Dla Rubena Il ne faut pas trop regarder la nudité de ses parents* ERIK ORSENNA * Nie należy się zbytnio przyglądać nagości swoich rodziców (przyp. tłu...
35 downloads
25 Views
1MB Size
Dla Rubena
Il ne faut pas trop regarder la nudité de ses parents* ERIK ORSENNA * Nie należy się zbytnio przyglądać nagości swoich rodziców (przyp. tłum.).
ROZDZIAŁ PIERWSZY Siedzieliśmy w katedrze Notre Dame i czekaliśmy na księdza. Kolorowe światło słoneczne padało przez rozetę na otwartą, przystrojoną kwiatami trumnę stojącą na czerwonym dywanie przed głównym ołtarzem. Przed pietą w obejściu chóru klęczał jakiś kapucyn, na rusztowaniu w lewej nawie stał murarz i wydawał kielnią zgrzytliwe odgłosy, które odbijały się echem w osiemsetletniej budowli. Poza tym panował spokój. Była dziewiąta rano, turyści jedli jeszcze śniadania w swoich hotelach. Żałobników było niewielu, bo nasz zmarły żył długo; większość ludzi, którzy go znali, umarła przed nim. W środku pierwszego rzędu ławek przed ołtarzem siedziało czterech jego synów, córka i synowe, obok dwanaścioro wnucząt, z których sześcioro było jeszcze stanu wolnego, czworo żonatych bądź zamężnych, a dwoje rozwiedzionych, po bokach zaś czworo z dwadzieściorga trojga prawnucząt, które były już na świecie owego 16 kwietnia 1986 roku. Za nami, w półmroku ciągnącym się aż do wyjścia, rozpościerało się całe morze pustych ławek, pięćdziesiąt osiem rzędów, w których spokojnie zmieściliby się wszyscy nasi przodkowie, począwszy od dwunastego wieku. Stanowiliśmy śmiesznie małą gromadkę, kościół był dla nas o wiele za duży. To, że siedzieliśmy tutaj, było ostatnim żartem mojego dziadka, swego czasu policyjnego chemika pracującego w laboratorium przy Quai des Orfèvres i wielkiego wroga wszystkich klechów. Gdy kiedyś umrze - tak często rozgłaszał w ostatnich latach życia - to życzy sobie mszy żałobnej w Notre Dame. Kiedy zwracano mu uwagę, że jemu jako niewierzącemu wybór świątyni powinien być przecież obojętny i że dla naszej małej rodziny stosowniejszy byłby kościół niedaleko domu, odpowiadał: „Eglise SaintNicolas du Chardonnet? Ależ nie, dzieci, załatwcie mi Notre Dame. To tylko kilkaset metrów dalej i trochę będzie kosztować, ale załatwicie mi to. Nawiasem mówiąc, chciałbym mieć mszę łacińską, nie francuską. Według dawnej liturgii, proszę, z dużą ilością kadzidła, długimi recytatywami i chorałem gregoriańskim”. A potem uśmiechał się pod wąsem, wyobraziwszy sobie, że jego potomni przez dwie i pół godziny będą sobie obijać kolana o twarde ławki. Własny żart spodobał mu się tak bardzo, że przyjął go do repertuaru swych stałych powiedzonek. „Jeśli wcześniej nie zrobię małego wypadu do Notre Dame”, mówił na przykład, ustalając termin wizyty u fryzjera, albo: „Wesołego Alleluja i do zobaczenia w Notre Dame!”. Z czasem żart stał się przepowiednią i kiedy godzina mojego dziadka rzeczywiście wybiła, dla wszystkich było
jasne, co mamy zrobić. I oto teraz leżał z żółtym jak wosk nosem i brwiami uniesionymi w wyrazie zdziwienia, dokładnie w tym miejscu, w którym Napoleon Bonaparte koronował się na cesarza Francuzów, a my siedzieliśmy w tych samych ławkach, w których sto osiemdziesiąt dwa lata przed nami siedzieli jego bracia, siostry i generałowie. Czas mijał, ksiądz kazał na siebie czekać. Promienie słońca nie padały już na trumnę, tylko na czarnobiałe kamienne płyty na prawo od niej. Z ciemności wynurzył się kościelny, zapalił kilka świec i wycofał się z powrotem w mrok. Dzieci wierciły się w ławkach, mężczyźni pocierali karki, kobiety siedziały wyprostowane. Mój kuzyn Nicolas wyciągnął z kieszeni płaszcza kukiełki i urządził dla dzieci przedstawienie, które w zasadzie polegało jedynie na tym, że rozbójnik z kilkudniowym zarostem młócił guignola pałką po szlafmycy. Wtem daleko z tyłu z cichym skrzypnięciem otworzyły się małe boczne drzwi obok głównego wejścia. Odwróciliśmy się. Przez rozszerzający się otwór wpłynęło ciepłe powietrze wiosennego poranka oraz hałas rue de la Cité. Do pogrążonej w półmroku nawy kościelnej wślizgnęła się drobna szara postać z szyją owiniętą błyszczącym czerwonym fularem. - Kto to jest? - Czy ta kobieta jest kimś od nas? - Cicho, słychać was. - Czy ona należy do rodziny? - A może to... - Tak sądzisz? - Ależ skąd. - Czy nie spotkałaś jej kiedyś na klatce schodowej? - No... tak, ale było dosyć ciemno. - Przestańcie się gapić. - Gdzie się podziewa ten ksiądz? - Czy ktoś ją zna? - Czy to... -...może... - Tak sądzisz? - Proszę, uciszcie się wreszcie! Już na pierwszy rzut oka stało się dla mnie jasne, że kobieta nie należy do rodziny. Te drobne, energiczne kroki i twarde obcasy, których dźwięk rozbrzmiewał na kamiennych
płytach jak oklaski; ten czarny kapelusik z czarną woalką, a poniżej dumnie wystający podbródek; to wprawne przeżegnanie się wodą święconą i eleganckie lekkie dygnięcie - to nie mogła być żadna Le Gall, a przynajmniej Le Gall z urodzenia. Czarne kapelusiki i wprawne żegnanie się znakiem krzyża nie pasują do nas. My, Le Gallowie, jesteśmy rosłymi, zimnokrwistymi ludźmi pochodzenia normańskiego, którzy poruszają się długim, statecznym krokiem, a przede wszystkim jesteśmy rodziną mężczyzn. Naturalnie są też kobiety - kobiety, z którymi się ożeniliśmy - ale kiedy przychodzi na świat dziecko, jest nim przeważnie chłopiec. Ja sam mam czterech synów i nie mam córki; mój ojciec spłodził trzech synów i córkę, a jego ojciec - zmarły Leon Le Gall, który owego poranka leżał w trumnie - również czterech chłopców i dziewczynkę. Mamy silne ręce, szerokie czoła i szerokie bary, nie nosimy żadnych ozdób z wyjątkiem zegarka i obrączki i mamy skłonność do noszenia prostej garderoby bez falbanek i kokard; z zamkniętymi oczami nie potrafilibyśmy raczej powiedzieć, w jakim kolorze koszulę mamy akurat na grzbiecie. Zazwyczaj nie cierpimy na bóle głowy i brzucha, a jeśli już, to wstydzimy się o tym mówić, ponieważ według naszej koncepcji męskości tak nasze głowy, jak i nasze brzuchy brzuchy w szczególności! - nie zawierają miękkich części, które są wrażliwe na ból. Przede wszystkim jednak mamy płaskie potylice, z których poślubione nam kobiety lubią się naśmiewać. Kiedy ktoś w rodzinie informuje o narodzinach dziecka, nie pytamy najpierw o wagę, długość ciała czy kolor włosów, tylko o potylicę. „Jaka jest - płaska? Czy to prawdziwy Le Gall?”. A kiedy składamy jednego z nas w grobie, pocieszamy się myślą, że czaszka Le Galla podczas transportu nie turla się po trumnie, tylko leży płasko na dnie. Podzielam dekadencki humor i pogodną melancholię moich braci, ojców i dziadków i chętnie jestem Le Gallem. Chociaż niektórzy z nas mają słabość do alkoholu i tytoniu, otwierają się przed nami dobre perspektywy na długowieczność, i - jak wiele rodzin - mocno wierzymy w to, że choć nie wyróżniamy się niczym szczególnym, jesteśmy jedyni w swoim rodzaju. Iluzja ta jest zupełnie nieuzasadniona i pozbawiona wszelkich podstaw, gdyż, o ile się orientuję, żaden Le Gall nie dokonał jeszcze niczego, o czym ludzkość musiałaby pamiętać. Wynika to po pierwsze z braku szczególnych talentów, a po drugie z braku pilności. Po trzecie zaś większość z nas w okresie dojrzewania rozwija w sobie wyniosłą pogardę dla rytuałów inicjacyjnych porządnego wykształcenia, a po czwarte z ojca na syna przekazywana jest prawie zawsze ciężka awersja do Kościoła, policji i autorytetów intelektualnych. Dlatego nasze akademickie kariery kończą się zazwyczaj na etapie gimnazjum, a najpóźniej na trzecim lub czwartym semestrze jakiejś szkoły wyższej. Tylko raz na
kilkadziesiąt lat jakiemuś Le Gallowi udaje się regularnie skończyć studia i pogodzić z autorytetem świeckim lub duchownym. Taki zostaje wówczas prawnikiem, lekarzem lub księdzem i spotyka się w rodzinie z poważaniem, ale jest traktowany z pewną nieufnością. W każdym razie odrobinę pośmiertnej sławy zdobył mój stryjeczny prapradziadek Serge Le Gall, który tuż po wojnie francuskopruskiej wyleciał z gimnazjum za zażywanie opium i został strażnikiem w więzieniu w Caen. Przeszedł do historii, ponieważ próbował zażegnać bunt więźniów w sposób pokojowy i bez zwyczajowej w takich razach masakry, a jeden z więźniów w podzięce za to rozpłatał mu czaszkę siekierą. Inny przodek wyróżnił się tym, że zaprojektował znaczek dla poczty wietnamskiej, a mój ojciec jako młody człowiek budował rurociągi naftowe w algierskiej części Sahary. Ale poza tym my, Le Gallowie, zarabiamy na chleb jako instruktorzy nurkowania, operatorzy wózków widłowych i urzędnicy administracji. Sprzedajemy palmy w Bretanii i niemieckie motocykle policji drogowej w Nigerii, a jeden z moich kuzynów poszukuje zbiegłych kredytobiorców jako detektyw w służbach Société Générale. Jeśli mimo to większość z nas całkiem dobrze radzi sobie w życiu, zawdzięczamy to głównie naszym kobietom. Wszystkie moje szwagierki, ciotki i babki ze strony ojca to kobiety silne, zaradne i ciepłe, sprawujące dyskretny, acz niekwestionowany matriarchat. W sferze zawodowej odnoszą często większe sukcesy od mężów i więcej zarabiają, to one dbają
o oświadczenia
podatkowe
i użerają
się
z władzami
szkolnymi.
Mężczyźni
odwdzięczają się im za to lojalnością i łagodnością. Moim zdaniem jesteśmy lubiącymi spokój mężami. Nie kłamiemy i staramy się nie pić w ilościach zagrażających zdrowiu, trzymamy się z dala od innych kobiet i chętnie wykonujemy w domu drobne naprawy, a z całą pewnością ponadprzeciętnie lubimy dzieci. Podczas naszych spotkań rodzinnych przyjął się dobry zwyczaj, że mężczyźni po południu zajmują się niemowlętami i małymi dziećmi w ogrodzie, a kobiety jadą na plażę albo na zakupy. Nasze żony potrafią docenić, że nie potrzebujemy do szczęścia drogich samochodów i nie musimy latać na Barbados, żeby grać w golfa, w swej łagodności patrzą przez palce na to, że obsesyjnie chodzimy na pchle targi i znosimy do domu dziwaczne przedmioty - albumy ze zdjęciami obcych ludzi, mechaniczne obieraczki do jabłek, wysłużone projektory, do których już dawno przestano produkować przeźrocza we właściwym formacie, prawdziwe lornetki używane przez marynarkę wojenną, przez które wszystko widać do góry nogami, piły chirurgiczne, zardzewiałe rewolwery, stoczone przez korniki gramofony oraz gitary elektryczne, w których brakuje co drugiego progu - znosimy chętnie te dziwaczne przedmioty do domu, a potem miesiącami je polerujemy i czyścimy, i staramy się doprowadzić do
należytego stanu, zanim podarujemy je komuś, zaniesiemy z powrotem na pchli targ albo wyrzucimy na śmietnik. Robimy to dla odprężenia wegetatywnego systemu nerwowego; psy jedzą trawę, córki rodzin z wyższych sfer słuchają Chopina, profesorowie uniwersyteccy oglądają piłkę nożną, a my grzebiemy się w starych rupieciach. Nawiasem mówiąc, zadziwiająco wielu z nas wieczorami, gdy dzieci śpią, maluje w piwnicy obrazy olejne małego formatu. A jeden pisze po kryjomu wiersze, wiem to z pierwszej ręki. Tyle że niestety niezbyt dobre. Pierwszy rząd ławek w Notre Dame wibrował od dzielnie tłumionego podniecenia. Czy osobą, która właśnie weszła, naprawdę była mademoiselle Janvier? Odważyła się? Kobiety znów zaczęły patrzeć sztywno przed siebie i wyprostowały plecy, jakby interesowały się wyłącznie trumną i wieczną lampką nad głównym ołtarzem; my mężczyźni jednak, znający swoje kobiety, wiedzieliśmy, że w napięciu wsłuchują się w klapiące staccato drobnych kroków, które zbliżyły się z boku do środkowego przejścia, a następnie skręciły pod kątem prostym i bez najmniejszego wahania, bez żadnego ritardando lub accelerando, w regularnym takcie metronomu pośpieszyły do przodu. Wtedy ludzie zerkający w stronę środka mogli dostrzec kątem oka drobną postać, która chyżą stopą niczym młoda dziewczyna pokonała dwa stopnie po czerwonym dywanie i, znalazłszy się przy nogach trumny, położyła prawą rękę na jej ścianie, po czym bezszelestnie przeszła aż do głów trumny, gdzie wreszcie się zatrzymała i na kilka sekund zastygła w niemal wojskowej postawie na baczność. Odwinęła woalkę, pochyliła się, rozłożywszy ramiona i wsparłszy je na brzegach trumny, pocałowała mojego dziadka w czoło i przytuliła policzek do jego woskowego oblicza, jakby chciała chwilę odpocząć. Nie odwróciła przy tym twarzy, żeby ją ukryć, w stronę głównego ołtarza, tylko ukazała nam ją całkiem jawnie. Dzięki temu mogliśmy zobaczyć, że oczy ma zamknięte, a na uszminkowanych na czerwono ustach wykwitł delikatny uśmiech, który stawał się coraz szerszy, dopóki jej wargi nie rozchyliły się w bezgłośnym nieznacznym śmiechu. W końcu oderwała się od zmarłego i wyprostowała, wzięła torebkę zawieszoną na zgięciu łokcia, otworzyła ją i szybkim ruchem wyjęła ze środka jakiś okrągły, połyskujący matowo przedmiot wielkości pięści. Był to, jak mieliśmy się wkrótce przekonać, dzwonek rowerowy w kształcie półkuli, której chromowana powierzchnia poprzecinana była rysami, a w kilku miejscach się złuszczyła. Kobieta zamknęła torebkę i powiesiła ją z powrotem na przedramieniu, a następnie dwa razy nacisnęła dzwonek. Dryńdryń, dryńdryń. Kiedy dźwięk odbijał się jeszcze echem w nawie, włożyła dzwonek do trumny, odwróciła się do nas i popatrzyła nam wszystkim, jednemu po drugim, prosto w oczy. Zaczęła od lewej strony,
gdzie siedziały najmniejsze dzieci z ojcami, obeszła cały rząd, zatrzymując się przed każdym z osobna może na sekundę, a gdy dotarła do końca po prawej stronie, obdarzyła nas zwycięskim uśmiechem i obok zgromadzonej rodziny ruszyła śpiesznym klapiącym krokiem do wyjścia.
ROZDZIAŁ DRUGI Mój dziadek poznał Luizę Janvier, kiedy miał siedemnaście lat. Chętnie wyobrażam go sobie jako bardzo młodego człowieka, który wiosną 1918 roku przywiązuje do roweru tekturową walizkę i na zawsze opuszcza dom swego ojca w Cherbourgu. Niezbyt wiele wiem o nim jako młodym człowieku. Na zrobionym w atelier jedynym zdjęciu rodzinnym, które zachowało się z tamtych czasów, wygląda na silnego młodzieńca o wysokim czole i niesfornych blond włosach, który z zaciekawieniem i drwiąco przechylając głowę, obserwuje, co robi fotograf. Oprócz tego z jego własnych opowieści, które w oszczędnych słowach snuł na starość z udawaną niechęcią, wiem także, że w gimnazjum często wagarował, bo wolał włóczyć się po cherbourskich plażach z najlepszymi przyjaciółmi, którzy mieli na imię Patrice i Joël. W pewną sztormową styczniową niedzielę 1918 roku, kiedy nikt rozsądny ani myślał zbliżać się do oceanu na zasięg wzroku, w śnieżnej zamieci znaleźli wrak niewielkiej jolki na porośniętej janowcem przybrzeżnej skarpie. Żaglówka miała dziurę w dnie i była na całej długości trochę nadpalona. Zawlekli łódź za najbliższe krzaki i w ciągu następnych tygodni, jako że prawowity właściciel za nic w świecie nie chciał się do nich zgłosić, naprawili ją własnoręcznie z wielkim zapałem, wyszorowali i pomalowali na jaskrawe kolory, aż w końcu wyglądała jak nowa, zmieniwszy się do niepoznania. Od tamtego czasu wypływali w każdej wolnej chwili na kanał La Manche, żeby łowić ryby, drzemać w słońcu i palić suszone wodorosty w fajkach wyciętych z kolb kukurydzy. Kiedy w wodzie kołysało się coś ciekawego - jakaś planka, sztormówka z zatopionego statku lub koło ratunkowe - zabierali to ze sobą. Czasem okręty wojenne przepływały obok nich tak blisko, że mała łódź podskakiwała na falach niczym cielak na łące w pierwszy dzień wiosny. Często przez cały dzień nie schodzili na ląd, opływali przylądek i kierowali się na zachód, dopóki na horyzoncie nie pojawiały się brytyjskie wyspy na kanale, i wracali w resztkach dziennego światła. W weekendy spędzali noce w chacie rybackiej, której właściciel w dniu powołania nie zdążył porządnie zabarykadować małego okienka od tyłu. Ojciec Leona Le Galla - a więc mój pradziadek - nic nie wiedział o jolce syna, ale z pewnym zatroskaniem przyjmował do wiadomości jego włóczęgostwo w okolicy plaży. Pradziadek był namiętnym palaczem papierosów, przedwcześnie postarzałym nauczycielem łaciny, który w młodych latach zdecydował się studiować ten język tylko dlatego, że w ten
sposób mógł sprawić największą przykrość swojemu ojcu. Za tę satysfakcję zapłacił kilkudziesięcioletnią służbą w szkolnictwie, stając się z czasem człowiekiem małostkowym, małodusznym i zgorzkniałym. Żeby usprawiedliwić przed sobą swoją łacinę i czuć nadal związek z życiem, przyswoił sobie encyklopedyczną wiedzę o świadectwach rzymskiej cywilizacji w Bretanii i uprawiał to hobby z namiętnością, która stała w groteskowej sprzeczności z błahością tematu. Jego niekończące się dręcząco monotonne i wygłaszane w kłębach dymu referaty poświęcone glinianym skorupom, termom oraz traktom wojskowym były w gimnazjum owiane legendą, ale wzbudzały też autentyczny strach. Uczniowie rewanżowali się, obserwując jego papierosa i czekając, aż zaczynał pisać nim na tablicy i palić kredę. To, że w dniu powszechnej mobilizacji został przeniesiony do rezerwy z powodu astmy, odczuwał z jednej strony jako szczęście, z drugiej zaś jako hańbę, ponieważ był jedynym mężczyzną wśród samych młodych kobiet w pokoju nauczycielskim. Strasznie się wściekł, gdy dowiedział się od koleżanek, że jego jedyny syn od wielu tygodni prawie nie pokazuje się w szkole. Jego perory przy stole kuchennym, którymi starał się przekonać młodzieńca o wartości klasycznego wykształcenia, nie miały końca. Syn tylko się uśmiechał, słysząc o wartości klasycznego wykształcenia, i ze swej strony próbował wyklarować staremu, dlaczego jego obecność na plaży akurat w tym okresie jest nieodzowna: ponieważ Niemcy w ostatnich tygodniach zaczęli maskować swoje łodzie podwodne jako łodzie rybackie za pomocą drewnianych nadbudówek, prowizorycznych żagli i fałszywych sieci. Na to ojciec zapragnął się dowiedzieć, gdzie leży związek przyczynowy między niemieckimi łodziami podwodnymi a nieobecnością Leona w gimnazjum. Zamaskowane łodzie podwodne, wyjaśnił cierpliwie syn, będą się zbliżać incognito do kutrów rybackich i bezlitośnie je zatapiać, żeby pogarszać sytuację aprowizacyjną narodu francuskiego. - I co? - zapytał ojciec i zakaszlał, starając się uspokoić. Każde zdenerwowanie mogło się dla niego skończyć atakiem astmy. Dzień w dzień morze wyrzuca na brzeg cenne przedmioty: drewno tekowe, mosiądz, stal, płótno żeglarskie, całe beczki ropy naftowej... - I co? - zapytał znowu ojciec. Te drogocenne surowce trzeba zabezpieczać, zanim morze zabierze je z powrotem, odpowiedział Leon. W czasie gdy ich spór zbliżał się niepowstrzymanie do dramatycznego punktu kulminacyjnego, ojciec i syn siedzieli przy stole kuchennym w owej pozornie niedbałej,
zrelaksowanej pozie właściwej wszystkim Le Gallom: wyciągnęli nogi pod stołem i odchylili się daleko do tyłu, skutkiem czego ich tyłki ledwie dotykały brzegu krzesła. Ponieważ obaj byli dużymi i ciężkimi mężczyznami, mieli dobrze wyrobiony zmysł ciężkości i wiedzieli, że horyzontalne ułożenie jest najbliższe stanowi unoszenia się, ponieważ każda część ciała ma wówczas do dźwigania tylko własny ciężar i nie musi się zajmować resztą jego masy, natomiast podczas siedzenia lub stania jeden członek piętrzy się na drugim i w sumie wynika z tego bardzo poważny ciężar. Teraz jednak byli wściekli, a ich głosy, które prawie się już od siebie nie różniły, odkąd syn przeszedł mutację, drżały od z trudem powściąganego gniewu. - Jutro pójdziesz do szkoły - rzekł ojciec z wysiłkiem i stłumił kaszel. - Narodowa gospodarka wojenna pilnie potrzebuje surowców wtórnych - odparł syn. - Jutro pójdziesz do szkoły - powtórzył ojciec. Syn przypomniał mu, że powinien pomyśleć o narodowej gospodarce wojennej, i zaniepokojony stwierdził, że ojciec oddycha z dużym trudem. - Narodową gospodarkę wojenną możesz pocałować w dupę - wydyszał ojciec, po czym dostał ataku kaszlu, który przerwał rozmowę na minutę. - I da się na tym zarobić całkiem ładne kieszonkowe - powiedział syn. - Po pierwsze są to pieniądze uzyskane z przestępstwa - wysapał ojciec. - A po drugie regulamin absencji w gimnazjum dotyczy wszystkich, a więc także ciebie i twoich przyjaciół. Nie podoba mi się, że dla was liczy się tylko swoboda, poza tym nie liczycie się z niczym. Syn zapytał, co ojciec ma przeciwko swobodzie i czy kiedykolwiek zastanawiał się nad tym, że każde prawo, aby zasłużyć na przestrzeganie, musi posiadać i wyrażać jakiś sens. - Pozwalacie sobie na każdą swobodę już dlatego, że jest swobodą - wystękał ojciec. - No i co? - A istota regulaminu polega na tym, że obowiązuje on każdego bez względu na osobę, także tych i zwłaszcza tych, którzy uważają się za sprytniejszych od innych. - Ale to przecież niezaprzeczalny fakt, że niektórzy ludzie są sprytniejsi od innych zaprotestował ostrożnie syn. - Po pierwsze to nie ma nic do rzeczy - odrzekł ojciec - a po drugie właśnie ty, o ile jestem zorientowany, w szkole bynajmniej nie wzbudziłeś podejrzeń o posiadanie wybitnych sił intelektualnych. Jutro pójdziesz do szkoły. - Nie - odpowiedział syn. - Jutro pójdziesz do szkoły! - ryknął ojciec. - Już w ogóle nie wrócę do szkoły! - ryknął w odpowiedzi syn. - Dopóki wyciągasz nogi pod moim stołem, będziesz robił, co mówię!
- Nie masz mi nic do rozkazywania! Po tej wręcz klasycznej wymianie słów kłótnia przerodziła się w bójkę, w której obaj wnet tarzali się po kuchennej podłodze jak uczniacy, a krew nie popłynęła tylko dlatego, że matka wkroczyła szybko i zdecydowanie. - Dość tego - powiedziała, po czym chwyciła za uszy i podniosła swoich dwóch mężczyzn, z których jeden płakał, a drugi prawie się dusił. - Ty, chéri, weźmiesz teraz laudanum i pójdziesz do łóżka, zaraz do ciebie dołączę. A ty, Leonie, pójdziesz jutro z rana do burmistrza i zgłosisz się do służby pracy. Skoro tak leży ci na sercu narodowa gospodarka wojenna. Jak się okazało następnego ranka, narodowa gospodarka wojenna rzeczywiście potrzebowała gimnazjalisty Le Galla z Cherbourga - ale nie na plaży, wbrew jego nadziei. Przeciwnie, burmistrz zagroził mu trzema miesiącami więzienia, gdyby jeszcze raz przywłaszczył sobie mienie wyrzucone przez morze, po czym wypytał go szczegółowo o inne zdolności i wiedzę przydatne dla gospodarki wojennej. Przy tej okazji wydało się, że Leon, choć mocno zbudowany, nie ma skłonności do używania siły swoich mięśni. Nie chciał pomagać w pracach polowych ani pracować przy taśmie produkcyjnej, nie chciał być także pomocnikiem kowala ani cieśli. Podobnie było z jego siłami intelektualnymi. Wprawdzie w zasadzie nie był głupi, ale w gimnazjum nie zdradzał zamiłowania do żadnego przedmiotu i z żadnym fachem jakoś szczególnie się nie zaprzyjaźnił, toteż nie miał konkretnych planów ani życzeń pod adresem swojej przyszłości zawodowej. Naturalnie chętnie wypływałby swoją jolką na Morze Północne w służbie szpiegowskiej na rzecz narodu i puszczał w obieg na niemieckim wybrzeżu fałszywe reichsmarki, żeby destabilizować nieprzyjacielską walutę, ale ponieważ nie była to realistyczna perspektywa zawodowa, wzruszył tylko ramionami, kiedy burmistrz zapytał go o plany. Zainteresowanie narodową gospodarką wojenną przeszło mu zupełnie. Do tego dochodziło utrudnienie polegające na tym, że burmistrz miał szyję jak indor i nos poprzecinany fioletowymi żyłkami. Jak większość młodych ludzi Leon miał dużą wrażliwość estetyczną i nie wyobrażał sobie, by można poważnie traktować człowieka z taką szyją i takim nosem. Burmistrz z ponurą miną zaczął przeglądać listę wolnych posad, którą przysłał mu minister wojny. - No, zobaczmy. O, tutaj. Umiesz jeździć traktorem? - Nie, monsieur. - A tutaj: poszukiwany spawacz łukowy. Umiesz spawać? - Nie, monsieur.
- Rozumiem. Pewnie nie umiesz też szlifować soczewek optycznych, co? - Nie, monsieur. - Ani nawijać szpul w silnikach elektrycznych? Kierować tramwajem? Toczyć luf do pistoletów? - Burmistrz pośmiał się przez chwilę; rzecz zaczęła go już bawić. - Nie, monsieur. - A może jesteś lekarzem internistą? Ekspertem od międzynarodowego prawa handlowego? Inżynierem elektrykiem? Kreślarzem budownictwa podziemnego? Siodlarzem albo kołodziejem? - Nie, monsieur. - Tak myślałem. Na garbowaniu skór i podwójnej księgowości też się pewnie nie znasz, co? A suahili? Mówisz w suahili? Umiesz stepować? Nadawać morsem? Obliczać siłę rozciągającą stalowych lin w mostach wiszących? - Tak, monsieur. - Co... suahili? Stalowe liny w mostach wiszących? - Mors, monsieur. Umiem nadawać morsem. Faktycznie, młodzieżowe czasopismo „Petit Inventeur”, które Leon prenumerował, wydrukowało parę tygodni wcześniej alfabet Morse’a i Leon dla kaprysu nauczył się go na pamięć w deszczowe niedzielne popołudnie. - To prawda, mały? Nie nabierasz mnie? - Nie, monsieur. - W takim razie to byłoby coś dla ciebie! Dworzec w SaintLucsurMarne szuka asystenta do nadawania morsem na zastępstwo za etatowego pracownika na tym stanowisku. Wystawianie listów przewozowych, meldowanie przyjazdów i odjazdów pociągów, dorywczo sprzedawanie biletów. Dałbyś radę? - Tak, monsieur. - Minimalny wiek szesnaście lat, mężczyzna, homoseksualiści, chorzy wenerycznie i komuniści niepożądani. Chyba nie jesteś... komunistą? - Nie, monsieur. - No to nadaj mi coś morsem. Nadaj... zobaczmy... już mam: Z głębokości wołam do Ciebie, Panie. No już, wystukaj mi teraz tutaj, na biurku! Leon wstrzymał oddech, popatrzył przez chwilę w sufit i zaczął bębnić środkowym palcem prawej ręki. Krótkakrótkadługa, krótkadługakrótka, krótkakrótkakrótka... - Wystarczy - powiedział burmistrz, który nie znał alfabetu Morse’a i nie był w stanie ocenić zręczności manualnej Leona.
- Umiem nadawać morsem, monsieur. A gdzie leży miasto SaintLucsurMarne? - Nad Marną, kapuściana głowo, gdzieś pomiędzy szczypiorkiem a fasolą tyczkową. Nie ma obawy, front przebiega teraz gdzie indziej. Zgłoszono w trybie pilnym, możesz zaczynać od zaraz. Będziesz nawet dostawał wynagrodzenie, sto dwadzieścia franków. Możemy przecież spróbować. I tym sposobem pewnego wiosennego dnia 1918 roku Leon Le Gall przytroczył swoją tekturową walizkę do roweru, ucałował gorąco matkę, po krótkim wahaniu uściskał ojca, wsiadł na rower i nacisnął na pedały. Przyśpieszył, jakby na końcu rue des Fossées musiał się oderwać od ziemi niczym Louis Blériot, który niedawno przeleciał nad kanałem La Manche samolotem zbudowanym przez siebie z drewna jesionowego i kół rowerowych. Przemknął obok nędznych, dzielnie starających się uchodzić za porządnie drobnomieszczańskie domów, w których jego przyjaciele Patrice i Joël maczali właśnie czerstwy wojenny chleb z domieszką trocin w kawie z mlekiem, minął piekarnię, z której pochodził niemal każdy kęs chleba zjedzony przez niego w dotychczasowym życiu, i minął gimnazjum, w którym jego ojciec miał jeszcze zarabiać na swój chleb powszedni przez czternaście lat, trzy miesiące i dwa tygodnie. Przejechał obok wielkiego basenu portowego, w którym amerykański masowiec ze zbożem stał zgodnie obok brytyjskich i francuskich okrętów wojennych, przejechał przez most i skręcił w prawo w Avenue de Paris. Był szczęśliwy i nie zastanawiał się nad tym, czy jeszcze kiedykolwiek to wszystko zobaczy, mijał magazyny, dźwigi portowe i suche doki, wyjechał poza miasto, a droga wyprowadziła go na niekończące się łąki i pastwiska Normandii. Po dziesięciu minutach jazdy szosę zablokowało stado krów i musiał się zatrzymać; potem jechał już wolniej. Poprzedniej nocy spadł deszcz, szosa była przyjemnie wilgotna i wolna od kurzu. Na parujących łąkach kwitły jabłonie i pasły się krowy. Leon miał lekki zachodni wiatr w plecy, więc szybko posuwał się do przodu. Po godzinie zdjął kurtkę i przywiązał ją do walizki. Wyprzedził furmankę ciągniętą przez muła. Potem spotkał wieśniaczkę popychającą wózek i przejechał obok ciężarówki, która stała przy skraju drogi z dymiącym silnikiem. Koni nie widział. Leon czytał w”Petit Inventeur”, że niemal wszystkie konie we Francji trafiły do służby frontowej. W południe zjadł zapakowaną mu przez matkę kanapkę z szynką i napił się wody z wiejskiej studni. Po południu położył się pod jabłonią, mrużąc oczy, spojrzał w górę na białoróżowe kwiaty i delikatne zielone liście i stwierdził, że drzewo nie było przycinane od lat. Wieczorem przyjechał do Caen, gdzie miał przenocować u ciotki Simone. Ciotka
Simone była najmłodszą siostrą owego Serge’a Le Galla, któremu więzień rozpłatał siekierą czaszkę. Po raz ostatni Leon widział ją przed paroma laty; pamiętał jej pełne piersi pod bluzką, jej śmiech i duże czerwone kobiece usta, i że ich latawiec na plaży wzbił się wyżej niż wszystkie inne. Ale potem szybko jeden po drugim wyruszyli na wojnę jej mąż i obaj synowie i od tego czasu ciotka Simone, prawie oszalała z troski i zgryzoty, pisała codziennie po trzy listy pod Verdun. - A więc jesteś - powiedziała, wpuszczając go do środka. W domu pachniało kamforą i martwymi muchami. Simone włosy miała w nieładzie, wargi blade i popękane. W prawej ręce trzymała różaniec. Leon ucałował ją w oba policzki i przekazał pozdrowienia od rodziców. - Na stole w kuchni leży chleb i ser - oznajmiła. - I butelka cydru, jeśli masz ochotę. Wręczył jej prażone migdały, które matka dała mu jako gościniec dla niej. - Dziękuję. Teraz idź do kuchni i zjedz. Dzisiaj będziesz spał obok mnie, łóżko jest wystarczająco szerokie. Leon zrobił wielkie oczy. - Pokoju chłopców nie możesz dostać, musiałam go wynająć razem z sypialnią uciekinierom z północy. A kanapę z salonu sprzedałam, bo potrzebowałam miejsca na łóżko. Leon otworzył usta i chciał coś powiedzieć. - Łóżko jest wystarczająco szerokie, nie kryguj się tak - dodała i przejechała dłonią po matowych włosach. - Jestem zmęczona długim dniem i nie mam siły się z tobą kłócić. I nie powiedziawszy już ani słowa, przeszła do salonu i we wszystkich swoich spódnicach, bluzkach, majtkach i pończochach wślizgnęła się pod kołdrę, odwróciła do ściany i znieruchomiała. Leon wszedł do kuchni. Zjadł chleb i ser. Wyglądał przez okno na ulicę i pił, czekając na zapadnięcie ciemności, dopóki nie opróżnił całej butelki cydru. Dopiero gdy usłyszał chrapanie ciotki Simone, przeszedł do salonu i położył się obok niej, wdychał słodkokwaśną woń jej kobiecego potu i czekał, aż czarodziejska moc cydru przeniesie go w inny świat. Kiedy następnego ranka otworzył oczy, ciotka Simone leżała obok niego w niezmienionej pozycji, ale już nie chrapała. Leon czuł, że udaje tylko, że śpi, i czeka, kiedy bratanek wyniesie się z jej domu. Wziął buty do prawej ręki, walizkę do lewej i wymknął się cichutko po schodach na dół. Poranek był bezwietrzny i pogodny. Leon wybrał trasę wzdłuż wybrzeża przez Houlgate i Honfleur. Ponieważ trwał odpływ, przerzucił rower na drugą stronę muru i sprowadził na plażę, a następnie przejechał kilka kilometrów po mokrym, twardym piasku
wzdłuż linii wody. Piasek był żółty, morze zielone, a bliżej nieba przechodziło w błękit; nieliczne dzieci bawiące się na plaży nosiły czerwone stroje kąpielowe, a ich matki białe spódnice; czasami starzy mężczyźni w czarnych marynarkach stali na piasku i grzebali laskami w plątaninie wyschniętych wodorostów. Ponieważ jego ojciec i burmistrz Cherbourga byli daleko i nie mogli go widzieć, Leon zaczął się trochę rozglądać za wartościowymi przedmiotami wyrzuconymi przez morze. Znalazł dosyć długi, niezbyt wystrzępiony kawałek liny, parę butelek, krzyż okienny z dźwignią zamykającą i pełny do połowy kanister ropy. Na południe dojechał do Deauville, a na wieczór do Rouen, gdzie miał przenocować u ciotki Sophie. Wcześniej jednak - ojciec kładł mu to usilnie na sercu - miał zwiedzić katedrę, ponieważ była jednym z najpiękniejszych świadectw architektury gotyckiej. Leon zaczął się już zastanawiać, czy nie darować sobie zarówno ciotki, jak i świadectwa sztuki gotyckiej i nie przenocować gdzieś pod gołym niebem. W końcu jednak doszedł do przekonania, że dni w kwietniu są wprawdzie długie, ale noce w dalszym ciągu są wilgotne i chłodne i że ciotka Sophie nie może mieć męża ani synów pod Verdun, bo była niezamężna przez całe życie; poza tym piekła słynny jabłecznik. Kiedy do niej przyjechał, stała w ogródku przed domem w białym nakrochmalonym fartuchu. Pomachała do niego. Wstając rano trzeciego dnia podróży, stwierdził, że ma potworne zakwasy. Zejście po schodach okazało się udręką, pierwsza godzina na rowerze - torturą, potem było już łatwiej. Wiatr zmienił kierunek na północny, zaczęło siąpić. Na drodze pojawiły się jadące z południa długie kolumny wojskowych ciężarówek; pod plandekami siedzieli żołnierze o ponurych twarzach, którzy palili papierosy i trzymali na kolanach karabiny. W południe przejeżdżał obok spalonej chłopskiej zagrody. Zielona wyka oplatała czarne belki, w kojcach dla świń rosły młode brzózki, z czarnych otworów okiennych dobiegał stęchły zapach węgla; w kupie gnoju tkwiły widły bez styliska. Zabrał je i dołączył do innych znalezionych rzeczy przytroczonych do bagażnika. Leon wiedział, że jest już blisko celu; za następnym bądź jeszcze następnym wzgórzem powinna się pojawić wieża kościelna w SaintLucsurMarne. Rzeczywiście, za następnym wzniesieniem znajdowała się wioska z kościołem, ale to nie było SaintLuc. Leon przejechał przez wioskę i wspiął się na następne wzgórze, zjechał do następnej wioski i wjechał na następne wzniesienie, za którym leżała następna wioska, a za nią następne wzniesienie. Pochylił się niżej nad kierownicą i starał nie zwracać uwagi na ból, wyobrażał sobie siebie jako nierozerwalnie połączoną z rowerem maszynę, której jest obojętne, ile wzgórz będzie jeszcze za następnym wzgórzem.
Było późne popołudnie, kiedy wzgórza wreszcie się skończyły. Przed Leonem pojawiła się aleja, która prowadziła prosto jak strzelił przez bezkresną równinę. Jazda po równym była dobrodziejstwem, w dodatku Leon miał wrażenie, że platany osłaniają go trochę od bocznego wiatru. Wtem usłyszał za plecami jakiś odgłos - krótki pisk, który powtarzał się regularnie z dużą częstotliwością i nasilał coraz bardziej. Leon się odwrócił. Ujrzał młodą kobietę na starym, mocno zardzewiałym męskim rowerze; kobieta siedziała swobodnie wyprostowana na siodełku i szybko zbliżała się do niego, a skrzypienie wywoływał przypuszczalnie prawy pedał, który przy każdym obrocie ocierał się o blachę osłony łańcucha. Jechała szybko, zaraz powinna go wyprzedzić. Żeby do tego nie dopuścić, Leon stanął na pedałach, ale dziewczyna w kilka sekund znalazła się przy nim, pomachała mu, zawołała „Bonjour!” i bez wysiłku przejechała obok, jakby stał przy skraju szosy. Leon patrzył za nią, jak na rozległej równinie wśród cichnącego skrzypienia maleje coraz bardziej i w końcu znika w owym punkcie, gdzie podwójny rząd platanów dotykał horyzontu. Dziwna to była dziewczyna. Piegi i gęste ciemne włosy, które być może własnoręcznie ścięła z tyłu głowy równo na tej samej wysokości, od płatka jednego ucha do drugiego. Mniej więcej w jego wieku, może trochę młodsza lub starsza, trudno powiedzieć. Duże usta i delikatny podbródek. Miły uśmiech. Drobne białe zęby i śmieszna luka między górnymi siekaczami. Oczy - zielone? Biała bluzka w czerwone groszki, która postarzałaby ją o dziesięć lat, gdyby granatowa uczniowska spódnica nie odmładzała jej także o dziesięć lat. Ładne nogi, o ile mógł to ocenić w ciągu krótkiej chwili. I jechała cholernie szybko. Leon przestał odczuwać zmęczenie, nogi znów zaczęły wykonywać swoją pracę. Sprawiła to ta niesamowita dziewczyna. Próbował utrzymać przed oczami jej obraz i zdziwił się, gdy mu się nie udało. Widział wprawdzie białą bluzkę w czerwone groszki, pedałujące nogi, zadeptane sznurowane buty i uśmiech, który był nie tylko miły, ale porywający, powalający, uszczęśliwiający, zapierający dech, rozdzierający serce, stanowił mieszaninę życzliwości, mądrości, kpiarstwa i nieśmiałości. Ale poszczególne części, choć bardzo się starał, nie chciały się połączyć w całość, wciąż widział tylko elementy, kolory, formy zjawisko jako całość było dlań niedostępne. W każdym razie miał jeszcze wyraźnie w uszach skrzypiący odgłos pedałów ocierających się o osłonę łańcucha, podobnie jak dźwięczne „Bonjour!” dziewczyny - kiedy przypomniał sobie, że nie odpowiedział na jej pozdrowienie. Zły na siebie, uderzył prawą ręką w kierownicę tak mocno, że rower gwałtownie skręcił, a on sam omal nie upadł. - Bonjour, mademoiselle! - rzekł cicho, jakby ćwiczył, po czym powtórzył mocniejszym, bardziej zdecydowanym głosem: - Bonjour! - a następnie jeszcze odrobinę
bardziej męskim i pewnym siebie: - Bonjour! Leon odnowił powzięte przed wyjazdem postanowienie, że w SaintLuc rozpocznie nowe życie. Od tej pory będzie pił kawę nie w domu, tylko w bistrze i zawsze będzie kładł na kontuarze piętnaście procent napiwku, i przestanie czytać „Petit Inventeur”, a zacznie „Figaro” i”Parisien”, i nie będzie już gnał po trotuarze, tylko przechadzał się noga za nogą. A jeśli pozdrowi go młoda kobieta, nie będzie się na nią gapił z otwartą gębą, tylko pośle jej krótkie, surowe spojrzenie i niedbale odwzajemni słowa pozdrowienia. W jego nogi powróciło ołowiane zmęczenie. Teraz przeklinał bezbrzeżną równinę. Poprzedni pagórkowaty krajobraz dawał przynajmniej na przemian nadzieję i rozczarowanie, teraz była tylko pozbawiona iluzji jasność co do tego, że cel znajduje się jeszcze daleko. Żeby nie musieć już patrzeć na tę dal, oparł ręce na kierownicy i opuścił głowę między ramiona, obserwował swoje stopy poruszające się w górę i w dół i nie spuszczał z oka przydrożnego rowu, żeby nie zjechać z szosy. Tym sposobem nie zauważył, że daleko przed nim pokrywa chmur się rozerwała i snop promieni słonecznych pada ukośnie na zielone jeszcze pola pszenicy, a na horyzoncie między platanami pojawił się punkt, który szybko się powiększał i miał na sobie białą bluzkę w czerwone groszki. Leon nie zauważył też, że młoda kobieta tym razem jedzie bez trzymanki, a gdy usłyszał znane mu już popiskiwanie, znalazła się przy nim, wyszczerzyła w uśmiechu zęby ze śliczną luką pośrodku, pomachała mu i przejechała obok. - Bonjour! - zawołał Leon, zły na siebie, że znowu się spóźnił. Tego tylko brakowało, żeby znalazłszy się ponownie za jego plecami, zawróciła i wyprzedziła go po raz drugi; takiego upokorzenia chciał sobie oszczędzić. Pochylił się nad kierownicą, próbował przyśpieszyć, ale już po kilkuset metrach obejrzał się za siebie z zatroskaniem, sprawdzając, czy nie pojawiła się znów na horyzoncie; zaraz jednak wyprostował się i zmusił do wolniejszej jazdy. Ostatecznie było bardzo mało prawdopodobne, żeby ta szalona osoba w ciągu paru minut przejeżdżała po raz trzeci tą samą drogą. A gdyby jednak, tak czy owak przegrałby ten wyścig - który dla niej nie był nawet wyścigiem. Zatrzymał się, położył rower na żwirze, przeskoczył przydrożny rów i wyciągnął się jak długi na trawie. Będzie tak leżał, żuł źdźbło trawy jak ktoś, kto ma akurat ochotę na krótki odpoczynek, i będzie pstrykał palcem wskazującym w daszek czapki i wołał głośno i wyraźnie „Bonjour!”. Leon zjadł ostatnią z trzech kanapek z serem, które ciotka Sophie dała mu na drogę. Zdjął buty i pocierał piekące stopy, a od czasu do czasu zerkał w lewo na pustą szosę. Podmuch wiatru przyniósł trochę mżawki, która zaraz jednak się skończyła. Przejechała
granatowa ciężarówka ze słotym napisem „L’Espoir” na boku, trochę później przeczłapał przez pola czarnobiały pies. Nagle Leon uzmysłowił sobie, jak bardzo robi z siebie głupka z tym źdźbłem trawy i ostentacyjnym odprężeniem. Gdyby dziewczyna przejeżdżała jeszcze raz, oczywiście na pierwszy rzut oka przejrzałaby tę komedię. Wypluł źdźbło i włożył buty, przeskoczył przez rów melioracyjny na szosę i wsiadł na rower.
ROZDZIAŁ TRZECI Dworzec w SaintLucsurMarne położony był pół kilometra od miasta wśród pól pszenicy i ziemniaków przy odgałęzieniu linii Chemins de Fer du Nord. Budynek stacji był z czerwonej cegły, a magazyn towarów z podniszczonego już drewna świerkowego. Leon dostał czarny mundur z naszywkami sierżanta na rękawach, który dziwnym trafem leżał na nim jak ulał. Chłopak był jedynym podwładnym swego jedynego przełożonego, zawiadowcy stacji Antoine’a Barthélemy’ego. Ów zaś był chudym, spokojnym człowieczkiem z fajką i podkręcanymi do góry wąsami, wypełniającym swoją służbę sumiennie i bez zbędnych słów. Dzień w dzień spędzał wiele godzin w swoim biurze na rysowaniu miniaturowych wzorów geometrycznych na kartkach bloku, cierpliwie czekając chwili, kiedy będzie mógł wrócić do służbowego mieszkania na piętrze budynku nad halą kasową. Tam od wielu dziesiątków lat tęsknie czekała na niego przez całą dobę żona Josianne, która miała różowe policzki i okrągłe biodra, łatwo wybuchała gromkim śmiechem i była wyśmienitą kucharką. Na dworcu w SaintLucsurMarne nie było raczej wiele do roboty. Rano i po południu zatrzymywały się zgodnie z rozkładem jazdy po trzy pociągi regionalne w obu kierunkach; pociągi pośpieszne przejeżdżały z dużą prędkością i ciągnęły za sobą taki pęd powietrza, że ludzie na peronie nie mieli czym oddychać. O drugiej dwadzieścia siedem w nocy przejeżdżał nocny pociąg relacji CalaisParyż z zaciemnionymi wagonami sypialnymi, w których od czasu do czasu zdarzało się oświetlone okno, bo jakiś bogaty podróżny nie mógł zasnąć w swoim miękkim łóżku. Ku swemu zaskoczeniu Leon Le Gall już pierwszego dnia stwierdził, że w zasadzie dorósł do powierzonych mu obowiązków asystenta telegrafisty. Jego służba zaczynała się o ósmej rano i kończyła o ósmej wieczór, z godzinną przerwą na obiad. Niedziele miał wolne. Do jego zadań należało wychodzenie na peron przy wjeździe pociągu i machanie maszyniście małą czerwoną chorągiewką. Rano musiał przyjąć worek z pocztą i paryskimi gazetami i w zamian oddać puste worki z poprzedniego dnia. Jeśli jakiś rolnik nadawał na spedycję skrzynkę porów lub cebuli wiosennej jako ładunek drobnicowy, Leon musiał towar zważyć i wystawić list przewozowy. A gdy zaczynał tykać aparat telegraficzny Morse’a, musiał oderwać pasek papieru i przenieść wiadomość na formularz telegramu. Zawsze były to wiadomości służbowe, aparat służył wyłącznie kolei. Naturalnie Leon bezczelnie skłamał, kiedy oznajmił, że umie nadawać morsem, a test
praktyczny na biurku zdał tylko dlatego, że burmistrz miał jeszcze mniejsze pojęcie o tej materii. Na szczęście jednak dworzec w SaintLucsurMarne był placówką zupełnie peryferyjną i przychodziły tam najwyżej cztery do pięciu telegramów dziennie, dzięki czemu Leon miał mnóstwo czasu na rozszyfrowanie ich z pomocą „Petit Inventeur”, którego egzemplarz przezornie zabrał ze sobą. Sprawa komplikowała się trochę, kiedy sam musiał wysłać wiadomość, co zdarzało się mniej więcej co drugi dzień. Przed podejściem do aparatu Morse’a zamykał się wtedy, wyposażony w ołówek i papier, w toalecie i przekładał łacińskie litery na kropki i kreski. Szło jak z płatka, dopóki telegramy składały się z niewielu wyrazów. Jednak w trzecim tygodniu w poniedziałek szef wcisnął mu do ręki miesięczny raport i polecił przesłać go w całości i słowo w słowo do dyrekcji okręgowej w Reims. - Pocztą? - spytał Leon, przeglądając raport, który składał się z czterech dość gęsto zapisanych stron. - Telegraficznie - odpowiedział szef. - Takie przepisy. - Dlaczego? - Nie mam pojęcia. Po prostu takie przepisy. Zawsze tak było. Leon skinął głową i zastanowił się, co zrobić. Kiedy szef jak zwykle punktualnie o wpół do dziesiątej poszedł na górę do swojej Josianne na kawę, chwycił za telefon, kazał się połączyć z dyrekcją okręgową w Reims i zaczął dyktować raport, jakby taki właśnie zwyczaj panował od dziesiątków lat. Kiedy telefonistka poskarżyła się na dodatkową robotę, do której nie nawykła, wyjaśnił jej, że poprzedniej nocy uderzył piorun i unieruchomił aparat Morse’a. Leon zajmował pokój nad magazynem towarów, daleko od mieszkania zawiadowcy stacji. Miał tam łóżko i stół z krzesłem, umywalkę z lustrem oraz okno z widokiem na tory. Nikt mu nie przeszkadzał, mógł robić, co chciał. Przeważnie niewiele robił, tylko leżał na łóżku z rękami założonymi pod głową i obserwował rysunek słojów belkowania. W południe i wieczorem żona zawiadowcy, którą mógł nazywać „madame Josianne”, przynosiła mu jedzenie, dając przy tym upust matczynej troskliwości i obsypując werbalnymi pieszczotami - nazywała go „kochaniem”, „aniołem”, „konikiem” i”skarbem” - dopytywała się o jakość jego trawienia, snu i samopoczucia duchowego, zaofiarowała się, że go ostrzyże, zrobi mu na drutach wełniane skarpety, wysłucha jego zwierzeń i upierze brudne rzeczy. Poza tym nikt go nie niepokoił i było mu z tym bardzo dobrze. Kiedy przejeżdżał pociąg, podchodził do okna, liczył wagony osobowe, towarowe i bydlęce i próbował odgadnąć, co transportują. Pewnego razu wziął do pokoju gazetę, którą zostawił na ławce jakiś podróżny, ale po kilku minutach zmęczyły go wiadomości o tworzeniu gabinetu
Clemenceau, racjonowaniu masła, przesunięciach wojsk przy Chemin des Dames i oddawaniu złota do Banque de France, a ponieważ cherbourska plaża znajdowała się bardzo daleko, przestał się nawet interesować narodową gospodarką wojenną. I stopniowo przyznawał się przed sobą do tego, że na tym świecie, ściśle biorąc, interesuje go tylko jedno - obiektem jego zainteresowania była dziewczyna w białej bluzce w czerwone groszki. Choć nie widział jej od dnia przyjazdu, musiał bez przerwy o niej myśleć. Ciekawe, jak ma na imię - Jeanne? Marianne? Dominique? Virginie? Françoise? Sophie? Każde imię wymawiał po cichu tytułem próby i wypisywał palcem na wzorzystej tapecie obok łóżka. Leon dobrze się czuł w swoim nowym domu, nie brakowało mu dawnego życia. Dlaczego miałby tęsknić za stronami ojczystymi? Gdyby chciał, w każdej chwili mógł wsiąść na rower i wrócić do Cherbourga. Rodzice w każdej chwili powitaliby go z otwartymi ramionami w swym wiecznie takim samym domku przy rue des Fossées, a cherbourska plaża w dniu jego powrotu byłaby dokładnie taka sama jak wtedy, gdy ją opuścił. Wypłynąłby jolką z Joëlem i Patrice’em, jakby nie upłynęło trochę czasu, a już po trzech dniach wszyscy w Cherbourgu zapomnieliby, że w ogóle wyjeżdżał. Nie było zatem powodu do pochopnego powrotu, choć niekiedy Leon czuł się samotny. Na razie mógł równie dobrze zostać w SaintLuc i spróbować nowego życia na własną rękę. Nieprzyjemne w jego pokoju było jedynie to, że belki i drewniane ściany magazynu skrzypiały, jęczały i zgrzytały, aż człowiekowi ciarki chodziły po plecach. Pojękiwały w ciągu dnia, kiedy słońce je rozgrzewało, i skrzypiały wieczorem, gdy na powrót się ochładzały; trzeszczały o świcie, kiedy nocny chłód był największy, i skrzypiały o wschodzie słońca, gdy zaczynały się z powrotem rozgrzewać. Czasami brzmiało to tak, jakby ktoś wspinał się po schodach do pokoju Leona, a czasem znowu jakby skradał się po poddaszu albo drapał śrubokrętem po ścianie w sąsiednim pomieszczeniu. Leon oczywiście wiedział, że nie ma tam nikogo, ale mimo to musiał nasłuchiwać i nigdy nie zdarzyło mu się usnąć przed północą. Dlatego przyzwyczaił się do odbywania po kolacji przejażdżek rowerem po okolicy, z których wracał długo po zapadnięciu ciemności, kiedy był naprawdę zmęczony. Ponieważ jednak morze znajdowało się daleko i w promieniu wielu kilometrów nie było widać nic oprócz pól pszenicznych i kartoflanych, między którymi ciągnęły się nieprzebyte zarośla leszczyny i małe kanały odwadniające ze stojącą wodą, jego wyjazdy stawały się coraz krótsze i coraz szybciej kończyły się w miasteczku. Owego wczesnego lata 1918 roku SaintLucsurMarne składało się z mniej więcej stu domów otaczających koncentrycznymi kręgami Place de la République. W wewnętrznym
kręgu stał pompatyczny klasycystyczny ratusz, zbudowana w tym samym stylu szkoła podstawowa i kilka mieszczańskich kamienic. Poza tym była hala targowa, Brasserie des Artistes oraz Café du Commerce oraz romański kościół, do którego tylnej ściany burmistrz kazał dobudować pisuar - z republikańską złośliwością i wbrew zaciekłemu oporowi proboszcza. W środkowym kręgu była poczta i dwie piekarnie, fryzjer i sklep kolonialny, a także sklep rzeźniczy i sklep towarów żelaznych oraz butik odzieżowy o nazwie Aux Galeries Place Vendôme, w którym mieszkanki miasteczka i wieśniaczki z okolicznych wiosek kupowały to, co według nich stanowiło paryski szyk. W zewnętrznym kręgu między zwykłymi budynkami mieszkalnymi znajdowały się kuźnia i stolarnia, jak również punkt sprzedaży produktów spółdzielni rolniczej, a poza tym siodlarnia, pomnik poległych podczas wojny 1870 roku i wreszcie zakład pogrzebowy oraz warsztat mechaniczny i siedziba straży pożarnej. W pierwszym roku wojny front przysunął się na kilka tygodni nieprzyjemnie blisko. W trzecim roku jeszcze raz, niemal w zasięgu wzroku, pojawiły się gruzowiska, które wcześniej były kwitnącymi wioskami, samemu SaintLuc zostały jednak oszczędzone okropności wojny. Największą ofiarą, jaką musiało ponieść miasteczko, była rekwizycja wozu strażackiego przez dowódcę jakiegoś większego przejeżdżającego oddziału oraz spontaniczne najazdy hord żołnierzy frontowych na urlopie, którzy zapamiętale robili wszystko, żeby przepuścić cały żołd w jedną noc. Poza tym w SaintLuc przyzwyczajono się do dziwnej okoliczności, że wojna szaleje tylko tam, gdzie faktycznie się toczy, a tymczasem za rogiem kwitną kaczeńce, przekupki zachwalają towary, a matki wplatają córkom kolorowe wstążki we włosy. Jako nowo przybyły Leon sądził, że w Café du Commerce bywają regularnie przedstawiciele wolnych zawodów i drobni wytwórcy, natomiast Brasserie des Artistes jest miejscem spotkań lokalnych artystów i intelektualistów, lecz było naturalnie na odwrót. Albowiem, jak wszędzie na świecie, tak również w SaintLuc, bogaci adwokaci, kupcy i rzemieślnicy, kiedy wieczorem policzyli i dla bezpieczeństwa zamknęli w sejfach swoje dzienne wpływy, w pewnej mierze odczuwali brak lekkości i piękna w swoim życiu i dlatego lubili spędzać skąpe resztki wolnego czasu w Brasserie des Artistes, którą uważali za miejsce spotkań artystów, ponieważ na ścianach wisiały pożółkłe od nikotyny reprodukcje obrazów ToulouseLautreca. Ale jak wszędzie na świecie w rzekomo artystycznej knajpie od dawna nie było artystów, bo ci uciekli przed nazbyt zaradnymi życiowo na drugą stronę placu, do Café du Commerce. Tam po owej roszadzie przesiadywała co wieczór miejscowa bohema w bezpiecznej odległości od burżuazji, nudziła się tak samo jak tamta i cierpiała wskutek
niezaprzeczalnego faktu, że życie artysty wcale nie jest takie wesołe i urozmaicone, jak gwoli sprawiedliwości powinno być. Bohema w SaintLuc składała się z dwóch piszących nauczycieli, z których każdy uważał siebie za artystę znacznie górującego nad kolegą, a poza tym z chronicznie melancholijnego
kościelnego
organisty i starej
panny malującej
akwarele
tudzież
sepleniącego kamieniarza oraz paru zasiedziałych pijaków, ględów i emerytów. Wszyscy oni tkwili co wieczór, przekornie tryskając humorem, przy swoim stałym stoliku blisko okrągłego pieca węglowego, od którego rura biegła przez salę i znikała w ścianie oddzielającej pomieszczenie od kuchni, popijali pernod i wydzielali opary czosnku, gdy tymczasem w odległości niespełna stu kilometrów zabijano z broni palnej, zagazowywano i przerabiano na mięso armatnie kompletne roczniki młodych mężczyzn. Uczciwie trzeba powiedzieć, że powodziło im się tak dobrze nie z winy ględzących idiotów. Pieniądze leżały na ulicy, odkąd państwo dbało o dobry nastrój swoich żołnierzy i ich rodzin za pomocą hojnych rent, stypendiów i emerytur. Wprawdzie za te pieniądze nie zawsze można było kupić wszystko, na co człowiek miał akurat ochotę, ale chleba, słoniny i sera było pod dostatkiem. W Commerce wino było może czasami trochę rozcieńczone wodą, lecz za to tanie, nie za kwaśne i nie bolała po nim głowa. Wśród stałych gości naturalnie już dawno rozeszła się wiadomość, że stary Barthélemy ze stacji dostał nowego asystenta, który ma mu pomagać w jego nieróbstwie, więc kiedy Leon wszedł po raz pierwszy do lokalu przez szklane drzwi, nie musiał się przedstawiać. - Do usług, panie generale! - zawołał najstarszy stażem ględa i zasalutował na siedząco, a jeden z nauczycieli stanął obok Leona przy barze, żeby w imieniu mieszkańców wypytać go szczegółowo o wcześniejsze dzieje, aktualną sytuację życiową i plany na przyszłość. W ciągu następnych wieczorów stali goście z zadowoleniem przyjęli do wiadomości, że Leon nie wygłasza wielkich przemówień i nie wszczyna rozrób, tylko spokojnie wypija przy barze jeden lub dwa kieliszki bordeaux i po półgodzinie grzecznie ustępuje pola, jak wypada się zachować młodzieńcowi w jego wieku. Leon bywał w Commerce co wieczór. Czasem zamieniał parę słów z właścicielem, czasem także z jego córką, która w poniedziałki, środy i piątki stała za barem. Wyrośnięta, poważna dziewczyna wydawała się zawsze trochę nieobecna duchem, ale nawet podczas największych pijatyk ani na moment nie traciła orientacji i wiedziała dokładnie, ile ma do zapłacenia każdy gość z osobna. Leon zauważył, że niekiedy posyła mu badawcze spojrzenie kątem oka, więc starał się przed nią ukrywać, że obserwuje drzwi wejściowe.
Przychodził tu bowiem rzecz jasna nie wyłącznie dla czerwonego wina, lecz głównie w nadziei, że kiedyś pojawi się dziewczyna w białej bluzce w czerwone groszki. Nie miała na rowerze bagażu, musiała więc mieszkać gdzieś blisko - jeśli nawet nie w samym SaintLucsurMarne, to w jednym z okolicznych przysiółków. Miejscowość była mała, więc już po kilku dniach nie było prawie twarzy, której by nie rozpoznawał; znał księdza i trzech policjantów, kwiaciarkę, gońca gminnego i każdego ulicznika. Ale pięknej rowerzystki nie odnalazł ani w piekarni, ani na poczcie, ani na szosie, ani na niedzielnej mszy, ani na cmentarzu, ani w pralni, ani w kwiaciarni, nie siedziała na żadnej z ławek na Place de la République ani pod platanami rosnącymi wzdłuż kanału, ani przed bramą cegielni po drugiej stronie torów. Raz biegł za jakąś rowerzystką, dopóki nie zsiadła z roweru i nie okazała się żoną piekarza z rue des Moines, raz usłyszał także regularne skrzypienie, które przycichło jednak i umilkło, zanim udało mu się umiejscowić jego źródło. Często bliski był zapytania właściciela Commerce lub jego córki o dziewczynę w białej bluzce w czerwone groszki, nie zrobił jednak tego, bo wiedział, że kiedy w małej miejscowości obcy mężczyzna wypytuje o miejscową dziewczynę, nie prowadzi to do niczego dobrego. Ale pewnego wieczoru, gdy Leon właśnie zapłacił, drzwi otworzyły się energicznie i do środka weszła lekkim, szybkim krokiem dziewczyna w białej bluzce w czerwone groszki, tyle że tym razem nie miała na sobie bluzki, lecz niebieski sweter. W pełnym biegu z dobrze wyważoną siłą zatrzasnęła za sobą drzwi i ruszyła prosto do baru, pozdrawiając po drodze stałych gości po lewej i po prawej stronie. Zatrzymała się w odległości ramienia od Leona i zamówiła u właściciela kafejki dwie paczki papierosów marki Turmac. Kiedy ten zdejmował z półki papierosy, wygrzebała z kieszeni monety i położyła na talerzyku, po czym odchrząknęła i czubkiem palców prawej ręki odgarnęła za ucho kosmyk włosów, który jednak nie chciał tam zostać i natychmiast wysmyknął się na powrót do przodu. - Bonsoir, mademoiselle - odezwał się Leon. Odwróciła się do niego, jakby zauważyła go dopiero w tym momencie. Leon popatrzył jej w oczy i w pierwszej sekundzie odniósł wrażenie, że w głębi jej zielonej tęczówki widać zalążek wielkiej przyjaźni. - Znam cię - powiedziała - ale skąd? Jej głos okazał się jeszcze bardziej czarujący, niż miał go w pamięci. - Z szosy - odparł. - Wyprzedziła mnie pani na rowerze. Dwa razy. - Ach tak. - Zaśmiała się. - To było już chwilę temu, prawda? - Pięć tygodni i trzy dni.
