Pamięci Gwen Kooznetzoff
Rozdział 1
John Luther, wielki mężczyzna stawiający wielkie kroki,
przecina szpitalny parking, mieniący się po nocnym deszczu...
10 downloads
40 Views
2MB Size
Pamięci Gwen Kooznetzoff
Rozdział 1 John Luther, wielki mężczyzna stawiający wielkie kroki, przecina szpitalny parking, mieniący się po nocnym deszczu. Przez drzwi rozsuwane wchodzi na oddział ratunkowy, po czym w recepcji pokazuje odznakę filipińskiej pielęgniarce zajmującej się selekcją pacjentów. - Szukam Iana Reeda. - Tego policjanta? - kobieta zerka na monitor. - Leży w boksie numer osiemnaście. Na końcu. Luther maszeruje przez poczekalnię, lawiruje pomiędzy pielęgniarkami w gumowych chodakach. Ignoruje jęki pobitych kobiet, pijusów, samookaleczonych i przedawkowanych. Odsuwa ciężką zasłonę boksu numer 18. Ian Reed siedzi bez krawata na skraju łóżka. Jest blondynem, szczupłym, spiętym z natury. Białą koszulę pokrywają plamy zaschniętej krwi. Ma na sobie miękki kołnierz ortopedyczny. - A niech mnie - mówi Luther, szarpnięciem zaciągając zasłonę. - Właśnie. Ale to tylko tak fatalnie wygląda. Reed ma na głowie kilka szwów, zerwane więzadło, obite żebra. I obite nerki. Przez tydzień, może dwa, będzie sikał krwią. Luther podsuwa sobie krzesło. - Jak kark? - Naciągnięty. Założyli mi krawat. Wyciągnęli z samochodu. -Kto? - Lee Kidman. Barry Tonga. Luther zna Lee Kidmana. To paker, bramkarz, odzyskiwacz długów. Trochę robi w porno. Drugiego gościa nie zna. - Barry Tonga - wyjaśnia Reed. - Samoańczyk. Ogolona głowa, wszędzie tatuaże. Wielki jak ciężarówka. Walki w
klatkach, te rzeczy. Luther ścisza głos do szeptu. - No a dlaczego to zrobili? - Znasz Juliana Croucha? Dewelopera. Kiedyś prowadził parę klubów nocnych: - House of Vinyl, Betamax, Intersect. I studio nagrań w Camden. Ale jest na spadku. - Chyba nie on jeden? Reed wyjaśnia, że do Croucha należy połowa szeregowca w Shoreditch. Sześć domów. Ma kolejkę chętnych, jakiegoś Rosjanina, który chce zagospodarować budynek, zamienić w salę gimnastyczną na czas igrzysk. Crouch ma potężne długi. I się rozwodzi. Potrzebuje kupca. Ale może sprzedać tylko pięć z sześciu domów. - Bo? - pyta Luther. - Kto mieszka w szóstym domu? - Niejaki Bill Tanner. Stary marynarz. Luther wydaje jęk, bo Reed ma sentyment do starych wojskowych. Już mu to nieraz przysparzało kłopotów. -I co? - pyta Luther. - Ten Crouch próbuje go wykurzyć? - Tak. - Więc czemu się on po prostu nie wyprowadzi? - Bo to jego dom! Mieszka tam od siedemdziesiątego drugiego. W tym domu umarła jego żona, no ja pierdolę. Luther podnosi ręce. Dobra, jasne. Reed przedstawia, jak wygląda akcja zastraszania. Telefony z pogróżkami, bandziory wrzucają psie gówna do skrzynki na listy staruszka, wybijają mu szyby. Włamują się, malują w salonie graffiti. - Wzywa policję? - Rzecz w tym, że Bill Tanner to dzielny stary drań. Ma jaja. To największy komplement w ustach Reeda. - Robi zdjęcia tych bandziorów, przekazuje je jako dowód. Jest posrany ze strachu, to staruszek mieszkający samotnie, co noc go nękają. Więc zajeżdżają tam gliniarze, zgarniają bandziorów. Ci ani słowem nie wspominają o Crouchu. I wychodzą przed świtem. Następnego dnia, może dwa dni najpóźniej, do Billa przychodzą właściwi goście. Dwóch goryli. - To Kidman i Tonga?
Reed kiwa głową. Luther splata ramiona na piersi i podnosi wzrok na świetlówkę, upstrzoną zasuszonymi muchami. - A co ty zrobiłeś? - A jak sądzisz? Poszedłem spotkać się z Crouchem. Powiedziałem mu, żeby zostawił w spokoju Billa Tannera. Luther zamyka oczy. - Oj, daj spokój - mówi Reed. - Przecież robiliśmy już takie rzeczy. Luther pptwierdza wzruszeniem ramion. - Kiedy to było? - Parę dni temu. No i dzisiaj wieczorem wracam do domu, już mam parkować, kiedy wjeżdża mi w tył mondeo. Zanim się ogarnąłem, wysiadło dwóch gości, podbiegli, wyciągnęli mnie z wozu i skopali od serca. Luther zerka na kołnierz ortopedyczny. -I to u ciebie? W twoim mieszkaniu? - Na progu mojego własnego domu. - Na pewno to byli Kidman i Tonga? - Na pewno Tonga, bo to najpotężniejszy skurwiel, jakiego w życiu widziałem. No i tatuaże. A że Kidman, to wiem, bo... no bo znam Kidmana. Mieliśmy kontakty. - Jakie kontakty? - Tak się kręcił. Pojawiał się. - Zgłaszałeś to? -Nie. - Dlaczego? - Nie mogę udowodnić, że to byli oni. A nawet gdybym mógł, co z tego? Crouch wyciągnie kolejne pizdy, żeby przycisnąć biednego Billa Tannera. Bill się nie wyprowadzi. W końcu go zabiją, tak czy inaczej. Będzie miał atak serca. Udar. Cokolwiek. Biedny stary drań. - Ale można sobie z takimi problemami radzić inaczej. - Ten staruszek służył ojczyźnie. - Reed rytmicznie zaciska szczękę. - Walczył w Normandii. Ma, kurwa, osiemdziesiąt pięć lat i zawsze starał się załatwić sprawy jak należy, a ojczyzna go zawiodła. - W porządku. Nie gorączkuj się. Co ja mam zrobić?
- Wpadnij tylko do niego. Sprawdź, czy nic mu nie jest. Zanieś mu mleko i chleb. Kilka puszek karmy dla psów. Nie jakieś tanie. Żeby były kawałki mięsa w galaretce. On uwielbia swojego psiaka. - Co jest z tymi staruszkami? - pyta Luther. - Prędzej sami zejdą z głodu, niż kupią swoim zwierzakom tanią karmę. Reed wzruszyłby ramionami, gdyby mógł. Zabójca podąża pustymi nocnymi ulicami: mija aleje obsadzone platanami, wiktoriańskie szeregowce, betonowe siedziby władz samorządowych, rzędy lokalnych sklepów z zasłoniętymi oknami. Kamienne kościoły z wyblakłymi, rozpaczliwie modnymi szyldami: „Życie jest kruche. Wesprzyj je modlitwą!". Zabójca jest niewysoki i muskularny. Krótkie włosy, staranny przedziałek. Ciemna dwurzędowa marynarka. Dżinsy. Plecak na laptopa. W plecaku nie ma laptopa. Na niewielkie miejsce parkingowe przy Clayhill Street wjeżdża tyłem smart. Kierowca, młoda Azjatka, wysiada i spieszy do domu, ściskając torebkę. Zerka na przechodzącego zabójcę, ale tak naprawdę go nie widzi. Zabójca idzie dalej. Przepełniony poczuciem wielkości skręca w Bridgeman Road. Maszeruje po zniszczonym przez mróz chodniku aż do numeru 23. Za przerdzewiałą bramą i przerośniętym żywopłotem stoi imponujący, duży wiktoriański dom. Zabójca otwiera bramę. Brama skrzypi, ale zabójca o to nie dba: na pewno tak skrzypi codziennie. Zatrzymuje się w ogródku, na niewielkim wyłożonym kostką terenie, zasłoniętym przez wysoki żywopłot. W jednym rogu widać zielony kubeł na kółkach. Chwilę stoi w cieniu domu. Ten kojarzy mu się z kościołem, z natłokiem mebli. Zabójca wyobraża sobie, że jest pod wielkim mostem kolejowym, gdy nad głową gwiżdże lokomotywa, przetacza się z
całą swoją wstrząsającą siłą. To właśnie zabójca czuje teraz w środku: gwizd, łoskot i grzmot wielkiej maszyny. Wciąga lateksowe rękawiczki, które nosi zwinięte w kieszeni kurtki. Następnie z drugiej kieszeni wyciąga szczypce o długich noskach. Podchodzi do bocznej ściany domu. Nogi mu drżą. Podąża za poziomą linią rynny aż do niewielkiej kwadratowej studzienki, zarośniętej rzadką londyńską trawą. Klęka, by tuż przy ziemi przeciąć przewód telefoniczny. Następnie chowa szczypce do kieszeni i wraca do drzwi wejściowych. Z kieszeni wyciąga klucze. Zaciska zęby. Bardzo ostrożnie wsuwa klucz do zamka yale i powoli go obraca. Drzwi odskakują pchnięte ramieniem. Cicho, bardzo cicho. Kiedy szpara jest dostatecznie duża, zabójca wsuwa się do środka jak dym. W ścianie przy wejściu zamontowano plastikową klawiaturkę. Błyska czerwone światełko. Zabójca je ignoruje i w oparach zapachu Lambertów: ich ubrań, dezodorantów, perfum, środków czyszczących, ciał i seksu, rusza na żer. Wchodzi do ciemnego salonu i odstawia plecak. Zrzuca kurtkę, składa ją, kładzie na kanapie. Odpina plecak, by wyciągnąć ochraniacze malarskie. Wsuwa je na swoje buty. Następnie wciska się w dwa cieniuteńkie kombinezony ochronne. Naciąga kaptur wykończony gumką. Stoi w białym kombinezonie i lateksowych rękawiczkach. Sięga do plecaka po narzędzia: paralizator, rolkę srebrnej taśmy (z jednym rogiem podwiniętym dla ułatwienia), skalpel i nóż tapicerski. Na dnie plecaka, zwinięty w rulon, spoczywa puchaty polarowy kocyk z satynowym wykończeniem. Zabójca kładzie kocyk na kanapie. Patrzy na niego, na blady prostokąt. Dusza zabójcy nadyma się jak balon i zdaje się opuszczać jego ciało. Zabójca zawisa nad swoim ciałem. Patrzy na siebie, jak idzie na górę: ostrożnie, delikatnie.
Pomija piąty stopień, wsuwa się na powrót do swego ciała i wspina się dalej w ciemnościach. Luther zabija czas w poczekalni, wertując sfatygowany stary numer magazynu „Heat". W rogu po przeciwnej stronie włóczęga o siwych dredach wrzeszczy do Boga, a może sam jest Bogiem. Ciężko powiedzieć. Kuśtykający Reed pojawia się o 3.15 nad ranem. Luther bierze płaszcz i pomaga mu przejść przez drzwi, przez główne wejście, oślepiająco jasne. Przez wilgotny parking podążają do rozpadającego się starego volvo Luthera. Luther wiezie Reeda do domu - górne piętro, jedna sypialnia wynajętego mieszkania w Kentish Town. Mieszkanie jest nagie i nieposprzątane, jakby było rozwiązaniem tymczasowym, i rzeczywiście tak jest. Wszystkie mieszkania Reeda to rozwiązania tymczasowe. Reed bardzo pragnie wielkiego domu, wielkiego ogrodu z trampoliną, stada dzieci, które by na niej skakały - jego dzieci, ich przyjaciół, kuzynów, sąsiadów. Reed marzy o społeczności lokalnej, niedzielnych lunchach w pubie, imprezach ulicznych, o noszeniu śmiesznych fartuchów, kiedy smaży kiełbaski na grillach urządzanych dla licznych gości. Marzy o uwielbiających go dzieciach, które sam też będzie uwielbiał. Ma trzydzieści osiem lat, na koncie cztery małżeństwa i żadnego dziecka. Podaje Lutherowi teczkę. Luther opiera się o ścianę i przegląda dokumenty. Widzi formularze aresztowań, zdjęcia kartotekowe, raporty z nadzoru. Arkusze na wierzchu dotyczą dzieciaków, które aresztowano i zwolniono za nękanie Billa Tannera: młodociane gnojki o martwym wzroku, angielska biała hołota. Pod formularzami aresztowań znajdują się bardziej szczegółowe raporty w sprawie Lee Kidmana, Barry'ego Tongi i
ich szefa, Juliana Croucha. Luther wsuwa teczkę do reklamówki i zerka na zegarek. Jest późno. Zastanawia się, czy nie iść do domu. Ale jaki miałoby to sens? Myśli o zabitych i nie może spać. Leży tylko i buzuje jak gwiazda przed wybuchem. Jedzie więc do Croucha, do miejskiej rezydencji z widokiem na Highbury Fields. Parkuje i siedzi za kierownicą. Zastanawia się, co zrobi Julianowi Crouchowi i jak się z tego wywinie. Wreszcie ciągnie dźwignię bagażnika, obchodzi volvo i chwyta hikorowe stylisko oskarda. Ten ciężar wydaje mu się satysfakcjonujący. Zdecydowanym krokiem przemieszcza się na drugą stronę Highbury Fields i czeka w ciemności, ze styliskiem w garści. Tuż po 4.30 zajeżdża nieskalany, zabytkowy jaguar. Wysiada z niego Julian Crouch. Ma śmiesznie kręcone włosy, rzednące na czubku głowy. Zamszowy płaszcz, koszulę w tureckie wzorki. Białe adidasy. Otwiera drzwi wejściowe i włącza światła - ale waha się w progu, podświetlony blaskiem żyrandola. Węszy w powietrzu jak drapieżnik nad wodopojem. Wie, że ktoś tam jest, że go obserwuje. Ściąga brwi i zamyka drzwi, słychać tylko popiskiwanie podeszew na marmurowej podłodze. Luther wpatruje się w dom i oddycha głęboko. Włączają się światła. Crouch podchodzi do okna sypialni. Patrzy jak zatroskany król ze swojego wysokiego zamku, wytężając wzrok w ciemnościach. Potem zaciąga zasłony i wyłącza światło. Luther trzyma straż. Serce mu płonie. W końcu środkiem pustej ulicy pomyka lis. Luther słyszy szybkie, afektowane uderzenia jego pazurów na^asfalcie. Obserwuje lisa, póki ten nie znika, po czym wraca do auta. Czeka, aż zaczyna wschodzić zimowe słońce i pojawiają się pierwsi biegacze. Potem odjeżdża do domu.
Rozdział 2 Luther wchodzi przez czerwone drzwi przed szóstą rano. Zoe już wstała. Robi w kuchni kawę, jeszcze potargana i urocza w jedwabnej piżamie. Pachnie snem i domem, i tym czymś za uchem, swoją skórą. Wyjmuje z lodówki karton soku pomarańczowego, nalewa sobie do szklanki. - Więc powiedziałeś jej? - Skarbie - mówi, zdejmując płaszcz - przepraszam. Nie miałem okazji. Wypija prawie całą szklankę soku, po czym grzbietem dłoni ociera usta. - Co to właściwie znaczy? Luther kiwa głową w kierunku podłogi. W taki sposób komunikuje, że kłamie. Wie o tym. - No, moment był nieodpowiedni - wyjaśnia. - Moment zawsze jest nieodpowiedni. - Zoe odstawia sok do lodówki. Potem krzyżuje ramiona, w myśli odliczając od pięciu do zera. - Chcesz to w ogóle zrobić? - Chcę. Bez dwóch zdań. - Bo wyglądasz jak śmierć na chorągwi, John. Wyglądasz na chorego. Kiedy ostatnio spałeś? -Luther nie wie. Ale wie, że ma coś z deklem. Nocą jego czaszka się rozchyla i wpełzają do niej pająki. - Kiedy ostatnio robiłeś cokolwiek innego niż praca? Zoe jest prawnikiem, specjalizuje się w prawach człowieka i imigrantach. Nieźle zarabia. Mają ładny wiktoriański dom o czerwonych drzwiach. W środku trochę zaniedbany. Porysowane listwy przypodłogowe. Ogrzewanie z lat siedemdziesiątych. Zero dzieci. Mnóstwo książek. Pewnego ranka odwróciła się do niego w łóżku, oparła głowę na dłoni, z włosami zmierzwionymi i w nieładzie. Zimowy deszcz bębnił w okno jak żwir. Nawaliło centralne ogrzewanie, spali w skarpetkach. Było za zimno, żeby wychodzić z łóżka.
- Jasna dupa - powiedziała. - Jedźmy gdzieś. - Gdzie? - Nie wiem. Gdziekolwiek. Byle gdzie. Kiedy ostatnio mieliśmy wakacje? - Pojechaliśmy na tę łódkę. Miał na myśli wakacje, które sobie urządzili z koleżanką Zoe i jej mężem. Na fotografiach widnieje czwórka uśmiechniętych ludzi, opartych o koło sterowe barki, z uniesionymi kieliszkami wina w dłoniach. Ale to był koszmar: Luther wyalienowany i wycofany, Zoe oschła i nadrabiająca miną. - Niemożliwe, żeby to były nasze ostatnie wakacje powiedział Luther. - No gdzie byliśmy? Słucham. Nie wiedział. - Złożyliśmy sobie te wszystkie obietnice - podjęła Zoe, przerywając jego milczenie. - O tym, jak to będzie. Że będziemy podróżować. Że będziemy spędzali czas razem. Więc jak to możliwe, że nic nam z tego nie wychodzi? Leżał na plecach, słuchając lodowatego deszczu. Nagle odwrócił się i oparł na łokciu. - Jesteś szczęśliwa? - spytał. - Niezbyt. A ty? Serce załomotało mu w piersi. - Mijają nam kolejne dni - podjęła. - Ledwie rozmawiamy. Ja chcę się tylko trochę więcej widywać. Chcę, żeby było naprawdę tak, jakbyśmy byli małżeństwem. - Ja też. Ale popatrz... jeśli nasz największy problem polega na tym, że chcielibyśmy więcej czasu spędzać razem, to... no wiesz, to nie najgorzej, nie sądzisz? Zwłaszcza w porównaniu z innymi. Wzruszyła ramionami. Luther kocha swoją żonę. To źdźbło, którego kurczowo się trzyma. Ku swemu zdumieniu czuje potrzebę, żeby jej to mówić. Gdy próbuje, ona wpada w zakłopotanie: śmieje się i robi zabawnie zbulwersowaną minę. Oparty na łokciu w ten zimny poranek przegonił myśli o martwym dziecku i spytał:
- Co wymyśliłaś? - Bierzemy rok wolnego - odpowiedziała Zoe. Wynajmujemy dom, żeby było na raty kredytu. - Nie chcę, żeby ktoś obcy mieszkał w moim domu. Niecierpliwie pacnęła go w ramię. - Dasz mi skończyć? Mogę chociaż skończyć? - Przepraszam. - A w zasadzie mam już niewiele do dodania. Pakujemy się po prostu i wyjeżdżamy. - Dokąd? - Dokądkolwiek. Gdzie chcesz jechać? - Nie chcę nigdzie. - Musi być jakieś miejsce, do którego chcesz jechać. - Antarktyka. - Świetnie - powiedziała Zoe. - Jedźmy na Antarktykę. Można tam dolecieć z RPA albo z Nowej Zelandii. Chyba to nawet nie kosztuje jakoś dużo. Strasznie dużo. W ogólnym rozrachunku. - Naprawdę możesz to zrobić? - Chyba. Siadł, podrapał się po głowie, nagle zainteresowany pomysłem. - Zawsze mi się podobała Nowa Zelandia - stwierdził. - Nie wiem czemu. - Ja mam na liście Turcję. Turcja jest niezła. Jedźmy do Turcji. - Plaże mnie jakoś nie rajcują. Nie lubił siedzieć na słońcu, żeby ludzie zaglądali mu do lektury. - Możesz czytać w hotelu - powiedziała. - Spotykalibyśmy się na lunchu. Mielibyśmy sjestę. Kochalibyśmy się. A wieczorem do teatru. - Masz już wszystko obmyślone, co? - Tak. Musimy uaktualnić twój paszport. - Naprawdę? - Stracił ważność. - Poważnie? Kiedy? - Dwa i pół roku temu.
Potarł głowę. - No dobra. A w dupę. Zróbmy to. Roześmiała się i uściskała go, po czym kochali się, jakby już byli na wakacjach. Od tego czasu minął prawie rok. Teraz stoi wymęczony w kuchni, tuż po szóstej rano, otępiały z niewyspania, stawia dwie miseczki musli na barze. Dla siebie przekąskę nocną, dla niej śniadanie. - Dzisiaj ją spytam - mówi. Ona to jego szefowa, nadinspektor Teller. Zoe składa palce w dziubek: ple ple ple. Już to słyszała. Luther bierze miskę musli, odwraca się do niej plecami i pałaszuje zawartość. - Problem w tym, że łan jest ranny. Daje jej chwilę. I wstyd mu za siebie. - O Boże! Poważnie? - Niezbyt. Odebrałem go z pogotowia i zawiozłem do domu. - Co się stało? - Ktoś go dopadł. Nie.wiemy kto. Ale spuścili mu niezły łomot Więc teraz mamy o detektywa mniej. - Dobra - mówi Zoe, czując ulgę, że z łanem nie najgorzej. Ale to nie znaczy, że nie możesz jej powiedzieć, prawda? Cokolwiek się stanie, będzie potrzebowała paru tygodni, żeby zorganizować za ciebie zastępstwo. Wiesz o tym. łan w szpitalu to żadna wymówka. - Nie - przyznaje Luther. - Żadna. Masz rację. - Więc powiesz jej? -Tak. - Poważnie? Powiedz jej. Błaga go. Ale tu nie chodzi o wakacje. Chodzi o coś innego. Zoe miewa przebłyski czegoś, co nazywa psychicznymi wglądami. Wiele dotyczy jego. Dwie noce temu krzyknęła przez sen: „Uważaj!" Miał zamiar spytać, co to znaczyło. Kto miał uważać i na co? Co widziała w tym tajemnym czasie pod powiekami? - Spytam - rzekł. - Spytam ją. Obiecuję.
- Albo... wiesz, John... Nie żartuję. - Albo co? - Nie możesz tak tego ciągnąć. Po prostu nie możesz. Luther wie, że Zoe ma rację. Wlecze się na górę, pod prysznic, gdy dzwoni jego telefon. Zerka na wyświetlacz: „Rose Teller". Obiera i słucha. Mówi jej, że będzie jak najszybciej. Potem myje twarz, szoruje zęby, zmienia koszulę. Całuje żonę. - Dzisiaj ją spytam - mówi z powagą. - Dzisiaj rano. Po czym rusza na miejsce zbrodni.
Rozdział 3 Musi zaparkować w pewnej odległości i ostatni kawałek pokonać na piechotę. Poranek jest wilgotny i chłodny. Czuje to w kolanach. Myśli, że wszystko przez to schylanie, a to w drzwiach, a to pod taśmą. Połowę czasu spędza, wciskając się w przestrzenie, które są na niego za małe. Wschodzi słońce, ale już pełno tajniaków i mundurowych krąży od domu do domu. Ciekawscy sąsiedzi stają w progu, mrugając oczami, okutani w bluzy i szalfroki. Ktoś poprosi policjanta do środka. Nikt niczego nie słyszał ani nie widział. Ale wszyscy odczują uwolnienie od czegoś posępnego i przemożnego, czegoś, co minęło ich niczym polujący rekin. Dom jest za taśmą. Półtorapiętrowy wiktoriański szeroki bliźniak. Jakieś półtora miliona. Luther przepycha się przez gapiów, dziennikarzy działów miejskich, wyciągających w górę ręce z iPhone'ami, choć nie toną, lecz filmują. Pokazuje odznakę funkcjonariuszowi kontrolującemu ruch na miejscu zbrodni, ten go zapisuje, i wreszcie Luther schyla się, by przejść pod taśmą. Nadinspektor Rose Teller wychodzi mu na powitanie. Metr sześćdziesiąt, drobna twarz o ostrych rysach. Teller zwykle ma surową minę, odkąd jako młoda kobieta usiłowała przystosować się do starszych rangą kolegów, mężczyzn, którzy we wdzięku widzieli brak powagi. Ma na sobie kombinezon ochronny i ochraniacze na butach. - Witaj, szefowo - mówi Luther. - Co mamy? - Grubą sprawę. Luther zaciera ręce., - Poświęcisz mi najpierw chwilę? Muszę cię poprosić o przysługę. Patrzy na niego. Tym spojrzeniem. Nie bez powodu nazywają ją Księżną. - Ty to potrafisz znaleźć właściwy moment, co nie?
- Później - pojmuje aluzję. - Jak znajdziesz chwilę. To nie zajmie nam dużo czasu. - Dobra, świetnie. Teller strzela palcami i pospiesznie podchodzi do nich sierżant Isobel Howie, szczupła w swoim białym kombinezonie, w którym wygląda trochę jak w kostiumie króliczka. Rudawoblond włosy ma krótkie i nastroszone. Howie to gliniarz w drugim pokoleniu, nie lubi o tym rozmawiać. Jakaś sprawa z jej tatą. Wita się z Lutherem skinieniem głowy, podaje mu teczkę. - Ofiary to Tom i Sara Lambertowie. On lat trzydzieści osiem, ona trzydzieści trzy. - Pokazuje mu fotografie: pan Lambert ciemnowłosy, przystojny, z wyglądu sądząc, w świetnej kondycji. Pani Lambert to wysportowana, piegowata blondynka. Olśniewająca. - Pan Lambert jest doradcą młodzieży. Pracuje z kłopotliwymi dzieciakami. - Co oznacza mnóstwo ludzi o problemach emocjonalnych i psychicznych - mówi Luther. - A pani Lambert? - Organizuje imprezy, wesela, przyjęcia, tego typu rzeczy. - Pierwsze małżeństwo? - Dla obojga. Nic nie wiadomo o jakichś wybuchach zazdrości, żadnych zakazów zbliżania się. Nic w tym rodzaju. - Którędy wszedł? - Drzwiami frontowymi. - Co? Tak po prostu? Howie kiwa głową. - Godzina? - pyta Luther. - Na 999 zadzwoniono koło czwartej. - Kto dzwonił? - Mężczyzna. Wyprowadzał psa, nie podał nazwiska. Twierdził, że słyszał krzyki. - Muszę odsłuchać nagranie. - Możemy to załatwić. - Sąsiedzi? Nie zgłosili żadnych krzyków? - Najwyraźniej nic nie słyszeli. - Żadnego samochodu? Trzaskania drzwiami?
-Nic. Odwraca się, by otworzyć drzwi. - Więc kto dostaje zapasowe klucze? Sąsiedzi, opiekunki, matki, ojcowie, kuzyni? Wyprowadzacz psa, opiekun domu, sprzątaczka? - Wszystko sprawdzimy. - Dobra. Luther ruchem głowy wskazuje wnętrze domu. Howie podąża za jego wzrokiem, widzi plastikową klawiaturkę osadzoną w ścianie. Błyska czerwone światełko. Szczeka jak bezgłośny pies. Alarm przeciwwłamaniowy. Howie odpowiada Lutherowi skinieniem głowy, prowadzi go po płytkach, które SOCO1 umieścili wzdłuż bocznej ściany domu. Podchodząc do rynny, Luther wsadza ręce głęboko do kieszeni płaszcza; pomaga mu to ograniczyć pokusę dotykania. Przysiada w kucki, ruchem głowy wskazuje miejsce, gdzie przecięto kabel telefoniczny. Potem wyciąga jedną rękę z kieszeni i naśladuje nożyczki. Cięcie zrobiono tuż nad ziemią, niemal je zasłania rachityczna miejska trawa wokół wylotu rynny. - A więc miał klucze. Jak również wiedział, że oni mają alarm. I wiedział, jak go unieszkodliwić. - Wstaje, kręci głową, żeby poluźnić zesztywniały kark. - Dowiedzmy się, kto instalował alarm. Zacznijmy od wykonawcy, od gościa, który to zamontował. Już to kiedyś widziałem. Jeśli z nim wam się nie powiedzie, jedźcie do firmy ochroniarskiej, która go zatrudnia. Sprawdźcie wszystkich. Księgowość, IT, szefa, jego sekretarkę. Dział sprzedaży. Wszystkich. Jeśli nic nie znajdziecie, poszerzcie krąg poszukiwań. Sprawdźcie małżonków personelu. I miejmy nadzieję, że to da efekt. Bo jeśli nie da... Nie kończy, patrzy na przecięty przewód w bladej trawie, czując to coś. Howie przechyla głowę i spogląda na Luthera dziwnym wzrokiem. Ma na policzkach trochę piegów, które ujmują jej lat; 1 SOCO (scene of crime officers) - w brytyjskiej policji funkcjonariusze zabezpieczający ślady na miejscu zbrodni.
oczy ma zielone. Ogląda się na nią przez ramię, a tam Teller posyła mu to samo spojrzenie. - Dobra - mówi. - Zerknijmy do środka. Howie się zbiera, bierze głęboki oddech, wstrzymuje go na chwilę. Potem prowadzi Luthera z powrotem po płytach, mijają SOCO, mijają mundurowych i wchodzą do domu. To bogaty dom przedstawicieli klasy średniej: zdjęcia rodzinne, kilka stołów, goła drewniana podłoga, gdzieniegdzie etniczne dywaniki. Gorący, czarny zwierzęcy odór, który nie pasuje do tego jasnego, czystego mieszkania. Wchodzi na górę. Nie chce iść, ale kryje się z tym. Ociągając się, pokonuje korytarz. Wchodzi do sypialni małżeńskiej. Rzeźnia. Tom Lambert leży nagi na macie z trawy morskiej. Rozpłatano go od gardła po kość łonową. Luther omiata wzrokiem gmatwaninę wilgotnych wnętrzności. Oczy pana Lamberta są otwarte. Na martwe dłonie założono mu torebki dowodowe. Odcięty penis i jądra morderca wepchnął mu do ust. Luther czuje, jak porusza się pod nim ziemia. Patrzy na rozbryzganą krew, na zalany krwią dywan. Stoi z pochyloną głową, rękoma w kieszeniach i próbuje zobaczyć Toma Lamberta, lat 38, terapeutę, męża. Nie tę masę nieprawości. Czuje obok obecność Howie. Wciąga powietrze, głęboko, powoli, potem odwraca się w stronę łóżka. Na nim rozpostarty jest zewłok, który jeszcze niedawno był panią Lambert. Sara Lambert była w połowie dziewiątego miesiąca ciąży. Przebito ją i opróżniono jak wsypę. Luther z ogromnym wysiłkiem nie odwraca wzroku. Chce iść do domu, do swojego czystego domu, wziąć prysznic, wsunąć się pod świeżą kołdrę. Chce się zwinąć w
kłębek i spać, i obudzić się, i być z żoną, oglądającą w dresach i tiszercie telewizję, mile sprzeczając się o politykę. Chce się kochać. Chce siedzieć w słonecznym, cichym pokoju, czytając dobrą książkę. Pani Lambert wciąż ma na sobie szczątki koszulki nocnej, pewnie otrzymanej jako dowcipny prezent od młodej koleżanki z pracy. Jej rozrośnięty brzuch musiał zabawnie rozciągać koszulkę, jeszcze wyżej podnosząc wysoki rąbek. Miała niezłe nogi, poznaczone żylakami ciążowymi. Luther wyobraża sobie, jak pan Lambert muska palcami jasno- brązowy pasek prowadzący od włosów łonowych pani Lambert, poprzez półkulę brzucha, prosto do sterczącego pępka. Odwraca się od potworności na łóżku, mocniej wbija ręce w kieszenie. Zaciska je w pięści. Na podłodze niedaleko od jego stóp, oznaczone żółtą chorągiewką dowodową, leży łożysko Sary Lambert. Luther wpatruje się w nie. - Co się stało z dzieckiem? - W tym rzecz, panie inspektorze - mówi Howie. - Nie mamy pojęcia. -Wolę szefie-poprawia, ściągając brwi, niemal nieświadomie. - Mów mi „szefie". Odwraca się od Howie i rusza na dół. W kuchni przyciąga jego uwagę kartka wydarta z magazynu i przyczepiona do lodówki magnesem w kształcie niedźwiadka w mundurze gwardzisty. Dziesięć błędów, przez które przestaniesz być szczęśliwy: 1. Jeśli naprawdę chcesz coś zrobić, nie czekaj na właściwy moment. On bowiem nigdy nie nadejdzie! 2. Kiedy jesteś nieszczęśliwy, nie izoluj się. Odbierz telefon! 3. Nie czekaj, aż wszystko będzie doskonałe. Jeśli będziesz czekać, aż schudniesz ileś tam albo aż się ożenisz> możesz czekać w nieskończoność! 4. Nikogo nie zmusisz, żeby był szczęśliwy. 5. Ale możesz mu w tym pomóc.
Bardzo, bardzo długo patrzy na tę listę. Drzwi prowadzące do ogródka na tyłach są otwarte, wpada przez nie zimne, wilgotne powietrze. W końcu przechodzi przez nie, pochylając głowę. Teller jest na zewnątrz, siedzi na niskim murku ogrodowym i popija wielką kawę w plastikowym kubku. Wygląda na zmęczoną i udręczoną. Blade poranne światło przebłyskuje przez jej okulary. Na jednej z soczewek Luther widzi odcisk palca. Dopija kawę, woła „Hej!", żeby przyciągnąć uwagę młodego posterunkowego. - Wywal to, Sherlock - rzuca mu pusty kubek. Luther siada obok niej, skulony w swoim płaszczu. Zerkając w dół na czubek jej głowy, czuje przypływ czułości. Uwielbia Rose Teller za to, że z taką przekorą i arogancją podąża przez świat. - No więc o co chcesz mnie zapytać? - odzywa się Rose. - O nic. - Na pewno? - Zaczeka. - Świetnie. Wstaje, pięścią rozmasowuje sobie krzyż. Potem wraz z Lutherem wyrusza na poszukiwania lekarza sądowego. Fred Penman wygląda jak stóg siana w trzyczęściowym garniturze w prążki. Siwe bujne bokobrody, biały koński ogon. Powinien kurzyć rothmansa, ale mu nie wolno, już nie. Żuje więc tylko e-papierosa, przetaczając go w ustach jak wykałaczkę. Luther czuje chłód, kiedy ściska rękę Penmanowi i kiwa głową na powitanie. To adrenalina ustępuje. Musi szybko coś zjeść albo zacznie się trząść. - Jakie szanse ma dziecko? - pyta. - W najgorszym wypadku. Penman wyciąga z ust plastikowego papierosa. - Co w takiej sytuacji oznacza „najgorszy wypadek"? Luther wzrusza ramionami. Nie wie. - Mamy do czynienia ze zdrowym, dojrzałym płodem - mówi
Penman. - Strach sobie wyobrazić, co zrobił ten ktoś: warstwa po warstwie przeciął brzuch pani Lambert. Użył czystych, ostrych narzędzi. Więc powiedziałbym, że dziecko zostało zapewne wyjęte z sukcesem. - Mówiąc „z sukcesem", masz na myśli... - Mam na myśli „żywe", owszem. - Więc jak długo pożyje? - Przypuszczam, że jest odpowiednio odży wiane i utrzymy wane w cieple. To wróżenie z fusów, wiesz? Luther kiwa głową. Penman patrzy smętnie. Jest dziadkiem. - Wydaje nam się, że małe dzieci są słabe - mówi. - To z powodu odruchu, który w nas wywołują: podświadomego, bardzo silnego. A tak naprawdę taki noworodek to kawał niezłego twardziela. Zawzięty mały mistrz przetrwania. O wiele twardszy, niż nam się zdaje. Luther czeka. W końcu Penman mówi: - Daję mu osiemdziesiąt procent. Luther stoi w bezruchu, milczący. - Halo - mówi Penman. - Jesteś tam? - Tak, przepraszam. - Myślałem przez chwilę, że cię straciliśmy. - Usiłowałem się zorientować, jak odczuwam tę wiadomość. - Módl się, żeby to zrobiła kobieta. - A to dlaczego? - Bo jeśli wzięła je kobieta, co najmniej chciała się o nie zatroszczyć. Głos mu się urywa. Nie kończy. - To nie była kobieta - mówi Luther. - Kobiety nie atakują innych kobiet w domu, w łóżku z mężami. Z ust Penmana wydobywa się długi, powolny gwizd. - Za dużo widzieliśmy - mówi. - W naszych głowach nie powinno być miejsca na takie myśli. Potem wtyka plastikowego papierosa z powrotem do ust, przeżuwa go, przesuwa z jednej strony na drugą. Poklepuje Luthera po ramieniu. - Myślami będę z tobą - mówi.
Luther mu dziękuje, po czym dołącza do sierżant Howie, która czeka na niego przy taśmie. Przechodzą przez rzednący tłum, ludzie na tyłach już tylko się wspinają na palce. Docierają do sfatygowanego volvo. Luther rzuca Howie swoje kluczyki. W samochodzie jest zimno, trochę pachnie fast foodem i stęchłą tapicerką. Howie uruchamia silnik, rozpracowuje, jak obsłużyć ogrzewanie. Ustawia na maksa. Robi się głośno. Luther zapina pas. - Jakieś brudy na ofiary? - Jeszcze wcześnie, ale nie. Z tego, co wiemy, byli bardzo ze sobą zżyci. Jedyne ciemne chmury to chyba problemy z płodnością. - Więc co? Skorzystali z in vitro? - To zabawne, panie... - Szefie. - To ciekawe, szefie. Pięć lat in vitro. Bez powodzenia. Potem się poddali, uznali, że los jest przeciwko nim, zaczęli myśleć o adopcji. Pani Lambert po raz ostatni poddała się in vitro dwanaście czy trzynaście miesięcy temu. I nagle bingo! Zaciążyła. - Byli pobożni? - Pani Lambert należała do Kościoła Anglii, co oznacza, że nie była religijna. Pan Lambert chyba się interesował buddyzmem i jogą. Przez jakiś czas stosował dietę makrobiotyczną. - Jego ojciec umaił młodo? Howie zerka do notatek. - Nic nie mam na ten temat. - Kiedy mężczyźni osiągają wiek, w którym umarli ich ojcowie, zaczynają myśleć o diecie i kondycji. Lambert był w niezłej kondycji. - Niezłej to mało powiedziane. Grał w tenisa, squasha. Lubił szermierkę, kolarstwo górskie. Raz czy dwa biegł w maratonie. Trochę był zajęty.
- Coś jeszcze? - Zajrzeliśmy do alarmu. Tom Lambert korzystał z niego intensywnie w ciągu roku po zainstalowaniu, potem stopniowo użycie spadało. To dość typowe zjawisko, dotyczy chyba czterech na pięć osób, którym zamontowano alarm. W jego wypadku użycie spadło niemal do zera. Nagle jakieś cztery, pięć miesięcy temu znowu zaczął go włączać. - To może nic nie znaczyć - mówi Luther. - Pani Lambert była w ciąży. Czasami mężczyźni stają się nadzwyczajnie czujni, kiedy ich partnerki są przy nadziei. Budzi się w nas wtedy jaskiniowiec. - Albo - mówi Howie - może denerwował się czymś konkretnym. Czymś, co widział albo słyszał. - W pracy? To masz na myśli? - Sam pan mówił, że pracował z ludźmi z problemami. Luther kiwa głową przytakująco. Zadowolona, wprowadza współrzędne do nawigaqi. Kiedy ona prowadzi, Luther pyta: - Mogę odsłuchać nagranie z 999? Howie dzwoni i podaje szefowi aparat. On słucha. Dyżurny: Pogotowie policji. Dzwoniący: Chciałbym zgłosić coś bardzo dziwnego. Wyprowadzałem psa, na Bridgeman Road. Usłyszałem jakiś hałas. I zobaczyłem coś bardzo dziwnego. (stukot klawiszy) Dyżurny: A jak się pan nazywa? Dzwoniący: Nie chcę powiedzieć. Muszę? Dyżurny: Nie, jeśli pan nie chce, to nie. Co pan widział? Dzwoniący: Mężczyznę. Jakby wymykał się z tego domu. Dyżurny: Widział pan włamanie? Dzwoniący. Nie wiem. On nie wyglądał na włamywacza. Za stary był. Dyżurny: Ile miał lat? Dzwoniący: Czterdzieści parę? Nie wiem. Wyglądał na czterdzieści parę.
(stukot klawiszy) Dyżurny: Dobrze. Proszę się uspokoić. Proszę opisać, co robił ten mężczyzna. Dzwoniący: Nie wiem. Miał coś ze sobą. Jakby tobołek. I cały był zakrwawiony. Na twarzy miał krew i w ogóle. Pobiegł chyba Crosswell Street, z tym tobołkiem. To wyglądało okropnie, naprawdę okropnie. Dyżurny: Dobrze, patrol jest już w drodze. Może pan zostać na linii? Dzwoniący (płacze): Nie, nie mogę. Nie mogę. Przepraszam. Muszę iść. Muszę iść. Luther trzykrotnie odsłuchuje nagranie. - Namierzyliśmy numer? - Numer jest przypisany do komórki, której zaginięcie zgłosił Robert Landsberry z Lyric Mews w Sydenham dwa dni temu. - Pan Landsberry ma jakiś pomysł, kto mu zwinął telefon? - Przesłuchamy go dzisiaj. Ale nie sądzę. On nawet nie był pewien, kiedy to się stało. - Więc jaką mamy koncepcję? Może dzwonił kręcący się w okolicy włamywacz? Albo ktoś, kto próbował zrobić jakiś deal, upłynnić trochę zioła? Howie wzrusza ramionami. Luther zagryza wargę. -I to nasz jedyny świadek? - pyta. - Gdyby nie zadzwonił - odpowiada Howie - Lambertowie jeszcze by tam leżeli. Nikt by o niczym nie wiedział. Luther zamyka oczy i przegląda listę zadań: przyjrzeć się uważniej przyjaciołom i rodzinie. Romanse. Czy dziecko zostało poczęte dzięki dawcy nasienia? Problemy finansowe? Rywalizacja w miejscu pracy? Jeśli nie uzyskają szybkiego wyniku, problemem stanie się nie brak informacji, ale ich gwałtownie rosnący nadmiar. Wzdycha i dzwoni do najlepszego technika kryminalistycznego, z jakim w życiu pracował. - John Luther - mówi Benny Nudziarz z drugiej strony. - A niech mnie.
Naprawdę nazywa się Ben Silver, ale nikt tak o nim nie mówi. Nawet własna matka. - Benny, co tam w obyczajówce? - Przygnębiająco. Co też ci ludzie sobie robią... Luther pozostawia to bez komentarza. - Bardzo jesteś obciążony robotą? - Nie do pokonania. - Coś pilnego? - No, zależy, co rozumiesz przez pilność. - Rozumiem, że potrzebuję twojej pomocy w wyjątkowym paskudztwie. Jeśli poproszę mojego starego, żeby spytał twojego starego, czy mogę cię pożyczyć, to by dało radę? - Już się pakuję - odpowiada Ben.
Rozdział 4 Jeszcze wczoraj Anthony Needham prowadził wraz z Tomem Lambertem niewielką, dwuosobową praktykę doradztwa personalnego nieopodal Clissold Park. Needham ma trzydzieści parę lat, bordową koszulę, dobrze skrojoną, szare spodnie, starannie nażelowane włosy. Jest opalony, wysportowany i szczupły. Drogi zegarek. Ani trochę nie pasuje do Lutherowego pojęcia o terapeucie. Luther czuje się przy nim niechlujny i niezdrowy. Pokój z założenia miał być układny: trzy fotele ustawione w pół- okręgu, niskie półki. Biurko, puste, jeśli nie liczyć laptopa, i kilka fotografii Needhama biorącego udział w Triathlonie Ironman - jak patrzy gniewnie w błotnej udręce, jak biegnie z rowerem- górskim zarzuconym na ramię. Needham otwiera okno. Ono się zacina i nie ustępuje łatwo. Do środka zakradają się dźwięki miasta, zapach ruchu ulicznego i woń zimy. Luther zakłada nogę na nogę i splata ręce na podołku. Robi to, żeby pohamować nerwową energię. Howie przygląda się Needhamowi z milczącą powagą. Ma przed sobą notatnik, w dłoni długopis. Needham otwiera najniższą szufladę biurka, wyjmuje spłaszczoną, zmumifikowaną paczkę papierosów. Przetrząsa wszystko, aż znajduje jednorazową zapalniczkę. Wtedy siada na parapecie, zapala papierosa i zaciąga się. Dyskretnie walczy z torsjami, opiera się o parapet z papierosem w dwóch palcach. Po jednym zaciągnięciu zdusza papierosa, wraca z mdłościami i załzawionymi oczami. Siada na trzecim fotelu, ręce splata na kolanach. Luther przeczekuje to wszystko. Przewraca kartkę swojego notatnika, udaje, że sprawdza wcześniejszy wpis. - Święty Jezu - odzywa się Needham w końcu. Jest Australijczykiem.
- Przykro mi - mówi Luther. - Wiem, że trudno to pojąć. Ale obawiam się, że te pierwsze kilka godzin ma kluczowe znaczenie. Needham bierze się w garść. Budzi tym sympatię Luthera. Needham przełyka ślinę, potem rozplata palce i wykonuje gest „Niech pan pyta". - Cóż - zaczyna Luther. - Macie tu do czynienia z bardzo trudnymi młodymi ludźmi. Agresywnymi, prawdopodobnie. - Wie pan, że obowiązuje nas tajemnica zawodowa, tak jak lekarza? - Wiem, oczywiście. - Więc nie rozumiem, jakich informacji pan ode mnie oczekuje? - Nie konkretnych. Może orientuje się pan, czy pana Lamberta niepokoił któryś z jego pacjentów? - Nie bardziej niż pozostali. - Co to znaczy? - Jak pan powiedział. Mamy tu do czynienia z mnóstwem trudnych młodych ludzi. - Pozwolę sobie z panem na szczerość. To nie była przypadkowa napaść. To była bardzo brutalna, bardzo osobista zbrodnia. Needham wierci się w swoim fotelu. - Mogę panu tylko powiedzieć, że w związku z niektórymi swoimi pacjentami Tom odczuwał większy niepokój niż zwykle. - Czego ten niepokój dotyczył? - Czy terapia im pomoże? Czy on jako terapeuta powstrzyma ich od stosowania przemocy? Czy któryś z nich nie straci panowania nad sobą o jeden raz za dużo? - To się zdarza? Tracą tu panowanie nad sobą? - To są gniewni młodzi ludzie. Introspekcja nie leży w ich naturze, ale zachęcamy ich, żeby się konfrontowali z trudnymi kwestiami osobistymi. To niełatwe. - Takimi kwestiami jak przemoc? -I zwykle historia krzywd, które do niej doprowadziły. - Mnóstwo dzieci doznaje krzywdy - mówi Luther. - To nie daje im pozwolenia na krzywdzenie innych ludzi.
