tylko lekkie zmarszczki na powierzchni strumienia. Po drugiej stronie teren wznosił się ostro w górę. W miarę jak się wspinała, mgła rzedła. Igły sosnowe chrzęściły jej pod nogami, a od czasu do czasu słyszała trzaski. Raz nawet się zatrzymała, żeby sprawdzić, czy coś za nią idzie. Kiedy usłyszała w dali pianie koguta, podniosła wzrok i spostrzegła, że niebo na wschodzie czerwienieje, przyspieszyła więc kroku, by zdążyć na szczyt przed wschodem słońca. Czuła miły dotyk zwisającego z ramienia aparatu, który ocierał się o jej biodro. Przez chwilę, zainspirowana scenami z oglądanego kiedyś filmu, wyobrażała sobie, że jest korespondentką wojenną, która wspina się na górę, by fotografować stamtąd toczącą się w dolinie bitwę. Mimo że było dość chłodno, w połowie drogi pod górę zdjęła kurtkę i zawiązała ją sobie w pasie. Była nie tylko zgrzana, ale i zdyszana, co ją upewniło, że już w wieku osiemnastu lat się starzeje.
Zatrzymała się więc, by złapać oddech, ale kiedy się zorientowała, że już nie potrzebuje latarki, bo wystarczająco dobrze widzi przy świetle dziennym, od nowa podjęła swój osobisty wyścig ze słońcem. Już niewiele wspinaczki jej zostało... mogła to łatwo ocenić, patrząc w dół na łąkę. Ilekroć Siostra Husband mówiła o tych wzgórzach „góry”, Novalee droczyła się z nią, nazywając je kretowiskami. Ostatecznie dotychczas żyła w miejscu, gdzie miała za plecami Appalachy. Wiedziała, jak wyglądają prawdziwe góry, jedyne, czego jej brakowało po wyjeździe z Tennessee. Słyszała tajemnicze odgłosy, umykające jej spod nóg i niewidoczne pod kolkami i suchymi liśćmi drobne stworzenia, zbyt szybkie, by je zobaczyć. Głośniejsze szmery i trzaski dochodzące z daleka, spośród drzew i poszycia leśnego, świadczyły zapewne o obecności wiewiórek i szopów, ale Novalee wolała myśleć, że to jelenie. Kiedy zostawiła za sobą ostatnie drzewa przed szczytem, roztoczył się przed nią niczym niezmącony widok na pasmo wzgórz ciągnące się ponad półtora kilometra między dwoma pagórkami. A kiedy przystanęła, by ocenić ostatni odcinek podejścia i wybrać najlepszą drogę, kątem oka zobaczyła ruch – zaledwie smugę – jakby coś biegło wzdłuż grzbietu górskiego. Niezależnie jednak, co to było, okazało się tak błyskawiczne, że Novalee nie miała nawet pewności, czy w ogóle cokolwiek widziała, ale kiedy szukała sprzączek futerału, serce waliło jej jak szalone. Zaledwie zdjęła osłonę obiektywu, a ponownie zobaczyła to coś, jak biegło przez polanę pomiędzy skałą a kępą młodych sosen. Spojrzała w dół, dosłownie na ułamek sekundy, żeby tylko nastawić ostrość, ale kiedy znów znalazła grzbiet pasma w wizjerze, to coś zdążyło już zniknąć. Jeleń – pomyślała – chociaż sylwetka stworzenia nie całkiem odpowiadała wyobrażeniu o tym zwierzęciu. Może kojot... albo nawet ryś, ale z tej odległości i w niepełnym świetle nie była pewna. Należało podjąć decyzję. Mogła zostać na miejscu, licząc na to, że jeleń czy nie jeleń – zrobi mu jakieś zdjęcia, albo zrezygnować i iść ostro pod górę, by osiągnąć główny cel wyprawy i sfotografować wschód słońca. Decyzja była łatwa. Novalee obejrzała grań w wizjerze, nastawiła ostrość, znalazła właściwy kąt i czekała... czekała tak długo, aż znów to ujrzała... znów w biegu. Pstryknęła, zakręciła korbką, znów pstryknęła i... patrzyła, jak ten cień przebiega nieporośnięty drzewami kawałek terenu. I wtedy zobaczyła coś, co wydawało się absolutnie niemożliwe. Z pewnością nie była to żadna z tych rzeczy, o których myślała...
Podniosła wzrok – chciała zobaczyć to na własne oczy, jakby aparat zniekształcał obraz. Tak, musiała to zobaczyć bezpośrednio, na własne oczy, bo nie był to jeleń ani kojot, ani nawet ryś, tylko chłopak. Nagi chłopak, który biegł granią Rattlesnake Ridge. Nagle na grań padły pierwsze promienie słońca, tworząc nad biegnącym nagim chłopcem świetlisty łuk. Tworząc świetlisty łuk nad Bennym Goodluckiem, szczupłym, ciemnoskórym chłopcem, który gnał jak wiatr.
Rozdział 18
Pierwsze Boże Narodzenie Novalee zapamiętała jako pięcioletnia dziewczynka. Mieszkała wtedy z mamą Neli i z rudym facetem zwanym Pikę w trailerze niedaleko Clinch River. Trailer stał na trzęsawisku, w którym grzęzły trzykołowe rowerki i psie łapy, nawet kiedy nie było deszczu. A po trzech deszczowych dniach i nocach skrzynki pocztowe i płoty prawie poznikały. W wigilię Bożego Narodzenia, niedługo po północy, deszcz zmył tamę ziemną w Sharp’s Chapel w odległości niecałego kilometra od nich. Mama Neli i Pikę się ulotnili, nie było ich dwa dni i dwie noce i kiedy woda zaczęła się podnosić, Novalee leżała, pogrążona w głębokim śnie. Rano wygramoliła się z łóżka i zobaczyła, że ich mizerna aluminiowa choinka i czerwony plastikowy łańcuch płyną korytarzem w jej stronę niczym morskie kolczaste stwory. Innych świątecznych poranków Novalee właściwie nie pamiętała. Przez pierwszych kilka lat po ucieczce mamy Neli z Fredem były rodziny zastępcze, domy dziecka, domy prowadzone przez baptystów, kiedy to Novalee prosiła Świętych Mikołajów w domach towarowych o zegarki z Myszką Miki i małe pieski, bębenki i mamę Neli, ale szybko doszła do wniosku, że Święci Mikołaje – tak samo jak i mamy – omijają w świąteczny poranek Tennessee. Ale ta Gwiazdka, pierwsza Gwiazdka Americus, miała być inna. Miała być doskonała, taka jak na obrazkach w kolorowych magazynach... prezenty owiązane srebrną wstążeczką ciasto z indykiem i dynią puszki słodyczy, jemioła... No i najwspanialsza choinka w całej Oklahomie. W drugą sobotę grudnia Novalee załadowała do pikapu Americus i Forneya i pojechali nad jezioro. Przemierzyli „osiem tysięcy metrów dzikiego terenu i nie nadającej się do zamieszkania topografii” – według Forneya – i obejrzeli „trzysta łysych, paskudnych i niezgrabnych drzewek” – według Novalee. Wobec tego, że Americus zaczęła pochlipywać, a Forney skarżył się na ból nóg, Novalee odwołała poszukiwania i wrócili do domu z pustymi rękami. Następnej soboty Americus uratowało zaziębienie, ale Forney zaraz po szóstej został wywleczony z domu i znów udali się na poszukiwania. – Może dzisiaj powinniśmy spróbować jakoś inaczej... – powiedział nieśmiało. – Myślę, że zaczniemy na północ od Shiner Creek. – Nie, nie o to mi chodziło. – Możemy się przedostać okrężną drogą do mostu.
– Chciałem zaproponować, żebyśmy zaczęli od listy. – Forney wyjął z kieszeni notes i ołówek. – Najpierw zróbmy specyfikację. – Moglibyśmy pojechać do Catfish Bay. – Ustalmy szczegóły. – Albo Cemetery Road do międzystanowej. – Na przykład. – Forney otworzył notes. – Wysokość: ma być ponad metr dwadzieścia? Mniej niż metr osiemdziesiąt? – Siostra mówiła, że widziała kępę sosen w Garners Point. – Rodzaj. – Forney polizał grafit ołówka. – Homolepis? Veitchi? Cephalonica? Novalee zwolniła i zjechała na pobocze. – Jeśli ty weźmiesz łopatę, to ja... – Najważniejsze jest ustalenie szczegółów, Novalee! – wykrzyknął zdesperowany. – Forney – odparła Novalee tonem cierpiętnicy. – Kiedy zobaczę drzewko, to będę wiedziała, czy jest dobre, czy złe. Forney jęknął; Novalee się uśmiechnęła i oboje wysiedli z pikapu.
– No, Forney, bierz się do roboty. – Kiedy to jest pasożyt, Novalee. – Ale tradycja tego wymaga. – To jest pasożyt! A ty chcesz, żeby ludzie stali pod nim i się całowali? – Tak! Właśnie od tego jest jemioła! – Dlaczego nie powiesić kudzu... albo może koszówki? – Proszę cię. – Novalee, to drzewo ma dwanaście metrów wysokości. – Nie, najwyżej dziewięć. – Ale ja nie chodziłem po drzewach nawet jako dziecko. – O co chodzi, Forney? Jesteś za stary? Wreszcie go dopadła. Z jękiem podskoczył, uchwycił gałąź nad głową i podciągnął się z siłą która ją zdumiała. Nigdy nie pytała go o wiek. Nawet nie próbowała zgadnąć, ile ma lat. Ale czasami, kiedy czytając, nagle podnosiła wzrok, łapała go na tym, że ją obserwował. I wtedy, w tej krótkiej chwili, zanim zdążył odwrócić oczy, udając, że wcale na nią nie patrzy, właśnie wtedy, zawstydzony i nieśmiały, wyglądał bardzo chłopięco... A kiedy indziej, gdy siedzieli w półmroku biblioteki i słyszeli dochodzące z góry hałasy, Forney zadzierał głowę i patrzył w sufit. Na jego czole
pojawiały się wtedy bruzdy, a w oczach mroczny smutek i nagle wydawał jej się zmęczony i stary... starszy, niżby sobie tego życzyła. Trzasnęła gałąź i na ziemię posypały się kawałki kory. – Forney, uważaj! – Zawsze mi się śniły takie koszmary: że utknąłem gdzieś na czubku wieżowca, góry, czy na piętnastometrowym dębie. – Ale to drzewo jest żywe, prawda? Forney był mniej więcej w połowie drogi – wspinał się ostrożnie, trzymając się blisko pnia. – Uważaj, tuż nad twoim lewym ramieniem jest sucha gałąź. Wygląda, jakby ją załatwiły galasówki. Obłam ją. – Wybierając zawód, nie myślałem o tym, żeby zostać chirurgiem drzew. – A kim? – Brzuchomówcą. Pasterzem. – Bibliotekarzem. – Nigdy nie chciałem być bibliotekarzem. – Naprawdę? – Chciałem zostać nauczycielem. – Forney obłamał suchą gałąź i spojrzał w dół, żeby się upewnić, że spadnie z dala od Novalee. – Nauczycielem historii. Ale nie skończyłem studiów. – Dlaczego? – Po śmierci ojca wróciłem do domu. A wtedy już moja siostra była... była zbyt chora, żebym mógł ją zostawić... – Forney, a co się stało twojej siostrze? – Och, właściwie to nie wiem. Jest ode mnie starsza o dwadzieścia lat, więc kiedy ona... kiedy zaczęła pić, byłem jeszcze dzieciakiem. A kiedy miałem dziesięć lat, ojciec po raz pierwszy wysłał ją na leczenie. Gdzieś do sanatorium na wschód... Forney był już na tyle blisko jemioły, że na dobrą sprawę miał ją w zasięgu ręki. – A potem, kiedy poszedłem do szkoły, Wysłał ją znów w jakieś miejsce do Illinois. Wtedy już wiedziałem, że jest alkoholiczką, ale nigdy nie używaliśmy w domu tego słowa. Mówiło się, że moja siostra ma „kruche zdrowie”. Oderwał pęk jemioły i zrzucił na ziemię. – W każdym razie po śmierci ojca siostra prosiła mnie, żebym jej już nigdy nigdzie nie wysyłał. – Forney, czy ona kiedykolwiek... czy myślisz, że...
– I to już jest koniec – powiedział Forney, oderwał resztę jemioły i spuścił ją na ziemię.
*
Dojechali do mostu i zatrzymali się na lunch. Novalee przygotowała kanapki z mortadelą i napój z proszku Kool Aid, ale zapomniała wziąć papierowe kubeczki, więc popijali z dzbanka. – Mam nadzieję, że lubisz musztardę. Bo skończył nam się majonez. – Obojętne co, byle podtrzymać siły. – Forney pomasował obtarte kolano. – Ta twoja pogoń za idealnym drzewkiem może mnie kosztować życie. – Znajdziemy je. Bądź cierpliwy. – Cierpliwy? – Spojrzał na zegarek. – Czy ty wiesz, jak długo już tu jesteśmy? – Ale jeszcze go nie zobaczyliśmy. – Ten świerk wydał mi się całkiem ładny. O, ten z... – Ten z tą łysiną w połowie pnia? – To może cedr... – Za niski. – Novalee, powiedz mi, o co ci chodzi z tą choinką? – Nigdy w życiu nie miałam prawdziwego drzewka. – Co rozumiesz przez „prawdziwe drzewko”? – Prawdziwe. Żywe. Nie martwe. Nie plastikowe, nie z tektury. Forney uśmiechnął się do jakiegoś starego wspomnienia. – Kiedy byłem w szkole podstawowej, w trzeciej, a może w czwartej klasie, robiliśmy choinki z wyprasek po jajkach. Koszmarne brzydactwa. Płakałem, bo ojciec nie pozwalał mi ich stawiać na kominku. – Któregoś roku, kiedy byłam w domu dziecka hrabstwa McMinn, zrobiliśmy choinkę z wieszaków i folii aluminiowej. – To cud, że piorun w was nie strzelił. – Opowiem ci o najśmieszniejszej choince w moim życiu. – Novalee napiła się kool aid, a następnie wręczyła dzbanek Forneyowi. – Miałam wtedy osiem lat i mieszkałam u babci Burgess... – Nigdy do tej pory nie wspominałaś babci. – Och, bo to nie była moja prawdziwa babcia. Nawet nie wiem, czy kiedykolwiek miałam prawdziwą babcię. Bo to było tak: kiedy mama Neli wyjechała, zostałam z taką jedną rodziną na tym samym osiedlu trailerów – trzy
dziewczynki mniej więcej w moim wieku i ich mama Virgie. Traktowała mnie naprawdę dobrze. Kilka razy pozwoliła mi zostać na kolacji i raz zabrała mnie ze swoimi dziećmi do kina. No więc po wyjeździe mamy Neli byłam do końca roku szkolnego u nich. Ale potem Virgie przeniesiono do Memphis i wtedy umieściła mnie u swojej babci Burgess. Babcia miała malutki trailer na obrzeżu miasta i trzymała kurczęta i krowę, uprawiała też ogródek. Można powiedzieć – takie małe gospodarstwo. Novalee sięgnęła do koszyka i wyjęła następną kanapkę. – Wzięłam dla ciebie dwie. – Dzięki. – Forney wręczył jej dzbanek z napojem. – Jak długo u niej byłaś? – Dwa lata. Nie narzekam. Babcia Burgess była słodką staruszką, ale miała odjazdy, więc... – Odjazdy? Co to znaczy „miała odjazdy”? – No, po prostu nie zawsze wiedziała, na jakim świecie żyje. Na przykład potrafiła się rozebrać do naga i iść doić krowę. To znów jadła karmę dla kurcząt. O, takie rzeczy. Forney potrząsnął głową. – Co miesiąc dostawała czek, ale od czasu do czasu, kiedy miała te swoje odjazdy, potrafiła zrealizować czek, a potem porozdawać wszystkie pieniądze... albo kupowała jakieś idiotyczne rzeczy... na przykład trampolinę. Albo. trąbkę. Ślubną suknię. Potem, kiedy wracała do zdrowych zmysłów, była na siebie wściekła, ale co z tego... W każdym razie na Boże Narodzenie, tego pierwszego roku z babcią Burgess, snułyśmy niesamowite plany. Ja miałam dostać od niej rower, a ona ode mnie poduszkę elektryczną. Ale kiedy przyszedł czek grudniowy, babcia dostała swojego odjazdu i za całe pieniądze kupiła wózek widłowy. Stary Clark Clipper. Forney, oczarowany opowieścią Novalee, położył kanapkę na ziemi. – Do Bożego Narodzenia żyłyśmy właściwie tylko mlekiem i jajkami, zjadłyśmy też dwie kury. No i naturalnie nie było ani roweru, ani poduszki elektrycznej, ani nawet choinki. Babcia Burgess czuła się okropnie z tego powodu, że wydała wszystkie pieniądze, więc wiesz, co zrobiła? Forney potrząsnął głową. – Miała w szopie trochę zielonej farby i namalowała na ścianie living roomu choinkę. Dużą choinkę! – Novalee wstała i wyciągnęła rękę nad głowę. – Od podłogi do sufitu. Porobiłyśmy różne dekoracje i poprzylepiałyśmy je do „gałązek”. – Novalee wzruszyła ramionami. – I to była nasza choinka.
– Mój Boże, i ty miałaś wtedy osiem lat? Ośmioletnie dziecko, które spodziewało się roweru i... – Dostałam coś lepszego. – Novalee się uśmiechnęła. – Babcia Burgess podarowała mi wózek widłowy. Wsadziła rękę do torby i zaczęła w niej grzebać. – Chcesz trochę orzechowych herbatników?
Musieli, według oceny Forneya, przejść około trzynastu kilometrów, pokonując płoty, elektryczne pastuchy, wysypisko śmieci, a potem przedzierając się wzdłuż strumienia, aż wreszcie późnym popołudniem Novalee nagle się zatrzymała. – To jest to, Forney – powiedziała, wskazując na kępkę na pół uschłych drzew pekanowych. Ale na skraju tej kępy rósł srebrny świerk – prosty i gęsty, z czubkiem dosłownie stworzonym do anioła. – Idealny – oznajmiła. A Forney wiedział, że Novalee ma rację. Jednak do czasu kiedy wykopał świerk i załadował go do pikapu, zaczęło się ściemniać. A kiedy znaleźli się w mieście i Novalee skręciła w Evergreen Street, było już całkiem ciemno, tyle że ulica płonęła od barwnych świateł. Henry i Leona podwiesili łańcuchy kolorowych żarówek pod okapem swojego bliźniaka – on po swojej stronie zielone; ona po swojej czerwone. Ogródek Dixie Mullins tonął w opalizującym migotliwym blasku świec, którymi Dixie obstawiła swój chodniczek. Scena narodzenia pańskiego na ganku Ortizów była podświetlona lampą, którą pan Ortiz zamontował na dębie przy ulicy. Ale na końcu domów, przed trailerem Siostry Husband, płonęło jeszcze więcej świateł, jaskrawych, wirujących, które błyskały czerwienią i szafirem, niczym uliczne neony. Novalee poczuła suchość w ustach i nogi zaczęły jej się trząść. Nacisnęła na gaz i toyota dosłownie przeleciała przez skalny ogródek na skraju podjazdu Dixie, a potem przeskoczyła przez rów ciągnący się wzdłuż chodniczka Ortizów. – Novalee! – krzyknął Forney, ale ona zdążyła już otworzyć drzwi auta, z których dosłownie wypadła na ziemię. Natychmiast się jednak podniosła i pobiegła przed siebie: przeskoczyła klomb róż, wpadła na gałęzie kasztanowca i pędem minęła zaparkowane na podjeździe samochody policyjne, których koguty, obracając się z charakterystycznymi kliknięciami, zalewały jej twarz kolorowym światłem. W chwili, kiedy Novalee dosłownie frunęła na stopnie ganku, w drzwiach ukazała się Siostra Husband z twarzą ściągniętą bólem.
– Kochanie, ja zupełnie nie wiem, jak... – Siostro, co... – Ja się tylko zdążyłam na moment odwrócić... – Ale jak mogła... – Nie ma jej, Novalee. – O, Boże... – Zniknęła. – Nie! – Nie ma Americus, Americus zniknęła...
Rozdział 19
Policjant, który zadawał pytania, już wcześniej widział Novalee. Miał służbę akurat tej nocy, kiedy rodziła. To on pierwszy przybył do Wal-Martu na wezwanie. – A więc drzwi frontowe były otwarte, tak? – zapytał. – Tak, ale ja wyskoczyłam tylko do szopy – wyjaśniła Siostra. – Nie było mnie najwyżej parę minut. Poszłam po pudło z ozdobami choinkowymi, bo wiedziałam, że Novalee i Forney pojechali po drzewko. – Czyli że ta osoba, która zabrała dziecko, weszła i wyszła frontowymi drzwiami, tak? – Tak musiało być. Gdyby weszła tylnymi drzwiami, z pewnością bym ją zobaczyła. Szopa jest blisko, nie dalej jak pięć metrów od tylnego wejścia. – Ale kiedy pani wróciła... – Kiedy wróciłam, jej nie było. – Głos Siostry się w tym momencie załamał; złapała Novalee za rękę. – Och, kochanie... – Czy poza dzieckiem jeszcze coś zginęło? Biżuteria? Pieniądze? – Nie, ale ja nic nie mam, poza moimi miedziakami, które trzymam tam, na kredensie. – Siostra pokazała na słój wypełniony monetami. – Czy pani zauważyła dzisiaj coś niezwykłego? Kogoś obcego w sąsiedztwie? Jakiś nieznany samochód? Coś z tych rzeczy? – Nie. Nic takiego nie zauważyłam. Policjant zwrócił się z wymuszonym uśmiechem do Novalee. – Panno Nation, czy pani mogłaby mi opisać swoją małą? – Mam dużo zdjęć. – Zgoda. Ale będzie mi potrzebna też charakterystyka na piśmie. – No więc dobrze. Mała waży teraz dziewięć i pół kilo. Ma zielone oczki i jasnobrązowe włoski, które rosną... o tak. – Novalee, mruganiem powstrzymując łzy, dla ilustracji dotknęła linii własnych włosów. – Z takimi zatoczkami. – Ile ma lat? – Siedem miesięcy. Siedem. – Poczuła w ustach suchość i gorzki smak spalenizny. Trzęsła się nad Americus przez tyle dni, żeby jakoś przebrnąć przez tę siódemkę, i w końcu dla głupiej choinki zaryzykowała wszystko. Policjant notował każde jej słowo. – Czy jest ktoś, kogo by pani posądzała o porwanie córki? Novalee zmrużyła oczy, jakby chciała „zobaczyć” pytanie, nastawić ostrość.
– Ktoś, kto ma do pani złość czy jest zazdrosny? Kto miał do wyrównania jakieś rachunki? – Nie. – Novalee zagryzła wargę. – Nie, nikt taki nie przychodzi mi do głowy. – Panno Nation, czy sądzi pani, że ta sprawa może mieć jakiś związek z faktem urodzenia przez panią dziecka w Wal-Marcie? – Nie wiem, co pan chce przez to powiedzieć. – No cóż, sprawa była nagłośniona... w telewizji... w gazetach... Bardzo wiele osób o tym wiedziało. I przypuszczam, że niektóre z nich do pani pisały? Dzwoniły... ? – Tak, owszem. – Czy były jakieś nietypowe zachowania, jakieś groźby? Pani wie, są różni szaleńcy... – Owszem, dostałam kilka tego rodzaju listów. Od ludzi, którzy życzyli mi śmierci. Mnie i... Americus też. Novalee przeszedł nagły dreszcz, po którym ogarnął ją chłód i drżenie. Forney wziął z tapczanu szal i zarzucił jej na ramiona. – Czy zachowała pani może któreś z tych listów? – zapytał policjant. – Nie, nie trzymałam ich, zwłaszcza tych nieprzyjemnych. – Czy może pamięta pani jakieś nazwiska? Podpisy? – Te listy nie były podpisane. – Czyli że nie podejrzewa pani nikogo o to, że chciałby panią skrzywdzić czy choćby nastraszyć, uprowadzając córkę? Novalee potrząsnęła głową. – A ojciec dziecka? – Kto? – Ojciec pani dziecka. Te słowa trafiły ją jak wirujący pocisk. – Ojciec dziecka. – Ze zdumieniem stwierdziła, że od urodzenia małej nigdy, ale to nigdy nie pomyślała o Willym Jacku jako o ojcu swojego dziecka. – Widziała się pani z nim? – Nie. – Wie pani, gdzie on przebywa? – Nie wiem. W Kalifornii, chyba. – Czy orientuje się pani, w jaki sposób można nawiązać kontakt z jego rodziną? – Ma kuzyna w Bakersfield. A jego matka mieszka w Tellico Plains, w Tennessee. Nic więcej na ten temat nie wiem.
– A jak on się nazywa? To znaczy ojciec dziecka? – Willy Jack Pickens – odparła Novalee i znów zaczęła drżeć na całym ciele.
Podczas kiedy policja badała najbliższe otoczenie domu, biorąc ogródek w krzyżowy ogień latarek, do trailera zaczęli się schodzić sąsiedzi, znosząc kanapki i kubki korzennej herbaty. Mówili cicho i ocierali zaczerwienione oczy, ściskając Novalee za ramię i poklepując Siostrę po ręce. Najstarsza z córek Ortizów przyniosła Novalee suszone płatki róż ze swojego komunijnego bukieciku, a dwie młodsze siedziały na kolanach Forneya, płacząc cicho. Pan Ortiz modlił się po hiszpańsku, a jego zatroskana żona odmawiała różaniec, z niedowierzaniem kiwając głową. Henry pytał wszystkich o granatowego forda, którego widział nieco wcześniej tego dnia; Leona czytała wiersz o ufności, który wycięła z artykułu Ann Landers. Dixie Mullins powiedziała, że na początku tygodnia rozmawiała ze swoim zmarłym mężem, i w związku z tym miała złe przeczucie. Próbowali skusić Novalee, żeby coś zjadła, i zachęcali, by odpoczęła. Proponowali jej pomoc pieniężną i obiecywali jeszcze więcej jedzenia, ale wiedzieli, że tego, czego Novalee potrzebowała naprawdę, nie są w stanie jej dać, więc jedno po drugim wymykali się do ogródka, by tam czekać na dalszy rozwój wypadków. Siostra nastawiła kolejny, już trzeci tego wieczora, dzbanek kawy. Novalee wręczyła Forneyowi notes i długopis. – Zrobisz listę? Ja nie mogę pisać, bo mi się ręce trzęsą. – Oczywiście. – To dobrze. – Novalee szczelniej otuliła się szalem. – Jest u nas w Wal-Marcie taka kobieta, która mnie nie lubi. Zależało jej na pracy, którą ja dostałam. Ale nie sądzę, by chciała mi zabrać Americus. Ona ma już blisko do emerytury. A poza tym uczy w szkółce niedzielnej. – Kochanie, obawiam się, że stare kobiety, które uczą w szkółkach niedzielnych, mają w sobie tyle samo podłości co my wszyscy – powiedziała Siostra Husband. – Policja prosiła, żebyś podała wszystkich, którzy mogliby mieć z tobą jakieś porachunki – dodał Forney. – Dobrze. Ta kobieta nazywa się Snooks Lancaster. Forney zapisał nazwisko. – Zaraz. Niech się zastanowię. Był taki facet, Buster Harding, który ukradł
gofrownicę z kawiarni, w której kiedyś pracowałam. Zagroził, że mi nie daruje, bo powiedziałam szefowi, a szef go wyrzucił z pracy. Ale to było prawie cztery lata temu. Nie wyobrażam sobie, żeby Buster wiedział, gdzie teraz jestem. – Nigdy nie wiadomo – powiedziała Siostra. – Cały ten szum wokół ciebie... Mógł cię widzieć w telewizji. – A może jest ktoś tu, w mieście... – Forney spuścił oczy, udając, że studiuje dwa nazwiska, które umieścił na liście. – Na przykład ten facet, z którym się spotykasz... ? – Troy Moffatt? Ja się z nim już nie spotykam. – Ale on tu do tej pory dzwoni – powiedziała Siostra. – Nie przedstawia się, ale ja go poznaję po głosie. – Czy on ma coś przeciwko tobie, Novalee? – No, może by i miał, ale... – To na wszelki wypadek dopiszę go do tej listy. – Dopisz. Ale naprawdę nie wiem, dlaczego miałby mi zabierać Americus. Szczerze mówiąc, nie wiem, dlaczego ktokolwiek miałby mi ją zabierać.
Kiedy Lexie zaparkowała na podjeździe Siostry Husband, policjanci zgromadzeni w pobliżu ulicy wpatrywali się w nią podejrzliwie, dopóki nie wysiadła z samochodu i jeden z nich jej nie rozpoznał. Ruszyła przez ogródek prosto do ganku i zatrzymała się tuż przed drzwiami. Wzięła głęboki oddech, próbując przegnać z twarzy wyraz troski, ale kiedy weszła i wzięła Novalee w ramiona, nie potrafiła zapanować nad głosem, w którym słychać było strach. – Są jakieś wiadomości? – spytała. Novalee potrząsnęła głową. – Kompletnie nic. – Jak długo jej nie ma? – Wystarczająco długo, żeby się bać. Żeby czuć rozpacz. I ból. – Czy wiesz... – Nie wiem nic, Lexie. Nie mam pojęcia ani gdzie ona przebywa, ani z kim. Nie wiem, czy nie jest jej zimno, czy nie jest głodna. – Na pewno nic jej się nie stało. – Lexie wykrzywiła usta w namiastce uśmiechu, ale na nic innego nie potrafiła się zdobyć. – Jestem przekonana, że ta osoba, która ją zabrała, dba o nią najlepiej, jak tylko można. – Naprawdę?
– Naprawdę. Ponieważ kobieta, która ją uprowadziła... – Kobieta? Myślisz, że Americus zabrała kobieta? – Policja chyba też tak uważa. Wszyscy w szpitalu wertują przyjęcia. – Po co? – Szukają wśród przyjęć na oddziale ginekologiczno-położniczym. Sprawdzają wszystkie kobiety, które poroniły albo urodziły martwe dzieci. – Ale przecież wiele kobiet, które ronią, nie idzie do szpitala. Zresztą gdyby nawet ta kobieta była w szpitalu, to musi... – Znajdą ją, Novalee. Jestem spokojna, że ją znajdą.
Siostra Husband zadzwoniła do pana Sprocka wkrótce po odjeździe policji, ale pan Sprock grał akurat w bilard, i to o najwyższą stawkę, aż do dziesiątej trzydzieści. Kiedy się z nim wreszcie skontaktowała, przyjechał natychmiast. Wycałował wszystkich, łącznie z Forneyem, a jego oczy robiły się czerwone za każdym razem, kiedy ktoś wspomniał Americus. Nie wypuszczał z ręki chusteczki do nosa, trzymał ją przy ustach i mówił tylko szeptem. Wziął też na siebie wszystkie drobne obowiązki: wyrzucił śmieci, zaparzył kawę, zmiótł ze stołu okruchy, przetarł podstawki pod kubki do kawy. Kiedy Forney wspomniał, że przydałby się kalendarz, zdjął kalendarz ze ściany i rozpostarł przed nimi na stole kuchennym. – Zaraz zobaczymy – powiedziała Siostra Husband. – Jeden koszyk powitalny dostarczyłam w poniedziałek rano, zanim Novalee wyszła do pracy. Potem, w środę, pracowałam w IGA; wręczałam chrupki serowe. – Przez resztę tygodnia była Siostra w domu, tak? – zapytał Forney. – Och, we czwartek wieczorem poszłam na spotkanie AA. – A czy jest tam ktoś, kto miałby do Siostry jakąś urazę? – W AA? – No, ktoś, kto chciałby Siostrze z jakichś względów zrobić krzywdę? – Nie, Forney. My jesteśmy alkoholikami. Nam na ogół wystarcza to, że sami sobie robimy krzywdę. Forney zastanowił się chwilę nad tą odpowiedzią, po czym skinął głową. – Przelećmy teraz cały tydzień i zastanówmy się, kto przychodził tutaj, do domu. – Dobrze. W poniedziałek po południu młody Douglas z firmy gazowniczej sprawdzał piec. – Czy on może być podejrzany?
– Ależ skąd. Znam go od urodzenia. Z jego dziadkiem chodziłam do szkoły. To przyzwoici ludzie. – Przyzwoici ludzie – wyszeptał pan Sprock. – We wtorek byłam tu z dziećmi – powiedziała Lexie. – Zgadza się. I zaraz po twoim wyjściu przyszła Dixie Mullins. Przyniosła chleb na zakwasie. – Siostro, a co z domokrążnymi sprzedawcami i tego rodzaju osobami? – Czasem przychodzą do mnie harcerki z ciasteczkami czy cukierkami, zbierające pieniądze na orkiestrę, ale ostatnio ich nie było. Aha, wpadli świadkowie Jehowy, ale w ubiegłym tygodniu, nie, dwa tygodnie temu. Nie pamiętam. – Jeszcze ktoś? – We wtorek wieczorem, kiedy Novalee była z małą u Lexie na kolacji, wpadł do mnie pan Sprock. Pan Sprock uśmiechnął się smutno i pogłaskał Siostrę po ręce. – We wtorek wieczorem – szepnął. – Obawiam się, że to wszystko, Forney. Że nikogo groźnego tu nie było. – To prawda. – Forney oparł się w fotelu i przeczesał palcami włosy. – Miałem nadzieję, że Siostra sobie przypomni kogoś... kogoś obcego... jakiś telefon... – Forney! – wrzasnęła nagle Siostra Husband, a następnie uderzyła ręką w stół. – A ta kobieta?! Forney zerwał się na równe nogi, przewracając krzesło. – Jaka kobieta? – Wiedziałam! – wykrzyknęła Lexie. – Wiedziałam, że to kobieta. Z łazienki przybiegła Novalee, blada, z szeroko otwartymi oczami. – Co się stało?! – zapytała. – Przyszła kobieta i spytała, czy może skorzystać z telefonu. – Kiedy? – Wczoraj. Nie, przedwczoraj. Powiedziała, że zepsuł jej się samochód i musi zadzwonić do męża. – Czy Siostra może ją opisać? – Będzie mojego wzrostu, taka trochę tęgawa. Ale nie umiałabym powiedzieć, jak wyglądała. Miała szalik i ciemne okulary. Powiedziała, że jest świeżo po zdjęciu katarakty. – Mieszka gdzieś tu w sąsiedztwie? – Czy Siostra ją kiedykolwiek przedtem widziała? – Ja... to znaczy... ja nie wiem. Było w niej coś znajomego, ale nie potrafię
powiedzieć co. Po prostu zatelefonowała gdzieś i poszła. – Czy Siostra widziała jej samochód? Gdzie ta kobieta zaparkowała? – Nie wiem. Zaraz po tym, jak wyszła, Americus się obudziła i poszłam ją wyjąć z łóżeczka. Kiedy Siostra powiedziała „Americus”, pan Sprock przytknął chusteczkę do oczu. – Och, Forney, zrobiłam bardzo źle, wpuszczając ją do domu, prawda? – Jak to źle? Skąd Siostra mogła wiedzieć? – Nie mogłaś wiedzieć – wyszeptał pan Sprock. – A poza tym – dodał Forney – skąd pewność, że ona miała z tym cokolwiek wspólnego? – Miała – odparła Siostra. – Jestem pewna, że miała.
Kiedy policja ponownie przyjechała i odjechała, Novalee znów siedziała w łazience, walcząc z kolejnym atakiem torsji. Policjant wyjaśnił, że bez żadnych dalszych informacji na temat samochodu czy tamtej kobiety nie ruszą do przodu. W pewnej chwili Novalee przywlokła się do kuchni i Siostra zrobiła jej herbatę żywokostową, namawiając, żeby się położyła. Ale leżąc bezczynnie w łóżku, czuła się jeszcze gorzej. Serce waliło jej jak młotem, nogi drgały, a głowę miała jak ściśniętą w imadle. Gramoląc się z łóżka, słyszała, jak w sąsiednim pokoju Siostra, Forney i Lexie starają się być cicho. Otworzyła górną szufladę komody, w której trzymała ubranka Americus – sterty sukieneczek, podkoszulków i pozwijanych parami skarpetek. Wyjęła białą sukieneczkę w klauny i przytuliła do twarzy. Cały czas myślała o tym, jak opisywała policjantowi małą: jej wagę, kolor włosów, oczy. Ale on przecież nie wiedział, jak Americus mlaskała, kiedy była głodna. Albo jak zamykała oczki, kiedy się śmiała. Nie wiedział o znamieniu, jakie miała pod kolankiem, ani o maleńkim zadrapaniu na opuszku palca, które pozostawił jej kot Henry’ego, Łatka. Złożyła sukieneczkę i schowała ją do szuflady. A potem wzięła koszyk czystych pieluch, świeżo zdjętych ze sznura, i ułożyła w stosik na komodzie. Zastanawiała się, czy Americus jest przewinięta, czy dostała wieczorną butelkę, czy... Ściągnęła roletę w oknie nad łóżeczkiem, wygładziła niebieski kocyk i spulchniła poduszkę i wtedy... zobaczyła Biblię. Małą Biblię z szarosrebrną
okładką, która leżała pod atłasowym rąbkiem kocyka. Wpadła jak burza do salonu. – Siostro! To nie jest Biblia Siostry. – Nie, oczywiście, że nie jest. – Znalazłam ją w łóżeczku małej. – Ja nie mam Biblii w takich okładkach. – To kto ją tam położył? Jak mógł... – To jest jej! Novalee, to jest jej... – Czyja? – Tej kobiety, która przyszła zatelefonować. Ja już wiem, kto to jest! – Siostro... – Ona tu była. Ona i jakiś mężczyzna, zaraz po twoim wyjściu ze szpitala. Powiedzieli, że przyjechali do ciebie z Missisipi ze słowem bożym. Chcieli zobaczyć Americus, ale ja ich przegnałam. I właśnie oni mieli ze sobą Biblie w srebrnych okładkach. Dokładnie takie jak ta!