- Pamiętam, że wyglądałeś na zmęczonego. Miałeś przywiązane z tyłu do roweru jakieś dziwne rzeczy. - Kanister ropy i krzyż okienny - odpowiedział. - I widły do gnoju bez styliska. - Coś takiego wozisz ze sobą? - Czasem znajduję i wtedy wożę ze sobą. Poza tym cieszę się, że pani prawe oko ma się lepiej. - Co z moim prawym okiem? - Wtedy było zaczerwienione. Może wpadł pani komar albo mucha. Dziewczyna zaśmiała się znowu. - To był chrabąszcz, wielki jak kurze jajo. Pamiętasz to jeszcze? - I pani rower skrzypiał. - Skrzypi do tej pory - rzekła i zapaliła papierosa, którego trzymała między kciukiem i palcem wskazującym, jak ulicznik. - A ty? Stoisz tu co wieczór i czekasz na zmiłowanie? Och, pomyślał Leon. Dziewczyna wie, że wystaję tutaj codziennie. Och, och. To chyba znaczy, że przyjęła już do wiadomości, że żyję, i to więcej niż raz. Och, och, och. A teraz tu przyszła i kłamie, i udaje, że mnie nie poznała. Och, och, och, och. - Tak właśnie jest, mademoiselle. Znajdzie mnie pani tutaj, kiedy tylko pani zechce. - Dlaczego? - Bo nie wiem, gdzie poza tym miałbym stać i czekać na zmiłowanie. - Taki duży chłopak jak ty? Dziwne - powiedziała, schowała paczki papierosów do kieszeni w spódnicy i odwróciła się do wyjścia. - Zawsze myślałam, że kolejarze lubią się ruszać, może nawet tęsknią za dalekim światem. Chyba się jednak pomyliłam. - Właśnie miałem wychodzić. Czy mogę panią odprowadzić kawałek? - A niby dokąd? - Dokąd pani zechce. - Lepiej nie. Moja droga do domu prowadzi przez ciemną uliczkę. Niewykluczone, że tam zacząłbyś opowiadać coś o bratnich duszach. Albo próbował wyczytać mi przyszłość z ręki. I wyszła.
ROZDZIAŁ CZWARTY Kiedy dziewczyna i Leon rozmawiali ze sobą, w Café du Commerce zrobiło się niezwyczajnie cicho. Właściciel kafejki długo wycierał wciąż ten sam kieliszek do wina, stali goście puszczali kółka dymu w stronę sufitu i żarzącymi się czubkami papierosów zgarniali na małe kupki popiół w popielniczkach. Kiedy dziewczyna zniknęła za szklanymi drzwiami, obudzili się z letargu i zaczęli mówić - zrazu powoli i z przerwami, ale już w radosnym oczekiwaniu chwili, gdy również Leon wyjdzie i będzie można szczegółowo omówić we wszystkich aspektach obejrzaną właśnie komedię. I istotnie, niewiele później Leon zapiął kurtkę munduru i skinął gospodarzowi na pożegnanie. Ten jednak nie potrafił dłużej powściągać pilnej potrzeby zwierzeń - przytrzymał młodzieńca za rękaw, wmusił weń kieliszek bordeaux
jako strzemiennego i opowiedział mu
wszystko,
co wiedział
o dziewczynie w białej bluzce w czerwone groszki. Mała Luiza - właściwie nie była wyjątkowo niskiego wzrostu, ale ludzie nazywali ją tak dla odróżnienia od grubej Luizy, żony grabarza - a więc mała Luiza przybłąkała się do SaintLuc przed dwoma laty jak kot. Niektórzy twierdzili, że jest sierotą i pochodzi z jednej z owych zbudowanych z cegły wiosek nad Sommą, z których nie pozostał kamień na kamieniu po niemieckiej ofensywie na wiosnę 1915 roku. Nikt nie wiedział nic bliższego; nielicznym, którzy w pierwszych tygodniach pytali Luizę o pochodzenie, zamknęła usta z tak kocią ostrością, że odtąd już nikt nie odważył się poruszać tego tematu. Mówiła czystą francuszczyzną bez akcentu, która choć uniemożliwiała regionalne przyporządkowanie, to jednak pozwalała przypuszczać, że dziewczyna pochodzi z dobrego domu i chodziła do dobrych szkół. Podobnie jak Leon, Luiza trafiła do miasteczka dzięki programowi pośrednictwa pracy prowadzonemu przez Ministerstwo Wojny. Pracowała jako asystentka w biurze burmistrza, gdzie była na posyłki, parzyła kawę i podlewała rośliny doniczkowe. Na własną rękę nauczyła się obsługiwać maszynę do pisania, która do tego czasu stała bezużytecznie w przedpokoju. Mała Luiza była bystrą, żwawą dziewczyną i miała dryg do wszystkiego - rośliny doniczkowe rosły jak nigdy dotąd, kawa smakowała wyśmienicie, a ona w krótkim czasie pisała listy na maszynie bez żadnych błędów. Burmistrz był z niej bardzo zadowolony i po paru tygodniach ze zdziwieniem stwierdził, że mimo woli jest nadzwyczaj podatny na jej łobuzerski nieumyślny wdzięk.
Ponieważ jednak zdawał sobie sprawę, że trzydziestoletnia różnica wieku zawsze pozostanie trzydziestoletnią różnicą wieku, w kontaktach ze swoją asystentką narzucił sobie pokornie maksymalną powściągliwość i traktował ją to z udawanym roztargnieniem, to ze zdystansowaną uprzejmością, to z wymuszoną surowością. W każdym razie pozwolił sobie na jedną słabość: podarował Luizie jako dziewczynie na posyłki, które ta załatwiała szybko i niezawodnie, swój stary męski rower od lat stojący w jego szopie i nieużywany. Wczesnym rankiem jechała rowerem na pocztę i opróżniała skrytkę pocztową, o wpół do dziesiątej przynosiła croissanty, a jeśli tuż przed południem pojawiały się jeszcze nieoczekiwanie jakieś pilne sprawy urzędowe w biurze burmistrza, sprowadzała swojego szefa z Brasserie des Artistes, gdzie ten zwykle wypijał aperitif. Po południu również jeździła rowerem. Rozwoziła nakazy płatnicze, zarządzenia i drobne sumy oraz przekazywała urzędowe polecenia gońcowi gminnemu, robotnikowi drogowemu, żandarmerii oraz kominiarzowi. Najtrudniejsze były zawsze jednakowe, krótkie formalne wezwania, które na polecenie burmistrza musiała przekazywać rodzinom poległych żołnierzy. Wezwania te były absolutnie nic niemówiące i zawierały jedynie skierowane do nieświadomych niczego ludzi zaproszenie, żeby tego i tego dnia stawili się w ratuszu o podanej godzinie. W pierwszych miesiącach wojny takie osoby przyjmowały jeszcze owe wezwania ze wzruszeniem ramion i posłusznie ruszały w drogę, żeby ufnie stanąć przed biurkiem burmistrza, gniotąc czapkę w rękach, i dowiedzieć się, co tak ważnego się wydarzyło, że oderwano ich od pracy i wezwano do urzędu. A wówczas burmistrz głucho brzmiącym głosem przekazywał utrzymaną w bardzo oficjalnym tonie wiadomość, którą odczytywał z kartki, że ich syn, mąż, ojciec, wnuk, bratanek albo siostrzeniec wtedy i wtedy tam i tam zginął bohaterską śmiercią za ojczyznę na polu chwały, za co minister wojny i on, burmistrz, składają wyrazy najgłębszego współczucia i podziękowania od całego narodu. Burmistrz próbował łagodzić następujące po tych słowach sceny rozpaczy, przed którymi nie mógł się bronić, pocieszając niepocieszonych odwołaniem się do chwały, ojczyzny i życia pośmiertnego, co ci musieli odbierać jako szydzenie z ich cierpienia, bo skoro nie mogli odzyskać najdroższych, to chcieli przynajmniej zachować swój smutek. Zdarzało się nawet, że burmistrz jednego dnia musiał stawić czoło dwóm lub trzem takim dramatom w swoim biurze. Zaczął się już znieczulać anyżówką w dużych ilościach, lecz mimo to nie mógł spać w nocy, rozregulowało mu się trawienie, głowę miał ciągle ciężką, a jego biuro, które do tego czasu było miejscem pełnego godności samozadowolenia, objęły w posiadanie smutek i bezimienna zgroza. Tak go to gniotło, że parę razy niewiele
brakowało, a pobiegłby do kościoła prosić księdza o duszpasterskie wsparcie, choć był jego największym wrogiem, odkąd pozwolił sobie na kawał z pisuarem. Taka była sytuacja wiosną 1915 roku, kiedy mała Luiza zjawiła się w SaintLuc i podjęła obowiązki dziewczyny na posyłki. Szybko zrozumiała, co łączy wezwania i po chłopsku nieporadnie przeżywane dramaty w biurze burmistrza. Dziesięć, może piętnaście razy obserwowała, jak ojciec miasta poci się i trzęsie za swoim biurkiem, z trudem wypowiada właściwe słowa i stara się trzymać prosto, a mimo to nigdy nie zdejmuje szaty oschłej urzędowej godności. I gdy wiedziała już na pewno, że do końca wojny nic się w tym względzie nie zmieni, postanowiła działać. - Przepraszam, monsieur le maire - powiedziała następnego popołudnia, gdy znów miała dostarczyć wezwanie. - O co chodzi? - spytał burmistrz. Przejechał kciukiem i palcem wskazującym po brwiach i pozwolił sobie na rzut oka na pięknie wygiętą linię jej szyi. - Czy to jedno z tych wezwań? - Cóż by innego, moja mała Luizo, cóż by innego. - O kogo chodzi? - O Luciena, jedynego syna wdowy Junod - odrzekł burmistrz. - Dziewiętnaście lat, dziewczyny nazywały go Lulu. Poległ siódmego lutego pod VillesurCousances. Znałaś go? - Nie. - Jeszcze w Boże Narodzenie był na urlopie w domu, widziałem go na pasterce. Miał ładny głos. Luiza wzięła kopertę i wyszła, wsiadła na rower i z dużą prędkością przeciąwszy na ukos Place de la République, pojechała prostą drogą na zachodni kraniec miasta, gdzie stał dom wdowy Junod. Zadzwoniła i wręczyła jej kopertę, a gdy ta rozerwała ją palcem wskazującym i bezradnie przyglądała się wezwaniu, Luiza powiedziała: - Nie musi pani koniecznie tam iść. Po czym ujęła kobietę pod łokieć i wprowadziła do domu, usiadła z nią na kanapie i powiedziała, że Lulu nie wróci, bo zmarł na wojnie. Luiza siedziała w milczeniu na kanapie, kiedy kobieta z krzykiem rzuciła się na podłogę i zaczęła rwać z głowy całe kępki włosów, a później pozwoliła jej, by najpierw okładała ją pięściami, a potem zawisła jej na szyi, żeby wypłakać się tak porządnie, jak najprawdopodobniej nie mogłaby tego zrobić w obecności krewnych lub przyjaciół. Luiza podała jej chusteczkę, później jeszcze jedną, a kiedy wdowa Junod jako tako się uspokoiła, dziewczyna zapaliła jednego ze swych posypanych cukrem papierosów, ułożyła wdowę na
kanapie z poduszką pod głową i poszła do kuchni przygotować herbatę. Kiedy wróciła z parującą filiżanką, powiedziała: - No, to ja już pójdę. Proszę się nie przejmować tym wezwaniem, madame Junod. Powiem panu burmistrzowi, że pani nie przyjdzie. Kiedy Luiza parę minut później referowała burmistrzowi, jak załatwiła sprawę, ten przybrał surową minę i mruknął coś o nadużyciu i o naruszeniu tajemnicy urzędowej, lecz naturalnie ulżyło mu i był jej z całego serca wdzięczny, że tym razem został mu oszczędzony nieunikniony dramat. A gdy następnego dnia trzeba było załatwić aż dwa takie wezwania, nie dał Luizie upomnienia na drogę, tylko przeciwnie, z własnej inicjatywy udzielił jej wszelkich informacji, jakich potrzebowała do wypełnienia swojej nowej misji. - Ten tutaj miał na imię Sébastien - rzekł burmistrz i kiedy wręczał jej pierwszą kopertę, a ona się pochyliła, spojrzał w sufit, żeby nie musieć zaglądać jej w dekolt bluzki. Był najmłodszym synem rolnika Petitpierre’a. Poległ szesnastego kwietnia na wzgórzach Damloup. Dzielny chłopiec, miał zajęczą wargę i dobrą rękę do koni. - A drugi? - Notariusz Delacroix. Pięćdziesiąt lat, bezdzietny, rodzice już nie żyją. Jest tylko żona. A teraz biegnij, moja mała Luizo. No, idź już. Od tej pory rodziny poległych nie musiały stawiać się w ratuszu. Luiza przynosiła wezwanie do domu, a wtedy ludzie już wiedzieli i kiedy ona jako cichy, życzliwy anioł śmierci siedziała na kanapie, mogli poddać się całkowicie pierwszej wielkiej fali bólu. Dzień lub dwa dni później krewni poległych wracali przeważnie do równowagi i posyłali po Luizę, bo chcieli poznać bliższe okoliczności ich śmierci. Luiza odwiedzała ich wtedy po raz drugi i relacjonowała wszystko, czego dowiedziano się oficjalnie - kiedy i gdzie dokładnie i w jakich okolicznościach zginął David lub Cédric, lub Philippe, czy cierpiał, czy zmarł łaskawą śmiercią, a w końcu odpowiadała na pytanie, które w pierwszej kolejności cisnęło się na usta: czy jego ciało trafiło do ziemi na wieczny odpoczynek, czy walało się gdzieś w błocie rozszarpane, poparzone i zgniłe, krukom na pożarcie. Luiza prawie nigdy nie miała do opowiedzenia nic pocieszającego, lecz powstrzymywała się od fałszywego oszczędzania i mówiła zawsze bez żadnych upiększeń prawdę, o ile ją znała, wiedziała bowiem, że na dłuższą metę tylko ona przetrwa. Wykonywała swoje obowiązki z wielką powagą, a mieszkańcy SaintLuc odwdzięczali jej się za to tkliwą sympatią. Przywykli do złowróżbnego popiskiwania jej zardzewiałego męskiego roweru i wszyscy wsłuchiwali się z zadowoleniem w oddalający się odgłos, który z wolna przycichał, a nie milkł nagle przed ich domem.
Niektórzy czcili Luizę jak świętą, ale ona nie chciała o tym słyszeć. Żeby zniszczyć aureolę, którą chciano ją otoczyć, paliła swoje cukrowane papierosy, co niedziela kąpała się półnaga w kanale i stworzyła sobie cały arsenał ordynarnych przekleństw i wyzwisk, osobliwie kontrastujących z jej delikatną postacią, dźwięcznym głosem i wyszukaną francuszczyzną. Najgorsze było to, że wiadomość o śmierci żołnierza często przybywała do SaintLuc na długo przed ministerialnym zawiadomieniem - na przykład gdy inny żołnierz podczas urlopu w domu opowiadał przy stole w kuchni, że nauczyciel Jacquet zaledwie w odległości ramienia od niego osunął się w głąb wypełnionego błotem leju po bombie z roztrzaskaną czaszką, po czym wiadomość lotem błyskawicy rozchodziła się z domu do domu, by dotrzeć do wszystkich stołów kuchennych w miasteczku - do wszystkich stołów z wyjątkiem jednego, do którego nauczyciel Jacquet nigdy nie wróci. Rozpowszechniania plotek zabroniono bowiem pod groźbą kary, a wiadomości o śmierci bliskich wolno było przekazywać rodzinom jedynie drogą oficjalną, żeby wykluczyć ewentualność bolesnych błędów i pomyłek. Tym sposobem zdarzyło się, że wdowa po nauczycielu Jacquecie, która nie miała jeszcze pojęcia, że nią jest, ciesząc się na rychły przyjazd męża, kupiła duży kawałek wołowiny, a w tym czasie inne kobiety zerkały na nią kątem oka z nieśmiałym współczuciem, potem zaś, żeby nie wzbudzać podejrzeń, pozdrawiały ją możliwie szybko i zdawkowo. Wraz z objęciem czynności urzędowych przez Luizę został rozwiązany również ten problem. - Opowiedz to od razu małej Luizie! - mówiono odtąd każdemu z żołnierzy przywożących do domu złe wieści, a gdy potem Luiza zajeżdżała na swym skrzypiącym rowerze przed drzwi niepodejrzewającej niczego wdowy, ta wiedziała od razu, że przez dłuższy czas nie będzie już kupować większych ilości wołowiny. Owego wieczoru, kiedy właściciel kafejki opowiedział mu to wszystko, Leon Le Gall wracał do domu bardzo zamyślony. Była pierwsza ciepła noc w roku i jeden z owych wieczorów, kiedy na froncie za SaintQuentin pojawiały się błyskawice wystrzałów, a czasami, kiedy wiał wiatr z północnego wschodu, w oddali przetaczały się grzmoty artylerii. Leon obserwował grę własnego cienia, który za każdym razem, gdy przechodził pod latarnią, padał mu pod nogi krótki i wyraźny, po czym stopniowo wydłużał się i bladł w coraz jaśniejszym świetle następnej latarni, dopóki znowu nie padł mu pod nogi i nie stał się na nowo jaśniejszy i bledszy. Zdjął kurtkę munduru i narzucił ją na ramiona, była o wiele za ciepła na tę porę roku. W ogóle dziwił się teraz, że w ostatnich pięciu tygodniach i trzech dniach nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby na wieczorny spacer nie wkładać tego stroju
służbowego z idiotycznymi naszywkami sierżanta na rękawach. Na końcu platanowej alei stał ciemny budynek stacji; na piętrze też nie paliło się światło. Leon wyobraził sobie, że stary Barthélemy śpi pod puchową pierzyną, wtulony błogo w pocieszające ciepło swojej Josianne, aby rozpocząć służbę następnego ranka. Przeszedł przez plac dworcowy do magazynu towarów, po czym wspiął się po skrzypiących schodach. Cisza w jego pokoju dzwoniła echem wspomnień minionego dnia. Pomyślał, że również następnego ranka i we wszystkie kolejne dni będzie witał swą czerwoną chorągiewką wjeżdżające pociągi. Myślał o swoich przechwałkach, że umie obsługiwać aparat Morse’a, o swoim strachu przed trzeszczącym belkowaniem i o milczących wieczorach przy barze w Café du Commerce i doszedł do wniosku, że wszystko, co robi w swoim życiu, nie jest dobre. Nie jest też złe, gdyż bądź co bądź nie spowodował do tej pory godnej wzmianki szkody, nikomu nie wyrządził krzywdy, a i poza tym nie zrobił wielu rzeczy, za które musiałby się wstydzić przed rodzicami. Ale prawdą było także, że nic z tego, co robił dzień w dzień, nie było tak naprawdę ważne, piękne ani dobre. I z całą pewnością nie miał powodu do dumy z czegokolwiek. Leon nie wiedział, jak długo spał, kiedy wyrwał go ze snu głośny gwar. Głosy dobiegały zza okna, które zostawił otwarte, bo noc była bardzo ciepła, a towarzyszył im jakiś niezwyczajny smród - mieszanina obrzydliwych woni, których pochodzenia Leon nie potrafił sobie wytłumaczyć. Wstał i spojrzał w dół na tory - w skąpym świetle gazowych latarni stał długaśny pociąg składający się z wagonów towarowych i bydlęcych, a na peronie stary Barthélemy i madame Josianne biegali od jednego wagonu do drugiego. Leon zszedł po schodach boso, ubrany tylko w spodnie. Pociąg był taki długi, że wydawał się nie mieć początku ani końca. Jedne wagony były zamknięte, inne otwarte, a ze wszystkich wydobywał się ten potworny smród zgnilizny i ekskrementów, ze wszystkich dobiegały głosy mężczyzn, którzy jęczeli i krzyczeli i błagali o wodę. - Chłopcze, co tutaj robisz? - spytała madame Josianne, która czerpała wodę z dużego dzbana i rozdzielała między żołnierzy. Żołnierze leżeli i siedzieli w słomie rozsypanej na gołych deskach, twarze mieli mokre od potu i błyszczące w świetle latarni gazowej, mundury brudne, bandaże przesiąknięte krwią. - Madame Josianne... - Idź spać, mój kochaneczku, to nie dla ciebie. - Co tu się dzieje? - To tylko transport rannych, mój aniele, tylko transport rannych. Przewożą tych
biedaków na południe, do szpitali w Dax, Bordeaux, Lourdes i Pau, żeby im się szybko poprawiło. - Mogę w czymś pomóc? - To miłe z twojej strony, mój skarbie, ale już idź. Biegnij! - Mógłbym przynieść wody. - Nie trzeba, my jesteśmy do tego przyzwyczajeni, twój szef i ja. Wy, młodzi, nie powinniście tego oglądać. - Madame Josianne... - Idź do swojego pokoju, kochanie, natychmiast! I zamknij okno, słyszysz!? Leon chciał zaprotestować i szukając pomocy, obejrzał się za Barthélemym, ale ten, ledwo usłyszał, że jego Josianne podniosła głos, podbiegł, przeszył Leona surowym spojrzeniem i wydął usta w ryjek tak mocno, że włosy jego wąsów ułożyły się poziomo, wskazał wyciągniętą ręką magazyn i syknął: - Rób, co ci mówi madame! Odmaszerować! Wtedy Leon skapitulował i wrócił do swojego pokoju, ale wbrew poleceniu Josianne okno zostawił otwarte. Stanął w cieniu za zasłoną i obserwował, co się dzieje na peronie. Kiedy pociąg ruszył, rzucił się na łóżko. A ponieważ wszystko to go wymęczyło, zasnął, zanim nocny wiatr uniósł ostatnie kłęby smrodu. Przypadek zrządził, że następnego ranka tuż przed rozpoczęciem służby, gdy był w drodze z magazynu do budynku stacji, Luiza nadjechała pędem aleją na swym skrzypiącym rowerze. Platany były wilgotne od rosy i błyszczały we wczesnych promieniach słońca, w powietrzu wisiał zapach wysokich traw i rozgrzewającego się w słońcu kolejowego tłucznia. Na placu dworcowym Luiza zahamowała pedałami tak mocno, że żwir pod kołami zazgrzytał i wokół niej wzniosła się chmura kurzu. Wstawiła rower pod zadaszenie i wbiegła po trzech schodkach do hali kasowej. Leon chętnie by podążył za nią, musiał jednak niezwłocznie przynieść z biura czerwoną chorągiewkę i punktualnie stać z nią na peronie o godzinie ósmej siedem, w porze przyjazdu pociągu osobowego. Kiedy pociąg wjechał na peron, z budynku wyszła Luiza jako jedyna pasażerka. Leon stwierdził z ulgą, że dziewczyna trzyma w prawej ręce bilet, ale nie ma bagażu; nie wyjeżdża pewnie na długo. Nieprzyjemny był jednak dla niego fakt, że pomachała mu akurat w momencie, gdy on ze swej strony musiał pomachać czerwoną chorągiewką wjeżdżającej lokomotywie. - Salut, Leonie! - zawołała, biegnąc obok pociągu i otwierając drzwi wagonu trzeciej klasy.
Oho, pomyślał, zna moje imię. Czy poprzedniego wieczoru w Café du Commerce przedstawił się z imienia? Nie, nie przedstawił się. Naturalnie powinien był to zrobić, wymagała tego podstawowa grzeczność, ale tego nie zrobił. A więc dowiedziała się, jak ma na imię, w inny sposób - może nawet aktywnie? Och, och. A potem przez noc nie zapomniała jego imienia, przeciwnie, zapamiętała je. I teraz wypowiedziała je swoimi ustami, swoimi wargami i swoimi białymi ząbkami, wydała na świat mocą oddechu swojego ciała. Och, och, och. - Salut, Luizo! - zawołał, kiedy odzyskał kontenans, a ona właśnie miała wskoczyć na stopień stojącego pociągu. Stał w parze z sykiem buchającej z lokomotywy, ale odczekał minutę, po upływie której maszynista powinien dać sygnał do dalszej jazdy. Potem pociąg ruszył i Leon, wyciągając szyję, pobiegł wzdłuż okien w stronę drzwi, za którymi zniknęła Luiza. Ale ponieważ peron położony był zbyt nisko, a okna za wysoko, nie mógł widzieć pasażerów na ławkach znajdujących się naprzeciwko. Pociąg odjechał, uwożąc Luizę. Leon patrzył na czerwone tylne światło, dopóki nie zniknęło za cegielnią, i jeszcze długo obserwował smugę dymu ciągnącą się za lokomotywą. Potem wrócił ze swoją czerwoną chorągiewką do biura, gdzie madame Josianne przygotowała dla niego kawę z mlekiem i dwie kanapki. Kiedy w południe wyszedł na plac dworcowy na przerwę, zobaczył rower Luizy stojący pod zadaszeniem. Rozejrzał się dokoła, czy nikt go nie obserwuje, podszedł bliżej i przyjrzał się pojazdowi. Był to zwyczajny stary męski rower, kiedyś pewnie czarny, miał zardzewiałe zębatki, wyrobiony łańcuch i wytarte opony z twardej gumy, przekładnia piastowa była zepsuta, a blaszana osłona łańcucha wgnieciona. Ostrożnie położył ręce na wypłowiałych, popękanych skórzanych uchwytach kierownicy, objął je mocno, a następnie przytknął obie dłonie do nosa, aby choć trochę poczuć woń Luizy, ale stwierdził tylko zapach skóry i własnych rąk. Przykucnął, poddał oględzinom osłonę łańcucha i doszedł do wniosku, że to faktycznie ona musi być przyczyną skrzypienia. Próbował odgiąć blachę obiema rękami, lecz mu się nie udało, bo opór stawiała znajdująca się za nią zębatka. Przyniósł więc z warsztatu dwa płaskie klucze i młotek, zdemontował osłonę i wyklepał ją na drewnianej ścianie magazynu. Następnie posmarował zardzewiały łańcuch, przykręcił z powrotem osłonę i na próbę zrobił rundkę dookoła placu. Kiedy Leon wybrał się po kolacji rowerem na zwyczajową przejażdżkę do miasta, miał na sobie długie spodnie, białą koszulę i szary sweter, który matka zrobiła mu na drutach
w bezsenne noce przed jego wyjazdem. W słabnącym blasku słonecznego dnia przeciął plac dworcowy, skręcił w platanową aleję - i zobaczył, że ktoś stoi przy piątym drzewie po prawej stronie szosy. Opierała się o platan, miała na sobie białą bluzkę w czerwone groszki i granatową uczniowską spódnicę. Lewą rękę położyła na zgięciu prawego łokcia, w prawej trzymała żarzący się papieros. Prawą brew uniosła wysoko na gładkie czoło, druga zwisała nisko nad lewym okiem. Czy to surowe spojrzenie odnosiło się naprawdę do niego? - Cześć, Luizo. Na mnie czekałaś? - Nigdy na nikogo nie czekam, a już na pewno nie na takiego jak ty. - Zaciągnęła się głęboko papierosem. - Cenny czas życia, jaki mi kradniesz, zostanie ci odebrany na końcu twojego żywota. - Tych parę minut gotów jestem poświęcić. - Mój rower przestał skrzypieć - powiedziała. - Miło mi to słyszeć. - Czy ktoś cię prosił o naprawienie mojego roweru? - Trzeba było coś zrobić - odparł. - Okoliczni chłopi się skarżyli. - Dlaczego? - Budziłaś ich dzieci z poobiedniej drzemki. - Ach tak? - A krowom mleko kwaśniało w wymionach. - I dlatego okoliczni chłopi poprosili o pomoc asystenta telegrafisty z dworca w SaintLuc? - Nie mogłem powiedzieć „nie”. - No to okoliczni chłopi będą wdzięczni asystentowi telegrafisty. - Tak przypuszczam. - A ja? - Co? - Też powinnam być wdzięczna? - Nie, niby dlaczego? - Ale mam teraz u ciebie dług wdzięczności? - Chyba nie za tę drobnostkę. - Co chcesz za to? Wyjaśnić mi znaki zodiaku na niebie? - Nie znam się na nich. - Pokazać mi swoją kolekcję znaczków pocztowych?
- Nie mam kolekcji znaczków pocztowych. - No to czego chcesz? - Ja tylko odgiąłem blachę. - I za to chcesz mnie teraz obmacywać po tyłku? - Nie. Ale chętnie zagnę blachę z powrotem. - To by mi odpowiadało. - Brakuje ci skrzypienia? - Ludziom go brakuje. Nie słyszą mnie, kiedy nadjeżdżam. I wpadają w popłoch, kiedy się nagle zjawiam. - Przykręcę ci dzwonek do kierownicy, wtedy ludzie znowu będą cię słyszeć. Mogę cię odprowadzić kawałek? - Nie. - W którą stronę jedziesz - w tę czy tamtą? - Ty w każdym razie jedziesz do Commerce. - Owszem. - Jak każdego wieczoru. - Dokładnie tak. - Jak zasiedziały kolejarz całą gębą. - A dokąd właściwie jechałaś dzisiaj koleją? - Nie twój zasrany interes. Ty w każdym razie jedziesz teraz do Commerce. Ja też muszę iść w tamtym kierunku. Zostaw tutaj rower, odprowadzę cię kawałek. Następnego wieczoru o zachodzie słońca Luiza znów czekała na Leona przy piątym platanie, dwa dni później też i trzy dni później również. Na pokonanie kilkuset metrów do miasteczka potrzebowali za każdym razem ponad godzinę, szli bowiem powoli i często się zatrzymywali, bez powodu zmieniali stronę szosy lub wręcz wracali się kawałek, a przy tym rozmawiali bez przerwy. Rozmawiali o drobnostkach i błahostkach - o cygarach burmistrza i o listonoszu, który był podobno bratem przyrodnim tegoż, nieślubnym synem jego ojca, a poza tym o dworcu i wiedzy Leona z dziedziny techniki telegraficznej, o Barthélemym i ślepej miłości starca do jego Josianne, o złym psie łańcuchowym, który napędzał strachu dzieciom szkolnym przed zakładem ślusarskim, i o pysznych eklerach czekoladowych w katolickiej cukierni; rozmawiali o wdowie Junod, która zawsze jeździła do siostry w Compiègne dokładnie w te same dni co ksiądz w misji duszpasterskiej również do Compiègne; rozmawiali o piaskowni za dworcem, w której można było znaleźć skamieniałe zęby rekina z neolitu, o czarnej Madonnie w kościele i o lasku przy Route Nationale,
w którym wkrótce powinny dojrzewać dzikie wiśnie, i o powieściach Colette, które Luiza przeczytała w komplecie, a Leon ani jednej. Począwszy od trzeciego wieczoru Luiza zaczęła opowiadać o swojej pracy w charakterze anioła śmierci, a Leon milczał, patrzył w górę na wierzchołki drzew i słuchał. Później on mówił o Cherbourgu, o kanale, wyspach i pomalowanej na jaskrawe kolory żaglówce, a Luiza milczała, patrzyła mu uważnie w oczy i zachowywała się tak, jakby go słuchała. Ale gdy pewnego razu chciał ją zapytać, skąd pochodzi, przerwała mu i oświadczyła: - Żadnych pytań. Ja cię o nic nie pytam i ty mnie o nic nie pytasz. - Zgoda - powiedział Leon. Kiedy tak ze sobą rozmawiali, Leon trzymał ręce w kieszeniach spodni i kopał małe kamyki jak piłkę. Luiza paliła jednego papierosa po drugim, gestykulowała i szła przed nim tyłem, żeby widzieć, czy on rozumie i aprobuje to, co ona mówi. Leon rozumiał i aprobował wszystko, co mówiła Luiza - po prostu dlatego, że to mówiła ona. Podobał mu się jej śmiech, bo to był jej śmiech, i kochał jej zachęcająco badawcze spojrzenie, bo to jej zielone oczy patrzyły przy tym na niego, jakby ciągle pytały: Powiedz mi, to ty? To ty naprawdę? Zabłąkany kosmyk włosów opadający w poprzek jej czoła uważał za czarujący, bo to był jej kosmyk, i zaśmiewał się z pantomimy, w której naśladowała zapalanie cygara przez burmistrza, bo to była jej pantomima. Już podczas pierwszego spaceru zauważyli, że mieszkańcy miasteczka obserwują zza firanek każdy ich krok, i dlatego starali się być zawsze dobrze widoczni, trzymali się ulicy i mówili szczególnie głośno i wyraźnie, żeby każdy, kto chciał, mógł słyszeć, o czym rozmawiają. Dotarłszy pod Café du Commerce, za każdym razem przystawali i żegnali się bez pocałunku czy uścisku ręki. - Do widzenia, Luizo. - Do widzenia, Leonie. - Do jutra. - Do jutra. A potem ona znikała za rogiem, on zaś wkraczał do lokalu i zamawiał kieliszek bordeaux.
ROZDZIAŁ PIĄTY Na Zielone Świątki 1918 roku Leon miał po raz pierwszy dwa wolne dni jeden po drugim. Wbrew swojemu zwyczajowi obudził się wczesnym rankiem i obserwował, jak w oknie nocna ciemność ustępuje miejsca bladej
porannej
poświacie i blaskowi
wschodzącego słońca. Umył się przy studni za magazynem, po czym położył się z powrotem na łóżku, słuchał śpiewu kosów i trzeszczenia belek i czekał, kiedy wreszcie nadejdzie godzina ósma i będzie mógł pójść do biura i wypić kawę z mlekiem pod egzaltowanie czułym i troskliwym wzrokiem madame Josianne. Po śniadaniu pojechał na rowerze do miasta. W nocy przeszła burza i rozczochrała pola kukurydzy, zerwała z platanów ostatnie suche liście z poprzedniego roku, napełniła deszczówką kanały i przydrożne rowy. Leon zrobił rundkę po niedzielnie spokojnym mieście z błyszczącymi
dachami
domów,
mokrymi
ulicami
i bulgoczącymi
studzienkami
kanalizacyjnymi. Łagodny, letni już wietrzyk przynosił w zaułki woń kwitnących krzaków jaśminu z ogrodów, a słońce zabierało się właśnie do osuszania wszystkiego, zanim mieszkańcy, mrużąc oczy, wyjdą ze swoich domów i udadzą się na mszę. Na Place de la République Leon się zatrzymał, oparł rower o słup ogłoszeniowy i usiadł na prawie suchej już ławce. Nie musiał długo czekać. Ostrożnie zbliżyło się do niego parę gołębi, kiwających w przód i w tył łebkami, a kiedy nie rozsypał im okruchów, podreptały z wahaniem dalej. Gdzieś wydzierał się marcujący kot. Jakiś starzec w bordowym szlafroku, bamboszach w brązowożółtą kratę i z bagietką pod pachą przeczłapał obok niego i zniknął w zaułku między ratuszem a kasą oszczędnościową. Słońce zasłoniła chmura, lecz po chwili odsunęła się na bok. Wtem poranną ciszę rozdarł - dryńdryń, dryńdryń! - dźwięk rowerowego dzwonka za plecami Leona, a sekundę później stanęła przed nim Luiza. - Mam teraz dzwonek przy rowerze - oznajmiła. - Jestem ci coś za to winna? - Ależ skąd. - Nie prosiłam cię o to. Mimo to wielkie dzięki. Kiedy to zrobiłeś? - Wczoraj wieczorem, po knajpie. - Bo miałeś przypadkiem przy sobie dzwonek i śrubokręt. - I pasujący klucz czworokątny. Luiza oparła rower o słup ogłoszeniowy, usiadła na ławce obok Leona i zapaliła papierosa.
- Znowu masz jakieś dziwne rzeczy na bagażniku. - Cztery wełniane koce i garnek - odparł Leon. - A poza tym torbę z chlebem i serem. - Też wszystko znalezione na plaży? - Robię wycieczkę nad morze - wyjaśnił. - Dzisiaj jadę, jutro wracam. - Tak po prostu? - Chciałbym znowu zobaczyć ocean. Osiemdziesiąt kilometrów, będę tam za pięć godzin. - A potem? - Będę spacerował po przybrzeżnych skałach, zbierał na plaży dziwne rzeczy i poszukam sobie suchego miejsca na nocleg. - I do tego potrzebne ci są cztery koce? - Dwa by wystarczyły. - Mam z tobą pojechać? - Byłoby wspaniale. - Jeśli pojadę z tobą, będziesz chciał się do mnie dobrać. - Nie będę - odpowiedział. - Za kogo mnie masz, za idiotkę? Każdy mężczyzna chce się dobrać do dziewczyny, kiedy jest z nią sam na sam na wydmach. - To prawda - przyznał Leon. - Ale ja tego nie zrobię. - Czyżby? - Nie. To, czego się chce, i to, co się robi, to nie to samo. - Wstał i podszedł do swojego roweru. - Poza tym w Le Tréport nie ma wydm. - Naprawdę? - zaśmiała się Luiza. - Tylko skały. I żwirowa plaża. Poważnie, nie zrobię tego. Dopóki ty tego nie zrobisz. - Szczerze? - Przysięgam. - Jak długo dotrzymujesz zwykle przysiąg? - Przez całe życie. Mówię poważnie. Luiza zmarszczyła czoło i ściągnęła wargi, po czym wypuściła powietrze przez nos. - Zaczekaj minutę. Pójdę tylko po papierosy. Wyjechali z miasta ramię w ramię i ruszyli w kierunku zachodnim ku oceanowi szeroką, prostą jak strzelił i wyludnioną szosą, ciągnącą się przez uroczy krajobraz łąkowy Górnej Normandii, która od zarania dziejów hojnie zaopatrywała swoich mieszkańców we wszystko, co niezbędne do życia. Niebo wznosiło się wysoko, a horyzont był rozległy, na
lewo i prawo od nich przelatywały bladozielone wojenne pola pszenicy, rzadko porośnięte i plamiste niczym młodzieńczy zarost, bo obsiane niedoświadczonymi rękami kobiet i dzieci. Później na terenie pagórkowatym, z dala od wiosek, pojawiły się strome, od lat nieorane pola, na których rosły już brzozowe zagajniki. Luiza jechała szybko, ale Leon, ponieważ był wypoczęty i w pełni sił, bez trudu utrzymywał tempo. Patrzyli prosto przed siebie na szosę, ich nogi kręciły równomiernie pedałami, a ponieważ ich myśli zajmowały się wyłącznie jazdą i posuwaniem się do przodu, i przybyciem na miejsce, rozmawiali niewiele; po prostu byli szczęśliwi. On od czasu do czasu posyłał Luizie spojrzenie kątem oka, a ona udawała, że tego nie widzi. Raz w pełnym pędzie podali sobie ręce i przez chwilę jechali tak obok siebie, a potem ona z czystego szczęścia nacisnęła dzwonek u roweru. O wpół do trzeciej po południu dotarli do celu, nagle i wcześniej, niż się spodziewali. Ocean nie zapowiedział jakoś specjalnie swojego zbliżania się - powietrze nie stało się bardziej słone, niebo rozleglejsze, flora uboższa, a grunt bardziej piaszczysty; w pewnym momencie normandzki krajobraz z żyznymi polami i soczystymi łąkami po prostu się urwał, a jego kontynuację sto metrów niżej u stóp kredowych skał stanowiła szara kipiel Morza Północnego. Przejechali pod kanadyjskim szpitalem wojskowym, który ulokował się w morzu białych namiotów na skałach, a następnie wzdłuż rzeki do Le Tréport. Miejscowość była wcześniej wioską rybacką, ale odkąd doprowadzono do niej kolej żelazną ze stolicy, mieszkańcy przestawili się na obsługę paryskich letników, którzy u stóp skał wybudowali wspaniałe rezydencje z widokiem na morze. Leon i Luiza postawili rowery przy Quai François Ier i przespacerowali się wzdłuż portu. Obserwowali rybaków na łodziach, którzy trzymali w kącikach ust zimne, wypalone do połowy papierosy i sękatymi dłońmi składali sieci, naprawiali żagle, zwijali liny i zamiatali pokłady, a ponadto lustrowali przechadzających się wczasowiczów w różowych botkach i lśniących kamaszach, w białych strojach marynarskich i prześwitujących płóciennych spódnicach, w kapeluszach panamskich, z kunsztownie rozjaśnionymi fryzurami, demonstracyjnie obnoszących się ze swoim paryskim akcentem. Nagle Leon poczuł, że Luiza wzięła go pod rękę. Nigdy dotąd tego nie robiła. - Spójrz na te cukrowane świńskie ryje paradujące z parasoleczkami od słońca powiedziała. - Gdybyś kiedykolwiek mnie zobaczył z taką parasolką, masz mnie zastrzelić. - Nie. - Rozkazuję ci. - Nie.
- Poza tobą nie mam nikogo, kto by to zrobił. - No dobrze. Potem znów szli w milczeniu obok siebie, jakby byli od dawna parą ludzi, którzy nie muszą sobie niczego udowadniać. Kiedy wcześniej siedzieli na rowerach i naciskali na pedały, byli wolni i beztroscy, bo cel leżał jeszcze przed nimi, w przyszłości, a teraźniejszość właściwie się nie liczyła. Teraz nie było już żadnej przeszkody ani wymówki - liczyło się to, co jest teraz. Ale również teraz, kiedy tak spacerowali po porcie, znikła między nimi wszelka ostrożność i dyskomfort, pozostała tylko trudność wyrażania się za pomocą słów. Jeśli chodzi o Leona, to wystarczało mu ciepło jej ręki na ramieniu, żeby go bezgranicznie uszczęśliwiać. Po raz pierwszy w życiu mógł spacerować tak blisko u boku dziewczyny. To, że gdy tylko trochę przechylił głowę, mógł wciągać w nozdrza zapach jej oświetlonych słońcem włosów, było czymś więcej, niż potrafił znieść. Przeszli przez molo do latarni morskiej, która zaznaczała wejście do portu, usiedli na murku i patrzyli na wpływające i wypływające parowce i żaglówki. Kiedy słońce zbliżyło się do oceanu, wrócili do miasteczka, wspięli się w górę rue de Paris i zwiedzili kościół SaintJacques, znak rozpoznawczy miasta. Po prawej stronie tuż obok wejścia znajdował się posąg Madonny, przed którym długo stali. Była to zwyczajna gipsowa figura o płaskiej twarzy, pomalowanych na czerwono policzkach i czarnych okrągłych błyszczących oczach. Jej szata była uszyta z niebieskiego aksamitu, pokrytego na całej powierzchni wielokrotnie złożonymi i zwiniętymi w ruloniki karteczkami. Przypięto je szpilkami, ale karteczki tkwiły także między palcami oraz na chuście na głowie Matki Bożej, leżały na jej aureoli i stopach; nawet między jej wargami i w uszy włożone były karteczki wszelkich rozmiarów i kolorów. - Co to za karteczki? - spytała Luiza. - Żony marynarzy proszą Matkę Bożą, żeby miała w opiece ich mężów - odparł Leon. - Znam to z domu. Rysują na karteczce łódź rybacką i mają nadzieję, że ta wróci cało pod opieką Najświętszej Panienki. Inne wkładają do środka złożonej karteczki pukiel włosów suchotniczego dziecka i proszą Maryję Pannę, żeby je uzdrowiła. Ostatnimi czasy pojawiają się też karteczki ze zdjęciami żołnierzy. - Obejrzymy kilka? - To przynosi pecha - rzekł Leon. - Statek zatonie. Dziecko umrze. Granat rozerwie żołnierza na kawałki. A tobie zgniją palce, jeśli tylko dotkniesz takiej karteczki. - W takim razie dajmy temu spokój. Idziemy? - Jeszcze minutę.
Leon wyjął z kieszeni na piersi notatnik i ołówek. - Napiszesz karteczkę? - Luiza się roześmiała. - Jak żona marynarza? Leon oderwał kartkę z notatnika, zwinął ją w rulonik i wetknął Matce Bożej pod prawą pachę. - Chodźmy, wkrótce zacznie się odpływ. Pozbieram ze skał małże na kolację. W sklepie kolonialnym przy rue de Paris kupił dwie bagietki, a także marchewki, pory, cebule, tymianek i butelkę muscadeta, a następnie przyprowadzili swoje rowery i w promieniach zachodzącego słońca zeszli pod kasyno. Stamtąd przez żwirową plażę wiodła szeroka ścieżka z dębowych bali, wzdłuż długiego rzędu otynkowanych na biało domków plażowych. Za nimi wznosiły się dumne wille z okalającymi je werandami i białymi firankami, które w podmuchach morskiej bryzy wydymały się lekko i bezgłośnie, wiotczały i wydymały się znowu, jakby oddychały. Z latarni morskiej Leon dostrzegł, że daleko za willami, na skały na południowym końcu plaży, morze wyrzuciło sporo przydatnych przedmiotów: zamierzał je wykorzystać jako drewno na opał. Zrobiło się chłodno, ostatni śmiałkowie, którzy się kąpali, wrócili do domów, żeby spłukać z ciała morską sól i ubrać się elegancko na kolację. Leon i Luiza znaleźli suche, osłonięte od wiatru miejsce między dwoma potężnymi blokami skalnymi u stóp kredowych skał. Usunęli żwir, aż pokazał się piasek, po czym rozłożyli jeden z koców. Leon rozpalił ognisko z wysuszonych wodorostów i drewna wyrzuconego przez morze. W tym czasie Luiza siedziała na kocu, objąwszy kolana rękoma, i patrzyła na pomarańczowofioletowy blask igrający na falach, jakby to była najbardziej dramatyczna baśń wystawiona na scenie. - Chodźmy po małże - powiedział Leon. Podwinął nogawki spodni powyżej kolan i wziął garnek z bagażnika roweru. - Powinny być między skałami tam, gdzie mewy brodzą w kałużach. Turyści nigdy ich nie zbierają, wolą kupować w sklepie. Prawdopodobnie są też krewetki, ale bez sieci ich nie złapiemy. Mewy z drażniącym uszy wrzaskiem niechętnie rozłożyły skrzydła, zrobiły parę podskoków i dwoma, trzema uderzeniami wzbiły się w powietrze, wykorzystały prądy wznoszące i poszybowały przy skalnej ścianie w górę aż do zielonych łąk, żeby natychmiast zanurkować ze spiczastymi, groźnie skierowanymi w dół dziobami, tuż przed zderzeniem z ziemią przejść do lotu ślizgowego i znowu poszybować wzwyż. W kałużach było małży pod dostatkiem, więc szybko napełnili garnek. Leon wyjął z kieszeni dwa noże i pokazał Luizie, jak się zeskrobuje z muszli wodorosty i wąsy. Potem wrócili do swojego miejsca między skałami. Leon zwalił się z nóg na wełniany koc
i westchnął; ten dzień był perfekcyjny, jego szczęście zupełne. Luiza jednak nie siadała, niezdecydowana zrobiła parę kroków to w jedną, to w drugą stronę, zapaliła papierosa. - Chodź, rozgość się - powiedział. - Nic ci nie zrobię. - Ciesz się, że ja ci nic nie zrobię. - Zimno ci? - Nie. - Chciałabyś się jeszcze gdzieś ruszyć przed zapadnięciem ciemności? Pójdziemy na spacer do tych wysokich skał? - Jestem głodna. - Zaraz ugotuję. - Iść coś kupić? - Mamy wszystko - odparł. - Muszę tylko pokroić marchewki, cebule i pory i pogotować razem parę minut. - Przynieść coś słodkiego na deser? Dwa eklery czekoladowe? - Jest wpół do dziesiątej - powiedział. - Zdziwiłbym się, gdyby cukiernia była jeszcze otwarta. - Spróbuję. Pół godziny później wróciła. W tym czasie ziemia zdążyła się już obrócić i spowiły ją ciemności. Na niebie mrugały pierwsze gwiazdy, księżyc jeszcze nie wzeszedł. Kilka czarnych chmur przechodziło nad zatoką tak nisko, że co rusz omiatał je sygnał świetlny latarni morskiej. Leon zdjął garnek z ognia. Usłyszał za sobą chrzęst żwiru i kroki Luizy. Nie odwrócił się do niej. - Jedzenie gotowe. Masz eklery? Nie odpowiedziała. Leon zanurzył łyżkę w garnku, wyłowił kawałek morskiej trawy i pustą skorupę. Kroki stały się wolniejsze i ucichły. W chwilę potem Leon poczuł, jak Luiza podchodzi do niego od tyłu i kładzie mu ręce na ramionach. Jej włosy muskały jego szyję, jej oddech omiatał jego prawe ucho. - Nabrałeś mnie. - Jej prawa ręka oderwała się od jego ramienia, przesunęła na drugą stronę pod jego pachą i uszczypnęła go w nos. - Od początku wszystko ukartowałeś i wystawiłeś mnie na pośmiewisko jak tańczącego niedźwiedzia. - Dziś w nocy zgniją ci palce. - Czy to prawda, co napisałeś na tej karteczce?
- Oczywiście. Na zawsze i po wieczne czasy. Uwolnił nos z uchwytu Luizy, odwrócił się i spojrzał w jej błyszczące w świetle ogniska zielone oczy. A potem się pocałowali.
ROZDZIAŁ SZÓSTY Leon nie mógł wiedzieć, że w tej samej chwili, kiedy obudziła go syrena mgielna jakiegoś parowca, pół miliona zmęczonych niemieckich żołnierzy sznuruje buty, szykując się do ostatniego szturmu na Paryż. Może gdyby wiedział, pozostałby cicho u boku Luizy i nie ruszał się z plaży, a wówczas wszystko potoczyłoby się inaczej. Powietrze było wilgotne i chłodne, niebo blade i zamglone. Przypływ nadszedł i się cofnął, żwirowa plaża miała mokry połysk, na włoskach wełnianych koców perliły się krople rosy. Za falami kipieli sterczały z wody spiczaste zarysy zatopionego statku. Leon podniósł wzrok ku białym kredowym skałom, wśród których gnieździły się mewy, grzejąc dzioby we własnym puchu, i dalej wzwyż do cienkiej warstwy darni na samej górze, gdzie wiatr pędził ołowianoszare deszczowe chmury. Dopóki słońce około południa nie zacznie ogrzewać tego miejsca, w dole na plaży nadal będzie zimno i wilgotno. Im dłużej patrzył w górę, tym wyraźniej ogarniało go odczucie, że to nie chmury przepływają nad nim, tylko on przesuwa się pod chmurami wraz ze skałami i plażą. Oparł się na łokciach i obserwował kontury szczupłej postaci Luizy, która równomiernie wznosiła się i opadała razem z kocem, jakby w rytmie przyboju. Jej czarne zmierzwione włosy przypominały kocią sierść. Oderwał się od jej boku i wstał, żeby przynieść drewna i rozpalić ognisko. Kiedy ogień buchnął płomieniem, ruszył plażą wzdłuż linii przypływu, szukając rzeczy, które morze mogło wyrzucić na brzeg w ciągu nocy. Na wschodnim krańcu plaży znalazł czerwonobiałą boję, w drodze powrotnej dwumetrową deskę i cztery przegrzebki. Wszystko położył obok ogniska. Ponieważ Luiza nadal spała, zszedł nad morze i rozebrał się do majtek. Woda była zimna. Brodząc, oddalał się od brzegu, w końcu zanurzył się pod grzywaczem i wykonał kilka ruchów pływackich. Poczuł sól na wargach, znajome pieczenie w oczach i obróciwszy się na plecy, poddał łagodnemu kołysaniu fal i zanurzył uszy w wodzie. W tym samym czasie pod Chemins des Dames po raz pierwszy od wielu miesięcy rozprzestrzeniał
się
okopami
słodkawozgniły
bananowy
zapach
fosgenu
i gdy
w pęcherzykach płucnych żołnierzy przekształcał w kwas solny, dziesiątki tysięcy młodych mężczyzn dosłownie wypluwało płuca, a ci, którzy przeżyli, o ile artyleria nie posiekała ich w drobny mak, uciekali w kierunku Paryża z niewidzącymi, wybałuszonymi w wyrazie przerażenia oczami. Zatruta i poparzona skóra schodziła im płatami z twarzy i rąk.
Leon kołysał się na falach, cieszył nieważkością swojego ciała i spoglądał w górę na niebo, na którym w dalszym ciągu wisiały czarne chmury. Po chwili rozległo się gwizdnięcie - to była Luiza, która usiadła na ziemi i pomachała do niego. Pozwolił, by następna fala poniosła go w stronę brzegu. Włożył koszulę i spodnie na mokre ciało i usiadł obok niej przy ognisku. Luiza pokroiła chleb pozostały z poprzedniego dnia i opiekła go nad żarem ogniska. - Trochę chrapałeś w nocy - powiedziała. - A ty przez sen szeptałaś moje imię. - Kiepski z ciebie kłamca. Przydałaby się teraz kawa. - Zaczyna padać. - To nie deszcz - orzekła - tylko chmura, która szybuje za nisko. - Chmura nas zmoczy, jeśli tu zostaniemy. Luiza zwinęła koce, a w tym czasie Leon wyczyścił piaskiem garnek, po czym prowadząc rowery, wrócili do miasta. Otwarte już bistro w porcie nazywało się Café du Commerce, tak samo jak knajpa, do której stałych bywalców należał Leon. Przy bufecie stało czterech nieogolonych mężczyzn w pomiętych płóciennych ubraniach, którzy małymi łyczkami popijali kawę z filiżanek i starali się nie patrzeć na siebie. Leon i Luiza usiedli przy stoliku przy oknie i zamówili kawę z mlekiem. - Och, trafiliśmy w złe towarzystwo. - Luiza wskazała nadgryzionym croissantem w kierunku bufetu. - Popatrz na tych idiotów. - Ci idioci mogą cię słyszeć. - Nie szkodzi. Im głośniej będziemy mówić, tym bardziej nie będą mogli uwierzyć, że mówimy o nich. To typowi paryscy idioci. Mali paryscy idioci pierwszej kategorii, wszyscy czterej. - Znasz się na tym? - Ten w niebieskich okularach przeciwsłonecznych, który ukrywa gębę pod kapeluszem, uważa się za co najmniej równie sławnego jak Caruso albo Zola, a nazywa się Fournier lub podobnie. A ten z wąsami, który czyta gazetę giełdową i marszczy przy tym czoło, jakby się martwił: ten uważa się za Rockefellera, bo jest posiadaczem trzech akcji kolei. - A dwaj pozostali? - To po prostu wysoko urodzeni idioci, którzy nikomu się nie kłaniają i z nikim nie rozmawiają, żeby nikt się nie zorientował, jak bardzo się nudzą. - To akurat każdemu może się zdarzyć - odparł Leon. - Ja też czasami się nudzę. A ty nie?
- To co innego. Kiedy nudzimy się ty albo ja, to w nadziei, że kiedyś coś się zmieni. A ci tam nudzą się, bo wciąż muszą sobie życzyć, żeby wszystko zostało po staremu. - Dla mnie wszyscy czterej wyglądają na zupełnie normalnych ojców rodzin. Wymknęli się z domu pod pretekstem, że idą do piekarza. A teraz pozwalają sobie na kwadrans spokoju przed powrotem do swoich willi, do swoich trudnych małżonek i wymagających dzieci. - Tak sądzisz? - Ten w niebieskich okularach kłócił się z żoną przez całą noc, bo ona go już nie kocha, a on nie chce przyjąć tego do wiadomości. Ten z gazetą boi się niekończących się popołudni na plaży, kiedy musi się bawić ze swoimi dziećmi, a nie ma pojęcia, jak się do tego zabrać. - Pójdziemy do rybaków? - spytała Luiza. - Do ich knajpy? - Nie jesteśmy rybakami. - To przecież bez znaczenia. - Dla nas owszem, ale nie dla rybaków. Oni będą nas uważać za idiotów z Paryża. Choćby dlatego że nie jesteśmy rybakami. - Leon odsunął firankę i wyjrzał przez okno. Mokra chmura zniknęła. - W takim razie chodźmy - powiedziała Luiza. - I jedźmy do domu, Leonie. Morze już zobaczyliśmy. Przesyceni słońcem, wiatrem i przelotnym deszczem, świeżym powietrzem oceanu i nocą z niewielką ilością snu Leon i Luiza ruszyli w drogę powrotną. Wiodła ona tymi samymi szosami, przez te same wzgórza i obok tych samych wiosek, które widzieli poprzedniego dnia. Napili się wody z tej samej wiejskiej studni i kupili chleb w tej samej piekarni. Szprychy w kołach rowerów furczały nieprzerwanie i znowu pokazało się słońce wszystko było dokładnie takie jak poprzedniego dnia, a jednak teraz wstąpił we wszystko jakiś czar. Niebo było rozleglejsze, powietrze świeższe, przyszłość promienna - Leonowi wydawało się, jakby po raz pierwszy w życiu naprawdę się obudził, jakby przyszedł na świat zmęczony i wlókł się dzień po dniu przez całe dotychczasowe życie aż do tego weekendu, kiedy wreszcie się ocknął. Było życie przed Le Tréport i życie po Le Tréport. W południe zjedli zupę w jakiejś wiejskiej gospodzie, potem zrobili odpoczynek w stogu siana przy skraju drogi. I podczas gdy wszystko, co zdarzyło się do tamtej chwili, jest czystą legendą, to od owego dnia w południe, kiedy spali w stogu siana, zaczyna się przekaz mojego dziadka, który kilkadziesiąt lat później chętnie i często opowiadał, jak pod koniec maja 1918 roku po raz pierwszy i jedyny zetknął się z Wielką Wojną. Swoją historię
opowiadał zawsze z szarmancką powściągliwością, także przy wielokrotnym powtórzeniu wiernie dbając o szczegóły i wiarygodność z wyjątkiem małego, ewidentnego dla wszystkich członków rodziny szwindlu, że w jego wersji Luiza nie była dziewczyną. Przez wstydliwość zrobił z niej kolegę z pracy o imieniu Louis. Kiedy więc Leon i Luiza - lub właśnie Louis - obudzili się po godzinie snu w stogu siana pod daszkiem z dachówek, usłyszeli odległe grzmoty, które uznali za odgłosy burzy. W pośpiechu zeszli na dół, wyprowadzili rowery i ruszyli w drogę, we włosach i ubraniach mając jeszcze pełno słomy, lecz chcieli jak najwięcej przejechać przed zbliżającą się nawałnicą, a może nawet zdążyć przed nią do SaintLuc. Jak się miało okazać, w przypadku owych grzmotów nie chodziło o zjawisko atmosferyczne, tylko o silny ostrzał niemieckiej artylerii. Grzmoty zmieniły się stopniowo w huki, potem powietrze zaczęły przeszywać syki, świsty i wycie, a jeszcze później za jednym z lasków pojawiły się pierwsze słupy dymu. W panice uciekali oboje wiejską szosą, podczas gdy za nimi, przed nimi i obok nich wznosiły się słupy dymu; minęli też świeży, dymiący jeszcze lej po bombie, ponad którego brzegiem sterczały korzenie powalonej jabłoni. W powietrzu unosił się gryzący dym, nie dało się już ustalić stron świata, a ponieważ niebezpieczeństwo wydawało się zagrażać zewsząd i znikąd, o zawróceniu i wycofaniu się nie było co myśleć. Coraz szybciej jechali przez ów eksplodujący krajobraz, Luiza przodem, Leon tuż za nią, a kiedy odstęp między nimi się powiększył i odwróciła się do niego z pytaniem w oczach, dał jej znak ręką: Jedź, jedź!, a ponieważ wciąż się wahała i wydawała na niego czekać, zdenerwował się i krzyknął: - No jedź, do cholery! Wtedy zdecydowanie podniosła się z siodełka, nacisnęła na pedały i odjechała. Zniknęła właśnie za wzniesieniem, kiedy akurat tam wzbił się w górę obłok eksplozji. Leon krzyknął i, jadąc pod górę, zaczął pedałować z całej siły. Kiedy dotarł na szczyt wzgórza, w odległości rzutu kamieniem od niego wybuchła szosa. Żwir pofrunął w powietrze na wysokość drzew i wszystko zaczął spowijać brązowy kurz, który podniósł się w miejscu wybuchu. Potem pojawił się samolot bojowy, ostrzelał szosę z karabinu maszynowego, zawrócił i odleciał, a tymczasem Leon z wielką prędkością i dwiema kulami w brzuchu wpadł bezwładnie do leju, gdzie stracił ząb trzonowy, przytomność i w następnych godzinach sporo krwi.
