Charlaine Harris
DOTYK MARTWYCH Wszystkim czytelnikom, którzy pragną Sookie do ostatniej kropli. WSTĘP Kiedy pierwszy...
2 downloads
9 Views
585KB Size
Charlaine Harris
DOTYK MARTWYCH Wszystkim czytelnikom, którzy pragną Sookie do ostatniej kropli. WSTĘP Kiedy pierwszy raz poproszono mnie, żebym napisała opowiadanie o mojej bohaterce Sookie Stackhouse, nie byłam pewna, czy dam radę. Życie i historia Sookie są tak skomplikowane, że nie wiedziałam, czy zdołam stworzyć spójny krótki tekst, który naprawdę by ją oddał. Nadal nie jestem pewna, czy mi się udało, ale dobrze się bawiłam, próbując tego dokonać. Niektóre próby były bardziej udane od innych. Trudno było wpasować opowiadania do całokształtu historii Sookie, nie zostawiając widocznych szwów. Czasem mi się udawało, czasem nie. W tym wydaniu spróbowałam wyszlifować historię, którą najzabawniej mi się pisało, ale która nie chciała wpasować się w swoją chronologiczną niszę niezależnie od tego, jak bardzo próbowałam ją tam upchnąć („Noc Drakuli"). Opowieści te układają się w życiu Sookie w następującej kolejności: „Wróżkowy pył" (opublikowany w „Powers of Detection"), „Noc Drakuli" (z „Many Bloody Returns"), „Krótka odpowiedź" (z „Bite"), „Fart" (z „Unusual Suspects") i „Prezent" (z „Wolfsbane and Mistletoe"). „Wróżkowy pył" opowiada o wróżkach trojaczkach Claudzie, Claudine i Claudette. Po tym, jak Claudette zostaje zamordowana, Claude i Claudine proszą Sookie o pomoc we wskazaniu winowajcy. Claude sporo zyskuje przy okazji tej historii, której akcja rozgrywa się po wydarzeniach przedstawionych w Martwym dla świata. W „Nocy Drakuli" Eric zaprasza Sookie do „Fangtasii" na obchody urodzin Drakuli, coroczne wydarzenie, które sprawia, że Eric niemalże wariuje z podniecenia, ponieważ Drakula jest dla niego wielkim bohaterem. Niestety, „Drakula", który pojawia się na przyjęciu, niekoniecznie musi okazać się prawdziwy. Eric świętuje „Noc Drakuli" przed akcją powieści Martwy jak zimny trup. Po wydarzeniach powieści Martwy jak zimny trup, w opowiadaniu „Krótka odpowiedź" do Sookie dociera wieść o śmierci jej kuzynki Hadley. Sookie zostaje poinformowana o zgonie Hadley przez pana Cataliadesa, prawnika i półdemona,
który ma dość obmierzłego kierowcę i nieoczekiwanego pasażera w swojej limuzynie. „Fart" to beztroska opowieść osadzona w Bon Temps w czasach po powieści Wszyscy martwi razem. Wiedźma Amelia Broadway i Sookie postanawiają wyjaśnić, kto uwziął się na agentów ubezpieczeniowych w miasteczku. W Wigilię Bożego Narodzenia Sookie przyjmuje nieoczekiwanego gościa w „Prezencie". Jest samotna i trochę się nad sobą użala, kiedy ranny wilkołak obdarowuje ją niezwykle przyjemnym podarkiem. Cieszę się, że przytrafiają jej się takie ciekawe święta, zanim nadejdą ponure wydarzenia przedstawione w Martwym i nieobecnym. Świetnie się bawiłam, pisząc te opowiadania. Niektóre są naprawdę beztroskie, inne nieco bardziej poważne, ale wszystkie rzucają trochę światła na rozliczne aspekty życia Sookie i okresy, których nie opisałam w powieściach. Mam nadzieję, że będziecie równie dobrze bawić się, czytając je, jak ja, kiedy je pisałam. Bawmy się! Charlaine Harris WRÓŻKOWY PYŁ Nie cierpię, jak do baru przychodzą wróżki. Nie dostaniesz od nich złamanego grosza napiwku - nie dlatego, że są skąpe, ale dlatego, że po prostu zapominają. Weźmy Claudine, wróżkę, która właśnie przekraczała próg. Sześć stóp wzrostu, długie czarne włosy, prześliczna; nie wyglądało na to, żeby brakowało jej kasy albo ciuchów (a urzekała facetów tak, jak arbuz przyciąga muchy). Jednakże Claudine rzadko kiedy pamiętała, żeby zostawić choć dolara. A jeśli jest pora lunchu, to musisz jeszcze zabrać ze stolika miskę z plasterkami cytryny. Wróżki są uczulone na cytryny i limonki, tak jak wampiry mają alergię na srebro i czosnek. Tamtego wiosennego wieczoru, kiedy Claudine weszła, już miałam podły nastrój. Byłam wściekła na mojego byłego chłopaka, Billa Comptona, zwanego również Wampirem Billem; mój brat, Jason, który miał mi pomóc przenieść szafę, znowu przełożył to na inny termin, no i dostałam jeszcze pocztą zawiadomienie o podatku od nieruchomości. Kiedy więc Claudine usiadła przy jednym z moich stolików, pomaszerowałam do niej bez specjalnej radości. - Nie ma żadnych wampirów? - zapytała wprost. - Nawet Billa? Wampiry lubią wróżki tak, jak psy uwielbiają kości -
świetna zabawa i świetne żarcie. - Nie dzisiaj - odpowiedziałam. - Bill jest w Nowym Orleanie. Odbieram jego pocztę. Mówcie mi: frajerka. Claudine się rozluźniła. - Najdroższa Sookie - powiedziała. - Chcesz coś? - Och, chyba wezmę to wasze ohydne piwo odpowiedziała, krzywiąc się. Claudine nie przepadała tak naprawdę za alkoholem, za to lubiła bary. Jak większość wróżek, uwielbiała skupiać na sobie uwagę i pławić się w uwielbieniu. Mój szef Sam mówił, że to typowe dla wróżek. Przyniosłam jej piwo. - Masz chwilkę? - zapytała. Zmarszczyłam czoło, Claudine nie wyglądała na tak radosną jak zwykle. - Tylko chwilkę. Od stolika przy drzwiach już dolatywały przywołujące mnie gwizdy i wrzaski. - Mam dla ciebie pracę. Chociaż propozycja wiązała się z Claudine, którą lubiłam, ale której nie ufałam, zainteresowała mnie. Pewnie, że przydałoby mi się nieco gotówki. - A co mam zrobić? - Potrzebuję, żebyś posłuchała paru ludzi. - A oni się na to piszą? Claudine spojrzała na mnie niewinnie. - Co masz na myśli, skarbie? Nie cierpiałam tej śpiewki. - No, czy chcą, żeby ich, ehm, słuchać? - To goście mojego brata, Claude'a. Nie wiedziałam, że Claudine ma brata. Niewiele wiem o wróżkach. Claudine to jedyna wróżka, jaką poznałam. Jeśli ona była typowa dla swojego rodzaju, nie bardzo pojmowałam, jak wróżki przetrwały wyplenienie. Zresztą i tak nie pomyślałabym, że północna Luizjana jest specjalnie gościnna dla stworzeń w rodzaju wróżek. Ta część stanu to głównie wiochy, żeby nie powiedzieć: protestancki ciemnogród. W moim małym miasteczku Bon Temps, ledwie wystarczająco dużym, żeby dorobić się własnego Wal - Marta, nie widziano wampira przez całe dwa lata po tym, jak ujawniły swoje istnienie i zamiar pokojowej współegzystencji z nami. Może dobrze, że tak się to odwlekło, bo miejscowi zdążyli przywyknąć do idei, zanim zjawił się Bill. Miałam
jednak przeczucie, że ta poprawna politycznie tolerancja dla wampirów zniknęłaby, gdyby moi współmieszkańcy dowiedzieli się o łakach, zmiennokształtnych i wróżkach. I kto wie, o czym jeszcze. - W porządku, Claudine. Kiedy? Hałaśliwy stolik już ryczał: - Walnięta Sookie! Walnięta Sookie! Ludzie robili tak tylko wtedy, kiedy za dużo wypili. Przywykłam do tego, ale nadal mnie to bolało. - Kiedy dzisiaj kończysz? Ustaliłyśmy, że Claudine podjedzie po mnie do domu po tym, jak skończę pracę. Wyszła, nie dopiwszy piwa. I nie zostawiwszy napiwku. Mój szef, Sam Merlotte, skinął w stronę drzwi, przez które właśnie wyszła. - Czego chciała wróżka? Sam był zmiennokształtnym. - Chce, żebym coś dla niej zrobiła. - Gdzie? - Chyba tam, gdzie mieszka. Ma brata, wiedziałeś? - Chcesz, żebym z tobą pojechał? Sam jest przyjacielem, ale takim, o którym czasem snuje się fantazje. Dozwolone od lat osiemnastu. - Dzięki, ale chyba dam sobie radę z Claudine. - Nie poznałaś jej brata. - Nic mi nie będzie. Przywykłam do zarywania nocy, nie tylko z tego powodu, że jestem kelnerką, ale też dlatego, że długo spotykałam się z Billem. Zanim Claudine przyjechała do mojego starego domu w lesie, zdążyłam przebrać się z mundurka kelnerki w czarne dżinsy i szarozielony bliźniak (z wyprzedaży w JCPenney), ponieważ noc była chłodna. Rozpuściłam włosy. - Powinnaś nosić niebieski zamiast zielonego powiedziała Claudine - pod kolor twoich oczu. - Dzięki za poradę stylistyczną. - Nie ma za co. Wyglądało na to, że Claudine naprawdę cieszy się, mogąc podzielić się ze mną swoim wyczuciem stylu. Jednakże jej uśmiech, zwykle tak promienny, wydawał się zabarwiony smutkiem. - Czego mam się dowiedzieć od tych ludzi? - Porozmawiamy o tym, jak już będziemy na miejscu odparła i nie odezwała się już ani słowem, kiedy jechałyśmy
na wschód. Zwykle Claudine cały czas paple. Zaczynałam czuć, że to nie było zbyt mądre z mojej strony zgodzić się na tę robotę. Claudine i jej brat mieszkali w ogromnym domu w stylu rancza na przedmieściach Monroe, miasteczka, które miało nie tylko Wal - Mart, ale całe centrum handlowe. Zapukała do frontowych drzwi w umówiony sposób. Po minucie drzwi się otworzyły. Zrobiłam wielkie oczy. Claudine nie wspomniała, że ma brata bliźniaka. Gdyby Claude włożył ubrania siostry, można by go z nią pomylić; to było upiorne. Włosy miał krótsze od Claudine, chociaż niewiele. Spiął je na karku, ale zakrył uszy. Miał szersze ramiona, za to nie zauważyłam śladu zarostu, nawet o tak później porze. Może wróżki płci męskiej nie mają żadnych włosów na ciele? Claude wyglądał jak model bielizny od Calvina Kleina. Właściwie, gdyby projektant znalazł się tutaj, z miejsca podpisałby z bliźniakiem kontrakt. I na dodatek by go obślinił. Claude odsunął się, żeby nas wpuścić. - To ona? - zapytał. Claudine skinęła głową. - Sookie, to mój brat, Claude. - Miło mi - powiedziałam. Wyciągnęłam rękę. Nieco zaskoczony uścisnął moją dłoń. Spojrzał na siostrę. - Jest bardzo ufna. - Ludzie - powiedziała Claudine i wzruszyła ramionami. Claude poprowadził mnie przez bardzo konwencjonalny salon i wyłożonym boazerią korytarzem do pokoju dziennego. Siedział tam na krześle mężczyzna - siedział, bo nie miał innego wyjścia. Był przywiązany do krzesła czymś, co wyglądało jako nylonowy sznurek. Był niskim, napakowanym blondynem o piwnych oczach. Wyglądał na mojego rówieśnika, dwudziestosześciolatka. - Ej - powiedziałam, ale nie podobało mi się, jak piskliwie zabrzmiał mój głos. - Dlaczego ten gość jest związany? - Bo w przeciwnym wypadku by uciekł - odpowiedział Claude. Ukryłam na chwilę twarz w dłoniach. - Posłuchajcie, wy dwoje, nie mam nic przeciwko temu, żeby zajrzeć do tego gościa, jeśli zrobił coś złego albo jeśli chcecie go sprzątnąć jako podejrzanego za zbrodnię, jakiej dokonał przeciwko wam. Ale jeśli chcecie się tylko
dowiedzieć, czy naprawdę was kocha albo coś równie głupiego... O co wam tak naprawdę chodzi? - Myślimy, że zabił naszą siostrę, Claudette. Prawie mi się wyrwało: „To was jest trójka?", ale wtedy zdałam sobie sprawę, że to nie jest najważniejsze pytanie. - Myślicie, że zamordował waszą siostrę. Claudine i Claude zgodnie skinęli głowami. - Tej nocy - dodał Claude. - W porządku - mruknęłam i pochyliłam się nad blondynem. - Wyjmuję mu knebel. Mimo że nie wyglądali na zadowolonych, zsunęłam mu chusteczkę na szyję. Młody mężczyzna powiedział: - Ja tego nie zrobiłem. - Dobrze. Wiesz, czym jestem? - Nie. Nie jesteś tym, czym oni, prawda? Nie wiem, za kogo brał Claude'a i Claudine, jakimi przymiotami nie z tego świata go zaskoczyli. Uniosłam włosy, żeby pokazać, że uszy mam zaokrąglone, nie spiczaste, ale nadal nie wyglądał na usatysfakcjonowanego. - Nie jesteś wampirem? Pokazałam mu zęby. Kły wydłużają się tylko wtedy, kiedy wampiry podniecają się krwią, walką albo seksem, ale pozostają wyjątkowo ostre nawet kiedy są małe. Ja miałam całkiem zwyczajne kły. - Jestem po prostu zwykłym człowiekiem - powiedziałam. - To znaczy, nie tak do końca. Potrafię czytać w myślach. Przeraził się. - Czego się boisz? Jeżeli nikogo nie zabiłeś, nie masz się czego bać. Starałam się mówić głosem ciepłym jak masło roztapiające się na gorącej kolbie kukurydzy. - Co oni mi zrobią? A jeśli się pomylisz i powiesz im, że to zrobiłem? Co oni wtedy zrobią? Dobre pytanie. Spojrzałam na tamtą dwójkę. - Zabijemy go i zjemy - powiedziała Claudine ze zniewalającym uśmiechem. Kiedy blondyn oderwał od niej wzrok i spojrzał na Claude'a oczami wielkimi ze strachu, mrugnęła do mnie porozumiewawczo. Z tego, co wiedziałam, Claudine mogła mówić serio. Nie potrafiłam sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek widziałam, żeby coś jadła. Wkroczyliśmy na niebezpieczne tereny. Starałam się wspierać moją rasę, kiedy tylko mogłam. A
przynajmniej wyciągać jej przedstawicieli z opałów. Żywych. Powinnam była przyjąć propozycję Sama. - Czy ten mężczyzna jest jedynym podejrzanym? zapytałam bliźniaków. (Zastanawiałam się, czy powinnam nazywać ich bliźniakami. Bardziej na miejscu byłoby myśleć o nich jak o dwóch trzecich trojaczków. E tam, to zbyt skomplikowane). - Nie, mamy jeszcze drugiego w kuchni - odpowiedział Claude. - I kobietę w spiżarni. W innej sytuacji uśmiechnęłabym się. - Skąd pewność, że Claudette nie żyje? - Przyszła do nas jako duch i nam powiedziała - odparł Claude. - To pośmiertny rytuał naszej rasy. Przysiadłam na piętach, próbując wymyślić inteligentne pytanie. - Kiedy to się dzieje, duch mówi wam o okolicznościach śmierci? - Nie. - Claudine pokręciła głową i jej długie czarne włosy zafalowały. - To bardziej przypomina ostateczne pożegnanie. - Znaleźliście ciało? Byli wyraźnie zdegustowani. - My gaśniemy - wyjaśnił Claude wyniosłym tonem. To tyle, jeśli idzie o zbadanie ciała. - Możecie mi powiedzieć, gdzie Claudette była, kiedy, ehm, zgasła? - zapytałam. - Im więcej wiem, tym lepsze pytania mogę zadać. Czytanie w myślach nie jest takie proste. Zadanie właściwego pytania jest kluczowe dla wywołania odpowiedniej myśli. Usta mogą mówić cokolwiek. Jeżeli jednak nie zadasz właściwego pytania, odpowiednia myśl nigdy nie wyskoczy. - Claudette i Claude są tancerzami egzotycznymi w „Hooligans" - oznajmiła z dumą Claudine, jakby właśnie powiedziała, że należą do drużyny olimpijskiej. Nigdy wcześniej nie poznałam striptizera. Złapałam się na tym, że miałabym bardziej niż tylko trochę ochotę zobaczyć, jak Claude się rozbiera, ale zmusiłam się do skupienia na zmarłej Claudette. - Więc Claudette pracowała zeszłej nocy? - Miała zbierać kasę przy wejściu. To był wieczór dla pań. - Aha. W porządku. Więc, ehm, występowałeś? -
zapytałam Claude'a. - Tak. Dajemy dwa pokazy w wieczory dla pań. Byłem piratem. Starałam się zdusić obraz, jaki pojawił mi się w głowie. - A ten mężczyzna? - Skinęłam głową w stronę blondyna, który był naprawdę świetny, jeśli idzie o powstrzymywanie się od błagania i proszenia. - Ja też jestem striptizerem - odpowiedział. - Byłem policjantem. W porządku. Po prostu upchnij całą wyobraźnię do pudła i dobrze na nim usiądź, Sookie. - Nazywasz się? - Barry Cyrulik to mój sceniczny pseudonim. Naprawdę nazywam się Ben Simpson. - Barry Cyrulik? - Lubię golić ludzi. Przez chwilę miałam pustkę w głowie, a potem poczułam, jak rumieniec zalewa mi policzki, i zdałam sobie sprawę, że nie chodzi mu o zarost na policzkach. - A pozostałe dwie osoby to kto? - zapytałam bliźniąt. - Kobieta w spiżarni to Rita Child. Właścicielka „Hooligans" - wyjaśniła Claudine. - A mężczyzna w kuchni to Jeff Puckett. Wykidajło. - Dlaczego wybraliście tę trójkę ze wszystkich pracowników klubu? - Bo mieli na pieńku z Claudette. To była bardzo dynamiczna kobieta - odpowiedział z powagą Claude. - Dynamiczna, dobre sobie - odezwał się Barry Cyrulik, udowadniając, że takt nie jest niezbędny do pracy striptizera. Ta kobieta to był diabeł wcielony. - Jej charakter nie jest istotny dla ustalenia, kto ją zabił zauważyłam, i to zamknęło mu usta. - Wskazuje tylko motyw. Kontynuuj, proszę - powiedziałam do Claude'a. - Gdzie była wasza trójka? I gdzie byli ludzie, których tu trzymacie? - Claudine była tutaj, przygotowywała dla nas kolację. Pracuje w obsłudze klienta w „Dillard's". Na pewno była w tym świetna; jej niesłabnąca radość mogła każdego spacyfikować. - Jak już mówiłem, Claudette miała pobierać opłaty za wstęp przy wejściu - ciągnął Claude. - Barry i ja występowaliśmy. Rita zawsze odkłada do sejfu wpływy za pierwszy występ, żeby Claudette nie musiała siedzieć z kupą kasy. Parę razy nas obrabowano. Jeff przez większość czasu
siedział za Claudette, w małej budce tuż za głównym wejściem. - Kiedy Claudette zniknęła? - Zaraz po tym, jak zaczął się drugi występ. Rita mówi, że zabrała wpływy z pierwszego i zaniosła do sejfu, i że Claudette jeszcze tam była, kiedy ona wychodziła. Ale Rita jej nienawidzi, bo Claudette zamierzała odejść z „Hooligans" do „Foxes", a ja poszedłbym z nią. - „Foxes" to drugi klub? Claude pokiwał głową. - Dlaczego odchodziliście? - Lepsza płaca, większe garderoby. - W porządku, to byłby motyw Rity. A co z Jeffem? - Mnie i Jeffa coś łączyło - przyznał Claude. (Moja piracka fantazja zatonęła). - Claudette powiedziała mi, żebym z nim zerwał, bo mogę znaleźć sobie kogoś lepszego. - A ty posłuchałeś jej rady na temat twojego życia miłosnego? - Była z nas najstarsza, o dobre kilka minut odpowiedział po prostu. - Ale ja go ko... bardzo go lubię. - A co z tobą, Barry? - Zniszczyła mój numer - odparł ponuro Barry. - W jaki sposób? - Wrzasnęła: „Szkoda, że twoja pałka nie jest większa!", kiedy już kończyłem. Wyglądało na to, że Claudette z całego serca pragnęła śmierci. - W porządku - powiedziałam, ustalając sobie plan działania. Przyklękłam przed Barrym. Położyłam mu rękę na ramieniu. Wzdrygnął się. - Ile masz lat? - Dwadzieścia pięć - odpowiedział, ale jego umysł podał mi inną odpowiedź. - Kłamiesz, prawda? - zapytałam łagodnie. Miał prześliczną opaleniznę, prawie tak ładną jak moja, ale pobladł pod nią. - Tak - odpowiedział zduszonym głosem. - Mam trzydzieści lat. - Nie miałem pojęcia - powiedział Claude, a Claudine kazała mu być cicho. - A dlaczego nie lubiłeś Claudette? - Obraziła mnie na oczach publiczności. Już ci mówiłem.
Obraz w jego umyśle był inny. - A na osobności? Powiedziała ci coś na osobności? W końcu czytanie w umysłach to nie oglądanie telewizji. Ludzie nie wiążą rzeczy w głowach tak, jak opowiadaliby historię drugiej osobie. Barry wyglądał na zakłopotanego i jeszcze bardziej rozzłoszczonego. - Tak, na osobności też. Przez pewien czas sypialiśmy ze sobą, a potem pewnego dnia straciła zainteresowanie. - Powiedziała ci, dlaczego? - Powiedziała mi, że jestem... niewystarczający. Nie takiego słowa użyła. Zakłopotałam się, gdy usłyszałam prawdziwe słowa w jego głowie. - Co robiłeś między występami, Barry? - Mieliśmy godzinę. Mogłem zmieścić w tym czasie dwa golenia. - Dostajesz za to pieniądze? - Pewnie. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu, ale nie było w tym wesołości. - Myślisz, że goliłbym komuś obcemu krocze, gdybym nie dostawał za to kasy? Zrobiłem z tego prawdziwy rytuał. Zachowuję się, jakby to mnie kręciło. Dostaję stówę za numer. - Kiedy widziałeś Claudette? - Gdy wyszedłem po pierwszego klienta, zaraz po pierwszym występie. Ona i jej chłopak stali przy budce. Powiedziałem już tej dwójce, że tam ich spotkałem. - Rozmawiałeś z Claudette? - Nie, tylko na nią popatrzyłem. - W jego głosie brzmiał smutek. - Widziałem Ritę, szła do budki z woreczkiem na pieniądze. Widziałem też Jeffa, siedział na stoliku w głębi budki, tam gdzie zwykle. - A potem poszedłeś na golenie? Skinął głową. - Ile czasu to trwa? - Zwykle około trzydziestu, czterdziestu pięciu minut, więc zapisanie dwóch klientów było trochę ryzykowne, ale się udało. Robię to w garderobie, a chłopaki nam nie przeszkadzają. Zaczynał się rozluźniać, a myśli w jego głowie uspokajamy się i płynęły swobodniej. Pierwszą klientką tego wieczoru była kobieta chuda jak szkielet - była tak wychudzona, że Barry zastanawiał się, czy nie umrze mu w trakcie golenia. Uważała, że jest piękna, i najwyraźniej sprawiało jej przyjemność pokazywanie mu swojego ciała. Jej
chłopaka strasznie kręcił taki układ. Słyszałam Claudine brzęczącą w tle, ale nie otwierałam oczu i trzymałam ręce na Barrym, widząc jego drugiego „klienta", faceta. I nagle zobaczyłam jego twarz. O, rety. To był ktoś, kogo znałam - wampir Maxwell Lee. - W barze był wampir - powiedziałam, nie otwierając oczu. - Barry, co zrobił, kiedy skończyłeś go golić? - Wyszedł. Widziałem, jak wychodzi tylnymi drzwiami. Zawsze pilnuję, żeby klienci opuszczali kulisy. Tylko pod tym warunkiem Rita pozwala mi zajmować się goleniem w klubie. Oczywiście, Barry nie wiedział, jaki kłopot mają wróżki z wampirami. Niektóre wampiry panują nad sobą mniej niż inne, gdy w grę wchodzą wróżki. Wróżki były silne, silniejsze od ludzi, ale wampiry to najsilniejsze istoty na świecie. - I nie poszedłeś z powrotem do budki, żeby pogadać z Claudette? - Nie widziałem jej więcej. - Mówi prawdę - powiedziałam do Claudine i Claude'a. Zawsze mogłam zadać jeszcze inne pytania, ale przy pierwszym „przesłuchaniu" Barry nic nie wiedział o zniknięciu Claudette. Claude zaprowadził mnie do spiżarni, gdzie czekała Rita Child. Było to osobne pomieszczenie, bardzo schludne, ale nie pomyślane dla dwóch osób, zwłaszcza gdy jedna z nich siedzi na biurowym krześle na kółkach przyklejona do niego taśmą izolacyjną. Poza tym, Rita Child była pokaźną kobietą. Wyglądała dokładnie tak, jak wyobrażałam sobie właścicielkę klubu ze striptizem - wymalowana, farbowana brunetka upchnięta w wyzywającą sukienkę i najnowocześniejszą bieliznę, która ją ściskała i wypychała, nadając prowokacyjne kształty. Poza tym była wściekła jak furia. Próbowała mnie kopnąć i straciłabym oko przez jej wysoki obcas, gdybym nie szarpnęła się do tyłu, kiedy przed nią klękałam. Z wdziękiem hipopotama wylądowałam na zadku. - Żadnych takich, Rita - rzucił spokojnie Claude. - Tu nie jesteś szefową. To nasz dom. Pomógł mi wstać i beznamiętnie otrzepał moje pośladki. - Chcemy się tylko dowiedzieć, co się stało z naszą siostrą - powiedziała Claudine. Rita wydała z siebie jakiś dźwięk przez knebel - dźwięk, który nie brzmiał pojednawczo. Odniosłam wrażenie, że ma w głębokim poważaniu powody, dla których bliźnięta porwały ją
i związały w spiżarni. Usta zaklejono jej taśmą, zamiast posłużyć się kneblem z materiału, więc po numerze z kopaniem z przyjemnością zerwałam taśmę. Rita posłała w moim kierunku kilka epitetów odnoszących się do mojego pochodzenia i zasad moralnych. - Przyganiał kocioł garnkowi - powiedziałam, kiedy zrobiła sobie przerwę na złapanie oddechu. - A teraz uważaj! Nie będę wysłuchiwała takich rzeczy od ciebie. Masz się zamknąć i odpowiedzieć na moje pytania. Najwyraźniej nie ogarnęłaś jeszcze sytuacji, w której się znalazłaś. Trochę się uspokoiła. Nadal piorunowała mnie wzrokiem, mrużąc ciemne oczy i szarpiąc się w pętach, ale najwyraźniej zaczynała co nieco rozumieć. - Zaraz cię dotknę - uprzedziłam. Bałam się, że może mnie ugryźć, jeśli dotknę jej nagiego ramienia, więc położyłam rękę na jej przedramieniu tuż nad nadgarstkiem, który miała przymocowany do podłokietnika krzesła. Jej głowa była kłębowiskiem furii. Rita nie myślała jasno, bo była za bardzo rozeźlona i całą umysłową energię skierowała na przeklinanie bliźniaków, a teraz także mnie. Podejrzewała, że jestem jakimś nadnaturalnym zabójcą, więc uznałam, że nie zaszkodzi, jeśli rzeczywiście przez chwilę będzie się mnie bała. - Kiedy widziałaś Claudette tej nocy? - zapytałam. - Kiedy poszłam po pieniądze z pierwszego numeru warknęła i rzeczywiście, zobaczyłam wyciągniętą dłoń Rity i smukłą, białą rękę umieszczającą w niej zamknięty, winylowy worek na pieniądze. - Kiedy trwał, pracowałam u siebie w biurze. Ale chodzę po pieniądze w przerwie, żebyśmy nie stracili za dużo, gdyby nas obrobili. - Dała ci torbę z pieniędzmi i wyszłaś? - Aha. Poszłam schować gotówkę w sejfie, zanim skończy się drugi występ. Więcej jej nie widziałam. Miałam wrażenie, że Rita mówi prawdę. Nie zobaczyłam w jej głowie żadnej więcej wizji z Claudette. Dostrzegłam jednak mnóstwo zadowolenia z powodu jej śmierci i ponurą determinację, żeby zatrzymać Claude'a w klubie. - Nadal wybierasz się do „Foxes", teraz, kiedy nie ma już Claudette? - zapytałam go, żeby sprowokować w głowie Rity reakcję, która mogłaby coś zdradzić. Claude spojrzał na mnie z góry, zaskoczony i zdegustowany.