- Nikt tak nie twierdzi. - W głosie Needhama słychać nieskończoną cierpliwość człowieka, który tysiąc razy odpowiadał na taki zarzut. - Całe życie to kwestia wyborów. Staramy się dostarczyć tym ludziom narzędzia, by dokonywali lepszych wyborów. Luther zerka do notatek, by przerwać kontakt wzrokowy. - A więc żadnych szczególnych zmartwień? Żadnych gróźb, kawałów telefonicznych? - Ze mną nic takiego nie omawiał. - Nie pił trochę więcej? Może w jakiś inny sposób leczył się sam? Pigułki nasenne? Papierosy? - Nie. Nic z tych rzeczy. Wtrąca się Howie. - A co z młodymi kobietami? Needham odwraca się do niej. - W wypadku Toma to nie wchodzi w grę. - Pytałam, czy zajmujecie się terapią młodych kobiet. - Myślicie, że zrobiła to kobieta? - Niewykluczone - odpowiada Luther. - Tom to silny mężczyzna. Jest bardzo sprawny. Kobieta. To... Zapada cisza. Tyka zegar. - Prowadzimy terapię kobiet - odzywa się Needham. - Ale nie wiem. To wydaje się dziwne. Dlaczego kobieta? - Próbujemy tylko przeanalizować wszystkie możliwości. Luther chowa notes do kieszeni. - Jeszcze tylko jedno pytanie. Zna pan kogoś, kto mógłby mieć klucz do domu Lambertów? - Obawiam się, że nie. Przykro mi. Pewnie ich sprzątaczka. Ale nikt poza tym nie przychodzi mi do głowy. Luther dziękuje mu i wstaje. Howie idzie w jego ślady. Needham odprowadza ich do wyjścia. - Złapiecie tego człowieka? - pyta w drzwiach. - Robimy wszystko, co w naszej mocy. - Cóż, nie chcę być niegrzeczny, ale w moich uszach to brzmi jak standardowa policyjna gadka. Luther się waha, pozwala Howie objąć prowadzenie. - Panie Needham, ma pan jakiś powód, żeby martwić się o
swoje bezpieczeństwo? - Obiektywnie nie bardziej chyba niż zwykle. Ale wiecie, mam żonę i dzieci. Jestem tylko człowiekiem. - No więc może nam pan pomóc. Pokazać nam kartotekę pacjentów Toma Lamberta. - Ależ nie mogę tego zrobić. - Wiemy. Oczywiście. Naprawdę jednak uważa pan, że to etyczne ryzykować bezpieczeństwo własnych dzieci? Needham patrzy na nią z namysłem. Howie na niego też. - Ten, kto to zrobił - odzywa się cicho Luther - wszedł do domu, gdy Tom i Sara spali. Odcięli Tomowi genitalia i udusili go nimi. Rozcięli Sarze brzuch i zabrali jej dziecko. Dziecko może jeszcze żyje. I pan, i my wiemy, ile Lambertowie przeszli, żeby począć to dziecko. Jeśli chce im pan pomóc, doktorze Needham, niech nam pan pomoże je znaleźć. Zanim ten ktoś, kto je zabrał, zrobi to, co zamierza z nim zrobić. Needham patrzy na swoją rękę, wciąż ściskającą klamkę. Musi się na chwilę skoncentrować, żeby zmusić rękę do zwolnienia uchwytu. Potem wyciera ją o koszulę. - Jak powiedziałem - mówi - pewnie sprzątaczka ma klucz. Powinna, prawda? - To zrozumiałe - odpowiada Luther. - Czy pan Lambert przechowywał informacje o osobach, które mogły mieć dostęp do jego domu? Sprzątaczki, robotnicy, tego rodzaju ludzie? - Tak. Tom jest bardzo sumienny, jeśli chodzi o przechowywanie danych. - Gdzie trzyma te akta? - W służbowym komputerze. - Zna pan hasło pana Lamberta i dane do logowania? - Znam. Ale rozumie pan, że musiałbym panu zaufać, że nie zajrzy pan do bazy pacjentów ani jego dziennika służbowego? Te sprawy obejmuje tajemnica lekarska. - Oczywiście - zapewnia Luther. - W takim razie nie widzę problemu. Needham prowadzi ich do gabinetu Toma Lamberta, podobnego do jego własnego. Tom używa starszego ThinkPada
IBM. Tutejsze fotele obite są ciemną skórą. Needham siada przy komputerze Toma, loguje się, po czym ostentacyjnie zerka na zegarek. - Muszę podzwonić, odwołać spotkania Toma i tym podobne. Wrócę może za kwadrans? - To mnóstwo czasu - mówi Luther. - Świetnie - odpowiada Needham. Po chwili wycofuje się z pokoju jak lokaj, zostawiając policjantów z komputerem Toma Lamberta. - Dobra - mówi Luther. - Zabieramy się do roboty. Howie zrzuca kurtkę i wiesza ją na oparciu krzesła. Zabiera się do roboty. * Wychodzą, nie widząc się już z Needhamem. Kiwnięciem głowy żegnają się z recepcjonistką, która siedzi przy biurku z surową, nieruchomą twarzą osoby niedawno osieroconej. Luther karbuje w pamięci, żeby ją przesłuchać. Ale nie dzisiaj. Podczas gdy Howie lawiruje między samochodami, zagryzając wargę i klnąc pod nosem, Luther sprawdza kalendarz Toma Lamberta i kartoteki jego pacjentów. W końcu dzwoni do Teller. - Co macie? - pyta szefowa. - Kilka możliwości. Ludzi, na których warto zerknąć. Ale w tej chwili wyróżnia się jedno nazwisko: Malcolm Perry. Parę razy groził Lambertowi śmiercią, w ciągu roku, półtora. - Z jakiegoś konkretnego powodu? - Lambert próbował mu pomóc z parafilią. - O jakiej parafilii mowa? - Seks z ciałami zmarłych. - Cudownie. Więc był na tyle wściekły, by grozić Lambertowi. Czy był na tyle wściekły, żeby te groźby spełnić? - Zgodnie z notatkami Lamberta, to z powodu Perry'ego zaczęli codziennie włączać alarm przeciwwłamaniowy. - Co za świat - wzdycha Teller. - Więc gdzie znajdziemy tego przyjemniaczka?
Rozdział 5 Clive, szef Zoe, odwołał swój udział w cyklicznym spotkaniu w ramach programu pomocy społeczności lokalnej. A więc dzień, który zaczął się fatalnie, wkrótce miał się stać jeszcze gorszy. Oto Zoe stoi przed stadem uczniów ostatniej klasy opowiada o pracy dla Forda i Vargasa i wprowadza w zagadnienia praw człowieka. Mówi im o Lisie Williams, dwunastolatce zabitej w wypadku, którego sprawca zbiegł. Działo się to w roku 2003. Kierowca nazywał się Aso Ibrahim, był to Irakijczyk czekający na azyl, wcześniej już wychodził za kaucją za jazdę po odebraniu prawa jazdy. Wobec braku dowodu, że Ibrahim prowadził niebezpiecznie, prokuratura postawiła mu zarzut prowadzenia pojazdu bez uprawnień. Spowodowanie śmierci podczas prowadzenia pojazdu bez uprawnień, zarzut poważniejszy, stało się przestępstwem dopiero w roku 2008. Ibrahim spędził dwa miesiące w więzieniu. Od chwili odzyskania wolności stara się zapobiec swojej deportacji. Zoe opowiada klasie, że w ciągu dziewięciu lat Aso Ibrahim kosztował podatników kilkaset tysięcy funtów pomocy prawnej i tłumaczy. Złożyły się na to rozprawy imigracyjne i procesy, na których był skazywany za nękanie, posiadanie narkotyków oraz, trzy łata po śmierci Lisy Williams, za prowadzenie samochodu bez uprawnień. Potem pyta słuchaczy, co by z nim zrobili. Zgodnie z jej przewidywaniami - jednogłośnie odesłaliby go do domu. - Ale on ma prawo zostać - wyjaśnia im - ponieważ ma dwójkę dzieci z Brytyjką. Chociaż nie mieszka z tymi dziećmi, pozbawienie go kontaktów z dziewczyną i tymi dziećmi pogwałciłoby jego prawa wynikające z Artykułu Ósmego Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka. Pyta ich, co o tym myślą.
Siada i słucha. Dzieciaki rozważają, na jakie niebezpieczeństwo Ibrahim byłby narażony po powrocie do Iraku. Rozmawiają o dwójce jego dzieci, o ich prawie do posiadania ojca. Rozmawiają o osieroconych rodzicach Lisy Williams i ich prawie do córki. Zoe czeka, aż trochę podyskutują, potem mówi im o tym, jak Brytyjska Partia Narodowa wykorzystała śmierć Lisy Williams jako narzędzie propagandowe w trakcie wyborów samorządowych w Barking. Mówi im, jak ojciec Lisy Williams, dobry i zdruzgotany człowiek, publicznie zaapelował do mieszkańców Barking, żeby nie głosowali na BPN, ponieważ ta niesprawiedliwość nie ma nic wspólnego z kolorem skóry jego córki. Jeden z szóstoklasistów, przystojny, wyniosły dzieciak o imieniu Adam, zasugerował, że Aso Ibrahima należało powiesić. - A teraz mówisz jak mój mąż - kwituje Zoe i wszyscy wybuchają śmiechem. Potem mówi im o Artykule Trzecim Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka: zakazie tortur, nieludzkiego lub poniżającego traktowania czy karania, podkreśla, że Ibrahim powinien dostać azyl w Wielkiej Brytanii, ponieważ odrzucenie tortur jest moralnym i prawnym absolutem. Pyta, czy mają jakieś pytania. Zawsze są jakieś pytania. Adam próbuje wytrzymać jej wzrok, ale Zoe w te klocki doszła do perfekcji, jeszcze jak tego dzieciaka na świecie nie było. - Żadnych pytań? No dalej. Na pewno jakieś są. Kto ma pytanie? Spokojna dziewczyna siedząca w głębi sali, z boku, podnosi nieśmiało rękę. -Tak? - Stephanie. - Tak, Stephanie? - Ma pani dodatek reprezentacyjny czy coś w tym rodzaju? Zoe patrzy na nią, a powietrze z niej uchodzi. - Bo pani ubrania - kontynuuje dziewczyna - są naprawdę
ładne i w ogóle. Koledzy z irytacją wznoszą oczy do sufitu i posykują. Stephanie zalewa się rumieńcem i nagle Zoe zaciekle staje po jej stronie. Taką ma naturę. - Dobre pytanie - ocenia. I kiedy tak mówi, sama zaczyna w to wierzyć. - Nie, nie dostajemy dodatku reprezentacyjnego, ale codziennie musimy spełniać pewne minimalne wymogi co do stroju. I mówiąc „minimalne wymogi", mam na myśli na przykład standard obowiązujący na ślubie w rodzinie królewskiej. Stephanie uśmiecha się anielsko. Zoe też, chce jej pomóc, chce, by wyniosła coś wartościowego z tego niepotrzebnego małego forum. - Mężczyznom jest łatwiej - ciągnie. - Jeśli chodzi o ubranie. Żony kupują im krawaty. - Rasistka - mówi Adam. - Słucham? Adam przygasa trochę, ale tylko trochę, krzyżuje ręce, rozsiada się niedbale i patrzy jej w oczy. - To było rasistowskie wobec mężczyzn. Zoe czuje, jak unosi się jej kącik ust. Wie, że to bez sensu ścierać się z tym dzieciakiem. W końcu jest tu z własnej woli. On tylko stara się rzucić jakąś niejasną, daremną uwagę, taki imperatyw czują wszyscy nastoletni chłopcy. Ale i tak jest fiutem. —Przepraszam, mógłbyś powtórzyć, jak masz na imię? - Adam. - Słuchaj, Adamie, coś ci zaproponuję. Może wyjdziemy na zewnątrz i przeprowadzimy badanie opinii publicznej. Sprawdzimy, ilu mężczyzn w biurach,*a swoją drogą to jakieś sześćdziesiąt pięć procent personelu, a jakieś osiemdziesiąt pięć, jeśli chodzi o szczeble kierownicze, samo kupiło sobie krawat. Adam uśmiecha się szeroko, jakby to do niego należało zwycięstwo. Zoe jest rozdarta - nie wie, czy skapitulować czy go zaatakować. Nagle rozlega się delikatne pukanie do drzwi. Miriam, jej
sekretarka, wtyka głowę do sali konferencyjnej i za pomocą kciuka i małego palca anonsuje rozmowę telefoniczną. Bezgłośnie szepcze „John". Zoe dziękuje wszystkim za przybycie, zbiera swoje notatki, miażdży Adama wzrokiem, Stephanie posyła pokrzepiający uśmiech, po czym wychodzi. Spieszy do swojego gabinetu i wybiera numer męża. - Zoe - mówi John. Słyszy, że jest gdzieś na dworze. - Gdzie jesteś? - W tej chwili? Nad kanałem. - Co robisz? - Patrzę na zdechłego gołębia uwięzionego w wózku na zakupy. - Cudownie. - Jak się miewasz? - Clive kazał mi rozmawiać z szóstoklasistami. - Mówiłem, że tak będzie. - No i miałeś rację. Co za dupek. - Jakiś postęp w sprawie Hattem? Sprawa Hattem to największa bieżąca sprawa Zoe. - Ten koleś przyjdzie dzisiaj, może jutro, chce w tym pośredniczyć. - Jaki koleś? - Mark jakiś tam. Z Liberté Sans Frontiére. -Hipis? - Trustafarian - odpowiada niechętnie. - Trawka, te rzeczy. Luther się śmieje. - Dasz radę. - Mam nadzieję. Żałuję, że się w ogóle na to zgodziłam. Przeczesuje ręką włosy, uświadamia sobie, że umrze bez papierosa. Trzyma w garści grzywkę i pociąga lekko, na tyle, żeby odrobinkę zabolało. Robi to od siódmego roku życia. W ten sposób rozładowuje napięcie. Nie wie dlaczego. Czasami się martwi, że będzie miała łyse placki, jak takie zestresowane papugi, które wyszarpują
sobie wszystkie pióra oprócz tych, których nie mogą dosięgnąć, tak że w końcu siedzą na drążku jak przygotowany do pieczenia kurczak w halloweenowej masce. - Rozmawiałeś z Rose? - pyta. - Tak, rozmawiałem. I teraz już wie, dlaczego ciągnie się za włosy. To nie ma nic wspólnego ze sprawą Hattem. To John i jego niezdolność powiedzenia „nie" komukolwiek prócz żony. - Co się stało? - pyta. - Trudno o tym mówić. Za dużo tu ludzi. Ale dzisiaj nie mogę jej spytać. Po prostu nie mogę. John wie, kiedy ktoś inny kłamie, zwykle od pierwszego rzutu oka. Tak szybko i nieomylnie, że ona aż czasami dostaje gęsiej skórki z wrażenia. Ale nigdy nie wie, kiedy sam siebie okłamuje. - Ta sprawa to wyjątkowe paskudztwo - mówi. - Wszystkie sprawy to wyjątkowe paskudztwa. W tym właśnie rzecz. Zoe jest w równym stopniu zawstydzona, co zła. I nienawidzi, że John potrafi jej to robić - wywołuje u niej poczucie winy, że pragnie swojego małżeństwa. I tak właśnie wyglądają - jak Stróże nocni patrolujący ten sam teren, tę samą trasę, noc po nocy, noc po nocy. - Muszę to załatwić - mówi. - Potem z nią pogadam. - Nie pogadasz. - Zoe. - Nie pogadasz, John, Bo po tej sprawie będzie następna, a po niej kolejna. A po niej jeszcze jedna i to tak trwa i trwa. Zapada długa cisza. - Jebana Rose Teller - mówi Zoe. - W życiu nie widziałam kobiety, która by rozpierdoliła tyle małżeństw, co ona. -Zoe... Zoe się rozłącza. Ręka jej się trzęsie. Wyciąga z szuflady puszkę z tytoniem i wymyka się na zewnątrz, w kąt niewidoczny w kamerach. Dzwoni do Marka Northa.
- Miałeś raq'ę - mówi. - Ja mu daję szansę... Ja mu daję szansę, a on po prostu kłamie. Kłamie i kłamie. - Ciągnie się za włosy. - Jezu. Miałeś rację jak cholera. Mark nic nie mówi. Zoe pali skręta, zdejmuje z języka gorzki okruch tytoniu. - Cała się trzęsę - mówi. - Dlaczego się trzęsiesz? - Jeszcze nigdy tego nie robiłam. - Czego? - Hotel Harrington. Za dziesięć minut. Cisza. - Jesteś pewna? - pyta Mark w końcu. - Bo musisz mieć pewność. - Nie - śmieje się Zoe. - Nie jestem pewna. Ale to koniec. Mam dość. Więcej nie zniosę. Mark się nie rozłącza i ona też nie. Słyszy swój oddech na linii, urywany z niepokoju i wzburzenia. Zoe dzwoni do Miriam i prosi, żeby odwołała wszystkie jej spotkania do lunchu. Miriam się martwi - Zoe nigdy wcześniej tak nie robiła. - To sprawa osobista - słyszy tytułem wyjaśnienia. - Nie martw się. Zobaczymy się o drugiej. Idzie do Harringtona, eleganckiego hotelu na Tabernacle Street. Nie wzięła płaszcza, a pada. Obejmuje się ramionami, żeby mniej marznąć. Dostrzega hotel i rusza biegiem. Stuk, stuk - stukają obcasy. Mark już wynajął pokój i się zameldował. Siedzi w wystawnym holu, udając zaczytanego w „Guardianie". Trzyma białą kartę do drzwi z czarnym paskiem magnetycznym. Nic nie mówią. Wchodzą po prostu do czekającej windy. W środku stoją ramię w ramię. Zoe słyszy, jak serce jej bije.
Rozdział 6 Squat obejmuje osiem opuszczonych lokali komunalnych połączonych w jeden. Zajmują go artyści, studenci, anarchiści, ćpuny i obłąkani. Nie ma ogrzewania. Kruszące się ściany pokrywa graffiti, farbowane w mazaje płótno, prześcieradła z nadrukiem, plakaty. Malcolm Perry, słysząc krzyki na dole, nawet się nie rusza. Jeszcze wcześnie, a takie krzyki zwykle łączą się ze schizofrenikiem, Losowym Andym. Często można go znaleźć zwiniętego w kłębek w kącie najdalszego mieszkania, w chwili gdy dogadzają mu rebelianci sztuki w dredach, dla których nieznośna udręka psychiczna jest słuszną formą autoekspresji. Dzisiaj rano krzyk jest głośniejszy niż zwykle, ale Malcolm nie spał wcześniej przez trzy dni z rzędu dzięki brudnej amfie o nazwie Różowy Szampan, zmytej kilka godzin temu temazepamem. Dlatego właśnie leży jeszcze w łóżku, gdy policja kopniakiem otwiera sobie drzwi i wpływa do pokoju niczym lęgnące się łososie, z wielkim czarnym gliniarzem w tweedowym płaszczu na końcu, który wpada z głośnym tupotem i uśmieszkiem wzgardy kwituje plakaty Malcolma i jego sitodrukowe wyposażenie. Malcolm jest chudy, ma długie, cienkie włosy i żałosną brodę. Jest goły od pasa w dół, a jego fiut z zimna i od Różowego Szampana skurczył się do postaci pomarszczonej bryłki. Na pająkowatych nogach ma skarpety trekkingowe, a poza tym jeden z własnych tiszertów. Wielki gliniarz podchodzi. Góruje nad Malcolmem, patrzy, jakby miał mu urwać głowę. Ale tylko pochyla się bliżej i czyta na głos litery wydrukowane na koszulce Malcolma. - Praca, posłuszeństwo, konsumpcja. - Zgadza się - odpowiada Malcolm wojowniczo, zmieszany.
- Przeszukać to mieszkanie - rozkazuje wielki gliniarz. Zapud- łować wszystkich, których tu znajdziecie. I przesłuchać ich. Wielki gliniarz przykuca z odrazą na twarzy. Palcem wskazującym i kciukiem wyciąga brudne spodnie dresowe ze stosu ciuchów przy nogach łóżka. Rzuca je wraz z gumowymi klapkami Malcolmowi, całkowicie ignorując jego glany. - Włóż to - mówi. - Dokąd idziemy? -Do mnie - odpowiada gliniarz. - Żaden wypas. Ale lepiej niż w tej zasranej dziurze. Luther każe przeszukać squat i najbliższą okolicę. Drugi zespół aresztuje mnóstwo podejrzanych o przestępstwa narkotykowe, pogwałcenia zwolnienia warunkowego, paserstwo, niewypełnienie nakazów, o to, tamto i owamto. I wiozą Malcolma na Hobb Lane, błyskając światłami radiowozów. Howie się zatrzymuje, by Luther skoczył po burgera. Zjada go, trzymając do góry nogami w woskowanym papierze. Jedną ręką ociera usta, kiedy wchodzą na komisariat na rogu Hobb Lane i Abbadon Street. Budynek jest ordynarnym starym szkaradzieństwem: funkcjonalna konstrukcja z lat pięćdziesiątych prymitywnie przeszczepiona na wiktoriański szkielet. Jako chimera idealnie się nadaje na komisariat policji. I podobnie jak wszystkie komisariaty policji znane Lutherowi, pachnie linoleum, pastą do podłogi, spoconymi pachami, tonerem do drukarek, kurzem i kaloryferami. Pokonuje schody, przeskakując po trzy stopnie naraz, po drodze zgniata serwetkę w kulkę i wreszcie wchodzi do pomieszczeń Wydziału Ciężkich Przestępstw. Meble podprowadzone z innych wydziałów; rozwalające się krzesła biurowe i żałosne biurka wtłoczone w przestrzeń, która powinna być trzy razy większa. Zamaszystym krokiem wchodzi do swojego maleńkiego
gabinetu, który dzieli z łanem Reedem. Benny Nudziarz czeka na niego przy drzwiach, wyciągając chudą białą rękę. Witają się uściskiem dłoni. - Dobrze ci tu, Ben? Dzięki, że przyszedłeś. - Gdzie mam usiąść? W zagraconym, zabałaganionym pomieszczeniu Luther wskazuje biurko Reeda. Benny sadza swoją chudą dupę na samej jego krawędzi. Jest patykowaty i brodaty, ma na sobie sprany tiszert Chrome. - Siedzisz na wszystkich forach pedofilów, tak? - pyta Luther. - Można tak to ująć. - Luther musi się pochylić, żeby zrozumieć mamrotanie rodem z Belfastu. - Maleńkie zaułki Internetu, gdzie pedofile dzielą się emocjonującymi fantazjami. Tam spędzam godziny pracy. - Wprowadzono cię w tę sprawę? - Powiedziano mi tyle, ile jest do powiedzenia. Luther zamyka drzwi. - Jak się czujesz? Tak szczerze. Benny miał pewne psychiczne problemy zdrowotne związane z pracą. Nic nadzwyczajnego u ludzi wykonujących tę robotę. Wiąże się to z tym, co muszą oglądać. - W porządku. Wręcz całkiem dobrze. Toczę zaciętą walkę. - Bo chcę cię prosić, żebyś tu posiedział, dopóki nie rozwiążemy tej sprawy. Znasz się na tym. - Wolałbym się nie znać. - Ale się znasz. - Załatwiłeś z Księżną, że tu będę? - Nie, ale załatwię. - Bo nie jestem pewien, czy ona mnie zaakceptuje. Benny ma zamiłowanie do skórzanych kurtek i olejku paczuli. - Nie chodzi o ciebie, ona nie znosi wszystkich. - No to niech będzie. Zakładamy, że dzieciak żyje? - Boimy się, że tak jest. Benny rzuca na biurko swoją walizeczkę z nylonu balistycznego, rozpina ją, wyciąga laptop. - Gdzie mogę się podłączyć?
Malcolm Perry czeka w pokoju przesłuchań. Ma obrzydliwy oddech. Przez cienką gumę klapków czuje zimną podłogę, linoleum na betonie. W końcu wchodzą wielki gliniarz i jego śliczna, zielonooka sierżant. Siadają, przedstawiają się, przechodzą przez całą procedurę z taśmami. Inspektor rozpiera się wygodnie, wyciąga nogi. Siedzi tylko i przygląda się Malcolmowi, leciutko ubawiony, podczas gdy kobieta zaczyna przesłuchanie. - Malcolm Perry - mówi. - W dwa tysiące pierwszym roku, w wieku czternastu lat natknąłeś się na nekrolog Charlotte James, która tydzień wcześniej zginęła w wypadku motocyklowym. Wyprawiłeś się na cmentarz St Charles, wyposażony w - krzywi się lekko, cytując raport - narzędzia do kopania i plandekę, które bodajże ukradłeś sąsiadowi. Malcolm patrzy jej w oczy zza długich, rozdzielonych pośrodku włosów. - Aresztowano cię, gdy próbowałeś wykopać pannę James, najwyraźniej w celu odbycia stosunku płciowego z jej ciałem. Malcolm wzrusza jednym ramieniem. Zatyka kosmyk za ucho. - Ponieważ byłeś niepełnoletni i ponieważ napastowanie seksualne ludzkiego ciała jest niezgodne z prawem dopiero od wydania Ustawy o przestępstwach/ta tle seksualnym w dwa tysiące trzecim roku, zostałeś zwolniony z pouczeniem za drobne przestępstwa. I z nakazem poddania się opiece kuratorskiej. Ale w dwa tysiące trzecim roku, pracując w domu pogrzebowym, zostałeś przyłapany na molestowaniu dała dwudziestoośmioletniej ofiary wypadku drogowego. Wysysałeś z niej krew i mocz, gryzłeś ją w pośladki, potem odbyłeś z nią stosunek analny. Za to odsiedziałeś cztery miesiące z półrocznego wyroku. Po zwolnieniu miałeś uczęszczać dwa razy w tygodniu na terapię. Howie zamyka akta, kładzie na nich dłoń i kieruje na Malcolma zielone oczy.
- Więc? - mówi. - Jak idzie terapia? Robisz postępy? - Cóż... - odpowiada Malcolm. - To zależy, co by miało znaczyć „postępy". - To miałoby znaczyć, czy nadal uprawiasz seks z martwymi kobietami. Długie milczenie. - Dobra - podejmuje Howie. - Kiedy to się zaczęło? Te osobliwe odcienie miłośd? - Kiedy byłem mały. Odprawiałem pogrzeby swoich zwierzątek. Miałem dla nich mały cmentarzyk. Wszystko jest pewnie w aktach. - Jak je wybierasz? Swoje ofiary. - Kochanki. - Mniejsza z tym. - Szuka się roboty w domu pogrzebowym, szpitalu, na cmentarzu. Oczywiście najlepsza jest kostnica. - Więc lubisz, jak są świeże? - Świeżuteńkie. Posyła mu obojętne spojrzenie. - Ale masz trudności, prawda? Jeśli wziąć pod uwagę, że masz zakaz pracy z ciałami zmarłych czy w jakimkolwiek związku z nimi. - Nie praktykuję - mówi. - Już nie jestem szczurem kostnicowym. - A to dlaczego? - Nie jestem zainteresowany statusem więźnia politycznego. - To pogląd polityczny? Gwałcenie zwłok? - Zwłoki to obiekt. Nie można zgwałcić obiektu. - A co z rodzinami? - Zmarli do nich nie należą. - Nic się u ciebie nie zmieniło, Malcolm, prawda? Bierzesz od zmarłych, co chcesz. Co cię obchodzą rodziny i ich uczucia. Żyjesz za darmo. Wszystkie te pierdoły o miłości i pokoju, które sobie wypisujesz na koszulkach... - To nie są pierdoły. - W pokoju i miłości chodzi o wzajemny szacunek. A ty nie masz szacunku dla nikogo.
- To nieprawda. - A więc nie jesteś już szczurem kostnicowym. To czym jesteś? Terapia ani trochę ci nie pomogła, prawda? Myślę, że masz tyle wiedzy, żeby mówić to, co terapeuci chcą od ciebie usłyszeć. Ale cały czas fantazjujesz. Onanizujesz się na myśl o martwych dziewczynach. - Oczywiście, że fantazjuję, Mein Hen. Kiedy walę konia, mogę sobie myśleć, o czym mi się żywnie podoba. To nie jest państwo policyjne. Jeszcze nie. - To prawda - mówi Howie. - O ile nikomu nie dzieje się krzywda. - Do czego pani zmierza? - Co czujesz do doktora Toma Lamberta? - Co? Do mojego terapeuty? - Tak. Twojego terapeuty. - To świętoszkowaty fiut. A co? - W jakim sensie świętoszkowaty? - Sto lat temu tacy faszyści jak on lobbowali za kastrowaniem homoseksualistów. - Dlatego groziłeś mu śmiercią? - To o to chodzi? - Nie wiem. A tak? - Bo wcale tak nip powiedziałem. Oh kłamie. - Widzisz... nie jestem pewna, czy to rzeczywiście prawda. - Tak wam powiedział? Bo jeśli tak, to, kurwa, kłamca z niego. -A jego żona? - Co jego żona? - Poznałeś ją? -Nie. - To też nieprawda? - O co wam chodzi? - Pokazalibyśmy ci zdjęcia z miejsca zbrodni - odzywa się Luther, po raz pierwszy w trakcie tego przesłuchania - ale nie chcemy, żebyś się podniecił. Oczy Malcolma przeskakują od Luthera do Howie. - Jakie zdjęcia z miejsca zbrodni?
- Więc o co chodziło? - pyta Luther. - Miałeś go dość? Nie wierzy w całe to gówno, które mu wciskasz w trakcie sesji? - O czym pan mówi? - Co z dzieckiem? - ciągnie Luther. - Co taki facet jak ty robi z dzieckiem? - Naprawdę - Malcolm mówi o wiele szybciej - co on powiedział? Bo to zakłamany fiut. - Gdzie jest dziecko, Malcolm? - Jakie dziecko? - Masz pojęcie, jak ci będzie w więzieniu? Po pierwsze jesteś dziwakiem. Po drugie skrzywdziłeś dziecko. W Wandsworth są szalenie sentymentalni. Zrobią ci to, co ty zrobiłeś panu Lambertowi. - Czekajcie. Co zrobiłem? O czym wy mówicie? - Gdzie jest dziecko? - Jakie dziecko? - Gdzie ono jest? - On kłamie o dziecku. Nie chodziło o żadne dziecko. Chwila. - Kiedy nie chodziło o dziecko? - Nie powinien, kurwa, wam tego mówić. Nie powinien. Jebany hipokryta. Luther się nie rusza. Howie też nie. - Malcolm - mówi Luther bardzo powoli i wyraźnie - kiedy nie chodziło o dziecko? - Nigdy nie tknąłem dziecka. Jeśli on wam powiedział, że tknąłem, to łże, kurwa. Lubię dziewczyny. Kobiety. Przed drzwiami pokoju przesłuchań Howie krzywi się z obrzydzeniem; strząsa ręce, jakby dotknęła czegoś skażonego. Luther poklepuje ją po plecach, mówi, że dobrze wykonała robotę. Potem podchodzi do sierżant Mary Lally: lat trzydzieści, praktycznie, krótko ostrzyżone kręcone włosy. Lally to metodyczny i wnikliwy śledczy, twórczy w trakcie przesłuchań. Ale obdarzona jest też wyjątkowym, pogardliwym spojrzeniem. Czasami Luther stosuje ją jako tajną broń, tylko
by siedziała i stosowała to niezrównanie krytykanckie spojrzenie. Nazywają ją Mary Żandarm. Podnosi wzrok znad komputera, odkłada słuchawkę. Patrzy na Luthera, jakby wiedziała, co nadchodzi. - Nie chciałabyś zaczerpnąć świeżego powietrza? - pyta Luther. Mary Żandarm Lally natyka się na furgonetkę oddziału psów przed squatem na Hill Park Crescent. Wita się z treserem Janem Kulozikiem ubranym w mundur. Majestatyczny owczarek niemiecki czeka na smyczy. Kulozik zachęca Lally, by przyklękła i przywitała się z psem. Potem Lally wygarnia wszystkich ze squatu i każe im stać skulonym i psioczącym na mżawce. Idzie do środka w ślad za Kulozikiem i psem. Kulozik monotonnym głosem zachęca psa. Widoczna radość zwierzaka wywołuje mimowolny uśmiech na twarzy Lally. W najdalszym, ciemnym kącie najdalszego, najciemniejszego mieszkania pies się ożywia. Węszy i drapie podłogę pod szarym materacem Malcolma Perry'ego. Kulozik odciąga psa i mruczy do niego cichą zachętę, poklepuje, podczas gdy Lally kopniakiem odsuwa cienki materac. Jej stopa trafia na luźną deskę podłogową. I na jeszcze jedną. Lally marszczy czoło, potem klęka i odsuwa luźne deski, odsłaniając niewielką jamę. W jamie leży czarny worek na śmieci. Wyciąga go. W worku znajduje się szary wełniany koc. A w kocu głowa kobiety.
Rozdział 7 Henry jest zaskoczony, że dziecko tak dobrze spało w drodze do domu. Leży na tylnym siedzeniu samochodu, zawinięte w miękki kocyk z satynową podszewką. Migają nad nim latarnie uliczne, gdy syn Henry'ego, Patrick, prowadzi, uważnie przestrzegając ograniczeń prędkości. Od czasu do czasu Henry odwraca się, spogląda na dziewczynkę i czuje ciepłą falę spełnienia. Na jego wargach pojawia się zmęczony, szczęśliwy uśmiech. Patrick zatrzymuje się przy parku. Chce złapać kilka królików. Więc Henry przesuwa się i siada za kierownicą. Wkrótce goni za światłem reflektorów, pokonując elektryczną bramę na końcu długiego, żwirowego podjazdu. Ogromny dom stoi frontem do parku. Jest wart mniej więcej dwa i pół miliona funtów, ale Henry zakopał w ogrodzie zbyt wiele tajemnic, by brać pod uwagę jego sprzedaż. Mieszka tu od dwunastu lat. Od jedenastu lat i sześciu miesięcy Elaine, starsza wiekiem gospodyni Henry'ego, leży w ogrodzie na głębokości półtora metra. Czasami się przyłapuje, że do niej mówi. W sumie nie wie dlaczego. Po lewej za sąsiada ma bankiera z młodą rodziną; wprowadzili się dwa lata po śmierci Elaine. Wedle ich wiedzy Henry jest jej synem. I jemu to odpowiada. Prawdziwy syn Elaine to kolejna tajemnica zakopana w ogrodzie. Po prawej za sąsiadów ma obcokrajowców, bodajże Arabów. Rzadko ich widuje i nigdy z nimi nie rozmawiał. Henry parkuje, wysiada z samochodu, rozgląda się po porannej okolicy, po czym otwiera tylne drzwi i sięga do środka. Dziecko kieruje na niego czarne oczy. Wydaje się zadziwiająco ciepła. Jest mizemiutka i ma dziwny ciemnosiny kolor, miejscami niemal buraczkowy.
Henry ma brudną rękę, ciągle trochę pokrwawioną, ale nie pomyślał, żeby zaopatrzyć się w smoczek. Podaje dziecku kciuk. Ona przyjmuje go w swoje ciepłe, bezzębne usteczka. Pod miękką gumia- stą warstwą dziąsła okazują się zadziwiająco twarde. To doznanie nie jest niemiłe. Postanawia nazwać ją Emma. Podsuwa pod nią ręce, podnosi delikatnie z siedzenia i owija kocykiem, delikatnie i ciasno. To się nazywa powijaki. - Witaj w domu - mówi. - Witaj. Chciałabyś zobaczyć swój pokój? Pewnie, że byś chciała. Pewnie, maleńka. Henry z zainteresowaniem i dziwnym poruszeniem zauważa, że chociaż mówi cicho i chociaż nie ma szansy, żeby go ktoś podsłuchał, zwraca się do dziecka, spieszczając, z intonacją postrzeganą jako matczyna. - Chcesz zobaczyć pokoiczek? - pyta, rozkoszując się tym. Tak tak tak. Pewnie, pewnie, że chce moja maleńka. Chce zobaczyć pokoiczek! Przez drzwi wejściowe wnosi ją do wyłożonego boazerią holu. Jest staromodny, oczywiście. Elaine miała osiemdziesiąt parę lat, kiedy Henry ją udusił. Co najmniej od pokolenia nie przerabiała wnętrz. Ale Henry'emu tak właśnie się podoba. Uważa, że to ponadczasowe. Dziecko leży w jego ramionach, ciągle ssie wielki kciuk. - Głodna jesteś? - pyta. - Głodniutka nasza maleńka? Pewnie, że tak! Mała głodna dziewczyneczka. Zanosi ją na górę do jej pokoju, najmilszego pomieszczenia w domu. W środku stoi nowe łóżeczko z Johna Lewisa, nowy przewijak i mata z Mothercare. Jej nowe ubranka, wiele jeszcze z metkami, wiszą na wieszaku. (Na drugim wieszaku wiszą ubranka dla chłopca, ale Henry udaje, że ich nie widzi. Kiedy Emma zaśnie, on zabierze chłopięce ciuszki i spali je po cichu. W piwnicy stoi piec na drewno. Przyda się). Na ścianie wiszą obrazki z Kubusiem Puchatkiem i Prosiaczkiem. Henry wypolerował i wypastował dębową podłogę, ułożył na niej ładne dywaniki. Nowy nie jest tylko umorusany, miejscami wytarty, jednooki pluszowy miś. Nazywa się Niedźwiedzica. To miś Henry'ego.
Kładzie niemowlę na pleckach. Jej luźna, sina skóra jest umazana krwią i innymi brunatnośdami. Ale Henry czytał, że niemowlęta nie lubią być myte: zapach potu, gówna i sebum je uspokaja. Owija więc Emmę ciasno w kocyk i wpatruje się w nią oczyma szczypiącymi od łez. Emma otwiera i zamyka usteczka niczym animatroniczny alien. A jej hebanowe oczy patrzą osobliwie pozaziemsko, z wyrazem absolutnej mądrości. Ma doskonałą bryłkę nosa z delikatnie wyrytymi maleńkimi nozdrzami tak różowymi, że wydają się lekko podświetlone. W jej usteczkach widać drżący, mniejszy już gniew i smutek, podobnie jak w zaciśniętych piąstkach rachitycznych rączek. I te wygięte nóżki! To zabawne, że jej matka ma takie świetne nogi, a córeczka niczym kość widełkowa. Henry spodziewa się, że nogi się wyprostują. Dziecko zaczyna kwilić, gdy Henry odsuwa się od łóżeczka. Jej płacz jest cichy i świergoczący, wilgotny i nie tak donośny, jak się obawiał. Ale jest przenikliwy. Słaby głos, który wydaje się przechodzić przez ściany jak drut przez ser. - Nie martw się, malunia, nic się nie martw. Wychodzi z pokoju. Serce ma słabe i niespokojne. Spieszy do kuchni na dole. Ostatnio została wyszorowana tak gruntownie, że odór wybielacza szczypie w oczy, aż Henry musi otworzyć okno. Sięga do lodówki. Stoi tam w rzędzie dwanaście czy trzynaście wysterylizowanych butelek z mlekiem. Henry bierze butelkę i podgrzewa ją trochę w mikrofali. Sprawdza temperaturę na przedramieniu, potem spieszy na górę wśród słabnącego piskliwego płaczu swojej nowej córki. Luther zastaje w gabinecie Benny'ego, który usadowił się przy biurku lana Reeda. Po wewnętrznej stronie drzwi wisi zapasowa marynarka, krawat i koszula lana, jeszcze w folii z pralni. W szufladzie biurka Reeda spoczywa zestaw do mycia i golenia: mydło, golarki jednorazowe, dezodorant i krem do skóry wrażliwej. Benny'ego już otaczają puste puszki po napojach
energetyzują- cych, kawa na wynos, butelki multiwitaminy, nadgryzione batoniki proteinowe. - Jak idzie? - pyta Luther. - Powoli - pada odpowiedź. - Sprawdzam billingi Lambertów, służbowy e-mail. Z tego, co widzę, brak nadprogramowych flirtów. Nic godnego zainteresowania. Luther sięga po krzesło. - Żadna dawna miłość nie objawiła się na Facebooku? - Sprawdzamy wszystkich znajomych - mówi Benny. - W tej właśnie chwili. - Tak, ale... - Prawie trzysta osób. - Prawie trzysta osób. Musimy dzisiaj znaleźć to dziecko. - Więc co mam zrobić? - Jeśli szukamy zbrodni na tle seksualnym, normalnie szukalibyśmy przestępstw zwiastujących w okolicy, prawda? Liczniejszych zgłoszeń o podglądaczach, wąchaczach, złodziejach bielizny, ekshibicjonistach. Ale tu nie było liczniejszych zgłoszeń. -Dobra... - Więc ktoś tak seksualnie pokręcony - ciągnie Luther - ktoś, kto zrobił to, co ten człowiek zrobił Lambertom, powinien już nam być znany. Można by zakładać, że to najpewniej jakiś miejscowy schizofrenik. Alę to chyba nie pasuje, co? Przebiega palcami po beżowej klawiaturze komputera. Pisze QWERTY. - Ludzie eksponują tam tyle swojej prywatności. Na Facebooku czy gdziekolwiek. Tyłe jest informacji, kim jesteśmy, jak się czujemy, co robimy. Nie wiem. Chcę po prostu mieć pewność. Benny kiwa głową, odwraca się do monitora. Dwie sekundy później Howie puka i wchodzi z teczką w ręku. - Złodziejki płodów - mówi, zamykając drzwi. - Kobiety, które wydobywają dzieci z łona innych kobiet i je porywają. - Ale to był mężczyzna. - Chwilę cierpliwości, szefie. Luther wykonuje przepraszający gest. - Zwykle złodziejki płodów to kobiety. Na ogół po
trzydziestce. Na ogół z czystą kartoteką. Niedojrzałe emocjonalnie, kompulsywne, o niskiej samoocenie. Chcą zastąpić stracone dziecko albo takie, którego nie mogą począć. - Zgadza się - mówi Luther. - Ale też idą na łatwiznę. Wybierają kobiety bezradne, z marginesu społecznego. Nie organizatorki imprez z klasy średniej. - Oczywiście. Ale przejrzałam dziennik służbowy Lamberta. Co czwartek o dziewiętnastej trzydzieści miał spotkanie z, cytuję, GWN. - Co to GWN? - Cóż, wiemy, że pani Lambert długo przyjmowała terapię hormonalną. Pan Lambert jest doradcą, więc wiemy też, że interesowali się terapią i Bóg wie czym jeszcze. No więc uznałam, że to może Grupa Wsparcia dla Niepłodnych. Wracam więc do źródła, dzwonię na numer, który wypisał... -I? -I trafiam na Grupę Wsparcia Osób Niepłodnych oraz Par Poddających się In Vitro Clocktower. Wyguglowałam to. To niespełna milę od domu Lambertów. -I co nam to mówi? - Spójrz na tę okolicę, wszyscy zarabiają sporo ponad średnią krajową. Na spotkania grup wsparcia też pewnie przychodzą głównie tacy ludzie. Ale niepłodna kobieta może przejść epizod psychotyczny, bez względu na to, czy należy do klasy średniej, czy nie. - Nadal nie uważam, że to była kobieta. - Absolutnie - mówi Howie. - Ale to grupa dla par. Mnóstwo facetów. Luther widzi jej uśmiech i wie, że będzie coś jeszcze. Podaje mu ksero wydruku, wskazuje na zakreślone spotkanie. - Po raz ostatni wzięli udział w spotkaniu grupy trzy miesiące temu. Luther uśmiecha się szeroko. - Ona dalej brała udział w spotkaniach - ciągnie Howie. Nawet kiedy była już w widocznej ciąży. Wyobraź to sobie. Te wszystkie zrozpaczone pary...
- Oto Tom i Sara Lambertowie - mówi Luther. - Cudowni. Zamożni. Zakochani. Promieniejący tym wszystkim. Dobra robota. Bierz płaszcz. Howie rozpłomieniona opuszcza gabinet. Luther sięga po swój płaszcz. Już go wkłada, gdy nieruchomieje na chwilę. Benny patrzy na niego. - Żądza władzy - mówi Luther. - Żądza pieniądza. Zazdrość. Wszystko to, co robimy bliźnim. Wszystko to sprowadza się do seksu. Ale seks prowadzi do dzieci. Spójrz na dziecko, to najczystsze zjawisko na świecie. Najlepsze. Całkowicie niewinne. Więc jak to się godzi? Cała ta niegodziwość w imię tworzenia niewinności. Czy to ci się nie wydaje złe? Benny patrzy na niego dłuższą chwilę. - Jeśli pozwolisz - odzywa się w końcu - udam, że nie słyszałem tego, co właśnie powiedziałeś. - Dobra - odpowiada Luther. - Dobra. Zapinając płaszcz, wychodzi na spotkanie z Howie. Grupa Wsparcia Clocktower działa przy niewielkim prywatnym szpitalu w północnym Londynie. Prowadzi ją Sandy Pope, lekarka. Zdaniem Luthera jest ona zbyt nieprzystępna i poważna, żeby prowadzić taką grupę. Ale co on tam wie. Luther i Howie siedzą w jej gabinecie. Unosi się tu lekki zapach kamfory. - Na spotkania grupy każdy przychodzi, kiedy chce - mówi im lekarka. - Nie ma więc bazy danych, żadnej listy numerów telefonów. Niektórzy przychodzą od lat. Niektórzy pojawiają się raz i uznają, że to nie dla nich. Większość tak pomiędzy. - A średnio? Niechętnie odpowiada. Luther zna takie jak ona: dobrze wykształcone, klasa średnia, liberałki o skłonnościach lewackich. Zacna jajogłowa. Policja nie robi na niej wrażenia, zwłaszcza że sama nigdy nie miała powodu jej wzywać. - Nie ma czegoś takiego jak średnio - mówi. - Ale często pary zostają na rok, dwa lata. Co nie oznacza, że przychodzą co
tydzień. Raczej co tydzień przez trzy, cztery miesiące. Potem dwa razy w miesiącu, potem raz. A potem po prostu przestają przychodzić w ogóle. -I nie ma listy uczestników? - Ludzie nie muszą nawet podawać prawdziwych nazwisk. Pałeczkę przejmuje Howie. - Jak ciąża Sary Lambert wpłynęła na grupę? - Nie jestem pewna, czy rozumiem, do czego państwo zmierzają. - Próbujemy ustalić, dlaczego Lambertowie przychodzili na spotkania grupy, chociaż Sara już była w ciąży. To wydaje się nietypowe. - Niezupełnie. To może być trudne. Para przychodzi, określa się jako niepłodna, potem nagle staje wobec tego całkowicie nowego wyzwania. Zwracają się do, grupy wsparcia. - Więc jak Sara radziła sobie z ciążą? - W pierwszym trymestrze miała wysoki poziom niepokoju. Nękały ją koszmary senne. - Jakie koszmary? - Że coś się dzieje z dzieckiem. - Co dokładnie? - Nigdy tego nie określała. To zresztą nie jest nic nadzwyczajnego. - Więc nie była szczęśliwa? - Nie była zachwycona. To też nic nadzwyczajnego. Tłumiła poczucie szczęścia. Bała się, że straci dziecko. - A pan Lambert? - On był wspierający. Chyba bardziej niż większość partnerów. - A jak się zachowuje większość partnerów? Kobieta posyła Howie znaczące spojrzenie. - Mężczyźni, którzy już się określili jako bezpłodni - mówi mogą czuć się niezwiązani z ciążą. To taki mechanizm obronny. Poza tym czują potrzebę bycia silnym dla swoich żon. Tak na wypadek, gdyby coś się nie udało. - Aha - Howie zerka w notatki, kółka cofają się odrobinę. - A jak reszta grupy? Jak przyjęli wiadomość o ciąży Lambertów?