ROZDZIAŁ SIÓDMY Kiedy 17 września 1928 roku Leon Le Gall jak zwykle o wpół do szóstej powiesił swój fartuch w szafce, wyjął zaś z niej płaszcz i kapelusz i ruszył w drogę do domu, nie przypuszczał nawet, że jego życie w następnych minutach ulegnie zasadniczej zmianie. Jak tysiące razy wcześniej jego droga prowadziła wzdłuż Quai des Orfèvres nad Sekwaną. Leon z przyzwyczajenia przelotnie zerknął na stoiska bukinistów, następnie przeszedł przez most na lewy brzeg, do placu SaintMichel. Tym razem nie poszedł jednak dalej w górę bulwaru do Dzielnicy Łacińskiej i nie skręcił w rue des Écoles, gdzie na czwartym piętrze domu numer 14, zaraz naprzeciwko Collège de France i École Polytechnique, razem z żoną Yvonne i czteroletnim Michelem zajmował nowe, jasne trzypokojowe mieszkanie wyposażone w parkiet i sztukaterię na suficie. Tym razem zboczył ze zwyczajowej drogi do domu - zszedł do metra przy placu SaintMichel i przejechał dwa przystanki w kierunku Porte d’Orléans, żeby kupić tort truskawkowy w ulubionej cukierni Yvonne. Skończono właśnie pracę we wszystkich bankach, biurach i sklepach stolicy, ulice i metro zaludniały tysiące mężczyzn, łudząco do siebie podobnych w czarnych lub szarych garniturach, białych koszulach i dyskretnych krawatach; niektórzy nosili kapelusze, większość wąsy, paru miało w rękach laski, a wielu na nogach getry, każdy z osobna zaś znajdował się na swojej wydeptanej ścieżce od ściśle osobistego biurka do ściśle osobistego stołu kuchennego, od którego po ściśle osobistej kolacji miał się przemieścić najpierw do ściśle osobistego fotela z wysokim oparciem, a w końcu do ściśle osobistego łóżka, gdzie, jeśli miał szczęście, jego ściśle osobista żona zapewniała mu ciepło przez całą noc, dopóki po porannym goleniu nie wypił kawy ze ściśle osobistej filiżanki i znów nie wyruszył do swego ściśle osobistego biurka. Leon dawno przestał się dziwić banalnej absurdalności tej codziennej wędrówki ludów. W pierwszych latach, kiedy uległ grawitacji stolicy, tęsknił jeszcze za stronami rodzinnymi i z trudem radził sobie z ujadaniem ludzi z miasta i agresywnym zakochaniem w sobie paryżan, hałasem automobili i smrodem bijącym z mieszkań opalanych węglem, i codziennie dziwił się na nowo, że stał się cząstką owych zastępów, które dzień w dzień wędrowały po trotuarach i pokazywały swoje nowe ubrania, wysuwały łokcie albo przemykały wzdłuż murów, niektórzy tylko parę miesięcy, inni nawet trzydzieści lub czterdzieści lat, jedni w przekonaniu, że świat czekał tylko na nich, inni w nadziei, że świat
jeszcze zwróci na nich uwagę, a jeszcze inni w gorzkiej świadomości, że świat, odkąd istnieje, nie czekał jeszcze nigdy na nikogo. Wtedy Leon odsunął się od świata i czuł się osamotniony w swoich myślach. Było dla niego zagadką, jak ci wszyscy inni faceci mogą delektować się zupą, którą chłepczą, i zaspokajać ambicje w absurdalnych zawodach, opowiadać idiotyczne dowcipy i zabiegać o względy tlenionych blondynek, w najmniejszym stopniu nie czując się odciętymi od świata lub przezeń otoczonymi. Ale potem jego pierworodny syn Michel ujrzał światło tego świata i od pierwszego dnia uprzytomnił mu, że w życiu koniecznie trzeba jeść zupę i dlatego ambicja w absurdalnych zawodach nie jest a priori bezsensowna, i że ten wysiłek łatwiej znosić, kiedy od czasu do czasu opowiada się idiotyczne dowcipy lub zabiega o względy tlenionych blondynek. Poza tym ojcostwo pociągnęło za sobą tak wiele domowych obowiązków, że Leon po prostu nie miał czasu czuć się odcięty od świata i zamknięty w swoich myślach i z tego powodu znaczna liczba kwestii filozoficznych dość szybko przestała dramatycznie wymagać pilnego rozwiązania. Zamiast tego nauczył się doceniać delikatność mimowolnego uśmiechu i rzadki skarb nieprzerwanego snu w nocy, a po pierwszym wiosennym spacerze z żoną i dzieckiem w wózeczku w świetlistej słonecznej pajęczynie Ogrodu Botanicznego pojednał się nawet z wielkomiejskim życiem do tego stopnia, że odtąd bardzo rzadko tęsknił za plażą w Cherbourgu i tylko po kryjomu wzdychał za tym, żeby ze swymi przyjaciółmi Patrice’em i Joëlem uruchomić starą żaglówkę i wypłynąć znowu na kanał La Manche. Ale o Luizie nadal myślał codziennie. Leon miał teraz dwadzieścia osiem lat. Minęło dziesięć lat, odkąd w połowie drogi między Le Tréport a SaintLuc wpadł w lej po bombie. Nigdy nie udało mu się dowiedzieć, jak długo tam leżał, przemoknięty na wskroś od padającego przez wiele godzin deszczu, w rozrzuconych wokół kamieniach i błocie i we własnej krwi, to mdlejąc z bólu, to znowu z powodu tego samego bólu wracając do przytomności, dopóki o zmierzchu nie nadjechała od wschodu turkocząca jasnobrązowa ciężarówka z czerwonym krzyżem na białym tle i nie zatrzymała się obok leja. Dwaj sanitariusze, którzy mówili zabawną francuszczyzną i okazali się Kanadyjczykami, wprawnymi ruchami podnieśli Leona z błota, założyli mu opatrunek uciskowy wokół brzucha i umieścili na platformie wśród dwunastu rannych żołnierzy. - Proszę zaczekać! - zawołał Leon, chwytając za rękaw jednego z sanitariuszy. - Tam z przodu jeszcze ktoś leży. - Niby gdzie? - spytał żołnierz. - Na szosie. Za wzgórzem.
- Stamtąd właśnie przyjechaliśmy. Nie ma tam nikogo. - Dziewczyna. Leon dyszał, mówienie przychodziło mu z trudem. - Ach tak? Blondynka czy brunetka? Ja lubię rude. Czy ona jest ruda? - Z rowerem. - Ma ładne nogi? A balony, jakie ma balony, kolego? Ja lubię mlecznobiałe balony u rudych. Zwłaszcza gdy sutki łypią na boki. - Ona ma na imię Luiza. - Jak ma na imię, co mówisz? Mów głośniej, kolego, nie rozumiem. - Luiza. - Posłuchaj, tam nie ma żadnej Luizy, przecież bym ją zauważył. Z całą pewnością zauważyłbym Luizę, do jasnej cholery, możesz mi wierzyć. Skoro ma takie ładne balony. - Roweru też nie ma? - Jaki znowu rower? Twój, ten tam? Już po nim, kolego. - Dziewczyna jechała rowerem. - Ruda Luiza? Z łypiącymi na boki balonami? Leon zamknął oczy i skinął głową. - Tam za wzgórzem? Przykro mi, tam nic nie ma. Żadnych balonów, żadnego roweru. - Proszę - wyszeptał Leon. - Skoro ci mówię... - powiedział sanitariusz. - Bardzo pana proszę. - Do ciężkiej cholery. No dobrze, sprawdzę jeszcze raz. Sanitariusz dał znak kierowcy i poszedł pieszo na drugą stronę wzniesienia. Pięć minut później był z powrotem. - Przecież mówiłem, nic tam nie ma - oświadczył. - Naprawdę nic? - Leży tylko zniszczony rower. - Żołnierz roześmiał się i otworzył drzwi po prawej stronie szoferki. - Ale ani balonów, ani cipki. Niestety. Transporter, który wydawał się nie mieć zawieszenia ani sprzęgła, po ciągnącej się w nieskończoność jeździe wrócił do Le Tréport, gdzie mieścił się kanadyjski szpital wojskowy. Tam dwóch sanitariuszy przeniosło jedną po drugiej trzynaście przywiezionych ludzkich przesyłek do izby przyjęć. Wkrótce Leon znalazł się w namiocie operacyjnym w stanie narkozy wywołanej gazem rozweselającym, zaaplikowanym przez powalanego krwią milczącego lekarza, który otworzył mu brzuch szybkimi, długimi cięciami i wyciągnął
dwie kule karabinowe, a następnie tak samo szybkimi, długimi szwami zaszył powłokę brzuszną. Jak Leon miał się później dowiedzieć, jeden pocisk utkwił w prawym płucu, drugi zaś przedziurawił w dwóch miejscach ścianę żołądka i zatrzymał się przy lewej kości miednicznej. Ponieważ stracił dużo krwi, a blizna pooperacyjna miała trzydzieści centymetrów długości, musiał pozostać w lazarecie wiele tygodni. Kiedy się obudził z narkozy, pierwszym jego widokiem z tego świata była życzliwa, okrągła i piegowata twarz pielęgniarki, która ze zmarszczonym czołem patrzyła na zegarek, zaciskała opuszki palców na jego przegubie i niemo poruszała wargami. - Przepraszam, mademoiselle, czy przywieziono może tutaj dziewczynę? - Dziewczynę? - Luizę? Zielone oczy, krótkie czarne włosy. Pielęgniarka roześmiała się, potrząsnęła lokami i przywołała lekarza. Ponieważ i on pokręcił głową, Leon w ciągu dnia wypytywał inne pielęgniarki, sanitariuszy, lekarzy i pacjentów, którzy przechodzili obok jego łóżka, a ponieważ wszyscy tylko się uśmiechali i nikt nie potrafił udzielić mu informacji, napisał wieczorem trzy listy do SaintLucsurMarne: jeden do burmistrza, jeden do naczelnika stacji Barthélemy’ego i jeden do właściciela Café du Commerce. I choć wiedział, że poczta polowa pracuje powoli i na odpowiedź będzie mógł liczyć dopiero za kilka tygodni lub miesięcy, już następnego ranka kazał zapytać w administracji lazaretu, czy przyszła do niego poczta. Trzy tygodnie po operacji mógł pierwszy raz wstać z łóżka, a po następnych trzech tygodniach - była już połowa lipca - wybrał się na pierwszy spacer do nadbrzeżnych skał. Na płytkim oddechu przespacerował się wzdłuż urwiska ponad położoną sto metrów niżej plażą, na zachodnim krańcu usiadł na trawie i spoglądał w dół na czarne ławice małży, ślad po ognisku i piaszczyste miejsce pomiędzy skałami, w którym spędził noc z Luizą. Minęły zaledwie czterdzieści dwa dni. Morze było taką samą ołowianoszarą pastą jak wtedy, wiatr pędził nad kanałem takie same deszczowe chmury, mewy tak samo wykorzystywały prądy wznoszące, a świat wydawał się nietknięty potwornościami, które w tym czasie wydarzyły się na lądzie. Także następnego dnia i za dwa dni mewy będą wykorzystywać prądy wznoszące i robiłyby to również wtedy, gdyby za skałami na północy Francji zebrało się nie kilkaset tysięcy mężczyzn, ale wszystkie ludy ziemi w komplecie, żeby nawzajem wyrzynać się całymi miliardami w ostatnim, naprawdę wielkim szale zabijania. Mewy składałyby i wysiadywały jaja nawet wtedy, gdyby z tych skał wylał się do morza ostatni strumień ludzkiej krwi - mewy będą wykorzystywać prądy wznoszące po wszystkie
wieki, bo są po prostu mewami i nie mają powodu, żeby w swoim mewim życiu zajmować się ludzkimi głupotami, humbakami czy ryjówkami. Ponieważ Leon jako cywil nie mógł pod żadnym pozorem korzystać z telefonu służbowego w lazarecie, trzy dni później wbrew wyraźnemu zakazowi ordynatora zszedł, pokonawszy z trudnością czterysta stopni schodów, do miasteczka i na poczcie kazał się połączyć z ratuszem w SaintLucsurMarne. Kiedy tam nikt nie odebrał, zadzwonił na stację. Po długich szumach i trzaskach, kiedy łączyły go jedna po drugiej trzy telefonistki, słuchawkę podniosła madame Josianne. Leon musiał kilka razy powtórzyć swoje imię, żeby wreszcie zrozumiała, kto jest przy aparacie. Z miejsca zaczęła płaczliwie radosne, monotonne zawodzenie, nazwała go swoim najmilszym aniołem i chciała wiedzieć, gdzie na miłość boską podziewał się przez cały ten czas, potem jednak nie dopuściła go do głosu, tylko kazała mu natychmiast wracać do domu, ponieważ wszyscy tam bardzo martwią się o niego, choć, mówiąc szczerze, przestano już w ogóle się o niego martwić, powinien to zrozumieć, pięć tygodni po tym, jak zniknął bez śladu i nie dawał żadnego znaku życia, no więc z dużą dozą pewności przyjęto, że on, podobnie jak mała Luiza, z którą widziano go, jak wyjeżdżali z miasta, że on i mała Luiza podczas ostatniej niemieckiej ofensywy pod koniec maja, podczas absolutnie ostatniej niemieckiej ofensywy po czterech latach wojny, trzeba sobie wyobrazić, jaki to pech, bo teraz jest już chyba jasne, że boches* zostali przepędzeni z powrotem za Ren, to zemsta za poprzednią wojnę, siedemdziesiątsiedemdziesiąt jeden, ta jest rozstrzygnięta i praktycznie skończona, odkąd Amerykanie ze swoimi czołgami i murzyńskimi żołnierzami... - Co z Luizą? - zapytał Leon. No więc wszyscy w miasteczku myśleli, że Leon jakimś sposobem dostał się w środek niemieckiej ofensywy z trzydziestego maja, z którego to powodu zresztą, ciężko jej to wyznać, trzeba było obsadzić na nowo jego stanowisko asystenta telegrafisty, na pewno to zrozumie, praca nie mogła czekać, co jednak absolutnie nie może być dla niego przeszkodą w natychmiastowym powrocie do domu, u madame Josianne zawsze znajdzie zupę i miejsce do spania, a cała reszta jakoś się ułoży. - Co z Luizą? - powtórzył Leon. - Cholera - westchnęła madame Josianne, sięgając po niezwyczajne dla niej słowo i przeciągając samogłoski, jakby mogła w ten sposób odwlec nieuniknioną odpowiedź. - Co z Luizą? - Posłuchaj, mój skarbie, mała Luiza zginęła podczas bombardowania. - Nie.
- Tak. - Cholera. - Tak. - Gdzie? - Nie wiem, kochanie, nikt nie wie. Jej torbę i kartę identyfikacyjną znaleziono na wiejskiej szosie między Abbeville i Amiens. Nie mam pojęcia, czego tam szukała. Ludzie mówią, że jej torba była pusta z wyjątkiem jakiejś boi i czterech przegrzebków i że na dowodzie były ślady krwi. Czy to prawda, nie wiem. Sam wiesz, mój aniele, jacy są ludzie, zawsze dużo gadają. - A rower? - zapytał, ale już w następnej sekundzie zrobiło mu się wstyd za to błahe pytanie. Także madame Josianne umilkła zdziwiona, a gdy zaczęła mówić dalej, to już taktownie łagodnym tonem. - Wszyscy tutaj jesteśmy bardzo smutni, mój mały Leonie, wszyscy w SaintLuc bardzo lubili Luizę. Ona była świętą, tak jest, była świętą. Leon, jesteś tam jeszcze? - Tak. - Przyjedziesz teraz do domu, mój skarbusiu, prawda? Postaraj się zdążyć na kolację, będzie ratatuja. Rzeczywiście Leon przyjechał na dworzec w SaintLuc punktualnie na kolację. Pozwolił się wycałować i nakarmić madame Josianne, która obsypywała go pieszczotliwymi imionami, a następnie ubrała w świeże ubrania i zganiła za wygląd, bo był blady i chudy jak szkielet. Natomiast naczelnik stacji Barthélemy, kiedy Josianne w kuchni zmywała naczynia, zażyczył sobie obejrzeć świeże blizny Leona i dowiedzieć się wszystkiego o niemieckim samolocie bojowym w tamten czerwcowy poranek, leju po bombie pośrodku szosy i długości spódnic mundurowych kanadyjskich pielęgniarek. Ponieważ jednak ani on, ani Josianne nie potrafili nic powiedzieć o Luizie, Leon po kawie przeprosił i wybrał się na spacer platanową aleją, żeby w Café du Commerce wypytać o wszystko tamtejszych plotkarzy. Kiedy wszedł do lokalu, stali bywalcy zgotowali mu takie przyjęcie, jakby powstał z martwych, gadali i krzyczeli jeden przez drugiego i zamawiali dla wszystkich kolejki pernoda, za które potem nikt nie chciał zapłacić. Kiedy jednak skierował rozmowę na Luizę, stali się monosylabiczni, odwracali wzrok i nagle musieli się zajmować swoimi papierosami albo tytoniem w fajkach. Również burmistrz, którego Leon odwiedził w ratuszu następnego ranka, nie potrafił udzielić mu informacji.
- Mówię w imieniu całego miasta i Ministerstwa Wojny, kiedy ci oświadczam, że głęboko bolejemy nad śmiercią małej Luizy - rzekł z właściwą sobie manierą męża stanu, lecz równocześnie obiema rękami wygładził gestem gospodyni domowej nieistniejący obrus na biurku. - Dzielna dziewczyna wiele zrobiła dla ojczyzny i rodzin naszych poległych bohaterów wojennych. - Z pewnością, monsieur le maire - powiedział Leon, któremu ta pompatyczność działała już na nerwy. Po raz pierwszy zauważył, że stary ma szyję jak indor i nos poprzecinany fioletowymi żyłkami jak jego kolega z urzędu w Cherbourgu. - Ale czy wiadomo na pewno... - Niestety, mój synu - odparł burmistrz, któremu zainteresowanie chłopca małą Luizą wydawało się nie na miejscu - fakty mówią wyraźnie, jakiekolwiek wątpliwości są wykluczone. - A czy... znaleziono ciało? Burmistrz zatopił się w swoim fotelu i sapnął donośnie, po części z żalu za okrągłymi piersiami małej Luizy, po części ze złości na upór tego młokosa i z zazdrości o to, że musi z nim dzielić te tkliwe wspomnienia. - Nie powinieneś się skarżyć, mój mały. - Czy znaleziono jej ciało, monsieur le maire? - My sami do ostatniej chwili mieliśmy nadzieję... - Czy znaleziono jej ciało, monsieur le maire? - Nie chce mi się wierzyć, że podajesz w wątpliwość moje słowa - odparł burmistrz z niezwykłą dla niego surowością. A ponieważ chciał zmusić chłopca do milczenia i wreszcie go pokonać, wyznał mu, idąc za jakimś wewnętrznym impulsem, że jeśli chodzi o małą Luizę, pozbierano wszystko, co udało się znaleźć w promieniu wielu metrów od jej torby, i że według informacji z Ministerstwa Wojny pochowano jej szczątki w anonimowym masowym grobie. - Dziękuję panu, monsieur le maire - wyszeptał Leon. Z jego twarzy uciekła cała krew, a jego ciało, jeszcze przed chwilą gotowe do skoku, jakby zapadło się w sobie. - A czy wiadomo, gdzie znajduje się ten... - Niestety nie - odparł burmistrz, któremu zrobiło się żal chłopca i zawstydził się już swego haniebnego triumfu. Wprawdzie w swoim odczuciu nie uważał, żeby to właściwie było kłamstwo, podał tylko graniczące z pewnością przypuszczenie jako prawdę. Ponieważ jednak w zasadzie był porządnym człowiekiem, wiele dałby za to, żeby móc cofnąć słowa, które mu się wypsnęły. Teraz próbował ratować, co było do uratowania. - Na wojnie panuje straszny
bałagan, chyba to rozumiesz? Głowa do góry, zawsze mówię. Zapomnijmy o tym, co było, i patrzmy przed siebie, życie musi toczyć się dalej. Co teraz zamierzasz, dokąd się udasz? Leon nie odpowiedział. - Twoje stanowisko na dworcu musiało zostać na nowo obsadzone, na pewno to zrozumiesz. Potrzebujesz czegoś nowego? Mogę ci pomóc? Leon wstał i zapiął kurtkę. - Zobaczmy, w dzisiejszej poczcie dostałem nową listę stanowisk oferowanych przez Ministerstwo Wojny. Powiedz mi: co właściwie potrafisz? Jak się okazało, Police Judiciaire przy Quai des Orfèvres w Paryżu poszukiwała pilnie niezawodnego telegrafisty z wieloletnim doświadczeniem w obsłudze aparatów Morse’a, stanowisko do objęcia natychmiast. Burmistrz sięgnął po telefon i następnego dnia Leon wyruszył do Paryża porannym pociągiem o godzinie ósmej siedem. * boches (fr.) - szkopy, szwaby.
ROZDZIAŁ ÓSMY Od tamtych dni upłynęło dziesięć lat. Leon jako dwudziestoośmiolatek nadal był młodym człowiekiem. Jego włosy może nie były już tak gęste jak wtedy, ale poruszał się lekko i miał młodzieńczą sylwetkę, a na schodach do stacji metra, nawet gdy się nie śpieszył, w dalszym ciągu brał po dwa stopnie naraz, a czasem nawet i trzy. Włożył monety do mosiężnej miseczki i odebrał bilet, minął automatyczną bramkę i zszedł po schodach do wyłożonego białymi kaflami tunelu. O tej samej godzinie jego żona Yvonne, która trzydzieści trzy lata później miała zostać moją babką, przygotowywała kolację, a jego pierworodny synek, który miał wyrosnąć na mojego stryja Michela, bawił się blaszaną lokomotywą w środku złotego trapezu rzucanego przez słońce na parkiet w salonie. Leon wyobraził sobie, jak oboje ucieszą się z tortu truskawkowego, i żył już nadzieją, że ten wieczór będzie przebiegał zgodnie i spokojnie. W ostatnich tygodniach spokojne godziny należały do rzadkości. Prawie nie było wieczoru bez domowego dramatu, który spadał na nich bez wyraźnej przyczyny, wbrew woli ich obojga i z najbłahszych powodów, weekendy zaś były jednym wielkim łańcuchem dzielnie skrywanych nieszczęść, przesadnej, fałszywej wesołości i nagłych wybuchów płaczu. Kiedy pociąg wjeżdżał na stację, Leon przywołał na pamięć dramat poprzedniego wieczoru. Wszystko zaczęło się, kiedy zaniósł małego do łóżka i jak co wieczór opowiedział mu bajkę na dobranoc. Gdy wrócił do salonu i wyjął z szafy pudełko z częściami zegara ściennego w stylu Napoleona III, który kupił na pchlim targu jako zardzewiały szkielet i od miesięcy próbował uruchomić, Yvonne ni z gruszki, ni z pietruszki nazwała go potworem, okazem obojętności i nieczułości, wybiegła w pantoflach z mieszkania i po schodach na rue des Écoles, gdzie bezradna i oślepła od łez stała w zapadającym zmierzchu, dopóki Leon po nią nie przyszedł i nie przyprowadził jej pod rękę z powrotem do domu. Posadziwszy ją na kanapie, okrył jej ramiona kocem i dołożył brykietów do pieca, schował pudełko z rozebranym zegarem i nastawił wodę na herbatę, a następnie na wpół udając, a na wpół szczerze przeprosił za swój nietakt i zapytał, czym ją tak bardzo zasmucił. A ponieważ Yvonne nie wiedziała, co odpowiedzieć, wrócił do kuchni i przyniósł tabliczkę czekolady, podczas gdy ona nadal siedziała na kanapie i czuła się niepotrzebna, głupia i brzydka. - Powiedz szczerze, Leonie, podobam ci się jeszcze? - Jesteś moją żoną, Yvonne, przecież wiesz o tym.
- Mam plamy na twarzy i noszę pończochy uciskowe, bo mam żylaki. Jak stara kobieta. - To minie, kochanie. To przecież nieważne. - Widzisz, dla ciebie to obojętne. - Ależ nie. - Właśnie powiedziałeś, że to dla ciebie nieważne. Ja cię rozumiem, mnie na twoim miejscu też byłoby to obojętne. - Nie jest mi obojętne, co ty wygadujesz! - Na twoim miejscu dawno bym mnie opuściła. Powiedz szczerze, Leonie, masz inną? - Ależ nie. Nie oszukuję cię, przecież wiesz o tym. - Dokładnie tak, przecież wiem o tym. - Yvonne z goryczą pokiwała głową. - Czegoś takiego nigdy byś nie zrobił, a to z tej prostej przyczyny, że to by było niewłaściwe. Zawsze robisz to, co trzeba, prawda? Zawsze jesteś taki opanowany, absolutnie nie mógłbyś mnie oszukiwać, mój sumienny Leonie, nawet gdybyś pragnął tego najusilniej. Tobie nigdy nie przytrafi się zrobienie czegoś, co uważasz za niewłaściwe. - Uważasz, że to niewłaściwe, że nie chcę zrobić nic niewłaściwego? - Czasami
chciałabym
cię
wyprowadzić
z równowagi,
rozumiesz?
Czasami
chciałabym, żebyś choć raz, jeden jedyny raz, stracił panowanie nad sobą - zbił mnie i dziecko, upił się, spędził noc z prostytutką. - Życzysz sobie rzeczy, których nie chcesz, Yvonne. - Powiedz mi, dlaczego traktujesz mnie, jakbym była twoją matką? - Co chcesz przez to powiedzieć? - Dlaczego nigdy mnie nie obejmiesz i dlaczego od wielu tygodni w nocy odsuwasz się ode mnie na drugi brzeg łóżka? - Bo wzdrygasz się, kiedy cię całuję. Bo kiedy głaszczę cię po włosach, wybuchasz płaczem i nazywasz mnie obłudnikiem. Bo wyzywałaś mnie w łóżku od jurnych szympansów i domagałaś się, żebym cię zostawił w spokoju. Tak zrobiłem, a teraz wybuchasz płaczem właśnie z tego powodu. Powiedz mi, co mam robić. Yvonne roześmiała się i grzbietem dłoni otarła łzy z oczu. - Naprawdę masz nielekko, mój biedny Leonie. Nie będziemy się już kłócić, dobrze? Ale nie będziemy się też okłamywać ani udawać przed sobą. Rozmawiajmy otwarcie. Tego, czego chcę, nie mogę żądać od ciebie, a tego, czego ty chcesz, ja nie mogę ci dać. - To nonsens, Yvonne. Jesteś moją żoną i jesteś dla mnie dobrą żoną. Ja jestem twoim mężem i staram się być dla ciebie dobrym mężem. Tylko to się liczy. Cała reszta się ułoży.
- Nie, nie ułoży się, i wiesz o tym lepiej niż ja. To, czego nie ma, nie może się ułożyć. Można się starać, ale żeby życzenia się spełniły, nie można nic zrobić. - A czego ty sobie życzysz? Powiedz mi. - Daj spokój. Nie mogę od ciebie żądać tego, czego sobie życzę, i nie mogę tobie dać tego, czego ty sobie życzysz. Całkiem dobrze się dogadujemy i nawzajem nie zamieniamy sobie życia w piekło, lecz tak naprawdę nie jesteśmy razem. I musimy z tym żyć do końca. - Czemu mówisz o śmierci, Yvonne, mamy dopiero po dwadzieścia osiem lat. - Chcesz rozwodu? Powiedz mi: chcesz rozwodu? Tak to się zawsze odbywało. Oboje przyjęli wręcz z ulgą, kiedy po wieczornych wybuchach uczucia u Yvonne pojawiły się poranne ataki nudności. Z wizyty u ginekologa wróciła potulna i pełna skruchy, poprosiła Leona o wybaczenie, zdziwiona przyglądała się swojemu brzuchowi i wyraziła nadzieję, że to dziecko będzie może dziewczynką. Trzy lata wcześniej, kiedy była w ciąży z małym Michelem - pamiętała to wyraźnie - opanował ją bowiem nastrój mało wymagającego, wsłuchanego w siebie zadowolenia, które zresztą miało dla Leona dobre strony, a to dzięki częstym napadom zwierzęcej lubieżności, której nigdy wcześniej u siebie nie zauważyła. Leon spokojnie przyjmował do wiadomości fakt, że tym razem nie może być mowy o zwierzęcej lubieżności. Dorósł i stał się człowiekiem z pewnym doświadczeniem życiowym, a po pięciu latach małżeństwa wiedział, że dusza kobiety w tajemniczy sposób powiązana jest z wędrówką gwiazd, z następowaniem po sobie przypływów i odpływów oraz cyklów jej żeńskiego ciała, możliwe też, że z podziemnymi prądami wulkanicznymi, trasami wędrówek ptaków i rozkładem jazdy francuskich kolei państwowych, ewentualnie nawet z kwotami wydobycia na polach naftowych w Baku, częstością uderzeń serca kolibrów nad Amazonką oraz śpiewami kaszalotów pod grubymi lodami Antarktydy. Mimo to powtarzające się dramaty, w których, po przyjrzeniu im się na trzeźwo, nie chodziło o nic albo chodziło o błahostkę, przekraczały stopniowo jego siły. Oczywiście wiedział, że jej humory są przelotne i że służy jego szczęściu małżeńskiemu umiejętność puszczania
mimo
uszu
lub
szybkiego
zapominania
o takich
atakach
chwilowej
niepoczytalności. „Nie wolno im brać tego za złe - wbił mu kiedyś do głowy ojciec, gdy w chwili zwątpienia Leon sięgnął po telefon i poprosił go o radę. - To nie ich wina, to jest jak łagodna odmiana epilepsji, rozumiesz?”. Leon miał jednak wątpliwości, czy wolno mu interpretować główną cechę charakteru żony jako chroniczną chorobę. Czyż poważne traktowanie problemów małżonki nie było jego obowiązkiem? Czy po tym, jak przysiągł przed ołtarzem, że będzie ją szanował i kochał do
końca swoich dni, mógł lekceważyć cierpienia duchowe żony jako echo śpiewu wielorybów? Kiedy owionął go słodkawy ciepły wiatr popychany przed sobą przez wjeżdżający pociąg, Leon dał się ponieść strumieniowi ludzi, który ruszył ku krawędzi peronu. Przed kilkoma laty, kiedy jeszcze był kawalerem i mieszkał w małym pokoiku na mansardzie w dzielnicy Batignolles, codziennie jeździł do pracy metrem i z czasem znienawidził pisk stalowych kół, gorąco i smród panujące w wagonach, poplamione obicia, oślizgłe i wilgotne podłogi z listew oraz lepiące uchwyty. Przyswoił sobie wtedy niezbędną do przeżycia elastyczność rutyniarza dojeżdżającego regularnie do pracy, który bez przepychania się i szturchania znajduje drogę nawet w najgęstszym tłumie i zawsze grzecznie ustępuje pierwszeństwa sąsiadowi, nie dając poznać, że go w ogóle zauważył. Leon wiedział, że takiej samej zwróconej do wewnątrz grzeczności może oczekiwać od innych podróżnych, a do przepychanek, szturchnięć i pyskówek dochodzi właściwie tylko wtedy, gdy w pobliżu pojawi się większa liczba turystów lub osób w starszym wieku. Ustąpił pierwszeństwa swemu sąsiadowi z prawej strony i dzięki temu wszedł w powstałą za nim lukę, zrobił miejsce kobiecie z wózkiem dziecinnym i posuwając się w jej kilwaterze, dotarł do przesuwanych drzwi, a następnie w dwóch, trzech krokach znalazł się w kącie przy drzwiach naprzeciwko, gdzie uchowało się wygodne miejsce do stania. Rozpiął płaszcz, przesunął kapelusz na tył głowy i, żeby uniknąć konieczności trzymania się drążka, wparł się w swój kąt i włożył ręce do kieszeni płaszcza. Podczas gdy wolna przestrzeń przed nim szybko się zapełniała, upewnił się, rutynowo rozglądając się dokoła, ale unikając kontaktu wzrokowego, czy z którejś strony nie grożą mu nieprzyjemności. Gdy pociąg ruszył, Leon najpierw obserwował przez okno podróżnych czekających na przeciwległym peronie, potem huśtanie kabli elektrycznych przy czarnobrązowej ścianie tunelu, przemykanie czerwonych i białych świateł sygnałowych i ziejących czernią bocznych tuneli. Na następnej stacji zrobiło się znowu jasno, potem znowu ciemno, a kiedy znowu zrobiło się jasno, wysiadł i wyszedł na światło dzienne, kupił tort truskawkowy i natychmiast wrócił na podziemną stację, na którą wjeżdżał akurat pociąg w kierunku przeciwnym do Porte de Clignancourt. Strumień podróżnych poniósł Leona do środka wagonu w taki sam kąt przy przeciwległych drzwiach, w jakim stał podczas wcześniejszej jazdy, a kiedy na sąsiedni tor wjeżdżał pociąg w kierunku przeciwnym, znów obserwował przesuwających się pasażerów mężczyzn z gazetami w ręku, inwalidów wojennych z laskami, kobiety z koszykami na zakupy. Z początku były to tylko niewyraźne, rozmyte, przemykające szybko postacie, które
potem zwolniły i przybrały wyraźne kontury, a gdy pociąg w końcu się zatrzymał, zauważył w kącie obok przesuwanych drzwi - zaledwie metr, może półtora metra od niego - młodą kobietę. Kobieta była ubrana w czarny płaszcz, czarną spódnicę i jasnoniebieską bluzkę, miała zielone oczy, piegi i gęste ciemne włosy, z tyłu obcięte równo na wysokości uszu, miała także duże usta i delikatny podbródek, i paliła papierosa, którego trzymała jak ulicznik między kciukiem a palcem wskazującym, i była to - Leon nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości - absolutnie jednoznacznie jego Luiza. Naturalnie zmieniła się w ciągu dziesięciu lat, które upłynęły od tamtego czasu; dziecięco miękkie rysy młodej dziewczyny przeobraziły się w ostrzejsze i bardziej zdecydowane kontury twarzy dorosłej kobiety. Spod cienkich prostych brwi patrzyły żywe, niedające się łatwo oszukać oczy, a w kącikach ust pojawił się, nowy dla niego, rys zdecydowania. Kiedy zaś czubkami palców prawej dłoni odgarnęła za ucho kosmyk włosów, błysnęły polakierowane paznokcie. W końcu Leon wyrwał się z odrętwienia, uniósł rękę i pomachał. Zrobił krok do przodu, żeby znaleźć się w jej polu widzenia, i niedorzecznie zastukał w szybę. Jednak ona, oddzielona
od
niego
tylko
metrowym
odstępem
w postaci
powietrza
i dwiema
pięciomilimetrowymi szybami, nadal paliła papierosa i wydmuchiwała dym w kierunku podłogi, strząsała popiół i patrzyła niewidzącym wzrokiem przed siebie. Szarpnął za zamknięte drzwi, które oddzielały go od drzwi Luizy, starając się ocenić, ile czasu by potrzebował, żeby dostać się po schodach na drugi peron. W tym momencie otwarte drzwi z łoskotem się zamknęły. Leon był uwięziony. Zdjął kapelusz i nim pomachał - wreszcie odwróciła się w jego stronę. I wreszcie spotkały się ich spojrzenia, a jego ostatnie wątpliwości zniknęły, kiedy pytający wyraz jej zielonych oczu najpierw ustąpił miejsca pełnemu niedowierzania zdziwieniu i radosnemu rozpoznaniu, a w jej jasnym uśmiechu pojawiła się przerwa w uzębieniu. Potem jednak oba pociągi ruszyły równocześnie w przeciwnych kierunkach, odległość między nimi zaczęła się zwiększać, kąt widzenia stawał się błyskawicznie coraz mniejszy, a w chwilę potem stracili się z oczu. Jadąc przez tunel, Leon w panicznym pośpiechu zastanawiał się, co można zrobić, i stwierdził, że istnieją trzy możliwości - w jego ocenie wszystkie podobnie rozsądne. Po pierwsze mógł wrócić następnym pociągiem do SaintSulpice i mieć nadzieję, że ona uczyni to samo; mógł pojechać stację za SaintSulpice, zakładając, że tam wysiadła i na niego czeka; mógł też sam zaczekać na następnej stacji w nadziei, że to ona pojedzie za nim.
W każdym razie widoki na powodzenie wydawały się minimalne: jak odnaleźć pojedynczą osobę w godzinach szczytu w zapchanych pociągach, na peronach lub schodach, nie wiedząc nawet, czy ona gdzieś czeka, czy też, sama szukając, biega po podziemnych stacjach? Najpierw pojechał z powrotem do SaintSulpice, wszedł na ławkę pod plakatem reklamowym przedstawiającym jaskrawoczerwony kabriolet citroen 10cv B14 na tle wydm i próbował ogarnąć wzrokiem oba perony. Ponieważ widział jedynie szare kapelusze i obce fryzury, pojechał następnym pociągiem stację dalej, do SaintPlacide, na wypadek gdyby Luiza tylko wysiadła i nie ruszała się z miejsca. Potem wrócił do SaintGermaindesPrès, żeby sprawdzić, czy ona tam go nie szuka, potem znowu do SaintSulpice, a stamtąd po raz drugi do SaintPlacide. Po szesnastu takich przejazdach zrozumiał, że w ten sposób nigdy nie odnajdzie Luizy. Był spocony i wyczerpany, garnitur zrobił się na niego za ciasny, a z pudełka z tortem, które mocno ucierpiało w tłoku podczas wielogodzinnej odysei pomiędzy tymi samymi stacjami metra, wyciekał różowy sok truskawkowy i bladożółty krem waniliowy. Leon ruszył powoli pod jesiennie złotymi platanami bulwarem SaintMichel, mrużąc oczy w świetle reflektorów samochodowych, które odbijało się od mokrego bruku. Czuł się tak, jakby się zbudził po niespokojnym śnie pełnym poplątanych marzeń, zdziwiony, że mógł pół wieczoru uganiać się w metrze za dziewczyną, której nie widział przez dziesięć lat i która według wszelkiego prawdopodobieństwa od dawna nie żyła. Ta młoda kobieta rzeczywiście była łudząco podobna do Luizy i naprawdę posłała mu uśmiech, jakby go rozpoznała, ale ile młodych kobiet o zielonych oczach było w Paryżu - sto tysięcy? A jeśli co dziesiąta miała lukę między górnymi siekaczami, a co pięćdziesiąta z nich własnoręcznie obcinała włosy, to czy nie mogło się zdarzyć, że jedna czy druga z tych dwustu po zakończeniu przyjemnego dnia pracy w drodze do domu w metrze posłała z czystej uprzejmości uśmiech nieznajomemu, który pomachał do niej kapeluszem jak klaun? Leon był teraz pewien, że uganiał się za fantomem - jednakże fantom ten towarzyszył mu wiernie od dziesięciu lat. Nałóg, który ukrywał, polegał na tym, że często wczesnym rankiem już przy wstawaniu miał przed oczyma obraz Luizy, jak opiera się o platan i czeka na niego, a po południu, gdy godziny w laboratorium wlokły się niemiłosiernie, umilał sobie czas wspominaniem tamtego weekendu w Le Tréport. I wreszcie wieczorem, kiedy leżał sam po swojej stronie małżeńskiego łoża, pomagał sobie usnąć w ten sposób, że rozmyślał o swym pierwszym spotkaniu z Luizą i jej piszczącym rowerem. Po cichu przekręcił w zamku klucz od bramy i delikatnie zamknął za sobą drzwi; bardzo rzadko udawało mu się niepostrzeżenie przejść obok mieszkania konsjerżki, która od
lat była mu tkliwie oddana, bo kiedy jej dwie córki były jeszcze małe, zrobił dla nich na gwiazdkę z wełny drzewnej i resztek materiału lewki, żyrafki i hipopotamki. Zasłona za portiernią była zaciągnięta, zza uchylonych drzwi dobiegał odgłos skwierczącego tłuszczu i zapach smażonej cebuli. Leon przeszedł na palcach obok oszklonych drzwi, dotarł do schodów i uznał, że niebezpieczeństwo już za nim - kiedy drzwi się otworzyły i wyszła madame Rossetos w swojej czarnej wdowiej spódnicy, czarnym wdowim czepku i kuchennym fartuchu w niebieskie kwiaty. - Monsieur Le Gall, ależ mnie pan przestraszył! Żeby zakradać się do domu jak przestępca, o tej porze! - Przepraszam, madame Rossetos. - Późno pan dzisiaj wraca... chyba nic się panu nie przytrafiło? Konsjerżka wystawiła w jego kierunku koniec nosa, jakby chciała sprawdzić jego zapach. - Oczywiście, że nie. A co miałoby mi się przytrafić? - Jest pan blady, monsieur, wygląda pan okropnie. A co to za obrzydlistwo trzyma pan w ręku? Proszę mi to dać. No już, proszę dawać, bez gadania, ja doprowadzę to do porządku. Kobieta wyskoczyła ze swojej szklanej dziupli i zabrała z rąk Leona karton, a następnie wróciła do siebie, stąpając tyłem i nie spuszczając z niego oka niczym murena, która wycofuje się z łupem między rafy koralowe. Leon uznał, że nie może zrobić nic innego, jak podążyć za nią za oszklone drzwi. Wkroczył w cebulowe wyziewy i zaczął jej się przyglądać, a ona postawiła pudełko na kuchennym stole, wyjęła sfatygowany torcik i przełożyła na talerz ozdobiony deseniem w kwiaty, gorliwie poprawiła kształt ciasta spuchniętymi palcami, a truskawki, które spadły, ułożyła z powrotem na kremie waniliowym. Leon wdychał cebulowe opary wypełniające jej jaskinię mieszkalną i słodkokwaśny zapach jej spódnicy opinającej krągłe ciało, patrzył na czerwoną szminkę, która rozpłynęła się w zmarszczkach jej warg, na jaskrawożółtą figurkę Matki Boskiej na domowym ołtarzyku i płonącą świecę przed kolorowanym portretem nieżyjącego małżonka w mundurze sierżanta, zauważył też koronkowe przykrycie na wyściełanym fotelu i szary od sadzy kąt nad piecem kaflowym, wsłuchiwał się w trzaskanie ognia w piecu i pełne skupienia posapywanie wydobywające się z rozdętych nozdrzy madame Rossetos. Ciężka zasłona oddzielała pomieszczenie mieszkalne od sypialni, w której dwie dziewczynki spały w skrzypiących żelaznych łóżkach pod bordowymi wełnianymi kołdrami i co noc rosły o ćwierć milimetra w spokojnym przeświadczeniu, że w niezbyt odległej przyszłości rozkwitną i staną się małymi panienkami, i przy pierwszej okazji wymkną się na
zawsze spod matczynej kontroli. Pójdą za jakimś kawalerem, który im obieca jedwabną bieliznę, albo wstąpią na służbę u jakiejś damy, która zabierze je jako pokojówki do Neuilly. Madame Rossetos zostanie zaś sama, przez jakiś czas będzie wegetować samotnie w swojej dziupli i czekać na coraz rzadsze odwiedziny córek, aż pewnego dnia na coś zachoruje i trafi do szpitala, a niewiele później, popatrzywszy po raz ostatni na zacieki na suficie pokoju, pokornie i bez oporu odejdzie z tego świata. Konsjerżka posypała tort cukrem pudrem, żeby ukryć największe szkody, wytarła ręce w fartuch i podniosła na Leona wzrok, który wyrażał ufność i wrażliwość na ból udręczonego stworzenia. - Proszę, monsieur Le Gall, lepiej tego nie naprawimy. - Bardzo pani dziękuję. - Musi pan już iść, żona na pana czeka. - Tak. - Już od dawna. - Faktycznie. - Dwie godziny. Bardzo późno dzisiaj pan wraca. - Owszem. - Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek wrócił pan tak późno do domu. Madame na pewno się już martwi. - Ma pani rację. - Najważniejsze, że nic się nie stało. A teraz włożę swoją wątróbkę wołową na patelnię. Sama jem zawsze dopiero wtedy, kiedy dzieci są w łóżku, wtedy mam spokój. Lubi pan wątróbkę wołową w sosie z czerwonego wina, monsieur Le Gall? - Nawet bardzo. - A przysmażane ziemniaki z rozmarynem? - Za nie byłbym gotów przewędrować wiele kilometrów. - A do tego ma pan w domu wszystko, czego panu trzeba, szczęśliwiec z pana. Na pewno nic się panu nie przytrafiło? - Ależ nie. Co miałoby mi się przytrafić? Muszę się pośpieszyć. - Naturalnie, madame na pana czeka, a ja pana zatrzymuję żartami o wątróbce wołowej. - Och, proszę tak nie mówić, madame Rossetos. Wątróbka wołowa w sosie z czerwonego wina to nie żart. To bardzo poważna sprawa. Zwłaszcza gdy w grę wchodzą także przysmażane ziemniaki z rozmarynem.
- Jak ładnie pan to powiedział, monsieur Le Gall! Zawsze powtarzam, że kulturalny z pana człowiek. Na pewno nie chce pan skosztować? Tak razdwa? - Brzmi to kusząco, ale... - Madame naturalnie przygotowała panu kolację. A ja zatrzymuję pana na pogawędki. - Innym razem chętnie. - Na pewno już się martwi. - Powinienem już iść. - Życzę panu miłego wieczoru. I pozdrowienia dla madame!
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Leon wszedł ze swoim tortem truskawkowym na trzecie piętro. Schody były świeżo wypastowane, chodnik odkurzony, mosiężne balustrady lśniły. Wdychał woń pasty do podłóg, która dawała mu wrażenie spokoju, trwałości i zadomowienia, i wsłuchiwał się w szum rur na klatce schodowej oraz stłumione odgłosy z sąsiednich mieszkań, napełniające go poczuciem przynależności i bezpieczeństwa. Przed swoimi drzwiami zatrzymał się na chwilę. Ze środka usłyszał dźwięczny, odrobinę ochrypły, młodziutki głos swojej żony Yvonne, która śpiewała balladę. Si j’étais à ta place, si tu prenais la mienne... Leon zaczekał, aż śpiew umilknie, po czym otworzył drzwi. Yvonne stała w korytarzu w jasnej letniej spódnicy, o wiele za lekkiej jak na tę porę roku, i układała bukiet astrów w wazonie. Odwróciła się do niego i uśmiechnęła. - Wreszcie jesteś! Kolacja stoi na stole. Mały już śpi. Czekałam na ciebie z jedzeniem i otworzyłam butelkę wina. Wzięła od niego talerz z tortem i zaśmiała się na widok jego pożałowania godnego stanu, z udawaną surowością wysłała męża do łazienki, by umył ręce, i szybko zerknąwszy w lustro, poprawiła fryzurę. Leon się zdziwił: to nie była ta zrozpaczona, udręczona w niewoli istota, którą zostawił rano, tylko śpiewająca i roześmiana młoda dziewczyna, w której się kiedyś zakochał. - Śmiesznie wyglądasz - powiedziała po kolacji, kiedy przenieśli się do salonu, żeby tam wypić kawę i zjeść zgnieciony torcik. - Czy coś się stało? - Pojechałem do SaintSulpice i tam kupiłem torcik truskawkowy. - Wiem, to bardzo miłe z twojej strony. Zajęło ci to jednak dużo czasu, nieprawdaż? - Owszem. - Ponad dwie godziny. Coś cię zatrzymało? - Spotkałem tę dziewczynę. - Jaką dziewczynę? - Nie jestem pewien. - Nie jesteś pewien? Spotykasz dziewczynę, ale nie jesteś pewien, i spóźniasz się dwie godziny? - Tak. - Mój drogi, to brzmi tak, jakbyśmy mieli coś do omówienia.
- Sądzę, że to była Luiza. - Jaka Luiza? - Mała Luiza z SaintLucsurMarne, no wiesz. - Ta, która nie żyje? Leon skinął głową, a następnie opowiedział żonie ze wszystkimi szczegółami o spotkaniu w metrze, o swoich przejazdach tam i z powrotem wciąż tym samym tunelem, o wątpliwościach w drodze do domu i o wątpliwościach, które go naszły, kiedy się zastanawiał nad tymi wątpliwościami. Na koniec opowiedział też o wizycie u konsjerżki i jak potem, gdy wspinał się po schodach, łzy napłynęły mu do oczu, bo zrobiło mu się żal madame Rossetos, ale także siebie i całego świata. Kiedy skończył, Yvonne wstała i podeszła do okna. Odsunęła firankę i popatrzyła na cichą w nocy ulicę. - Oboje zawsze wiedzieliśmy, że coś takiego pewnego dnia się zdarzy, prawda? - Głos miała ochrypły, na wargach igrał uśmiech, a jej postać oblewał odblask ulicznej latarni, która stała przed domem na deszczu. - Będziesz szukał tej nieżyjącej dziewczyny, musisz mieć pewność. - Tej dziewczyny już nie ma, Yvonne, tak czy owak. Od tamtej pory minęło dużo czasu. - Mimo to będziesz jej szukał. - Nie, nie będę tego robił. - Kiedyś zaczniesz jej szukać. Nie będziesz mógł żyć, nie mając pewności. - Wystarcza mi taka pewność, jaką mam - odparł. - Dodatkowej nie potrzebuję. Nie uganiam się za innymi kobietami, powinnaś to wiedzieć. - Bo ożeniłeś się ze mną? - Bo jestem twoim mężem, a ty moją żoną. - Nie chcesz zrobić nic niewłaściwego, to ci się chwali, Leonie. Mimo to będzie cię dręczył ten dylemat, dopóki nie zgłębisz go do końca. Nie chcę się temu przyglądać, a przede wszystkim nie chcę się zadręczać. Musisz szukać tej dziewczyny, rozkazuję ci. Następnego ranka w drodze do pracy Leon walczył z pokusą, żeby na los szczęścia przejechać metrem parę razy tam i z powrotem. Przy placu SaintMichel zrezygnował z walki i pod kutą z żelaza secesyjną lampą zszedł do podziemnej stacji. W ciągu następnej godziny spotkał w metrze dużą liczbę ludzi w każdym wieku, każdego koloru skóry i obojga płci, ponadto kilka psów, jednego kota w wiklinowej klatce, a nawet chłopa o mętnych żółtych psich oczach z dwiema żywymi owcami, który zostawił pewnie swój wóz przy Porte de
Chatillon i do hal targowych kontynuował podróż pod ziemią. Dziewczyny o zielonych oczach jednak nie zobaczył. Nikt nie zauważył, że zjawił się w pracy spóźniony. Laboratorium chemiczne Police Judiciaire mieściło się na czwartym piętrze budynku przy Quai des Orfèvres, ponad biurami komisariatu, w którym na okrągło przez całą dobę krzyczano, płakano i przeklinano. W wydziale Leona natomiast panował spokój. Nie pachniało mokrymi od deszczu policyjnymi płaszczami ani potem wystraszonych przesłuchiwanych, nie pachniało piwem ani kiszoną kapustą, kanapkami ani papierosami reporterów, którzy czekali w korytarzu na nowiny; tutaj dominował zapach chloru, płynu dezynfekcyjnego, eteru i acetonu. W laboratorium było wiele przedmiotów z mosiądzu, szkła i mahoniu, a pracy chemików w białych fartuchach, odbywającej się cicho i w skupieniu, towarzyszył syk palników Bunsena. Poruszali się po pomieszczeniach bez hałasu i rozmawiali szeptem, a kiedy niezdarnemu praktykantowi zdarzyło się stuknąć o siebie dwiema kolbami Erlenmeyera lub probówkami, poirytowani koledzy unosili brwi. Przełożeni nie mówili tutaj do podwładnych po imieniu, tylko per „pan”, wydawali polecenia w uprzejmej formie pytającej, a podczas przerwy każdy przygotowywał kawę sam - i nikomu w ogóle nie przyszłoby do głowy zwrócić uwagi na spóźnienie kolegi. Dziesięć lat minęło od czasu, gdy Leon zjawił się w centrali telegraficznej Police Judiciaire, która mieściła się dwa piętra pod laboratorium i piętro nad komisariatem. W pierwszych tygodniach z trudem udawało mu się sprostać obowiązkom telegrafisty, bo tutaj liczyły się tylko umiejętności i nie mógł się odwołać do szykownego munduru kolejarskiego i czerwonej chorągiewki dla zamaskowania swej niekompetencji. Dlatego już w pierwszej godzinie pracy wyszło bezspornie na jaw, że Leon nie ma pojęcia o nadawaniu morsem, z czego z trudem i mgliście tłumaczył się przed przełożonymi kilkuletnią abstynencją od pracy z powodu służby wojskowej i rekonwalescencji po tym, jak został ranny na froncie; raz nawet wyszarpnął koszulę ze spodni i pokazał blizny po ranach postrzałowych. Ponieważ jednak wyróżniał się w pracy wielką pilnością, a wieczorami w swoim pokoju mansardowym w Batignolles do późnej nocy studiował oficjalne podręczniki francuskich i międzynarodowych towarzystw telegraficznych, szybko nadrobił braki i już po paru miesiącach uchodził za pełnowartościowego specjalistę od radiotelegrafii. Tyle że w konsekwencji doszedł do wniosku, że morsowanie, jeśli już opanowało się tę umiejętność, jest dosyć monotonne i nie stwarza widoków na godną wzmianki odmianę. Na szczęście po trzech latach wicedyrektor służb kryminalistycznych, z którym czasami chodził
na obiad, uwolnił go od telegrafii, załatwiwszy mu stanowisko asystenta w nowo powstałym laboratorium chemicznym. Zmiana stanowiska była dla Leona równoznaczna z powrotem do stanu kompletnej niekompetencji, gdyż już w gimnazjum totalnym brakiem zainteresowania zasłużył sobie na opinię najgorszego ucznia z chemii, a w późniejszych latach zapomniał bez reszty nawet te rudymentarne wiadomości, które wbrew jego woli zahaczyły mu się w głowie. Dzięki sprawdzonej metodzie niepodważalnej hochsztaplerki udało mu się jednak i tym razem uzupełnić swoje braki w tak krótkim terminie, że również tutaj mógł się okazać pożyteczny. Koledzy wybaczali mu początkową niezdarność także dlatego, że każdego grzecznie pozdrawiał i nie kwestionował niczyjej pozycji w hierarchii. I w końcu, owej jesieni 1928 roku, gdy drugie dziecko było w drodze, należał już do pracowników laboratorium z najdłuższym stażem i nie musiał się przed nikim tłumaczyć. Miał także wszelkie szanse awansować za kilka lat na zastępcę kierownika wydziału. Tamtego ranka miał zbadać próbkę zapiekanych kartofli na obecność arszeniku badanie to wykonywał już setki razy. Wyjął z lodówki miskę z rzekomo zatrutą zapiekanką i wziął odrobinę na czubek noża, a po rozpuszczeniu w wodzie wylał na kawałek bibułki filtracyjnej, na którą naniósł roztwór chlorozłocianu sodu. Choć każdy ruch znał na wylot dzięki wielokrotnym powtórzeniom, w dalszym ciągu traktował z należytą ostrożnością owe próbki, z których co druga lub co trzecia według wieloletniej średniej zawierała substancje trujące w ilościach zagrażających zdrowiu. Tym razem wynik badania był negatywny, chlorozłocian sodu nie zabarwił się na fioletowo w roztworze skrobi, lecz zachował brązowy kolor. Leon podszedł do zlewu i umył naczynia, usiadł przy biurku i na czarnozłotym remingtonie napisał raport z trzema kopiami przeznaczony do rąk sędziego śledczego. W pierwszych latach
interesowały go złamane przysięgi
miłosne i ostygłe
namiętności, które mogły doprowadzić do dosypania trucizny do zapiekanych kartofli i kotletów wieprzowych, podobnie jak historie chciwości, oszustwa czy zemsty. Starał się wyobrazić sobie rozpacz trucicielek - prawie zawsze to kobiety sięgały po trutkę na szczury, mężczyźni mieli do dyspozycji inną broń w walce o przeżycie - i próbował wczuwać się w pełne ulgi rozczarowanie owych małżonków, którzy fałszywie interpretowali skurcze żołądka, zawroty głowy i gwałtowne pocenie się jako symptomy otrucia. Odwiedzał prowadzących sprawy komisarzy na parterze i gawędził z nimi na korytarzu, żeby dowiedzieć się szczegółów na temat losów owych ludzi, których on, Leon, manipulując swoimi pipetami i mątewkami, wyprowadził na wolność albo zaprowadził do więzienia lub na szafot. Czasem nawet nieoficjalnie i wbrew radom kolegów odwiedzał miejsca zbrodni lub oglądał budynki,
w których mieszkały trucicielki, składał wizytę ofiarom w kostnicy i patrzył morderczyniom w oczy przy ogłaszaniu wyroku. Z czasem jednak przekonał się, że te dramaty na ogół są do siebie podobne w przeraźliwie banalny sposób i że ostatecznie to zawsze te same historie chciwości, prostactwa i głupoty powtarzają się w nieznacznie zróżnicowanych wariacjach, i dlatego mniej więcej od trzeciego roku pracy ograniczał się do szukania w imieniu prawa śladów arsenu, trutki na szczury albo cyjankali, a innym - choćby sędziom w dostojnych togach lub Panu Bogu w niebie, lub przeciętnemu człowiekowi na ulicy, lub stałym gościom piwiarni pozostawiał pytania o winę, sens i los, a także o karę, pokutę i przebaczenie. Przyjęcie takiej profesjonalnej postawy zaangażowanej rezygnacji doświadczeni koledzy radzili mu od początku. W każdym razie prawie w każdym przypadku potrafił odpowiedzieć jednoznacznie, jasno i wyczerpująco na proste pytania, którymi zajmował się w laboratorium: arsen - tak czy nie?, cyjankali - tak czy nie? Odczuwał to jako coś bardzo przyjemnego. A pod moralną zasadą stanowiącą podstawę jego pracy - że niedobrze jest wysyłać ludzi na tamten świat za pomocą trucizny - mógł się nadal podpisać po wielu latach i niezliczonych przypadkach, które przeszły przez jego ręce. Z takiego punktu widzenia w dalszym ciągu uważał sens swojej pracy uświadamianie potencjalnym trucicielkom, że prawdopodobnie nie uda im się wywinąć od odpowiedzialności - za dobry, ważny i właściwy. Jeśli chodzi o powtarzalny charakter jego codzienności zawodowej, której czasami miał po dziurki w nosie, to pocieszał się myślą, że posada jest dobrze płatna, dzięki czemu po ślubie mógł sobie pozwolić na przeprowadzkę z Batignolles na rue des Écoles, jak również, jeśli sprawy ułożą się z grubsza korzystnie, nadzieją na to, że awansuje kiedyś na stanowisko związane z bardziej urozmaiconą pracą. Po zapiekance ziemniaczanej zbadał kieliszek białego bordeaux na obecność cyjankali, ponownie doszedł do negatywnego wniosku, po czym wyjął z lodówki kawałek roqueforta, aby sprawdzić, czy nie ma w nim trutki na szczury. Rzuciwszy okiem na zegar nad drzwiami, stwierdził, że jest już jedenasta. Zostawi sobie roquefort na popołudnie i zje wyjątkowo obiad w domu, a ponieważ uwinął się z pracą tak szybko, wykorzysta wolny czas i w drodze powrotnej przejedzie się dwa lub trzy razy tam i z powrotem między stacjami metra SaintMichel i SaintSulpice. Kiedy Leon skręcił z bulwaru SaintMichel w rue des Écoles, rozerwała się pokrywa chmur. Położona dalej przed nim Sorbona rozbłysła ową promienną bielą, która występuje tylko na ulicach Paryża, a niebo zalał nagle taki blask, jakby wypełnione było złotym pyłem.
W jednej chwili zaczęły śpiewać kosy na drzewach, silniki samochodów zabrzmiały radośniej, obcasy damskich butów zastukały dźwięczniej, a gwizdki żandarmów wydały się życzliwsze. Po kilku krokach wydało się Leonowi, że słyszy z daleka przebijające przez uliczny hałas uszczęśliwione popiskiwanie swojego synka Michela. Zbliżając się, stwierdził, że się nie mylił - mały faktycznie znajdował się na niewielkim skwerze obok Collège de France, który zakłady zieleni miejskiej założyły pod samym oknem jego salonu zaledwie parę tygodni wcześniej. Chłopczyk miał rumiane policzki, oczy mu błyszczały, gdy uszczęśliwiony bez reszty, jak potrafi być tylko czterolatek, siedział w jaskrawoczerwonym aucie na pedały, które przypominało wóz strażacki i było wyposażone w obrotową drabinę, dzwonek alarmowy oraz reflektor szperacz, i raz za razem okrążał stojące pośrodku trawnika kamienne popiersie niedosłyszącego poety Pierre’a de Ronsarda. Na kamiennej ławce siedziała w swobodnej pozie jego żona Yvonne. Jej lewa ręka zwieszała się za oparciem, prawe przedramię spoczywało poziomo na czubku głowy, nogi wyciągnęła przed siebie i była zatopiona w widoku dziecięcego szczęścia, zadowolona jak kotka, która obficie nakarmiła swoje kociątko. Miała na sobie długą białą płócienną sukienkę, której Leon jeszcze na niej nie widział, a pod nią zarysowywał się śmiało nabrzmiewający brzuszek, do tego ładny słomkowy kapelusik i okulary przeciwsłoneczne z różowymi szkłami, nadające całemu letniemu strojowi zawadiacki ton. Leon się zdziwił. Nie była to nucąca szlagiery dziewczyna, którą zostawił rano, ani udręczona w domowej niewoli istota, która towarzyszyła mu w minionych miesiącach - tej kobiety nigdy dotąd nie widział. Mogłaby być jedną z owych rosyjskich arystokratek, które godzinami spacerowały po Ogrodzie Luksemburskim, albo amerykańską aktorką filmową po trzech long drinkach. Dostrzegłszy męża, Yvonne przywołała go skinieniem wszystkich pięciu palców prawej ręki po kolei. Leon pomachał jej w odpowiedzi, po czym przykucnął przy synku i pozwolił sobie pokazać dzwonek alarmowy i schowek w desce rozdzielczej wozu strażackiego. - Leonie, jak to miło, że raz przyszedłeś na obiad do domu! - powiedziała Yvonne, gdy usiadł obok niej. Podczas pocałunku na powitanie poczuł, że przytuliła się do niego giętko, jak nie zdarzyło się to już od dawna. - Wybacz, że pytam - odparł. - Ale czy dziś rano nie zwariowałaś? Yvonne się roześmiała. - Masz na myśli nowe rzeczy? Mały Michel i ja poszliśmy na zakupy do galerii
Lafayette. - Kupiłaś to dzisiaj? - Jak widzisz. Zobacz, jaki mały jest szczęśliwy. Ten dzwonek zrobiono z masywnego mosiądzu, wiesz? Michel, kochanie, zadzwoń jeszcze raz dla taty. Malec chwycił za dzwonek i potrząsnął nim tak mocno, że przechodnie po drugiej stronie ulicy obejrzeli się zdziwieni, a Leon przywołał na usta uśmiech, żeby podzielić to dziecięce szczęście. Następnie odwrócił się z powrotem do żony. - Możesz mi powiedzieć, ile ten wóz strażacki... - Podoba ci się? -... ile ten wóz kosztował? - Nie mam pojęcia, stoi napisane na rachunku. Prawdopodobnie trochę więcej niż twoje miesięczne zarobki. A ile ty właściwie zarabiasz? - Yvonne... - Wiesz, to z firmy Renault. - Masz nie po kolei w głowie! - Autentyczny
mały
renault,
wyprodukowany
w halach
montażowych
w BoulogneBillancourt, pojmujesz? Sprzedawca mi wyjaśnił. Siła z pedałów jest przenoszona przez korbowód na tylną oś jak w prawdziwym renault, przyjrzyj się. - Yvonne... - Czy wiesz, co to jest kardan? - Tak! - Co? - Element połączenia wałów korbowych. - Prawidłowo. A co powiesz o mojej sukience? - Posłuchaj mnie... - Okulary są trochę idiotyczne, przyznaję. - Proszę, posłuchaj mnie. - Nie, teraz ty mnie posłuchasz, Leonie. Wysłuchasz mnie? - Naturalnie. - Co chcesz mi powiedzieć? Że zrobiłam głupstwo? - Istotnie. - Widzisz, co do tego się zgadzamy. Zrobiłam głupstwo. Ale ty też zrobiłeś głupstwo. - Doprowadzisz nas do bankructwa swoimi wałami korbowymi. - A ty sporo już pojeździłeś metrem, czyż nie?