- Nie miałem czasu, żeby zastanowić się nad tym, co przyniesie jutro - warknął. - Właśnie straciłem siostrę. Umysł Rity podskoczył z radości - jeśli można tak to ująć. Okropnie się zabujała w Claudzie. A patrząc od strony praktycznej, Claude był wielkim magnesem dla „Hooligans", bo nawet kiedy miał wolne, potrafił roztaczać madę, która sprawiała, że tłumy dużo wydawały. Claudette nie była taka chętna do wykorzystywania swoich mocy dla zysków Rity, ale Claude nawet się nad tym nie zastanawiał. Posługiwanie się wrodzonymi umiejętnościami, żeby przyciągać ludzi, którzy będą go podziwiać - to wypływało z ego Claude'a i miało niewiele wspólnego z ekonomią. To wszystko zebrałam od Rity w jednym przebłysku. - W porządku - powiedziałam, wstając. - Skończyłam z nią. Była szczęśliwa. Wyszliśmy ze spiżarni do kuchni, gdzie czekał ostatni kandydat na mordercę. Wepchnięto go pod stół, a przed nim stała szklanka ze słomką, żeby mógł się pochylić i napić. Jeffowi Puckettowi popłacił fakt, że był dawnym kochankiem Claude'a. Nie miał nawet zaklejonych ust. Popatrzyłam na Claude'a, a potem na Jeffa, próbując ich rozgryźć. Jeff miał jasne wąsy, które prosiły się o przystrzyżenie, i dwudniowy zarost na policzkach. Oczy miał wąskie, piwne. Na ile potrafiłam to ocenić, był w lepszej formie niż większość wykidajłów, których znałam, i nawet był wyższy od Claude'a. Mimo to, nie zrobił na mnie wrażenia i pomyślałam chyba po raz milionowy, że miłość bywa dziwna. Widać było, że Claude zebrał się w sobie, kiedy przyszło mu stawić czoło byłemu kochankowi. - Jestem tu, żeby się dowiedzieć, co wiesz o śmierci Claudette - powiedziałam od razu, bo przesłuchiwaliśmy Ritę, znajdując się dosłownie tuż za rogiem. - Jestem telepatką, zaraz cię dotknę i zadam kilka pytań. Jeff skinął głową. Był bardzo spięty. Nie odrywał oczu od Claude'a. Stanęłam za nim, bo dalej tkwił pod stołem, i położyłam ręce na jego szerokich ramionach. Odciągnęłam mu T - shirt, tylko odrobinę, żeby kciukiem dotknąć szyi. - Jeff, powiedz mi, co widziałeś dziś w nocy - poprosiłam. - Claudette przyszła zbierać pieniądze za pierwszy numer - powiedział. Głos miał wyższy niż się spodziewałam. I nie pochodził z tych okolic. Może jest z Florydy, pomyślałam.
- Nie mogłem jej znieść, bo nabruździła mi w życiu prywatnym, więc nie chciałem z nią siedzieć. Ale Rita mi kazała, więc siedziałem. Siedziałem na stołku i patrzyłem, jak Claudette zbiera pieniądze i chowa je do torby. Trochę zostawiła w szufladzie, żeby mieć do wydawania reszty. - Ktoś z klientów sprawiał jej kłopoty? - Nie. To był wieczór dla pań, a kobiety nigdy nie rozrabiają przy wejściu. Narozrabiały za to przy drugim numerze. Musiałem wyciągnąć zza kulis jedną panienkę, która za bardzo napaliła się na „budowlańca", ale przez większość czasu siedziałem na stołku i patrzyłem. - A kiedy Claudette zniknęła? - Gdy wróciłem po tym, jak odstawiłem panienkę z powrotem do jej stolika, Claudette już nie było. Rozejrzałem się za nią, poszedłem zapytać Ritę, czy Claudette powiedziała jej, że robi sobie przerwę. Sprawdziłem nawet w damskiej toalecie. Dopiero gdy wróciłem do budki, zauważyłem ten mieniący się proszek. - Jaki mieniący się proszek? - Tyle z nas zostaje, kiedy gaśniemy - mruknął Claude. Wróżkowy pył. Zmietli go i zachowali? Pewnie nie wypadało pytać. - I zanim się zorientowałem, skończyła się druga tura i klub już zamykano, więc zajrzałem za kulisy i wszędzie szukałem jakiegoś śladu Claudette, a potem znalazłem się tutaj z Claudem i Claudine. Nie robił wrażenia szczególnie wściekłego. - Wiesz cokolwiek o śmierci Claudette? - Nie. Żałuję. Wiem, że Claude'owi jest ciężko. - Nie spuszczał oczu z Claude'a, tak jak Claude nie odrywał wzroku od niego. - Rozdzieliła nas, ale teraz już jej nie ma. - Muszę wiedzieć - powiedział Claude przez zaciśnięte zęby. Po raz pierwszy zastanowiłam się, co bliźnięta zrobią, jeśli nie zdołam znaleźć winowajcy. I ta straszna myśl pobudziła mój umysł do żywszego działania. - Claudine?! - zawołałam. Claudine weszła do kuchni z jabłkiem w ręku. Była głodna i wyglądała na zmęczoną. Nie zdziwiłam się. Pewnie pracowała przez cały dzień, a teraz zarywała noc i jeszcze rozpaczała po siostrze. - Możesz przywieźć tu Ritę? - zapytałam. - Claude, dasz radę przyciągnąć tu Barry'ego?
Kiedy wszyscy zebrali się w kuchni, powiedziałam: - Wszystko, co widziałam i słyszałam, wskazuje na to, że Claudette zniknęła w czasie drugiego występu. Po chwili zastanowienia wszyscy skinęli głowami. Barry i Rita znowu byli zakneblowani i pomyślałam, że to dobrze. - W czasie pierwszego numeru - mówiłam powoli, żeby niczego nie pokręcić - Claudette zebrała pieniądze. Claude był na scenie. Barry był na scenie. A nawet kiedy nie był na scenie, nie przyszedł do budki. Rita była w biurze. Wszyscy wokół kiwali głowami. - W czasie przerwy między pokazami klub opustoszał. - Zgadza się - przytaknął Jeff. - Barry przyszedł przywitać klientów, a ja upewniłem się, że wszyscy inni wyszli. - Więc przez chwilę nie było cię w budce. - No tak, cóż, chyba tak. Robię to tak często, że nawet o tym nie pomyślałem. - I także w czasie przerwy Rita przyszła odebrać od Claudette woreczek z pieniędzmi. Rita stanowczo pokiwała głową. - A pod koniec przerwy wyszli klienci Barry'ego. Barry skinął głową. - Claude, a co z tobą? - Wyszedłem, żeby przegryźć coś w przerwie powiedział. - Nie mogę za dużo zjeść przed tańcem, ale coś muszę. Wróciłem i Barry był już sam, szykował się do drugiego numeru. Ja też się przygotowałem. - A ja wróciłem na stołek - powiedział Jeff. - Claudette siedziała z powrotem przy okienku w kasie. Była już gotowa, miała naszykowaną szufladę z drobnymi, stempel i worek na pieniądze. Nadal się do mnie nie odzywała. - Ale jesteś pewien, że to była Claudette? - zapytałam ni stąd, ni zowąd. - To nie była Claudine, jeśli o to ci chodzi - odpowiedział. - Claudine jest tak słodka, jak kwaśna była Claudette. Nawet siadają w inny sposób. Claudine wyglądała na zadowoloną; wyrzuciła ogryzek do kosza na śmieci. Uśmiechnęła się do mnie, z miejsca wybaczając mi pytanie na jej temat. Jabłko! Wyraźnie zniecierpliwiony Claude chciał coś powiedzieć. Uniosłam rękę. Zamknął usta. - Poproszę Claudine, żeby zdjęła wam kneble powiedziałam do Rity i Barry'ego. - Ale nie chcę, żebyście się
odzywali, dopóki nie zadam wam pytania, w porządku? Oboje pokiwali głowami. Claudine zdjęła kneble, a Claude spiorunował mnie wzrokiem. Myśli pędziły mi przez głowę jak spłoszone stado. - Co Rita zrobiła z workiem na pieniądze? - Po pierwszym numerze? - Jeff wyglądał na zakłopotanego. - Już ci mówiłem: zabrała ze sobą. W głowie rozbrzmiały mi dzwonki alarmowe. Wiedziałam, że jestem na dobrym tropie. - Powiedziałeś, że kiedy zobaczyłeś Claudette czekającą na zebranie opłaty za drugi numer, miała wszystko przygotowane. - Aha. Co z tego? Miała stempel do rąk, miała drobne w szufladzie, miała worek na pieniądze - powtórzył Jeff. - Właśnie. Claudette musiała mieć drugi worek na drugi występ. Rita pierwszy zabrała. Więc kiedy Rita przyszła zabrać pieniądze z pierwszego numeru, musiała trzymać w ręku drugi worek, prawda? Jeff próbował sobie przypomnieć. - No, chyba tak. - Co ty na to, Rita? - zapytałam. - Przyniosłaś drugi worek? - Nie - odpowiedziała. - W budce leżały dwa od początku wieczoru. Zabrałam tylko ten, który Claudette napełniła, a pusty został jej na utarg z drugiego numeru. - Barry, widziałeś, jak Rita wchodziła do budki? Blond striptizer zastanawiał się gorączkowo. Czułam, jak każda myśl uderza o wnętrze mojej głowy. - Trzymała coś w ręku - powiedział wreszcie. - Jestem pewien. - Nie! - wrzasnęła Rita. - Worek już tam był! - Co jest właściwie takiego ważnego w tym worku? zapytał Jeff. - To tylko plastikowa torba z zamkiem, jak te, które dają w bankach. W jaki sposób mogła skrzywdzić Claudette? - A gdyby jej wnętrze wysmarować sokiem z cytryny? Bliźnięta wzdrygnęły się z wyrazem czystego przerażenia na twarzach. - To zabiłoby Claudette? - zapytałam ich. - O, tak - powiedział Claude. - Była wyjątkowo wrażliwa. Nawet cytrynowy zapach wywoływał u niej wymioty. Kiedyś przechodziła katusze w dniu prania, dopóki nie odkryliśmy, że
zmiękczacz ma cytrynowy zapach. Claudine musi sama chodzić na zakupy, tyle towarów ma ten ohydny zapach. Rita zaczęła krzyczeć - wyła jak piskliwy alarm samochodowy, który za nic nie chce się wyłączyć. - Przysięgam, że tego nie zrobiłam! - mówiła. - Nie zrobiłam! Nie! Za to jej umysł mówił: „Wpadam, wpadłam, wpadłam!". - Aha. Pewnie, że to zrobiłaś - powiedziałam. Ocalała część trojaczków stanęła przed krzesłem na kółkach. - Przepisz na nas swój klub - powiedział Claude. - Co? - Przepisz na nas klub. Zapłacimy ci za niego dolara. - Dlaczego miałabym to zrobić? Nie macie ciała! Nie możecie iść na policję! Co powiecie? „Jestem wróżką. Mam alergię na cytryny". - Roześmiała się. - Kto wam w to uwierzy? - Wróżki? - powiedział słabo Barry. Jeff się nie odezwał. Nie miał pojęcia, że trojaczki są uczulone na cytryny. Nie zdawał sobie sprawy, że jego kochanek to wróżka. Martwię się o rasę ludzką. - Barry powinien wyjść - zasugerowałam. Claude wyglądał, jakby się nakręcał. Patrzył na Ritę jak kot na kanarka. - Do widzenia, Barry - powiedział uprzejmie, rozwiązując striptizera. - Do zobaczenia jutro w klubie. Nasza kolej, żeby zarobić trochę kasy. - Ehm, pewnie - powiedział Barry, wstając. Przez cały ten czas Claudine poruszała ustami. Twarz Barry'ego nagle stała się pusta i rozluźniona. - Do zobaczenia - powiedział przyjaźnie. - Niezła impreza. - Miło było cię poznać - rzuciłam. - Wpadnij kiedyś na występ. Pomachał do mnie i wyszedł z domu, odprowadzony przez Claudine do frontowych drzwi. Wróciła w okamgnieniu. Claude uwalniał Jeffa. Pocałował go, powiedział: „Odezwę się do ciebie później" i delikatnie pchnął go ku tylnym drzwiom. Claudine rzuciła ten sam czar i twarz Jeffa także się rozluźniła, gdy opuściło go całe napięcie. - Cześć - powiedział, zamykając za sobą drzwi. - Na mnie też rzucicie te czary - mary? - zapytałam nieco
piskliwym głosem. - Oto twoje pieniądze - powiedziała Claudine. Wzięła mnie za rękę. - Dziękuję ci, Sookie. Myślę, że może to zapamiętać, co, Claude? Była taka świetna! Czułam się jak szczeniak, który zapamięta, gdzie mu nie wolno sikać. Claude przyglądał mi się chwilę, a potem skinął głową. Zaraz skupił się na Ricie, która wykorzystała ten czas, żeby otrząsnąć się z paniki. Claude z niczego wyczarował gotową umowę. - Podpisz - powiedział do Rity, a ja podałam mu długopis, który leżał na blacie pod telefonem. - Bierzesz bar w zamian za życie siostry - powiedziała z niedowierzaniem w chwili, którą moim zdaniem bardzo źle sobie wybrała. - Jasne. Spojrzała na wróżki z pogardą. Pierścionki błysnęły na jej dłoni, kiedy wzięła długopis i podpisała umowę. Wstała, wygładziła sukienkę na biodrach i odrzuciła w tył włosy. - Pójdę już - powiedziała. - Mam jeszcze drugi klub w Baton Rouge. Przeprowadzę się tam. - Zaczniesz uciekać - odparł Claude. - Co? - Radzę ci uciekać. I to biegiem. Za śmierć siostry jesteś nam winna pieniądze i polowanie. Mamy już pieniądze, a przynajmniej środek do ich zdobycia. - Wskazał na umowę. A teraz musimy zapolować. - To nie wróży mi najlepiej. No dobra, ten tekst nawet mnie zniesmaczył. - Wróżenie ma z wróżkami wspólne tylko parę liter alfabetu. - Claudine wyglądała naprawdę przerażająco, na pewno nie była ani słodka, ani zbzikowana. - Jeśli zdołasz wymykać się nam przez rok, będziesz mogła żyć. - Rok! Rzeczywistość zaczynała docierać do Rity z coraz większą wyrazistością. Wyglądała na zdesperowaną. - Licząc od... Teraz. - Claude spojrzał na zegarek. - Lepiej już idź. Damy ci cztery godziny przewagi. - Po prostu dla zabawy - dodała Claudine. - Aha, jeszcze jedno - odezwał się Claude, kiedy Rita szła już do drzwi. Zatrzymała się i obejrzała przez ramię. Claude uśmiechnął się do niej. - My nie użyjemy cytryn.
NOC DRAKULI Znalazłam zaproszenie w skrzynce na listy na końcu podjazdu. Musiałam wychylić się przez okno samochodu, żeby ją otworzyć, bo zatrzymałam się w drodze do pracy, przypomniawszy sobie, że nie sprawdzałam poczty od paru dni. Moja poczta nigdy nie była ciekawa. Dostawałam ulotki z Dollar General albo Wal - Marta, lub z jednego z tych złowieszczych, masowo rozsyłanych informatorów na temat przedwczesnego wykupu miejsca na cmentarzu. Dzisiaj, kiedy zauważyłam rachunek za prąd i kablówkę, trafiła mi się mała gratka: okazała, ciężka szara koperta, która najwyraźniej zawierała jakieś zaproszenie. Zaadresował ją ktoś, kto nie tylko zaliczył zajęcia z kaligrafii, ale śpiewająco zdał egzaminy końcowe. Wyjęłam mały scyzoryk ze schowka w desce rozdzielczej i ze stosowną ostrożnością rozcięłam kopertę. Nie dostaję wielu zaproszeń, a kiedy już jakieś przychodzą, to zwykle są raczej drukowane od sztancy niż kaligrafowane. Tym można było się podelektować. Ostrożnie wyjęłam i rozłożyłam sztywną, złożoną na pół kartę. Coś z trzepotem spadło mi na kolana - załączona bibułka. Nie odczytując odsłoniętych słów, przesunęłam palcami po tłoczeniach. O, rety. Przeciągałam czynności wstępne najdłużej, jak się dało. Wreszcie pochyliłam się, żeby odczytać kursywę. ERIC NORTHMAN wraz z personelem „Fangtasii" ma zaszczyt zaprosić na coroczne przyjęcie w „Fangtasii" z okazji urodzin Pana Ciemności KSIĘCIA DRAKULI 13 stycznia, o godz. 22:00 muzykę zapewnia Książę Śmierci obowiązują stroje wieczorowe R.S.V.P. Przeczytałam zaproszenie dwa razy. A potem jeszcze raz. Jechałam do pracy tak zamyślona, że cieszę się, że nie było ruchu na Hummingbird Road. Skręciłam w lewo do „Merlotte a", ale potem prawie przegapiłam parking. W ostatniej chwili wcisnęłam hamulec i zawróciłam, żeby wjechać na parking za barem zarezerwowany dla pracowników. Sam Merlotte, mój szef, siedział nad papierami, kiedy
zajrzałam, żeby zostawić torebkę w głębokiej szufladzie jego biurka, z której pozwalał korzystać kelnerkom. Znowu przeczesywał włosy rękami, bo jego splątana rudozłota grzywa była jeszcze bardziej zmierzwiona niż zwykle. Podniósł wzrok znad formularza podatkowego i uśmiechnął się do mnie. - Sookie - powiedział - jak się miewasz? - Dobrze. Sezon podatkowy, hę? Upewniłam się, że biały T - shirt mam równo wpuszczony, żeby haft z napisem „U Merlotte'a" na mojej lewej piersi układał się poziomo. Strzepnęłam długi blond włos z czarnych spodni. Zawsze pochylam się, żeby wyszczotkować włosy, dzięki czemu kucyk jest naprawdę gładki. - Nie weźmiesz w tym roku biegłego księgowego? - Pomyślałem, że jeśli wcześniej zacznę, to sam sobie poradzę. Co roku tak mówił, a potem zawsze lądował u księgowego, który w dodatku musiał składać prośbę o przesunięcie terminu. - Słuchaj, dostałeś coś takiego? - zapytałam, podając mu zaproszenie. Z ulgą upuścił długopis i wziął ode mnie kartonik. Obrzucił spojrzeniem treść i powiedział: - Nie. Zresztą i tak nie zaprosiliby zmiennokształtnego. Najwyżej miejscowego przywódcę sfory albo jakiegoś nadprzyrodzonego stwora, który wyświadczył im sporą przysługę... Kogoś takiego jak ty. - Nie mam nadprzyrodzonych właściwości - odparłam. Mam tylko pewien... kłopot. - Telepatia to coś więcej niż kłopot - powiedział Sam. Trądzik to kłopot. Nieśmiałość to kłopot. Czytanie w umysłach innych ludzi to dar. - Albo przekleństwo - dodałam. Obeszłam biurko, żeby wrzucić torebkę do szuflady. Sam wstał. Mam jakieś pięć stóp i sześć cali wzrostu i Sam przerasta mnie o może trzy cale. Nie jest wybitnie wysokim facetem, ale jest o wiele silniejszy niż zwykły człowiek jego wzrostu, ponieważ jest zmiennokształtnym. - Wybierzesz się? - zapytał. - Halloween i urodziny Drakuli to jedyne dwa święta obchodzone przez wampiry. Domyślam się, że urządzą niezłą fetę. - Jeszcze nie zdecydowałam - odpowiedziałam. - Jak będę miała później przerwę, to może zadzwonię do Pam.
Pam, zastępczyni Erica, była najbliższym odpowiednikiem przyjaciółki, jaką miałam wśród wampirów. Złapałam ją w „Fangtasii" prawie zaraz po zachodzie słońca. - Hrabia Drakula istniał naprawdę? Myślałam, że to zmyślona historia - powiedziałam po tym, jak wspomniałam, że dostałam zaproszenie. - Naprawdę - przyznała Pam. - Vlad Tepes. O ile wiem, był wołoskim królem. Rządził ze stolicy w Targoviste. Całkiem rzeczowo opowiadała o istnieniu stworzenia, o którym ja myślałam, że jest wspólnym wytworem Brama Stokera i Hollywoodu. - Wład III był bardziej morderczy i krwiożerczy od wszystkich innych wampirów, i to jeszcze jako człowiek. Uwielbiał zabijać ludzi przez wbicie na pal. Śmierć mogła trwać nawet wiele godzin. Zadrżałam. Fuj. - Jego lud, rzecz jasna, bał się go, ale miejscowe wampiry podziwiały go tak bardzo, że go przemieniły, gdy umierał, i tym samym wprowadziły siebie w nową erę. Kiedy mnisi pochowali go na wyspie zwanej Snagov, trzeciej nocy powstał z martwych i został pierwszym nowoczesnym wampirem. Do jego czasów wampiry były... No wiesz, odrażające. Żyły w całkowitej tajemnicy. Złachmanione, brudne stworzenia mieszkające w norach na cmentarzach jak zwierzęta. Jednakże Wład Drakula był władcą i w żadnym razie nie zamierzał ubierać się w łachmany ani żyć w norze. - Pam nie ukrywała dumy. Próbowałam wyobrazić sobie Erica w szmatach i mieszkającego w norze, ale to było raczej niewykonalne. - Czyli Stoker nie zmyślił wszystkiego na podstawie podań ludowych? - Tylko częściowo. Najwyraźniej nie wiedział za dużo o tym, co Drakula - jak go nazwał - rzeczywiście był w stanie robić, a czego nie, ale był tak podekscytowany poznaniem księcia, że zmyślił mnóstwo szczegółów, żeby dodać historii polotu. Zupełnie jak Anne Rice, gdy poznała Louisa: wczesny Wywiad z wampirem. Drakula nie był specjalnie zachwycony, że Stoker dorwał go w chwili słabości, ale cieszył się, że
rozsławił jego imię. - Ale jego tak naprawdę tam nie będzie, co? W końcu wampiry będą świętować na całym świecie. - Niektórzy wierzą, że pojawia się w jednym miejscu każdego roku i robi wszystkim niespodziankę - odparła bardzo ostrożnie Pam. - Szansa jest niewielka, a jego obecność na naszym przyjęciu byłaby jak wygrana na loterii. Jednak niektórzy wierzą, że to może się wydarzyć. Usłyszałam w tle głos Erica: - Pam, z kim rozmawiasz? - Okey - powiedziała Pam, co zabrzmiało bardzo amerykańsko z jej subtelnym brytyjskim akcentem. - Muszę kończyć, Sookie. Do zobaczenia. Kiedy odkładałam słuchawkę biurowego telefonu, Sam mnie ostrzegł: - Sookie, jeśli wybierasz się na to przyjęcie, bądź czujna, proszę, i pilnuj się. Czasem w Noc Drakuli wampiry dają się ponieść podnieceniu. - Dzięki, Sam - powiedziałam. - Na pewno będę ostrożna. Niezależnie od tego, ilu wampirów uważasz za swoich przyjaciół, zawsze musisz zachować ostrożność. Kilka lat temu Japończycy wynaleźli syntetyczną krew, która zaspokaja wampirze zapotrzebowanie na składniki odżywcze, co pozwoliło nieumarłym wyjść z cienia i zająć miejsce przy amerykańskim stole. Brytyjskie wampiry też całkiem nieźle na tym wyszły. Większości wampirów z Europy Zachodniej wiodło się o wiele lepiej po Wielkim Ujawnieniu (dniu, w którym ogłosiły swoje istnienie poprzez precyzyjnie dobranych przedstawicieli). Jednakże wampiry z Ameryki Południowej pożałowały, że się ujawniły, a krwiopijcy z krajów muzułmańskich... cóż, naprawdę niewielu ich zostało. Wampiry z niegościnnych części świata starały się emigrować do krajów, w których je tolerowano, w efekcie czego Kongres rozważał rozliczne projekty mające na celu ograniczenie liczby nieumarłych obywateli dopraszających się o azyl polityczny. Dlatego przeżywaliśmy napływ wampirów z wszelkimi możliwymi akcentami, które w ostatniej chwili postanowiły dostać się do Ameryki. Większość z nich przechodziła przez Luizjanę, ponieważ nasz stan słynął z przyjaznego nastawienia do Zimnych, jak nazywano ich w „Fangbanger Xtreme". Zabawniej było zastanawiać się nad wampirami niż słuchać myśli współobywateli. Oczywiście, wędrując od
stolika do stolika, wykonywałam swoją robotę z szerokim uśmiechem, ponieważ lubię porządne napiwki, ale dziś nie byłam w stanie włożyć w to serca. Było ciepło jak na styczeń, z dziesięć stopni na plusie, i myśli ludzi kierowały się ku wiośnie. Starałam się nie słuchać, ale jestem jak radio, które wychwytuje mnóstwo sygnałów. W niektóre dni potrafię lepiej panować nad odbiorem, w inne gorzej. Dzisiaj cały czas wyłapywałam strzępy. Hoyt Fortenberry, najlepszy przyjaciel mojego brata, myślał o planie swojej matki, zgodnie z którym miał zasadzić około dziesięciu nowych krzaków róż w jej rozległym ogrodzie. W ponurym nastroju próbował się zorientować, ile mu to zajmie czasu. Arlene, moja długoletnia przyjaciółka i druga kelnerka, zastanawiała się, czy jej najnowszy chłopak wreszcie ją poprosi o rękę, ale to była typowa myśl dla Arlene. Tak jak róże, rozkwitała w niej każdego roku. Kiedy wycierałam stoliki i krzątałam się, stawiając na nich koszyczki z kawałkami kurczaka (tego wieczoru zwaliły się tłumy w porze kolacji), moje myśli kręciły się wokół pytania, jak zdobyć wieczorową suknię na przyjęcie. Co prawda miałam wiekową suknię z balu maturalnego, ręcznie uszytą przez ciotkę Lindę, ale była już beznadziejnie niemodna. Skończyłam dwadzieścia sześć lat, no i niestety, nie mam żadnej sukienki druhny, którą mogłabym wykorzystać na taką okazję. Żadna z moich przyjaciółek nie wyszła za mąż, poza Arlene, która brała ślub tyle razy, że nawet nie myślała o druhnach. Wszystkie z tych kilku ładnych rzeczy, które kupiłam z okazji wampirzych imprez, zniszczyły się... w wyjątkowo nieprzyjemny sposób. Zwykle robię zakupy w sklepie mojej przyjaciółki, Tary, ale po szóstej miała już zamknięte. Pojechałam więc po pracy do Monroe, do centrum handlowego Pecanland. Poszczęściło mi się w Dillard's. Prawdę mówiąc, byłam tak zadowolona z sukienki, że wzięłabym ją, nawet gdyby nie była przeceniona, a cenę obniżono ze stu pięćdziesięciu do dwudziestu pięciu dolarów - prawdziwy triumf zakupowy. Miała prosty krój, różany odcień, górę z cekinami i szyfonowy dół, była bez ramiączek. Rozpuszczę włosy, założę perłowe kolczyki babci i wezmę srebrne obcasy, które też mocno przeceniono. Kiedy już załatwiłam sprawy najważniejsze, odpisałam uprzejmie, że przyjmuję zaproszenie, i wysłałam odpowiedź
pocztą. Byłam gotowa ruszać w tango. Trzy noce później pukałam do tylnych drzwi „Fangtasii", trzymając w uniesionej ręce torbę z suknią. - Twój strój jest nie do końca wieczorowy - powiedziała Pam, wpuszczając mnie. - Nie chciałam pognieść sukienki. Weszłam, pilnując, żeby nie ciągnąć torby po ziemi, i czmychnęłam do łazienki. Drzwi nie miały zamka. Pam stanęła przed nimi, żeby nikt mi nie przeszkodził. Uśmiechnęła się, gdy wyszłam z zawiniątkiem przyziemnych ciuchów pod pachą. - Świetnie wyglądasz, Sookie - powiedziała. Sama miała ma sobie smoking ze srebrnej lamy. Wyglądała olśniewająco. Moje włosy lekko się kręciły, a jej były bładozłote i bardzo proste. Obie mamy niebieskie oczy, ale jej mają jaśniejszy odcień i są okrąglejsze; no i Pam rzadko mruga. - Eric będzie bardzo zadowolony. Zarumieniłam się. Ja i Eric mieliśmy wspólną Przeszłość. Ponieważ jednak on doznał amnezji, kiedy tę przeszłość tworzyliśmy, niczego nie pamiętał. Pam wręcz przeciwnie. - Aha, bo obchodzi mnie jego zdanie - odparłam. Pam uśmiechnęła się do mnie. - Jasne - rzuciła - jesteś zupełnie obojętna. Tak jak on. Starałam się sprawiać wrażenie, że traktuję jej słowa dosłownie, nie dostrzegając ukrytego sarkazmu. Ku mojemu zaskoczeniu Pam cmoknęła mnie w policzek. - Dzięki, że przyszłaś - powiedziała. - Może poprawisz mu samopoczucie. Przez ostatnie kilka dni nie dało się z nim pracować. - Dlaczego? - zapytałam, chociaż nie byłam pewna, czy chcę wiedzieć. - Widziałaś kiedyś „Oto Wielka Dynia, Charlie Brown"? Zamarłam w pół kroku. - Pewnie. A... ty?! - Jasne - odparła spokojnie Pam. - Wiele razy. Dała mi chwilę, żebym się zastanowiła. - Eric robi się taki sam w Noc Drakuli. Co roku myśli, że tym razem Drakula rzeczywiście wybierze jego przyjęcie i się zjawi. Eric gorączkuje się i planuje; przejmuje się i zamartwia. Odsyłał zaproszenia do drukarza dwa razy, więc za późno je rozesłaliśmy. A teraz, kiedy wreszcie nadeszła ta noc, strasznie się nakręcił.