- Powiedziałabym, że reakcja była zróżnicowana. Z jednej strony ciąża daje nadzieję... - A z drugiej? - No, oczywiście budzi zazdrość. - Czy w tej grupie ktoś tak odczuwał? - Gdyby nie odczuwał, byłoby to zadziwiające. Dla kobiet często ten aspekt, wyraźna przypadkowość, okazuje się bardzo trudna. Postrzegają to w kategoriach sprawiedliwości czy też niesprawiedliwości, jak pani woli. - A mężczyźni? -Ich reakcja jest często... - zawiesza głos i zerka na Luthera. - Reakcja mężczyzn bywa bardzo pierwotna. Potencja i płodność mogą mieć zasadnicze znaczenie dla męskiego poczucia tożsamości płciowej. Luther myśli o nieśmiałych ludziach w grupie wsparcia: wstrząśniętych kobietach, opłakujących dzieci, które nigdy nie zostaną poczęte, nigdy się nie narodzą i nigdy nie umrą. Smutni ludzie w dżinsach Gapa, bluzach z Marksa i Spencera, siedzący w kręgu na plastikowych krzesłach. Zaniedbany pokój. Włosy na ich przedramionach, piegi. Intymność ich narządów płciowych. Włosy wyzierające spod niezapiętych kołnierzyków. Mężczyźni, którzy chcą schudnąć, poluzować flaki, żeby podnieść swoją płodność, zerkający na siebie nawzajem, zastanawiając się, kto jest impotentem, a kto nie, w wyobraźni przyprawiający tamtym rogi. I Sara Lambert, która boi się powiedzieć o swoim łucie szczęścia, na wypadek gdyby dziecko nie uchwyciło się jednak istnienia, lecz je puściło, dało się ponieść: zbitek komórek, tocząca się kulka życia. Myśli o maleńkim plastikowym przedmiocie, który znalazł za śmietnikiem w swojej łazience. - Nie mogę podać szczegółów - odzywa się - ale w tej sprawie występują pewne specyficzne okoliczności. Tę zbrodnię popełniono w wielki gniewie. I absolutnie nieprzypadkowo. Najlepszy trop, jaki mamy w tej chwili, prowadzi do tej grupy wsparcia. - Naprawdę nie mogę wam pomóc.
- Wiem. Ale może zechciałaby pani poprosić członków grupy, żeby się sami zgłosili. Moglibyśmy ich wówczas wyeliminować ze śledztwa. - To mogę zrobić. Oczywiście. Nawet chętnie. Luther sprawia wrażenie, jakby zbierał się do wyjścia. Po czym dodaje: - Jeszcze jedno. Ona czeka. - Pojawiła się może na spotkaniach jakaś para, która wzbudziła pani niepokój? Mogli uczęszczać na spotkania regularnie. Albo jednorazowo. - Co ma pan dokładnie na myśli? - No właśnie to coś, co pani może nam powiedzieć. Nie proszę, żeby pani osądzała. Ale zna pani wszelkie zachowania, które łączą się z bezpłodnością. Więc czy może jakaś para uderzyła panią jako... no nie wiem... nietypowa? Wydali sie pani inni? Czy pojawił się ktoś, kto sprawiał wrażenie niewłaściwego, choć nie umiałaby pani określić dokładnie, o co chodzi? - Naprawdę nie powinnam tego mówić. - Tylko ten jeden raz, może jednak. - No więc byli Barry i Linda. Luther opada na oparcie. Zakłada nogę na nogę. Wygładza spodnie na kolanach. Wie, że w ten sposób mężczyzna stara się nie okazać ożywienia. Pracuje nad tym. - Kim są Barry i Linda? - Przyszli dwa, trzy razy. Niewiele mówili. - Kiedy to było? - Nie wiem, trzy, cztery miesiące temu? - A więc już kiedy Sara Lambert była w ciąży? - Pewnie tak, tak. Tak musiało być. - A co panią w nich zaniepokoiło? - Byli po prostu... niewłaściwi. Jako para. On był bardzo szczupły, umięśniony. Jak maratończyk. Garnitur i krawat. Płaszcz. Krótkie włosy, starannie ostrzyżone. Przedziałek z boku. - A kobieta? Linda?
- No właśnie to mi się wydało dziwne. Była otyła. Luther kiwa głową. Czeka na ciąg dalszy. -Wiemy, że to wbrew zasadom oceniać ludzi w jakikolwiek sposób - mówi Howie. - Ale to takie ważne. Jeśli ta para nie ma nic wspólnego z tym, co się wydarzyło, nigdy się nie dowie, że naprowadziła nas pani na nich. Jeśli zaś ma coś wspólnego, to chce pani, żebyśmy ich złapali, proszę mi wierzyć. Pope się śmieje. Czuje się skrępowana. - Mamy tyle szkoleń - mówi - tyle sesji uświadamiających. - My też - dodaje Luther. Pope śmieje się już trochę swobodniej. - Na pewno są wam potrzebne. - Zdziwiłaby się pani - ciągnie Luther. Uśmiecha się i opowiada: - Chcą nam w komisariacie ustawić automat z herbatą, bo ich zdaniem porazimy się prądem, jeśli będziemy mieli czajnik w miejscu pracy. Pope otwiera szufladę, wyciąga miętówkę, odwija ją. - Oni po prostu wydawali się niewłaściwi - mówi. - Że jedno z pary jest takie wysportowane, a drugie... No, drugie takie grube. Mnie się to wydało dziwne, jak para na pocztówce erotycznej. Poza tym, jeśli ktoś jest otyły i ma problem z poczęciem, radzi mu się przede wszystkim, żeby schudł. Mnóstwo klinik dokonujących zapłodnień in vitro odmawia leczenia pacjentów, dopóki ci nie obniżą wskaźnika masy ciała. - Więc zaskoczyła panią otyłość tej kobiety? - Chyba nas wszystkich. Luther odnotowuje, żeby przejrzeć wszystkie podania do programu in vitro, sprawdzić, czy kogoś odrzucono ze wzlędu na otyłość. To długa lista, ale może coś z tego wyciągną. - Jak wyglądała ich historia? - pyta. - W jakim sensie? - No, co mówili o sobie? - To nie jest spotkanie Anonimowych Alkoholików. Tu się przychodzi w razie potrzeby. Nie naciskamy na nowe pary. Dla wielu z nich przyjście tutaj to ogromny przełom. Jeśli chcą siedzieć i milczeć, nie ma sprawy.
- Więc jak się zachowywali Barry i Linda? - Ona była... słodka. - Kiedy mówi pani „słodka", to z pewnym naciskiem - zauważa Luther. - Ona była... była bardzo ładna, w dziwny sposób. Ale było w niej coś groteskowego. Nie mam na myśli nic związanego z jej wagą. Coś w niej było takiego... co przypomina Shirley Temple. Nosiła bardzo dziewczęce ubrania, różowe, ze wstążeczkami. Podkolanówki. I miała taki wysoki, tyci głos małej myszki. Serce Luther a bije mocniej. - A on? -On był... - Dominujący? Uległy? - Ani jedno, ani drugie. Był nieobecny. Nie sprawiali wrażenia pary. - Czyli on nie zwracał uwagi na swoją partnerkę? - Nie. Siedzieli obok siebie. Ona się uśmiechała do wszystkich. Różowe usteczka w ciup. -A on... - Schludny i nadasertywny. Siedział o tak, z rozstawionymi szeroko nogami. - Przepraszam za wulgarność - zastrzega Luther - ale tak wyeksponowane krocze niektórzy mężczyźni uważają za podniecające. On siedzi z szeroko rozstawionymi nogami, zachwalając swoje dobra. Były więc jakieś podteksty seksualne, dwuznaczności, uwagi nie na miejscu? Może żartobliwe oferty zapłodnienia kobiet? - Nic takiego - Pope kręci głową. - Poza tym ja wiem, jak sobie z tym szybko i skutecznie poradzić. Luther nie ma co do tego wątpliwości. Kiwa głową, raz, w uznaniu dla profesjonalizmu. - Tak się więc zastanawiam... czy Barry zwracał szczególną uwagę na któregoś z członków grupy? Pope podnosi głowę i kieruje wzrok w prawo. Szuka w pamięci. Potem patrzy na Luthera. Długo rozważa odpowiedź.
- Siedział, Zerkając na Sarę Lambert jak na smakowity kąsek. Oni oboje czuli się tym skrępowani. I chyba wtedy po raz ostatni byli na spotkaniu grupy. Luther i Howie wychodzą w ryczący londyński hałas, żwir i brud. - Myślałaś kiedyś o tym? O dzieciach? - pyta Luther. Howie wzrusza ramionami. - A pan? - Nie. Mamy z żoną układ. Zawarliśmy go na samym początku. - Poważnie? Kto wyszedł z tym pomysłem? - Chyba oboje. -I ciągle obowiązuje? - Najwyraźniej. Posyła mu pytające spojrzenie. - No wiesz - mówi Luther. - Jak człowiek ma dwadzieścia lat, gada takie głupoty. - Nic panu nie jest, szefie? - pyta Howie. On bierze się w garść. - Przepraszam - mówi - zamyśliłem się. Sierżant Justin Ripley, kręcone włosy i ufna twarz, został przydzielony do sprawy Lambertów. Jedzie do firmy sprzątającej Y2K. Towarzyszy mu posterunkowa Theresa Delpy. Y2K ma siędzibę pomiędzy kioskiem a pralnią chemiczną na Green Lanes. Ripley pokazuje odznakę starszej recepqonistce. Czekają z Delpy dziesięć minut, popijając wodę z kubków z zasobnika i czytając magazyny branżowe: „Współczesne sprzątanie i higiena", „Kwestie porządkowe" - aż pojawia się właściciel: niski brodaty grubasek w kraciastej kamizelce. Uściskiem dłoni wita się z Ripleyem, pyta, w czym problem. Ripley pyta o aktualną sprzątaczkę Lambertów. Właściciel wraca po pięciu minutach. - Nazywa się Sheena Kwalingana. Jeśli chcecie, mogę
pokazać ksero jej wizy. Ripley odmawia. - Od kiedy Sheena Kwalingana pracuje u Lambertów? - Od trzech lat i czterech miesięcy. Żadnych skarg. Ripley dziękuje właścicielowi i jedzie do Finsbury Park Road, gdzie Sheena Kwalingana wykonuje tygodniowe zadanie wysprzątania sutereny grafika. Parkuje na rogu Queen's Drive. Na ulicy są jeszcze dziwki, blade dziewczyny o sino-różowych nogach proponujące obciąganie facetom ruszającym do pracy. Ripley i Delpy podchodzą do drzwi z numerem 93, dzwonią i czekają. Słyszą, że w środku ktoś odkurza. Delpy dzwoni na komórkę, której numer dał jej właściciel Y2K. Nikt nie odbiera. Czekają, aż zamilknie odkurzacz, potem znowu sięgają do dzwonka. Cisza za drzwiami się zmienia; teraz czują, że ten ktoś w środku jest świadom ich obecności. Cisza trwa jeszcze trochę, wreszcie słyszą kroki w korytarzu i otwierają Się lśniące czarne drzwi. W progu stoi Sheena Kwalingana, niska, starsza czarnoskóra kobieta o bardzo wysoko upiętych włosach. Ma na sobie staromodną nylonową tunikę z logo firmy wyszytym na piersi. Ma też klapki. Swoje buty postawiła przed wejściem do mieszkania, równiutko przy wycieraczce. Przyniosła ze sobą do drzwi odkurzacz. Stoi w progu z rurą w dłoni. Ripley pokazuje jej odznakę. - Sheena Kwalingana? - Ja tu nie mieszkam, synu. Pracuję tylko. Mówi z mile śpiewnym akcentem. Ripley musi się trochę wytężyć, żeby ją zrozumieć. - Wiem, że pani tu nie mieszka - odpowiada, nieskończenie grzecznie. Znowu pokazuje jej odznakę. - Jestem detektyw Ripley, z Wydziału Ciężkich Przestępstw na Hobb Lane. A to posterunkowa Delpy. - Że jak, proszę?
- Moglibyśmy wejść do środka? Sheena Kwalingana patrzy na Ripleya z wielkim niepokojem, ogląda się przez ramię. - To nie mój dom - mówi. - Więc nie. Nie, nie możecie wejść. To nie mój dom. - W takim razie możemy porozmawiać tutaj... -Oco chodzi? - Pani Kwalingana, nie ma pani żadnych kłopotów. Po tym zdaniu czujność kobiety jedynie wzrasta. Delpy wzdycha. Nie jest taka grzeczna jak Ripley. - Prowadzimy śledztwo w sprawie włamania... - Ja się nie włamuję. - Nie sugerujemy tego. Słowo daję, że nie ma pani żadnych kłopotów, pani Kwalingana. Naprawdę. Sheena Kwalingana kiwa głową, ale nic nie mówi. Jej ręka obmacuje prążkowaną rurę odkurzacza. Zaciska się i odpręża. - Sprząta pani u Toma i Sary Lambert na Bridgeman Road 25. -Tak? Ripley chwilę milczy, czeka, aż pani Kwalingana coś powie. W końcu mówi: - Czemu pytacie? - Jak wspomniała koleżanka, prowadzimy śledztwo w sprawie włamania pod tym adresem. Kwalingana ściska wąż. - Pani Kwalingana - mówi Ripley - może czułaby się pani swobodniej, gdybyśmy porozmawiali w komisariacie. Tam można to zrobić na osobności. Kobieta długo się w niego wpatruje. - Mogę najpierw skończyć, dwie minuty? - Dwie minuty - powtarza Ripley. - Nie ma sprawy. Pani Kwalingana chce zamknąć drzwi. Bardzo delikatnie, ale bardzo stanowczo Delpy wyciąga rękę, żeby pozostały otwarte. - Zaczekamy tutaj. Sheena Kwalingana odwraca się, mrucząc coś pod nosem. Potem wraca do środka, dokończyć sprzątanie łazienki. Syn Henry'ego, Patrick, ma dwadzieścia lat. Jest szczupły,
delikatny z wyglądu, trochę dziki w dżinsach i brunatnej kurtce wojskowej. Złapał w parku osiem królików. Niesie je w swoim specjalnym plecaku, gdzie wiercą się i piszczą. Zostawi je tam tak długo, aż poprzegryzają swoje torby i zaczną się gryźć nawzajem jak rekinki w łonie matki. Przez otwieraną elektrycznie bramę Patrick wchodzi do wielkiego, zarośniętego ogrodu. Brama się za nim zamyka. W dszy rozlega się miły dźwięk mżawki spadającej na suche liśde, ciężkiej wody spadającej z wielkich drzew, daleki ruch uliczny. Poza tym słyszy tylko niskie, żałosne zawodzenie płaczącego dziecka. Obchodzi dom, zdążając do najbardziej ustronnej części ogrodu. Otwiera wielkie drzwi z blachy falistej i wsuwa się w mrok długiego garażu o betonowej podłodze. Mija kierat, na którym ćwiczą psy, podnosząc swoją wydolność sercowo-nacżyniową i wytrzymałość. Zbliża się do klatek z siatki. Milczące psy czekają; krępe, umięśnione teriery o szerokich łbach, przerośniętych mięśniach potylicznych i szerokich jak u żaby wargach. Każdy ma na szyi ciężki łańcuch. Łańcuch rozwija moc karku i górnej części ciała. Psy witają go w pełnej podniecenia ciszy. Henry wyciął fragment tkanki z ich strun głosowych. Henry'ego psy wielbią jak kapryśnego boga, ale wiedzą, że to Patrick je karmi - i że rano często przynosi żywą przynętę; czasami szczenięta lub kociaki, które ktoś chciał „oddać w dobre ręce". Czasami króliki czy szczury złapane w parku. Kiedy podnosi torbę z królikami, psy śledzą go ochoczymi oczami idioty. Patrick opróżnia torbę do klatki i patrzy na rzeź. Króliki są sprytniejsze niż psy, mają błyskotliwą inteligencję i oczywiste pragnienie życia. Patrzy, jak psy rozrywają je na wilgotne strzępy, gdy otwierają się drzwi garażu, szorując po betonie, i wchodzi Henry, chyba zbity z tropu. - Emma nie chce butelki - mówi. - Nie wiem, co robić.
Patrick idzie za Henrym do domu i dalej, na górę. W zlewie myje ręce mydłem w płynie, od którego pachną pomarańczami. Potem idzie do pokoju dziecka. Znowu uderza go ropusza brzydota noworodka. Kiedyś Patrick znalazł szczurze gniazdo. W czasach, gdy był jeszcze chłopcem i sypiał w dźwiękoszczelnej piwnicy. Szczury były wciśnięte między luźny kawałek tynku a sfuszerowane przez Henry'ego wytłumienie. Ślepe i miauczące młode, różowa piąstka spleciona i zawiązana gadzimi ogonami, szarpiące się nawzajem we wszystkich kierunkach. Patrick zawył w panice i pięściami załomotał w ciężkie drzwi. Krzyczał i krzyczał, ale oczywiście nikt się nie pojawił. Henry zszedł na dół dopiero w porze podwieczorku. Przyniósł Patrickowi ciepłe mleko i kilka kromek białego chleba. Na widok szczurzego zrostu nawet elegancki, drapieżny Henry cofnął się przerażony. Czasami Patrick chichocze na wspomnienie, jak zareagowali z Henrym tamtego dalekiego dnia. Gdyby Patrick dzisiaj miał znaleźć szczurzy kłąb za typkiem, uznałby, że szczęście mu dopisało. To rzadkie zjawisko. Zebrałby je szpadlem - nadal ślepo miauczące - i włożyłby je do gąsiora z alkoholem. Trzymałby je sobie na półce w sypialni. Trochę nienawidzi tego wściekłego, bezradnego stworzenia wijącego się na plastikowym materacyku w misie. Ale trochę też mu go żal. - Ona się krztusi - mówi Henry. - To zabierz ją do lekarza. - Nie mogę. - Próbowałeś ją nakarmić? - Oczywiście, że próbowałem - mówi Henry. - Na miłość boską! - Może mleko za gorące? - Nie. - Za zimne? - Nie. Ona... jest chyba słaba. I dużo śpi. Myślisz, że za dużo śpi?
- Nie wiem. - Powinna już dawno się obudzić na jedzenie, co nie? Niemowlęta robią się głodne. - Jest gorąca? Henry spieszy do łóżeczka, odchyla rączki Emmy tak, żeby jej zmierzyć temperaturę pod pachą. W Patricku budzi odrazę, że ona jest taka bez życia, jak lalka. - Trzydzieści cztery i cztery - mówi Henry. - To mało, kurwa. - Chyba jest naprawdę roztrzęsiona. Henry zauważył już, że Emmie trzęsie się podbródek i dygoczą rączki. Ale teraz całe ciałko chyba drży. - Butelka to nie to samo - mówi. - Potrzebna nam mamka. Cisza. - Mógłbyś to zrobić? - pyta Patrick. -Ja? - Tak, tato, proszę. - Czemu ja? - Bo mnie by to krępowało. Henry nie jest jakiś potężny, ale jest zadbany i wredny jak norka. - A jak ci się zdaje, jak by to wyglądało, gdybym ja to zrobił, co? Ty dupowaty mały debilu. Jak by to, kurwa, wyglądało? -Proszę... Henry ucisza go syknięciem przez zęby, potem wypycha go za próg. Delikatnie zamyka drzwi. Następnie chwyta Patricka za włosy i uderza jego głową o ścianę. Patrick się zatacza. Jest skołowany. Henry kilka razy uderza go otwartą dłonią po twarzy, po czym rzuca go na podłogę. - Weź trochę pieniędzy - mówi - i zrób to, kurwa.
Rozdział 8 Zoe i Mark poznali się ponad rok temu. On pracuje dla Liberté Sans Frontiére, był jej łącznikiem przy sprawie Munzira Hattema. Mark jest przystojny; nieco cygański w tweedach i sztruksach; wyluzowany i szczery; czasami trochę poważny. Przy czwartym spotkaniu zaproponował, że postawi jej lunch. Siedli gdzieś na dworze i patrzyli na przechodniów. Ona mówiła o Johnie. Ona zawsze mówi o Johnie. W końcu Mark skapitulował i dołączył: - Więc jak się zeszliście? - A jak ludzie się schodzą? - Nie wiem - odparł. - Moja była żona i ja kochaliśmy się od dzieciństwa. -Nie! -Tak! - To takie słodkie. - Chodziliśmy razem do podstawówki - ciągnął Mark. Stock- wood Vale. Emily Edwards. Miała koński ogon. Umiała łazić po drzewach. I tego typu rzeczy, pełen zestaw. - Więc była dla ciebie pierwsza i jedyna? - O Boże, nie. Nie, nie, nie. Chodziliśmy ze sobą przez jakieś... nie wiem... trzy, cztery lata? Zerwaliśmy w przedostatniej klasie szkoły średniej. Ona się trochę rozpolitykowała. Precz z bombą. Robotnicy Socjalistyczni. Pokojowy Obóz Kobiecy w Greenham Common. Roześmiał się na to wspomnienie. Przeskoczyła między nimi iskra wspólnego smutku. Zoe chciała wyciągnąć rękę i dotknąć jego dłoni, żeby go pocieszyć i żeby pocieszyć siebie. Ale tylko odrzuciła włosy i zakołysała swoją kawą. -I co się stało?
- No i znowu się spotkaliśmy. To już po latach. Ale naprawdę przypadkiem, na jakimś sylwestrze w Brighton. I kiedy się zobaczyliśmy, to jakby czas się cofnął. Ona przeszła już swoją fazę buntu i stała po drugiej stronie. A ja przeszedłem swoją. - A co to za faza? Wzruszył ramionami zmieszany. - Echo i Bunnymen, zasadniczo. - Echo i co? - Bunnymen. Nie wiesz, co to jest Bunnymen? - W życiu nie słyszałam. - A o Ericu słyszałaś? - Nie. - To klub. Działał w Liverpoolu. Widziałem tam Elvisa Costello. The Clash. Joy Division. Siouxsie and the Banshees. Buzzcocks. Nigdy nie słyszałaś o Buzzcocks? Pokręciła głowa. Zaśpiewał jej kilka wersów z Ever Fallen in Love With Someone You Shouldn't've. Zamilkł, kiedy sobie uświadomił, co i jak. Niezręcznie się zrobiło. - To dobra piosenka - dorzucił. Zoe wzięła rachunek i wyszli na jesień, zakutani w płaszcze. - Nie chce mi się jeszcze wracać - powiedział Mark. - Mnie też nie. Poszli więc do parku, znaleźli ławkę i usiedli. Ona przycupnęła na skraju, sztywno wyprostowana. Mark się rozparł, wyjął tytoń z płaskiej puszki w kieszeni i zaczął zwijać skręta. - Pozwolisz? - Oczywiście. Dmuchaj w moją stronę. - Palisz? - Czasami. - Mogę ci skręcić, jeśli chcesz. Siedzieli w milczeniu, podczas gdy on zwijał dla niej, potem podał jej skręta. Wsunęła go do ust. Niezapalony tytoń lekko zaszczypał ją w język. Wyjął zapalniczkę i ona pochyliła się ku niemu, chłonąc jego
zapach, potem się na powrót wyprostowała, zaciągając się pierwszym swoim skrętem od czasów studiów. Lubiła ten smak i zapach, zastanawiała się, jak pasuje do tych ciuchów, tych butów, tych włosów. - Więc jak długo to trwało? - spytała, zdejmując kawałek tytoniu z końca języka, świadoma, że on się jej przygląda. - Co? Ja i Emily? Jedenaście lat w sumie. - Dzieci? -Jest Stephen. Ma szesnaście lat. Chloe dziewięć. Mieszkają z mamą. A wy? - Ja z Johnem? Boże, nie. - Co to znaczy? - Co znaczy co? - Ten ton. - Nie wiem. Miałam jakiś ton? - Zdecydowanie. Zdecydowanie słyszałem ton. Parsknęła, po czym zakłopotana zakryła nos wierzchem dłoni. Mark uśmiechnął się do niej szeroko. - Sama myśl... - powiedziała. - Ja i John z dzieciakami. - Co w tym tak szalonego? - Uzgodniliśmy, że nie będziemy mieli. Jeszcze kiedy sami byliśmy dziećmi. - Naprawdę? Jak długo go znasz? - Od Wielkiego Podrywu. Miało to zabrzmieć śmiesznie, ale wyszło smutno. Przez chwilę przyglądała się gołębiom. - Poznaliśmy się na uniwersytecie - podjęła nagle. - Na jakichś wykładach? - Nie. Ja robiłam prawo, oczywiście. On doktorat z filologii angielskiej. Wsunęła brodę w ciepło płaszcza i uśmiechnęła się na myśl o tym, tak jak czasami robiła, kiedy przeglądała stare zdjęcia. - Poznaliśmy się tylko dlatego, że oboje robiliśmy nieobowiązkowy kurs religioznawstwa porównawczego. Siadłam obok niego w takiej maleńkiej sali wykładowej. Wszyscy się tam już znali, tylko my i John byliśmy obcy. Znałam go ze słyszenia.
- A co o nim słyszałaś? - Był bardzo wysoki - powiedziała, zakłopotana jak dziewczynka. - Bardzo silny. Bardzo przystojny. I bardzo, bardzo poważny. Roześmiała się głośno, zachwycona i wyzwolona, że o tym mówi. - Wszystkim dziewczynom wpadał w oko, a sam nawet ich nie zauważał, wiesz? A im bardziej ich nie zauważał, tym bardziej im się podobał. Dziewczyny robiły przy nim największe głupoty, naprawdę bystre, zdolne młode kobiety, po których ciężko by się tego spodziewać, zachowywały się jak idiotki,,żeby ściągnąć na siebie jego uwagę. A on nic, nie zauważał. - Każdy zauważa. -Słowo honoru. To nie była nawet arogancja. To była jakby... krótkowzroczność. -I tobie się to spodobało? - Uznałam to za ujmujące. - Nie za wyzwanie? - Boże, nie. Tym razem oboje się roześmiali. - No więc jak... No wiesz, jak się spiknęliście? - spytał Mark. Spaliła skręta do ostatniego centymetra, po czym ścisnęła go paznokciami. - To nie była kwestia chwili - odparła. - Poznaliśmy się na tym wykładzie i potem jakby powoli zaszliśmy na kawę. Żadne z nas nie zaprosiło tego drugiego. A w każdym razie tak to pamiętam. Siedzieliśmy sobie w knajpie i gadaliśmy. Powiedziałam mu o sobie wszystko, co było wtedy do powiedzenia, a nie było tego zbyt wiele. - Ile miałaś lat? - Dwadzieścia? A więc szkoła dla dziewcząt, średnia, rok przerwy, uniwersytet. Wtedy wydawało się, że to jest takie wielkie doświadczenie. Więc mówię mu to wszystko o sobie. Potem pytam o niego, a on mówi mi o książkach. Jakby był zrobiony z tych wszystkich książek, które przeczytał albo zamierzał przeczytać. A później odprowadza mnie do domu.
Ani przez chwilę nie protestowałam. I powiem ci jedno o Johnie: jak jesteś dwudziestoletnią dziewczyną i nie znasz się za dobrze na świecie, i mieszkasz w szemranej dzielnicy, jak idziesz z nim do domu... nigdy nie czułam się tak bezpiecznie. A on staje pod drzwiami mojego domu i pyta: „Więc tu mieszkasz?". A ja na to: „Tu". I myślę: „Pocałuj mnie, dupku, bo padnę tu trupem". -I pocałował? - Nie. Przygarbił się tylko i kiwnął mi głową, w taki swój sposób. On czasami tak robi, jak wielki kudłaty pies. Potem wsadza ręce głęboko do kieszeni i odchodzi. - Dobrze zagrane, naprawdę. - Tylko że to nie tak, to nie była taktyka. Przysięgam! To był cały on. Taki właśnie był. Jest. Nieważne. I wtedy dopadła ją melancholia - jak zawsze, kiedy myślała o tamtym chłopcu i tamtej dziewczynie. Myśli o Johnie Lutherze, dwudziestodwuletnim, który odchodzi przygarbiony zamiast ją pocałować. I o lekkości w swoim sercu tamtego wieczoru; jak nie mogła zasnąć i nie poznawała siebie: poważna, rozsądna, pracowita Zoe, która w całym swoim życiu spała z dwoma facetami, z wieloletnim chłopakiem jeszcze w czasach szkolnych, i to w charakterze prezentu pożegnalnego, i z nieco starszym gościem, którego poznała w trakcie swojego gap yeara. Nie pasowało do niej leżeć w łóżku i zastanawiać się, co chłopak może teraz robić, w tej dokładnie sekundzie. Ale tak właśnie spędziła całą noc. I następne kilka dni spędziła, udając, że nie wymyśla sposobów, by wpaść na niego na korytarzu, na wydziale filologii angielskiej, w stołówce. Rozparty na ławce w parku, patrząc na gołębie, Mark spytał: - Nic ci nie jest? - Nic - odparła Zoe. - Przepraszam. Zamyśliłam się. Rozpostarł ramiona. - Witaj w domu. - Nie chcę iść do pracy - jęknęła, prostując się. - Chcę sobie zrobić wolne. Jestem zmęczona.
- Moglibyśmy pójść na wagary. Do kina czy coś. Od lat nie byłem w kinie. Zwłaszcza po południu. - Ja też nie. - No to na pewno powinniśmy to zrobić. Powiemy, że jesteśmy na spotkaniu. Pójdziemy do kina. A potem na chińszczyznę. - Bardzo bym chciała. Ale nie. Więc on wsunął swoją puszkę z tytoniem do kieszeni i spacerem wrócili do pracy. W jej wspomnieniu szli pod rękę, chociaż to oczywiście nie mogło tak być. Jeszcze nie. Nie wtedy. * Tamtego dnia była rozproszona i niezdarna. Wylała na biurko kawę. Przez samo siedzenia tam, śmiejąc się z przeszłości, poczuła, że jej John, tamten chłopak, jest już tylko wspomnieniem. Przyłapywał ją czasami, po jednym czy dwóch kieliszkach wina powyżej bezpiecznej granicy. Zapłakana przeglądała znowu ich stare zdjęcia. - Spójrz na moje włosy - mówiła. Albo: - Boże, popatrz na moje buty. Gdzie ja miałam oczy? Albo mówiła: - O Jezu, pamiętasz to mieszkanie? Na Victoria Road? A Luther był dla niej tak miły, że wertował albumy, nieświadom, że ten mężczyzna patrzący na zdjęcia nie jest chłopcem na nich uwiecznionym. Gdzieś po drodze tamten chłopiec dołączył do umarłych i Zoe całe lata spędziła, machając do niego z dalekiego brzegu, próbując przywołać go z powrotem. A teraz nie jest nawet przerwa na lunch w tym dziwnym dniu rok później, ona zaś leży naga w hotelowym łóżku z Markiem Northern w ciepłym wspomnieniu orgazmu. Wtula się w jego szyję, całuje go. On się odwraca i też ją całuje. Wie, że będzie miała poczucie winy. Wstanie i pójdzie naga
pod prysznic, i wróci, i wytrze się, a Mark będzie patrzył; oczywiście, że będzie patrzył - będzie patrzył, jak robi te wszystkie codzienne rzeczy, bo w tym akurat momencie wszystko, co ona robi, jest fascynujące, oszałamiające, magiczne. Tak samo jak wszystko, co robi on, jest fascynujące i magiczne dla niej. Owinie się ręcznikiem przed tym mężczyzną, który dopiero co w nią wszedł, dwukrotnie. I się ubierze: bielizna, rajstopy, bluzka, garsonka i buty, pobawi się włosami i poprawi makijaż. Umówi się z lekarzem, żeby odebrać pigułkę dzień po, bo żadne z nich tego nie planowało, więc nie przyszło im do głowy wpaść do drogerii po gumki. Pigułka dzień po może wywoła u niej bóle głowy, bolesność piersi i mdłości. Będzie musiała obmyślić dobre kłamstwo i przećwiczyć je raz za razem, aż nie będzie już w nim widziała nieprawdy. Tylko tak ma szansę okłamać mężczyznę, którego poślubiła. Pocałuje Marka na pożegnanie i ponieważ teraz wie, że ich ciała pasują, nie będzie między nimi zakłopotania. Jej się podoba jego zapach, nuta świeżego tytoniu w pocie, kilka siwych włosów na klatce piersiowej, blizna na ramieniu. Czuje to wszystko, jak tańcząca pijaczka czuje leciutką zapowiedź kaca pulsującą w jasnym białym blasku. Ale teraz tylko się cieszy swoją fascynacją. I że sama jest fascynująca. Kiedy niechętnie wygrzebuje się z łóżka i idzie naga pod prysznic, nie płacze i się nie śmieje. Myje się tylko i stara się nie myśleć. Paula jest prostytutką od ponad dwunastu lat, w trakcie których sprzedała mniej więcej wszystko, co miała do sprzedania. Ale swoją niszę na rynku znalazła dopiero, gdy wpadła na tę erotyczną grę z laktacją. To było parę miesięcy po urodzeniu Alexa. Teraz się sprzedaje jako Finezja. W porównaniu z niektórymi gównami, przez które przeszła za młodu, to łatwy zarobek. Godziny pracy spędza w czystym mieszkanku, a większość jej
laktofilów to stali klienci, mężczyźni w średnim wieku, którzy lubią zabawę pod nazwą Związek Karmienia Piersią Dorosłych. Czasami idą na całego ‘ i przyjmują rolę niemowlęcia, łącznie z pieluchami. Niektórzy mężczyźni lubią, kiedy się rozpryskuje na nich mleko z piersi, podczas gdy oni się onanizują. Ze dwóch lubi, jak ona korzysta z laktatora, podczas gdy oni patrzą i się spuszczają. Biorą to mleko do domu, żeby je wypić albo ugotować, albo zrobić z nim bóg wie co jeszcze. Pauli to w zasadzie nie obchodzi. Czy odrobina mleka może komuś zaszkodzić? Niewielki procent jej klientów to lesbijki. Ma nawet lesbijską parę. Lubią uczepić się jej sutków, każda jednego, i posilić się, nim zajmą się sobą. Paula nie osądza. Przechodzi nad tym do porządku dziennego, bierze swój domperidone, drapacz lekarski, liście maliny i cieszy się z tego, co ma. Zaskakuje ją więc widok tego młodzieńca o słodkim wyglądzie - stoi w drzwiach i mówi, że polecił ją Gary Braddon. Braddon to jeden z tych pozornych twardzieli, całych w tatuażach i z ogolonymi głowami, a w głębi duszy delikatnych niemal mięczaków. Uwielbia swoje psy, i swoje mleczne cycki, uwielbia je całować, skubać i ssać. Paula ocenia dzieciaka. Jest chudy, nerwowy. Pachnie świeżą ziemią, to nie jest przykry zapach. Uznaje, że może on być kumplem Gary'ego. Wpuszcza go więc do środka. Młody patrzy na grafiki, które powiesiła w korytarzyku: lekko erotyczna sztuka chrześcijańska przedstawiająca cud laktacyjny świętego Bernarda, w której święty przyjmuje mleko z piersi Maryi Dziewicy. Paula zapłaciła sąsiadowi z dołu, który się uczył dekoracji wnętrz, żeby zrobił jej to po kosztach. To miły, równy chłopak, ten jej Chris z dołu, więc poza kosztem materiałów zapłaciła mu w naturze i wszyscy byli zadowoleni. Oprócz przygaszonego światła grafiki dodają wydarzeniom właściwej aury rewerencji. Inaczej niż większość mieszkań oferujących podobne usługi, to jest przybytek karmienia i czci.
Teraz ten dzieciak taksuje ją od stóp do głów. Nie patrzy jej w oczy, ale na początku wszyscy tak robią. Mnóstwo młodziaków nie miało nigdy mamy. Po raz pierwszy patrzą jej w oczy, kiedy już leżą na jej kolanach i piją z piersi. Ona czasami głaszcze ich po włosach i szepcze delikatne słowa zachęty. Czasami płaczą, gdy dochodzą, zalewając jej brzuch spermą. Finezja nie ma nic przeciwko. Cieszy się. To chyba pomaga. Ten dzieciak sięga do kieszeni swojego płaszcza z demobilu i wyciąga zwitek dziesiątek. Próbuje je jej wepchnąć - garść brudnych pieniędzy w jej piękne, czyste dłonie z cudownym manikiurem. - Nie musisz teraz tego robić, skarbie - mówi. On mruga powiekami, zakłopotany i zmieszany. - Może wejdziesz na pięć minut - ciągnie Finezja - zdejmiesz płaszcz, siądziesz i porozmawiamy sobie trochę? Ale dzieciak się nie odpręża. Wygląda na zdenerwowanego, przestępuje z nogi na nogę, jakby musiał do łazienki. Wchodzi za nią do niewielkiego pokoiku od frontu. Tu też panuje miły nastrój, jak w drogim hoteliku, barwy ziemi i sztucznie postarzane drewno. Paula wszystko dla siebie robi porządnie, ale nie o to chodzi w tym wystroju: rzecz w tym, żeby zasugerować, że ona nie musi robić tego, co robi, że zasadniczo jest altruistką, terapeutą, który świadczy usługę. Prosi młodego, żeby usiadł. Ten przysiada na skraju krzesła. Ociera dłonie o uda. Podryguje nogą. Skręca dłonie w spocone węzły. Patrzy na nią, odwraca wzrok. Ona krzyżuje nogi, pokazuje trochę uda i pochyla się do przodu. Jest i dekolt. Ta dam. - Napijesz się herbaty? On krótko kręci głową, odwraca wzrok. - Mam mieszanki ziołowe - mówi niskim, gardłowym głosem. Robi to ze swoim głosem od tak dawna, że w zasadzie bezwiednie. Brała lekcje u trenera aktorstwa. To nie był miły chłopak, więc zapłaciła gotówką. - Mięta jest bardzo odprężająca - mówi młodemu. -I rumianek. On kręci głową, wygląda, jakby miał się rozpłakać.
Paula siedzi i czeka. Czasami tak lepiej. Młody patrzy w podłogę i mówi: - Chodzi o mojego tatę. - Och, skarbie. A co mu dolega? - Przysłał mnie. Chce, żeby pani do nas przyszła. - Jest inwalidą? - pyta Paula. - Bo to nie problem. Tu w budynku jest dostęp dla niepełnosprawnych. - Nie o to chodzi. Ona robi zatroskaną minę, a po niej następują prawdziwe emocje. Tego również nauczył ją trener aktorstwa, a zabawne jest to, że ona wcale nie czuje się jak oszustka. Czuje się jak ktoś lepszy. - Jest obłożnie chory? - Nie. Paula znowu czeka, zaczyna wątpić, czy się w ogóle doczeka. Z trudem powstrzymuje się od zerknięcia na zegarek. - A więc o co chodzi, skarbie? - pyta. On stuka nogą, skubie rzadkie blond włosy na chudym przedramieniu. - Mamy dziecko, które trzeba nakarmić. Cisza. Paula słyszy, jak przejeżdżają samochody, słyszy szum krwi w uszach. Kiedy jako dziewczyna pracowała na ulicy, jeśli coś było nie w porządku, pierwszy ostrzegał ją nagle wyostrzony słuch. To ciało przygotowuje się na reakcję, zanim umysł się dowie, że coś nie gra. Słysząc teraz ruch uliczny, wie, że powinna była pójść za głosem instynktu i nie wpuszczać tego młodziaka do środka. Ale przez telefon wydawał się delikatny i miły w obyciu, więc ona nie widziała przeciwwskazań, żeby zacząć godzinę czy dwie wcześniej. Potem zawsze mogła sobie uciąć drzemkę. W ogóle tego nie widać w jej głosie ani w mowie ciała. Mówi tylko: - Chyba nie do końca cię rozumiem. - Mamy dziecko. Trzeba je nakarmić. - Chłopca czy dziewczynkę? Młody się waha, jakby się zastanawiał.
- Dziewczynkę. Emmę. - Mama nie może jej nakarmić? - Jej mama nie żyje. - Och, tak mi przykro, skarbie. - Nie szkodzi. To nie była moja mama, nic w tym rodzaju. Dzieciak mocno zaciska powieki, jakby w duchu się za coś karcił. Rumieni się. - Ile ma? - pyta Paula. - Ta mała Emma. - Malutko. To niemowlak. - A co mówią lekarze? - Mój tata nie ufa lekarzom. Mówi, że dziecko potrzebuje normalnego mleka. Od kobiety. - No, wielu ludzi przyznałoby mu rację. Moi wyjątkowi przyjaciele uważają, że dotyczy to nie tylko dzieci. W kobiecym mleku coś jest. Młody kiwa głową. - Ale sztuczne mleko jest bezpieczne dla niemowląt - mówi Paula. - Ona nie je z butelki. Wypluwa wszystko. Paula uśmiecha się z czułością. - Tak dzieci robią. Trzeba być cierpliwym. - Tata myśli, że ona jest chora. - A więc powinien pójść do lekarza. To urocze, że do mnie przyszedłeś. Widać, że tata bardzo kocha twoją siostrę. Jestem wzruszona. Karmienie dziecka piersią to wyjątkowa więź. To cudowne pomyśleć, że możemy się tym dzielić. Ale nie to należy zrobić. Należy pójść do lekarza. Potem możecie się skontaktować z waszym rejonowym oddziałem wspomagania karmienia piersią. Może znajdziecie jakieś młode mamy, które by wam pomogły. Teraz to się nazywa karmienie krzyżowe, ale to po prostu nowomodna nazwa na mamkę. Tak właśnie powinniście zrobić. Młody się bardziej ożywia. Sięga do kieszeni i wyciąga kolejny zwitek banknotów. - Więcej nie mam. - Nie chodzi o pieniądze, kochanie.
- Proszę. On mnie zabije. - Coś ci powiem - mówi Paula. Wie, że dłonie ma wilgotne. Musi się pozbyć tego chłopaka z domu. Jest na siebie wściekła, że go wpuściła, ale kryje się z tym. - Proszę - powtarza młody. Twarz ma szarą od udręki i strachu. - Daj mi numer telefonu do taty - mówi Paula. Porozmawiam z nim sobie. - Nie mogę. - No to może sam do niego zadzwonisz i podasz mi słuchawkę? Zamienię słowo z twoim tatą, powiem mu, jaki byłeś wspaniały. - On mnie zabije. - Daj spokój, nie płacz. - Nie żartuję. On mnie naprawdę zabije. Już to robił. Proszę. Teraz Paula przeżywa widzenie tunelowe - nie słyszy ani nie widzi nic poza żałosnym, niezrównoważonym dzieciakiem. W fałszywej tylnej ściance lewej szuflady niewielkiej toaletki znajduje się gaz pieprzowy i paralizator. Na toaletce, obok telefonu stacjonarnego, leży bloczek pachnącego papieru. - Gdzie pani idzie? - pyta dzieciak. - Napiszę do twojego taty liścik. Dzieciak zrywa się na nogi. Wzrusza wąskimi ramionami. - Proszę - mówi - niech pani pójdzie. Ten raz tylko. Niech pani raz do nas przyjdzie. - Nie mogę, skarbie - odpowiada Paula. Głos ma nadal spokojny, nieco bardziej stanowczy. Ale ręka jej drży, kiedy udaje, że szuka długopisu. Robi minę. Próbuje rozegrać to subtelnie, choć jej twarz wydaje się groteskowa i przesadna. Kiedy przeczyta list, na pewno wszystko będzie dobrze. Dzieciak idzie, mamrocząc pod nosem. Paula nie ma odwagi się obejrzeć, ale wydaje się jej, że on rwie włosy z głowy. - Proszę - powtarza dzieciak - proszę, proszę, proszę. Paula otwiera szufladę. Wyciąga pojemniczek z gazem i odwraca się do niego. - Słuchaj - mówi. - Grzecznie cię poprosiłam i zrobię to jeszcze raz. Wyjdź, proszę.
Dzieciak patrzy na nią osłupiały. Cofa się, potyka o mebel. - Wyjdź - mówi Paula. Dzieciak odzyskuje równowagę, sięga do drugiej kieszeni. Ona dopiero po chwili rozpoznaje przedmiot, który wyłania się z kieszeni. To klucz dynamometryczny. Dzieciak robi zamach, ciągle pochlipując. Nie, myśli Paula, tylko nie to. Luther i Howie wchodzą do pokoju przesłuchań. Sheena Kwalingana siedzi za rozsypującym się biurkiem, z kubkiem herbaty z mlekiem. Luther zwalnia, stara się odprężyć. Ruchem głowy wskazuje krzesło. - Mogę? - pyta. Sheena Kwalingana kiwa głową potakująco. Howie otwiera nowe taśmy, wsadza je do magnetofonu, włącza maszynę. Upewnia się, że pani Kwalingana wie, że przesłuchanie będzie nagrywane. Pani Kwalingana się zgadza. Łagodnie, głosem przeznaczonym w równej mierze do uspokajania świadków, jak i udzielania informacji, Luther powtarza swoje nazwisko i stopień. Prosi panią Kwalinganę, żeby potwierdziła, jak się nazywa, gdzie mieszka, kiedy się urodziła, a ona robi to wszystko, odchrząknąwszy i popiwszy zbyt mocną herbatą. Wiedząc, że z nerwów zaschło jej w gardle, Luther daje jej kubek wody z dystrybutora stojącego po drugiej stronie drzwi. Ona go przyjmuje z wyrazem płpchliwej wdzięczności. Potem, równie łagodnie, Luther pyta: - Może mi pani powiedzieć, co się stało siedemnastego stycznia tego roku? - Już mówiłam. - Żebyśmy mogli nagrać. Jeszcze raz, proszę. To może być bardzo ważne. - Nie wiem dlaczego.
- Proszę. - Okradziono mnie - mówi pani Kwalingana. - Mężczyzna włamał się do mojego mieszkania. Zabrał kilka rzeczy i uciekł. Nieduży mężczyzna. Wtrąca się Howie. - Ale to nie do końca tak, prawda? - Co ma na myśli? - Proszę nam powiedzieć wszystko, co powiedziała pani tamtym funkcjonariuszom o tym, co się wydarzyło owej nocy. Wzdycha. - Wyłączyłam telewizor. Poszłam do łóżka. - Która to mogła być godzina? - Nie wiem, ta sama co zwykle. Wcześnie pracuję. Wstaję przed świtem. Więc niezbyt późna, może dziesiąta trzydzieści? - Mieszka pani sama? - Od śmierci męża. - Nie ma pani dzieci, wnuków? - W Manchesterze. Najwyraźniej im się tam spodobało. -I mieszka pani w mieszkaniu na osiedlu komunalnym, zgadza się? - Ładnie tam, nowocześnie, bardzo czysto. Mili sąsiedzi. Staromodni. - Ma pani dużo szczęścia. Pani Kwalingana pociąga nosem, żeby zakomunikować, że zdaje obie z tego sprawę. -I co się stało? - Budzę się - mówi. - Słyszę, że ktoś chodzi. - Ktoś w pani mieszkaniu? Pani Kwalingana kiwa głową. - Która to była godzina? - pyta Howie. - Niezbyt późno. Piętnaście po jedenastej? Za piętnaście dwunasta? - Jeszcze pani nie spała? - Nie. Byłam bardzo zmęczona. Ciężko pracuję, kochanie, wstaję wcześnie. Więc kiedy się obudziłam, pomyślałam, że mi się to śni. Ale nie. - Co się potem stało?
- Musiałam się poruszyć, bo on mnie usłyszał. Cokolwiek robił, przestał. Potem wszedł do sypialni. - To na pewno nie było miłe. - To było o wiele gorsze niż niemiłe. Rozglądam się, czym by go tu zdzielić. Wtedy on wchodzi. Stoi w progu i... - Co robi. - Dziwnie oddycha. - Jakby był podniecony? Czy jakby się zmęczył? - Podniecony - odpowiada pani Kwalingana - w taki sposób. Mężczyźni tak oddychają. Luther coś zapisuje. - Ja dalej leżałam, a obserwowałam go spod zmrużonych powiek. - Co robił? - Zabawiał się. - Przepraszam - mówi Howie. - Muszę spytać. Czy on się obnażył? - Nie. Pocierał się przez spodnie. Bardizo powoli. Nie... patrzy w stół - ...nie w górę i w dół, tylko dokoła. I się uśmiechał. Jak tak oddychał. - Naśladuje to. - Lpocierał się tak w kółko. - Widziała pani jego twarz? - Widziałam, jak się uśmiecha. - Coś jeszcze pani w nim zauważyła? Miał długie włosy? Krótkie? - Nie pamiętam. Krótkie chyba. Miał czapkę. - To był biały mężczyzna? - Biały, chudy. Młody. Ale mięśnie miał, wiecie? - Jak pani zobaczyła jego mięśnie? - Na przedramieniu, kiedy... jak się tak pocierał. - Miał może zegarek? Jakąś biżuterię? - Zegarka nie. Ani biżuterii. - Zauważyła pani tatuaż? - To był chudy młody mężczyzna. Dość silny. - Gładko ogolony? - Tak, nie miał żadnych takich bródek. - A kiedy tak... się zabawiał, mówił coś?