Leon milczał. - Dobrze cię znam, wiesz? Wiedziałam, że to zrobisz, zanim ty sam o tym wiedziałeś. Widziałam to po tobie, patrząc na ciebie od tyłu, kiedy rano wychodziłeś z domu. To pełne poczucia winy podrygiwanie twojego ładnego chłopięcego tyłeczka zdradziło mi, że będziesz dziś jeździł metrem. - I dlatego poszłaś z małym do galerii Lafayette? - Dokładnie z tego powodu. - Wybacz, ale nie widzę związku. - Leonie, to jeżdżenie metrem to hańba i obraza - dla ciebie i dla mnie, i dla nas obojga. Nie chcę, żebyś robił takie podłe małe głupstwa. Ośmieszasz się, a ze mnie robisz pośmiewisko przede mną. Musisz przestać. Albo szukasz tej nieżyjącej dziewczyny, albo jej nie szukasz. - Masz rację. - Jeśli jednak postanowisz jej szukać, musisz to robić porządnie. W przeciwnym razie pokażę ci, jak się robi nie małe podłe, ale naprawdę duże głupstwa. Jeśli dalej będziesz podejmował te małe podłe przejazdy, narobię takich głupstw, że nie będziesz wiedział, jak się nazywasz. - Włożyła jego prawą dłoń między swoje dłonie i wcisnęła sobie między kolana, po czym oparła głowę o jego ramię. - Powiedz, stracę cię, Leonie? - Jej głos zabrzmiał nagle cienko, a twarz przybrała udręczony wyraz, jakby wyskubywała sobie brwi albo usuwała owłosienie z nóg. Odejdziesz ode mnie? Stracę cię? - Jak możesz zadawać takie pytania! W żadnym wypadku od ciebie nie odejdę, to absolutnie wykluczone. - To miłe, że tak powiedziałeś. Ale wiemy, oboje wiemy, że tak nie będzie, nieprawdaż? Pewnie nie odejdziesz, to prawda, ale właściwie już cię straciłam... albo nigdy cię nie miałam. Tak to już jest. A teraz może być albo jeszcze gorzej, albo odrobinę lepiej. To zależy od nas obojga. - Siedzę tu przy tobie, Yvonne. Przecież widzisz. I dlatego tu siedzę, że tak chcę. Nie odejdę, przysięgam ci. - A przysiąg zawsze dotrzymujesz, wiem. - Westchnęła i pogłaskała go po boku jak psa. - Mimo to nie powinieneś tracić czasu, Leonie. Wyrusz na poszukiwania, dopóki trop jest świeży. - To nie ma sensu. - Rozkazuję ci. Wymyśl jakiś sposób odnalezienia tej kobiety. Ostatecznie pracujesz
w policji. Przez chwilę siedzieli w milczeniu obok siebie i przyglądali się małemu Michelowi, który jeździł w kółko swoim wozem strażackim na żwirowanej dróżce. Kiedy ucisk kolan Yvonne osłabł, on wziął jej prawą dłoń i przycisnął mocno do warg. Oderwał się od niej i skinął głową, jakby musiał potwierdzić przed samym sobą podjętą decyzję. A następnie odszedł już bez żadnych słów szybkim i zdecydowanym krokiem. Można było odnieść wrażenie, że to nie on się oddala, tylko rue des Écoles zostaje coraz bardziej w tyle za nim.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Pociąg pośpieszny do Boulogne wjechał do Pikardii. Leon siedział sam w przegrzanym przedziale drugiej klasy i próbował czytać popołudniowe wydanie „L’Aurore”, ale co kilka chwil wyglądał przez okno na jesiennie brązowy krajobraz. Kiedy zostawił żonę w parku i wrócił na bulwar SaintMichel, tylko przez moment rozważał, czy zajrzeć do kolegów w komisariacie i zlecić szukanie Luizy środkami policyjnymi, zaraz jednak uzmysłowił sobie, że nic dobrego nie może z tego wyniknąć. Po pierwsze stałby się pośmiewiskiem kolegów, po drugie poszukiwanie, gdyby wbrew wszelkim oczekiwaniom faktycznie zostało podjęte, najprawdopodobniej nie dałoby żadnych rezultatów, a po trzecie Luiza, gdyby rzeczywiście udało się ją odszukać, na pewno uznałaby za niezbyt romantyczne, że utracony na tak długo przyjaciel z lat młodzieńczych po dziesięciu latach rozłąki jako pierwszy znak życia zsyła jej na kark hordę policjantów w mundurach. Leon postanowił zatem szukać Luizy na własną rękę. Wprawdzie jako człowiek, który spędza dni w zaciszu laboratorium, znał metody śledcze Police Judiciaire jedynie w ogólnych zarysach, nieobca była mu jednak podstawowa zasada kryminalistyki - że sprawca często wraca na miejsce zbrodni. A ponieważ Luiza i on w tym przypadku byli poniekąd i sprawcami, i wspólnikami w przestępstwie, i ofiarami, i śledczymi, pojechał więc metrem na Gare du Nord i kupił bilet do Le Tréport. W owym wrześniu 1928 roku bezpośrednia trasa przez Epinay była zamknięta z powodu prac budowlanych, musiał więc jechać okrężną drogą przez Amiens i Abbeville. Jak większość mieszczuchów Leon rzadko opuszczał miasto. Wprawdzie jak wszyscy paryżanie przysięgał przy każdej nadarzającej się okazji, że gdyby to było możliwe, z lekkim sercem zostawiłby za sobą hałas, brud i wieczny pośpiech miasta światła i wybrał ciche, spokojne życie gdzieś na prowincji, że z radością zamieniłby operę, Bibliothèque Nationale i wszystkie paryskie kina na kieliszek burgunda w słońcu południa, partię pétanque w gronie przyjaciół i długi spacer wśród lasów i winnic z psem, którego by sobie sprawił i który byłby może czarnobiałym cockerspanielem o imieniu Casimir albo Patafian. Ponieważ jednak dla Leona nie było pracy w winnicach na południu i w skrytości ducha, jak wszyscy paryżanie, zdawał on sobie sprawę z tego, że na prowincji bardzo szybko zanudziłby się na śmierć, więc siedział cierpliwie w nielubianym mieście. Raz czy dwa w ciepłej porze roku płynął z żoną i dzieckiem na pokładzie jakiegoś bateau mouche
z biegiem Sekwany i w lesie nieopodal SaintGermainenLaye urządzali piknik, a między Bożym Narodzeniem i Nowym Rokiem jechał koleją do Cherbourga odwiedzić matkę i ojca. Pozostałe trzysta pięćdziesiąt dni spędzał w granicach miasta, przy czym przez mniej więcej trzysta dni z samego miasta widział niewiele więcej niż parę ulic między rue des Écoles i Quai des Orfèvres. Leon zdziwił się po raz kolejny, jak nagle na skraju miasta urywa się morze domów i zaczyna zielonobrązowe falowanie pastwisk, łąk i pól. Przy Porte de la Chapelle obok torów stało jeszcze parę fabryk i magazynów, wzdłuż brzegów Sekwany - trochę szop i stodół, ale zaraz za gazometrem w SaintDenis, gdzie z wysokich kominów wydobywał się gęsty, leniwy dym, wiejski chłopak pędził krowy na pastwisko, prosta jak strzelił topolowa aleja ciągnęła się po horyzont, a złocistożółte wierzby gięły się na silnym wietrze wiejącym z północnego wschodu. Leon czuł przemożne pragnienie, żeby wysiąść na najbliższej stacji, kupić - lub jeszcze lepiej ukraść - jakiś rower i pojechać nad morze pod gołym niebem, na świeżym powietrzu, w deszczu i pod wiatr. Tyłek by go bolał jak wtedy, dostałby zakwasów jak wtedy, zbierałby po drodze dziwne rzeczy i nie spuszczał z oczu horyzontu w niedorzecznej nadziei, że pojawi się na nim dziewczyna na piszczącym rowerze, ubrana w białą bluzkę w czerwone groszki. Kupiłby chleb i szynkę i pił wodę ze studni, załatwiał się za krzakami jak wiejski chłopak, a w wypadku burzy szukał schronienia w pustych stodołach jak włóczęga i wszystko byłoby bez sensu i bez widoków na przyszłość, i byłoby małym podłym głupstwem: niegodnym jego Yvonne, niegodnym jego Luizy i niegodnym jego samego. Podróż trwała dwie godziny i trzydzieści pięć minut. Między Amiens i Abbeville linia kolejowa podążała równolegle do owej brukowanej drogi, którą jechali wtedy Luiza i Leon. Wydawało mu się, że rozpoznaje jedną czy drugą chłopską zagrodę albo jeden czy drugi młyn, możliwe też, że samotną lipę albo szczególnie ładną willę, i wypatrywał usilnie łańcucha wzniesień, na którym Luiza i on, zaledwie o rzut kamieniem od siebie, leżeli osobno w dwóch lejach po bombach. W ciągu dziesięciu lat od zakończenia wojny zniknęły najbardziej rzucające się w oczy ślady zniszczeń; ludzie naprawili drogi i odbudowali domy, a przyroda zniwelowała okopy i łaskawie przykryła zielenią leje po bombach. W Abbeville przesiadł się do kolejki turystycznej, która wytrzęsła go nieźle, ale zawiozła do Le Tréport. Był jedynym podróżnym oprócz paru uczniów i dziewczyny w drewniakach, która trzymała na kolanach kosz białej kapusty. Po wagonikach widać było, że w latach wojny, inflacji i kryzysu gospodarczego przestali przyjeżdżać paryscy letnicy fioletowe obicia siedzeń były wytarte i wyświechtane, szyby w oknach mętne, skórzane
uchwyty popękane, a chromowane drążki zmatowiałe. Tory były powyginane, między szynami zaś rosły chwasty. Po drodze nikt się nie dosiadł ani nikt nie wysiadł. Dopiero na stacji końcowej przy Quai François Ier uczniowie hałaśliwie opuścili pojazd, dziewczyna w drewniakach poczłapała za nimi. Na nabrzeżu portowym Leon rozejrzał się dokoła, jakby istniała choćby najmniejsza możliwość, że w którejś z bocznych ulic, w którymś z okien lub na pokładzie łodzi rybackiej pojawi się dziewczyna o zielonych oczach. Przy tamtej latarni postawili wtedy rowery, mniej więcej przy tym pachołku wzięła go pod rękę. Tutaj wrzuciła do basenu portowego białe paski tłuszczu oderwane od szynki w kanapce, tam czubkami palców wsunęła mu do ust ostatni kęs swojej kanapki, a w jeszcze innym miejscu wymyślała na cukrowane świńskie ryje letników. Z tej studni piła wodę, po tych kamieniach bruku, między którymi rosła trawa szła w swoich czarnych zdeptanych sznurowanych butach. Statki turystyczne, które wtedy wpływały i wypływały, prychając i puszczając parę, stały teraz przycumowane do muru portowego. Miały kadłuby oblepione wodorostami i zabite deskami luki. Na nabrzeżu nie widziało się już białych parasoli przeciwsłonecznych, różowych botków ani śnieżnobiałych getrów, tylko pomarszczone mewy, nastroszone psy i hordę bosych chłopców, którzy kopali pustą puszkę zamiast piłki. Tylko rybacy byli w dalszym ciągu na swoim miejscu i porządkowali sieci, palili fajki i sękatymi dłońmi pocierali pobrużdżone karki. Leon podszedł do latarni morskiej i usiadł na murku, przesunął się trochę w lewo i trochę w prawo, dopóki nie poczuł wyraźnie, że znalazł miejsce Luizy. Wtedy położył dłonie na murku i pogładził kamienie. Nagle zdał sobie sprawę, że jest głodny; nic nie jadł od śniadania. Café du Commerce, w której Luiza wytłumaczyła mu różnicę między bogatymi i biednymi nudziarzami, była zamknięta. Okna i drzwi były zakratowane, przed wejściem leżały nawiane przez wiatr jesienne liście i stare pożółkłe gazety. Żółty pies zbliżył się przymilnie, minął go, uniósł tylną łapę i oddał mocz na ścianę budynku, poruszając się dalej na trzech łapach. Leon wyprzedził go, po czym minął zamknięty sklep koronkarski i również zamknięty kiosk, krzywy budynek mieszkalny oraz pomalowany kolorowo sklep, który nazywał się „Aux Quatres Vents” i dawniej sprzedawał zabawki plażowe. Za nim mieścił się sklep towarów żelaznych, w którym paliło się światło. Leon popchnął drzwi i wszedł do środka, kupił niebieski emaliowany garnek i zaczął się wspinać rue de Paris, gdzie wtedy kupił chleb, wino i warzywa.
Godzinę później siedział między dwoma blokami skalnymi, które leżały na końcu plaży masywnie, niewzruszenie i niezmiennie. Był odpływ, fale przyboju rzucały się bezsilnie i z niechęcią na szarą żwirową plażę, a mewy wzbijały się w górę, korzystając z prądów wznoszących. Dopiero w tym momencie Leon uświadomił sobie, jak długo i jak bardzo brakowało mu ich wrzasków. Przegrzebał żar w ognisku, które rozpalił, dołożył wyrzuconego na brzeg drewna i zamieszał w garnku po brzegi napełnionym omułkami, marchewką, cebulą i wodą morską. Dzwon na wieży kościelnej wybił piątą, potem dało się słyszeć odległe dzwonienie kolejki. Leon przestudiował rozkład jazdy i wiedział, że to ostatnia, jaka przyjechała tego dnia, i że ostatni pociąg powrotny do Paryża odjedzie za niespełna godzinę. Popatrzył ponad plażą, na której butwiały białe niegdyś domki plażowe, oblepione teraz wodorostami, z łuszczącą się farbą. Za domkami stały eleganckie wille, które były wprawdzie świeżo otynkowane i dzielnie trzymały fason, ale z zamkniętymi oknami i martwo zwisającymi firankami wyglądały tak, jakby obezwładniło je przerażenie biegiem spraw na tym świecie. Na przeciwległym końcu esplanady, w prześwicie między hotelem Des Anglais a kasynem, w najbliższych minutach musiała pojawić się Luiza, jeśli jeszcze tego dnia chciała zjeść omułki. Kiedy dzwon na wieży kościelnej wybił kwadrans po piątej, Leon zdjął z ognia garnek i zaczął jeść. Początkowo jadł z wahaniem, zerkając często na esplanadę, potem jednak szybko i zdecydowanie. Puste skorupki rzucał na piasek. Następnie podszedł do wody, wymył garnek i postawił go do góry dnem obok paleniska. W drodze powrotnej nie poszedł plażą, tylko bezpośrednio esplanadą do rue de Paris i w górę do kościoła SaintJacques. Madonna stała nadal w niszy na prawo od wejścia. Czerwone policzki miała te same co wtedy i podobnie okrągłe czarne oczy, tylko niebieskozłota szata trochę poszarzała i cała figurka nie była już naszpikowana złożonymi i zwiniętymi w rulon karteczkami. Z nowości - u jej stóp stała skarbonka, do której można było wrzucać datki dla wdów po marynarzach. Leon zastanawiał się, czy nie przyklęknąć przed Madonną i nie zaryzykować jakiejś modlitwy. Ponieważ nie był pewien, czy potrafi w całości i do końca odmówić choćby Ojcze nasz, postanowił tego nie robić i wrzucił tylko monetę do skarbonki. Wyjął notes, napisał parę linijek i wyrwał kartkę, po czym zwinął ją w rulon i wsunął dokładnie w to samo miejsce co wtedy, pod prawą pachę Madonny. Ponieważ jednak jego karteczka była jedyna, wyglądała pod pachą Maryi jak termometr i wydawało się, jakby Matka Boska miała gorączkę. Wyciągnął więc rulonik
i wsunął go figurce za ucho, ale tam wyglądał jak ołówek stolarski. W fałdach niebieskiej szaty sprawiał wrażenie sztyletu, między wargami Madonny wyglądał jak papieros, a u jej stóp jak kość przywleczona przez psa. W końcu Leon wsadził karteczkę z powrotem pod prawą pachę Madonny, wyszedł z kościoła i ruszył do portu. Jeśli chciał złapać ostatnią kolejkę, musiał się pośpieszyć. Trzy dni później Leon siedział o wiele za wcześnie na tarasie Café de Flore. Było sobotnie popołudnie, na bulwarze SaintGermain roiło się od spacerowiczów i turystów. Wypił już trzy filiżanki kawy i dwa razy przejrzał pobieżnie pięć gazet, lecz w dalszym ciągu musiał jeszcze zabić dwadzieścia minut, żeby doczekać godziny siedemnastej. Zapinał i rozpinał kurtkę, wyciągał nogi przed siebie i chował z powrotem pod krzesło, zapytał sąsiada siedzącego obok o dokładny czas i cofnął zegarek o trzy minuty. Następnie porządnie poskładał i złożył na stos gazety, a przez cały czas nie spuszczał z oka strumienia ludzi. Właściwie siedział tam wbrew woli. To jego żona Yvonne zmusiła go, żeby poszedł na to spotkanie, choć nie był nawet pewien, czy ma z czymś takim do czynienia. Kiedy przed dwoma dniami wrócił późnym wieczorem z Le Tréport na rue des Écoles, wbrew oczekiwaniom udało mu się przemknąć obok konsjerżki. Na klatce schodowej między piętrami czekała jednak na niego Yvonne, gotowa do wyjazdu w płaszczu i kapeluszu, z walizką u stóp. W dłoni trzymała pomiętą chusteczkę, którą przyciskała do ust. Leon ponownie się zdziwił; to nie była lekko podchmielona światowa dama w różowych okularach przeciwsłonecznych, którą zostawił w południe w parku, ani podśpiewująca młoda dziewczyna, ani udręczona pani domu - tym razem Yvonne była bohaterką greckiej tragedii, gotową do wszelkich ofiar. - I co? - zapytała. - Nic - odpowiedział i wziął od niej walizkę. - Jestem idiotą, wybacz. - Co? - Pojechałem na plażę w Le Tréport. Jak wtedy, rozumiesz. To była tylko taka idea. Wejdźmy, proszę, do mieszkania. A kiedy jej wszystko opowiedział, otarła oczy chusteczką i zapytała: - Pojutrze o siedemnastej w Café de Flore? - Tak, ale... - Żadne „ale”. Pójdziesz tam, Leonie, słyszysz? Tylko po to, żeby się upewnić. Musisz to zrobić, chcę tego. Było już dziesięć po piątej, kiedy poczuł obecność Luizy. Nie mógł jej widzieć ani słyszeć, mógł tylko czuć, jak się czuje powiew powietrza ciągnący wzdłuż ulicy albo blask
słońca padający na domy, gdy chmury się rozpraszają. Leon rozejrzał się uważnie, przyglądając się gościom w kawiarni, powiódł wzrokiem po oknach budynku naprzeciwko, a jednocześnie nie spuszczał z oka przechodniów na trotuarach. Jego uwagę zwrócił ładny wóz z trochę wgniecioną karoserią, który stał z włączonym silnikiem po drugiej stronie bulwaru na Place du Québec. Był to bladozielony renault torpedo 172, łatwy do rozpoznania po spiczasto zakończonym tyle, któremu zawdzięczał swoją nazwę. Przed paroma laty, kiedy ten elegancki, szybki dwuosobowy samochód stał się modny na ulicach Paryża, Leon zadurzył się w nim i przez jakiś czas po kryjomu liczył, ile miesięcy musiałby odkładać jedną czwartą, jedną trzecią lub jedną piątą pensji, żeby móc sobie pozwolić na wpłatę zaliczki. Ponieważ jednak był rozsądnym człowiekiem, nigdy nie zapominał o fakcie, że nie istnieje dla niego, ojca rodziny, powód, który uzasadniałby wydawanie jednej czwartej, jednej trzeciej czy jednej piątej pensji na dwuosobowy samochód. Yvonne czasem żartowała z jego tęsknych spojrzeń, kiedy oglądał się za przejeżdżającymi torpedami, a on wtedy zawsze twierdził, że oglądał się nie za autem, lecz za piękną kobietą po drugiej stronie ulicy. Leon nie widział nadjeżdżającego wozu, a więc renault musiał tam stać już od jakiegoś czasu. Składany dach był opuszczony, z rury wydechowej wydobywał się dym, za odbijającą światło przednią szybą rysował się ciemno jakiś cień. Małe okrągłe reflektory ponad nadwerężonymi błotnikami wydawały się mrugać do niego, czarna okrągła dziura wgniecionej osłony chłodnicy jakby coś do niego wołała, w ogóle cały samochodzik wydawał się drżeć z niecierpliwego oczekiwania na to, że Leon wreszcie wstanie, przejdzie na drugą stronę ulicy i doń wsiądzie. Leon podniósł się z wahaniem, jedną ręką położył na stoliku pieniądze, drugą na próbę podniósł do pozdrowienia - a wtedy gwałtownie otwarły się wgniecione drzwi po prawej stronie wozu i kobiece ramię znad kierownicy skinęło na niego. Leon stał jedną nogą w środku wozu, drugą miał jeszcze na stopniu, kiedy torpedo ruszyło i elegancko włączyło się w strumień pojazdów na bulwarze SaintGermain. Opadając na siedzenie, otworzył już usta, żeby pozdrowić Luizę, ale w końcu nie wykrztusił ani słowa, bo pospolite, codzienne „bonjour” lub „salut” w tej niezwykłej sytuacji wydawało mu się zbyt banalne. Tak więc Luiza odezwała się pierwsza. - Nie będziemy teraz wymieniać buziaczków - powiedziała. - Nie będziemy rzucać się sobie na szyję, zgoda? Nie będziemy się częstować mokrymi od łez historiami i nawzajem sobie tych łez osuszać, i nie będziemy wycinać serc na tysiącletnich lipach ani przysięgać
sobie wiecznej miłości. - Jak chcesz - odparł Leon. Luiza miała na głowie skórzany kask i automobilowe okulary z zielonymi szkłami. Dodała mocno gazu przed zmianą biegu, energicznie przełączyła z dwójki na trójkę i skręciła ostro w rue Bonaparte. Podczas gdy torpedo ślizgało się po mokrym od deszczu bruku, Leon wpierał się rękami i nogami w tablicę rozdzielczą i drzwi po swojej stronie. Na podłodze u jego stóp leżał niebieski emaliowany, lekko poczerniały od sadzy garnek. Luiza prowadziła samochód precyzyjnymi, szybkimi ruchami, jej twarz jaśniała. - Przestań się gapić. Patrz lepiej na ulicę. - Nie gapię się, tylko patrzę. Masz elegancki samochód. - Cztery cylindry, bez problemu wyciąga sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. - Wiem - powiedział. - Parę lat temu torpedo wygrało Puchar Alp. - Dwa razy z rzędu. Podarowałam go sobie z okazji jubileuszu pracy w Banque de France. Cena była korzystna, bo miał już parę wgnieceń. - Nazwa jednak za bardzo nie pasuje. - Dlaczego? - Bo torpeda ma czubek z przodu, a nie z tyłu. - Jeśli chcesz, mogę jechać tyłem. - Pracujesz w Banque de France? - Od pięciu lat. - Moje uznanie. - Nie ma powodu. Traktują mnie tam jak ostatnią stenotypistkę. - Dlaczego? - Bo jestem ostatnią stenotypistką. Po całych dniach przepisuję kopie tabel kalkulacyjnych, za każdym razem muszę robić pięć kopii. - I dlatego zafundowałaś sobie torpedo? - Właśnie tak. - Już nie jeździsz na rowerze? - Kiedy muszę gdzieś jechać, biorę auto. A kiedy nigdzie nie muszę jechać, też biorę auto. - A kiedy jedziesz nad morze? - To tym bardziej biorę auto. - Dlaczego w takim razie widziałem cię w metrze?
- Wóz był wtedy w naprawie. - Pracujesz w głównej siedzibie? - Przy Place de la Victoire. - Ja jestem od dziesięciu lat przy Quai des Orfèvres. To zaledwie kilkaset metrów od ciebie. - Taaak - potwierdziła Luiza. - Czyli przez kilka lat bardzo blisko siebie dorabialiśmy się odcisków na tyłkach. To się nazywa pech. - Tak. - Teraz pomilczmy trochę. Wyjedziemy kawałek za miasto, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Później porozmawiamy. Luiza przełączyła bieg z trójki na czwórkę i z wciśniętym pedałem gazu pojechała wzdłuż Ogrodu Luksemburskiego, a potem dalej na południe obok obserwatorium skręciła w Avenue d’Orléans. Wystawiła przez okno zwisającą luźno lewą rękę i prowadziła samochód prawą, wyprzedzała pojazdy konne i autobusy z lewej i z prawej strony, tam gdzie akurat otworzyła się luka, a na skrzyżowaniach urządzała istny slalom, wymijając z wielką prędkością pieszych, rowerzystów i samochody. Kiedy autobus albo ciężarówka nie chciały zrobić miejsca, naciskała klakson i przeklinała, awanturowała się i piekliła, dopóki wystraszony kierowca nie usuwał się na bok, a gdy pędziła potem przez powstałą lukę, wystawiała rękę przez okno i pokazywała wyminiętemu znak, który normalnie, wymieniany między mężczyznami, prowadzi do bójki. Leon patrzył z pełnym zachwytu przerażeniem na zbliżające się śmiercionośne przeszkody i zerkał z ukosa na Luizę, która teraz, gdy ruch nie był już tak gęsty, a szosa prowadziła poza miasto na pola i łąki, odchyliła głowę do tyłu i spod półprzymkniętych powiek patrzyła przed siebie. Zdjęła skórzany kask i okulary. W kącikach ust pojawił się cień uśmiechu, podbródek w wyrazie oczekiwania wysunęła do przodu, a jej szyja sprawiała wrażenie miękkości, dawniej nieobecne. Delikatna zmarszczka ciągnęła się od dołeczka pod uchem w kierunku gardła, co wraz z kilkoma srebrnymi nitkami na skroniach dodawało kobiecej godności całej jej w dalszym ciągu dziewczęcej postaci. Kiedy mrużyła oczy, pojawiał się w nich błysk ironii, o którym Leon chętnie by się dowiedział, czy odnosi się do innych uczestników ruchu, czy do ich nagłej bliskości w ciasnej kabinie małego wozu sportowego. Jej dłonie spoczywały teraz na kierownicy. Leon zauważył, że nie nosi obrączki. - Przestań się wreszcie gapić - powiedziała i wetknęła papierosa między wargi. - Za pół godziny się zatrzymamy i wtedy będziemy mogli porozmawiać.
ROZDZIAŁ JEDENASTY Lasy w pobliżu Fontainebleau stanowiły czarny pas pod nocnym niebem, na równinie przycupnęły małe wioski, w których późnym wieczorem paliły się tylko pojedyncze światła. W relais du midi, stojącej przy szosie między dwiema bezimiennymi miejscowościami, kierowcy wozów dalekobieżnych i komiwojażerowie pili piwo. Od pieca węglowego pośrodku gospody bił okropny żar. Luiza i Leon siedzieli w kącie pod oknem blisko siebie. On obejmował prawą ręką jej talię, ona opierała się o jego ramię i prawą dłonią trzymała go za lewą rękę. Przez szczeliny w oknie ciągnęło chłodem, zimny powiew niósł dym z jej papierosa poziomą smugą w stronę pieca. - Wciąż jeszcze nie zaczęliśmy rozmawiać - powiedział. - Ty chciałbyś rozmawiać? - Nie - odparł. - A ty? - Trochę już przecież pogadaliśmy. - Ale nie o tym. - Nie. - Tylko o samochodach. - I o Metropolis. - I o Kelloggu i Fritzmaurisie. - I o kostiumach Chanel i idiotycznych kloszowych spódnicach. I o twojej konsjerżce i twoim rozpaćkanym torcie truskawkowym. - I o twojej inflacji i twoim Banque de France. - I o słoniach. Jak to było w tym kawale o słoniach? - Wciąż zaczytujesz się w powieściach Colette? - Ech, to głupia krowa. Nikt nigdy mnie tak nie rozczarował. Nie mam już papierosów. - Może jakieś zostały na górze? - Są w samochodzie. - Przyniosę ci. - Zostań tu - rozkazała, ściskając jego rękę. - Nie odchodź ode mnie. Jeszcze nie. Przyciągnął ją do siebie i pocałował.
- Jestem głodna - oświadczyła. - Zamów coś dla nas, zanim zamkną kuchnię. - Ja wezmę stek z frytkami - powiedział. - Ja też. Leon skinął na kelnera i złożył zamówienie, po czym opowiedział pewną historię, żeby rozśmieszyć Luizę. Była to historia kloszarda, który rok po roku, dzień po dniu siedział przed Musée Cluny i któremu Leon co rano w drodze do pracy wkładał monetę do kapelusza. Od mężczyzny zalatywało czerwonym winem, ale był przeważnie świeżo ogolony i widać było, że stara się utrzymywać w czystości znoszone ubranie. Zawsze pozdrawiali się uprzejmie, od czasu do czasu zamieniali parę słów, a na pożegnanie życzyli sobie miłego dnia. Co parę miesięcy zdarzało się, że gdy Leon szedł do pracy, na progu przed bramą muzeum nie było nikogo. Zatroskany zastanawiał się wtedy, czy kloszardowi w nocy nie przytrafiło się nic złego. A kiedy ten w południe znów siedział na swoim miejscu, Leon machał do niego z ulgą. Z biegiem lat go polubił, troszczył się o niego jak o krewnego drugiego stopnia, który nie jest wprawdzie kimś bliskim, lecz w jakimś sensie należy przecież do rodziny. Leon nie znał jego nazwiska i nie chciał go poznać, nie chciał także wiedzieć, gdzie spędza noce i czy ma gdzieś jakąś rodzinę, a jednak przez te wszystkie lata zebrał o nim sporo informacji. Wiedział na przykład, że kloszard uwielbia gęsie wątróbki, a w zimie dokucza mu reumatyzm w stawie biodrowym i że dawniej miał żonę o imieniu Virginie i posadę zakrystiana wraz ze służbowym mieszkaniem w jakimś kościele na przedmieściach, zanim z własnej bądź cudzej winy stracił najpierw żonę lub posadę, lub mieszkanie, a w konsekwencji również resztę tej drobnomieszczańskiej trójcy, ponieważ można ją było mieć tylko w komplecie albo nie mieć wcale. I odwrotnie, także kloszard poznał trochę Leona. Gdy grasowała grypa, dowiadywał się o samopoczucie potomka i szanownej małżonki, a kiedy na pierwszych stronach gazet znalazło się jakieś otrucie, życzył mu powodzenia w laboratorium. W ciągu tych lat kloszard stał się jedną z najważniejszych osób w życiu Leona; oprócz niego niewielu było takich, z którymi codziennie mógł zamienić kilka słów i z pełnym zaufaniem przyjąć, że zostały wypowiedziane z życzliwym nastawieniem, bez ukrytych intencji. Z biegiem czasu kloszard stał się osobistym kloszardem Leona. Jeśli zdarzyło się, że na jego oczach inny przechodzień wkładał pieniądze do kapelusza, Leon patrzył na to niemal zazdrośnie. W październiku poprzedniego roku zdarzyło się, że kloszard nie siedział na swoim miejscu przez trzy dni z rzędu. Czwartego dnia był jednak z powrotem i Leon w odruchu ulgi
zaprosił go na kawę do najbliższego bistra. Tam kloszard opowiedział mu, że cztery noce wcześniej, kiedy porywisty północny wiatr siekł ostrym gradem po ulicach Dzielnicy Łacińskiej, szukając miejsca do spania, pijany jak bela trafił w okolice Gare de Lyon, gdzie znalazł pusty niezamknięty wagon bydlęcy. Otworzył przesuwane drzwi i wczołgał się do środka, w przyjemną, osłoniętą od wiatru ciemność, zaryglował drzwi, na słomie zawinął się w koc i w ciągu paru sekund zapadł w głęboki sen. Spał tak mocno, że nie obudził się, kiedy wagon szarpnął i ruszył. I spał dalej, kiedy o świcie pociąg wraz z lokomotywą i dwudziestoma pustymi wagonami bydlęcymi opuścił Gare de Lyon i wyjechał z miasta w kierunku południowym. Ciągłe szarpanie i telepanie przez cały dzień trzymało odurzonego kilkoma litrami taniego czerwonego wina w głębokim śnie niczym niemowlę w kołysce, a tymczasem pociąg przemierzał bezkresy szczęśliwej francuskiej prowincji. Kloszard spał, kiedy pociąg pokonywał Burgundię z północy na południe, spał pośród winnic Côte du Rhône i spał, gdy pociąg mijał o zmierzchu dzikie konie w Prowansji, spał także w Langwedocji i Roussillon oraz u stóp Pirenejów i obudził się dopiero następnego ranka ze sztywnym karkiem i obłożonym językiem, kiedy jego wagon stał już od dłuższego czasu i zdążył się mocno nagrzać pod słońcem południa. Kloszard wypełzł ze słomy i otarł rękawem pot z twarzy, odsunął drzwi i kiedy jego oczy przyzwyczaiły się do oślepiającego słońca, spostrzegł opuszczoną przez ludzi i zwierzęta stację przeładunkową bydła, za którą ciągnęła się aż po horyzont drżąca w upale równina, pusta i łysa z wyjątkiem paru pojedynczych kaktusów. Trwało chwilę, zanim pojął, że nie jest już w Paryżu ani w północnej Francji, tylko gdzieś bardzo daleko na południu, i to bez pieniędzy, bez dokumentów i przypuszczalnie bez znajomości języka, jakim mówiono w tym kraju. Gnany silnym bólem głowy i dręczącym pragnieniem, zeskoczył na szutrowe podłoże i wędrował wzdłuż szyn przez półtorej godziny na północny wschód, dopóki nie dotarł do najbliższej stacji kolejowej, gdzie bosy dróżnik w operetkowym mundurze szczątkową francuszczyzną wyjawił mu, że znajduje się niedaleko Pampeluny nad brzegiem rzeki o nazwie Arga. Luiza roześmiała się. Potem przyniesiono jedzenie. O wspólnym weekendzie w Le Tréport przed dziesięcioma laty już nie rozmawiali, podobnie jak o nocy na plaży i o gradzie odłamków bomb następnego ranka, tak samo jak nie mówili o latach swojej rozłąki. Wczesnym wieczorem, kiedy leżeli jeszcze w łóżku i w bladym świetle latarni za oknem nawzajem wymacali u siebie blizny po kulach z karabinów maszynowych, odłamkach
bomb i nożach chirurgicznych, Luiza opowiedziała mu, że handlarz winem z Metzu, który też trafił w środek bombardowania, zabrał ją i zawiózł swoją furgonetką do szpitala dla kobiet w Amiens, gdzie po natychmiastowej operacji przeleżała cały miesiąc wśród beznadziejnych przypadków. Złapała tam zapalenie płuc oraz hiszpańską grypę i została wypisana jako od biedy wyleczona dopiero pół roku po zakończeniu wojny. Wróciła prostą drogą do SaintLucsurMarne i odwiedziła burmistrza, a ten radośnie ją powitał i bez ceregieli opowiedział jej, że Leon parę miesięcy wcześniej również do niego zajrzał i ku jego zadowoleniu sprawiał wrażenie człowieka całkiem zdrowego. Siedział w tym samym fotelu, w którym teraz siedzi Luiza, i opowiadał o swoim wypadku, ale potem nagle zerwał się z miejsca i przepadł jak kamień w wodę. Kiedy Luiza zapytała burmistrza, czy nie zna przypadkiem adresu Leona, ten z ubolewaniem wzruszył ramionami, a gdy potem przezwyciężyła wstyd i chciała się dowiedzieć, czy Leon w ogóle o nią pytał, burmistrz pogłaskał ją po ręce, ze smutkiem pokręcił głową i wypowiedział głęboką uwagę o niefrasobliwości młodzieży w ogólności i niewiernej naturze młodych mężczyzn w szczególności. Kiedy Leon po kolacji zamówił dwie filiżanki kawy, właściciel gospody zerknął demonstracyjnie na zegar na ścianie, a po przyniesieniu im filiżanek obszedł z portmonetką lokal, odbierając od każdego należność, po czym zaczął ustawiać krzesła nogami do góry na wolnych stolikach. Leon i Luiza rozmawiali cicho i przyglądali się sobie uważnie, jakby prowadzili trudne pertraktacje przed podjęciem poważnych decyzji o dużym znaczeniu w rzeczywistości zaś mówili tylko o błahostkach, starannie unikając wszelkich trudnych i istotnych tematów. Leon opowiedział najpierw o gigantycznym zeppelinie, który ostatnio przeleciał tuż przed oknem jego laboratorium przy Quai des Orfèvres, dosłownie na wyciągnięcie ręki, potem Luiza zwierzyła się, że w drodze powrotnej z Le Tréport jej torpedo stanęło i ruszyło dopiero wtedy, gdy oczyściła z kurzu wiejskich dróg filtr powietrza, spryskawszy go odrobiną benzyny z zapasowego kanistra. Następnie rozważali zalety i wady szos asfaltowych i brukowanych, a potem Luiza wspomniała, że jej droga do pracy prowadzi obok świeżo wybrukowanego Place de Clichy, przy którym, nawiasem mówiąc, prawie wszystkie prostytutki noszą od wojny żałobę. Chciała się dowiedzieć, czy zdaniem Leona to rzeczywiście same wdowy po poległych. Przypuszczalnie tak, odparł Leon trochę zdziwiony, na co Luiza odpowiedziała, że taką ma nadzieję, bo gdyby prawdziwe było jedyne możliwe inne wyjaśnienie - a mianowicie że wdowi czepiec służy dziwkom za kostium zwiększający obroty, ponieważ wracający z frontu żołnierze znajdują przyjemność, wyobrażając sobie, że
rżną żonę poległego kolegi - gdyby to było prawdą, to ona do końca życia nigdy więcej nie chciałaby mieć do czynienia z żadnym mężczyzną. Leon stwierdził, że nie potrafi tego ocenić, bo nie zna statystycznie potwierdzonych danych na temat dziwek z Place de Clichy ani życia wewnętrznego żołnierzy. Z całą pewnością wie jedynie tyle, że on sam w żadnym wypadku nie czerpałby z tego przyjemności. - Wiem o tym - rzekła Luiza i opowiedziała szybko, jak kiedyś w deszcz ze śniegiem wpadła w poślizg na Place de l’Étoile i omal nie wjechała w Grób Nieznanego Żołnierza pod Łukiem Triumfalnym. Tuż po północy torpedo znalazło się z powrotem na szosie. Luiza jechała teraz wolniej, a Leon głaskał jej kark i patrzył przed siebie na dwa żółte stożki światła na drodze. Nie rozmawiali już, tylko długo milczeli. W końcu Luiza odchrząknęła i powiedziała surowym tonem: - Posłuchaj, Leonie, za godzinę będziemy w Paryżu. Musisz mi coś obiecać. - Co takiego? - Nie chcę, żebyś na mnie czatował. - Co? - Wiesz, co mam na myśli. Nie zobaczymy się już, nie miałoby to sensu i nie prowadziłoby do niczego. Nie wiesz, gdzie mieszkam, a ja ci nie powiem. Ale wiesz, gdzie pracuję. - I co z tego? - Nie odgrywaj głupka, bo ci z tym nie do twarzy. Nie chcę, żebyś wystawał przed Banque de France, pragnąc mnie zobaczyć. Nie będziesz się szwendał po rue de Rivoli ani na Place de la Victoire. Nie każesz jakiemuś policyjnemu psu deptać mi po piętach, nie natkniesz się na mnie przypadkiem na targu warzywnym, kiedy będę kupować pół kilo kartofli, i nie będziesz siedział przypadkiem w sali kinowej, kiedy pójdę do kina. Nigdy tego nie zrobisz, obiecujesz mi? - Przypadki się zdarzają - rzekł Leon. - Paryż nie jest taki wielki, jak sądzą ludzie, wiesz? Zawsze się może zdarzyć, że natkniemy się na siebie. W metrze, na ulicy, u rzeźnika... - Nie opowiadaj bzdur - odpowiedziała ostro. - Na bzdury nie mamy czasu. Musisz mi obiecać, że nie będziesz robił głupstw. Nigdy, ani razu. Gdybyśmy jednak kiedyś przypadkiem natknęli się na siebie, to, jeśli chodzi o mnie, możemy wymienić pozdrowienia, ale nie zatrzymywać się. Ja natomiast obiecuję ci, że moja noga nigdy nie postanie na rue des Écoles ani na Quai des Orfèvres. Bulwaru SaintMichel nie mogę ci zostawić całego, od czasu do czasu muszę tamtędy przechodzić.
- Ja też. Dwa razy dziennie. Co najmniej. - Bądź mężczyzną, Leonie. Obiecaj mi to. - Oderwała prawą rękę od kierownicy i wyciągnęła do niego. - Obiecujesz? Leon zwrócił ku niej spojrzenie i uśmiechnął się, jakby chciał powiedzieć: Zrozumże mnie! Ujął jednak jej dłoń, wyjrzał przez boczne okno i rzekł: - Nie. Jeszcze przez parę sekund Luiza jechała w milczeniu prosto przed siebie w noc, po czym zahamowała i przełączyła na luz, a kiedy wóz się zatrzymał, zaciągnęła ręczny hamulec, wysiadła i obiegła samochód od przodu. Stanęła przed drzwiami od strony pasażera. - Przesuń się, teraz ty prowadzisz! - Luizo, ja nigdy... - Jazda, rusz się! - Nie umiem jeździć autem. - To się teraz nauczysz, no, przesuń się! Od tej chwili ty kierujesz wozem, w przeciwnym razie będziemy paplać bez końca i jeszcze zaczniemy beczeć. To jest pedał gazu, a to hamulec, przełączaniem biegów na razie ja się zajmę. Teraz dodaj trochę gazu, tylko trochę, tak, tyle, a teraz trzeba zdjąć nogę z pedału, potem sprzęgło, widzisz, to jest pierwszy bieg, puszczam ręczny hamulec, a ty powoli zdejmujesz nogę ze sprzęgła i jednocześnie wolno dodajesz gazu, wolno... Kiedy doszli do trzeciego biegu, Leon utrzymywał prędkość podróżną wynoszącą pięćdziesiąt kilometrów na godzinę i jechał środkiem szosy przez noc na północ, w stronę miasta. Na próbę wyłączył i włączył reflektory, nacisnął klakson i wystawił lewą rękę za okno; tylko na ostrych zakrętach Luiza trzymała kierownicę i pomagała mu w prowadzeniu pojazdu, a kiedy droga wiodła pod górę, chwytała za dźwignię zmiany biegów i wrzucała niższy bieg. Na jednym z ostatnich wzniesień przed dojazdem do miasta na północnym zachodzie pojawiła się, migocząc, obwieszona łańcuchami świateł wieża Eiffla, a na północnym wschodzie nad czarnym pasmem lasu wzeszedł księżyc. - Spójrz - powiedział Leon - widać dokładnie połowę Księżyca. Wiesz, co to znaczy? - Co? - To znaczy, że Księżyc znajduje się w tej chwili dokładnie w tym miejscu Układu Słonecznego, w którym my znajdowaliśmy się cztery godziny temu. - Co? - Niespełna cztery godziny temu planeta Ziemia znajdowała się w miejscu, w którym znajduje się teraz Księżyc.
- Niby my byliśmy tam w górze cztery godziny temu? - Dokładnie tam w górze... - Leon rzucił okiem na swój zegarek -...cztery godziny temu oderwałem ci ostatni guzik bluzki. Przez jakiś czas jechali w milczeniu pośród nocy i przez przednią szybę obserwowali księżyc. - Tymczasem przesunął się trochę dalej - powiedział. - Teraz jest w miejscu, w którym zdjąłem ci maj... - Zostaw w spokoju moje majtki - przerwała mu. Leon wyjaśnił Luizie, że gdy widać połowę tarczy, Ziemia, Księżyc i Słońce usytuowane są wobec siebie dokładnie pod kątem prostym, co oznacza, że Księżyc porusza się poniekąd za Ziemią na orbicie wokół Słońca, w średniej odległości trzystu tysięcy osiemdziesięciu czterech kilometrów od niej i z prędkością stu tysięcy kilometrów na godzinę. - To oznacza, że byliśmy tam niespełna cztery godziny temu i że Księżyc będzie tutaj za cztery godziny. - Cztery godziny - powiedziała Luiza. - Czekaj, niech policzę. - Odchyliła głowę do tyłu i spojrzała w niebo, a tymczasem torpedo, turkocząc, spokojnie sunęło przed siebie wśród nocy. - Rzeczywiście - dodała po chwili. - Trzy godziny pięćdziesiąt dwie minuty i parę sekund. Ale przy widocznej połowie Księżyca, którego przybywało czy ubywało? Leon roześmiał się zaskoczony i bezradnie opuścił głowę na piersi. - Nie mam pojęcia. Może to zależy od tego, czy obserwator znajduje się na północ, czy na południe od równika. - Bzdura. Przynajmniej w kwestiach astronomicznych wszyscy ludzie są braćmi. - W każdym razie są dwie możliwości: albo Księżyc porusza się teraz cztery godziny za nami, albo wyprzedza nas o cztery. - Wtedy byłby teraz tam, gdzie my będziemy za cztery godziny. - Nie chcę o tym słyszeć - odparł. - Przyjmijmy, że porusza się za nami. - Szanse wynoszą pięćdziesiąt na pięćdziesiąt - powiedziała. - Gdzie w takim razie Księżyc byłby teraz? - W miejscu, kiedy przeniosłem cię ze stołu na łóżko. - A po drodze zatrzymaliśmy się przy garderobie. - Przy wieszakach. - Nie były zbyt porządnie umocowane. Przez chwilę patrzyli bez słowa na księżyc, który zadziwiająco szybko oderwał się od
horyzontu. - Właściwie do podróży na Księżyc nie potrzeba rakiety - rzekła Luiza. - Trzeba tylko pozostać w miejscu przez cztery godziny. - Po prostu podskoczyć w górę, zatrzymać się w powietrzu i pozwolić, żeby Ziemia przesunęła się do przodu. - I poczekać na Księżyc. - A potem się dosiąść. - Powiedz mi, Leonie, gdzie teraz jest Księżyc? - Tam, gdzie leży na podłodze stłuczona lampka nocna. Wtedy zaczęłaś jęczeć moje imię. - Zarozumialec z ciebie. - Jeszcze mam to w uszach - powiedział. - A w nosie mam zapachy. Mam jeszcze w sobie zapachy nas obojga. Powąchaj. Obwąchała jego szyję, jego ramię i swoje własne przedramię. - Pachniemy dokładnie tak samo. - Nasze zapachy się wymieszały. - Chciałabym, żeby tak zostało. - Na zawsze. Luiza roześmiała się. - Mniej cię nie zadowoli, co? - Rozpięła najniższy guzik jego koszuli i wsunęła pod spód prawą rękę. - Jesteś z siebie bardzo dumny i uważasz się za wspaniałego faceta, prawda? Leon skinął głową. - A czy wiesz, władco świata, gdzie w samochodzie jest hamulec? - Umiem dodawać gazu, włączać światła i trąbić. Hamować nie chcę umieć. - Ale ja chcę. Naciśnij pedał hamulca, korono stworzenia. Teraz, natychmiast. Szybko, no, pośpiesz się. Zdejmij nogę z gazu, potem sprzęgło, a teraz dźwignia przełączania biegów. Nie, nie ten drążek, to jest hamulec ręczny, a teraz hamulec, tuż obok pedału gazu. Zjedź na prawą stronę. No, jazda, pośpiesz się. Szybko. Kiedy Leon manipulował jeszcze kierownicą, sprzęgłem i hamulcem, pocałowała go i zaczęła ściągać z niego ubranie, podczas gdy samochód, kołysząc się i szarpiąc, wreszcie się zatrzymał. Silnik pod maską syczał cicho. W oddali odezwał się puszczyk. W niecce przed wjazdem do miasta ścieliła się mgła. Wyjęli z bagażnika dwa koce i spleceni w uścisku poszli na skraj lasu, i w świetle księżyca kochali się w miękkiej trawie między dwoma krzakami, dopóki nie wstał świt.
ROZDZIAŁ DWUNASTY W ciągu następnych jedenastu lat, ośmiu miesięcy, dwudziestu trzech dni, czternastu godzin i osiemnastu minut Luiza i Leon nie spotkali się ani nie mieli o sobie żadnych wiadomości. Leon Le Gall dotrzymywał obietnicy, której nie chciał złożyć, i nigdy, nawet raz, nie zbliżył się do Banque de France, nie podejmował też bezsensownych przejażdżek metrem i nie wystawał bez potrzeby na bulwarze SaintMichel. Nieuniknione było jednak, że rano chodził do pracy i wieczorami wracał do domu, a po drodze nie mógł zamykać oczu, oczy musiał mieć przecież otwarte. Nie mogło się więc nie zdarzyć, że czasami serce zaczynało mu bić szybciej, gdy na bulwarze SaintMichel zobaczył parę zielonych oczu albo kark, nad którym równo ścięto ciemne włosy od ucha do ucha. Jeszcze po latach wzdrygał się, kiedy widział na ulicy renault torpedo biorące ostry zakręt lub gdy dostrzegł w metrze postać kobiety w płaszczu przeciwdeszczowym, która stała w kącie i paliła papierosa. Raz w godzinach pracy wyszedł z laboratorium, wspiął się pod sam dach Pałacu Sprawiedliwości i wśród belkowania, czarnego od kurzu stuleci i białego od pajęczyn, znalazł wyłaz otwierający się w kierunku północnozachodnim. Otworzył ślepe okienko i uspokojony stwierdził, że widok na Banque de France ponad Sekwaną jest wprawdzie otwarty, lecz budynek zasłaniają rzędy kamienic. Pewnego razu, gdy wracał do domu w czwartkowy wieczór, na placu SaintMichel mignął mu cień, który zniknął za okrągłym kioskiem, przez ułamek sekundy był jednak przekonany, że to musi być Luiza. Podbiegł do kiosku i dwa razy obszedł go dokoła, przyglądał się bacznie ludziom przechodzącym w pobliżu, potem jeszcze raz okrążył kiosk w przeciwnym kierunku, ale postać w zagadkowy sposób bezpowrotnie zniknęła, jakby wzleciała do nieba albo przez sekretne drzwi zniknęła w podziemiach. W nocy przed zaśnięciem Leon przeżywał ciągle w myślach jazdę torpedem, wspólny pobyt z Luizą w relais du midi i ostatnie godziny do świtu na skraju owego podparyskiego lasu, skąd widać było wieżę Eiffla. Ze zdziwieniem stwierdził, że z biegiem tygodni, miesięcy i lat jego wspomnienia nie bledną, tylko przeciwnie, nabierają barw i stają się żywsze. Z roku na rok mocniej czuł na szyi jej gorące usta i coraz silniej przenikał go dreszcz, gdy przypominał sobie, jak szeptała mu do ucha: „Chwyć mnie tam, tam”, intensywniej niż wtedy czuł w nozdrzach jej słodki zapach, a w jego rękach bardziej obecne było odczucie jej
giętkiego, sprężystego, ale też nieustępliwego i wymagającego ciała, zupełnie odmiennego niż ciepłe, miękkie i uległe ciało jego żony, w sercu zaś zachował przeżycie, którego doświadczył tylko podczas wspólnych chwil z Luizą - owo uczucie zupełnej jedni i zgody z sobą i ze światem, i krótkości czasu danego człowiekowi. W ciągu dnia chodził sumiennie do pracy, a wieczorami żartował z żoną i był dla dzieci czułym ojcem, ale w zasadzie największe ożywienie okazywał wtedy, kiedy oddawał się wspomnieniom, jak stary człowiek. Na zewnątrz nie bardzo się zmienił w ciągu tych dwunastu lat, które upłynęły od wycieczki z Luizą; nie utył ani nie schudł i choć miał teraz łysinę czołową, jego prawie czterdziestoletnie ciało nie różniło się od tego sprzed dziesięciu czy dwudziestu lat. Jednak młodym mężczyzną - czuł to od niedawna - przestał już być. Nic wprawdzie go nie bolało, jeszcze nie miał skłonności do melancholii, pamięć nie szwankowała i nadal reagował żywo na widok zgrabnych kobiecych nóg, ale czuł, że słońce przekroczyło najwyższy punkt na niebie. Nie chciał już też sprawiać wrażenia młodego człowieka i nie miał potrzeby wyróżniania się śnieżnobiałymi getrami i szykownym melonikiem; ostatnio kupił po raz pierwszy klasyczny tweedowy garnitur i podczas przymierzania go ze zdziwieniem i lekkim rozbawieniem stwierdził, że wygląda w nim łudząco podobnie do własnego ojca, jakim go zapamiętał ze swego dzieciństwa. Jego żona Yvonne nie skarżyła się. Kiedy w ów niedzielny poranek po raz ostatni pocałował Luizę na placu SaintMichel i wysiadł z torpeda, żeby powlec się rue des Écoles niczym skazaniec w drodze na szafot, zachowywała się tak, jakby właśnie wrócił z piekarni albo od madame Rossetos, której zaniósł swoje koszule do wyprasowania, a nie spędził noc poza domem. Drzwi mieszkania były otwarte, z kuchni dobiegał zapach kawy, ale kiedy chciał wziąć Yvonne za rękę i przymierzał się do wyjaśnień, odsunęła się od niego i powiedziała: - Daj spokój, oboje wiemy, jak jest. Nie traćmy czasu na niepotrzebne słowa. Ku jego bezgranicznemu zdziwieniu spędzili potem bezkonfliktowo przyjemną niedzielę jak najszczęśliwsza rodzina na świecie, spacerowali w mlecznej listopadowej jasności dnia po Ogrodzie Botanicznym i pokazywali małemu Michelowi wypchane mamuty i tygrysy szablozębne w muzeum historii naturalnej, zjedli lody cytrynowe w Brasserie au Vieux Soldat i pozwolili synkowi przejechać się motocyklem na karuzeli stojącej przy wejściu do Ogrodu Luksemburskiego, a Yvonne przez cały czas opierała się na ramieniu Leona i przywarłszy doń miękkim biodrem niczym ciężarna kotka, powtarzała każdy z jego ruchów, jakby oboje mieli w życiu od dawna te same cele, te same pragnienia i te same
zamiary. Z początku irytowało go, że zabrakło nieuniknionego w takich sytuacjach dramatu. Dziwił się z jednej strony wielkoduszności Yvonne, a z drugiej temu, że sam tak szybko potrafił sprzeniewierzyć się własnej niewierności. Potem jednak zrozumiał, że Yvonne go pokonała, przywłaszczając sobie jego eskapadę, czyniąc z niej epizod ich małżeństwa. Jego spotkanie z Luizą nie będzie w przyszłości kością niezgody między nimi, lecz połączy ich jako wspólne wspomnienie. Zarazem uświadomił sobie jednak, że ta wspaniałomyślność polega koniec końców na okrutnym nieprzejednaniu, a mianowicie na pewności, że Yvonne zdana jest na niego na dobre i na złe i że człowiek moralny jak Leon w czasach kryzysu i inflacji, w katolickim kraju jak Francja, nie będzie mógł opuścić swego pierworodnego syna i poślubionej przed Bogiem małżonki w piątym miesiącu ciąży z tej tylko przyczyny, że zechce szukać szczęścia u boku innej kobiety. Istotnie, to, że zostanie z Yvonne, było dla Leona tak oczywiste, że nie uważał tego nawet za obowiązek, nie musiał się nad tym w ogóle zastanawiać. Zostaną razem i nigdy się nie rozwiodą, bo po pierwsze obojgu nie brak wprawdzie żaru namiętności, by mogło dojść do ostatecznej katastrofy, lecz nie mają owej koniecznej cząstki bezwzględności i egoizmu, zawsze właściwej dramatom małżeńskim pomimo wszelkiej szlachetności uczuć. Po drugie ich małżeństwo pomimo całej obcości i wszelkiego dystansu opierało się na uczuciu braterskosiostrzanej sympatii, życzliwości i szacunku, choć nigdy się z niego sobie nie zwierzyli. Nic więc dziwnego, że po trzecie nigdy tak naprawdę nie dostrzegli najważniejszych więzów, które najmocniej łączą większość par małżeńskich: strachu przed głodem i biedą w samotności nieogrzewanej mansardy. Było już ciemno, kiedy wrócili do domu z niedzielnej wycieczki. Zjedli w kuchni trochę szynki, jaja sadzone i chleb, położyli małego Michela do łóżka, po czym sami też poszli spać. Leżąc pod kołdrą, już dawno nie byli sobie tak bliscy jak teraz, w chwili smutnego szczęścia, i Leon, choć z ciężkim sercem, czuł się związany z żoną wyrokiem przeznaczenia. Kiedy jednak przysunął się do niej jeszcze bliżej i podniósł brzeg jej nocnej koszuli, powiedziała: - Nie, Leonie. To nie. To już nie. Następnego ranka poszedł do pracy jak w tysiące poprzednich poranków. Na trawniku w parku naprzeciwko leżał śnieżny puch, ulice były mokre, a platany czarne, pod korzeniami drzew huczało metro. Na Boże Narodzenie 1928 roku kupił przy rue de Rennes wysadzaną perłami bransoletę dla Yvonne, wydając na ten cel wszystkie oszczędności. W minionych miesiącach nieraz, przechodząc obok, posyłała jej pozbawione większej nadziei pożądliwe
spojrzenia, których Leon miał nie zauważać. Po wiosennie ciepłym sylwestrze nastąpiła sroga zima 1929 roku. Na początku lutego, kiedy Yvonne wydała na świat zdrowego chłopczyka, którego nazwali Yves, na rue des Écoles leżał jeszcze zmrożony, twardy śnieg, poczerniały od pyłu węglowego. Trzy miesiące później, w piątkowy poranek, zmarła niespodziewanie matka Leona, kiedy kupowała labraksa na kolację na targu rybnym w Cherbourgu. Brała właśnie od sprzedawcy zawiniętą w gazetę rybę, gdy w jej mózgu, który przez pięćdziesiąt osiem lat funkcjonował bez zarzutu, skrzep zatkał nadzwyczaj ważną arterię. Powiedziała tylko: „Aa, co to ma znaczyć!”, chwyciła się lewą ręką za skroń i siadając na mokrym bruku, pachnącym lodowatą wodą, w której trzymano ryby, zrzuciła kosz pełen ostryg. Kiedy sprzedawczyni, wystraszona widokiem śmiertelnie bladej twarzy klientki, zaczęła głośno wołać lekarza, ta machnęła ręką i stwierdziła rzeczowo: „Niech pani da spokój, nie będzie takiej potrzeby. Lepiej niech pani wezwie policję, to zawiadomią lekarza urzędowego i...”. Po czym zamknęła oczy i usta, jakby wszystko zostało zobaczone i powiedziane, położyła się na boku i umarła. Pogrzeb odbył się w burzliwy wiosenny poranek, płatki kwiatów wiśni wirowały w powietrzu niczym płatki śniegu. Leon stał nad otwartym grobem i dziwił się, jak gładko przebiega rytuał - jak wręcz obraźliwie łatwo jest pochować człowieka, który przecież przez całe życie był kochany, nienawidzony lub przynajmniej potrzebny, tak prosto i zwyczajnie odkłada się go ad acta i bez większych ceregieli usuwa z życia codziennego. Leon wyjechał następnego dnia, mimo że była dopiero sobota i mógł jeszcze zostać. Sam się dziwił, że było mu tak śpieszno wrócić do Paryża, i był na siebie zły, że jąkając się, wyjaśniał ojcu powody jak szesnastoletni wagarowicz. Dopiero potem miał sobie uświadomić, że wraz ze śmiercią matki ostatecznie skończyła się jego młodość i że mężczyzny, którym był teraz, nic już nie łączy z Cherbourgiem. Yvonne z chłopcami została na kilka tygodni w Cherbourgu, żeby pomóc owdowiałemu
teściowi
w likwidacji
gospodarstwa
i przeprowadzce
do
mniejszego
mieszkania w pobliżu portu. Wracając do Paryża, przywiozła nowy zwyczaj, który z początku peszył Leona. Polegał on na tym, że wczesnym rankiem, przed wstaniem z łóżka, zapisywała swoje sny w oprawionym w czarną ceratę zeszycie z kartkami w czerwone linie. Leon podejrzewał, że ten zeszyt to zapowiedź nowych poważnych turbulencji, kiedy zaś te się nie pojawiały, interpretował go jako późne następstwo połogu lub wtórne wstrząsy po jego przygodzie pozamałżeńskiej. Yvonne nie ukrywała, ale też nie robiła sensacji z tego, że prowadzi pamiętnik, który
zawsze leżał otwarty na jej nocnej szafce, dlatego Leon przez jakiś czas przypuszczał, że zawarte w nim wiadomości są skierowane do niego. Wziął więc zeszyt do ręki, kiedy Yvonne wyszła z domu, i zaczął przerzucać kartki. „Nocna jazda koleją przez zaśnieżony zimowy krajobraz - czytał na przykład w środku - coś z koniem, potem tata na kanapie”. Pod inną datą: „Leon ćwiczy strzelanie w ogrodzie - co za ogród, skąd pistolet i do czego strzela?”. Albo: „Ja i malcy w metrze. Dziura w pończosze, Yves wrzeszczy, jakby obdzierali go ze skóry. Naganne spojrzenia. Okropnie deprymująca sytuacja. Pociąg jedzie bez końca przez czarny tunel, za nic nie chce się zatrzymać. Z powrotem w łono Matki Ziemi?”. Tak lub podobnie brzmiały fragmenty snów, uratowane przez pamięć Yvonne i odtworzone później na jawie. W niektóre dni zapisywała tylko: „Nic, w ogóle nic. Czy to możliwe, że przez całą noc było po prostu tylko ciemno?”. Leon bardzo się starał okazać zainteresowanie nocnymi wędrówkami duszy małżonki i z początku też próbował interpretować symbole i metafory przeważnie o przerażająco oczywistym znaczeniu, wyciągać wnioski o zdrowiu psychicznym Yvonne, stanie ich małżeństwa oraz o zdaniu, jakie żona wyrobiła sobie o nim. Ponieważ jednak nigdy nie dowiadywał się niczego naprawdę nowego, z czasem doszedł do wniosku, że sny to nic więcej jak produkty wydzielania powstające podczas duchowej przemiany materii, a przyglądanie się im mogłoby być przez chwilę zajmujące tylko dla bardzo młodej dziewczyny. Ogromnie go więc dziwiło, że Yvonne jako dorosła kobieta potrafi się tak obsesyjnie zajmować swymi nocnymi rojeniami. W lipcu 1931 roku mały Yves, który jeszcze długo po drugich urodzinach nie wypowiedział słowa - naprawdę ani jednego słowa, nawet „mama” czy „tata”, z którego to powodu lekarz domowy marszczył już z zatroskaniem czoło - wyartykułował wreszcie głośno i wyraźnie, z wydłużonymi samogłoskami i jednoznacznie paryskim gardłowym „r”, piękne słowo „roquefort”. Dodatkowo owego lata światowy kryzys gospodarczy z pewnym opóźnieniem zaczął się srożyć również we Francji i gdy ministerstwo kazało wprowadzić oszczędności, Police Judicaire musiała zredukować personel o dwadzieścia procent. Leon uniknął zwolnienia, bo miał na utrzymaniu dwoje dzieci, a jego żona, która nie potrafiła długo trwać przy odmowie kontaktów w łożu małżeńskim jako osoba z natury dobroduszna i lubiąca wybaczać, a także kierująca się korzyścią własną, była w trzecim miesiącu ciąży. W kwietniu 1932 roku przyszedł na świat trzeci syn, który dostał na chrzcie imię Robert, a kiedy w drugi weekend lipca zaczęły się wielkie wakacje, w Cherbourgu ojciec Leona przeszedł na emeryturę, dokładnie po czterdziestu latach pracy w szkolnictwie, w tej samej klasie, na tym samym krześle za tym samym pulpitem nauczycielskim. Dziesięć dni
później położył kres swemu samotniczemu życiu w charakterze wdowca w sposób wręcz agresywnie
bezwzględny,
dyskretnie
nabywając
odpowiednich
rozmiarów
trumnę
i wstawiając ją do swojego pokoju. Włożył białą koszulę nocną i pociągnął solidny łyk oleju rycynowego, a gdy porządnie wypróżnił się w toalecie, zażył wystarczającą ilość barbituranów i położył się w trumnie. Następnie nasunął na siebie wieko, zamknął oczy i złożył dłonie. Gospodyni znalazła go następnego ranka. Na trumnie leżała adresowana do niej kartka wraz z pięciofrankówką, która miała być zadośćuczynieniem za przeżytą chwilę strachu, jak również uwierzytelniony przez notariusza testament, który regulował sprawy spadkowe i zawierał wszelkie szczegółowe dyspozycje dotyczące zorganizowanego już i opłaconego pogrzebu. Yvonne ponownie spędziła z dziećmi lato w Cherbourgu, żeby wziąć w posiadanie mieszkanie teścia jako mieszkanie wakacyjne i objąć spadek, który okazał się dość pokaźny. Po odliczeniu wszelkich kosztów pozostała dla Leona i Yvonne całkiem spora finansowa rezerwa w Société Générale w wysokości kilku miesięcznych pensji, która, ponieważ mądrze nią gospodarowali, miała się zachować z niewielkimi wahaniami przez dziesięciolecia i umożliwić im życie bez większych trosk finansowych na skromnym poziomie. Tuż przed powrotem do Paryża podczas spaceru po plaży Yvonne poznała czarnookiego elegancika o imieniu Raoul, który nie miał stałej pracy, po niewielu minutach znajomości poprosił ją o pożyczkę, a wieczorem, gdy dzieci spały, miał czelność odwiedzić ją w prawie pustym mieszkaniu po zmarłym teściu. Jeszcze tego samego wieczoru poszła z nim do łóżka, tak samo w dwa następne wieczory; robiła przy tym rzeczy, których nigdy by nie robiła ze swoim Leonem w łożu małżeńskim. W drodze powrotnej do Paryża czyniła sobie gorzkie wyrzuty, zadając sobie pytanie, czy popełniła cudzołóstwo w akcie zemsty za przygodę Leona z małą Luizą, czy też przez kobiecą próżność i ze strachu przed starzeniem się. Bo gdyby chodziło o czystą przyjemność powinna to wiedzieć najpóźniej po pierwszym razie - to rzecz nie była warta zachodu. Jeszcze dojeżdżając do dworca SaintLazaire, była przekonana, że będzie musiała wyznać wszystko Leonowi, ale gdy potem zobaczyła go, jak ufnie stoi na peronie, niczego nie podejrzewając, w garniturze pomiętym po dwumiesięcznym słomianym wdowieństwie, nie zdobyła się na to, tylko rzuciła się na niego, znajdując wyjście z sytuacji w uścisku, którego długość i żarliwość powinny go zdziwić. Dopiero prawie trzydzieści lat później, mając już śmierć przed oczami, przyznała się Leonowi do tego błędu, który miał pozostać jedynym w jej życiu. W maju 1936 roku Front Populaire wygrał wybory i Leon po raz pierwszy dostał płatny urlop. Pojechał z chłopcami i Yvonne, która tuż przedtem urodziła Muriel, na dwa
tygodnie do Cherbourga, gdzie wprawdzie nie odnalazł już przyjaciół z młodości, ale za to wynajął żaglówkę i wypływał z rodziną na wycieczki do wysp na kanale La Manche. Przez całe te dwa tygodnie Yvonne obawiała się w skrytości ducha, że w pewnej chwili może się pojawić piękny Raoul, i odetchnęła dopiero, kiedy siedzieli znowu w pociągu do Paryża. Pewnego wieczoru w kwietniu 1937 roku na rue des Écoles zapanowało wielkie poruszenie. Był wczesny wieczór, tuż przed porą kolacji, gdy madame Rossetos zaczęła biegać z krzykiem po domu w poszukiwaniu swoich dwóch córek, czternasto i siedemnastoletniej, które zniknęły bez śladu, zabierając swoją pościel, swoje ubrania i oszczędności matki przechowywane przez nią od wielu lat w cukierniczce w szafce kuchennej. W styczniu 1938 roku Leon Le Gall został mianowany zastępcą kierownika laboratorium służb kryminalistycznych w Police Judiciaire, a 1 września 1939, w dniu, kiedy Niemcy napadły na Polskę, musiał się poddać operacji hemoroidów w Salpêtrière. Dzień, w którym Luiza miała znów wysłać znak życia, zaczął się jako jeden z najdziwniejszych dni w historii Francji. Był piątek, 14 czerwca 1940 roku. Owa pierwsza wiosna od wybuchu wojny, która do tamtej pory niezbyt dała się w Paryżu odczuć, była niespotykanej piękności i pełna radości życia. Przez cały kwiecień, kiedy na wschodzie znowu ginęły tysiące młodych mężczyzn, kobiety pod błękitnym paryskim niebem nosiły krótkie wzorzyste spódnice i włosy opadające swobodnie na plecy, a w kawiarniach ulicznych nie było gdzie palca wetknąć do późnej nocy, ponieważ bulwary oddawały ciepło nagromadzone w ciągu dnia, jakby pod brukiem ukrywała się jakaś gigantyczna ciepłokrwista istota, oddychająca w niewyczuwalny sposób. Z głośników radia rozbrzmiewała muzyka: Lucienne Delyle wyśpiewywała tęsknie swoją Sérénade sans espoir, w galeriach Lafayette i La Samaritaine klienci kłócili się o białe płócienne ubrania i pidżamy plażowe. W powietrzu unosił się zapach drogich perfum z maleńkich flakonów, a wraz z zapadnięciem zmroku w parkach cienie kochanków stapiały się z cieniami kwitnących platanów i kasztanowców. Czasem między dwoma pocałunkami lub dwoma kieliszkami powracano myślą do krwawych bitew na wschodzie jesienią poprzedniego roku, ale czy z tego tylko powodu miano wypić o jeden kieliszek mniej, podarować o jeden pocałunek mniej, o jeden taniec mniej zatańczyć? Czy to komukolwiek by pomogło? Słodkie marzenia tej wiosny skończyły się nagle, kiedy się okazało, że Linia Maginota tym razem nie zdoła powstrzymać Hunów. Po 10 maja Belgowie i Luksemburczycy zaczęli uciekać dziesiątkami tysięcy przed ogromnymi stalowymi ważkami Luftwaffe i jaszczurami
niemieckich brygad pancernych, które w zastraszającym tempie i z ogłuszającym zgrzytem gąsienic rzuciły się na kraj niczym prehistoryczne plagi i pryskały swą ołowianą trucizną na strumienie uciekinierów. Kiedy kolumny pancerne przełamały opór także pod Sedanem, w Paryżu zaczęło się powszechne „Ratuj się kto może”, zapoczątkowane przez rząd wraz z generałami, ministrami i przemysłowcami, którzy dali nogę, zabierając pensje robotników. Po nich czmychnęli parlamentarzyści oraz urzędnicy i lizusy, dyplomaci oraz ludzie interesu i wazeliniarze, jak również szczątki armii, a potem również elegancki świat dziennikarzy, artystów i uczonych, którzy dla dobra ludzkości i w interesie przyszłych pokoleń także czuli się zobowiązani do ratowania wszelkimi sposobami własnej skóry, stanowiącej najwyższy priorytet. Z nimi setkami tysięcy uciekły na południe kobiety, dzieci i starcy - w przepełnionych pociągach i po zakorkowanych szosach, pieszo lub na rowerach, w taksówkach albo w prywatnych autach, które z braku benzyny ciągnięte były przez zaprzęgi wołów, zderzak obok zderzaka razem z materacami, rowerami i skórzanymi fotelami na dachach, pojazdami konnymi, kolumnami ciężarówek i wózkami ręcznymi, na których piętrzył się dobytek całych stoisk rzemieślniczych, kramów i gospodarstw domowych. Po trzech tygodniach strumień uchodźców wysechł, Paryż wyludnił się w dwóch trzecich. Pozostali na miejscu najbogatsi z bogatych i najbiedniejsi z biednych, jak również ci, których obowiązywał formalny zakaz wyjazdu z racji wykonywanego zawodu: pracownicy szpitali oraz administracji finansowej i podatkowej, urzędnicy poczty, telegrafu i metra, personel elektrowni i gazowni, a także straż pożarna i dwadzieścia tysięcy policjantów. Leon chodził więc codziennie do laboratorium jak gdyby nigdy nic, a tymczasem gazety donosiły o wycofaniu się wojsk do Dunkierki, o zapaści ruchu kolejowego i kapitulacji belgijskiego rządu. Z komisariatu przekazywano mu taką samą pracę jak w czasach pokoju: nasączony kwasem pruskim tort migdałowy, szampan z trutką na szczury, muchomor sromotnikowy w risotcie z borowikami. Ku zdziwieniu Leona, bo Paryż był przecież w dwóch trzecich wyludniony, wcale nie było mniej przypadków podejrzeń o użycie trucizny, ale wręcz znacznie więcej. Jak się wydawało, niejedna trucicielka, której w czasach większej stabilności zabrakło niezbędnej odwagi, przeszła do czynu teraz, w godzinach chaosu i masowej paniki. W poniedziałek 10 czerwca 1940 roku zawodowa rutyna mojego dziadka została nagle przerwana. Kiedy jak zwykle zjawił się w pracy kwadrans po ósmej, na Quai des Orfèvres było czarno od niezadowolonych pracowników Police Judiciaire; żandarmi w mundurach, inspektorzy po cywilnemu, chemicy policyjni, lekarze sądowi i biuraliści stali w porannym
słońcu na bruku i palili, szeptali między sobą w małych grupach albo czytali gazety w cieniu bram lub podcieni. Drzwi były zamknięte, wewnątrz budynku paliło się światło. - Co się dzieje, dlaczego nikt nie wchodzi? - spytał Leon młodego kolegę, którego znał przelotnie, bo spotykali się przy kawie. - Nie mam pojęcia. Podobno opróżniają biuro 205. - Ministerstwo hańby? - Na to wygląda. - Mają je zamknąć? - Nie, tylko ewakuować archiwum. - Wszystkie kartoteki cudzoziemców? - Będzie z tym sporo roboty. Powinniśmy chyba im pomóc. - No to pomagajcie. Ja mam mnóstwo roboty w laboratorium. - Twoja robota dzisiaj pewnie odpadnie. Taki rozkaz ze względu na wyższą konieczność. Wszystkie wydziały są zwolnione z normalnych obowiązków i mają pomagać. - Też
dobrze.