- Kolejny wielbiciel, któremu odwaliło? - Ty to masz dar wysławiania się - powiedziała z podziwem Pam. Stałyśmy przed biurem Erica i obie słyszałyśmy, jak grzmi za drzwiami. - Nie jest zadowolony z nowego barmana. Uważa, że nie mamy wystarczająco dużo butelek krwi, którą hrabia wskazał w wywiadzie dla „American Vampire" jako swoją ulubioną. Próbowałam wyobrazić sobie Vlada Tepesa, który wbił na pal tylu krajan, jak gawędzi z dziennikarzem. Z pewnością nie chciałabym być tą, która trzymała notatnik i ołówek. - A który gatunek lubi? - Książę Ciemności podobno preferuje royalty. - Fuj. Dlaczego nie byłam zaskoczona? Royalty to bardzo, bardzo rzadka butelkowana krew. Do tej pory myślałam, że to tylko plotka: mieszanka krwi syntetycznej i prawdziwej, która - jak łatwo się domyślić miała pochodzić od ludzi z tytułami. Nim zaczniecie myśleć o rzutkich wampirach, które urządzają zasadzkę na słodkiego księcia Williama, pozwólcie, że was uspokoję: w Europie jest mnóstwo pomniejszych członków rodziny królewskiej, którzy z radością oddadzą krew w zamian za astronomiczne wynagrodzenie. Po mnóstwie telefonów, które normalnie wydzwonilibyśmy w miesiąc, udało nam się zdobyć dwie butelki. - Pam miała naprawdę posępną minę. - Nie stać nas na nie. Mój stwórca zawsze zachowywał się jak prawdziwy biznesmen, ale w tym roku przesadził. Royalty nie można za długo trzymać, no wiesz, przez domieszkę prawdziwej krwi... A teraz on się martwi, że dwie butelki to za mało. Tyle legend krąży wokół Drakuli, że skąd wiadomo, czy to prawda? Eric słyszał, że Drakula pije tylko royalty albo... prawdziwą. - Prawdziwą krew? Ale to nielegalne, o ile nie masz chętnego dawcy. Każdy wampir, który sięgnął po ludzką krew (wbrew woli ofiary), podlegał karze śmierci przez przebicie kołkiem lub spalenie na świetle słonecznym - zależnie, co sam wybrał.
Egzekucji dokonywał zwykle inny wampir, opłacany przez władze stanowe. Osobiście uważałam, że każdy wampir, który wyssał krew wbrew woli człowieka, zasługuje na egzekucję, bo przecież tylu było wampirzych wielbicieli, którzy więcej niż z radością oddaliby swoją. - I żadnemu wampirowi nie wolno zabić Drakuli ani nawet go uderzyć - powiedziała Pam, idealnie wstrzeliwując się w moje myśli. - Oczywiście, nikt tu nie chce atakować naszego księcia - dodała pośpiesznie. Jasne, pomyślałam. - Jest otoczony taką czcią, że każdy wampir, który by go zaatakował, musiałby spotkać się ze słońcem. Oczekuje się też od nas, że wesprzemy księcia finansowo. Zastanawiałam się, czy inne wampiry miały też myć za niego kły. Drzwi do biura Erica otworzyły się tak gwałtownie, że aż się odbiły od ściany i zamknęły z powrotem. Zaraz otworzyły się ponownie, ale już delikatniej, i z biura wyszedł Eric. Musiałam rozdziawić usta. Wyglądał tak, że chciałoby się go zjeść. Eric jest bardzo wysoki, bardzo szeroki w ramionach i bardzo jasnowłosy, a tej nocy nosił smoking, i to nie taki z wieszaka. Uszyto go specjalnie dla Erica, który wyglądał w nim lepiej niż którykolwiek James Bond. Czarny materiał bez najmniejszego paproszka, śnieżnobiała koszula, ręcznie wiązana muszka pod szyją i jego przepiękne włosy opadające falami na plecy... - James Blond - mruknęłam. Oczy Erica płonęły podnieceniem. Bez słowa przechylił mnie, jakbyśmy tańczyli, i pocałował jak wcielony diabeł usta, język i cały przyległy komplet. O rety, rety, rety. Cała dygotałam, kiedy pomógł mi się wyprostować. W promiennym uśmiechu odsłonił kły. Świetnie się bawił. - Mnie też miło cię widzieć - powiedziałam cierpko, kiedy już miałam pewność, że odzyskałam oddech. - Moja smakowita przyjaciółka - powiedział i się skłonił. Nie byłam pewna, czy rzeczywiście można mnie nazwać przyjaciółką, i musiałam uwierzyć mu na słowo, że jestem smakowita. - Jakie mamy plany na wieczór? - zapytałam, mając nadzieję, że mój gospodarz szybko się uspokoi. - Będziemy tańczyć, słuchać muzyki, pić krew, oglądać występy i czekać na pojawienie się hrabiego - odpowiedział Eric. - Tak się cieszę, że będziesz tu dziś w nocy. Mamy wielu
gości specjalnych, ale ty jesteś jedyną telepatką. - W porządku - odparłam słabo. - Wyglądasz dziś wyjątkowo ładnie - odezwał się Lyle. Stał tuż za Erikiem i nie zauważyłam go wcześniej. Lyle - drobny, o wąskiej twarzy i nastroszonych czarnych włosach - nie miał prezencji, jakiej Eric dorobił się po tysiącu lat życia. Przybył do nas z Alexandrii; stażował w niezwykle popularnej „Fangtasii", bo chciał otworzyć własny bar dla wampirów. Trzymał w rękach małą przenośną lodówkę i bardzo pilnował, żeby jej nie przechylać. - Royalty - wyjaśniła bezbarwnym głosem Pam. - Mogę zobaczyć? - zapytałam. Eric uniósł wieko i pokazał mi zawartość: dwie niebieskie butelki (na błękitną krew, jak przypuszczałam) z etykietkami opatrzonymi logo w kształcie diademu i wypisanym gotykiem słowem „Royalty". - Bardzo ładne - powiedziałam rozczarowana. - Będzie zadowolony - powiedział Eric; jeszcze nigdy nie słyszałam, żeby był aż tak szczęśliwy. - Robisz wrażenie dziwnie pewnego, że... że Drakula się zjawi - zauważyłam. W korytarzu panował tłok, a my ruszyliśmy w stronę części dla klientów klubu. - Udało mi się odbyć rozmowę z agentem Mistrza powiedział. - Miałem okazję wyrazić, jak wielkim zaszczytem dla mnie i mojego przybytku byłaby obecność Mistrza. Pam przewróciła oczami, patrząc na mnie. - Przekupiłeś go - przetłumaczyłam. Stąd tak wyjątkowe podniecenie Erica w tym roku i zakup royalty. W życiu nie spodziewałabym się, że Eric skrywa w sobie tak głębokie uwielbienie dla kogokolwiek poza sobą samym. I nigdy nie uwierzyłabym, że wyda konkretne pieniądze z takiego powodu. Był czarujący i przedsiębiorczy, dbał o pracowników, ale pierwszą osobą na liście obiektów podziwu Erica był Eric, i jego własne dobro stanowiło dla niego absolutny priorytet. - Droga Sookie, nie robisz wrażenie szczególnie podekscytowanej - zauważyła Pam, szczerząc do mnie zęby. Pam lubiła prowokować kłopoty i dziś znalazła podatny grunt. Eric odwrócił się, żeby rzucić mi podejrzliwe spojrzenie, a twarz Pam się rozluźniła, przybierając typowy dla niej beznamiętny wyraz.
- Nie wierzysz, że to się wydarzy, Sookie? - spytał. Za jego plecami Lyle przewrócił oczami. Najwyraźniej miał już dość rojeń Erica. Ja tylko chciałam iść na imprezę w ładnej sukience i proszę, znowu wdepnęłam w gówno. - Przekonamy się, prawda? - odpowiedziałam promiennie, a Eric wydawał się usatysfakcjonowany. - Klub wygląda przepięknie. Normalnie „Fangtasia" była najzwyklejszym miejscem na świecie, wyróżniającym się tylko żywym, szaro - czerwonym wystrojem i neonem. Podłogi wylano z betonu, stoły i krzesła były typowymi barowymi meblami z metalu, boksy restauracyjne wyglądały niewiele lepiej. Nie mogłam uwierzyć, że klub przeszedł taką metamorfozę. Z sufitu zwieszały się sztandary. Każdy był biały i widniał na nim czerwony niedźwiedź - taki stylizowany, stojący na tylnych łapach, z jedną przednią uniesioną do ciosu. - To replika osobistej chorągwi Mistrza - powiedziała Pam, reagując na mój uniesiony palec. - Eric zapłacił historykowi z uniwersytetu stanowego, żeby to sprawdził. Wyraz jej twarzy jasno mówił, że Eric dał się orżnąć, i to nieźle. Pośrodku niewielkiego parkietu „Fangtasii" stał prawdziwy tron na małym podwyższeniu. Kiedy się do niego zbliżyłam, uznałam, że Eric musiał go wypożyczyć z teatru. Wyglądał dobrze z odległości trzydziestu stóp, ale z bliska... znacznie gorzej. Jednakże odświeżono go, kładąc na nim wypchaną, czerwoną poduszkę pod zadek Mrocznego Księcia, a podwyższenie stało na samym środku kwadratowego ciemnoczerwonego dywanu. Wszystkie stoliki przykryto białymi albo ciemnoczerwonymi obrusami, na środku każdego stała kunsztowna kompozycja kwiatowa. Musiałam się roześmiać, kiedy przyjrzałam się jednej z nich - w zawieruchę czerwonych goździków i zielonego przybrania wetknięto miniaturowe trumny i naturalnej wielkości kołki. Wreszcie ujawniło się poczucie humoru Erica. Zamiast WDED, wampirzej stacji radiowej, z głośników sączyła się jakaś niezwykłe chwytająca ze serce muzyka skrzypcowa, zarazem chropawa i skoczna.
- Muzyka z Transylwanii - powiedział Lyle, zachowując twarz całkowicie bez wyrazu. - Później didżej Książę Śmierci zabierze nas w podróż muzyczną. Lyle wyglądał jakby wolał już raczej jeść ślimaki. Pod jedną ze ścian klubu dostrzegłam mały bufet dla stworzeń, które spożywają jedzenie, i wielką fontannę krwi dla tych, które tego nie robią. Czerwona kaskada spływająca łagodnie z kilku warstw lśniącego mlecznego szkła była otoczona kryształowymi kielichami. Tym razem Eric troszeczkę przesadził. - O kurczę - jęknęłam, kiedy Eric i Lyle podeszli do baru. Pam pokręciła głową. - Wydaliśmy tyle pieniędzy - powiedziała. Nie dziwiło więc, że zjawiły się tłumy wampirów. Rozpoznałam paru krwiopijców: Indirę, Thalię, Clancy'ego, Maxwella Lee i Billa Comptona, mojego byłego. Było co najmniej dwudziestu więcej, których widziałam już z raz, może dwa - wampiry z Piątej Strefy podlegającej Ericowi. Zauważyłam też paru krwiopijców, których w ogóle nie znałam, w tym gościa za barem, pewnie nowego barmana. W „Fangtasii" barmani zmieniali się dość szybko. W barze zjawiły się także istoty, które nie były ani wampirami, ani ludźmi - inni członkowie nadprzyrodzonej społeczności Luizjany. Szef watahy wilkołaków ze Shreveport, pułkownik Flood, siedział przy stoliku z Calvinem Norrisem, przywódcą małej społeczności pumołaków, które mieszkały w samym Hotshot i jego okolicy, poza Bon Temps. Pułkownik Flood, emerytowany oficer lotnictwa, siedział sztywno wyprostowany w porządnym garniturze, podczas gdy Calvin miał na sobie to, co uznał za stosowny strój wieczorowy - kowbojską koszulę, nowe dżinsy, buty kowbojki i czarny kowbojski kapelusz. Uchylił go w moim kierunku i skinął głową, wyrażając podziw. Pułkownik Flood był mniej wylewny, ale nadal przyjazny. Eric zaprosił także niskiego, barczystego mężczyznę, bardzo przypominającego mi goblina, którego kiedyś spotkałam. Byłam przekonana, że jest przedstawicielem tej samej rasy Gobliny są drażliwe i potwornie silne, a kiedy się rozłoszczą, ich dotyk parzy, postanowiłam więc trzymać się od tego gościa z daleka. Stał pogrążony w rozmowie z bardzo chudą kobietą o szalonych oczach. Miała na sobie komplet z liści i winorośli. Nie zamierzałam pytać. Oczywiście nie było żadnych wróżek. Są dla wampirów
odurzające jak woda z cukrem dla kolibrów. Za barem stał najnowszy członek personelu „Fangtasii" niski, krzepki mężczyzna o długich falujących włosach. Miał sterczący nos i wielkie oczy. Wyczuwało się w nim rozbawienie, kiedy się krzątał, przygotowując drinki. - Kto to jest? - zapytałam, wskazując ruchem głowy bar. I kim są te obce wampiry? Eric rozszerza wpływy? - Jeśli jesteś gdzieś przejazdem w czasie Nocy Drakuli, protokół mówi, że należy zgłosić się do najbliższej siedziby szeryfa i tam świętować. Dlatego są tu wampiry, których nie znasz. Nowy barman nazywa się Milos Griesniki, niedawny imigrant ze Starych Krajów. Obrzydliwy typ. Spojrzałam na Pam. - Dlaczego? - To podstępna szuja. Nigdy nie słyszałam, żeby Pam wyraziła na czyjś temat tak zdecydowaną opinię, więc spojrzałam na tamtego wampira z zaciekawieniem. - Próbuje się zorientować, ile Eric ma pieniędzy, jakie bar ma obroty i ile dostają nasze małe ludzkie kelnerki. - A skoro o nich mowa, gdzie się podziały? Kelnerki, podobnie jak reszta zwyczajnego personelu (wszyscy byli fanami wampirów, znanymi w pewnych kręgach jako „wampirzy wielbiciele")) zwykle rzucały się w oczy, ubrane w zwiewną czerń i tak wypudrowane, że niemal równie blade jak prawdziwe wampiry. - Dzisiaj jest dla nich zbyt niebezpiecznie - wyjaśniła Pam. - Zauważysz, że gości obsługują Indira i Clancy. Indira miała na sobie przepiękne sari; zwykle nosiła dżinsy i T - shirty, więc wiedziałam, że postarała się na tę okazję. Clancy, który miał zmierzwione rude włosy i błyszczące zielone oczy, włożył garnitur. Też pierwszy raz. Zamiast zwykłego krawata nosił apaszkę związaną w oklapłą muszkę i kiedy zauważył moje spojrzenie, przesunął ręką od głowy do spodni, domagając się mojego podziwu. Uśmiechnęłam się i skinęłam głową, chociaż szczerze mówiąc, wolałam Clancy'ego w jego typowych ciuchach twardziela i ciężkich buciorach. Eric krążył między stolikami. Ściskał gości, kłaniał się i gadał jak najęty - i sama nie wiedziałam, czy bardziej mnie to rozczula, czy niepokoi. Uznałam, że jedno i drugie. Zdecydowanie odkryłam słabą stronę Erica. Przez kilka minut rozmawiałam z pułkownikiem Floodem
i Calvinem. Pułkownik był uprzejmy, lecz jak zawsze z dystansem; niespecjalnie przejmował się kimkolwiek poza zmiennokształtnymi i teraz, kiedy przeszedł na emeryturę, zadawał się ze zwykłymi ludźmi tylko kiedy musiał. Calvin powiedział mi, że sam położył nowy dach na domu, i zaprosił mnie na wędkowanie, kiedy zrobi się cieplej. Uśmiechnęłam się, ale do niczego się nie zobowiązałam. Moja babcia uwielbiała wędkować, ale dla mnie to było dobre przez dwie godziny maks, a potem byłam już gotowa zająć się czymś innym. Patrzyłam, jak Pam wypełnia obowiązki prawej ręki szefa, dba, żeby wszystkie wampiry były zadowolone, ostro napomina nowego barmana, kiedy pomylił zamówione drinki. Milos Griesniki w odpowiedzi tak się skrzywił, że aż przeszły mnie ciarki. Wiedziałam jednak, że jeżeli ktokolwiek potrafi tu zadbać o siebie, to na pewno Pam. Clancy, który zarządzał klubem od miesiąca, sprawdzał każdy stolik, upewniając się, że popielniczki są czyste (niektóre wampiry paliły) i że wszystkie brudne kieliszki oraz śmieci są natychmiast uprzątane. Kiedy kontrolę nad zabawą przejął didżej Książę Śmierci, popłynęła muzyka, która wreszcie miała rytm. Niektóre z wampirów ruszyły na parkiet i podrygiwały na nim z zapamiętaniem, na jakie stać tylko nieumarłych. Zatańczyłam parę razy z Calvinem, ale nie dorastaliśmy do wampirzej ligi. Eric porwał mnie do wolnego tańca i chociaż ewidentnie myślami był przy tym, co wydarzy się tej nocy - drakulocentryk jeden - nawet paznokcie u stóp mi zadygotały. - Pewnej nocy - szepnął - będziemy tylko ty i ja, i nikt więcej. Kiedy piosenka się skończyła, musiałam wrócić do stolika i wypić dużego, zimnego drinka. Z mnóstwem lodu. Gdy zaczęła się zbliżać północ, wampiry zgromadziły się wokół fontanny z krwią i napełniły kryształowe kielichy. Pozostali goście również wstali. Stałam obok stolika, gdzie gawędziłam z pułkownikiem Floodem i Calvinem, kiedy Eric wyciągnął mały gong i zaczął w niego uderzać. Gdyby był człowiekiem, zarumieniłby się z emocji; a tak tylko płonęły mu oczy. Wyglądał pięknie i strasznie zarazem. Kiedy ostatnie wibracje przebrzmiały i nastała cisza, Eric uniósł wysoko kielich i powiedział: - W tym najbardziej pamiętnym z dni stajemy razem pełni czci i nadziei, że Pan Ciemności zaszczyci nas swoją
obecnością. O, Książę, ukaż się nam! Naprawdę wszyscy staliśmy w milczeniu, czekając na Wielką Dynię... Chwileczkę, znaczy na Mrocznego Księcia. Kiedy Ericowi zaczęła rzednąć mina, chrapliwy głos przerwał napiętą ciszę. - Mój wierny synu, ukażę się tobie! Milos Griesniki wyskoczył zza baru, ściągając się z siebie smoking, spodnie i koszulę, żeby ukazać... niewiarygodny kombinezon jednoczęściowy z czarnego błyszczącego i rozciągliwego materiału. Spodziewałabym się podobnego stroju po dziewczynie, która idzie na bal maturalny dziewczynie, która nie ma za dużo pieniędzy, a stara się wyglądać niekonwencjonalnie i seksownie. Z jego krępą sylwetką, ciemnymi włosami i wąsem wyglądał w kombinezonie raczej jak akrobata z podrzędnego cyrku. Rozległ się podekscytowany szmer. Calvin powiedział: - O... w mordę. Pułkownik Flood skinął zdecydowanie głową, jakby chciał powiedzieć, że w pełni się z tym zgadza. Barman stanął w królewskiej pozie przed Erikiem, który po pełnej osłupienia chwili skłonił się przed o wiele niższym wampirem. - Panie mój - powiedział Eric. - Sługa uniżony. Fakt, że zaszczyciłeś nas... że naprawdę się tu pojawiłeś... właśnie w tym dniu spośród wszystkich innych... korzę się przed tobą. - Pieprzony oszust - mruknęła mi do ucha Pam. Przemknęła do mnie i stanęła za moimi plecami w zamieszaniu wywołanym oświadczeniem barmana. - Myślisz? Patrzyłam na prawdziwe przedstawienie - pewny siebie, królewski Eric paplał od rzeczy i naprawdę przyklęknął na jedno kolano. Drakula uciszył go gestem i Eric umilkł w pół zdania. Tak samo jak wszystkie inne wampiry w klubie. - Ponieważ przebywam tu incognito od tygodnia oznajmił wielkopańskim tonem Drakula, mówiąc z szorstkim, ale całkiem miłym dla ucha akcentem - polubiłem to miejsce tak bardzo, że proponuję, że zostanę tu na rok. Przez ten czas będę przyjmował od ciebie daninę, bym mógł żyć na poziomie, jakim cieszyłem się jako człowiek. Chociaż butelkowana royalty jest do przyjęcia jako tymczasowe rozwiązanie, ja, Drakula, nie hołduję temu nowoczesnemu nawykowi picia sztucznej krwi, oczekuję więc codziennie
jednej kobiety. Na początek wystarczy ta. Wskazał na mnie i pułkownik Flood i Calvin natychmiast stanęli po obu moich stronach w geście, który doceniłam. Wampiry wyglądały na zakłopotane, co źle wyglądało na nieumarłych twarzach; wyjątkiem był tylko Bill. Jego twarz nagle wydała się całkowicie bez wyrazu. Eric podążył wzrokiem za krótkim palcem Vlada Tepesa i odkrył, że to ja mam być przyszłym Happy Mealem. Wtedy spojrzał na Drakulę - podnosząc wzrok, bo nadal klęczał. Nie mogłam dojrzeć wyrazu jego twarzy, ale ogarnął mnie strach. Co by zrobił Charlie Brown, gdyby Wielka Dynia postanowiła zjeść małą, rudowłosą dziewczynkę? - A co do mojego utrzymania, dziesięcina z dochodów twojego klubu oraz dom zaspokoją moje potrzeby, jeżeli dorzucisz trochę służby. Twoja zastępczyni albo kierownik klubu, jedno z nich powinno wystarczyć... Pam dosłownie warknęła - to był niski dźwięk, od którego włosy zjeżyły mi się na karku. Clancy wyglądał, jakby ktoś kopnął jego psa. Pam grzebała przy bukiecie na stole zasłoniętym przez moje ciało. Po sekundzie poczułam, że wciska mi coś w dłoń. Zerknęłam w dół. - Jesteś człowiekiem - szepnęła. - Przyjdź, dziewczyno - powiedział Drakula, przyzywając mnie zakrzywionymi palcami. - Czuję głód. Przyjdź do mnie i bądź zaszczycona wobec wszystkich tu zebranych. Chociaż pułkownik Flood i Calvin złapali mnie za ręce, powiedziałam bardzo cicho: - To nie jest warte waszego życia. Zabiją was, jeśli spróbujecie walczyć. Nie martwcie się. I odsunęłam się, zerkając każdemu z nich w oczy, kiedy do nich mówiłam. Starałam się promieniować pewnością siebie. Nie wiem, co z tego zrozumieli, ale na pewno to, że mam jakiś plan. Starałam się sunąć ku barmanowi w cekinach jak zauroczona. Wampiry nie są w stanie wprowadzić mnie w trans, ale ponieważ Drakula najwyraźniej nigdy nie wątpił w swoje moce, uszło mi to na sucho. - Mistrzu, jak uciekłeś z grobu w Targoviste? - zapytałam, starając się ze wszystkich sił, by powiedzieć to głosem pełnym podziwu i rozmarzenia. Trzymałam ręce opuszczone wzdłuż boków, żeby fałdy
różowego szyfonu ukryły moje dłonie. - Wielu mnie o to pytało - odparł Mroczny Książę, skłaniając łaskawie głowę. Eric poderwał gwałtownie głowę i ściągnął brwi. - Jednak ta historia musi zaczekać. Moja piękna, tak się cieszę, że masz dziś odsłoniętą szyję. Podejdź do mnie bliżej... ERRRK! - A to za kiepski dialog! - powiedziałam drżącym głosem, próbując wepchnąć kołek głębiej. - A to za wstyd - powiedział Eric, pomagając mi i dobijając kołek ostatnim uderzeniem pięści, podczas gdy "Książę" gapił się na nas w przerażeniu. Kołek posłusznie zniknął w jego piersi. - Jak śmiecie... Jak śmiecie... - wychrypiał niski wampir. Zostaniecie straceni. - Nie sądzę - powiedziałam. Jego twarz straciła wyraz, a oczy spojrzały pusto. Skóra wampira zaczęła się łuszczyć, kiedy padł na podłogę. Jednakże, gdy samozwańczy Drakula padł, a ja się rozejrzałam, nie byłam już taka pewna. Tylko obecność Erica powstrzymywała zgromadzonych przed rzuceniem się na mnie i załatwieniem sprawy raz, a dobrze. Wampiry spoza miasta były najbardziej niebezpieczne; wampiry, które mnie znały, zawahałyby się. - To nie był Drakula - oznajmiłam tak głośno i wyraźnie, jak zdołałam. - To był oszust. - Zabić ją! - krzyknęła chuda wampirzyca o krótkich, ciemnych włosach. - Zabić morderczynię! Mówiła z wyraźnym akcentem, chyba rosyjskim. Zaczynałam mieć dość tej nowej fali wampirów. Przyganiał kocioł garnkowi, pomyślałam przelotnie. - Naprawdę wszyscy myślicie, że ten frajer był Księciem Ciemności? Wskazałam na stosik śmieci, trzymany w kupie przez cekiniasty kostium. - Nie żyje. Każdy, kto zabije Drakulę, musi umrzeć powiedziała cicho Indira, ale jakoś nie pędziła, żeby rozerwać mi gardło. - Każdy wampir, który zabije Drakulę, musi umrzeć poprawiła ją Pam. - Tyle że Sookie nie jest wampirem, a to nie był Drakula. - Zabiła kogoś, kto podszywał się pod naszego założyciela - odezwał się Eric, upewniając się, że będzie
słyszany w całym klubie. - Milos nie był prawdziwym Drakulą. Sam bym go załatwił kołkiem, gdybym zachował trzeźwość umysłu. Stałam tuż obok Erica, z ręką na jego ramieniu i wiedziałam, że cały się trzęsie. - Skąd to wiesz? Skąd ona wiedziała, człowiek, który spędził raptem kilka minut w jego obecności? Wyglądał dokładnie tak jak na drzeworytach! - To powiedział wysoki, zwalisty mężczyzna z francuskim akcentem. - Vlad Tepes został pochowany w klasztorze na wyspie Snagov - wyjaśniła spokojnie Pam i wszyscy na nią spojrzeli. A Sookie zapytała go, w jaki sposób uciekł z grobu w Targoviste. No dobra, to ich uciszyło, przynajmniej na chwilę. Zaczęłam myśleć, że może uda mi się przeżyć tę noc. - Trzeba zapewnić rekompensatę jego stwórcy - zauważył wysoki, zwalisty wampir. - Jeśli tylko określimy jego stwórcę - powiedział Eric - to z pewnością. - Przeszukam moją bazę danych - zaproponował Bill. Stał w cieniu, gdzie czaił się przez cały wieczór. Teraz zrobił krok do przodu, a spojrzenie jego ciemnych oczu przyszpiliło mnie, jak szperacze na policyjnych helikopterach wyłapują zbiegłego złoczyńcę w filmie. - Znajdę jego prawdziwe imię, o ile nikt z obecnych go nie zna. Wampiry spojrzały po sobie. Nikt nie wystąpił, przyznając się do znajomości z Milosem/Drakulą. - A do tego czasu - wtrącił gładko Eric - nie zapominajmy, że wydarzenie to powinno pozostać naszym sekretem, dopóki nie poznamy więcej szczegółów. Uśmiechnął się, błyskając kłami, czym całkiem zgrabnie podkreślił swoje słowa. - Co się dzieje w Shreveport, zostaje w Shreveport. Rozległy się zgodne pomruki. - Co na to powiecie, moi goście? - Eric zapytał zaproszonych niebędących wampirami. - Sprawy wampirów to nie sprawy sfory - odezwał się pułkownik Flood. - Nie obchodzi nas, jeśli zabijacie się nawzajem. Nie będziemy się mieszać w wasze porachunki. Calvin wzruszył ramionami. - Pumy nie mają nic do tego, co robicie. - Ja już zapomniałem o wszystkim - oznajmił goblin, a wariatka obok niego skinęła głową i się roześmiała.
Parę innych nie - wampirów przytaknęło pośpiesznie. Mnie nikt nie pytał o zdanie. Myślę, że uznali moje milczenie za pewnik, i mieli rację. Pam odciągnęła mnie na bok. Wydała z siebie odgłos irytacji, zacmokała z niesmakiem i strzepnęła moją suknię. Spojrzałam w dół i zobaczyłam, że delikatny rozbryzg krwi spryskał szyfonowy dół. Wiedziałam, że już nigdy więcej nie włożę mojej okazyjnie kupionej sukni. - Wielka szkoda, dobrze wyglądasz w różowym powiedziała Pam. Już chciałam zaoferować jej sukienkę w prezencie, ale zmieniłam zdanie. Wrócę w niej do domu i potem spalę. Wampirza krew na mojej sukni? Takich dowodów nie zostawia się w cudzej szafie. Jeśli moje doświadczenia czegoś mnie nauczyły, to żeby natychmiast pozbywać się wszystkiego, co jest poplamione krwią. - Dokonałaś odważnej rzeczy - powiedziała Pam. - No wiesz, zamierzał mnie ugryźć - powiedziałam. Zagryźć na śmierć. - Mimo wszystko. Nie podobał mi się wyrachowany wyraz jej oczu. - Dzięki, że pomogłaś Ericowi, kiedy ja nie mogłam dodała. - Mój stwórca jest wielkim idiotą, gdy w grę wchodzi książę. - Zrobiłam to, bo zamierzał wyssać ze mnie krew tłumaczyłam jej. - Sprawdziłaś parę faktów na temat Vlada Tepesa. - Owszem, poszłam do biblioteki po tym, jak opowiedziałaś mi o oryginalnym Drakuli, i wyszperałam w Google'u parę rzeczy. Oczy Pam zabłysły. - Według legendy, oryginalnemu Władowi III ścięto głowę przed pogrzebem. - To tylko jedna z historii dotyczących jego śmierci zauważyłam. - Prawda. Ale wiesz, że nawet wampir nie przeżyje ścięcia. - Tak mi się wydawało. - Więc wiesz, że cała ta historia może być gówno warta. Pam... - powiedziałam, nieco zszokowana. - No, owszem, to możliwe. Ale niekoniecznie. W końcu Eric rozmawiał z kimś, kto powiedział, że jest chłopcem na posyłki prawdziwego Drakuli.