-Nie. -I nie dotknął pani? - Nie. Udawałam, że śpię, i po chwili on wyszedł. - Co zabrał? - Tylko moją torebkę. Moje klucze. - Pani własne klucze? - Tak, moje. -I tylko pani? -Nie. - A jakie jeszcze klucze zabrał? - Klucze z domu, w którym sprzątam. - Pani Kwalingana - mówi Howie. - To jest ważne. Czy na tych kluczach był adres? - Pani ma mnie za głupią? - Nie, nie mam pani za głupią. - To dobrze, bo nie jestem głupia. - Ma pani w domu komputer? - A po co? - Nieważne. Ma pani gdzieś zapisane adresy klientów? Pani Kwalingana stuka się w głowę. - Nie potrzebuję. - A rano zgłosiła pani kradzież na policję? -Tak. - Proszę opowiedzieć. - Nastawiłam czajnik i czekałam. I oczywiście w końcu się zjawili. Powiedziałam im, co się stało, oni mi dali numer sprawy do ubezpieczenia. Mówię im: „Jak mój szef się dowie o tych kluczach, że ich nie mam, to wylecę". A oni, że nic nie mogą zrobić, tak powiedziała policjantka. Poszli i tyle ich widziałam. - A jak zareagował pani pracodawca, kiedy powiedziała mu pani o stracie kluczy? - pyta Luther. - Nie powiedziałam. - Skradziono te wszystkie klucze, a pani nikomu nie powiedziała? -Nie. Luther zerka do notatek, wie, że coś przeoczył.
- Te klucze są pani potrzebne, żeby weszła pani do sprzątanych domów, tak? - Tak. - Miała pani zapasowe? - Nie. -Więc? Opada na oparcie. Krzyżuje ręce. Czeka. - No więc - podejmuje pani Kwalingana - klucze skradziono w piątek. W sobotę nie ma żadnego sprzątania. W niedzielę rano wstaję z łóżka, nie mogę spać, wie pan. Ciągle muszę sprawdzać okna i drzwi. - I? -I w korytarzu leży koperta. - A co jest w kopercie? - Moje klucze. Luther zerka na Howie. - Co takiego? - pyta. - Wszystkie? - Wszystkie. - Oddał pani klucze? -Tak. - Zastanawiała się pani dlaczego? -Wiele razy. - Miała pani jakieś pomysły? - Bo mu były niepotrzebne? - Więc dlaczego ich po prostu nie wyrzucił? - Może w głębi duszy to dobry chłopak. - Możliwe - mówi Luther. - Powiedziała pani o tym policji? - Tak. Oni powiedzieli, że zaangażują do tego SAS. Luther się śmieje, bo podoba mu się ta kobieta. - Przykro mi, że nie potraktowano pani lepiej - mówi. - Nie pańska wina. Ten młody dżentelmen dzisiaj rano był bardzo miły. Miał miłą buzię. Jak się nazywał? - Nie wiem, niestety. - Sierżant Ripley - wtrąca Howie. - Nie znam osobiście sierżanta Ripleya - mówi Luther. - Ale jeśli poznam, na pewno przekażę mu pani miłe słowa. Lepiej już pani sypia?
- Trochę. Chciałabym psa. - To dobry pomysł. - Boję się jakiegoś wziąć, na wypadek gdyby coś mi się stało i nie mogłabym go nakarmić. Luther odkłada notes. - Nie zostawiła sobie pani przypadkiem tej koperty, w której były klucze? - Nie wiem. Raczej nie. - Ale mogła pani jej nie wyrzucić, prawda? Żeby jej użyć jeszcze, zapłacić rachunki, wysłać kartkę świąteczną? - Niewykluczone. - Mógłbym wysłać z panią funkcjonariusza, żeby się rozejrzał po domu? - A on mnie zawiezie do domu? - Ona, tak. - No to dobrze, poproszę. - Pamięta pani może, czy na kopercie były jakieś znaki? Jakieś słowa czy rysunki...? - Chyba nie, przykro mi. - Nie ma sprawy. Bardzo nam pani pomogła. Luther i Howie wstają, ruszają do drzwi. - A wy macie jakieś pomysły? - pyta pani Kwalingana. - Na jaki temat? - Dlaczego on mi oddał klucze? Luther się waha. Zastanawia się, co powiedzieć. Włamywacz potrzebował zestawu kluczy, żeby zrobić duplikaty - wyjaśniłby na przykład. - Wziął je więc od pani. Ale nie chciał, żeby mówiła pani szefowi. Bo pani szef musiałby o tym powiedzieć ludziom, do których klucze należały. A oni zmieniliby zamki. Nie może tego powiedzieć. Ale nie przychodzi mu też do głowy nic pokrzepiającego. Obdarza panią Kwalinganę uśmiechem i obiecującym kiwnięciem głowy, po czym wychodzi z pokoju przesłuchań. Patrick dociera do domu i znajduje Henry'ego siedzącego na najniższym stopniu schodów z głową w dłoniach.
Podnosi wzrok, kiedy Patrick pojawia się w drzwiach. Wyciera oczy. Nie spał od wielu godzin. - Gdzie ona jest? Patrick zbiera się w sobie. - Nie przyjdzie. - To dlaczego jej, kurwa, nie zmusiłeś? - Nie mogłem, tato. Henry wstaje. Podchodzi do Patricka. - Nie mogłeś? Czy nie chciałeś? - Przepraszam, tato. Henry wydyma wargę i łypie złośliwie. - Przepraszam, tato - przedrzeźnia. - Naprawdę się starałem. - Naprawdę się starałem - powtarza Henry. - Naprawdę. - Naprawdę. Henry uderza Patricka dłonią. Chwyta go za włosy i zgina w pół. Grad ciosów spada na ucho i policzek, po czym Henry obraca Patrickiem i rzuca nim o ścianę. Cztery bezwzględne małe dźgnięcia w nerki. Potem wgryza się w skórę na głowie Patricka. Patrick krzyczy. Błaga i prosi. Henry wypluwa kawałek skóry z włosami, wielkości monety. Kiedyś - dawno, dawno temu, przed laty - Henry i Patrick znęcali się nad psem. Był to owczarek niemiecki, inteligentne i szlachetne stworzenie. Henry przywiązał go w ogrodzie i dał Patrickowi łańcuch, żeby bił nim psa. Z początku, kiedy Patrick walił psa, ten kłapał zębami i warczał, obnażał zęby, chapał i rzucał się do ataku. Ale pod koniec, kiedy srał i szczał dokoła, mażąc Patricka swoimi odchodami i krwią, przyciągnął się do niego na brzuchu, używając przednich łap. Uszy miał położone. Skamlał i próbował machać ogonem. - Widzisz? - powiedział Henry. - Teraz cię kocha. Henry całymi latami wtłukiwał miłość Patrickowi. Ale to nie było bicie z miłości. To było zwyczajne bicie. Patrick wie, na
czym polega różnica. Kiedy jest po wszystkim, Henry staje nad nim. Włosy mu sterczą. Twarz ma bladą z odrazy. Dwie blade strużki smarków biegną od jego nosa do ust. -I co my teraz, kurwa, zrobimy? - krzyczy. - Co ja mam, kurwa, zrobić? Wszyscy pomyślą, że jestem jakimś jebanym pedofilem. Jeszcze raz kopie Patricka. Potem odchodzi do kuchni, z głową schowaną w dłoniach. Patrick zwija się na podłodze. Leży i się nie rusza.
Rozdział 9 Maggie Reilly ma pięćdziesiąt jeden lat i jest wyjątkowo zadbana - nawet w studio, gdzie widzi ją tylko producent i technik. Szary garnitur, wiśniowa bluzka, błyszczące szpilki. Maggie pokonała długą i w dzisiejszych czasach niemodną drogę, żeby tu dotrzeć: jako osiemnastolatka, od razu po maturze pracowała, „Bristol Evening Post". W wieku lat dwudziestu pięciu przeniosła się do telewizji, pracując jako reporterka w Westward!, popołudniowym programie informacyjnym. Dwa lata później przeniosła się do wiadomości w Londynie. Kilka razy znalazła się wśród nominowanych do nagrody, w tym raz do tytułu Pupa Roku. Została nazwana korespondentem w stosunkowo głośnej sprawie rozwodowej. W gazetach pojawiło się kilka jej nietwarzowych zdjęć, z czego najsłynniejsze to Maggie wychodząca z „gniazdka miłosnego", na których wyglądała jak skacowane bezguście; gra światła i cienia dodała dwadzieścia lat i kilka podbródków. Potem nastąpiły bodajże dwa lata na puszczy, podczas których miała swoją kolumnę w gazecie, gdzie dzieliła się opiniami, których nigdy nie podzielała, a w każdym razie nie do końca. I oto ona, odrodzona, cieszy się solidnymi, choć niepowalającymi wynikami oglądalności w paśmie Talk London Drivetime od piętnastej do dziewiętnastej. Wczoraj starsza kobieta, emigrantka, została śmiertelnie potrącona przez autobus przegubowy za rogiem przy Camberwell Art College. Nic tak nie rozsierdzą londyńczyków jak ofiary śmiertelnie potrącone przez autobusy przegubowe. Maggie odebrała trzy kolejne rozmowy w tej kwestii i temat się starzeje. Złakniona nowego, uderza przycisk rozłączający i przechodzi na linię czwartą. - Pete Black z Woking - mówi. - Połączyłeś się z Maggie Reilly w London Talk FM.
- Witaj, Maggie - wita się Pete Black z Woking. - Dzwonię po raz pierwszy, ale od dawna jestem twoim fanem. - Hm - chichocze, zerkając na monitor na rogu biurka fanów nigdy za wiele. - Dokładnie od dziewięćdziesiątego piątego - ciągnie Pete z Woking. - Mieszkałem wtedy w Bristolu. - Naprawdę, kochaniutki? On zdławionym śmiechem kwituje bristolski akcent. - Pamiętam, co pani zrobiła - mówi. - W sprawie małego Adriana Yorka. Maggie śmieje się swoim niemal słynnym papierosowym śmiechem. - Cóż, gdybym była w nastroju do refleksji, powiedziałabym, że to ujawnia twój wiek. A co cię dzisiaj sprowadza, Pete? - No więc tak. W zasadzie dzwonię powiedzieć, że to ja zabiłem Toma i Sarę Lambertów. Ja. W ciągu dwóch minut kamiennej ciszy w eterze Maggie nawiązuje kontakt wzrokowy z Dannym, swoim producentem. On sięga po telefon, by zadzwonić na policję. Inżynier, Fuzzy Rob, już tweetuje. Trzymając telefon, Danny ruchem ręki daje znak: Trzymaj go na linii. Maggie przełyka ślinę. W gardle ma sucho. - Jesteś tam jeszcze, Pete? - pyta. * Sierżant Mary Żandarm Lally zastaje Luthera, gdy raczy się kawą rozpuszczalną i je herbatniki śmietankowe z paczki. Podaje mu cienką teczkę. - Głowa, którą znaleźliśmy w squade. Jej właśddelką jest Chloe Hill. Luther włącza czajnik, po czym zerka na akta. - Właścicielką - powtarza. - Ty jesteś właścicielką swojej głowy? - Jak zwał, tak zwał. Należy do panny Hill. Miała dziewiętnaście lat. Zginęła w wypadku motocyklowym. Na
Canvey Island. -A więc on leci nie tylko na martwe dziewczęta. Na martwe dziewczęta i motory. A niech mnie. - Ktoś naruszył jej grób - mówi Lally. - To siedem czy osiem miesięcy temu. Uważamy, że albo sam ją wykopał, albo zapłacił kumplowi, żeby to zrobił. - A gdzie jest jej reszta? - Pewnie dalej w grobie. - Mamy tylko nadzieję, że tak jest, co? - Mam wystąpić o ekshumację? - Wystąp, tak. A więc to nie ma nic wspólnego z zamordowaniem Lambertów? - Chyba nie, panie inspektorze. - Szefie, mów do mnie „szefie". - Masuje sobie czoło, oddaje teczkę. Już ma powiedzieć coś jeszcze, kiedy drzwi otwierają się gwałtownie i wpada Teller. - Słuchacie London Talk FM? - pyta. - Nie - odpowiada Luther. - A co? - Chodźcie. To się wam spodoba. Luther podąża za nią przez dziwnie cichą i czujną salę, zastanawiając się, co się dzieje. Teller trzaska drzwiami swojego gabinetu, gestem nakazuje mu, by się zamknął i słuchał. Palcem stuka w swoją klawiaturę, odblokowując dźwięk monitorowanej audycji radiowej. - Pete - mówi chropawy kobiecy głos w radiu. - Proszę cię na klęczkach. Błagam. Niezależnie od tego, czy to prawda, czy nie, potrzebujesz pomocy. Musisz się oddać w ręce odpowiednich służb. - Tom i Sara Lambertowie napastowali seksualnie moją córkę - mówi rozmówca. - Nie nadawali się na rodziców. > Luther zerka na Teller. Ona nie reaguje. Przemierza biuro ze skrzyżowanymi ramionami, pochyloną głową. Luther też pochyla głowę. Zamyka oczy. Słucha. - Wydawali się miłą parą - mówi dzwoniący. - Uwielbiali
dzieciaki. Jednej nocy pozwoliliśmy im zająć się naszą małą dziewczynką... - Pete, muszę ci przerwać. - Dobra, rozumiem. Chcę tylko powiedzieć, że to się stało nie bez powodu. - Jakiekolwiek miałeś powody - mówi Maggie Reilly - teraz mówimy o bezbronnym dziecku. Gdzie jest w tej chwili mała Emma? - Emma? - pyta Luther bezgłośnie, ruchem warg. - Od kiedy? Teller wzrusza ramionami. - Nie mogę pani tego powiedzieć - odpowiada Pete Black. - Noworodek wymaga opieki lekarskiej, Pete. Na pewno to wiesz. - Jest zdrowa i sprawna. I szczęśliwa. Jest bardzo zadowolonym dzieciaczkiem. Uroczym. - Wiesz, że nie możesz jej zatrzymać? Że musisz ją przekazać odpowiednim służbom? - Dlatego właśnie dzwonię. Chcę, żeby o nią dobrze zadbano. Chcę, żeby ją umieszczono w kochającej rodzinie, która może się nią należycie zająć. - Co w takim razie? - Podrzucę ją dzisiaj wieczorem. Do szpitala. Coś w tym rodzaju. Do jakiego zakonu czy coś. - Nie czekaj do wieczora. Zrób to od razu. Zrób to jak najszybciej, Pete. - Tak, ale potrzebuję gwarancji, prawda? - Jakiej gwarancji? Od kogo? - Od policji. Teller zapiera się o biurko. „Teraz". - Jakiej gwarancji? - pyta Maggie. - Chcę, żeby policja mi obiecała, przed całym Londynem, że pozwolą mi bezpiecznie podrzucić Emmę. Nie będą obserwować szpitali. Siły uciekają z Teller i siada. - Chcę tylko - ciągnie Pete Black - chcę tylko, żeby mała Emma była zdrowa i cała. Policja musi mi w tym pomóc. Zadzwonię jeszcze.
Słychać kliknięcie - połączenie przerwano. Trzy nieskończone sekundy ciszy w eterze. - OK, Londyn - mówi Maggie Reilly. - Wasze reakcje za chwilę. Najpierw wiadomości. Po chwili odzywa się Teller: -I co my na to? Luther przeciera dłońmi twarz. Szuranie zarostu o skórę. - To on. Czuje to w usprawiedliwieniu się, w moralnej pustce. W potrzebie kontroli. Szarpie za zmęczone oczy. Patrzy w sufit. - Cholera - mówi. Stacja London Talk FM nadaje z biurowca na Gray's Inn Road. Szarość, chrom, ciemne szyby. Luther i Howie przybywają tam późnym popołudniem. Muszą przedzierać się przez ścisk przedstawicieli mediów już zebranych przed wejściem. W recepcji siedzi umundurowany ochroniarz. Prosi Luthera i Howie, żeby się wpisali do rejestru, każdemu daje identyfikator, kieruje ich do wind. Jadą na piąte piętro, potem wchodzą do anonimowej recepcji. Na ścianach wisi kilka oprawionych plakatów reklamowych. Ładna i energiczna młoda stażystka wita ich, po czym prowadzi do sali konferencyjnej za przeszkloną ścianą. Na długim stole stoją ciastka francuskie. Po drugiej stronie stołu siedzi niechlujny mężczyzna i atrakcyjna kobieta w średnim wieku. Danny Hillman i Maggie Reilly. Czterokrotny uścisk rąk ponad blatem, serdeczny i czujny. Hillman bierze dwie wizytówki z portfela i przesuwa je po stole do Luthera i Howie. Luther zerka na kartonik. - Przepraszam, ale przejdę do rzeczy - mówi. - Ewidentnie czas nie działa na naszą korzyść, więc...
Maggie Reilly posyła mu uśmiech. - Proszę pytać. - Oczywiście najważniejsze, żebyście nie dawali już temu człowiekowi czasu antenowego. - A mówiąc poważnie - odpowiada Hillman - jak mielibyśmy to uzasadnić? - Bo on nie jest tym, za kogo się podaje? - Nie wie pan tego, tak samo jak my, no chyba że złapaliście i aresztowaliście prawdziwego mordercę. Złapaliście? Luther wzrusza ramionami, wsadza wizytówkę do portfela. - Nie będę z panem omawiał śledztwa, panie Hillman. Musi pan uwierzyć mi na słowo. - Gdybyście wiedzieli, kto to jest, już byście podali jego nazwisko prasie. - Może pan sobie myśleć, có chce. Ale zapewniam pana: jeśli będziecie współpracować z tym człowiekiem, już nikt nigdy nie zobaczy tego dziecka żywego. Ludzie pokroju Pete'a Blacka kontaktują się z mediami wyłącznie dlatego, że to służy ich planom. -I możemy pana zacytqwać? - pyta Maggie z ostrzegawczym uśmiechem. - Oficer prowadzący śledztwo ostrzega London Talk FM, żeby nie pomagało przy odnalezieniu małej Emmy? Wkracza Hillman, zagaduje ewidentną irytację Luthera. - Proszę posłuchać. Mamy tu do czynienia z wyraźnym interesem publicznym. Przepuściliśmy to przez prawników. Są zadowoleni. Jeśli spróbujecie nas zablokować, nadamy to, potraktujemy to jak story. A kiedy wyjdzie na jaw, że policja próbowała nas powstrzymać przed ratowaniem życia dziecka, co się wtedy stanie? Luther opada na oparcie. - Mogę wystąpić o embargo informacyjne. Ma na myśli oficjalny zakaz publikacji, oficjalne żądanie skierowane do wydawców mediów niepublikowania czy nienadawania pewnych historii. - Nie ujawniamy żadnych informacji, które dotyczą bezpieczeństwa narodowego czy się z nim wiążą - zauważa Hillman.
Luther robi unik. - A jak tam wyniki słuchalności? - pyta. - Po niebo, co? Dzwoni morderca. Wy to wrzucacie na Tweetera, na cholernego Facebooka, wiadomość się rozchodzi. Podsycacie zainteresowanie przez nadawanie rozmowy jako ważnej wiadomości co... nie wiem... piętnaście minut? Morderca dzwoni do London Talk FM! Kolejne media podchwytują historię. Rozprzestrzenia się jak eksplozja. W ciągu kilku godzin macie największą story w Wielkiej Brytanii. A wasza stacja staje się najważniejszą w Wielkiej Brytanii. Widzieliśmy ich na dole. Hieny. - To absolutnie komercyjna operacja - mówi Hillman. - Ale proszę mi wierzyć, naprawdę mamy na względzie dobro naszych słuchaczy. I naszego miasta. Że nie wspomnę o małej Emmie. - Ona się nie nazywa Emma. Jeszcze w ogóle nie dostała imienia. Jej rodzice umarli, zanim się urodziła. - Ma już imię - wtrąca Maggie. - Na dobre i na złe. - W porządku - mówi Hillman. - Uspokójmy się wszyscy. Wstaje i podchodzi do okna. Wygląda na nocny Londyn. Nierzeczywiste miasto. Odwraca się przodem do nich, oparty o parapet. - Kiedy tu przyszliście, wiedzieliście, że z zasady nie wyciszamy spraw. Musieliście poprosić, ale wiedzieliście, jaka będzie nasza reakcja. Więc o co tak naprawdę prosicie? Luther nie odpowie, więc to Howie się odzywa: - Prosimy, żebyście pomogli nam go złapać. Wchodzi stażystka z kawą. Stawia naczynia na stole niemal z czcią i wymyka się z sali. Po jej wyjściu napięcie staje się zdecydowanie mniejsze. Po udanej obronie pryncypiów redakcji Hillman zgadza się bez sprzeciwu na ukradkowe użycie wywiadu policyjnego i ekipy inwigilacyjnej. Wszyscy przyjadą w cywilnych ubraniach, będą monitorować i namierzać wszystkie telefony do stacji. (Będą też inwigilować pobliski teren, na wypadek gdyby Pete Black pojawił się osobiście. Ale Luther nie czuje potrzeby podzielenia się tym szczegółem). Spotkanie kończy się dość serdecznie. Luther i Howie
zapinają płaszcze. Nagle Luther przystaje w progu. - Jeszcze jedno - mówi. - Śmiało - mówi Hillman. Ale Luther kieruje pytanie do Maggie. - Na świecie jest mnóstwo dziennikarzy. Dlaczego on się zgłosił do pani? - Nic nie szkodzi. Najwyraźniej słucha programu. Kiedy się jest osobą publiczną, ludzie wyobrażają sobie, że mają z tobą bliską relację. Więc myślę, że on mi ufa. - Ale jest dość konkretny - Luther zerka do notatek i czyta: „To, co pani zrobiła. W sprawie małego Adriana Yorka". - Ach - Maggie uśmiecha się szeroko. - Mój cudowny rok. Moja jedna jedyna relacja dla Newsnight. Pełna pasji. Dostałam noma. - Noma? - Nominację. Do Nagrody Margaret Wakely za „wkład w uświadamianie problemów kobiet w dziennikarstwie telewizyjnym". - A nagrodę pani dostała? Uśmiech staje się jeszcze szerszy. - Wieczna narzeczona. - Przykro mi - mówi Luther. - Nie chciałem być niegrzeczny. Ale to nazwisko... Adrian York. Z niczym mi się nie kojarzy. - No właśnie. To było strasznie bulwersujące. Jeszcze dzisiaj na myśl o tym się wściekam. Luther i Howie siadają i czekają, aż Maggie opowie im wszystko po swojemu. - W skrócie rzecz ujmując - zaczyna - porządna kobieta z klasy pracującej wyszła za niewłaściwego mężczyznę. Chrissie York. Urodziła‘jedno dziecko, Adriana. Małżeństwo się rozpadło. Mąż miał australijski paszport. Chrissie zaczyna się martwić, że on porwie dziecko, wywiezie syna do ojczyzny. - Tak bywa - mówi Luther. - Niestety. Tymczasem syn zauważa u ojca parę spraw. Narkotyki, prostytutki i tak dalej. Matka to zgłasza. Jakiś psycholog sądowy uznaje, że ona wyuczyła Adriana kłamać, żeby zdyskredytować ojca. Powoduje tym samym u niego
„krzywdę emocjonalną". To jest puste wyrażenie, do którego można wrzucić wszystko. A kiedy Adrian rzeczywiście znika, policja reaguje powolnie, ponieważ zakłada, że matka opowiada bajeczki, a ojciec zrobił to dla dobra dzieciaka. Więc ojciec jest ich głównym i jedynym podejrzanym, o ile podejrzany jest tu właściwym słowem. Ostatecznie, a to następuje półtora roku później, znajdują ojca w jakiejś melinie w Sydney. On zaprzecza wszelkiej wiedzy na temat porwania syna, nie chce mieć z nim nic wspólnego. Zaprzecza, że w ogóle jest jego ojcem. Do tego czasu jednak sprawa już jest za stara. Nie interesuje mediów. Ani policji. Bez urazy. - Nic nie szkodzi. Wiadomo, gdzie teraz jest ojciec? - Ja nie mam pojęcia. - Ale to zdecydowanie nie był Pete Black? - To był Australijczyk. Moim zdaniem Pete Black mówił jak rodowity londyńczyk. - Moim też. Co się stało z matką? - Z tego, co ostatnio słyszałam, była w szpitalu. Przedawkowała. Ale to już dawno temu. Luther potrząsa głową. Howie mówi bezgłośnie: A niech mnie. - Chrissie York już nigdy nie zobaczyła syna - ciągnie Maggie Reilly z silną nutą dawnego gniewu; dziki duch dziennikarki newsowej, którą kiedyś była, żałuje, że to się zmieniło. - Nigdy nie poznała nawet żadnej koncepcji na temat tego, co się stało z jej dzieckiem. To znaczy miała mnóstwo pomysłów, oczywiście. Ale żadnego dowodu. I jakby nikogo to nie obchodziło. To była niemiła, nieważna historia. Nie było w niej nic do pokazania oprócz tej kobiety, która robiła wszystko, co w jej mocy, a którą wszyscy zawiedli - bo źle wyszła za mąż, bo należała do klasy pracującej, bo sprawiała wrażenie histeryczki. I wreszcie - bo wszędzie roiło się od seksowniejszych historii. Łatwiejszych. -I tego dotyczył ten materiał? Ten wspomniany przez Pete'a Blacka? - Tak. To był najlepszy materiał, jaki w życiu zrobiłam. - Mogę go zobaczyć?
Uśmiecha się słabo. - Jest na mojej stronie. Proszę kliknąć na archiwum. Kiwnięciem głowy potwierdza, że tak zrobi. Potem dodaje: - Czy ktoś kiedykolwiek dzwonił do pani w tej sprawie? Okazał nadmierne zainteresowanie? Pisał listy? Cokolwiek? - Nigdy. Proszę pamiętać, że mówimy o dawnym uprowadzeniu, którego nikt nie pamięta. - Tylko Pete Black z Woking. - Najwyraźniej. -I nigdy wcześniej się z panią nie kontaktował? Maggie nieraz padała ofiarą psychofanów. Wystarczy wyguglo- wać jej imię i nazwisko i proszę: jej pomarszczona, uśmiechnięta twarz połączona w photoshopie z młodszym, bardziej piersiastym i zdecydowanie bardziej nagim kobiecym ciałem. - Miałam przejścia z prześladowcami - mówi. - Były zakazy sądowe i cała ta reszta. To nieodłączne w tej pracy. - Ma pani listę nazwisk? - Nie, ale mój agent ma. -I chętnie nam ją przekaże? - Zdecydowanie. Podaje namiary na agenta. Howie je zapisuje. - W zasadzie - mówi nagle Maggie - jedna osoba interesowała się tą sprawą. - Kto? - Policjantka z Bristolu. Pat Maxwell. Kilka miesięcy przed sprawą Adriana Yorka doszło tam do próby porwania. W odległości kilku mil. Mały chłopiec, Thomas Kintry. - Uznała, że te sprawy są powiązane? - Chyba była o tym wręcz przekonana. Najwyraźniej ona jedna. - Kiedy po raz ostatni rozmawiała pani z Pat Maxwell? - Boże, całe lata temu. Teraz pewnie już jest na emeryturze. O ile w ogóle żyje. Luther i Howie w milczeniu przemierzają biuro w drodze do windy. Drzwi się otwierają. Wsiadają.
Howie przyciska guzik parteru. Drzwi się zamykają. -I co myślisz? - pyta Howie. - O czym? - O Pecie Blacku. - Albo to stalker - mówi Luther - jakiś świr, który rzeczywiście jest fanem tej pięćdziesięcioparoletniej kobiety. W takim wypadku należałoby się spodziewać jakiegoś wcześniejszego kontaktu. - Albo? - Albo to człowiek, który porwał i zabił Adriana Yorka. I może próbował porwać tego drugiego chłopca. - Kintry'ego. Więc dlaczego zadzwonił? - Może dlatego, że Maggie jako jedyna kiedykolwiek zwróciła uwagę na jego poczynania. Ale nie wiem. Coś tu nie frasuje. A tobie? -Nie. - Dobrze. Bo coś nie pasuje, prawda? Nie pasuje. - Myślisz, że on rzeczywiście zamierza oddać dziecko? - Nie wiem. Nie ogarniam go. Nie rozumiem. Drzwi się otwierają. Wysiadają z windy, przechodzą przez jasny hol, przeciskają się przez dziennikarzy i idą dalej, w deszczową noc. Nagle Luther przystaje. Przechodnie, kupujący i turyści opływają go jak woda piętrząca się na głazie. - Adrian York - mówi. - To porwanie, o którym nikt nawet nie wie, że to porwanie. Zgadza się? Howie kiwa głową, wiedząc, że nie powinna przerywać. - Więc. Podstawa wiktymologii: a jeśli to właśnie dlatego porywacz wybrał Adriana Yorka? To drugie porwanie, ten mały Kintry, jeśli naprawdę to się łączyło... wygląda na nieudane, spontaniczne. - Porwanie na próbę - mówi Howie. - Właśnie. Więc powiedzmy, że on się uczył. Że doskonalił technikę. Próbował użyć przemocy w biały dzień. To się nie udało. Może nawet nie wiemy, jak blisko był wpadki.
- Nie rozumiem. - Mówię, że może on wiedział o skargach matki. - Chrissie York. - Jeśli wiedział o skargach Chrissie York składanych do służb socjalnych? Jeśli wiedział, że traktowali ją z lekceważeniem? Jeśli to wszystko wiedział, to wiedział też, że może porwać tego chłopaka prosto z ulicy. I że jeśli będzie dość szybki i nikt go nie Zobaczy... to nikt w ogóle nie uwierzy, że w ogóle to się stało. - Co czyni z tego porwanie idealne - mówi Howie. - Ale to nie zmienia faktu, że przez piętnaście lat milczał na ten temat jak zaklęty. Dlaczego więc teraz zaczyna wydzwaniać po stacjach radiowych? - Nie wiem. Może dlatego, że z Adrianem Yorkiem mu się udało, a z Lambertami nie? - Nie udało pod jakim względem? Ma dziecko. - Zależy, czego od niego potrzebuje. Ale może coś mu nie daje spokoju. Może czuje potrzebę usprawiedliwienia tego, co zrobił. - Ale dlaczego teraz ma tę potrzebę? - Bo jest psychopatą. Nie czuje wstydu ani winy. Wywyższa się. Jest wyjątkowy. Patrzy na nas z góry. Nie cierpi nas. Zależy mu jednak na tym, żebyśmy wiedzieli, że jest od nas lepszy. Potrzebny mu nasz podziw. W drodze do samochodu dzwoni do Teller. Prosi, by skontaktowała się z policją rejonu Avon & Somerset, żeby przesłali akta umorzonych spraw Adriana Yorka i Thomasa Kintry'ego. Prosi o namiary na inspektor Patricię Maxwell, prawdopodobnie emerytowaną. Dzwoni do lana Reeda, do jego domu i prosi, by przejrzał stary reportaż Maggie Reilly, a następnie powiedział, czy coś mu się rzuca w oczy jako istotne albo dziwne. Małe szanse: sprawa Yorka ma szesnaście czy siedemnaście lat. Ale trzeba sprawdzić. Potem dzwoni do Zoe i prosi, żeby się z nim spotkała.
Rozdział 10 Luther mija wieczorne mrowie aktówek, parasoli, prążkowanych garniturów oraz taksówek, po czym wchodzi na teren Postman's Park. W lodowatym deszczu dociera do drewnianej arkady, która skrywa ścianę ozdobioną ceramicznymi płytkami. Czekając, czyta napisy na płytkach. Czerpie z nich dziwne pokrzepienie. Elizabeth Coghlam, lat 26, z Church Path, Stoke Newington. Zginęła, ratując swoją rodzinę i dom, wynosząc na dwór płonącą naftę. 1.01.1902 Tobias Simpson, umarł z wyczerpania po tym, jak uratował wielu ludzi, pod którymi załamał się lód na Highgare Ponds. 25.01.1885 Jeremy Morris, lat 10, w kąpieli w Grand junction Canal. Poświęcił życie, spiesząc na ratunek tonącemu koledze. 2.08.1897 To Pomnik Bohaterskiego Poświęcenia. W epoce wiktoriańskiej wiedzieli, jak nazwać rzeczy po imieniu. Odwraca się i widzi Zoe, drżącą w przemokniętym płaszczu. W każdej ręce trzyma kubek z kawą na wynos. - Widziałam wiadomości - mówi. - Tak - bierze kawę. - Fatalny dzień. Stoją obok siebie, czytają tabliczki. Popijają kawę. - Dziecko żyje? - pyta Zoe. - Nie wiem. Trochę mam nadzieję, że nie. - Wrócisz na noc do domu? - Nie mogę. Rose prosiła, żebym został na służbie. W rzeczywistości Teller kazała mu iść do domu i się przespać. Nie jest potrzebny: ściągają ludzi z chorobowego.
Specjalistyczne jednostki od inwigilacji będą monitorować szpitale i pogotowia, schroniska dla bezdomnych. Setki gliniarzy czekają teraz, aż Pete Black pojawi się gdzieś na posępnym obliczu Londynu. Dziecko w powijakach w jego ramionach, żywe lub martwe. - Nic ci nie będzie? - pyta Luther. - Nie. Kieliszek wina, zajmę się robotą. Dzisiaj spędziłam dwie godziny z tymi cholernymi dzieciakami w szkole. - Pozamykaj okna i drzwi. Włącz alarm. Zarygluj drzwi. Frontowe i tylne. - Zawsze zamykam okna i drzwi. - Wiem. - Więc dlaczego to mówisz? - Żeby się poczuć lepiej. - Właśnie w tym problem - mówi Zoe. - Siedzisz w tym cały dzień. Wszędzie to widzisz. - Wiem. - A to nie wszędzie jest. - Wiem. - Kiedy byliśmy młodzi, kiedy dopiero zaczynałeś, poszedłeś do tego mieszkania, gdzie umarła samotnie staruszka. Siedziała nieżywa na krześle przez jakieś dwa lata. Jej ciało było zmumifikowane. - Irene. - Właśnie ona. Przyszedłeś do domu. Mieliśmy małe mieszkanko na Victoria Road, takie maleńkie ze wspólną łazienką, co na dole mieszkała ta dziwna para. Wendy i Dave. Luther uśmiecha się smutno na wspomnienie. - Ja się zrobiłam senna, zanim wróciłeś - ciągnie Zoe. Wszedłeś, siadłeś na skraju łóżka. Patrzyłam, jak w ciągu dziesięciu minut wypijasz pół litra whisky. Wtedy po raz pierwszy widziałam, jak płaczesz. - To było smutne - Luther wzrusza ramionami. - Wiem, że to było smutne, to było naprawdę smutne. Ciągle czasami o niej myślę. - Ja też. - Ale tamtej nocy, kiedy się upiłeś, zrobiłeś się wściekły. No
wiesz, bardzo wściekły. Przerażająco wściekły. Odwraca się do niej, nie pamięta tego. - Na co wściekły? - Na żarty, które sobie opowiadali policjanci, lekarz, sanitariusze. Brak szacunku. Powiedziałeś, że ją uprzedmiotowili tak, jak zrobiłby zabójca. I zrobiłeś się taki wściekły na siebie, że nic im nie powiedziałeś. Żeby mieli więcej szacunku. - Byłem młody. -I zastanawiałeś się, czy popełniłeś straszny błąd, czy nie dokonałeś niewłaściwego wyboru, wstępując do policji. Odgarnia z oczu wilgotne włosy. - Wtedy po raz pierwszy mówiłeś o odejściu ze służby. Szesnaście lat temu. I od tego czasu mówisz o rzuceniu tej pracy. - Wiem. - Ale jej nie rzucasz. - Wiem. -I nigdy jej nie rzucisz. Nie odpowiada, bo co by miał powiedzieć? Ona się przysuwa. Stoją obok siebie, patrząc na tabliczki. - Słyszałeś kiedyś o cyklofrenii? - pyta Zoe. Luther wybucha śmiechem. - Za rzadko się ją diagnozuje. Sprawdziłam. Hipomania często sprawia wrażenie zachowania wysoko funkcjonującego. - Nie jestem maniakiem. Jestem wyczerpany. - Ale nie możesz spać. - To nie to samo. - Chodzi mi o to, że ty w ogóle nie sypiasz. W ogóle. - Więc wezmę pigułki. - Mówisz, że po pigułkach nie możesz jasno myśleć. - Bo nie mogę. - U ludzi z cyklofrenią typu drugiego występuje wysokie ryzyko samobójstwa. - Nie jestem samobójcą. - Poważnie? Ani trochę? Nigdy taka myśl nie przeszła ci przez głowę? - Każdemu przechodzi. Od czasu do czasu.
- Mnie nie. - To pewien wzorzec myślenia - mówi Luther. - Myślenie suicydalne: Gdybym musiał to zrobić, to jak? Nie chodzi o to, że taki mam zamiar. To gra. Tak jakby. - Hipomania w cyklofrenii typu drugiego przejawia się jako niepokój i bezsenność. - Nie rób mi tego teraz. Proszę, nie teraz. - Jeśli nie teraz, to kiedy? - Niedługo. Niedługo o tym porozmawiamy. Ona się śmieje, a do niego dociera ogrom jej goryczy. - Obiecuję - mówi. - Zawsze obiecujesz. I nic poza tym. - Więc nie wiem, co powiedzieć. - Może nie ma nic do powiedzenia. Bo oboje już to wszystko mówiliśmy, i to setki razy. Powtarzanie tego nudzi mnie tak samo, jak ciebie zapewne słuchanie. On nie odpowiada. - Spójrz mi w oczy, John. Spójrz na mnie. Luther się odwraca. Patrzy na nią. Jest mokra. Elegancka. Przemoczona londyńskim deszczem. Luther uwielbia ją niewyobrażalnie. - Co widzisz? - pyta ona. - Nie wiem. Ciebie. -I na tym polega twój problem. Patrzy na niego spojrzeniem, w którym widać lata znużonej miłości. Luther patrzy, jak Zoe odchodzi. Wytworna w każdym calu i w każdym calu utracona. Po jej odejściu on popija kawę i zgniata kubek, po czym wyrzuca go i idzie do Howie, która czeka w wozie przy parkomacie. Siedzi za kierownicą, czytając „Standard", wieczorne wydanie: na pierwszej stronie Maggie Reilly, poważna i olśniewająca. W niewielkim insercie widać miejsce zbrodni u Lambertów. - Londyn czeka - mówi Luther. Howie stęka, składa gazetę i wpycha ją obok swojego fotela.
Nie wyłączyła silnika ani ogrzewania. W samochodzie panuje nieprzyjemne ciepło. - Twitter szaleje - mówi. - Facebook. Prasa papierowa na swoich stronach internetowych tonie w tym temacie. Maggie Reilly jest wszędzie. Najwyraźniej jest gwiazdą. Chce być zerka do wywiadu w „Standard" - „pod ręką, kiedy on zadzwoni". Luther pochyla się i przełącza radio na London Talk FM. Słuchają razem z Howie, jak samotni, zagubieni i szaleńcy dyskutują o przywróceniu kary śmierci. Luther patrzy przed siebie, na wieczną plątaninę samochodów, rozmyte w deszczu światła czerwone, żółte, zielone. Patrzy na ludzi. Przemykających zbyt szybko, by ich zidentyfikować. Rzeka ciał, wiecznie zmienna, niezmienna. Powracający z pracy ze swoimi teczkami i torbami na laptopa, dzieciaki w dżinsach i płaszczach. - Masz chłopaka? - mówi w końcu. - Dziewczynę? Męża? Cokolwiek? - Tak - odpowiada Howie. - Robert, projektuje strony www. Święty człowiek. - Kiedy go ostatnio widziałaś? - Nie pytaj. - A kiedy ostatnio spałaś? Na to nie odpowiada. Patrzy tylko przed siebie i dalej prowadzi. - Jedź do domu - mówi Luther. - Nie mogę, szefie. Nie dzisiaj. - Setki gliniarzy na mieście szukają tego gościa. Jedź do domu. Do Roberta. Prześpij się. Przyjdź jutro wcześnie, przejrzyj akta Yorka i Kintry'ego. Lepiej, żebyś na to spojrzała świeżym okiem. Howie uśmiecha się i dalej jedzie. Wygląda, jakby chciała go uściskać.
Rozdział 11 Reed siada przy stole, otwiera laptopa, wchodzi na stronę Maggie Reilly. Klika na Archiwum, przewija do roku 1995, otwiera plik o nazwie „Służby socjalne, szkody emocjonalne i sądy rodzinne". Na filmie Maggie Reilly przechadza się przed jakimiś zapuszczonymi czynszówkami w miejscu o nazwie Knowle West. Wygląda naprawdę nieźle, nawet kiedy chodzi i mówi, zwracając się do kamery z przesadzoną powagą: „Wyznaczony przez sąd psycholog, którego nazwiska ze względów prawnych nie możemy podać, uznał, że matka wyuczyła syna kłamania, tym samym powodując u niego szkodę emocjonalną. Wszystkie te sprawy łączy właśnie przekonanie, że matki narażają swoje dzieci na szwank, wyrządzając im krzywdę emoqonalną. W zeszłym roku więcej dzieci zarejestrowano jako narażone na tę tak zwaną krzywdę emocjonalną niż na molestowanie seksualne czy przemoc fizyczną.. Dzwoni dzwonek do drzwi. Reed przerywa oglądanie i kulejąc, idzie otworzyć. Na progu widzi Zoe Luther. Uśmiecha się. Nagle markotnieje. Zoe jest w rozsypce. - Mogę? - pyta. - Tak - Reed się odsuwa. - Oczywiście. Zoe przestępuje próg. Reed zamyka za nią drzwi. Ona podąża za nim przez korytarz do salonu i ocieka deszczem na parkiet. - Herbaty? - pyta Reed. - Chętnie. - Mam coś mocniejszego, jeśli chcesz? - Jeśli zacznę teraz pić, chyba nie dam rady przestać. - A więc herbaty. Co mogę dla ciebie zrobić? Zoe zwiesza głowę i zaczyna płakać.
Reed podchodzi. Przytula ją. - Ej - mówi. - Ej, ej, ej. - Możesz zadzwonić do Johna? - pyta ona. - Po co? - Bo chcę, żebyś się upewnił, że nic mu nie jest. - Nic mu nie jest. Na pewno. Jest spięty, ale myślę, że nic mu nie dolega. - Nieprawda. Wpędza się w chorobę. - Ćśś - uspokaja ją. - Ćśśś. - Porozmawiaj z nim. On cię kocha. Posłucha cię. - Ciebie też kocha. Ona się śmieje, jakby powiedział kiepski żart. - Zoe - mówi Reed. - Z ręką na sercu, nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak kochał swoją żonę, jak John kocha ciebie. Następuje między nimi chwila niezręcznej poufałości, niemal na tyle normalnej, żeby się roześmiali i udawali, że jej nie ma. Zoe nalewa sobie szklankę wody. - Masz aspirynę? - W szufladzie znajdziesz nurofen. Albo mam kodeinę. Powinnaś spróbować. Ja się na nią nawróciłem. Otwiera szufladę i wysypuje na dłoń kilka tabletek przeciwbólowych. - Dobra - podejmuje Reed. - Słuchaj. To coś, to, co się dzieje dzisiaj, jest paskudne. Masz rację, pewnie trochę mocno się tym nakręcił. Przy pierwszej okazji wezmę go na stronę i pogadam z nim. - On się zabije - mówi Zoe. - Nie wytrzyma tak długo. Reed chwyta ją i trzyma na odległość ramienia. - Słuchaj - mówi. - Nigdy na to nie pozwolę, jasne? Bo wy, ty i John, dajecie całej reszcie, wszystkim nam, nadzieję. - Więc niech ci Bóg dopomoże. Bill Tanner mieszka w domu na końcu szeregowca w Shoreditch, skromnym, z dwoma pokojami na piętrze i na dole. Jest wart o wiele mniej niż trzy lata temu, ale o wiele więcej niż w 1966 roku, kiedy nabył go pierwszy właściciel, George Crouch.