Przynajmniej
nie
zostawimy
archiwum
nazistom.
To
akt
humanitaryzmu. - Oni mają w dupie humanitaryzm! - odrzekł młody kolega i pstryknięciem wyrzucił niedopałek do Sekwany. - Chcą tylko, żeby ich kartoteki znalazły się w bezpiecznym miejscu, to wszystko. - I chcą uchronić je przed nazistami? - Tak, bo się boją, że Niemcy mogą zburzyć idealny porządek w biurze 205. Przecież oni nawet nie znają francuskiego. - Nie mów. - Naprawdę. - Kiedyś będziesz mógł się przekonać. - Biuro 205 kocha porządek jeszcze bardziej niż Niemcy. Service des Etranges w biurze 205, czyli wydział kontroli cudzoziemców i uchodźców, zyskał sławę sięgającą daleko poza granice kraju jako ministerstwo hańby. Wydział składał się z setki drobnych urzędników, których jedynym zadaniem było szpiegowanie i kontrolowanie wszelkich uchodźców, którzy szukali schronienia w kraju przestrzegającym praw obywatelskich, a także dokuczanie im i mnożenie przeszkód na trudnej drodze do uzyskania stałego pozwolenia na pracę. Powołany do życia ze szlachetnych pobudek jako organizacja pomagająca rozbitkom życiowym po pierwszej wojnie światowej, Service des Etranges, umiejscowiony w sercu Police Judiciaire, na pozór sam z siebie i bez
niczyjej pomocy wyrósł na molocha żywiącego się krwią tych, których właściwie powinien ochraniać, a za swój najwyższy cel uważał wiedzieć zawsze wszystko o każdym, kto nie był nieskazitelnym FrankoFrancuzem. Najwspanialsze paryskie hotele i najnędzniejsze pensjonaty na przedmieściach musiały codziennie oddawać w biurze 205 formularze meldunkowe, każdy urząd pracy musiał zgłaszać swoich cudzoziemców, każdy organ sądowniczy informować o toczących się sprawach, a każdy anonimowy denuncjator znajdował chętne ucho u sumiennych urzędników, którzy starannie wprowadzali do kartoteki każde oszczerstwo i raz na zawsze archiwizowali w rejestrze. Były miliony czerwonych kart do zarejestrowania cudzoziemskiej populacji według ulic, miliony szarych kart do uszeregowania jej według narodowości i miliony żółtych kart na informacje polityczne. Żydów, komunistów i wolnomularzy prowadzono w osobnych kartotekach. Kartotek było tak dużo, że trzeba było je ująć w centralne rejestry, które z kolei łączyły się w wielkim, obejmującym wszystko rejestrze, a wszystkie te kartoteki i rejestry archiwizowano metodycznie w drewnianych skrzynkach i wiszących registraturach na bardzo wysokich regałach, pokrywających wszystkie ściany rozległej hali biurowej. Przed drzwiami biura 205 stały długie ławki dla oczekujących, wytarte do połysku przez siedzenia setek tysięcy polskich Żydów, niemieckich komunistów i włoskich antyfaszystów, którzy spędzili tam wiele godzin, dni i tygodni w drżącej nadziei, że wreszcie zostanie wywołane ich nazwisko i będą mogli wejść do biura 205, gdzie drobny urzędnik za biurkiem zlustruje ich nieufnie ponad szkłami okularów, zasięgnie opinii czerwonych i szarych kartotek, po długim marszczeniu czoła łaskawie wyciągnie pieczątkę i - proszę, proszę - przedłuży zgodę na pobyt o kolejny tydzień, kolejny miesiąc. Dzwony z Notre Dame wybiły akurat wpół do dziewiątej, kiedy na Quai des Orfèvres zajechał czarny citroen traction avant. Otworzyły się przednie drzwi po stronie pasażera i wysiadł Roger Langeron, prefekt paryskiej policji. Przez megafon na dachu auta zwrócił się do armii czekających mężczyzn. - Messieurs, proszę o uwagę. Akcja specjalna wszystkich pracowników Police Judiciaire na mocy prawa wojennego. Wszyscy proszeni są o przejście klatką schodową F na pierwsze piętro i ustawienie się w gotowości na korytarzu przed biurem 205! Pośpiech wskazany, jeśli mogę prosić, czas nagli. Niemcy są już pod Compiègne! Leon wszedł klatką schodową F na pierwsze piętro u boku młodego kolegi i usiadł w korytarzu na ławce dla oczekujących. Drzwi do biura 205 stały otworem. W sali, która słynęła dotychczas z klasztornej ciszy i wręcz maszynowej precyzji prowadzonych tam
działań, ludzie mrowili się jak na pchlim targu. Na wysokich drabinach stali mężczyźni w ochraniaczach na rękawach, wyciągali z regałów teczki i podawali stojącym niżej innym mężczyznom też w ochraniaczach na rękawach, a ci przenosili je na duże biurko pośrodku sali, za którym zasiadł osobiście prefekt policji. Prefekt sprawdzał każdą teczkę z osobna, a następnie przesuwał ją na lewy lub prawy koniec swojego biurka. To, co trafiało na lewą stronę, przeznaczone było do natychmiastowego zniszczenia, na prawo zaś szły dokumenty, które miały być wywiezione w bezpieczne miejsce. Od obu końców biurka ciągnęły się dwa łańcuchy ludzi, którzy przekazywali akta jeden drugiemu. Prowadziły one równolegle do siebie na korytarz, korytarzem do klatki schodowej F, schodami na parter, a następnie przez bramę budynku na zewnątrz i przez Quai des Orfèvres nad brzeg Sekwany. Akta przeznaczone do zniszczenia były wrzucane do wody kilka kroków dalej z biegiem rzeki, gdzie pojedyncze kartki odlepiały się od siebie i odpływały z prądem niczym ogromne jesienne liście. Materiały przeznaczone na przechowanie ładowano na dwie zarekwirowane w tym celu barki przycumowane kawałek dalej w górę rzeki. Leon włączył się w łańcuch tych, którzy przekazywali kartoteki do zniszczenia. Przez osiem godzin stał na schodach i podawał tysiące skrzynek, pudeł i segregatorów, w których znajdowały się tysiące świadectw ludzkich istnień. Mętne wody Sekwany zabiorą je ze sobą, a one podrą się, rozmiękną i opadną na dno, gdzie wchłoną je, przetrawią i wpuszczą na nowo w cyrkulację życia błotożerne mięczaki. Rozmawiano niewiele, przełożeni popędzali. Wieczorem drugiego dnia biuro 205 było puste; w nocy wyciągnięto z piwnic ostatnie zasoby. O wpół do dziewiątej następnego ranka, dokładnie czterdzieści osiem godzin po rozpoczęciu akcji, barki odbiły od nabrzeża i płynąc z prądem, zniknęły pod mostem SaintMichel, aby rzekami i kanałami kontynuować ucieczkę do południowej Francji. Trzy dni później, w piątek 14 czerwca - a więc w dniu, kiedy Luiza przesłała mu znak życia - Leon obudził się jak zwykle na długo przed świtem. Wsłuchiwał się w tykanie budzika i równomierny oddech żony, a gdy poranne światło zmieniło barwę spłowiałych lnianych zasłon z jasnoniebieskiej na pomarańczową i różową, po cichu wstał z łóżka, wymknął się ze zwiniętym w tłumoczek ubraniem na korytarz i tam narobił hałasu, bo wypadły mu ze spodni drobne pieniądze. W kuchni zapalił gaz i nastawił wodę, po czym ogolił się i umył nad zlewem. Kiedy chciał zabrać sprzed drzwi „L’Aurore”, zdziwił się, że na wycieraczce nie ma dziennika. Coś takiego jeszcze się nie zdarzyło. W zastępstwie wziął gazety z ostatnich trzech dni z półki na kapelusze i wrócił do
stołu kuchennego, rozłożył pierwszą gazetę i przeczytał artykuł o hodowli owiec na Hybrydach Zewnętrznych, który ominął poprzedniego dnia. Tuż przed siódmą zrobił jak zwykle dziesięć kanapek dla całej rodziny. Jako pierwszy pojawił się z oczami sklejonymi snem najstarszy syn Michel, który był już szesnastoletnim gimnazjalistą. Kiedy Leon nalał kawy do dwóch filiżanek, do toalety poczłapał drugi pod względem starszeństwa Yves. Leon postawił na kuchence garnek, żeby podgrzać mleko. Gdy niewiele później przyszła do kuchni Yvonne z czteroletnią Muriel na ręku, prowadząc ośmioletniego Roberta, zrobiło mu się za ciasno między kuchenką a zlewem. Pocałował żonę w kącik ust, a maluchy w czubki głów, po czym wycofał się ze swoją drugą filiżanką kawy do salonu, gdzie usiadł w fotelu do czytania przy oknie, z którego roztaczał się piękny widok na rue des Écoles w dole i École Polytechnique po drugiej stronie ulicy. Ledwo usiadł, zwrócił uwagę na żołnierza w małym parku naprzeciwko: siedział na ławce, szeroko rozstawiając nogi, mrużył oczy w porannym słońcu i jadł jabłko oraz dużą pajdę chleba. Obute stopy wyciągnął daleko przed siebie, hełm położył obok na ławce, karabin postawił kolbą w dół na żwirowej alejce. Na jego szyi wisiał aparat fotograficzny w kształcie kostki, a u pasa absurdalnie duża kabura na pistolet. - Yvonne! - zawołał Leon, wycofując się za firankę, żeby nie można go było widzieć z zewnątrz. - Proszę, podejdź tutaj i popatrz na to. - Co takiego? - Na tego żołnierza w parku. - Dziwne. - Nie stawaj przy oknie. - Ciekawe, skąd ma jabłko! - Co z tym jabłkiem? - O tej porze roku w całym Paryżu nie uświadczysz jabłek. Nowe zbiory będą dopiero pod koniec lipca. - Mam na myśli hełm i mundur. - Spójrz, teraz wyjął drugie jabłko. I karmi chlebem gołębie. Całkiem możliwe, że to prawdziwy chleb z mąki pszennej. - Mundur, Yvonne. - My żremy papkę z trocin, której nawet nie można nazwać chlebem, a on dobrym chlebem karmi gołębie. A kiedy chcemy zjeść mięso, musimy urządzać polowanie na wiewiórki w Ogrodzie Luksemburskim. - Słyszałem, że wiewiórki już wytępione.
- Tym lepiej. - Zapomnij o jabłkach i o wiewiórkach, Yvonne. Spójrz na mundur. - Co z nim? - Jest szary. Nasze są w kolorze khaki. - To... to przecież niemożliwe. - Pójdę do piekarza i przy okazji się rozejrzę. Dwie najbliższe piekarnie były zamknięte, ale po obejściu Dzielnicy Łacińskiej Leon wiedział już, co i jak. Rzeczywiście, Wehrmacht podkradł się tej letniej nocy do Paryża. Nie padł żaden strzał, nie wydano głośno żadnego rozkazu, nie wybuchła żadna bomba. O świcie Niemcy po prostu byli, zaistnieli niczym powtarzające się w rocznym cyklu zjawisko, jak choćby jaskółki, które przylatują w maju z Afryki, albo jak beaujolais nouveau, na którym restauratorzy jesienią kantują turystów, albo jak nowa powieść Georges’a Simenona. W zupełnie oczywisty sposób wkomponowali się w obraz wyludnionego miasta i jak turyści stali teraz w stalowych hełmach i z mauzerami w kolejce pod wieżą Eiffla, siedzieli w metrze i czytali przewodniki Baedekera, a na szyjach wisiały im aparaty fotograficzne firmy Agfa w brązowych skórzanych etui i ustawiali się pojedynczo i w grupach przed Notre Dame i SacréCoeur, żeby uśmiechać się do siebie w obiektywie. Zaprawieni w bojach żołnierze wojsk pancernych szarmancko pomagali starszym paniom przy wsiadaniu do autobusu, piechurzy rozochoceni piwem zajadali stek z frytkami w ulicznych restauracjach, chwalili kucharzy i, popuszczając pasa, dawali kelnerom hojne napiwki. Dziarscy oficerowie Luftwaffe, przed którymi równie dobrze można było postawić sok pomidorowy, wypijali ostatnie zapasy chateauneufdupape, a wielu mówiło zadziwiająco dobrze po francusku, bo byli Austriakami. Władza okupacyjna kłuła w oczy jedynie tym, że codziennie punktualnie o wpół do pierwszej akurat na Polach Elizejskich musiała się odbywać wielka parada wojskowa. Są wszędzie - wyszeptał Leon do Yvonne, kiedy przyszedł z dwiema bagietkami. Żeby nie niepokoić dzieci, odwrócił się do nich plecami. - Dwóch siedzi w aucie na Place Champollion, przy rue Valette jeden pije kawę na tarasie. Na Panteonie i na Sorbonie wiszą ogromne flagi z hakenkreuzem. W drodze powrotnej nawet zderzyłem się z jednym na rogu ulicy, naprawdę zaczepiliśmy o siebie barkami, i wiesz co, ten żołnierz mnie przeprosił. Po francusku. - Co teraz zrobimy? - spytała Yvonne. Leon wzruszył ramionami. - Muszę iść do laboratorium, dzieci pójdą do szkoły.
- Pójdziesz do pracy? - To moja służba, Yvonne. Omówiliśmy to przecież. - Moglibyśmy uciec. - Dokąd? Do Cherbourga? Po pierwsze Niemcy wkrótce będą wszędzie, o ile już ich tam nie ma, a po drugie policja natychmiast by mnie aresztowała. Nawiasem mówiąc francuska, wcale nie niemiecka. A po trzecie ty, gdybym trafił do więzienia, w ciągu miesiąca znalazłabyś się z maluchami na ulicy i głodowała. - Moglibyśmy się ukryć tu, w mieszkaniu. - Pod kanapą? - Leonie... - Co? - Zastanówmy się nad tym jeszcze raz. - Nad czym ty się chcesz zastanawiać? Nie ma nad czym. Zastanawiać można się tylko wtedy, gdy człowiek ma informacje. A my nic nie wiemy. Nic nie widzimy, nic nie słyszymy, nie mamy pojęcia, co się dzieje. Nie wiemy, co się wydarzyło wczoraj, a jeszcze mniej możemy wiedzieć, co się stanie jutro. - Trochę z tego już widzimy - obstawała Yvonne i wskazała okno. - Co, że widzimy żołnierza? Pojedynczego żołnierza Wehrmachtu, który zjadł dwa jabłka jedno po drugim i wygrzewa się w słońcu? No dobrze. I jaki wniosek możemy z tego wyciągnąć? - Że Niemcy są tutaj. - Bardzo dobrze. Poza tym możemy przypuszczać, że ten dostanie sraczki, jeśli zje jeszcze trzecie jabłko. Ale oprócz tego nic nam to nie mówi. Nie wiemy, ilu ich jest i jakie mają zamiary, czy zostaną, czy pociągną dalej, czy Brytyjczycy jednak przyjdą nam jeszcze z pomocą, czy przeciwnie, Niemcy wylądowali już w Anglii, czy Paryż zostanie zrównany z ziemią, czy oszczędzony... nie wiemy nic. Wydarzenia przekraczają, przewyższają nasz horyzont. Nie ma sensu zastanawiać się i dyskutować. - Możliwe jednak, że i tu zrobi się niebezpiecznie. Dla nas i dla dzieci. - Możliwe. Ale gdy na ślepo zaczniemy gdzieś uciekać, właśnie to z dużym prawdopodobieństwem będzie najniebezpieczniejszą rzeczą, jaką możemy zrobić. Dlatego maluchy muszą teraz umyć zęby i buzie. Ja już wychodzę, w laboratorium czeka na mnie dużo pracy. W tym momencie ulicą przejechał wóz z głośnikami, z którego w imieniu niemieckich władz okupacyjnych obwieszczano ludności, że od tej chwili ze względów bezpieczeństwa
należy pozostać w domu przez czterdzieści osiem godzin i że odtąd obowiązuje we Francji czas niemiecki, dlatego wszystkie zegary należy przestawić o godzinę do przodu.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY Leonowi było nawet na rękę, że wczesnym rankiem, kiedy budził go wewnętrzny zegar, jest o godzinę później niż zwykle. Ponieważ „L’Aurore” nie leżał pod drzwiami także następnego ranka, i tak dłużyłby mu się czas przy kuchennym stole. Przyjemnie było nie wędrować po nocy jak zombi, tylko w niezwyczajnej ciszy, która spowijała miasto, pozostawać w łóżku równie długo jak jego żona i dzieci. Poza tym wystarczająco długie były dwa dni aresztu domowego, które zaaplikowały im władze okupacyjne. Rodzina Le Gallów spędziła je na czytaniu, jedzeniu i grze w karty. Najstarszy syn Michel, przypominający w komiczny wręcz sposób młokosa, którym był Leon w czasach wypraw żaglówką po kanale La Manche, kręcił od wielu godzin regulatorem częstotliwości fal radioodbiornika w poszukiwaniu wiadomości, podczas gdy wszystkie stacje nadawały tylko muzykę. Leon i Yvonne starali się maskować zatroskanie przesadną wesołością i wzbudzali podejrzliwość dzieci, próbując je całować w najmniej odpowiednich momentach. Kiedy Leon podchodził do okna, Michel zostawiał radioodbiornik i w milczeniu stawał obok ojca, zakładał jak on ręce na plecach, przygryzał jak on dolną wargę i jak on patrzył w dół na bruk ulicy, po którym od czasu do czasu przejeżdżały niemieckie ciężarówki wojskowe, niekiedy ambulans, karawan lub wóz policyjny, a raz nawet beczkowóz z gnojówką, spełniający swoje niecierpiące zwłoki obowiązki. Na zewnątrz panowała taka cisza, że kiedy ulicą przechodził patrol, stukanie żołnierskich butów słychać było przez zamknięte okna. A ponieważ owego ranka po dwóch miesiącach niemal nieustającej słonecznej pogody niebo zasnuła biaława zasłona wysokich chmur, ptaki umilkły, jakby i one zamierzały podporządkować się rozkazom Niemców. Co dwie, trzy godziny Leon wykradał się po schodach z ciasnego mieszkania, żeby odważyć się na krok po trotuarze i zerknąć w lewo i w prawo, wsłuchać się w ciszę i jej powąchać, ale ani razu nie było do zobaczenia, usłyszenia czy wywąchania nic, co dałoby mu najmniejszą wskazówkę co do stanu rzeczy na świecie. Trzeciego dnia areszt domowy się skończył i Paryż zbudził się na nowo. O świcie Leon zastanawiał się, czy mądrzej będzie zgodnie z przepisami pójść do pracy, czy spędzić jeszcze jeden dzień pod osłoną mieszkania. Z ulicy słychać było cichy warkot silników i od czasu do czasu stukanie kopyt. Żeby nie budzić Yvonne, Leon podkradł się na palcach do okna i odsunął zasłonę: przejechała taksówka, potem ciężarówka firmy Leclanché i kobieta na
rowerze, owłosiony młodzieniec w podkoszulku bez rękawów popychał przed sobą po bruku stoisko warzywne na kółkach. Nadal jednak nie było widać żadnych śladów wojny - na niebie nie wykwitały czarne chmury dymu, na rue des Écoles nie stał sprzęt wojenny, w parku naprzeciwko kwitły magnolie, nie pojawiły się okopy, nigdzie też nie było widać żołnierzy ani oznak walk i zniszczeń. Niemcy stali się niewidzialni - pomyślał Leon - albo już się wynieśli. W każdym razie nie wygląda na to, żeby na zewnątrz było niebezpiecznie. Postanowił pójść do pracy; prawdopodobnie bardziej niebezpieczne byłoby, gdyby pozostał w domu, ryzykując postępowanie dyscyplinarne za uchylanie się od obowiązku pracy na mocy prawa wojennego. Owego ranka Leon ogolił się staranniej niż zwykle, włożył świeżą bieliznę i nowy tweedowy garnitur. Gdyby miało mu się coś przytrafić, chciał robić dobre wrażenie w szpitalu, w więzieniu lub w kostnicy. Pijąc w kuchni kawę, napisał karteczkę do Yvonne, wziął kapelusz i płaszcz z garderoby i cicho zamknął za sobą drzwi mieszkania. Na parterze zwrócił uwagę na odrobinę uchylone szklane drzwi madame Rossetos. Zatrzymał się i nasłuchiwał przez chwilę. Ponieważ nic nie usłyszał, podszedł bliżej i zawołał konsjerżkę po nazwisku. Następnie zapukał i popchnął drzwi. Pogrążona w półmroku portiernia była pusta. W kącie stała miotła, obok wiaderko, na nim rozpostarta do suszenia ścierka. W miejscu, gdzie wisiał portret nieżyjącego sierżanta Rossetosa, rzucał się w oczy jasny prostokąt na tle kwiecistej tapety. W powietrzu unosił się zapach duszonej cebuli i ostra woń środków czyszczących, na haku za drzwiami wisiał nieśmiertelny fartuch madame Rossetos. Na wystygłym piecu kaflowym leżał gruby pęk kluczy, a obok niego karteczka: Ewentualną korespondencję do mnie proszę bez czytania zniszczyć. Liczę na Państwa dyskrecję. Teraz wreszcie możecie mnie wszyscy w dupę pocałować, nadęci upierdliwcy i pierdzistołki. Madame, Monsieur, proszę przyjąć zapewnienie o moim bezgranicznym szacunku. Josianne Rossetos, konsjerżka w kamienicy przy rue des Écoles 14 od 23 października 1917 do 16 czerwca 1940 roku do godziny szóstej rano. Przy Quai des Orfèvres nie wisiały flagi z hakenkreuzem, w korytarzach nie przesiadywali esesmani. W laboratorium panowała jak zwykle pełna skupienia cisza, wszyscy koledzy zjawili się w pracy. Ku zdziwieniu Leona chłodnia była przepełniona wycinkami tkanek. Coś takiego nie zdarzyło w ciągu czternastu lat jego pracy w tym miejscu. Kiedy zagadnął o to jednego
z kolegów, ten wzruszył ramionami i wyjaśnił, że w jednej z szaf ubraniowych trzeba było dodatkowo urządzić prowizoryczną chłodnię, a i ona jest już przepełniona. Problem wziął się stąd, że paryscy lekarze sądowi w ciągu dwóch dni od wkroczenia Niemców w przypadku trzystu osiemdziesięciu czterech zgonów stwierdzili oznaki otrucia bez udziału osób trzecich. Wszystkim tym zmarłym, co do których należało przypuszczać, że z własnej inicjatywy wstali od stołu życia, by uniknąć gorzkiego deseru upokorzenia, poniżenia i udręki, lekarze wycinali z wątroby fragmenty tkanki wielkości kurzego jaja i przesyłali w sterylnych pojemnikach służbom kryminalistycznym Police Judiciaire. Leon Le Gall i jego koledzy przez trzy tygodnie mieli się zajmować niwelowaniem tej góry ludzkiej tkanki, żeby stwierdzić trzysta dwanaście razy cyjankali, dwadzieścia trzy razy strychninę, trzydzieści osiem razy trutkę na szczury i trzy razy kurarę. Tylko jeden wycinek pozostał zagadką: nie wiadomo było, czym desperat pozbawił się życia, żadna próbka nie dała też negatywnego rezultatu. Po pracowitym, acz ubogim w wydarzenia dniu w laboratorium Leon udał się w drogę do domu. Po ulicach jeździło wyjątkowo mało aut, jakby była niedziela, a nie dzień roboczy, na chodnikach strumień wracających do domu mężczyzn nie był tak gęsty jak zazwyczaj, a omnibusy jeździły w połowie puste. Bukiniści zamknęli swoje kioski, sprzed kawiarni zabrano krzesła i stoliki i spuszczono kraty, księgarze i spacerowicze, restauratorzy, kelnerzy i goście - wszyscy zniknęli, nigdzie jednak, jak okiem sięgnąć, nie było widać blokad ulic, żadnych czołgów ani karabinów maszynowych, życie wydawało się toczyć tradycyjnym, dobrym francuskim torem, z tą drobną różnicą, że na ławkach w parkach i na statkach wycieczkowych siedzieli teraz niemieccy żołnierze. Drewniana, okuta żelazem brama Musée Cluny również była zamknięta. Na progu siedział jak zawsze osobisty kloszard Leona, któremu ten rano włożył do kapelusza zwyczajową monetę. Leon uniósł rękę w geście pozdrowienia i zamierzał przejść dalej, kiedy kloszard zawołał: - Monsieur Le Gall! Bardzo proszę, monsieur Le Gall! Leon się zdziwił. Już fakt, że mężczyzna znał jego nazwisko, był wbrew zwyczajom i regułom gry, a to, że go sam zagadnął, a nawet wołał za nim, było wręcz niestosowne. Leon niechętnie obrócił się na pięcie i podszedł do niego. Kloszard podniósł się z trudem i zerwał czapkę z głowy. - Proszę wybaczyć, że się naprzykrzam, monsieur Le Gall, to potrwa tylko minutę. - O co chodzi? - Jestem bezczelny, ale w potrzebie...
- Dziś rano przecież panu coś dałem, pamięta pan? - Właśnie w tym rzecz, monsieur, dlatego proszę o wyrozumiałość i pozwalam sobie uprzejmie pana zapytać... - Czego pan chce, proszę mówić bez ogródek, nie traćmy czasu. - Ma pan rację, monsieur, czas nagli. Krótko mówiąc, chciałem pana zapytać, czy jutro też da mi pan pięćdziesiąt centymów? - Co za pytanie! - A pojutrze? - Niezły z pana ptaszek, naprawdę za wiele pan sobie pozwala! Nie jest pan aby pijany? - A w przyszłym tygodniu, monsieur? Czy w przyszłym tygodniu i za miesiąc będę dostawał od pana pięćdziesiąt centymów dziennie? - Wystarczy już tego, na co pan sobie pozwala? Leon poczuł, że tamten szydzi z jego ufnej dobroduszności, i odwrócił się, by odejść. - Monsieur Le Gall, proszę jeszcze tylko sekundę! Jestem świadom swojej bezczelności, ale zmusza mnie do tego potrzeba. - O co chodzi, człowieku, niechże pan gada. - No cóż, teraz są tutaj naziści. - Widziałem ich. - Na pewno wie pan też, co zrobili w Niemczech z takimi jak my. Leon skinął głową. - Sam pan widzi, monsieur Le Gall, dlatego nie mogę zostać i muszę wyjechać. - Dokąd się pan wybiera? - Na dworzec autobusowy w Jaurès. Stamtąd odjeżdżają autobusy do Marsylii i Bordeaux. - I co? - Gdyby dał mi pan pożyczkę na poczet tych monet, które zamierza mi pan dawać w najbliższym czasie... - To przecież... Na jak długo zamierza pan wyjechać? - Kto wie? Obawiam się, że wojna potrwa długo. Trzy lata, może cztery. - I za cały ten czas chcesz swoje codzienne pięćdziesiąt centymów? Kloszard uśmiechnął się i, prosząc o wyrozumiałość, uniósł ramiona. - Cztery lata po dwieście dni roboczych to daje osiemset razy po pięćdziesiąt centymów.
- Dokładnie tak, jak pan mówi, monsieur Le Gall. Naturalnie także znacznie mniejsza suma pomogłaby mi się wykaraskać. Leon potarł kark, ściągnął wargi i długo wpatrywał się w czubki swoich butów, następnie powiedział jakby do siebie samego: - Kiedy się tak nad tym zastanawiam, nie widzę powodu, żeby ci nie dać. - Monsieur... Kloszard wyczekująco spuścił wzrok i pokornie miął czapkę w dłoniach. Leon również zdjął kapelusz i rozejrzał się na lewo i prawo, jakby czekał na kogoś, kto mógłby mu w tej sprawie poradzić. W końcu włożył z powrotem kapelusz i powiedział: - Postaraj się być tutaj jutro tuż przed południem. Wtedy przyniosę ci pieniądze. - Dziękuję panu, monsieur Le Gall. A pan? Co pan zrobi? - My jeszcze zobaczymy, na razie ty jedź do Jaurès. Nawiasem mówiąc, mam na imię Leon, tak nazywają mnie przyjaciele... tak nazywali mnie przyjaciele, kiedy ich jeszcze miałem. A ty? - Ja mam na imię Martin. - Cieszę się, Martin. Dwaj mężczyźni uścisnęli sobie dłonie. - W takim razie do jutra, uważaj na siebie! - Ty też, Leonie, do jutra! A potem - żaden z nich nie potrafił później powiedzieć, jak to się mogło stać - obaj zrobili krok do przodu, jeden ku drugiemu, i padli sobie w objęcia. Dochodząc do domu, Leon zdziwił się, jak bardzo dała się już zauważyć nieobecność madame Rossetos. Przed bramą walały się niedopałki papierosów, gołębie pióra i końskie łajno, w hallu stał śmierdzący kubeł na śmieci. Pięć pustych butli gazowych zagradzało wejście do klatki schodowej. Ponieważ już nikt nie roznosił poczty pod drzwi mieszkań, a większość lokatorów uciekła na południe, korespondencja leżała na dużym kaloryferze obok wyjścia prowadzącego na podwórze. W porcie Lorient, na pokładzie krążownika pomocniczego Victor Schoelcher 14 czerwca 1940 r. Ukochany Leonie! To ja, Twoja Luiza, piszę do Ciebie. Dziwisz się? Ja też się dziwię. Bardzo dziwiłam się samej sobie, jak szybko chciałam napisać do Ciebie, ledwo dowiedziałam się na pewno, że
opuszczę Paryż na długo i będę bardzo daleko. Od tygodnia każdą wolną minutę spędzam na spisywaniu bezładnych myśli, którymi chcę się z Tobą podzielić; mam nadzieję, że to, co czytasz, to już w miarę uporządkowany czystopis, który jutro lub pojutrze powinien trafić na pocztę. Nie jest tak, że przez ostatnie dwanaście lat myślałam bez przerwy o Tobie, wiesz? Ostatecznie nie można trwać w tym stanie dłużej niż kilka miesięcy, w końcu człowiek natrafia na granicę, której nie jest w stanie przekroczyć. I wtedy zupełnie nieoczekiwanie przychodzi taki moment - na przykład podczas przerwy obiadowej w trakcie procesu trawienia - kiedy bierze głęboki oddech i daje sobie z czymś spokój, i odtąd żyje z dnia na dzień i ma swoje radości, chodzi w soboty do kina, a w niedziele jeździ na wieś i w jednej czy drugiej wiejskiej gospodzie zamawia kiełbaski. Jak żyję od tamtego czasu? Przez chwilę miałam kota o imieniu Stalin, ale poślizgnął się na oblodzonym gzymsie podokiennym i cztery piętra niżej nadział na czubek ogrodzenia z kutego żelaza; w Musée de l’Homme jest bardzo młody człowiek o wyrazie twarzy małpy chorej na żołądek, gada jak katarynka, uważa mnie za damę i w chłodne dni zimowe chodzi za mną z gorącą herbatą. Czasami pisze do mnie uprzejme, nigdy nie za długie listy miłosne, a gdy opadają mnie wątpliwości co do sensu życia, co do mojej atrakcyjności jako kobiety lub w ogóle co do ludzkości, idzie ze mną na spacer i karmi mnie czekoladą. Żyje mi się całkiem dobrze, nie brakuje mi Ciebie, rozumiesz? Jesteś tylko jednym z wielu pustych miejsc, które noszę przez życie; ostatecznie nie zostałam kierowcą wyścigowym, nie potrafię tak dobrze rysować i śpiewać, jak bym sobie życzyła, i nigdy nie będę czytać Czechowa po rosyjsku. Wcale nie uważam już za takie złe, że w prawdziwym życiu nie każdy sen się spełnia; szybko mógłby się wtedy pojawić lekki przesyt. Człowiek przyzwyczaja się do swoich pustych miejsc i żyje z nimi, one należą do niego, a on nie chciałby, żeby mu ich brakowało; gdybym musiała komuś siebie opisać, jako pierwsze przyszłoby mi do głowy, że nie znam języka rosyjskiego i nie umiem kręcić piruetów.
W ten
sposób
puste
miejsca
stają
się
stopniowo
charakterystycznymi
właściwościami i wypełniają się poniekąd sobą. Także Ty, tęsknota za Tobą - lub choćby tylko wiedza o Tobie - wypełnia mnie w dalszym ciągu. Dlaczego? Nie mam pojęcia. Człowiek przyzwyczaja się do tego, tak po prostu jest. Tym bardziej zdziwiłam się, kiedy w taksówce, jadąc na dworzec Montparnasse, nagle poczułam palącą potrzebę napisania do Ciebie i byłam podniecona jak podlotek przed pierwszą randką. A jeszcze bardziej się zdziwiłam, kiedy na tylnym siedzeniu wypowiedziałam cicho Twoje imię: przecież wyruszałam w drogę i miałam być daleko od
Ciebie. Wyzywałam się od głupich gęsi, a mimo to wyciągnąłem papier listowy i pióro i później podczas niekończącej się jazdy pociągiem w przepełnionym i przegrzanym przedziale do portu w Lorient próbowałam spisać to, co przyszło mi do głowy w związku z Tobą. Teraz siedzę na brzegu łóżka w swojej kabinie za starannie zamkniętymi drzwiami, choć panuje potworny upał, trzymam na kolanach blok do pisania i wciąż jeszcze nie wiem, co chcę Ci powiedzieć. Chociaż nie: chcę Ci powiedzieć wszystko i nic, ni mniej, ni więcej. Jedno jednak wiem: wyślę ten list dopiero w ostatniej chwili, kiedy listonosz będzie schodził z pokładu i statek będzie stał pod parą, liny zostaną odwiązane i będę miała pewność, że wypływamy w morze i nie ma już żadnej możliwości zawrócenia mnie na ląd i przewiezienia z powrotem do Paryża. Czytając te słowa, prawdopodobnie stoisz na wycieraczce przed drzwiami swojego mieszkania i drapiesz się po płaskiej potylicy. Wyobrażam sobie, że konsjerżka wręczyła Ci list, konspiracyjnie marszcząc czoło, i że jeszcze na schodach z niedowierzaniem czytasz, kto jest nadawcą, i palcem wskazującym prawej ręki rozrywasz kopertę. W uchylonych drzwiach zaraz pojawi się Yvonne i zapyta, czy nie zamierzasz wejść do środka. Na pewno będzie zaniepokojona, widząc, że stoisz z kopertą w ręku, może obawia się wiadomości o czyjejś śmierci albo rozkazu wymarszu, albo że wypowiedziano Ci mieszkanie bądź pracę. Wyciągniesz więc do niej rękę z listem, bez słowa, jak przypuszczam, po czym podążysz za nią w głąb korytarza i zamkniesz za Wami drzwi mieszkania. (Cześć, Yvonne, to ja, mała Luiza z SaintLucsurMarne, nie ma powodu do obaw. Piszę z daleka i celowo na rue des Écoles, żeby wykluczyć posądzenie o ewentualne tajne konszachty). Wiesz, Leonie, podziwiam Twoją żonę za dyplomatyczną mądrość, ale także za odwagę, z jaką przyjmuje Twoje zdyscyplinowane dobre zachowanie. Ja na jej miejscu, z pewnością ku własnej szkodzie, posłałabym Cię już dawno do wszystkich diabłów; nie potrafiłabym tak długo znosić tej Twojej grzeczności. Bo w minionych dwunastu latach rzeczywiście dobrze się zachowywałeś, trzeba Ci to przyznać. Nigdy na mnie nie czatowałeś ani nie próbowałeś za mną chodzić, nigdy nie dzwoniłeś do Banque de France ani nie posyłałeś mi do biura liścików; a przy tym cierpiałeś przecież tak samo jak ja, wiem to na pewno. Naturalnie odgrywanie po kryjomu wszystkich drobnych rytuałów zakochanych byłoby dziecinadą, nic by to nie dało i byłoby bolesne dla nas wszystkich, a ja miałabym Ci za złe, gdybyś nie potrafił panować nad sobą; z drugiej strony nieraz zadawałam sobie
pytanie, czy nie powinnam też być trochę zła na Ciebie za to, że tak akuratnie i bez uchybień trzymałeś się zarządzonego przeze mnie zakazu wszelkich kontaktów. Nawiasem mówiąc, ja nigdy nie byłam taka porządna jak Ty. Z małego parku przy École Polytechnique można spokojnie zajrzeć do Twojego salonu, wiesz o tym? Czternaście razy w ciągu tych dwunastu lat pozwoliłam sobie stać tam w nocy i zaglądać do Twoich oświetlonych okien jak do wnętrza pokoju lalek; po raz pierwszy nazajutrz wieczorem po naszej wspólnej wycieczce, drugi raz następnej niedzieli, a potem w nieregularnych odstępach mniej więcej raz na rok. Zawsze to było w zimie, bo potrzebowałam osłony ciemności, daty znam na pamięć; ostatnich osiem razy miałam przy sobie lornetkę. Trochę idiotyczne to było odczucie tak stać za drzewem, bawić się w detektywa, ale dzięki lornetce mogłam widzieć wszystko: ołowiane żołnierzyki Twoich trzech chłopców, luki między zębami Twojej małej Muriel, raz nawet piękne piersi Twojej żony; poza tym także nowy regał na książki i że nosisz teraz okulary, kiedy zajmujesz się tymi swoimi śmiesznymi rzeczami. Ty i te Twoje śmieszne rzeczy, Leonie! Myślę, że wtedy się w Tobie zakochałam także trochę z tego powodu. Zardzewiałe widły do gnoju, spróchniały krzyż okienny i pełny do połowy kanister ropy... chyba nie ma drugiego takiego jak Ty. Nawiasem mówiąc, zawsze stałam za tym drzewem tylko kwadrans albo dwadzieścia minut, dłużej się nie dało; jakimś sposobem wiadomość o tym, że jakaś kobieta w pojedynkę wystaje w ciemnym parku, musiała się za każdym razem rozchodzić lotem błyskawicy wśród wszelkich samotnych typów i rozpustników w Dzielnicy Łacińskiej. Raz musiałam wyjaśniać żandarmowi, czego szukam z lornetką w ręku nocą w parku, kiedy przecież powinnam spać; wykręciłam się ornitologią, zaczęłam opowiadać jakieś bzdury o wróblach, które zimą w nocy śpią na drzewach blisko siebie, żeby się nawzajem ogrzewać, i że jeden zawsze na zmianę trzyma straż. Tak czy inaczej miło było Cię widzieć w kręgu rodzinnym. Za każdym razem była to wycieczka w inny wymiar, rzut oka na świat równoległy albo na życie, które może bym wiodła, gdyby nie ten lej po bombie wtedy na szosie albo gdyby burmistrz SaintLuc nie zadurzył się w mojej niezrównanie eleganckiej łabędziej szyi. Twoja rodzina to dla mnie spełniona możliwość, trójwymiarowy coninctivus irrealis, świeckie jasełka, pokój dla żywych lalek naturalnej wielkości - który ma tę jedną wadę, że nie mogę się nim bawić. Nie zrozum mnie źle, jestem zadowolona ze swojego życia i nie szukam innego; nie potrafiłabym też powiedzieć, na co bym się zdecydowała, gdybym miała wybór między trybem oznajmującym a przypuszczającym. To pytanie tak czy owak jest zbyteczne, bo nikt nie ma takiego wyboru.
Masz piękną rodzinę i sam jesteś pięknym mężczyzną, Leonie, wiek ci służy. Twoja powaga mogła się wydawać trochę mdła, kiedy byłeś jeszcze młody, ale teraz świetnie Cię zdobi. Zacząłeś już trochę popijać? Wydaje mi się, że przeważnie widywałam Cię z kieliszkiem ricarda w ręku. A może to pernod? O tym, że od ostatniej zimy palisz fajkę, nic nie powiem. Na pewno trochę Cię to postarza. Gdybyś był moim mężem, zabroniłabym Ci tego, przynajmniej w mieszkaniu. Nawiasem mówiąc, ja nadal palę turmaki; zobaczymy, czy tam, dokąd płynę, też można je kupić. Jeśli nie, będziesz mi je musiał przysyłać. To dziwne, że mogę być znów blisko Ciebie dopiero teraz, kiedy tak wiele będzie nas dzielić - ocean, wojna, może kontynent lub dwa, nie zapominając o latach, które już minęły i które jeszcze miną. Dopiero teraz, kiedy dystans paru tysięcy kilometrów będzie nas strzegł od knowań, kłamstw i podłości i z dużym prawdopodobieństwem przez długi czas nie będziemy się widywać, dopiero teraz czuję, że znów jestem bardzo blisko Ciebie. Tylko bardzo daleko od Ciebie jestem całkowicie przy sobie, tylko daleko od Ciebie mogę się odważyć otworzyć się przed Tobą, nie zatracając się, rozumiesz? Oczywiście, że rozumiesz, mądry z Ciebie chłopak, choć takie babskie dylematy i paradoksy są obce Twojemu męskiemu sercu. Wiem, że Ty widzisz to wszystko bardziej prostolinijnie. Robisz, co masz robić, a co powinieneś zostawić, jak jest, po prostu zostawiasz. A gdy wyjątkowo robisz coś, czego nie powinieneś robić, to i tak jesteś ze sobą w zgodzie, bo będąc mężczyzną, po prostu trzeba czasem zrobić w życiu coś, czego nie powinno się robić. Potem za to odpowiadasz, przejmujesz odpowiedzialność i starasz się, żeby życie toczyło się dalej. Nawiasem mówiąc, to nieprawda, że nigdy mnie nie widziałeś przez te wszystkie lata; jestem pewna, że rozpoznałeś mnie wtedy na placu SaintMichel, kiedy goniłeś mnie dookoła kiosku. Ja po prostu pobiegłam szybciej niż Ty - z nas dwojga ja zawsze byłam szybsza, prawda? - i w końcu to ja Ciebie śledziłam, a nie Ty mnie. Kiedy zatrzymałeś się i przeszukiwałeś plac SaintMichel, stałam dokładnie za Tobą; mogłam zasłonić Ci oczy i zawołać „A kuku”. A gdy się obróciłeś, obróciłam się za Twoimi plecami razem z Tobą. Było jak w filmie z Chaplinem, ludzie się śmiali. Tylko Ty niczego nie zauważyłeś. No a teraz płynę na drugą stronę oceanu. Nie mam bladego pojęcia, dokąd to będzie podróż, nie wiem, czy będzie niebezpiecznie ani kiedy i czy w ogóle wrócę, nie wyjaśniono mi także, czego się ode mnie oczekuje; no cóż, pewnie znowu będę musiała gdzieś odgrywać stenotypistkę, cóż by innego. Jeszcze w ostatnią sobotę pojechałam jak zwykle do pracy swoim torpedem, które trochę posunęło się w latach; łożyska kół i skrzynia biegów są wysłużone, trzeba by znowu
wymienić uszczelkę głowicy cylindra, a tylna oś się przesunęła. Zaraz przy głównej bramie złapał mnie monsieur Touvier, nasz dyrektor generalny. To bóg wśród półbogów z belle étage Banque de France, pomniejszych zwierzątek jak stenotypistka z parteru zazwyczaj w ogóle nie dostrzega. Tym razem jednak nie tylko ujął mnie pod łokieć, ale także pochylił nade mną swoją głowę tytana i cichym, nawykłym do wydawania rozkazów głosem mruknął mi do ucha: - Mademoiselle Janvier, prawda? Pojedzie pani natychmiast do domu i przygotuje się do podróży. Proszę wziąć taksówkę, auto zostawić tutaj. - Tak jest, monsieur. Zaraz teraz? - Natychmiast. Ma pani godzinę. Lekki bagaż na długą podróż. - Jak długą? - Bardzo długą. Pani mieszkanie zostało już wypowiedziane, o pani meble my się zatroszczymy. - A moje auto? - Wypłacimy pani rekompensatę, proszę sobie tym głowy nie zaprzątać. A teraz szybko, za godzinę oczekuje się pani na dworcu Montparnasse. To nie był rozkaz, tylko zwykłe stwierdzenie. Wróciłam więc do domu, spakowałam trochę ciuchów i parę książek i rozstałam się ze swoimi dobrami doczesnymi. Niezbyt wiele tego zresztą zostawiałam, porządne łóżko z drewna orzechowego z materacem z końskiego włosia i puchową kołdrą, do tego komoda, skórzany fotel i parę sprzętów kuchennych; nie zostawiałam natomiast żadnego złamanego serca, jeśli Cię to interesuje, ani wiernie czekającej duszy. Przez te lata oczywiście miałam parę romansów i przygód miłosnych, ostatecznie człowiek nie chce się w życiu nudzić; niestety zawsze szybko okazywały się puste i mdłe. A z czasem stało się dla mnie jasne, że z sobą samą nudzę się o wiele mniej niż w towarzystwie pana, który niekoniecznie mi się podoba. W dalszym ciągu jestem więc stanu wolnego, jak to się mówi; bez wątpienia także dlatego, że jakimś cudem natury nigdy nie zaszłam w ciążę. Nawiasem mówiąc, to zadziwiające, jak łatwo można przeżyć w Paryżu wśród czterech milionów ludzi i nie poznać nikogo oprócz handlarza warzywami na rogu i szewca, który dwa razy w roku przybija ci do butów nowe obcasy. Poza tym w jakimś sensie - nie wiem dlaczego, kochany Leonie - zawsze tylko Ty mi się podobałeś. Ty to rozumiesz? Bo ja nie. I jak sądzisz: udałoby się nam, gdybyśmy mogli spędzić z sobą więcej czasu? Mój rozum mówi „nie”, serce mówi „tak”. Ty czujesz to samo,
prawda? Wiem, że tak jest. Kiedy jechałam na dworzec, wszystkie ulice były zapchane uchodźcami. Tylu ludzi w strasznej panice! Nie wiem nawet, gdzie oni wszyscy chcą uciekać. Nie ma przecież tylu statków, żeby się wszyscy zmieścili, ani tak odległych brzegów, żeby ich wojna nie dopadła. Dworzec i wszystkie pociągi były przepełnione, a w drodze do Lorient nasz pociąg tylko dlatego jakoś posuwał się do przodu, że jako transport specjalny Banque de France miał bezwzględne pierwszeństwo w całej sieci kolejowej. Kiedy siedzę teraz w swojej kabinie i piszę, żołnierze rozładowują nasz pociąg towarowy. Nie uwierzysz, w moim bagażu znajduje się duża część rezerw złota Francuskiego Banku Narodowego, a poza tym trzydzieści ton złota polskiego i dwieście ton belgijskiego, własność banków narodowych tych krajów, dostaliśmy je na przechowanie parę miesięcy temu. W sumie, w mojej ocenie, dwa do trzech tysięcy ton złota; mamy wszystko wywieźć, żeby nie trafiło w ręce Niemców. Nasz statek, Victor Schoelcher, to bananowiec zarekwirowany przez marynarkę wojenną i przekształcony w krążownik pomocniczy. Jak na okręt wojenny nadal ma dosyć karaibski wygląd, cały pomalowany zieloną, żółtą i czerwoną farbą olejną; jedyną rzeczą w kolorze morskoszarym jest śmieszne małe działko na nadbudówce dziobowej. Moja kabina, ponieważ jestem jedyną damą na pokładzie, znajduje się z przodu przy mostku, zaraz za kabiną kapitana. Tu w środku jest duszno i gorąco, jakbyśmy już byli w Kongu lub w Gwadelupie. Na pomalowanych bladozielonym lakierem stalowych ścianach skrapla się para wodna, a na czerwonej stalowej podłodze zbierają się strużki i tworzą kałuże, które mienią się fioletowo. Z odpływu umywalki wypełzają w rytmie dziesięciosekundowym tłuste na pozaeuropejską miarę karaluchy, które próbuję zabijać prawym butem; oszczędzę Ci opisu toalety, którą dzielę z kapitanem. Jak słyszałam, na dolnym pokładzie jest druga toaleta dla osiemdziesięciu pięciu marynarzy należących do załogi; dałby Bóg, żebym nigdy nie znalazła się w takiej sytuacji, bym musiała choćby zbliżyć się do niej. Jeszcze tej nocy, najpóźniej jutro rano mamy wypłynąć z portu, więc wszyscy bardzo się śpieszą. Podobno niemieckie czołgi są już w Rennes, parę godzin temu nad naszymi głowami przeleciały heinkle i junkersy i zrzuciły miny na wyjście z portu, żeby przeszkodzić nam w wypłynięciu. Kapitan zamierza poczekać do przypływu o godzinie czwartej trzydzieści i o świcie przedostać się na otwarte morze samym skrajem toru wodnego między minami a zamulonymi mieliznami. Naturalnie wszystko to jest tajemnicą wysokiego stopnia, nie powinnam Ci nic z tego
zdradzać, ale sam powiedz, kogo na szerokim Bożym świecie może obchodzić zawartość listu pisanego przez stenotypistkę do mało znaczącego pracownika paryskiej policji? To, co Ci mówię, według wszelkiego prawdopodobieństwa już dziś jest nieprawdziwe i dlatego nieważne, a jutro z całą pewnością rzecz będzie miniona i zapomniana, i bez żadnego znaczenia. W dodatku z tego, co widzę, tak czy owak nic nie może pozostać tajemnicą. Chyba że według Ciebie da się ukryć istnienie dwunastu milionów uchodźców? Czy dwa tysiące ton złota mogą pozostać niezauważone? Czy mogą być tajemnicą messerschmitty i stukasy, które z wyciem rozrywającym bębenki w uszach pikują z wysokiego nieba? Po co robić z tego taką wielką tajemnicę, skoro każdy wszystko widzi i nikt nic nie rozumie? Dzwon wzywa na kolację, muszę biec! Tymczasem zapadła noc. Przekąsiłam co nieco w mesie oficerskiej razem z kapitanem, oficerami
i moimi trzema przełożonymi z banku. Był okoń morski
i przysmażane ziemniaki, rozmowa obracała się wokół liczebności wojsk Wehrmachtu, które według wszelkiego prawdopodobieństwa zbliżają się do nas w szybkim tempie i są tutaj spodziewane najpóźniej jutro po południu; oprócz tego dowiedziałam się, że patronem krążownika Victor Schoelcher jest ów człowiek, który w 1848 roku zniósł niewolnictwo we Francji i w koloniach francuskich. Czy to nie piękne? Przy kawie panowie z uprzejmości zalecali się do mnie, choć jak na mój gust trochę zbyt rutynowo i nudziarsko, bez prawdziwego wigoru. Potem poszłam do miasta, żeby zaopatrzyć się w niezbędne rzeczy na długą podróż; nigdy przecież nie wiadomo, co człowieka czeka. Musiałam się sporo nabiegać po zaciemnionych ulicach z pomalowanymi na niebiesko latarniami i czarnymi zasłonami w oknach, zanim znalazłam jakiś sklep spożywczy. Bez większej nadziei zapytałam sprzedawcę o mleko skondensowane. Mężczyzna wskazał ręką na pełną półkę i zapytał, ile puszek chcę kupić. Dwanaście, odpowiedziałam, bo coś mnie podkusiło, i wiesz co? Dał mi dwanaście puszek bez mrugnięcia okiem. Wzięłam więc oprócz tego czekoladę, chleb i kiełbasę, a mężczyzna nawet nie zapytał o kartki. Po tym możesz poznać, że nic już się nie liczy, wszystko jest prawdą, i nikt nie wie, co będzie jutro. Po co więc tajemnice? Teraz siedzę na zewnątrz, na trapie, gdzie wieje chłodna wieczorna bryza, i spoglądam na pirs w dole, na którym nieprzejrzane mrowie żołnierzy stawia jedną na drugiej ciężkie drewniane skrzynie. We czterech zabierają taką skrzynię z otwartych przesuwanych drzwi wagonu towarowego i przenoszą ją na plac składowy. Ciekawa jestem, ile tych skrzyń będzie. Zaraz mnie zawołają, a wtedy będę musiała zejść na pomost ładunkowy i objąć służbę na nocnej zmianie. Stenotypistka liczy skrzynie ze złotem. Przez całą noc będę siedzieć przy
małym stoliku i po każdej skrzyni znikającej w ładowni Victora Schoelchera stawiać zaostrzonym ołówkiem kreskę w formularzu, który specjalnie w tym celu osobiście zaprojektowałam i wykonałam. Za dworcem towarowym na murze obejmującym jego teren siedzą i przyglądają się nam chłopcy w kaszkietach i krótkich spodniach. Ich twarze są puste, nieruchome - trudno powiedzieć, czy się domyślają, jakie bogactwa leżą przed ich nosem. Oficjalnie zawartość skrzyń stanowi amunicja artyleryjska, ale tutaj nikt w to nie wierzy. W tym momencie stoi za mną dwóch palących papierosy chłopców okrętowych, którzy przechwalają się jeden przed drugim, że jest to największy ładunek złota, jaki kiedykolwiek wywieziono na Ocean Atlantycki. Możliwe nawet, że mają rację; nie wyobrażam sobie, żeby Hiszpanie w dawnych czasach mieli kiedykolwiek na kupie dwa tysiące ton złota. A gdyby nawet, to swymi drewnianymi statkami musieliby obrócić tam i z powrotem kilkadziesiąt razy, żeby przetransportować wszystko przez ocean. W radiu w mesie oficerskiej idzie bez przerwy jakaś muzyka, nie nadają już wiadomości. Tylko radiotelegrafista może słuchać BBC. Nazywa się Galiani, wymawia wibrujące „r” tak, że człowiekowi przychodzi ochota na zupę rybną, i ma na ciele gęste czarne owłosienie, które wypełza mu wszędzie spod munduru. W wolnym czasie lubi spacerować dumnie po pokładzie jako najlepiej poinformowany człowiek na statku. Przechodzi bez pośpiechu za moimi plecami i rzuca: „Już pani słyszała, mademoiselle? Norrrwegia skapitulowała”. Po czym krzywi twarz w grymasie wyrażającym obrzydzenie, wtyka gauloise’a w prawy kącik ust i spluwa przez lewy, wolny. W ten sposób w ostatnich dniach byłam na bieżąco informowana o biegu dziejów świata. „Już pani słyszała? Hitlerrr bombarrrduje Londyn”. I znowu splunięcie. „Już pani słyszała? Wehrrrmacht wkrrroczył do Parrryża”. I splunięcie. „Już pani słyszała? Rrroosevelt chce zachować neutrrralność”. I splunięcie. I za każdym razem robi ten grymas obrzydzenia i oczekuje ode mnie podziwu, którego mu zresztą nie skąpię ponad miarę. A ponieważ jest wprawdzie chwalipiętą, ale także wrażliwym południowcem, za każdym razem odgaduje, co naprawdę myślę, i obrażony odchodzi. Wołają mnie na służbę, więc muszę kończyć to pisanie! Możliwe, że to moje ostatnie wolne chwile przed pożegnaniem. Jutro rano przed wypłynięciem przekażę ten list listonoszowi. To dziwne, wbrew głosowi rozsądku czuję w sercu wielką otwartość i jasność. Właśnie dlatego, że nie mam pojęcia, dokąd zawiezie mnie ten statek, mam złudne uczucie, że świat stoi przede mną otworem, co naturalnie jest nieprawdą; w rzeczywistości cały świat jest przede mną zamknięty z wyjątkiem miejsca przy biurku tu albo tam, na tym lub tamtym
kontynencie, na który postanowił mnie wysłać Banque de France. Cokolwiek przyjdzie: w najgorszym razie można tylko umrzeć. Kocham Cię i bardzo się martwię o Ciebie, mój Leonie, jeszcze Ci tego nie powiedziałam; mam nadzieję, mam wielką nadzieję, że naziści nie zrobią Ci krzywdy. Uważaj na siebie i swoich bliskich i trzymaj się z daleka od wszelkich zagrożeń, bądź ostrożny i tak szczęśliwy, jak to możliwe, nie odgrywaj bohatera, bądź zdrów i nie zapomnij o mnie! Na zawsze Twoja Luiza PS. Sześć godzin później: Jest 4.20 rano, po długiej nocy stawiania ołówkowych kresek wszystkie skrzynie są na pokładzie. Tysiąc dwieście osiem, ciężaru netto, brutto i tary z powodu tak wielkiej liczby nie dało się w pośpiechu ustalić i dlatego pozostają nieznane. Od dwóch godzin statek stoi pod parą, listonosz opiera się o trap i bębni palcami w balustradę. Na wschodzie niebo się już rozjaśnia, chyba że się mylę. Definitywnie muszę skończyć ten list, zaraz teraz, natychmiast, w przeciwnym razie nie dotrze do Ciebie. Włożyć do koperty, poślinić i zakleić. Adieu, ukochany, adieu!