Rozdział 20
Zaraz po trzeciej nad ranem Novalee weszła do kuchni, wstawiła do zlewu kubek po kawie i złapała wiszące na haczyku przy drzwiach kluczyki do toyoty. Przed chwilą znów dzwoniła na policję; był to jej trzeci telefon w ciągu godziny. Za pierwszym razem dowiedziała się, że nadal czekają na informacje z Midnight, Missisipi. Za drugim – że mężczyzna i kobieta jadący fordem z rejestracją Missisipi zatrzymali się na dwa dni w Wayside Inn, motelu położonym na zachód od miasta. Wreszcie za trzecim razem policjant poinformował ją, że para z Missisipi wymeldowała się z motelu wcześniej tego dnia. Forney, który spędzał noc na krześle, zbudził się z półsnu, kiedy Novalee weszła do salonu. – Novalee, co... – Ja tu nie mogę dłużej siedzieć, Forney. Nie mogę tak bezczynnie siedzieć i czekać. – A co chcesz zrobić? – Nie wiem. Będę jeździć. Zadawać pytania. Coś robić! – W porządku. Jedziemy. Pan Sprock, skulony na kanapce i nakryty kołdrą, mamrotał coś cicho przez sen, co przypominało „zachód słońca”. Siostra Husband, zwinięta w rogu tapczana, drgnęła, kiedy Novalee dotknęła jej ramienia, a następnie wykonała w powietrzu ruch ręką, jakby odganiała sen. – Tak, kochanie. Ja nie śpię. – Siostro, jedziemy z Forneyem rozejrzeć się trochę po okolicy. Może wstąpimy na komisariat. – A gdzie jest Lexie? – Kazałam jej iść do domu. Nie ma sensu, by płaciła opiekunce za całą noc. Czy Siostra da sobie bez nas radę? – Dam sobie świetnie radę. – Siostra Husband poklepała Novalee po ręce. – Zostanie ze mną pan Sprock. Będziemy pod telefonem. Tylko koniecznie zadzwoń, gdybyś nas potrzebowała, słyszysz? Novalee skinęła głową, pocałowała ją w policzek i wymknęła się z domu. Noc była chłodna, więc owinęła sobie szal wokół szyi i wsiadła do pikapu. – Od czego chcesz zacząć? – zapytał Forney, wycofując toyotę z podjazdu. – Jedźmy do motelu.
– Wayside? – Wiem, że policja tam była, ale chcę to sprawdzić sama. Toyota wydawała się jedynym pojazdem na ulicy, dopóki Forney nie skręcił w Commerce Street, gdzie zobaczyli samotną taksówkę. Był to stary dodge charge, a kierowca, Indianka z plemienia Komanczów, Martha Watchtaker, jeździła nim od 1974 roku. Forney pomachał jej ręką, ale Novalee gapiła się, jakby wypatrywała ukrytego w samochodzie siedmiomiesięcznego niemowlęcia. Kilka ulic dalej Forney zobaczył przed całodobowym sklepem wóz policyjny i zaparkował obok niego. Wewnątrz widzieli policjanta, palącego papierosa i popijającego kawę przy kontuarze. – Poczekasz tu? – zapytał Forney. – Pójdę z nim porozmawiać. – Idę z tobą. Policjant, mocno zbudowany mężczyzna, uśmiechnął się, kiedy weszli. – Forney, co tu robisz o tej porze? Forney odwrócił się i gestem ręki przywołał Novalee. – Gene, to jest Novalee Nation, matka dziecka, które... które zaginęło... – Bardzo mi przykro. – Gene wykonał coś w rodzaju ukłonu. – I współczuję pani. Novalee skinęła głową. – Czy mógłbyś nam powiedzieć coś nowego, Gene? – spytał Forney. – Cokolwiek? – Niestety. Idę prosto z komisariatu. Mają oczywiście gorącą linię z Missisipi, ale jak na razie nic więcej nie wiedzą. – No cóż, po prostu chcieliśmy sprawdzić. Barman, chłopak o dziecinnej buzi, z ciężkim turkusowym kolczykiem w uchu, przechylił się przez ladę z uśmiechem. – Może kawy? Jest świeżo zaparzona. Na koszt firmy? Novalee potrząsnęła głową, ale Forney przyjął zaproszenie. Gdy chłopak nalewał kawę, Novalee podeszła do lady. – A czy przypadkiem ktoś nie kupował u was ostatnio rzeczy dla małego dziecka? Takich jak pieluchy, butelki, może smoczek na kółku albo gryzaczek? – Nie było nikogo, kogo bym nie znał – odparł chłopak. – Znam tu w okolicy wszystkie dziewczyny, które mają dzieci, a dzisiaj tylko one robiły takie zakupy. – Od waszego wieczornego telefonu sprawdziliśmy dosłownie wszystko – powiedział policjant. – Każdy sklep w mieście. Nawet ekspedientów, którzy skończyli pracę i poszli do domu. Posprawdzaliśmy też wszystkie drogerie. I
Wal-Mart. Ale nie dziwię się, że pani się niepokoi. Ja bym się pewnie tak samo zachowywał. Novalee skinęła głową i ruszyła do drzwi. – Forney, jak się miewa Mary Elizabeth? – zapytał policjant. – Bez zmian, Gene. – Pozdrów ją ode mnie. – Dzięki. – A pani może być spokojna. – Policjant zwrócił się do Novalee. – Jak tylko się czegoś dowiemy, natychmiast damy znać. – Dziękuję. Wsiadając do samochodu, Novalee drżała na całym ciele. – Może zaczekasz w sklepie, zanim ogrzewanie na dobre zacznie działać? – zapytał Forney. – Nie, jest w porządku. Ruszyli na zachód, ale jakieś półtora kilometra dalej, kiedy tylko minęli Wal-Mart, Novalee odwróciła głowę, przyglądając się uważnie sklepowi. – Co tam widzisz? – Samochód. Forney zawrócił, przejechał przez parking i skierował toyotę w stronę widocznego w ciemnym kącie samochodu. Zbliżając się do granatowego forda, zaparkowanego tyłem do muru oporowego, stopniowo zwalniał. Światła toyoty omiotły przód forda, kiedy Forney przed nim parkował. – Ty zostań w samochodzie, Novalee. – Dobrze. – Głos Novalee był dziwnie napięty i cienki. Forney wysiadł, podszedł do forda i zaczął go okrążać. Nagle, będąc na tyłach samochodu, pochylił się i zniknął. Novalee już otworzyła drzwi, żeby wysiąść, kiedy Forney pojawił się znowu, przeszedł na drugą stronę forda, przytknął twarz do szyby i zajrzał do środka. W chwilę później wrócił do toyoty. – Rejestracja z Oklahomy – powiedział. – W samochodzie poza dwoma pudłami nic nie ma. Novalee wydała taki odgłos, jakby z niej uszło całe powietrze. – Prawe tylne koło to kapeć. Pewnie dlatego tu stoi. Nie mieli zapasu. Kiedy Forney odjechał, kierując się w stronę ulicy, Novalee oklapła jak po silnym ciosie, z głową odrzuconą na oparcie. Bliżej miasta minęli Kościół Nowego Życia, z naturalnej wielkości sceną
Narodzenia, podświetloną reflektorami. Zaraz za kościołem Klub Kiwanis wystawił drzewko świąteczne. Novalee nie mogła uwierzyć, że zaledwie kilka godzin wcześniej sami z Forneyem szukali choinki. Miała wrażenie, że od tamtej chwili minęły dni... tygodnie... całe życie. Parę minut później Forney skręcił w całkowicie wyludnioną, ale tonącą w świątecznej iluminacji Main Street. Latarnie zostały zamienione w batoniki, a przez skrzyżowania ciągnęły się plastikowe pociągi, ozdobione czerwonymi girlandami. – Wiesz co, Forney, parę dni temu przywiozłam tu Americus, żeby jej pokazać te pociągi. – Na pewno jej się bardzo podobały. – Nie uwierzysz, ale kiedy zrobiłam tak: puf, puf, puf i pokazałam na lokomotywę, wydała odgłos, przypominający gwizd. Forney spojrzał z ukosa na Novalee i prowokacyjnie cmoknął językiem. – Nie, naprawdę, nie kłamię! Przysięgam. – Novalee... – Naprawdę. Zrobiła o tak. – Novalee głęboko zaczerpnęła powietrza i wydęła policzki. Ale zamiast świstu, wydała smutny jęk. Forney nacisnął na pedał hamulca, zatrzymał toyotę na środku ulicy i wyciągnął ręce. – Tak się boję – powiedziała głosem szarpanym przez spazmy szlochu, które wstrząsały całym jej ciałem. Objęła Forneya ramionami i wtuliła twarz w jego szyję. Jedną ręką przycisnął do siebie jej głowę, a drugą otoczył plecy. Przez jakiś czas siedzieli, płacząc, spleceni w uścisku.
Przed Wayside Inn, przysadzistym piętrowym budynkiem, widniał znak informujący o wolnych pokojach. Trzy razy objechali parking, zanim postawili samochód obok mazdy z rejestracją z Georgii, w miejscu, gdzie stał ford z Missisipi. Kiedy wreszcie zaparkowali i weszli do motelu, okazało się, że nocny recepcjonista, starszy człowiek śpiący na kanapce w holu, nie może im w niczym pomóc. Przyszedł dopiero o dziesiątej, wiele godzin po tym, jak para z Missisipi wyjechała. – Czy mógłby nam pan przynajmniej opisać, jak wyglądali? – zapytała Novalee. – Ja ich w ogóle nie widziałem. Ponad tydzień chorowałem na grypę; dziś
jestem pierwszy dzień w pracy. – A ich samochód? Ktoś go widział i powiedział, że jest tutaj. – To pewnie Norvell. Pracował na mojej zmianie, kiedy ja byłem chory. – A gdzie można go znaleźć? – Mieszka gdzieś w stronę Sallisaw, tak mi się wydaje, ale... – Czy Norvell to jego nazwisko? – Nie jestem pewien. On tu pracuje dopiero od paru tygodni. – Ale chyba musi być jakiś sposób, żebyśmy mogli.... – Wierz mi, dziewczyno, że chętnie bym ci pomógł, ale naprawdę nie wiem jak. To samo powiedziałem policji. Podobno znaleźli jakoś Norvella. Może od niego się czegoś dowiedzieli. Forney wziął Novalee pod rękę i wyprowadził na zewnątrz. – Jedźmy na policję, zobaczymy co Norvell miał do powiedzenia. – To dobry pomysł – odparła, ale bez entuzjazmu. Kiedy wjechali z powrotem w Main Street, usłyszeli syrenę i zobaczyli za sobą migające światła, które w szybkim tempie się do nich zbliżały. Zwolnili i zjechali na prawo, dopóki policja nie przejechała, ale zaraz potem, na skrzyżowaniu Main Street z Roosevelt, minął ich drugi wóz policyjny. – Ciekawe, co się stało – powiedział Forney. – Pewnie jakiś wypadek na międzystanowej. Kiedy wyprzedził ich trzeci wóz policyjny, Forney nacisnął na gaz i ruszył za nim. – Forney? – Nie wiem, Novalee. Nie wiem, musimy zobaczyć, co się stało. Kiedy pokonali wzgórze, dokładnie na zachód od Wal-Martu, zobaczyli migające światła wszystkich trzech radiowozów, zaparkowanych na trawniku przy podjeździe do Kościoła Nowego Życia. Forney skierował tam toyotę i gwałtownie zahamował. – Nie wiem, czy to ma cokolwiek wspólnego z Americus, ale... – Popatrz! Forney, popatrz! W tym samym momencie Novalee wyskoczyła z pikapu jak z procy i puściła się pędem w stronę kościoła, a dokładnie szopki, gdzie zebrali się policjanci, którzy biegali wśród plastikowych wielbłądów i kóz, ścigali się między osiołkami i owcami, odpychając anioły i drewniane figury Józefa i Marii, żeby się tylko przedostać do samego środka stajenki, gdzie z wyścielonego siankiem żłobka wystawała machająca w powietrzu mała piąstka.
W połowie trawnika Novalee upadła na jedno kolano, ale zaraz się podniosła i, dysząc ciężko, pobiegła dalej. Odepchnęła policjantów i... spojrzała w twarzyczkę swojego płaczącego w żłobku maleństwa.
Patrol drogowy zobaczył tablicę rejestracyjną Missisipi. Zatrzymał ich w hrabstwie Adair, na drodze do Arkansas.
Americus, wstrząsana drgawkami z zimna i przerażenia, płakała bez łez. I chociaż konwulsyjnie chwytała powietrze, szlochała niemal bezgłośnie.
Przyznali się, że ją uprowadzili. Powiedzieli, że ją zostawili właśnie tutaj, dokładnie w tym żłobku.
Novalee porwała małą w ramiona i przytuliła do siebie, serce przy sercu.
Oświadczyli, że Bóg kazał im to zrobić. Zabrać ją do kościoła...
Americus, ogarnięta znajomym ciepłem, tuliła się do matki, znajdując pociechę w jej swojskim zapachu i głosie. Powoli, wśród czkawki i pochlipywania, odzyskiwała oddech i... poczucie bezpieczeństwa.
Powiedzieli, że Bóg kazał im zabrać ją do kościoła i ochrzcić. I właśnie to zrobili. Ochrzcili to dziecko!
Forney przeszedł nad Matką Boską i okrążył leżącego anioła, by najszybciej, jak tylko mógł, znaleźć się w stajence u boku Novalee. Chciał coś powiedzieć, ale nie zdołał dobyć głosu, więc tylko pochylił się i ucałował Americus, czując smak siana, łez i buzi dziecka, któremu przywrócono szczęście.
Rozdział 21
Kiedy greyhound zajechał na dworzec autobusowy, pierwszą osobą, która z niego wysiadła, był Willy Jack. Willy Jack złapał walizkę i gitarę Finny’ego i zatrzymał taksówkę. Kieszenie miał pełne pieniędzy Claire i na dłuższy czas dosyć autobusów. Wtedy jeszcze nie zdawał sobie sprawy, że mimo wszystko Claire Hudson wysłała w końcu swojego Finny’ego do Nashville, tam, gdzie wiedziała, że jest jego miejsce. Willy Jack zajechał do hotelu Plantation, gdzie od razu wybrał sobie dziewczynę w niebieskim spandeksie i zabrał ją do swojego pokoju. Przez trzy dni i noce próbował zapomnieć o więzieniu, ale wymagało to sporo wild turkey i wielu kędzierzawych panienek. Czwartego ranka wymknął się z hotelu służbowym wyjściem, zostawiając, w pokoju śpiącą kurewkę i nie zapłacony rachunek na ponad trzysta dolarów, za to zabierając ze sobą ból głowy i brzucha, a także trypra, o którym miał się dowiedzieć dopiero za tydzień. Kiedy w kilka godzin później meldował się w Budget Inn, zdecydował, że czas najwyższy wystartować z karierą. Odkorkował nowego turkeya, nastroił gitarę i zagrał kilka piosenek, które zamierzał zaprezentować na przesłuchaniach, koncentrując się głównie na Biciu serca, piosence, którą napisał w więzieniu. Studiował taśmy wideo, które dostarczyła mu Claire, koncertowe wykonania Waylona Jenningsa i Willie Nelsona, filmy nakręcone w sali Grand Ole Opry z Chetem Atkinsem i Royem Clarkiem, a także klipy telewizyjne Johnny’ego Casha i George’a Straita. A od kiedy Claire kupiła mu walkmana, Willy Jack słuchał taśm nawet gdy kładł się spać. Wiele godzin spędzał przed dużym lustrem w jej pokoju biurowym, gdzie ćwiczył postawę, ruchy i ukłon. Nauczył się pieścić gitarę, głaskać mikrofon i nachylać głowę tak, by gęste, ciemne kędziory opadały mu na czoło, zakrywając oczy. Pod koniec rocznego pobytu w więzieniu Willy Jack prezentował się na scenie jak profesjonalista. Wygrał dwa konkursy talentów i występował na otwarciu nowego aneksu więziennego o zaostrzonym rygorze. Kilkakrotnie – dzięki Claire, która pociągnęła za odpowiednie sznurki – wychodził na przepustkę, by wziąć udział w różnego rodzaju występach. Śpiewał hymn narodowy podczas rozgrywek
futbolowych w Roswell i podczas rodeo w Socorro. Wykonał też Amazing Grace na pogrzebie ojca naczelnika więzienia w Moriarty, a także grał na uroczystości zakończenia szkoły Punta de Ague. Wystąpił nawet w Santa Fe z okazji konferencji poświęconej reformie więziennictwa, której przewodniczył gubernator. Do czasu, kiedy znalazł się w Nashville, był gotów do znacznie poważniejszych zadań. Zaczął od najlepszych agencji – Monterey Artists, William Morris, Buddy Lee Attractions – eleganckich firm mieszczących się w Alejach Szesnastej i Siedemnastej, gdzie w holu wystawiono złote płyty i nagrody Grammy, a na ścianach oprawione w ramki zdjęcia Hanka Williamsa, Boba Willsa i Patsy Cline, w biurach stały kanapy z prawdziwej skóry, leżały puszyste dywany do kostek i można tam było spotkać prawdziwe gwiazdy. W Monterey Willy Jack był przekonany, że wchodząc, minął się w drzwiach z wychodzącą właśnie Brendą Lee. Ale samo wejście to jeszcze mało; wejść było najłatwiej. Willy’emu Jackowi nigdy nie udało się dotrzeć dalej niż do recepcjonistek, trzydziestokilkuletnich kobiet w ciemnych, szytych na miarę kostiumach, siedzących przy pierwszych z brzegu biurkach, które go zachęcały, żeby zostawił wizytówkę, zdjęcie, nagranie... które się uśmiechały i mówiły, że jest im przykro, ale szef poszedł akurat na zebranie, wyjechał z miasta, uczestniczy w przesłuchaniach czy w sesjach nagraniowych, przebywa na urlopie... jednym słowem jest nieosiągalny. Willy Jack stosował wszelkie możliwe chwyty, jakie mu tylko przyszły do głowy – a to, że szef jest jego kuzynem, wujkiem, szwagrem. A to że przyniósł jakąś osobistą przesyłkę, przyszedł odebrać kontrakt czy zreperować telefon. Ale żaden z tych wybiegów nie przyniósł mu nic poza uśmiechem i życzeniem miłego dnia. Kiedyś, kiedy okazał się szczególnie uparty, został odprowadzony aż na ulicę przez ochroniarzy, braci, którzy dwadzieścia pięć lat temu śpiewali wokalizę na płycie Roya Acuffa. Dwa dni i dwie butelki whisky później Willy Jack spróbował szczęścia w firmach nagraniowych, ale stosując już zupełnie inne metody. W RCA zjawił się mianowicie z rekomendacji Dolly Parton i został przez Roya Orbisona odesłany do Warner Brothers. Główny inżynier nagrań MCA poprosił go o dostarczenie taśmy, a dyrektor produkcji Aristy chciał włączyć jedną z jego piosenek do nowego albumu Kenny Rogersa. Ale historie Willy’ego Jacka nie znajdowały potwierdzenia w życiu. Nigdy nie wpuszczono go choćby krok dalej. Spędzał więc noce w barze Hall of Famę i Douglas Corner przy Musie Square.
Któregoś wieczora miał wystąpić w Bluebird Cafe, ale kiedy nadeszła jego kolej, był zbyt pijany, żeby nastroić gitarę. W ciągu dziesięciu dni pobytu w Nashville uciekł, nie płacąc, z dwóch hoteli i dwóch moteli i zadekował się w spelunie przy Lafayette. Zamienił wild turkey na nad dog twenty-twenty i steki na parówki w cieście kukurydzianym z frytkami. Ponieważ nie mógł sobie pozwolić już nawet na tanie prostytutki, musiał się zadowolić nędznymi wywłokami, które dawały za piwko, dyma czy darmowe łóżko. Dwukrotnie dzwonił do Claire Hudson o pieniądze, ale nigdy nie mógł jej zastać. Kiedy wchodził do starego Boston Building przy Jefferson Street, miał w kieszeni koszuli jednego papierosa, a w spodniach dwa dolary i trochę drobniaków. Do tego był głodny, brudny i zmęczony. Pięciopiętrowy budynek z cegły, z wystrzępioną markizą nad frontowymi drzwiami, cuchnął zatęchłą kawą i starymi książkami. Kartka z informacją „Winda nieczynna” zżółkła ze starości. Krótkie, dwulinijkowe ogłoszenie w gazecie – przesłuchania na występy w miejscowych klubach – nie obiecywało wiele, ale była to najlepsza oferta, jaka mu się trafiła. Wdrapał się na trzecie piętro i na końcu korytarza, przy męskim klozecie, znalazł Agencję Ruth Meyers. Kiedy wszedł do szarego zakurzonego biura, niewiele większego niż śmietnik, wyglądało na to, że nikt go nie zauważył. W kącie siedział mężczyzna w średnim wieku, z harmonijką ustną i zamkniętymi w skupieniu oczami. Ruda nastolatka, w westernowej minispódniczce z frędzlami i z futerałem od skrzypiec wetkniętym między uda, tapirowała niesforne kędziory oszalałej fryzury afro. Siwa recepcjonistka odłożyła telefon i ze zdziwieniem spojrzała na stojącego koło jej biurka Willy’ego Jacka. – Dzień dobry. Pan do Ruth Meyers czy do Nellie? – Przeczytałem ogłoszenie w gazecie i... – Aha, czyli do Ruth Meyers. Proszę wejść – powiedziała, wskazując na drzwi z tabliczką „Prywatne”. Willy Jack nawet nie zapukał, tylko wtargnął do środka, mrużąc oczy, które musiały się przystosować do mroku panującego w obszernym, wysokim pomieszczeniu. Jedyne światło wpadało tu z zewnątrz przez brudne szyby dwóch okien. Pokój przypominał nieopisaną graciarnię, pełną wzmacniaczy, szaf na dokumenty, aparatów stereo, pianin, głośników, mikrofonów i perkusji. Pośród
tego wszystkiego królował potężny stół konferencyjny, zawalony na wysokość ćwierć metra uschniętymi roślinami, kartonami po jedzeniu na wynos, słomkowymi kapeluszami, nutami, futerałami od skrzypiec i klatką po ptaku. – Chryste. Jeszcze jeden gitarzysta. Kobieta wstała, obeszła stół i stanęła przed Willym Jackiem, napierając na jego pierś twardym, okrągłym brzuchem. – Jak się nazywasz? – Willy Jack Pickens. – Tego nie musiałeś pewnie nawet wymyślać? – Co? Była wysoka, ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, i pachniała vicksem. Miała na sobie czarną aksamitną spódnicę z oberwanym zakładem i atłasową bluzkę, spiętą zszywaczami zamiast guzików. Zrolowane do kostek pończochy ginęły w filcowych kapciach z obciętymi czubkami. – Czy nosisz ze sobą tę gitarę dla równowagi? – Mam zagrać? – A co do cholery miałbyś robić? Wywoływać bingo? Willy Jack otworzył futerał, wyjął martina i usiadł na stole, zwalając na podłogę pudełko po pączkach. Gdy stroił gitarę, kobieta wyjęła z kieszeni słoiczek vicksa i posmarowała sobie pod nosem. – Jedną melodię – powiedziała bez zainteresowania. – Twój najlepszy numer. Willy Jack odchrząknął i zaczął grać Bicie serca, a kobieta przekopywała się przez stertę gratów na stole. W chwili kiedy zaczął śpiewać, znalazła to, czego szukała – puszkę dietetycznej pepsi.
Cóż z tego, żeś samotny, Jeśli ktoś kocha cię,
Zdjęła nuty z uschniętej begonii i wlała do doniczki kroplę pepsi.
Cóż z tego, żeś przegrany, Jeśli ktoś kocha cię.
Idąc wzdłuż stołu, podlewała pepsi sczerniałe paprotki i bezlistne bluszcze.
Bo wiesz, że dobry Pan Bóg Naprawdę kocha cię, I jeszcze kogoś masz.
Spełniwszy obowiązki ogrodniczki, kobieta otworzyła fiolkę alkaseltzer, wrzuciła sobie do ust dwie tabletki i popiła resztką pepsi. Kiedy siwowłosa recepcjonistka otworzyła drzwi i wetknęła głowę, Ruth Meyer uniosła rękę na znak ciszy.
Znajdziesz go w biciu serca...
Po wybrzmieniu ostatniej nuty piosenki w pokoju przez chwilę panowała cisza, wreszcie kobieta burknęła: – Doprowadzenie cię do porządku będzie mnie kosztowało tysiąc dolarów. Zdjęcia dodatkowo dwieście. – Następnie, zwracając się do recepcjonistki, ryknęła: – Wypisz czek na tysiąc dwieście dolarów i zadzwoń do doktora Fraziera. Niech nas gdzieś wkręci. Skreśl trio z Fort Smith i wstaw na piątkowe popołudnie piosenkarza bluegrassowego. – Poczekaj cholerną minutę – powiedział Willy Jack, zsiadając ze stołu. – Nazywam się Ruth Meyers. Masz mnie nazywać Ruth Meyers. – Więc pozwól, Ruth, że cię zapytam, o co... – Do jasnej cholery! Nie słyszysz, co do ciebie mówię? Powiedziałam, że masz się do mnie zwracać Ruth Meyers. Nie Ruth. Nie Meyers. Tylko Ruth Meyers! – W porządku, Ruth Meyers! Co ma znaczyć ten cholerny czek na tysiąc dwieście dolarów? I kto to jest ten doktor? – Dentysta. Doktor to jest dentysta. Masz między górnymi jedynkami dziurę wielkości rodzynki. A poza tym trzeba ci oczyścić zęby. Bo są zielone – powiedziała, krzywiąc się. – To ja decyduję... – Jenny, zadzwoń do Prestona. Powiedz, że po południu czekamy na przymiarkę. I że chcę Jake’a Goodena, a jak nie, to pójdziemy do Newmana. Marynarka, spodnie, koszule i... takie tam. A po buty do Tooby’ego. Jaki masz numer buta? – zwróciła się do Willy’ego Jacka. – Dziewiątkę, ale... – Powiedz Tooby’emu, że mają być pięciocentymetrowe obcasy. A potem skontaktuj się z Niną z salonu fryzjerskiego „Strzyżenie i układanie”. Trzeba go
uczesać i zrobić mu kolor. – Ruth Meyers spojrzała na zegarek. – Możemy tam być około czwartej. Aha, i manikiur.
– Na miłość boską... – powiedział Willy Jack, ale nie dokończył zdania. – A teraz warunki. – Ruth Meyers zaaplikowała sobie nową porcję vicksa pod nos. – Podpiszesz czek i kontrakt. Biorę piętnaście procent od wszystkiego, co zrobisz. Zaczynasz jutro wieczorem u Buffy’ego na Hermitage. Płacą stówę za noc. Popracujesz w klubach, dopóki nie będziemy gotowi do podpisania kontraktu na nagranie. – To nie wygląda źle, ale... – Jeśli przyjechałeś do Nashville po to, żeby zostać gwiazdą, jeśli o to ci chodzi, to już ja dopilnuję, żebyś nią został. – Właśnie o to mi chodzi, jak cholera. – No i jeszcze imię. Jeden Willy w branży wystarczy. Od dzisiaj jesteś Billy Shadow. – Billy Shadow – powiedział Willy Jack, przymierzając się do swego nowego imienia. – Billy Shadow – powtórzył, skinął głową i uśmiechnął się. – Taaa... Może być. Ruth Meyers nachyliła się przez stół, patrząc Willy’emu Jackowi prosto w oczy. – Ale jest jeszcze jedna sprawa. – Jaka? – Pamiętaj, żebyś mnie nigdy... ale to nigdy nie próbował okłamywać. – Jasne, Ruth... Ruth Meyers. Umowa stoi.
CZĘŚĆ TRZECIA
Rozdział 22
W trzy lata po pierwszej próbie Novalee znów jechała na zachód. Ale nie do Bakersfield, tylko do Santa Fe. I nie z Willym Jackiem, nie plymouthem z dziurą w podłodze i nie po to, żeby zamieszkać w domu z balkonem. Mimo to jechała na zachód. Kiedy w sierpniu przyszedł list, była przygotowana na rozczarowanie. Ale kiedy otworzyła kopertę i przeczytała „rewelacyjna praca”, jej oddech stał się znacznie szybszy. A kiedy oczyma wybiegła w przód do „mamy przyjemność zawiadomić”, zaczęły jej się trząść ręce. Przy „pierwszej nagrodzie” skakała już do góry, tak że trząsł się cały trailer i Siostra Husband wybiegła w panice z łazienki. – Co się dzieje? Co się stało? – Konkurs Kodaka! Wielki Południowozachodni! Wygrałam! Moje zdjęcie wygrało! – Chłopiec na Rattlesnake Ridge? – Tak! – wykrzyknęła Novalee i porwała Siostrę do tańca. Wirowały po całym pokoju, zataczając szerokie kręgi, podnosząc nogi wysoko i rzucając głowami jak we flamenco. A potem padły na tapczan, zdyszane i rozchichotane jak nastolatki. – A co wygrałaś? – zapytała Siostra i znów wybuchnęły śmiechem. – Weekend w Santa Fe. – No, no, no, proszę bardzo, weekend w Santa Fe! – I moje zdjęcie zostanie wystawione. – Novalee, ty będziesz sławna! – powiedziała Siostra Husband, do której nagle dotarła cała powaga tej informacji.
W ciągu najbliższych dni przepowiednia Siostry Husband się spełniła, przynajmniej w lokalnej skali hrabstwa Sequoyah. Zdjęcie Novalee znalazło się w gazecie z podpisem: „Wielki sukces miejscowej artystki”. W Wal-Marcie zdobyła tytuł Pracownika Tygodnia, First National Bank przysłał kartę z gratulacjami, a nauczyciel zajęć plastycznych ze szkoły średniej zaprosił ją do wygłoszenia w klasach prelekcji. Dixie Mullins, myląc Nowy Meksyk ze starym, ofiarowała jej rozmówki hiszpańskie. Henry i Leona przynieśli torby podróżne, ale ponieważ nie mogli się pogodzić ani co do koloru, ani marki, Novalee dostała czerwoną torbę firmy American Tourister i granatowy chlebak produkcji tajwańskiej.
Lexie Coop z dziećmi zaprosiła Novalee i Americus na obiad do Pizza Hut, gdzie cała gromadka Coopów jadła na stojąco, była to bowiem najnowsza metoda Lexie na zwalczanie otyłości. Moses i Certain wykonali gwiazdę z imieniem „Novalee” i przylepili ją na drzwiach ciemni, a od Mosesa Novalee dostała jeszcze dodatkowo wieczne pióro po jego ojcu Purimie, który zmarł poprzedniej zimy. Americus zasypywała ją pytaniami o „Messyk”, a pan Sprock poprosił Novalee, żeby odwiedziła w Santa Fe jego kumpla z czasu drugiej wojny światowej, z którym nie miał kontaktu od czterdziestu lat. Ale najbardziej podniecony ze wszystkich był Forney, którego Novalee poprosiła, by jej towarzyszył w podróży. Początkowo odmówił... nie mógł inaczej. Wyjaśnił, że musi się opiekować siostrą, a poza tym nie może ot, tak sobie, po prostu zamknąć biblioteki i już. Ale kiedy Retha Holloway, przewodnicząca Stowarzyszenia Miłośników Książki, odniosła się entuzjastycznie do możliwości zaopiekowania się biblioteką przez kilka dni, a Siostra Husband zapewniła, że weźmie na siebie dostarczanie Mary Elizabeth posiłków, tym samym podjęły decyzję za Forneya.
Kiedy oddalali się od trailera, Novalee machała jeszcze długo po tym, jak przestała widzieć Americus, Siostrę Husband i pana Sprocka. – Mam nadzieję, że Americus nie płacze. – Nie była zdenerwowana, kiedy się z nią żegnaliśmy – powiedział Forney. – Nie dawała tego po sobie poznać, ale... – O co ci chodzi? Jesteś zawiedziona, że cię tak łatwo puściła? – Nie. – Oczy Novalee napełniły się łzami. – Po prostu zostawiłam ją po raz pierwszy od... – Przecież codziennie, idąc do pracy, zostawiasz ją z Siostrą, a czasem z panią Ortiz albo... – Wiesz, o co mi chodzi. – Wszystko będzie dobrze. – Forney mówił takim samym uspokajającym tonem jak wtedy, kiedy Novalee dowiedziała się o swojej wygranej. – Możesz zaufać Siostrze, jest naprawdę ostrożna. I mimo że Novalee nie potrafiła ukryć niepokoju, to jednak wiedziała, że Forney ma rację. Od porwania, czyli prawie od dwóch lat, Siostra Husband zrobiła się czujniejsza niż FBI. Dwa albo i trzy razy wstawała w ciągu nocy, żeby sprawdzić, czy w ogródku albo na ulicy nie ma „bojówki chrzcicieli”.
Para z Missisipi, która uprowadziła wtedy Americus, siedziała wprawdzie nadal w więzieniu, ale to nie w pełni uspokajało Novalee. Do tej pory podejrzliwie patrzyła na wszystkie granatowe fordy, a raz nawet eskortowała granatowego fairmonta z parkingu Wal-Martu aż do Tahlequah, czyli jakieś osiemdziesiąt kilometrów. Na przednim siedzeniu, między mężczyzną a kobietą, jechało dziecko z ciemnymi kędziorkami. Ale „bojówka chrzcicieli” okazała się parą starych Indian, a „dziecko” skundlonym terierkiem. Forney, zawsze reprezentujący głos zdrowego rozsądku, miał twardy orzech do zgryzienia, próbując wyperswadować Novalee i Siostrze, że nie powinny dzwonić na policję za każdym razem, kiedy ulicą przechodził ktoś obcy. Jeszcze trudniej było mu je przekonać, że tamte przykre przejścia nie pozostawiły śladu w psychice dziecka. Nie wierzył na przykład, że awersja Americus do wody miała jakikolwiek związek z jej wymuszonym chrztem. Z kolei Novalee i Siostra nie miały wątpliwości – to zanurzenie małej w wodzie przyczyniło się do tego, że nie chciała wsiadać do dziecinnych łódek w wesołym miasteczku, nie lubiła się kąpać i nie znosiła smaku wody. I żadne argumenty Forneya do nich nie trafiały.
W ciągu następnych czterdziestu ośmiu godzin Novalee starała się przejść przez wszystkie ulice w Santa Fe, a Forney usiłował dotrzymać jej kroku. Kiedy już zajęli swoje pokoje w hotelu Rancho Encantado, Novalee włożyła dżinsy i tenisówki, zawiesiła na szyi aparaty i wyciągnęła Forneya na miasto. Jedenaście rolek filmu później Forney padł na łóżko i spał jak kamień cztery godziny, po których Novalee znów zapukała do jego drzwi, grożąc, że go zabije, jeśli przez niego straci wschód słońca. Nie straciła. Tego dnia zrobiła osiemnaście rolek zdjęć, zdaniem Forneya jednana każde półtora kilometra, jakie przeszli. Kiedy dosłownie biegiem wracali do hotelu, by się przygotować do uroczystego bankietu z okazji rozdania nagród, narzekał na poobcierane stopy i ból krzyża. Właśnie wkładał marynarkę, kiedy Novalee zapukała do drzwi między ich pokojami. – Jesteś gotowy? – zapytała, wchodząc. – Niezupełnie, ale... Miała na sobie sukienkę, w której nigdy jej nie widział. Ciemnozielony miękki materiał szeptał cicho, ocierając się ojej piersi i otulał ją ciasno w talii. Na szyję założyła srebrny łańcuszek, niemal tak cienki i delikatny jak blizna pod jej dolną wargą.
– Lepiej już chodźmy – ponagliła Forneya. – Recepcjonista mówił, że jedzie się tam około piętnastu minut. – Ślicznie wyglądasz – powiedział Forney jakimś dziwnie chropawym, zmienionym głosem. – Dzięki – odparła i uśmiechnęła się, a on pomyślał, że mu serce przestanie bić. – No, idziemy. Jak się spóźnię, to jeszcze moją nagrodę dadzą komu innemu. Główna sala Muzeum Fairmont została zamieniona w jadalnię. Stoły, nakryte białymi obrusami, były zastawione skrzącymi się kryształami i porcelaną. Kelnerzy w białych marynarkach uwijali się, roznosząc czerwone wino i koszyczki z pieczywem. Novalee i Forney zajęli miejsca przy głównym stole, koło podium, gdzie siwowłosy mężczyzna w smokingu zastukał w mikrofon na znak, że prosi o ciszę. – Dobry wieczór państwu – powiedział. Podczas posiłku Novalee była coraz bardziej zdenerwowana, tak bardzo, że zjadła zaledwie parę kęsów. Teraz, kiedy przyszedł czas prezentacji, czuła taką suchość w ustach, jakby jej ktoś nasypał proszku. Popijając wino, szepnęła do Forneya „wytrawne”, ale udało jej się nie skrzywić. – ... mam przyjemność odsłonić zdjęcie, nagrodzone pierwszą nagrodą, pod tytułem „Błogosławieństwo Oklahomy”. Po tych słowach mężczyzna odwrócił się do zakrytego trójnogu i zdjął czarną jedwabną zasłonę z powiększenia zdjęcia autorstwa Novalee, przedstawiającego sylwetkę biegnącego Benny’ego Goodlucka, oświetloną od tyłu promieniami wschodzącego słońca. Zebrani zaczęli klaskać. W chwilę później mężczyzna powiedział do mikrofonu: – A teraz chciałbym państwu przedstawić autorkę zdjęcia, które zdobyło pierwszą nagrodę, panią Novalee Nation. Kiedy Novalee wstała i weszła na podium, nogi tak pod nią drżały, że bała się, czy ją utrzymają. Odczekała, aż przebrzmią rzęsiste brawa, i powiedziała: – Bardzo dziękuję. – Po czym, zdumiona siłą własnego głosu, wzmocnionego przez aparaturę nagłaśniającą, podjęła: – Pan Mitford poprosił mnie, żebym powiedziała parę słów o mojej fotografii, co... co zaraz zrobię, ale... ale nie wiedziałam, że mam przemawiać, więc jestem trochę zdenerwowana. – Po sali poszedł śmiech, ale życzliwy, zachęcający. – Zrobiłam to zdjęcie aparatem Rollei z dwusoczewkową lustrzanką i z ogniskową 28, używając filmu czterysta ASA. Wybrałam wschód słońca w zimie, kiedy pierwsze światło dnia ma w Oklahomie błękitno-srebrzystą poświatę. Nie
bardzo wiem, jak to wyrazić, ale to jest tak, jakby się patrzyło przez najczyściejszą, najbardziej przezroczystą w świecie wodę. Tamto światło jest inne niż tutaj, w Santa Fe, ale... Ktoś siedzący z tyłu powiedział: – My i tak nie wiemy, bo nikt z nas nigdy nie wstał tak wcześnie. – Ludzie ryknęli śmiechem. Novalee dostała rumieńców, ale uśmiechnęła się i poczuła swobodniej. – W każdym razie tam u nas światło jest rankiem cudowne... zwłaszcza kiedy dopadnie jastrzębia w locie albo muśnie koniuszki płatków dzikiej orchidei. Na sali nagle zrobiło się cicho, tak cicho, że znów ogarnęła ją trema i musiała napić się wody. – A może – podjęła – chcieliby państwo dowiedzieć się czegoś o chłopcu z tego zdjęcia? Jest Indianinem z plemienia Sac and Fox i tego ranka odbywał swój ostatni bieg przed bardzo długą przerwą. Dopiero co umarł jego dziadek i ten chłopak dla uczczenia jego pamięci postanowił na jakiś czas zrezygnować z czegoś bardzo dla siebie ważnego. W jego plemieniu jest taki zwyczaj. Ale kiedy robiłam to zdjęcie, jeszcze o tym wszystkim nie wiedziałam. Po prostu akurat tam byłam – usiłowałam przed wschodem słońca dostać się na szczyt góry. Później, kiedy lepiej poznałam tego chłopca, powiedziałam mu, że go tam wtedy widziałam i zrobiłam mu zdjęcie, a on zapytał, czy mógłby je zobaczyć. Kiedy mu to zdjęcie dałam, uśmiechnął się. Powiedział, że tamtego ranka w świetle wschodzącego słońca zobaczył ducha swego dziadka. Czasami – zakończyła Novalee – wydaje mi się, że ja go też widzę.