Luther dzwoni do drzwi. W środku zaczyna wściekle ujadać jakiś piesek. Kwieciste zasłonki rozchylają się odrobinę. Świadom obserwacji Luther podnosi ręce, w których trzyma torby z Tesco. - Dzwoniłem. Jestem kolegą lana Reeda. John. Zasłony się zamykają, a włącza się światło w holu. Wreszcie Bill Tanner otwiera drzwi. Chociaż powłóczy nogami i się garbi, widać, że kiedyś był potężnym mężczyzną: szerokie bary, napakowane ramiona, potężne, gruzłowate pięści. Ma gęste, siwe włosy, jedynie na czubku prześwieca różowa łysina. Siwe włosy wielkimi kępami wychylają się też z nozdrzy i uszu. Mężczyzna ma na sobie brązowy kardigan. U nogi towarzyszy mu chudy yorkshire terrier o wilgotnych oczach. Dalej ujada, gdy Tanner wsadza drżącą rękę do kieszeni. Wydobywa ze zwitku banknot pięciofuntowy i próbuje dać go Lutherowi - który macha reką, wciąż trzymając w niej ciężkie siatki. - Nie ma sprawy. To na koszt firmy. Fuli serwis. Bill kiwa swoim łbem starego lwa i chowa piątaka z powrotem do kieszeni. - Dzięki, synu. Masz może więc ochotę na herbatę? Luther się waha. - No dobra, jedną filiżankę - mówi w końcu. Wchodzi do środka. » Wykładziny, zasłony i meble są stare. Widać, że dbano o nie przez wiele lat, ale teraz wydają się brudne i niechlujne w sposób charakterystyczny dla wszystkich starych przedmiotów. W ciemnych kątach Luther dostrzega niejedno psie gówienko, i jedno pod sprzętem grającym. Yorki tak lubią. Luther wie, bo jego niania miała yorka. Idzie za Billem do kuchni i przysuwa sobie plastikowe krzesło. Ma jaskrawy nadruk w słoneczniki - przedmiot pożądania hipsterów z Shoreditch. Bill mógłby je sprzedać na targu Spitafileds za przyzwoitą sumę. Bill nastawia czajnik i w kubku, do którego wnętrza Luther
nie ma odwagi zerknąć, umieszcza torebkę herbaty marki Tesco. Otwiera lodówkę, wyciąga karton mleka, rzuca je na blat. - Cukru? - Łyżeczkę, proszę. Bill zaczyna się trząść. Luther wstaje, bierze starca pod ramię i pomaga mu usiąść. - Co się dzieje? - Nie mam w domu cukru. - Nie szkodzi. Wypiję bez. - Nie cierpię herbaty bez cukru. Bez cukru to szczyny. Dygocze. - Za bardzo się, kurwa, boję, żeby pójść na zakupy, w tym problem. Pan sobie wyobrazi. Dorosły mężczyzna, a tak się boję, że nie wychodzę, kurwa, z domu. Jak nocą ktoś dzwoni do drzwi, to mało mi serce nie pierdolnie. - Każdy tak ma, jak nocą ktoś dzwoni do drzwi - mówi Luther. - Pan posiedzi, a ja zrobię herbatę. Kiedy herbata jest już wypita, Luther wyjmuje zakupy z toreb i wymienia, co kupił: chleb, mleko, porządną herbatę, kawę rozpuszczalną, puszki fasolki, puszki gulaszu irlandzkiego, zupę w puszkach, papier toaletowy, domestos, siekaną jagnięcinę, chusteczki, torcik z polewą, ciasteczka burbonowe i custard cream. Na koniec wykłada tuzin maleńkich puszek Cesara z karmą dla psów. - Pan mi pokaże, gdzie to wszystko leży - mówi. - Poukładam. - Nie musi pan tego robić. - Pan jest kumplem lana. Obiecałem, że zajmę się panem. On dużo o panu myśli. - Porządny chłopak z tego lana - mówi Bill Tanner. - To prawda. Po rozłożeniu zakupów Luther prosi o smycz psa i zabiera trzęsącego się starego yorka na spacer wokół kwartału. Pies sika pod co trzecią latarnią, a wreszcie na rogu przysiada na kupę. Luther automatycznie odnotowuje każdego, kto się śmieje,
gdy ich mija. Para młodych ludzi, trzymając się za ręce. Banda białych smarkaczy wystających pod knajpą z chińskim żarciem na wynos. Smarkacze patrzą na nich złym okiem, rzucają kilka obelg. Luthera krępuje mały pies na wymuskanych nóżkach truchtający u jego boku. Ale patrzy na nich biernie, spojrzeniem, które komunikuje, że on się nie boi, oni zaś w milczeniu odwracają wzrok. Odprowadza psa do domu i sam wchodzi. Pomaga staruszkowi wspiąć się na górę i położyć do stęchłego łóżka. Potem cicho schodzi na dół. Siada w fotelu i nastawia przenośne radio na London Talk FM. Słucha. Ale nie może wysiedzieć spokojnie. Ciągle myśli. W głowie ma całe miasto. Przechadza się po pokoju. Dłońmi pociera czaszkę. Pies truchta radośnie u jego stóp, pokazując koniuszek różowego języczka. Radio mruczy. * Howie wchodzi do budynku, wlecze się na górę i otwiera drzwi do swojego mieszkania. Robert śpi, a ona nie .chce go budzić. Wślizguje się więc do maleńkiej sypialni, zwija polar w rulon, żeby posłużył za poduszkę, i kładzie się spać w ubraniu. Około piątej nad ranem krzyczy, na tyle głośno, że budzi Roberta. Ten podchodzi, stąpając cicho. Stoi w drzwiach półnagi, zastanawiając się, czy obudzić ją, czy nie. Uznaje, że nie. Wraca do łóżka. Przez resztę nocy już nie śpi. Zoe urządza sobie długą kąpiel, ignorując fakt, że już dwa razy dzisiaj brała prysznic, potem kładzie się na kanapie w piżamie i grubych skarpetach, ze związanymi włosami. Puszcza bez fonii migoczące News 24 i cicho Maggie Reilly w London Talk FM, a jednocześnie przegląda notatki do sprawy, pije pół butelki wina i coraz mocniej płacze.
Co pięć minut zerka na telefon. Mniej więcej o pierwszej w nocy poddaje się. Zawija się w miękki wełniany koc, odkłada dokumenty, włącza radio i przegląda strony internetowe: CAŁY KRAJ ZE WSTRZYMANYM ODDECHEM ŚLEDZI SPRAWĘ MAŁEJ EMMY. PEŁNE NAPIĘCIA OCZEKIWANIE NA MAŁĄ EMME. LONDYN WSTRZYMUJE ODDECH, ŚLEDZĄC DRAMAT MAŁEJ EMMY. Zapada w sen i od razu jej się śni, że dyma się z Markiem. On wpycha jej palce do ust, a ona je zagryza. Przez cały ten czas John szuka czegoś w szafie. Budzi się nagle i wraca do świadomości. Te same dwa zdjęcia z ojcem i matką małej Emmy. To samo nagranie mężczyzny, który twierdził, że jest mordercą. Ci sami poważni spikerzy, ta sama poważna, triumfująca trwoga. Wraca myślami do wczorajszego popołudnia, jak wili się z Markiem wokół siebie. W jej wyobrażeniu ich nogi splątały się niczym węże. Myśli o ustach Marka na swoich piersiach i między jej nogami, o jego języku między jej wargami, jego fiucie w jej ustach, i chce jej się wymiotować. Zasypia gdzieś około trzeciej nad ranem. O 4.17 gwałtownie wybudza się z kolejnego snu, gorszego niż poprzedni. Siedzi aż do piątej z minutami, z lepkimi oczami i zesztywniałym karkiem, słuchając cichego obłąkanego pomruku rozmów w radiu i co kilka sekund odświeżając stronę BBC News. Danny Hillman siedzi w wąskim pokoju produkcyjnym, monitorując materiały newsfeeds, RSS Leeds, Reutersa. Ale głównie czeka na telefon Pete'a Blacka. Tuż przed północą dzwoni Lucy sprawdzić, jak sobie radzi. Dziewczynki śpią i przesyłają mu całusy. Tata Danny'ego dzwonił spytać o Boże Narodzenie. Tata Danny'ego siedzi w domu i dzwoni pytać o Boże Narodzenie osiem czy dziewięć razy w tygodniu. Po Bożym Narodzeniu zaczyna się martwić o Wielkanoc. I tö już wszystkie wieści od Lucy. Ma nadzieję, że u niego wszystko w porządku.
Danny mówi żonie, że ją kocha. Ona mu mówi, że też go kocha. I powodzenia, dodaje. Krzyżując palce. Maggie siedzi przy mikrofonie, przyjmuje telefony. Jest wyczerpana i radosna. Kamery rozmaitych mediów czekają na dole. Sama ich stacja to news. Show to news. Ale prawdziwym newsem jest Maggie. Ubrała się odpowiednio do okazji - na improwizowaną konferencję prasową, którą ma nadzieję zrobić przed końcem dnia. Ale świeżutkie ubrania i nowe buty nie pasują do jej zmęczonego ciała. Zegar tyka. Światło wydaje się jasne i lśni na białych ścianach. Zerka w róg, na swoje nowe buty, i wydaje się jej dziwne, że będzie to robić na bosaka. Na taką rozmowę człowiek chce być przygotowany. Luther siedzi na krześle o pionowym oparciu, zawinięty w płaszcz. Zamyka oczy i słucha cichego szumu radia. W ciemnościach dobiega go z góry chrapanie Billa Tannera. Stara się nie myśleć o tym, gdzie może być córka Lambertów i co może jej robi ten człowiek, który nazywa siebie Pete'em Blackiem. Stara się nie myśleć o rzeczach, które widział. O tej dwudziestoletniej równi pochyłej krwi, kości i miazgi. Robi to, co zawsze, gdy pociąg w jego głowie się nie zatrzymuje: myśli o swojej żonie. Myśli o ich pierwszym spotkaniu. Jej cygańskiej spódnicy i butach na płaskiej podeszwie, o jej uśmiechu. Jej głosie, od którego przechodziły go ciarki. I nadal przechodzą. Przegląda wspomnienia o niej - swój osobisty koan. Dzień, w którym odebrała dyplom, dzień, w którym razem zamieszkali. Tydzień, kiedy się nim opiekowała, chorym na grypę. Ich ślub. Jak oglądają telewizję umoszczeni na kanapie. Jej nagość. Wspólne zakupy w supermarkecie. Jej cierpliwość, gdy on grasuje po wonnych szeregach antykwariatów. Ale wspomnienia są jak nagrania nagrań. Przeszukuje je, by znaleźć coś świeżego, lecz dobrego - coś, co należy do niego, tu i teraz.
Znajduje tylko Zoe dzisiaj wieczorem, w parku, jak całuje go w policzek i odchodzi. Serce Luthera niespokojnie pracuje w klatce piersiowej. Myśli, żeby do niej zadzwonić. Nie dzwoni. Benny Nudziarz idzie do domu, przebiera się, wkłada dresy. Zastanawia się, czy pozbyć się tego wszystkiego z głowy dzięki oglądaniu telewizji, może jakiegoś koreańskiego horroru na DVD, na którym utknął jakieś dwa lata temu i który rzuca mu wyzwanie, ciągle nieobejrzany, ze środkowej półki. Ale myśli tylko „W dupie z tym". Układa kilka ścieżek i wciąga je, po czym loguje się do World of Warcraft. Na kilka zaczarowanych godzin wstępuje do lepszego i dzielniejszego świata. Teller przechadza się po Wydziale Ciężkich Przestępstw. Zmęczeni pracownicy w jasnym świetle, migoczące monitory, kartoteki ze swoimi straszliwymi tajemnicami. Łuszczący się tynk i brudne luksfery. Na dole, w głośnych wnętrznościach budynku pijacy i członkowie gangów, włamywacze i ćpuny dygoczą w blasku świetlówek. Myśli o ludziach na ulicach Londynu dzisiejszej nocy, glinach po cywilnemu i mundurowych, czekających na dachach i w zimnych samochodach. O mężczyznach i kobietach na nogach od czterdziestu ośmiu godzin non stop: ludziach, którzy stawili się na służbę odwołani z chorobowego i z urlopu. Jest zmęczona i czuje się chora, i martwi się o swoją córkę, czternastolatkę śpiącą u sąsiadów. Przez laptopy i komórki rozchodzą się i mnożą memy: ...ktoś właśnie mi powiedział, że jego koleżanka słyszała w swoim ogrodzie w nocy płaczące dziecko!!! i zadzwoniła na policję, bo było późno, i uznała, że to dziwne, bo policja jej powiedziała „Pod żadnym pozorem nie otwieraj drzwi!!! Wysyłamy już patrol, nie otwieraj
drzwi!!!" Powiedzieli jej, że ich zdaniem to SERYJNY MORDERCA,! Ten człowiek porwał dwie dziewczynki w Manchesterze i teraz jest w Londynie i ma nagrany płacz dziecka, dzięki niemu wywabia kobiety z domów, bo one myślą, że ktoś porzucił dziecko. Powiedział, że jeszcze tego nie potwierdzili, ale ODEBRALI MNÓSTWO ZGŁOSZEŃ OD KOBIET, KTÓRE SŁYSZAŁY PŁACZ DZIECKA NA DWORZE, KIEDY BYŁY SAME W NOCY. Przekaż dalej tę wiadomość!!! I nie otwieraj drzwi, kiedy słyszysz płacz dziecka!!! O 22.56 nowożeńcy w Finsbury Park słyszą płacz dziecka w ogrodzie na tyłach swojego domu. Dzwonią na policję. Nie znaleziono żadnego dziecka. Interweniujący funkcjonariusze uważają, że para mogła usłyszeć krzyki godowe lisów, często mylone z płaczem cierpiącego dziecka. O 0.52 Claire Jackson, mieszkająca w Wandsworth, dzwoni na 999 i twierdzi, że „wysoki czarny mężczyzna" próbował ją nakłonić do otwarcia drzwi późną nocą, używając nagrania z płaczem dziecka. Pani Jackson twierdzi, że słyszała na zewnątrz łomot. Wstała, by sprawdzić, co się dzieje. Wtedy właśnie usłyszała przed domem płacz dziecka. Wraz z mężem widzieli „wysokiego czarnego mężczyznę ubranego na czarno" przed domem, jak odchodził szybko. O 1.03 sąsiadka ratuje z zadymionego mieszkania trzy siostrzyczki, z czego jedną w wieku niemowlęcym. Zostawione same przez matkę, która poszła na speed dating, dwie starsze dziewczynki - sześcioletnia i ośmioletnia - próbują piec ciastka. Niechcący włączają zarówno grill, jak i piekarnik. Słysząc płaczące dziecko, Mo Sullivan, która mieszka dwa mieszkania dalej, dzwoni na 999, po czym biegnie walić do drzwi sąsiadów. Dom wypełnia się dymem, gdy drzwi do mieszkania odrobinę
uchyla ośmioletnia Olivia. Nauczono ją, żeby nie otwierała obcym. Pani Sullivan przekonuje 01ivię, żeby zadzwoniła na 999 i uzyskała „zgodę" policji na opuszczenie wraz z siostrami płonącego mieszkania. Pani Sullivan, chrześcijanka, powie później gazetom, że to był cud. Oglądała o tak późnej porze telewizję tylko dlatego, że tak bardzo niepokoiła się o biedniutką małą Emmę. Poza tym każdej nocy wzięłaby już tabletkę i poszła spać. Pani Sullivan bierze tabletki nasenne od śmierci męża. Byli małżeństwem przez trzydzieści pięć lat i ich związek nie został pobłogosławiony dziećmi. - Jezus poprowadził mnie za rękę, bym uratowała tego maluszka i jej siostrzyczki - mówi. - Chwalmy Pana. O 1.42 Matthew Alexander, kierowca, musi uciekać z miejsca wypadku, zaatakowany przez ludzi, którzy wcześniej ruszyli mu na ratunek. Pan Alexander, wracając z przyjęcia, uderza swoim fordem mondeo w zaporę na pasie rozdzielczym nieopodal Manor Fields w Putney. Dostrzegłszy syna pana Alexandra przypiętego do fotelika, grupa pod wodzą Graeme'a Kershawa, lat 23, zaczyna pytać pana Alexandra o „Małą Emmę". Zapewnienia pana Alexandra co do płci jego dziecka są ignorowane przez bandę, która staje się jeszcze bardziej agresywna, gdy pan Alexander sugeruje, by przekonali się o prawdziwości jego słów, zaglądając do pieluszki malucha. Pan Alexander odnosi średnie, ale niezagrażające życiu obrażenia. Policję oskarżono o brutalność, po tym jak czterech funkcjonariuszy wdarło się do domu dwojga młodych ludzi o 3.45 nad ranem, ponieważ ktoś zgłosił, że jakieś niemowlę „płacze non stop, jakby coś się stało". Laborant Sean Scott i jego dziewczyna Becky Walker po przebudzeniu zobaczyli w swojej sypialni dwóch policjantów
domagających się natychmiastowego okazania ich dwumiesięcznej córeczki Frankie. Policjanci doprowadzili Becky do łez, grożąc jej wezwaniem służb socjalnych, ale wyszli, potwierdziwszy, że Frankie jest cała i zdrowa. O 5.12 widziano mężczyznę, który podszedł do Homerton Hospital z „podejrzanym zawiniątkiem". Zatrzymuje go i otacza wielka grupa młodych ludzi i nastolatków. Najmłodszemu z napastników brakuje trzech tygodni do ukończenia trzynastu lat. Ofiarą okazuje się Olusola Akinrele, pracownik szpitala zdążający na poranną zmianę. Zawiniątko to jego torba sportowa. Na szczęście dla pana Akinrele, który stracił wzrok w jednym oku, do napaści dochodzi niespełna sto metrów od Oddziału Ratunkowego Szpitala Homerton, na którym on sam pracuje jako pielęgniarz. O 5.47 Maggie Reilly podchodzi do mikrofonu i oznajmia, że Pete Black w końcu zadzwonił do London Talk FM. - Pete - mówi dziennikarka. - To ty? Luther staje. Chwyta przenośne radio i przykłada do ucha. - Przejechałem cały Londyn - mówi Pete Black, cały zapłakany od użalania się nad sobą. - Policja jest wszędzie. Wszędzie. Chcę, żeby Londyn o tym wiedział. Chcę, żeby Londyn wiedział, co policja robi. Ja próbuję pomóc, a oto co mnie spotyka. - Nie możesz winić policji za to, że wykonuje swoją pracę. - Owszem, mogę. Bo gdyby nie oni, Emma byłaby teraz pod opieką lekarzy. Ale nie jest, prawda? - A gdzie jest? Pete? Gdzie jest mała Emma? - Zostawiłem ją tam, gdzie mogłem to zrobić. Mam nadzieję, że nic jej nie grozi. - Gdzie ona jest, Pete? - Jeśli coś jej grozi, to nie moja wina. Chciałem, żebyście wszyscy o tym wiedzieli. Robiłem wszystko, co w mojej mocy.
Starałem się tylko pomóc. - Pete, gdzie ona jest? Gdzie jest Emma? - Namierzają moją rozmowę - odpowiada Pete Black. Dowiedzą się. Luther wyłącza radio i wrzuca płaszcz na grzbiet. Dzwoni do Teller. - Gdzie? - pyta. - King's Cross. Luther już jest za drzwiami.
Rozdział 12 Otoczyli teren w promieniu dwóch kilometrów wokół King's Cross, skupiając się na przeszukaniu Joy Christian Centre, Saints Church of England, St Aloysius Convent, Crowndale Health Centre na Crowndale Road, Killick Street Heath Centre, New Horizon Youth Centre. Luther decyduje się dołączyć do oddziału przeszukującego piwnice St Pancras Old Church, na skraju otoczonego terenu. To największy teren zielony w parafii i jedno z najstarszych stanowisk chrześcijańskich w Londynie. Pradawne drzewa. Pradawne groby. Dociera do starego jesionu otoczonego przerdzewiałym płotkiem. U stóp drzewa upchnięto zniszczone nagrobki. Sterczą jak dziwne grzyby. Przez lata korzenie drzewa poprzerastały kamienie, strąciły je z pierwotnej pozycji, wydaje się, że je pochłaniają. Dziecko wciśnięto pomiędzy dwa takie kamienie, przysypano garścią ziemi i przegniłych liści. Luther sięga po nie. Podnosi je z ziemi. Potem odkłada. Dziewczynka jest zimna. Luther wychodzi z namiotu zabezpieczającego. Omijają go wzrokiem gliniarze, gapie, sanitariusze. Przed bramą błyska niebieskie światło karetki. Funkcjonariusze po cywilnemu ustawiają barierki. Są tam i media, oczywiście: ścisk twarzy, wszelkiej maści i wieku, masa zhomogenizowana swoim pragnieniem zerknięcia. W górze lata śmigłowiec. Luther wciska dłonie głęboko do kieszeni i przez wilgotną trawę idzie do odległego, niewidocznego kąta cmentarza. Opiera się plecami o wiktoriański ceglany mur. Roi się na nim od wiecznozielonych roślin pnących. Jest przejmująco mokry.
Luther chowa głowę w dłoniach i płacze. Kiedy przestaje, jest przy nim Teller, która przysiadła na nagrobku. Luthera pieką mokre oczy. Wyciera je wierzchem dłoni. Jest zakłopotany. Teller nic nie mówi. Żeby zrobić cokolwiek, idą do kościoła. W środku znajdują zimny kamień i ciężką ciszę. Słodki, zakurzony zapach starego kadzidła. Teller siada w ławce przed Lutherem, ale odwraca się twarzą do niego, opierając brodę na przedramieniu. Przygląda mu się. - Kurwa - mówi Luther. - Wiem. Na zewnątrz wszystko wygląda jak na miejscu zbrodni: taśma, SOCO, a za tym wszystkim bramy kościoła prowadzące z powrotem do miasta, ścisk ludzi, aparaty, kamery, dziennikarze, komórki, piosenki o miłości płynące z odbiorników przejeżdżających samochodów. U wejścia do kościoła niedawno ustawiono marmurową płytę z inskrypcją: „I jestem tu / w miejscu niedosięgłym / dla pragnienia i strachu". Teller dotyka jego ręki. On kiwa zwieszoną głową. Potem przeciera twarz dłońmi, żeby wmasować w nią jakieś życie. Wstaje. Uderza wielkimi rękoma o siebie. Teller odprowadza Luthera wzrokiem, gdy ten mija wielkie drzwi i wychodzi w poranek. Wielki mężczyzna stawiający wielkie kroki. Świat obraca się pod nim jak koło.
Rozdział 13 Henry kupuje „Mail", „Mirror", „Sun", „Independent" i „The Times". Ale „Guardiana" nie. Henry nie cierpi „Guardiana". Potem idzie do knajpki i zamawia śniadanie angielskie. Zrzuca płaszcz, szalik i wciąż drżąc, siada przy jednym z czerwonych plastikowych stolików, irytująco przykręconych do podłogi w niemiły sposób. To przykręcanie stało się już normą. Smuci go to. Ale porządne knajpki, takie jak ta, zamykają się dziesiątkami co tydzień, znikając z powierzchni ziemi niczym lampki choinkowe. Weźmie więc, co dają. Słodzi sobie herbatę, miesza ją brudną łyżeczką, zabarwioną po latach codziennego nurzania w taninie. Nagle nie może już tego dłużej odkładać. Otwiera pierwszą gazetę. Opowiadają historię w taki sam sposób: LONDYN WSTRZYMUJE ODDECH. MODLITWY ODMAWIANE ZA MAŁĄ EMMĘ. TYSIĄCE LUDZI NA SŁUŻBIE. SETKI POLICJANTÓW ODWOŁANYCH Z URLOPU... WSZYSCY SIE MODLIMY... W STRASZNYCH CZASACH... Henry dygocze z gniewu i zażenowania. Patrzy przez okno na mokre miasto budzące się do życia: właściciele sklepów rozstawiający stragany, sprzedający organiczne warzywa, indyjskie żarcie, podrabiane buty Caterpillar i tanie koszulki polo. Kobieta idąca do pracy w pobliskim Tesco, taksówkarze podjeżdżający do kiosku po gazetę i paczkę fajek. Potem wraca do gazety - do zdjęć uśmiechniętych Lambertów, kobiety, którą rozciął jak dojrzały owoc, by wyjąć ze środka owoc świeższy. Przerżnął pulsującą siną pępowinę scyzorykiem, który ma od czasów chłopięcych. Był pewien, że Lambertowie okażą się idealni. Trwał przy nich przez lata prób in vitro, bo nigdy nie zwątpił w ich płodność. Tak wyśmienici nie mogli być bezpłodni. Takie dwa ciała, maszyny do rozmnażania.
Proste prawa genetyki sugerowały, że ich dziecko też będzie idealne. Ale nie było. Było kwilącym małym kurduplem. To nie wina Henry'ego, że mała umarła. I teraz przynajmniej Londyn to wie. Ludzie wiedzą, że człowiek, który zabrał małą Emmę, nie jest zboczeńcem. Zoe idzie na dół i włącza telewizor, widzi, jak sympatyczna poranna prezenterka przyobleka poważną minę. „...najświeższe doniesienia we wciąż świeżej sprawie - mówi. - Kierując się wskazówkami udzielonymi przez mężczyznę, który twierdził, że porwał małą Emmę Lambert, dzisiaj nad ranem na terenie St Pancras Old Church w centrum Londynu wyraźnie zdruzgotani funkcjonariusze policji znaleźli dało dziecka. Simon Maxwell- -Davis jest na miejscu". Zoe patrzy na transmisję na żywo z cmentarza parafialnego. Oszałamiające zbliżenie - i jest John, wychodzi dężkim krokiem z namiotu zabezpieczającego. Rose Teller tuż za nim, jak terrier u jego stóp. Teraz pokazują materiał ze śmigłowca - John opiera się o mur i najwyraźniej płacze. Zoe podnosi ręce do gardła. Przejśde do młodego człowieka z mikrofonem. Blondyn, rumiano przystojny, nieco pucołowaty. - Cóż, Lomo - mówi do prowadzącej, do widzów, do Zoe - to właśnie taka chwila, która przeraża wszystkich policjantów. Chociaż powinienem podkreślić, że musimy jeszcze uzyskać oficjalne potwierdzenie, nasze źródła podają, że po dramatycznym telefonie do londyńskiej stacji radiowej dzisiaj rano, policja rzeczywiście znalazła ciało dziecka tutaj, przy St Pancras Old Church w centrum Londynu. W tej chwili szczegóły są bardzo mgliste... Zoe gwałtownym ruchem wyłącza telewizor i dzwoni do Johna. Łączy się z pocztą głosową. On nigdy, kurwa, nie odbiera komórki. To właśnie jedna z tych rzeczy, o które jej chodzi. Doprowadza ją do szału. A on
mówi, że jeśli zajmie się odbieraniem telefonu, to ona będzie w kółko dzwonić. -John - mówi Zoe - to ja. Nie wiem, która godzina. Wcześnie jest. Właśnie oglądałam wiadomości. Zadzwoń do mnie, jak tylko będziesz mógł. Chcę tylko wiedzieć, czy nic ci nie jest. Proszę. Tylko... no wiesz. Rozłącza się. Zakłada za ucho pasmo włosów. Chowa twarz w dłoniach. Jak mantrę powtarza swoje imię: Zoe, Zoe, Zoe. Potem odchyla głowę i wpatruje się w sufit. Dzwoni telefon. Chwyta go. To Mark. - Oglądałaś wiadomości? - pyta. - Właśnie oglądam w tej chwili. - Jezu Chryste, Zoe, dobrze się czujesz? Nie wie, czy dobrze się czuje. - Miałaś od niego wiadomości? - pyta dalej Mark. -Nie. - Myślisz, że nic mu nie jest? - Nie wiem - odpowiada Zoe cierpko. - Naprawdę nie mam pojęcia, komu nic nie jest, a komu jest. - Posłuchaj - Mark nie daje się sprowokować. Ona go za to uwielbia. -Jeśli chcesz, żebym coś zrobił, cokolwiek, to jestem na zawołanie. Jeśli chcesz, żebym przyjechał, zaraz będę. Jeśli chcesz, żebym się trzymał z daleka, będę się trzymał z daleka. Tylko mi powiedz. - Dzięki - mówi Zoe. - Doceniam to. Naprawdę. Ale wczoraj wieczorem mieliśmy kłótnię. Straszną. A teraz on jest w telewizji i płacze. To do niego niepodobne. I... ja nie wiem. Nie wiem, co mam robić. Muszę iść. - Dokąd? - Do pracy. Mark milczy chwilę. - To dobry pomysł? - pyta w końcu. - Co innego miałabym zrobić? Chodzić po domu cały dzień, oglądając wiadomości? Gdybym tak robiła za każdym razem, gdy John tkwi po uszy w czymś straszliwym, nie miałabym już pracy, do której mogłabym pójść.
Howie wchodzi dwie minuty przed kurierem, który dociera z Bristolu. Jeszcze nie zdążyła zdjąć płaszcza, a on podaje jej akta Kintry'ego i Yorka, zaklejone w używaną miękką kopertę. Howie mu dziękuje i kładzie kopertę w bałaganie na swoim biurku. Kurier to młody policjant z silnym akcentem z West Country. Proponuje mu herbatę. On woli Gorący Kubek, który widzi obok poplamionego wodą czajnika. Nie spał całą noc i jest głodny. Wypija zupkę. Ogólnikowo rozmawiają o sprawie. Poten on myje kubek po sobie, życzy jej powodzenia i wychodzi. Howie bierze sobie kawę do biurka, zakłada słuchawki wygłuszające, otwiera kopertę i wyciąga akta. Luther ledwie staje w ciężkich drzwiach gwarnej sali, gdy Benny chwyta go za łokieć i ciągnie do biura, w którym na drzwiach wciąż wiszą ciuchy lana Reeda odebrane z pralni chemicznej. Benny jest niespokojny, ma szeroko otwarte oczy i jest blady. - Jezu - mówi Luther. - Ileż ty spałeś? - Niewiele. To mi nie dawało spokoju. Trudno spać, kiedy wiesz, że mógłbyś robić coś pożytecznego... na wypadek gdyby sprawy przybrały zły obrót. - No, przybrały. - Tak słyszałem. Jak się czujesz? - Świetnie. Co masz? - Facebook. - Myślałem, że z tym skończyliśmy, -I tak, i nie - Benny teraz już się spieszy, chce mu jak najszybciej coś powiedzieć. Powstrzymuje się, bierze oddech i mówi: - Jaka jest złota zasada dotycząca portali społecznościowych? Luther odwiesza płaszcz. - Trzymaj się od nich z daleka? - Nie. Złota zasada brzmi: wstawiaj tylko takie informacje i zdjęcia, które chciałbyś wszystkim pokazać i które chciałbyś podpisać swoim nazwiskiem. I Lambertowie chyba tę zasadę
stosowali, z grubsza. -Ale? - Ale problem w tym, że kiedy mówię „pokazać wszystkim", mam na myśli rzeczywiście każdego, kogokolwiek. Problem z serwisem społecznościowym, w ogóle z internetem, polega na tym, że łatwo udawać kogoś, kim się nie jest. Na przykład... wstaje - pozwolisz? Luther schodzi Benny'emu z drogi, pozwala mu skorzystać ze starego beżowego komputera z piętnastocalowym monitorem, chwiejącym się na jego biurku - przyniesionym, gdy Wydział Ruchu Drogowego zmieniał sobie wyposażenie i zakupił śliczne płaskie monitory. Benny loguje się do Facebooka, uderzając w kilka klawiszy. Nagle Luther patrzy na swój własny profil na Facebooku. Tyle że Luther nie korzysta z Facebooka. - W nocy założyłem go w twoim imieniu - wyjaśnia Benny. - Jak to? - Luther nie odrywa wzroku od monitora. - Bez problemu. Znam datę twoich urodzin, co nie? Wiem, gdzie chodziłeś do szkoły, gdzie studiowałeś, ple ple ple. W sieci bez trudu znajdziesz takie informacje. Nie miałem natomiast pod ręką twojego zdjęcia. Ale tak się składa, że wiem, że lubisz Davida Bowie, co nie? I wiem, którą płytę lubisz najbardziej. - Low. - Właśnie. Znajduję więc zdjęcie okładki Low. Ustawiam je jako twoje zdjęcie profilowe. Każdy, kto cię zna, myśli na ten Widok: No cały John Luther! Fanatyk Bowiego! Nikt więc nie ma powodu myśleć, że to nie ty. Teraz muszę już tylko zajrzeć do kilku twoich dawnych przyjaciół. I znowu, to łatwizna, bo wiem, gdzie chodziłeś do szkoły. Wysyłam garść zaproszeń do przyjaciół. - Powiedz mi, że tego nie zrobiłeś. - Nie ma mowy. Cenię sobie swoją wolność. Ale słuchaj, rzecz w tym, że skleciłem ten profil w dziesięć minut, tylko do celów naukowych. Żeby ci pokazać, jakie to łatwe być kimś innym on line. - Dobra, pojąłem. Internet jest zły. I co dalej?
- Przeczesałem więc wszystkich netowych znajomych Lambertów. Sara Lambert ma ich ponad dwustu pięćdziesięciu, Tom Lambert siedemdziesięciu. On rzadko korzysta. Odłóżmy go więc chwilowo na bok, wrócimy do niego w razie potrzeby. Skupmy się na Sarze. Ma dwustu pięćdziesięciu trzech znajomych: z tych dwustu pięćdziesięciu trzech stu osiemdziesięciu pięciu pisze post raz w tygodniu lub częściej. Z pozostałych sześćdziesięciu ośmiu większość to przypadkowi użytkownicy. Jak to często bywa, ludzie zakładają nowe konto i radośnie piszą posty: co jedli na śniadanie, co zabawnego powiedziały ich dzieci. Ale to dość szybko trąd swój urok i ich wpisy są coraz rzadsze, i rzadsze i tak mijają tygodnie. Niektórzy ludzie zakładają konto, robią dwa, trzy wpisy i uznają, że to nie dla nich, i w zasadzie tyle ich widziano. - Ilu takich mamy? - Kilku: Tony Barron, Malcolm Grundy, Charlotte Wilkie, Ruby Douglas, Lucy Gadd, Sophie Unsworth. Luther kiwa głową, bo już coś czuje - coś do niego dociera. - Dzisiaj rano ze wszystkimi się skontaktowałem - ciągnie Benny. - Jak to się skontaktowałeś? Oficjalnie? - Bez szans. Dzwoniłem, udając, że jestem z organizacji dobroczynnej. Dzwoniłem do pracy. Tego typu rzeczy. - Koniecznie musisz zmienić pracę. I co z tego wyszło? - Tonny Barron, Malcolm Grundy, Charlotte Wilkie, Lucy Gadd, Sophie Unsworth - wszyscy wykluczeni, w każdym razie na pierwszy rzut oka. Dobrze by było trochę staranniej się do tego przyłożyć, na wszelki wypadek. - Dobra, uznaj, że to zrobione. A ostatnie nazwisko? - Ruby Douglas. - Kim jest Ruby Douglas? - Ruby Douglas chodziła do podstawówki z Sarą Lambert. Wyprowadziła się, gdy miała trzynaście lat. Mówimy o bardzo luźnej, bardzo starej znajomości. O ile w ogóle można ją tak nazwać. To ktoś, kogo pani Lambert może pamiętać, ale nie widziała jej w zasadzie od ponad dwudziestu pięciu lat. - Okej.
- Ta „Ruby Douglas" pojawiła się na Facebooku trzy lata temu, jednego dnia zaprzyjaźniła się z Lambertami i kilkoma innymi osobami. Potem nie umieściła żadnego wpisu. Ani jednego, aż do... - Aż do? - Aż do chwili gdy Sara Lambert oznajmiła, że jest w ciąży. Teraz serce Luthera głośno łomocze w piersi. - Pokaż mi ten post – mówi. Sara Lambert Od wielu tygodni nie możemy się doczekać, żeby wam o tym powiedzieć. Będziemy mieli dziecko! Jestem w czwartym miesiącu ciąży! Lubię to! • Dodaj komentarz • Udostępnij •
38
59
- Pod tym wpisem pojawiło się pięćdziesiąt dziewięć komentarzy i trzydzieści osiem lajków. Jeden z nich to lajk Ruby Douglas. Jedyny, jaki zrobiła. W ogóle. Kiedykolwiek, komukolwiek. Nigdy nikogo nie lajkowała. Luther odzywa się po chwili: - Próbowałeś się z nią skontaktować? Z Ruby Douglas? - No jasne. Nic z tego. - Nie sądzimy, że to ona, prawda? -Ani trochę. - Sądzimy więc, że Pete Black śledził Lambertów na Facebooku? - To takie łatwe. Poważnie. Ludzie nie mają pojęcia, co za człowiek jest po drugiej stronie i ich obserwuje. Poczucie triumfu Luthera przygasa. Siada. Myśli o tym. - Więc zabiło ich rozgłoszenie wieści o ciąży? On na to właśnie czekał? Benny nic nie mówi. Wie, że nie ma co tu gadać. - Możemy wyśledzić użytkownika? - pyta Luther. - Tę niby Ruby Douglas? Znaleźć go w ten sposób? - Ktokolwiek to był, użył do rejestracji darmowego adresu mejlowego. Nie do wyśledzenia. Wysyłał posty, łącząc się z
netem z różnych darmowych punktów dostępowych. - Jakiś pożytek z tych punktów? - Jeden z nich to publiczny hotspot wi-fi. Inny to knajpa we Wschodnim Londynie. - Jakaś szansa na nagrania z kamer? - Po tylu miesiącach? Znikoma. - Ale warto spróbować. Przydzielę to komuś. To jednak nie wszystko. Widzi to w oczach Benny'ego. Z trudem siedzi spokojnie. - Problem z cyberstalkingiem - mówi Benny - polega na tym, że on nie wygląda jak stalking w realu. Dla kogoś takiego internet jest jak wózek z deserami. Może obserwować dowolną liczbę ludzi. No wiesz, mógł obserwować dziesiątki osób. Lub setki. Wie, kiedy chorują, kiedy czują się dobrze. Gdzie jeżdżą na wakacje. Kiedy są na meetingach, poza miastem. Wie, jak wyglądają ich dzieci, jak się nazywają ich zwierzaki, co oglądają w telewizji. Zupełnie jakby siedział u nich w domu. Luther myśli o Pecie Blacku, gdzieś tam, wszechwiedzącym, przepełnionym zazdrością i nienawiścią. Czekającym na następne dziecko. I jeszcze następne. Nagle do drzwi podchodzi Teller. - Szefowo? - pyta Luther. - Nic się nie poprawia - odpowiada Rose. Prowadzi go do swojego gabinetu, gdzie na jej monitorze lecą wiadomości. Na kanale newsowym z Maggie Reilly prowadzi wywiad szczupła młoda Angielka hinduskiego pochodzenia, w ciuchach od Arma- niego i zabójczych obcasach. Maggie wygląda na skupioną, ma minę poważną,, zupełnie nie widać, że noc minęła jej bezsennie, gdy czekała, aż zadzwoni szaleniec i znowu uczyni ją sławną. - Jakiekolwiek są fakty - mówi - człowiek, który przedstawia się jako Pete Black, domniemany morderca Toma Lamberta, Sary Lambert i teraz również Emmy Lambert, wyraźnie wini policję za tragedię, która się rozegrała tej nocy. Dziennikarka wychyla się do przodu. W ręku trzyma cienki
plik kartek. -Ale przecież nie można winić policji za to, że wykonuje swoją pracę? - Nikt nie wini policji - odpowiada Maggie. - Wykonywali trudne zadanie w najwyraźniej bardzo trudnych okolicznościach. Chodzi o to, że w tym jednym przypadku może ślepe przestrzeganie procedur nie było najlepszą strategią. - Sugeruje pani, że policja powinna wypełnić żądania „Pete'a Blacka" i zagwarantować, że nie będzie obserwować szpitali? - Oczywiście, to zależy od priorytetów operacyjnych służb policyjnych: złapać mordercę czy uratować dziecko. Ja mówię tylko, że może jest jakaś opcja, której nie rozważyli. - Ale jak pani wie, policja odmówiła komentarza na temat szczegółów operaqi. Po prostu nie powiedzą, czy ustawili funkcjonariuszy przy szpitalach i kościołach. Maggie Reilly się śmieje. - Za długo jestem dziennikarką, żeby ufać jakimś „bez komentarza" policji, choćby nie wiadomo jak ślicznie było podane. - Maggie Reilly, na tym skończymy. Dziękuję pani. Luther kolistymi ruchami dłoni pociera czubek głowy. - Jedno wielkie gówno - mówi. - Dziecko od dawna nie żyło. Nie żyła od wczoraj. To go skołowało. Umierania dziecka nie miał w planie, jakikolwiek on był. Nie umie wziąć tego na siebie, więc musi zwalić winę na kogoś innego. Przerzuca ciężar odpowiedzialności na nas. - Wiem. Ty wiesz. Czy ludzie tam na zewnątrz - ruchem ręki wskazuje świat w ogóle - rzeczywiście chcą w to wierzyć. To zupełnie inna sprawa. Luther w zamyśleniu ciągnie śię za ucho. - Chyba nie mogę się tym zajmować - mówi. - Czym? -Tym. Teller posyła mu spojrzenie Księżnej. - Nie jest dobrze - wyjaśnia Luther. - W domu. Między Zoe a mną. - Rozumiem. Ona się zachowuje jak sfochowana księżniczka,
tak? - Nie w tym rzecz. - Zawsze w tym rzecz. Nie jesteś pierwszym gliniarzem na świecie, który się ożenił z rozpuszczoną krową. I nie jesteś ostatni. - Szefowo, to nie w porządku. Ona tylko... Teller podnosi dłonie: Tylko co? Luther pociera twarz, wyczerpany. Musi się ogolić i zmienić koszulę. - Ze mną jest nie w porządku - mówi. - W środku. - Więc co twoim zdaniem mamy zrobić? - Miałem poprosić o wolne. Z powodu stresu. Jakkolwiek chcesz to nazwać. -I czyj to był pomysł? Twój czy Małej Księżniczki? - Obojga. Teller zdejmuje okulary, patrzy na niego, mrugając powiekami, jak sowa. - Jeśli teraz damy ci wolne, to będzie wyglądać jak przyznanie się do winy. Równie dobrze moglibyśmy oświadczyć, że popełniliśmy błąd. - Z powrotem zakłada okulary, podsuwa je wysoko. - Oni nas, kurwa, ukrzyżują. Luther wygląda, jakby się złożył. Ramiona skrzyżowane, plećy przygarbione. -I tak nie powinniśmy reagować na to gówno - mówi. - Nie możesz prowadzić sprawy pod dyktando mediów. - Takiej sprawy jak ta nie można prowadzić w żaden inny sposób - mówi. - Taka jest prawda. Jeśli Pete Black kontroluje story, kontroluje wszystko. Wychodzimy na, kurwa, kretynów. Dlatego zwołaliśmy konferencję prasową i dlatego ją poprowadzisz. Lutherowi odbiera mowę. - Witamy w świecie nowoczesnej poliq'i. - Ona wskazuje na telewizor, powtarzane w nieskończoność ujęcie Luthera płaczącego na cmentarzu. - Czy ci się podoba, czy nie, ta migawka uczyniła cię troskliwym, współczującym obliczem Policji Metropolitalnej. Ludzie może i szybko formułują sądy,
jeśli chodzi o Metropolitalną. Ale każdemu się podoba wielki twardziel, który potrafi zapłakać nad dzieckiem. Co czyni cię twarzą śledztwa. Gratulacje. - Nie konkuruję z tym psychopatą w wyścigu, kto się najbardziej przejmuje na pokaz. Teller ujmuje dwoma palcami grzbiet nosa, jakby miała migrenę wszech czasów. - Musisz stąd wyjść - mówi - i zrobić to, co trzeba. - Co jeszcze? Chcesz, żebym przytulał szczeniaczki? - To nie jest mój pomysł. - Znacząco zerka w górę. -I nie podlega negocjacji. I nie sugeruj pomysłu ze szczeniaczkiem Comishowi, bo mógłby mu się spodobać. Ma na myśli swojego szefa, nadinspektora Russela Cornisha. Teller podaje Lutherowi wydrukowane oświadczenie. Oń je składa i wsuwa do kieszeni. - Robiąc takie rzeczy - mówi - tylko karmimy jego ego. I on widzi, że miotamy się jak zdekapitowane kuraki. - W tej chwili jego ego nas nie obchodzi. Luther dziękuje jej odruchowo i odsuwa konferencję prasową na dno swoich myśli. Kolejna rzecz, z którą poradzi sobie później. Przechodzi przez salę, znajduje Howie przy jej biurku. - Masz coś w aktach Yorka i Kintry'ego? Howie obraca się na krześle, masując sobie kark. Podaje mu akta Adriana Yorka. Są żałośnie cienkie. - Niezupełnie. Opowiada, że Adrian jeździł na swoim nowym BMX, podczas gdy jego matka, Chrissie, patrzyła z okna sypialni. Chrissie miała idealny widok na park. Zadzwonił telefon, stacjonarny. W 1996 roku komórki nie były rozpowszechnione. Dzwoniła babcia Adriana, pytała, kiedy mogłaby przynieść jego tort urodzinowy. Kiedy Chrissie wróciła do okna, najwyżej trzy minuty później, Adriana nie było. Zobaczyła rower leżący na trawie i wyszła poszukać syna. Po dziesięciu minutach zadzwoniła na policję. Dyżurny natychmiast rozpoczął poszukiwania ojca Adriana, Davida Yorka. Śledztwo przydzielono inspektorowi Umówi Wilsonowi. Na ile Howie się zorientowała, nigdy nie brano pod uwagę
możliwości porwania przez obcą osobę. Luther przegląda akta. - Gdzie jest teraz David York? - W Sydney, w Australii. - A porwanie Kintry'ego? -Jeśli to ten sam mężczyzna, to masz rację. Wygląda to na próbę, i trochę na fuszerkę. Tu było o wiele więcej świadków. Pan Pradesh Jeganthan, miejscowy sklepikarz, podobno widział białą kobietę prowadzącą czarne dziecko w stronę niewielkiej białej furgonetki. Zatrzymał kierowcę. Doszło do głośnej wymiany zdań, w trakcie której domniemany porywacz ugryzł pana Jeganthana w ucho i policzek. - Ugryzł go? Mają DNA? - Pan Jeganthan doznał ataku serca. Zawieziono go do Bristol Royal Infirmary, zanim zdołano zabezpieczyć ślady. - Ślady ugryzienia? - Słabej jakości, ale zdjęcia są w aktach. - To już coś. Tylko że przez piętnaście lat zęby mogą się bardzo zmienić. Jacyś inni świadkowie? - Jeszcze jeden. Kenneth Drummond, ilustrator, wolny strzelec. Podobno widział białą furgonetkę przejeżdżającą obok małego Kintry'ego kilka minut przed próbą porwania. - Opisał kierowcę? - Nic, co by przeczyło naszym ustaleniom. - Ale też nic, co by je uzupełniło? - Przykro mi, szefie. To dość skąpe zdobycze. - Sprawa umorzona od piętnastu lat. Nie mamy zbyt wielkich szans. - To coś więcej niż umorzona sprawa. Maggie Reilly ma rację. To skandal. - A co z tą prowadzącą sprawę Kintry'ego? Pat Jakąś tam? Skontaktowałaś się z nią? - Inspektor Pat Maxwell. Podzwoniłam trochę. Zmarła kilka lat temu. Luther przyswaja informacje. Stare sprawy zamykają się jak zrośnięte rany. Dziękuje Howie i rusza do drzwi.
Waha się, znowu myśli, odwraca się do niej. - Pete Black - mówi. - To na pewno nie jest prawdziwe imię i nazwisko. Więc dlaczego wybrał właśnie takie? Ze wszystkich możliwych, dlaczego to? Howie wzrusza ramionami. - Jest nijakie - mówi. - Nie ujawnia zbyt wiele. W Londynie na pewno jest milion Pete'ów Blacków. Teraz właśnie wszyscy są sprawdzani. - A kiedy je usłyszałaś, z niczym ci się nie skojarzyło? Howie kręci głową. - A mnie tak. Z czymś mi się kojarzy. - Jak mówiłam, to popularne nazwisko. -Tak - przyznaje Luther. - Ale on je.wybrął, A nasze wybory świadczą o nas, prawda? Bądź tak miła i zajrzyj do tego. Nie w aktach. Trochę szerzej. - Zrozumiano, szefie. Howie odkłada akta umorzonych spraw i odwraca się do komputera. Luther nie wie, co powinien powiedzieć na konferencji prasowej, aż do chwili, gdy siedząc między Teller a jej przełożonym, nadinspektorem Russellem Comishem, zwraca się do mediów. - Morderstwo małżeństwa Lambertów i porwanie małej Emmy Lambert jest tragedią dla wszystkich - recytuje Luther. Dla ofiar, ich rodzin, dla całego kraju. Policja Metropolitalna chciałaby wystosować prośbę do mężczyzny, który przedstawia się jako Pete Black - urywa na chwilę, tocząc wzrokiem po pomieszczeniu: patrzy na dziennikarzy, kamery, aparaty, światła - żeby skontaktował się z nami, dzwoniąc pod podany numer. Pete, wiemy, że przeżywasz wielki zamęty i chcemy ci pomóc. Chcemy porozmawiać i podejmiemy wszelkie starania, żeby to zrobić. Ale nie możemy się porozumiewać za po średnictwem mediów. Więc, prosimy, zadzwoń pod podany numer. Na pewno się zorientujemy, czy rozmawiamy właśnie z tobą. Patrzy na biurko, walcząc z zakłopotaniem i wstydem.