ROZDZIAŁ CZTERNASTY Kilka dni po wkroczeniu Niemców fala samobójstw osłabła i do Paryża zawitał spokój. Niemieccy żołnierze jednak nie zniknęli, jak przypuszczał Leon, przeciwnie - widać ich było wszędzie: w parkach i na ulicach, w metrze i w kawiarniach, w muzeach, a przede wszystkim
w domach
towarowych,
sklepach
jubilerskich,
galeriach
sztuki
i przy
najróżniejszych kramach, gdzie za swój żołd, który dzięki nowemu kursowi wymiany wielokrotnie zyskał na wartości, wykupywali wszystko, co można dostać za pieniądze, a co da się łatwo zabrać ze sobą. W owych dniach wydawało się, że wraz z Niemcami wkroczyła do Paryża prawie normalna codzienność. Wehrmacht dawał koncerty plenerowe w Lasku Bulońskim i rozdawał za Bastylią chleb ubogim, dbał o zamiatanie ulic i, ponieważ wszyscy pracownicy zakładów zieleni miejskiej uciekli, utworzył kolumny robocze pielęgnujące rabaty kwiatowe w Ogrodach Tuileries. Godzina policyjna w nocy, ponieważ przesunięto jej początek z dwudziestej pierwszej na dwudziestą trzecią, prawie nie różniła się od rozkazu zaciemniania mieszkań, który wydał jeszcze suwerenny rząd francuski, a kiedy jakiś nocny marek nie zdążył w porę wrócić do domu, nie musiał się obawiać gorszej kary niż parę godzin pastowania butów lub przyszywania guzików na posterunku żandarmerii polowej, dopóki nie nadejdzie świt. Pod koniec czerwca paryskie kina otworzyły z powrotem podwoje, znów zaczęły ukazywać się gazety, których tytuły i szata graficzna były zdumiewająco podobne do paryskich gazet z czasów przedwojennych, w Moulin Rouge znowu tańczono. Restauratorzy, krawcy i taksówkarze robili świetne interesy, a w nocy między Place Blanche a Place Pigalle więcej kobiet niż kiedykolwiek czekało na klientów przeważnie w kolorze feldgrau. Ponieważ apokalipsy nie było, uciekinierzy wracali do miasta, które wyszło z wojny bez szwanku; początkowo z wahaniem i pojedynczo, trochę zawstydzeni ewidentną bezużytecznością swojej panicznej ucieczki, potem już tłumnie. W połowie lipca mieszkało w Paryżu dwa razy tyle ludzi co miesiąc wcześniej. Pierwsi wrócili kupcy, którzy nie mogli zostawiać na dłużej leżących odłogiem interesów, potem rzemieślnicy i drobni urzędnicy biurowi, wezwani do powrotu przez szefów, oraz Żydzi, którzy zmuszali się do nadziei, że niemożliwe przecież, aby wszystko ułożyło się tak źle, a po nich dziennikarze i artyści oraz aktorzy teatralni, którzy zwietrzyli swoją szansę w tym, że nastały nowe czasy. Pod koniec
lata pojawili się też emeryci, których pilnie ciągnęło z powrotem do głębokiego fotela, lekarza domowego i ławki w parku za rogiem, i wreszcie dzieci, dla których na początku września skończyły się najdłuższe w życiu wakacje. Leon schylił kark i żył dalej tak, jak się dało. Nowych gazet jak „Petit Parisien”, „L’Œvre” czy „Je suis partout” nie czytał, bo wprawdzie napisane były po francusku, ale pomyślane po niemiecku, nie chodził też do kina, a wieczory spędzał przy radiu. Wysłuchał w radiu francuskim przemówienia marszałka Pétaina i w BBC France odpowiedzi generała de Gaulle’a, słuchał wiadomości Szwajcarskiej Agencji Telegraficznej o wojnie w Rosji, Afryce Północnej i Norwegii, przypiął pinezkami do ściany w kuchni mapę Europy i zaznaczał szpilkami przebieg linii frontu, podjął z banku dziewięćdziesiąt procent swoich oszczędności i kupił na czarnym rynku sztabki złota, które ukrył w salonie pod parkietem, i dzień po dniu z daremną nadzieją wyglądał znaku życia od Luizy z owego zakątka świata, do którego miał ją zawieźć jej bananowiec w karaibskich barwach. Przez całe lato nie przyszedł następny list, a spikerzy w radiu nigdy nie wspomnieli słowem o krążowniku Victor Schoelcher ani o transporcie złota Banque de France. Leon uważał za ironię losu, że ta sama dziewczyna musiała mu znikać z oczu bez śladu w każdej wojnie, którą przeżywał. Im dłużej trwała niepewność, tym bardziej zmuszał się do interpretowania braku wiadomości jako dobrego znaku. W sierpniu zwrócił uwagę, że platany wcześniej niż zazwyczaj straciły liście. Lato było gorące, teraz przyszła wczesna jesień. Faktem historycznym jest, że Victor Schoelcher owego ranka 17 lipca 1940 roku zdołał uciec dosłownie w ostatniej chwili. Według relacji naocznych świadków pierwszy oddział czołowy Wehrmachtu, który przybył do Lorient, zobaczył jeszcze smugę dymu z kominów statku za wyjściem z portu. Po wypłynięciu na otwarte morze Schoelcher dołączył do trzech parowców wycieczkowych kursujących na linii MarsyliaAlgier, przekształconych w transportowce złota, i wziął kurs na Casablankę. Stamtąd rejs miał prowadzić do Kanady, gdzie francuskie, belgijskie i polskie złoto miało być przechowywane do końca wojny w skarbcach w Ottawie. Jednak ledwo cztery statki minęły Zatokę Biskajską, nadeszła przez radio wiadomość o kapitulacji Francji. W konsekwencji pojawiło się pytanie, komu właściwie przysługuje prawo dysponowania złotem: rządowi w Vichy, a tym samym koniec końców nazistom, francuskiemu rządowi emigracyjnemu generała de Gaulle’a czy może w dalszym ciągu Banque de France, który wprawdzie podlegał Ministerstwu Finansów, lecz jako instytucja prywatnoprawna nie był własnością państwa francuskiego.
Tym sposobem jeszcze w dniu kapitulacji niemiecka admiralicja zagroziła przez radio wiozącym złoto transportowcom atakiem torpedowym, jeśli natychmiast nie zawiną do najbliższego portu w okupowanej części Francji, kilka godzin później zaś generał de Gaulle zagroził atakiem torpedowym, jeśli niezwłocznie nie wezmą kursu na Londyn. W takiej sytuacji nie było co myśleć o przepłynięciu Atlantyku i dlatego flotylla utrzymała kurs południowy i po postoju w Casablance przybyła 4 lipca 1940 roku do Dakaru. Tam przynajmniej na razie nie musiała się obawiać niemieckich niszczycieli, ale za to flotylla brytyjska pod dowództwem generała de Gaulle’a zagrażała wybrzeżom Senegalu z wyraźnym zamiarem zajęcia Afryki Zachodniej w imieniu niepodległej Francji. Dlatego urzędnicy Banque de France w wielkim pośpiechu postanowili przeładować do wagonów towarowych powierzone im dwa do trzech tysięcy ton złota - ile tego dokładnie było, nikt nigdy się nie dowiedział - i przetransportować jak najdalej w głąb kontynentu linią kolejową DakarBamako. O godzinie szesnastej cały transport był rozładowany, a trzy dni później ostatni ładunek złota opuścił dworzec w Dakarze. Podczas pierwszej inwentaryzacji w Thiès okazało się, że z jednej skrzyni w trakcie podróży morskiej ubyło trzynaście kilogramów. Inną skrzynię, pochodzącą z filii w Laval, napełniono żwirem i złomem. Dwie albo trzy skrzynie zupełnie zniknęły. W niedziele Leon, jakby nigdy nic, chodził z żoną i dziećmi na spacery, ale kiedy na bulwarze SaintMichel paradowała brygada pancerna, rozkazywał dzieciom, żeby się nie gapiły, tylko odwróciły głowy i oglądały wystawy sklepowe. - No dobrze, to oni są zwycięzcami i nawet zachowują się całkiem przyzwoicie wyjaśnił swemu pierworodnemu synowi Michelowi, który nie wytrzymywał w ciasnym mieszkaniu i zniecierpliwiony nalegał, żeby wolno mu było na własną rękę rozpoznawać sytuację w okupowanym mieście. - Jeśli któryś cię zagadnie, powiesz mu „Bonjour” i”Au revoir”, a jeśli zapyta cię o drogę do wieży Eiffla, udzielisz mu informacji. Ale nie znasz języka niemieckiego, bo to, czego nauczyłeś się w gimnazjum, zapomniałeś, a gdyby nawet tamten znał francuski, wcale cię to nie zobowiązuje do gawędzenia z nim o pogodzie. Jeśli będzie chciał przeliterować ci swoje imię, masz prawo do słabego słuchu i kiepskiej pamięci, a jeśli poprosi cię o ogień, nie podasz mu zapalniczki, tylko wyciągniesz rękę z żarzącym się papierosem. I nigdy - nigdy, słyszysz? - nie ściągniesz przed Niemcem czapki. Pstrykniesz tylko palcem wskazującym w daszek. Sam Leon chodził codziennie ze spuszczoną głową na Quai des Orfèvres i ze spuszczoną głową wykonywał swoją pracę. Niezbyt wiele miał do roboty, gdyż w Paryżu
prawie się już nie zdarzały otrucia ze skutkiem śmiertelnym; wydawało się, że w dniach chaosu i masowej paniki zostały wcielone w czyn wszelkie plany morderstw i zabójstw i teraz nie został już nikt, kogo trzeba by wysłać na tamten świat za pomocą trucizny. Leon korzystał z wolnego czasu, żeby rozpocząć realizację planu, z którym nosił się od dawna, i napisać artykuł naukowy o objętości pracy licencjackiej albo krótszej dysertacji, od pewnego czasu odczuwał bowiem jako jedną z porażek życiowych fakt, że nie uzyskał żadnego tytułu akademickiego, nawet nie ukończył gimnazjum. Naturalnie nadrabianie teraz tego, co zaniedbał jako młody człowiek, byłoby po pierwsze niemożliwe, a po drugie śmieszne, na pewno jednak chciał pokazać, że jest człowiekiem poważnym, gotowym do głębszej refleksji. Jako temat pracy wybrał statystyczną analizę zabójstw dokonanych za pomocą trucizny w Paryżu w latach 1930-1940. Jeśli ktoś był w tej dziedzinie fachowcem, to właśnie on. I odwrotnie - ta dziedzina była jedyną, na której rzeczywiście trochę się znał. Najpierw zgromadził na biurku dzienniki laboratoryjne z ostatnich dziesięciu lat i rozpoczął ich analizę statystyczną, segregując sprawców i ofiary według płci, wieku i statusu społecznego, uwzględnił stopień pokrewieństwa i rodzaj znajomości między sprawcą i ofiarą, rodzaj użytej trucizny oraz metodę jej podania, a ponadto rozkład geograficzny na dwadzieścia jeden dzielnic miasta Paryża i czasowy na poszczególne pory roku. Sporządzi tabele i narysuje wykresy, poza tym naszkicuje profile sprawców i ofiar i prześle swój artykuł do „Journal des Sciences Naturelles de l’École Normale Supérieure”, a po wojnie przez kilka tygodni może będzie objeżdżał francuskie akademie policyjne jako docent gościnny i specjalista w dziedzinie zabójstw dokonanych za pomocą trucizny. Ku jego zaskoczeniu wczesne lato 1940 roku upłynęło monotonnie i bez ważniejszych wydarzeń. Tylko dzień 23 czerwca miał zapamiętać po kres swoich dni - był to ów niedzielny poranek, kiedy różowe baranki chmur błyszczały na niebie i tuż po ósmej na rue des Écoles, gdy Leon z trzema bagietkami pod pachą wracał z piekarni, zbliżył się od tyłu głęboki, gruby pomruk wozu o dużej pojemności silnika. Kiedy Leon się odwrócił, zobaczył nadjeżdżającą limuzynę mercedesa, w której siedziało pięciu mężczyzn w niemieckich mundurach i Adolf Hitler. Mężczyzna siedzący z przodu obok kierowcy to był bez wątpienia Adolf Hitler, pomyłka wykluczona. Mercedes przejechał obok Leona szybko, ale bez przesadnego pośpiechu, a za nim dwa mniejsze pojazdy - i naturalnie ani Hitler, ani towarzyszący mu mężczyźni nie zwrócili uwagi na mojego dziadka, który stał na chodniku ze swoimi trzema bagietkami pod pachą i zupełnie wytrącony z równowagi czuł na sobie powiew wiatru dziejów.
Jak można było potem przeczytać w książkach historycznych, Hitler zaledwie trzy godziny wcześniej wylądował na lotnisku Le Bourget w towarzystwie swoich architektów Alberta Speera i Hermanna Gieslera oraz rzeźbiarza Arno Brekera, żeby po raz pierwszy i jedyny odwiedzić Paryż, i w wielkim pośpiechu zwiedził Operę, Madeleine i Place de la Concorde, po czym pojechał Polami Elizejskimi do Łuku Triumfalnego i przez Avenue Foch do Trocadéro i dalej, do École Militaire i do Panteonu; kiedy przejeżdżał obok Leona, musiał już być w drodze powrotnej do samolotu i miał jeszcze tylko zatrzymać się na krótko przy SacréCœur, aby po raz ostatni rzucić okiem na podbite miasto, które budziło się u jego stóp niczego nieświadome. Gdyby Leon tamtego ranka miał przy sobie pistolet - tak często później myślał i gdyby ten pistolet był załadowany i odbezpieczony, a on sam potrafiłby z niego wycelować i gdyby w tym momencie zdobył się na konieczną przytomność umysłu i nie marnował czasu na moralne rozważania nad regułami postępowania w ujęciu chrześcijaństwa zachodniego, to możliwe, że dokonałby czynu o doniosłym znaczeniu dla dziejów świata. A tak stał tylko zdziwiony ze swoimi bagietkami pod pachą i to trwające dwie lub trzy sekundy spotkanie nie miało najmniejszego wpływu na jego dalsze życie ani na życie Führera. Jeszcze kilkadziesiąt lat później Leon z niedowierzaniem kręcił głową, że ten obojętny epizod pozostał jednym z tych, które wywarły na nim największe wrażenie, i że barwy oraz światło owego letniego poranka wyryły się na dnie jego duszy z fotograficzną dokładnością, natomiast naprawdę istotne zdarzenia z jego biografii - ślub, przyjście na świat dzieci, pogrzeby rodziców - żyły w nim jedynie jako mgliste wspomnienia. W laboratorium podniecających zdarzeń nie było. Co parę dni musiał przerywać swą pracę statystyczną, żeby zbadać podejrzaną próbkę na obecność trutki na szczury albo arsenu. Zadania te wykonywał z właściwą sobie starannością i ufnością, że również pod okupacją niemiecką pozostaje w służbie dobra, niezależnie bowiem od tego, kto aktualnie szefował w Hôtel Matignon i w Pałacu Elizejskim, nadal musiała przecież obowiązywać zasada, że żaden człowiek nie powinien podawać drugiemu trucizny. Dla Leona było wprawdzie rzeczą oczywistą, że jako urzędnik policji - czy mu się to podoba, czy nie - jest podwładnym marszałka Pétaina i koniec końców pozostaje pod niemiecką komendą, dopóki jednak zakres jego obowiązków ograniczał się do dostarczania laboratoryjnych dowodów zbrodni, mógł mieć nadzieję, że nadal uda mu się zachować względnie czyste sumienie. Potem jednak nadszedł ów poranek, kiedy Leon jak zwykle kwadrans po ósmej zjawił się w pracy i ponownie zastał Quai des Orfèvres czarne od pracowników policji. Rozdrażnieni
stali w porannym słońcu na bruku i palili. Brama była zamknięta, a u brzegu Sekwany przycumowana była barka, którą Leon rozpoznał bez trudu: była to jedna z tych dwóch, które 12 czerwca odpłynęły w górę rzeki, uwożąc parę milionów dokumentów. W pobliżu Leona stał przypadkiem ten sam młody kolega, którego Leon przed miesiącem prosił o informację. - Co tu się dzieje? - A co ma się dziać? - mruknął tamten, wzruszając ramionami. - Niemcy wytropili barkę. - Tylko tę jedną? - Druga uciekła do Roanne. - A ta tutaj? - Utknęła po drodze. - Gdzie? - W BagneauxsurLoing, w pobliżu Fontainebleau. - Tak blisko? - Płynący przed nią statek z amunicją eksplodował i zablokował rzekę. Nasi ludzie ukryli ją pod drzewami i w zaroślach, najlepiej jak się dało, ale Niemcy ją znaleźli. Co można zrobić, taka barka jest wielka i łatwo ją wytropić, ona zawsze zostanie w kanale. Nie może dać drapaka przez pola albo odfrunąć. - W każdym razie to zadziwiające, że Niemcy tak dobrze znają naszą sieć kanałów. - I ładunki przewożone w naszych barkach... - Co masz na myśli? - Nic. A co ty masz na myśli? - Też nic. Dzwony z Notre Dame wybiły akurat wpół do dziewiątej, gdy na Quai des Orfèvres zajechał czarny traction avant prefekta policji. Z lewej strony wysiadł sam Roger Langeron, z prawej wysoki młody człowiek w kapeluszu koloru musztardowego i takim samym płaszczu, z czerwoną opaską na ramieniu i w okularach bez oprawek, które jego okrągłej, gładko ogolonej twarzy nadawały wygląd sympatycznego krótkowzrocznego gimnazjalisty. Przyłączył się z uśmiechem do stojących najbliżej mężczyzn, wyciągnął w ich stronę paczkę papierosów, ale schował ją z powrotem do kieszeni płaszcza, kiedy nikt się nie poczęstował. Tymczasem prefekt policji stanął z megafonem na stopniu swojego wozu. - Messieurs, proszę o uwagę. Specjalna akcja wszystkich pracowników Police Judiciaire na mocy prawa wojennego. Wywiezione wbrew prawu akta z biura 205 należy
przenieść z powrotem na miejsce, w którym powinny się znajdować. Wszyscy ludzie niemający innych obowiązków utworzą podwójny rząd od muru nabrzeża przez klatkę schodową do biura 205! Pośpiech wskazany, czas nagli! Przez tłum przeszedł pomruk, mężczyźni z ociąganiem rzucali niedopałki. Nie widzieli teraz powodu do przesadnego pośpiechu, ponieważ Niemcy nie nadciągali, tylko byli już w mieście od dłuższego czasu. Powoli, bez zaangażowania szaroczarna masa kapeluszy i płaszczy uformowała się, jak żądano, w podwójny szereg. Niezadowolenie tych mężczyzn z faktu, że tę samą pracę, którą zrobili w czerwcu, muszą wykonać jeszcze raz w odwrotnej kolejności, wydawało się wprost namacalne; na każdy krok, każdy chwyt potrzebowali teraz trzy lub cztery razy więcej czasu, dlatego powrót akt do archiwum, choć było ich o połowę mniej, trwał niemal dwa razy dłużej niż ewakuacja. W pokoju 205 prefekt policji i mężczyzna w żółtobrązowym płaszczu usiedli przy dużym biurku, otworzyli jeden czy drugi karton i stwierdzili, że akta doznały poważnego uszczerbku. Podczas ich miesięcznej nieobecności dobrały się do nich szczury kanałowe, chrząszcze i robaki, a przez szczeliny w kadłubie dostała się do barki woda. Ponieważ z powodu letnich burz panowała duża wilgotność, atrament rozpłynął się, papier napęczniał, drewno i karton rozkleiły się i porozpadały. Jeszcze przed przerwą obiadową Langeron i młody Niemiec podjęli decyzję o przepisaniu wszystkich materiałów, czyli trzech milionów dokumentów i akt, i złożeniu ich w nowych kartotekach i wiszących registraturach, które Ministerstwo Informacji dostarczy w ciągu tygodnia. Ale już z pierwszych przeliczeń w pamięci wynikało, że stu urzędników z biura 205 nie zdoła wykonać własnymi siłami tej kopistycznej pracy w sensownym terminie, ponieważ na każdego z nich - łącznie z załatwianiem spraw przychodzących codziennie - przypadałoby około trzydziestu tysięcy kopii. Kolegom z pozostałych wydziałów Police Judiciaire kazano więc odstawić wszelkie obowiązki z wyjątkiem najpilniejszych i włączyć się w kopiowanie akt. Dla Leona Le Galla oznaczało to, że na razie będzie musiał odłożyć swój artykuł naukowy. Zamknął w szafie notatki i dzienniki laboratoryjne i pogodził się z tym, że jego egzystencja zawodowa w najbliższym czasie będzie się obracać jedynie wokół napęczniałych i pofalowanych różowych kart. Czas mijał szybko. Leon ani się obejrzał, a upłynęły trzy tygodnie, odkąd zajmował się odszyfrowywaniem słowiańskich nazwisk i przenoszeniem ich na śnieżnobiałe karty, które musiał składać w nowiuteńkich kartotekach. Vichnevski, Wychnesky, Wysznevscki, Wischnefsky, Wijschnewscki, Vitchnevsky, Wishnefski, Vishnefskij, a do tego Aaron,
Abraham, Achmed, Alexander, Aleksander, Alexej, Alois, Anatol, Andrej, Andriej i rue des Rennes, rue des Capucins, rue SaintDenis, rue Barbès oraz Żyd, Żyd, Żyd, Żyd, Żyd, komunista, komunista, komunista, komunista, komunista, wolnomularz, wolnomularz, wolnomularz, wolnomularz, Cygan, anarchista, zboczeniec, niemoralny, uchylający się od pracy, alkoholik, agresywny, schizofrenik, nimfomanka, nieczysty rasowo. Leon oddawał się tej pracy ze wstrętem, podobnym do tego, jaki odczuwał po raz ostatni w wieku szesnastu lat, kiedy w wolne od nauki popołudnia musiał przepisywać za karę całe strony Wergiliusza, a tymczasem morze wyrzucało najciekawsze rzeczy na cherbourską plażę. Z jedną różnicą: w wypadku tej karnej pracy dodatkowo wydawało się, że nauczyciel oszalał i przystawił mu do skroni odbezpieczony pistolet. A przy tym w prywatnych kontaktach - Leon musiał to przyznać - Niemcy okazywali wyszukaną grzeczność. Co wieczór tuż przed końcem pracy mężczyzna w musztardowym płaszczu obchodził wydziały Police Judiciaire i zbierał skopiowane akta jak pszczelarz plastry miodu. Nazywał się Knochen. Helmut Knochen. Pozdrawiał wszystkich życzliwie i poruszał się bezszelestnie, a swoim pszczołom robotnicom, jak na dobrego pszczelarza przystało, okazywał wręcz wzruszającą troskliwość. Niemal codziennie pytał Leona wyszukaną, choć twardą w wymowie francuszczyzną o samopoczucie, potrząsał jego dłonią i dowiadywał się, czy ma dość kawy i czy nie potrzebuje świecącej jaśniej lampki na biurko, a przy tym niewinnie patrzył mu w oczy swymi błękitnymi, silnie powiększonymi przez soczewki okularów oczyma. Leon mruczał zdawkowe podziękowanie, mówiąc, że jest zadowolony z lampki i że nie brakuje mu kawy. Pamiętał jeszcze dość z lekcji niemieckiego, żeby docenić poezję nazwiska Knochena*, miał natomiast trudność z odpowiednio poważnym traktowaniem zagrożenia ze strony młodzieńca, który był wprawdzie hauptsturmführerem SS i szefem policji bezpieczeństwa, ale miał pewnie niewiele ponad dwadzieścia pięć lat i był ostrzyżony na jeża jak skaut. Leon nie potrafił sobie wyobrazić, by taki szczeniak mógł kąsać swoimi mlecznymi ząbkami. Pewnego dnia we wrześniu Knochen pojawił się już wczesnym rankiem. Żartobliwie wystukał na drzwiach pokoju Leona pierwszy takt V symfonii Beethovena, uchylił je odrobinę i zajrzał jednym okiem do środka. - Dzień dobry! Czy mogę wejść o tak niezwykle wczesnej porze? Czy może zajrzeć później? - Proszę wejść - odpowiedział Leon. - Proszę bez fałszywej grzeczności! - zawołał Knochen, pokazując także drugą połowę
twarzy. - To pan jest tutaj gospodarzem, a ja bynajmniej nie chcę odciągać pana od pracy. Jeśli przyszedłem nie w porę, spokojnie mogę... - Naprawdę proszę wejść. - Dziękuję, to bardzo uprzejme z pańskiej strony. - Muszę pana jednak rozczarować, tak wcześnie rano mam dopiero dwie kopie, które można zabrać. - Akta? Ach, teraz proszę o nich zapomnieć. Niech pan spojrzy, mam coś dla nas... Pozwoli pan? - Knochen usiadł na krześle i pstryknął palcami, a wtedy żołnierz, który pchał korytarzem stolik na kółkach, wziął z niego tacę i przyniósł do stołu laboratoryjnego Leona. Niech pan spojrzy... lub raczej: niech pan powącha! Autentyczna arabska mokka z włoskiej kafetiery. To coś innego niż ta wojenna lura powstająca po przepuszczeniu przez filtr prażonych żołędzi, którą pan sobie tu gotuje na palniku Bunsena. - Dziękuję panu, ale nasza kawa jest w sam raz dla mnie. Moje krążenie... - Bzdura, taka mała mokka jeszcze nikogo nie zabiła! Naleję panu, pozwoli pan? Śmietanki, cukru? - Niczego, dziękuję. - Czarna bez niczego? - Tak, proszę. - Oho, widzę, że z pana twarda sztuka! Czy to kwestia normandzkiego pochodzenia? A może zawodu? Tyle morderstw za pomocą trucizny, czy one nie hartują człowieka na gorycz życia? - Niestety, ani trochę. - Raczej przeciwnie, prawda? Tak właśnie myślałem. Z czasem człowieka łatwiej zranić, bo ma cieńszą skórę, ze mną jest podobnie. Albo będzie podobnie... gdy zdobędę tyle doświadczenia co pan. Jak smakuje panu kawa? - Wyśmienita. - Prawda? Muszę wydać polecenie, żeby co tydzień podsyłano paczkę do pańskiego wydziału. Kafetierę do mokki od razu zostawiam, dobrze pasuje do pańskiego palnika Bunsena. Czy jest jeszcze coś, co mógłbym dla pana zrobić? Może croissanta? Leon pokręcił głową. - Na pewno? Mój adiutant ma ich trochę. Świeżuteńkie, na prawdziwym maśle. - Naprawdę nie, bardzo dziękuję. Proszę sobie nie robić kłopotu. - Jak pan sobie życzy, monsieur Le Gall. Proszę mi powiedzieć: pańskie miejsce pracy... - swymi małymi, wypielęgnowanymi dłońmi wykonał szeroki ruch -...czy ono jest
z grubsza w porządku? - Oczywiście. Od wielu lat jestem tu przyzwyczajony do wszystkiego. - Rad jestem to słyszeć. Bo, wie pan, mnie naprawdę zależy na tym, żeby miał pan jak najlepsze warunki do pracy. - Dziękuję panu. - Zawsze mówię, że tylko w przyzwoitych warunkach człowiek może wykonywać porządną pracę. Przyzna mi pan rację? - Oczywiście. - Koniecznie musi mi pan powiedzieć, kiedy będę mógł coś dla pana zrobić. - Dziękuję bardzo. Knochen wstał i podszedł do okna. - Ma pan stąd wspaniały widok. Paryż to przecież cudowne miasto. Najpiękniejsze miasto świata, moim zdaniem. W porównaniu z nim Berlin jest po prostu tym, czym zawsze był: prowincjonalną dziurą. Mam rację? - Jak pan uważa, monsieur. - Był pan kiedyś w Berlinie? - Nie. - No cóż, wiele pan nie stracił, przynajmniej do tej pory. Dobry Boże, ja pochodzę przecież z Magdeburga. Ale proszę mi powiedzieć: czy jako paryżanin potrafi pan docenić piękno miasta światła? Czy do pana jeszcze w ogóle dociera to, co pan widzi? - Człowiek się przyzwyczaja. Po dwudziestu latach... - Wspaniałe. Widok jest wspaniały. Tu w środku natomiast oświetlenie jest, jak by to powiedzieć, trochę blade, trochę słabe. Jest pan pewien, że ma pan wystarczająco dużo światła do pisania? - Daję sobie radę. - Naprawdę? Rad jestem to słyszeć. Bo, wie pan, mamy tutaj małą trudność. Ponownie pstryknął palcami i na ten znak adiutant przyniósł dwa pudła. - Nie chcę marnować pańskiego czasu na błahostki, chcę tylko pokazać panu to tutaj; to zajmie tylko chwilę. Wie pan, co tutaj mam? To jest... - wskazał jedną kartotekę -...ostatnie sto kart skopiowanych przez pana. A to... - wskazał drugą -...odpowiadające kopiom oryginały. Wie pan, co mi się rzuciło w oczy podczas przeglądania tych dwóch pudeł? - Co? - To, co teraz powiem, jest nieprzyjemne. Nie weźmie mi pan tego za złe, dobrze? - Proszę pana...
- Otóż rzuciło mi się w oczy, że podczas przepisywania przytrafia się panu dość dużo błędów. Dlatego przyszło mi do głowy, że być może oświetlenie w pokoju jest niezupełnie optymalne. Proszę mi wybaczyć to pytanie, ale jak się prezentuje pański wzrok? - Do tej pory bardzo dobrze. - Naprawdę? Nie potrzebuje pan okularów do czytania? - Na szczęście nie. - To świetnie. Zresztą nie należy pan przecież do najmłodszych, prawda? Ile właściwie ma pan lat, jeśli wolno zapytać: czterdziestka jak nic, prawda? - Przykro mi z powodu tych błędów, monsieur. Knochen lekceważąco machnął ręką. - Naturalnie to drobiazgi i wybaczalne grzechy, proszę nie brać sobie tego aż tak bardzo do serca. Ale na pewno zgodzi się pan ze mną, że w administracji najmniejsze błędy mogą mieć zgubne skutki, prawda? - Z pewnością. - Panu jako naukowcowi nie muszę tego wyjaśniać, wiedziałem, że tak będzie. Widzi pan, tu na przykład stoi Yablonskij zamiast Jablonsky. Jeśli umieścić tę kartę prawidłowo w kolejności alfabetycznej pod Y, to nigdy nie odnajdziemy tego człowieka. Albo tutaj: zamiast rue des Moines rue de l’Avoine; ulicy o tej nazwie w ogóle nie ma. Albo ta data urodzenia: 23 lipca 1961... ten człowiek jeszcze w ogóle się nie urodził. Rozumie pan, monsieur Le Gall? - Tak. - Pozwoliłem więc sobie na porównanie tych stu kart z oryginałami i policzyłem te zawierające błędy. I wie pan, ile ich jest? - Żałuję... - Proszę strzelać, no, tylko szacunkowo! Jak pan sądzi: osiem? piętnaście? dwadzieścia trzy? Leon wzruszył ramionami. - Siedemdziesiąt trzy! Siedemdziesiąt trzy na sto, monsieur Le Gall! W procentach to będzie, niech policzę, zaraz będę miał wynik... Jasne, ależ idiota ze mnie: siedemdziesiąt trzy procent! To dużo, prawda? - Istotnie. - Błędy są prawie zawsze minimalne, to nie ulega wątpliwości, ale najgroźniejsze nieprawdy to umiarkowanie zniekształcone prawdy, jak mawiał Lichtenberg. Zgadza się pan ze mną?
- Oczywiście. Knochen ponownie lekceważąco machnął ręką. - Proszę się tym nie przejmować, każdemu z nas przytrafi się czasem błąd. Muszę jednak powiedzieć, że panu przytrafia się podejrzanie dużo błędów. Wie pan, jaka jest średnia pańskich kolegów? - Nie wiem. - Jedenaście przecinek dziewięć procent. - Rozumiem. - To dobrze, że mnie pan rozumie. Ważne jest teraz, żebyśmy usunęli źródło błędów w celu uzyskania poprawy, prawda? Prawda, monsieur Le Gall? - Owszem. - Ma pan jakieś wyjaśnienie wysokiego procenta błędów u siebie? - Niektóre karty trudno odszyfrować. - Z pewnością - potwierdził Knochen. - Ale pańscy koledzy muszą sobie radzić z tak samo uszkodzonymi materiałami, prawda? A może pan dopuszcza taką możliwość, że poważnie uszkodzone akta gromadzą się na pana biurku w ilości znacznie przekraczającej średnią statystyczną? I czy to nagromadzenie jest przypadkowe, czy może powinniśmy poszukać przyczyn? Leon wzruszył ramionami. - Widzi pan, dlatego zastanawiałem się nad oświetleniem i okularami do czytania. Musi być przecież jakieś wyjaśnienie faktu, że przytrafia się panu tyle błędów. W takich wypadkach moi koledzy z SS krzyczą naturalnie od razu o sabotażu i zdradzie stanu. Czy miał pan już do czynienia z SS? - Nie. - Między nami mówiąc, jest wśród nich paru naprawdę okropnych narwańców, których nie chciałbym spotkać nocą w ciemnej ulicy. Wie pan, co oni robią z sabotażystami? Najpierw różne rzeczy, a potem wywożą ich do Drancy i stawiają pod ścianą. Albo wrzucają związanych do Sekwany. Albo strzelają im w tył głowy i zostawiają w najbliższym rowie. Prawo wojenne. Wolno im. - Rozumiem. - To młokosy, istne gorączki. Nie wszyscy bardzo dobrze wychowani, cóż zrobić. Ale proszę się nie martwić, monsieur Le Gall. W tym miejscu na razie ja decyduję o tym, co ma się dziać. I ja mówię, że trzeba ludziom stworzyć dobre warunki pracy, jeśli mają wykonywać dobrą pracę.
Jeszcze raz pstryknął palcami i żołnierz przyniósł lampę stołową z lustrzanym abażurem. - Może pan mówić, co chce, do dobrej pracy potrzebne jest dobre oświetlenie. To, że przyzwyczaił się pan do tego starego ogarka, nie oznacza jeszcze, że daje on dobre światło. Chyba pozwoli pan, że od razu zabierzemy go ze sobą i w zastępstwie podłączymy tę lampę? - Jeśli pan przy tym obstaje. - To siemens, że tak powiem, mercedes wśród lamp stołowych, nie ma żadnego porównania z pańskim ogarkiem. Gdyby pan zechciał jeszcze pokwitować mi tutaj odbiór, to już wszystko będzie w porządku. W administracji porządek jest ważny, prawda? - Owszem, monsieur. A kawa? - Co z kawą? - Nie potrzebuje pan na nią pokwitowania? - Żartuje pan sobie ze mnie, Le Gall, to niesprawiedliwe. Nie jestem pedantem ani tępakiem, proszę mnie źle nie zrozumieć. Ja sam nie potrzebuję pokwitowania na nic. Osobiście skłaniam się do poglądu, że życie kiedyś wystawi nam pokwitowanie za wszystko, choć wcale nie będziemy tego wymagać. Ale administracja nie może czekać do końca naszych dni, ona potrzebuje pokwitowań już wcześniej. I uczciwie trzeba powiedzieć, że administracja nigdy nie jest celem samym w sobie, tylko zawsze koniec końców służy człowiekowi. Czyż nie jest tak? - Oczywiście. - Dlatego błąd w porządku, zawsze to powtarzam, może mieć dla ludzi poważne konsekwencje. Ale ja tutaj gadam i gadam, a pan ma mnóstwo roboty. Do widzenia, Le Gall, do wieczora! - Do widzenia. Knochen z rozwianym płaszczem śpiesznie opuścił pomieszczenie i zamknął za sobą drzwi. Chwilę później otworzył je ponownie. - Omal nie zapomniałem! W południe ma pan zajrzeć do przedszkola przy rue Lejeune, dyrektorka dzwoniła, podobno pańska córeczka... proszę mi przypomnieć, jak ma na imię... Marianne? - Muriel. - Podobno mała Muriel dziś rano wybiła szybę w toalecie na trzecim piętrze. Rzuciła w okno kostką brukową ze szkolnego podwórza. - Muriel? Mężczyzna po raz kolejny lekceważąco machnął ręką.
- To naturalnie bzdura i szybko się wyjaśni, przecież to jasne. Jak czteroletnia dziewczynka miałaby dorzucić kostkę brukową do trzeciego piętra, prawda? Pewnie pomylono osobę, typowy błąd. Ale może lepiej, żeby pan tam zajrzał w południe. Jak mi powiedziano, mała została zamknięta w piwnicy na węgiel, że tak powiem, w celu skłonienia jej do zeznań, i płacze wniebogłosy. Leon gwałtownie odsunął krzesło i chciał wstać, lecz wtedy Knochen chwycił go za ramiona i wcisnął z powrotem w krzesło. - Tylko spokojnie, monsieur Le Gall, tylko bez nerwów. Najlepiej zostawmy rzeczy własnemu biegowi i porządkowi, prawda? Najpierw się pracuje, potem przychodzi kolej na życie prywatne. Będzie pan tu pisał pilnie jeszcze przez dwie godziny, a w przerwie południowej pójdzie pan na rue Lejeune. Podobno tamtejszy dyrektor to ciężki idiota, tak mi mówiono. Jeśli nie będzie chciał zwolnić z piwnicy pańskiej córeczki, proszę mu przekazać pozdrowienia od hauptsturmführera Knochena, to powinno pomóc. Do widzenia, monsieur, i owocnej pracy! Przyjemnego dnia panu życzę! * Knochen (niem.) - kość.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY A potem przyszła zima z 1940 na 1941 rok i w Paryżu zrobiło się zimno. Latem przestawienie się na czas niemiecki podarowało Francuzom długie, jasne wieczory, słońce zachodziło dopiero po godzinie dziesiątej, a o północy żarzyły się jeszcze na horyzoncie ostatnie smugi dziennego światła. Teraz jednak pokutowali za to, bo dni robocze zaczynały się w środku nocy. Leon wstawał, kiedy była jeszcze najczarniejsza noc, i golił się w mdłym świetle żarówki. Przy śniadaniu widział swoje odbicie w ciemnym oknie, a w drodze do pracy mrugały gwiazdy na niebie, jakby to nie był wczesny ranek, tylko znowu wieczór. Co się tyczy jego pracy przy Quai des Orfèvres, to owej zimy Leon uświadomił sobie, że prawo stało się bezprawiem, bezprawie zaś podniesiono do rangi ustawy; motłoch był nową elitą, a ustawy uchwalali oszuści. Na korytarzach urzędnicy dzielili się szeptem najświeższymi nowinami na temat najsłynniejszych paryskich oszustów - Pierrota la Valise’a, François le Mauvaisa czy FeuFeu le Ritona - którzy zamienili swoje kary dziesięciu, piętnastu lub dwudziestu lat więzienia na wolność, automobile i benzynę oraz broń i niemieckie legitymacje policyjne. Nie było jeszcze tak źle, żeby zjawiali się w biały dzień przy Quai des Orfèvres aresztować tych policjantów, którym zawdzięczali własne aresztowanie, ale wszyscy przeczuwali, że już wkrótce się to stanie. Wprawdzie Leonowi przydało się teraz, że wykonywał swoją pracę anonimowo i bez kontaktu ze światem zewnętrznym, ale każdego ranka czuł niebezpieczeństwo, przechodząc klatką schodową obok różnych wydziałów. Było dla niego jasne, że każdy kolega, każda sekretarka i każdy strażnik mogą być pomocnikami oszustów i morderców. Wyjścia z tej sytuacji nie widział. Zaszył się więc w laboratorium, wypełniał swoje obowiązki i wystrzegał się wszelkich zbędnych ruchów. Już w listopadzie rozległy niż sprowadził zimne masy powietrza z Syberii. Benzyna i olej napędowy stały się rzadkością, po ulicach poruszały się jedynie rowery, riksze i dorożki konne - a gdy czasem przejeżdżało auto, można było z dużym prawdopodobieństwem przyjąć, że za kierownicą siedzi Niemiec lub kolaborant. Najbardziej uderzająca była cisza na ulicach i zimne milczenie ludzi. Hałas uliczny, który panował w poprzednich dniach, umilkł, teraz słyszało się tylko skrzypienie śpiesznych kroków na zmrożonym śniegu, od czasu do czasu pokasływanie, wymianę krótkich pozdrowień lub apatyczne okrzyki gazeciarza, który od dawna nie wierzył, że uda mu się sprzedać dyktowane przez Niemów gazety.
Przed sklepami stały w milczeniu kolejki, a policjant na rogu ulicy zachowywał się tak, jakby go w ogóle nie było. W kawiarniach ludzie garnęli się tłumnie do ciepła ekspresów do kawy i butelek takiego czy innego likieru w jaskrawych kolorach, zakazanego jak większość alkoholi, i wpatrywali się bez słowa w pożółkły kalendarz Martini oraz urzędowe obwieszczenia na temat picia alkoholu w miejscach publicznych; wiele twarzy błyszczało w gorączce i miało zaczerwienione nosy, większość osób nosiła czapki, wełniane szale i rękawiczki, a po wszystkich można było poznać, że uciekli z mieszkań, w których panowała temperatura niewiele wyższa niż na ulicach. Le Gallowie sypiali w długich pończochach, rękawiczkach i wełnianych swetrach, a wczesnym rankiem zdrapywali z szyb okiennych zamarzniętą parę z oddechów. Od czasu do czasu Leon przynosił do domu wiązkę drewna na opał, które udało mu się zdobyć na czarnym rynku - wtedy siedzieli wieczorem w salonie przy kominku i ponieważ nie nawykli do takiego ciepła, zasypiali na kanapie, w fotelu lub na perskim dywanie. Długo po północy, kiedy ogień wygasał i przez szpary i szczeliny do mieszkania z powrotem wpełzał chłód, Yvonne i Leon zanosili dzieci jedno po drugim do łóżek. W jedną z takich nocy spłodzili małego spóźnialskiego, Philippe’a, który z kolei prawie dokładnie dwadzieścia lat później, we wrześniu 1960 roku, na bulwarze SaintMichel miał poznać młodą dziewczynę ze Szwajcarii. Właściwie przejeżdżała tylko przez Paryż w drodze na studia do Oksfordu, ostatecznie jednak przedłużyła postój i w łagodny jesienny wieczór poszła z Philippe’em do mansardowego pokoju przy rue des Écoles, skutkiem czego dziewięć miesięcy później wydała na świat chłopczyka, który w kościele SaintNicolas du Chardonnet otrzymał na chrzcie moje imię. W każdym razie wszyscy byli zdrowi i nie musieli głodować. Ponieważ Leon i Yvonne mieli żywo w pamięci pierwszą wojnę światową, począwszy od dnia wypowiedzenia wojny, znosili do domu zapasy. W ciągu jesieni ceny wzrosły tylko umiarkowanie, więc napełnili szafy workami z ryżem, pszenicą i owsem. Poza tym w szybie świetlnym nad toaletą, za niepozorną zasłoną, za którą żaden złodziej nie spodziewałby się znaleźć żywności, piętrzyły się setki puszek z fasolą, grochem, mlekiem skondensowanym i musem jabłkowym. Na stole pojawiały się nawet regularnie jaja, masło, ryby i kiełbasa, odkąd najstarszy syn Michel w każdy pierwszy weekend miesiąca jeździł do Rouen w odwiedziny do ciotki Sophie, którą łączyły serdeczne stosunki z paroma normandzkimi hodowcami bydła mlecznego. Szesnastolatek bardzo lubił chodzić w sobotni poranek na dworzec SaintLazare z kieszeniami pełnymi pieniędzy i wsiadać do pociągu do Rouen. Trochę mniej przyjemny
był każdorazowy powrót w niedzielę z ciężką, pękającą w szwach walizką, którą musiał taszczyć całe trzy kilometry z dworca na rue des Écoles, przez cały czas mając się na baczności przed policją i żołnierzami Wehrmachtu. Najtrudniejsza była ta zima dla Yvonne. Odkąd wielka polityka uznała za konieczne zamknięcie małej Muriel w piwnicy na węgiel i w konsekwencji wywołała u niej mimowolne moczenie, przenikliwy umysł matki zajęty był dzień i noc zachowaniem rodziny w zdrowiu, przy siłach i jako jeden organizm. Zaprzestała wpisów do dziennika snów, zniknęły różowe okulary przeciwsłoneczne i letnie szaty z lejących się materiałów, skończyło się podśpiewywanie pod nosem piosenek. Jej myśli nie obracały się już wokół niczego innego prócz kwestii, jak ochronić, wyżywić i ogrzać do końca wojny męża i dzieci i jak utrzymać z dala od nich wszelkie troski i zmartwienia. Dążyła do tego celu ze sprytem właściwym tajnej agentce, odwagą bożej bojowniczki i bezwzględnością żołnierza wojsk pancernych. Rano odprowadzała po kolei dzieci do szkoły - również dużego Michela, który na próżno wzbraniał się przed matczyną eskortą - a po południu wszystkie je odbierała. Zanim rano pozwoliła Leonowi wyjść z domu, wyglądała przez okno w salonie na lewo i prawo, czy nie czyhają na niego niebezpieczeństwa, a kiedy wieczorem po pracy spóźniał się parę minut, wychodziła mu na spotkanie i czyniła gorzkie wymówki. Gdy któreś z dzieci zaczynało kaszleć, używała kłamstw, fałszywych pieniędzy i swojego dekoltu, żeby załatwić miód, herbatę lipową i syrop przeciwkaszlowy, a gdy zamarzła woda w kuchni, w biały dzień na oczach sporej grupy gapiów własnoręcznie ścięła małą akację przed rumuńskim kościołem ortodoksyjnym, zataszczyła całe drzewko do domu i na wewnętrznym podwórku porąbała na opał. Kiedy pewnej nocy na klatce schodowej dały się słyszeć dziwne odgłosy, następnego dnia kupiła na czarnym rynku mauzera kaliber siedem sześćdziesiąt pięć milimetra z amunicją i oznajmiła marszczącemu czoło małżonkowi, że zastrzeli bez ostrzeżenia każdego obcego człowieka, który bez jej zgody wejdzie do tego mieszkania. Gdy Leon poddał jej pod rozwagę, że pistolet, który w pierwszym akcie wisi na ścianie, musi w drugim akcie wypalić, wzruszyła ramionami i odparła, że prawdziwe życie rządzi się innymi prawami niż rosyjski teatr. A gdy zapytał, dlaczego zdecydowała się akurat na pistolet niemiecki, oświadczyła, że jeśli niemieccy urzędnicy śledczy znajdą w zwłokach Niemca niemiecką amunicję, z pewną dozą prawdopodobieństwa będą szukać sprawcy wśród Niemców. Czy te ciężkie czasy jeszcze mocniej związały Yvonne i Leona, bo codziennie dowodzili sobie wierności i wiarygodności, czy też wobec stałego zagrożenia stracili ostatnią nadzieję na romantyczną miłość, ponieważ musieli funkcjonować wyłącznie pragmatycznie,
jako wspólnota bojowa - czy więc w tej sytuacji zbliżyli się do siebie czy nie, trudno powiedzieć. Można sobie wyobrazić, że nigdy nie zadawali sobie tego pytania. Ważna była bowiem nie etykieta czy nagłówek ich bycia ze sobą, lecz przeżywanie dnia po dniu, a poza wszelką metafizyką czas stworzył po prostu pewne fakty, które miały większe znaczenie niż jakiekolwiek słowa. I tak pozostawało faktem, że oboje byli już po czterdziestce i można było przyjąć, że przekroczyli półmetek życia. Arytmetycznym faktem było też, że połowę z dotychczasowego życia spędzili ze sobą i wkrótce więcej będą mieli nocy przespanych ze sobą we wspólnym łożu małżeńskim niż bez siebie. Poza tym można było przewidzieć, że ich dzieci w zaskakująco krótkim czasie staną się na wpół dorosłe i wywędrują w świat jako żywy dowód tego, że Yvonne i Leon byli całkiem porządnymi rodzicami. Wkrótce dni, które pozostaną im jeszcze na ziemi, będą upływać coraz szybciej i niebawem suma ich wspólnych wspomnień będzie tak duża, że stanie się źródłem większej pociechy niż wszelka nadzieja na takie czy inne życie bez siebie. Rzecz jasna z tego czy innego powodu mogło się zdarzyć, że pewnego dnia ona ucieknie przed nim albo on przed nią. Jednak nie będzie to nowy początek ani nowe życie, tylko ciąg dalszy ich dotychczasowego życia w nowych warunkach. Nie było drugiego życia, mieli tylko to jedno. Na pierwszy rzut oka mogło się to wydawać druzgocące, na drugi jednak było największą możliwą pociechą, oznaczało bowiem, że ich dotychczasowe życie nie było kwestią obojętną, lecz nieodzowną przesłanką tego wszystkiego, co jeszcze przyjdzie. Leon był mężczyzną życia Yvonne, a ona kobietą jego życia, nie mieli już powodu do zazdrości. I nie powinno się to zmienić, nawet gdyby mieli się utracić wskutek jakiejś katastrofy lub głupoty, która pojawia się na starość. Po prostu nie zostało im dość czasu, żeby z kimś innym spędzić w łożu małżeńskim tyle nocy, ile spędzili dotychczas ze sobą. Dla Leona, który już dawno przyzwyczaił się do posiadania dwóch kobiet - jednej u swego boku i jednej w głowie - niewiele się zmieniło, natomiast dusza Yvonne zaznała wreszcie spokoju. Zbędne okazało się także pytanie, czy są sobie przeznaczeni, czy nie, i nie było już ważne, czy kochają się naprawdę namiętnie, czy połowicznie lub czy tylko udają bądź omyłkowo wierzą, że się kochają. Ważne było jedynie to, co faktycznie było. Takie to proste. A abstrahując od wszelkich wielkich słów, Yvonne musiała przyznać, że Leon w dalszym ciągu się jej podoba - może nawet bardziej niż poprzednio - jako poważny, stateczny mężczyzna. Lubiła lekki odgłos jego stóp, kiedy wstępował po schodach, i ciężki dźwięk jego kroków, gdy szedł korytarzem, lubiła niezamierzoną dobroduszność jego głosu
i intensywny, ale nigdy nie ostry zapach jego ciała, który wydobywał się z wnętrza płaszcza, kiedy wieszał go na wieszaku po dniu pracy. Podobało jej się, że dzieci, choć właściwie były już na to za duże, w dalszym ciągu gramolą się do niego na kolana i tam się uspokajają, podobało jej się też, że nie splata dłoni na brzuchu, jak mają to w zwyczaju robić mężczyźni, począwszy od pewnego wieku, i że jeszcze nie stęka przy wstawaniu i nie zdradza skłonności do besserwisserstwa ani długich pouczeń. Podobało jej się, że złośliwość i okrucieństwo obce są jego naturze, a jeszcze bardziej podobało jej się, że nocą, gdy spali, obejmował ją swymi długimi ramionami. I choć mogło się zdarzyć, że czasem obejmował we śnie inną kobietę - siła faktów była po stronie Yvonne. W rzeczywistości i zgodnie z prawdą to ona była żoną w jego ramionach, żadna inna. Médine, u brzegów rzeki Senegal 24 grudnia 1940 r. Ukochany Leonie, żyjesz jeszcze? Ja jeszcze żyję. Właśnie wyrzuciłam za mur tarasu do rzeki Senegal resztki nieziemsko łykowatego kurczaka, którego jadłam na obiad; teraz biją się o nie krokodyle karłowate, a znudzone hipopotamy przyglądają się, otwierając pyski, podczas gdy dziwne małe ptaki spiczastymi dziobami wydłubują im spomiędzy zębów włókna przeżutych lilii wodnych. Wkrótce zajdzie słońce i muezin wezwie wiernych do wieczornej modlitwy, potem nastanie godzina komarów; spędzę ją w naszej twierdzy w palarni klubu oficerskiego, który ma grube kamienne mury, a w oknach gęste moskitiery. W tym starym, walącym się kolonialnym mieście klub jest jedynym w miarę nadającym się jeszcze do zamieszkania budynkiem; wszystkie inne europejskie domy to ruiny, w których rosną młode drzewa i Afrykańczycy budują swoje chaty. W palarni towarzystwa dotrzymują mi komendant twierdzy, jego dwóch adiutantów i obu moich kolegów z Banque de France; poza tym przyłączył się do nas Giuliano Galiani, spluwający radiotelegrafista z Victora Schoelchera, pamiętasz: został do nas przydzielony jako oficer łącznikowy (tyle że nie ma tutaj niczego ani nikogo, z kim można by nawiązać łączność). Przed
kolacją
siedzimy
w wiklinowych
fotelach
i palimy,
a w tym
czasie
w pomieszczeniach załogi pod murami twierdzy dziewięćdziesięciu senegalskich tyralierów, ochraniających nasz cenny fracht (o którym nie mogę już mówić), śpiewa smętne pieśni o miłości, śmierci i tęsknocie. Kiedy dzwonek wzywa na posiłek, przenosimy się do salonu, gdzie nad stołem, głośno zgrzytając, obraca się wentylator z przeżartymi rdzą łopatami wirnika, który z pewnością w niezbyt odległej przyszłości odpadnie od sufitu i w tej samej
setnej części sekundy czystym dookolnym cięciem zetnie nam wszystkim głowy. Ale póki co siedzimy posłusznie i się pocimy, przeklinamy upał i na wyścigi fantazjujemy o całych ciężarówkach zimnego piwa i zmrożonego szampana, a jeśli nic więcej na ten temat nie przychodzi nam do głowy, jeden z panów składa wiarygodny raport o swoich przygodach tego dnia, których nieuniknionym generalnym tematem jest chroniczna niewiarygodność i wstręt Afrykańczyków do pracy. Rzeczywiście nasi nadzorcy mają wielkie kłopoty z pilnowaniem ludzi, żeby kończyli rozpoczętą pracę; każdy Afrykańczyk natychmiast chowa się w cieniu najbliższego baobabu, kiedy
znika
bicz
z hipopotamiej
skóry.
Ja
osobiście
to
rozumiem,
bo
w pięćdziesięciostopniowym upale praca w kamieniołomach, noszenie wody i ścinanie drzew, czyli to, co muszą robić dla nas, naprawdę nie sprawia przyjemności; my w tym klimacie walimy się z nóg już pod własnym ciężarem. I prawdą też jest, że Malinké, Wolof i Toutcouleurs nigdy przecież na wyprzódki nie ubiegali się o to, żeby móc harować tutaj za nas bezpłatnie, z tego, co wiem, nie zapraszali nas też tutaj ani nie witali serdecznie, nigdy nie zaproponowali nam przyjaźni, a gdy już byliśmy tutaj, nigdy nas nie błagali, byśmy zostali jak najdłużej. Mimo to codziennie dziwimy się na nowo, że nasi nadzorcy zawsze i wciąż muszą żądać oczekiwanej przez nas gościnności za pomocą bicza z hipopotamiej skóry. To ciągłe okładanie biczem i bicie, krzyki i krew, i upokorzenia działają tutaj na wszystkich bardzo przygnębiająco - przede wszystkim na bitych, ale też na samych bijących, z którymi siedzę co wieczór w palarni. W pierwszych tygodniach często zadawałam sobie pytanie, jak ci używający bicza potrafią wyzbyć się wszelkiego współczucia, jak mogą być tacy okrutni i wolni od jakichkolwiek ludzkich uczuć. Potem zrozumiałam, że bijący i okładający biczem, jeśli nikt ich nie powstrzymuje, wpadają w szał, który ich napędza, żeby bić nadal i coraz okrutniej, ponieważ tylko dzięki wciąż powtarzanej przemocy można uzyskać
potwierdzenie
własnej
wyższości
nad
ofiarą,
a tym
samym
również
usprawiedliwienie ewidentnej niesprawiedliwości tego aktu przemocy. Dochodzi jeszcze coś innego - całkiem dobrze poznałam już swoich bijących kolegów, z którymi stykam się wszak przez okrągłą dobę; słyszę, jak krzyczą w nocy, kiedy przewracają się w łóżkach, skąpani we własnym pocie, bo dręczą ich koszmary senne, słyszę, jak pojękują i wzywają mamy, słyszę, jak wywrzaskują komendy i rzucają granaty, i słyszę, jak biegną przez okopy pod Chemin des Dames, do których noc w noc wracają po ćwierćwieczu, uciekając przed pikielhaubami i gazem trującym i szukają swojego utraconego człowieczeństwa.