Kiedy wrócili do hotelu, Novalee zadzwoniła do obsługi i zamówiła kolację do pokoju. W dalszym ciągu nie była głodna, ale uważała, że jedzenie w pokoju hotelowym ma w sobie coś wielkopańskiego. Ostatecznie, wyjaśniła, widziała, jak jadały w ten sposób Jane Fonda i Elizabeth Taylor. A tak naprawdę obiecała to Lexie Coop. Forney zaproponował, że zaprosi ją na kolację do restauracji na mieście, ale Novalee tak się nastawiła na posiłek w pokoju hotelowym, że nie było siły, by ją od tego odwieść; zresztą Forney nie nalegał. Kolacja była dokładnie taka, jak ją sobie Novalee wyobraziła. Młody mężczyzna z działu obsługi wtoczył wózek z potrawami, nakrytymi srebrnymi podgrzewaczami. Następnie przyniósł różę w smukłym wazoniku i dwie świece w
kryształowych lichtarzach. Przed wyjściem przygasił światła. – Forney – zapytała Novalee, kiedy mężczyzna wyszedł – czy masz czasem takie uczucie, jakbyś się bawił w dorosłych? – Nie bardzo rozumiem, o co ci chodzi. – No, jakbyś był dzieckiem, które udaje dorosłego. – Ale ja jestem dorosły. – Ja też. Ale kiedy mam takie złudzenie, to wtedy nie czuję się dorosła. Czuję się jak dziecko. – Na przykład, kiedy zatrzaśniesz kluczyki w samochodzie albo... – Nie. – Novalee zrzuciła pantofle i podwinęła nogi pod siebie. – Powiedzmy, że coś robisz... – Na przykład co? – Na przykład pakujesz walizkę, bo jedziesz do Nowego Meksyku. No więc pakujesz się, tak? – Novalee udawała, że składa ubranie. – Tu koszula. – Odegrała pantomimę układania koszuli na stole... – A tutaj bielizna. I wtedy nagle doznajesz olśnienia. Pakowanie się to jest coś, co robią dorośli! Forney skinął głową. – Ale właśnie wtedy, w tym momencie, nie czujesz się jak dorosły. Czujesz się jak dziecko, które bawi siew dorosłego. Rozumiesz: bawisz siew dorosłego? – I tak się właśnie czujesz w tej chwili? – Forney, ja się tak czuję od trzech dni. Tak się czułam, kiedy dostałam pierwszą nagrodę. Kiedy przemawiałam. I teraz, kiedy jem kolację w pokoju hotelowym, też się tak czuję. Przez cały ten czas bawię się w dorosłą. Potrząsnął głową. – Nigdy się tak nie czułeś? – Nie – odparł. – Nigdy. – Może ja jestem po prostu... – Chyba że wtedy, kiedy miałem przyjmować poród... – No, widzisz. To znaczy, że wiesz, o co mi chodzi. – A więc to jest zabawa w dorosłych! – Nigdy nie zapomnimy tamtego wieczoru. – O, Boże, nie, na pewno nie! – Pamiętam, jak mi ją podałeś, i... – Novalee wstała od stołu. – Muszę zadzwonić do domu. – Wskoczyła na łóżko, przestudiowała leżącą na nocnym stoliku instrukcję obsługi telefonu i wybrała numer Siostry Husband. – Siostro, to ja.
– Och, kochanie. Odebrałaś nagrodę? – Tak. I wygłosiłam mowę, i dostałam plakietkę. A moje zdjęcie będzie w gazecie. – Novalee, jesteś niesamowita, naprawdę niesamowita. – Jak się miewa Americus? – Wspaniale. Od godziny jest w łóżku i nawet nie pisnęła, ani razu. – Wiedziałam, że ona już teraz śpi, ale musiałam zadzwonić. – Mała czuje się świetnie. Nie martw się, kochanie. – Nie martwię się. – Powiedz Forneyowi, że przeczytałam jej następny rozdział tej książki, którą zaczęli w ubiegłym tygodniu. – Której? – Och, nie pamiętam tytułu, ale to jest książka tego... Charliego Dickensa. – Dawid Copperfield? – O, tak. Za każdym razem, kiedy mówię „Micawber”, Americus się zaśmiewa. Twierdzi, że Forney wymawia to inaczej, i... och, och! Ściany mają uszy. – Wstała? – O, właśnie idzie, jak mała lunatyczka, wlecze za sobą kocyk i biednego Przytulaczka. Chodź no tu, moje skarby najdroższe. Novalee słyszała szelest, towarzyszący sadowieniu się Americus na kolanach Siostry. – Chciałabyś porozmawiać z mamą? – zapytała Siostra. – Jak się masz, kochanie – powiedziała Novalee. – Mama w Messyku? – zapytała Americus. – Tak, ale już jutro wracam do domu. – Forney też? – Forney też wraca do domu. Americus, co ty robisz o tej porze nie w łóżeczku? – Moja jamama jest mokra. – Co się stało? Miałaś wypadek? – Nie. Przytulaczek miał wypadek. – Nie wiedziałam, że misie siusiają w łóżko. – Siusiają, siusiają. – Siostra zmieni ci piżamkę. – Powiedz mamie, że nauczyłaś się dzisiaj nowej piosenki – podpowiedziała Siostra. – Dzisiaj nowej piosenki.
– Naprawdę? A możesz mi ją zaśpiewać? – Dzyń, dzyń, mała gwiazdećka... Novalee gestem przywołała Forneya i powiedziała szeptem: – Szybko, szybko, mała śpiewa. Forney przemierzył pokój trzema krokami i przysiadł się do Novalee na łóżku. Kiedy odwróciła słuchawkę, żeby mógł słyszeć, objął jej dłoń swoją i tak, spleceni palcami, rozdzieleni tylko słuchawką, słuchali, jak Americus śpiewa. Kiedy skończyła, Forney ją pochwalił, a Novalee poprosiła, by zaśpiewała jeszcze raz, ale najwyraźniej był to koniec występu i Americus nie przewidziała bisów. – Daj buziaka Przytulaczkowi – powiedziała. – Daj buziaka Americus. – Kiedy zaczęła cmokać, powtarzając przez telefon codzienny rytuał całusów na dobranoc, Novalee odwróciła twarz do słuchawki i cmoknęła powietrze. Ich usta znalazły się tylko o szept jedne od drugich, a jej oddech był tak bliski, że Forney mógł go wdychać. Przez chwilę, przez jeden nieruchomy moment myślał, że będzie mógł jej powiedzieć, że zdoła wymówić te słowa... ale ulotny moment szybko przeminął, odpłynął gdzieś daleko, poza ten czas i to miejsce.
Rozdział 23
Od lunchu Novalee pracowała w magazynie i dlatego nie widziała, jak na południu niebo zaczyna ciemnieć i gdzieś daleko, na zachodzie, rozdzierają je zygzaki błyskawic. Ale później, kiedy pracowała od frontu, obsługując jedną z kas, burza była już na tyle blisko, że słyszała ciche pomruki grzmotów. Jej ostatnim klientem był chudy mężczyzna w średnim wieku z dwoma platonami sadzonek pomidorów Big Boy. – Będzie pan próbował je posadzić jeszcze przed deszczem? – zapytała. – Wydaje mi się, że idzie coś więcej niż deszcz. – Tak pan sądzi? Mężczyzna podciągnął rękaw koszuli i pokazał blizny po ranach i pomarszczoną skórę. – To od szrapnela w Wietnamie. – Przez chwilę przyglądał się swojemu ramieniu, jakby jego widok w dalszym ciągu go zaskakiwał, po czym obciągnął rękaw. – Kiedy zanosi się na burzę, pierwszy o tym wiem. Jeszcze przed prognozą pogody. I teraz właśnie moje ramię mówi mi, że nadchodzi coś więcej niż burza. Kiedy Novalee o piętnastej zamykała kasę, sklep był prawic pusty. Większość klientów porzuciła do połowy napełnione koszyki w alejkach między regałami i pospiesznie wyszła; inni pchali się przez bramki, zerkając niespokojnie na coraz bardziej czerniejące niebo. Niektóre sprzedawczynie też chciały na gwałt wracać do domu do przerażonych dzieci, do maluchów, które nie mogły zasnąć przy nasilającym się wietrze, do niemowlaków, które histerycznie reagowały na grzmoty. Jedna z pracownic opowiadała, że jej sześcioletnia córeczka miała senne koszmary na temat powodzi światła, a inna, że jej córka z kolei uczyła się na pamięć prognoz pogody. Novalee nigdy nie zdołała się przyzwyczaić do burz Oklahomy, przed którymi, nieraz nawet w środku nocy, chroniła się wraz z sąsiadami w piwnicy Dixie Mullins. Ale Siostra potrafiła te chwile, spędzane w piwnicy, zamienić w fantastyczną przygodę, byle tylko Americus się nie bała. Odgrywała na palcach całe przedstawienia kukiełkowe i robiła najróżniejsze sztuczki. Śpiewała piosenki i wymyślała ciekawe historyjki, w których później Americus, oświetlona latarką niby światłami scenicznymi, grała główne role. Niestety, Siostra nie potrafiła tak dobrze ukryć własnego lęku przed różnymi „pełzającymi świństwami”, z którymi czasem musieli dzielić piwnicę. Zawsze
puszczała przodem Novalee, żeby usunęła wszystko, co pełza, skacze i się wije, mimo że nigdy nie znalazły nic poza pająkami kosarzami, które miały znacznie większą szansę na przeżycie z Siostrą w piwnicy niż na wietrze, który mógł je – według Americus – zwiać aż na farmę cioci Em w Kansas. Kiedy Novalee, wychodząc z pracy, odbijała kartę zegarową, niebo nad Snake Mountains wisiało już bardzo nisko. Planowała wprawdzie wpaść do IGA, ale zdecydowała się jechać prosto do domu. Sklep spożywczy mogła sobie spokojnie darować i później zrobić zakupy, natomiast ominięcie stacji benzynowej Texaco było znacznie bardziej ryzykowne, ponieważ wskazówka na kontrolce paliwa w chevrolecie zatrzymała się dokładnie na literze E. W starej toyocie zbiornik paliwa wystarczał na parę tygodni. Siostra Husband utrzymywała, że jej samochód jeździ za sprawą czarów. Ale nowy wóz dosłownie żłopał benzynę bezołowiową i zużywał w ciągu tygodnia więcej oleju niż toyota w ciągu roku. Novalee była bardzo dumna ze swojego nowego samochodu, najnowszego, jaki kiedykolwiek zdarzyło jej się prowadzić, teraz już prawie całkowicie spłaconego. Kiedy podjechała pod trailer i zaparkowała, piorun trzasnął tak blisko, że włoski na ramionach stanęły jej dęba. Americus i Siostra były w kuchni i szykowały „torbę piwniczną”, znak firmowy Oklahomy na równi z jej burzami i wiatrem. W torbie zawsze znajdowało się radio tranzystorowe, latarka i parę świec, do tego Siostra dodawała zwykle to, co akurat wpadło jej w ręce, pod warunkiem, że nie było maziowate, cuchnące czy lepkie. Brała wszystkiego tyle, by móc się podzielić z sąsiadami, którzy także chronili się w piwnicy Dixie. Były to na ogół twarde cukierki, kawałek sera, ciasteczka imbirowe – a więc to, co mogła łatwo wyjąć z lodówki czy szafki. – Mamo, idzie burza – oznajmiła Americus, zawijając w ręcznik przestraszonego kociaka i szykując się na wędrówkę. – W telewizji ostrzegali przed tornadem – dodała Siostra. – Zauważyli w Vian trąbę powietrzną. – Idę po Piechura – zawołała Americus, kierując się do drzwi. – Nie martw się o Piechura. W razie czego schowa się pod domem. – Nie, on chce iść z nami. – Nigdzie nie odchodź! – krzyknęła Novalee. – Już idziemy. – Kochanie, weź spod zlewu nowe baterie, dobrze? – Jak się dzisiaj czuje Dixie?
– Niedobrze. Jej siostra powiedziała, że ubiegłej nocy Dixie nie zmrużyła oka. – A ona idzie do piwnicy? – O, nie. Tam jest za dużo wilgoci, a przy zapaleniu opłucnej to najgorsze, co może być. Poza tym Dixie nie boi się burzy. Ona przychodzi do piwnicy głównie w celach towarzyskich. Novalee wrzuciła bateryjki do torby. – Czy Siostra jest gotowa? – Ty już idź z Americus. A ja ugotowałam dla Dixie zupę kartoflaną. Muszę jej jeszcze zanieść. – Dobrze. Usunę wszystkie boa dusiciele, tarantule i... Nagle przygasło światło i zaraz potem rozległ się huk pioruna. Novalee drgnęła. – To musiało być blisko – powiedziała. – Nie. To po prostu Bóg chciał ci powiedzieć, żebyś brała tego dzieciaka i uciekała do piwnicy. – Ale Siostra niech się też pospieszy. – Kochanie, jeśli zaraz nie wyjdziesz, zobaczysz, że będę tam przed tobą. Novalee złapała torbę i wymknęła się tylnymi drzwiami. Americus stała przy stopniach i ciągnęła za obrożę kudłatego kundelka. – Piechur, chodź! Kociak, przestraszony skowytem psiaka, wygrzebał się z ręcznika i wdrapał Americus na ramię. – Pomóż mi, mamo. Novalee wzięła psa na ręce, wiedząc, że Americus będzie nieszczęśliwa bez całej swojej menażerii. – Idziemy. Powietrze było tak stojące, że dosłownie nic się nie ruszało, i tak ciężkie, że nawet pyłki zalegały przy ziemi. Najmniejszego drgnienia liści, szeptu wiatru. Nic. Niebo, coraz ciemniejsze, wydawało się zielone – miało taki sam niesamowity odcień zieleni jak światło uwięzione w butelce. Okolica robiła wrażenie wyludnionej – na ulicach i w ogródkach nie było śladu życia. Ptactwo Dixie schowało się w kurniku, a kot Henry’ego, zawsze myszkujący dokoła domu, gdzieś zniknął. Nawet ptasie karmiki Leony świeciły pustkami. Nic nie szczekało, nie ćwierkało, nie krakało... żadnych nawoływań, żadnych odpowiedzi. Piechur leżał apatycznie na kolanie Novalee, a kociak rozglądał się szeroko otwartymi oczyma z ręcznika, w który został od nowa zawinięty. Przekraczając wąż do podlewania w ogródku Dixie, Americus spędziła muchę
plujkę, która jej usiadła w delikatnym miejscu pod okiem. Po otwartych drzwiach do piwnicy Novalee poznała, że nie są pierwsze. Pani Ortiz z dziewczynkami zbierała właśnie wodę z podłogi do blaszanego wiadra. – Gdzie jest Siostra Husband? – Już idzie. – Mój mąż maluje dom, gdzieś na Commerce Street. Próbowałam tam dzwonić, ale... – Pani Ortiz usiadła na ławce pod ścianą i wyciągnęła różaniec. – Może wiatr rozpędzi te chmury – powiedziała Novalee, starając się, by jej słowa zabrzmiały uspokajająco. Zapaliła świece i nastawiła radio, ale lokalna stacja milczała. Z Tulsy dochodziły tylko zakłócenia i dwie stacje z muzyką country, nadające tę samą piosenkę Bicie serca. Kiedy wiadro zostało napełnione, Novalee wyniosła je z piwnicy i opróżniła koło drzwi. Wiatr zaczął się wzmagać, szarpiąc gałęzie jaworów w ogródku Dixie i wznosząc w uliczce tumany kurzu. Novalee wyobrażała sobie, że Siostra Husband opuściła już trailer, ale zastanawiała się, dlaczego nie widziała jej przechodzącej przez ulicę w drodze do Dixie. Kiedy wyszła z drugim wiadrem, nie było już żadnej nadziei na to, że pogoda się poprawi. Wiatr wzmógł się tak bardzo, że musiała się mocno pochylić, by utrzymać jaką taką równowagę. Potężny podmuch wiatru poderwał drzwi od piwnicy, zbite z solidnych dębowych desek, wzmocnione ciężkimi metalowymi sztabami, i trzasnął nimi o betonową płytę, w której były osadzone. Ledwie Novalee zdążyła się schronić do piwnicy, kiedy sypnął grad. Siedzące na ławce dziewczynki Ortizów przytuliły się do matki. Do tej pory z przerażeniem wspominały, jak ubiegłego lata grad wielkości orzecha włoskiego zatłukł na śmierć ich szczeniaka chihuahua, Cantinflasa. – Mamo, gdzie jest babcia Siostra? – zapytała Americus. – Już idzie, kochanie. Novalee stała w piwnicy i obserwowała, jak grad bombarduje ogródek: kulki lodu podskakiwały, zderzając się ze sobą w powietrzu i wykonując na trawie dziwny lodowy taniec. Lodowe pociski młóciły żonkile na klombie Dixie, obdzierając je z płatków i łamiąc łodygi. Blaszany dach kurnika dzwonił, kiedy grad bębnił po nim to staccato, to znów bezładnie. Ale dopiero na dźwięk tłuczonego szkła spojrzenia Novalee i pani Ortiz się spotkały. A kiedy kulki lodu zaczęły zeskakiwać po stopniach piwnicy i toczyć się po
podłodze, najmłodsza z córek Ortizów wybuchnęła płaczem. – Czy nie powinniśmy zamknąć drzwi? – zapytała pani Ortiz. – Może zaczekajmy na Siostrę. Jeszcze parę minut. Nagle grad ustał i znów zapadła cisza. – Dzięki Bogu – wyszeptała pani Ortiz. Novalee skinęła głową i wybiegła po stopniach na zewnątrz. Całe niebo było pokryte bąblami czarnych chmur, które bulgotały i pękały, przybierając dziwne, groźne kształty. Chmury płynęły tak szybko i nisko, że miała złudzenie, iż mogłaby ich dotknąć. Gdzieś wysoko nad sobą słyszała jak gdyby potężny oddech. A potem zawyła syrena. Novalee chciała, żeby to była policja albo straż pożarna, ale dobrze wiedziała, że jest to alarm ostrzegawczy przed nadchodzącym tornadem, nadawany ze szkoły podstawowej mieszczącej się dwa kwartały ulic dalej. Dostała na rękach gęsiej skórki. Zaklęła „Niech to szlag”, ale jej głos przepadł w ogłuszającym ryku wiatru. Pani Ortiz weszła na niższe stopnie schodków, żeby zobaczyć, co się dzieje na zewnątrz. Po ogródku Dixie fruwały kawałki najróżniejszych przedmiotów. Leciały pojemniki na śmieci, a gałęzie drzew miotały się jak szalone. – Novalee, lepiej się schowaj do środka. – Pobiegnę do domu, zobaczę, co z Siostrą, i... I wtedy – zobaczyła: zwijając się i wirując, nadchodził gigantyczny sękaty paluch, który sięgał ziemi. Powietrze wypełnił nieopisany ryk, niebo, nagle gorące, zaczęło się kłębić, parząc jej skórę, wgryzając się w ciało. Kiedy ruszyła w stronę domu, uderzyło ją w ramię coś małego i twardego, co przesadziło ogródek i poleciało na ulicę. Zobaczyła, jak szyld salonu piękności Dixie ląduje na jednym z jaworów, a muszla klozetowa Henry’ego gna alejką, by się w końcu roztrzaskać o kurnik. Wiedziała, że nie dotrze do domu, więc zawróciła do piwnicy. Postawiła nogę na górnym stopniu i złapała za drzwi. Zdołała je unieść na kilka centymetrów, ale wiatr wyrwał jej drzwi z rąk i trzasnął nimi o betonową płytę. Spróbowała ponownie, lecz wiatr był za silny, a kiedy wychyliła się trochę dalej, poczuła, jak ją unosi potężny strumień powietrza, a jej ciało staje się coraz lżejsze i lżejsze, jak gdyby niebo miało ją połknąć. A potem jakieś dłonie chwyciły ją za kostki nóg i zaczęły ciągnąć. Zgięła kolana, pochyliła się i sięgnąwszy za siebie, namacała ręce pani Ortiz, których uczepiła się z całej siły i nie puściła aż do chwili, kiedy pani Ortiz wyszarpała ją z objęć wiatru, wciągnęła do piwnicy i postawiła na podłodze.
Americus z płaczem rzuciła się w ramiona matki, ale jej szloch został całkowicie zagłuszony przez ryk wichru. Zamknęły oczy przed żwirem, jaki unosił się w powietrzu, i dlatego nie widziały ani pani Ortiz, która przycupnęła w kącie z córkami, ani Piechura wyjącego za przewróconą ławką, ani kociaka, zagubionego i przerażonego, który czołgał się po podłodze. Nagle coś zaczęło wysysać z piwnicy gorące, mordercze powietrze, ciągnąc za sobą płomienie świec, porywając liście i ciasteczka imbirowe, zapleśniałą skarpetkę, papierowy kubek... pająki ze ścian... i wyrzucając to wszystko na zewnątrz, a potem to coś złapało kociaka, cisnęło nim o stopnie, poderwało do góry i znów nim cisnęło, by go w końcu też wyssać z piwnicy i rzucić w spiralę wirującego wiatru. I wtedy potworny huk wstrząsnął ścianami i podłogą, a szaleńczy poryw wiatru poderwał drzwi i zamknął je z ogłuszającym trzaskiem. W piwnicy zrobiło się cicho i ciemno jak w grobie.
Rozdział 24
Henry i Leona zostali pochowani w trzy dni po tornadzie. Zginęli spleceni w uścisku w garderobie po stronie Leony. Niektórzy uważali, że decyzja wspólnego zamknięcia się w garderobie była ich jedynym zgodnym przedsięwzięciem w ciągu czterdziestu lat. Ale się mylili. Małżonkowie spoczęli w sąsiednich grobach, które sobie kupili zgodnie z okazji dwudziestej piątej rocznicy ślubu. Ich pogrzeb był pierwszy; dalsze następowały w krótkich odstępach czasu. Rodzina z Muldrow – matka, ojciec i dwoje dzieci – zginęła w samochodzie na drodze międzystanowej, kiedy próbowali się ścigać z tornadem. Troje nastolatków żywioł dopadł w sali rekreacyjnej Pierwszego Kościoła Metodystycznego, gdzie grali w pingponga. Jako ostatnia została pochowana Siostra Husband; pogrzeb odbył się w deszczowy wtorkowy poranek na Paradise Cemetery, położonym na północ od miasta. Znalazł ją Forney i wyciągnął z trailera, który zgniotło w harmonijkę i rzuciło na ulicę. Jeszcze żyła, ale ledwie. Akcja serca zatrzymała się raz po drodze do szpitala, a potem drugi raz na izbie przyjęć. Po operacji walczyła jeszcze ze śmiercią przez pięć dni, podłączona do respiratora. Aż do samego końca Novalee ani na chwilę nie opuściła szpitala. Na oddział intensywnej opieki mogła wchodzić tylko na dziesięć minut co dwie godziny, ale od czasu do czasu pozwalano jej zostać dłużej. Lexie Coop poprosiła jedną ze swoich koleżanek i kiedy tamta miała dyżur na OIOMie, Novalee mogła spędzić z Siostrą trochę więcej czasu. Przez pierwsze dwa dni przychodziła na OIOM razem z panem Sprockiem. Pielęgniarka oddziałowa wyjaśniła im, że pacjenci pozostający w stanie śpiączki najprawdopodobniej na jakimś poziomie świadomości reagują na to, co się dokoła nich dzieje. – Dlatego jest bardzo ważne, żebyście jej dotykali. Trzymali za rękę. Głaskali po włosach. Pan Sprock skinął głową i powiedział: – Głaskali po włosach. – I mówili do niej. O dobrych czasach, jakie razem przeżyliście. Opowiadali zabawne historie. I śmieli się, jeśli to możliwe. – Śmieli się – powtórzył pan Sprock. – Tak. Sądzicie, państwo, że dacie radę?
– Nie wiem – odparła Novalee. – Ale będziemy próbowali. I pan Sprock rzeczywiście próbował. Przychodził bardzo solidnie przygotowany do tego, by opowiedzieć jakiś dowcip, który wcześniej przećwiczył z Novalee. Albo usiłował odegrać swoją parodię Barneya Fife’a, [popularna postać z amerykańskiego programu telewizyjnego] czy przeczytać Pantofel, ulubiony komiks Siostry. Ale kiedy nad nią stawał, kiedy widział jej udręczone ciało i plątaninę rurek, kiedy słyszał jej mechaniczny oddech i rzężenie w piersi, zaczynał szlochać i trzeba go było wyprowadzać. W końcu w ogóle przestał wchodzić na oddział. Po prostu siedział w poczekalni i czekał. Novalee wcześnie nauczyła się zamykać tę część siebie, która miała ochotę płakać, krzyczeć... tę część, która chciała wyrwać wszystkie rurki, wziąć Siostrę w ramiona i zabrać ją do domu. – Americus powiedziała, że jedno z nowo narodzonych kociąt w stodole Mosesa otworzyło dziś oczka, to żółte, które nazwała Fasolką. I prosiła mnie, żebym powiedziała, że Siostra miała rację. Kiedy kociak otworzy ślepka, to najpierw widzi swoją mamę. A kiedy nauczyła się odcinać od dźwięków i zapachów żywych i umarłych, mogła wtedy prawie udawać, że robią z Siostrą zakupy w IGA albo sadzą w ogródku róże lub siedzą w kuchni i czekają, aż się zaparzy kawa. – Właśnie rozmawiałam przez telefon z Certain. Powiedziała mi, że nasza Americus jest lekarzem. Dostała w prezencie od Forneya walizeczkę z przyborami lekarskimi. Certain szyje jej podobno białą kurteczkę, na której będzie wyhaftowane „Doktor Nation”. A Moses szykuje tabliczkę, która ma wisieć na drzwiach jej pokoju... mała jest bardzo zajęta. Certain mówi, że Americus leczy wszystko, co się rusza – Mosesa, kurczęta, psy. A dzisiaj... nawet i krowy. Novalee uśmiechnęła się, poprawiając serwetkę pod brodą Siostry. – W każdym razie Moses zabrał ją dzisiaj do stodoły i podczas kiedy on doił krowy, ona je leczyła. Mówił, że siedziała w kucki przy takiej starej krasuli, którą nazwała Polly. Novalee wzięła ze stolika ligninę i wytarła ślinę, jaka zebrała się w kąciku ust Siostry. – Moses mówił, że bardzo poważnie podeszła do badania Polly: kazała jej stać spokojnie i głęboko oddychać. A potem, kiedy osłuchała jej przez stetoskop wymię, potrząsnęła głową i powiedziała: „Polly, musisz być na diecie, masz za duże cycusie”.
Novalee się roześmiała, udając, że Siostra też się śmieje. Czasami tak dobrze wychodziło jej to udawanie, że naprawdę zaczynała wierzyć, iż Siostra się uśmiecha...
Bo dom da ci to, czego nie da ci żadne inne miejsce (... ) twoją historią. Kiedy jesteś w domu, to jesteś tam, gdzie zaczyna się twoja historia...
Czy że śpiewa:
Raduj się, bracie, przybądź żyć w słońcu Pojmiemy to wszystko po trochu.
Albo że czuje dotyk jej palców jak wtedy, kiedy trzymały się za ręce, a Siostra się modliła:
Prosimy cię też, dobry Boże, byś nam wybaczył akt cudzołóstwa, jakiego ponownie dopuściliśmy się z panem Sprockiem.
Ale to były złe czasy, czasy kiedy Novalee musiała nad sobą szczególnie mocno pracować, żeby się nie rozkleić i – kiedy wreszcie odłączyli Siostrę od aparatury i pozwolili jej odejść – móc włożyć jej żółtą suknię ze sztucznego tworzywa i zegarek Tіmex do papierowej torby i spokojnie opuścić szpital... Po pogrzebie poszła do Mosesa i Certain do sosnowego pokoju z puchową pościelą i jasnożółtymi prześcieradłami i przespała tam jednym tchem osiemnaście godzin. I spałaby pewnie jeszcze dłużej, gdyby o drugiej następnego popołudnia nie weszła na paluszkach Americus z małą czarną walizeczką. – Jak się masz, kochanie – powiedziała Novalee. – Mami Certain powiedziała, że mamusia śpi. – Ja po prostu czekałam, kiedy wejdziesz i dasz mi buziaka. Americus wyciągnęła rączki i Novalee posadziła ją na łóżku. Ucałowały się, a potem mała zaczęła manipulować przy zamku walizeczki. – Co ty tam masz? – Torbę lekarską. – Americus wyjęła swoje narzędzia – plastikowy stetoskop i drewnianą szpatułkę do przytrzymywania języka. – Mama jest chora. – Po chwili zmagań przyczepiła słuchawki do policzków i zaczęła osłuchiwać klatkę piersiową Novalee.
– A co mi jest, pani doktor? – Papa Moses powiedział, że mamie złamało się serduszko. Patrząc, jak mała badają w skupieniu, Novalee uśmiechnęła się wbrew sobie. Na koniec Americus wsadziła jej do ust szpatułkę i poważnie skinęła głową, po czym schowała instrumenty i wyjęła z walizeczki drażetki M&M. – Jak weźmiesz lekarstewko, to będziesz zdrowa. – A co to jest takiego, doktor Nation? – Biotyki. – Jeden cukierek włożyła do ust Novalee, a drugi sobie. – Mnie się też złamało serduszko – oświadczyła. Przez następny tydzień dni i noce wlokły się nieznośnie, co z pewnością było wynikiem złamanego serca – doszła do wniosku Novalee. Ze snu budziły ją głosy, które wołały ze zmiażdżonych bliźniaczych domków i zgniecionych trailerów, druty pod napięciem syczące wśród połamanych drzew, promienie latarek, które przeszywały ciemności, ukazując koty nadziane na kołki w płocie i kurczaki bez głów, spadające po stopniach do piwnicy. Kiedy nie spała, usiłowała wypełnić sobie jakoś czas aż do następnego snu. Ale cokolwiek robiła, była jak gdyby niekompletna. Jedząc, nie czuła smaku. Czytając, nie pamiętała słów. Wypoczywając, nie pozbywała się zmęczenia. Wszyscy spieszyli jej z pomocą. Co wieczór przychodził Forney z jakąś nową książką, która, jak sądził, mogła ją zainteresować. Lexie dzwoniła dwukrotnie, zapraszając na obiad. Moses kładł swój aparat na stole kuchennym, gdzie Novalee nie mogła go nie zauważyć, a Americus zapewniała nieustającą opiekę lekarską. Tylko Certain nie próbowała jej pocieszać, wiedząc, że nic nie ukoi takiego bólu. Ani książki, ani fotografie, ani jedzenie. Ani nawet miłość. Telefon Whitecottonów nie przestawał dzwonić. Pan Sprock telefonował dwa albo trzy razy dziennie, ale załamywał się za każdym razem, kiedy chciał wymówić imię Siostry Husband. Pani Ortiz dała znać, że zanim wywieziono szczątki trailera, zdołała uratować z niego kilka rzeczy. Dixie Mullins dzwoniła dwukrotnie, relacjonując swoje rozmowy ze zmarłym mężem, pełne niejasnych aluzji do Siostry Husband. Początkowo Novalee próbowała rozmawiać ze wszystkimi, którzy dzwonili. Przyjmowała kondolencje, słuchała rad, śmiała się z nimi i płakała, snuła wspominała i dzieliła ból. Ale ponieważ bólu miała w sobie aż za dużo, powoli zaczęła unikać przyjmowania telefonów. Słysząc dzwonek, wymykała się z domu, szła do łazienki albo znajdowała sobie nie cierpiące zwłoki zajęcia, jak zmywanie, pranie czy kąpanie dziecka.
Wyglądało na to, że wszyscy w mieście wiedzą, gdzie przebywa Novalee, wobec tego Certain nauczyła się „lukrowanych kłamstw” i zapisywania wszystkiego na świstkach. W końcu różowe karteczki zapełniły stojącą koło telefonu popielniczkę. Dzwonił z bardzo ważną sprawą dyrektor domu pogrzebowego, a także jakaś kobieta z Paradise Cemetery. Telefonowano z dwóch kwiaciarni z prośbą o wskazówki; elektrownia zgłaszała się w kwestii wznowienia usług. Ktoś z Opieki Społecznej domagał się, żeby Novalee zwróciła ostatni czek Siostry, a urzędniczka z ewidencji szpitalnej chciała wiedzieć, dokąd wysłać ostatni rachunek. O niektórych z dzwoniących Novalee nawet nie słyszała. Byli wśród nich niejaka Grace, chłopak imieniem Ted czy adwokat Ray, który dzwonił aż dwa razy. Novalee domyślała się, że ci ludzie musieli być członkami grupy AA, ponieważ Certain mówiła, że wszyscy zaczynali rozmowę tak samo: „Cześć, jestem Grace”... „Cześć, jestem Ted”... „Cześć, jestem Ray”... Dzwoniło też kilkoro pracowników Wal-Martu, zatroskanych o pracę. Tornado zdemolowało sklep. Większa część dachu została zerwana, ściany pozwalane, a magazyn dosłownie wypatroszony, tak że towary poniewierały się po całej okolicy. Nikt tak naprawdę nie wiedział, jak to będzie, ale wszyscy słyszeli jakieś plotki. Snooks Lancaster powiedziała, że podobno Sam Walton ma przyjechać osobiście oceniać szkody. Betty Tenkiller utrzymywała, że pracownicy dostaną odszkodowanie z powodu klęski żywiołowej. A Ralph Scoggins powtarzał, że wie od miejscowego menedżera, iż Wal-Mart ma kupić starą Zbrojownię Gwardii Narodowej, zaadaptować ją i w ciągu miesiąca otworzyć tam sklep. Ale żadne z nich nie mogło przewidzieć tego, co rzeczywiście planowała firma. Nikt nie miał o tym nawet zielonego pojęcia. – Są dwie wiadomości: dobra i zła – powiedziała Reggie Lewis. – Którą chcesz najpierw? Novalee miała ochotę odłożyć słuchawkę, ale zamiast tego powiedziała: – Dawaj najpierw złą. – Proszę. Wal-Mart nie będzie się tutaj odbudowywał. Wynoszą się stąd. – Co takiego? – To wiadomość od samego zarządu. Niecałą godzinę temu dzwoniła do mnie sekretarka szefa z Bentonville. – Nie. To niemożliwe. – Nasz sklep wymaga gruntownej odbudowy. Od fundamentów. Sprowadzili paru inżynierów, którzy przez trzy dni oceniali to, co zostało, i powiedzieli, że nie
ma mowy. Konstrukcja budynku jest zbyt poważnie uszkodzona. Niestety Wal-Mart się stąd wynosi. – No to dawaj tę dobrą wiadomość... – Proszę bardzo. Postanowili zbudować Wielkie Centrum Handlowe w Poteau. – W Poteau! – No wiesz. Jeden z tych gigantów. Nie mam pojęcia... sto tysięcy metrów kwadratowych czy coś w tym rodzaju. Artykuły żywnościowe, apteka, optyk, piekarnia... Wszystko w jednym kawałku. Ponad pięćdziesiąt kas. – No, ale gdzie ta dobra wiadomość? – Wszyscy mamy tam zagwarantowaną pracę. – Reggie, Poteau jest osiemdziesiąt kilometrów stąd. – Osiemdziesiąt sześć. Ale pokrywają koszty przeprowadzki i do chwili otwarcia zapewniają połowę poborów. – Musimy się przenieść do Poteau? – Na dojazdy to trochę za daleko, nie uważasz? – Ale tu jest mój dom. Nie mogę, ot tak, po prostu się przenieść. – Jeśli ci zależy na pracy w Wal-Marcie, to się przeniesiesz. Wiadomość o zamknięciu Wal-Martu wywołała nową falę telefonów. W ciągu godziny zjawił się Forney, miotając się po salonie w stanie takiego podniecenia jak wtedy w bibliotece, kiedy Novalee spotkała go po raz pierwszy. Biegał jak szalony od kominka do okna, jakby miał za chwilę wylecieć przez nie na zewnątrz, po czym w ostatniej sekundzie robił w tył zwrot i rzucał się ku serwantce, każdym swoim potężnym krokiem wprawiając w drżenie kolekcję maleńkich porcelanowych kotków Certain. – Ale co ja mogę innego robić, Forney? – Co możesz robić? Znaleźć inną pracę. Tu jest praca, Novalee. – Dobrze. – Novalee wzięła do ręki gazetę otwartą na ogłoszeniach o pracy. – Potrzebni kierowcy do holowania ruchomych domów – czytała. – Opiekunka na stałe do niedołężnego mężczyzny. Adresowanie kopert w domu. Sprzedaż produktów o zasięgu ogólnokrajowym. – Ale ludzie znajdują tutaj przyzwoitą pracę. – Gdzie? – Wyciągnęła do niego gazetę. – Może mi pokażesz. – Novalee... – Myślisz, że ja chcę się stąd wynosić? Naprawdę tak myślisz? Tu jest mój dom, Forney. Tu są ludzie, na których mi zależy. – Właśnie!