- Wiedziałaś, że Milos nie jest prawdziwym Drakulą, gdy tylko się ujawnił. Wzruszyłam ramionami. Pam pokręciła głową. - Masz za miękkie serce, Sookie Stackhouse. Któregoś dnia przez to umrzesz. - E tam, nie sądzę - odparłam. Patrzyłam na Erica, któremu złote włosy opadły na twarz, gdy patrzył w dół na gwałtownie rozpadające się resztki rzekomego Księcia Ciemności. Tysiąc lat życia bardzo mu ciążyło, a ja przez chwilę widziałam każdy rok. A potem, stopniowo, jego twarz pojaśniała i kiedy spojrzał na mnie, patrzył z wyczekiwaniem typowym dla dziecka w Wigilię Bożego Narodzenia. - Może w przyszłym roku - powiedział. KRÓTKA ODPOWIEDZ Dochodziła północ. Razem z wampirem Bubbą grabiliśmy świeżo przycięte końcówki krzewów, kiedy pod dom podjechał długi czarny samochód. Z przyjemnością wdychałam delikatną woń ściętych gałązek i wsłuchiwałam się w śpiew świętujących wiosnę świerszczy i żab. Przybycie czarnej limuzyny uciszyło je wszystkie. Bubba natychmiast zniknął, ponieważ nie znał tego samochodu. Odkąd stał się członkiem wampirzego rodzaju, zrobił się bardzo nieśmiały. Z wymuszoną nonszalancją oparłam się o grabie, chociaż, prawdę mówiąc, trochę się denerwowałam. Mieszkam daleko za miastem i żeby trafić do mojego domu, trzeba tego naprawdę chcieć. Przy wiejskiej drodze nie ma drogowskazu z napisem STACKHOUSE'OWIE, a domu nie widać z daleka, ponieważ dróżka dojazdowa wije się przez las, zanim wyprowadzi na polanę, na której stoi stusześćdziesięcioletni budynek. Gości miewam więc rzadko i nie przypominałam sobie, że któryś z nich kiedykolwiek przyjechał limuzyną. Długo nikt nie wysiadał z wozu. Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy nie powinnam wziąć przykładu z Bubby i też się schować. Światła na zewnątrz były oczywiście pozapalane, ponieważ w przeciwieństwie do Bubby nie widzę w ciemnościach, ale samochód miał mocno przyciemnione szyby. Kusiło mnie, żeby przygrzmocić grabiami w ten błyszczący zderzak; byłam ciekawa, co się stanie. Na szczęście, drzwi się otworzyły, zanim zdążyłam się na to zdecydować. Z tylnej części limuzyny wysiadł postawny dżentelmen. Miał sześć stóp wzrostu i cały składał się z kul. Największą
kulą był jego tułów. Wznosząca się nad nim okrągła głowa była prawie zupełnie łysa, jeśli nie liczyć wianuszka czarnych frędzlastych włosów tuż nad uszami. Oczy miał małe, również okrągłe, i czarne, tak jak włosy i garnitur. Koszula aż lśniła bielą, za to krawat był zupełnie czarny i pozbawiony deseniu. Gość wyglądał jak kierownik domu pogrzebowego dla niepoczytalnych. - Ludzie rzadko pracują w ogródku o północy powiedział zaskakująco melodyjnym głosem. Nie mogłam odpowiedzieć zgodnie z prawdą, że lubię grabić, kiedy mam z kim pogadać, a tak się składa, że za towarzysza mam Bubbę, który nie znosi światła słonecznego. Skinęłam więc tylko głową, bo zasadniczo miał rację. - Czy to pani jest kobietą znaną jako Sookie Stackhouse? - zagadnął w taki sposób, jakby często miał do czynienia z istotami, które nie są mężczyznami ani kobietami, lecz czymś zupełnie innym. - Tak, proszę pana - przytaknęłam grzecznie. - To ja. Babcia, niech jej Bóg da wieczne spoczywanie, wychowała mnie na porządną dziewczynę - ale na pewno nie na głupią. Nie zamierzałam zapraszać go do domu. Ciekawe, pomyślałam, dlaczego kierowca nie wysiadł? - W takim razie mam dla pani spadek. „Spadek" oznaczał, że ktoś umarł. Nie miałam żadnej rodziny poza moim bratem Jasonem, który siedział w barze „U Merlotte'a" ze swoją dziewczyną, Crystal. W każdym razie widziałam go tam dwie godziny wcześniej, kiedy schodziłam ze swojej zmiany. Małe nocne stworzenia wznowiły swój koncert. Najwyraźniej doszły do wniosku, że duże nocne stworzenia nie zaatakują. - Za kogo ten spadek? - zapytałam. Jest jedna rzecz odróżniająca mnie od innych ludzi: jestem telepatką. Wampiry, których mózgi są jak puste czarne dziury w zgiełkliwym świecie ludzkich umysłów, stanowią dla mnie kojące towarzystwo, dlatego z przyjemnością gawędziłam sobie z Bubbą, ale teraz musiałam szybko włączyć swój dar. To nie była przypadkowa wizyta. Otworzyłam umysł na mojego gościa. Kulisty dżentelmen skrzywił się, słysząc moje niegramatyczne pytanie, a ja spróbowałam zajrzeć mu do wnętrza głowy. Jednakże zamiast strumienia idei i obrazów (tak dla mnie wygląda transmisja z przeciętnego ludzkiego mózgu) odebrałam tylko szum
zakłóceń. Musiał być jakąś istotą nadprzyrodzoną. - To znaczy, po kim? - poprawiłam się. Uśmiechnął się do mnie. Miał bardzo ostre zęby. - Pamięta pani Hadley? Swoją kuzynkę? Nic nie zaskoczyłoby mnie bardziej niż takie pytanie. Oparłam grabie o pień mimozy, strzepnęłam wypełniony śmieciami foliowy worek i zawiązałam go plastikową taśmą. Modliłam się w duchu, żeby głos mi się nie załamał, kiedy odpowiedziałam: - Tak, pamiętam. Zabrzmiało to chrapliwie, ale wyraźnie. Hadley Delahoussaye, moja jedyna kuzynka, dawno temu przepadła bez śladu w światku narkotyków i prostytucji. W albumie miałam jej zdjęcie z gimnazjum - ostatnie, jakie sobie zrobiła, bo zaraz potem uciekła do Nowego Orleanu, żebym tam zarabiać na życie sprytem i ciałem. Linda, jej matka (a moja ciotka), zmarła na raka dwa lata po jej zniknięciu. - Czy Hadley nie żyje? - Słowa z trudem przeszły mi przez ściśnięte gardło. - Niestety, tak - przytaknął nieznajomy, z roztargnieniem wycierając okulary w czarnych oprawkach czystą białą chusteczką. Jego buty, również czarne, lśniły jak lustro. - Pani kuzynka Hadley nie żyje. Miałam wrażenie, że wypowiedzenie tych słów sprawiło mu przyjemność. Najwidoczniej należał do ludzi (albo i nie ludzi), którzy lubią brzmienie swojego głosu. Cała ta niecodzienna scena budziła nade wszystko moją nieufność i konsternację, ale w głębi serca poczułam też bolesne ukłucie żalu. Hadley była fantastyczną kumpelą, spędzałyśmy ze sobą mnóstwo czasu. Ponieważ byłam dziwacznym dzieckiem, najczęściej bawiłam się tylko z nią i moim bratem, Jasonem. Sytuacja się zmieniła, kiedy Hadley weszła w wiek dojrzewania, ale nie zatarło to moich miłych wspomnień. - Co jej się stało? - Starałam się zapanować nad drżeniem głosu, ale wiedziałam, że mi się to nie udaje. - Przydarzył jej się Nieszczęśliwy Wypadek. Takiego eufemizmu używano na określenie zgonu, w który był zamieszany wampir. W gazetach najczęściej występował w historiach o wampirach, które - wiedzione niepohamowaną żądzą krwi - zabijały ludzi. - Wampir ją zabił? - spytałam ze zgrozą. - Niezupełnie... Pani kuzynka Hadley sama była
wampirem. Została napadnięta. Nowina była tak porażająca i zaskakująca, że nie wierzyłam własnym uszom. Gestem uciszyłam intruza i powoli przetrawiałam jego słowa. - Jak się pan nazywa? - Cataliades. Powtórzyłam sobie to imię pod nosem. Nigdy wcześniej go nie słyszałam. Akcent na „tal", długie „e". - Skąd pan pochodzi? - Od lat moim domem jest Nowy Orlean. Nowy Orlean znajdował się daleko od mojego rodzinnego Bon Temps, na drugim końcu Luizjany. Północna Luizjana cholernie różni się od południowej, i to pod wieloma względami. Północna jest jak pobożny zaścianek bez nowoorleańskiego wigoru; jak starsza siostra, która została na gospodarce, podczas gdy młodsza wyrwała się z domu, żeby poszaleć. Nie znaczy to jednak, że nic ich nie łączy: zarówno północ, jak i południe mają kiepskie drogi, skorumpowanych polityków i całą masę mieszkańców (czarnych i białych), którzy ledwie wiążą koniec z końcem. - Kto jest pańskim kierowcą? - spytałam, spoglądając znacząco na przednią szybę wozu. - Waldo?! - zawołał pan Cataliades. - Pani chce cię zobaczyć. Waldo wysiadł z samochodu, ja zaś pożałowałam, że się nim zainteresowałam. Był wampirem, ale to wiedziałam już wcześniej, ponieważ rozpoznałam typowy ślad wampirzego mózgu, który wygląda dla mnie jak negatyw ludzkiego umysłu. Przeciętny wampir albo jest przystojny, albo przynajmniej wyróżnia się jakimiś niezwykłymi talentami. Jest to o tyle zrozumiałe, że kiedy wampir postanawia przemienić człowieka, wybiera kogoś, kto wydaje mu się pociągający - czy to ze względu na urodę, czy właśnie z powodu interesujących umiejętności. Nie miałam pojęcia, kto wpadł na to, żeby przemienić Waldo, ale chyba musiał być szurnięty. Jego skóra miała podobny kolor jak długie i rzadkie siwe włosy. Mierzył około pięciu stóp wzrostu, ale był tak chudy, że wydawał się wyższy. W świetle lampy zainstalowanej na słupie przed domem jego oczy jarzyły się czerwienią. Twarz miał pomarszczoną i trupio bladą, z lekką zielonkawą nutą. Pierwszy raz widziałam wampira, który nie został przemieniony w kwiecie wieku.
- Witaj, Waldo. - Skinęłam mu głową na powitanie. Cieszyłam się, że mam dużą wprawę w utrzymywaniu przyjaznego wyrazu twarzy. - Napijesz się czegoś? Mam chyba butelkowaną krew. A panu, panie Cataliades, coś podać? Piwo? Oranżadę? Olbrzym wzdrygnął się, ale próbował to zamaskować pełnym gracji półukłonem. - Jak na mój gust, jest o wiele za ciepło na kawę czy alkohol, jeśli zaś chodzi o napoje chłodzące... Może później. Temperatura nie przekraczała piętnastu, szesnastu stopni, ale pan Cataliades faktycznie się pocił. - Możemy wejść? - zapytał. - Przykro mi, nie - odparłam przepraszającym tonem. Miałam nadzieję, że Bubba miał dość oleju w głowie, żeby pobiec po mojego najbliższego sąsiada i byłego kochanka, Billa Comptona, znanego mieszkańcom Bon Temps jako Wampir Bill. - W takim razie załatwimy to, po co przyjechaliśmy, tutaj - odparł oschle pan Cataliades. - Na podwórku. Obaj z Waldo obeszli limuzynę dookoła. Kiedy samochód już nas nie oddzielał, poczułam się trochę nieswojo, ale bardziej się do mnie nie zbliżyli. - Panno Stackhouse, jest pani jedyną spadkobierczynią kuzynki. Zrozumiałam, co mówi, ale nie bardzo mogłam w to uwierzyć. - A co z moim bratem? - spytałam. Jason i Hadley, oboje o trzy lata ode mnie starsi, bardzo się przyjaźnili. - Nic. W dokumencie, który tu mam, Hadley stwierdza, że pewnego razu, znalazłszy się w tarapatach finansowych, zwróciła się do Jasona Stackhouse'a z prośbą o wsparcie. Ponieważ wtedy jej odmówił, nie uwzględniła go w testamencie. - Kiedy została przebita kołkiem? - spytałam, bardzo starając się nie odebrać żadnych obrazów. Hadley - trzy lata starsza ode mnie - miała w chwili śmierci zaledwie dwadzieścia dziewięć lat. Pod wieloma względami była moim fizycznym przeciwieństwem: ja mam jasne włosy i mocną budowę ciała, ona była szczupłą brunetką. Ja byłam silna, ona delikatna. Ja mam niebieskie oczy, ona miała piwne, duże i okolone gęstymi rzęsami. A teraz ten obcy facet mówił mi, że te piwne oczy zamknęły się
na dobre. - Miesiąc temu - odparł po chwili zastanowienia. - Umarła mniej więcej miesiąc temu. - I dopiero teraz mnie pan zawiadamia? - Okoliczności nie były sprzyjające. To ciekawe. - Zmarła w Nowym Orleanie? - Tak. Była służącą królowej - dodał pan Cataliades takim tonem, jakby Hadley była wspólniczką w znanej kancelarii prawnej albo wykupiła jakąś dużą firmę. - Królowej Luizjany - upewniłam się. - Wiedziałem, że pani zrozumie. - Pan Cataliades cały się rozpromienił. - Oto kobieta, która zna się na wampirach, powiedziałem sobie w duchu na pani widok. - Na pewno zna tego wampira - odezwał się Bill, wyrastając obok mnie jak spod ziemi. Taki już miał irytujący zwyczaj. Cień niezadowolenia przemknął po twarzy pana Cataliadesa jak piorun po niebie. - Kim pan jest? - zapytał z lodowatą uprzejmością. - Bill Compton, mieszkaniec tej parafii i przyjaciel panny Stackhouse - odparł złowrogim tonem Bill. - Oraz, podobnie jak pan, pracownik królowej. Królowa wynajęła Billa, żeby w ten sposób przejąć na własność opracowaną przez niego bazę danych o wampirach. Nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że pan Cataliades świadczy usługi bardziej... osobistej natury. Wyglądał, jakby wiedział, gdzie są pochowane wszystkie ciała. A Waldo wyglądał, jakby osobiście je zakopywał. Kiedy Bubba, który z początku stał za plecami Billa, wyszedł z cienia, na twarzy Waldo pierwszy raz odmalowały się emocje: trwoga i respekt. - Wielkie nieba! - wykrzyknął pan Cataliades. - Czy to El... - Tak - wszedł mu w słowo Bill. Spojrzał znacząco na przybyszów. - To jest Bubba. Przeszłość to dla niego drażliwa sprawa. Odczekał, aż obaj pokiwają ze zrozumieniem głowami, i przeniósł wzrok na mnie. W ostrych cieniach jego ciemne oczy wydawały się całkiem czarne, a blada skóra połyskiwała blado w sposób charakterystyczny dla wampirów. - Co się stało, Sookie? Streściłam mu słowa pana Cataliadesa. Odkąd się rozstaliśmy (po tym, jak mnie zdradził), usiłowaliśmy
wypracować jakieś sensowne zasady dalszej znajomości. Bill okazał się niezawodnym przyjacielem i teraz bardzo się cieszyłam, że jest przy mnie. - Czy Hadley zginęła z rozkazu królowej? - zainteresował się. Pan Cataliades całkiem przekonująco udał wstrząśniętego. - Ależ skąd! - wykrzyknął. - Jej Wysokość nigdy nie przyłożyłaby ręki do śmierci osoby tak bardzo jej bliskiej. No, teraz to już nie tylko pan Cataliades był wstrząśnięty. - Jakiego rodzaju bliskość... Jak bardzo bliska królowej była moja kuzynka? - zapytałam. Chciałam mieć pewność, że dobrze interpretuję implikacje tego faktu. Pan Cataliades spojrzał na mnie wymownie. - Bardzo - odparł. Jasne. Zrozumiałam. Każde wampirze terytorium ma swojego króla lub królową i z takim tytułem zawsze wiąże się pewna władza, ale królowa Luizjany ma szczególny status, ponieważ zasiada na tronie w Nowym Orleanie, a wśród nieumarłych jest to najpopularniejsze miasto w całych Stanach. Odkąd zaś wampirza turystyka zaczęła odgrywać istotną rolę w miejskim budżecie, nawet ludzcy mieszkańcy Nowego Orleanu nauczyli się - choć nieoficjalnie - liczyć z zachciankami i żądaniami królowej. - Skoro Hadley była faworytą królowej, kto okazał się na tyle głupi, żeby ją przebić kołkiem? - zainteresowałam się. - Bractwo Słońca - odparł Waldo. Aż podskoczyłam. Wcześniej ani razu się nie odezwał i nie spodziewałam się, że coś powie. Głos miał skrzypiący i równie cudaczny jak wygląd. - Dobrze zna pani miasto? - zapytał. Pokręciłam głową. Tylko raz byłam w „Big Easy", na szkolnej wycieczce. - Ale zapewne kojarzycie państwo cmentarze nazywane Miastami Umarłych? Skinęłam głową. - Tak - przytaknął Bill. - Mhm - mruknął Bubba.
Na niektórych nowoorleańskich cmentarzach zmarłych chowano w naziemnych grobowcach, ponieważ wysoki poziom wód gruntowych na południu Luizjany uniemożliwiał pochówek w ziemi. Groby wyglądają tam jak białe domki, często nawet są ozdobnie rzeźbione, i właśnie dlatego te stare cmentarze nazywa się czasem Miastami Umarłych. Są fascynujące i bywają niebezpieczne. Grasują w nich żywi drapieżcy, a turystom radzi się je zwiedzać w dużych grupach, zawsze z przewodnikiem i tylko za dnia. - Tej nocy, zaraz po przebudzeniu poszliśmy z Hadley na cmentarz St. Louis numer 1, żeby przeprowadzić rytuał. Twarz Waldo była pozbawiona wyrazu. Myśl o tym, że moja kuzynka go sobie wybrała, choćby na jeden wieczorny spacer, była wprost niewiarygodna. - Wyskoczyli zza grobów. Otoczyli nas. To byli fanatycy Bractwa, uzbrojeni w święte przedmioty, kołki, czosnek... Tradycyjne rekwizyty. Durnie, przynieśli złote krzyże. Członkowie Bractwa Słońca uparcie nie przyjmowali do wiadomości faktu, że nie wszystkie wampiry da się powstrzymać mocą symboli wiary, i to mimo licznych dowodów na to, że się mylą. Święte przedmioty odstraszały tylko bardzo stare wampiry, wychowane w głębokiej wierze. Na młodsze wampiry działały wyłącznie krzyże ze srebra, bo srebro pali każdego wampira. Oczywiście, drewnianym krzyżem też można wampirowi zaszkodzić - wystarczy mu nim przebić serce. - Walczyliśmy z Hadley dzielnie, ale mieli przewagę liczebną. Ją zabili, a mnie udało się uciec, chociaż byłem mocno pocięty. Biała jak papier twarz Waldo przybrała wyraz raczej rozżalony niż tragiczny. Wolałam nie myśleć, jak zareagowałaby ciotka Linda na wieść o tym, że jej córka została wampirzycą. Jeszcze bardziej wstrząsnęłyby nią okoliczności śmierci Hadley - zabójstwo na sławnym cmentarzu, wprost pławiącym się w gotyckiej atmosferze, i do tego w towarzystwie takiego groteskowego stwora. Oczywiście żadne, nawet najbardziej egzotyczne okoliczności towarzyszące nie zdruzgotałyby jej tak jak naga, brutalna rzeczywistość: Hadley nie żyła. Ja miałam większy dystans do sprawy, bo dawno już postawiłam na Hadley krzyżyk. Nie spodziewałam się, żebym jeszcze kiedyś miała ją zobaczyć, dzięki czemu teraz, zamiast po prostu rozpaczać, mogłam spokojnie myśleć o innych
rzeczach. Zastanawiałam się, na przykład, dlaczego Hadley nigdy nie wróciła do domu. Jako młoda wampirzyca mogła się bać, że żądza krwi obudzi się w niej w kłopotliwym momencie i znienacka zapragnie wyssać kogoś, kogo nie powinna. Mogła być wstrząśnięta zmianą, jaka w niej zaszła. Bill wielokrotnie mi powtarzał, że wampir przestaje być człowiekiem; odczuwa wprawdzie emocje, ale są one zupełnie różne od ludzkich. Specyficzne pragnienia i potrzeba zachowania tajemnicy kształtują wampiry w sposób nieodwracalny. Tylko że Hadley nie podlegała takim ograniczeniom - została przemieniona już po Wielkim Ujawnieniu, kiedy to wampiry objawiły się światu. Starsza Hadley, za którą nie przepadałam, nigdy nie dałaby się przyłapać - żywa ani martwa - w towarzystwie kogoś takiego jak Waldo. W liceum była powszechnie lubiana i z całą pewnością wystarczająco ludzka, żeby paść ofiarą wszystkich nastoletnich stereotypów. Dzieciakom, których nikt nie lubił, dokuczała albo - w najlepszym wypadku ignorowała je. Życie wypełniały jej modne ciuchy, zabawy z makijażem i pielęgnacja własnego słodkiego wizerunku. Była cheerleaderką - do czasu, gdy postanowiła zostać gothem. - Powiedziałeś, że udaliście się na cmentarz, żeby odprawić rytuał - przypomniałam Waldo, usiłując zyskać czas do namysłu. - Jaki? Nie powiesz mi chyba, że Hadley była także wiedźmą? Spotkałam już kiedyś wilkołaczycę, która była jednocześnie wiedźmą, ale nie słyszałam jeszcze o wampirze, który władałby magią. - Nowoorleańskie wampiry hołdują pewnym tradycjom... - zaczął ostrożnie pan Cataliades. - Jedna z nich mówi, że krew umarłego może przebudzić umarłego, przynajmniej na krótki czas. Dla celów konwersacyjnych, rozumie pani. Pan Cataliades nie rzucał przypadkowych uwag. Musiałam zastanawiać się nad każdym zdaniem, które padało z jego ust. - Hadley chciała porozmawiać z kimś zmarłym? zapytałam, przetrawiwszy jego najnowszą rewelację. - Tak - wtrącił się znowu Waldo. - Z Marie Laveau. - Królową wudu? Ale po co? Każdy, kto mieszkał w Luizjanie, musiał znać legendę o Marie Laveau, kobiecie, której magiczna moc i władza fascynowały czarnych i białych, zwłaszcza że w jej czasach czarne kobiety nie miały żadnej władzy. - Hadley uważała, że jest z nią spokrewniona. - Miałam
wrażenie, że Waldo uśmiecha się szyderczo. Zorientowałam się, że zmyśla. - Akurat! Marie Laveau była Afiroamerykanką, a moja rodzina jest biała - zauważyłam. - Spokrewniona po mieczu - dodał spokojnie Waldo. Mąż cioci Lindy, Carey Delahoussaye, pochodził z francuskiego rodu od pokoleń osiadłego w Nowym Orleanie. Tak się tym puszył i przechwalał, aż wszystkim w mojej rodzinie robiło się niedobrze. Zastanawiałam się teraz, czy wiedział o tym, że gdzieś w odległej przeszłości jego kreolski rodowód został wzbogacony szczyptą afroamerykańskiego DNA. Pamiętałam go z dzieciństwa, jak przez mgłę, ale domyślałam się, że takiej tajemnicy strzegłby jak oka w głowie. Co innego Hadley - ona na pewno uznałaby, że pokrewieństwo z niesławną Marie Laveau to super sprawa. Nagle Waldo wydał mi się znacznie bardziej wiarygodny. Nie miałam pojęcia, skąd Hadley wytrzasnęła takie informacje. Nie podejrzewałam jej również o pociąg do kobiet, ale najwyraźniej taką właśnie wybrała drogę. Hadley, moja kuzynka, cheerleaderka - późniejsza wampirzyca, lesbijka i adeptka wudu. Kto by się spodziewał? Nie nadążałam z przetwarzaniem tego zalewu informacji, ale zarazem nie mogłam się doczekać, kiedy usłyszę resztę historii. Skinęłam na wymizerowanego wampira, żeby mówił dalej. - Narysowaliśmy na grobie trzy iksy - zaczął. - Ludzie tak robią. Wyznawcy wudu wierzą, że dzięki temu ich życzenie się spełni. Potem Hadley nacięła sobie skórę, kapnęła krwią na kamień i wypowiedziała magiczne słowa. - Abrakadabra, proszę, dziękuję - wyrwało mi się. Waldo spojrzał na mnie spode łba. - Nie powinna pani z tego drwić. Wampiry - poza nielicznymi chwalebnymi wyjątkami mają mizerne poczucie humoru. Waldo, patrzący na mnie teraz oczami w czerwonych obwódkach, najwyraźniej był poważnym facetem. - Naprawdę jest taka tradycja, Bill? - zainteresowałam się. Przestałam się przejmować tym, czy przybysze z Nowego Orleanu zorientują się, że im nie ufam. - Tak - przytaknął. - Sam nigdy tego nie próbowałem, bo uważam, że zmarłych należy zostawić w spokoju, ale widziałem, jak inni to robili.
- I to działa? - zdziwiłam się. - Czasem tak. - Hadley się udało? - spytałam Waldo. - Nie - odparł ponuro. - Nie miała dostatecznie czystych intencji. - A ci fanatycy... Pochowali się wśród grobowców, poczekali na dogodny moment i rzucili się na was, tak? - Tak. Przecież mówiłem. - A ty, obdarzony wampirzym słuchem i węchem, nie zorientowałeś się, że otaczają was ludzie? Stojący na lewo ode mnie Bubba poruszył się niespokojnie. Nawet taki wampirzy tępak jak zbyt pośpiesznie zwerbowany Bubba musiał docenić trafność mojego pytania. - Może i wiedziałem o ich obecności - odparł wyniośle Waldo. - Ale nocami na tych cmentarzach wprost roi się od dziwek i bandytów. Nie wiedziałem, kogo słyszę. - Waldo i Hadley, oboje byli faworytami królowej - dodał z przyganą pan Cataliades. Jego ton sugerował, że królewscy faworyci są poza wszelkim podejrzeniem, ale słowa znaczyły co innego. Spojrzałam na niego w zadumie. Poczułam, że Bill przestępuje z nogi na nogę. Nie byliśmy chyba bratnimi duszami, skoro nam nie wyszło, ale zdarzały się nam takie dziwne momenty, w których myśleliśmy identycznie - i to była jedna z tych chwil. Żałowałam, że chociaż ten jeden raz nie mogę sprawdzić, o czym myśli, nawet jeśli wielką zaletą Billa jako kochanka była właśnie niemożność czytania mu w myślach. Telepaci nie mają lekko, kiedy przychodzi do romansów. W tej chwili pan Cataliades był jedynym w okolicy posiadaczem mózgu, do którego mogłabym zajrzeć, ale on akurat niespecjalnie przypominał człowieka. Korciło mnie, żeby zapytać, kim jest, ale to by było w złym guście. Zamiast tego poprosiłam Bubbę, żeby przyniósł składane krzesła ogrodowe. Nie czekając, aż wróci, poszłam do kuchni, gdzie podgrzałam trochę Czystej Krwi dla trójki wampirów i schłodziłam mountain dew dla pana Cataliadesa, który był zachwycony moją propozycją. Kiedy stałam przed mikrofalówką, gapiąc się na nią jak na jakąś wyrocznię, przyszło mi do głowy, żeby zamknąć się w domu na klucz i zobaczyć, co zrobią beze mnie. Miałam złe przeczucia co do dalszego rozwoju wypadków i kusiło mnie, żeby noc toczyła się dalej bez mojego udziału. Tylko że Hadley była moją kuzynką. Pod wpływem impulsu zdjęłam ze
ściany jej zdjęcie i obejrzałam je z bliska. Wszystkie powieszone przez babcię obrazki nadal znajdowały się na swoich miejscach. Mimo że umarła, nadal traktowałam dom jak jej własność. Na pierwszej fotografii sześcioletnia Hadley miała tylko jeden ząb z przodu i trzymała w rękach ogromny rysunek przedstawiający smoka. Odwiesiłam ją na miejsce - obok zdjęcia, na którym chuda jak patyk dziesięciolatka z warkoczykami obejmowała mnie i Jasona. Dalej znajdowało się zdjęcie zrobione przez reportera gazetki parafialnej, kiedy Hadley została koronowana na Miss Nastolatek Bon Temps - w pożyczonej białej sukni z cekinami, lśniącej koronie na głowie i z bukietem kwiatów w rękach. Miała piętnaście lat i promieniała szczęściem. Ostatnia fotografia pochodziła z przedostatniej klasy liceum. Do tego czasu Hadley zaczęła brać narkotyki i na dobre wsiąkła w kulturę gothów - stąd mocno umalowane oczy, czarne włosy, szkarłatne usta. Kilka lat przed tym jej wcieleniem wuj Carey zostawił ciotkę i wrócił do swojej dumnej nowoorleańskiej rodziny, a kiedy wkrótce potem także Hadley odeszła z domu, ciocia zaczęła chorować. Dopiero kilka miesięcy po ucieczce mojej kuzynki przekonaliśmy wreszcie ciotkę, żeby poszła do lekarza - a ten zdiagnozował raka. Od tamtej pory często się zastanawiałam, czy Hadley w ogóle dowiedziała się o chorobie matki. Dla mnie to była ważna kwestia: co innego nie wiedzieć i nie wrócić, a co innego wiedzieć - i mimo to nie wrócić. Odkąd się dowiedziałam, że stała się nieumarłą, doszła trzecia możliwość: może wiedziała - i po prostu było jej to obojętne. Ciekawiło mnie też, od kogo się dowiedziała, że może być spokrewniona z Marie Laveau. Z całą pewnością musiał to być ktoś, kto zebrał dość informacji, żeby brzmieć przekonująco; ktoś, kto wystarczająco dobrze poznał Hadley, żeby wiedzieć, że zaimponuje jej świadomość pokrewieństwa z tak słynną postacią. Wróciłam przed dom z tacą z napojami i usiedliśmy w kółku na starych ogrodowych krzesłach. Tworzyliśmy dziwaczne zgromadzenie: pan Cataliades, telepatka i trzy wampiry - chociaż jeden z tej trójki był jak na wampira okrutnie przymulony; właściwie ledwie, ledwie łapał się do kategorii nieumarłych. Pan Cataliades poczekał, aż usiądę, po czym podał mi plik dokumentów. Wytężyłam wzrok. Światło przed domem wystarczało mi do grabienia, ale nie do czytania.