- Chcielibyśmy też zaapelować do rodziny człowieka, który przedstawia się jako Pete Black. Jego głos możecie usłyszeć na wielu stronach z wiadomościami, na stronie policji, a także facebookowym profilu, który założyliśmy do tego celu. Ktoś gdzieś wie, kim jest Pete Black. To czyjś mąż albo syn, brat, przyjaciel, kolega. Prosimy więc obywateli, by przesłuchali nagranie jego głosu. Czy to ktoś, kogo znacie? Miejcie na uwadze, że Pete Black doświadcza wielkiego bólu i że pomagając nam, nie zdradzacie go, lecz mu pomagacie. Po raz kolejny zwracam się do mężczyzny, który przedstawia się jako Pete Black: skontaktuj się z nami, dla własnego dobra. Kiedy ponownie recytuje numery telefonów, przygląda się zebranym. Nagle mówi: - Tym razem żadnych pytań. Dziękuję państwu bardzo. Zbiera swoje papiery i zostawia podnoszących wrzawę dziennikarzy, przesuwające się kamery HD. Bezużyteczne oko złożone. Na korytarzu opiera się o ścianę i zamyka oczy. Czeka, aż serce mu zwolni, mdłości miną, minie gniew. Julian Crouch chciał tylko być gwiazdą rock and rolla, nic więcej. Jego tata, George, był przedsiębiorcą - zajmował się głównie handlem nieruchomościami i używanymi samochodami. Zarobił mnóstwo pieniądzy, ożenił się z byłą Miss Wielkiej Brytanii, kiedy miał pięćdziesiąt osiem lat. To była mama Juliana, Cindy. George miał surowy brylantynowy wygląd bohatera filmów klasy B. George miał krawca w Soho i nosił ręcznie szyte buty. Podobno grał w karty z bliźniakami-Kray, a z Nipperem Reedem wysyłali sobie kartki świąteczne. Pił whisky, palił cygara, posuwał dziwki z Soho i podobno rozkochiwał w sobie każdego, kto choćby na niego spojrzał. Kiedy Julian poszedł do London College of Music, George był już starszym człowiekiem. Gwałtownie sprzeciwił się wyborowi syna. Przez jedenaście lat George i Julian w zasadzie nie rozmawiali.
Julian miał trzydzieści lat, kiedy w roku 1997 George zmarł na sedesie w trakcie długiego weekendu spędzanego w Portugalii, zabity przez tętniak. Czytał właśnie „Daily Mail", jego martwe włochate pięści zacisnęły się na gazecie. Julian wiedział już wtedy, że nigdy nie zostanie gwiazdą rock and rolla. Był za stary. Ale jego ambicje się roztrzaskały i przegrupowały; nadal mógł być kimś w rodzaju Simona Napiera Bella, menadżerem, bon vivantem, właścicielem klubu, przedsiębiorcą. Przejął więc rodzinny interes. Samochody i nieruchomości się kręciły, zasadniczo dbając same o siebie. Tę część biznesu zostawił mamie. Wszedł w studia nagrań, night-cluby, dotcomy. I zrobił majątek. W 1998 roku zainwestował w tookool.com, sklep internetowy i serwis dostawczy dla ostrych wielbicieli stylu miejskiego. Szybko go sprzedał. Najważniejszy atut tookool, darmowa dostawa, okazał się też jego zgubą. Załamał się w 2000 roku. Ale Julian już zdążył go sprzedać, zarabiając jakieś dziesięć milionów funtów. Niewiele jak nä fortunę dotcomową, ale nieźle. To był mniej więcej szczyt inwestycyjny Juliana. Przez kolejne lata wszystkie aktywa kolejno zamieniały się w jego rękach w proch. Studio nagrań. Merciless Inc., nie przyciągnęło ani jednego większego artysty i zamknęło się w 2004 roku. Nocne kluby krążyły po dnie, radziły sobie, ale nigdy tak naprawdę nie zyskały popularności. Julian ożenił się z Natalie. Nie była Miss Wielkiej Brytanii i nigdy nie przestała dealować Od czasu do czasu jednak zwalniała. Natalie się z nim rozwodziła. Julian szacuje, że będzie go ona kosztować jakieś dwa i pół tysiąca funtów za orgazm. Pewnie pierwsze pięćdziesiąt orgazmów było warte tej ceny. Pewnie to za mało, żeby wypełnić puszkę po Red Bullu. Potem Cindy umarła, a światowa gospodarka padła i imperium nieruchomości zaczęło się chwiać pod stopami Juliana. Gdzieś tam jest jakaś biblijna metafora, coś o piasku, ale
Julian tak bardzo zajmował się utrzymaniem na powierzchni, że nie miał czasu jej sprawdzać. Potrafił machnąć ręką na porażkę z klubami nocnymi i studiem nagrań. Zabrakło mu wyczucia czasu i tyle. Rozpad imperium nieruchomości był jednak oszałamiająco alarmujący. - Kapitału - uczył go kiedyś George - się nie wydaje. Julian swój kapitał wydał. A teraz Lee Kidman i Barry Tonga stoją, ociekając wodą, w jego korytarzu, korytarzu, który straci, jeśli nie sprzeda tego, kurwa, szeregowca w Shoreditch temu tłustemu, kurwa, Ruskowi z Moskwy nad, kurwa, Tamizą. Zasadniczo przyszli tutaj prosić o swoje pieniądze. Ale Julian ich prawie nie słucha. Jego oczy kierują się na krocze Lee Kidmana. Często się tam kierują. Ku swemu zdumieniu Julian myśli o zwiniętej tam grubej, leniwej bestii. Julian nie ma skłonności do homoseksualizmu, widział występ Kidmana w paru pornosach, pornosach typowo brytyjskich: dziwki w średnim wieku, udające gospodynie domowe, kobiety, które wyglądają, jakby pospiesznie ogoliły swoje łona jednorazowymi maszynkami i bez pianki, a którym się rzekomo oferuje dwadzieścia pięć funtów za dymanie na pace furgonetki, po czym - ależ ubaw! - porzuca się je na poboczu. Julian ogarnia istotę tych filmów - pokrzepiające fantazje o dostępności, wszystkie kobiety to kurwy, śruty pierduty. Jemu same w sobie nie wydają się podniecające, może budzą czasami zwierzęce drgnienie w kroczu na jęk rozkoszy albo zwierzęcy pomruk, albo bladą podrygującą pierś. Ale fiut Lee Kidmana! Lee Kidman nie używa jednorazowych maszynek. Jest wydepilowany i gładki niczym Action Man. Jego fiut jest gruby jak ręka Juliana w przegubie. Juliana fascynuje jego leniwość - że jest za duży, żeby sterczeć w górę. Można powiedzieć, że zawsze zwisa. Kobiety wsadzają go w dowolny otwór jak półkilogramową surową kiełbasę.
Kutas Lee Kidmana zaczął się zakradać w Julianowe sny. Nie żeby chciał cokolwiek z nim robić, poza tym że chciałby mieć go w sobie: ta myśl wprawia go w dygot biologicznego przerażenia - samo wyobrażenie, że próbuje wziąć to coś w USTA! I Kidman tak długo dochodzi. Chociaż, gwoli sprawiedliwości, Julian spodziewa się, że z mężczyzną nie potrwałoby to tak długo. Ale i tak. Kidman ma świadomość, że Julian zerka na jego krocze. Kwituje to jakby uśmieszkiem. - Stary ciągle jest w domu? - pyta Julian. - Tak - odpowiada Kidman. - Ale gliniarza już nie widać w pobliżu. I o to chodzi. -I zrobiliście to należycie? Pojął? - Pojął. -I nie będzie żadnych powrotów? - Nie. - Bo ja nie chcę iść do więzienia, Lee. Więzienie przeraża Juliana. Jego terapeuta nazywa to kleisiofobią: lękiem przed uwięzieniem w zamkniętej przestrzeni. Ale nie o to chodzi. Chodzi o lęk przed uwięzieniem w zamkniętej przestrzeni z facetami, którzy mają takie kutasy jak Lee Kidman. - Poważnie - mówi Julian. - To staruch mieszkający samotnie w zasranym małym domu. Czy to takie trudne? Kidman i Tonga mają tyle przyzwoitości, by sprawiać wrażenie zakłopotanych. - Nie dam wam ani pensa - ciągnie Julian - dopóki ta stara cipa nie wypierdoli z mojego domu. Jesteście, kurwa, niewiarygodni. Przychodzicie tu z robotą wykonaną na pół gwizdka. Miejde trochę honoru. Kidman patrzy na niego wzrokiem udawanej niewinności. Barry Tonga patrzy tylko tępo, stoi ze skrzyżowanymi potężnymi ramionami, osądzając go. A Julian nie lubi być osądzany. Czuje się wtedy nieswojo. Marzy mu się, żeby wydostać się z tego gówna, wsiąść do samolotu i odlecieć. Myślał o przeprowadzce do Tajlandii, może o otwarciu
niewielkiego baru. Widzi się w obciętych dżinsach i klapkach, generalnie jak się obija. Oczywiście, gdyby Julian zabrał się za interes z tajskim barem, byłoby kolejne tsunami, a on zostałby na gruzowisku. Ale nawet ta wizja wydaje się lepsza niż obecna rzeczywistość: zasrany Londyn, zasrane nieruchomości, zasrane staruchy stojące mu nadrodze do zamknięcia interesu. I zasrana, kurwa, świadomość, że George, jego tatuś, pewnie doskonale by wiedział, co robić. Patrick spał w parku. Robił to już wcześniej, kiedy Henry miewał humory. To największa otwarta przestrzeń w Londynie. Zupełnie jakby trafił do innej epoki. Są tu torfowiska i paprocie, pradawne dęby. Stada jeleni, borsuki, nawet papużki: ptaki z absurdalnie jaskrawymi piórami i różowymi dziobami. Patrick idzie do domu. Niesie worek królików dla psów. Zanim przenieśli się tutaj, mieszkali z tatą wszędzie. Przez jakiś czas nawet za granicą, chyba we Francji. Ale trudno mieć pewność. Patrick był wtedy mały i nie wolno mu było rozmawiać z nikim prócz Henry'ego. To były długie lata, ale nie nieszczęśliwe; zawsze było tyle do zrobienia. I był tylko on i Henry; oślepiające światło miłości Henry'ego, zimne światło jego gniewu. Patrick właśnie wchodzi do domu. Henry siedzi w salonie. Patrick niemal czuje zapach jego przygnębienia. Kiedy Henry jest nieszczęśliwy, widać to coś w nim, w środku, to pokręcone coś, co zdaniem Patricka jest demonem. To jest niezrośnięte i wypaczone, pełne nienawiści i gniewu. Patrick waha się w drzwiach, na wypadek gdyby nadciągało kolejne lanie. - Tato, co się stało? - pyta. Henry podnosi wzrok. Nie jest jakiś wielki, włosy ma ciemne i gładkie. Oczy ma absolutnie złe. Podnosi pilota Sky Plus, przewija do nagranych wiadomości. - Popatrz na to - mówi. - Tylko, kurwa, na to popatrz.
W telewizorze Patrick widzi czarnoskórego policjanta o szerokich ramionach. Siedzi za długim biurkiem, w otoczeniu oficerów w mundurach, pewnie wyższych rangą. - Proszę bardzo - mówi Henry. - Proszę, kurwa, bardzo. Słuchaj. Policjant opowiada, jak bardzo mu żal Henry'ego. „Wiemy, że przeżywasz wielki zamęt, i chcemy ci pomóc. Chcemy porozmawiać i podejmiemy wszelkie starania, żeby to zrobić". Patrickowi robi się zimno od stóp do głów. - Te pizdy - mówi Henry, mrugając powiekami i zapłakany te jebane pizdy. Patrz na nich. Za kogo oni się mają, do kurwy nędzy, żeby tak gadać? Henry jeszcze dwukrotnie ogląda konferencję prasową, powtarzając ją bezgłośnie. Patrick nie rusza się ze swojego miejsca przy drzwiach. - Oni żałują mnie?! - podejmuje Henry. - Próbują mnie, kurwa, speszyć. Chcą, żebym się, kurwa, ujawnił. Kim oni są, co? Kim te pizdy są, żeby mnie żałować?! Mnie! - Nie wiem - mówi Patrick. - Już ja ich przerobię. Już ja ich, kurwa, przerobię. Pizdy jebane. Henry idzie do szafki i wyciąga komórkę jednorazową, jeszcze w opakowaniu. Otwiera pudełko, wyciąga telefon, zrywa folię bąbelkową i wkłada baterię. Wsadza wszystkie kawałki kartonu do torby Tesco, żeby je wyrzucić do czyjegoś śmietnika. Cały czas powtarza pod nosem: „Ja was przerobię, pizdy. Ja was, kurwa, przerobię. Już ja wam się ujawnię. Przerobię was". Kiedy Henry ma już telefon, potem portfel, staje, czekając w swoim zgrabnym szarym płaszczu z czarnym zamszowym kołnierzem, w butach od Churcha o kwadratowych noskach. Wygląda wręcz, jakby był mały, jak wściekły kogucik. Patrickowi ciężko na to patrzeć. Henry mówi Patrickowi, żeby go zawiózł do Hyde Parku. Tam jest mało kamer monitoringu: Henry nienawidzi monitoringu. Czasami mówi o
przeprowadzce, o przeprowadzce do kraju, gdzie trudniej być widzianym. Patrick i Henry jadą do Hyde Parku i siadają na ławce. Henry dzwoni do stacji radiowej i szaleje.
Rozdział 14 Pete Black: Jesteśmy na antenie? Maggie Reilly: Jesteś na żywo na antenie, w audycji nadawanej na terenie Londynu. - Świetnie. Widziałem, co tamten policjant powiedział o mnie w wiadomościach. Na konferencji prasowej. Kłamał na mój temat. Ten policjant. Więc powiem wam tak. Chcę, żeby on przeprosił. Jak należy. Chcę, żeby powiedział, że przykro mu, że tak o mnie nakłamał. - A jakie kłamstwa powiedział? O ile ja... - Że jestem żałosny. Że cierpię. Ja nie cierpię. Próbowałem pomóc. Chciałem pomóc temu małemu dziecku. A on pojawia się w telewizji i mnie obraża. No, ja mam dość. Nawet bardziej niż dość. Potąd mam takich szumowin, takich fiutów, które myślą, że mogą do mnie mówić, co chcą. Chcę, żeby przeprosił. Publicznie przeprosił. - Nie sądzę, żeby to było możliwe, Pete. Nie sądzę, żeby policja cię przeprosiła. - No, lepiej, żeby to zrobili. -A co to znaczy? - Chcę, żebyście się połączyli z tym policjantem i żeby on mnie przeprosił. Wiem, że oni teraz słuchają. Wiem, że namierzają tę rozmowę. Myślą, że są tacy sprytni. Że są takie z nich bystrzaki. Że tacy są nieskazitelni. A ja mam dość. Cisza. - Albo przeproszą, albo to, co się wydarzy, będzie ich winą. - Co to znaczy, Pete? Co się wydarzy? - Nie powiem. Ja chcę jednego. Żeby policja zgłosiła się do radia, do pani programu, i przeprosiła za to, co o mnie powiedziała. - Pete, z własnej woli przyznałeś się do zabicia dwóch osób. - A co ze wszystkimi dziwkami i dealerami, co? Co się z nimi dzieje? Wandale, bandziory, szumowiny na bezrobociu? Ten cały światek przestępczy, wszystkie pokolenia pasożytów
mieszkających w zasranych, brudnych, ohydnych mieszkaniach komunalnych. Im morderstwo uchodzi na sucho, prawda? - Pete, nie jestem pewna... - Jeśli nie przeproszą, znowu to zrobię. - Co zrobisz? - Myślę, że pani wie, o czym mówię. - Nie. Myślę, że Londyn chce, żebyś wyrażał się teraz jasno. Myślę, że Londyn musi dokładnie wiedzieć, o czym mówisz. - Powiem pani, o czym mówię. Mam klucze do waszych wszystkich domów. Mam klucze do wszystkich domów w Londynie. Jeśli oni mnie nie przeproszą, przyjdę po te wszystkie mamuśki, tatuśków i dzieciaczku Dzisiaj w nocy wejdę sobie do czyjegoś domu i rozpruję ich i nażrę się na ich bebechach, i przerżnę ich, i, kurwa, ich zjem, jasne? Teraz mnie rozumiecie? Czy teraz mnie, kurwa, żałujecie? Czy mówię, jakbym cierpiał? Wy kłamliwe pizdy. Rozumiecie mnie? Rozumiecie, co zrobię? Teller klika myszką, by zatrzymać nagranie. - Chyba wystarczy. Luther opada na oparcie krzesła. Zerka na Comisha. - Jest coś jeszcze? - Jeszcze z minuta. Oczywiście przestali nadawać na żywo. - Jeszcze z minuta czego? - Perorowania - odpowiada Teller. - Pizdy takie i owakie. - Muszę to odsłuchać. - Możesz sobie tego słuchać przy swoim biurku. Ja już się dość nasłuchałam. - Namierzyliśmy go? - Hyde Park. Dwa i pół kilometra kwadratowego otwartej przestrzeni. Ograniczone pokrycie monitoringu. Tysiące ludzi przemieszczających się w tysiącach kierunków. Równie dobrze mógłby zadzwonić z Księżyca. Cornish podkasuje rękaw. Chyba mu się nie podoba. Odwija go i zapina mankiet. - Spełni tę groźbę? - Tak - odpowiada Luther. - Nie odbiega od reszty. Jest pretensjonalny, zarozumiały, egoistyczny. Nie może znieść, że
ktoś go uważa za słabego. Woli, żeby go nienawidzono, niż żeby go żałowano. A przede wszystkim chce, by się go bano. - Cóż - odzywa się Teller. - O ile wcześniej mieliśmy problem piarowy, to teraz mamy majstersztyk. Damy radę znaleźć go przed nocą? - Jak? - pyta Luther. - Powiedz mi jak, to go złapię. - Nie wiem. Zrób jakieś czary-mary. Rób, co do ciebie należy. - Dobra. A więc pozwólcie mi zrobić to, o co prosi. Puśćcie mnie do telewizji, do radia, gdziekolwiek, i przeproszę. - To niemożliwe - odpowiada Cornish. - W takim razie jakaś rodzina w Londynie nie doczeka jutra. Daję sobie rękę uciąć, że już ich wybrał. Nakreśla, co Benny mu powiedział o prawdopodobieństwie stalkingu na Facebooku. Cornish i Teller słuchają z rosnącym przygnębieniem. Nagle Cornish mówi: - Ale jeśli damy temu złamasowi to, czego chce, to czego zażąda jutro? I to też mu damy? A pojutrze? I popojutrze? Luther zapada się w sobie, wiedząc, że Cornish ma rację. - Odsuńcie mnie od sprawy - mówi. - Słucham? - To może wystarczyć, żeby go udobruchać. - Już o tym rozmawialiśmy. Nie uginamy się przed szantażem. Co ważniejsze, nikt nie może zobaczyć, że uginamy się przed szantażem. - Z całym szacunkiem, szefowo, musimy jakoś zareagować. Musimy mu coś dać. - A wtedy - mówi Cornish - damy zielone światło wszystkim pomyleńcom, którzy za nim nadciągną. Psychopaci nie wykorzystują mediów do kontrolowania śledztwa w sprawie swoich zbrodni. - Długofalowo rzeczywiście nie. Krótkoterminowo to najlepsza taktyka, jaka mi przychodzi do głowy. Wydajcie oświadczenie, że zostałem zawieszony, do czasu, aż zostanie przeprowadzone postępowanie wyjaśniające. Powieście na mnie wszystkie psy. - Jezu Chryste - mówi Teller. Pochyla się, sięga do szuflady,
wyciąga fiolkę z aspiryną, z pokrywką jeszcze zapieczętowaną. Otwiera ją z wysiłkiem. - Zdecydowanie możecie to zrobić - mówi Luther. - Mówicie, że policja nie spełnia żądań przestępcy. Ale możecie zasugerować/ że zrobiłem coś niewłaściwego, nieudolnie przeprowadziłem ślad dowodowy, dajmy na to. Albo że jestem niestabilny emocjonalnie. Boże, co dziesięć sekund pokazywali zdjęcia, jak płaczę. To może wystarczyć, żeby go ułagodzić, udobruchać mu ego. Teller nie odpowiada. Cornish też nie. - Jeśli tego nie zrobimy - kontynuuje Luther - on spełni swoją groźbę. Dzisiaj w nocy. I wie, co robi. Robi to od dawna, bez naszej wiedzy. Pewnie ma całą pulę ewentualnych celów. Takich rodzin jak Lambertowie. Domy, które zna od podszewki. Nie możemy po prostu siedzieć i dopuścić do tego. Nie możemy, prawda? Na długą chwilę zapada cisza. W końcu odzywa się Comish: -John, rozumiem. Naprawdę rozumiem. Ale nie możemy spokojnie czekać, aż ten psychol wsadzi nam w dupala. - Panie nadinspektorze - mówi Luther. - Proszę poważnie. Teller ostrzega go spojrzeniem: Zamknij się. - Nie ma znaczenia, jak to ujmiemy - mówi Cornish. Wysłalibyśmy jednoznaczny komunikat. Oznajmilibyśmy całemu światu, że boimy się tego gnoja, że on dostaje dokładnie to, co chce. Nie możemy tego zrobić. Po prostu nie możemy. Żeby nie tworzyć precedensu. Luther wychodzi z gabinetu Teller. Czuje na sobie wzrok. Wszystkich gliniarzy na sali. Musiał krzyczeć. Howie podnosi akta z biurka i macha nimi, by przyciągnąć jego uwagę. To nieśmiały, przekornie raźny gest i W tej chwili Luther ją za to uwielbia. Podchodzi. - Mamy coś? - Mamy. Mogę panu zająć chwilę? - Oczywiście, przynieś to - ruchem głowy wskazuje akta. Howie zgarnia akta Yorka i Kintry'ego, poprawia je i rusza za
Lutherem do jego ciasnego gabinetu. Kiwa głową Benny'emu i zamyka drzwi. Luther opuszcza żaluzje. - To ze względu na mnie - pyta Benny - czy sytuacja zrobiła się fatalna? - Sytuacja zrobiła się fatalna - odpowiada Luther. Howie i Benny posyłają mu współczujące spojrzenie. On je kwituje wzruszeniem ramion. Cały dzień widzi takie spojrzenia, odkąd płakał na cmentarzu. Zdejmuje marynarkę, wiesza ją na oparciu krzesła, poluzowuje krawat. Siada i przeciera twarz. Kilka razy oddycha powoli i głęboko. Zamyka oczy. I nie otwiera. - Dobra. Wprowadźcie mnie. Na czym stoimy? - Cóż - zaczyna Howie - wiemy, że mamy tu do czynienia z wyjątkowym potworem. Wiemy też, że to nie jest jego pierwsze przestępstwo. Jest na to o wiele zbyt pewny siebie. Zbyt zarozumiały. Typ narcystyczny z nadmiernie rozwiniętym poczuciem krzywdy. A sądząc po jego głosie, doborze słów, intonacji, jest w okolicach trzydziestki, pewnie bliżej czterdziestki. Jeśli zebrać razem to wszystko, mamy prawdopodobnego seryjnego przestępcę. - Ale to jego zdecydowany pierwszy raz z takim modus operandi. - Z takim modus operandi, owszem. Ale modus operandi i podpis to dwie różne rzeczy. Na modus operandi składają się wszystkie elementy popełnionej zbrodni: rodzaj zbrodni, wiktymologia, miejsce zbrodni, zastosowana metoda. Modus operandi się zmienia. Podpis nie. Więc co on robił, zanim rozciął Lambertów? Mamy jedno wiarygodne wcześniejsze przestępstwo, może dwa: porwanie Adriana Yorka i próba porwania Thomasa Kintry'ego. To Bristol, połowa lat dziewięćdziesiątych. Czyli piętnaście, szesnaście lat temu. I chodziło o nieco starsze dzieci. Adrian York miał sześć lat. Thomas Kintry dwanaście. - To dziwne na początek - wtrąca Benny. - Tacy ludzie zwykle mają bardzo konkretne preferencje: wiek, płeć, przynależność
etniczna, kolor włosów. - Dobra - mówi Howie. - Więc porywa dzieci. Nie wiemy, jakie stosuje kryteria, bo nawet jeśli przyjmiemy, że te sprawy są rzeczywiście powiązane, wiktymologia wydaje się niekonsekwentna." W najlepszym wypadku działa przy diametralnie innym MO po piętnastoletniej ciszy. Przez te piętnaście lat możemy sobie wyobrazić, że albo powstrzymywał się od popełnienia zbrodni, albo był w więzieniu, albo... - Albo się przyczaił - dopowiada Luther. - A na czym stoimy z nazwiskiem? Pete Black? - Właśnie do tego zmierzam. O tym chciałam porozmawiać. To może być zbieg okoliczności, ale... - Ale co? Przełyka ślinę, podniecona i zdenerwowana. Wyciąga notatkę z najcieńszej teczki i czyta ją. - W Holandii Zwarte Piet, co znaczy Czarny Piotrek, jest sługą Sinterklaasa, Świętego Mikołaja. Przynosi prezenty piątego grudnia i... - spogląda na Luthera. On otwiera oczy i patrzy na nią. - ...w pustych workach zabiera ze sobą niegrzeczne dzieci. Według niektórych legend każdy Zwarte Piet sam został porwany jako dziecko, a porwane dzieci mają stanowić następne pokolenie Czarnych Piotrków. - Co pasuje do porwania Adriana Yorka - mówi Luther. Które było porwaniem dziecka, ale nikt nie wierzył, że to porwanie dziecka. Aż zrobiło się za późno. - Więc co jeśli w ciągu ostatnich piętnastu lat on nie był nieaktywny ani nie był w więzieniu? Jeśli po prostu siedział cicho? Howie zaczyna rozkładać dokumenty na biurku Luthera. Opowiada mu przy tym, że w wielu kulturach występuje mityczny zły duch, bobok, który jest przedstawiany jako mężczyzna z workiem na plecach, a w tym worku unosi niegrzeczne dzieci. - El Hombre de la Bolsa, co znaczy Człowiek z Torbą. W Armenii i Gruzji jest Torbacz, w Bułgarii Torbalan. Na Węgrzech zsakos ember, osoba z torbą. W północnych Indiach
Bori Baba, czyli Ojciec Torba. W Libanie Abu Kees, co dosłownie oznacza „człowiek z torbą". W Wietnamie jest Pan Trzy Torby. Na Haiti Dzieciojad. Luther patrzy na ilustracje: trolle, ogry i pokręcone twory bajkowe, cherlawe, dziobonose staruchy unoszące drące się dzieci. Wstaje. Nie może usiedzieć. Zaczyna chodzić po pokoju. - To chyba niezłe - mówi. - Myślę, że to ważne. Benny, potrzebni mi jesteście oboje do przeszukania akt, znalezienia powiązania z którąś z tych postaci. Czarny Piotrek. Dzieciojad. Ojciec Torba, którakolwiek. Jeśli cokolwiek wyjdzie, cokolwiek, natychmiast dajcie mi znać. * O 4.07 Cornish i Teller prowadzą pospiesznie zwołaną konferencje prasową. Inspektor Luther jest nieobecny. Comish odczytuje następujące oświadczenie: Jak państwo wiecie, Poliq'a Metropolitalna prowadzi śledztwo w sprawie ciężkiej zbrodni i w żaden sposób nie skomentuje żadnej groźby wygłaszanej przez człowieka, który przedstawia się jako Pete Black. Chciałbym dobitnie podkreślić, że ktokolwiek dopuścił się tef potworności na małżeństwie Lambertów i ich dziecku, nie był do zbrodni przez nikogo nakłaniany. Popełnił ją wyłącznie z własnej woli. Jeśli popełnił je rzeczywiście osobnik przedstawiający się jakó Pete Black, to Poliq'a Metropolitalna raz jeszcze ponawia swój szczery apel, by oddał się w ręce odpowiednich służb. Może być pewien, że zostanie potraktowany zgodnie z prawem. Uważamy, że telefony do londyńskiej stacji radiowej są w swej istocie wołaniem o pomoc bardzo zdesperowanego człowieka. I jeśli nam na to pozwoli, chętnie udzielimy mu pomocy, której potrzebuje. Ze względu jednak na zagrożenie, jakie ten człowiek stanowi wobec społeczeństwa, pozwolę sobie powtórzyć, że prosimy obywateli, by pomogli nam zidentyfikować go i ująć. Ktoś wie,
kim on jest. Aby przyspieszyć ten proces, Policja Metropolitalna wyraziła zgodę na ustanowienie nagrody w wysokości stu tysięcy funtów za informacje prowadzące do aresztowania i skazania człowieka, który przedstawia się jako Pete Black. To wszystko. Odpowiem jednak na dwa, trzy pytania. Zachowajmy, proszę, porządek, panie i panowie. I nadchodzą, w błysku fleszy, zlewającym się gwarze. - Przeprosicie Pete'a Blacka? - Odsyłam pana do mojego oświadczenia, które powinien pan uważać za ostatnie słowo w tej kwestii. - Czy Pete Black znowu zabije, skoro nie zrobicie tego, co on chce? - Tu już zapuścilibyśmy się na grunt nieuzasadnionych spekulacji. - Jak poważna jest ta groźba? - Tym razem nie sposób tego ocenić. - Czy jeśli Pete Black rzeczywiście zamorduje kolejną rodzinę, w policji polecą głowy? - Chyba nie do końca rozumiem sens tego pytania. - Kto bierze na siebie odpowiedzialność za rezygnację z taktyki nadkomisarza Luthera? -Ja. - Czy nadkomisarz Luther został odsunięty od sprawy z powodu napięć w obrębie śledztwa? - Nadkomisarz Luther nie został odsunięty od sprawy. - Chcecie powrotu nadkomisarza Luthera? - Bez dwóch zdań. - Przygotowaliście profil psychologiczny? - Bez komentarza. - Co wiemy o zabójcy? Robił to już wcześniej? - Bez komentarza. - Powinniście byli to przewidzieć? -I znowu: nie rozumiem pytania. - Wierzy pan w prowadzącego śledztwo? - Niezachwianie wierzę w prowadzącego śledztwo. - Więc gdzie on jest?
- Zrozumcie, że jest zajęty. - Został odsunięty od sprawy? - Nie. - A nie powinien? - Nie. - Popełniliście błąd, nie przepraszając Pete'a Blacka? - Nie, nie popełniliśmy. Swego czasu mały Paddy wprawiał go w zakłopotanie. W zasadzie należał do Dot. To nie był męski pies; mężczyzna chce towarzysza, nie takich śmiesznych zaciekłych świrów, które dzisiaj mają wszyscy młodzi, złośliwych kurdupli o maleńkich oczkach, nadętej piersi i krzywych nogach. Kiedy Bill był trochę młodszy, psy, których człowiek się bał, to były owczarki niemieckie i dobermany. Pracując przy śmieciach w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, wymieniało się różne opowieści o ostrych psach. Psy, o których się wymieniało historie, zawsze były czarne lub jasnobrązowe. Ale tamte psy były inteligentne i przystojne; nawet drażliwe, niedokarmione owczarki niemieckie mają zrozumienie w oczach, dlatego właśnie korzysta z nich policja. A dobermanów nie bez powodu używa się jako psów obronnych. Te umięśnionie kurduple, sama szczęka i klatka piersiowa, wyglądają jak, kurwa, debile, jak damscy bokserzy. Wędrują z Paddym, trochę chwiejnie, ale dobrze sobie radzą. Bill wpada do pana Patela odebrać „Racing Post" i dwadzieścia paczek fajek Benson & Hedges, potem idzie do Williama Hilla. Nawet bukmacher to nie to, co kiedyś. Kiedyś wokół bukmachera była żałosna, kolegialna otoczka, wszyscy ci robotnicy, taksiarze i alkoholicy. Wpadał po swojej zmianie, a ciągle jeszcze było wcześnie. Dot była w pracy. Wydawał dwa, trzy funty, szedł do domu i ucinał sobie drzemkę. Potem trochę sprzątał: Dot zawsze wracała do czystego domu, chociaż Bill w pubie się tym raczej nie chwalił. Ale Bill służył w marynarce wojennej, wiedział, jak utrzymać czystość i porządek u siebie - a Dot pracowała do późna i wracała na ostatnich nogach.
Bill nigdy nie robił prania, nigdy w życiu nie przygotował posiłku, poza jakimś jajkiem na toście dla dzieciaków czasami, gdy Dot kiepsko się czuła. (Częściej wysyłał je do frytkami, gdzie jadły kawałek dorsza przed Nationwide - ach, ta Sue Lawley i jej nogi). Ale chętnie trochę odkurzał, zmywał po śniadaniu, porządkował, trochę ścierał kurzy, ścielił łóżko (czuł satysfakcję, napiąwszy prześcieradło jak membranę bębna). Mył okna, przechadzał się po ogrodzie, jeśli pogoda dopisywała. Potem spędzał godzinę na działce i wracał do domu na herbatę. Wydawało mu się, że ten cały świat, czarno-biały, trzy kanały, Sue Lawley i jej nogi, poczciwy odrapany kantor bukmacherski, kanapki ze smażonym jajkiem, pub bez tej kurwa straszliwej muzyki dudniącej ci w ucho cały dzień, wszystko to zniknęło, jak mężczyźni w kapeluszach. Bill obstawia za kilka funtów, ogląda parę wyścigów, nie wygrywa ani pensa, ale i tak mu się podoba. Potem wychodzi. Biedny mały Paddy przywiązany do latarni. Małe łapki drżą mu z zimna i przerażenia, że go porzucono, i podnosi wzrok na Billa z pełną błagania ulgą. Bill czuje się trochę winny. - Wybacz, chłopie - mówi. - Długo mnie nie było, tak? Nie obchodzi go, czy ktoś słyszy. Jest starym dziadem ze starym psem, i niech wszyscy spierdalają. Dużo czasu mu to zajmuje, ale się pochyla i pies wskakuje mu w ramiona. Mały Paddy tuli się do wielkiej piersi swojego pana, jakby się chciał wepchnąć do środka. Młody Sikh, z pierwszym puchem ciemnej brody na szczęce, przystępuje do niego. - W porządku, gościu? Kiedy Bill miał tyle lat, co ten dzieciak, za żadne skarby nie przy- szłoby mu do głowy, choćby nie wiem co, żeby do starszej osoby powiedzieć „gościu". Był ostrzyżony na wysokość ucha. Ale ten dzieciak nie chciał okazać braku szacunku, a nawet wręcz przeciwnie. Bill odpowiada: - Tak, wszystko w porządku, gościu. Dwunastolatek i osiemdziesięciopięciolatek mówią do siebie
„gościu". Musi być w tym coś dobrego, co nie? Swego czasu mały Paddy wprawiał go w zakłopotanie. W zasadzie należał do Dot. To nie był męski pies; mężczyzna chce towarzysza, nie takich śmiesznych zaciekłych świrów, które dzisiaj mają wszyscy młodzi, złośliwych kurdupli o maleńkich oczkach, nadętą piersi i krzywych nogach. Kiedy Bill był trochę młodszy, psy, których człowiek się bał, to były owczarki niemieckie i dobermany. Pracując przy śmieciach w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, wymieniało się różne opowieści o ostrych psach. Psy, o których się wymieniało historie, zawsze były czarne lub jasnobrązowe. Ale tamte psy były inteligentne i przystojne; nawet drażliwe, niedokarmione owczarki niemieckie mają zrozumienie w oczach, dlatego właśnie korzysta z nich policja. A dobermanów nie bez powodu używa się jako psów obronnych. Te umięśnionie kurduple, sama szczęka i klatka piersiowa, wyglądają jak, kurwa, debile, jak damscy bokserzy. Wędrują z Paddym, trochę chwiejnie, ale dobrze sobie radzą. Bill wpada do pana Patela odebrać „Racing Post" i dwadzieścia paczek fajek Benson & Hedges, potem idzie do Wiliama Hilla. Nawet bukmacher to nie to, co kiedyś. Kiedyś wokół bukmachera była żałosna, kolegialna otoczka, wszyscy ci robotnicy, taksiarze i alkoholicy. Wpadał po swojej zmianie, a ciągle jeszcze było wcześnie. Dot była w pracy. Wydawał dwa, trzy funty, szedł do domu i ucinał sobie drzemkę. Potem trochę sprzątał: Dot zawsze wracała do czystego domu, chociaż Bill w pubie się tym raczej nie chwalił. Ale Bill służył w marynarce wojennej, wiedział, jak utrzymać czystość i porządek u siebie - a Dot pracowała do późna i wracała na ostatnich nogach. Bill nigdy nie robił prania, nigdy w życiu nie przygotował posiłku, poza jakimś jajkiem na toście dla dzieciaków czasami, gdy Dot kiepsko się czuła. (Częściej wysyłał je do frytkami, gdzie jadły kawałek dorsza przed Nationwide - ach, ta Sue Lawley i jej nogi). Ale chętnie trochę odkurzał, zmywał po śniadaniu, porządko-
wał, trochę ścierał kurzy, ścielił łóżko (czuł satysfakcję, napiąwszy prześcieradło jak membranę bębna). Mył okna, przechadzał się po ogrodzie, jeśli pogoda dopisywała. Potem spędzał godzinę na działce i wracał do domu na herbatę. Wydawało mu się, że ten cały świat, czarno-biały, trzy kanały, Sue Lawley i jej nogi, poczciwy odrapany kantor bukmacherski, kanapki ze smażonym jajkiem, pub bez tej kurwa straszliwej muzyki dudniącej ci w ucho cały dzień, wszystko to zniknęło, jak mężczyźni w kapeluszach. Bill obstawia za kilka funtów, ogląda parę wyścigów, nie wygrywa ani pensa, ale i tak mu się podoba. Potem wychodzi. Biedny mały Paddy przywiązany do latami. Małe łapki drżą mu z zimna i przerażenia, że go porzucono, i podnosi wzrok na Billa z pełną błagania ulgą. Bill czuje się trochę winny. - Wybacz, chłopie - mówi. - Długo mnie nie było, tak? Nie obchodzi go, czy ktoś słyszy. Jest starym dziadem ze starym psem, i niech wszyscy spierdalają. Dużo czasu mu to zajmuje, ale się pochyla i pies wskakuje mu w ramiona. Mały Paddy tuli się do wielkiej piersi swojego pana, jakby się chciał wepchnąć do środka. Młody Sikh, z pierwszym puchem ciemnej brody na szczęce, przystępuje do niego. - W porządku, gościu? Kiedy Bill miał tyle lat, co ten dzieciak, za żadne skarby nie przy- szłoby mu do głowy, choćby nie wiem co, żeby do starszej osoby powiedzieć „gościu". Był ostrzyżony na wysokość ucha. Ale ten dzieciak nie chciał okazać braku szacunku, a nawet wręcz przeciwnie. Bill odpowiada: - Tak, wszystko w porządku, gościu. Dwunastolatek i osiemdziesięciopięciolatek mówią do siebie „gościu". Musi być w tym coś dobrego, co nie? - Na pewno? - ciągnie młody. - Trochę jestem zesztywniały, ale nic mi nie jest. Dzieciak kiwa głową, ździebko chyba zakłopotany, i rusza dalej. Bill idzie do domu. Trochę jest już wykończony i nogi go
bolą; musi wziąć kilka pigułek. Ale cieszy się, że łyknął świeżego powietrza. Paddy jest leciutki jak piórko, przytulony do piersi Billa emanuje jakimś rozpaczliwym zadowoleniem, niebiańskim szczęściem płynącym z samego faktu, że tam jest. Już prawie docierają do domu, kiedy z przejścia obok budynku wyłania się dwóch wielkich kolesi. Wielki biały, Lee Kidman, w skórzanej kurtce i z tlenionymi włosami, oraz gruby Azjata, Barry Tonga, w workowatych spodniach i za dużych białych adidasach, z jakąś pierdoloną chustką czy coś zawiązaną na głowie. Jeszcze zanim Bill otwiera usta, przede wszystkim zlewa się w gacie ze strachu. Nie do końca uświadamia sobie, że to się stało - wielka ciepła plama rozlewa się na jego spodniach i po nodze, a potem od razu robi się zimna. Minęło chyba ponad siedemdziesiąt lat, odkąd Bill się ostatnio zmoczył, ale od razu rozpoznaje to uczucie i chce mu się płakać z wściekłości i wstydu. Tuli pieska do piersi, bo nie chce, by on to widział. Wie, że to głupie, tyle że Paddy to ostatnie, co mu zostało po Dot, kochała tego małego zjeba, a mały zjeb kocha Billa, i to w sumie słabe maleństwo, sama skóra i kości. Zbiry pchnięciami w klatkę piersiową zaganiają Billa do zaułka. - Ty durna stara pizdo - mówi Kidman. Wygląda, jakby się sobie podobał. Jeden z takich gości, co to im się zdaje, że są darem niebios, a którzy w rzeczywistości przyprawiają kobiety o gęsią skórkę. Drugi gość, z wielką łysą głową i potężnymi ramionami, to zagadka. Ramiona i nogi ma pokryte tatuażami. Nosi spodnie do pół łydki. Przy tej pogodzie. Kidman chwyta Billa za chory nadgarstek, aż potworny ból przeszywa mu ramię. - Przyjmij jego ofertę - mówi. - Weź pieniądze. Spójrz na siebie. Zeszczałeś się. Powinieneś siedzieć w domu. - Ty fiucie jebany - mówi Bill i z przerażeniem stwierdza, że płacze. Nie chce, ale nic nie może poradzić. I nie ma pojęcia, co powiedzieć. Nic mu nie przychodzi do głowy. Całymi godzinami obmyślał w łóżku, co powie tym gościom, gdyby znowu do
niego przyszli. Powtarzał to raz za razem, miażdżącą wzgardę, godność, której nie traci. Ale teraz wszystkie te słowa zniknęły, a on stoi, ociekając własnymi szczynami, i płacze. Słowa uleciały mu z głowy. Tuli małego pieska. Który się kuli. Drży i dygocze, czując strach Billa. Kidman wpycha starca na mur. Bill się zatacza. Kidman wyłuskuje chudego psiaka z ramion Billa, podnosi go do twarzy, wydaje jakieś pedalskie cmokające dźwięki. - Kogo my tu mamy, cio? - mówi spieszczającym pedalskim głosem, okropnym u takiego wielkiego faceta. - Cio to za maleństwo? Maleńkie ciudeńko. - Daj mu spokój - odzywa się Bill. - To tylko pies. Kidman nie zwraca się bezpośrednio do staruszka. Mówi do drżącego Paddy'ego o wilgotnych oczach, łaskocze go pod brodą wielkim łopatkowatym palcem, wymanikiurowanym i polakierowanym na różowo. - Rozpierdolę cię - mówi Kidman do Paddy'ego. Rozpierdolę cię, mały pieseczku, tak, tak. - Nie - mówi Bill. - Zostaw go w spokoju. - Bo twój tatuś nie słucha mojego tatusia - ciągnie Kidman. Nie, nie słucha. Nie słucha, prawda? Więc teraz dę rozpierdolę, pieseczku. Rozpierdolę. Powiedz pa pa. Powiedz pa pa tatusiowi. W dwa palce chwyta łapkę Paddy'ego i macha nią Billowi. - Ty jebany zbirze - mówi Bill. - Ty chory, pojebany zbirze. - Owszem, jestem chorym zbirem, co nie, pieseczku? Jestem cholim malusim źbilkiem. Jedną ręką chwyta szyję Paddy'ego, drugą jego biodra i skręca go, jakby wyżymał ręcznik. Paddy skowycze, kiedy pęka mu kręgosłup. Opróżnia jelita i pęcherz. Kidman się śmieje i odskakuje, żeby się nie pobrudzić, rzucając Paddy'ego na ziemię. Paddy wydaje straszliwy odgłos, taki, którego Bill nigdy w życiu nie słyszał. Nawet by nie wiedział, jak to nazwać. Bill wyje. Robi zamach tym czymś, co kiedyś było straszliwą pięścią, wielkim młotem dającym w mordę, ale teraz jest pokryte piegami i drżące. Cofa się o krok.
Ale wkracza Tonga i zakłada mu nelsona. Bill czuje zapach jego słodkiej wody po goleniu. - Przestań - mówi Tonga, niemal życzliwie. - Przestań. Bill młóci i wymachuje, próbuje nastąpić Tondze na stopę. Znowu wyje. Kidman patrzy w dół na Paddy'ego, potem na Billa, i mruga okiem. - Ty pierdolcu - dyszy Bill. - Ty ciężki pierdolcu. Ty skończony zjebie. Kidman rechocze. Nagle robi zamach swoją wielką stopą i kopniakiem wyrzuca Paddy'ego pięć metrów w głąb zaułka. Kiedy Paddy ląduje na ziemi, jeszcze żyje. Bill wie to, bo wilgotne oczy psiaka patrzą na niego z kochającym niezrozumieniem, jakby Bill mógł przerwać to, co się dzieje, jednym surowym rozkazem, i ruchem palca. Bo Bill jest bogiem dla Paddy'ego, dla yorka Dot. Kidman wyszczerzony przechadza się po zaułku, pewien wywieranego wrażenia. Przystawia swoją wielką, przystojną, straszliwą twarz do twarzy Billa i pyta: - Gdzie jest pogrzebana twoja żona? Bill nie rozumie. - Pytałem, gdzie jest pogrzebana twoja żona. - Nie twoja sprawa. - Owszem, moja, bo chcę ją wykopać i wyruchać. Bill się mocuje, ale Tonga trzyma go, aż uchodzi ze starca cała siła. Kiedy Tonga go puszcza,. Bill może tylko paść na ziemię, nic więcej, plecami oparty o mur, z nogami wyciągniętymi przed siebie. Kidman i Tonga w milczeniu patrzą przez jakiś czas. Kidman uśmiechnięty od ucha do ucha. Tonga trochę bardziej posępny. A potem całkiem poważnieje. Wreszcie zerka na zegarek i ruchem brody daje znak. Obowiązki wzywają. Odchodzą. Zoe wybiega z pracy w pierwszej możliwej chwili. Przeszkloną windą zjeżdża na dół i wysiada, zapinając płaszcz. Idzie. Skręca w prawo, potem w lewo. Na drugim końcu ulicy
jest niewielka kręta alejka. I tam czeka samochód Marka; zniszczony alfa romeo. Mark siedzi za kierownicą. Na jego widok rośnie jej serce. Wsuwa się na miejsce pasażera, zapach starego winylu, skóry i skrętów. Z popielniczki wysypują się kipy. Jadą do niego, do wielkiego, szerokiego edwardiańskiego domu w Camberwell. Zapalają świece i siadają przy kuchennym stole w przerobionej suterenie. Stół jest zniszczony, stary, piękny. Mark nalewa im wina, po czym koncentruje się na skręceniu jointa. Zoe pije wino i pyta: - Co ja mam zrobić? - A co chcesz robić? - Nie wiem. - Mogę cię tam zawieźć. Na komisariat. - Jeśli on nie odbiera, to dlatego, że nie chce rozmawiać. Przez pół minuty Zoe skupia się na darciu na strzępki bibułki, następnie wygładzaniu strzępków, żeby wyglądały schludnie. W tym rzecz, wiesz? Tak to właśnie wygląda. Jeśli wszystko jest dobrze, to dobrze. Ale kiedy się robi źle, on po prostu bierze i znika. A chyba właśnie wtedy, właśnie gdy przechodzi przez to wszystko, powinien mnie potrzebować? - Może nie chce cię martwić. -I tak się martwię. Martwię się o niego jak diabli. Jestem zmęczona tym martwieniem się o niego. Nie wiem. - Wbija wzrok w kolana, w strzępki bibułki. - Nie wiem. - To mocne przeżycie - mówi Mark. - Wszystko, przez co on przechodzi. - Więc teraz go bronisz? - Boże, nie. Ale nie przyszedłem też tu go pogrzebać. Współczuję temu facetowi. Widziałem, jak dzisiaj płakał nad martwym dzieckiem. A ja tu sypiam z jego żoną. Uśmiecha się do niego kokieteryjnie. - Nie bądź taki pewny siebie. - Przesuwa kieliszkiem po stole jak wskaźnikiem po tablicy Ouija.