– Ale jestem zatrudniona w Wal-Marcie. Gdzie mi przyzwoicie płacą. Mam prawo do zwolnień lekarskich, ubezpieczenie zdrowotne dla Americus. – Możesz przecież mieszkać ze mną! – Forney zrobił się czerwony na twarzy. – I z moją siostrą – dodał szybko. – Możesz mieszkać u nas w bibliotece. – Forney. – Novalee potrząsnęła głową. – Wiem, że to nie jest najlepsze rozwiązanie. I nie najlepsze miejsce dla Americus. Ale jakoś to sobie ułożymy. Może... – Forney, przecież dach nad głową to nie jest mój główny problem. Moses i Certain zaproponowali mi, żebym u nich zamieszkała... – No, więc... – Ale ja tak nie mogę. – Dlaczego? Dlaczego nie? – Od kiedy skończyłam siedem lat, zawsze byli jacyś ludzie, którzy mnie do siebie zabierali. Ja już tak dłużej nie mogę. – Novalee, ja ci życzę... eee... ja bym chciał, żebyś ty i Americus... – Forney ruchem czarodzieja wyrzucił w górę ramiona, ale nie pojawił się ani żaden gołąb, ani bukiet kwiatów czy biały królik. Wieczorem przyjechał pan Ortiz i przywiózł te rzeczy, które udało się jeszcze uratować z trailera – trochę drobniaków, kilka zdjęć, gliniany wazon i... Biblię Siostry. W nocy, kiedy już Novalee ostatecznie zrezygnowała ze snu, zapaliła światło i wzięła z nocnego stolika Biblię. Przerzuciła kilka kartek, aż natrafiła na rodzinną kronikę, gdzie różne ręce zapisywały imiona i daty. Czasem było to ozdobne staroświeckie pismo, z zawijasami, a czasem starannie wypracowane drukowane litery. Zaczęła czytać zapiski – daty narodzin i zgonów – dotyczące matki i ojca Siostry Husband, brata, który umarł jako niemowlę, brata zmarłego w czternastym roku życia, dwóch ciotek, wuja, kuzynów, a także ostatniego brata siostry, Brata Husbanda, który umarł w 1978 roku. Ostatnia pozycja, sprzed czterech lat, wpisana ręką Siostry, brzmiała:
Americus Nation, urodzona 14 maja 1987 roku.
Novalee wyjęła z torebki długopis,
Ty umrzesz z pewnością. A twoje imię nie. Twoje imię zostanie, zapisane w
czyjejś Biblii...
położyła sobie Biblię na kolanach...
Bo ono ma swoją historię. I ta historia zostanie, kiedy nas już nie będzie.
I dokonała jeszcze jednego wpisu.
Thelma Idean Husband, urodzona 9 października 1922 roku, zmarła 6 maja 1991 roku.
Zamknęła Biblię. I wtedy zrozumiała, że czas... że wreszcie przyszedł czas na łzy...
Rozdział 25
– Pospiesz się, mamo. Americus kręciła się niespokojnie, kiedy Novalee rozczesywała jej włosy. Wybierały się na lunch do McDonalda z Lexie i jej dziećmi i mała nie mogła się już doczekać, kiedy wreszcie zaczną szaleć na placu zabaw, dlatego od rana była podniecona. – Dobrze, idziemy. Certain była akurat zajęta w kuchni: składała do kosza upraną bieliznę. – Ale pięknie wyglądasz – powiedziała, nachylając się, żeby uściskać Americus. – Mama mnie uczesała. – I to bardzo pięknie. – Powinnyśmy być z powrotem około drugiej, drugiej trzydzieści. Nie potrzebujesz czegoś z miasta? – zwróciła się do Certain Novalee. – Możesz kupić ze trzy, cztery cytryny. I czarny pieprz. Dużą puszkę. Aha, i skończył mi się ekstrakt wanilii. – To wszystko? – Tak mi się wydaje. Zapisać ci na kartce? – Zapamiętamy. – Tak samo zawsze mówi Moses, a potem dzwoni do mnie ze sklepu. – A gdzie on jest? – Grzebie przy traktorze. Wynajduje sobie ciągle jakieś zajęcia, żeby tylko nie myśleć o waszej wyprowadzce. Na samą myśl o tym jest chory. Certain potrząsnęła głową. – Nie tylko zresztą on, to pewne. Wystarczyło spojrzeć wczoraj na minę Forneya, kiedy stąd wychodził. – Wiesz przecież, że nie chciałabym wyjeżdżać, ale... – Mamo, chodźmy... – jęknęła Americus, ciągnąc Novalee za spódnicę. – No, już dobrze. – Och, póki pamiętam – powiedziała Certain. – Ten facet, ten Ray, znów dzwonił. – Powiedział, o co mu chodzi? – Nie, ale tym razem zostawił numer telefonu. – Zadzwonię do niego. – I Novalee, prawie już wypchnięta za drzwi przez
Americus, dodała: – Jak wrócimy z miasta. Moses był niemal całkowicie schowany pod maską starego traktora, Johna Deere, ale na głos Americus „Papa Moses!”, wyłonił się i powiedział: – O, słyszę, że panna Americus jedzie do miasta. – Idę na plac zabaw. Z Praline, Browniem i Baby Ruth... bym zapomniała. – Uderzyła się w czoło gestem podpatrzonym w telewizji. – Moja walizeczka lekarska! – Odwróciła się na pięcie i pobiegła do domu. – A po cóż ci w McDonaldzie walizeczka lekarska! – zawołał za nią Moses, ale mała już zniknęła w kuchni. Moses uśmiechnął się, wsadził rękę do skrzynki z narzędziami i wyciągnął klucz francuski. – Dobrze się czujesz, kochanie? – zwrócił się do Novalee. – Dobrze. – Słyszałem, że nie spałaś w nocy. – Szukałam pióra. – Chciałaś pisać? O trzeciej nad ranem? – Musiałam coś skończyć.
*
Americus wpadła do McDonalda i nie zatrzymując się, pobiegła prosto na plac zabaw, gdzie Brownie i bliźnięta zjeżdżali na zjeżdżalni. Lexie, zaklinowana w rogu boksu, popijała kawę. W szóstym miesiącu ciąży przybyło jej dwadzieścia kilo, straciła dużo włosów i właściwie całą energię. – Od dawna jesteś? – To zależy, jak na to spojrzeć – odparła Lexie. – Przyszliśmy o dziewiątej rano na śniadanie. Potem pojechaliśmy do kliniki, bo na dziesiątą trzydzieści miałam wizytę u lekarza, no i zdążyliśmy z powrotem akurat na lunch. – Jesteście dobrymi klientami. – Klientami? Novalee, my jesteśmy rodziną. Spędzamy tutaj tyle czasu, że Baby Ruth nazywa Ronalda McDonalda bratem. Novalee się roześmiała, po raz pierwszy od dłuższego czasu serdecznie i szczerze. – Jesteś dla mnie dobra, Lexie. – Ktoś musi być. – Lexie sięgnęła przez stół i odgarnęła Novalee z twarzy kosmyk włosów. – Fatalnie wyglądasz.
– Niewiele spałam w nocy. – To widać. A jak z Forneyem? – Tak, jak się spodziewałam. – Aż tak źle? – Aha. On ma zupełnego fioła na punkcie Americus. Jak wyjedziemy... – A na twoim punkcie to nie? – Jesteśmy po prostu dobrymi przyjaciółmi. – Novalee, Novalee, otwórz wreszcie oczy. To nie żadna przyjaźń. Już ci mówiłam. Forney Hull jest w tobie zakochany po uszy. – Lexie, znasz różnicę między miłością a przyjaźnią? – Czy to jakiś test? – Forney jest wspaniałym, przyzwoitym człowiekiem i dobrym przyjacielem, który był przy mnie w najgorszych chwilach mojego życia. Lexie, ten facet odbierał moje dziecko! To jest taki rodzaj przyjaźni... może jeszcze silniejszej niż miłość. – Daj mi spokój. On cię pragnie. Założę się, że tylko marzy o tym, żeby cię wziąć w ramiona, i... – Czytasz za dużo Harlequinów. – Posłuchaj mnie, Novalee. On po prostu za tobą szaleje. Dopiero przy tobie zaczyna żyć. – Opowiadasz głupoty. – Ależ skąd! Ja to przecież widzę. Obserwuję go, kiedy jesteście razem. Zachwyca się każdym twoim słowem, tym jak chodzisz, jak pachniesz. Uwielbia twoje włosy, twoją skórę, twoje małe cycuszki... – Lexie, Forney nie jest taki jak my. – Co chcesz przez to powiedzieć? – Że jest inny. Jego rodzina to byli ludzie wykształceni. Bogaci. Lexie, on mieszkał w domu z salonem. Ja nigdy nawet nie znałam nikogo, kto by używał słowa „salon”. – Ja używam słowa „salon”. – Forney był w Europie. Uczył się muzyki. Zna trzy języki! – Więc niby na czym ma polegać to, że nie jest taki jak my? – Lexie, znalazłam się tu dlatego, że facet rzucił mnie jak szmatę. Jestem biedna, jestem ciemna i... – Wcale nie jesteś ciemna. Wiesz bardzo dużo. Czytasz więcej niż ktokolwiek spośród moich znajomych.
– Mogłabym czytać po trzy książki dziennie, a i tak nie wiedziałabym tyle, ile wie Forney. Nigdy nie potrafiłabym rozmawiać z nim o wielkich ideach albo o... – Novalee, zastanów się, co ty wygadujesz. Czy twoim zdaniem mężczyzna nie może cię kochać dlatego, że nie przeczytałaś tylu książek co on? Dlatego, że nie mówisz po francusku i nie chodzisz do opery? Naprawdę uważasz, że możemy się kochać tylko w takich samych ludziach jak my? – No nie, niezupełnie. – Gdybyś miała rację, to by znaczyło, że zasłużyłam sobie na Woody’ego Samsa i na to, co mi zrobił. Powiedział, że będzie ojcem dla moich dzieciaków, bo nie może mieć swoich. Chorowałem na świnkę – tłumaczył. O, tu – Lexie pogładziła się po swoim okazałym brzuchu – mam jego świnkę. – Lexie, ja nie chciałam powiedzieć... – Jest ze mną dłużej niż którykolwiek inny facet, wystarczająco długo, żeby mi zrobić dziecko, a potem odchodzi... nie, przepraszam, mała korekta. Nie odchodzi, tylko odjeżdża swoim harleyem, zabierając ze sobą mój żeliwny gar na nóżkach i moje poduszki. Opuszcza miasto w środku nocy, zostawiając mnie w ciąży z numerem piątym, a ty mi mówisz, że możemy mieć tylko to, na co zasłużyłyśmy? I że nie należy nam się nic więcej? – Lexie, sama powiedziałaś, że takie dziewczyny jak my nie mogą przebierać.
– Wanilia – powiedziała Certain. – O, właśnie. – Novalee, która dzwoniła z automatu w IGA, odwróciła się na chwilę i szepnęła „wanilia” do Americus, która znów palnęła się w czoło, naśladując ten gest niemal perfekcyjnie. – Novalee, dziś też dzwonił ten Ray. Powiedział, że koniecznie musi z tobą porozmawiać. – Mówił może, na jaki temat? – Nie. Tylko że to bardzo ważne. – Dobrze. Podaj mi jego numer. – 765-4490. – Zadzwonię. Kiedy tylko odwiesiła słuchawkę, natychmiast wrzuciła nową dwudziestopięciocentówkę i wybrała podany przez Certain numer. Zaraz po pierwszym sygnale odezwał się męski głos. W dziesięć minut później Novalee parkowała samochód na podjeździe Siostry Husband, za ciemnobrązowym buickiem, z którego wysiadł mały, chudy
mężczyzna i ruszył jej naprzeciw. – Dzień dobry. Mam na imię Ray – powiedział. Novalee podała mu rękę, nieświadoma ani uścisku palców mężczyzny, ani dymu z jego papierosa, ani świeżego leśnego zapachu jego płynu po goleniu. Nie zauważyła nawet tytoniowego paprocha, który przylepił mu się do wargi, czy głęboko osadzonych szarych oczu, w których zastygł wyraz bólu i zmęczenia. Patrzyła gdzieś przed siebie, ponad jego ramieniem, ponad samochodem, za podjazd... Trailer zniknął. A w miejscu, w którym kiedyś stał, nie zostało po nim nawet śladu. Nie było dosłownie nic. Ani ograniczników, które kiedyś blokowały koła, ani betonowych płyt, na których spoczywał zaczep, ani aluminiowej blachy, która zabezpieczała podmurówkę. Nic. Ani odłamka szkła, ani skrawka blachy... kawałka drewna czy choćby cegły... Zniknęło wszystko – ganek i szopa, i poidełko dla ptaków. Wszystko zostało wymiecione do czysta. – Czy pani jest tu po raz pierwszy? Pierwszy raz od tamtej pory? Novalee skinęła głową podając rękę Americus, która podeszła i przytuliła się do niej. – Przepraszam – powiedział mężczyzna. – Wiem, że byłyście blisko. Siostra dużo o pani mówiła. – A pan i Siostra byliście... – Tak, alkoholikami. Tam ją poznałem, w grupie AA. Cztery lata temu. Mniej więcej wtedy, kiedy znalazła panią. Ona była moją poręczycielką. – Ach, to pan. To pan dzwonił... – Po nocach? Tak. To ja. To mnie zabierała z klubu Hi-Ho, z Red Dog Saloon czy od Bone’a. – Ray wyrzucił papierosa i zapalił następnego. – Ile razy urywał mi się film, zawsze po mnie przychodziła. – Mamo? – Americus zaczęła ciągnąć Novalee za rękę. – Nigdy nie położyła na mnie krzyżyka – powiedział Ray – nawet kiedy straciłem praktykę i mieli mnie skreślić z listy adwokatów... tak, to właśnie ona pomogła mi odbić się od dna. Novalee spojrzała na miejsce po ogródku. – Nie mogę uwierzyć, że tego wszystkiego już nie ma. Americus wysunęła rączkę z jej dłoni i gdzieś pobiegła. – Tak – powiedział Ray. – To musi być dla pani szok, ale byłby większy, gdyby
pani zobaczyła to miejsce, zanim wszystko wywiozłem. – Zanim pan wywiózł... ? – Jestem wykonawcą testamentu. – Jakiego testamentu? – Siostra zostawiła testament. – Mężczyzna sięgnął do kieszeni i wyciągnął grubą kopertę. – O, wszystko jest tutaj. – Jak to wszystko? – Testament, akt własności, jakieś czeki... pokwitowania. Będzie pani musiała podpisać pewne dokumenty, więc... – Ale dlaczego ja? – Ponieważ Siostra wszystko zapisała pani, panno Nation. Plac i trailer. Ubezpieczony, choć bardzo nisko. Na osiem tysięcy. I osiem tysięcy wyposażenie. State Farm. Tu jest czek. – Ray wręczył Novalee kopertę. – I czek od National Republic, ubezpieczenie na życie, polisa na dziesięć tysięcy, pani jest beneficjentką. – Mamo! – zawołała Americus. – W każdym razie wszystko należy do pani – powiedział Ray. Novalee wzięła kopertę. Jej ruchy były sztywne, mechaniczne. – Czy może podjęła już pani decyzję co do swoich dalszych planów?
Sypialnie, a w nich łoża z baldachimami, nakryte starymi narzutami,
– Zamierza pani zostać w tej części kraju?
kuchnie z miedzianymi rondlami i niebieską porcelaną,
– Mamo!
ściany pełne zdjęć rodzinnych w złotych ramkach.
– Mamo, popatrz! Novalee odwróciła się i zobaczyła Americus podskakującą dokoła kasztanowca – wysokiego, prostego, żywego.
On przynosi szczęście... pomaga znaleźć drogę do domu, kiedy zabłądzisz.
– Czy może wraca pani do Tennessee?
Dom to miejsce, w którym się nasza historia zaczyna.
– Co, przepraszam? – Pytałem, czy może zamierza pani wrócić do Tennessee? – Nie. Zostaję tutaj. Zostaję w domu.
Rozdział 26
Ruda dziewczyna w barze zapaliła następnego papierosa i założyła nogę na nogę, tym razem w odwrotną stronę, co spowodowało, że jej zakończona frędzlami spódniczka mini uniosła się wyżej, ukazując koronkowe majteczki. Chciała się upewnić, że piosenkarz, który nazywał siebie Billy Shadow, na pewno ma ją w polu widzenia. Nie musiała się martwić. Willy Jack zauważył ją od razu – ją i pozostałe dziewczęta – drobną brunetkę w obcisłych dżinsach i topie, który ledwie zakrywał jej sutki... długonogą Hiszpankę w czerwonych butach i dżinsowych szortach, które nie zakrywały jej nawet pośladków... i dziewczynę o spojrzeniu łani, która ssała duży palec za każdym razem, kiedy na nią spojrzał. Willy Jack nie przegapił żadnej z nich. Ale dziś nie szukał kobiet. Dziś wypatrywał Johnny’ego Desoto, jednego z najważniejszych agentów w branży, który miał przyjść, żeby posłuchać, jak on śpiewa.
– Więc co mogę dla ciebie zrobić, Billy? – Shorty Wayne powiedział, żebym się z tobą skontaktował, Johnny. Mówił, że ci się podobała moja piosenka. – Serca bicie, tak? – Nie. Bicie serca. – Ładna melodia. – Shorty powiedział, że jak będę w Dallas, to powinienem do ciebie zadzwonić. – To zadzwoń. – Właśnie dzwonię. – Jesteś tu, w Dallas? Teraz? – Tak. Zacząłem w ubiegłym tygodniu w Cowpokes.[ inaczej kowboj] – Jak długo zamierzasz tu być? – Do dziesiątego. – Aha. – Więc tak sobie pomyślałem... – Billy? – Tak? – Dalej jesteś z Ruth Meyers? – Tak, ale planuję pewne zmiany, jeśli wiesz, co mam na myśli.
Willy Jack wymachiwał w powietrzu pięścią, chcąc pokazać perkusiście, że się spóźnia o pół taktu, i jednocześnie śpiewał z chórem „Mamo, nie wychowuj swoich dzieci na kowbojów”, piosenkę będącą pierwszym numerem z zestawu w wykonaniu Billy’ego Shadowa i zespołu Night River. Liczba gości w Cowpokes przekroczyła limit czterystu miejsc, jeszcze zanim Night River pojawił się na scenie. W godzinę później chętni dalej walili drzwiami i oknami, gotowi wybulić dziesięć dolarów za wejściówkę, żeby tylko móc zapłacić pięć dolców za butelkę piwa Lone Star. Klientelę Cowpokes, położonego w modnej części Greenville Avenue w Dallas, stanowili głównie zamożni młodzi ludzie o czerstwych twarzach, przedstawiciele wolnych zawodów, chowający oczy przed światłami disco pod rondami stetsonów, chłopcy z korporacji studenckich Southern Methodist University w butach od Lucchesiego za sześćset dolarów, które zamiast bruków szlifowały eleganckie parkiety, i szczupłe złotowłose kobiety, które ciężko pracowały na swój wygląd w solariach i na salach gimnastycznych pod okiem instruktorów. Ale od nędznych klubów i podejrzanych spelunek w zakazanych miastach, jak Back Stabber Bar w Trinidad, Colorado, The Forked Tongue w Winslow, Arizona, Coonasses and Crackers w Biloxі, Missisipi, od których z polecenia Ruth Meyers Willy Jack zaczynał, wiodła długa droga. Ruth Meyers postanowiła sprawdzić, czy starczy mu wytrwałości i odporności, by się utrzymać w trudnym świecie showbiznesu. Starczyło, ale z ledwością. W Chillicothe, Missouri, w barze o nazwie „Hole in the Wall”, mężczyzna na wózku inwalidzkim próbował go zabić toporkiem, ponieważ orkiestra nie potrafiła zagrać The Sound of Music. W Decatur, Alabama, w Baby’s Bar and Grill, jakaś kobieta przystawiła swojemu mężowi do ucha szpikulec do lodu i zażądała, żeby Willy Jack zaśpiewał Your Cheating Heart. W Hot Springs, Arkansas, trzej bracia przynieśli zwłoki ojca, przy których właśnie czuwali, do baru Rubber Rooster i zmusili Night River, żeby od północy do czwartej nad ranem grali Blue Eyes Crying in the Rain. A w Valdosta, Georgia, Willy Jack występował w barze pod nazwą Fang, gdzie na scenie oprócz niego było sześć klatek z wężami. W porze karmienia barman sprzedawał żywe myszy po trzy dolary sztuka i za każdym razem kiedy klient wrzucał mysz do jednej z klatek, orkiestra grała tusz, a chór śpiewał There Goes My Everything. Willy Jack znów potoczył wzrokiem po zebranym w Cowpokes tłumie,
zastanawiając się, dlaczego do tej pory nie ma Johnny’ego Desoto. Nawet w takim tłoku nietrudno byłoby go dostrzec, ponieważ nosił klapkę, kryjącą, jak mówiła plotka, szczątki oka, które trzydzieści lat temu wydłubał mu byk podczas rodeo.
– Czy możemy poprosić o jeszcze jedną kolejkę? – zawołał do barmana Willy Jack. – Nie – odparł Johnny Desoto. – Dla mnie jest trochę za wcześnie. A poza tym za godzinę umówiłem się na lunch. – To przejdę od razu do rzeczy. – Willy Jack nachylił się nad stołem i uderzył w konfidencjonalną nutę. – Mam wrażenie, że jeśli o mnie chodzi, to Ruth Meyers wyczerpała już swoje możliwości. – Naprawdę? – Człowieku, jej brakuje siły przebicia. – Chyba nie doceniasz Ruth Meyers. Ta kobieta ma na swoim koncie niemałe osiągnięcia. – To prawda, że wy lansowała już wielu muzyków, ale... – Jej zawdzięczasz nagranie swojej piosenki, Billy. – Też mi coś! – Willy Jack z niesmakiem potrząsnął głową. – Jakiś cholerny singel Shorty’ego Wayne’a. – Ale Shorty ma parę hitów. I siedzi w branży. Napędził kilku osobom do kieszeni sporo pieniędzy, łącznie z Ruth Meyers. – Ja się jakoś dzięki niemu nie wzbogaciłem. – Dysponuje czasem antenowym. – To mi akurat nie pomaga w karierze. – Willy Jack uniósł do góry pustą szklankę, tak żeby ją zobaczył barman. – To o co ci chodzi, Billy? – O album... mój album... i nagranie wideo. I czas na antenie telewizyjnej. To mi jest potrzebne, potrzebny mi jest ktoś, kto mnie wypromuje. – A uważasz, że Ruth Meyers tego nie robi? – Do diabła, Johnny, już ci mówiłem, że Ruth Meyers nie ma siły przebicia.
Wreszcie barmanka zauważyła Willy’ego Jacka, który zamówił następną szklaneczkę wild turkey, gdy tymczasem pianista, chudy, mały mężczyzna, zwany Davey D. , zaczął grać Misery and Gin. Davey D. był jedynym muzykiem, jaki się ostał z czterech, których Ruth Meyers udało się jakoś zebrać razem, kiedy na potrzeby kreowanego przez siebie
właśnie Billy’ego Shadowa tworzyła zespół Night River. Wynajęła najlepszych muzyków, jakich znała, najlepszych spośród setki zespołów, jakie tworzyła, mieszała, dzieliła i łączyła, dobrych fachowców, którzy nie tylko znali się na rzeczy, ale i byli zaprawieni do życia na walizkach. Odnalazła ich, zagoniła do roboty i skojarzyła z Billym Shadowem. Następnie, zainspirowana wspomnieniem swoich dziewczęcych lat, spędzonych w Missouri, rozbudzonym i rozpalonym w niewytłumaczalny sposób kształtem warg Willy’ego Jacka, mając przed oczyma tamtą dziewczynę z Missouri i tamte pierwsze upojne noce nad Current River w upojnych ramionach pierwszego chłopaka, Ruth Meyers nazwała swojego nowego szansonistę i swoich starych muzyków Night River, uważając, że noc i cień mogą się zlać w idealną całość. Ale tak się nie stało. Nie dlatego, że perkusista nie nadążał z rytmem. Nie dlatego, że basista był kiepski w solowych kawałkach. Nie dlatego wreszcie, że gitarzyście słoń nadepnął na ucho. Nie, stało się tak dlatego, że wszyscy okazali się za wysocy. Tylko Davey D. był niższy od Willy’ego Jacka. I tylko Davey D. się ostał. Jednak mimo że następcy nie byli ani tak dobrzy, ani tak otrzaskani z robotą jak ich pierwowzory, gwiazda Willy’ego Jacka wyraźnie wschodziła. Ruth Meyers dobrze wykonała swoje zadanie, choć wymagało mozolnej pracy i armii ludzi. A Willy Jack wymagał poważnego „odgruzowania”. Tamtego dnia w Nashville doktor Frazier mało się nie popłakał, kiedy zajrzał Willy’emu Jackowi do ust i zobaczył próchnicę, zapalenie przyzębia i ponad dwudziestoletnią warstwę kamienia, przez którą się musiał przekopać. Ale kiedy w miesiąc później skończył plombowanie, zakładanie mostków i koron i Willy Jack schodził z fotela, jego uśmiech był biały jak szpitalne chusty. Nina, fryzjerka i kosmetyczka, która z kolei wzięła go w obroty, musiała go najpierw wyleczyć z łupieżu, pokrywającego nie tylko skórę głowy i brwi, ale także kąciki koło nosa. Walczyła z łupieżem przez tydzień za pomocą wosku i gorącej pasty rycynowej. Następnie ostrzygła Willy’ego Jacka, nadając jego fryzurze swobodny styl, z opadającymi na czoło loczkami. Ciemnokasztanowa płukanka podkreśliła fiołkowy kolor oczu, maseczki błotne ujędrniły skórę twarzy, a żel ogórkowo-majonezowy zlikwidował poduszki pod oczami. Na koniec, już po manikiurze i pedikiurze – na dowód, że nauka w szkole kosmetycznej nie poszła na marne – zrobiła swojemu klientowi zdjęcie. Jack Gooden, krawiec z firmy Preston’s Western Wear, zaprosił Willy’ego Jacka do przymierzalni, każąc mu najpierw zdjąć ubranie, spodnie z polyestru i
koszulę w kratę, które dostał w więzieniu od Claire. W godzinę później Willy Jack stał, udrapowany w najlepsze wełny i gabardyny w głębokich, nasyconych odcieniach bursztynu i rudości, podczas gdy Gooden upinał, mierzył i rysował kredą. Po upływie dwóch tygodni wyszedł od krawca w nowym garniturze, który otulał ciasno jego wąskie biodra, poszerzając jednocześnie szczupłe ramiona i wydając świszczący odgłos przy każdym kroku, kiedy materiał ocierał się o uda. Tamtego pamiętnego pierwszego dnia szewc Tooby odwrócił się, udając, że nie widzi przylepionego pod piętą skarpetki Willy’ego Jacka papieru. Nawet nie zaglądając w jego tanie buty Acme, wiedział, że są dosłownie wypchane gazetą. Willy Jack nie był jego pierwszym niskim klientem. Kiedy jednak w kilka tygodni później chłopak włożył ręcznie szyte buty ze skóry aligatora na pięciocentymetrowych obcasach, Tooby nie miał wątpliwości, że Willy Jack nigdy nie wydawał się prostszy i wyższy niż wtedy. Kiedy więc Ruth Meyers, wraz z całą armią specjalistów, dokończyła dzieła, Willy Jack Pickens stanął przed lustrem i uśmiechnął się na widok tego, co w nim zobaczył; Billy Shadow odwzajemnił jego uśmiech. Ale już wtedy Ruth Meyers wiedziała, jak wiele bólu przysporzy jej ten „model”. Wiedziała, że prędzej czy później złapią go z czyjąś żoną na tylnym siedzeniu lincolna czy cadillaca. Wiedziała, że czyjaś córka zajdzie w ciążę i będzie przysięgała, że Willy Jack jest ojcem jej dziecka. Wiedziała też, że czyjś syn wpadnie, dostarczając mu trawkę i kokę. Ruth Meyers nie miała wątpliwości, co się szykuje. Wiedziała, że nie będzie przestrzegał reguł gry, że będzie łamał prawo, że ją oszuka, poderżnie jej gardło i spróbuje uciec. Wiedziała dobrze, z kim ma do czynienia, i dlatego powinna być mądrzejsza. Ale kiedy Billy Shadow odszedł od lustra, porwał ją w ramiona, pocałował i okręcił w tańcu, serce zabiło jej żywiej, ciśnienie krwi skoczyło, a gardło ścisnął dziwny skurcz, bo w jednej chwili stanął jej przed oczami jak żywy tamten chłopak znad Current River.
– Cieszę się, Johnny, że jednak udało ci się wpaść. – Jestem trochę spóźniony, ale nie mogłem się wyrwać. Nie mogłem wymyślić zręcznego pretekstu, żeby wstać i wyjść. – Dobra, to zaczynamy następny zestaw i... – Billy, ja nie doczekam następnego zestawu. – Do cholery, Johnny, słyszałeś tylko dwa ostatnie numery. A ja myślałem, że...
– Podobało mi się to, co słyszałem. – Tak? – Willy Jack obficie pociągnął ze szklaneczki. – Ale czy podobało ci się na tyle, żebyś mnie reprezentował, Johnny? – Spokojnie! Nie tak prędko. – Kiedy ja właśnie chciałbym prędko. – Musisz zrozumieć jedną rzecz, Billy. Jak długo jesteś związany z Ruth Meyers... – Posłuchaj. Nie mam wobec Ruth Meyers żadnych zobowiązań. Żadnych cholernych zobowiązań. – Ona może być w tej sprawie innego zdania. – Ja to mogę skończyć, o, tak szybko. – Willy Jack strzelił palcami, przy okazji rozlewając resztę whisky. – Ona nie może mieć na ten temat w ogóle żadnego zdania. – Billy, Ruth Meyers jest wspaniała jako sprzymierzeniec, ale potrafi być straszna jako wróg. Czy jesteś na to przygotowany? – Ciekawe, co takiego mogłaby mi zrobić? – Ja cię tylko ostrzegam. Ruth Meyers ma długie ramię. – Bzdura. Jej brakuje siły przebicia.
*
Willy Jack wybrał numer karty telefonicznej Ruth Meyers, jeszcze raz zaciągnął się jointem i dopiero wtedy wcisnął klawisz połączenia. Odebrała po pierwszym sygnale. – No więc jesteśmy tutaj – powiedział. – Ale wszystko razem rzadkie gówno. Lało całą drogę. Chcę ci tylko powiedzieć, że Abilene, Teksas, to najgorsze zadupie na świecie. – Jesteście w Ramadzie? Willy Jack pochwycił w jej głosie coś niepokojącego. – Aha. Podam ci numer. – Musiał trzymać słuchawkę blisko oczu, bo cyfry mu się zlewały. Był naćpany, ale nie chciał się z tym przed nią zdradzać. – 764-4288. – Próbowałam do ciebie dzwonić, zanim wyjechałeś z Dallas. – Naprawdę? – Z ciszy, jaka zaległa po drugiej stronie, zorientował się, że coś jest nie w porządku. Ale nie chodziło o Johnny’ego Desoto. O tym nie mogła wiedzieć. – Dzwoniłaś do hotelu czy do klubu? – I tu, i tu.
– Wyjechaliśmy trochę wcześniej, niż zamierzaliśmy. A o co chodzi? – Był telefon od adwokata z Albuquerque. – Cholera. W sprawie tej dziewczyny z... ? – Chodzi o kobietę, niejaką Claire Hudson. – O kogo? – Znasz Claire Hudson? – Nie. Nigdy o takiej nie słyszałem. – Twierdzi, że nie jesteś autorem Bicia serca. – Bzdura! – Twierdzi, że to napisał jej syn. – Co za pieprzenie! Jej syn nie żyje. – Willy Jack wiedział, że Ruth Meyers jest w dalszym ciągu na linii. Słyszał jej oddech. – No, owszem, znałem ją, ale... – Łżesz, skurwysynku. – Nie. Posłuchaj, Ruth, posłuchaj! To ja napisałem Bicie serca, to jest moja piosenka i... – Nie, mylisz się, Willy Jack, to jest piosenka Claire Hudson. – O czym ty mówisz? – Claire Hudson jest właścicielką praw autorskich. Odziedziczyła copyright po synu. – Do jasnej cholery, Ruth. Przysięgam. Niech to szlag. Przecież tobie bym nie kłamał. Nigdy bym cię nie oszukał, Ruth, możesz mi wierzyć. – Naprawdę? Naprawdę nigdy byś mnie nie oszukał, Willy Jack? – Nie. Jesteś mi potrzebna. Potrzebuję twojej pomocy w tej sprawie. – Owszem, potrzebujesz pomocy, ale nie mojej. Może Johnny Desoto mógłby ci pomóc. – Ruth? Możemy o tym porozmawiać? Ruth? Zaraz ci wszystko opowiem. Ruth? Ruth Meyers?
Rozdział 27
Novalee wiedziała, że Forney będzie się o nią martwił. Najprawdopodobniej zdążył już zawiadomić patrol drogowy i pewnie jej teraz szukają. Wiedziała też, że jeśli do dziewiątej nie wróci, Forney zacznie obdzwaniać szpitale. Późnym popołudniem spadł śnieg, ale kiedy się ściemniało, padał już deszcz ze śniegiem. Do siódmej, kiedy skończyła pracę, przednia szyba jej samochodu była pokryta ponadcentymetrową warstwą lodu. Wyciągnęła z bagażnika tekturowe pudło, które Forney napełnił skrobaczkami do lodu, puszkami płynu odladzającego, racami i świecami – dziesiątkami świec. Wyczytał gdzieś, że ciepło, jakie daje jedna świeca, potrafi utrzymać przy życiu unieruchomionego przez śnieżycę północnej Dakoty kierowcę przez dwa dni, więc zaczął kupować świece i wyglądało na to, że nigdy nie przestanie. Kiedy Novalee wyprowadzała swojego chevroleta, parking Wal-Martu, półtora kilometra kwadratowego betonu, z miejscami na pięćset samochodów, robił wrażenie całkowicie opustoszałego. Kiedy spadły pierwsze płatki śniegu, zamknęli w Super Centrum prawie wszystkie kasy. A teraz już żadne kasy nie były potrzebne. Miała nadzieję, że piaskarki wysypały drogę aż do autostrady, ale z drugiej strony nikt się przecież nie spodziewał burzy śnieżnej w kwietniu. Dlatego nie zdziwiła się, gdy na drodze międzystanowej zastała szklankę. Powrót do domu zapowiadał się długi i żmudny. Przez pierwsze miesiące dojazdy do pracy nie wydawały się Novalee takie ciężkie. Ale złe pogody, które rozpoczęły się na początku listopada, trwały nadal. Jeździła w czasie opadów śniegu z deszczem, gradu i marznącej mżawki – tylko w grudniu opady wyniosły ponad pół metra. Moses i Forney obciążyli jej małego chevroleta betonowymi blokami, a Novalee kupiła komplet zimowych opon. Mimo to przez całą zimę wpadała w poślizgi i przeżyła tyle niebezpiecznych sytuacji, że już nieraz miała – ochotę się poddać i podjąć pracę gdzieś bliżej domu. Nie wiedziała, co ją skłaniało do tego, by co tydzień pokonywać ponad siedemset pięćdziesiąt kilometrów. Nie wiedziała, dlaczego tak się trzyma tej pracy, wyjeżdżając o świcie i wracając po zmroku. Chwilami żałowała, że od czasu do czasu nie weźmie, tak jak inni, zwolnienia lekarskiego i w jeden z tych lodowatych, ciemnych poranków nie otuli się kołdrą, nie powie do diabła z tym
wszystkim i nie zostanie po prostu w łóżku. Lexie próbowała ją namówić, żeby się starała o pracę w szpitalu, odległym od jej domu o dziesięć minut drogi przez miasto. Dixie Mullins radziła, żeby Novalee skończyła kursy kosmetyczne i pracowała z nią w salonie piękności. Pani Ortiz nalegała, by Novalee ubiegała się o pracę w jakimś urzędzie federalnym, najlepiej na poczcie. A jednak z jakichś względów Novalee trzymała się Wal-Martu jako jedna z niewielu kobiet, które zdecydowały się przenieść do Poteau do Super Centrum, i jedyna, która codziennie dojeżdżała do pracy. Nie całkiem zdawała sobie sprawę dlaczego tak jest, ale czuła się związana z Wal-Martem. Może dlatego, że będąc w ciąży, mieszkała w jednym z ich sklepów, albo dlatego, że przyszła w nim na świat jej córka. Kiedy śnieg z deszczem przeszedł w śnieg, miała ochotę zatrzymać się i zadzwonić do Forneya, by go uprzedzić, że się spóźni, ale zjazdy z autostrady wydawały się jeszcze bardziej śliskie niż sama autostrada, więc zrezygnowała. A poza tym Forney na pewno oglądał właśnie z Americus Puck of Puck’s Hill, co przynajmniej na jakiś czas odwróciło jego uwagę od pogody. Pani Ortiz zajmowała się Americus w ciągu dnia i chętnie zajmowałaby się nią i wieczorem, ale Forney nie chciał o tym słyszeć. Zaraz po zamknięciu biblioteki i podaniu siostrze obiadu przychodził i był z małą aż do powrotu Novalee. Tłumaczył, że musi nadrobić zaległości. Tak niewiele zdążył jej przeczytać z dziewiętnastowiecznej historii, a tak mało miał czasu. Ostatecznie jesienią Americus szła do przedszkola. Ale Novalee była zadowolona z jego obecności. Lubiła go zastawać, kiedy wracała do domu. Obojętne, jaki miała za sobą dzień, jak bardzo czuła się zmęczona czy w jakim była humorze, krzywy uśmiech, którym ją witał, zawsze podnosił dziewczynę na duchu. Widząc jego zakłopotaną czy niepewną minę, wiedziała, że przyniósł jej jakąś niespodziankę, jakiś specjalny smakołyk. Jak na przykład grzyby, które znajdował co wiosny i robił w sobie tylko znanym cieście, albo pierwsze truskawki, posłodzone i poukładane na talerzyku z cienkiej niebieskiej porcelany. Czasem było to coś, co znajdował w książce – kosmyk bursztynowych włosów, związany zieloną jedwabną wstążką, czy list miłosny od mężczyzny imieniem Aleksander. Ale Forney przynosił jej też różne inne rzeczy do domu, takie jak komplet szklanych gałek, kupiony na wyprzedaży garażowej, czy delikatne złocone ramki do zdjęć wykonanych przez Novalee w Wal-Marcie polaroidem tamtego
pierwszego dnia, kiedy ją Willy Jack porzucił. Wszystkie trzy fotografie uległy zniszczeniu podczas tornada, ale Novalee nie widziała plam, zadrapań ani wgnieceń. Widziała tylko czarodziejski uśmiech Siostry Husband, łagodne, ciemne oczy Mosesa Whitecottona i szczupłe, ciemne ciało Benny’ego Goodlucka, sztywne i niezdarne, kiedy pozował do zdjęcia. Powiesiła fotki na ścianie salonu, jeszcze zanim wyschła farba, zanim w oknach zawisły firanki i zostały wstawione meble. Mimo że mieszkała w domu już od ponad sześciu miesięcy, w dalszym ciągu były w nim miejsca nie wykończone – a to szuflady w kuchni nie miały gałek, a to brakowało listew, a to jakiś szczegół nie został pomalowany. Ale był to dom, dom bez kół, na stałe przymocowany do ziemi. Novalee sama go zaprojektowała. Cztery pokoje i łazienka, i pomost, który otaczał drzewko kasztanowca. Niektórzy uważali, że nie wybuduje domu za dwadzieścia sześć tysięcy dolarów, które jej zostawiła Siostra. Ale wybudowała, z ludzką pomocą. Moses wymurował fundamenty, pan Ortiz postawił szkielet, Benny Goodluck z ojcem położyli cegły, a Forney i pan Sprock – dach. Pani Ortiz wytapetowała pokoje, a Certain uszyła zasłony. Novalee robiła wszystkiego po trochu. Wierciła, wbijała gwoździe, uszczelniała, mierzyła, szyła, wspinała się, nosiła i woziła. Pociła się przy tym i przeklinała, śmiała się, cierpiała i płakała. I tak mijały tygodnie, składające się z osiemnastogodzinnych dni pracy i sześciogodzinnych nocy, które przesypiała kamiennym snem. Aż wreszcie – pewnego parnego sierpniowego popołudnia – dom był gotów. Dom, o którym Novalee mogła tylko marzyć, był jej.