Szczególnie smutne jest to, że pod Chemin des Dames byli nie tylko bijący, ale także wielu bitych, i to ramię w ramię ze swoimi dzisiejszymi dręczycielami. A jeszcze smutniejsza jest perspektywa, że bici pewnego dnia powstaną i to oni sięgną po bicz i że, jeśli nikt tego nie przerwie, bicie będzie dziedziczone z pokolenia na pokolenie po wszystkie wieki. W sumie powiedziałabym, że powodzi nam się tutaj całkiem podobnie jak niemieckim okupantom w Paryżu; jak się dowiadujemy, są trochę nieszczęśliwi z tego powodu, że Francuzi po prostu nie za bardzo chcą ich polubić jako gości, choć oni zostawili swoje czołgi pod miastem, a i poza tym są naprawdę grzeczni. Dziwna sprawa, że bijący, ledwo na dziesięć minut odłoży bicz, od razu chce być kochany przez bitego. Kiedyś w klubie oficerskim między przystawką a daniem głównym wyraziłam myśl, że my tutaj nad Senegalem przeżywamy przecież to samo co Niemcy, przed którymi uciekliśmy - a więc jesteśmy poniekąd Niemcami Afryki Zachodniej. Wcale im się to nie spodobało. Nauczyłam się wtedy, że dobrze jest się czasem nie odzywać, kiedy myśli się inaczej. A jeszcze lepiej nie dawać poznać po sobie, że się w ogóle myśli. Właściwie nie powinnam do Ciebie napisać ani linijki, tu wszystko jest jeszcze ściśle tajne; w poprzednim liście byłam chyba trochę przemądrzała, kiedy przedstawiłam ci całą historię transportu towarowego w przekonaniu, że wszystko i tak jest przecież obojętne. Od tego czasu komendant kilka razy przemówił mi do sumienia i wytłumaczył szczegółowo, że jak najbardziej ważne jest, co głosi mała stenotypistka w bezwietrzny wieczór przy mleku z miodem i herbatnikach, kiedy akurat jej się nudzi i język ją świerzbi, i że w takich czasach jak te wystarczy odrobina paplaniny, żeby zaprowadzić człowieka prostą drogą przed pluton egzekucyjny. Od tej pory biorę się w garść i trzymam język za zębami, bo ojczyzna to bądź co bądź ojczyzna; z drugiej strony oboje, Ty i ja, wciąż jeszcze żyjemy i w dalszym ciągu czuję się tym bliższa Tobie, im dalej od Ciebie się znajduję. Bardzo bym chciała wiedzieć, dlaczego nie zmieniło się to w ciągu lat - bo przecież, bądźmy szczerzy, wcale nie jesteś taki wspaniały i jedyny w swoim rodzaju. W każdym razie cieszę się z tego stałego pobolewania duszy, jakie mi sprawiasz; po pierwsze ból jest czymś pocieszającym, ponieważ przytrafia się tylko ludziom żywym, a po drugie wiem z całą pewnością, że Ty odczuwasz go tak samo jak ja. Tym sposobem nie ma dnia ani godziny, kiedy nie chciałabym Ci opowiedzieć tego lub owego i nie pragnęłabym, żebyś był tutaj i mógł zobaczyć to, co ja widzę, a ja żebym mogła usłyszeć, co miałbyś do powiedzenia na to wszystko. Kiedy więc piszę teraz znowu do Ciebie parę słów wbrew wszelkim przepisom, to dlatego, że tego rodzaju sprzyjająca okazja może się długo nie pojawić; Delaporte, mój kolega z pracy, który zachorował na żółtą febrę
i dostał pozwolenie na wyjazd do Dakaru, weźmie ten list i zadba o to, żeby nieotwarty dotarł na rue des Écoles. Pół roku minęło od czasu, kiedy pisałam do Ciebie z portu w Lorient. Czas płynie tak szybko, zwłaszcza gdy dużo się dzieje... a teraz właśnie, kiedy to piszę, znów zaczyna śpiewać ten ptak, który doprowadza mnie do szaleństwa. Woła ruukudii ruukudii ruukudii całymi godzinami, dniami i nocami z wytrwałością, która właściwie powinna przekraczać jego siły, wciąż tylko ruukudii ruukudii ruukudii, dopóki późną nocą nie zasnę wreszcie ze starganymi nerwami i palcami wskazującymi w uszach, więc nie mogłabym nawet powiedzieć z czystym sumieniem, czy to bydlę kiedyś w trakcie nocy daje na godzinę spokój, czy nie. Nie zrozum mnie źle, na pewno chodzi o zupełnie niewinnego ptaszka, który naturalnie tak samo jak każdy z nas ma prawo do miejsca wśród stworzenia, a jego krzyk, obiektywnie patrząc, jest przypuszczalnie nieszczególnie głośny czy przejmujący; a mimo to tak bardzo doprowadza mnie do białej gorączki, że już nieraz wybiegałam z pistoletem (tak, mam tutaj pistolet) na zewnątrz i bez wahania zastrzeliłabym to bydlę, gdybym tylko potrafiła je wypatrzyć na gałęziach akacji, gdzie zapewne siedzi. Ptak nic mi nie zrobił, prawdopodobnie jest roślinożerny i robi swoje ruukudii ze szlachetnych motywów, przypuszczalnie dla zasygnalizowania gotowości obrony swojego terytorium, możliwe też, że w celu przekazania zespołu cech dziedzicznych lub po prostu dla przyjemności. Szukając wyjaśnień jego niewiarygodnej wytrwałości, wpadłam na myśl, że może to wynikać z układu oddechowego ptaków, który jest przecież jakoś inaczej zbudowany niż u nas ssaków; w gimnazjum musiałam wykonywać takie schematyczne rysunki niebieską i czerwoną kredką, ale już nie pamiętam dokładnie. U ptaków powietrze przepływa przez płuco zawsze w jednym kierunku, czyż nie tak? Ale jak, do diabła, powietrze wychodzi z tych bydląt z powrotem? Naturalnie nie ma tu żywej duszy z choćby śladowym wykształceniem ornitologicznym ani „Larousse’a”, w którym mogłabym to sprawdzić; jedno i drugie znalazłoby się w Dakarze, ale on leży tysiąc kilometrów na zachód i nie można się tam dostać bez zezwolenia na podróż, którego według wszelkiego prawdopodobieństwa nie dostanę do końca wojny. Gdybym była w domu w Paryżu i ten ptak siedziałby na moim parapecie, pewnie nie zwracałabym na niego uwagi. Ale tutaj monotonia tych czerwonych od rudy żelaza pagórków z zawsze takimi samymi akacjami i baobabami, wśród której śmiertelnie się nudzę w pustce pozbawionych wydarzeń dni i pozbawionych zajęcia godzin, w ciszy nocy, kiedy w ciemności nie słychać żadnych odgłosów oprócz wycia hien w oddali, człapania ludzkiego cienia przechodzącego w pobliżu, pojękiwania moich towarzyszy dręczonych koszmarami
sennymi i właśnie tego ptaka, który bez przerwy woła ruukudii ruukudii ruukudii... czasami nudzę się tak bardzo, że tęsknię za katastrofą, cyklonem, trzęsieniem ziemi albo inwazją Wehrmachtu, która to wszystko zmiecie. Nawiasem mówiąc, nie potrafię Ci podać opisu krajobrazu. Rzecz jasna, są pagórki i równiny, jak również rzeka i wszelka flora i fauna, a niebo w nocy jest atramentowoczarne i usiane gwiazdami. Na ten temat mogłabym pewnie snuć budujące rozważania z dziedziny filozofii przyrody, gdybym była angielską lady i przejeżdżała tędy pociągiem. Tak jednak się złożyło, że nie jestem angielską lady i nie przejeżdżam tędy, tylko wysiadłam i zostałam, i dlatego potrzebę naturalną załatwiam za krzakami, a cotygodniową kąpiel biorę w rzece, przy czym muszę się wystrzegać hien i aligatorów... w każdym razie to jedno chcę powiedzieć: kiedy siedzi się pośród jakiegoś krajobrazu, to nie nadaje się on już na przedmiot estetycznych rozważań, tylko staje się cholernie poważną sprawą. Są tutaj podoficerowie lunatycy, którzy chcieliby mnie zaciągnąć w krzaki. Muszę unikać bezpośredniego nasłonecznienia i przed następnym oberwaniem chmury znaleźć się w suchym miejscu. Złoszczę się na swoją maszynę do pisania, w której od jakiegoś czasu zacinają się czcionki A, V, P i Z. Powinnam myć zęby odkażoną wodą i byłoby dobrze dla mojej przyszłości tutaj, gdybym potrafiła uprzejmie pozdrawiać na targu warzywnym pięć żon króla Malinké, wszystkie nieznośnie zarozumiałe perliczki... krótko mówiąc: mimo całej nudy, jeśli chcę przeżyć, muszę mieć oczy dookoła głowy i nie mogę sobie pozwolić na poezję o drzewach, górach i baobabach. Nasz radiotelegrafista Giuliano Galiani natomiast, który nie ma co nadawać, wydaje się bawić w najlepsze. Nosi stary francuski kask tropikalny, który, gdy idzie wczesnym rankiem na polowanie, wkłada na bakier, żeby mu nie przeszkadzał w celowaniu. W południe przerośnięty Napoleon, który prędzej umrze na nadciśnienie niż na raka wątroby, wraca z dżungli w pogodnym nastroju z upolowaną antylopą na ramieniu, a po południu paraduje po rynku między dziewczętami z plemienia Peul o wysoko zawieszonych miednicach i małych, jędrnych piersiach, które uśmiechają się do niego, lekko się rumieniąc, jakby poznały go o zupełnie innej porze i w zupełnie innym miejscu. Wieczorami siedzi po turecku u wieśniaków przy ognisku i konwersuje w najlepsze najróżniejszymi tubylczymi językami, znając w każdym z nich zaledwie po parę słów, a czasami noc go pochłania i wtedy Giuliano zjawia się dopiero następnego dnia albo po dwóch dniach. Powinnam wziąć z niego przykład. Na pewno martwisz się o mnie. Nie powinieneś, daję sobie radę. Największym moim zmartwieniem jest trawienie, drugim nuda, a trzecim fakt, że jestem jedyną białą kobietą w promieniu piętnastu kilometrów; zawdzięczam mu popularność wśród okolicznych białych
mężczyzn, z której chętnie bym zrezygnowała. A Ty? Czy w ogóle jeszcze żyjesz, mój mały Leonie? Czy nie głodujesz, kiedy ja skarżę się na swojego łykowatego kurczaka? Czy Twoje dzieci nie marzną, kiedy mnie spływa do oczu pot z czoła? Czy żyjecie w codziennym strachu i trosce, kiedy ja się nudzę? Czy na ulicach Paryża zdarzają się strzelaniny, a z nieba spadają bomby? Ach, chciałabym wiedzieć wszystko, a przecież wiem, że Ty nie możesz mi odpowiedzieć; nie musisz nawet próbować, od miesięcy nie dostajemy poczty, a telefon i telegraf już dawno wyzionęły ducha. Okropnie się martwię o Ciebie, tym bardziej że nie mam o Tobie żadnych wieści i nie ma niczego, co mogłabym dla Ciebie zrobić, gdybyś potrzebował mojej pomocy. Dzieli nas cztery tysiące pięćset kilometrów, ocean i największa pustynia świata, między nami stoją naziści i faszyści, i alianci, jak również, jakby tego było mało, marszałek Philippe Pétain i generał Charles de Gaulle oraz Francisco Franco i Adolf Hitler, i prawie wszyscy oni nas ścigają - a przynajmniej mnie, chyba że tak mi się tylko wydaje. Ruukudii ruukudii ruukudii, krzyczy ptak, kiedy czerwone pagórki płoną w promieniach zachodzącego słońca. Z mojego pokoju żadnego innego ptaka nie słychać, zawsze jest tylko ten jeden, ruukudii ruukudii ruukudii, i zadaję sobie pytanie, czy rzeczywiście jest tylko jeden, a więc pojedynczy osobnik, czy wiele egzemplarzy tego samego gatunku wrzeszczy tak na zmianę, żeby połączonymi siłami wpędzić mnie w szaleństwo. Za pierwszą ewentualnością przemawia okoliczność, że ruukudii rozbrzmiewa zawsze pojedynczo, nigdy na wiele głosów, przeciwko - zwykłe prawdopodobieństwo: dlaczego w promieniu wielu kilometrów miałby być tylko jeden osobnik akurat tego gatunku? Bo jest ostatni z gatunku, któremu grozi wymarcie? Bo trafił tu przez pomyłkę, a żyje właściwie gdzie indziej, może w Finlandii albo w Saarbrücken? Czy tak się zapamiętał w trakcie toków, że przepędził ze swojego terytorium wszystkich przedstawicieli swojego gatunku obojga płci i teraz samotny i zrozpaczony wzywa ich do powrotu, niezmordowanie krzycząc w głąb stepu po kres swoich dni? A może tam na akacji wcale nie siedzi egzotyczne pierzaste stworzenie, tylko całkiem zwyczajny gołąb, który tylko dlatego robi ruukudii zamiast gruchugruchu, że od urodzenia ma zdeformowaną krtań? Czy gołąb dlatego grucha tak rozpaczliwie wytrwale, że inne gołębie nie rozumieją jego zniekształconego wabiącego wołania? Człowiek całkiem głupieje tutaj, poza światem. Jesteśmy odcięci od ojczyzny i od naszych bliskich, nie dostajemy poczty ani gazet, od dawna już nie otrzymujemy żadnej płacy i nie mamy pojęcia, kiedy przybędą nasi zmiennicy i czy w ogóle przybędą. Nie nuży mnie
upał czy wszechobecny kurz w suchej porze roku ani błoto przez resztę roku, nie nużą mnie hieny i węże i nie chodzi tu także o obcość ludzi, którym mimo przyzwyczajenia nigdy nie będziemy bliscy, ponieważ bicz z hipopotamiej skóry zawsze utrzymuje i musi utrzymywać dystans między nami aż po ów nieuchronny dzień, kiedy czarny człowiek odeśle białego człowieka do domu; nie chodzi też o monotonię stepowego krajobrazu z zawsze takimi samymi akacjami i baobabami, który ciągnie się przez setki kilometrów i bardzo rzadko bywa ożywiany prawie niewartymi wzmianki małymi pagórkami; nuży mnie tutaj nieobecność betonu i światła elektrycznego, księgarni i piekarni, i sprzedawców gazet; brak publicznych ławek parkowych i deszczowych popołudni, które spędza się w kinie; brakuje mi eklerów czekoladowych i przelotnych rozmów w biurze, szybkiego steku z frytkami na obiad i pięknej kolacji w Chez Graff obok Moulin Rouge; brakuje mi zgrzytania tramwaju i łoskotu metra, i jakże chętnie poszłabym znowu na długi spacer przez Tuileries w ciepły wieczór późnego lata pod ramię z moim młodym wielbicielem z Musée de l’Homme, który właściwie wcale nie jest taki młody, ale mam nadzieję, że w dalszym ciągu uważa mnie za damę. Ponieważ brakuje mi tego wszystkiego, zajmuję się zjawiskami, które można tutaj obserwować. Co dzień na nowo dziwię się na przykład, że gotowane ziemniaki w afrykańskim upale stygną o wiele wolniej niż w Europie do temperatury, kiedy można je wziąć do ust; i odwrotnie, przy piciu porannej kawy nie trzeba się śpieszyć, bo zanim się zrobi zimna, upływają całe godziny. Śmieszy mnie też, że Afrykańczycy w ciemnościach nocy są praktycznie
niewidzialni,
natomiast
nas,
białych, widać z daleka przy
najskromniejszej gwiezdnej poświacie. Poza tym występuje tutaj bardzo oryginalna odmiana akacji (Faidherbia albida), która w środku pory deszczowej, kiedy wszystko zieleni się i bujnie rośnie, zrzuca pierzaste liście i za sprawą swego białego pnia wygląda jak martwa, natomiast w porze suszy, kiedy wszystko dokoła na wiele miesięcy wysycha i marnieje, ona wypuszcza delikatne zielone pąki i triumfująco tryska najsoczystszą zielenią jako widoczny z daleka dowód na to, że życie toczy się dalej nawet w najbardziej niesprzyjających warunkach, po długich okresach wyrzeczeń i ciągnących się bez końca czasach śmierci i zniszczenia - mam nadzieję, że to dla Ciebie nie za wiele metafor i alegorii. Dla mnie w każdym razie za wiele. Żeby nie zacząć pisać o długiej, płynącej spokojnie rzece Senegal albo o jej żyznych brzegach, przy których rozrastają się ogrody, kwitną orchidee i wysiadują jaja rajskie ptaki przenoszące płomień życia, poprzestanę na tym i przejdę do zakończenia. Jeszcze tylko jedna liryczna uwaga: kiedy Afrykańczycy mają gorączkę, to wsadzają sobie w celach leczniczych do odbytu - co potwierdzano mi wielokrotnie - strąk pieprzu.
Całuję Cię czule, mój ukochany Leonie, i ufam niezachwianie, że pewnego dnia znowu się połączymy. Twoja Luiza PS. Załączone zdjęcie zrobiłam w automacie przy Gare de Lyon na kilka minut przed wyjazdem na polecenie moich przełożonych; mieliśmy zabrać ze sobą dwadzieścia zdjęć paszportowych na wypadek, gdyby były potrzebne do wiz, przedłużenia paszportu i temu podobnych celów. Zwróć, proszę, uwagę na siwy kosmyk włosów na mojej prawej skroni, moim zdaniem jest bardzo elegancki. Bardzo bym chciała mieć Twoje zdjęcie. Przyślij mi je, proszę, do Médine, Francuska Afryka Zachodnia; mimo wszystko może tu jednak dojdzie jakimś pocztowym cudem. Aha, i jeśli możesz, dołóż parę paczek papierosów Turmac.
ROZDZIAŁ SZESNASTY Pewnego wiosennego dnia 1941 roku powróciła nagle madame Rossetos. Pierwszy znak jej obecności Leon zauważył już z daleka, gdy wracając po pracy do domu, był jeszcze na ulicy: mosiężna gałka przy bramie, zmatowiała i zmętniała w ciągu minionego roku, błyszczała teraz złotym blaskiem jak w czasach pokoju. Marmurowa posadzka w hallu lśniła, na przeszklonych drzwiach portierni, przez rok czarnych i ślepych, wisiała znowu oświetlona od wewnątrz kwiecista zasłonka i słychać było szczęk naczyń. W dodatku znów rozchodził się zapach duszonej cebuli - a może tak mu się tylko wydawało? Leon zatrzymał się i nadsłuchiwał przez chwilę, po czym chciał pójść dalej i zrobił już parę kroków w kierunku schodów. Ale gdy jego cień padł na przeszklone drzwi, szczęk naczyń się urwał i za drzwiami zaległa nienaturalna cisza, do której człowiek zdolny jest tylko wtedy, kiedy śpi albo nie żyje, albo usilnie nasłuchuje. Leon uśmiechnął się mimo woli na myśl o tym, że dwoje dorosłych ludzi podsłuchuje tutaj siebie, wstrzymując oddech, i jedna osoba może widzieć cień drugiej na szybie. Żeby położyć kres śmiesznej sytuacji, podszedł do drzwi i zapukał. Cisza. Zapukał jeszcze raz i zawołał madame Rossetos po nazwisku. Kiedy również wtedy z portierni nie dobiegł żaden odgłos, zyskał pewność, że to ona musiała wrócić do swojej jaskini. Ciekawe, co się z nią działo od tamtego czasu. Jaką miarę nieszczęścia i strachu, grozy i nędzy musiała przeżyć, zanim zdobyła się na to, by pokornie wrócić na rue des Écoles i zdać się na łaskę mieszkańców kamienicy, których opuściła przed niespełna rokiem z szyderczym śmiechem. Leon zastanawiał się, czy po przyjacielsku przywitać się z nią przez zamknięte drzwi, lecz uzmysłowił sobie, że mogłaby to zrozumieć jako drwinę, i umyślnie głośno stawiając kroki, ruszył do schodów. Będzie respektował niewidzialność madame Rossetos tak długo, jak długo ta będzie jej potrzebować, a w dniu, w którym konsjerżka wychynie ze swojej dziupli, pozdrowi ją i będzie się zachowywał tak, jakby nic się nie stało, jakby ona nigdy nie odeszła. Ósmego czerwca 1941 roku przyszedł na świat mały Philippe. Kiedy zaczęły się bóle porodowe, Leon sprowadził taksówkę rowerową, odwiózł Yvonne do Maternité przy Boulevard du PortRoyal i wrócił tą samą taksówką do domu, żeby czuwać nad snem dzieci i posłać je w porę do szkoły. Resztę nocy spędził w swoim fotelu przy otwartym oknie w salonie. Z początku próbował czytać, potem wyłączył światło i patrzył na przemian to
w górę na usiane gwiazdami nocne niebo, to w dół na wyludnioną ulicę. Raz usłyszał ciche popłakiwanie z pokoju dziecięcego - prawdopodobnie małej Muriel znów przyśniło się coś złego, bo cierpiała na koszmary senne, odkąd została uwięziona w piwnicy. Kiedy Leon otworzył drzwi, chrapała już na powrót dźwięcznie i szybko jak zdrowe dziecko. Odczekał, aż jego oczy przywykną do ciemności, po czym przyjrzał się po kolei konturom swoich dzieci pod cienkimi letnimi przykryciami. Ośmioletni Robert i jedenastoletni Yves spali we wspólnym łóżku pod oknem, odsunięci od siebie możliwie jak najdalej, a ich spuszczone po bokach nogi i ręce dyndały swobodnie. Mała Muriel leżała pośrodku swego łóżeczka na plecach, rozłożywszy szeroko nogi i ręce w bezbronnej królewskiej pozie właściwej małym dzieciom i pijakom. Szesnastoletni Michel nie spał już w pokoju dziecięcym, tylko na górze pod dachem. W jeden z pierwszych ciepłych wiosennych dni przeprowadził się na mansardę, a na poparcie swej samodzielności kupił sobie za kieszonkowe na pchlim targu używany budzik podróżny. Pierwszej nocy, którą pierworodny spędził osobno, Yvonne płakała z bólu rozstania, Leona zaś ucieszył fakt, że Michel nie kupił nowego budzika, tylko rzecz z pchlego targu. Swoją drogą również maluchy miały zwyczaj znoszenia do domu starych gratów, które znajdowały na stertach śmieci i podwórzach na tyłach budynków - zardzewiałe podkowy, jutowe worki z egzotycznymi nadrukami, dziwne kawałki drewna i blachy, które były pewnie kiedyś elementem czegoś. Leon podziwiał te skarby i snuł razem z dziećmi domysły na temat ich pierwotnego przeznaczenia, ich historii i poprzednich właścicieli, Yvonne zaś, która była mniej podatna na czar bezużytecznych przedmiotów, stała w pogotowiu ze ścierką i roztworem środków czyszczących i czekała na okazję, żeby przynajmniej uwolnić te rupiecie od mikrobów i innych zarazków chorobotwórczych, skoro już musiały zostać w domu. Leona cieszył fakt, że jego dzieci są prawdziwymi Le Gallami, choć na pewno każde miało własny, jedyny w swoim rodzaju charakter, dany mu na całe życie w momencie narodzin. Robert był jasnym blondynem, Yves miał włosy rudoblond, a Muriel już niemal trochę brązowe; pierwszy odziedziczył po ojcu spokojną flegmatyczną naturę, drugi skłaniającą się do histerii przenikliwość umysłu matki, trzecia nieznany dotąd w rodzinie talent do dyplomacji. Ale płaską potylicę miały wszystkie, były również sympatycznymi rebeliantami, a skłonność do pogodnej melancholii zaznaczała się już u najmłodszych. Przyglądając się śpiącym dzieciom, Leon zrekapitulował w myśli swój całkiem prywatny dowód na nieśmiertelność ludzkiej duszy, który sklecił na podstawie empirycznej obserwacji, fizykalnej teorii bazowej oraz rachunku prawdopodobieństwa. Podstawę jego tezy stanowił
ewidentny fakt, że ludzie nie są bezdusznymi automatami - przynajmniej jego dzieci, za to gotów był włożyć rękę w ogień - lecz niewątpliwie mają dusze już od urodzenia. Z tego, za pomocą twierdzenia o zachowaniu masy, Leon wyciągnął wniosek, że owa dusza nie mogła się sama stworzyć z niczego. A to z kolei oznaczało, że albo musiała istnieć jako twór jednostkowy jeszcze przed narodzeniem - a wówczas pewnie także przed spłodzeniem - albo w trakcie stawania się człowiekiem powstawała z jakichś nieożywionych wcześniej cząstek bądź energii. Z tych dwóch możliwości metodą redukcji ustalił, że w grę wchodzi tylko pierwsza. Druga możliwość - że wobec milionów ludzi, którzy codziennie przychodzą na świat, dusza za każdym razem tworzy się spontanicznie na nowo z nieożywionych wcześniej cząstek bądź energii - była według zasad prawdopodobieństwa nie do zaakceptowania tak samo, jakby na początku wszelkiego czasu przed wieloma milionami lat cud powstania życia z martwego błota przytrafił się nie jeden raz, lecz powtarzał się wciąż miliony razy codziennie w każdej kałuży deszczówki i w każdym strumyku na świecie. Kiedy zaświtał ranek, Leon zerwał się z fotela. Pobiegł do piekarni po chleb, po czym nastawił wodę na kawę. Tuż przed siódmą obudził maluchy i przygotował im świeże ubrania. Następnie wbiegł na mansardę położoną trzy piętra wyżej, żeby obudzić Michela, który nigdy nie słyszał dzwonienia swojego budzika. Po powrocie do kuchni przelał zagotowaną wodę przez filtr z kawą, nastawił mleko i zrobił kanapki. Wtem poranną ciszę na zewnątrz przerwał pisk rowerowego hamulca. Dały się słyszeć przyciszone głosy, a następnie stukot damskich obcasów na trotuarze. Leon podszedł do otwartego okna w salonie i wyjrzał na ulicę. Przed bramą stała taksówka rowerowa, a obok niej Yvonne. Nie upłynęły jeszcze cztery godziny, odkąd zostawił ją pod opieką pielęgniarki w Maternité. Zbiegł na dół i w hallu rzucił się jej na spotkanie, wziął od żony małą torbę podróżną i odchylił fałdę zawiniątka, które trzymała na ręku, żeby zobaczyć twarzyczkę. - Jest wszystko, co trzeba? - Wszystko, co trzeba. Dwa kilo osiemset, płaska potylica. - I kto to jest? - Mały Philippe. - Philippe? Jak marszałek? - Ależ skąd. Tak tylko. - A ty jak się czujesz, wszystko w porządku? - Jasne. Poszło bardzo łatwo. - Mimo to powinnaś była odpocząć w Maternité. Trzy albo cztery dni.
- A niby po co! - Na pewno sami dalibyśmy sobie radę. - Nie umrę wam tak od razu. - Co ja bym zrobił bez ciebie! - A ja bez ciebie. - Yvonne? - Tak? - Kocham cię. - Wiem. Ja ciebie też, Leonie. - Chodźmy na górę, mleko zaraz wykipi. Oboje byli nieprzygotowani i zaskoczeni, nie wypowiadali tych słów już od wielu lat. Może właśnie dlatego jako nieużywane zabrzmiały owego ranka tak świeżo i nie było w nich żadnego fałszu, żadnej sztuczności ani nienaturalności. On objął ją w talii, a ona wniosła po schodach ich śpiącą spokojnie próbę cierpliwości, która miała teraz zagościć u nich z wizytą na parę lat i dziesięcioleci. Następnego dnia Leon poszedł znowu do laboratorium, gdzie od niespełna roku wykonywał pracę kopisty i dokładał wszelkich starań, żeby nie zwariować z tego powodu. Co rano o wpół do dziewiątej na jego biurku leżała na stosie setka pofałdowanych, postrzępionych i rozmazanych kart, których treść miał odszyfrować i przenieść na bieluteńkie nowe karty. Potem, po zakończeniu pracy, kiedy większość biur i laboratoriów przy Quai des Orfèvres pustoszała, ordynans hauptsturmführera Knochena obchodził wszystkie stanowiska i zbierał kopie oraz oryginały. Od czasu do czasu zdarzało się, że Leon wykonał ledwie siedemdziesiąt lub osiemdziesiąt kopii, bo w trakcie pracy musiał zbadać tort migdałowy na obecność arsenu albo butelkę campari na obecność trutki na szczury. Wtedy zostawiał wieczorem na biurku dwadzieścia lub trzydzieści niezałatwionych kart, a ordynans w ciągu nocy dokładał mu siedemdziesiąt lub osiemdziesiąt, żeby następnego ranka zastał znowu setkę. Przez wzgląd na dzieci Leon zwracał teraz uwagę, żeby nie robić zbyt wielu błędów przy przepisywaniu. Przez krótki czas próbował trudnego do udowodnienia strajku włoskiego - nad każdą kartą ślęczał możliwie jak najdłużej, po czym wpisywał tekst ołówkiem, a w końcu sięgał po atrament i przelewał na papier kaligraficznym uczniowskim pismem obowiązującą wersję. Wprawdzie udawało mu się w ten sposób obniżyć dzienną wydajność do dwudziestu kart, ale od pisma kaligraficznego dostawał skurczów, a guzdralstwo go nudziło; po kilku dniach intensywnego nieróbstwa znów dał ujście swojej naturze i powrócił
do zwykłego szybkiego trybu pracy. Nie pił jednak arabskiej mokki, którą hauptsturmführer Knochen podsyłał mu co tydzień ze złośliwą niezawodnością; ćwierćkilowe opakowania z czarnobiałoczerwonym nadrukiem wstawiał bez otwierania do szafki, w której umieścił też włoską kafetierę. Także nową lampę stołową przepędził na parapet obok biurka, a na koniec, kiedy hauptsturmführer nie pokazał się od wielu miesięcy, usunął i zamienił z powrotem na starą lampkę, którą znalazł na strychu. Pewnego słonecznego ranka późnym latem po przelotnym deszczu w nocy wszystko znowu się zmieniło. W drodze do pracy Leon kopał kasztany po połyskującym bruku i podnosił wzrok na służące wywijające w otwartych oknach miotełkami do kurzu; na moście SaintMichel podniósł ostatniego kasztana i z rozmachem cisnął do Sekwany, a kiedy skręcił na Quai des Orfèvres, przebiegł w uniesieniu kilka kroków. Gdy wszedł do laboratorium, na jego biurku znowu stała nowiuteńka lampa Siemensa, a stara lampka zniknęła. Leon szukał we wszystkich kątach, wyszedł na korytarz i rozglądał się na lewo i prawo, pocierał kark i marszczył czoło. Następnie wrócił do biurka, wziął ze stosu pierwszą z brzegu kartę i rozpoczął codzienną pracę. Jego obawy potwierdziły się późnym popołudniem. Kiedy wrócił z toalety, na jego fotelu siedział hauptsturmführer Knochen. Łokcie oparł na biurku i pocierał dłońmi twarz, wydawał się zmęczony i znużony, jakby miał dość całej tej męczącej sytuacji. - Czemu się pan tak czai, Le Gall? Proszę wejść do środka i zamknąć drzwi. - Dzień dobry, panie hauptsturmführer. Dawno pana nie widziałem. - Podarujmy sobie tę komedię, nie mam ochoty na żadne gierki. Jesteśmy dorośli. - Jak pan sobie życzy, panie hauptsturmführer. - Standartenführer, awansowałem. - Gratuluję. - Przyszedłem pana ostrzec, Le Gall. Pewnie znów się panu wydaje, że jest pan wielkim sabotażystą, ale ja nie mogę tego tolerować. Niech pan uważa, ostrzegam pana. - Panie standartenführer, robię, co w mojej mocy... - Niech pan sobie daruje te bzdury. Na prawdziwy sabotaż jest pan oczywiście zbyt tchórzliwy, bawi się pan tylko trochę w Résistance, żeby nikogo nie bolało. Chce pan mieć spokojne sumienie i dlatego umyślnie robi pan błędy jak uczniak. Wstydziłbym się, będąc na pańskim miejscu. - Panie standartenführer, pozwoli pan również mnie na słowo prawdy? - Proszę.
- Ja na pańskim miejscu też bym się wstydził. - Ach tak? - Przychodzi pan tutaj i odgrywa silnego mężczyznę, wiedząc, że ma pan za sobą wszystkie możliwe czołgi i granaty. - W każdym razie to ja mam za sobą wszystkie czołgi i granaty. - Gdyby pan był na moim miejscu, a ja na pańskim... - Kto to może wiedzieć, Le Gall. Faktem jest, że zeszłej jesieni, kiedy jeszcze robił pan w portki ze strachu o swoją córeczkę, miał pan odsetek błędów wysokości ośmiu procent. Teraz minęło parę miesięcy, dziewczynka prawdopodobnie moczy się już tylko co drugą noc, a pan od razu zaczyna zadzierać nosa i pozwala sobie na czternaście procent. - Nie byłem świadomy... - Zamknij się pan, nie będziemy strzępić języka. Jeszcze nie dotarł pan do siedemdziesięciu trzech, ale tendencja jest zwyżkowa. Skoro już jesteśmy przy tym: co panu przeszkadza ta lampa stołowa, co ona panu zrobiła? - Lampa jest tylko lampą. - Przeszkadza panu, że jest od Siemensa? - Mam wrażliwe oczy, jaskrawe światło mnie oślepia. Stara lampa... - Zamknij się pan. Lampa zostanie tam, gdzie jest. Proszę to potraktować jako ostatnie ostrzeżenie. Knochen westchnął i zarzucił nogi na biurko. - Panie standartenführer, proszę mi pozwolić na jeszcze jedno pytanie. - Jakie? - Dlaczego ja? - Co dlaczego pan? - Jestem tutaj jedynym, któremu funduje pan kawę i nową lampę. - Rozpytał się pan wśród kolegów? - Dlaczego ja, panie standartenführer? - Bo pan jako jedyny tutaj stosuje wykręty. - Na całym Quai des Orfèvres? - Jest pan jedynym urzędnikiem na kierowniczym stanowisku, który odgrywa tu bohatera. A teraz proszę mi zrobić kawy, jestem zmęczony. Ale prawdziwego szatana, jeśli mogę prosić. - Życzy pan sobie... - Zaraz teraz.
- Kawa z filtra czy mokka? - Mokka. Z tą swoją wojenną lurą niech pan się trzyma ode mnie z daleka. I niech pan weźmie kafetierę do mokki, a nie swoją dziwaczną filtrownicę. - Tylko że... - Co? - Mokka, którą mi pan podsyła, nie jest zmielona. - I co z tego? - Tutaj nie ma młynka. - Więc niech pan weźmie moździerz! Człowieku, coś takiego chyba pan ma, ostatecznie jesteśmy w laboratorium. I niech pan wreszcie daruje sobie te perfidne gierki w babskim stylu. Standartenführer obserwował Leona, który otworzył szafę. Na najwyższej półce stały ustawione w rządku dwa lub trzy tuziny okrągłych puszek kawy z czarnobiałoczerwonym nadrukiem. Esesman westchnął i pokręcił głową, po czym założył ręce na karku i ponad swoimi oficerkami zaczął wyglądać przez okno. Leon roztarł garść ziaren kawy w moździerzu, napełnił wodą dolny zbiornik, a sproszkowaną kawą filtr w postaci lejka, przykręcił górny zbiornik do dolnego i postawił kafetierę na palniku, otworzył kurek gazu i potarł zapałkę, a wtedy gaz zapalił się z cichym pyknięciem. Kiedy woda się podgrzewała, przygotował spodeczki, filiżanki i łyżeczki do kawy i postawił na biurku cukiernicę. A gdy załatwił to wszystko i nie było nic więcej do roboty, podszedł do drugiego, oddalonego od biurka okna i zaczął patrzeć w dół na Sekwanę, która opływała Île de la Cité w tym samym tempie co sto albo sto tysięcy lat wcześniej. Od czasu do czasu czuł, jak spoczywa na nim wzrok Knochena, a niekiedy sam kątem oka obserwował standartenführera. Minęła chyba cała wieczność, zanim kawa zaczęła bulgotać w górnym zbiorniku. Kiedy Leon nalewał ją do filiżanek, Knochen zdjął buty z biurka, podparł prawą ręką podbródek i bacznie mu się przyglądał. - Le Gall - odezwał się w końcu - żal by mi było pana. Nieposłuszni są zawsze najlepsi, wystarczy przelotnie rzucić okiem na dzieje świata. To nieposłuszeństwo odróżnia nieprzeciętnych od zwyczajnych, nie uważa pan? Ale obaj, niestety, nie żyjemy w historii, tylko tu i teraz, a to, co w aspekcie historycznym być może będzie znaczące, w teraźniejszości pojawia się niestety przeważnie w dość banalnej szacie. Nie jesteśmy tutaj po to, żeby tworzyć historię, tylko żeby kopiować te przeklęte karty. I dlatego będzie mnie pan teraz słuchał i przestanie robić błędy przy przepisywaniu, a ta przeklęta lampa zostanie na pańskim
biurku, i to dokładnie w tym miejscu, nigdzie indziej, i nie przesunie jej pan nawet o centymetr, nie poprosiwszy mnie o pozwolenie. Zrozumiał mnie pan? - Tak. - Lampa jest od Siemensa, Le Gall, proszę się do niej przyzwyczajać. Zostanie tutaj, dokładnie w tym miejscu, a pan będzie jej używał. Będzie ją pan codziennie włączał po przyjściu do pracy i wyłączał, kiedy będzie pan wychodził do domu. Zrozumiano? - Tak. - To dobrze. A teraz proszę usiąść i wypić ze mną mokkę. - Jak pan sobie życzy. - Owszem, tak sobie życzę. I życzę sobie, żeby od tej pory pił pan codziennie mokkę. No bo co pan ma przeciwko mokce? Nie smakuje panu? - Na pewno jest wyśmienita. - W najbliższym czasie będzie pan pił cholernie dużo mokki, Le Gall, ma pan trochę do nadrobienia. Nawiasem mówiąc, rebelia już się nie opłaca, wkrótce skończymy przepisywanie. Dwaj mężczyźni dopili w milczeniu mokkę, potem Knochen wstał, nieznacznie skinął głową na pożegnanie i wyszedł. Leon zaniósł filiżanki do zlewu, lecz zmienił zdanie i tę, której używał standartenführer, wrzucił do kosza na śmieci. Przez trzy dni Leon zastanawiał się, w jaki sposób pozbyć się mokki, ale tak, żeby nie musiał jej wypić. Włoską kafetierę i swoją filiżankę zostawił niemytą obok palnika Bunsena, żeby w każdej chwili móc udawać, że już wypił swoją codzienną mokkę, w rzeczywistości pił jednak nadal swoją wojenną lurę, która przypominała w smaku drewno. Kiedy w następny poniedziałek na jego stole znów pojawiło się cotygodniowe ćwierćkilowe opakowanie mokki, wsadził je do teczki, a wieczorem zaniósł do domu. - Co to jest? - spytała Yvonne. - Niemiecka mokka, opowiadałem ci o tym. - Wynieś to z domu. - Nie chcesz...? - Wynieś to, powiadam. Nie chcę tego tutaj. - Co twoim zdaniem mam z tym zrobić? - Idź na rue du Jour, za Halami. Tam jest Auberge du Beau Noir, zapytasz o monsieur Renauda. On cię zaprowadzi do kapelusznika przy Avenue Voltaire, a ten da ci dobrą cenę. - Co zrobię z pieniędzmi? - Nie potrzebujemy ich.
- Wezmę je do laboratorium. - Zrób z nimi coś mądrego. - Już ja coś wymyślę. - Nic mi o tym nie mów. Z nikim o sprawie nie rozmawiaj. Lepiej, żeby nikt nie wiedział. Za ćwierć kilo kawy Leon dostał plik banknotów, suma odpowiadała niemal połowie jego miesięcznej pensji. A ponieważ później jeździł na Avenue Voltaire co poniedziałek, a czasami, żeby zlikwidować nadwyżkę w swojej szafce, zabierał po dwie puszki naraz, zamykana szuflada w jego biurku szybko napełniła się bardzo dużą ilością pieniędzy. Leon pieniędzy nie liczył. Nigdy się nimi nie bawił ani nie wiązał ich w pliki, nie księgował ich ani się nie upewniał, czy nic nie ubyło - nawet na nie nie patrzył. Tylko raz w tygodniu otwierał szufladę, kiedy wracał z Avenue Voltaire. Wrzucał do środka nowe banknoty, po czym zamykał ją i kładł kluczyk w bakelitowej miseczce wraz z ołówkami i gumką do wycierania, gdzie, ponieważ był widoczny z daleka, nikt nie powinien go znaleźć. Przez długi czas Leon nie za bardzo wiedział, co zrobić z tym bogactwem, które standartenführer Knochen wcisnął mu, poniekąd mierząc do niego z pistoletu. Wiedział tylko na pewno, że oszczędzi sobie upokorzenia, jakim byłoby czerpanie z tego prywatnej korzyści. Rozumiał również, że powinien szukać możliwości i sposobów rozdania pieniędzy ludziom i że w drugim roku wojny na całym Quai des Orfèvres nie ma już ani jednego urzędnika, któremu nie przydałby się mały zastrzyk finansowy po to, by kupić trochę wołowiny, buty dla dziecka lub butelkę czerwonego wina na czarnym rynku. Tylko jak, jakimi kanałami rozprowadzić pieniądze wśród ludzi? Gdyby jawnie chodził od biura do biura i osobiście wręczał je kolegom, Knochen zaraz by się o tym dowiedział i kazał go aresztować za kradzież, paserstwo, niesubordynację w pracy i próbę sabotażu. A gdyby puszczał banknoty w obieg po kryjomu, wkładając je kolegom do kieszeni płaszczów, przegródek na korespondencję i szuflad w biurkach, niektórzy obowiązkowi urzędnicy odnieśliby pieniądze przełożonym i zażądali wszczęcia dochodzenia przeciwko nieznanemu sprawcy z powodu próby przekupstwa. Leon zrezygnował więc z szerokiego rozdawnictwa i skupił się na działaniach punktowych. W urzędzie sędziego śledczego był asystent sekretarza o nazwisku Heintzer, którego alzacki patent adwokacki stracił wartość po 1918 roku. Mieszkał on w wilgotnym trzypokojowym mieszkaniu za Bastylią z sześciorgiem dzieci, chorą na gruźlicę żoną i uzależnioną od alkoholu siostrą, która miała na imię Irmgard, nie mówiła ani słowa po francusku i przed laty zjawiła się u niego bez zapowiedzi. Poza tym musiał wysyłać pieniądze
staremu ojcu, który mieszkał z pięcioma owcami i trzema kurami w swojej krzywej chatce między Osenbach a Wasserbourgiem, w gospodarstwie prowadzonym przez rodzinę od dwustu lat. Heintzer chodził zgarbiony, włosy zwisały mu nad uszami jak pióra, a po śmierdzącym oddechu można go było wyczuć z odległości paru kroków. W dodatku na Quai des Orfèvres wszyscy nazywali go „Boche”, bo był wysokim blondynem i nigdy nie udało mu się do końca pozbyć alzackiego akcentu. Poza tym miał złośliwego szefa nazwiskiem Lamouche, który w obecności personelu lubił go szarpać za szary kołnierzyk koszuli i, kręcąc głową, dźgać ołówkiem wyświechtane rękawy jego marynarki. Ponieważ Boche znosił to wszystko z godnością, a także przyjmował bez skargi swój wrzód żołądka, spróchniałe zęby i wypadający dysk, wrażliwsze spośród sekretarek posyłały mu pokrzepiające spojrzenia, żeby podnieść go na duchu, nie zamierzały jednak zbliżać się do kogoś, kto wydawał się przyciągać nieszczęście, ubóstwo i chorobę. Za tym pechowcem podążył więc Leon po pracy pewnego mglistego jesiennego wieczoru, chcąc poznać jego adres. Następnego ranka przyszedł do pracy pół godziny wcześniej niż zwykle, wyciągnął maszynę do pisania i wkręcił kartkę papieru. Najpierw wystukał pompatyczny nagłówek, w którym wielokrotnie występowały takie pojęcia jak „Ministère”, „République” i”Sécurité”, jak również „Président”, „Nationale” i”de France”. Następnie napisał: „Jednorazowe wyrównanie zaległych dodatków na dzieci w okresie od lutego 1932 do października 1941 roku”, wstukał astronomicznie wysoką sumę i dołożył do tego odpowiednią liczbę banknotów. Zaopatrzył dokument w barokowy nieczytelny podpis, a na kopercie wpisał nieistniejący adres nadawcy, aby być pewnym, że nieuniknione podziękowanie Boche’a nie dotrze do żadnego realnie istniejącego urzędu, żeby nikt nie marszczył czoła, zastanawiając się nad jego powodem. Najpierw pojechał do XVI Dzielnicy specjalnie po to, żeby wrzucić list do skrzynki, po czym odczekał kilka dni, zakazując sobie nieumotywowanych wycieczek do sekretariatu urzędu sędziego śledczego. Kiedy jednak po upływie tygodnia przy Quai des Orfèvres wciąż nie pojawiły się plotki o podejrzanych prezentach pieniężnych, zszedł na drugie piętro, żeby sprawdzić, jak powodzi się Boche’owi. Usiadł w korytarzu na ławce dla czekających i dla kamuflażu wertował kartki w teczce z aktami, gdy zaś pojawił się w końcu Boche, Leon przeszedł obok niego i przelotnie go pozdrowił, a Boche odpowiedział na jego pozdrowienie równie przelotnie. Uspokojony Leon przyjął do wiadomości, że Heintzer najwidoczniej niczego nie podejrzewa, lecz jego sytuacja znacznie się poprawiła. Podkowy pod oczami były już tylko
sine, a nie ciemnozielone, nosił nowy garnitur i nowe buty, nie chodził już przygarbiony, tylko wyprostowany jak młody człowiek, a jego oddech przestał śmierdzieć. Kiedy Leon po paru dniach zajrzał znowu, już z daleka usłyszał jego serdeczny śmiech - tak śmiał się całą gębą człowiek, który nie miał już może wszystkich własnych zębów, ale za to wszystkie były lśniąco białe. A gdy miesiąc później Leon zajrzał po raz ostatni, Boche stał w korytarzu z młodą, palącą papierosa blondynką i, kiedy ta podawała mu ogień, trzymał ją za rękę. Zachęcony sukcesem, Leon ponownie wyjął swoją maszynę do pisania. Telefonistce z obyczajówki o odważnie smutnym spojrzeniu posłał zwrot nadpłaconego podatku, koledze z laboratorium fotograficznego wyrównanie ryczałtu za dojazdy do pracy za ostatnie pięć lat; madame Rossetos dostała obowiązujące z mocą wsteczną świadczenia uzupełniające do wdowiej renty i dodatkowo bony na kształcenie jej dwóch półsierot, a swojej ciotce Simone z Caen przekazał wyliczoną rzekomo post factum rekompensatę za zakwaterowanie u niej wysiedleńców wojennych w latach 1914-1918. Kelner z bistra na rogu otrzymał za pośrednictwem Ministerstwa Spraw Zagranicznych zastrzyk finansowy od nieznanego dotąd wuja z Ameryki, a kioskarka z placu SaintMichel dostała zwrot jakoby omyłkowo naliczonej opłaty za swoje stoisko. Taka metoda rozdzielania pieniędzy sprawiała Leonowi przyjemność, ale była czasochłonna, poza tym stopniowo wyczerpywali mu się adresaci. Z czasem zaczął też uważać arbitralność swoich wyborów za niesprawiedliwą. Dlaczego tylko jego ulubieńcy mieli odnosić korzyści z pieniędzy za mokkę od standartenführera, a wszyscy pozostali nie? Ponieważ jednak nie widział możliwości sprawiedliwego wyboru, postanowił znieść zasadę arbitralności, uwalniając wybór od swojej woli, i doprowadził rzecz ad absurdum, całkowicie podporządkowując przypadkowi. Po skończeniu pracy pojechał metrem na Gare du Nord, skręcił w rue de Maubeuge i do każdej dostępnej skrzynki na listy, nie zwracając uwagi na adres, wrzucał banknot czasem dziesiątkę, czasem pięćdziesiątkę, zazwyczaj jednak banknoty stufrankowe. Dotarłszy do rue la Fayette, ruszył dalej w kierunku południowym rue Montmartre, w zależności od nastroju zmieniał stronę ulicy, jak mu akurat przyszło do głowy, i nadal obdarowywał banknotem każdą skrzynkę na listy. Po dojściu do Hal kupił za resztę pieniędzy kurczaka dla siebie i rodziny i pojechał do domu.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY A potem nadszedł dzień, kiedy rano przed rozpoczęciem pracy na biurku Leona nie leżały już karty - ani stare, uszkodzone przez wodę, ani nowe, niezapisane. Leon rozejrzał się po całym laboratorium, po czym usiadł i czekał. Kiedy nic się nie wydarzyło, nastawił wodę na kawę, wyszedł na korytarz i popatrzył na boki. Gdy woda się zagotowała, zaparzył kawę i nalał sobie filiżankę, ponownie usiadł i czekał. Po kawie wrócił na korytarz. Po drugiej stronie, ale nie dokładnie na wprost, zobaczył w otwartych drzwiach kolegę. Ten siedział na swoim krześle odchylony mocno do tyłu z rękami założonymi na kark. Leon popatrzył na niego pytająco. Kolega rozciągnął usta w niechętnym uśmiechu i powiedział: - Już po wszystkim, Le Gall. Po prostu się skończyło. Leon skinął głową, zrobił obrót na pięcie i wrócił do laboratorium. Ku swemu zaskoczeniu nie odczuwał ulgi, tylko wstyd. Wstydził się za siebie i za całą Police Judiciaire, która nie będzie już mieć okazji rzucenia wyznaczonej jej za karę haniebnej pracy. Zewnętrznie w życie codzienne Leona powróciła normalność. Standartenführer Knochen i jego adiutant przestali się pokazywać, skończyły się dostawy kawy. Wprawdzie szuflada wciąż jeszcze była obficie napełniona banknotami, jednakże przymus ciągłego rozdzielania pieniędzy się skończył. Właściwa robota laboratoryjna prawie już nie przychodziła. Pewnie znów umierało znacznie więcej ludzi niż dziwnie spokojnego lata 1940 roku, ale większość ofiar nie miała symptomów otrucia, tylko rany postrzałowe. Leon postanowił podjąć na nowo przerwaną przed półtora roku nieformalną pracę doktorską o paryskich morderstwach dokonanych za pomocą trucizn. Musiał jednak pamiętać o tym, żeby nie drażnić Knochena. Zanim zacznie samowolnie pisać podejrzane teksty, będzie musiał poprosić go o formalną zgodę i przekonać o niewinności swoich badań. Leon wstydził się swojej uprzedzającej służalczości, a jeszcze bardziej wstydził się tego, że nie widzi możliwości, żeby być mniej uniżonym. Na początku lutego 1942 roku w laboratorium Leona zjawił się niejaki Jules Caron z księgowości, którego nie widywano dotąd na czwartym piętrze. Miał na policzkach dzioby po ospie i nosił okulary w szylkretowej oprawce, jego nos był krótki, a usta przypominały pojedynczą kreskę. Leon znał go z przypadkowych spotkań na klatce schodowej. Za każdym razem witali się krótko i rzeczowo, jak to jest w zwyczaju między kolegami z różnych
wydziałów, ale nigdy nie zatrzymywali się i nie rozmawiali. A teraz Caron stał przed biurkiem Leona i pocierał grzbiet nosa jak uczniak wezwany do dyrektora. - Posłuchaj, Le Gall. Znamy się już od dawna. - Owszem. - Choć niezbyt dobrze. - Zgadza się. - Co właśnie robisz? - Trochę statystyki. Wypadki śmiertelne wskutek otrucia od 1924 do 1940 roku. - Aha. Ja jestem w firmie od dwunastu lat. A ty? - Od września 1918. Wkrótce będą dwadzieścia cztery lata. - Gratuluję. - No cóż. - Czas leci. - Owszem. - Nie miałbyś nic przeciwko temu, gdybym zamknął drzwi? - Proszę bardzo. Leon miał jeszcze w dzbanku kawę z filtra. Nalał dwie filiżanki. - Na pewno dziwi cię moja wizyta, właściwie się nie znamy. - Służba to służba. - Nie jestem tutaj służbowo. Chodzi o... jak by to powiedzieć... - Słucham. - Nie byłoby mnie tutaj, gdybym miał najmniejsze widoki na inną... - Proszę cię. - Jestem tutaj... nie zrozum mnie źle. Ludzie mówią. - O mnie? - Człowiek słyszy to i owo. - A co takiego? - No, różne rzeczy. Posłuchaj, Le Gall, jest mi wszystko jedno, jakie interesy prowadzisz, nie chcę tego wiedzieć. Powiem krótko: chcesz kupić moją łódź? - Co proszę? - Mam łódź, niedaleko stąd. Nic szczególnego, drewniany kadłub, trzy metry na siedem dwadzieścia, dwuosobowa kabina i silnik Diesla dwanaście koni mechanicznych. Osiemnastoletnia, ale w dobrym stanie. Stoi w porcie Arsenal. - Caron rozejrzał się dokoła trochę zaniepokojonym wzrokiem. - Mogę tutaj mówić, nikt nas nie słyszy?
- Spokojna głowa. - Musisz mi pomóc, Le Gall. Muszę zniknąć, uciec do wolnej strefy. Jeszcze dziś wieczór, najpóźniej jutro rano. - Dlaczego? - Nie pytaj, lepiej nie mówić. Ostrzeżenie było wyraźne. Potrzebuję pieniędzy dla siebie i swojej rodziny. Jeśli się da, także dla teściów. Pomożesz mi? - Jeśli będę mógł. - Ludzie mówią, że masz pieniądze. - Kto tak mówi? - To prawda? - Ile potrzebujesz? - Sprzedam ci łódź. - Nie chcę twojej łodzi. - A ja nie chcę jałmużny. - Ile? - Pięć tysięcy. - Będziesz milczał? - Mnie tutaj już nikt nie zobaczy, pociąg odjeżdża o wpół do trzeciej. Leon wziął kluczyk z bakelitowej miseczki i otworzył szufladę. Odliczył pięć tysięcy franków i dołożył jeszcze tysiąc. Kiedy przesuwał plik pieniędzy po stole, Caron wyjął z kieszeni pęk kluczy. - Łódź nazywa się Fleur de Miel. Jasnoniebieski kadłub, biała kabina, zasłony w czerwonobiałą kratę. - Nie chcę twojej łodzi. - Ma silnik Diesla, piecyk opalany drewnem i dwie koje. - Nie chcę jej. - I światło elektryczne. Weź ją jako zastaw i trzymaj dla mnie w dobrym stanie. - Zabierz z powrotem klucz. - Silnik musisz odpalać co dwa tygodnie, bo w przeciwnym razie zardzewieje. Gdybym nie wrócił za dwa lub trzy lata, musisz wyjąć łódź z wody i pomalować ją na nowo. Kiedy wojna się skończy, odbiorę ją i zwrócę ci pieniądze. - Zapomnij o pieniądzach - rzekł Leon. - W takim razie ty zapomnij, że łódź kiedykolwiek należała do mnie. Caron wstał, położył klucz na stole i uniósł rękę na pożegnanie.
Leon włożył klucz do szuflady, w której trzymał pieniądze, zamknął ją i pochylił się z powrotem nad statystykami. Po kilku tygodniach zaczął jednak coraz częściej zatrzymywać się przy oknie i obserwować barki, z rzadka i pojedynczo przepływające po Sekwanie; kiedy pojawiała się łódź motorowa, przyglądał się jej ze szczególną uwagą. Zapytał w księgowości o kolegę Carona i dowiedział się, że ten zniknął bez śladu razem z całą rodziną. Z czasem myślał coraz częściej o łodzi z zasłonami w czerwonobiałą kratkę i martwił się o silnik Diesla. Myślał o rdzewiejących simmeringach i korodujących wtyczkach, kruszących się uszczelkach i zablokowanych sprężynach wentyli, a także o tym, że zeskorupiałe łajno mew pokryje całą łódź, jeśli nikt nie dopilnuje sprawy. Kloszardzi mogą się włamać do kajuty i wychodząc, zostawić otwarte drzwi, a potem wiatr i deszcz, i wagarowicze dopełniliby dzieła zniszczenia; czasami Leon myślał też o Caronie, który tęskni za mlecznobiałym paryskim niebem gdzieś w słońcu południa i ma nadzieję, że Le Gall troszczy się o jego Fleure de Miel. W jeden z pierwszych nieśmiałych dni wiosennych, kiedy skończyła się trzecia wojenna zima, Leon nie poszedł w południe do domu, tylko przez Wyspę Świętego Ludwika i Pont Sully do portu Arsenal. Brązową wodę basenu portowego marszczyła wiosenna bryza. Do pachołków były przycumowane trzy szczelnie opakowane na zimę łodzie wycieczkowe, dwa lub trzy tuziny pinek kołysały się lekko na wietrze; jedne były zielone, inne czerwone, niektóre jasnoniebieskie, a wiele miało zasłonki w czerwonobiałą kratkę - ale Fleur de Miel nazywała się tylko jedna. Leon zatrzymał się na murze nabrzeża i przyglądał łodzi. Była upstrzona mewim łajnem, w kątach leżały liście, a przy kadłubie tuż poniżej linii wody osadził się kosmaty kożuch wodorostów. Deski poszycia wydawały się jednak w porządku, szczeliny świeżo kalfatrowane, a lakier bez zarzutu. Czerwonobiałe zasłonki były starannie zasunięte, a kłódka przy drzwiach kabiny nienaruszona. W chwili kiedy Leon wyjął z kieszeni kluczyk, poczuł, jak łódź przechodzi na jego własność. Wreszcie miał znowu łódkę. Czuł się tak samo jak wtedy w Cherbourgu, kiedy z Patrice’em i Joëlem ukrywali znaleziony wrak w krzakach. Jak dawno temu to było - ćwierć wieku? Leon zdziwił się, że przez te wszystkie lata nie odczuwał potrzeby posiadania własnej łodzi. Chciał mieć renault torpedo albo motobécane, wiejski dom nad Loarą, zegarek od Brégueta, stół bilardowy i zapalniczkę od Cartiera - ale nigdy nie chciał mieć łodzi. A teraz unosiła się przed nim na falach. Leon odetchnął głęboko i zrobiwszy jeden duży krok, znalazł się na pokładzie. Już w owej sekundzie był całkowicie pewien, że nigdy nie odda tej łodzi i z nikim nie będzie jej
dzielił, nie będzie przyjmował na niej niemile widzianych gości i w ogóle nikomu nie zdradzi jej istnienia. Nie wtajemniczy nawet swojej żony Yvonne, która wyraźnie powiedziała, że nie chce mieć do czynienia z jego historiami kawowopieniężnymi, ta łódź nie będzie też miejscem zabaw dla dzieci. Należała wyłącznie do niego i nikogo poza tym. Leon był w odświętnym, podniosłym nastroju, kiedy obchodził łódź od dziobu po rufę. Kłódka odskoczyła z cichym szczęknięciem. Drzwi były trochę wypaczone i się zacinały, ale po zdecydowanym szarpnięciu obróciły się lekko i bezszelestnie na dobrze naoliwionych zawiasach. Wewnątrz przytulnie pachniało wygasłym ogniem ze spalonego drewna, wypastowaną podłogą i tytoniem fajkowym, możliwe też, że kawą i czerwonym winem. W jednym z kątów leżała zabawka - przewrócona na bok lokomotywa, a w wiklinowym koszu kłębek włóczki przebity dwoma drewnianymi drutami. Lokomotywę mógłby wziąć dla małego Philippe’a, włóczkę dla madame Rossetos. Między dwoma bulajami wisiały Słoneczniki van Gogha, na półce stały dwa lub trzy tuziny książek. Leon usiadł na popękanym skórzanym fotelu, wyciągnął przed siebie nogi, nabił i zapalił fajkę. Następnie zamknął oczy, wypuszczał obłoczki dymu i wsłuchiwał się w pluskanie fal obijających się o burtę. Médine, podczas pory deszczowej w lipcu 1943 r. Ukochany, stary Leonie, jesteś tam jeszcze? Ja jeszcze jestem tutaj, no bo gdzie miałabym pójść! Znów tonę w wodzie - woda z góry, woda z dołu, woda z przodu i z tyłu, woda z boku. Woda tryska z dziur w ziemi i kapie ze ścian, spada z nieba, wyparowuje na gorącej ziemi i wraca do zimnego nieba, aby natychmiast spaść znowu i wystukiwać szarpiące nerwy staccato na blaszanych dachach, a tam gdzie pomiędzy spadającymi masami wody zostawałoby trochę powietrza do oddychania, unoszą się tak silne opary pleśni i zgnilizny, że człowiek chciałby się położyć i umrzeć. Nie mogę zrobić kroku z domu, nie tonąc po kostki i po kolana w błocie. Błoto tryska mi spomiędzy palców u nóg i wnika pod paznokcie, mam już grzybicę i liszaje na głowie i halucynacje na temat czerwi i robaków, a moje stopy od kontaktu z czerwonym błotem przybrały odcień terakoty, którego nie jest w stanie usunąć nawet najsilniejsze szorowanie. Rozpaczliwie próbując się ochronić przed wiecznym błotem, wyciągnęłam ostatnio swoje piękne paryskie buciki z cielęcej skóry, które w dniu przybycia umieściłam w skrzyni - okazało się, że całe są pokryte grubą na palec, białą jak śnieg pleśnią. Powoli pora już wracać na zimną północ. Do tego czasu będę chodzić boso. Nie wyobrażasz sobie, jak idiotycznie przebiega mój dzień tutaj. Mam co prawda wszy głowowe i łamliwe paznokcie, i postrzępione obrzeżenie przy wszystkich spódnicach ale w dalszym ciągu dzielnie odgrywam żwawą stenotypistkę. Co rano wychodzę przed budynek z przenośną maszyną do pisania, gdzie czeka już na mnie mój osobisty tyralier
senegalski z moim osobistym parasolem, i podążam za swoimi trzema przełożonymi i ich tyralierami oraz naszą osobistą eskortą, która składa się z następnych dwudziestu żołnierzy. Najpierw udajemy się na wieżę widokową, stojącą przy torach o rzut kamieniem od naszej twierdzy. Jeden z tyralierów przystawia drabinę do wieży, mój szef wspina się do drzwi wejściowych, które znajdują się na wysokości trzech metrów, i sprawdza, czy pieczęć jest nienaruszona. W tym czasie inny tyralier rozkłada mój przenośny stolik i rozpina nad nim dla osłony duży parasol, a kiedy mój szef znów ma pod nogami twardy grunt, to znaczy ciepłe błoto, ja siadam do maszyny i spisuję protokół. W zaroślach przycupnęły zmoknięte hieny i obserwują nas ze ściągniętymi faflami. Nie trzeba ci chyba mówić, że zmoknięte hieny przedstawiają niewypowiedzianie żałosny widok. Nawet w stanie suchym hiena jest symbolem niedoskonałości stworzenia, ale na widok mokrej kraje się człowiekowi serce! Zaraz po tym, jak kończę protokół, udajemy się na stację kolejową, gdzie stoi już pod parą gotów do odjazdu nasz pociąg, składający się z lokomotywy i dwóch wagonów. Wsiadamy do zarezerwowanego dla nas wagonu pierwszej klasy, tyralierzy wciskają się do otwartego wagonu bydlęcego, który dzielą z wieśniakami jadącymi każdego ranka z warzywami, prosem i kurami oraz kozami na targ do Kayes oddalonego o dwanaście kilometrów z biegiem rzeki. A potem pociąg z szarpnięciem rusza i telepiemy się; najpierw jedziemy nad jakimś strumieniem, potem między paroma wzgórzami i zagłębiamy się w wąwóz, który wyprowadza nas na równinę Kayes. Nasz wagon wygląda jak z filmu z Myszką Miki, a lokomotywę prawdopodobnie zbudowali skauci, i w ogóle ta kolej to wąskotorówka, a wąskotorówki to jak mężczyźni z małymi penisami: naprawdę trudno traktować ich poważnie. Sto razy można samą siebie strofować, że nieistotna jest długość i grubość, a naprawdę ważne wartości to nie kwestia miarki - i tak jednak na to wychodzi, już choćby z racji wyglądu. Pewne rzeczy po prostu wyglądają lepiej w dużym formacie niż w miniaturze, nie uważasz? Dworzec w Kayes przypomina dworzec z zestawu dla lalek z migającą sygnalizacją, zadbanymi trawnikami i wolnym od chwastów szutrowym torowiskiem. Wieśniacy w bydlęcym wagonie muszą czekać ze swoimi kurami i kozami, aż wysiądziemy i dotrzemy do barierki. W cieniu wystającego dachu dworca roi się od ludzi. Nagie dzieci z wypukłymi brzuchami, kobiety o martwych oczach z wypisanym na twarzy niezatartym bólem po rytualnym okaleczeniu, i ich mężczyźni, patrzący na nas z wyzutą z nadziei przekorą, skrywaną dumą lub służalczością, która kojarzy mi się z psem merdającym ogonem. Pod ich niemymi spojrzeniami przechodzimy przez ulicę, gdzie na tle zakurzonego stepu wznosi się niczym mauretański baśniowy pałac budynek administracji Chemins de Fer
du Soudan Français, w którego piwnicach złożyliśmy - teraz mogę Ci o tym powiedzieć, to już naprawdę obojętne - osiemset siedemdziesiąt ton złota. Dalsze dwieście ton umieściliśmy w piwnicy administracji celnej nad rzeką, sto dwadzieścia ton w piwnicy komendanta okręgu, a osiemdziesiąt ton w prochowni koszar. Wszędzie sprawdzamy pieczęcie, przeprowadzamy inspekcję strażników i upewniamy się, że nie ukradziono nam nic z naszego bezużytecznego miękkiego metalu. Procesja trwa dwie godziny i w południe wsiadamy do pociągu powrotnego do Médine. W suchej połowie roku co dwa miesiące przeprowadzamy inwentaryzację - wtedy na każdą stację musimy przeznaczyć cały dzień. Najpierw zdejmuje się pieczęcie i otwiera drzwi, potem tyralierzy taszczą wszystkie skrzynie na światło dzienne i składają je wśród stepu jedną obok drugiej w rzędach po dziesięć, a wtedy mój szef stwierdza stan w ten sposób, że wstępuje na pierwszą skrzynię, stawia duży krok i przechodzi do następnej, a potem do jeszcze następnej i kolejnej, i donośnym głosem liczy: „Dwa cetnary!” - krok „cztery cetnary!” - krok - „sześć cetnarów!” - krok - „osiem cetnarów!”... a stenotypistka siedzi przy swoim rozkładanym stoliku i robi kreski, a na koniec spisuje porządny raport. W końcu, po obejściu wszystkich skrzyń, które dla kamuflażu w dalszym ciągu opatrzone są napisem „Explosif”, wszystko znika z powrotem w piwnicy, drzwi zostają opieczętowane, a my wracamy do klubu oficerskiego, żeby odpocząć po trudach dnia pracy. Od czasu do czasu na stepie ląduje lotnik i pokazuje świstek, na którym stoi napisane, że ma zabrać dwie lub trzy skrzynie. Wtedy nie ma długiego wypytywania, tylko otwieramy piwnicę. Wcześniej zjawiali się posłańcy z Vichy, od pewnego czasu - z Londynu. Złoto Belgów jakiś czas temu musieliśmy oddać, żeby zadowolić Niemców, i polskie złoto też. Ciekawe, kto im je zwróci, kiedy wojna kiedyś się skończy. Spędzam tutaj już trzecią porę deszczową, czas tak szybko mija. Jeszcze trzy miesiące, a świat wyschnie z powrotem i będę mogła wyciągnąć swój stary męski rower, który dwa lata temu kupiłam na targu w Kayes i który w porze suchej daje mi iluzję wolności. Odwiedzam wtedy okoliczne wioski albo jadę parę kilometrów w górę rzeki do elektrowni w Félou i idę na katarakty obserwować zwierzęta razem z braćmi Bonvin, którzy w klasztornym odosobnieniu pełnią tu służbę jako inżynierowie i już dawno doszli do wniosku, że tutejsza fauna jest nieporównanie ciekawsza od ich elektrowni wraz z kanałami, śluzami i turbinami, która, kiedy pojmie się już sposób jej funkcjonowania, jest rzeczą dosyć prostą. Podczas ostatniej wizyty dowiedziałam się od nich, że słynny śmiech hien to rytuał poddańczy osobników niższych rangą; w ten sposób proszą o udział w łupach lub o przyjęcie do stada. Więc, jak widzisz, śmiech to broń bezsilnych. Silni się nie śmieją.