Zoe zagryza dolną wargę w zamyśleniu. - Mogę ci coś powiedzieć? - pyta nagle. - Wszystko, co chcesz. - Moje najgorsze wyznanie? Naprawdę paskudne. - To coś, co zrobiłaś? - Cholera, nie. Nigdy nic nie zrobiłam. Całe życie jestem grzeczna. Mark nie komentuje tego w sposób, w jaki by to skomentowała większość mężczyzn, idąc po linii podtekstu, podszycia seksem. Chwilę wytrzymuje po prostu jej spojrzenie, drapie się po krótkiej brodzie, zapala skręta. - Miałeś kiedyś takie myśli - podejmuje Zoe - takie odczucia, co tłuką ci się w kółko po głowie o trzeciej nad ranem i wstydzisz się, że je masz? - Każdy ma. Pyka parę razy, po czym przekazuje jointa Zoe. Ona się waha, nim wreszcie go bierze. - Czasami wręcz chciałabym, żeby on nie żył. Leżę w łóżku i wyobrażam sobie, że on umiera. Bo to po prostu wydaje się prostsze. Moje problemy by się rozwiązały, mogłabym opłakać Johna i byłabym wolna, i nie czułabym do siebie za to nienawiści. I wszyscy by mnie żałowali, zamiast myśleć, że jestem skończoną dziwką. Zaciąga się, wstrzymuje oddech tyle, ile trzeba, po czym wypuszcza cieniutką smugę dymu. Podaje skręta Markowi. - Od takich myśli nie stajesz się dziwką - mówi. - To tylko ucieczka w fantazję. Wszyscy tego doświadczamy. Takie same rzeczy dzieją się z ludźmi, których małżonkowie są śmiertelnie chorzy. Ale nie stają się przez to źli. To po prostu jeden ze sposobów, w jaki sobie radzimy. Palą jakiś czas. Świeca migocze, rzuca na ścianę tańczące czarne cienie. - Odchodzę od niego - mówi Zoe. - Dość mam tego gówna. Odchodzę. -OK. Wyciąga rękę i chwyta jej dłoń. Dopalają skręta i idą na górę.
Rozdział 15 Vasile Sava, handlarz dziećmi, wynajmuje suterenę w Maida Vale. Howie i Luther pokonują krótkie schodki do wejścia, zaglądają w okratowane okna. Howie puka. Dobra jest w policyjnym pukaniu. Czekają. Jest 17.37. O 17.38 Howie puka ponownie. W końcu Sava podchodzi do drzwi. Na bosaka, w starym tiszercie bez rękawów i spranych levisach, trochę postrzępionych na dole. Jest napakowany jak dmuchany zamek do skakania, ostrzyżone na rekruta brązowe włosy ma nawoskowane. Wygląda, jakby miał rzucić na kolana przedstawiciela mniejszości etnicznej, by strzelić mu w tył głowy i zrzucić jego ciało do rowu. W rzeczywistości prowadzi firmę o nazwie Primo Minicabs. Luther i Howie pokazują mu odznaki, pytają, czy mogą wejść i porozmawiać. Kilka chwil spędzają na gimnastyce „O co chodzi? Chcielibyśmy tylko zadać kilka pytań". Potem Sava ruchem głowy przekazuje „Za mną". Wygląda na to, że nieźle sobie radzi. To ładne mieszkanie, trochę ponure od ciemnego drewna i tureckich dywaników. Czterdziestosześciocalowy telewizor z oprawą na wysoki połysk. W salonie połączonym z kuchnią unosi się wilgotny zapach, nie do końca nieprzyjemny. Pod najdłuższą ścianą stoją liczne szklane terraria. Luther wbija dłonie w kieszenie, pochyla się, by popatrzeć. - Co my tu mamy? - Karaczany brazylijskie - odpowiada Sava. Dobrze mówi po angielsku, z lekkim tylko akcentem. Mieszka tu od osiemnastu lat.
- O rany. Wielkie gnoje. - Przerażająco wielkie. Ale łatwe do hodowli. - A to co? Parecznik chilijski. Sava klęka, wskazuje segmentowanego, wielonożnego granatowego potwora długości dłoni Luthera. - Te tam to Brachypelma smithi, ptaszniki. A tam to czarny lancetogłów królewski. Luther widzi nieruchome żółte oko czarnego węża. Zerka na Howie. Ta stoi w kuchni, ze skrzyżowanymi ramionami, stara się nie okazywać obrzydzenia. Luther ogląda iguanę w największym zbiorniku: piaskowe stworzenie, z podgardlem, kolczaste, na bladej gałęzi. Potem powoli dołącza do Howie, podczas gdy Sava krząta się jak stara gospodyni po kuchni, przygotowując kawę. - Więc co was sprowadza? - pyta. - Potrzebujemy porady. - Na jaki temat? - Kradzionych dzieci. Sava zajmuje się mieleniem kawy. Młynek wydaje wysoki stomatologiczny dźwięk. - Nie przyszliśmy wykopywać starych zarzutów - podejmuje Luther. - Naprawdę potrzebujemy porady. - Więc pewnie chodzi o to porwane dziecko. Ten szaleniec z radia. Martwa kobieta czy co tam. Luther kiwa głową. - A więc rozmawiacie z niewłaściwym człowiekiem - ciągnie Sava. - Handel dziećmi odbywa się w drugą stronę. Dzieci wędrują z Europy Wschodniej do Anglii. W żadnym innym kierunku. - Czyta wyraz twarzy Luthera, jego wydętą wargę. Co? Nie podoba się wam? -Nie bardzo. - Jasne! Aktywiści walczący o prawa człowieka są wściekli! To zło kupować czy sprzedawać człowieka! Przemytnikom chodzi tylko o pieniądze. To swołocze. Gdzie pan się urodził, panie komisarzu? -W Londynie.
- Właśnie. A rodzice? - W Londynie. - A ich rodzice? - O co chodzi? - Chodzi o to, że jeśli jest coś gorszego niż zły dom w bogatym kraju to brak domu w biednym kraju. Więc niechciane dziecko znajduje szczęśliwy dom w Londynie czy Barcelonie... Nakręca się. Luther zastanawia się chwilę, czy to nie steroidowy gniew, agresywna hipomania towarzysząca nadużyciu sterydów. Palcami namierza gaz pieprzowy w kieszeni, porusza nim w dłoni. - To takie złe - mówi Sava - dowiedzieć się, że rodzice tak strasznie cię pragnęli, że chcieli za ciebie zapłacić? Złamać prawo? Zaryzykowali, żeby zapewnić ci kochający dom? Jak to może być złe? Nie rozumiem. Proszę mi wyjaśnić. - Ludzi nie wolno sprzedawać - mówi Luther. - To nie bydło, -Nie? - Nie. - Dwadzieścia lat temu wiadomości w Anglii pokazały straszliwe warunki panujące w rumuńskich sierocińcach. Dzieci siedziały nagie, zagłodzone, pokryte gównem. Umierały. Więc tysiące rodzin na Zachodzie postanowiły adoptować te dzieci, tak? Wybawić je od tego straszliwego zasranego życia. Ale obok oficjalnego rynku wyrósł czarny rynek. Rumunia to, proszę pamiętać, zrujnowany kraj komunistyczny. Gdziekolwiek się spojrzy, trzeba posmarować, dać w łapę. Jak zwykle. Więc z powodu tej korupcji Unia Europejska naciskała na rząd rumuński. Nie żeby uporządkować nielegalne adopcje, ale żeby powstrzymać całkowicie adopcje zagraniczne. Te wszystkie niemowlęta, te dzieciaki... Zostały zakwalifikowane do adopcji w bogatych zachodnich rodzinach! Oficjalnie zakwalifikowane! Formalności były dopięte! Mieszkały w brudzie i nędzy, jak psy, ale niedługo miały się wydostać, przenieść do Brighton, Amsterdamu, Madrytu. Ale nie. Ten zakaz oznaczał, że musiały zostać w Rumunii. Nie dostały rodziny. Nic nie dostały. Zostały tam, żeby umierać z głodu i mrozu, ruchane w dupę i w buzię. Widział pan kiedyś
takie miejsce? - Nie. - Ale myśli pan, że widział już wyjątkowe paskudztwa, prawda? Wszyscy gliniarze tak mówią. To część image'u. Ooo, nie takie rzeczy widziałem. A ja powiem: spierdalaj pan. A wie pan, na czym polega prawdziwa ironia? Luther myśli o wrednych zwierzętach w dusznych szklanych zbiornikach, o ich nieruchomych oczach pod bladymi, szarymi skałami. W jednym akwarium siedzi pełno świerszczy. Z wysiłkiem wpełzają jeden na drugiego, jak pasażerowie uciekający z pożaru na stacji metra. Całe setki. - Nie wiem - mówi. - Niech mi pan powie. - Kto wykorzystuje seksualnie te dzieci? Kto jeździ ruchać dzieciaki w dupę? Ludzie, którzy sami jako dzieci byli ruchani w dupę! I tak to trwa. Więc jebać takie aroganckie fiuty jak pan ze swoimi wszystkimi morałami i całym swoim zgorszeniem. Będziecie mi mówić, że to źle sprzedawać ludzi. To wy zostawiacie te dzieciaki w tych straszliwych zadupiach, ponieważ to takie niby brudne kupować i sprzedawać ludzkie istoty. Jak pan dzisiaj pójdzie do łóżka, niech pan pomyśli o tych wszystkich dzieciakach, których nie adoptowano w dwa tysiące pierwszym. Niech pan pomyśli o nich, jak ruchają je w dupę faceci w niebieskich mundurach. A potem niech pan sobie wyobrazi te dzieciaki, jak jeżdżą gwałcić dzieciaki, które się urodziły po dwa tysiące pierwszym. A za dziesięć, dwadzieścia lat niech pan sobie wyobrazi dzieciaki urodzone po roku dwa tysiące pierwszym, jak gwałcą dzieciaki urodzone dzisiaj. I tak to trwa bez końca. Przez takich dupków jak pan. Gwałtownie wciąga powietrze. Dłonie mu drżą. Nabrzmiałe żyły oplatają ręce. Popija swoją rozkosznie małą kawę. - Ludzie, którzy chcą to robić - mówi, gestem wskazując powietrze nad sobą. - Anglicy, którzy rozpaczliwie pragną adoptować dzieci, to nie są potwory. Ludzie, od których kupują dzieci, też nie są potworami. W każdym razie w większości. I ludzie tacy jak ja, ludzie, których jedyną zbrodnią jest zestawienie podaży i popytu, też nie są potworami. Jeśli więc szuka pan kogoś, kto by dogodził facetowi, który wycina
dziecko z łona matki, to spierdalaj pan szukać gdzie indziej. - Okej - mówi Luther - widzę, że to wiele dla pana znaczy. Ale musi się pan uspokoić, dobra? - Jestem spokojny. Nie jest. - Nie chodzi nam o pana. Ale może szukamy kogoś, kogo pan odesłał. Kogoś, kto przyszedł do pana, bo pomylił się, tak jak my się pańskim zdaniem pomyliliśmy. Potwór, który myślał, że idzie na spotkanie z potworem. Może używał nazwiska Torbolan. - Ja z takimi ludźmi się nie zadaję. Nigdy. - Ale wie pan o nich. O tych ludziach. - Gdybym wiedział, to co? - Nie wiem, co ma pan na myśli. Nagrodę. Widziałem w telewizji. Sto tysięcy. To aktualne? - Tak. - Muszę coś podpisywać? - Musiałby pan złożyć oficjalne zeznanie i podpisać się pod nim nazwiskiem, owszem. Jeśli informacje, które pan dostarczy, doprowadzą bezpośrednio do pomyślnego oskarżenia, pieniądze należą do pana. - Ale muszą być inne kanały, prawda? Szybsze sposoby. - Ja nie ogarniam. Dwie minuty temu chodziło tylko o dzieci. - Nie. Dwie minuty temu chodziło tylko o hipokryzję. O ludzi takich jak pan, którzy udają, że się przejmują, a tak naprawdę mają w dupie. - Proszę pana grzecznie. Jeśli zna pan nazwisko, proszę mi je podać. Proszę. - Nie. Luther patrzy na Howie i się śmieje. - Nie? - pyta. - Przynieście mi pieniądze, to podam nazwisko. - Jakie nazwisko? - Nazwisko człowieka, który przysłał do mnie pana Torbolana. - Mógłby pan ocalić życie kilku osób. A robi pan coś takiego? - Mogłem ostatnie sześć lat spędzić na ratowaniu życia wielu
osób. I zapewnianiu szczęścia bezdzietnym ludziom. - Wiem, że jest pan rozgoryczony. - Nie jestem rozgoryczony. Jestem biedny. Luther myśli. - Dobra - mówi. - Zobaczę, co da się zrobić. Sierżancie Howie, możecie wyjść na zewnątrz i zadzwonić do naszego przełożonego? Spytajcie, czy można zorganizować pilną płatność gotówką dla pana Savy. Howie wyciąga komórkę i macha nią. - Oczywiście, szefie. Luther i Sava czekają w milczeniu, aż Howie odejdzie. Potem Luther poluzowuje krawat. - Najgorsze - mówi, wsuwając zwinięty krawat do kieszeni że wcześniej użył pan niezłego argumentu. Ja bym się z nim nie zgodził, ale musiałbym pomyśleć, zanim bym go odrzucił. Najwyraźniej bystrzak z pana. - Bystrzak, który wie coś, czego pan chce. Luther gestem przyznaje mu rację. Sava się uśmiecha i wzrusza ramionami. Luther wali go pięścią w twarz. Szybki cios, a za nim ciężar jego ramienia. Sawa pada na podłogę. Luther kopie go w żebra, po czym chwyta za kołnierz, stawia na nogi i głową naprzód ciska w ścianę ze szklanymi terrariami. Terraria się roztrzaskują. Uwolnione świerszcze tańczą Savie po głowie i ramionach. Wzlatują i biegają po podłodze. Czarny wąż sunie po ramieniu mężczyzny i dalej na dywan. W jednym przewróconym terrarium wiercą się tarantule. Luther podciąga Savę do góry i rzuca go na pojemnik z iguaną. Ten nie pęka, zrobiony jest z grubego szkła. Ale pod wpływem uderzenia spada na ziemię. Podłoga skacze od świerszczy, pełza od pająków. Wielki karakan drepcze po bucie Luthera, gdy policjant wciska nadgarstek Savy pomiędzy jego łopatki i wykręca go. Wdusza twarz Savy w drewnianą podłogę. Przez chwilę czuje, że będzie tak pchał, aż czaszka Savy pęknie i zapadnie się pod ciężarem jego ręki.
Luther się pochyla i przykłada wargi do ucha Savy. - Nie rozumiesz - mówi. - Naprawdę bardzo, bardzo potrzebuję twojej pomocy. Howie czeka na dworze, w zimnie, z rękoma w kieszeniach, przestępując z nogi na nogę dla rozgrzewki. Żałuje, że już nie pali. Ale nikt już nie pali, tak się teraz porobiło. Palisz i masz się czuć z tego powodu cudacznie. Słyszy dobiegający z dołu stłumiony dźwięk roztrzaskiwanego szkła. Nerwowo rozgląda się na prawo i lewo. Pamięta, jak miała dziewięć lat, była grzeczną dziewczynką, która już wtedy chciała zostać policjantką. Koleżanka o imieniu Isabel rzuciła jej wyzwanie, żeby ukraść coś ze sklepu na rogu. Howie wzięła paczkę suchej zupki z makaronem. Całymi tygodniami płakała w ukryciu, wierząc, że złodziej nie może być policjantem; chociaż zakradła się z powrotem do sklepu i podrzuciła zupkę na półkę. Teraz, w chłodzie zaułka Maida Vale, myśli, słucha dźwięków stłumionej przemocy i zastanawia się, czy powinna wezwać posiłki. Uznaje, że pewnie nie. Idzie na róg, skąd nic nie słyszy, ale może pilnować wejścia do mieszkania. Stoi tam niespełna minutę, a już wychodzi Luther, zapinając płaszcz. Idzie w stronę Howie, milcząco rzucając jej wyzwanie, by coś powiedziała. Howie nie mówi nic. Luther kiwa głową. - Musimy porozmawiać z niejakim Steve'em Bixbym - mówi. - To on skontaktował pana Torbolana z Savą. - Jasne. Tylko mi powiedz, gdzie jechać. - Głos jej drży. Luther idzie do auta. Howie dostrzega jakiś ruch na jego szerokich plecach. Podbiega kilka kroków i zezuje. To wielki świerszcz, z haczykami na końcach chitynowych
odnóży, zaczepiony o splot Lutherowego płaszcza. - Szefie - mówi Howie. - Tak? - Luther ogląda się przez ramię. - Wielki robak. Usiłuje go strącić, ale nie sięga. Howie podchodzi, waha się, po czym strzepuje świerszcza. Ten ląduje na chodniku i wlecze się w stronę kryjówki pod kontenerem na śmieci. Zimno niedługo go zabije. Howie otwiera Lutherowi drzwi po stronie pasażera, po czym je za nim zamyka. Obiega auto i wsiada za kierownicę. Henry zaczął myśleć o dzieciach innych ludzi, kiedy wszystkie próby powiększenia jego małej rodziny zawiodły na różne nieprzewidziane sposoby. Zaczął obserwować ludzi na ulicach, w sklepach, autobusach, w metrze. Zazdrosny o ich życie, zakochiwał się w nich, w tych doskonałych parach, tych doskonałych rodzinkach. Wtedy, tak jak i teraz, ubierał się tak, by się wmieszać. W zimowe wieczory lubił włożyć garnitur i grafitowy płaszcz długości trzy czwarte. Krawat w spokojnym kolorze, buty na miękkiej podeszwie, okulary w rogowej oprawie i dyskretna, nieco staromodna skórzana aktówka. W letnie wieczory nosił bojówkowe szorty i buty Nike, torbę na laptopa z nylonu balistycznego. Skrywała ona ten sam zestaw mordercy, który nosił w swojej dyskretnej, nieco staromodnej aktówce: kominiarkę, długi nylonowy sznur, multitool Leathermana, rolkę srebrnej taśmy, niewielki łom, wkrętak, szydło, strzykawki, skalpele, rolkę worków na śmieci średniej wielkości, ząbkowany nóż myśliwski. Henry lubił śledzić ich do domu. Zwykle coś nie pasowało; mieszkali w mieszkaniach z bezpiecznymi drzwiami albo z monitoringiem. Czasami nie umiał określić, co dokładnie mu się nie podoba. Dom miał aurę, klimat. Mogło to mieć coś wspólnego na przykład z architekturą albo z kątem, pod którym okno sypialni wychodziło na róg ulicy. Ale ciągle przypominał sobie z ekscytującym mrowieniem w
jądrach pierwszy Doskonały Raz. Ona była mała, o oliwkowej skórze. Nosiła krótką spódniczkę, dzięki której jej nogi wydawały się długie. Podobały mu się jej krótkie włosy ostrzyżone w figlarny, strzępiasty sposób. I nosiła tenisówki bez skarpetek. Brązowe kostki w miękkiej wyściółce rzucały Henry'emu potężne erotyczne wyzwanie. Wysiadła w Tufnell Park, w zasadzie nieświadoma jego obecności. Ledwie wyszła na letni wieczór, już rozmawiała przez telefon. Nisko wiszące słońce, ruch samochodów i zapach gorącego betonu, Londyn pod koniec czerwca. Doskonały moment. Erekcję miał tak silną, że aż bolesną. Spotkała się z chłopakiem przed pubem Lord Palmerston. Był wysokim blondynem o szerokich ramionach i poruszał się z pewną taką męską pewnością siebie, którą Henry wiąże z Oxfordem lub Cambridge - może niesłusznie. Trzymał się z tyłu, kiedy oni tulili się na rogu ulicy, patem całowali. Stał jak skamieniały, patrząc, jak ich języki się splatają. Niemal doznał orgazmu, gdy uwolniwszy się z pocałunku, mężczyzna musnął dłonią czubek sutka kobiety. Henry poszedł za nimi do domu i obserwował ich przez okna. Później się włamał. Obiecał sobie, że pójdzie do domu, jeśli napotka jakąś przeszkodę - ale to był gorący wieczór, a oni nie zabezpieczyli kuchennego okna. Wspiął się do środka i rozejrzał po niewielkim mieszkaniu. Patrzył, jak śpią. To była taka gorąca noc. Leżeli na krańcach łóżka, z prześcieradłem między sobą, skręconym w cienką linę od ognia ich rżnięcia. Mężczyzna leżał skulony i nagi, z fiutem skurczonym w gnieździe włosów łonowych, z odrobiną trądziku na szerokich ramionach. Ona leżała na plecach, przedramieniem zasłaniając oczy. Naga, miała blady ślad po bikini. Na piersiach wydawał się odrobinę mniej blady, a Henry się zastanawiał, czy dziewczyna ostatnio opalała się bez stanika.
Patrzył na nich od progu sypialni. Nie przejmował się, czy go zobaczą. Kiedy już się napatrzył, na czworakach przeszukał ubrania rozrzucone na podłodze sypialni. Ona nosiła różowo-białe majtki z Hello Kitty. Wziął, poniuchał, po czym się w nie spuścił. Po dwóch, trzech upojnych szarpnięciach. Doznał raczej oczyszczenia niż orgazmu, jakby się wywracał na lewą stronę. Wiedział, że podejmuje ryzyko, zostawiając bieliznę - ale ta myśl go podniecała. Uznał, że nasienie do rana wyschnie. Ona się obudzi i wsadzi bieliznę z Hello Kitty do torby. Zabierze ją do domu, upierze i znowu włoży. Będzie ją nosiła jeszcze raz i jeszcze raz. Henry uwielbiał zdobytą w ten sposób władzę nad sekretnymi fałdkami jej cipki. Zostawił więc bieliznę tam, gdzie ją znalazł, nasiąkniętą na klinie jego nasieniem, i opuścił mieszkanie tą samą drogą, którą wszedł. Był to letni romans. Henry uzależnił się od tej pary, Richarda i Claire. Richard pracował w mieście, a Claire dla niewielkiej firmy produkcyjnej w Soho. Dokładnie rzecz biorąc, obsługiwała recepcję i robiła kawę, ale była ambitna, wesoła i łubiana. Henry ją za to podziwiał. Wsiadał do pociągu Claire dwa razy w tygodniu, wystarczająco, by rozwinęła się między nimi milcząca znajomość na skinienie głową. Dwa czy trzy razy stali obok siebie w godzinach szczytu, w ścisku trzymając się rzemiennych uchwytów, i on czuł jej zapach i czuł intensywność swej tajemnej wiedzy - o bladym pasku bikini, który miała na skórze, o tym, jak doznaje orgazmu. (Najpierw jej stopy wyginają się w łuki, potem napinają się mięśnie nóg i to napięcie wędruje w górę po ciele aż do szyi, głowy i twarzy. Potem dygot mięśni brzucha i zagryzienie dolnej wargi. Wyrzuca do góry biodra i wydaje cichutkie, osobiste, zduszone odgłosy i czasami, kiedy jest już po wszystkim, śmieje się jak ludzie, którzy właśnie zsiedli z rollercoastera). Richard i Henry nigdy nawet nie doszli do etapu kiwania głową, chociaż Henry wsiadał do pociągu Richarda równie
często jak do pociągu Claire. Im więcej wiedział o Richardzie, tym bardziej uznawał, że popełnił błąd. Claire była doskonała, a Richard nie. Raczej przypominał chrupiące zielone jabłko, które po ugryzieniu okazuje się mączne i suche. Richard był zwyczajnym facetem. Nie miał nic ciekawego do powiedzenia. Nie miał zdania, którego by nie mógł wygłosić którykolwiek przypadkowo wybrany facet w jego wieku, z jego klasy i grupy etnicznej. Richard był nudny. Nawet to, jak ruchał, szybko robiło się nudne. Kiedy chował twarz w świętej cipce Claire, czasami wznosił oczy do nieba, rozżalony, że tak długo musi ją doprowadzać do orgazmu. Pewnego wieczoru Henry podążył za Richardem do baru w Soho i zobaczył, jak ten spotyka się z inną kobietą. Patrzył, jak się upijają. Widział rękę Richarda na jej kolanie. Patrzył, jak się całują ponad stołem. Henry nadal czasami przechadza się ulicą Claire, a od czasu do czasu, kiedy jest w pobliżu, może wpaść do któregoś z pubów w Soho, w których bywa Richard. Często się zastanawia, co się z nimi stało; czy znaleźli szczęście u boku innych ludzi. Niekiedy myśli o rękach innego mężczyzny zagłębiających się w tamtych majteczkach z Hello Kitty i wsuwającego się jej do środka. Czuje ciepły blask nostalgii. Ale Richard i Claire stanowili pouczające doświadczenie w poszukiwaniu doskonałości. Pierwsze wrażenia mogą olśnić, ale trzeba sobie poradzić z tym cudownym ożywieniem, silnym zadurzeniem, które wydaje się trochę szaleństwem. Trzeba poznać wszystkie ich nastroje, wszystkie zwyczaje, dobre i złe. W tej chwili Henry aktywnie obserwuje szesnaście par w Londynie. Niektóre bezdzietne, inne nie. W kasie pancernej na dole trzyma klucz do każdego domu. Lubi sobie wchodzić do środka i rozglądać się, kiedy oni śpią. Lubi robić im zdjęcia, filmować ich. Lubi się onanizować, chociaż oczywiście nie zostawia już na miejscu swojego DNA. Henry umie być w domu, nie będąc widzianym. Robi to od
lat, zaczął na długo przed narodzinami Patricka. Teraz wyciąga laptopa z kryjówki i go odpala. Siedzi z Patrickiem na kanapie i przewija listę. Patrick jest niechętny, gburowaty. Może ma żal za lanie, które mu Henry wcześniej spuścił. Henry szybko podejmuje decyzję. Daltonowie. Przystojny tata. Przemiła mama. Żwawa, śliczna córeczka. Szczerze mówiąc, podjął decyzję na długo przed otwarciem laptopa. Ale lubi poczucie ceremonii i rytuału. Wysyła Patricka, by wszystko przygotował.
Rozdział 16 Trzydziestodwuletnia Caitlin Pearce jest samarytanką od pięciu lat - została nią kilka miesięcy po samobójstwie Megan Harris. Megan nie była bliską przyjaciółką, po prostu znajomą z uniwersytetu. Widywały się głównie na ślubach i urodzinach, na jakichś wieczorach panieńskich i przyjęciach. Spędziły tydzień na Faliraki, w siedmio- czy ośmioosobowej grupie. Caitlin nawet nie wiedziała, że Megan jest nieszczęśliwa. Jeśli już, to czuła do niej coś na kształt nabożnej czci, ponieważ Megan wydawała się równie beztroska, co urocza. Po pogrzebie Caitlin zaczęła się zastanawiać, czy Megan rzeczywiście wyglądała na zmęczoną i wycofaną na którejś z tych hulaszczych dziewczyńskich wieczorów. Czy też może ona szuka swojej winy. Caitlin wiedziała, że poczucie winy osoby żyjącej nakłada się na wspomnienie o samobójstwie, że osieroceni szukają oznak, których może po prostu nie było. Pewnego wieczoru Megan poszła z pracy do domu i przedawkowała. Współlokatorką znalazła ją w łóżku następnego ranka. Osiem dni później Caitlin siedziała na twardej kościelnej ławce w nowiutkich żałobnych ciuchach i nowiutkich żałobnych butach, które uciskały ją w stopy. I oszołomiona wpatrywała się w trumnę. Mocno ją uderzyła natychmiastowa nieodwracalność wydarzeń. To, że ktoś może po prostu zniknąć ze świata jak bańka mydlana. Świat wydawał się jej teraz mniej prawdziwy. Zapadła na coś, co dzisiaj rozpoznaje jako lekką depresję. Wszystko odbierała, jakby to był plan filmowy; każdy, kogo znała, wydawał się jej aktorem. Patrzyła przez zasnute deszczem okna mieszkania na piątym piętrze, na krajobraz Londynu i myślała: To wygląda naprawdę realistycznie. Po kilku ponurych miesiącach postanowiła coś z tym zrobić; zrobić coś dobrego. I oto proszę, odbiera rozmowy w telefonie
zaufania, trzy dobrowolne dyżury miesięcznie. W tej chwili jest 17.38, a na drugim końcu linii płacze młody człowiek. Kiedy Caitlin pyta, o czym chce porozmawiać, ten mówi: „O tacie. Chcę go zabić. Chcę go, kurwa, zabić". - A co takiego tata robi, że tak czujesz? Na linii zapada długa cisza. W końcu dzwoniący odpowiada: - Zabrał to dziecko. Emmę. To był mój tata. Dość często odbiera się telefon od szajbusa. W kościach to rozpoznajesz, ale musisz potraktować taką rozmowę poważnie - bo zawsze jednak możesz się pomylić. - Małą Emmę? - pyta Caitlin. -Ja czekałem w samochodzie. Zadzwoniłem na policję, ale nie zdążyli. Była cała sina i się wierciła. A potem zachorowała, tak naprawdę, a on jej nie zawiózł do szpitala. Caitlin panuje nad głosem. - A co ty wtedy czułeś? - Czułem się popierdolony. Wszystko mi się popierdoliło. Chcę go zabić. Naprawdę. Byłoby o wiele łatwiej, gdybym mógł go po prostu zabić. Caitlin ma zimne ręce. -I ta rodzina - mówi mężczyzna. - Daltonowie. Oni mu się podobają. - Co mu się w nich podoba? - Ich dziewczynka. Mają córkę. On chce, żeby ona zrobiła mu dzieci. Mówi, że nigdy nie próbował tego z dziewicą. Ona jest jeszcze mała. Ma dopiero jedenaście lat., Caitlin boi się latać i teraz ma takie poczucie, jak w chwili, gdy wsiada do samolotu, jakby poziom cukru we krwi spadł gwałtownie., Ma zimne ręce i stopy. Głos słaby. Samarytanie nigdy nie dzwonią na policję, bez względu na to, co mówi dzwoniący. Złamaliby wówczas żelazną zasadę poufności. I kategorycznie nie wolno im udzielać porad. Ale Caitlin nie chce udzielić porady. Chce podać instrukcję. Bez względu na to, czy dzwoniący mówi prawdę, czy opowiada dziwną fantazję, ona chce mu powiedzieć, żeby został na miejscu i zaczekał, aż ona wybierze numer 999 i powiadomi policję, która go zgarnie, dla jego własnego dobra.
Rozgląda się, zerkając na sąsiednie biurka, na te wszystkie pochylone głowy. - Nienawidzę go - mówi chłopak. - Nienawidzę go. Nie wiem, co robić. - Jak myślisz, co zrobisz? - Zrobię to, co on mi każe. Wyrżnę ich. - Wyrżniesz ich? -Tak. - Dlaczego? - Bo muszę. - Dlaczego musisz? - Bo to mój tata. Caitlin zerka przez ramię. Widzi kierownika zmiany, Matta. Niski mężczyzna o delikatnych włosach i z wyraźnym znamieniem na twarzy. Przyciąga krzesło i siada obok niej. Oferuje jej wsparcie, samą swoją obecnością. Caitlin już wie, że wychodzi na powierzchnię. - Nie chcę tego robić - mówi chłopak. - Nie wiem, co robić. Nie rób tego! - mówi Caitlin, ale tylko w myślach. Spogląda w spokojne oczy Matta. - Muszę kończyć - mówi chłopak. - Jestem w garażu z psami. On idzie. Ruszamy już. Rozłącza się, nim Caitlin ma szansę się odezwać. W głuchej słuchawce zostaje nastrój. Czasami ma się takie wrażenie, kiedy stanie się coś naprawdę złego. To się roznosi jak chmura. Matt zabiera Caitlin do małego biura na górze. Ona chwyta obu- rącz swój kubek, dmucha na powierzchnię herbaty. -Jak to możliwe? - pyta. - Jak to możliwe, że nikomu nie powiemy? - Bo nie na tym polega nasza praca. Zapewniamy naszych rozmówców, że wszystko, co mówią, jest poufne. - Ale jeśli on mówi prawdę? Jeśli gdzieś tam jest taka rodzina, Daltonowie czy ktokolwiek? A on ich wyrżnie? - Cate, rozumiem, co czujesz. - Z całym szacunkiem, Matt, nie jestem pewna.
Matt jej opowiada, jak to kiedyś odebrał telefon od kobiety, która przedawkowała. Chciała tylko, żeby ktoś był przy niej, przy słuchawce, w chwili, gdy ona umiera. Matt musiał to uszanować. Więc siedział i słuchał, podczas gdy ona odchodziła. Od lat samobójstwo prześladuje go w snach. W snach widział ją wyraźnie, chociaż w życiu nigdy nie widział jej twarzy. Widzi ją tak wyraźnie, że czasami myśli, że ona wręcz jest duchem. W snach pyta ją o imię. Ona za każdym razem podaje mu inne. - Jeśli raz zawiedziesz czyjeś zaufanie, to jakbyś zawodziła je zawsze - mówi Matt. - A wtedy praca samarytanina nie znaczy nic. Caitlin kiwa głową. - Chciałabyś z kimś porozmawiać? - pyta Matt. Ona się śmieje, ponieważ... no... ponieważ to byłoby ironiczne... Mówi, że nie, że jest okej. A wtedy już kończy się jej zmiana, więc ona wkłada płaszcz, żegna się ze wszystkimi i wychodzi. Po drodze w toalecie “poprawia makijaż. Potem idzie się upić.
Rozdział 17 Osiedle Hallissey zbudowano w 1964 roku. Na projekt wpływ miał Le Corbusier, który podziwiał wielkie liniowce i uważał je za idealne modele budynków mieszkalnych. Osiedle wyrosło szybko i niedobrze. Do nędznych betonowych cytadeli wchodzi się przez zawilgocone przejścia, ciemne klatki schodowe i betonowe pasaże. Na przegniłych ramach okiennych wiszą brudne zasłony. Steve Bixby mieszka na piątym piętrze Milton Tower. To chuder- lawy koleś w hawajskiej koszuli i bojówkach. Małe oczka, mocno podkrążone, i rzednące włosy ze śladami fryzury na rekruta. Waha się w progu, nieco się zacinając, pyta, dlaczego Howie i Luther chcą wejść. Jest 17.51. Howie mówi mu, że chcą tylko zadać kilka pytań. Zerka w dół. Przy nodze Bixby'ego czai się brązowo-biały pitbulterier. Patrzy na nią swoimi blisko osadzonymi, debilnymi ślepiami. Bixby zauważa nieufność policjantki. - Proszę się nie przejmować pieskiem - mówi. - To słodziak. Słodziak jesteś, co nie, Lou. Prawda? - Możemy? - pyta Luther. Bixby się zgadza. Więc Luther przyklęka i przywołuje psa, cmokając i pocierając palce. Lou człapie ku niemu ciężko i nieufnie. Luther klepie go po kościstej, potężnej głowie, mruczy coś cichym, pokrzepiającym głosem. Podnosi wzrok na Bixby'ego. -Ładny pies. - Pan jest psiarzem? - Im bardziej poznaję ludzi, tym bardziej lubię psy odpowiada Luther, prostując się. - Lou ma blizny na bokach. Walczył? - Stoczył wiele walk. Znaleziono go przy Waltham Forest.
Podobno był przynętą. - Przynętą? - pyta Howie. - To stare psy, które straciły chęć walki - wyjaśnia Luther. Przykuwa się je łańcuchem. Żeby inne psy na nich ćwiczyły. * Howie patrzy na szeroki, trójkątny łeb zwierzaka, jego oczka jak paciorki, absurdalnie muskularną klatkę piersiową. Trochę jej go żal. Gorący język zwisa psu z pyska. - Możemy wejść? - pyta Luther. - On nie ugryzie, prawda? Bixby kręci głową i się odsuwa. - On już nikogo nie ugryzie, prawda, mały? I w jego słowach nie ma przesady. Psu usunięto większość zębów. Wchodzą do zagraconego mieszkania; kwieciste zasłony i psychodeliczny dywan, który na pewno należał do poprzedniego mieszkańca; fotel z rodzaju tych, które z założenia zasłania się pokrowcami, teraz czarny i brudny. Wielki telewizor na rachitycznym stoliku. Psi kicz: porcelanowe psy, plastikowe psy. Bixby wykręca dłonie pomiędzy kościstymi kolanami. Pyta policjantów, po co przyszli. - Pańskie nazwisko padło w związku z naszym śledztwem wyjaśnia Luther. -I chcielibyśmy z panem o tym pomówić. - Jakim śledztwem? -A jak pan sądzi? - Nie wiem. Dlatego pytam. Luther obserwuje rozdrażnione ręce Bixby'ego. - Na pewno pan coś myśli. Trudno nie myśleć nic. - Nie mam pojęcia. - No cóż, jak powiedziałem. Pojawiło się pańskie nazwisko. - W takim razie ktoś was okłamał. Porozmawiajcie z moim szefem, idźcie do kuratora. Pogadajcie z moim terapeutą. Chodzę na terapię, na grupową i ochotniczo na indywidualną. Biorę pełną odpowiedzialność za swoje wcześniejsze przestępstwa. Trzymam się z daleka od sytuacji wysokiego ryzyka. Naprawdę się staram. - O co się pan stara? - O poprawę.
- A tacy jak pan się poprawiają? - Wie pan jak to jest być mną? Myśli pan, że ja to lubię? Bacznie wpatruje się w twarz Luthera, potem Howie. Nic nie widzi. Żadnego osądzenia. Żadnego współczucia. - Kiedyś piłem - mówi Bixby. - Żeby to wymazać. Widziałem zdjęcie dziewczynki, którą porwano, i myślałem tylko: „No, rozumiem, dlaczego ją porwał. Jest śliczna". Szedłem na przyjęcie urodzinowe i śpiewałem „Sto lat", a cały czas myślałem: „Chciałbym porwać waszą córkę i ją zerżnąć". Jak myślicie, jak to jest? Howie patrzy na półki z DVD. Top Gear, Szkota przetrwania, Matrix. - Nie wiem - odpowiada Luther. - Powiem wam. Człowiek nienawidzi samego siebie i chce umrzeć. - No, ale jakoś jednak pan nie umarł. Siedzi tu pan żywy. Bixby patrzy na Luthera, jakby ten go spoliczkował. - Pierdol się pan - mówi. - Pierdol się. - Wykręca chude ręcef; w nadgarstkach. - Próbował pan kiedyś być kimś, kim nie jest? Nienawidzić każdej myśli w swojej głowie, a one przetaczają się jedna za drugą, jak jakiś jebany pociąg, i nie można ich powstrzymać? - Wiem doskonale, jak to jest, Steve. Ale nie musisz robić tego, co dyktują ci te myśli, prawda? - Nie robiłem. Nigdy nie tknąłem dziecka. Ani razu. Pan jesłS gejem czy hetero? - Hetero, jeśli musisz wiedzieć. - To może pan sobie wyobrazić, jak by to było, gdyby nigdy pan nie dotknął kobiety? Gdyjby pan tego pragnął od dziesiątego czy jedenastego roku życia, widział kobiety codziennie, piękne, seksowne? I nigdy, przenigdy nie mógł dotknąć ich nawet palcem, nie mówiąc o kochaniu się z nimi? Nigdy. Umrzeć prawiczkiem. Wiedzieć, że najbardziej kochający dotyk by je zniszczył. - Nie. Tego sobie nie wyobrażam. Ale nie wyobrażam też sobie handlowania pornografią dziecięcą. - To też robiłem, tak.
- Więc krzywdzi pan dzieci niebezpośrednio. Czy przyszło panu kiedyś do głowy, że dzieciom na tych zdjęciach nigdy nie stałaby się krzywda, gdyby nie istniał rynek ludzi takich jak pan, ludzi, którzy chcą te zdjęcia kupować? - Myślę, że ludzie, którzy robią te zdjęcia, dwa razy by się zastanowili, zanim by je sprzedali - odpowiada Bixby. - Ale nie zanim by je zrobili. - A więc miał pan siatkę kontaktów - ciągnie Luther. - Ludzie przychodzili do pana. Pan kontaktował ludzi ze sobą nawzajem. Ludzi o podobnych zainteresowaniach. - Już tego nie robię. - Wiem. Ale szukamy człowieka, który może się do pana zgłosił. Na przykład jakiś czas temu. - Kiedy? - Nie wiem. Ale miał na pewno specyficzne wymagania. - Oni wszyscy mają specyficzne wymagania. To ich przekleństwo. - Pan kocha dzieci, tak? -Tak. - Ogląda pan wiadomości? - Czasami. - Dzisiaj pan oglądał? - Chyba tak. Nie wiem. A co? - Myślę, że pan wie, co - Luther pochyla się do przodu. Mówi powoli, tak samo, jak wcześniej mówił do psa, zmuszając Bixby'ego, by się do niego zbliżył. Pies porusza się niespokojnie na dywanie. Wydaje niski, gardłowy skowyt. - Przedostatniej nocy ktoś wyciął dziecko z łona matki - mówi Luther. - Myślę, że pan go zna, człowieka, który jest zdolny do czegoś takiego. Albo o nim pan słyszał. Myślę, że trochę pan czekał na pukanie do drzwi, odkąd to się wydarzyło. Bo pan wie, kim jest ten człowiek. Bixby mruga powiekami. Klepie się po kolanach. Stary pies z trudem gramoli się na fotel. Bixby go głaszcze. - Tak, ja znam dużo takich - mówi w końcu. - Ale problem z nimi, z nami, musi pan pamiętać, polega na tym, że nie ma
czegoś takiego jak pedofil. Tak jak nie ma czegoś takiego jak po prostu hetero. Niektórzy hetero lubią wysokie obcasy albo bieliznę, albo wiązanie, albo uległość, albo przebieranie się za dzieci - cokolwiek. Nie wiem. Seksualność to pojemny worek, prawda? Luther kiwa głową. Pozwala tamtemu mówić. - Tak samo jest z facetami, którzy pragną seksu z dziećmi kontynuuje Bixby. - Występują w milionie wariantów: heteroseksualnych, homoseksualnych. Ludzie, którzy chcą zabijać dzieci. Ludzie, którzy je wielbią, którzy naprawdę nie potrafią przyswoić, że dziecko nie jest w stanie czuć do nich pożądania w sensie seksualnym. To właśnie mój problem i pracuję nad nim. - A niemowlęta? - To rzadkość, ale się zdarza. Ale z tego, co widziałem, nigdy, przenigdy, w trakcie tysiąca godzin, które spędziłem na komunikowaniu się z tymi ludźmi, ani razu nie słyszałem, żeby ktoś fantazjował o wycięciu dziecka z łona matki w celu osiągnięcia satysfakcji seksualnej. - Więc co to znaczy? - Że człowiek, którego szukacie, nie jest pedofilem. Luther odczekuje chwilę. - Więc pan go zna? Bixby ucieka wzrokiem. Luther patrzy na jego szalone ręce, łaskoczące mostek psa, drapiące jego kanciastą głowę. Od czasu do czasu pochyla się, by trącić go nosem w kark. Pies wpatruje się w Luthera. - Sierżancie Howie - mówi ten - zaczekajcie, proszę, w samochodzie. Howie nie patrzy na niego. - Nic mi nie jest, szefie - odpowiada. - Tu jest miło i ciepło. Bixby odczytuje sygnały pomiędzy nimi. - Steve - mówi policjant. - To ważne, żebyś mi powiedział, co wiesz o tym człowieku. - Nawet nie wiem, czy to ten sam człowiek. - Ale masz przeczucie, że niewykluczone, tak? Bixby kiwa głową, zagryzając dolną wargę.
- W takim razie nie rozumiem twojej powściągliwości. - Udzielanie pomocy w popełnieniu przestępstwa. - Pomogłeś w jakiś sposób temu człowiekowi? - Myślę, że to niewykluczone. -I martwisz się, że pójdziesz do więzienia? - Naprawdę wolałbym umrzeć. - Zobaczymy, co da się zrobić, żeby tego uniknąć. Jeśli nam pomożesz, teraz od razu. - Chcę nietykalności. Od prokuratora. Luther się śmieje. Pies podskakuje. Schodzi z kanapy. Staje przed pająkowatymi nogami Bixby'ego, chroniąc go. - Każdy czegoś chce - mówi Luther. - Tylko pies nie. Pies się cieszy, że po prostu jest. - Wie pan, co się dzieje w więzieniu? - pyta Bixby. - Z takimi jak ja? - Nie wiem. Sprawiedliwości staje się zadość? - Rozumiem. Więc gwałt jest w porządku, o ile nienawidzimy ofiary. Pies szczeka - albo próbuje szczekać. Ma uszkodzone gardło. Gniewnie łypie na Luthera zdrowym okiem. - Ten człowiek, twój znajomy, zabije kogoś - mówi Luther. Może dzisiejszej nocy. Wiesz o tym. Widziałeś to w wiadomościach, słuchałeś w radiu. Widziałeś w Internecie. - Nie mogę mieć Internetu. - Nieważne. Ale wiesz, co zapowiedział. I możesz mi pomóc. Jeśli chcesz, padnę na kolana i będę błagał, żebyś mi powiedział, co wiesz. Ale się spieszę. Zegar tyka. - W takim razie nie mogę panu pomóc. Bardzo mi przykro. - Steve - mówi Howie. - Nie musimy nikomu mówić, skąd mamy te informacje. Bixby spogląda na nią, jego oczy otwierają się szeroko w przypływie nadziei. - Da radę tak? - Oczywiście. Ciągle tak robimy. Zarejestrujemy pana jako „anonimowe źródło". Jeśli dzięki temu złapiemy trzykrotnego mordercę, zanim znowu zabije, to może mi pan zaufać, nikt o nic nie będzie pytał.
- Ale nie może pani tego zagwarantować, prawda? W sensie, że nie na sto procent. Luther ciągnie się za kciuk, słyszy, jak przeskakuje staw. Opada na oparcie fotela. Siedzi na nim niczym na tronie albo na krześle elektrycznym. - Wiesz, kiedy ostatnio spałem? - pyta. - Nie. - Ja też nie wie. I mogę ci też powiedzieć, Steve, że mam za sobą fatalny dzień. Naprawdę fatalny. Dzisiaj rano wyciągnąłem z ziemi martwe dziecko. I ciągle mam to w głowie. Okropne rzeczy. W tej chwili to coś w mojej głowie mówi, że jeśli ten człowiek zabije kogoś dzisiejszej nocy, to będzie moja wina. Bo za mało się starałem, bo mogłem zrobić więcej, żeby go złapać, bo mówiłem te rzeczy na konferencji prasowej. Nadążasz? Bixby kiwa głową. - Dobra - mówi Luther. - Więc ja widzę to tak, że masz dwie opcje. Pierwsza: posłuchasz rady sierżant Howie. Swoją drogą to dobra rada. - A opcja druga? - Siedzisz tu, a ja rozkazuję sierżant Howie opuścić mieszkanie. - Unosi biodra, by sięgnąć do kieszeni. Wyciąga gaz pieprzowy i pałkę teleskopową. Siada z nimi w dłoniach. Bixby miarowo zaciska pięści. - Szefie - odzywa się Howie. Luther posyła jej szybkie spojrzenie. - Proszę milczeć, sierżancie. Howie milczy. Siedzi, dygocząc, nie wiedząc, co robić. - Pomóż mi, Steve - podejmuje Luther. - Pomóż mi złapać tego człowieka. Obiecuję, że obejdziemy się z tobą właściwie. Obiecuję. Bixby obejmuje psa jak przytulankę. Całuje jego muskularny kark. Nagle mówi: - Przyszedł do mnie mężczyzna. Jakiś czas temu. Dwa lata temu? Może trzy. Chciał dziecko. - Jak miał na imię?