Dom ze starymi narzutami, niebieską porcelaną i rodzinnymi zdjęciami w złoconych ramkach.
Kiedy o wpół do dziesiątej zatrzymała się na podjeździe, Forney stał w oknie. Zdążył już oskrobać z lodu stopnie i posypać ganek gruboziarnistą solą. – Okropnie się denerwowałem – powiedział, wciągając ją do domu i zdejmując z niej płaszcz. – Chciałam zadzwonić, ale nie mogłam znaleźć dobrego miejsca, żeby zjechać z autostrady. – Miałaś jakieś kłopoty?
– Niby jechaliśmy, ale strasznie wolno. Na południe od skrętu na Bokoshe widziałam stłuczki. Na wiaduktach była szklanka. – Pan Sprock mówił, że zamknęli drogę numer 31. – A on tutaj był? – Nie, ale dwa razy dzwonił. Bał się o ciebie, czy wrócisz cała i zdrowa. – Zaraz do niego zadzwonię. – Robisz wrażenie wykończonej. – Bo jestem. – Napijesz się kawy? – Z rozkoszą. Novalee podeszła tyłem do kominka, pozwalając sobie wreszcie odreagować stres długiej jazdy po oblodzonej i zaśnieżonej drodze. Kominek był czymś, o czym nie śmiała nawet marzyć, czymś, na co wiedziała, że nie może sobie pozwolić. Jednakże Moses przekonywał ją, że może, a on potrafi go zbudować. I zbudował. Prawdziwy kominek z kamieni. Razem z Forneyem i panem Ortizem przez dwa dni wyciągali z dna Sticker Creek granitowe głazy. Forney przyniósł filiżankę dymiącej kawy. – Dzięki. Kiedy Americus poszła spać? – Jakąś godzinę temu, ale musiałem z nią walczyć. – Taka była podniecona śniegiem? – Tak się martwiła o zwierzątka. Bała się, że pozamarzają. Chciała, żebym im ugotował zupę. „Daj im ciepły posiłek” – zażądała. – I ty ugotowałeś, tak? – Miałem gotować zupę dla gromady kotów i psów? – Forney wyrzucił w górę ręce, żeby pokazać Novalee, jak bezsensowne jest jej pytanie. – A co im dałeś? Pochylił głowę i zniżył głos. – Garnek sosu od pieczeni. – Forney, jesteś pantoflarzem. – Novalee, na dworze zrobiło się potwornie zimno. – To prawda. – Ale skoro Americus postanowiła przygarniać wszystkie przybłędy z całego świata, to potrzebuje od czasu do czasu jakiejś pomocy. – Myślałam, że zostawisz trochę tego sosu dla mnie... – Americus mi nie pozwoliła. Powiedziała, że jest go za mało. Ale zrobiłem ci kurczaka w śmietanie.
– Cudownie. Umieram z głodu. – Novalee wzięła ze stolika broszurkę. – A to co takiego? – Benny Goodluck przyniósł dla ciebie. Tam masz informacje o zimowym kapryfolium, o które ci chodziło. – Czy może mówił, że jego tata to zamawiał? – Nie. – A czy wspominał o indiańskim głogu, o który pytałam, i ile by kosztowało... – Novalee, to by było za dużo gadania jak na Benny’ego. Wiesz, że on jest oszczędny w słowach. – On rozmawia, Forney. – Z tobą tak. Ze mną nie. – Kiedy zadzwonił telefon, Forney wskazał na aparat. – To na pewno znów pan Sprock. Gotów wyruszyć na poszukiwania ciebie z psem z Góry Świętego Bernarda. Novalee podniosła słuchawkę i rozciągnęła sznur tak, żeby móc zostać przy kominku. – Halo? – Novalee? – Lexie mówiła przyciszonym głosem. – Masz włączony telewizor? – Nie. Dopiero przyjechałam do domu. – To nic nie wiesz? – A co mam wiedzieć? – No, o Samie Waltonie. – O panu Samie? – On nie żyje, Novalee. Właśnie umarł.
Novalee załatwiała reklamacje, kiedy usłyszała komunikat z głośnika:
– Uwaga, klienci i pracownicy Wal-Martu...
Kobieta, nachylona nad kontuarem obsługi klienta, pachniała chrzanem i miała na sobie krzywo zapięte sztuczne futro. Wyciągnęła z plastikowej torby bawełniany sweter i szmyrgnęła w stronę Novalee. – Ani razu go na siebie nie włożyłam. Jest... o wiele za mały. Sweter mógł być kiedyś białego koloru, ale z wiekiem wyraźnie zszarzał. Pod pachami miał zacieki, otwór na głowę rozciągnięty i zniekształcony.
... ponieważ Sam Walton zyskał sobie szacunek...
– On by mógł pasować na jakiegoś chudzielca, ale nie na mnie...
Novalee wywróciła sweter na lewą stronę, szukając metki z kodem, lecz metka została wycięta. – Poproszę o zwrot pieniędzy, bo i tak mam tych swetrów za dużo. Mój chłopak mówi, że powinnam tu przynieść całą szafę, tyle tego jest.
... prosimy o chwilę ciszy dla uczczenia pamięci pana Sama.
– Zapłaciłam dziewiętnaście dziewięćdziesiąt dziewięć plus podatek. Novalee pochyliła głowę i zamknęła oczy. – Niech pani posłucha, mam w samochodzie dzieciaki. Muszę je zawieźć do siostry i na dragą być w pracy. – ... choćbym też chodził w dolinie cienia śmierci... – Novalee wypowiedziała te słowa bezgłośnie. – Hej, słyszy mnie pani? Ja się spieszę. – ... dobrodziejstwo i miłosierdzie twe pójdą za mną po wszystkie dni żywota mego, a będę mieszkał w domu Pańskim na długie czasy. [Pismo Święte, Psalm 23. – wyd. Brytyjskie i Zagraniczne Towarzystwo Biblijne, Warszawa, 1966]
Rozdział 28
Za swoją pierwszą pracę fotograficzną Novalee dostała siedemdziesiąt dolarów. Z tego dwadzieścia kosztował ją film, pięć paliwo, a dziesięć dała Benny’emu Goodluckowi. Jeśli dodać do tego trzy pięćdziesiąt za lunch, jaki zjedli razem u McDonalda, to w sumie jej koszty własne wyniosły ponad trzydzieści dolarów. Ale nie miało to dla niej najmniejszego znaczenia. Tę pracę dostała dzięki Benny’emu, jego nauczycielka matematyki poszukiwała akurat kogoś, kto by robił zdjęcia na jej ślubie. Carolyn Biddle mogła przeznaczyć na ten cel niewiele pieniędzy, a i Novalee nie miała zbyt wygórowanych wymagań, więc się szybko dogadały. – Udało się, Benny. Dostałam to zamówienie! – wykrzyknęła, gdy tylko Benny podniósł słuchawkę. – To fantastycznie! – Ślub jest dwudziestego czwartego, czyli idealnie, bo mam wtedy wolny weekend. Whitecottonowie wezmą Americus i nie będę jej musiała ze sobą targać. – Targać, dokąd? – Do Tahlequah. Panna Biddle bierze ślub u swojej matki w Tahlequah. – Jedziesz sama? – Jasne. – A jak złapiesz gumę czy coś w tym rodzaju? – Benny, ja umiem zmienić koło. – Tak, ale pomyślałem, że może... – Jeśli pogoda dopisze, to ślub będzie na zewnątrz. Wszystko jest zaplanowane. Panna Biddle prosiła mnie nawet, żebym się ubrała na różowo. – Dlaczego? – Bo wszystko ma być na różowo. Kwiaty, tort, sukienki. – A jak ktoś przyjdzie ubrany na fioletowo? Albo na żółto? Co panna Biddle wtedy zrobi? – Benny, ona jest nauczycielką. Jak mówi: „Ubierzcie się na różowo”, to ubieramy się na różowo. – Tak, masz rację. – Ale różowy kolor może być zdradliwy, kiedy się fotografuje w słońcu. Będę chyba robiła zdjęcia na vericolorze. – Może mógłbym ci pomóc?
– Pomóc? – No, na przykład pojechałbym z tobą, żeby ci ładować kamerę i w ogóle... – Dlaczego nie... – Novalee próbowała ukryć zdziwienie. – Dlaczego nie? Oczywiście. Jasne, że możesz ze mną jechać. – Naprawdę? – Nie żartuję. Będzie mi potrzebna pomoc, bo... tylko nie mów pannie Biddle... bo ja jeszcze nigdy nie byłam na żadnym ślubie. – Ja też nie. Novalee roześmiała się i dodała: – Oprócz tych, które widziałam w telewizji w programie As the World Turns. [Popularna w Stanach opera mydlana, ciągnąca się latami; wiele sercowych kłopotów i romantycznych przygód]
– Myślę, że wszystkie śluby są jednakowe. – Te były. Za każdym razem ślub brała ta sama kobieta. – Wydaje mi się, że panna Biddle jeszcze nie wychodziła za mąż. – Nie przejmuj się, Benny, będziemy wiedzieli, jak się zachować. – Novalee, a jak ja powinienem się ubrać? – Pewnie nie masz różowego garnituru, co?
Przez najbliższe trzy tygodnie wszystkie przerwy w pracy Novalee poświęciła na wertowanie pism i szukanie ciekawych ślubnych fotografii, ale poza tradycyjnymi ujęciami niewiele w nich znalazła. Zrobienie takich zdjęć nie stanowiło najmniejszego problemu, pod warunkiem, że aparat nie odmówi posłuszeństwa ani film nie okaże się zepsuty. Na samą myśl, że coś takiego mogłoby się zdarzyć, skóra na niej cierpła. Z tego, co wiedziała, kobiety miały kompletnego fioła na punkcie zdjęć ślubnych. I właśnie wtedy, zaledwie kilka dni przed ślubem Carolyn Biddle, Moses opowiedział jej historię swojej ciotki. – Siostra mojej matki, Effie, wychodziła za mąż w 1932 roku, w samym środku wielkiego kryzysu, więc nie sądzę, żeby to był wystawny ślub. I ona, i jej mąż pochodzili z biednych rodzin. Ale ślub był w kościele, i to bardzo piękny. Tak mi przynajmniej mówiono. Ciotka Effie miała atłasową suknię, którą uszyła moja matka, a ponieważ wtedy wszyscy hodowali kwiaty w ogródkach, więc kościół był pełen kolorowych kwiatów. Mąż ciotki Effie zginął dziesięć lat później w bitwie pod Midway. Ciotka już nigdy nie wyszła za mąż i do siedemdziesiątki pracowała jako gospodyni domowa.
Po latach, kiedy miała osiemdziesiąt-osiemdziesiąt cztery lata, w jej domu wybuchł pożar. Siedziała u sąsiadki, kiedy nagle zobaczyły płomienie. Ciotka nie była zagrożona... w najmniejszym nawet stopniu. Ale wiesz, co zrobiła? Pobiegła do domu! Pobiegła do płonącego domu, żeby ratować ślubne zdjęcia. Zdjęcia pana młodego, który nie żył od ponad pięćdziesięciu lat. – I umarła dla paru zdjęć... – powiedziała Novalee. – Nie, ciotka Effie umarła z miłości. Ale przypuszczam, że jest wiele gorszych rzeczy, za które można umrzeć. O wiele gorszych. Tej nocy Novalee miała złe sny – śniły jej się zaciemnione zdjęcia, płonące aparaty i spalone na popiół ślubne suknie. Nazajutrz rano była jeszcze półprzytomna po tej nocy, kiedy zadzwoniła Lexie z nowymi rewelacjami. – Nazywa się Roger. Roger Briscoe. I wiesz co, Novalee, uprawia wolny zawód. Jest biegłym księgowym z uprawnieniami. I ma swoje własne biuro w Fort Worth. – W Fort Worth? A gdzie go poznałaś? – Na stacji benzynowej Texaco. Razem tankowaliśmy. Ale teraz posłuchaj. Jeździ nowym buickiem. Nowiusieńkim! Jeszcze z nalepką dealera. – No, ale jaki jest poza tym? – Elegancki. Naprawdę elegancki. Powinnaś go zobaczyć. Ubrany lepiej niż bankier. Za to ja wyglądałam beznadziejnie. Nie umalowana, włosy rozwalone. Dopiero co wyszliśmy z pralni i dzieciaki były po prostu brudne. Ale Roger powiedział, że są piękne i nie wierzy, by wszystkie były moje. Zabrał je do środka, kupił im coca-colę i zapytał, czy może nas zaprosić na obiad. A ja na to: „Wszystkich? Teraz?”. A on, że owszem, że tak, no więc tak jak staliśmy, poszliśmy do „Golden Coral”. Kosztowało go to ponad pięćdziesiąt dolarów, mimo że ja nic nie jadłam. – Dlaczego nic nie jadłaś? – Jestem na takiej nowej grejpfrutowej diecie. Ale wiesz co? W weekend ma po nas przyjechać i zabrać nas do „Six Flags”. Masz pojęcie, ile to go będzie kosztowało? – Majątek. – Ale on się zachowuje tak, jakby pieniądze nie miały dla niego żadnego znaczenia. Jest... jest po prostu dobrym, hojnym człowiekiem. To było widać od samego początku. Spodobaliśmy mu się. Naprawdę mu się spodobaliśmy. – Dlaczego mieliście mu się nie spodobać, Lexie? – Wiesz, jacy potrafią być niektórzy faceci. Wszystko jest cacy, dopóki się nie
dowiedzą, że masz dzieciaki. Ale nie on. Browniemu powiedział, że ma piękne, długie palce jak pianista, a Praline, że jest taka ładna, iż mogłaby grać w filmie. Pizy tym człowieku każdy dobrze się czuje. Nigdy nie wiadomo, Novalee. Może pewnego dnia będziesz robiła zdjęcia na moim ślubie...
W dniu ślubu Carolyn Biddle Novalee wstała o szóstej rano, a więc na godzinę przedtem, nim zadzwonił budzik. Poprzedniego dnia sporządziła listę rzeczy do zabrania, a w nocy myślała, czy o niczym nie zapomniała. Kiedy się pakowała, próbując dobrać obiektywy, zadzwonił Forney, żeby jej życzyć powodzenia. Zwykle budził się dość późno, ale tym razem powiedział, że wstał o trzeciej, chociaż nie zdradził dlaczego. Ale Novalee się domyślała. W ciągu ostatniego miesiąca Mary Elizabeth spowodowała w kuchni ogień i dwa razy upadła, Forney musiał ją wozić na ostry dyżur do szpitala. A w ubiegłym tygodniu, wczesnym rankiem, wyszła nago przed bibliotekę i stała tak na stopniach, zanim ją znalazł, zawinął w koc i wprowadził do domu. Forney niewiele mówił o siostrze, za to inni dużo i chętnie. Ledwie Novalee zdążyła odłożyć słuchawkę, przyszła Certain po Americus. Szybko zjadły śniadanie, starając się jak najbardziej skrócić ceremonię pożegnań małej z jej gromadką przybłęd, których liczba rosła w zastraszającym tempie. Ostatnio przygarnęła ciężarną kotkę, którą nazwała Mamą, i trzynogiego beagle’a, któremu dała na imię Sir. Kiedy wreszcie Certain i Americus odjechały, Novalee była wyraźnie spóźniona. Wrzuciła resztę sprzętu do torby, wskoczyła w różową sukienkę i pomknęła przez miasto po Benny’ego Goodlucka.
Kiedy przyjechali z Bennym na miejsce, mieli jeszcze sporą rezerwę czasu, ale na niecałą godzinę przed ślubem Novalee zorientowała się, że jej film został w domu na łóżku. Próbowała nie wpadać w panikę, kiedy Benny, po raz drugi przeszukawszy samochód, wrócił z pustymi rękami. Wolała nie myśleć o tym, co zrobi panna Biddle, kiedy się dowie, że jej fotografka zapomniała zabrać film. Miała jednak nadzieję, że ze zdjęciami czy bez – ślub się i tak odbędzie. Ostatecznie przybyli i duchowny, i pan młody. Patio udekorowano koszami kwiatów; w ogródku poustawiano krzesła dla gości. Tort weselny czekał tylko na pokrojenie; poncz został schłodzony. Ten ślub dojdzie do skutku – czy wszystko jest zapięte na ostatni guzik, czy nie – pomyślała Novalee. Jakie znaczenie ma wobec tego film. I wtedy przypomniała sobie ciotkę Effie, która poświęciła życie
dla ślubnych zdjęć sprzed sześćdziesięciu lat. Wsiadła do chevroleta, wcisnęła gaz do deski i korzystając z uzyskanych wskazówek, znalazła maleńki sklepik fotograficzny... zamknięty na głucho. W sklepie 7-Eleven na rogu dopytała się o numer telefonu właściciela i w dziesięć minut później niski, zgarbiony mężczyzna o brwiach przypominających watę aluminiową otworzył drzwi „Migawki” i wpuścił ją do środka. – Nie można się nawet zdrzemnąć... – burknął. – Przepraszam, ale pana żona powiedziała... – Moja żona powiedziała, że pani ma fotografować ślub, ale nie wzięła ze sobą filmu. – Właśnie, a uroczystość rozpoczyna się za pół godziny, więc... – A dlaczego pani nie wzięła filmu? – Miałam zamiar, ale zapomniałam. Wie pan, ja się naprawdę spieszę... – A pani jest fotografka? Zawodową? I zapomniała pani filmu? – To jest moje pierwsze zamówienie. – A może i ostatnie. No więc dobrze. Co pani sobie życzy? – Poproszę o vericolor. Profesjonalny. – Jakiego rodzaju oświetlenia pani używa? – Mam robić zdjęcia na zewnątrz. – Nie używa pani lampy błyskowej? – To znaczy... – Czy ma pani chociaż blade pojęcie, o czym ja mówię? – Jasne! – Novalee próbowała iść na bezczelnego, ale się przestraszyła. – No, mniej więcej – dodała. – Do diabła. – Mężczyzna zerwał ze ściany ulotkę i położył na kontuarze. – Doktor Putnam! Uczy tu, w college’u, fotografii. – Och. – Osiemnaście dolarów sześćdziesiąt sześć centów, ale niech będzie dwadzieścia, bo widzę, że nie mam w kasie drobnych. Nie byłem przygotowany na otwieranie sklepu w niedzielę. – Dziękuję bardzo za uprzejmość. – Novalee popchnęła przez kontuar dwie dziesiątki i zrobiła krok w kierunku drzwi. – Jeszcze to! – Mężczyzna pomachał ulotką w jej stronę. – Przecież nie dla przyjemności biorę takie rzeczy. Novalee złapała świstek papieru, wycofała się do drzwi, które następnie starannie za sobą zamknęła, i pobiegła do samochodu.
W drodze przychodziły jej do głowy dziesiątki ripost, którymi mogłaby zręcznie usadzić starca, i... wszystkie były bardzo błyskotliwe.
Nie, nie zapomniałam filmu! Ktoś mi go ukradł.
A pan myśli, że z kim pan rozmawia? Czy kiedykolwiek słyszał pan o Wielkiej Południowozachodniej Nagrodzie?
Dobrze pan myślał, jestem fotografką. A teraz dawać film, bo poderżnę panu gardło.
Kiedy chevrolet wyłonił się zza zakrętu, Benny Goodluck puścił się pędem na jego spotkanie. Otworzył drzwi, jeszcze zanim samochód się na dobre zatrzymał. – Szybko! – zawołał. – Właśnie zaczęli grać. Novalee w biegu zakładała film. Pierwsze zdjęcie zrobiła, kiedy Carolyn Biddle, w różowej sukni, która pieniła się wdzięcznie wokół niej, wychodziła z domu matki w słońce tego uroczystego dnia.
– Tak... – powiedział Benny – nigdy nie myślałem, że ona może być taka ładna. – Mówią, że kobieta jest najładniejsza, kiedy jest zakochana. Benny skończył swojego McNuggeta i zlizał ketchup z kącika ust. – W szkole nigdy tak ładnie nie wyglądała. – Masz. – Novalee posunęła w jego stronę swoje frytki. – To dla ciebie. Ja zjadłam za dużo weselnego tortu. Benny wziął frytkę i pomachał nią w powietrzu. – To piekielnie głupie uczucie patrzeć, jak twoja nauczycielka bierze ślub i się całuje. – Zrobił się czerwony. – Ja uważam, że to bardzo romantyczne. – Jak myślisz, Novalee, czy kiedykolwiek weźmiesz ślub? – Może. Jeśli ktoś mi się oświadczy... – Bo ja to nie! – Zobaczysz, któregoś dnia się zakochasz, a kiedy się to stanie... – Ja tam nic nie wiem o miłości. – Wiesz, wiesz, na pewno. – Nie. Nawet się nad tym zastanawiałem. Ale nic z tego nie rozumiem. – Co masz na myśli?
– To znaczy... czasem miłość wydaje się łatwa. Na przykład łatwo jest kochać deszcz... i jastrzębie. I dzikie śliwki... i księżyc. Ale z ludźmi nigdy nie wiadomo. Wszystko jest jakieś zagmatwane. To znaczy, jedną osobę możesz kochać w jakiś sposób, a drugą w inny. Ale skąd masz wiedzieć, że kochasz właściwą osobę we właściwy sposób? – Nie jestem pewna, ale myślę, że takie rzeczy się wie. Jeśli tylko trafisz na tę właściwą osobę, zrozumiesz, że to jest lepsze niż deszcz i jastrzębie, i dzikie śliwki. Lepsze niż księżyc. Niż to wszystko razem wzięte. – Novalee, czy ty... no wiesz... czy ty... ? – Czy co ja? – Czy jesteś w kimś zakochana? Novalee siedziała bez ruchu, Benny myślał, że go nie usłyszała. Ale po chwili poruszyła się... przechyliła twarz tak, że padł na nią delikatny promień słońca, a jej wzrok spoczął na czymś, czego chłopiec nie mógł jeszcze widzieć. – Tak, Benny, myślę, że jestem – powiedziała. – Myślę, że jestem.
Rozdział 29
Novalee sortowała w kuchni negatywy, kiedy zadzwonił telefon. Zanim jednak zdążyła podnieść słuchawkę, połączenie zostało przerwane. Poczuła się niemal zawiedziona. Rozmowa telefoniczna byłaby znacznie ciekawsza niż walka z panującym w kuchni nieopisanym bałaganem. W ciągu dwóch miesięcy, jakie upłynęły od ślubu Carolyn Biddle, Novalee pełniła obsługę fotograficzną przyjęcia rodzinnego, dwóch przyjęć urodzinowych i występu tanecznego. Teraz przekopywała się przez góry negatywów i odbitek, grożących w każdej chwili lawiną. Gdyby rzeczywiście miała obsługiwać bankiet Izby Handlowej i wybory Miss Sequoyah, to musiałaby dobudować jeszcze jeden pokój. A jeśli nie zrobi porządku w ciemni, to Moses ma prawo jej wymówić. Właśnie odnotowała w swojej pracy pewien postęp, kiedy znalazła zdjęcie Forneya, które zrobiła pewnego wieczora w ogródku za domem. Uchwyciła go, kiedy stał ze zwróconymi ku niej ciemnymi oczyma i ze znajomym łagodnym wyrazem ust, który zwykle stanowił u niego zapowiedź uśmiechu. Przejechała palcem po fotografii, dotykając szyi Forneya, jego szczęki i ust. I właśnie wtedy, kiedy zbliżyła jego podobiznę do swojej twarzy, znów zadzwonił telefon. Podskoczyła, jakby ją złapano na gorącym uczynku. – Halo? Nikt się nie odezwał, ale połączenie nie zostało przerwane. Słyszała czyjś przyspieszony oddech. – Kto mówi? – zapytała. – Brummett. – Kto? – Czy możesz tu do nas przyjechać? – Brownie? – Novalee usiłowała skojarzyć głos chłopca z dzieckiem, które od czwartego roku życia nazywało ją „Nobbalee”, ale głos w telefonie nie należał do dziecka. – Czy możesz nam pomóc? – A o co chodzi? Co się stało? – Potrzebujemy twojej pomocy. – Dzwonisz z domu? – Tak.
– A gdzie jest Lexie? Novalee domyśliła się, że chłopiec odsunął słuchawkę od ust. Słyszała, jak coś mówił, ale nie rozumiała słów. A potem, jak gdyby z daleka, usłyszała płacz dziewczynki. – Czy jest Lexie? Novalee mocniej przycisnęła słuchawkę do ucha, żeby nie uronić żadnego dźwięku. Wydawało jej się, że słyszy, jak Brownie mówi „ciiicho”, ale wiedziała, że to nie do niej. – Brownie? Doszedł ją odgłos zamykanych drzwi, a potem, w znacznej odległości od telefonu, Brownie powiedział „Pauline”, co zabrzmiało jak pytanie. – Brownie! – Novalee osłoniła dłonią usta, usiłując w ten sposób wzmocnić głos. – Brownie! W chwilę później rozległo się jakieś szuranie, a potem oddech chłopca, świszczący i nierówny, do mikrofonu. – Chcę rozmawiać z mamą. – Starała się mówić spokojnie. – Ale ona nie może... – Dlaczego? Dlaczego nie może? – Bo... bo... – I wtedy coś puściło, przez głos chłopca przedarło się coś ostrego i cienkiego, jakiś odłamek dźwięku. Novalee powiedziała: – Dobrze, jadę. – Słyszała, jak słuchawka osuwa się po materiale, wydając trzaski przypominające zakłócenia radiowe. – Słyszysz mnie?! – wrzasnęła. Wiedziała, że słuchawka upadła na podłogę, słyszała, jak uderzyła o płytki. – Brummett? – Połączenie nie zostało przerwane, ale po tamtej stronie zaległa cisza. – Brummett, słyszysz mnie? Już jadę.
Dziesięciominutową drogę do Lexie Novalee pokonała w pięć minut. Parkując, wjechała z impetem w jałowiec i wyskoczyła z samochodu tak szybko, że zapomniała wyłączyć silnik. Drzwi do mieszkania Lexie – mimo że zbliżał się już Czwarty Lipca – były udekorowane czerwoną lametą i ozdobione wykonanym kredką rysunkiem, przedstawiającym Dzieciątko Jezus. Kiedy weszła do środka, musiała zmrużyć oczy, tak bardzo raziła ją biel
emaliowanych ścian. Salonik wyglądał jak zwykle – na stoliku leżały kolorowe magazyny, narzuta na tapczanie była gładka, nie pomarszczona, po podłodze nie walały się zabawki. Niby wszystko było w porządku, a jednak... niezupełnie.. – Lexie? W mieszkaniu panowała grobowa cisza. Żadnego dzwonienia szklankami, spuszczania wody, śmiechu dzieci. Jedyny odgłos dochodził z daleka i był jękiem osiemnastokołowej platformy jadącej odległą o niecały kilometr drogą międzystanową. Idąc korytarzem, prowadzącym do położonych w głębi mieszkania sypialni, omal nie nadepnęła na zielony aksamitny kapelusz Madam Praline. Główka była zgnieciona, a woalka rozdarta na pół. Nagle w drzwiach pierwszej sypialni mignęła jej jakaś postać: nagie dziecko, klapiąc bosymi nóżkami, przemknęło jak ważka i zniknęło. Kiedy podeszła do drzwi i zajrzała do środka, w pierwszej chwili ich nie zobaczyła. Łóżko było rozgrzebane i Novalee nie zauważyła dwóch małych dziewczynek, skulonych wśród poduszek i kołder. Ale były: bliźnięta, splecione w uścisku i przytulone policzkami. – Co z wami, wszyscy w porządku? Dzieciaki gapiły się na nią szeroko otwartymi oczami. – Co się tu stało? Baby Ruth położyła palec na ustach i wyszeptała „Roger”. Na dźwięk tego słowa obie dziewczynki przeczołgały się przez łóżko i uczepiły spódnicy Novalee, tuląc się do niej w przerażeniu. – Gdzie jest Peanut? – zapytała Novalee ściszonym głosem. – Tam. – Cherry wskazała mały wzgórek na łóżku i natychmiast z powrotem wsadziła rączkę pod ramię Novalee. Z bliźniaczkami, uczepionymi jej rąk, podeszła do łóżka i odkryła kołdrę. Maleństwo, pogrążone w głębokim śnie, wysunęło się z pieluchy i leżało w coraz bardziej rozszerzającej się plamie świeżego moczu. – Chodźcie, musimy znaleźć mamę – powiedziała Novalee, ale gdy tylko ruszyła w stronę drzwi, dziewczynki wyrwały jej się i wróciły do łóżka, szukając bezpieczeństwa wśród poduszek i kołder. Novalee wyszła na korytarz i zaczęła się skradać na palcach. Drzwi pokoju Lexie były zamknięte i nawet jeśli wydobywał się zza nich jakiś odgłos, nie słyszała go poprzez łomot własnego serca. Chciała zapukać – ale nie zapukała. Chciała zawołać Lexie po imieniu – nie mogła.
Kiedy przekręciła gałkę, drzwi otworzyły się same. – O Boże. W kącie, skulona, siedziała Praline, naga, jedynie na nogach miała szare, rozciągnięte skarpetki. Mokre włosy miała przylepione do twarzy i patrzyła przed siebie pustymi, pozbawionymi łez oczyma. Kiwała się w przód i w tył, skomląc cicho jak przerażone zwierzątko. Z buzi cienkim strumykiem sączyła jej się ślina prosto na stary strup na kolanie. Siedzący na brzegu łóżka Brummett usiłował otworzyć flakonik tylenolu z zakrętką zabezpieczającą przed dziećmi. – Ta piekielna zakrętka – mruknął. – Brummett, czy możesz mi powiedzieć... – Ale nie dokończyła, ponieważ właśnie w tej chwili zauważyła Lexie. Ktoś podciągnął jej kołdrę pod brodę i położył mokrą szmatę na czole, ale nie zakrył twarzy. Jedno oko miała tak spuchnięte, że powieka była dosłownie wywrócona na lewą stronę. Drugie, wybałuszone, nie mieszczące się pod rozszarpaną powieką, wodziło za zbliżającą się do łóżka Novalee. Pod nosem Lexie, z którego sączył się ciemny śluz, widać było zlepiony kosmyk włosów, w policzku ktoś jej wygryzł dziurę. Część górnej wargi została odcięta, a jej strzęp zwisał nad zębami. Lexie wydała jakiś odgłos, a jej dolna warga usiłowała wyartykułować słowo, ale efekt był taki, że broda przekrzywiła się pod jakimś szalonym kątem, jakby twarz Lexie została przełamana na pół. – Spokojnie, Lexie, już dzwonię... Brummett poderwał głowę, jakby dopiero w tej chwili zauważył, że Novalee weszła do pokoju. – O, znalazłaś jej kapelusz – zauważył. Novalee ze zdumieniem spostrzegła, że trzyma w ręku zmięty kapelusz. – Och, kapelusz Praline. Ja... Brummett szybko przemierzył pokój. – Nie nazywaj jej Praline – powiedział i wyszarpnął kapelusz. Miał na sobie białe majtki typu jockey i kiedy się odwrócił tyłem, Novalee zauważyła, że całe siedzenie ma ubrudzone czymś ciemnym; poniżej nogawek, na jasnych delikatnych nogach chłopca, zakrzepła krew. – Masz – zwrócił się do siostry. – Włożymy ci kapelusz. Kiedy dotknął jej ramienia, dziewczynka zaskowyczała i szarpnęła się, ale
Brummett powiedział „ciii” i pogładził japo włosach, więc znów zaczęła się kołysać. Wtedy delikatnie nałożył jej kapelusz na czubek głowy i naciągnął na buzię podartą woalkę. – Ona ma na imię Pauline – powiedział. – I już nie jest małym dzidziusiem.
Rozdział 30
Kiedy skończyło się zwykłe zwolnienie lekarskie, Lexie musiała iść na zwolnienie bezpłatne, w związku z czym Novalee opróżniła z rzeczy białe mieszkanie przyjaciółki i przeniosła jej dobytek do stodoły Whitecottonów, a dzieciaki wzięła do siebie. Do czasu wyjścia Lexie ze szpitala ich życie było już mniej więcej poukładane. Złamana szczęka Lexie miała być zdrutowana jeszcze przez następne sześć tygodni, a powieka i warga wymagały operacji plastycznej – jeżeli Lexie będzie mogła sobie na nią kiedykolwiek pozwolić. Do listy strat należało jeszcze dopisać kilka pękniętych żeber i zwichnięty nadgarstek, ale największe straty poniosła Lexie w sferze psychicznej. Przez pierwszy tydzień spała, wspomagana proszkami nasennymi, podczas gdy Novalee usiłowała w miarę bezkonfliktowo wprowadzić codzienną rutynę. Po dziesięciodniowych wakacjach, które udało jej się jakoś zorganizować, zapisała Brummetta i Pauline na psychoterapię w ośrodku Pomocy Społecznej. Bliźniaczki zdołała umieścić w przedszkolu na trzy godziny dziennie, a z dziewczynkami Ortizów umówiła się, że po południu będą zabierały małego na spacer do parku. Dopiero wtedy zajęła się domem. Najpierw na tyłach ogródka zawiesiła więcej linek do suszenia bielizny, żeby pomieścić pięć porcji prania dziennie. Znacznie trudniej było z gotowaniem dla ośmiu osób – wymagało to jednak pewnej wprawy. W ogródku dalej była cebula, ketmia, pomidory i groszek, w ilościach wystarczających jeszcze na jakiś czas, a pan Sprock, który zawsze narzekał, że jego zbiory się marnują, znosił kosze kukurydzy, kabaczków i kartofli. Pani Ortiz nauczyła Novalee robić calabazas mexicana, rodzaj zupy z kabaczków, lubianej przez wszystkich, poza Brummettem. Forney gotował gary tajemniczej potrawy, którą nazywał miszmaszem i do której wrzucał wszystkiego po trochu, a Certain dostarczała całe skrzynki słodkich ziemniaków, które Novalee zapiekała w bułeczkach i pierogach. Lexie żyła tym, co się dało wciągnąć przez rurkę; granicę postawiła na mlecznych koktajlach ze słodkich ziemniaków. Kiedy zaczęła chudnąć, napisała na karteczce, że wreszcie znalazła skuteczną dietę. Mogła mówić nawet ze zdrutowaną szczęką, ale w tak groteskowy sposób wykrzywiała przy tym usta, że Pauline ze strachu zaczynała płakać, więc zamiast
mówić, pisała karteczki. Okazało się to nawet praktyczne, ponieważ milczenie było dla Lexie mniej bolesne. Americus krzątała się jak pięcioletnia niania. Bliźniaczkom pomagała się ubrać, maleństwu podawała butelkę, a Pauline bezboleśnie rozczesywała włosy. Brummettowi podrzucała drobne smakołyki na talerz czy pod poduszkę, ale chłopiec albo je odsuwał, albo rzucał na podłogę. Podarowała też Lexie dzwonek, żeby mogła dzwonić, kiedy miała pragnienie albo kiedy chciała, żeby zamknąć drzwi. Kiedy Lexie mogła już wstawać, starała się w miarę możności pomagać, ale miała niewiele energii i szybko się męczyła. Novalee widziała ból w jej oczach, ale nie był to ból spowodowany szwami czy drutami. Czekała, aż Lexie opowie, co się stało, co zrobił im Roger Briscoe, lecz nie naciskała. Pewnego dnia pojawiło się dwóch policjantów ze zdjęciem, które pokazali Lexie, ale nie był to Roger. Po wyjściu policjantów Lexie położyła się do łóżka i spędziła w nim cały dzień. Pauline, która źle znosiła rozłąkę z matką, leżała razem z nią. Brummett przeciwnie – unikał Lexie, gdy tylko mógł. Starał się nie wchodzić do pokojów, w których przebywała, i prawie się do niej nie odzywał, ale obserwował ją, kiedy był pewien, że go nie widzi. Na ich pierwszą wizytę u psychologa w Ośrodku Zdrowia Psychicznego Novalee nie tylko ich zawiozła, ale czekała godzinę pod drzwiami. Po wyjściu z gabinetu Pauline płakała, tuląc się do matki; Brummett wymaszerował sam i do domu jechał w ponurym milczeniu, dosłownie przyklejony do drzwi samochodu. Kiedy Novalee zaparkowała na podjeździe, wyskoczył jak z procy i pobiegł do lasu parę przecznic dalej, skąd wrócił dopiero po kolacji. Tej nocy Novalee śnił się Forney, co zdarzało się często w ciągu paru ostatnich miesięcy. Forney znajdował się na zewnątrz i próbował znaleźć drogę do jej domu, do niej. Ale było zbyt wiele drzwi, setki drzwi, a wszystkie zamknięte, z wyjątkiem jednych. Chciała krzyknąć, powiedzieć mu, które drzwi są otwarte, ale nie mogła. Mogła tylko czekać. I wtedy usłyszała skrzypienie moskitiery i wiedziała, że Forney znalazł nie zamknięte drzwi. Ale na dźwięk znajomego metalicznego kliknięcia usiadła na łóżku; to nie był sen. Ktoś otworzył frontowe drzwi i Novalee nie miała wątpliwości, że to nie Forney Hull. Wstała z łóżka i, nie budząc Americus, poszła na palcach korytarzem do salonu.