Nawiasem mówiąc, dosyć posiwiałam. Kiedy przyjechałam tutaj trzy lata temu, miałam kilka siwych kosmyków, teraz tylko dwa lub trzy pozostały ciemne. Trochę też chyba schudłam, mam nogi i piersi jak dwunastolatka. Biegać i jeździć na rowerze też potrafię jak dwunastolatka, a uzębienie - tak jest, dziękuję za pytanie - mam jeszcze kompletne. Jak często, Leonie, pisałeś do mnie w tym czasie: dziesięć razy, sto razy? Nie dotarł tu nigdy od Ciebie żaden list, ostrzegałam Cię zresztą. Tutaj w ogóle nic nigdy nie dociera. Nie dostajemy żadnych pensji ani żadnych poleceń, żadnej aprowizacji ani amunicji, żadnych gazet ani ubrań. Od czasu do czasu, jak wspomniałam, zagląda jakiś lotnik i opowiada mętne rzeczy, w które nie bardzo chce się wierzyć, a parę miesięcy temu komendant kazał aresztować trzech młodych ludzi, którzy pojawili się nie wiadomo skąd, mówili koszmarnie po francusku, a ponadto podejrzanie interesowali się naszą wieżą widokową i w końcu okazali się Niemcami; poza tym jednak jesteśmy sami - świat o nas zapomniał. I odwrotnie, także my zaczynamy zapominać o świecie. Po jakimś czasie człowiek przyzwyczaja się do upału i przestaje mu brakować zimy. Je kuskus, jakby to były zapiekane ziemniaki dauphinoise, a pewnej nocy niezbyt dawno temu po raz pierwszy miałam sen nie w języku francuskim, tylko w bambara. O wojnie nie dochodzą prawie żadne wiadomości. Baobaby to baobaby, a karaluchy to karaluchy; karabiny rdzewieją, bo się z nich nie strzela, a tyralierzy nie umierają podczas walki, tylko na tyfus i malarię. Pewnie byśmy w ogóle nie wiedzieli, dlaczego tu jesteśmy, gdyby
nie
nasz
radiotelegrafista
Galiani,
który
z bebechów
różnych
sprzętów
elektrotechnicznych zbudował radio odbierające fale krótkie: teraz odbieramy całkiem porządnie BBC z Londynu. Czy o Tobie zapomniałam? No, trochę owszem - nie ma przecież sensu usychać tu z tęsknoty dzień po dniu. A jednak mam Cię zawsze, i to się nie zmieni, przy sobie. To dziwne: ojca i matkę pamiętam jak przez mgłę, nie znam już nawet imion towarzyszy zabaw z dzieciństwa - za to Ciebie wciąż mam żywo przed oczami. Kiedy wiatr szumi wśród drzew, słyszę Twój głos, który szepcze mi na ucho piękne słowa, a kiedy nosorożec ziewa w rzece Senegal, widzę kąciki Twoich ust, zawsze życzliwie uniesione ku górze, nawet gdy wcale nie chce Ci się śmiać; niebo ma błękitny kolor Twoich oczu, a wyschnięta trawa przypomina Twoje blond włosy - zaczynam się znowu rozrzewniać. Miłość to przecież uzurpacja, prawda? Zwłaszcza jeśli trwa ćwierć wieku. Bardzo bym chciała wiedzieć, co to jest. Hormonalna dysfunkcja w celu reprodukcyjnym, jak twierdzą biolodzy? Pociecha duchowa dla małych dziewczynek, które nie mogły wyjść za tatusia? Sens istnienia dla niewierzących? Wszystko to do kupy, możliwe. Ale także więcej,
wiem o tym. A skoro już jesteśmy przy temacie, to mogę Cię poinformować, że radiotelegrafista Galiani od dobrego roku jest, jak to się mówi, moim kochankiem. Śmiejesz się? Ja też. To jak w teatrze, prawda? Jeśli w pierwszym akcie pojawia się Włoch z wąsikiem, to w trzecim akcie musi pocałować młodą heroinę. Tyle że ja już od jakiegoś czasu nie jestem młodą heroiną, a i Galiani nie jest najlepszą obsadą roli romantycznego pogromcy serc ze swoim spluwaniem, głośnymi przechwałkami, krótkimi kończynami i gęstym czarnym owłosieniem ciała wypełzającym mu spod munduru. Jedno go jednak wyróżnia: jest inny niż Ty. Właśnie dlatego, że jest infantylnym brutalem, który ogląda się za każdą spódniczką, właśnie dlatego że rozdaje groteskowe komplementy, nosi na szyi gruby złoty łańcuch i wciąż przysięga na grób swojej matki, choć nie ma pojęcia, gdzie grób jego matki się znajduje - właśnie dlatego jest dla mnie właściwym mężczyzną. Musi być inny niż Ty, rozumiesz? A zaczęło się pewnego wieczoru przeszło rok temu w palarni klubu oficerskiego. Miałam napad melancholii, jaki przytrafia się czasem każdemu porządnemu człowiekowi, i ukrywałam to przed innymi w ten sposób, że opowiadałam dowcipy i śmiałam się szczególnie głośno. Wtedy wstał Giuliano Galiani i podszedł do komody za moim fotelem, żeby nalać sobie kolejną szklankę warzonego przez nas z prosa piwa, a przechodząc, położył mi en passant rękę na plecach, nieumyślnie i podświadomie, jak mi się wydawało, jako wyraz instynktownego współczucia. I za to byłam mu wdzięczna. Kiedy po północy wszyscy spali, poszłam do jego pokoju i bez słowa położyłam się obok niego. Nic nie powiedział ani o nic nie pytał, jakby czekał na mnie od dawna albo jakby od wielu lat przyzwyczajony był do tego, że kładę się z nim do łóżka. A potem mnie wziął, tak jak musi to zrobić mężczyzna, bez wielkich słów, ale namiętnie i pewnie, delikatnie i z konsekwencją dążąc do celu. Giuliano za każdym razem prowadzi nas pewnie i mocno do celu, a potem nie składa mi żadnych przysiąg ani propozycji, tylko mnie zwalnia i pozwala mi wymknąć się z powrotem do swojego pokoju, a następnego dnia nie daje niczego po sobie poznać. Nie mruga do mnie ani nie chodzi za mną, nie pozwala sobie na żadne poufałości i nie nalega, żebym go odwiedziła znowu, tylko przeciwnie, kiedy jesteśmy w towarzystwie, zachowuje się wobec mnie z demonstracyjną obojętnością, czasem wręcz odpychająco. Gdy jednak potem, po kilku dniach lub tygodniach, wślizguję się do niego pod koc, odsuwa się na bok i przyjmuje mnie tak, jakbym nigdy nie wychodziła z łóżka. To dżentelmen w skorupie grubianina i to mi się podoba. Grubianów w skórze
dżentelmena jest pod dostatkiem. Naturalnie nasz związek się rozsypie, kiedy tylko wojna się skończy, bo nie znoszę go w świetle dziennym. W nocy to mądry życiowo, ciepły człowiek, w ciągu dnia - opętane manią gadania małe dziecko. Kiedy otwiera usta, przechwala się piersiami swojej żony, która czeka na niego gdzieś pod Niceą, papla o Mediolanie i Juventusie oraz o bugatti, ferrari i maserati, a w przerwach przeklina, że cholerne państwo jest mu winne krzyż Legii Honorowej i dożywotnią rentę i że za te pieniądze kupi sobie łódź na Riwierze i codziennie będzie wypływał na morze łowić ryby. Do końca wojny nie zostało chyba dużo czasu. Nawet my tu na uboczu w dżungli słyszeliśmy o Stalingradzie, a odkąd alianci wylądowali w Maroku i w Algierii, każdy podoficer, każdy celnik i każdy pojawiający się tu przypadkiem okazjonalny opryszek twierdzi, że zawsze był małym Jeanem Moulinem. Jeszcze parę tygodni lub miesięcy, powiada nasz komendant, a zaniesiemy swoje skrzynie na kolej i wrócimy przez Dakar i Marsylię do Paryża. Dokładnie wiem, co zrobię, kiedy wysiądę z pociągu na Gare de Lyon: pojadę taksówką na rue des Écoles i zadzwonię do Twoich drzwi. A jeśli będziesz tam jeszcze, jeśli Ty i Twoja żona i Twoje dzieci przeżyjecie wojnę, wejdę i obcałuję kolejno Was wszystkich. Wszyscy będziemy się cieszyć, że jeszcze żyjemy, a potem pójdziemy razem na spacer albo, jeśli o mnie chodzi, zjemy kapuśniak. Cała reszta będzie wtedy obojętna, prawda? Zachowaj się przy życiu, Leonie, bądź szczęśliwy i zdrowy, całuję Cię czule - do zobaczenia już wkrótce! Twoja Luiza
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY Leon spędzał odtąd wszystkie przerwy obiadowe w łodzi mieszkalnej w porcie Arsenal, czasem również godziny między końcem pracy a kolacją. W południe jadł w swojej kajucie kanapkę z szynką, po czym kładł się na łóżku na pół godziny. Wcześniej nigdy tego nie robił. Jako młody chłopak obserwował z lekką zgrozą, jak jego ojciec po obiedzie kładzie się na kanapie, jakby miał umierać, i w ciągu kilku sekund zapada w półsen z otwartymi ustami i zamkniętymi oczyma. Teraz on sam doszedł do tego, że południowa drzemka stała się niezbywalną częścią jego życia. Dodawała mu sił potrzebnych do powrotu do biura i cierpliwego znoszenia powtarzających się upokorzeń, bezproduktywnych działań i rytuałów, których wymagało od niego życie. Fleur de Miel pozostawała jego tajemnicą, nie opowiedział o niej nikomu. Z domowników nikomu go nie brakowało. Żona Yvonne zajęta była walką o przeżycie i nie miała czasu ani siły, a także ochoty na roztrząsanie kwestii sensu, spraw sercowych i podobnej cienkiej materii. Naturalnie od dawna wiedziała o łodzi mieszkalnej, gdyż dla bezpieczeństwa musiała się upewnić, czy małżonek w godzinach, kiedy nikt go nie obserwuje, nie popełnia jakichś głupstw, które mogą zagrażać bytowi rodziny. Ponieważ tego nie robił, łódź stała się jej obojętna. Nie oczekiwała już od Leona niczego mniej ani więcej, tylko tego, żeby przyczyniał się do zdobywania żywności i ochrony plemienia. Za to zapewniała mu wszelkie swobody, nie żądała od niego uczuć, a i sama nie naprzykrzała mu się ze swoimi. Leon potrafił to docenić. Jeszcze przed kilkoma laty cierpiałby z powodu cierpkości przedwcześnie postarzałej Yvonne i brakowałoby mu lekkostopej dziewczyny, którą kiedyś była, czasami tęsknił też za powrotem kapryśnej diwy, a niekiedy nawet dręczonej wątpliwościami co do sensu i celu życia pani domu. Teraz jednak odczuwał tylko wdzięczność i szacunek dla bezinteresownie walczącej lwicy, którą Yvonne stała się w latach wojny. Wymaganie od niej, żeby nadal podśpiewywała frywolne piosenki lub zalotnie bawiła się górnym guzikiem bluzki, byłoby w najwyższej mierze nie fair. Yvonne i Leon już dawno dostarczyli sobie dowodów na to, że są dobrym, silnym małżeństwem, które przetrwało wiele sztormów i stawi czoło również przyszłym zagrożeniom. Ich zaufanie do siebie i wzajemna sympatia były tak głębokie i mocne, że jedno drugiemu spokojnie mogło pozwolić na chadzanie własnymi drogami.
Również dzieci nie chciały wiedzieć, gdzie Leon spędza swoje samotne godziny. Z wyjątkiem małego Philippe’a wszyscy byli już trochę duzi i zajęci własnymi walkami. Od ojca oczekiwali jedynie, że będzie skutecznie bronił twierdzy, otaczał rodzinę ciepłymi uczuciami i zaopatrywał ją w pieniądze, a poza tym byli mu wdzięczni, że jest łagodnym, życzliwym patriarchą, który nie zadaje żadnych pytań i tylko z rzadka czegoś od nich żąda. Gwoli sprawiedliwości przyznać trzeba, że Leon mógł sobie pozwolić na ojcowską łagodność tylko dlatego, że Yvonne mocno trzymała wszystko pod kontrolą. W ciągu dnia nawet przez minutę nie mogła nie wiedzieć, gdzie przebywa każde z jej czworga dzieci, na bieżąco żądała wyczerpujących informacji o ich przedsięwzięciach, stanie zdrowia i kręgu znajomych. A gdy miała za sobą kolejny dzień pełen zagrożeń i dzieci bezpiecznie znalazły się w łóżkach, bynajmniej nie kończyła dziennych spraw, tylko roztrząsała z Leonem do późnej nocy wszelkie możliwe niebezpieczeństwa. Mówiła o nauczycielach faszystach i pijanych esesmanach, o pozostających na wolności rozpustnikach, szalonych automobilistach i bardzo zaraźliwych mikrobach, podobnie o upale, deszczu i mrozie, jak również o rosnących cenach i nieprzewidywalnych sytuacjach na czarnym rynku, i niezmordowanie rozważała możliwe trasy ucieczki lasami, drogą powietrzną i wodną, albo wycofanie się do miejskich katakumb na wypadek, gdyby Niemcy mieli jednak doprowadzić do apokalipsy. Ta misja opiekunki tak bardzo wypełniała Yvonne, że w jej wnętrzu nie było już miejsca na nic innego. Nie podtrzymywała żadnych znajomości i nie prowadziła dziennika snów, nie nosiła różowych okularów od słońca i nie podśpiewywała szlagierów. Dla Leona była pewnie jeszcze wierną towarzyszką, ale już od dawna nie była żoną, a wobec dzieci z powodu swej nadopiekuńczości nie potrafiła się już zdobyć na czułość. Wieloletnie wysiłki i napięcia miała wypisane na twarzy: pozbawione rzęs oczy, zapadnięte policzki, długa, niegdyś powabnie wygięta szyja mocno wyciągnięta i poprzecinana ścięgnami i żyłami; ramiona Yvonne wyglądały na szerokie i kanciaste, piersi jakby zanikły, a brzuch poniżej żeber był wklęsły. Na klatce schodowej szorstko traktowała sąsiadki, mijając je bez pozdrowienia. Przestała się malować, schudła i chudła coraz bardziej, bo zapominała o jedzeniu. Przy drzwiach mieszkania postawiła dwie walizki, które zawierały najniezbędniejsze rzeczy dla całej rodziny na wypadek ucieczki. Nie potrafiła się powstrzymać i musiała sprawdzać po kilka razy na dzień, czy rzeczywiście nie zapomniała niczego spakować. Dopiero gdy przestała zdejmować buty, żeby w każdej chwili być gotową do ucieczki, nawet w nocy i w łóżku, Leon łagodnie przywołał ją do porządku, mówiąc, że w interesie dzieci należy
jednak zachować pewne minimum dobrych manier. Dzieci bardziej realistycznie oceniały codzienne zagrożenia. Wiedziały, że jako ochrzczone potomstwo urzędnika nie odpowiadają schematowi łupu w sensie wojskowym i że pozostałe niebezpieczeństwa wielkomiejskie są pod okupacją raczej mniejsze niż w czasach pokoju. Tym sposobem każde z nich znalazło własną metodę wymykania się spod opieki matki i stawiania pierwszych kroków na własnej, sobie przeznaczonej drodze. Moja ciotka Muriel, która miała umrzeć na marskość wątroby w 1987 roku, miała wtedy siedem lat. Była piegowata, nosiła jasnozielone kokardy w kasztanowych włosach, a wolne od szkoły środowe popołudnia i niedziele najbardziej lubiła spędzać w portierni u madame Rossetos, która godzinami kołysała dziewczynkę na kolanach, karmiła ją słodyczami i przewracając oczami, opowiadała jej makabryczne historie o miłości, śmierci i męczarniach piekielnych. Konsjerżka okazywała Muriel czułość, której dziewczynka nie dostawała od matki, a mała ze swej strony pocieszała kobietę bolejącą nad niewdzięcznością swych wyrodnych córek, które od lat nie dały znaku życia. Tuż przed piątą madame Rossetos podchodziła zawsze do komody i nalewała sobie kieliszek ajerkoniaku. A ponieważ mała Muriel była tak miłym dzieckiem, też dostawała naparstek. Z początku likier nie bardzo jej smakował, ale szybko nauczyła się doceniać jego działanie. Mój stryj Robert, do którego miało później należeć małe biuro pośrednictwa pracy w Lille, urządził na strychu królikarnię i spędzał całe dnie na dostarczaniu zieleniny z omszałych rynien i brukowanych podwórek w całej Dzielnicy Łacińskiej dla swej szybko rosnącej hodowli. Ubojem zajmował się osobiście, klienci dostawali mięso gotowe do upieczenia. Jednego królika na miesiąc dawał matce, pozostałe sprzedawał na czarnym rynku. Pewnego wrześniowego ranka 1992 roku miał umrzeć za kierownicą swojego renault 16, kiedy na Route Nationale między Chartres a Le Mans zapalił papierosa i na mokrej od deszczu jezdni wpadł w poślizg. Trzynastoletni Yves, który miał zostać lekarzem, a jeszcze później rzucić medycynę dla teologii, ku zmartwieniu rodziców przyłączył się dobrowolnie do faszystowskiej organizacji młodzieżowej Chantiers de Jeunesse. Otrzymał czarny mundur, wojskowe buty i białe getry, uczył się na pamięć przemówień marszałka i tygodniami maszerował z plecakiem, w kepi i z fińskim nożem po lasach w pobliżu Fontainebleau. Dziewiętnastoletni Michel, który miał wejść do historii fabryki Renault jako wynalazca zamykanej pokrywy wlewu paliwa, czekał na miejsce na studiach technicznych i zabijał czas, spacerując po całych dniach po mieście w poszukiwaniu wyjścia z więzienia, za które uważał swoje życie. Dla ojcowskiego autyzmu żywił niewypowiedzianą pogardę, dla
matczynego oportunistycznego pędu do przeżycia również. Wprawdzie wiedział, że i sam nie jest aż tak mocny, żeby umrzeć za dobrą sprawę, ale biernym obserwatorem nie chciał być. Na kilka miesięcy przed egzaminem dojrzałości chciał odejść z gimnazjum, ponieważ zgłaszając się do matury, wszystkie dziewczęta z jego klasy - naprawdę wszystkie - wybrały jako pierwszy język obcy niemiecki, a nie angielski. Żeby do tego nie dopuścić, Leon ten jeden raz wystąpił przeciwko pierworodnemu, używając swego ojcowskiego autorytetu. Najpierw próbował mu przybliżyć wartość klasycznego wykształcenia i zwrócił uwagę na to, że bądź co bądź chłopcy z jego klasy zgłosili się przeważnie do egzaminu z angielskiego, a gdy te argumenty nie odniosły skutku, całkiem po prostu przekupił go pięciuset frankami. Urodzony w drugim roku wojny Philippe - czyli mój ojciec - trzymał się jeszcze matczynej spódnicy. Tylko w niedzielne popołudnia, kiedy Yvonne sama spała w sypialni z zasłoniętymi oknami i nie tolerowała w pobliżu żadnego dziecka, chodził z Muriel do madame Rossetos. Potem siedział na kolanach siostry, która siedziała na kolanach konsjerżki, i słuchał mrożących krew w żyłach historii tej ostatniej. A ponieważ był tak miłym chłopaczkiem i tak ładnie i spokojnie siedział, również on mógł odrobinę umoczyć usta w ajerkoniaku madame Rossetos. Przez całe życie miał być człowiekiem mądrym życiowo, lecz niezaradnym; niewiernym przyjacielem dla kobiet, którego najpierw urok osobisty wpędził w samotność, a następnie alkoholizm - do grobu. Leon Le Gall żył dalej życiem pustelnika. Chodził do pracy i wypełniał swoje obowiązki jako ojciec rodziny, a poza tym zaszywał się w zaciszu swojej łodzi. Na jego szczęście okazało się, że Jules Caron miał upodobanie do rosyjskiej literatury dziewiętnastego wieku; na regale stali Tołstoj i Turgieniew, Dostojewski i Lermontow, jak również Czechow, Gogol i Gonczarow. Leon przeczytał wszystkich, paląc fajkę i popijając czerwone wino, które właściwie nie działało na niego otępiająco, lecz wprawiało w przyjemny stan metafizycznej błogości. Czytał powoli i oglądał przez okno odbicia budynków i łodzi w wodzie basenu portowego, zmiany barw platanów wraz z przemijaniem pór roku, ruchy gwiazd na niebie, a także przebieg zjawisk atmosferycznych, jak deszcz, słońce i mgła, które wszystkie jednakowo lubił. Co wieczór punktualnie o siódmej nastawiał radio, przykładał ucho do głośnika i chłonął wiadomości BBC, jakby głos spikera był kosztownym skarbem, którego w żadnym razie nie wolno zmarnować. Tym sposobem dowiedział się o Stalingradzie i o desancie pod Anzio, o operacji Overlord i o nocnych bombardowaniach Hamburga, Berlina i Drezna. Zaobserwował u siebie ze strachem, że w ciągu tysiąca dni okupacji nienawiść urosła
w nim jak drzewo; teraz zbierał owoce. Nigdy nawet mu się nie śniło, że będzie zacierał ręce na wiadomość o pożarze Charlottenburga, nigdy nie uważałby za możliwe, że będzie krzyczał radośnie na całe gardło, słysząc o śmierci trzech tysięcy kobiet i dzieci jednej nocy; zdziwił się, jak mocno płonie w nim pragnienie, żeby grad bomb spadał od tej pory noc w noc, dopóki nie zginie ostatni Niemiec na ziemi. Ta nienawiść pomagała mu przeżyć, ale zdarzały mu się też spotkania, które zupełnie zbijały go z tropu. Pewnego razu był świadkiem sceny, która głęboko go zawstydziła, ponieważ wstrząsnęła jego nienawiścią. Któregoś popołudnia siedział w metrze naprzeciwko żołnierza Wehrmachtu w mundurze z przewieszonym przez ramię karabinem szturmowym. Na stacji SaintSulpice dosiadł się młody człowiek noszący na płaszczu żółtą gwiazdę. Żołnierz wstał i niemym gestem zaofiarował swoje miejsce Żydowi, który był mniej więcej w jego wieku. Ten zawahał się i wzrokiem szukającym pomocy rozejrzał dokoła, lecz w końcu usiadł bez słowa na zwolnionym miejscu i, zapewne ze wstydu i deprymującego braku innego wyjścia, zasłonił twarz obiema rękami. Żołnierz odwrócił się od niego i z kamienną twarzą wyglądał przez ciemne okno, a tymczasem wśród pasażerów zaległa cisza. Żyd siedział dokładnie naprzeciwko Leona, ich kolana niemal się dotykały. Ani żołnierz, ani Żyd nie wysiedli na następnej stacji ani na kolejnej, wspólna jazda wydawała się trwać bez końca. Żyd przez cały czas zasłaniał twarz dłońmi, wojak stał przed nim po żołniersku wyprostowany. Pociąg jechał i zatrzymywał się, jechał i zatrzymywał się. Wreszcie stacja, na której żołnierz Wehrmachtu obrócił się na pięcie i wysiadł na nabrzeże. Kiedy drzwi się za nim zamknęły, cisza trwała nadal. Nikt nie śmiał się odezwać. Żyd wciąż zakrywał twarz rękami. Leon dostrzegł, że nosi obrączkę ślubną, a zewnętrzne kąciki jego oczu obok palców wskazujących drgają. Lato 1944 roku było piękne i ciepłe i zachęcało do kąpieli. Plaże Normandii i Lazurowe Wybrzeże były jednak niedostępne z powodu inwazji aliantów, mieszkańcy Paryża zostali więc w domach i wykorzystywali jako kąpielisko Sekwanę. 4 sierpnia był do tamtego czasu najgorętszym dniem roku. Na trotuarach topiła się smoła, konie zwieszały łby, a ludzie, jeśli już koniecznie musieli wychodzić na zewnątrz, trzymali się wąskiego pasa cienia, który domy rzucały na trotuary. Godziny po zakończeniu pracy Leon spędził jak zwykle w łodzi, a teraz w zapadającym zmierzchu szedł do domu. Kiedy mijał wejście do Musée Cluny, w cieniu bramy dostrzegł mężczyznę w kaszkiecie nisko nasuniętym na czoło. Leon zwietrzył niebezpieczeństwo. Przyśpieszył kroku i skierował wzrok na drugą stronę ulicy. - Pst! - szepnął mężczyzna.
Leon nie zatrzymał się. - Piękny wieczór, nieprawdaż? Leon wyszedł na jezdnię, żeby skręcić w rue de la Sorbonne. - Halo, zatrzymajże się! Leon szedł dalej. - Hände hoch i ani kroku dalej! Leon zatrzymał się i posłusznie podniósł ręce. Mężczyzna za jego plecami roześmiał się. - Odpręż się, Leonie, ja żartuję! Leon z wahaniem opuścił ręce i odwrócił się, po czym wszedł z powrotem na trotuar i zmierzył wzrokiem mężczyznę, który wstąpił w krąg światła latarni. Miał ostre rysy twarzy i błyszczące bystre oczy; wydawał się Leonowi znajomy. - Przepraszam pana, czy my się znamy? - Odnoszę ci twoje czterysta franków. - Czterysta franków? - Osiemset razy pięćdziesiąt centymów, pamiętasz? Chciałem się dostać na dworzec autobusowy w Jaurès, a ty mi pomogłeś. - Martin? - Nie poznałeś mnie, co? Tak jest, twój osobisty kloszard, inkarnacja twojego czystego sumienia. - Ile to już minęło, trzy lata? - Wtedy szacowaliśmy, że wojna potrwa trzycztery lata. Całkiem nieźle, prawda? - Jeszcze się nie skończyła. - Ale już niedługo. Przynajmniej dla nas. Chodźmy stąd, odprowadzę cię kawałek. Mężczyzna wyglądał na młodszego o dziesięć lat niż podczas ich ostatniego spotkania; wzrok miał wyrazisty, a skórę na skrzydełkach nosa czystą, nie cuchnął czerwonym winem i jakby pozbył się wszelkiego tłuszczu. W porównaniu z nim Leon przez ten czas znacznie się postarzał, musiał to przyznać. W dodatku po kilku godzinach spędzonych na łodzi prawdopodobnie nieźle wionęło odeń czerwonym winem. - Od kiedy jesteś w mieście? - Od paru dni. Jak wiesz, to już długo nie potrwa. - W ogóle nic nie wiem. - Oczywiście, że wiesz, każde dziecko wie. Amerykanie stoją już pod Rouen, na Korsyce także się coś szykuje. A my sami mamy w mieście pięć tysięcy ludzi.
- Jacy wy? Martin wyciągnął z kieszeni kurtki kawałek białego materiału i pokazał Leonowi. Była to opaska na ramię z nadrukowanymi literami FFL. - Wreszcie - powiedział Leon. - Może zacznie się jutro, a może dopiero w przyszłym tygodniu. - Byle tylko Niemcy nie robili tego samego, co wyprawiają w Warszawie. - Już my będziemy uważać - zapewnił Martin. - Ale ty, Leonie, też powinieneś mieć się na baczności. - Dlaczego? - Wkrótce przyjdzie kolej na rozrachunki. Niektórym panom i paniom natrzemy uszu. - Bardzo dobrze. - Załatwimy to szybko i nie będziemy się patyczkować. Będziemy walić po pysku na prawo i lewo i nie będziemy wcześniej urządzać spotkań przy kawie ani innych zebrań towarzyskich. - Rozumiem. - Nie jestem pewien, czy rozumiesz - rzekł Martin. - Naprawdę powinieneś mieć się na baczności. Ludzie gadają o tobie, rozumiesz? - Nie. - Gadają o kawie, którą dostawałeś od SS. Gadają o łodzi mieszkalnej. I o twoich historiach z pieniędzmi. - Ale ja... - Wiem. Ale kawa to kawa, a łódź to łódź. Za takie rzeczy w najbliższych dniach będzie się walić po pysku i nie będzie czasu na subtelne rozróżnienia. Nasi ludzie są wściekli, musisz to zrozumieć. - Ja też jestem wściekły. I kto jak kto, ale ty powinieneś to wiedzieć... - Owszem, ale inni nie wiedzą i nie zechcą się bawić w roztrząsanie pojedynczych słów i odcieni znaczeń. W dniach, które nas czekają, najpierw będzie się walić po pysku, a dopiero potem zadawać pytania. Dlatego musisz zniknąć na parę tygodni. Zaraz teraz, natychmiast, dopóki się nie uspokoi. Wtedy będziesz mógł wrócić i wyjaśnić swoje historie z kawą. - Dokąd mam się wybrać? - Na południe! Jest lato, zafunduj rodzinie parę tygodni ferii nad morzem. - Na Lazurowym Wybrzeżu? - No, tam akurat może nie, tam w najbliższych dniach będzie się trochę działo.
Bardziej bym ci polecał południowe wybrzeże Atlantyku, stamtąd Niemcy już się wycofali. Biarritz albo Cap Ferret, albo Lacanau, to kwestia gustu. - I pieniędzy. - Oto czterysta franków, które mi wtedy pożyczyłeś. - Martin podał Leonowi plik banknotów. - A to - sięgnął do kieszeni na piersi i wyciągnął drugi plik, znacznie grubszy reszta pieniędzy z szuflady w twoim biurze. - Jak zdołaliście... - Kazałem je zabrać, kiedy byłeś na swojej łodzi - mam nadzieję, że to ci odpowiada. Dobrze, że nie musisz wracać specjalnie po nie do biura. - Ale... - No bierz. Niniejszym FFL wręcza ci te pieniądze, od tej pory nie są to pieniądze nazistowskie. Kluczyk położyliśmy z powrotem w miseczce z bakelitu. Nawiasem mówiąc, idiotyczny schowek, pozwolę sobie zauważyć. - W każdym razie nikt na to nie wpadł. Martin się uśmiechnął. - Przez ostatnie dwa lata ciągle sprawdzaliśmy stan. Pomoże ci fakt, że nic z tego nie uszczknąłeś dla siebie. - A łódź... - Wiem. Caron wszystko mi opowiedział. To także ci pomoże, ale na razie musisz zniknąć. Tych sześciu tysięcy nie dostaniesz z powrotem, za to będziesz mógł zatrzymać łódź. Caron mówi, że już jej nie chce, bo teraz jest twoja. - Ach tak? - Mówi, że łódź jest jak pies, nie może wielokrotnie zmieniać pana. - Dziękuję. - Tu masz bilety kolejowe do Bordeaux, potem musisz sam zadbać o to, jak dostać się dalej. A tu dwie przepustki. Jedna jest dla Niemców, druga dla naszych ludzi. Dobrze byłoby, żebyś nie pomylił tych papierków. - Rozumiem. - Podróż powrotna nie przed dwudziestym szóstym września. Pociąg do Bordeaux odjeżdża jutro rano o ósmej dwadzieścia siedem. Zaufaj mi, Leonie. Zrób, co ci mówię. I to od razu jutro z rana, nie dopiero pojutrze. A teraz idź do domu i spakuj walizki. To rzekłszy, przeszedł przez ulicę i zniknął pod drzewami Parc de Cluny. Leon przypomniał sobie, że ostatnim razem przy pożegnaniu uściskali się, i zadał sobie pytanie, dlaczego tym razem tak nie było.
W dniu, kiedy w Paryżu pracownicy miejskich szpitali, urzędnicy Banque de France oraz Police Judiciaire przyłączyli się do powstania narodowego i przystąpili do strajku, Leon Le Gall, ubrany w staroświecki czarny kostium plażowy, sześćset kilometrów na południowy zachód od Quai des Orfèvres leżał wśród wydm Lacanau pod parasolem przeciwsłonecznym w czerwonobiałe pasy. Jego żona Yvonne siedziała obok niego wyprostowana jak świeca i obserwowała czworo swoich dużych dzieci, które bawiły się w przybrzeżnych falach, podczas gdy mały Philippe budował zamek z piasku u stóp rodziców. Plaża ciągnęła się wiele kilometrów na północ i południe i jak okiem sięgnąć była zupełnie wyludniona. Ponad wydmami górowały bunkry Wału Atlantyckiego, z otworów strzelniczych wystawały groźnie i ponuro lufy dział wymierzonych w ocean, jakby żołnierze Wehrmachtu wyszli tylko na chwilę po amunicję i mieli lada chwila wrócić do pomieszczeń dla załogi. Leon po kilka razy na dzień chodził z dziećmi wzdłuż linii wodnej, żeby sprawdzić, czy morze nie wyrzuciło czegoś ciekawego. Raz znaleźli skórzaną piłkę, innym razem nieuszkodzone krzesło kuchenne, jeszcze innym razem żagiel rejowy i takielunek. U stóp wydmy zbudowali z tego daszek przeciwsłoneczny. Każdego dnia punktualnie o dwunastej Yvonne dawała sygnał do wymarszu. Narzucali wtedy lekkie letnie ubrania na stroje kąpielowe, brodząc przez wydmy, wracali do piniowego lasku i wypożyczonymi rowerami jechali na obiad do Hôtel de la Cigogne po wąskich betonowych drogach, które Niemcy położyli dla swoich kurierów motocyklowych. Po sjeście wracali na plażę; wieczorami na placu wioskowym grał do tańca akordeonista. W środy był dzień targowy, a w sobotnie wieczory kino plenerowe na boisku piłkarskim. Leon uważał za szczęśliwą, lecz również gorzką ironię losu, że po raz drugi w życiu spędzał na plaży końcową fazę wojny światowej. Wprawdzie był wdzięczny za to, że zdołał zapewnić rodzinie prywatną idyllę, ale dzień w dzień czytał w gazetach i słyszał w radiu, że w tym samym czasie ofiarni ludzie piszą historię świata. Z masochistycznym zapałem odnotowywał, że w tej samej minucie, kiedy kolumna pancerna generała Leclerca wjeżdżała na Place de l’Étoile, on siedział przy śniadaniu i maczał drugiego croissanta w kawie z mlekiem, że w momencie, gdy oddział esesmanów przy Carrefour des Cascades zastrzelił z karabinów maszynowych trzydziestu pięciu młodych ludzi, on zajadał porcję lodów waniliowych, kiedy FFL po raz pierwszy wywiesił trójkolorową flagę na wieży Eiffla, on strugał dla małego Philippe’a żaglówkę z kawałka drewna wyrzuconego przez morze, kiedy generał von Choltitz wbrew wyraźnemu rozkazowi Hitlera oddał Leclercowi bez walki i ocalił miasto, które miało zostać zniszczone, Leon odbywał akurat poobiednią drzemkę,
a w nocy, kiedy Luftwaffe po raz pierwszy i ostatni zbombardowała Paryż, burząc sześćset domów, on siedział z Yvonne pod wygwieżdżonym niebem na balkonie hotelu, patrzył na połyskujący srebrzyście ocean i popijał do tego bordeaux. A następnie kieliszek koniaku. A potem jeszcze jeden. A na koniec piwo. Wiadomość o wycofaniu się Wehrmachtu dotarła do rodziny Le Gallów po południu, kwadrans po trzeciej, kiedy schronili się przed słońcem pod skonstruowanym przez Leona daszkiem. Od północnej części plaży nadciągnęła gromada młodych ludzi; jedni jechali na rowerach, inni biegli obok nich, dwaj młodzieńcy na tandemie ciągnęli przyczepkę, na której siedziały trzy dziewczyny. Młodzi ludzie wydawali przeciągłe radosne okrzyki i machali. Michel wybiegł im na spotkanie i porozmawiał z nimi chwilę, po czym wrócił pod daszek i uściskał ojca oraz rodzeństwo. Mały Philippe i Muriel nalegali, żeby natychmiast wrócić do Paryża, do madame Rossetos i jej ajerkoniaku, Yves natomiast chciał zostać w Lacanau na czas nieokreślony, bo na podwórzu za hotelem zaczął hodować króliki. Leon i Michel przeanalizowali możliwości wcześniejszego powrotu i doszli do wniosku, że bez ważnych przepustek ryzykownie byłoby wracać przed 26 września. W tym czasie Yvonne stała z boku, patrzyła na ocean i pocierała chude ramiona, jakby zmarzła. - Zobaczymy - powiedziała. - Ja uwierzę dopiero, kiedy de Gaulle przemówi w radiu. - Przecież był w radiu już wczoraj. - Chcę go usłyszeć z Paryża, a w tle na dowód muszą bić dzwony z Notre Dame. Jeśli jest sprytny, to zrobi to. - De Gaulle jest sprytny - potwierdził Leon. - Jeśli żądasz tego dowodu, to ci go dostarczy. - Sądzisz, że zna mnie tak dobrze? Zobaczymy. - Yvonne odwróciła się i chwyciła męża za ramię. - Wiesz, na co mam teraz ochotę, Leonie? Na stek. Gruby, krwisty stek wołowy w sosie pieprzowym z frytkami. Do tego łyk bordeaux, naprawdę dobrego bordeaux, potem ser kozi i roquefort. A na deser crème brûlée. Następnego dnia generał de Gaulle rzeczywiście okazał się sprytny i polecił, by jego przemówieniu radiowemu towarzyszyło bicie w dzwony z Notre Dame. Kiedy dzwony ucichły i generał umilkł, Yvonne udała się do hotelowej kuchni i oznajmiła kucharzowi, że natychmiast życzy sobie zjeść terrinę z dzika, a następnie pstrąga na niebiesko z risottem z borowików oraz jako danie główne kaszankę, zapiekane ziemniaki dauphinoise oraz czerwoną kapustę i na deser crêpe suzette, jak również, ach tak, między jednym daniem a drugim, coupe colonel. Kiedy kucharz zwrócił jej uwagę, że, po pierwsze, jest dopiero wpół
do czwartej po południu i dlatego, po drugie, kuchnia jest zamknięta i że, po trzecie, nie ma w zapasie niczego z pożądanych produktów z wyjątkiem ziemniaków, Yvonne odparła bez namysłu, że w takim razie, po pierwsze, nie powinien zważać na godzinę, po drugie, otworzyć kuchnię i, po trzecie, kupić wszystko co trzeba. Cena nie gra roli. Od tego momentu Yvonne interesowała się wyłącznie jedzeniem. Kiedy wczesnym rankiem otwierała oczy, sięgała po biszkopty owsiane, które teraz zawsze miała pod ręką. Do śniadania wypijała dzbanki kawy z mlekiem i smarowała całe bagietki na grubość palca masłem i konfiturami. Ona, która przez lata nie miała żadnych innych zainteresowań niż karmienie dzieci, teraz pozostawiła je na głowie ich ojca. A kiedy wybierali się na plażę, nie martwiła się na zapas, jak niebezpieczna bywa kipiel i morskie prądy - obojętnie puszczała samopas swoją hałastrę, a sama udawała się na pierwszy spacer do cukierni, żeby kupić sobie parę magdalenek i jabłek w cieście. A zaraz potem był już czas na aperitif i jedną czy drugą przekąskę przed obiadem. Leon przyglądał się ze zdziwieniem, jak jego żona oddaje się obżarstwu i zamienia w istotę, o której nigdy by nie pomyślał, że drzemała w niej niczym wulkan podczas całych dwudziestu dwóch lat małżeństwa. Okazywana teraz przez Yvonne amfibijna obojętność i chłód uczuć pozostawały w skrajnej sprzeczności ze wszystkim, czym była do tej pory. Ów pochłaniający jedzenie, chrząkający moloch musiał cierpliwie czekać na swój czas w surowej strażniczce, jaką Yvonne była w latach wojny, strażniczka z kolei tkwiła wcześniej w sennie zmysłowej diwie, diwa w udręczonej żonie i wreszcie ta ostatnia - w kokieteryjnej narzeczonej. Leon zastanawiał się, jakimi metamorfozami ta kobieta jeszcze go zaskoczy. Ponieważ wciąż tylko jadła i prawie się już nie ruszała, szybko obrosła tłuszczem. Nieustannie obecny na jej twarzy stan gotowości ustąpił miejsca minie wyrażającej syte zadowolenie, a czasem także znużony przesyt. Dzieci przyglądały się jej z nieśmiałym zdziwieniem i bardziej niż kiedykolwiek trzymały się od niej z daleka. W ciągu niewielu dni jej szyja wygładziła się, a ramiona i biodra zaokrągliły, potem napęczniały palce i nabrzmiały piersi. Jej niebieskie oczy, zawsze czujne i trochę wyłupiaste, zapadały się z każdym dniem coraz głębiej w otaczających oczodoły fałdach tłuszczu. Ponieważ bardzo szybko w jej ubraniach zaczęły pękać szwy, pod koniec pierwszego tygodnia września pojechała autobusem do Bordeaux i kupiła sobie trzy wygodne, szerokie letnie spódnice. A gdy wieczorem 25 września pakowała walizki na podróż powrotną, zostawiła swoje stare, ciasne wojenne ubrania w hotelowej szafie, dobrze wiedząc, że już nigdy w życiu nie zdoła ich włożyć.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY Owego 26 września 1944 roku, kiedy Leon Le Gall z rodziną wrócił na rue des Écoles, nad rzeką Senegal skończyła się kolejna pora deszczowa, jakby ktoś zakręcił kurek z wodą. Wiadomość o wyzwoleniu Paryża rozeszła się lotem błyskawicy po najodleglejsze zakątki Sudanu Francuskiego i w ciągu jednej nocy jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zbudziły się do życia najważniejsze instytucje świata kolonialnego. Lądem znowu przybywały pociągi, a rzeką Senegal statki parowe, znowu działały telefony, a poczta przynosiła gazety. Ale pociąg specjalny, który miał zabrać Luizę Janvier i złoto, nie przybywał. Ponieważ w spuściźnie mojego dziadka nie można odnaleźć następnych listów Luizy, nie wiadomo, co się z nią działo w owym czasie. Można przyjąć, że tęsknie czekała na ten pociąg lub przynajmniej na jakiś list z Banque de France. Prawdopodobnie siedziała na spakowanej walizce. Bardzo możliwe, że w oczekiwaniu rychłego wyjazdu rozdała już swoje rzeczy: parasol od słońca, rewolwer i namiastkę moskitiery. Bardzo możliwe również, że raz nie obcięła włosów sama, kosmyk po kosmyku, tylko pewnej niedzieli pojechała do fryzjera w Kayes. Poza tym można sobie wyobrazić, że gdy błoto wyschło i drogami znów dało się jeździć, wybrała się na rowerze do elektrowni w Félou i pożegnała z braćmi Bonvin, i może poszła z nimi na ostatni spacer nad zbiornik wodny poniżej katarakt, w którym hipopotamy wychowywały swoje młode. Bardzo możliwe też, że w drodze powrotnej podarowała swój rower młodemu wiejskiemu nauczycielowi Abdoullayowi, w którego wiosce chodziło do szkoły sto procent dzieci w wieku od siedmiu do dwunastu lat. A potem wyobrażam sobie, że każda noc, którą spędzała w łóżku Giuliano Galianiego, musiała wzbudzać nadzieję, że jest ostatnia. Ale pociąg specjalny nie przybywał. Odkąd radio i telegraf znowu działały, Galiani paradował dumnie po ulicach o wszelkich porach dnia i nocy, obwieszczając najświeższe nowiny. Obwieścił wkroczenie VII i IX Korpusu Armii Amerykańskiej do Akwizgranu i niepowodzenie niemieckiej kontrofensywy w Ardenach, następnie zbombardowanie magazynów paliwa w Hamburgu i kapitulację Węgier, a im dłużej trwała jego prywatna emigracja, tym dosadniejsze stawały się jego półwłoskie, półfrancuskie przekleństwa na tego skurwysyna maresciallo de Gaulle’a i tych cretini z Banque de France, którym się cholernie, ale to cholernie nie śpieszy, żeby
wyciągnąć wreszcie z tego zadupia jego i to zasrane kurewskie złoto. Może Galiani przeklinałby trochę ciszej, gdyby wiedział, że de Gaulle i Banque de France tylko dlatego kazali mu gnić na stepie, że na Morzu Śródziemnym pozostały jeszcze świetnie zaopatrzone w paliwo i amunicję niemieckie okręty podwodne, które tylko czekały okazji, żeby posłać na dno Galianiego i całe złoto. W marcu 1945 roku skończyła się pora sucha i powróciły wilgotne upały. Galiani wyciągnął swój parasol przeciwdeszczowy i z przekleństwami brodząc po błocie, obwieścił wyzwolenie Auschwitz i zniszczenie Drezna, oskarżycielskim gestem wznosił ramiona i pytał sępy na drzewach, dlaczego na miłość boską nie pozwalają mu wreszcie wrócić do domu. Luiza siedziała na swojej walizce i czekała. Galiani informował o konferencji w Jałcie i o pożarze w bunkrze Führera, o procesie marszałka Pétaina, a w końcu o zrzuceniu bomby na Nagasaki. Ale pociąg specjalny jakoś nie przybywał. A potem znowu minął rok i deszcz jeszcze raz nagle przestał padać. Luiza od dawna znów sama obcinała sobie włosy, które, nawiasem mówiąc, w afrykańskim upale rosły znacznie szybciej niż w domu. Błoto wyschło, stwardniało i pokryło się siatką czarnych pęknięć. Galiani schował swój parasol pod łóżkiem, wiedząc, że w ciągu następnych sześciu miesięcy z absolutną pewnością nie spadnie kropla deszczu. W wolny od pracy dzień Luiza pojechała koleją do Kayes, żeby kupić sobie na targu nową moskitierę i rower, który miał zastąpić stary. I wtedy wreszcie przyjechał pociąg specjalny. Możliwe, że przyjechał w ciągu dnia, możliwe też, że w nocy. Jeśli tak było, Luiza mogła zobaczyć lokomotywę przez okno wczesnym rankiem po wstaniu: sapiąc i dymiąc, stała o rzut kamieniem przed kozłem oporowym. Nie wiadomo, ile wagonów towarowych doczepiono, podobnie jak nieznana była liczba koniecznych przejazdów, żeby przewieźć złoto z powrotem do Dakaru: jeden czy kilka. Z annałów Banque de France wynika jedynie, że na Île de Cléron w porcie w Dakarze przeładowano trzysta czterdzieści sześć przecinek pięć trzy pięć tony złota i że statek wyszedł w morze 30 września 1945 roku. Gdyby wszystko przebiegło gładko i jesienne atlantyckie sztormy nie były zbyt gwałtowne, Île de Cléron powinien zawinąć do portu w Tulonie około 12 października. Wyobrażam sobie, jak Luiza schodzi po trapie na pirs i po pięcioletniej nieobecności staje znowu na francuskiej ziemi, opalona i szczupła jak młoda dziewczyna, tyle że włosy ma teraz siwe. Na pewno pocałunkiem w policzek pożegnała się z towarzyszami swoich ostatnich pięciu lat; z radiotelegrafistą Galianim, na którego za komorą celną czekała żona, może trochę
dłużej niż z innymi. A ponieważ miała wszystko w bagażu podręcznym, inni zaś musieli czekać na swoje kufry okrętowe, oddaliła się szybko, wiedząc, że już nigdy nie spotka nikogo z nich. Możliwe, że było już późne popołudnie, kiedy szła z walizką w górę Avenue Henri Pastoureau do dworca, i możliwe, że po drodze kupiła w jakiejś cukierni pierwszy ekler czekoladowy od długiego czasu. O wpół do dziewiątej wieczorem w Marseille SaintCharles mogła złapać nocny pociąg do Paryża, a na miejsce powinna przybyć następnego ranka tuż przed ósmą. Nie sądzę, żeby Luiza, wjeżdżając na Gare de Lyon, stała niecierpliwie w otwartych drzwiach wagonu i wystawiała głowę, żeby wiatr rozwiewał jej włosy. Nie sądzę, żeby przemierzała biegiem halę dworcową, i nie potrafię sobie wyobrazić, żeby, jak zapowiadała w ostatnim liście, rzuciła się do taksówki i pojechała prostą drogą na rue des Écoles. Sądzę raczej, że siedziała do końca spokojnie w swoim przedziale trzeciej klasy, dopóki nie wysiedli wszyscy podróżni, a potem cicho i ostrożnie, niemal bojaźliwie, zeszła na peron, w świetle pogodnego jesiennego dnia przemierzyła krok za krokiem halę dworcową i stanęła na bruku Boulevard Diderot, na którym znowu panował szum i warkot strumienia pędzących autobusów, aut i ciężarówek, jakby nigdy nie było wojny. Wyobrażam sobie, że Luiza przeszła na drugą stronę bulwaru i ruszyła przed siebie rue de Lyon, obezwładniona niepojętą nienaruszonością rzędów domów po obu stronach ulicy. Przy Bastylii usiadła w ulicznej kawiarni, zamówiła kawę z mlekiem i croissanta i wzięła do ręki gazetę, a potem być może przelotnie rzuciła okiem na łodzie mieszkalne w porcie Arsenal, kołyszące się spokojnie na lekkim wietrze. Następnie ruszyła spacerkiem przez chłodny poranek ze swoją walizeczką jak turystka, cały czas przed siebie rue SaintAntoine i rue de Rivoli, i po chwili, jakby przez przypadek, dotarła do głównej siedziby Banque de France. Po szerokich, wygodnych schodach podeszła do wejścia, minęła portiera, którym był w dalszym ciągu albo już znowu ów wąsaty typ o nazwisku Darnier, pozdrowiła go i jak tysiące razy wcześniej zniknęła w półmroku długiego korytarza, żeby zgłosić się do pracy u swoich przełożonych. Wyobrażam sobie, że dopiero kilka dni później pojechała na rue des Écoles. Sądzę, że na samym początku zamieszkała w jakimś pokoju hotelowym, który bank załatwił jej na pierwsze dni, i że kupiła nową bieliznę i garderobę, doprowadziła do porządku paznokcie i naprawiła u dentysty ów ząb trzonowy po lewej stronie u góry, który już od jakiegoś czas ją pobolewał. Potem poszła do fryzjera i obcięła włosy; jestem jednak przekonany, że ich nie ufarbowała.
Wyobrażam sobie, że Luiza wybrała późne przedpołudnie na wizytę przy rue des Écoles i że pojechała tam taksówką, bo nie miała jeszcze własnego samochodu. Wyobrażam sobie, że madame Rossetos nastawiła uszu, kiedy przed budynkiem trzasnęły drzwi auta, i że zerknęła w lustro, które za pośrednictwem innych dwóch luster pozwalało jej stwierdzić, kto stoi przed bramą. Następnie podniosła się ze swojego fotela przed piecem, żeby spełnić obowiązek cerbera. - Pani sobie życzy? - Do Le Gallów, proszę. - A o co chodzi? - Le Gallowie chyba jeszcze tutaj mieszkają? - Ale o co chodzi? - O prywatną wizytę. - Jest pani umówiona? - Niestety nie. - Kogo mam zapowiedzieć? - Proszę posłuchać... - Według regulaminu domowego nieznajomi bez zapowiedzenia nie mają wstępu do budynku. - Czy Le Gallowie są jeszcze tutaj? - Przykro mi. - Właśnie wróciłam z Afryki. - Ze względów bezpieczeństwa nie mogę niestety robić wyjątków, musi to pani... z Afryki? - Sudan Francuski. - W takim razie jest pani... - Które piętro, proszę? Drzwi mieszkania były odrobinę uchylone. Luiza zadzwoniła. - Kto tam? - Luiza. - Kto? - Luiza. - KTO? - LUIZA JANVIER!
- MAŁA LUIZA? - Właśnie tak. - Coś takiego! - Owszem. - Proszę wejść. Prosto korytarzem, jestem w salonie. Luiza pchnęła drzwi i zamknęła je za sobą, a po kilku krokach stanęła w salonie, który tyle razy obserwowała przez lornetkę. W fotelu Leona pod oknem siedziała Yvonne - Luiza jej nie poznała, ale nie mógł to być nikt inny. Jej stopy tkwiły w pantoflach w kratkę, łydki miała spuchnięte, jej szyję otaczał gruby wałek tłuszczu, a włosy opadały w strąkach na ramiona. - Leona nie ma. - Jest pani sama? - Dzieci są w szkole. - To dobrze - rzekła Luiza. - Jestem tutaj z pani powodu. - W takim razie proszę usiąść. A więc tak pani wygląda. Dokładnie tak jak na fotografii, którą przysłała pani z Afryki. - Włosy mi posiwiały. - Czas płynie. Na zdjęciach człowiek zawsze wygląda młodziej niż w rzeczywistości. - Nie można na to nic poradzić. - Nie maluje się pani. - Pani też. - Ja już od dawna - odpowiedziała Yvonne. - A ostatnimi czasy pewnie trochę przytyłam. - Dobrze się pani czuje? - Ach, wie pani, najbardziej lubię po prostu siedzieć tutaj przy oknie w słońcu jak kot domowy. Kiedy jestem zmęczona, śpię, a kiedy jestem głodna, jem. Właściwie ciągle jestem głodna i bez przerwy zmęczona. Jeśli akurat nie śpię. - W ogóle nie wychodzi pani z domu? - Nie, jeśli tylko mogę tego uniknąć. Tyle się nabiegałam przez te wszystkie lata, więc teraz chcę tylko siedzieć tutaj w słońcu. Cała reszta jest mi obojętna. A jak pani się miewa? - Ja z kolei tyle się nasiedziałam w słońcu w ostatnich latach... - I chcę jeść. Przez tak długi czas pościłam, teraz chcę wreszcie się napchać za wszystkie czasy. Mam ciasto z malinami i bitą śmietaną, chce pani kawałek? Obie kobiety siedziały zatem w jesiennym słońcu i jadły placek z malinami. Jadły
powoli i w milczeniu, podając sobie nawzajem cukier, bitą śmietanę i serwetki. Od czasu do czasu jedna coś mówiła, a druga słuchała, potem milczały znowu i się uśmiechały. Luiza zaofiarowała się, że pójdzie do kuchni i zrobi kawę, na co Yvonne powiedziała, że byłoby to bardzo miłe z jej strony. Tymczasem wyjęła z komody calvados i dwa małe kieliszki i ukroiła jeszcze dwa duże kawałki ciasta z malinami. Zegar na komodzie tykał. Minęła już jedenasta, za godzinę powinny wrócić ze szkoły dzieci. Kobiety milczały, jedząc i pijąc. - A Leon? - zapytała w końcu Luiza. - Miewa się dobrze? - Niewiarygodnie dobrze - odparła Yvonne. - Zobaczy pani, prawie nic się nie zmienił. - Przez te wszystkie lata? - Przez te wszystkie dziesiątki lat. Nie wiem, czy ludzie w życiu w ogóle się zmieniają, ale mężczyźni w rodzinie Le Gallów na pewno nie. Nawet wojna nie zostawia na nich śladów. Ludzie tacy jak my wykazują pewne oznaki zużycia, a gwarancja na oryginalne części chyba już upłynęła. A u Leona? On jest nie do zdarcia. Pilnować, żeby nie rdzewiało, i utrzymywać w należytym stanie, tak zawsze mówię. Jak maszynę rolniczą. Luiza roześmiała się, Yvonne zawtórowała jej śmiechem. - Włosy mu trochę przerzedły - ciągnęła Yvonne - a na paznokciach u nóg pojawiają się od paru lat dziwne rowki. Zna pani to, takie podłużne rowki na paznokciach, inni mężczyźni też to mają? - Zazwyczaj, od pewnego wieku - odrzekła Luiza. - A to, że rano przy wstawaniu postękują? - To także - potwierdziła Luiza. - Dawniej nigdy tego nie robił, ale teraz stęka. - Śmieje się jeszcze? - Uważa pani, że dawniej dużo się śmiał? - Niezbyt głośno. - Powiedziałabym raczej, że Leon się uśmiecha. - Przede wszystkim gdy mu się wydaje, że nikt go nie obserwuje. - Powinna go pani odwiedzić, na pewno by się ucieszył. - Tak pani uważa? - Koniecznie. Co w tym złego, po tylu latach. - Kiedy mam przyjść? - Nie tutaj. Niech pani idzie do portu Arsenal, ma tam łódź z silnikiem. Jest pomalowana na jasnoniebiesko i nazywa się Fleur de Miel. Głuptas powiesił na niej flagę
Dolnej Normandii. Dwa złote lwy na czerwonym tle, pewnie pani wie, Wilhelm Zdobywca, byle co go nie zadowoli. W każdej chwili musi być gotowy do przepłynięcia swoją łódką kanału La Manche i podbicia Anglii.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY W ciągu następnych lat Luiza i Leon spotykali się bardzo, bardzo często w porcie Arsenal. Od poniedziałku do soboty spędzali wspólnie przerwy obiadowe, a wieczorem godziny między końcem pracy a kolacją. Tylko w niedziele się nie widywali. Kiedy padało, zostawali w kabinie, poza tym siedzieli na drewnianej ławce na rufie lub spacerowali nad brzegiem kanału. Ona brała go pod rękę, on chłonął zapach jej oświetlonych słońcem włosów i rozmawiali lekko, bez wysiłku. Ale dopiero pod koniec trzeciego tygodnia zaciągnęli po raz pierwszy zasłony w oknie kabiny. Kiedy w listopadzie przyszła zima, zaczęli ogrzewać kabinę kozą, parzyli kawę i smażyli jaja sadzone. Kupili gramofon i płyty Edith Piaf, później Georges’a Brassensa i Jacques’a Brela. Zaprzyjaźnili się z właścicielami innych łodzi i mówili do nich po imieniu. Czasem zapraszali ich na aperitif. Kiedy ktoś pytał, od jak dawna są małżeństwem, odpowiadali: „Niedługo będzie trzydzieści lat”. Ale zawsze, bez wyjątku co wieczór punktualnie o siódmej piętnaście Luiza wracała do mieszkania w Marais, które wynajął dla niej Banque de France, a Leon wyruszał w drogę do domu przy rue des Écoles, żeby zjeść kolację z Yvonne i dziećmi; potem pomagał maluchom w odrabianiu lekcji, grał w karty ze starszymi i kładł się do łóżka obok Yvonne. Żyjąc tak, nie rezygnowali z niczego, nie prowadzili podwójnej gry ani nie dopuszczali się potajemnych knowań; kontynuowali tylko dotychczasowe życie w jedyny możliwy sposób, bo nie mogło być nowego życia bez starego, dla żadnego z nich. I wiedzieli o tym. A ponieważ nie dało się tego zmienić, zbędne okazywały się wszelkie kłótnie i debaty o tym, co jest słuszne, a co fałszywe. Nie rozmawiali więc na ten temat. Przy rue des Écoles nigdy nie wypowiadano imienia Luizy ani nie wspominano słowem o łodzi mieszkalnej w porcie Arsenal. Yvonne nie chciała sobie psuć kociego zadowolenia w swoim oświetlonym słońcem fotelu i nie życzyła sobie niepotrzebnie otwartych słów, które i tak doprowadziłyby tylko do niegodnych dramatów, fałszywych pojednań i obłudnych przysiąg wierności. Nie żądała przy tym utrzymywania fałszywych pozorów, bo była pogodzona ze sobą i z Leonem, i z życiem, jakie prowadzili. Żądała jedynie, żeby respektować jej godność i oszczędzić jej grubiańskich zachowań.
O tajemnicy tak czy owak nie mogło już być mowy, odkąd madame Rossetos skojarzyła jedno z drugim, powęszyła trochę, a potem uznała za swój obowiązek poinformować wszystkich sąsiadów o tym, co się dzieje w rodzinie Le Gallów. Nawet dzieci wiedziały, lecz ponieważ także one taktownie milczały i co najwyżej porozumiewały się za pomocą ironicznych ukradkowych spojrzeń i wymienianych półgębkiem aluzji, Yvonne nadal mogła żyć spokojnie we własnych czterech ścianach, których prawie nie opuszczała. A potem nadszedł czas, kiedy dzieci zaczęły się jedno po drugim wyprowadzać. Pierworodny Michel, który z powodu nieszczególnych ocen na świadectwie maturalnym semestr po semestrze czekał na dopuszczenie do studiów w Wyższej Szkole Technicznej, wiosną 1947 roku, kiedy zakłady Renault otworzyły nową halę produkcyjną, podjął pracę jako pomocnik mechanika i zamieszkał w umeblowanym pokoju w IssylesMoulineaux. Dwa lata później jego brat Yves w wieku siedemnastu lat zgłosił się do wojska i został przydzielony do Régiment du Tchad. W tym samym roku po krótkiej chorobie zmarła w szpitalu madame Rossetos, a jej obowiązki przy rue des Écoles przejęła firma sprzątająca i elektryczny dzwonek. Latem 1950 roku także Robert rozstał się z rodzicami, żeby w szkole rolniczej uczyć się hodowli bydła rzeźnego rasy Charolais, a gdy po następnych dwóch latach szesnastoletnia Muriel opuściła mieszkanie przy rue des Écoles, żeby zdobyć dyplom nauczycielki szkoły podstawowej w kolegium przyklasztornym pod Chartres, Yvonne i Leon zostali sami z jedenastoletnim, delikatnym jak dziewczynka Philippe’em. Yvonne nie cierpiała z powodu nagłej samotności - przyjęła ją jako normalną kolej rzeczy. Dla siebie nie pragnęła już niczego oprócz światła słonecznego, obfitego jedzenia i snu w dowolnej ilości. W połowie lat pięćdziesiątych przez kilka miesięcy przyjmowała wizyty pewnej kobiety należącej do świadków Jehowy, której ociekające krwią opowieści o zepsuciu świata i odwecie mściwego Boga bawiły ją przez jakiś czas. Zimą 1958 roku, kiedy mały Philippe zaciągnął się do wojska, kazała sobie podłączyć w salonie telewizor. Najbardziej lubiła oglądać walki bokserskie i wyścigi samochodowe. Wreszcie pewnego majowego ranka 1961 roku, kiedy przejechała sobie myjką po szyi, wymacała małą, twardą narośl poniżej prawego ucha. Narośl powiększała się z każdym dniem, a po jakimś czasie podobna utworzyła się także pod lewym uchem. - Może samo zniknie - powiedziała, kiedy Leon chciał wezwać lekarza. - Lekarz powinien to koniecznie obejrzeć. - Nie - odparła.
- Tak. - Nie. - To może być niebezpieczne. Czyżbyś chciała na to umrzeć? - Niekoniecznie - odrzekła Yvonne. - Ale jeśli Pan Bóg zechce, żebym odeszła, to odejdę. - Panu Bogu jest przecież wszystko jedno, czy zostaniesz, czy odejdziesz, głupia kwoko. On ma na głowie ważniejsze sprawy. - Więc sam widzisz. - Ale mnie nie jest wszystko jedno. I ja ci mówię, że trzeba to operować. - Czyżbyś był lekarzem? - Mam oczy w głowie. I mózg między uszami. - Ja też - ucięła Yvonne. - I dlatego mówię ci: daj mi spokój. Jeśli będę miała odejść, to odejdę. - Tak po prostu? - Całkiem po prostu. Tym sposobem guzy na szyi Yvonne rosły nadal i dosłownie zaciskały się na jej gardle. Po kilku tygodniach nadeszła noc wielkiej duszności, kiedy mówienie przychodziło jej z ogromnym trudem. Wyznała Leonowi swoją zdradę, której dopuściła się z Raoulem przed trzydziestu laty, na co on wziął ją w ramiona i powiedział, że to przecież od dawna zupełnie bez znaczenia. Następnie Yvonne zasnęła lub udała, że śpi, a Leon zasnął obok niej. W pierwszą rocznicę pogrzebu Yvonne Luiza i Leon spotkali się o siódmej rano w porcie Arsenal. Był świeży, pogodny dzień, słońce właśnie wzeszło nad domami przy Boulevard de la Bastille. Choć był wtorek, Luiza i Leon byli odświętnie ubrani. Oboje mieli wtedy po sześćdziesiąt dwa lata - zdrowa, szczęśliwa i piękna para. Luiza przyniosła ser, chleb i szynkę, on wziął ze sobą wodę mineralną, cydr i czerwone wino. - Jesteś pewien, że łódź nie pójdzie na dno? - zapytała Luiza. - Całkowicie pewien. Co dwa lata czyściłem i malowałem kadłub, tak jak mi polecił Caron. A silnik jest tiptop. - No to ruszajmy, w końcu już pora. Weszli na pokład, umieścili zapasy w kabinie i uruchomili silnik. Następnie odwiązali liny, odbili od brzegu i wypłynęli z basenu portowego na Sekwanę, a potem w dół rzeki, w stronę oceanu.