Podałam papiery Billowi, który miał wzrok dwadzieścia razy bystrzejszy niż ja. - Kuzynka zapisała ci w spadku trochę pieniędzy oraz zawartość mieszkania - powiedział. - Mianuje cię też wykonawczynią testamentu. Wzruszyłam ramionami. - W porządku. Zdawałam sobie sprawę, że Hadley nie mogła zostawić po sobie wielkiego majątku. Owszem, wampiry chętnie gromadzą skarby, ale ona była nim zaledwie kilka lat. Pan Cataliades uniósł swoje ledwo zarysowane brwi. - Nie jest pani szczególnie podekscytowana - zauważył. - Bardziej interesuje mnie to, jak zginęła. Waldo zrobił urażoną minę. - Przedstawiłem już pani okoliczności jej śmierci. Mam opisać przebieg walki cios po ciosie? Zapewniam, że nie był to miły widok. Przyjrzałam mu się bacznie. - Co ci się stało? - zaciekawiłam się. Wiedziałam, że zachowuję się niegrzecznie, pytając go tak prosto z mostu o wygląd, ale rozsądek podpowiadał mi, że Waldo nie mówi całej prawdy. Byłam coś winna kuzynce, i to bez względu na zostawiony mi przez nią spadek. Może zresztą właśnie dlatego uwzględniła mnie w testamencie; może wiedziała, że ja będę zadawać pytania, a mój brat, niech Bóg ma go w opiece, by tego nie zrobił. Złość wykrzywiła rysy Waldo - ale tylko na moment, bo po chwili jego twarz wyglądała już jak przetarta gumką do ścierania emocji. Biała skóra wygładziła się, oczy uspokoiły. - Jako człowiek byłem albinosem - wyjaśnił chłodno. Poczułam odruchowy wstyd człowieka, któremu wścibstwo kazało dociekać przyczyn czyjejś ułomności. Zanim jednak zdążyłam przeprosić, znów odezwał się pan Cataliades: - Oczywiście został też ukarany przez królową. Tym razem Waldo posłał mi otwarcie nienawistne spojrzenie. - To prawda - przyznał. - Królowa zanurzyła mnie na parę lat w zbiorniku. Nie miałam pojęcia, o czym mówi. - Jakim zbiorniku? - Z solanką - odparł półgłosem Bill. - Słyszałem o tej karze. To dlatego jest taki pomarszczony.
Waldo udał, że nie słyszał tej uwagi, za to Bubba się odezwał: - Fakt faktem, pomarszczyło cię strasznie, gościu. Ale nie bój nic, laski lubią facetów, którzy się wyróżniają. Bubba był wampirem sympatycznym i pełnym dobrych chęci. Próbowałam sobie wyobrazić wieloletnie zanurzenie w zbiorniku z wodą morską. A potem próbowałam sobie tego nie wyobrażać. Nie miałam pojęcia, czym Waldo zasłużył sobie na taką karę. - Więc byłeś faworytem królowej? - upewniłam się. Z godnością skinął głową. - Owszem, spotkał mnie ten zaszczyt. Oby mnie nigdy nie spotkał. - Hadley również? - indagowałam. Jego twarz nie zmieniła wyrazu, chociaż drgnął w niej jakiś mięsień. - Przez pewien czas. - Królowej podobały się jej entuzjazm i nieco dziecinne zachowanie - wyjaśnił pan Cataliades. - Jednakże była tylko jedną z wielu faworyt. Prędzej czy później łaska królowej spłynęłaby na kogoś innego, a wtedy Hadley musiałaby znaleźć sobie inne miejsce w jej orszaku. - Tak to wygląda - przytaknął Waldo, chyba całkiem zadowolony z tego układu. Nie bardzo rozumiałam, dlaczego miałoby mnie to interesować. Bill poruszył się i natychmiast znieruchomiał, ale ja wychwyciłam ten ruch kątem oka. Nie chciał, żebym się odzywała. Też coś! I tak nie miałam takiego zamiaru. - Oczywiście, pani kuzynka różniła się nieco od swoich poprzedniczek - ciągnął pan Cataliades. - Nieprawdaż, Waldo? - Nie - zaoponował Waldo. - Z czasem by się do nich upodobniła. - Chyba przygryzł wargę, żeby nie powiedzieć za dużo. U wampira to nie jest najrozsądniejszy odruch: na wardze leniwie wykwitła kropla krwi. - Królowa by się nią znudziła, jestem pewien. Pociągały ją jej młodość i fakt, że była jednym z nowych wampirów, które nie zaznały cienia. Powiedz to naszej królowej, Cataliadesie, kiedy wrócisz do Nowego Orleanu. Gdybyś nie oddzielał się ode mnie szybą przez całą drogę, porozmawialibyśmy o tym podczas jazdy. Nie musisz mnie unikać, jakbym był trędowaty. Pan Cataliades wzruszył ramionami. - Nie miałem ochoty na twoje towarzystwo. A teraz nigdy
się nie dowiemy, jak długo Hadley pełniłaby rolę królewskiej faworyty, hmm? Coś tu śmierdziało i pan Cataliades wyraźnie popychał nas do odkrycia tego sekretu. Zastanawiałam się, dlaczego to robi, ale chwilowo postanowiłam podjąć jego grę. - Hadley była naprawdę prześliczna - zauważyłam. Może królowa zaproponowałaby jej godność faworyty na stałe? - Na rynku wprost roi się od pięknych dziewczyn - odparł Waldo. - Głupi ludzie, nie wiedzą, co nasza królowa może z nimi zrobić. - Tylko jeśli tego chce - mruknął Bill. - Gdyby Hadley umiała ją czymś zachwycać, gdyby, na przykład, miała taki urok jak Sookie, mogłaby cieszyć się jej towarzystwem przez wiele lat. - A ciebie, Waldo, wyrzuciłaby na zbity pysk podsumowałam prozaicznie. - Powiedz no mi, czy tam, na cmentarzu, naprawdę zaczaili się jacyś fanatycy? A może był tylko jeden fanatyk: chudy, blady, pomarszczony, zazdrosny i zdesperowany? Nagle wszyscy zerwaliśmy się na równe nogi - poza panem Cataliadesem, który sięgnął po coś do teczki. Na naszych oczach Waldo zmienił się w inną, jeszcze mniej ludzką istotę. Kły mu się wydłużyły, oczy zapałały czerwienią i skurczył się gwałtownie, jakby zapadł się w sobie. Siedzący obok mnie Bill i Bubba również się zmienili. Nie lubiłam ich oglądać, kiedy się wściekali; widok odmienionych w ten sposób przyjaciół był jeszcze gorszy od widoku wrogów. Wampir w trybie bojowym wygląda po prostu przerażająco. - Nie wolno oskarżać sługi królowej - powiedział Waldo i naprawdę zasyczał. W tym momencie pan Cataliades dowiódł, że i on ma swoje sekrety (tak jakbym wcześniej w to wątpiła): poruszając się szybko i zwinnie, poderwał się z krzesła i zarzucił na Waldo pętlę ze srebrnego łańcucha, dostatecznie szeroką, żeby objęła wampira w barach, po czym z zadziwiającą gracją ściągnął ją w kluczowym momencie, przyszpilając ramiona Waldo do tułowia. Spodziewałam się, że wampir wpadnie w szał, on jednak, ku mojemu zaskoczeniu, znieruchomiał. - Zginiesz za to - oznajmił, patrząc na okrągłego
olbrzyma. Pan Cataliades się uśmiechnął. - Wątpię - odparł. - Proszę, panno Stackhouse. I rzucił coś w moim kierunku. Zanim zdążyłam zareagować, ręka Billa wystrzeliła przede mnie i schwyciła przedmiot w locie. Oboje z Billem wytrzeszczyliśmy oczy: trzymał w dłoni wypolerowany i zaostrzony kołek z twardego drewna. - Co tu jest grane? - spytałam pana Cataliadesa, przysuwając się do czarnej limuzyny. - Droga panno Stackhouse, życzeniem królowej było, żeby to pani przypadła w udziale ta przyjemność. Z Waldo, który dotąd z imponującym lekceważeniem wodził wzrokiem po nas wszystkich, na dźwięk słów pana Cataliadesa jakby uszło powietrze. - To ona wie... - powiedział w taki sposób, jakby pękło mu serce. Zadygotałam. On ją kochał. Naprawdę kochał swoją królową. - Tak - przytaknął łagodnie pan Cataliades. - Kiedy przybiegłeś z wiadomością, natychmiast wysłała na cmentarz Valentine'a i Charity. Oględziny szczątków Hadley nie wykazały żadnych śladów ataku ludzi. Był tam tylko twój zapach, Waldo. - Dlatego przysłała mnie tu z tobą... - Głos Waldo ścichł niemal do szeptu. - Uznała, że prawo wykonania wyroku przysługuje rodzinie Hadley. Podeszłam do Waldo - tak blisko, na ile się odważyłam. Srebro go osłabiło, ale miałam wrażenie, że nie stawiałby oporu nawet gdyby łańcuch nie był wykonany ze śmiercionośnego dla wampirów metalu. Zgasł w nim jakiś wewnętrzny ogień, chociaż kiedy przytknęłam mu czubek kołka do piersi na wysokości serca, obnażył kły. Pomyślałam o Hadley. Czy gdyby znalazła się na moim miejscu, zdołałaby to zrobić? - Umie pan prowadzić samochód, panie Cataliades? spytałam. - Tak, proszę pani. - Wróci pan sam limuzyną do Nowego Orleanu? - Od początku miałem taki zamiar. Naparłam na kołek. Zorientowałam się, że sprawiam Waldo ból. Zamknął oczy. Kiedyś już przebiłam wampira
kołkiem, zrobiłam to jednak dla ratowania życia swojego i Billa. A Waldo był żałosny; nie było w nim nic romantycznego ani dramatycznego. Był zwyczajnie zły. Wiedziałam, że w sytuacji krytycznej może wyrządzić ogromne szkody. Byłam pewna, że zabił moją kuzynkę. - Ja to zrobię, Sookie - zaproponował Bill. Jego głos był jak zwykle chłodny i łagodny, jego dłoń na moim ramieniu jak zwykle zimna. - Mogę pomóc - zaofiarował się Bubba. - Pani by to dla mnie zrobiła, panno Sookie. - Twoja kuzynka była zdzirą - powiedział nagle Waldo. Zwykłą kurwą. Spojrzałam w te jego czerwone ślepia. - Domyślam się - odparłam. - Obawiam się, że nie dam rady cię zabić. Opuściłam rękę, w której trzymałam kołek. - Musisz mnie zabić! - warknął z arogancką wyższością. Królowa przysłała mnie po to, żebym tu zginął. - Nie mogę. Będę musiała cię jej odesłać. - To niech twój alfons mnie zabije. Przecież aż go ręce świerzbią. Bill, który z każdą sekundą wyglądał coraz bardziej upiornie, wyrwał mi kołek z ręki. - Bill? - powstrzymałam go. - On próbuje popełnić samobójstwo per procura. Bill zrobił zdziwioną minę, Bubba również. Krągła twarz pana Cataliadesa była całkowicie nieprzenikniona. - Chce nas tak bardzo rozwścieczyć albo nastraszyć, żebyśmy go zabili - wyjaśniłam. - Bo sam się zabić nie potrafi, a domyśla się, że królowa wymyśli dla niego inną, znacznie surowszą karę. Całkiem słusznie zresztą. - Królowa chciała sprezentować pani dar zemsty przypomniał pan Cataliades. - Odrzuci go pani? Może nie być zachwycona, kiedy odeśle jej pani Waldo. - To już chyba jej problem, prawda? - Obawiam się, że to może być jak najbardziej twój problem - zauważył półgłosem Bill. - Pech - odparłam. - To jest bardzo... - Zawiesiłam głos, upominając się w duchu, żeby nie palnąć jakiegoś głupstwa. To bardzo uprzejme z pana strony, że przywiózł pan Waldo, panie Cataliades. Doceniam również to, w jak przemyślny sposób naprowadził mnie pan na trop prawdy. - Wzięłam głęboki wdech, ważąc słowa. - Jestem także wdzięczna za
dostarczenie mi dokumentów spadkowych, z którymi chętnie się zapoznam w spokojniejszej chwili. - Uznałam, że powiedziałam wszystko, co było do powiedzenia. - A teraz zechce pan z łaski swojej otworzyć bagażnik, a ja poproszę Billa i Bubbę, żeby wrzucili tam Waldo. Ruchem głowy wskazałam spętanego srebrem wampira, stojącego w milczeniu niespełna jard ode mnie. I właśnie w tej chwili, kiedy wszyscy myśleliśmy o czymś innym, Waldo rzucił się na mnie, ze szczękami rozwartymi szeroko jak u węża i maksymalnie wydłużonymi kłami. Odskoczyłam do tyłu, ale wiedziałam, że to nie wystarczy; kły rozorzą mi szyję i wykrwawię się na śmierć na własnym podwórku. Jednakże Bubba i Bill, którzy nie byli związani srebrnymi pętami, z budzącą zgrozę szybkością dopadli starego wampira i obalili go na ziemię. W ułamku sekundy, w którym człowiek nie zdążyłby nawet mrugnąć, ręka Billa uniosła się i opadła. Czerwone oczy Waldo spojrzały z głęboką satysfakcją w dół, na pierś, z której sterczał kołek. Sekundę później te same oczy zapadły się w głąb czaszki i rozpoczął się błyskawiczny proces rozpadu ciała. Wampira, który naprawdę nie żyje, nie trzeba grzebać. Jeszcze przez kilka długich chwil tkwiliśmy nieruchomo, tworząc malowniczy żywy obraz: pan Cataliades stał, ja siedziałam na trawie, a Bubba z Billem klęczeli nad resztkami Waldo. Nagle otworzyły się drzwi limuzyny i zanim pan Cataliades zdążył do nich doskoczyć i je przytrzymać, z samochodu wysiadła królowa Luizjany. Oczywiście była piękna, chociaż nie była to banalna uroda księżniczki z bajki. Sama nie wiem, czego się spodziewałam, ale na pewno nie spełniła moich oczekiwań. Bill i Bubba zerwali się na równe nogi (tylko po to, żeby natychmiast ukłonić się w pas), ja zaś spokojnie otaksowałam ją wzrokiem. Miała na sobie bardzo drogi granatowy kostium i szpilki. Jej włosy miały intensywny rudokasztanowy odcień, a skóra jakżeby inaczej - kolor mlecznobiały. Oczy miała duże, lekko skośne i niemal czarne, a paznokcie czerwone i błyszczące, co z niewiadomych powodów wydało mi się dziwne. Nie nosiła biżuterii. Wiedziałam już, dlaczego pan Cataliades nalegał na oddzielenie przedziału pasażerskiego od kierowcy w limuzynie. A królowa z całą pewnością miała sposób na to, żeby ukryć swoją obecność przed wyczulonymi zmysłami
Waldo. - Witam - zagaiłam z wahaniem. - Jestem... - Wiem, kim jesteś - odpowiedziała z lekkim obcym akcentem, jakby francuskim. - Bill, Bubba, witajcie. No dobrze... Tyle, jeśli chodzi o uprzejmości. Sapnęłam i zamknęłam usta; nie było sensu się odzywać, dopóki nie wyjaśni powodów swojego przybycia. Bill i Bubba stali wyprężeni jak struny. Bubba się uśmiechał. Bill nie. Królowa obejrzała mnie od stóp do głów w sposób, który moim zdaniem był zwyczajnie niegrzeczny. Ponieważ była królową, musiała być wiekową wampirzycą, a najstarsze wampiry, stojące najwyżej w wampirzej hierarchii, były zarazem najbardziej przerażające. Tak dawno temu była człowiekiem, że nawet wspomnienie człowieczeństwa mogło się zatrzeć w jej pamięci. Wzruszyła ramionami. - Nie rozumiem, o co tyle zamieszania - orzekła. Moje usta mimowolnie drgnęły. Nie mogłam nic poradzić na to, że uśmiech wypłynął mi na twarz. Spróbowałam przysłonić go dłonią. Królowa spojrzała na mnie pytająco. - Uśmiecha się, kiedy jest zdenerwowana - wyjaśnił Bill. Miał rację, ale w tej chwili nie dlatego się uśmiechałam. - Chciałaś mi odesłać Waldo - powiedziała królowa. Żebym go torturowała, a potem zabiła. Jej twarz niczego nie wyrażała. Nie umiałam powiedzieć, czy aprobuje moją decyzję, czy nie; czy ma mnie za sprytną, czy za głupią. - Tak - przytaknęłam. Najkrótsza odpowiedź była w tej sytuacji najlepsza. - Ale on zmusił was do działania. - Mhm. - Tak bardzo się mnie bał, że wolał nie wracać z panem Cataliadesem do Nowego Orleanu. - Tak. - Monosylaby wychodziły mi coraz lepiej. - Zastanawiam się, czy to ty to wszystko ukartowałaś. „Tak" nie byłoby w tym wypadku właściwą odpowiedzią. Milczałam więc. - Dowiem się - zapowiedziała z niezachwianą pewnością siebie. - Jeszcze się spotkamy, Sookie Stackhouse. Lubiłam twoją kuzynkę, ale nawet ona okazała się na tyle nierozważna, żeby udać się na cmentarz w towarzystwie swojego najbardziej zajadłego wroga. Zbytnio liczyła na to, że samo moje imię ją ochroni.
- Czy Waldo powiedział pani, czy Marie Laveau powstała z martwych? - zainteresowałam się. Ciekawość zwyciężyła; nie chciałam, żeby to pytanie pozostało bez odpowiedzi. Wsiadała właśnie do limuzyny i zamarła w bezruchu z jedną stopą już w środku, a drugą jeszcze na ziemi. Każdy wyglądałby w takiej pozie niezgrabnie - każdy oprócz królowej Luizjany. - To ciekawe... - przyznała. - Nie, nie powiedział. Możecie z Billem powtórzyć eksperyment, kiedy przyjedziecie do Nowego Orleanu. Chciałam jej zwrócić uwagę, że w przeciwieństwie do Hadley nie jestem martwa, ale miałam dość oleju w głowie, żeby trzymać buzię na kłódkę. Bałam się, że gdyby kazała zrobić ze mnie wampira, Bill i Bubba by jej posłuchali. Ta wizja wydała mi się tak okropna, że uśmiechnęłam się do królowej. Kiedy już usadowiła się wygodnie w samochodzie, pan Cataliades ukłonił mi się. - Miło było panią poznać, panno Stackhouse. Jeżeli będzie pani miała jakieś pytania w związku z testamentem, proszę dzwonić; numer jest na mojej wizytówce, którą załączyłem do dokumentów. - Dzięki - odparłam. Wolałam nie mówić nic więcej. Krótkie odpowiedzi są najlepsze. Waldo rozpadł się już prawie do końca, chociaż kawałki jego ciała miały mi się jeszcze przez jakiś czas poniewierać przed domem. Gdyby ktoś mnie zapytał, gdzie jest Waldo, mogłabym odpowiedzieć „Wszędzie na podwórku". Fuj. Ta noc mnie wymęczyła. Limuzyna odjechała z pomrukiem silnika. Bill dotknął mojego policzka, ale nie przytuliłam się do niego. Byłam mu wdzięczna, że się zjawił. Powiedziałam mu o tym. - Nie powinno ci nic grozić - odparł. Miał zwyczaj używania słów, które można było interpretować na kilka sposobów, przez co jego wypowiedzi bywały bardzo niepokojące. Ciemne oczy Billa przypominały dwa niezgłębione jeziora. Przypuszczałam, że nigdy go nie zrozumiem.
- Dobrze zrobiłem, panno Sookie? - zapytał Bubba. - Świetnie się spisałeś, Bubba - zapewniłam go. - Zrobiłeś to, co należało, i wcale nie musiałam ci o tym mówić. - Od początku wiedziała pani, że ona jest w limuzynie. Prawda, panno Sookie? Bill zrobił wielkie oczy. - Tak, Bubba - odparłam, nie patrząc na niego. Wiedziałam. Zanim Waldo wysiadł, dostroiłam się moim szóstym zmysłem do limuzyny i wyczułam nie jedną, a dwie czarne plamy. To musiały być wampiry. Stąd wiedziałam, że pan Cataliades nie jechał na tylnym siedzeniu sam. - Zachowywałaś się, jakby jej nie było. - Bill się pogubił. Może mu się wydawało, że niczego się nie nauczyłam, odkąd go poznałam. - Z góry wiedziałaś, że Waldo się na ciebie rzuci? - Spodziewałam się tego. Nie chciał się zdać na łaskę królowej. - No dobrze. - Bill wziął mnie za ręce i spojrzał mi w oczy. - W takim razie powiedz: czy od początku próbowałaś doprowadzić do jego śmierci, czy chciałaś oddać go z powrotem w ręce królowej? - Tak - odparłam. Krótkie odpowiedzi są najlepsze.
FART Ja i Amelia Broadway malowałyśmy sobie nawzajem paznokcie u nóg, kiedy do drzwi zapukał mój agent ubezpieczeniowy. Ja wybrałam kolor Roses on Ice, Amelia wolała Mad Burgundy Cherry Glace. Ona już skończyła malować moje stopy, mnie zostały jeszcze trzy palce jej lewej nogi. I wtedy przeszkodził nam Greg Aubert. Amelia mieszkała ze mną od paru miesięcy. Na swój sposób miło było mieć z kim dzielić ten stary dom. Amelia jest wiedźmą, pochodzi z Nowego Orleanu, a zamieszkała u mnie, ponieważ przydarzył jej się magiczny wypadek, który chciała utrzymać w tajemnicy przed znajomymi. Poza tym, po przejściu Katriny nie miała właściwie do czego wracać, przynajmniej przez jakiś czas. Całe nasze małe Bon Temps wprost pękało w szwach od uchodźców. Pierwszy raz Greg Aubert zjawił się u mnie w domu po pożarze, który wyrządził ogromne szkody. W tej chwili jednak wydawało mi się, że nie mam żadnych problemów z ubezpieczeniem i byłam ciekawa powodu jego wizyty. Jasne włosy Grega i okulary bez oprawek nie zrobiły większego wrażenia na Amelii, która natychmiast przestała się nim interesować i dokończyła malowanie paznokcia na małym palcu. Ja tymczasem wskazałam Gregowi obszerny, wysoki fotel. - Greg, poznaj moją przyjaciółkę Amelię Broadway. Amelio, to jest Greg Aubert. Dopiero po tej prezentacji Amelia spojrzała na Grega z większym zainteresowaniem. Tłumaczyłam jej wcześniej, że Greg jest - w pewnym sensie - jej kolegą po fachu: jego matka była wiedźmą, on zaś odkrył, że sztuka magiczna zapewnia skuteczniejszą ochronę klientom. Każdy ubezpieczony przez Grega samochód był chroniony zaklęciem. W całym Bon Temps tylko ja znałam jego tajemnicę; nasi pobożni mieszkańcy nie byliby zachwyceni, gdyby poznali prawdę. Greg zawsze zostawiał klientowi króliczą łapkę na szczęście, którą kazał trzymać w domu lub w samochodzie. Odmówił, kiedy z obowiązku zaproponowałam mu mrożoną herbatę, wodę i colę, i przysiadł na brzeżku fotela. Ja wróciłam na swoje miejsce na skraju kanapy. Amelia siedziała na jej drugim końcu. - Podjeżdżając pod dom, wyczułem osłony - powiedział Greg do Amelii. - Imponujące.
Z najwyższym trudem oderwał wzrok od mojego skąpego topu. Gdybym wiedziała, że będziemy miały towarzystwo, włożyłabym stanik. Amelia przyjęła jego słowa z udawaną obojętnością; wzruszyłaby pewnie ramionami, gdyby nie trzymała akurat otwartej buteleczki z lakierem. Opalona, wysportowana, z krótkimi ciemnymi lśniącymi włosami jest nie tylko zadowolona ze swojego wyglądu, ale także dumna ze swoich talentów magicznych. - To nic takiego - odparła z fałszywą skromnością i uśmiechnęła się do Grega. - Czym mogę ci dziś służyć, Greg? - zainteresowałam się. Za godzinę miałam wychodzić do pracy, a powinnam jeszcze się przebrać i uczesać. - Potrzebuję twojej pomocy - powiedział, przenosząc wzrok na moją twarz. Wali prosto z mostu. Cały Greg. Ja też postanowiłam nie owijać w bawełnę. - W czym? - Ktoś sabotuje moją agencję. Po jego głosie poznałam, że jest autentycznie roztrzęsiony i bliski załamania. Nie miał może w mózgu takiego nadajnika jak Amelia (jej myśli odbierałam z łatwością, jakby wypowiadała je na głos), ale bez wysiłku czytałam mu w głowie. - Opowiedz nam o tym - poprosiłam za nas obie. Amelia nie mogła mu czytać w myślach. - Uff, dziękuję - odparł. Przecież niczego mu nie obiecałam... Otworzyłam nawet usta, żeby o tym przypomnieć, ale nie dał mi dojść do słowa. - W zeszłym tygodniu, po przyjściu do biura zorientowałem się, że ktoś grzebał w aktach. - Pracuje jeszcze u was Marge Barker? Skinął głową. Zagubiony promień słońca zalśnił na jego okularach. W październiku dni na północy Luizjany są jeszcze przyjemnie ciepłe. Wyciągnął śnieżnobiałą chusteczkę i otarł czoło. - Marge zatrudniam na pełny etat. Pomaga jej moja żona, Christy; przychodzi trzy razy w tygodniu na pół dnia. Christy była równie urocza, jak Marge skwaszona. - Skąd wiesz, że ktoś grzebał w papierach? - spytała Amelia. Zakręciła lakier i odstawiła go na stolik. Greg wziął głęboki wdech.