Bliźniaczki spały na tapczanie, ale Brummetta i jego łóżka polowego nie było. – Wyniósł łóżko na zewnątrz. Na pomost. – Lexie siedziała po ciemku w kuchni przy stole. – Lexie, co z tobą? W porządku? – Wstałam do łazienki. – Chcesz wody? Coś do picia? – Stałam koło jego łóżka i patrzyłam, jak śpi. I wtedy Brummett się obudził i spojrzał na mnie, i... zobaczyłam coś w jego oczach. Novalee usiadła, podwinęła pod siebie nogi i otuliła stopy nocną koszulą. – Czy coś mówił? – Ani słowa. Zerwał się, złapał łóżko i wyszedł z domu. – On już to wcześniej robił. Nigdy nie wiem, gdzie go znajdę, rano. – Brownie mnie nienawidzi, Novalee. – Nie, on po prostu nie potrafi się w tym wszystkim odnaleźć. Lexie głęboko zaczerpnęła tchu i powiedziała: – Tego dnia miałam pracować do czwartej, ale nie wzięłam wolnej godziny na lunch i wyszłam o trzeciej, bo Roger miał przyjechać z Fort Worth. – Czy na pewno już jesteś gotowa, Lexie? – Novalee wzięła ją za rękę. – Wstąpiłam do żłobka po bliźniaczki i małego i pojechałam do domu. Chciałam jeszcze przed przyjściem Rogera wziąć prysznic i umyć włosy. Zmyć z siebie smród szpitala. W każdym razie kiedy podjechałam, jego samochód stał już przed domem. Zdziwiłam się, bo mówił, że będzie po czwartej. Ale wiedziałam, że w domu są Brownie i Praline, więc byłam spokojna, że w razie czego nie musi czekać na zewnątrz, w upale. Lexie mocniej ścisnęła Novalee za rękę, nerwowo kręcąc kciukiem. – Kiedy otworzyłam drzwi, usłyszałam dziwny odgłos dochodzący z głębi mieszkania. To brzmiało tak, jakby się Brownie dławił. Pomyślałam, że musiał się czymś zakrztusić. Rzuciłam małego Cherry i pobiegłam w stronę tego dźwięku, w stronę mojej sypialni. Lexie wbiła paznokcie w ciało Novalee, zaciskając dłoń na palcach przyjaciółki. – Ale drzwi były czymś zablokowane, musiałam je mocno pchnąć, żeby się dostać do środka. Pod drzwiami leżała skulona Praline, zasłaniając oczy rękami. Roger położył Browniego na łóżku... przegiął go przez krawędź i... on... i
Roger... – Oddech Lexie był teraz przyspieszony. – I on mu... i on mu to wsadził, Novalee. On to zrobił mojemu dziecku. Lexie potrząsnęła głową jakby mogła w ten sposób pozbyć się sprzed oczu tego obrazu. – Rzuciłam się na niego. Chciałam go zabić. Pragnęłam tego jak niczego na świecie. Uderzyłam go chyba dwa razy, zanim... – Lexie wzdrygnęła się. – Nic więcej nie pamiętam. – Puściła rękę Novalee i zwiesiła głowę. – Nie mogłaś ich przed tym uratować, Lexie. Ale może uratowałaś ich przed czymś gorszym. Bo po skatowaniu ciebie uciekł. I mimo całej potworności tego, co zrobił Brummettowi... i Pauline... – Ale wiesz, że jej nie zgwałcił? – Wiem, powiedzieli mi w szpitalu. – Bo kiedy próbował... kiedy próbował jej to włożyć do buzi, Praline na niego zwymiotowała. I wtedy wszedł Brownie, więc zamiast niej wziął Browniego. – Lexie, Brummett wie, że to nie była twoja wina. Ale jest jeszcze mały. Musi upłynąć więcej czasu. – No, właśnie, zastanawiam się, ile. Całe życie? – Może kiedy policja znajdzie Rogera Briscoe, kiedy go wsadzą do więzienia, może wtedy ty i dzieciaki będziecie... – My już nigdy nie będziemy tacy sami, Novalee. Nigdy. Lexie wstała od stołu i zrobiła kilka kroków. Novalee myślała, że idzie do swojego pokoju, ale przystanęła i odwróciła się. – W jaki sposób taki człowiek jak Roger Briscoe mnie znalazł? Jak mnie znalazł i skąd wiedział, że może zrobić coś takiego mnie i moim dzieciom? – Jak to, nie rozumiem? – Musiał szukać takich kobiet jak ja, kobiet z dziećmi, samotnych i głupich... – Och, Lexie... – Ale te inne kobiety... one go potrafiły w porę rozszyfrować, prawda? Wiedziały, że jest złym człowiekiem. A ja tego nie widziałam. I teraz muszę z tym żyć, tylko nie wiem jak. Nie wiem, czy w ogóle potrafię z tym żyć. – Potrafisz! Potrafisz, Lexie! Nie pierwszy raz zostałaś skrzywdzona. To nie jest jedyna sytuacja, w której... – Ale tym razem nie chodzi tylko o mnie. Chodzi o dzieciaki, do jasnej cholery! O dzieciaki. – To prawda. One cierpią. Może cierpią jak nigdy w życiu, ponieważ straciły coś, czego już nie odzyskają, czego już nigdy nie będą miały. To przepadło, Lexie.
Roger Briscoe im to zabrał! – Skurwysyn! – Tak, to prawda. Ale z innymi sobie poradziłaś. Każdy z nich zostawiał cię w ciąży, porzucał ciebie i twoje dziecko, krzywdząc was oboje. Kto jak kto, ale ja znam ten ból. Tylko że zobacz, co nam po tych facetach zostaje... – Właśnie. Brudy do prania, czeki bez pokrycia, obesrany klozet... – Zostają nam po nich te małe stworzonka, które przez cały rok obchodzą nie te święta... które chorują na różyczkę i grzybicę... plamią nam krwią bluzki, siusiają na spódnice, gubią klucze, przyprowadzają do domu psy z parchami i zarobaczone koty... – Zalewają nam lakierem do paznokci najlepsze buty – dodała Lexie – i wyrzucają do zsypu na śmieci nasze ulubione kolczyki. – Spuszczają w toalecie nasz jedyny przyzwoity biustonosz i noszą aksamitny kapelusz z woalką... – Ale, Novalee, co ja mam powiedzieć Brummettowi i Pauline, kiedy mnie spytają, dlaczego ich coś takiego spotkało? Co ja im powiem? – Powiedz im, że nasze życie może się zmienić w każdej chwili. Mój Boże, obie to przecież dobrze wiemy. Powiedz im, żeby starali się o tym zapomnieć, bo tacy ludzie jak Roger Briscoe nigdy nie wygrywają. I żeby się z całej siły trzymali tego, co mają – czyli siebie nawzajem i matki, która jest gotowa za nich umrzeć i prawie umarła. Novalee podeszła do okna i odsunęła zasłonkę. – I powiedz im, że w każdym z nas siedzi jakieś zło... Zobaczyła Brummetta śpiącego na łóżku, z ręką zwisającą nad ziemią, z buzią nakrapianą światłem księżyca, sączącym się przez liście kasztanowca. – Ale oczywiście i dobro też. I że to właśnie dobro jest tym jedynym celem, dla którego warto żyć. Dlatego musimy je sobie nawzajem przekazywać.
Rozdział 31
Novalee jeszcze nigdy w życiu nie była na kampusie uniwersyteckim i nie miała wątpliwości, że każdy, kto na nią spojrzy, musi to widzieć. Starała się wyglądać tak, jakby była jedną z nich, ale nie miała złudzeń, by ktokolwiek dał się nabrać. Większość osób, które spotykała, miała plecaki albo sterty grubych podręczników. Ona miała aparat i cienki notatnik z wizerunkiem Garfielda na okładce, prezent od Americus i Forneya. Nawet dobrze nie wiedziała, dokąd idzie. Zatrzymała się przed budynkiem z czerwonej cegły i wyjęła z torby broszurkę, jaką kilka dni temu przysłano jej z college’u. Kiedy obrzydliwy stary karzeł ze sklepu fotograficznego „Migawka” wetknął jej ulotkę, nie przypuszczała, że zaprowadzi ją ona w to miejsce. Chciała ją wyrzucić, ale skoro nosiła ją w torbie przez trzy miesiące, postanowiła w końcu zadzwonić. W dwa tygodnie później została studentką college’u. Zapisała się na kurs fotografii – cztery soboty na Północnowschodnim Stanowym Uniwersytecie w Tahlequah, specjalność: wykonywanie odbitek – za siedemdziesiąt pięć dolarów, godzina zajęć tygodniowo. Była przekonana, że jej nie przyjmą, że nie znajdzie się na liście studentów, ponieważ nie skończyła nawet dziesiątej klasy. Ale przyjęto i pozytywnie zaopiniowano jej podanie. Miała przy sobie nawet jego kopię na wypadek, gdyby ktoś chciał je zobaczyć. Zgodnie z zawartą w broszurce mapą była we właściwym miejscu. Miała przed sobą Regents Hall, majestatyczny, obrośnięty bluszczem dwupiętrowy budynek, dokładnie taki, jak go sobie wyobrażała. Salę seminaryjną znalazła na pierwszym piętrze. Przyszła przed wszystkimi i wślizgnęła się niepostrzeżenie do środka, ze strachu, że ją ktoś usłyszy, wezwie i każe się wylegitymować. Zażąda dowodu na to, że ma prawo przebywać w tym miejscu. Spodziewała się ławek i tablic, ale sala przypominała bardziej audytorium niż klasę. Miejsca siedzące wznosiły się amfiteatralnie, otaczając półkolem rodzaj sceny. Usiadła w pierwszym rzędzie, ale poczuła się jak dziecko w kinie, więc się przeniosła do tyłu. Po chwili zaczęli się schodzić studenci, na pewno ponad dwadzieścia osób,
zajmując miejsca z przodu. Dokładnie w chwili kiedy Novalee postanowiła jeszcze raz się przesiąść, na podium pojawiła się szczupła, mocno opalona kobieta. – Dzień dobry – powiedziała i z jednej kieszeni wyjęła okulary, a z drugiej złożony kawałek papieru. Novalee nigdy by nie uwierzyła, że tak może wyglądać wykładowca. Kobieta nie miała przy sobie książek ani teczki i bardziej przypominała robotnika budowlanego niż profesora wyższej uczelni. Była ubrana w czapeczkę bejsbolową, robocze buty, spodnie i płócienną kurtkę. – Nazywam się Jean Putnam – powiedziała. – „Doktor” możecie sobie darować. Mówcie do mnie po prostu „Jean”. Następnie policzyła obecnych, a kiedy doszła do Novalec, uśmiechnęła się i powiedziała: – Może zejdziesz niżej i usiądziesz razem z nami? Wszyscy odwrócili się, kiedy Novalee szła zająć miejsce we frontowych ławkach. Odwróciła notatnik, żeby nie było widać Garfielda, i żałowała, że nie włożyła dżinsów. Wiedziała, że jest nieodpowiednio ubrana; zorientowała się już w chwili, kiedy inni wchodzili na salę. Miała na sobie spódniczkę, bluzkę, pończochy i nowiusieńkie granatowe czółenka. Ubrała się tak, jak sobie wyobrażała, że ubierają się studenci. Ale tu wszyscy byli w spodniach, bluzach i tenisówkach. Wślizgnęła się do drugiego rzędu, starając się być niewidoczna. Pierwszą godzinę doktor Putnam poświęciła wstępowi, mówiąc o „metodach synchronizacji obrazu”, „wbudowanej automatyce”, „poświacie żarnika” i „głębokich cieniach”. Czasem Novalee wiedziała, o czym mówi, a czasem nie. – No – powiedziała na koniec. – Nasz autobus pewnie już czeka. Idziemy. Novalee nie miała pojęcia, dokąd jadą, ale poszła za innymi do uniwersyteckiego autobusu. Z rozmów, jakie się wokół niej toczyły, zorientowała się, że jadą do jakiegoś położonego poza terenem uczelni laboratorium, cokolwiek to znaczyło. Siedzący obok niej mężczyzna był sympatyczny i nawet zamienili ze sobą kilka słów, ale myśl Novalee cały czas krążyła wokół rozmowy, jaką kilka dni wcześniej odbyła z Mosesem. – Idź na ten kurs, nie masz się czego obawiać – przekonywał ją. – Ale ja sobie nie dam rady. – Zobaczysz, kochanie, wszystko będzie dobrze, możesz mi wierzyć. – Nie jestem tego pewna, Moses.
– Posłuchaj. Oni cię nauczą rzeczy, których ja cię nie nauczę. Jest masa różnych technicznych szczegółów, których nie znam. Ale musisz pamiętać jedno. Umiesz coś, czego nikogo nie da się nauczyć. – To znaczy? – Umiesz robić zdjęcia sercem. Jazda autobusem, trwająca mniej więcej dwadzieścia minut, skończyła się na żwirowanej drodze niecałe sto metrów od Illinois River. Stamtąd poszli piechotą do lasu, gdzie doktor Putnam zatrzymała się, a studenci otoczyli ją kołem. – Przed nami półtorakilometrowy spacer w górę rzeki – powiedziała. – Będziecie tu mieli wiele ciekawych obiektów do fotografowania, ale pamiętajcie: najważniejsza w procesie powstawania dobrego zdjęcia jest praca w ciemni. I tam się udamy na koniec. Czy są jakieś pytania? W dwie godziny później, kiedy wsiadali do autobusu, żeby wrócić na kampus, Novalee miała pęcherz na pięcie, oczka w pończochach i kawałki kory we włosach, ale przestała się przejmować swoim wyglądem. Podczas wędrówki wzdłuż rzeki zrobiła trzy rolki filmu i wiedziała, że gdzieś tam, wśród tych siedemdziesięciu dwóch zdjęć ważek, pszczół i jaszczurek, jakie zrobiła, może być to jedno, które zdradzi jej sekret. I na samą myśl o tym, że jest bliska tego wielkiego odkrycia, jak zwykle w chwilach wielkiego podniecenia, poczuła przypływ adrenaliny.
– Pamiętajcie – powiedziała Jean Putnam – odbielanie jest procesem, którego się nie nauczycie z książek. Nikt wam ani nie powie, ani nie pokaże, jak się to robi. Owszem, można demonstrować, sugerować i radzić, ale odbielania nauczycie się tylko w pracy. Przez dotyk. Ciemnia, mieszcząca się na terenie uczelni, była wystarczająco duża, by każdy student miał przy ladzie swoje stanowisko ze zlewem. Jean Putnam cały czas krążyła wśród studentów, nie przestając mówić. – Do rozjaśniania niewielkich partii obrazu, miejsc zalanych czy fragmentów, w których jest za dużo czerni, można się posłużyć zwitkiem waty. Novalee zrzuciła sztywne nowe pantofle, zdjęła podarte pończochy i pracowała na bosaka, czując pod stopami chłodne płytki podłogi. – Gdy w grę wchodzą większe powierzchnie, można użyć gąbki – powiedziała doktor Putnam i zatrzymała się koło mężczyzny, który siedział obok Novalee w autobusie. Pochyliła się nad odbitką, nad którą pracował. – Jest chyba odrobinę za jasna – skomentowała – to się okaże.
Po czym podjęła swój spacer i dodała: – Pamiętajcie, że proces odbielania nie kończy się wraz z zastosowaniem żelazicyjanku potasu. Novalee trudziła się nad jednym ze zdjęć jaszczurki – pierwszym, jakie zrobiła. Przedzierając się suchym, kamienistym żlebem w pogoni za motylem monarchem, zobaczyła kolczastą jaszczurkę, która też ją zauważyła. Zaskoczona jaszczurka uniosła przysłonięte powiekami oczy, ale nie uciekła. Kiedy Novalee się nachyliła, zataczając łuk aparatem, cofnęła się i przycupnęła na samej krawędzi skały. Novalee podeszła bliżej i wtedy zwierzę nadęło się, demonstrując siłę i stawiając kołnierz groźnie wyglądających ostrych kolców. A kiedy spojrzała w wizjer, jaszczurka zasyczała, przypominając małego rozwścieczonego smoka w odwiecznym rytuale demonstrowania odwagi i strachu. Novalee przypomniała sobie słowa doktor Putnam: „... Najważniejsza w procesie powstawania dobrego zdjęcia jest praca w ciemni”. Umoczyła wacik w żelazicyjanku potasu i zaczęła zataczać nim małe, ciasne kółka w ciemnym miejscu odbitki przed oczami jaszczurki. Nagle doktor Putnam znalazła się koło jej ramienia. – Sama się zorientujesz, kiedy będzie dobrze – szepnęła. – Twoje własne palce ci to powiedzą. – Ale jak... – To jest rodzaj magii, która ci powie: dość, znalazłaś to, czego szukałaś. – Ale ja sama nie do końca wiem, czego szukam. Kiedy Novalee kolejny raz przejechała wacikiem po odbitce, poczuła mrowienie w palcach i cofnęła wacik. – Poczułaś to, prawda? – Tak, poczułam. Na ich oczach ciemne miejsce zaczęło się rozjaśniać i Novalee zobaczyła to, czego szukała: delikatny łuk krwi tryskającej z oczu potężnej kolczastej jaszczurki Phrynosomaplatyrhinos. Zrozumiała, że w tej chwili uchyliła rąbka tajemnicy.
Rozdział 32
Willy Jack wrzucił do szafy grającej kolejną dwudziestopięciocentówkę, wcisnął B7 i z powrotem zajął miejsce na stołku przy końcu baru. Niewidzialną gitarę umieścił na kolanach, potrącił kilka strun „na rozgrzewkę” i czekał na początek swojej piosenki. Kiedy się doczekał, zamknął oczy i zaczął grać i śpiewać razem z Clintem Blackiem Bicie serca, które zdążyło już zająć trzecie miejsce na liście przebojów.
Gdy nie masz przyjaciela, Kiedy nikt nie chce cię,
Barman, muskularny czarny mężczyzna, spojrzał z ukosa na Willy’ego Jacka. – Rany boskie, człowieku, nie znasz już żadnej innej piosenki?
Gdy świat cię sponiewierał I smutno ci, i źle,
– Masz coś przeciwko Whitney Houston czy Tinie Turner?
Nie jesteś Samotnym Jeźdźcem Tyle o tobie wiem,
– Rzygać mi się już chce od słuchania tego kowbojskiego gówna. – To ja napisałem tę cholerną piosenkę. – Willy Jack odwrócił się z rozmachem, żeby wskazać na szafę grającą, i tylko z najwyższym trudem utrzymał równowagę. – Tak, wiem, już mi to mówiłeś – odparł barman, najwyraźniej znudzony nie tylko piosenką, ale i jej historią. – Ty ją napisałeś, ale ukradł ci ją jakiś tam Freeney i... – Finny! Mówiłem ci, że to był Finny! Ale on mi jej nie ukradł, bo już wtedy nie żył. Tylko jego matka. Claire Hudson. – Dobrze. Jego matka ci ukradła. – Zgadza się. Wszystko przez tę jego cholerną mamusię. A ja mam z tego gówno!
Barman pokiwał głową. – Tak też mi się wydawało. – I teraz Claire Hudson jest bogata. Shorty Wayne jest bogaty. I Clint Black też jest bogaty. A Billy Shadow ma gówno. Jakaś kobieta z nerwowym tikiem twarzy nachyliła się do Willy’ego Jacka i powiedziała: – Chodźmy stąd, kochanie. – Ale kiedy próbowała wziąć go za rękę, za tę samą, którą trzymał wyimaginowaną gitarę, strząsnął jej dłoń, zniecierpliwiony.
Jeśli straciłeś wszystkich, Może ktoś znajdzie się
Kobieta miała na imię Delphia, ale Willy Jack nie mógł tego imienia zapamiętać i czasem mówił na nią Della, czasem Delilah, ale na ogół nie mówił wcale.
Cóż z tego, żeś samotny Jeśli ktoś kocha cię,
Kiedy włączył się chórek, Willy Jack spuścił głowę, dokładnie tak jak na scenie, i – tak jak na scenie – włosy opadły mu na czoło.
Cóż z tego, żeś samotny Jeśli ktoś kocha cię.
Ale w ciągu ostatnich dwóch lat niewiele czasu spędził na scenie. Szczególnie od kiedy Ruth Meyers podcięła mu gardło. Najpierw odwołała swoich muzyków z zespołu Night River z powrotem do Nashville, potem unieważniła karty kredytowe i wszystkie umowy Willy’ego Jacka, a co za tym idzie i całą jego karierę. Nie chcieli go nawet do chórków. Odbył rundę po prawnikach, gładkich panach w ciemnych garniturach, którzy wprost nie mogli się doczekać tryumfu sprawiedliwości. Potwierdzili, że pośmiertne prawo do copyrightu dotyczące Bicia serca załatwiła sobie Claire Hudson, w czasie gdy Willy Jack siedział w więzieniu, w tym samym więzieniu, w którym ona pracowała jako bibliotekarka. Potwierdzili też, że współtowarzysz niedoli Willy’ego Jacka w celi więziennej, Indianin John Turtle, był świadkiem
powstawania piosenki. Ale Indianin umarł, bibliotekarka zniknęła, a Willy Jack się spłukał. To tyle o sprawiedliwości.
Ustając w walce nie myśl: Teraz już poddam się.
Willy Jack znów pojechał do Dallas, ale już wtedy Johnny Desoto nie chciał z nim nawet gadać. Ruth Meyers zdążyła zatruć i tę studnię. I wtedy spotkał w Oklahoma City nędznego perkusistę, a w Abilene nie najgorszego pianistę, dwóch muzyków będących tak samo na dnie i tak samo zdesperowanych jak on, i razem ruszyli na zachód. Billy Shadow i Sunset, żałosne trio narkomanów i pijaków, mieszkające w zardzewiałym volkswagenie vanie i występujące w podejrzanych spelunkach, z którymi nawet Ruth Meyers nic chciałaby mieć nic wspólnego. Nigdy nie płacono im więcej, niż wynosiły ich rachunki barowe, akurat tyle, żeby wystarczyło na blanta czy gram koki.
Bo wiesz, że dobry Pan Bóg Na pewno kocha cię.
Byli razem przez blisko rok, dopóki perkusista nie został pobity tak, że stracił władzę w lewej ręce. Potem w Prescott pianista urwał się z radą dziewczyną imieniem Rita, tak że kiedy Willy Jack znalazł się w Kalifornii, Billy Shadow był już numerem solowym. W dwa dni po przekroczeniu granicy stanu zamknięto go w Barstow w więzieniu pod zarzutem publicznego nadużycia narkotyków. Przesiedział tydzień, zanim udało mu się nawiązać kontakt z kuzynem w Bakersfield. J. Paul nie był tym zachwycony, ale wysłał na pokrycie kaucji czek w wysokości dwustu dolarów.
I będziesz miał rodziną, Nim życie twe przeminie.
Następny rok Billy Shadow spędził, występując w nadgranicznych miasteczkach, w spelunkach Potrero i Plaster City, których właściciele brali od niego podwójnie za whisky stawianą prostytutkom, w barach Jacumby i Campo,
gdzie dealerzy sprzedawali mu mocne narkotyki. Mimo to od czasu do czasu udawało mu się znaleźć jakąś scenę. I przyciągnąć publiczność. Potrafił jeszcze zabawić tłum. I jeśli Billy Shadow wiedział cokolwiek o showbiznesie, to właśnie to, że artysta – by dostać się na szczyt – musi mieć fanów. Ale teraz wiedział też, że będzie z tym trudno. Poprzedniego dnia popełnił wielki błąd: zastawił martina, gitarę Finny’ego, w lombardzie.
Kiedy zapomnisz całkiem, Jak to bywało dawniej, Gdy miałeś przyjaciela, Nowy się trafi znów.
– Chodź, Willy Jack, idziemy – powiedziała Delphia. – On nie przyjdzie. – A właśnie, że przyjdzie! I lepiej niech sukinsyn ma dla mnie te pieniądze, bo mu z buźki zrobię kotlet. Willy Jack zmrużył oczy, próbując groźnego spojrzenia a la Clint Eastwood, ale nie czuł się ani w połowie tak pewnie, jak wyglądał. Zaczynał się niepokoić. Zastawił martina, ponieważ dealer zwany Pinkiem zaproponował mu interes, którego Willy Jack nie mógł zlekceważyć, chociażby dlatego, że miał na nim zarobić dziewięćset dolców na czysto.
Jak to bywało dawniej, Gdy miałeś przyjaciela.
Otóż Pink miał przyjaciela, który musiał szybko spuścić dwa funty trawy, ale nie mógł wytknąć nosa na ulicę, żeby sprawę załatwić, bo go szukali. I gdyby tylko pokazał swoją buźkę, ktoś mógłby mu ją zepsuć, dlatego musiał wiać z miasta, a w tym celu potrzebował pieniędzy. Pink powiedział, że przyjaciel spuści mu towar za dwieście dolców, jeżeli dostanie kasę od razu. I że ma już kupca, który na pniu zapłaci dwa tysiące dolarów. Problem polegał na tym, że Pinkowi brakowało stówki, i tu się właśnie otwierała szansa dla Willy’ego Jacka, który za owe brakujące sto dolców miał dostać tysiąc, czyli połowę wartości transakcji. Naturalnie Willy Jack nie miał tej stówy, a jedyna cenna rzecz, jaką miał, był
właśnie martin. – Jak długo mamy tu jeszcze sterczeć? – zapytała Delphia. – Zrobiłam się głodna. Kiedy piosenka się skończyła, Willy Jack pokazał barmanowi, że chce powtórzyć drinka, z leżącej przed nim kupki bilonu wziął następną dwudziestopięciocentówkę i ruszył w stronę szafy grającej.
– Cholera jasna! – Willy Jack kopnął w deskę rozdzielczą samochodu Delphii. – Niech to szlag! – Odrzucił głowę na oparcie siedzenia i przetarł oczy. Całą noc spędził za kółkiem, żeby się dostać do Bakersfield, pięć godzin na autostradzie i jeszcze dwie, które stracił na szukanie domu J. Paula, a poza tym od dwóch dni brał pigułki amfy. – Chcesz, żebym ja z nim porozmawiała? – zapytała Delphia. – Fantastyczny pomysł. Skoro mnie nie dał pieniędzy, to dlaczego, do cholery, miałby dać tobie? – Nic, tak sobie pomyślałam, że... – To ja jestem kuzynem sukinsyna. Ja jestem na miłość boską rodziną. – Może powiedział prawdę. Może rzeczywiście nie ma tej stówy. – Bądź spokojna, że ma. Dostał od kolei majątek, jak stracił palec. Tylko popatrz, jak on mieszka. Delphia spojrzała w stronę piętrowego domu z cegły, bez żadnych bajerów, w podupadającej dzielnicy miasta. Miniaturowe pole golfowe po drugiej stronie ulicy zostało zabite deskami, pokrytymi teraz graffiti. – Pewnie najlepsze czasy mają za sobą – powiedział Willy Jack. – Ale mówiłeś, że już raz ci pomógł. Że ci przysłał pieniądze na kaucję. – Tak, i dobrze o tym pamięta. Też mi to rzucił w pysk. I jeszcze palnął na ten temat całe kazanie. A ja musiałem stać jak ten palant i słuchać. – Dobrze. – Delphia ziewnęła. – Co uważasz, że w tej sytuacji powinniśmy zrobić? Willy Jack wyjął z kieszeni kolejną pigułkę amfy i otworzył puszkę ciepłego piwa Coors. – Chcesz wracać do San Bernardino? – zapytała. – A po jaką cholerę? Co miałbym robić w San Bernardino? Dłubać w nosie i czekać, aż się pojawi pieprzony Pink? I raczy mi dać mój szmal, żebym mógł wykupić gitarę? – Może na razie mógłbyś sobie skombinować jakąś inną gitarę? Coś tańszego,
i... – Ile razy mam ci kłaść w łeb – powiedział Willy Jack, którego cierpliwość była wyraźnie na ukończeniu – że nie ma innej gitary. Że martin jest jedyną gitarą. Zrozumiesz to wreszcie, czy nie? – Okay. Okay! – Delphia włączyła silnik pinto. – Więc co chcesz robić? – Jedź, Della. Po prostu jedź i pozwól mi spokojnie pomyśleć. Willy Jack odwrócił się i zaczął grzebać w leżących z tyłu bagażach. Po chwili znalazł to, czego szukał: pół butelki beam’s 8 star. Pociągnął z niej obficie i z oczyma utkwionymi w drodze, opadł na oparcie. Musi się zastanowić, co zrobić z martinem, jak go odzyskać. Bez gitary był nikim. Wiedział to od pierwszej chwili, gdy tylko poczuł ją w rękach. Może po prostu włamie się do lombardu i ją odbierze. Albo jakoś znajdzie Pinka. І sprawi mu łomot, a nawet – w razie potrzeby – zabije. Ale wiedział, że to szaleństwo. Że byłoby to działanie bez sensu. Ale działanie z sensem nie będzie łatwe. Przez ostatnie czterdzieści osiem godzin Willy Jack faszerował się pigułkami amfy, zjadł osiem „ciastek” z marihuany, nie licząc kwasu, i wypalił kilka jointów, a poza tym w ogóle nie spał.
Daj mi rękę.
Nie zdziwił się, kiedy usłyszał jej głos. Ilekroć był naćpany, miał to jak w banku. Zaczęło się jeszcze w więzieniu, zaraz po tym, jak Indianin przywrócił mu akcję serca. Na początku nawet nie było tak źle. Tylko jej głos... zawsze jej głos.
Czujesz?
Ale później, kiedy pracował z Night River, zaczęła mówić do niego we śnie. Budził się wtedy z bólem serca, który wywoływał skurcz i pieczenie, ale głos nie chciał zamilknąć.
Nie czujesz... ?
Ponownie podniósł do ust butelkę, łyknął raz i drugi, aż poczuł, jak ciepło whisky rozchodzi się po piersiach i brzuchu. Żółta linia pośrodku autostrady zaczęła się rozmazywać, więc Willy Jack zamknął oczy, próbując myśleć o martinie.
Nie czujesz takiego delikatnego stuk, stuk, stuk?
– Nic nie czuję – powiedział. – Co? – Delphia spojrzała na niego zdziwiona. – O czym ty mówisz? – Nic nie mówiłem. Przez następne kilka kilometrów nie odzywali się do siebie, aż do chwili, kiedy Dephia zjechała z autostrady, i pinto, podskakując na wybojach, zatrzymało się przed nędzną kafejką na obrzeżach miasta. – Co robisz? – zapytał Willy Jack. – Jestem wykończona. Napijmy się kawy i zjedzmy coś. – Do cholery, nie mamy czasu. – Dlaczego? Dokąd się tak spieszysz? – Muszę skombinować jakąś kasę. – Niby jak? I skąd? – Muszę jechać... muszę odzyskać gitarę. – Willy Jack tak bełkotał, że Delphia musiała się domyślać, co chciał powiedzieć. – Poza whisky musisz jeszcze coś w siebie wrzucić. – Tylko nie zaczynaj... – Usiłował pogrozić jej pięścią przed nosem, ale nie trafił i uderzył we wsteczne lusterko. – Proszę bardzo, radź sobie sam. – Wyjęła kluczyk ze stacyjki, wysiadła z samochodu i trzasnęła drzwiami.
Willy Jack potknął się o krawężnik, upadł i rozdarł sobie dżinsy na kolanie. Kiedy się pozbierał z ziemi, wydłubał sobie z dłoni kawałek żwiru, po czym obrócił się i stanął tyłem do pustych doków załadunkowych. Od kafejki, przed którą zatrzymała się Delphia, przeszedł na piechotę jakieś dwa kilometry, błądząc wśród labiryntu wyludnionych uliczek z pozabijanymi na głucho magazynami i zarośniętymi chwastem parkingami. Słońce miał prawie pionowo nad głową, kiedy przekroczył wiadukt i dosłownie zjechał z porośniętego trawą wzgórza prosto na teren bocznicy kolejowej. Żar słoneczny stopił asfalt i Willy Jack miał uczucie, jakby brnął przez melasę. Widział, jak pociąg cofa się po szynach, i widział maszynistę przy nastawniku. A kiedy pociąg powoli opuszczał bocznicę, mignął mu nawet hamulcowy z tyłu lokomotywy. Willy Jack zauważył też śpiącego w wagonie towarowym nastolatka. Ale nikt nie zauważył Willy’ego Jacka, jak zataczając się, szedł po szynach.
W zderzeniu z cysterną zdarł sobie skórę z czoła, ale trzymał się jeszcze na nogach. – Cholera – powiedział, wycierając krew, która strumykiem ciekła mu z brwi. Odepchnął się od cysterny, zatoczył do tyłu i wtedy zobaczył litery, tańczące zaledwie o centymetry od jego twarzy. Musiał zmrużyć oczy, żeby przeczytać słowa. – Union Pacific – powiedział bardzo wyraźnie, jakby był trzeźwy. – Union Pacific. – I na dźwięk tych słów wróciły strzępy dawnych wspomnień. Sięgał ręką i wiódł czubkami palców po literach. A potem oparł głowę o ciepły metal cysterny, mając nadzieję, że się nie rozpłacze.
Przez pięć dni nie był świadom tego, że ma wszystkie palce, łącznie z kciukami. Ale zapamiętał zapach czegoś ciemnego i świeżego... i ból, który miał zęby i pazury. I zapamiętał też, że ktoś znalazł jego nogę i mu ją przyniósł... ktoś, kto, tak jak on, starał się nie rozpłakać.
Daj mi rękę.
I na zawsze zapamięta jej głos, wołający gdzieś z góry, sponad niego.
O, poczuj tutaj... tu, gdzie jest serce.
CZĘŚĆ CZWARTA
Rozdział 33
– A co myślisz o tym, Lexie? – Ze sterty ciuchów leżących na stole w patio Novalee wyciągnęła dżinsową szmizjerkę. – Wygląda w porządku. – Popatrz. – Novalee podsunęła sukienkę Lexie i skrzywiła się. – Nie, utoniesz w niej – powiedziała i rzuciła sukienkę z powrotem na stertę ubrań. Od siódmej trzydzieści jeździły po wyprzedażach garażowych, szukając jakiejś „szczupłej” odzieży dla Lexie, która w czasie, kiedy miała zdrutowaną szczękę, straciła trzydzieści kilo na wadze i w rozmiarach ubrań cofnęła się o cztery numery, chociaż jeszcze teraz, w wiele miesięcy później, nosiła swój dawny numer 22Ws. Ale Novalee postanowiła to zmienić. – A to? – Podniosła do góry spodnium w białoczarne paski. – To chyba jest uniform sędziego sportowego... – Nie. Myślę, że by ci było w tym do twarzy. Dlaczego nie chcesz... Ale Lexie przejawiała równie nikłe zainteresowanie ubraniem, co jedzeniem. Jedynym jej zakupem w ciągu całego ranka była gra Operacja, która doskonale potrafiła zająć dzieci w samochodzie, wszystkie – poza Brummettem. Brummett właśnie wyjechał do Outreach na letni obóz dla dzieci w sytuacjach kryzysowych. A od czasu Rogera Briscoe Brummett był w permanentnej sytuacji kryzysowej. Z dnia na dzień stawał się coraz bardziej ponury i zły i już dwa razy złapano go w IGA na kradzieży kart bejsbolowych. [małe karty tekturowe ze zdjęciami zawodowych graczy w bejsbol, znajdujące się w opakowaniach gumy do żucia]
Pauline wprawdzie nie kradła, ale dalej miała koszmary senne i w dalszym ciągu bała się mężczyzn. Psycholog z Ośrodka Zdrowia Psychicznego powiedział, że powinna mieć w życiu jakiś silny pozytywny męski wzorzec, co wywołało u Lexie trwającą tygodniami depresję. – Popatrz, Lexie – powiedziała Novalee. – Kolczyki ze słonikami. Spójrz na ich trąby. – Novalee wręczyła kolczyki Lexie, która wierzyła, że słoń z podniesioną trąbą przynosi szczęście. Kiedy założyła kolczyki i pokazała się w nich Novalee, było jasne, że przyda jej się dla odmiany odrobina szczęścia. Uszkodzona powieka Lexie opadała, poruszając się bez jakiejkolwiek synchronizacji z drugą. A jej wargi, niegdyś idealne w kształcie, teraz były pościągane i poznaczone zygzakowatymi bliznami nawet w uśmiechu. Kiedy wróciły do samochodu, Peanut spał, bliźniaczki się tłukły, a Pauline i
Americus siedziały na masce i śpiewały Starego McDonalda. – Wiesz co, Novalee, lepiej jedźmy do domu. Zanim damy dzieciom jakiś lunch, będzie południe, a ja mam dzisiaj oglądać to mieszkanie. – Lexie, nie spiesz się tak z tą wyprowadzką. – Jak możesz mówić o pośpiechu. Mieszkamy u ciebie już tyle czasu, że prawem zasiedzenia możemy zostać właścicielami twojego domu. Lexie zagoniła Americus i Pauline do samochodu i wsiadła za nimi. – Chcesz, żebyśmy się zatrzymały po drodze i teraz obejrzały to mieszkanie? – zapytała Novalee. – Nie, muszę wziąć swój samochód. – Lexie nachyliła się do Novalee i ściszyła głos. – Pamiętaj, że mam wstąpić na policję. – I sadzając sobie Peanuta na kolanach, dodała: – Bez względu na to, czy coś z tego wyjdzie, czy nie. Policja znalazła aż czterech Rogerów Briscoe, tylko jeden z nich pochodził z Fort Worth, ale za to miał piętnaście lat. Co do pozostałych, to jeden był czarny, drugi ślepy, a trzeci od dwudziestu lat siedział w więzieniu. Sprawa już zaczynała się przedawniać, ale jeszcze od czasu do czasu któryś z policjantów dzwonił do Lexie i kazał jej się zgłaszać na posterunek. Kiedy Novalee wyjechała na ulicę, minął ich pierwszy wóz strażacki. – Mam nadzieję, że wyłączyłam czajnik – powiedziała Lexie. Po chwili usłyszały następną syrenę. – Czujesz dym czy to złudzenie? – zapytała Novalee. – Ja też czuję dym – powiedziała Americus. Na następnych światłach wóz policyjny zablokował prawy pas i policjant kierował samochody kolejno na lewy. – Wszyscy chcą zobaczyć pożar – powiedziała Lexie. – A my też możemy, mamo? – zapiszczały bliźniaczki. – Powiedz: możemy? – Nie. Kiedy Novalee dojechała do rogu ulicy i okrążyła policjanta, opuściła okno i zapytała: – Czy przejadę Taylor Street? – Wątpię – odparł policjant. – Sześć ulic jest zablokowane w obu kierunkach od skrzyżowania Locust i Pierwszej. Novalee mocniej zacisnęła dłonie na kierownicy. – Locust i Pierwszej? – Tak – odpowiedział policjant. – Pali się biblioteka. – Nie!