- Od dwóch tygodni podejrzewałem, że nocami ktoś buszuje w biurze. Ale nic nie zginęło, nic się nie zmieniło, moje osłony pozostały nietknięte. Za to, kiedy przedwczoraj przyszedłem do biura, zauważyłem otwartą szufladę głównej szafki na akta. Na noc szafka jest oczywiście zamykana; mamy taki model, w którym przekręcenie klucza w zamku górnej szuflady zamyka także wszystkie pozostałe. Ale kiedy jedna pozostanie otwarta, prawie wszystkie akta klientów są niezabezpieczone. Dlatego codziennie przed wyjściem z pracy Marge dokładnie zamyka wszystkie szafki. Boję się, że ktoś domyśla się... co robię. Wiedziałam, że to by nim wstrząsnęło do głębi. Do samej wątroby. - Pytałeś Marge, czy na pewno zamknęła wtedy szafkę? - Oczywiście. Wściekła się, znasz Marge, i powiedziała, że na pewno ją zamknęła. Moja żona też była wtedy w pracy, ale nie pamięta, czy widziała, jak Marge zamyka szafki. Jeszcze w ostatniej chwili wpadł Terry Bellefleur, chciał sprawdzić polisę tego swojego przeklętego kundla. Mógł coś zobaczyć... Był tak poirytowany, że odruchowo stanęłam w obronie Terry'ego. - Wiesz przecież, że Terry wcale nie czuje się dobrze z tym, co się z nim dzieje - zauważyłam łagodnie. - Walczył za ojczyznę, pomieszało mu się od tego w głowie... Musimy być dla niego wyrozumiali. Greg nachmurzył się, ale w końcu odparł: - Wiem, Sookie. - Odprężył się. - Po prostu... Strasznie się nakręca tym psem. - Dlaczego? - zainteresowała się Amelia. O ile ja miewam po prostu przebłyski ciekawości, o tyle Amelia odczuwa nieprzeparty przymus, żeby natychmiast dowiedzieć się wszystkiego o wszystkich. To ona powinna dostać w darze telepatię, nie ja; pewnie umiałaby się nią cieszyć, zamiast uważać ją za kalectwo. - Terry jest kuzynem Andy'ego Bellefleura - zaczęłam. Wiedziałam, że Amelia spotkała już „U Meriotte'a" Andy'ego, policyjnego detektywa. - Przychodzi do nas po zamknięciu baru i sprząta. Czasem zastępuje Sama, ale mogłaś na niego nie trafić, bo rzadko u nas bywasz. - (Amelia też czasem pomagała nam za barem). - Walczył w Wietnamie, trafił do niewoli i ciężko to przeżył. A z tymi psami to jest tak, że uwielbia psy myśliwskie i co jakiś czas kupuje sobie
catahoulę. To drogie psy, a tym u Tommy'ego regularnie przytrafiają się jakieś nieszczęścia. W tej chwili ma sukę, która się oszczeniła, i strasznie się o nią trzęsie. - Myślisz, że jest niezrównoważony? - Miewa lepsze i gorsze dni. Czasem zachowuje się całkiem normalnie. - Już wiem! - wykrzyknęła Amelia takim tonem, że właściwie brakowało tylko, żeby nad głową zapaliła się jej żaróweczka. - Ma długie włosy, kasztanowe, ale siwiejące? Wysokie czoło? Blizny na policzku? I jeździ taką ogromną ciężarówką? - To on - przytaknęłam. Amelia zwróciła się do Grega: - Mówiłeś, że co najmniej od dwóch tygodni miałeś wrażenie, że ktoś kręci się po budynku po jego zamknięciu. To na pewno nie była twoja żona? Ani ta cała Marge? - Z żoną spędzamy wszystkie wieczory razem, chyba że trzeba rozwieźć dzieciaki na jakieś zajęcia. Nie mam pojęcia, dlaczego Marge miałaby wpaść na taki pomysł, żeby po nocach szwendać się po biurze. Przecież i tak siedzi tam dzień w dzień, do wieczora, i to często sama. A zaklęcia ochronne wyglądają na nietknięte, ale na wszelki wypadek cały czas je odnawiam. - Opowiedz mi o nich. - To był konik Amelii. Przez parę minut rozmawiali z Gregiem o zaklęciach. Słuchałam ich, ale nie rozumiałam; nie rozumiałam nawet ich myśli. - Czego właściwie od nas chcesz, Greg? - spytała w końcu Amelia. - Po co przyszedłeś? Prawdę mówiąc, przyszedł do mnie, ale zrobiło mi się miło, że stałam się „nas". Greg przeniósł wzrok na mnie i odparł: - Chcę, żeby Sookie dowiedziała się, kto i po co grzebał w aktach moich klientów. Ciężko zapracowałem na tytuł najlepszego agenta Pelican State C.U. w północnej Luizjanie i nie życzę sobie, żeby ktoś mi teraz wchodził w paradę. Mój syn wybiera się do Rhodes College w Memphis. To kosztuje. - Dlaczego przyszedłeś z tym do mnie, zamiast iść na policję? - Nie chcę, żeby ludzie dowiedzieli się, co potrafię. - Był zawstydzony, ale zdeterminowany. - A tak mogłoby się stać, gdyby policja zaczęła węszyć. Poza tym, Sookie, załatwiłem ci naprawdę niezłe odszkodowanie za kuchnię. Parę miesięcy wcześniej moja kuchnia padła ofiarą
podpalacza. - Taką masz pracę - zauważyłam. - Nie widzę tu miejsca na moją wdzięczność. - Przy odszkodowaniach za podpalenia mam sporo do powiedzenia. Mogłem zasugerować centrali, że moim zdaniem sama spaliłaś sobie kuchnię. - Nie zrobiłbyś tego - odparłam spokojnie. Nie podobał mi się ten nowy Greg. Amelia tak się wkurzyła, że niewiele brakowało, żeby ogień buchnął jej z nosa. Greg natomiast już się zmitygował i zawstydził. - Nie - przyznał, gapiąc się na swoje ręce. - Raczej nie. Przepraszam, że to powiedziałem, Sookie. Boję się, że ktoś rozpowie w mieście, co robię; dlaczego ludzie, których ubezpieczam, mają taki... fart. Spróbuj się czegoś dowiedzieć, proszę. - Przyjdź dzisiaj z rodziną na kolację do baru. Chcę ich zobaczyć. Na tym polega twój prawdziwy problem, prawda? Boisz się, że to ktoś z rodziny. Albo z pracowników. Zrobił żałosną minę i pokiwał głową. - Wpadnę do was jutro, porozmawiam z Marge mówiłam dalej. - Powiem, że mnie zaprosiłeś. - Dobrze, dzwonię czasem do ludzi z komórki, umawiam się z nimi w biurze. Marge uwierzy. - A co ja mogę zrobić? - wtrąciła Amelia. - Mogłybyście przyjść razem? Każda z was umie robić rzeczy, których druga nie potrafi, więc może we dwie... - W porządku - zgodziła się Amelia, posyłając Gregowi szeroki, olśniewający uśmiech. Jej ojciec musiał drogo zapłacić za perfekcyjny biały uśmiech Amelii Broadway, wiedźmy i kelnerki. W tym momencie do pokoju bezszelestnie przydreptał kot Bob, jakby poniewczasie zdał sobie sprawę, że mamy gościa. Wskoczył na krzesło obok Grega i obrzucił go krytycznym spojrzeniem. Greg przyjrzał mu się z nie mniejszą ciekawością. - Czyżbyś zrobiła coś, czego nie powinnaś, Amelio? - Czego chcesz od Boba? To zwykły kot - skłamała Amelia. Wzięła czarno - białego zwierzaka na ręce i zanurzyła nos w jego miękkiej sierści. - Zwyczajny stary kocur. Prawda, Bob? Ulżyło jej, kiedy Greg postanowił nie drążyć tego tematu. Wstał i zaczął zbierać się do wyjścia. - Będę wdzięczny za wszelką pomoc - powiedział i nagle
przybrał swoją zawodową maskę. - Proszę. - Sięgnął do kieszeni i wyjął z niej drobiazg obszyty sztucznym futerkiem. - Dodatkowa królicza łapka na szczęście. - Dzięki. - Pomyślałam, że będę ją trzymać w sypialni. Przydałoby mi się trochę szczęścia w sprawach sypialnianych. Greg wyszedł. Przebrałam się w ciuchy do pracy (czarne spodnie i biały T - shirt w łódeczkę z napisem „U Merlotte'a" wyszytym na lewej piersi), wyszczotkowałam długie blond włosy, związałam je w kucyk i włożyłam sandały tevy, żeby odsłonić ślicznie pomalowane paznokcie. Amelia, która tego wieczoru miała mieć wolne, zapowiedziała, że przejedzie się obejrzeć agencję Grega. - Uważaj na siebie - ostrzegłam ją. - Jeśli naprawdę ktoś się przy niej kręci, możesz mieć kłopoty. - Załatwię ich swoimi niesamowitymi czarodziejskimi mocami - odparła nie do końca w żartach. Miała bardzo wysokie mniemanie o swoich umiejętnościach - co czasem prowadziło do takich omyłek jak z Bobem. Kiedyś był młodym, szczupłym czarownikiem, nawet całkiem przystojnym, jak na takiego dziwaka. Podczas wspólnej nocy z Amelią padł ofiarą jednej z jej mniej udanych prób użycia potężnej magii. - Poza tym, kto by się chciał włamywać do agencji ubezpieczeniowej? - dodała pośpieszenie, widząc malujące się na mojej twarzy powątpiewanie. - To jakaś bzdura. Ale sprawdzę zaklęcia Grega, zobaczę, czy ktoś przy nich nie majstrował. - Możesz to zrobić? - Pewnie. Łatwizna. *** Na szczęście, w barze było spokojnie. Środowy wieczór nie jest najpopularniejszą porą kolacji w knajpie, ponieważ spora część mieszkańców Bon Temps chodzi wtedy do kościoła. Kiedy dotarłam do baru, Sam przeliczał właśnie beczki z piwem w magazynie - aż tak niewielki mieliśmy ruch. Kelnerki same mieszały drinki. Schowałam torebkę do szuflady w biurku Sama (jedna szuflada jest zawsze pusta, specjalnie na torebki) i wyszłam na
salę, przejąć swoje stoliki. Kobieta, którą zastąpiłam - jedna z ofiar Katriny, słabo ją znałam - pomachała mi i wyszła. Godzinę później, zgodnie z zapowiedzią, zjawił się Greg Aubert z rodziną. Kiedy ktoś przychodził do „Merlotte'a", dyskretnym ruchem głowy wskazywałam mu stolik w swojej części sali. Tata, mama, dwoje nastolatków: podstawowa komórka społeczna. Christy, żona Grega, tak jak on miała okulary i ciemnoblond włosy, a poza tym całkiem przyjemne ciało kobiety w średnim wieku. Nie było w niej nic nadzwyczajnego. Mały Greg (naprawdę tak na niego mówili!) był o trzy cale wyższy od ojca, o trzydzieści funtów cięższy i o dobre dziesięć punktów IQ mądrzejszy, tyle że taką zwykłą książkową mądrością, bo jak każdy przeciętny dziewiętnastolatek, niewiele wiedział o świecie. Lindsay, córka państwa Aubertów, rozjaśniła sobie włosy o pięć odcieni, wcisnęła się w sukienkę co najmniej o numer za ciasną i nie mogła się doczekać chwili, kiedy będzie mogła zwiać staruszkom i udać się na spotkanie z Zakazanym Chłopakiem. Przyjmując ich zamówienie, odkryłam, że (a) Lindsay wydaje się (całkiem niesłusznie), że wygląda jak Christina Aguilera, (b) Mały Greg nie zamierza zajmować się ubezpieczeniami, ponieważ śmiertelnie go nudzą, a Christy (c) podejrzewa, że jej mężowi wpadła w oko jakaś inna kobieta, ponieważ ostatnio bywa strasznie roztargniony. Jak się pewnie domyślacie, oddzielenie tego, co czytam w głowach ludzi, od tego, co naprawdę słyszę z ich ust, wymaga sporo zachodu. To tłumaczy częsty u mnie wysilony uśmiech, na widok którego ludzie biorą mnie czasem za wariatkę. Podałam napoje, przekazałam do kuchni zamówienie na jedzenie i kręcąc się w pobliżu, próbowałam wysondować rodzinkę. Byli tacy boleśnie zwyczajni... Mały Greg myślał głównie o swojej dziewczynie - o której dowiedziałam się więcej, niżbym chciała. Greg się martwił. Christy zastanawiała się, czy nie czas już kupić nową suszarkę do pralni w domu. Widzicie? Większość ludzi myśli właśnie o takich
rzeczach. Christy zastanawiała się również, co jest ważniejsze: zalety Marge Barker (pracowitość i lojalność) czy fakt, że szczerze jej nie cierpi. A Lindsay rozmyślała o swojej potajemnej sympatii. Podobnie jak wszystkie inne nastolatki, uważała, że jej rodzice to najwięksi nudziarze i sztywniacy we wszechświecie. Nic nie rozumieją, po prostu nic. Lindsay zaś nie rozumiała, czemu Dustin nie chce jej przedstawić rodzicom i pokazać, gdzie mieszka. Przecież tylko on jeden wie, jak poetycką ma duszę, jaka fascynująca potrafi być - i jak bardzo niezrozumiana. Gdybym dostawała dziesięć centów za każdym razem, kiedy wyczytam coś takiego w głowie nastoletniego dzieciaka, byłabym bogata jak John Edward, to medium z telewizji. Brzęknął dzwonek przy kuchennym okienku i potruchtałam odebrać zamówienie Aubertów. Obładowana talerzami wróciłam pośpiesznie do stolika. Musiałam przy tym wytrzymać krytyczne oględziny Małego Grega, ale to norma w tej branży. Faceci po prostu tacy są. Lindsay w ogóle mnie nie zauważała; zastanawiała się właśnie, dlaczego Dustin nie chce jej powiedzieć, co robi w ciągu dnia. Powinien chyba być w szkole? No proszę... Coś już mamy. Potem Lindsay zaczęła myśleć o dwói z algebry i o tym, że rodzice ją uziemią, kiedy się dowiedzą, a wtedy przestanie się widywać z Dustinem - chyba żeby wymknęła się ze swojego pokoju przez okno o drugiej w nocy. Całkiem poważnie rozważała też, żeby pójść z nim na całość. Poczułam się przy niej stara i smutna. I bardzo mądra. Zanim wreszcie zapłacili i wyszli, miałam ich serdecznie dość. Nawet moja głowa była wykończona (to dziwne uczucie, nie potrafię go opisać). Jakoś przemęczyłam się do końca zmiany, cały czas bardzo zadowolona ze swoich Roses on Ice, i wyszłam z baru tylnym wyjściem. - Pst! - usłyszałam za plecami, otwierając drzwiczki samochodu. Zdławiłam krzyk i okręciłam się na pięcie z kluczykami w ręce, gotowa do ataku. - To ja. - Amelia wyszczerzyła zęby w uśmiechu. - Niech cię diabli! - Oparłam się ciężko o auto. - Nie strasz mnie tak! - Przepraszam - powiedziała, chociaż nie wyglądała na
specjalnie przejętą. - Byłam w tej agencji ubezpieczeniowej. Zgadnij, co znalazłam. - No co? Musiała chyba zauważyć mój brak entuzjazmu, bo zapytała: - Zmęczona? - Przez pół wieczoru podsłuchiwałam najbardziej zwyczajną rodzinę na świecie. Greg się martwi, Christy się martwi, Mały Greg się napala, a Lindsay podkochuje się w chłopaku, o którym nikomu nie powiedziała. - Wiem o tym. A wiesz, co jest najciekawsze? - Że ten chłopak może być wampirem. - Ojej... - stropiła się. - To już wiesz? - Nie do końca. Dowiedziałam się o nim za to innych fascynujących rzeczy: że rozumie i docenia Lindsay jak nikt przedtem; że może być Tym Jedynym; i że Lindsay chce się z nim bzykać. - A ja wiem, gdzie on mieszka. Możemy tamtędy przejechać. Ty prowadź, ja się muszę przygotować. Wsiadłyśmy do samochodu Amelii. Ja usiadłam za kierownicą, a Amelia zaczęła przeglądać wypełniające jej torbę malutkie torebki strunowe, zawierające magiczne ingrediencje - najpewniej zioła i jakieś skrzydełka nietoperzy. - Mieszka sam w ogromnym domu z tabliczką SPRZEDAM na trawniku. Nie ma tam żadnych mebli. Chłopak wygląda na osiemnaście lat. Amelia pokazała mi ten dom. Stał na uboczu, nie paliły się w nim żadne światła. - Hmm... Nasze spojrzenia się spotkały. - I co ty na to? - spytała. - Wampir, nie? - Ale co by obcy wampir robił w Bon Temps? I dlaczego inne wampiry o nim nie wiedzą? We współczesnych Stanach wampiryzm nie był już niczym złym, ale wampiry wolały się nie wychylać. Wśród swoich utrzymywały żelazną dyscyplinę. - A skąd wiesz, że nie wiedzą? Dobre pytanie. Czy miejscowe wampiry czułyby się w obowiązku powiedzieć mi o nim? Nie byłam przecież honorowym komitetem powitalnym. - Próbowałaś tropić wampira, Amelio? Niezbyt to rozsądne. - Wiesz, na początku nie wiedziałam, że koleś ma kły.
Śledziłam go od momentu, kiedy zobaczyłam, jak kręci się przy domu Aubertów. - Moim zdaniem on próbuje uwieść Lindsay. Chyba powinnam zadzwonić. - Ale co to może mieć wspólnego z firmą Grega? - Nie mam pojęcia. Gdzie ten chłopak jest w tej chwili? - U nich pod domem. Zaparkował nieopodal i chyba czeka, aż Lindsay do niego wyjdzie. - Kurczę... Zatrzymałam się na ulicy niedaleko rozległego domu Aubertów i sięgnęłam po telefon, żeby zadzwonić do „Fangtasii". To chyba nie jest najlepszy znak, kiedy pod klawiszem szybkiego wybierania ma się ulubiony bar miejscowych wampirów. - „Fangtasia", coś na ząb - zabrzmiał czyjś obcy głos w słuchawce. - Słucham. Po Katrinie w Bon Temps i okolicach zaroiło się od ludzkich uchodźców. Lokalna wampirza społeczność też miała swoich uciekinierów. - Mówi Sookie Stackhouse. Chciałabym rozmawiać z Erikiem. - A, telepatka... Przykro mi, panno Stackhouse: Eric i Pam mają dziś wolne. - To może pan mi powie, czy w Bon Temps pojawiły się ostatnio jakieś nowe wampiry? - Pozwoli pani, że o to zapytam. Po paru minutach głos rozległ się ponownie: - Clancy twierdzi, że nie. Clancy był nieformalnym drugim zastępcą Erica. Nie przepadał za mną. Zwróćcie uwagę, że nawet nie zapytał tego gościa od telefonu, dlaczego mnie to interesuje. Podziękowałam obcemu wampirowi i się rozłączyłam. Byłam w kropce. Pam, zastępująca na co dzień Erica, była moją psiapsiółką, sam Eric bywał czasem nawet kimś więcej, ale skoro nie mogłam z nimi porozmawiać, musiałam odezwać się do naszego miejscowego wampira, Billa Comptona. Westchnęłam. - Zadzwonię do Billa - powiedziałam. Amelia wystarczająco dobrze znała moją przeszłość, żeby rozumieć, dlaczego to dla mnie takie trudne. Wzięłam się w garść i wybrałam numer. - Słucham? - zabrzmiał lodowaty głos. Chwała Bogu... Bałam się, że odbierze Selah, jego nowa
dziewczyna. - Bill, tu Sookie. Nie mogę namierzyć Erica ani Pam, a mam problem. - Jaki? Bill nigdy nie był przesadnie wylewny. - Pojawił się w miasteczku taki młody chłopak, podejrzewamy, że jest wampirem. Może go znasz? - U nas? W Bon Temps? Zaskoczenie i niezadowolenie Billa mogły mi wystarczyć za odpowiedź. - Tak, u nas. Clancy twierdzi, że nie wysyłali do Bon Temps nikogo nowego. Pomyślałam, że może ty się na niego napatoczyłeś. - Nie, a to zapewne oznacza, że stara się nie wchodzić mi w drogę. Gdzie jesteś? - W samochodzie, niedaleko domu Aubertów. Ten chłopak interesuje się ich nastoletnią córką. Zaparkowałyśmy na podjeździe domu wystawionego na sprzedaż naprzeciwko. To przy Hargrove, w połowie odległości między przecznicami. - Zaraz tam będę. Nie zbliżajcie się do niego. Nie miałam takiego zamiaru. - Bill uważa mnie za głupią... - zaczęłam. Amelia zdążyła zrobić minę w stylu „Rozumiem twoje oburzenie", gdy nagle drzwi po stronie kierowcy otworzyły się gwałtownie i czyjaś biała dłoń chwyciła mnie za ramię. Pisnęłam, a wtedy druga taka sama dłoń zakryła mi usta. - Zamknij się, dychawcu. - Ten głos był zimniejszy nawet od głosu Billa. - To ty mnie śledzisz przez całą noc? Zorientowałam się, że nie zauważył siedzącej obok mnie Amelii. Bardzo dobrze. Nie mogłam mówić, skinęłam więc tylko lekko głową. - Dlaczego? - warknął. - Czego ode mnie chcesz? Potrząsnął mną jak szmatką do kurzu; miałam wrażenie, że poluzował mi przy tym wszystkie kości. Amelia wyskoczyła z drugiej strony auta, dopadła intruza i wytrząsnęła mu na głowę zawartość jednej z tych strunowych torebek. Nie rozumiałam, co przy tym powiedziała, ale efekt był widowiskowy. Zaskoczony wampir znieruchomiał problem polegał tylko na tym, że zdążył mnie wcześniej wywlec z samochodu i teraz trzymał przed sobą w
niewzruszonym uścisku. Miażdżył mnie, opartą plecami o jego pierś - prawą ręką przytrzymywał mnie w talii, lewą cały czas zatykał mi usta. Ekipa dochodzeniowa, w składzie: Sookie Stackhouse (telepatka) oraz Amelia Broadway (wiedźma), na razie nie radziła sobie najlepiej. - Nieźle, co? - prychnęła Amelia. Udało mi się minimalnie poruszyć głową. - Byłoby super, gdybym jeszcze mogła oddychać wysapałam. Natychmiast pożałowałam, że zmarnowałam oddech na gadanie. I wtedy zjawił się Bill. Rzutem oka ogarnął sytuację. - Ty głupia babo... - powiedział do Amelii. - Sookie jest w potrzasku. Zdejmij z niego czar. Amelia się naburmuszyła, ja zaś z niepokojem zdałam sobie sprawę, że cofanie zaklęć nie jest jej specjalnością. Ponieważ jednak i tak byłam chwilowo bezradna, patrzyłam, jak tka przeciwzaklęcie. - Jeśli to nie zadziała - uspokoił mnie Bill - w sekundę złamię mu rękę. Skinęłam głową... to znaczy... poruszyłam nią o cal... Nic więcej nie mogłam zrobić. Zaczynałam się dusić. Nagle dało się słyszeć ciche paf!, młody wampir puścił mnie i rzucił się na Billa - którego już tam nie było, bo właśnie stał za jego plecami i wykręcał mu rękę do tyłu. Chłopak wrzasnął i razem runęli na ziemię. Przyszło mi do głowy, że ktoś z mieszkańców może zadzwonić na policję; było po pierwszej w nocy, a my hałasowaliśmy nieprzeciętnie jak na cichą mieszkalną dzielnicę - ale w żadnym domu nie zapaliło się światło. - A teraz gadaj. Bill nie żartował i chłopak zdawał sobie z tego sprawę. - O co wam chodzi? - wykrztusił. Miał ciemne nastroszone włosy, szczupłe ciało i dwie brylantowe wkrętki w nosie. - Ta kobieta mnie śledziła, więc chciałem się dowiedzieć, kim jest. Bill spojrzał na mnie pytająco. Ruchem głowy wskazałam Amelię. - Złapałeś nie tę, co trzeba - powiedział Bill takim tonem, jakby młodziak go rozczarował. - Co robisz w Bon Temps? - Uciekłem po Katrinie. Mój stwórca został przebity kołkiem przez człowieka, kiedy po powodzi skończył nam się
butelkowany substytut krwi. Ukradłem samochód na przedmieściach, podmieniłem tablice i wyjechałem z miasta. Przyjechałem tu za dnia. Znalazłem pusty dom z tabliczką SPRZEDAM i łazienką bez okien i się w nim zainstalowałem. Spotykam się z tutejszą dziewczyną, co wieczór mogę sobie łyknąć... Nawet się nie zorientowała. - Uśmiechnął się drwiąco. - A wam o co chodzi? - Bill zwrócił się teraz do mnie. - Kręciliście się w nocy po biurze jej ojca? - spytałam. - Zdarzyło się raz albo dwa... - Chłopak uśmiechnął się z wyższością. - Mają tam fajną kanapę. Miałam ochotę nakłaść mu po gębie. Może przez przypadek wgniotłabym mu te wkrętki do nosa, kto wie... - Długo jesteś wampirem? - spytał Bill. - Ze... dwa miesiące? To sporo wyjaśniało. - To dlatego nie wiedział, że powinien się zameldować u Erica - domyśliłam się. - I nie zdaje sobie sprawy, że głupio robi i może dostać kołkiem. - Nie można wszystkiego tłumaczyć głupotą - zauważył Bill. - Grzebałeś tam w aktach? - zapytałam oszołomionego chłopaka. - Co? Czy przeglądałeś akta klientów agencji ubezpieczeniowej? - No... nie. Po co miałbym to robić? Ja tylko pracowałem nad dziewczyną, żeby móc się napić. Bardzo uważałem, żeby nie przesadzić. Nie stać mnie na ersatz. - Rany, jakiś ty durny... - Amelia wyraźnie miała go dość. - Naprawdę powinieneś się douczyć. Bezdomnym wampirom pomaga się tak samo, jak bezdomnym ludziom. Wystarczy poprosić Czerwony Krzyż o sztuczną krew. Rozdają ją za darmo. - Mogłeś się też dowiedzieć, kto tu jest szeryfem podpowiedział Bill. - Eric nie zostawiłby wampira w potrzebie. Co by było, gdyby ktoś cię zobaczył, jak ją podgryzasz? Pewnie jest jeszcze za młoda? Na to, żeby być „dawcą" dla wampira.
- Na pewno - odparłam, kiedy Dustin wybałuszył oczy. To Lindsay, córka Grega Auberta, mojego agenta ubezpieczeniowego. Poprosił nas, żebyśmy się wywiedziały, kto nocami zakrada się do jego biura. Miałam u niego dług wdzięczności. - Powinien sam prać swoje brudy - odparł Bill zupełnie spokojnie, chociaż dłonie miał kurczowo zaciśnięte. Posłuchaj no, chłopcze, jak ci na imię? - Dustin. Nawet podał Lindsay swoje prawdziwe imię. - Dobrze, Dustinie. Zaraz podjedziemy do „Fangtasii", to bar w Shreveport, w którym urzęduje Eric Nortman. Porozmawiacie sobie i Eric zdecyduje, co z tobą zrobić. - Jestem wolnym wampirem. Pójdę, gdzie zechcę. - Nie w strefie piątej. Tutaj najpierw pójdziesz do Erica, który jest szeryfem. Bill poprowadził Dustina w ciemność najprawdopodobniej do samochodu, którym mieli pojechać do Shreveport. - Przepraszam, Sookie - powiedziała Amelia. - Przynajmniej dzięki tobie nie skręcił mi karku odparłam, siląc się na filozoficzny spokój. - Ale nasz problem nie zniknął. To nie Dustin grzebał w papierach, chociaż domyślam się, że to właśnie on i Lindsay zaburzyli przepływ magii w zaklęciach Grega. Jak udało im się je ominąć? - Kiedy Greg mi wyjaśnił, jakiego zaklęcia używa, zorientowałam się, że kiepski z niego magik. Lindsay jest członkiem jego rodziny, co przy czarze skierowanym przeciwko intruzom miało kluczowe znaczenie. W dodatku wampiry czasem nie aktywują rzuconych przez ludzi zaklęć. Jakkolwiek by na to patrzeć, nie są przecież żywe. Ja specjalnie zmodyfikowałam „unieruchomienie" w taki sposób, żeby działało na wampiry. - Kto jeszcze może wymknąć się magii i nabroić? - Zero magiczne. - Że co? - Niektórzy ludzie są niewrażliwi na magię. Są nieliczni, ale się zdarzają. Ja poznałam tylko jedną taką osobę.
- Można ich jakoś wykryć? Emitują jakieś szczególne wibracje, coś w tym guście? - Tylko bardzo doświadczona wiedźma potrafi wykryć zero magiczne inaczej, niż przez stwierdzenie, że rzucony na nie czar nie zadziałał. Nie sądzę, żeby Greg zetknął się kiedyś z kimś takim. - Chodź, pojedziemy do Terry'ego. On i tak nie śpi po nocach. Pies zaanonsował szczekaniem nasze przybycie. Terry mieszkał w samym środku trzyakrowego lasu. Lubił być sam, a nachodzącą go czasem potrzebę kontaktu z ludźmi zaspokajał krótkimi dyżurami za barem „U Merlotte'a". - To musi być Annie - powiedziałam, kiedy szczekanie się nasiliło. - Jego czwarta. - Żona? Czy pies? - Pies. Catahoula, ściśle rzecz biorąc. Pierwszego przejechał samochód, jeśli mnie pamięć nie myli. Drugi został otruty, a trzeci zdechł od ukąszenia węża. - Jeju, to trzeba mieć pecha... - Chyba że to wcale nie był ślepy los. Może ktoś temu pechowi pomaga? - Co to właściwie są te catahoule? - Psy myśliwskie. I pasterskie. Tylko błagam cię, nie podpytuj Terry'ego o historię tej rasy. Otworzyły się drzwi przyczepy i Annie puściła się biegiem w naszą stronę, żeby sprawdzić, kto przyszedł. Obszczekała nas solidnie, a kiedy nie ruszyłyśmy się z miejsca, przypomniała sobie w końcu, że mnie zna. Catahoule nie są piękne, chyba że ktoś naprawdę kocha tę rasę. Z Annie był kawał psa, musiała ważyć dobre pięćdziesiąt funtów. Sierść miała w różnych odcieniach rudego brązu kłąb w jednym kolorze, łapy w innym, a na zadzie była cała w ciapki. - Przyjechałaś wybrać sobie szczeniaka, Sookie? przywitał mnie Terry. - Annie, zostaw. Annie posłusznie się cofnęła, ale nie spuszczała nas z oka, gdy podchodziłyśmy do przyczepy. - Ja przyjechałam tylko popatrzeć, ale przywiozłam ze sobą przyjaciółkę. Ma na imię Amelia i uwielbia psy. Amelia miała w tym momencie ochotę zdzielić mnie przez łeb, ponieważ jest zdeklarowaną kociarą. Suka i jej szczenięta objęły przyczepę w posiadanie; na szczęście, zapach nie był wcale bardzo nieprzyjemny. Annie
obserwowała nas czujnie, gdy podziwiałyśmy trójkę szczeniąt, które jeszcze Terry'emu zostały. Pobliźnionymi rękami delikatnie podnosił je i głaskał. Annie miała przyjemność spotkać kilku psich dżentelmenów podczas swojej nieplanowanej eskapady i szczeniaki różniły się między sobą, ale wszystkie były cudowne. Jak to szczeniaki. Wzięłam na ręce kłębek krótkiej rudawej sierści z białą mordką. Poczułam, jak wtula się we mnie i obwąchuje mi palce. Był przesłodki! - Terry... - zagaiłam. - Martwisz się o Annie? - Pewnie. - Terry sam miał trochę źle w głowie, był więc bardzo tolerancyjny wobec dziwactw innych ludzi. - Kiedy pomyślę, co się przytrafiło moim poprzednim psom, to zaczynam się zastanawiać, czy ktoś specjalnie nie przyłożył do tego ręki. - Wszystkie psy ubezpieczałeś u Grega Auberta? - Nie, tamtym wykupiłem polisy u Diane z Liberty South. I jak skończyły? Dlatego postanowiłem zmienić agenta. Zwłaszcza że wszyscy mówią, że Greg to największy farciarz w całej parafii Renard. Szczeniak zaczął mnie gryźć po palcach. Auć! Amelia rozglądała się po ciasnej przyczepie. W środku było całkiem czysto, ale same sprzęty i ich rozmieszczenie miały utylitarny charakter. - Przeglądałeś akta klientów w biurze Grega Auberta? - Nie. Po co miałbym to robić? Ja też nie potrafiłam wymyślić żadnego powodu. Na szczęście, Terry nie zainteresował się, dlaczego pytam. - Posłuchaj, Sookie, jeśli ktoś w barze pomyśli o moich psach, albo będzie o nich coś wiedział... powiesz mi? Terry o mnie wiedział. To jedna z tych tajemnic, które wszyscy w okolicy znają, ale nikt głośno o nich nie mówi. Dopóki nie jestem mu potrzebna. - Tak, Terry, powiem. Obietnica to obietnica. Uścisnęliśmy sobie ręce i odłożyłam szczeniaka do prowizorycznego kojca, w którym Annie natychmiast zakrzątnęła się przy maluchu, sprawdzając, czy wszystko z nim porządku. Niedługo potem wyszłyśmy od Terry'ego. Nie byłyśmy ani trochę mądrzejsze. - Kto nam został? - spytała Amelia. - Twoim zdaniem nie zrobił tego nikt z rodziny, chłopak - wampir jest czysty... Terry był ostatni na liście i też nic nie wie. Gdzie mamy szukać?