– Tak, proszę pani. Pożar w bibliotece.
W dniu pogrzebu swojej siostry Forney przeprowadził się do hotelu Majestic, rudery z lat dwudziestych o zapadniętych podłogach i sufitach w plamy. Całą majestatyczność tego budynku sprzed sześćdziesięciu lat przekreśliły warstwy zniszczonej farby i zastarzały smród smażonej cebuli. Stali pensjonariusze, starzy mężczyźni o zmętniałych oczach i skrzeczących głosach, spojrzeli, kiedy Novalee otworzyła drzwi frontowe. Patrząc na jej prześwietloną słońcem białą bawełnianą sukienkę, uśmiechali się, prawdopodobnie na wspomnienie innych letnich dni i innych sukienek. Wzdychali na dźwięk jej głosu, kiedy pytała o pokój bibliotekarza, i zapamiętali zapach gardenii, którego smugę ciągnęła za sobą, przemierzając wysoko sklepiony hol i idąc po schodach na górę. Zastukała trzy razy, zanim otworzyła drzwi. W pierwszej chwili go nie zauważyła. W pokoju było ciemno, a Forney miał na sobie szary garnitur. – Forney? Siedział sztywno na brzegu łóżka z rękami złożonymi na kolanach. – Martwiłam się o ciebie – powiedziała. – Przepraszam. – Nie przepraszaj. Nie chcę, żebyś mnie przepraszał, chciałam się z tobą zobaczyć. – Och. – Forney, czy mogę wejść? – Chcesz wejść? – Jeżeli ci to nie przeszkadza. – Nie przeszkadza mi. Kiedy zamknęła drzwi, w pokoju zrobiło się tak ciemno, że ledwie widziała jego sylwetkę. – Zapalić światło? – zapytał. – Możemy zapalić. – Nie, nie potrzeba. Tak jest dobrze. – Kiedyś bałem się ciemności – powiedział. – Ale czasami wydaje mi się, że po ciemku jest najlepiej. Że widzi się rzeczy, których nie widać przy świetle. – A co widzisz tu, w ciemności? Z korytarza dobiegł śmiech z taśmy, a potem głos Freda Flinstone’a. – Kiedy miałem sześć lat i byłem w pierwszej klasie powiedział Forney – ojciec odbierał mnie ze szkoły.
Wzrok Novalee przyzwyczaił się do ciemności i zobaczyła trójkąt odbitego światła drgający na suficie. – Ale pewnego dnia ojciec nie przyszedł. Padało wtedy, więc wielu rodziców przyszło po dzieci, a mój ojciec nie. Forney poprawił się i rama łóżka zatrzeszczała. – Patrzyłem, jak wszyscy wychodzą, nawet dozorca, aż zostałem tylko ja. Zacząłem płakać, bo myślałem, że będę musiał spędzić w szkole całą noc, zupełnie sam. Robiło się już ciemno, kiedy usłyszałem na korytarzu kroki. Była to Mary Elizabeth. Pogłaskała mnie po głowie i wytarła mi twarz, ale ja nie mogłem przestać płakać. Wzięła mnie za rękę i ruszyliśmy do wyjścia, kiedy jednak mijaliśmy audytorium, Mary Elizabeth się zatrzymała. Wiedziałem, że chciała, bym przestał płakać, ale nic nie powiedziała, tylko patrzyła na mnie przez chwilę, po czym wprowadziła mnie do środka. Ktoś przeszedł pod drzwiami Forneya, szurając nogami, i zakasłał. Było to krótkie, mokre kaszlnięcie starego człowieka. – Mary Elizabeth zaprowadziła mnie do pierwszego rzędu i posadziła, a sama weszła po stopniach na scenę. Spojrzała na mnie i zanuciła jakąś piosenkę, której nie znałem. A potem zaczęła tańczyć. Uniosła ramiona, okręciła się i krokiem posuwistym zaczęła się obracać. Tańczyła w takt piosenki. Tańczyła dla mnie. Siedziałem bardzo spokojnie i przyglądałem się jej. Nie spuszczałem z niej oka. Była taka piękna. Kiedy skończyła, uśmiechnęła się do mnie. W końcu korytarza wyłączono telewizor; gdzieś w pobliżu zamknięto drzwi. – Wiesz, co ci powiem, Novalee? Chyba już nigdy później nie widziałem, żeby Mary Elizabeth się uśmiechała. W pokoju zrobiło się tak cicho, że Novalee się nagle prze straszyła. – Forney... – Chcę ci powiedzieć o tym ranku i wytłumaczyć, dlaczego nie mogłem wejść. – Nie musisz. – Próbowałem. Podszedłem do kościoła, do samych drzwi, ale nie mogłem wejść do środka. – Forney... – Miałem cztery białe róże... dla niej. Ale kiedy doszedłem do kościoła, te róże zrobiły się całkiem brązowe. – Forney wytarł twarz wierzchem dłoni i spojrzał na
Novalee. – Nie mogłem jej dać brązowych róż. Novalee prawie nie pamiętała, jak to się stało, że przeszła przez cały pokój i wzięła go w ramiona... ale nigdy nie zapomni jego oddechu na swojej szyi, kiedy szeptem powtarzał jej imię. A kiedy jego wargi znalazły cieniutką srebrną bliznę w kąciku jej ust, nawet nie wiedziała, że głos, który wyszeptał „tak”, należał do niej.
Rozdział 34
W ciągu kilku najbliższych dni, życie Novalee pozornie biegło normalnym trybem. Zaczęła remanent w Wal-Marcie i skończyła pracę nad zdjęcia dla Izby Handlowej. Zrobiła dla Americus kostium na Dni Zachodu, zjadła kolację z Mosesem i Certain i zapisała się na kolejny kurs na uniwersytecie – tym razem miała to być literatura amerykańska. Była wszędzie gdzie miała być, i robiła wszystko, co miała robić, a te wszystkie ruchy wykonywała jakby mechanicznie. Duchem cały czas była przy Forneyu Hullu. Myślała o nim cały dzień і њniіa o nim w nocy. Ale byіy to z reguły sny męczące, w których Forney się z nią żegnał. Za każdym razem, kiedy zadzwonił telefon, miała nadzieję, że usłyszy jego głos. Nawet w pracy, kiedy ją wzywano, zawsze wierzyła, że to telefon i że dzwoni Forney. Dwukrotnie pisała do niego list, ale za każdym razem go darła, bo miała wrażenie, że jest tylko naiwnym wyznaniem miłości zakochanej nastolatki. Novalee kocha Forneya. NN + FH. Spostrzegła też, że robi różne głupie rzeczy: śpiewa piosenki o miłości, czyta wiersze, po których później płacze. Za krótko obcięła włosy, kupiła sobie przewieszkę do kluczy w kształcie serca i o drugiej w nocy ogląda Casablancę. Po raz pierwszy w życiu była zakochana, i to od wielu miesięcy, ale teraz już nie potrafiła tego ukryć. – Och, kochanie, nie masz pojęcia, jak się cieszę – powiedziała Lexie, biorąc Novalee w ramiona. – Forney od początku za tobą szalał, przecież ci to mówiłam. – Ja jeszcze nigdy w życiu tak się nie czułam. Na początku myślałam, że złapałam grypę. – Jesteś zakochana, Novalee, możesz mi wierzyć. Ja miewałam grypę. Ale mów, co zrobił Forney, kiedy mu powiedziałaś. – Ale ja mu jeszcze nie powiedziałam. – Chwileczkę. Przecież kochałaś się z nim w jego pokoju hotelowym. Wyznał ci miłość, a ty mu nie powiedziałaś? – Nie. Bo było... tak dziwnie. – Zawsze jest dziwnie. – Nie, nie rozumiesz. Kiedy... kiedy skończyliśmy, Forney... Forney się tak dziwnie zachowywał. – Novalee, Forney zawsze się dziwnie zachowuje.
– Ale tym razem jakoś inaczej... – Chcesz powiedzieć, że po prostu... wyszłaś? – No, nie, rozmawialiśmy... trochę. „Jak długo cię nie będzie?” i „Zadzwonię do ciebie”, o, takie rzeczy. Lexie uśmiechnęła się i potrząsnęła głową. – Powiedz, Lexie, czy ja popełniłam jakiś błąd? – Novalee, liznęłam trochę algebry i umiem upiec sernik z wiśniami. Nie najgorzej gram w kręgle i potrafiłam kiedyś wywijać batutą. Ale miłość? Ja miłości po prostu nie rozumiem. Wszystko wskazywało na to, że Novalee też nie rozumie. Nie rozumiała na przykład, dlaczego uciekła wtedy z pokoju Forneya, chociaż tak bardzo chciała zostać. Bez przerwy przeżywała na nowo to, co się stało w hotelu Majestic. Widziała siebie w jego ramionach i słyszała, jak szeptem powtarza jej imię – jakby byli parą kochanków z filmu. Żałowała, że nie może zmienić zakończenia tej sceny i usłyszeć siebie, jak mówi: „Kocham cię, Forneyu Hull. Kocham cię”.
Novalee była właśnie w drodze do Izby Handlowej ze zdjęciami, kiedy spotkała Rethę Holloway, prezesa Stowarzyszenia Miłośników Książki. – Miałam do ciebie dzwonić, Novalee. Potrzebny mi jest adres emailowy Forneya. – Adres emailowy? – Tak, myślałam, że może miałaś od niego jakieś wiadomości. – Nie. Ale on wraca za parę dni. – Wraca tu? Do Sequoyah? – Tak. – To dziwne. Myślałam, że tam zostanie aż do rozpoczęcia nowego roku akademickiego. Novalee była wyraźnie zaskoczona. – Panno Holloway, Forney pojechał do Maine. Pojechał tam... – Żeby pochować Mary Elizabeth. Mój Boże, co za tragedia. – Powinien być z powrotem dziś albo jutro. – Wiesz, że rodzina Hullów pochodzi z Maine. – Głos Rethy Holloway nabrał śpiewnych tonów – nawyk powstały w ciągu czterdziestu lat nauczania języka angielskiego. – Pierwsi Hullowie to była elita. Należeli do elity Bostonu. Arystokratyczna rodzina – dodała, wyraźnie artykułując każdą sylabę.
– Całkiem nieźle znałam matkę Forneya. Ojca prawie wcale. Był dość trudny w kontaktach. Ale bardzo kulturalny, wspaniale wychowany. Nie uważam, żeby się dobrze czuli w tej części świata. A już z pewnością nie Mary Elizabeth. Podejrzewam, że i Forney obrałby inną drogę życiową, gdyby mógł. Ale to wszystko się teraz zmieni, nie sądzisz? – Nie wiem, co pani ma na myśli. – Że teraz, kiedy Mary Elizabeth nie żyje i rodzinna rezydencja spłonęła, Forney może wreszcie zacząć realizować swoje plany życiowe. Jest w końcu jeszcze całkiem młody. Trzydzieści sześć lat to za czasów mojego dzieciństwa była starość, ale nie teraz. Forney może wrócić na studia i dokończyć edukację. Novalee skinęła głową, jakby coś z tego rozumiała. – Forney chodził do Bowdoin College w Brunswick, ale musiał przerwać naukę ze względu na stan Mary Elizabeth. – Retha Holloway potrząsnęła głową dla podkreślenie rozmiarów tragedii. A następnie takim tonem, jakby zadawała test, dodała: – Czy wiedziałaś, Novalee, że wszyscy mężczyźni z rodziny Hullów byli absolwentami Bowdoin? A, przy okazji, pradziadek pana Hulla dzielił tam sypialnię z Nathanielem Hawthorne’em. Wyobraź sobie! Głos Rethy Holloway nabrał wyższych tonów, kiedy zaczęła recytować:
Pół życia mi zeszło, umknęły mi jakoś te lata, i nie spełniłem nadziei mojej młodości...
– Prawda, jakie to piękne? I jakież aktualne... – Panna Holloway przytknęła chusteczkę do oka. – Longfellow też był w Bowdoin. Henry Wadsworth Longfellow. A teraz... teraz przyszła kolej na Forneya. – Tak. Też tak sądzę. – W każdym razie mam dla Forneya jakieś papiery do podpisania. Jakieś prawne formalności w imieniu miasta. Moglibyśmy w ten sposób sfinalizować sprawy. – A co z biblioteką? – Mamy już architekta, który zaprojektuje nowy budynek. A bibliotekę poprowadzi córka burmistrza Albrighta. Urocza dziewczyna. Skończyła bibliotekarstwo i jest teraz bibliotekarką w Dallas, ale chce tu wrócić. Jej matka będzie po mnie prezesem Stowarzyszenia Miłośników Książki. Bardzo dobra rodzina. W tym momencie do krawężnika podjechał samochód i Retha Holloway
pomachała ręką do kierowcy, starszego mężczyzny. – To po mnie, Novalee. Miło było z tobą porozmawiać. – Mnie też było miło, proszę pani. – Jak się Forney odezwie, to mu powiedz, żeby się ze mną skontaktował. Novalee stała na chodniku, dopóki nie straciła z oczu samochodu, ale w uszach długo jeszcze brzmiał jej głos Rethy Holloway.
... może wreszcie zacząć realizować swoje plany życiowe...
Novalee już od godziny leżała w łóżku, nie śpiąc, kiedy zadzwonił telefon. Ubrała się szybko, obudziła Lexie, żeby jej powiedzieć, że wychodzi, i wymknęła się z domu najciszej, jak tylko mogła. Noc była parna i bardzo spokojna. Przejeżdżając koło banku, zauważyła, że temperatura wynosi dwadzieścia dziewięć stopni. Zaparkowała chevroleta naprzeciwko hotelu Majestic, po drugiej stronie ulicy. Przez chwilę siedziała w samochodzie, patrząc w okna pokoju Forneya i obserwując jego cień przesuwający się na tle zasłon. Hol był pusty, jeśli nie liczyć starego mężczyzny, zasuszonego jak mumia i wciśniętego w kąt poplamionej kanapy. Kiedy zapukała, Forney powitał ją gotowym uśmiechem, jakby go przed chwilą ćwiczył. – Cześć. Miał jeszcze mokre włosy spod prysznica, a na brodzie świeże skaleczenie od brzytwy. – Jak się masz? Novalee wzięła go w objęcia, ale Forneya tak to zaskoczyło, że zanim się zorientował, o co chodzi, zdążyła się wycofać i stała w drzwiach speszona, z opuszczonymi po bokach rękami. – Wejdź – powiedział. Kiedy weszła, owiał ją zapach jego mydła, cytrynowo-słodki. – Przepraszam, że zadzwoniłem tak późno. – Cieszę się, że zadzwoniłeś. – Pobudziłem wszystkich? – Nie. Światło było teraz zapalone – i górna żarówka, i lampka nocna – więc Novalee po raz pierwszy miała okazję przyjrzeć się pokojowi. Ściany pokrywała spłowiała
tapeta w leśne sceny, meble przypominały przemalowane nadwyżki z demobilu. Jedyną ozdobą był oleodruk przedstawiający smutnego klauna. – Jak podróż? – Była długa. – Wszystko się udało? – Udało? – Mam na myśli uroczystości. Twoja siostra... – Mary Elizabeth. – Forney skinął głową i powtórzył jeszcze raz imiona swojej siostry, jakby miał potrzebę wsłuchiwania się w te dźwięki. – Tak. To znaczy nie było żadnego nabożeństwa, nic z tych rzeczy. I nie było nikogo. Tylko ja. I Mary Elizabeth. Nikogo poza nami. – Forney, dobrze się czujesz? – Tak, tak – odparł, ale odwrócił się i stał ze wzrokiem utkwionym w wiszącego na ścianie klauna. – Tak, chyba dobrze. Novalee przestąpiła z nogi na nogę, Forney wetknął ręce w kieszenie. Nad nimi ktoś spuścił wodę w toalecie. Żeby zagłuszyć ten odgłos, zaczęli mówić oboje naraz. – Kiedy ty... – Chciałam... – Novalee, może byś usiadła? – Wykonał gest zapraszający, ale wybór był niewielki. Stare metalowe krzesło biurowe z popękanym plastikowym siedzeniem i łóżko. Wybrała krzesło. – Musisz być zmęczony – powiedziała. – Trochę. – Zaczęłam się już niepokoić. Kiedy cię nie było do środy... – Zostałem dłużej, niż zamierzałem. Wynająłem samochód i pojeździłem turystycznie. Zapomniałem, jak tam jest pięknie. Zupełnie inaczej niż tutaj. – Wyobrażam sobie. – Tam się urodzili oboje moi rodzice. Mary Elizabeth też. Ja właściwie nigdy tam nie mieszkałem, poza tym okresem, kiedy byłem na studiach, ale... ale wszystko wydawało mi się jakoś dziwnie znajome... – Skowhegan? – Ta cała część Maine. Skowhegan, Waterville, Augusta, Brunswick. – Właśnie, Brunswick. To tam byłeś na uczelni, tak? – Tak. Pojechałem na kilka godzin pokręcić się po okolicy, a zostałem na dwa dni. Spędziłem nawet trochę czasu na kampusie. Bowdoin ma wspaniałą bibliotekę.
Spotkałem paru profesorów, u których studiowałem. Jeden z nich właśnie wydaje nową książkę. – To wspaniale. Znów zapadło milczenie, ale tym razem je przeczekali. – Myślałem o tobie, Novalee. – Forney... – Chciałem z tobą porozmawiać, ale pomyślałem sobie, że to, co ci mam do powiedzenia, nie jest na telefon... – A co masz mi do powiedzenia? – Chciałem... chciałem cię o coś zapytać w związku z tamtym, no wiesz, co byliśmy razem. Bałem się... to znaczy zastanawiałem się, czy nie sprawiłem ci bólu, i w ogóle... – Bólu? – Obawiam się, że byłem nie dość... że byłem zbyt niezręczny... za mało.... za mało delikatny. – Nie, Forney, nie sprawiłeś mi żadnego bólu. – Bo nie chciałbym sprawić ci bólu, Novalee. Kompresor w klimatyzatorze okiennym włączył się hałaśliwie i na sekundę przygasły światła. – A tu, u was, co się przez ten czas działo? – Nic specjalnego. Lexie znalazła sobie mieszkanie. Dwupoziomowe. Pierwszego się wyprowadzają. – Będzie ci jej brak. – Nie wyprowadzają się daleko. Będą mieszkać naprzeciwko szkoły. – A jak Americus? – Świetnie. Ma być Annie Oakley w sobotę, podczas uroczystości z okazji Dni Zachodu. – Przywiozłem jej książkę. – Forney zaczął szukać w leżącej za nim na łóżku otwartej walizce, z której wyjął paczkę w czerwonym papierze. – Lasy Maine Thoreau. Mieliśmy w naszej bibliotece dwa egzemplarze, ale... – Retha Holloway chce się z tobą zobaczyć. – Są jakieś plany co do nowej biblioteki? – Owszem, ale nie sądzę, żebyś był nimi zachwycony. – Mianowicie? – Retha powiedziała, że córka burmistrza ma być nową bibliotekarką. – Och, to mnie specjalnie nie zdziwiło. Albright już od dawna zamierzał ją tu
ściągnąć. Nie szkodzi. Czas na coś nowego. – Przejechał dłonią po twarzy i pogłaskał się po karku. – Słyszałem, że przyjmują do pracy w fabryce plastików. Novalee widziała robotników z „Thermoforms”, którzy przychodzili do Wal-Martu realizować czeki – zmęczonych mężczyzn i kobiety, z plakietkami identyfikacyjnymi przypiętymi do kieszeni. – Novalee? Mężczyzn i kobiety bez uśmiechu, czekających na małe stosiki banknotów, które dostawali za popychanie wiecznie tych samych form plastikowych na taśmie produkcyjnej, dzień po dniu, tydzień po tygodniu. – Novalee, dobrze się czujesz? – Dobrze. Dlaczego pytasz? – Bo byłaś tysiące kilometrów stąd. – Forney, a co z nauczaniem? Mówiłeś, że chciałeś kiedyś zostać nauczycielem? – Tak, ale to było dawno temu. – Ale jeżeli tego chcesz, to czas nie gra roli. Czas w ogóle nie ma znaczenia. – Novalee, jeśli w ogóle czegokolwiek chcę, to być z tobą... Z tobą i z Americus. – Forney. – Kocham cię. Kocham cię jak nic na świecie i kiedy byliśmy tu razem... kiedy trzymałem cię w ramionach... – Forney, może popełniliśmy błąd. Nie wiem ani jak to się stało, ani dlaczego. Ale może to jeszcze nie był dla nas odpowiedni czas... Może my... – Novalee, czy ty... czy ty kochałaś się ze mną z litości? Dlatego, że było ci mnie żal? – Ależ skąd, Forney. Jak mogłeś tak pomyśleć? – Bo jeśli zrobiłaś to z tego powodu... – Nie, Forney. W żadnym razie. – To o co chodzi? Fałszywa decyzja? Czy może nasi rój chwili? Czy miałaś chandrę i szukałaś pociechy? – Co chcesz przez to powiedzieć? – Chcę powiedzieć... a może raczej zapytać, czy... czy ci w ogóle na mnie choć trochę zależy? – Czy mi zależy? Oczywiście, że mi zależy. Jesteś najlepszym przyjacielem, jakiego w życiu miałam, Forney. – Ale czy ci na mnie zależy?
– Przecież odbierałeś Americus. – Czy ci zależy na mnie! – Nauczyłeś mnie uczyć się, Forney. Pokazałeś mi zupełnie inny świat. Ty... – Ale czy mnie kochasz, Novalee? Powiedz, czy ty mnie kochasz? – Forney, gdybym ja... Broniła się przed wspomnieniem tego, jak się kochali, jak ją potem tulił... jak jego wargi dotykały jej warg, jak jego dłonie... – Przecież wiesz, Forney, że ja... Była przekonana, że jeśli tylko dopuści do głosu tamto wspomnienie, to nie będzie w stanie powiedzieć mu kłamstwa, które miał usłyszeć. – Forney... Nie będzie w stanie złamać mu serca... – Nie, Forney, nie kocham cię. W każdym razie nie w taki sposób, w jaki powinieneś być kochany. Nie tak. ... ani sobie.
Rozdział 35
Przez pierwszych kilka tygodni po wyjeździe Forneya Novalee myślała, że zwariuje. Płakała bez żadnego powodu i w najdziwniejszych miejscach. Kiedyś, biorąc paliwo na stacji Texaco, płakała otwarcie, nawet nie próbując ukryć twarzy. A kiedy poszła na zebranie do szkoły i nauczycielka z drugiej klasy powiedziała jej, że Americus czyta jak dziecko z ósmej klasy, zaczęła szlochać bez opamiętania i musieli ją odprowadzić do samochodu. To znowu innego dnia, kiedy pracowała w dziale ze sprzętem elektronicznym i zobaczyła na trzech ekranach jednocześnie Julię Child przygotowującą lody pomarańczowo-migdałowe, rozpłakała się tak, że nie mogła wytrwać do końca zmiany. Ale nie ten płacz był jej największym zmartwieniem. Najbardziej denerwowała się utratą pamięci – na samą myśl o tym zaciskało jej się gardło i oblewała się zimnym potem. Pierwszy sygnał, że coś jest nie w porządku, odebrała po przeczytaniu książki Epizod z wróblami: dotarłszy do końca, stwierdziła, że już ją kiedyś czytała. W kilka dni później, podpisując czek, zrobiła błąd w swoim nazwisku. W pracy odbiła cudzą kartę i dwa razy wydała klientom za dużo reszty. Ale wtedy już zdążyła się zaopatrzyć w książkę Magia pamięci i zażywała duże dawki witaminy E, która – jak wyczytała – jest „witaminą mózgu”. Jednak nie zauważyła wielkiej różnicy. Miała nawet wrażenie, że im bardziej próbuje się skoncentrować, tym bardziej zapomina. Przekonała się też, że potrafi zabłądzić w odległości zaledwie kilku przecznic od domu. To znów wybierała numer i nie wiedziała, do kogo dzwoni. Szła po zakupy i przynosiła nie to, co trzeba. Kiedyś Lexie znalazła w lodówce, w szufladkach na warzywa, osiemdziesiąt cztery marchewki. Przyjaciele chcieli jej pomóc, ale nie wiedzieli jak. Nie mogli nic poradzić na ból w piersiach, w miejscu wrażliwym i bolesnym jak siniak. Nie wiedzieli, jak przywrócić jej oczom blask. Nie mogli przecież zaprogramować jej snów, ukoić bólu, czy wreszcie naprawić serca. Americus, tak samo zdruzgotana nieobecnością Forneya jak Novalee, stała się milcząca i jakaś dziwnie nieobecna. Przygarnęła kolejnego przybłędę, kulawego królika, którego nazwała Docker, i ułożyła alfabetycznie wszystkie swoje książki. Nauczyła się robić napój z piwa korzennego z gałką lodów i poprosiła Dixie Mullins, żeby jej pokazała, jak się przyszywa guziki. Nauczyła się na pamięć
nazwisk wszystkich sędziów Sądu Najwyższego, od Johna Jaya do Mahlona Pitneya, i zaczęła pisać wiersze, które chowała w pudełku pod łóżkiem. I co wieczór, odmawiając pacierz, modliła się, żeby Forney Hull wrócił do domu. Gdyby Novalee troszczyła się tylko o siebie, poszłaby pewnie do łóżka, naciągnęła na głowę kołdrę i poduszkę i prosiła Boga o spokojny, mocny sen. Ale nie mogła tego zrobić, mając świadomość, że jest potrzebna córce. Dlatego wstawała na siłę, udawała energię, której wcale w sobie nie miała, i radość, której nie czuła, i zachowywała się tak, jakby Americus wierzyła w całą tę szopkę. Wynajdywała różne miejsca, w które mogły chodzić, i rzeczy, które mogły robić, ale dokądkolwiek poszły, wszędzie był Forney. Widziały go w wysokim mężczyźnie pod parasolem, biegnącym przez park... w chudym facecie, który siedział za nimi w kinie. W postaci w czapce-pończosze na głowie na szczycie diabelskiego młyna... w samotnym łyżwiarzu na lodowisku... w twarzy, którą zobaczyły przez szybę muzeum lalek. Pewnego wieczoru, będąc w centrum handlowym w Fort Smith, usłyszały, jak wzywają przez głośnik Forneya Hulla. Pobiegły w drugi koniec centrum i kiedy zdyszane wpadły do biura ochrony, okazało się, że chodziło o młodziutkiego chłopca Farleya Halla. Szły przez parking, łykając łzy, ale kiedy wsiadły do samochodu, tamy puściły, a one nawet nie próbowały tego ukryć. Płakały i płakały i tuliły się do siebie, a potem poszły do domu i najadły się lodów. I znów płakały. Pierwszy list od Forneya przyszedł dokładnie następnego dnia.
Droga Americus,
Przesyłam ci program nauki, który opracowałem specjalnie dla ciebie. Zgodnie z tym programem w połowie sierpnia będziesz miała przerobioną resztę Pierwszej Części Łaciny. Musisz to koniecznie skończyć, zanim rozpoczniesz trzecią klasę. I nie zapominaj, że odmiana czasowników to praca czysto pamięciowa. Kocham cię. Wstąpiłem do biblioteki w Waszyngtonie i zostałem tam na cztery dni. Czy plama od czekolady zeszła z twojej żółtej sukienki? Przeczytałem po raz drugi Słyszę, jak Ameryka mówi i doszedłem do wniosku i że i ty powinnaś to przeczytać. Książka jest niestety wyczerpana, ale zamówiłem ją w antykwariacie i kazałem wysłać egzemplarz na twój adres; powinnaś ją dostać pod koniec tygodnia. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo za tobą tęsknię. Americus, musisz dużo pracować, żeby oprócz normalnego programu szkolnego zrobić jeszcze dodatkowo łacinę. Pamiętaj
jedno: uczciwością i pracą ludzie się bogacą. Trzy razy mi się śniłaś i za każdym razem się uśmiechałaś, ale miałaś kocie wąsy. Radziłbym ci, żebyś do listy swoich lektur koniecznie włączyła Pochodzenie słów i Ich romantyczne historie. Zobaczysz, na pewno ci się spodobają.
Twój Forney Hull Przekaż mamie serdeczne pozdrowienia.
Listy do Americus przychodziły w dalszym ciągu, ale bardzo nieregularnie. Czasem dostawała jednego dnia aż trzy, a potem na następny musiała czekać miesiąc. Bywały zmięte i poplamione, z datą wyprzedzającą o wiele tygodni datę wysyłki albo datowane wiele tygodni później. Pachniały pastą do butów, musztardą albo klejem. W jednym Americus znalazła kawałek brązowego liścia sałaty. W drugim popękany zielony guzik. Forney pisał je na papierze z surowców wtórnych, na papeteriach hotelowych, na odwrocie listów adresowanych do „Użytkownika”. Jeden został napisany na odwrocie menu, inny na ulotce zapowiadającej wieczór poezji. Przychodziły ze stemplami z St. Louis, Waszyngtonu, Indianapolis, Pittsburgha, Kansas City, Baltimore, Akron i Louisville – w tej kolejności. Americus śledziła jego trasę na mapie, którą jej kiedyś zawiesił w pokoju. Ale jeśli nawet miał jakiś cel przeznaczenia, trudno go było odgadnąć. Pisywał głównie o książkach i nauce. W dalszym ciągu uzupełniał jej listę lektur, która liczyła już teraz ponad sześćset pozycji. O sobie mówił niewiele, a o Novalee wcale. Ale ostatnie zdanie każdego listu brzmiało niezmiennie tak samo: „Przekaż mamie serdeczne pozdrowienia”. Nie było to dużo, ale było to coś i Novalee i Americus brały, co się dało. Wraz z wyjazdem Forneya każda z nich straciła kawałek życia, coś, czego nie mogły wypełnić fotografia ani łacina, filmy czy diabelskie młyny, napoje z piwa korzennego czy kulawe króliczki, a tym bardziej wszystkie ich łzy razem wzięte. Novalee myślała o tym, żeby go szukać, żeby jechać do tych wszystkich miast, z których dawał znaki życia. Brala nawet pod uwagę zamieszczenie w gazecie, w rubryce „Zaginął”, stosownego ogłoszenia czy wynajęcie detektywa. – A co byś zrobiła, gdybyś go znalazła? – zapytała kiedyś Lexie. – No cóż... – Powiedziałabyś mu, że go kochasz? – Och...
– Poprosiłabyś, żeby wrócił? – Lexie... – Nie mogłabyś, prawda? Novalee zaczerpnęła tchu i potrząsnęła głową. – Nie – powiedziała. – Nie, Lexie, nie mogłabym. Ściągnąć go tu, żeby pracował w fabryce? Żeby podrzucał kotlety w barze „drive in” u Lity? – Może by dostał pracę w Wal-Marcie... – Nie – odpowiedziała Novalee, zdecydowanie za szybko. – Ach, rozumiem, Wal-Mart jest dobry dla ciebie, ale nie dla niego, tak? – To nieprawda, Lexie. – Właśnie, że prawda. Zawsze uważałaś, że nie zasługujesz na Forneya. – Posłuchaj mnie, Lexie... – Nie, to ty mnie posłuchaj. Wiem, że twoja matka rzuciła cię wilkom na pożarcie. I wiem, co ci zrobił ten kretyn, Willy Jack, ale... Novalee zaczęła wstawać od stołu, lecz Lexie złapała ją za rękę. – Ale zobacz, dziewczyno, czego ty dokonałaś. Zobacz, na co cię było stać. Masz fantastyczne dziecko i dom. Kochającą rodzinę, przyjaciół. Dobrą pracę. Jesteś wspaniałą fotografką, artystką. Przeczytałaś całą bibliotekę książek. A nawet studiujesz. Masz wszystko, co trzeba, kochanie, masz wszystko. – Nie, Lexie, nie wszystko. Nie mam Forneya. Nie mam go.
Do Americus przyszły jednego dnia cztery listy, wszystkie wysłane z Chicago. Wtedy Novalee niewiele sobie z tego robiła. Sądząc z dat, myślała, że Forney pisał je w czterech różnych miastach, nosił przy sobie całymi dniami, a potem wszystkie naraz wysłał z Chicago. Ale w dwa tygodnie później znów przyszedł list ze stemplem Chicago i to był zdecydowany przełom. Po sześciu dniach Americus dostała kolejny list z Chicago i w następnym tygodniu jeszcze jeden. Novalee próbowała sobie wyperswadować to, co myślała; próbowała nie robić tego, co w końcu zrobiła. Wiedziała, że to będzie głupie i że nic nie zmieni, ale jednocześnie już dzwoniąc, już wybierając numer telefonu, miała świadomość tego, że się nie cofnie. Najpierw zadzwoniła do Biblioteki Chicago, ale tam nie znali żadnego Forneya Hulla. Novalee jednak wiedziała, czym są dla niego książki; wiedziała, że są mu potrzebne do życia jak powietrze, więc zadzwoniła do Biblioteki Tulsy, a potem czekała tydzień na fotokopie stron z książki telefonicznej Chicago. Fotokopie dziewięciu stron z telefonami księgarń – od Abrahama Lincolna do Waterstone.
Miała nadzieję, że nie będzie musiała przejść całej listy, aż do samego końca, i jak się okazało, miała rację. Forney odpowiedział po pierwszym sygnale. – Księgarnia Chaucera. Przez chwilę myślała, że będzie mogła mu to wreszcie powiedzieć, że będzie w stanie wymówić te słowa, ale po chwili nastrój minął, uleciał gdzieś poza to miejsce i czas. – Księgarnia Chaucera – powtórzył Forney. Zaraz potem Novalee usłyszała dźwięk odkładanej słuchawki i wiedziała, że połączenie zostało przerwane.
Rozdział 36
Maleńka szpitalna kaplica nie była przeznaczona do zawierania ślubów. Pięć krótkich rzędów ławek ciasno ze sobą zsuniętych mogło pomieścić zaledwie rodzinę żałobników; pozostałą przestrzeń kaplicy wypełniali zwykle zasmuceni szkolni koledzy czy zapłakani przyjaciele. Novalee bez trudu wyobrażała sobie takie ciche, pełne smutnej zadumy zgromadzenia o poranku, ale zupełnie nie wyobrażała sobie, jak maleńka kapliczka pomieści radość tego ślubu. Siódemkę rozchichotanych, rojących się dzieciaków upchnięto w pierwszych ławkach. W pozostałych siedzieli jedno przy drugim uśmiechnięci dorośli. Grupa pełniących akurat dyżur pielęgniarek, lekarzy i młodszych pielęgniarzy w służbowych strojach wpadła w ostatniej chwili i stała teraz z tyłu, gotowa biec na każde wezwanie. Szpitalny kapelan, miło wyglądający mężczyzna z włosami umalowanymi na kolor tycjanowski, czekał na końcu przejścia między ławkami, tyłem do okna witrażowego. Koło niego – pan młody, uśmiechnięty, rumiany Leon Yoder. Kiedy drzwi się otworzyły, wszystkie oczy zwróciły się na Lexie, która zdecydowanym krokiem ruszyła przed siebie. Była ubrana w dopasowaną garsonkę w złotożółtym kolorze nawłoci i miała bukiecik z siedmiu białych róż – po jednej na każde dziecko; jej pięcioro plus dwoje Leona. Cała siódemka stała teraz grzecznie na froncie kaplicy: Brummett trzymał mocno zbuntowaną czterolatkę, bliźniaczki starały się poskromić wierzgającego malucha, a Pauline głaskała po główce najmłodszego braciszka. Novalee przygotowała aparat i zaczęła robić zdjęcia w chwili, kiedy będąca akurat w połowie drogi Lexie posłała promienny uśmiech Leonowi, mężczyźnie, który już za chwilę miał zostać jej mężem. Poznali się, kiedy Lexie wróciła do pracy. A że o dobre młodsze pielęgniarki było trudno, nie miała problemu z odzyskaniem dawnej posady. Leon też przez blisko sześć lat pracował jako młodszy pielęgniarz, ale potem poszedł do szkoły pielęgniarskiej i wrócił do Głównego Szpitala Hrabstwa jako dyplomowany pielęgniarz ze specjalizacją pediatryczną. Pewnego dnia, kiedy siedzieli przy jednym stoliku w szpitalnej kafeterii, próbował umówić się z nią na randkę. I mimo że Lexie mu odmówiła, nie dał za wygraną. – Oczywiście, że robi miłe wrażenie – powiedziała Lexie w rozmowie z
Novalee – ale Roger Briscoe też robił miłe wrażenie. W kilka tygodni później, kiedy Lexie w końcu zgodziła się na spotkanie, zabrał ją na ryby, razem ze wszystkimi dzieciakami, jej i jego. – Była nas w sumie dziewiątka – opowiadała później Lexie. – Istny cyrk. Dzieciaki miały robaki we włosach. W powietrzu latały haczyki, mrówki łaziły po kanapkach. A mała Leona, Caroll Ann, wypuściła wszystkie płocie do jeziora. – Dobrze się bawiliście? – Wspaniale. Brummett złapał rybę. Okonia. Leon powiedział, że ten okoń mógł ważyć ze trzy czwarte kilo. Mały szalał ze szczęścia. Oczywiście starał się tego po sobie nie pokazywać. Cały dzień narzekał, że musiał jechać, i bez przerwy się awanturował, dopóki nie złapał tego okonia. – A on, podoba ci się? – Kto? Leon? Jasne. – Wygląda na to, że piorun strzelił jednocześnie w was oboje. – Nie! On nie jest w moim typie. Wiesz, Novalee, Leon to miły facet i w ogóle, ale... ale między nami nie iskrzy. Ani trochę.