- Nie znasz jakiegoś zaklęcia, które by nam coś podpowiedziało? Wyobrażałam sobie coś w rodzaju oprószenia szafki na akta magicznym proszkiem do odcisków palców. - No, nie bardzo... - W takim razie przemyślmy i przedyskutujmy wszystko od początku, tak jak to robią w kryminałach. - Jestem za. Oszczędzimy na benzynie. Wróciłyśmy do domu i usiadłyśmy naprzeciwko siebie przy kuchennym stole. Amelia zrobiła sobie herbatę, ja otworzyłam bezkofeinową colę. - Greg się martwi, że ktoś mu grzebie w dokumentach zaczęłam. - Wyjaśniłyśmy już, kto się kręci nocami po biurze: jego córka ze swoim chłopakiem. Spróbujmy z drugiej strony: akta. Kogo mogliby interesować klienci Grega? - Może któryś klient uznał, że dostał za małe odszkodowanie? - zasugerowała Amelia, popijając herbatę. Albo doszedł do wniosku, że Greg kantuje? - Ale po co miałby mu grzebać w papierach? Nie lepiej złożyć skargę do jakiejś... krajowej rady agentów ubezpieczeniowych? - No dobrze. W takim razie... To musi być jakiś inny agent. Ktoś, kogo dziwi niewiarygodny fart klientów Grega; kto nie wierzy w przypadek ani te tandetne syntetyczne królicze łapki. Wystarczyło chwilę pomyśleć, odsiać w głowie ziarno od plew - i rozwiązanie stawało się oczywiste: to musiał być ktoś z konkurencji. Wydawało mi się, że kojarzę wszystkich pozostałych trzech agentów w Bon Temps, ale dla pewności sprawdziłam w książce telefonicznej. - Proponuję odwiedzić ich po kolei - powiedziała Amelia. - Jestem jeszcze w miarę nowa w mieście, mogę im mówić, że interesują mnie dodatkowe ubezpieczenia. - A ja będę jeździła z tobą i ich skanowała. - Pokieruję rozmową tak, żeby zeszła na agencję Auberta. Wtedy będą myśleli o właściwych sprawach. Zdążyła mi już zadać wystarczająco dużo pytań, żeby wiedzieć, jak działa telepatia. Skinęłam głową. - Zaczynamy z samego rana. Z miłym dreszczykiem wyczekiwania położyłyśmy się spać. Dobry plan to piękna rzecz. Stackhouse i Broadway wchodzą do akcji.
Dzień nie zaczął się dokładnie tak, jak planowałyśmy. Przede wszystkim pogoda zdecydowała, że będzie jesień. Pochłodniało, lało jak z cebra i z żalem musiałam odłożyć do szafy szorty i krótki top. Wiedziałam, że nie włożę ich pewnie przez najbliższe kilka miesięcy. Dostępu do pierwszej agentki, Diane Porchii, broniła potulna sekretarka, Alma Dean; wgniotła się i pomarszczyła jak zderzak, kiedy uparłyśmy się, żeby porozmawiać z Diane. Amelia tak długo opromieniała panią Dean swoim olśniewającym uśmiechem i blaskiem pięknych zębów, aż ta w końcu zawołała agentkę. Diane - przysadzista kobieta w średnim wieku, ubrana w zielony kostium - podała nam rękę na powitanie. - Obwożę moją przyjaciółkę Amelię po wszystkich agentach ubezpieczeniowych w mieście - wyjaśniłam. Zaczęłyśmy od Grega Auberta. Wyczuliłam się na reakcję jej umysłu, ale w odpowiedzi wyczułam tylko zawodową dumę i... cień rozpaczy. Przerażała ją większa niż zwykle liczba odszkodowań, jakie przyszło jej wypłacić w ostatnim czasie. Myślała wyłącznie o sprzedawaniu nowych polis. Amelia dała mi dyskretny znak ręką. Diane Porchia nie była zerem magicznym. - Greg Aubert podejrzewa, że ktoś włamał mu się w nocy do biura - powiedziała Amelia. - To tak jak do nas. - Diane nie kryła zaskoczenia. - Ale nic nie zginęło. - Szybko się otrząsnęła i wzięła do pracy. Zapewniam, że oferujemy ceny konkurencyjne w porównaniu z Gregiem. Proszę spojrzeć na zakres ubezpieczenia, na pewno się pani ze mną zgodzi. Wkrótce potem z głowami pełnymi liczb udałyśmy się do Baileya Smitha. Bailey był licealnym kolegą mojego brata Jasona, musiałyśmy więc poświęcić nieco czasu na zabawę w „A co u niego/u niej słychać?", ale wynik spotkania był taki sam. Bailey za wszelką cenę chciał sprzedać Amelii polisę, a przy okazji może zaprosić ją na drinka - gdyby tylko znał jakąś knajpę, o której żona by się nie dowiedziała. On również miał włamanie w biurze; intruz wybił szybę i wszedł do środka, ale i tu niczego nie brakowało. Ja zaś wyczytałam z jego myśli, że interesy kiepsko idą. Bardzo kiepsko. John Robert Briscoe sprawił nam problem innego rodzaju: nie chciał się z nami spotkać. Jego sekretarka, Sally Lundy,
przypominała anioła z ognistym mieczem broniącego wstępu do gabinetu szefa. Szansę dało nam dopiero pojawienie się klientki - drobnej, zasuszonej kobiety, która przed miesiącem miała wypadek samochodowy. - Nie wiem, jak to możliwe, ale ledwie wykupiłam polisę u pana Briscoe, zaraz przytrafił mi się wypadek. Minął miesiąc, i znowu to samo! - Proszę ze mną, pani Hanson. Sally posłała nam nieufne spojrzenie i zaprowadziła starszą panią do sanktuarium Briscoe. Ledwie zniknęły nam z oczu, Amelia - ku mojej zgrozie - przejrzała całą korespondencję przychodzącą. Sally wróciła do biurka, a my wyszłyśmy. - Przyjdziemy później - wyjaśniłam. - Teraz jesteśmy umówione. - To wszystko były wnioski o odszkodowanie! powiedziała Amelia, gdy tylko znalazłyśmy się za drzwiami. Co do jednego! Odrzuciła kaptur płaszcza przeciwdeszczowego. W końcu przestało padać. - Coś tu nie gra. John Robert ucierpiał jeszcze bardziej niż Diane i Bailey. Spojrzałyśmy po sobie i powiedziałam na głos to, co obie pomyślałyśmy: - Czyżby Greg jakimś cudem zgarnął więcej fartu niż mu przysługiwało? - W życiu nie słyszałam o takim mechanizmie - przyznała Amelia. Mimo to, byłyśmy zgodne, że Greg niechcący zaburzył jakąś kosmiczną równowagę. - Ani u Diane, ani u Baileya nie wyczułam żadnych zer magicznych - dodała Amelia. - Nie sprawdziłam tylko Johna Roberta i jego sekretarki. - On zaraz powinien wyjść na lunch - zauważyłam, spojrzawszy na zegarek. - Może Sally też wyjdzie. Pójdę na tyły budynku, tam parkują samochody. Zagadam ich. Musisz być blisko? - Jeśli mam użyć czarów, to dobrze by było. Amelia pobiegła do samochodu po torebkę, a ja pośpiesznie obeszłam dom dookoła. Stał blisko głównej ulicy, ale był okolony gęsto rosnącymi lagerstremiami. Udało mi się złapać Johna Roberta, zanim zdążył odjechać na obiad. Miał brudny samochód, ubranie w nieładzie i się
garbił. Znałam go z widzenia, nigdy jednak przedtem nie rozmawialiśmy. - Pan Briscoe? - zagadnęłam. Natychmiast się wyprostował. Zrobił zdziwioną minę, ale po chwili się uspokoił i nawet spróbował uśmiechnąć. - Ty jesteś Sookie Stackhouse, prawda? Wieki całe cię nie widziałem. - Rzadko pan zagląda do „Merlotte'a". - To prawda, zwykle wieczorem wracam do domu, do żony i dzieci. Rodzina potrafi zająć człowiekowi czas. - Bywa pan w biurze Grega Auberta? - spytałam niby od niechcenia. Długą chwilę patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami. - Nie... Po co miałbym tam zaglądać? Z jego umysłu wyczytałam, że naprawdę nie ma zielonego pojęcia, o czym mówię. Jednakże w tej chwili na parkingu zjawiła się Sally Lundy, której na widok mnie rozmawiającej z jej szefem - którego przecież chroniła własną piersią niemalże para buchnęła uszami. - Sally... - John Robert z ulgą powitał jej przybycie. - Ta pani pyta, czy byłem ostatnio u Grega w biurze. - Ona na pewno tam bywa - odparła Sally i nawet John Robert był zaskoczony zjadliwością jej głosu. I wtedy mi się udało: poznałam nazwisko, którego szukałam. - To pani - powiedziałam. - To była pani, pani Lundy. Po co pani to robi? Gdybym nie była pewna, że mam wsparcie Amelii, bałabym się. Właśnie, skoro o wsparciu mowa... - Po co?! - zajazgotała Sally. - Jeszcze śmiesz, jeszcze masz czelność... jeszcze masz jaja, żeby mnie o to pytać? John Robert byłby chyba mniej przerażony, gdyby nagle wyrosły jej rogi. - Sally... - zaniepokoił się. - Może powinnaś usiąść... - Pan tego nie widzi! - darła się dalej. - Nikt tego nie widzi! Greg Aubert ma konszachty z diabłem! A my razem z Diane i Bailey jedziemy na jednym wózku, który właśnie rozpada się na kawałki! Ma pan pojęcie, ile miał wniosków o odszkodowanie w zeszłym tygodniu? Trzy! A ile sprzedał polis? Trzydzieści! John Robert dosłownie zachwiał się na nogach, słysząc te liczby. - Sally... - wykrztusił z trudem. - Nie możemy tak po
prostu oskarżać Grega. To dobry człowiek, nigdy by czegoś takiego nie zrobił... A jednak zrobił, chociaż bezwiednie. Sally uznała, że to właściwy moment na kopnięcie mnie w piszczel. Ucieszyłam się, że zamiast szortów włożyłam normalne dżinsy. Kiedy tylko zechcesz, Amelio, pomyślałam. John Robert wrzeszczał na Sally i młócił rękoma (chociaż wcale nie próbował jej powstrzymać); Sally darła się ile sił w płucach, wylewając swoje żale na Grega i tę sukę Marge, która u niego pracuje. Dużo miała do powiedzenia o Marge. Nie przepadały za sobą. Tymczasem zdążyłam się od niej odsunąć na wyciągnięcie ręki. Wiedziałam, że następnego dnia nogi będę mieć całe w sińcach. W końcu - w końcu! - zjawiła się Amelia, zdyszana i potargana. - Przepraszam... - wysapała. - Nie uwierzysz, co się stało: noga ugrzęzła mi między fotelem i progiem w samochodzie, przewróciłam się, kluczyki wpadły mi pod auto... Nieważne. Congelo! Stopa Sally zatrzymała się w pół ciosu i kobieta zastygła w bezruchu, balansując na jednej nodze. John Robert znieruchomiał z rękami rozłożonymi w geście rozpaczy. Wystarczyło, że dotknęłam jego ręki, i runął ciężko na ziemię, tak jak ten wampir w nocy. Przynajmniej mnie nie trzymał. - Co dalej? - spytałam. - Myślałam, że wiesz! Musimy coś zrobić, żeby nie myśleli ciągle o Gregu i jego niesamowitym szczęściu. - Sęk w tym, że Greg wyczerpał chyba całe okoliczne zasoby fartu. Spójrz na siebie: miałaś kłopot nawet z tym, żeby wysiąść z samochodu i tu przybiec. Amelia się zamyśliła. - To prawda, musimy pogadać z Gregiem. Ale najpierw załatwmy tę sprawę do końca. - Wyciągnęła prawą rękę w kierunku dwóch zamrożonych postaci. - Ehm... Amicus cum Greg Aubert. Nie zaczęli od razu wyglądać przyjaźniej, ale niewykluczone, że zmiana dokonywała się w ich sercach. - Regelo - powiedziała Amelia. Stopa Sally ciężko opadła na ziemię. Sally straciła równowagę i musiałam ją złapać, żeby się nie przewróciła. - Proszę uważać, panno Sally. - Miałam nadzieję, że nie
kopnie mnie znowu. - Zachwiało panią. Spojrzała na mnie zdziwiona. - Co panie tu robią? Dobre pytanie. - Chciałyśmy pójść do McDonalda, na skróty przez parking. - Wskazałam podwójny złoty łuk sterczący nad dachami przecznicę dalej. - Nie miałyśmy pojęcia, że macie tu państwo taki gąszcz. Wrócimy po samochód i podjedziemy. - Tak będzie najlepiej - wtrącił John Robert. - Nie będziemy się musieli martwić, że coś się stanie z waszym samochodem na naszym parkingu. - Znowu się zasępił. - Na pewno coś by w niego walnęło. Albo na niego spadło. Może powinienem po prostu zadzwonić do tego sympatycznego Grega Auberta i poprosić o radę, jak przerwać tę złą passę. - Koniecznie - przytaknęłam. - Greg chętnie z panem porozmawia. I na pewno da wam mnóstwo tych swoich króliczych łapek. - Z tego Grega to naprawdę miły gość - zgodziła się ze mną Sally. Okręciła się na pięcie i wróciła do biura, trochę oszołomiona, ale spokojna. My z Amelią - pogrążone w zadumie - pojechałyśmy do biura Pelican State. Udałyśmy się prosto do pokoju Grega i usadowiłyśmy się przy jego biurku, jak klientki. - Za dużo czarów rzucasz, Greg - powiedziałam i wyjaśniłam mu, co i jak. Był przestraszony i zły jednocześnie. - Jestem najlepszym agentem w Luizjanie! Mam niesamowite statystyki! - Do niczego nie mogę cię zmusić, ale wysysasz całe szczęście przeznaczone dla parafii Renard. Powinieneś się podzielić z innymi. Diane i Bailey tak cienko przędą, że zastanawiają się nad zmianą zawodu. A Briscoe ma myśli samobójcze. Trzeba Gregowi oddać sprawiedliwość: kiedy zrozumiał powagę sytuacji, był autentycznie przerażony. - Zmodyfikuję zaklęcia - obiecał. - Pogodzę się z tym, że czasem mam pecha. Do głowy by mi nie przyszło, że zużyłem przydział na nas wszystkich. - Nie był zachwycony, ale było widać, że pogodził się z losem. - A kto przychodził po nocy do biura? - spytał potulnie. - Tym się nie przejmuj, to już załatwione. Taką przynajmniej miałam nadzieję. Z tego, że Bill zabrał Dustina do Shreveport na spotkanie z Erikiem, nie wynikało
jeszcze, że młody wampir nie wróci. Może jednak wtedy znajdą sobie z Lindsay inne miejsce na wzajemne zgłębianie swoich sekretów. - Dziękuję. Greg uścisnął nam ręce. Wypisał nam nawet czek, co też było bardzo miłe, chociaż powiedziałyśmy mu, że nie musi tego robić. Amelia była dumna i szczęśliwa, ja również miałam dobry humor. Rozwiązałyśmy dwa ważkie problemy. Dzięki nam świat stał się lepszy. - Świetni z nas detektywi - powiedziałam, kiedy jechałyśmy do domu. - Pewnie - zgodziła się ze mną Amelia. - Nie tylko jesteśmy świetne, ale jeszcze mamy fart.
PREZENT Była Wigilia Bożego Narodzenia. Siedziałam całkiem sama. Czy to brzmi wystarczająco smutno i żałośnie, żebyście powiedzieli „Biedna Sookie Strackhouse!"? Nie trzeba. Sama już użalałam się nad sobą i im więcej myślałam o swojej samotności w święta, tym więcej łez napływało mi do oczu i tym mocniej drżał podbródek. Większość ludzi spędza święta z rodziną i przyjaciółmi. Mam brata, ale właściwie się do siebie nie odzywamy. Niedawno odkryłam, że mam nadal żyjącego pradziadka, ale nie sądzę, żeby zdawał sobie sprawę z faktu, że właśnie trwa Boże Narodzenie. (Nie z powodu starczego zdziecinnienia daleko mu do tego - po prostu nie jest chrześcijaninem). Ci dwaj to wszystko co mam, jeśli idzie o bliską rodzinę. Mam też przyjaciół, ale najwyraźniej wszyscy mieli własne plany na ten rok. Amelia Broadway, wiedźma, która mieszka na piętrze mojego domu, pojechała do Nowego Orleanu, żeby spędzić święta z ojcem. Mój przyjaciel i pracodawca, Sam Merlotte, pojechał do Teksasu zobaczyć się z mamą, ojczymem i rodzeństwem. Moi przyjaciele z dzieciństwa, Tara i JB, spędzą Wigilię z rodziną JB; poza tym, to były ich pierwsze święta jako małżeństwa. Kto by się do tego wtrącał? Miałam też innych przyjaciół... Przyjaciół bliskich na tyle, że gdybym zrobiła żałosną minę, kiedy opowiadali o swoich świątecznych planach, w okamgnieniu wciągnęliby mnie na listę gości. Jednakże w ataku przekory uznałam, że nie chcę, by ktoś mi współczuł dlatego, że jestem sama. Chyba chciałam samodzielnie poradzić sobie z tym faktem. Sam załatwił barmana na zastępstwo, ale „Merlotte" zamyka się o drugiej po południu w Wigilię i pozostaje zamknięty do drugiej po południu drugiego dnia świąt, więc nie miałam nawet pracy, żeby urozmaicić sobie cudne, nieprzerwane pasmo cierpienia. Pranie było zrobione. Dom posprzątany. Tydzień wcześniej rozwiesiłam świąteczne ozdoby, które odziedziczyłam po babci razem z domem. Otwieranie pudeł z
ozdóbkami sprawiło, że na nowo boleśnie za nią zatęskniłam. Odeszła niemal dwa lata temu, a mnie nadal brakowało rozmów z nią. Była nie tylko przezabawna, ale też naprawdę przenikliwa i dawała mądre rady - gdy uznała, że takiej ktoś potrzebuje. Wychowywała mnie od siódmego roku życia i była najważniejszą osobą w moim życiu. A jak się ucieszyła, kiedy zaczęłam umawiać się z wampirem Billem Comptonem. Aż tak desperacko pragnęła, żebym znalazła sobie kawalera - nawet wampir był mile widziany. Kiedy jest się telepatą, jak ja, trudno umawiać się ze zwykłymi facetami; na pewno sami rozumiecie, dlaczego. Ludzie myślą o mnóstwie rzeczy, o których woleliby, żeby ich najbliżsi i najdrożsi nie wiedzieli, już nie wspominając o kobiecie, którą zabierają na kolację albo do kina. Z wampirami jest zupełnie inaczej - ich umysły pozostają dla mnie cudownie ciche; umysły wilkołaków są niemal równie dobre, chociaż odbieram od moich przelotnie futrzastych znajomych spore podmuchy emocji i przypadkowe urywki myśli. Oczywiście, po tym, jak pomyślałam o serdecznym przyjęciu Billa przez babcię, zaczęłam się zastanawiać, co on teraz porabia. I wtedy przewróciłam oczami z powodu własnej głupoty. Był środek dnia. Bill spał gdzieś w swoim domu, który znajdował się w lesie na południe ode mnie, za cmentarzem. Zerwałam z nim, ale byłam pewna, że zjawiłby się migiem, gdybym tylko zadzwoniła - oczywiście już po zmierzchu. Niech mnie szlag, jeśli do niego zadzwonię. Albo do kogokolwiek innego. Złapałam się jednak na tym, że gapię się tęsknie na telefon za każdym razem, gdy koło niego przechodzę. Musiałam wyjść z domu, bo inaczej zaraz do kogoś zadzwonię, kogokolwiek. Potrzebowałam misji. Przedsięwzięcia. Zadania. Czegoś dla odwrócenia uwagi. Przypomniałam sobie, że bladym świtem obudziłam się na jakieś trzydzieści sekund. Ponieważ pracowałam na nocnej zmianie „U Merlotte'a", znaczyło to, że dopiero co zdążyłam porządnie przysnąć. Byłam przytomna tylko przez chwilę akurat, żeby się zastanowić, co mnie wyrwało ze snu. Pomyślałam, że pewnie usłyszałam coś w lesie. Dźwięk się nie powtórzył, więc znowu zasnęłam jak kamień. Spojrzałam przez kuchenne okno na las. Niespecjalnie
mnie zdziwiło, że nie dostrzegłam niczego ciekawego. - W lasach głęboka, śnieżna zima (Cytaty w oparciu o przekład L. Marjańskiej (przyp. tłum.).) - powiedziałam głośno, próbując przypomnieć sobie wiersz Frosta, którego musieliśmy nauczyć się na pamięć w szkole. A może to było „głęboka, piękna zima"? Oczywiście, moje lasy nie były ani piękne, ani tym bardziej śnieżne - w Luizjanie nigdy nie padał śnieg na Boże Narodzenie, nawet w jej północnej części, chociaż bywało zimno (tutaj oznacza to temperatury w okolicach trzech stopni powyżej zera) - za to zdecydowanie były głębokie i mroczne. I podmokłe. Wobec tego włożyłam sznurowane robocze buty, które kupiłam wiele lat temu, kiedy chodziłam razem z Jasonem na polowania, i zarzuciłam na siebie najgrubszy płaszcz, z którym nie obchodziło mnie, co może się stać i który przypominał właściwie pikowaną, puchatą kurtkę. Miał bladoróżowy kolor. Ponieważ w tych okolicach trzeba wielu lat, żeby zniszczyć gruby płaszcz, on też sporo się wyleżał; mam dwadzieścia siedem lat i etap bladego różu już dawno zostawiłam za sobą. Zwinęłam włosy pod dzierganą czapką i naciągnęłam rękawiczki, które znalazłam wsunięte do kieszeni. Nie nosiłam tego płaszcza od bardzo, bardzo dawna i zdziwiłam się, znajdując parę dolarów i jakieś odcinki biletów w kieszeniach, plus rachunek za mały bożonarodzeniowy podarunek, który ofiarowałam Alcide'owi Herveaux, wilkołakowi, z którym przez krótki czas się spotykałam. Kieszenie są jak kapsuły czasu. Od czasu, kiedy kupiłam Alcide'owi książkę z sudoku, jego ojciec zginął, walcząc o rolę przywódcy sfory, i po serii burzliwych wypadków Alcide sam został przywódcą. Zastanawiałam się, jak się mają sprawy sfory w Shreveport. Nie rozmawiałam z żadnym łakiem od dwóch miesięcy. Właściwie to straciłam rachubę, kiedy ostatnio była pełnia księżyca. Wczoraj? Teraz myślałam już nie tylko o Billu, ale i o Alcidzie. Jeśli się czymś nie zajmę, zaraz zacznę rozmyślać o moim najnowszym utraconym chłopaku, Quinnie. Czas ruszać. Moja rodzina zamieszkiwała ten skromny dom od ponad stu pięćdziesięciu lat. Wielokrotnie przebudowywany budynek stoi na polanie wśród lasów przy Hummingbird Road, za małym miasteczkiem Bon Temps w parafii Renard. Las jest głębszy i gęstszy na wschodzie, za domem, ponieważ nie prowadzono tam wycinki od dobrych pięćdziesięciu lat. Jest rzadszy od południa, gdzie leży cmentarz. Okolica jest
delikatnie pofalowana, a daleko na tyłach posesji płynie strumyk, ale nie byłam nad nim od wieków. Ostatnio byłam bardzo zajęta - sprzedając drinki w barze, telepatując (jest taki czasownik?) dla wampirów, wbrew własnej woli wplątując się w walkę o władzę wśród wampirów i wilkołaków oraz zajmując się innymi podobnymi magicznymi i przyziemnymi kwestiami. Miło było znaleźć się w lesie, chociaż powietrze było rześkie i wilgotne. Przyjemnie korzystało się z mięśni. Szłam przez zarośla co najmniej pół godziny, rozglądając się za czymkolwiek, co mogło narobić hałasu w nocy. W północnej Luizjanie mieszka mnóstwo zwierząt, ale większość z nich jest cicha i płochliwa: oposy, szopy, jelenie. Są też nieco mniej ciche, ale równie płochliwe ssaki, takie jak kojoty i lisy. Mamy też tu parę zwierząt, które naprawdę robią wrażenie. W barze cały czas słyszę opowieści myśliwych. Paru bardziej entuzjastycznych sportsmenów dojrzało baribala na prywatnym terenie łowieckim jakieś dwie mile od mojego domu. A Terry Bellefleur przysięgał mi, że niecałe dwa lata temu widział panterę. Większość zapalonych myśliwych spotykała też dziki. Oczywiście nie spodziewałam się natrafić na cokolwiek w tym stylu. Na wszelki wypadek wrzuciłam do kieszeni komórkę, ale nie byłam pewna, czy złapię w lesie zasięg. Zanim przeszłam przez gęstwinę do strumienia, rozgrzałam się w puchowym płaszczu. Byłam gotowa przykucnąć na minutę lub dwie i przyjrzeć się miękkiej ziemi nad wodą. Strumień, który nigdy nie był za duży, po ostatnich deszczach wypełniał koryto po brzegi. Chociaż żaden ze mnie przyrodnik, potrafiłam powiedzieć, że był tu jeleń. I szopy. I może pies. Albo dwa. A nawet trzy. Niedobrze, pomyślałam, nagle zaniepokojona. Sfora psów zawsze była potencjalnie niebezpieczna. Nie byłam nawet w połowie tak łebska, żeby powiedzieć, jak stare są te ślady, ale podejrzewałam, że wyglądałyby na suchsze, gdyby pojawiły się więcej niż dzień wcześniej. Usłyszałam coś w krzakach po lewej stronie. Zamarłam, bojąc się unieść głowę i odwrócić w tamtym kierunku. Wysunęłam komórkę z kieszeni i zerknęłam na zasięg. „Poza zasięgiem" przeczytałam napis na ekraniku. O, w mordę, pomyślałam. I tak ujęłam to zbyt delikatnie. Dźwięk się powtórzył. Uznałam, że to jęk. Nie miałam
pojęcia, czy wydał go z siebie człowiek, czy zwierzę. Zagryzłam usta i zmusiłam się do wstania, bardzo powoli i ostrożnie. Nic się nie stało. Żadnych więcej odgłosów. Wzięłam się w garść i przeszłam powoli na lewo. Odgarnęłam gałęzie wawrzynu. Na ziemi, w zimnym, wilgotnym błocie leżał mężczyzna. Był goły jak go Pan Bóg stworzył, ale pokryty zaschniętą krwią. Podeszłam do niego ostrożnie, bo nawet nagi, krwawiący, zabłocony człowiek mógł się okazać niebezpieczny; a może zwłaszcza nagi, krwawiący, zabłocony człowiek. - Ehm - powiedziałam. Jako zagajenie pozostawiało tu wiele do życzenia. - Ehm, potrzebujesz pomocy? No dobra, w dziedzinie idiotycznych zagajeń to się plasowało na tym samym miejscu, co pytanie „Jak się czujesz? . Otworzył oczy - bursztynowe, dzikie i okrągłe jak u sowy. - Odejdź - powiedział nagląco. - Mogą wrócić. - Więc lepiej się pośpieszmy - odparłam. Nie zamierzałam porzucić rannego człowieka na pastwę tego, co zostawiło go w takim stanie. - Jak bardzo jesteś ranny? - Nie. Uciekaj - powiedział z naciskiem. - Niedługo się ściemni. Z bólem wyciągnął rękę, żeby złapać mnie za kostkę. Zdecydowanie chciał, żebym go posłuchała. Naprawdę trudno było słuchać jego słów, kiedy tyle nagości dawało zajęcie moim oczom. Stanowczo skupiłam wzrok powyżej jego piersi. Która była porośnięta, choć niezbyt gęsto, ciemnymi włoskami. A poza tym była dość szeroka. Chociaż wcale się nie przyglądałam! - Chodź - powiedziałam, klękając na ziemi obok nieznajomego. Mieszanina śladów w błocie wskazywała, że dużo się wokół niego działo. - Jak długo tu leżysz? - Kilka godzin - odpowiedział, łapiąc gwałtownie powietrze, gdy próbował podeprzeć się na łokciu. - Na takim zimnie? O, psiakość. Nic dziwnego, że miał siną skórę. - Muszę zabrać cię do domu. I to już - powiedziałam. Spojrzałam na krew na jego lewej ręce, a potem na resztę ciała, próbując umiejscowić obrażenia. To był błąd. Reszta jego ciała - chociaż ewidentnie
zabłoconego, zakrwawionego i zmarzniętego - była naprawdę, naprawdę... Co było ze mną nie tak? Patrzyłam pożądliwie na kompletnie (nagiego i przystojnego) obcego faceta, a on leżał przerażony i ranny. - Chodź - powiedziałam, siląc się na stanowczy, zdeterminowany i neutralny ton. - Obejmij mnie zdrową ręką za szyję, to spróbuję pomóc ci uklęknąć. Potem się podniesiesz i będziemy mogli ruszyć. Był cały posiniaczony, ale w żadnym innym miejscu nie miał otwartej rany. Kilka razy zaprotestował, ale niebo ciemniało, w miarę jak nadciągała noc, więc przerwałam mu ostro. - Rusz się wreszcie - ponagliłam go. - Nie chcemy tu być dłużej niż to konieczne. Będziemy potrzebowali niemal godziny, żeby dojść do domu. Mężczyzna zamilkł. W końcu skinął głową. Kosztowało mnie sporo wysiłku to, żeby wreszcie stanął na nogi. Skrzywiłam się, widząc, jakie są podrapane i brudne. - No, proszę - powiedziałam pokrzepiająco. Zrobił krok, skrzywił się. - Jak się nazywasz? - zapytałam, próbując odwrócić jego uwagę od bólu spowodowanego ruchem. - Preston - odpowiedział. - Preston Pardloe. - Skąd jesteś, Preston? Szliśmy teraz szybciej, na całe szczęście. W lesie robiło się coraz ciemniej. - Jestem z Baton Rouge - odpowiedział; robił wrażenie nieco zaskoczonego. - A jak się znalazłeś w moim lesie? - No... Zdałam sobie sprawę, na czym polega jego kłopot. - Jesteś łakiem? Poczułam, że jego ciało się rozluźnia. Zorientowałam się już po wzorcu jego umysłu, ale nie chciałam go przestraszyć, mówiąc mu o moim drobnym upośledzeniu. Wzorzec Prestona był... jak to opisać? Był gładszy i gęstszy niż u innych łaków, które poznałam, ale każdy umysł miał niepowtarzalny charakter. - Tak - odpowiedział. - Więc wiesz. - Aha, wiem. Wiedziałam więcej, niżbym chciała. Wampiry ujawniły się wraz pojawieniem się syntetycznej krwi japońskiej
produkcji, która zaspokajała ich potrzeby, ale inne stworzenia nocy i mroku nie dokonały takiego samego wielkiego kroku. - Która sfora? - zapytałam, kiedy potknęliśmy się o opadłą gałąź i ledwie złapaliśmy równowagę. Ciężko się na mnie opierał. Bałam się, że moglibyśmy naprawdę upaść. Musieliśmy przyśpieszyć. Miałam wrażenie, że porusza się teraz szybciej, odkąd rozgrzał nieco mięśnie. - Sfora Zabójców Jeleni, z południa Baton Rouge. - A co robiłeś w moim lesie? - zapytałam znowu. - To twoje ziemie? Przepraszam, że wtargnąłem na prywatny teren. Złapał gwałtownie wdech, gdy pomagałam mu obejść aralię. Jeden cierń wbił mi się w różowy płaszcz i z trudem go wyjęłam. - To najmniejsze z moich zmartwień - odparłam. - Kto cię zaatakował? - Sfora Ostrych Pazurów z Monroe. Nie znałam żadnych łaków z Monroe. - Dlaczego się tu znalazłeś? - zapytałam, myśląc, że prędzej czy później mi odpowie, jeśli będę pytała. - Mieliśmy spotkać się na neutralnym gruncie - wyjaśnił z twarzą napiętą z bólu. - Pewien pumołak z okolicy zaproponował nam tę ziemię jako miejsce w połowie drogi, strefę neutralną. Nasze sfory... toczyły spór. Powiedział, że to będzie dobre miejsce do wyjaśnienia rozbieżności między nami. Mój brat zaproponował moją ziemię jako miejsce do pertraktacji dla łaków? Brnęłam w milczeniu z nieznajomym, przymierzając się do tej myśli. Jason rzeczywiście był pumołakiem, chociaż stał się nim przez ugryzienie; żona, która od niego odeszła, była pumołakiem od urodzenia, z racji genów. Co sobie myślał, wysyłając do mnie tak niebezpieczną zbieraninę? Na pewno nie myślał o tym, co jest dla mnie dobre. To jedno było pewne. Pewnie, że nie byliśmy w najlepszych stosunkach, ale bolała mnie myśl, że naprawdę mógłby chcieć mnie skrzywdzić. To znaczy - skrzywdzić bardziej, niż zrobił to do tej pory. Syk bólu przyciągnął moją uwagę z powrotem do mojego towarzysza. Starając się bardziej mu pomóc, objęłam go w pasie, a on mnie. Ku mojej uldze, dzięki temu zwiększyliśmy tempo. Pięć minut później dostrzegłam światło, które zostawiłam na tylnym ganku.