Moi kochani, zebraliśmy się tu dzisiaj, by wraz z tym mężczyzną i tą kobietą uczestniczyć w uroczystości zawarcia przez nich małżeństwa.
– Dziesiątki razy próbowałam do ciebie dzwonić, Lexie, ale nigdy cię nie ma w domu. – Tak. Wiem. W sobotę Leon zabrał nas na kręgle, a we wtorek poszliśmy na minigolfa. Jeśli nie zostanę w domu i nie zrobię prania, to niedługo moje dzieci będą musiały przestać nosić bieliznę.
– A gdzie byłaś wczoraj wieczorem? Przejeżdżałam koło ciebie o ósmej. Pomyślałam, że mogłybyśmy zabrać dzieciaki na lody. – Pojechaliśmy z Leonem i jego dziećmi do centrum handlowego. Chciał kupić swojemu małemu piżamkę, więc poszliśmy do Searsa. Przy okazji kupiłam Pauline bluzeczkę. I wtedy wydarzyło się coś przedziwnego. Włożyłam ten śmieszny kapelusz. Ten czarny z czerwonymi kwiatami. I wiesz co? Kiedy się wygłupiałam i robiłam miny w tym kapeluszu, Leon powiedział mi, że jestem ładna. Dotknął mojej wargi i powieki i powiedział, że jestem ładna. Czy możesz to sobie wyobrazić?
Ponieważ małżeństwo zostało ustanowione przez Boga i opiera się na silnym fundamencie wzajemnego zaufania i szacunku
– No więc posłuchaj dalej. Kiedy wczoraj powiedziałam Leonowi, że Brummett znów brał udział w bójce, zaproponował, że pójdzie ze mną do szkolnego pedagoga. – A po co masz tam chodzić? – To się nazywa konferencja dyscyplinarna. Pamiętasz, jak Brummett napisał na ścianie toalety: „Lany Dills kochał su; po francusku z kozą”? – Pamiętam. – Wtedy też musiałam iść na konferencję dyscyplinarną. Mówiło się tam głównie o „typie zachowań” Brammetta i o tym, że „nie umie panować nad emocjami”. – Ale mimo to jest z nim dużo lepiej, prawda? – Tak. Zrobił się trochę łatwiejszy we współżyciu. Leon ma go zabrać do jednego ze swoich przyjaciół, który prowadzi zajęcia z karate. Mówi, że takie walki obronne uczą czegoś więcej; że uczą samokontroli. – Wygląda na to, że i ja powinnam się na coś takiego zapisać. – I ja. Tak się dzisiaj wściekłam w pracy, że mało nie pobiłam pielęgniarki z oddziału kardiologicznego. Rozlała kawę na swoje biurko i kazała mi to posprzątać. Jakbym była jej służącą. Powinnam posłuchać Leona i iść do szkoły pielęgniarskiej. – Masz rację, Lexie, powinnaś. Byłabyś wspaniała. – Owszem, jeśli kiedykolwiek będę miała szansę, to dlaczego nie? Ale zadzwoniłam do ciebie z dwóch powodów. Po pierwsze, Leon i Brummett nałapali w środę całe wiaderko jakiegoś drobiazgu i dziś wieczorem zapraszają na smażone ryby. I chcielibyśmy, żebyś przyszła z Americus. – Czy mam coś przynieść? – Nie. Po prostu przyjdźcie, jak tylko wrócisz z pracy. I druga sprawa. Czy mogłabyś mi pożyczyć słomkowy kapelusz? – Jasne. – Całą sobotę będę na słońcu, a ty wiesz, jak ja się potrafię spalić. Leon zabiera nas do Arlington na dwa mecze Rangersów, jeden po drugim. Masz pojęcie, co to będzie? Cały dzień z siódemką dzieciaków na stadionie bejsbolowym i te wszystkie nachos i hot dogi, i...
Ja, Lexie, biorę sobie ciebie, Leona, za męża i Ślubuję ci
– Jestem zakochana, jestem zakochana, jestem zakochana! – wrzasnęła Lexie, wpadając do kuchni i obracając Novalee w koło. – Spokojnie – powiedziała Novalee i padła na krzesło. – Czy ty wiesz, Lexie, która jest godzina? Ja nawet jeszcze nie wypiłam kawy. – Słyszałaś, co powiedziałam? Jestem zakochana. – Ale dlaczego mówisz mi o tym tak wcześnie i w kim jesteś zakochana? – W Leonie! W Leonie Yoderze! A wcale z nim jeszcze nie spałam! – Przecież mówiłaś, że on ci się nie podoba. – Zapomnij o tym, co mówiłam. Skreślamy. – Lexie, co się dzieje? – Nie uwierzysz, Novalee. Zobaczysz, nie uwierzysz w to, co ci powiem. – No to daj mi szansę. – Dobrze, więc posłuchaj. Córka Leona, Carol Ann, nie jest jego córką. – To się nie trzyma kupy. – Cody jest jego synem, ale Carol Ann nie jest jego córką. – I dlatego się w nim zakochałaś? – Nie. Posłuchaj, w jaki sposób Carol Ann się u niego znalazła. – Lexie, napijmy się kawy. Myślę, że tobie przyda się nawet bardziej niż mnie. – Ale posłuchaj. Trzy lata temu Leon poznał kobietę, niejaką Maxine. Mówi o niej Max. I ta Maxine miała małą córeczkę, Carol Ann. I wprowadziła się razem z nią do Leona. Nadążasz? Novalee skinęła głową i przetarła oczy. – No to słuchaj dalej. Maxine zachodzi z Leonem w ciążę i rodzi się Cody. I w ten sposób mają dwójkę dzieci. Jej Carol Ann i wspólnego Cody’ego. Zgadza się? – Zgadza. – Kiedy Cody miał zaledwie kilka miesięcy, Max oznajmiła, że odchodzi. Wyjeżdża do Meksyku. Po prostu. Ma dość Leona i nie chce ich wspólnego dziecka. Nie chciała też swojej Carol Ann, dopóki się nie zorientowała, że chce ją Leon. A Leon powiedział, że po prostu bałby się o małą gdyby ją Max zabrała ze sobą do Meksyku, bo już się zorientował, jak gównianą jest matką. No więc, kiedy Max się zorientowała, że Leonowi zależy na Carol Ann, miała wreszcie kartę przetargową. Chodziło jej o camaro z sześćdziesiątego siódmego roku Leona. Mogła teraz zamienić na niego swoją córkę. – Co takiego?
– Zamieniła córkę na samochód! – Lexie! – Leon już nigdy więcej nie widział ani Max, ani camaro. – To niesamowite. – Kiedy mi to wszystko opowiedział, nie miałam wątpliwości, że nic lepszego nie mogło mi się trafić. – Oczy Lexie napełniły się łzami, ale przez łzy przebił się uśmiech. – I od tej chwili wiedziałam, że jestem zakochana.
... ogłaszam was mężem i żoną...
Rozdział 37
W pierwszej chwili Novalee myślała, że ta muzyka to sen. Powolna, romantyczna piosenka. Dużo skrzypiec. Przewróciła się na drugi bok, wtuliła twarz w poduszkę i dopiero po pewnym czasie zorientowała się, że to jednak nie sen. Muzyka dochodziła zza okna. Na pomoście, przed jej domem, siedział Benny Goodluck. Uchyliła drzwi wejściowe i wymknęła się na zewnątrz. Muzyka dochodziła z jego półciężarówki, zaparkowanej na podjeździe. Radio było nastawione na cały regulator; okna samochodu opuszczone. – Co tu robisz, Benny? – Obudziłem cię? Benny miał na sobie smoking, z szerokim pasem. Rozwiązana muszka na gumce zwisała teraz na sztywnym gorsie białej koszuli. – Co się stało, Benny? – Nic. – To co tutaj robisz? – Jesteś zła, Novalee? – Nie. Nie jestem zła. Ale przecież powinieneś być na zabawie z okazji zakończenia roku. Benny siedział skulony w ogrodowym fotelu, z długimi nogami wyciągniętymi przed siebie. Udając nagłe zainteresowanie czubkiem buta, pochylił się i bardzo dokładnie mu się przyglądał. – Byłem – powiedział. – Ale wcześnie wyszedłem. – A gdzie jest twoja dziewczyna? Gdzie jest Melissa? – Odwiozłem ją do domu. – To rzeczywiście wcześnie zakończyłeś imprezę. – Melissie nie zależało – powiedział Benny, ale słowa tak jakoś dziwnie mu się zlały, że „Melissa” zabrzmiało jak „Meliszsza”. – Czy ty piłeś, Benny? – Nie. Prawie nie piłem. Tylko dwa piwa. – Czy to dlatego Melissa chciała wracać do domu? Przez te piwa? – Tak. To znaczy nie. Bo ja je wypiłem dopiero po tym, jak ją odwiozłem do domu, ale... – Benny zwijał się w fotelu. – Ja... ja nie byłem na zabawie z żadną dziewczyną. Skłamałem ci.
Novalee wyciągnęła drugi fotel i usiadła obok niego, podciągając nogi pod długą bawełnianą nocną koszulę. – Poprosiłem Melissę, ale ona była już umówiona z chłopakiem. I Janetta Whitekiller też, więc poszedłem sam. Ale nie ja jeden. Oprócz mnie byli jeszcze inni chłopcy bez dziewcząt. Takie same gnojki jak ja. – Benny, nie gadaj głupstw. Jestem przekonana, że te dziewczyny bawiłyby się znacznie lepiej, gdyby poszły z tobą, a nie z tamtymi. Założę się, że one... – Ale ja ich w ogóle nie zapraszałem, Novalee. – Co takiego? – Nie zapraszałem Melissy ani Janette. To też było kłamstwo. – Uważaj, Benny, bo jak się nauczysz kłamać, to ci polem tak zostanie. – Przepraszam, ale... – Chłopak wzruszył ramionami, zapadł się głębiej w fotel i odrzucił głowę na oparcie. – Ale co? – Powiedzieć prawdę? – Jasne. – No więc dobrze. Nigdy nie miałem dziewczyny. Nigdy nawet nie byłem z dziewczyną. – Masz jeszcze czas, Benny. Masz dopiero... – Siedemnaście lat, tak? Prawie każdy chłopak w moim wieku miał już... dwie albo trzy dziewczyny. Novalee westchnęła i potrząsnęła głową. – Co chciałaś powiedzieć? – Że kiedy miałam siedemnaście lat, wiele się wydarzyło w moim życiu. – A w moim nic! W każdym razie nic dobrego. I nic złego. Nic. Kropka! – O czym ty mówisz, Benny? Jesteś gwiazdą bieżni. Zdobyłeś wszystkie możliwe trofea. Uważasz, że to się w ogóle nie liczy? – Posłuchaj, Novalee. Wiem, co ci się przytrafiło, kiedy miałaś siedemnaście lat i tu przyjechałaś. Wiem, że jakiś facet uciekł i zostawił cię samą. I wiem, że urodziłaś Americus w Wal-Marcie. – No i? – Wtedy wydawało ci się to straszne, ale to były prawdziwe doświadczenia życiowe. Rozumiesz, co mam na myśli? – Nie, nie rozumiem. – Mam na myśli to, że nie musiałaś codziennie na wpół do dziewiątej rano zasuwać na lekcję algebry z panem Pryorem. A w piątki wieczorami nie musiałaś
się przebierać do gry w kosza po to, żeby cały czas siedzieć na ławce. Nie spędziłaś całego życia w Sequoyah, przycinając grusze i nawożąc sadzonki sosen w OGRODNICTWIE GOODLUCKA. Widzisz, nic się w moim życiu nie zmienia. Zawsze wszystko jest jednakowe. – Benny... – Przeczytałem wszystkie książki, które mi dałaś. Wszystkie te historie o ludziach, którzy jeżdżą w takie miejsca jak Singapur, Tybet czy Madagaskar. Którzy są rajdowcami czy skaczą po wagonach pociągów towarowych. Latają w balon, u h. wspinają się na szczyty. Odkrywają nowe kraje, gdzie Ludzki noga nie postała. Piszą sztuki i kręcą filmy. I się zakochuj;! – Ty też będziesz robił takie rzeczy, Benny. – Będę? Kiedy? Jutro kończę osiemnaście lat, a jeszcze nic nie zrobiłem. – No i co z tego? Wszystko jeszcze przed tobą. – Może. – Zastanów się, Benny. Co by było, gdybyś już to wszystko robił? – Co masz na myśli? – Mam na myśli to, że nic by ci już nie zostało. Czym byś się emocjonował? Czym byś się cieszył, wstając rano, gdybyś już to wszystko robił? Co byłoby wtedy? – Pewnie bym niektóre z tych rzeczy powtarzał. – Ale za drugim razem to już nie byłoby takie wspaniałe. Zrozum, Benny, że nie wszyscy możemy jechać do Singapuru i że niektórzy z nas nigdy nie zdobędą szczytów ani nie nakręcą filmów. Ale ty biegasz, ja robię zdjęcia, każdy szuka kogoś, kogo mógłby pokochać. I czasem nam się udaje. Czasem wygrywamy. – Tak. – Zobaczysz, wszystko się zmieni jesienią, kiedy pójdziesz do szkoły. – Och, Novalee, obawiam się, że będę znów robił w kółko to samo. – Nie! Będziesz się uczył nowych rzeczy, poznawał nowych ludzi. Wspaniałych ludzi. I dużo dziewczyn. – Byłoby fantastycznie. – Jestem przekonana, że spotkasz wyjątkową dziewczynę. Dziewczynę, z którą będziesz chciał być bez przerwy. Że nie będziesz mógł spać ani jeść, bo przez cały czas będziesz o niej myślał, i... – Novalee, ja jeszcze nigdy nie pocałowałem dziewczyny. – Jeszcze pocałujesz, Benny. I to niejedną. – Ale ja nie wiem, jak to się robi. Nie będę umiał się zachować...
– To samo przyjdzie, zobaczysz. W naturalny sposób. – A czy mogę pocałować ciebie? – Benny... – Tylko raz. I już nigdy więcej cię o to nie poproszę. – Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł. A poza tym, nie jestem dziewczyną. – Dwadzieścia pięć lat... to jeszcze nie starość. – Ale dużo więcej niż siedemnaście. Benny uniósł rękę i spojrzał na zegarek. – Za trzy minuty skończę osiemnaście. Przez chwilę Novalee przyglądała się jego twarzy – twarzy dziesięciolatka, który wychylił się z ciężarówki, żeby jej dotknąć... twarzy dwunastoletniego chłopca, biegnącego górskim grzbietem... twarzy nastolatka, który kochał deszcz, jastrzębie i dzikie śliwki. Pochyliła się, ujęła jego twarz w dłonie i przysunęła do swojej twarzy. Kiedy ich usta się spotkały, Benny zamknął oczy i tak pocałowali się w świetle księżyca pod drzewem kasztanowca. I była to najwspanialsza przygoda jego osiemnastu lat.
Rozdział 38
Novalee była przekonana, że dzieci dziedziczą po rodzicach szczęście, tak samo jak się dziedziczy kształt nosa, krzywe nogi czy pociąg do czekolady. Americus miała przecież po niej głębokie zatoki nad czołem, zielone oczy i ten sam uśmiech. Dlatego wydawało się czymś naturalnym, że odziedziczy po matce również pecha do siódemki. Do tej pory jakoś udało im się przeżyć, ale chwilami były na granicy. Wspólnie przeżyły siódmy miesiąc ciąży. Wytrzymały siódmy dzień Americus i jakoś przetrwały siódmy miesiąc jej życia. Obecnie stanęły przed największym wyzwaniem, jakim był siódmy rok małej. Dopiero co obchodziła urodziny. Novalee starała się, żeby uroczystość była skromna, jakby się bała, że zbyt wiele uwagi może ściągnąć nieszczęście. Ale przyjęcie minęło bez przykrych niespodzianek. Nie było trzęsienia ziemi ani powodzi. Obyło się bez otartego kolana, użądlenia przez pszczołę, a nawet porażenia słonecznego. Pogoda dopisała, lody się nie stopiły i nikt nie rozlał napoju Kool-Aid. Niemal idealny dzień. Mimo to w ciągu najbliższych tygodni Novalee nie mogła się otrząsnąć z nieustannego lęku, który przyprawiał ją o dreszcze i podnosił włosy na głowie. Czuła, że coś się zbliża. Nie wiedziała tylko co i kiedy. Czasami prawie się modliła, żeby wreszcie nadeszło, żeby miała to w końcu za sobą. Nie musiała długo czekać. Przez trzy dni, które spędziła na wywoływaniu zdjęć ze ślubu, zrobionych w Keocie w poprzedni weekend, urósł stosik gazet. Do poniedziałkowej dotarła dopiero w czwartek wieczorem, kiedy Americus już spała. Przeglądała gazety szybko, ponieważ miała jeszcze umyć włosy i wysuszyć stertę bielizny. Przebiegała wzrokiem zdjęcia i nagłówki, kiedy na stronie siódmej wpadła jej w oko krótka kolumna, wciśnięta między ogłoszenia.
OFIERZE WYPADKU UKRADZIONO WÓZEK INWALIDZKI
W niedzielą po południu w toalecie męskiej na przydrożnym parkingu w pobliżu Alvy znaleziono mężczyznę bez nóg, który został zidentyfikowany jako W. J. Pickens. Pickens, który stracił nogi w wypadku kolejowym, był uwięziony w toalecie od późnego wieczora w piątek, kiedy to ukradziono mu wózek inwalidzki. Według Pickensa jakiś nieznany mężczyzna wziął go do samochodu na
przedmieściach Liberal, gdzie Pickens czekał na okazję. Kiedy zbliżali się do Alvy, Pickens źle się poczuł, wobec tego kierowca zatrzymał się na przydrożnym parkingu. Pickens utrzymuje, że samodzielnie podjechał do męskiej toalety, mimo to mężczyzna poszedł za nim, wziął jego wózek i się z nim ulotnił. W niedzielę po południu ekipa robiąca pomiary usłyszała wołanie Pickensa o pomoc i zawiadomiła biuro szeryfa w Alvie. Pickens, który dwa tygodnie temu opuścił Kalifornię, powiedział, że postanowił się dostać autostopem do Oklahomy, gdzie miał zamiar odnaleźć swoje dziecko i jego matkę, których nie widział od 1987 roku. Pickens został przyjęty do Głównego Szpitala Woods County, gdzie przebywa do chwili obecnej. Jest pod stałą obserwacją.
Novalee nie wysuszyła prania ani nie umyła włosów. Załatwiła dwa krótkie telefony, obudziła Americus i zawiozła ją do Mosesa i Certain. Wzięła paliwo na stacji Texaco і ruszyła w stronę autostrady.
Kiedy weszła do pokoju szpitalnego, Willy Jack miał zamknięte oczy. Przez chwilę myślała, że nie żyje, i dopiero potem zauważyła, że jego pierś wznosi się i opada pod cienką szpitalną koszulą. Skóra o niezdrowym żółtym kolorze wydawała się za duża na ciało, które jak gdyby się w niej skurczyło. Patrzyła na śpiącego i zastanawiała się, jakie obrazy jawią mu się pod drgającymi powiekami. Nagle ciało Willy’ego Jacka chwycił potężny skurcz, który wstrząsnął całym łóżkiem. Chory obrócił się w stronę drzwi. – Co powiedziałaś? – Wbił w nią wzrok. Jego oczy miały kolor żółci, były podpuchnięte, a skóra pod nimi szara. – Co powiedziałaś? – powtórzył. W jego głosie czuło się wyraźne napięcie. Czekała, aż do niego dotrze, kto przyszedł. Nie zamierzała mu w czymkolwiek pomagać. – Novalee? Kiedy uniósł głowę znad poduszki, widać było skórę na łysiejących skroniach. – Nie mogę w to uwierzyć – powiedział. – Nie mogę uwierzyć, że tu jesteś. Podparł się łokciami i patrzył na nią przez szerokość całego pokoju. – Novalee. – Uśmiechnął się. – Wróciłem, żeby cię odnaleźć. – Po co? To pytanie zawisło między nimi jak coś namacalnego, materialnego. – Co zamierzałeś zrobić, Willy Jack? – Jej głos był spokojny, pozbawiony
jakichkolwiek emocji. – Wybierałeś się do Wal-Martu tam, gdzie mnie wyrzuciłeś jak śmieć? – Novalee... – Myślałeś, że dalej tam na ciebie czekam, co? – Chciałem się przekonać, czy wszystko u ciebie w porządku. – Naprawdę? – Posłuchaj... – Troszkę się spóźniłeś. Mniej więcej siedem lat. Willy Jack opuścił głowę na poduszkę i potarł czoło. Wenflon, wkłuty w wierzch dłoni, sprawił, że skóra na jego ręce wydawała się woskowa, bez kropli krwi. – Postanowiłem wrócić, bo muszę ci coś powiedzieć o Americus. Novalee zesztywniała; mięśnie miała napięte. Przestąpiła z nogi na nogę. W jej oczach pojawiło się coś surowego i stanowczego, kiedy próbowała ocenić stopień zagrożenia. – Skąd o niej wiesz? Willy Jack pochwycił w jej głosie surową, groźną, dotychczas nieznaną nutę. – Jak się dowiedziałeś? – Od mojego kuzyna, J. Paula. – Łżesz! – Powiedział mi, że kilka lat temu dzwonili do niego z policji. Zaginęło dziecko, więc szukali mnie. – Willy Jack... – A ja akurat siedziałem w kiciu. I o niczym nie wiedziałem. Dowiedziałem się dopiero rok temu, jak się zobaczyłem z J. Paulem. W ten sposób dowiedziałem się o niej i o tym, gdzie jest. – Ale przecież nie wiedziałeś, czy ją odzyskałam. Nie wiedziałeś, czy żyje, czy nie. – Mylisz się, Novalee. Wiedziałem. Wiedziałem, że jest cała i zdrowa. I że jest z tobą. W Sequoyah. – Skąd? Skąd to wiedziałeś? – Bo dzwoniłem do twojego domu. – Co takiego? – Novalee starała się opanować, ale w jej głosie brzmiał gniew. – Nigdy jej nic nie powiedziałem. Zresztą, najczęściej to ty odbierałaś telefony. Ale kilka razy odebrała ona. – Przez chwilę wydawało się, że Willy Jack jest nieobecny, ale potem uśmiechnął się nagle. – Słyszałem jej głos... i to mi
wystarczyło. Pomogło przetrwać trudne chwile. – Jechałeś po nią, tak? – Po nią? Co masz na myśli? – Miałeś zamiar ją porwać, tak? – Novalee czuła, jak mięśnie jej twarzy tężeją. – Chciałeś mi ją odebrać. – Jak mógłbym to zrobić? – Właśnie. Jak Willy Jack Pickens mógłby zrobić coś tak podłego i nikczemnego jak wykradzenie matce dziecka? – Wykraść ją? Co ci przychodzi do głowy? – Willy Jack uchwycił się szyn łóżka i podciągnął. – Co ty, do diabła, sobie wyobrażasz, Novalee? Że ci ją wykradnę i z nią ucieknę? Zerwał z siebie prześcieradło, którym był przykryty, i rzucił na podłogę. – Z ucieczką mógłbym mieć kłopot... Nogi Willy’ego Jacka kończyły się gdzieś poniżej kolan. Novalee miała ochotę się odwrócić, ale nie mogła. Wiedziała, że o to mu chodziło. Że chciał w niej wywołać szok. Ale postanowiła mu nie dać satysfakcji. Nie pozwoli mu się wykorzystać. Już nigdy. Podeszła do łóżka i bez mrugnięcia okiem spojrzała na pościąganą skórę, na grube, brzydkie blizny. – Skąd wiedziałaś, że tu jestem, Novalee? – Przeczytałam o tobie w gazecie. – I co tam napisali? Biedny, żałosny kaleka nie mógł się wydostać z kibla, tak? – Coś w tym rodzaju. – No więc, jeżeli ten kaleka nie może się nawet wydostać z kibla, to jak ma przyjść do twojego domu i wykraść ci dziecko? Chyba że znajdzie budkę telefoniczną i zamieni się w Supermana, to może wtedy... – Nie próbuj żartować. Nie próbuj nic zmieniać. – Ale gdyby ten kaleka nawet dostał tę małą, to jak by się miał nią zajmować, co? Chyba że odrosłyby mu nogi i wątroba, to może... – Jeśli myślisz, że wzbudzisz we mnie współczucie, to się grubo mylisz. – To może mógłby prowadzić „Świat Disneya”. – Po co wróciłeś? – Novalee mówiła coraz głośniej. – A może zająłby się bankowością. – Jeśli nie chodziło ci o Americus, to o co? – Wiedziała, że przegrywa, ale nie potrafiła przestać. – Myślę, że mógłby z powodzeniem zostać sędzią.
– Powiedz, po co?! – wrzasnęła. – Po co tu wróciłeś? Jedyny odgłos, jaki Novalee usłyszała, dochodził z korytarza. Były to stłumione kroki i szelest nylonu, po czym do pokoju weszła z groźną miną pielęgniarka. – Jakieś kłopoty? – Patrzyła od Willy’ego Jacka do Novalee i z powrotem. – Było was słychać na całym korytarzu. – Przepraszam – powiedział Willy Jack. W tym momencie pielęgniarka zauważyła leżące na podłodze prześcieradło. – Co tu się, na miłość boską, dzieje? – Właśnie mi się zsunęło. – Och. – Kobieta podniosła prześcieradło i rzuciła koło drzwi, po czym z szafki wzięła świeże. – Myślałam, że pan skacze po łóżku. – Rozłożyła prześcieradło, przykryła Willy’ego Jacka i sprawdziła mu wenflon. – W razie potrzeby może pan dostać zastrzyk. – Na razie nie potrzeba. Dziękuję. Może później. – To proszę mnie wezwać. I proszę, żeby tu był spokój. – Odwróciła się i wyszła, zamykając za sobą drzwi. Novalee podeszła do okna. Niebo, prawie bezchmurne, miało przez barwioną szybę jakiś dziwny odcień zieleni. – Novalee. – Willy Jack mówił teraz prawie szeptem. – Zrobiłem ci coś bardzo złego. Chyba nic gorszego nie można zrobić drugiemu człowiekowi. Ale w końcu prawie wszystko, co robiłem, było złe. Novalee słuchała, ale nie wierzyła w to, co słyszy. Wiedziała swoje. – Niewiele już teraz mogę zrobić, żeby to jakoś naprawić. Naprawdę niewiele, bo wygląda na to, że przez całe moje cholerne życie udały mi się tylko dwie rzeczy. Choć niewiele mnie one kosztowały wysiłku... W każdym razie obie stały się dzięki mnie. Novalee najpierw oczekiwała ironicznego parsknięcia, potem się odwróciła, żeby zobaczyć uśmieszek, którego Willy Jack nigdy nie potrafił ukryć. Ale nie doczekała się ani jednego, ani drugiego. – Spłodziłem dziecko, na pewno bardzo słodkie, jeśli jest choć trochę podobne do matki. I napisałem piosenkę. Cholernie dobrą piosenkę. Ale oczywiście łajdaczyłem się. I wszystko spieprzyłem... Od jednej uciekłem... a draga mnie okradła. Pewnie sobie na to wszystko zasłużyłem. Co nie zmienia faktu, że te dwie dobre rzeczy w moim życiu były naprawdę dobre. I myślę, że to się jakoś tam liczy. – Willy Jack...
Willy Jack uniósł rękę, jakby prosił o jeszcze chwilę uwagi. – To mi w tej chwili niewiele pomoże. I nic nie zmieni, nie wynagrodzi zła, jakie wyrządziłem, nie pomoże ludziom, których skrzywdziłem. Bo to są tylko dwie rzeczy. Ale to znaczy, że jednak nie wszystko było złe, że nie wszystko zostało stracone. Novalee nie chciała czuć tego, co czuła, nie chciała wierzyć w to, co słyszała. Trzymała się Willy’ego Jacka, którego znała od lat. Willy’ego Jacka, który nie umiał kochać i którego nauczyła się nienawidzić. Z tamtym jakoś dawała sobie radę, ale bała się, że w obliczu tego obecnego utraci z trudem wypracowaną równowagę. A wiedziała, że nic gorszego nie mogłoby jej spotkać. – Podobno wróciłeś tutaj, żeby mi powiedzieć coś o Americus... – Aha. – Willy Jack zmienił pozycję na łóżku i skrzywił się z wysiłku. – Pamiętasz ostatni dzień? Nasz ostatni dzień razem? Novalee skinęła głową. – Zapytałaś mnie, czy chciałbym poczuć dziecko, i położyłaś moją rękę na swoim brzuchu, ale ja powiedziałem, że nic nie czuję. A ty na to, że gdybym chciał, to mógłbym poczuć bicie serca.
Nie czujesz takiego delikatnego stuk, stuk, stuk?
– Powiedziałem wtedy, że nic nie czuję, i próbowałem wyszarpnąć rękę, ale ty jej nie puściłaś.
O, poczuj tutaj.
– Mówiłaś wtedy cichutko, prawie szeptem, ale ja wszystko słyszałem.
Tu, gdzie jest serce.
Twarz Willy’ego Jacka była zalana łzami, ale ich nie wycierał. – Kłamałem wtedy, Novalee. Oszukałem cię. – Mówił z trudem, jakby był bardzo zmęczony. – Powiedziałem, że nic nie czuję, ale czułem. Czułem bicie serca tego maleństwa. Jakby to było moje własne. A jednak skłamałem. – Dlaczego? – A bo ja wiem? Dlaczego ludzie kłamią? Ze strachu, z głupoty czy może po prostu dlatego, że są wredni... ? Jest milion powodów, by kłamać... i pewnie tyle
razy kłamałem, ale nigdy tak jak wtedy. Myślę, że zawsze jest takie jedno kłamstwo, z którym nie dajemy sobie rady. – Co? – Och, może jeszcze tego nie wiesz. Może nigdy nie miałaś na sumieniu takiego kłamstwa, które by zjadło kawałek ciebie. Ale gdybyś kiedyś miała... to przy odrobinie szczęścia... może się trafić szansa, żeby je naprawić. Jedna jedyna szansa, by to zmienić. Tylko że ta szansa przemija. I już nigdy nie wraca.
„Wrzuć dwa dolary siedemdziesiąt pięć centów”.
Novalee wygrzebała jedenaście dwudziestopięciocentówek i wrzuciła do automatu, po czym, słysząc sygnał, przyłożyła słuchawkę do ucha. – Proszę cię, błagam, bądź – wyszeptała po odliczeniu trzech sygnałów.
takie jedno kłamstwo, z którym nie dajemy sobie rady
Po czwartym sygnale zamknęła oczy i przejechała ręką po włosach.
jedna jedyna szansa, żeby to zmienić
Tak mocno oplotła sznur wokół ręki, że kiedy usłyszała piąty sygnał, miała kompletnie białe palce.
tylko że ta szansa przemija
Po szóstym sygnale poczuła się tak słaba, że oparła się o drzwi budki telefonicznej.
i już nigdy nie wraca...
I wreszcie – ta odrobina szczęścia. – Chaucer. Kiedy usłyszała jego głos, ścisnęło ją za gardło, nie mogła złapać tchu ani dobyć słowa. – Księgarnia Chaucera.
Próbowała powiedzieć jego imię, ale węzeł w gardle zacisnął się i rósł. – Halo? Przypomniała sobie złe sny, w których chciała Wołać o pomoc, ale słowa, splątane, więzły jej w gardle, nie mogąc wydostać się na zewnątrz. – Chciałam... – zdołała tylko wykrztusić; wiedziała, że on za chwilę odłoży słuchawkę. Wydała z siebie jakiś odgłos, który bardziej przypominał kwilenie niż słowo, ale on go usłyszał. – Przepraszam, ale czy mogłaby pani mówić głośniej? I wtedy coś w niej pękło. Jego imię dosłownie z niej wyleciało i Novalee zaczęła spazmatycznie łapać powietrze, płacząc bezgłośnie. – Novalee? – Ja... ja za-dzwo-niłam, bo... bo... – Jej głos, przerywany szlochami, łamał słowa na kawałki. – Co się stało, Novalee? Powiedz, o co chodzi. – Forney... – Czy chodzi o Americus? Czy wszystko z nią w porządku? – W porządku – wykrztusiła, chociaż słowa były zniekształcone i niewyraźne. – To o co chodzi? Czuła przyspieszone bicie serca. Po czym słowa, jakby ściśnięte pomiędzy dwoma spazmami, nagle eksplodowały z jej ust: – Ja wtedy skłamałam, Forney. Sekundy wlokły się nieznośnie, kiedy Novalee nasłuchiwała jakiegokolwiek dźwięku... szeptu... choćby lekkiego tchnienia... Och, niech nie będzie za późno, Forney. Proszę, niech nie będzie za późno... Modliła się, żeby dalej był na linii, żeby połączenie nie zostało przerwane. – Okłamałam cię i... i chciałam cię za to przeprosić. I wtedy usłyszała, jak Forney bierze głęboki oddech, nierówny, jakby poszarpany. – Wydawało mi się, że pragniesz czegoś innego... innego życia. Myślałam, że chcesz wrócić do Maine... na studia... zostać nauczycielem. I bałam się, że jeśli będę próbowała cię przy sobie zatrzymać... – Novalee.. – Dlatego kiedy mnie zapytałeś, czy cię kocham, powiedziałam... – Powiedziałaś: „Nie. W każdym razie nie w taki sposób, w jaki powinieneś być kochany. Nie tak”.
– Ale to nie była prawda, Forney. Bo ja cię kocham. – Wobec tego... – Skłamałam, bo uważałam, że zasługujesz na coś lepszego. – Lepszego niż ty? – Głos Forneya był jakiś zduszony, cichy. – Novalee, nie ma nic lepszego od ciebie. – Czy nie jest jeszcze za późno, Forney? Powiedz, że nie jest. Mamy jeszcze czas. Mamy dużo czasu... Głos Novalee zagłuszyła syrena karetki pogotowia, która mijała właśnie budkę telefoniczną, podjeżdżając do wejścia na oddział nagłych wypadków. – Słyszysz mnie?! – krzyknęła do słuchawki. – Gdzie ty jesteś, Novalee? – Przed szpitalem w Alvie. – W Alvie? A co tam robisz? – Właśnie wyjeżdżam. Jadę do Tellico Plains. – Nie. – Forney osłupiał. – Nie możesz tam wracać. – Ale nie na zawsze. Nie po to, żeby tam zostać. – Odwróciła się tak, żeby widzieć swój samochód, zaparkowany przy krawężniku. Z tyłu siedział, z głową na poduszkach, Willy Jack. – Po prostu muszę kogoś tam zawieźć – powiedziała. – Kogoś, kto chce wrócić do domu... – Novalee, ja nie wiem, co się dzieje. Nie wiem, jak mnie tu znalazłaś. Ani skąd się tam wzięłaś. Nie wiem, czy ja w ogóle cokolwiek z tego rozumiem. Ale jeżeli to jest sen, jeżeli to wszystko tylko mi się śni... – Nie śni ci się... Jesteś ty i jestem ja, i to jest rzeczywistość.
Novalee ciągle jeszcze była w budce telefonicznej, kiedy zaczął padać niewielki deszcz. Ledwie zdążyła dobiec do samochodu i wsunąć się za kierownicę, gdy zerwał się wiatr, waląc o szyby kroplami deszczu wielkości ćwierćdolarówek. Willy Jack był pogrążony w głębokim śnie, na skutek – jak przypuszczała – zastrzyku przeciwbólowego, który mu zaaplikowano przed wyjazdem. Kiedy szukała w torbie kluczyków, wiatr wzmógł się tak gwałtownie, że zaczął kołysać samochodem, i Novalee postanowiła przeczekać burzę. Patrząc na spływające po szybie krople deszczu, widziała inną noc, inną burzę i dziewczynę... siedemnastoletnią, bardzo samotną dziewczynę w ciąży, która obracając się i wirując, czekała... czekała na tych, którzy mieli się wyłonić z ciemności i wołać do niej spośród cieni... ... Na małą kobietę o niebieskich włosach i ciepłym uśmiechu, która otworzyła
przed nią szeroko drzwi i która miała ją nauczyć, co to znaczy dom...
Dom to miejsce, które cię podniesie, kiedy upadasz. A upadamy wszyscy.
... Na czarnoskórego człowieka, który miał dać jej do rąk aparat i nauczyć ją nowego spojrzenia na świat.
Nie masz się czego obawiać, bo... pamiętaj jedno... umiesz robić zdjęcia sercem.
... Na ciemnego chłopca o miękkim głosie i jego magiczne drzewko...
Przynosi szczęście... pomaga znaleźć to, czego szukasz. Na przykład, drogę do domu, kiedy zabłądzisz.
... Na kobietę zbyt zachłanną na życie, by powiedzieć nie, która miała ją nauczyć przyjaźni...
Ale zobacz, dziewczyno, czego dokonałaś. Zobacz, na co było ciebie stać.
... Na mężczyznę w pończosze na głowie, który miał ją nauczyć miłości...
Novalee, jeśli w ogóle czegokolwiek chcę, to być z tobą... Z tobą i z Americus.
I na dziecko imieniem Americus, które miało ją nauczyć wiary w szczęście.
Kiedy kociak otworzy ślepka, to najpierw widzi swoją mamę.
Dziewczyna wiedziała, że będą jeszcze inni ludzie i inne głosy, wołające do niej z różnych miejsc, których nie mogła zobaczyć, dlatego – nie przestając wirować – czekała dalej.
Novalee uśmiechnęła się do siebie, tej dawnej, siedemnastoletniej, wirującej po drugiej stronie zalanej deszczem szyby, próbując ją tam zatrzymać. Ale tańcząca dziewczyna wymknęła się w światło, w to miejsce, gdzie zaczęła się jej historia.