- Bogu dzięki - powiedziałam. Zaczęliśmy iść szybciej i dotarliśmy do domu, kiedy zapadła ciemność. Na chwilę mój towarzysz wygiął się w łuk i zesztywniał, ale się nie zmienił. Co za ulga. Wejście po schodach okazało się męką, ale wreszcie udało mi się wprowadzić Prestona do domu i posadzić przy kuchennym stole. Spojrzałam na niego z niepokojem. Co dziwne, nie był to pierwszy raz, kiedy przyprowadziłam zakrwawionego i nagiego mężczyznę do swojej kuchni. W podobnych okolicznościach znalazłam wampira imieniem Eric. Czy to nie było niewiarygodnie dziwne - nawet jak na mnie? Oczywiście nie miałam czasu, żeby dłużej nad tym rozmyślać, ponieważ ten mężczyzna wymagał mojej uwagi. Próbowałam przyjrzeć się jego ramieniu, korzystając z lepszego światła w kuchni, ale był tak brudny, że nie dało się dojrzeć szczegółów. - Myślisz, że dałbyś radę wstać i wziąć prysznic? spytałam, mając nadzieję, że nie zabrzmiało to, jakbym uważała, że śmierdzi albo coś w tym guście. Faktycznie, pachniał trochę niezwykle, ale jego zapach nie był nieprzyjemny. - Myślę, że dam radę tyle wystać - odparł krótko. - W porządku, poczekaj chwilę. Przyniosłam starą dzierganą narzutę z kanapy w głębi salonu i ostrożnie go okryłam. Teraz łatwiej mi było skupić myśli. Poszłam pośpiesznie do łazienki przy holu, żeby włączyć prysznic, dodany sporo po tym, jak pojawiła się tam stojąca na łapach wanna. Pochyliłam się, żeby odkręcić wodę, i poczekałam, aż zrobi się gorąca, a potem wyjęłam dwa świeże ręczniki. Amelia zostawiła szampon i odżywkę na wieszaku pod prysznicem i nie brakowało tam mydła. Włożyłam rękę w strumień wody. Przyjemna i gorąca. - W porządku! - zawołałam. - Idę po ciebie! Mój nieoczekiwany gość wyglądał na przestraszonego, kiedy wróciłam do kuchni. - Po co? - zapytał, a ja zaczęłam się zastanawiać, czy oberwał w lesie po głowie. - Żeby zabrać cię pod prysznic. Nie słyszysz szumu wody? - powiedziałam, starając, się zabrzmieć rzeczowo. Nie mogę ocenić rozmiaru twoich obrażeń, dopóki nie będziesz czysty. Wstał i znowu ruszyliśmy. Pomyślałam, że lepiej mu się
chodzi, jakby ciepło panujące w domu i równe podłogi pomagały jego mięśniom się rozluźnić. Zostawił narzutę po prostu na krześle. Jak większość łaków nie miał problemu z nagością, zauważyłam. W porządku, to dobrze, nie? Jego myśli były dla mnie nieprzejrzyste, jak to czasem myśli łaków, ale wychwyciłam przebłyski niepokoju. Nagle oparł się o mnie o wiele mocniej i zatoczyłam się pod ścianę. - Przepraszam - powiedział, łapiąc gwałtownie powietrze. - To tylko ukłucie w nodze. - Nie ma sprawy. Pewnie mięśnie się rozciągają. Doszliśmy do małej łazienki, która była bardzo staroświecka. Moja własna łazienka obok sypialni była bardziej nowoczesna, ale użyczenie tej wydawało mi się mniej osobiste. Jednakże Preston jakby nie zauważył podłogi w czarno białą szachownicę. Z nieskrywanym zapałem patrzył na gorącą wodę lejącą się do wanny. - Ehm, mam cię zostawić na chwilę samego, zanim pomogę ci wejść pod prysznic? - powiedziałam, kiwając głową na toaletę. Spojrzał na mnie, nic nie rozumiejąc. - Och - załapał w końcu. - Nie, w porządku. Podeszliśmy więc do wanny, która była dość wysoka. Po mnóstwie niezgrabnych manewrów Preston zdołał przerzucić nogę do środka, ja go pchnęłam i wtedy udało mu się unieść drugą nogę i wejść do wanny. Kiedy już się upewniłam, że da radę stać o własnych siłach, zaczęłam zaciągać zasłonę prysznicową. - Chwileczkę... - odezwał się, a ja zamarłam. Stał pod strumieniem ciepłej wody, która przylepiła mu włosy do głowy, uderzała w pierś i spływała w dół, gdzie skapywała z... W porządku, wszędzie zrobiło mu się cieplej. - Tak? - powiedziałam, starając się, żeby nie zabrzmiało to, jakbym się dławiła. - Jak się nazywasz? - Och! Przepraszam. - Z trudem przełknęłam ślinę. Nazywam się Sookie. Sookie Stackhouse. - Znowu przełknęłam ślinę. - Tu jest mydło, a tam szampon. Zostawię drzwi do łazienki otwarte, dobrze? Zawołaj, jak skończysz, to pomogę ci wyjść z wanny. - Dzięki. Krzyknę, gdybym cię potrzebował. Zaciągnęłam
zasłonę prysznicową, chociaż nie bez żalu. Upewniając się, że czyste ręczniki są w miejscu, do którego Preston z łatwością sięgnie, wróciłam do kuchni. Zastanawiałam się, czy napije się kawy, gorącej czekolady, czy herbaty? A może czegoś mocniejszego? Miałam trochę burbona, a w lodówce stało parę piw. Zapytam go. Zupa, dobrze mu zrobi trochę zupy. Nie miałam żadnej domowej, ale znalazłam puszkę zupy „Campbell" o smaku tortilli z kurczakiem. Wlałam ją do rondla na piecu, przygotowałam kawę i zagrzałam trochę wody na wypadek, gdyby wolał gorącą czekoladę albo herbatę. Kiedy Preston wynurzył się z łazienki, od pasa w dół był owinięty wielkim niebieskim ręcznikiem kąpielowym Amelii. Wierzcie mi, ten ręcznik nigdy dotąd nie wyglądał równie dobrze. Drugi ręcznik zawinął wokół szyi, żeby zatrzymać wodę kapiącą z włosów, więc zasłonił ranę na ramieniu. Krzywił się nieco, chodząc, toteż zorientowałam się, że musi mieć obolałe stopy. Przypadkiem kupiłam męskie skarpety w czasie ostatniej wyprawy do Wal - Marta, więc wyjęłam je z szuflady i wręczyłam Prestonowi, który znowu usiadł na swoim miejscu przy stole. Ku mojemu zaskoczeniu przyjrzał się uważnie skarpetom. - Musisz włożyć jakieś skarpetki - powiedziałam, zastanawiając się, czy zawahał się, myśląc, że to skarpety innego mężczyzny. - Są moje - dodałam uspokajająco. - Na pewno masz obolałe stopy. - Tak - zgodził się dość powoli i pochylił, żeby je włożyć. - Potrzebujesz pomocy? Nalewałam zupę do miski. - Nie, dziękuję - odpowiedział z twarzą schowaną za gęstymi ciemnymi włosami, kiedy pochylił się, żeby włożyć skarpetki. - Co tak ładnie pachnie? - Podgrzałam ci trochę zupy - wyjaśniłam. - Napijesz się kawy, herbaty, czy... - Poproszę herbatę. Ja nie pijałam herbaty, ale Amelia miała jej trochę. Przejrzałam jej półkę z nadzieją, że żadna z tych mieszanek nie zamieni Prestona w żabę albo coś podobnego. Magia Amelii miewała nieoczekiwane skutki w przeszłości. Na pewno coś z napisem „Lipton" powinno się nadawać. Zanurzyłam torebkę we wrzątku i pomodliłam się w duchu. Preston ostrożnie jadł zupę. Może za bardzo ją podgrzałam. Wkładał łyżkę do ust, jakby nigdy wcześniej nie jadł zupy. Może jego matka zawsze podawała domową.
Poczułam się trochę zakłopotana. Gapiłam się na niego, bo z pewnością nie miałam lepszego obiektu. Podniósł wzrok i spojrzał mi w oczy. Rety. Sprawy przybierały tu zdecydowanie zbyt szybki obrót. - Więc... Jak to się stało, że jesteś ranny? - zapytałam. Doszło do utarczki? Dlaczego sfora cię zostawiła? - Doszło do walki. Negocjacje się nie powiodły. - Robił wrażenie nieco niepewnego i przygnębionego. - Jakoś tak wyszło, że zostawili mnie w ciemnościach. - Myślisz, że zjawią się po ciebie? Dokończył zupę, a ja postawiłam herbatę obok jego ręki. - Albo moja sfora, albo ta z Monroe - odparł ponuro. Nie zabrzmiało to wesoło. - No dobrze, lepiej pokaż mi rany - powiedziałam. Im szybciej będę wiedziała, w jakim jest stanie, tym szybciej będę mogła zdecydować, co robić. Preston zdjął ręcznik z szyi, a ja pochyliłam się, żeby obejrzeć ranę. Prawie się zagoiła. - Kiedy oberwałeś? - spytałam. - Tuż przed świtem. - Jego wielkie, złociste oczy spojrzały mi twarz. - Leżałem tam wiele godzin. - Ale... Nagle zaczęłam się zastanawiać, czy mądrze zrobiłam, sprowadzając obcą osobę do domu. Wiedziałam, że lepiej nie dawać Prestonowi do zrozumienia, że powątpiewam w jego historię. Rana była poszarpana i brzydka, kiedy znalazłam go w lesie. A jednak kiedy wszedł do domu, zagoiła się w kilka minut. Co tu było grane? Łaki szybko dochodziły do siebie, ale nie natychmiast. - Co się stało, Sookie? - zapytał. Naprawdę trudno było myśleć o czymkolwiek innym, kiedy jego długie mokre włosy opadały mu na pierś, a niebieski ręcznik zsunął się nisko. - Naprawdę jesteś łakiem? - wypaliłam i cofnęłam się kilka kroków. Jego fale mózgowe zniżyły się do klasycznego łakowego rytmu - rwanego, mrocznego rytmu, który poznawałam. Preston Pardloe robił wrażenie przerażonego. - A czym innym mógłbym być? - powiedział, wyciągając rękę. Futro posłusznie wyrosło falą od ramienia do palca z pazurem. To była najłatwiejsza przemiana, jaką kiedykolwiek widziałam, i nie rozległy się prawie żadne hałasy, które
skojarzyłam z przemianą po tym, czego kilka razy byłam świadkiem. - Musisz być jakimś superwilkołakiem - powiedziałam. - Moja rodzina ma wiele niezwykłych zdolności - odparł z dumą. Wstał i ręcznik zsunął mu się z bioder. - Nie żartuj - odparłam zduszonym głosem. Czułam, jak policzki mi czerwienieją. Na zewnątrz rozległo się wycie. Nie ma bardziej upiornego dźwięku, zwłaszcza w ciemną, zimną noc. A kiedy ten dźwięk dochodzi z miejsca, w którym twoje podwórze styka się z lasem, to... No cóż, włoski na rękach stają ci dęba. Zerknęłam na wilczą rękę Prestona, żeby zobaczyć, czy wycie wywołało u niego podobny efekt, ale stała się już ludzka. - Wrócili po mnie - powiedział. - Twoja sfora? - zapytałam, mając nadzieję, że to krewniacy wrócili po mojego gościa. - Nie. - Twarz miał ponurą. - Ostre Pazury. - Wezwij swoich ludzi. Niech się tu zjawią. - Nie bez powodu mnie zostawili. - Robił wrażenie upokorzonego. - Nie chciałem o tym mówić. Ale byłaś taka dobra. To mi się coraz mniej podobało. - A ten powód był jaki? - Płaciłem za obrazę. - Wyjaśnij mi to w dwudziestu słowach lub mniej. Zagapił się na podłogę i zdałam sobie sprawę, że liczy w głowie. Ten facet był jedyny w swoim rodzaju. - Chciała mnie siostra przywódcy stada, ja jej nie, powiedziała, że ją obraziłem, i zapłaciłem za to torturami. - Dlaczego przywódca stada zgodził się na coś takiego? - Nadal mam liczyć słowa? Pokręciłam głową. Pytał śmiertelnie poważnie. A może miał po prostu niezwykle głębokie poczucie humoru. - Przywódca nie przepada za mną i chętnie uwierzył w moją winę. On sam ma ochotę na siostrę przywódcy Ostrych Pazurów i byliby dobrą parą z punktu widzenia naszych sfor. Dlatego zostawili mnie na lodzie. Spokojnie mogłam uwierzyć, że siostra przywódcy sfory napaliła się na niego. Reszta historii nie szokowała, kiedy miało się już do czynienia z łakami. Pewnie na co dzień są całkiem ludzcy i rozsądni, ale jako łaki całkowicie się zmieniają.
- Więc zjawili się, żeby cię dorwać i dalej cię lać? Posępnie pokiwał głową. Nie miałam serca, żeby mu powiedzieć, żeby z powrotem zawinął się w ręcznik. Wzięłam głęboki wdech, odwróciłam wzrok i uznałam, że lepiej iść po strzelbę. Zanim przyniosłam strzelbę z szafy w salonie, wycia rozlegały się już echem, jedno po drugim pośród nocy. Najwyraźniej Ostre Pazury wytropiły Prestona w moim domu. Nie było szansy, żebym go ukryła i powiedziała im, że sobie poszedł. A może jednak? Gdyby tu nie weszli... - Musisz się schować w wampirzej dziurze powiedziałam. Preston odwrócił się od tylnych drzwi, na które się gapił, i wytrzeszczył oczy, widząc broń. - Jest w pokoju gościnnym. Wampirza dziura pochodziła jeszcze z czasów, kiedy Bill Compton był moim chłopakiem i uznaliśmy, że rozsądnie będzie mieć osłonięte od światła miejsce w moim domu, na wypadek gdyby zastał go tutaj dzień. Kiedy olbrzymi wilkołak się nie poruszył, złapałam go za rękę, pociągnęłam korytarzem i pokazałam mu sztuczkę z dnem szafy w sypialni. Preston już chciał zaprotestować wszystkie łaki wolały raczej walczyć niż uciekać - ale wepchnęłam go do schowka, opuściłam „podłogę" i rzuciłam tam buty i inne rupiecie, żeby szafa wyglądała realistycznie. Rozległo się głośne pukanie do . frontowych drzwi. Sprawdziłam strzelbę, upewniając się, że jest naładowana i gotowa do strzału, a potem poszłam do salonu. Serce mi waliło z prędkością jakichś stu mil na minutę. Wilkołaki jako ludzie są zwykle pracownikami fizycznymi - i niektóre potrafią trzaskać z tego nieziemską kasę. Zerknęłam przez wizjer i uznałam, że wilkołak przed frontowymi drzwiami musi być co najmniej zawodowym zapaśnikiem. Był ogromny. Włosy opadały mu w mocno nażelowanych falach na ramiona; brodę i wąsy miał przycięte. Miał na sobie skórzaną kamizelkę, skórzane spodnie i buty motocyklisty. Nosił też skórzane pasy na ramionach i skórzane bransolety na nadgarstkach. Wyglądał jak gość z pisemka dla fetyszystów. - Czego chcesz?! - zawołałam przez drzwi. - Wpuść mnie - odpowiedział zaskakująco wysokim głosem. „Mała świnko, mała świnko, wpuść mnie do środka!". - Dlaczego miałabym to zrobić? „Za żadne skarby
świata". - Bo możemy wejść siłą, jeśli będziemy musieli. Nic do ciebie nie mamy. Wiemy, że to twoja ziemia, a twój brat powiedział, że wiesz o nas wszystko. Ale my tropimy jednego gościa i wiemy, że jest w tym domu. - Był tu facet, podszedł do tylnych drzwi! - zawołałam. Ale zadzwonił, ktoś przyjechał i go zabrał. - Nie stąd - powiedział olbrzymi wilkołak. - Nie, przy tylnych drzwiach. Tam zaprowadzi ich zapach Prestona. - Hmmmm. Przycisnęłam ucho do drzwi i usłyszałam, że wilkołak mruczy: „Sprawdź to" do wielkiej postaci, która odbiegła susami. - I tak muszę wejść i sprawdzić - powiedział nieproszony gość. - Jeśli tam jest, może ci grozić niebezpieczeństwo. Powinien powiedzieć to na początku, jeśli chciał mnie przekonać, że próbuje mnie ratować. - W porządku, ale tylko ty - powiedziałam. - I wiedz, że jestem zaprzyjaźniona ze sforą ze Shreveport i jeśli coś mi się stanie, odpowiesz przed nimi. Zadzwoń do Alcide'a Herveauxa, jeżeli mi nie wierzysz. - Uuu, ale się wystraszyłem - powiedział Olbrzym udawanym falsetem. Kiedy jednak otworzyłam z rozmachem drzwi, a on zobaczył strzelbę, było widać, że nabrał wątpliwości. No i dobrze. Odsunęłam się na bok, cały czas mierząc do niego z broni, żeby wiedział, że nie żartuję. Przeszedł przez dom, cały czas węsząc. Jego zmysł węchu nie był nawet w połowie tak wyostrzony w ludzkiej formie, a gdyby chciał się zmienić, zamierzałam mu powiedzieć, że zastrzelę go, gdy tylko tego spróbuje. Wszedł na górę i słyszałam, że otwiera szafy i zagląda pod łóżka. Zajrzał nawet na strych. Słyszałam skrzypienie, które stare drzwi na strych wydają przy uchylaniu. Potem zszedł, ciężko dudniąc wielkimi, starymi buciorami. Był niezadowolony z przeszukania, widziałam to, bo prychał. Trzymałam go na muszce. Nagle odrzucił głowę w tył i ryknął. Wzdrygnęłam się i niewiele brakowało, żebym się wycofała. Ale obstawałam przy swoim, chociaż ręce mnie już bolały. Spiorunował mnie wzrokiem ze swojej imponującej
wysokości. - Coś kombinujesz, kobieto. Jak się dowiem co, wrócę. - Sam sprawdziłeś, tu go nie ma. Zbieraj się. Na miłość boską, jest Wigilia. Wracaj do domu i zapakuj parę prezentów. Rozejrzawszy się po raz ostatni po salonie, wyszedł. Nie mogłam w to uwierzyć. Blef zadziałał. Opuściłam broń i odłożyłam ją ostrożnie do szafy. Ręce mi dygotały od trzymania jej w gotowości. Zamknęłam za nim drzwi na zamek. Preston biegł bezgłośnie korytarzem w samych tylko skarpetkach, z wyraźnie zaniepokojonym wyrazem twarzy. - Stój! - krzyknęłam, zanim zdążył wejść do salonu. Zasłony były rozsunięte. Obeszłam dom, zaciągając wszystkie zasłony, tak na wszelki wypadek. Dałam sobie chwilę, żeby przeszukać okolicę umysłem, i nie wyczułam nikogo żywego w okolicy domu. Nigdy nie nabrałam pewności, jak daleko sięgam tą zdolnością, ale przynajmniej wiedziałam, że Ostre Pazury się wyniosły. Kiedy się odwróciłam, zaciągnąwszy ostatnią kotarę, Preston stał za mną. Objął mnie, a potem pocałował. Wypłynęłam na powierzchnię, żeby powiedzieć: - Naprawdę, ja nie... - Udawaj, że znalazłaś mnie w prezencie pod choinką szepnął. - Udawaj, że wisi tu jemioła. Całkiem łatwo było udać obie te rzeczy. Kilka razy. W ciągu wielu godzin. Kiedy obudziłam się w Boże Narodzenie, byłam tak rozluźniona, jak tylko dziewczyna może być. Potrzebowałam chwili, żeby się zorientować, że Preston zniknął, i chociaż zrobiło mi się trochę przykro, to także mi ulżyło. W końcu nie znałam go tak naprawdę i chociaż „poznaliśmy się" tej nocy dość blisko i intymnie, nie miałam pojęcia, jak upłynąłby mi z nim cały dzień. Zostawił liścik w kuchni. Sookie, jesteś niesamowita. Uratowałaś mi życie i ofiarowałaś najwspanialszą Wigilię Bożego Narodzenia w moim życiu. Nie chcę ściągnąć na Ciebie żadnych więcej kłopotów. Nigdy nie zapomnę, jaka wspaniała byłaś pod każdym względem. I podpisał się. Poczułam się rozczarowana, ale co dziwne, także uszczęśliwiona. Było Boże Narodzenie. Poszłam zapalić światełka na choince i usiadłam na starej kanapie zawinięta w dzierganą kapę mojej babci, nadal pachnącą słabo moim
gościem. Na śniadanie miałam wielki kubek kawy i kawałek domowej roboty ciasta orzechowo - bananowego. Miałam też prezenty do rozpakowania. A około południa zaczął dzwonić telefon. Odezwali się Sam i Amelia; nawet Jason zadzwonił, żeby tylko powiedzieć „Wesołych świąt, siostro". Rozłączył się, zanim zdążyłam go oskarżyć o wynajęcie mojej ziemi dwóm sforom wilkołaków. Zważywszy na szczęśliwe zakończenie, postanowiłam wybaczyć i zapomnieć przynajmniej tę jedną przewinę. Włożyłam pierś indyka do piekarnika, przygotowałam zapiekankę z batatów, otworzyłam puszkę sosu żurawinowego, zrobiłam zapiekankę z chleba kukurydzianego oraz brokuły z serem. Jakieś pół godziny przed tym, jak ta nieco uproszczona uczta była gotowa, zadzwonił dzwonek u drzwi. Miałam na sobie nowe bladoniebieskie spodnie i top, komplet z weluru, prezent od Amelii. Czułam się samowystarczalna jak diabli. Zdumiałam się, jak bardzo ucieszył mnie widok pradziadka w progu. Nazywa się Niall Brigant i jest księciem wróżek. No dobra, to długa historia, ale oto właśnie kim jest. Poznałam go raptem parę tygodni wcześniej i nie mogłam powiedzieć, że naprawdę dobrze się znamy, ale był moją rodziną. Ma jakieś sześć stóp wzrostu i prawie zawsze nosi czarny garnitur, białą koszulę i czarny krawat; ma bladozłote włosy, delikatne jak wąsy kukurydzy. Są dłuższe od moich i wyglądają, jakby się unosiły wokół jego głowy nawet przy najlżejszym powiewie. A, i jeszcze jedno: mój pradziadek ma ponad tysiąc lat. Czy coś koło tego. Podejrzewam, że trudno się doliczyć przy takim wieku. Niall uśmiechnął się do mnie. Wszystkie drobniuteńkie zmarszczki, które przecinały jego piękną skórę, poruszały się, kiedy się uśmiechał, i jakimś cudem czyniło go to jeszcze bardziej czarującym. Trzymał stos zapakowanych pudeł, co tylko zwiększyło poziom mego zdumienia. - Wejdź, proszę, pradziadku - powiedziałam. - Tak się cieszę, że cię widzę! Zjesz ze mną bożonarodzeniowy obiad? - Tak - odpowiedział. - Po to się właśnie zjawiłem. Chociaż - dodał - nie zostałem zaproszony. - Och - powiedziałam, czując się wręcz absurdalnie źle wychowana. - Po prostu nie pomyślałam, że miałbyś ochotę wpaść. No bo w końcu, wiesz, nie jesteś... - Zawahałam się, nie chcąc być niegrzeczną. - Nie jestem chrześcijaninem - dokończył delikatnie. -
Nie, kochana, ale ty uwielbiasz Boże Narodzenie i pomyślałem, że mógłbym je z tobą spędzić. - Hura! Zapakowałam nawet dla niego prezent, zamierzając dać mu go przy kolejnym spotkaniu (bo nie widywaliśmy się z Niallem regularnie), więc mogłam pławić się w pełnym szczęściu. Podarował mi naszyjnik z opali, a ja dałam mu kilka nowych krawatów (czas się pozbyć tego czarnego) i proporczyk Shreveport Mudbugs (dla lokalnego kolorytu). Kiedy jedzenie było gotowe, zjedliśmy posiłek, a pradziadek uznał, że wszystko było bardzo dobre. To było cudowne Boże Narodzenie. *** Stworzenie, które Sookie Stackhouse znała jako Prestona, stało w lesie. Widziało Sookie i jej pradziadka kręcących się po salonie. - Ona jest naprawdę cudowna, słodka jak nektar powiedział Preston do towarzysza, zwalistego wilkołaka, który przeszukał dom Sookie. - Musiałem użyć tylko odrobiny magii, żeby pojawiło się przyciąganie. - Jak Niall cię do tego namówił? - zapytał wilkołak. On naprawdę był wilkołakiem w przeciwieństwie do Prestona, który był istotą posiadającą zdolność transformacji. - Och, wyciągnął mnie kiedyś z kłopotów - powiedział Preston. - Powiedzmy tylko, że dotyczyło to elfa i czarownika, i nie drążmy tematu. Niall powiedział, że chce, by ta kobieta miała naprawdę szczęśliwe święta, że nie ma rodziny, a zasługuje na wiele. - Patrzył dość tęsknie na postać Sookie migającą za oknem. - Niall obmyślił tę historię stosownie do jej potrzeb. Nie rozmawia z bratem, więc to niby on „wypożyczył" nam jej las. Uwielbia pomagać, więc byłem „ranny". Uwielbia chronić innych, więc mnie „ścigano". Od dawna nie uprawiała seksu, więc ją uwiodłem. - Preston westchnął. - Z przyjemnością zrobiłbym to raz jeszcze. To było cudowne, jeśli lubi się istoty ludzkie. Ale Niall zabronił mi dalszych kontaktów, a jego słowo jest prawem. - Jak myślisz, dlaczego zrobił to wszystko dla niej? - Nie mam pojęcia. A jak wciągnął w to ciebie i Curta? - Och, pracujemy w jednym z jego biznesów jako kurierzy. Wiedział, że bawimy się trochę w amatorski teatr, tego typu rzeczy. - Wilkołak robił wrażenie nieprzekonująco skromnego. - Więc ja dostałem rolę Wielkiej, Strasznej Bestii,
a Curt Drugiej Bestii. - I odwaliliście świetną robotę - podsumował Preston. No dobra, wracam do siebie. Do zobaczenia, Ralph. - Trzymaj się - odpowiedział Ralph, a Preston zniknął mu z oczu. - Do cholery, jak oni to robią? - mruknął Ralph i ruszył ciężkim krokiem przez las do czekającego na niego motocykla i Curta. Miał kieszeń pełną kasy i historię, którą przykazano mu zachować w tajemnicy. W starym domu Niall Brigant, książę wróżek i kochający pradziadek zastrzygł uszami, wychwytując słabe odgłosy oddalających się Prestona i Ralpha. Wiedział, że tylko on może to usłyszeć. Uśmiechnął się do prawnuczki. Nie pojmował Bożego Narodzenia, ale rozumiał, że to czas, kiedy ludzie otrzymują i ofiarowują prezenty, i kiedy rodziny zbliżają się do siebie. Gdy patrzył na szczęśliwą twarz Sookie, wiedział, że podarował jej niepowtarzalne bożonarodzeniowe wspomnienie. - Wesołych świąt, Sookie - powiedział i pocałował ją w policzek.