- Henry. - Henry? - Chyba Grady. Nie sądzę, żeby naprawdę się tak nazywał. Howie zapisuje dane. - Możesz go opisać? - prosi Luther. - Jak wyglądał? Czarny? Biały? Gruby, chudy? - Biały, niezbyt duży, niezbyt mały. Bardzo wyćwiczony. - W jakim sensie? Napakowany? - Nie, raczej jak biegacz. Jak maratończyk. - Kolor włosów? - Ciemny. - Długie? Krókie? - Krótkie i bardzo staranne. Z przedziałkiem. Używał brylcremu. - Skąd wiesz? . - Poznałem po zapachu. Skojarzył mi się z dziadkiem. - Akcent? - Tutejszy, londyński. - Wiesz, gdzie mieszkał? -Nie. - Jakim samochodem przyjechał? - Nie wiem. - Numer telefonu? - Używał różnych numerów. Wydawał się kumaty. - Jak ty. -Jak ja. - Jak był ubrany? - Elegancko. Zawsze garnitur i krawat. Płaszcz. Taki, że kołnierzyk jest z innej tkaniny, jak aksamit. -A jaki był? Jak się zachowywał? Był otwarty? Wycofany? Przyjazny? Agresywny? Jaki? - Nie wiem. Zwyczajny facet. Na ulicach takich pełno. - Dobra - mówi Luther. - Chciał dziecko. Co chciał z nim zrobić? - Nie powiedział. Ale zdecydowanie nie był pedofilem. - Już dwa razy to powiedziałeś. Skąd ta pewność? - Zdarzyło się panu, że wszedł pan do obfcego pubu, w obcym
mieście, i poznał po kimś, kogo widział pan pierwszy raz w życiu, że to poliq'ant? - Rozumiem. Ale skoro nie jest pedofilem, skoro nie należy do waszej siatki, skąd wiedział, jak cię znaleźć? - Przez przyjaciela. - Jakiego przyjaciela? - Niejakiego Finiana Warda. - A gdzie mieszka Finian Ward? - Nigdzie. Umarł na raka wątroby w zeszłe Boże Narodzenie. Luther powstrzymuje frustrację. - Finian Ward powiedział ci, skąd się znał z Henrym? - Nie. Ale ja ufałem Finianowi. To był dobry człowiek. -I pedofil. - Takie miał skłonności. Nie był czynny. To był bardzo wrażliwy człowiek. - Więc Henry Grady przychodzi do ciebie podesłany przez Finiana Warda. Mówi, że chce małe dziecko. Ale nie jest pedofilem. Może więc to dziecko dla jego żony? - Tak właśnie sądziłem. Do pewnego momentu. - Do jakiego? Bixby nie patrzy mu w oczy. - Steve, do którego momentu? -Cóż... Powiedziałem, że niemowlę niełatwo zdobyć. Bo niemowlęta zawsze są z kimś. Kiedy dziecko ma dwa, trzy latka, zdarza się, że jest niepilnowane. Ale niemowlęta nie. Tak się po prostu nie zdarza. Ale on to wszystko wiedział. - Skąd wiesz? - W zasadzie próbowałem odwieść go od tego pomysłu, dla jego dobra, i dla dobra dziecka. Powiedziałem, że jedyny sposób zdobycia niemowlęcia, jeśli nie chce adopq'i, to kupić je. Zawsze znajdą się kobiety, które chcą sprzedać. Luther czuje łaskotanie w nodze. -I to zrobiłeś? - Tak. Powiedziałem mu o niejakim Savie. Znacie Savę? - Poznaliśmy się, owszem. I co dalej? - Wrócił do mnie. Powiedział, że nie chce dziecka ćpunów ani dziwki, ani zagranicznego.
- Czemu? - Powiedział, że nie kupiłby psa, nie znając jego pochodzenia. Chciał dziecko z rodowodem. - Co to znaczy? - Dobrzy rodzice - mówi Bixby. - Przystojni, inteligentni, bogaci. Szczęśliwi. -Szczęśliwi. Powiedział „szczęśliwi". Użył tego dokładnie słowa? Bixby kiwa głową. - Powiedziałem mu, że nic z tego. Tacy ludzie ani na chwilę me spuszczają niemowlęcia z oka! Powiedziałem mu, że nie ma mowy. To się po prostu nie uda. -I co on na to? - Ze zawsze się znajdzie sposób, żeby się jednak dało. - A jaki to był sposób? Jaki był sposób, żeby się dało? - Powiedział, że potrzebuje kobiety. - Do czego? - Żeby wyglądać nieszkodliwie. Bo ludzie ufają kobietom. Luther myśli o grupie in vitro. O dziwnej parze, która zwracała za dużo uwagi na Lambertów. Wie, że to właściwy człowiek, ten Henry Grady. Czuje miedź w ustach, smak krwi i zdenerwowania. Serce mu bije słabo i szybko. -I to właśnie zrobiłeś? Skontaktowałeś Henry'ego Grady z kobietą? - Tak. - Jaką kobietą? - Słodką Jane Carr. - A gdzie znajdę Słodką Jane Carr? - W więzieniu Holloway. - Od kiedy? - Od sześciu tygodni bodajże. Siedzi w areszcie. - Za co? - Molestowanie nieletnich. Wykorzystywała miejscowe dzieciaki przez kamerkę internetową. Pay-per-view. Luther na drżących nogach wychodzi z mieszkania. Howie
tuż za nim. - W porządku? - pyta ją. - Tak. Nic mi nie jest. -Ale? - Szefie, właśnie dokonał pan napaści na świadka. A drugiego pan zastraszył. - Okoliczności łagodzące. - Nie jestem pewna, czy mamy z nimi do czynienia z prawnego punktu widzenia. - Owszem, jeśli masz do czynienia z pedofilami. Luther znika na zatęchłej klatce schodowej, w cieniu. Howie się ociąga. Na tyle długo, że widzi, jak Luther wyłania się z budynku i idzie do samochodu. Wyciąga telefon, po czym drżącym głosem prosi o połączenie z komisarz Rose Teller. - Pilne - dodaje. Luther wychodzi na dwór. Jest wieczór. Wie, że Howie ma problem z tym, co się stało. Ale on to wyjaśni w drodze do więzienia Holloway. Przeprosi, jeśli trzeba. Dociera do samochodu. Nie ma kluczyków w kieszeni. Odwraca się i widzi sierżant Howie na betonowym pasażu, cień w mglistym mroku. Rozmawia przez telefon. Pewnie nawet tego nie wie, ale przechadza się powoli. To przechadzanie się jest wymowne. Luther wie, że ma problem. Chowa się w głębszym cieniu bloku i oddala się pospiesznie. Po pięciu minutach jest na Lavender Hill Road. Trzy minuty później siedzi w taksówce i jedzie do więzienia Holloway. Caitlin nie zna tego baru, Cafe Piccolo. Nigdy wcześniej tu nie była. Knajpa ma niemodny, włoski klimat. Nie tyle retro, co
tandeciarski. Kłębi się tu tłum ludzi, którzy zaszli rozerwać się w drodze z pracy. Siada w narożnym boksie i pracuje nad butelką wina. Przy trzecim kieliszku myśli, żeby zadzwonić do Carol, wyciągnąć ją i się zabawić. Ale wie, że jeśli tylko spojrzy na Carol, załamie się. I nie będzie w stanie powiedzieć Carol/ dlaczego. I że to nie będzie dobrze. Odkłada telefon. Zastanawia się, czy skoczyć na górę, kupić paczkę silk cutów i wypalić je wszystkie na ławce. Odrzuca ten pomysł. Na zewnątrz jest zimno, a w środku ciepło, chociaż trochę wilgotno. Kelner posyła jej wścibskie spojrzenie, kiedy pierwszy moczymor- da wpada na nią, pyta, czy czeka na kogoś, czy tylko ma zły dzień. Spodziewa się jakiejś puenty, ale na próżno. To tylko badanie terenu, próba ustalenia, czy Caitlin się stawia, czy jest jakąś psychosuką. Posyła natrętowi twarde spojrzenie, a on się odpierdala do swoich kumpli. Caitlin pije, a wszystko się w niej gotuje, aż wreszcie podejmuje wysiłek, by poczuć samarytańskie współczucie. Ogląda się i ze skrur chą lekko macha mu ręką. Ma to znaczyć „wybacz", ale wcale tak nie wychodzi. Wychodzi jak gest zwycięstwa. Caitlin płonie z zakłopotania i upija kolejny łyk wina. Czuje już jego ciężar w brzuchu, jak chlupocze dokoła. Myśli o Daltonach, którzy mają córkę w wieku lat jedenastu. Spycha tę myśl w zakamarki mózgu. Przewija kontakty, wiedząc, że zaraz popełni błąd kardynalny. Ale musi coś zrobić. Musi z kimś porozmawiać. Dzwoni więc do Gavina. - Cześć, Cate. Co tam? Nie podoba się jej, jak on to mówi. Już żałuje, że do niego dzwoni. Ale co miała zrobić? - Cześć, Gav. -No?
-No... Co u ciebie? - Stara bieda. Praca i takie tam. A u ciebie? - Też stara bieda. - Właśnie - mówi Gavin. - Więc... - Więc jestem w takim barze. W Trattorii. Wymawia nazwę starannie i drobiazgowo, jakby wyraz „trattoria" był jakimś ich sekretnym żartem. Nie jest. - Właśnie. -I trochę jestem podpita - ciągnie Caitlin. -I trochę nakręcona, więc pomyślałam, że zadzwonię, tak się przywitać. Więc cześć! -Właśnie. To... Ona nie chce słuchać tego, co teraz nadchodzi, bo to się wiąże ze złymi uczuciami Gava do niej; on ma przy sobie kumpli albo jakąś dziewczynę, albo jedno i drugie. Gav się śmieje, bo Gav uwielbia się śmiać. Ona chce powiedzieć coś wrednego i kąśliwego, ale szczerze mówiąc, nic jej nie przychodzi do głowy. Siedzi więc tylko ze swoimi włosami greckiej bogini zebranymi na głowie i z iPhone'em w dłoni i chce się z nim podzielić ogromem tajemnicy, którą jej powierzono. Tym, co może właśnie w tej chwili się dzieje z Daltonami, którzy mają jedenastoletnią córkę. Jeszcze na tyle ogarnia, że mówi „Na razie" i się rozłącza, a on, genialnie zbity z tropu, w duchu cieszy się z załamania nerwowego, którego ona najwyraźniej doświadcza po ich rozstaniu. Caitlin dopija kieliszek i bierze rachunek. Nie pamięta swojego pinu. Prosi kelnera, żeby poczekał chwilę, bo zaraz sobie przypomni. I rzeczywiście sobie przypomina. Zostawia idiotycznie wysoki napiwek, gryzmoli podpis, wrzuca portmonetkę do torby, wkłada płaszcz i wychodzi chwiejnym krokiem. Idzie na przystanek autobusowy i czeka, przestępując w dygocie z nogi na nogę. Jest naprawdę kurewsko zimno. Nie ma nic przeciwko, bo to ją otrzeźwia. Ale na skutek otrzeźwienia czuje tylko, że chce jej się siku.
Znowu wyciąga telefon. Zastanawia się, czy zadzwonić do Mątta, do telefonu zaufania. Ale wie już przecież, co on ma do powiedzenia. Więc tylko wsuwa telefon do kieszeni i czeka na autobus. Patrzy na samochody i taksówki. Autobus kaszle i przetacza się drugą stroną ulicy, długa jasna bańka pełna ludzi. Na światłach zatrzymuje się samochód. Zwyczajny samochód. Za kierownicą siedzi mężczyzna, obok niego żona. Rozmawiają o czymś tam. Z tyłu Caitlin dostrzega dwójkę dzieci, dziewczynkę mniej więcej pięcioletnią i śpiącego malucha w foteliku. Caitlin już ma postawić krok do przodu, delikatnie zapukać w szybę i powiedzieć: „Nie jedźcie do domu, tam nie jest bezpiecznie". Ale to nie są Daltonowie. Na pewno nie. Londyn jest zbyt ogromny i zbyt wiele w nim ludzi. Ale nawet w mieście tak tętniącym życiem i tak wygłodniałym ludzie natykają się na siebie i dotykają. Caitlin wyobraża sobie, że wyciąga rękę, puka w szybę i ratuje tych ludzi. Kobieta, żona, wyczuwa spojrzenie Caitlin. Odwraca głowę i patrzy jej w oczy z niezmąconym wyzwaniem lwicy - twarz kobiety, której małe dzieci śpią na tylnym siedzeniu samochodu i która bez wahania zabiłaby w ich obronie. Caitlin się wzrusza. I uśmiecha. Kobieta patrzy na nią dziwnie, wzrok jej łagodnieje. Potem światła się zmieniają, a. samochód odjeżdża i znika, wessany w krwiobieg Londynu, a Caitlin wie, że nigdy już tych ludzi nie zobaczy. Myśli o Megan, przyjaciółce, która popełniła samobójstwo. I myśli o tym debilu, swoim eksie. Myśli o swojej mamie, o tacie, siostrze, siostrzenicy i siostrzeńcach. Myśli o swoich dziadkach, o tym jak dobrze pachną, o ich niezachwianej wierze w jej absolutną cudowność. Caitlin idzie do budki telefonicznej. Wsadza w szczelinę monetę dwufuntową.
Za pomocą iPhone'a dostaje się do książki telefonicznej. Potem wybiera pierwszych Daltonów w Londynie. Po dziewiątym sygnale telefon odbiera niewyraźny głos, głos pana domu wybudzonego ze snu. - Halo? - Halo - mówi Caitlin. - Może to zabrzmi dziwnie i od razu przepraszam za ewentualną pomyłkę. Naprawdę przepraszam. Mam nadzieję, że się mylę. Ale wydaje mi się, że ktoś chce skrzywdzić pańską rodzinę. W książce telefonicznej Londynu figuruje stu sześćdziesięciu Daltonów. Caitlin dzwoni do wszystkich.
Rozdział 18 Luther nie cierpi więzień. A zwłaszcza więzienia Holloway. Kojarzy mu się ze źle zaprojektowanym szpitalem. Czeka w sali widzeń, pogrążonej w półmroku po godzinach, aż w końcu dwóch strażników wprowadza Słodką Jane Carr. Jest tak śliczna, że niemal nieprzyzwoita. Luther mimowolnie myśli o wiktoriańskich pocztówkach erotycznych. Ale jej ciało jest nieproporcjonalnie ogromne. Próbuje się nie gapić, kiedy ona siada i pod potężnymi piersiami krzyżuje wielkie przedramiona, przyglądając mu się pięknymi oczami. - Czego pan chce? - pyta. Ma przyprawiający o gęsią skórkę, cieniutki głosik. Jak Marilyn Monroe, która się nawdychała helu. Kojarzy mu się z duchami małych dziewczynek. - Potrzebuje pani pomocy - mówi. Na blacie stołu płasko układa dłonie, jakby kotwiczył. - Do czego? - Ściąga usta w ciup, ujmująca i rozbawiona. Przez chwilę Luther dostrzega jej robaczywą duszę. - W sprawie człowieka, którego pani zna - odpowiada Luther. - Pani przyjaciela. Henry'ego Grady. - Przerywa, czeka, żeby zobaczyć, czy to nazwisko wywołuje reakcję. Nie wywołuje. Oczy Słodkiej Jane błyszczą. Uśmiecha się jak porcelanowa lalka. - Zabił całą rodzinę - ciągnie Luther. - Boję się, że zrobi to ponownie. - Cóż, zdecydowanie mogę panu o nim opowiedzieć, jeśli pan chce. - Potrzebuję tego. Proszę. Przechyla głowę na bok, wysuwa do przodu dolną wargę. - Strasznie mi się tu nie podoba. - No myślę. - Pełno tu lesb, które chcą mi zrobić minetę. Klawisze podglądają nocami przez wizjer. Potem słychać, jak walą konia.
Rano na moich drzwiach jest sucha sperma. Można ją zdrapać palcem. Wszystkie dziwki tutaj są, kurwa, zazdrosne. Kradną rzeczy, grożą, jak nikt nie patrzy, walą z pięści. - Bardzo mi przykro, że się to pani nie podoba. Nadąsane usteczka przechodzą w uwodzicielski uśmiech, szeroki. - Proszę posłuchać - mówi Luther - nie mam czasu na to wszystko. Pracuję. Nie przyszedłbym do pani, gdybym nie był zdesperowany. Czego więc pani chce? - Dostępu do Internetu. - To niemożliwe. Przy takim przestępstwie, za które pani siedzi, Internet w ogóle nie wchodzi w rachubę. - Może być nadzorowany. Chcę mieć tylko dostęp do swoich forów. Lubię koty. I garncarstwo. - Nie. Jej uśmiech staje się szerszy, ukazują się kremowożółte zęby. Luther wie, że jeśli jeszcze kiedyś zaśnie, nawiedzi go we śnie widmo tej kobiety. Zastanawia się, ile dzieci widuje ją w swoich snach, po czym upycha tę myśl z powrotem, jak wypadnięty narząd. Spogląda znacząco na swoją dłoń, płasko rozłożoną na blacie. Czeka chwilę, aż ona podąży za jego wzrokiem, po czym podnosi kciuk. Odsłania torebeczkę kokainy. - W życiu mi pan na to nie pozwoli - mówi Słodka Jane Carr. Strażnik patrzy z dalekiego rogu pomieszczenia. - W życiu - powtarza. - Cóż - odpowiada Luther. - Jestem zdesperowany. Podsuwa jej torebeczkę. Ona odbiera ją szybkim, wyćwiczonym ruchem. - Kolejne w drodze - dodaje Luther. - Czego pan chce? - Henry Grady. Gdzie mieszkał? - Nie wiem. - Gdzie się spotykaliście? - Zawsze przychodził do mnie. - Jak się z tobą kontaktował?
- Esemesem. - Nigdy mejlem? - Nie pisał mejli. - A jego samochód? Jakim jeździł samochodem? - Normalnym. Fordem focusem czy czymś w tym rodzaju. - W jakim kolorze? - Ciemnym. - Granatowy? Czarny? Wzrusza ramionami. - Stary? Nowy? - Starawy. - W środku posprzątany czy brudny? - Sprawiał wrażenie nowego. Ładnie w nim pachniało. - Pamiętasz numer rejestracyjny? - No pewnie, że nie, głuptasie. Za kogo mnie bierzesz? Luther się uśmiecha. Kusi go, żeby odpowiedzieć. - Co robiliście razem? - Cóż, najpierw musiałam udawać pracownika socjalnego otwiera szerzej oczy. - Pukaliśmy do drzwi, jak Mulder i Scully. - Gdzie? - Do domów z noworodkami. - Jak on wybierał te domy? - Nie wiem. Ale powiedział, że już to kiedyś robił, bardzo długo, w latach dziewięćdziesiątych. Tylko że nigdy w takich bogatych domach. - Pamiętasz rejony? - Tak od ręki to nie. - A co robiliście dalej? - Prosiliśmy o pokazanie dziecka. Mówiliśmy, że były skargi. Napędzaliśmy im stracha jak cholera. - A do czego to miało prowadzić? - Żeby wynieść dziecko z domu. -I nie udało się? - Nie. Nikt nas nawet nie wpuścił. Dokumenty mieliśmy za słabe. Oni chcieli zobaczyć identyfikator i tym podobne. - Ile razy próbowaliście? - Sześć czy siedem.
- Jak długo to trwało? - Niedługo. Dwa tygodnie. On się coraz bardziej złościł. - Złościł? - To strasznie gniewny człowiek. - Dlaczego tak mówisz? - Bo on taki jest. Nienawidzi wszystkich. Lesb. Pedałów. Czarnuchów. Ćiapatych. Amerykanów. Bezdomnych. Pedofilów. Pedofilów najbardziej. Serce Luthera staje na chwilę. - Co to znaczy, że nienawidzi pedofilów? - Mówił, że każdego, kto krzywdzi dziecko, należałoby powiesić. Ale najpierw trzeba by mu publicznie odciąć jaja. - Co ty na to powiedziałaś? - Że pierwszego fiuta obciągnęłam, jak miałam trzy latka i że był mniamuśny. Luther spuszcza wzrok na swoje dłonie. Wie, że szaleństwo tej kobiety wsącza się w niego jak odór ścierwa. Nie sposób go zmyć. Możesz myć i myć, i myć. Musisz czekać, aż sam zwietrzeje. - Powiedziałaś mu to? - O tak. Nienawidzę, jak ludzie się mądrzą na temat pedofilów. To pic na wodę. Dzieciaki to uwielbiają. Luther chwyta krawędź blatu. Odlicza do pięciu. - Jak Henry zareagował, kiedy mu to powiedziałaś? - Wściekł się. - Bardzo? - Kompletnie mu odwaliło. Ciskał się, krzyczał, włos mu się zjeżył. Przypominał mi Hitlera. Mówi, że żadnemu dziecku to się nie może podobać, to jest fizycznie niemożliwe, że dziecko jest za małe, żeby rozumieć. A ja na to: „Jeśli jest za małe, żeby rozumieć, to w czym problem?". - A co on na to? - Że pedofilia bierze się z uszkodzonych genów. Że pedofile por winni mieć zakaz rozmnażania. - Mówił tak jeszcze o kimś? - O wszystkich. Mordercach. Gwałcicielach. Żydach. Arabach. Czarnych.
- Wszystkich trzeba by... -...wyeliminować. - Tak właśnie powiedział? Takiego użył słowa? Wyeliminować? Ona kiwa głową zadowolona. - Dla dobra rodzaju ludzkiego. - Cofnijmy się trochę. Ta kłótnia, gdzie ona się odbyła? - Na przednim siedzeniu jego samochodu. - Jak on się wściekł dokładnie? Na tyle, żeby cię uderzyć? - Nie. - Czułaś się zagrożona? Uśmiecha się blado, protekcjonalnie. - Kiedy mężczyzna atakuje - mówi - trzeba atakować jego oczy i jaja. Bez względu na to, jaki jest silny. Oczy i jaja. To słaby punkt u faceta. Pod każdym względem. - Ściska piersi, wydyma usta å la Marilyn. - Dlaczego siedzieliście w samochodzie? - Bo jechaliśmy na to spotkanie grupy wzajemnej pomocy. Takiej dla bezpłodnych par. - Okej. Kiedy cię tam zabrał? - Jakiś rok po pomyśle z opieką społeczną. Uznał, że to nie zadziała. Że w ten sposób nie zdobędzie takiego dziecka, jak chce. Był naprawdę wkurzony. - Co miał na myśli, mówiąc „takiego dziecka, jak chce"? - Chciał dobrego dziecka. - Dobrego? Ona się uśmiecha i kiwa głową, równie zachwycona, jak Luther przerażony. - A więc zabrał cię na spotkanie grupy wsparcia dla bezpłodnych? -Tak. -I nie wydało ci się to dziwne? - W sumie nie. Miał oko na taką jedną parę... - Lambertów? - Właśnie. Mówił, że chodzą na spotkania, chociaż ona jest w ciąży. Był naprawdę podniecony. Powiedział, że to najlepszy sposób, żeby się z nimi poznać.
- Znowu się cofnijmy. „Miał oko na tę parę". Co to znaczy? - To znaczy, że miał listę ludzi, od których chciał wziąć dziecko. Noworodka. - Jaką listę? - Nie wiem. - Ile było na niej osób? - Nie wiem, nie obchodziło mnie to. Nie pytałam. Ale wiem, że Lambertowie byli jego ulubieńcami. Jakby ich kochał. - Kochał ich? Kochał się w Sarze Lambert? W Tomie Lambercie? - W nich. W nich razem. Mówił, że są doskonali. Pokazał mi taśmę, jak się rżną. Chyba to byli oni. Trudno było rozeznać w ciemności. Ale on mówił, że to oni. Luther czuje coś w trzewiach. - Miał taśmę, jak Lambertowie... współżyją? Kiwa głową uradowana. - Nakręconą bez ich wiedzy? - Mnóstwo taśm. Tak. Taśmy, jak ona jest w kibelku, jak on się goli. Jak oglądają telewizję. Jak się dymają. Lutherowi drżą ręce. Odkłada długopis. - Ma mnóstwo taśm - ciągnie Słodka Jane. - Mnóstwa rodzin. - Jakich rodzin? - A nie mam, kurwa, pojęcia. Chciał ich pokazać po prostu, jak się dymają. Myślał, że jeśli mi pokaże normalnych ludzi, jak uprawiają normalny seks, tak jak to robią normalni ludzie, to ja się stanę normalna. - Takiego użył słowa? „Normalny"? - To było jego ulubione słowo. Każdy coś ma, co nie? Każdy ma coś, co go kręci. Jego kręciło bycie normalnym. Chciał być normalny. - Ile par ci pokazał? - Nie wiem. Dziesięć? Dwanaście? Mnie to nie robiło. Poza jedną parą... żona była taka maleńka. Wygolona pizda. W zasadzie żadnych cycków. Sutki jak trójpensówka. Taka pychotka. -I to nie były filmy ściągnięte z netu? - Nie. Sam je nakręcił.
- Bez wiedzy tych ludzi? -Najwyraźniej. - Jak zdobył te filmy? - Syn mu pomógł. -Kto?! - Jego syn. - Jaki syn? Nie wspominałaś o synu. - Chyba wspominałam. - Ile ten syn ma? - Nie wiem. Dwadzieścia lat może. - Poznałaś go? - Tak, spotkałam go dwa, trzy razy. Henry go podrzucał w drodze do szpitala. - Gdzie go podrzucał? - Gdziekolwiek. W różne miejsca. - Jak ten syn ma na imię? - Patrick. - Jak Patrick wygląda? - Nie wiem, normalnie. Radosny, cynowy blask w jej oczach przygasa. Staje się znudzona. Luther wie, że jak na ten raz zbliża się do końca. -I po tych spotkaniach dla bezpłodnych - mówi - siadał i... co? Patrzył na Toma i Sarę Lambert. Co się potem działo? - Próbował się z nimi zaprzyjaźnić. - Udało mu się? - Ni chuja. Uważali go za świra. - Dlaczego tak mówisz? - Bo on jest świrem. Jest świrem i pojebem jak mała ropucha. Ją ciarki od niego przechodziły. Ale ten facet chyba chciał mnie przelecieć. Tak patrzył. Oczu ode mnie nie mógł oderwać. Luther też nie może. Dziesięć minut później Słodką Jane Carr zabrano do celi. Luther daje znak do wyjścia i prowadzą go przez odbijający echo labirynt, ponury nocą. Wychodzi na zewnątrz, na blask więziennych świateł. Mżawka tańczy w ich posępnym blasku.
U bram czekają dwa radiowozy. Jest Rose Teller. Skrzyżowane na piersi ręce, pochylona głowa. Idzie do niej energicznym krokiem. - Przedstawia się jako Henry Grady - mówi, za szybko, żeby ją dopuścić do głosu. - Mam dobry rysopis. Ma syna, Patricka. I ma coś w rodzaju bazy danych, listę ludzi, których obserwuje, tak jak obserwował Lambertów. Z jakiegoś powodu Lambertów szczególnie sobie upodobał. Ale jest ich więcej. I on nie jest pedofilem. To taki mąż i ojciec... Rose Teller odrobinę zmienia pozycję. Ma niecierpliwy, gniewny wyraz twarzy. - On chce być normalny - ciągnie Luther. - Postrzega siebie jako outsidera. Zawsze był outsiderem. Nie dorastał w tradycyjnym domu. To może znaczyć wszystko, sektę. Hipisów. Ale najpewniej to oznacza, że został adoptowany. Adopcja wywiera na niektóre dzieci negatywny wpływ. Nawet naprawdę dobra adopcja. Henry nigdy nie czuł, że gdzieś należy. Teraz próbuje stworzyć wokół siebie rodzinę. Dlatego wpada w gniew. Każdy tata by się wściekał, gdyby ktoś mu zarzucił pedofilię. On... - Dobra - przerywa mu Teller. - Już przestań. Słowa wpychają się za jego usta, tłoczą się w czaszce. - Musimy szukać niejakiego Finiana Warda - mówi Luther. I wszelkich fałszywych pracowników socjalnych w Bristolu w połowie lat dziewięćdziesiątych. Myślę, że tak właśnie trafił do Adriana Yorka. Udawał pracownika socjalnego i... - Przestań - mówi Teller. Przestaje. Ręce mu opadają do boków. - Jedź do domu - dodaje Teller. - Co masz na myśli? On gdzieś tam jest. W tej chwili. A ja się do niego zbliżam. - Ścigają go setki dobrych gliniarzy. Przekażemy im wszystko, co powiedziałeś. - Szefowo, nie możesz mi tego zrobić. Prosiłem o odsunięcie od sprawy. Kazałaś mi zostać. Aż dotarliśmy tutaj. Czuję go. Jego odór. Złapałem trop.
-I żeby tu dotrzeć, napadłeś na jednego świadka, a drugiemu groziłeś. Luther zgrzyta zębami, myśli o Howie i o jej telefonie z zatęchłego, betonowego balkonu. - Okoliczności łagodzące - mówi. - To nie była obrona. Nie zgodna z prawem. Nie moim zdaniem. - Szefowo. Gdzieś tam jest jakaś rodzina. On pewnie ma klucze do ich domu. Wejdzie do środka i zrobi z nimi, co chce. Pokazuje jej zegarek i przesuwającą się wskazówkę sekundową. - Teraz. Dzisiaj. Wie pani, co to znaczy. Widziała pani, co się stało z Lambertami. - A ty nie spałeś od trzech dni. To wymowne. - Co to znaczy? - Nadal nie możesz spać. Chodzisz w tę i we w tę. - Jestem sfrustrowany. - Jesteś na haju. Bierze go za łokieć i odprowadza na bok. - Czuję dziwną pewność, że Sava nie złoży skargi - mówi. Dla niego drobne nękanie to koszty działalności. A Bixby'e nikt nie uwierzy. - Więc w czym problem? - W tym, że to zrobiłeś. Luther powoli wypuszcza powietrze, bezsilny, w potrzasku. Wyciąga ręce, jakby zanosił błaganie do księżyca. - Szefowo, nic mi nie jest. - Masz całkiem niezłe wyniki z wizyty u Jane Carr kontynuuje Teller. - Jak ci się to udało? Nie mów, że z nią flirtowałeś. Bo wierz mi, że to nie jest kobieta w twoim typie. Przeszywa go swoim jasnym, drapieżnym spojrzeniem. - A gdybyśmy poprosili, żeby klawisze przeszukali jej celę? Znajdą coś? Luther wbija ręce w kieszenie, krąży skonsternowany. - Nie mogę iść do domu, kiedy się dzieje to wszystko - mówi. - Nie mogę. - To nie zależy od ciebie. - Naprawdę. Niech się pani na coś zdecyduje. Prowadzę
sprawę czy nie? - Idź do domu, John. On uciska grzbiet nosa. - Dobra - mówi. - Dobra, pójdę do domu i nie będę się wychylał. Ale mogę panią o coś prosić? - Zależy. - Jeśli coś się stanie, będzie pani miała jakieś przeczucie, zadzwoni pani do mnie. - Dobra. Luther szura nogami. Patrzy spode łba. - Naprawdę nic mi nie jest - mówi. Ale godzi się z sytuacją i rusza do domu. Nie ma żadnego konkretnego rejestru głupich telefonów wykonanych w Londynie w ciągu jednej doby. Ale dzisiaj jest takich telefonów więcej niż zwykle. W całym Londynie psotni nastoletni chłopcy, pełni nienawiści ekskochankowie, rasiści, nawaleni studenci i chorzy umysłowo obdzwaniają setki różnych rodzin, ostrzegając je, że idzie po nich Pete Black. Setki ludzi są sterroryzowane. Kilkadziesiąt osób dzwoni na 999. W tym kilka rodzin o nazwisku Dalton. Wszystkie rozmowy są zarejstrowane, żeby je poddać selekcji. Nikt nie sądzi, że człowiek przedstawiający się jako Pete Black zadzwoni z wyprzedzeniem, by ostrzec swój cel, że jest w drodze.
Rozdział 19 Luther dociera do domu tuż po 20.40. Zoe jeszcze nie ma. Sprawdza w komórce wiadomości, wchodząc przez czerwone drzwi i do ciemnego korytarza. Jedenaście nieodebranych połączeń. Trzy wiadomości głosowe od Zoe, coraz bardziej zmartwione i rozdrażnione. Kilka godzin temu zrezygnowała z dzwonienia. Luther zastanawia się, gdzie ona jest. Wyłącza telefon, wsadza do kieszeni i wchodzi dalej, odwiesza płaszcz na poręcz. Nie wie, co robić. Wlecze się do kuchni i podłącza telefon do ładowarki. Idzie na górę do łazienki. Szoruje zęby, myje twarz. Patrzy na swoje odbicie w lustrze, pokryte kroplami wody, potem wraca na dół i włącza telewizor. Trzykrotnie przewija kanały i wyłącza odbiornik. Chodzi po domu, zapalając światła. Potem wraca do kuchni, sprawdza telefon, sprząta po śniadaniu Zoe, nastawia zmywarkę. Otwiera lodówkę i patrzy na jej zawartość, na sosy w butelkach, owoce, mleko i jogurt, wyłożone w szpitalnie jaskrawym świetle. Stoi w chłodnym powietrzu na tyle długo, że lodówka zaczyna piskać. Karton mleka kupiony w poniedziałek, kiedy dziecko Lambertów było jeszcze w łonie matki. A teraz dziecko leży z rodzicami w kostnicy. Ich oczy są opuszczone i przebiegłe, sprytem umarłych, jakby wiedzieli coś, czego ty nie wiesz, coś, czego się dowiesz już niedługo. Ale mleko nadaje się jeszcze do picia. Może sobie z nim zrobić herbatę. Patrzy na mleko, podczas gdy lodówka piska, i nie słyszy klucza w zamku ani że drzwi się otwierają, ani że Zoe stawia torby w holu. Nie słyszy, jak ona idzie korytarzem i staje w drzwiach kuchni. - Jesteś w domu - mówi Zoe.
On ignoruje jej zbyteczną uwagę. To po prostu jedna z tych rzeczy, które ludzie mówią do bliźnich. Większość słów nie znaczy tego, co wydaje się znaczyć. Wypowiadane słowa niosą swoje prawdziwe znaczenie, tak jak szczury niosą zakażone pchły. - Dzwoniłam ze sto razy - mówi Zoe. - Miałeś wyłączony telefon. - Jeśli masz włączony telefon, on nic tylko w kółko dzwoni. Lodówka ciągle piska. Luther zatrzaskuje drzwi. Myśli, że gdyby umiał wyjaśnić, o co chodzi z tym mlekiem, wszystko byłoby w porządku. - Widziałaś wiadomości? - pyta. Warga jej drży z wściekłości. - Oczywiście, że widziałam wiadomości. Cały dzień nic nie robię, tylko w kółko, kurwa, gadam o wiadomościach. Moja matka dzwoniła porozmawiać o wiadomościach i spytać, czy nic ci nie jest. Cały świat gada o wiadomościach. Jedyna osoba, która ze mną nie gadała o tych pierdolonych wiadomościach, to ty. Wstrząsa nim jej zajadłość. Przełyka ją i pyta: - Chcesz drinka? - Nie. On też nie chce. Nastawia wodę. - W puszce jest coś fajnego - rzuca Zoe. Ma na myśli wysoką puszkę na niepaczkowaną czarną herbatę liściową. To jedna z rzeczy, którą przynosi do domu z targu. Uwielbia pokazywać mu to wszystko, wyjmować po kolei z torby. Zostają w kuchni - on pije normalną herbatę, ona coś Ziołowego - a ona rozmawia z nim o specjalnym chlebie, organicznym mięsie, przyprawach, winach i organicznych warzywach, luksusowych serach. Podaje mu do sprawdzenia. On komentuje chudość wołowiny, kuszącą jakość bekonu, wagę jaj organicznych, barwę wina. Nie ma wyrobionego smaku, jedzenie to jedzenie, ale uwielbia te sobotnie popołudnia latem i jesienią, siedzenie w kuchni z żoną. Później, jeśli jest naprawdę dobry dzień, on siedzi i czyta, a
ona gotuje. Nie jest rozmownym szefem kuchni. Lubi się skoncentrować, mieć oczyszczony umysł. Jest przygotowana i metodyczna, najpierw wykłada produkty ściśle według przepisu. Dopiero kiedy wie, że ma pod ręką wszystko, czego potrzebuje, zaczyna improwizować. To z improwizacji czerpie prawdziwą przyjemność. Nie wie tego, ale przy gotowaniu mówi do siebie, przez rozchylone usta powtarza służbowe rozmowy, uwagi powiązane z jedzeniem, rzeczy do zrobienia w tygodniu pracy. Wszystko to przerabia. On lubi siąść nad książką, tylko udając, że czyta, i słucha. W tych momentach uwielbia ją dziko i boleśnie, to przechodzenie przez jej osobiste myśli i wyobrażone spory. Później ona popija wino i przegląda sobotnią gazetę, podczas gdy on zmywa. Nie ma nic przeciwko zmywaniu. Ona mówiła mu nieraz, że zmywanie leży w jego naturze. Teraz woda w czajniku się gotuje, a Zoe patrzy na niego lodowatym wzrokiem. On jest wykończony. Mięsień w ramieniu mu drga. - Powinienem był zadzwonić - mówi. - Tak, powinieneś. -Byłem... - Zajęty? Tak - chce powiedzieć. Byłem zajęty. Ale nie mówi. Mówi: - Przepraszam. Ona zdejmuje płaszcz, wreszcie. Odwiesza go na oparcie kuchennego krzesła. Potem go przytula, opiera głowę na jego szyi, tak że on czuje zapach jej włosów i skóry. A nawet że paliła dzisiaj papierosa, pewnie nękana wyrzutami sumienia i przestraszoną przez niego, przemierzając żałosny rejon dla palaczy przed Ford and Vargas. Przeklinając go pod nosem, nienawidząc go za to, że tak ją nastraszył. Zapach tego papierosa przepełnia go czułością i ubolewaniem. - Powinienem był zadzwonić - mówi. - Powinienem. Ale byłem zagoniony. Fatalnie było.
- Z powodu tego dziecka? Ich wzrok się spotyka. - Z dziećmi zawsze jest trudno. Ona przeciska się obok niego, otwiera lodówkę, wyciąga wino. - Myślałem, że nie chcesz pić. - Zmieniłam zdanie. Mogę to zrobić. Mogę zmienić zdanie. Nalewa sobie kieliszek. On czeka. W końcu pyta: - Co to znaczy? -Nic. - Nic nie znaczy nic. - A to nic owszem. Nie znaczyło nic. Działając na autopilocie, podaje mu butelkę z korkiem do połowy wciśniętym w szyjkę. On odstawia butelkę do lodówki i ciska ciężkimi drzwiami. Ona głośno przełyka wino. - Musimy porozmawiać - mówi. - Rozmawiamy właśnie. - Nie o tym. O mnie i o tobie. - Co z nami? - Myślę, że wiesz. W głębi serca musisz wiedzieć. - O czym? - John, bądź poważny. Masz pojęcie, jak ja tego nienawidzę? - Czego nienawidzisz, Zoe? Nie wiem, o czym my mówimy. - Tego małżeństwa. Nogi się pod nim uginają. Musi usiąść. - Tego, że jesteś moją żoną. - Nie. Nas razem, ciebie i mnie. - Nie rozumiem. Nie wiem, co mówisz. - Wiesz, co mówię. Mówię to od lat. Mówię to coraz głośniej. - Naprawdę będziesz to robić? Dzisiaj? - No nie, John, a kiedy twoim zdaniem miałabym to powiedzieć? Kiedy byś chciał? - Nie wiem. Kiedy będzie lepszy moment. - A kiedy to jest? Bo mówię ci, że się staram, staram się i
staram, próbuję, ale ty nigdy nie słuchasz. Odwracasz się do mnie plecami, za każdym razem. - Jeśli chodzi o ten urlop... - Oczywiście, że nie chodzi o ten pieprzony urlop. - Mówiłem ci, przysięgam, przysięgam na wszystkie świętości, złożyłem podanie. Jezu, dzisiaj się starałem, żeby mnie wylali. - Nie rozumiesz - mówi Zoe. - Nie słuchasz. Nigdy nie słuchasz. Myślisz, że słuchasz, ale to nieprawda. - Dobra. Słucham. - Urlop to nie była prośba, to było ultimatum. - Nie rozumiem cię. Nie rozumiem. Ona się znowu śmieje, gorzko. - Chciałam zobaczyć, czy dotrzymasz obietnicy, choć raz. I nie mogłeś tego zrobić. Powiedziałeś, że zrobisz, wiele razy. Ale nigdy tego nie zrobiłeś. I w końcu postanowiłam: poproszę jeszcze raz. A jeśli znowu mnie okłamie, będę wiedziała, że tak już będzie zawsze. Ciągle będzie mi mówił to, co chcę usłyszeć, dzień po dniu, ale to będą tylko słowa. Mruży oczy zraniony. Ona czuje litość. - Cokolwiek chcesz powiedzieć - ciągnie Zoe - nie mów. Bo to będzie kłamstwo. Czeka, aż Luther odpowie. On masuje czoło nadgarstkiem. Bierze oddech. - Ja wiem – mówi. - O czym? - Zoe odwraca się do niego. - O dziecku. - Jakim dziecku? - Naszym. Luther wstaje i idzie do lodówki. Otwiera tackę z lodem, wyciąga kostkę lodu. Pociera nią czoło. Zimna woda skapuje mu na koszulę. Zatrzaskuje drzwi lodówki. Trzęsie się, dygocze cały. Słyszy drżenie głosu. Nienawidzi tego. - Znalazłem taki mały plastikowy kapturek - mówi. - Za śmietnikiem w łazience. Nie wiedziałem, co to jest. Myślałem, że to od termometru. Ale nie. I męczyło mnie to. Nie dawało mi
spokoju, wiesz, jak to jest. Wtedy nie wiedziałem w ogóle, dlaczego. Powinienem był to po prostu wyrzucić. Ale mnie to dręczyło. Jakiś tydzień nosiłem to w kieszeni. I nagle, nie wiem skąd, zaskoczyłem. Wiedziałem, co to jest. Poszedłem do apteki. Kupiłem trzy najbardziej popularne testy ciążowe. Rzeczywiście. Kupiłaś numer jeden na rynku. Bardzo mądrze. Zoe wypija wino. Nalewa sobie znowu. - Było moje? - pyta Luther. - Oczywiście, że twoje. - Z nerwów nieporadna, przewraca kieliszek. Nie rozmawiają, gdy ona sięga po ręcznik papierowy i odrywa kilka arkusików. - Jezu, John. Dlaczego nic nie powiedziałeś? - Czekałem, aż ty mi powiesz. Ona zagryza wargę, ściera wino. Wrzuca do śmietnika nasączone winem ręczniki i z powrotem opiera się o blat. Odgarnia włosy, ale nie może nic znaleźć, żeby je związać. - Cholera - rzuca. Luther siedzi na kuchennym krześle, łokcie oparł na kolanach. Nie patrzy na nią, wpatruje się w przeplatający się wzór światła i cienia na kuchennej podłodze. Czarny, biały, dziesięć odcieni szarości. - Więc co się stało? Nic, straciłam je. - Dlaczego mi nie powiedziałaś? - Jak sądzisz? Byłeś zajęty. Krzywi się na jej niespodziewane okrucieństwo. - Słuchaj, nie ma o czym mówić. Byłam w ciąży, potem zaczęłam krwawić i już nie byłam w ciąży. Spędziłam popołudnie w szpitalu. Nie wróciłeś wtedy na noc do domu. - Myślałem, że miałaś aborcję. - Dlaczego tak pomyślałeś? - Bo byłaś w ciąży, a potem nie byłaś. I nie powiedziałaś mi. - Nie dałeś mi szansy. - Nigdy nie chciałaś dzieci. - Ty też nie... - Milknie. - O Jezu... Miś... Mówi o wielkim, pluszowym misiu, którego znalazła na dnie
szafy Luthera. - Powiedziałeś, że to dla wnuczki Rose. . - A co miałem powiedzieć? Że to dla dziecka, które usunęłaś w tajemnicy przede mną? - Co z nim zrobiłeś? - Nie wiedziałem, co z nim zrobić. Zaniosłem do Oxfamu. Zoe stoi. Luther siada. Oboje patrzą na przeplatające się cienie na podłodze. - Boże - mówi ona. - Co za bajzel. Luther śmieje się głucho. Zoe sięga po swój płaszcz. - Dokąd idziesz? - pyta Luther. - Nie wiem. Wychodzę. - Wrócisz do domu? - Myślę, że najlepiej będzie, jeśli nie wrócę. - Więc gdzie będziesz spała? - Pewnie u mamy. W kąciku jej ust pojawia się maleńkie napięcie, przecinek, a Luther myśli, że ona kłamie. Ale nie ufa swojemu osądowi. Jest zły, zmęczony i osamotniony. Może widzieć kłamstwa tam, gdzie ich nie ma. A jeśli pójdzie teraz tą drogą, to sytuacja się tylko pogorszy, jakkolwiek jest teraz zła. Patrzy, jak Zoe wkłada płaszcz, i czuje papierosy, i wie, że ona nie idzie do swojej mamy ani siostry, ani do przyjaciółki, ani do nikogo, kogo on zna. Bardziej niż czegokolwiek chce, żeby Zoe została tutaj, w tym domu, domu z czerwonymi drzwiami, domu z ich imionami na tytule własności: John i Zoe Luther. Jakże byli dumni w dniu, kiedy się tu wprowadzili. Pierwszy prawdziwy dom, za duży na nich dwoje. Okolica była trochę niespokojna, ale dobrze rokowała, a zresztą kogo to obchodziło? Luther wyobrażał sobie, jak jest staruszkiem, umiera w pokoju na górze; wtedy to będzie biblioteka, ze skórzanymi fotelami. I to on by umaił pierwszy. Ona by weszła któregoś ranka z herbatą w porcelanowej filiżance i kilkoma ciasteczkami na talerzyku, a on by siedział martwy w swoim
skórzanym fotelu z książką na kolanach, dobrą książką, uwielbianą i zaczytaną. A teraz ona zawiązuje płaszcz, czekając, aż on coś powie. - Nie musisz nigdzie iść - mówi. - Jeśli zostanę, będziemy się kłócić. - Słuchaj - zastanawia się, czy ona słyszy rozpacz w jego głosie. - Słuchaj - powtarza. - Ja się dzisiaj nie odprężę. Z tym wszystkim, z tym czekaniem na telefon. Zwariuję, jeśli zostanę w domu. Ty zostań, dobra? Ty zostań, a ja wyjdę. Widzi w jej oczach falę rozczarowania. On zaś czuje zbijające z nóg szarpnięcie, że rozczarowuje ją nawet teraz, na strzępiącej się krawędzi ich małżeństwa. Zoe stoi w zapiętym i przewiązanym paskiem płaszczu. I dlatego właśnie, dlatego że ona stoi gotowa do wyjścia, John powtarza: -Ja pójdę. Ona kiwa powoli głową. Raz. - Dobra. On idzie do drzwi kuchennych. Waha się. - Chcesz, żebym zadzwonił? Dał ci znać, jak idzie? Ona nie odpowiada. Kiedy on się odwraca, żeby znowu zapytać, ona płacze. On nie rozumie. Nie wie, co powinien teraz powiedzieć. - Zamknij się porządnie - mówi. - Zamknij drzwi i okna. Wychodzi. Zamyka kuchenne drzwi i odchodzi, i jest zgubiony. Zastanawia się, czy wpaść do Reeda. Ale jeśli to zrobi, może będzie musiał o tym rozmawiać. A nie chce o tym rozmawiać. Ale musi coś zrobić, musi gdzieś pójść. Więc przystaje, by kupić paczkę frytek, i idzie do Billa Tannera. Trzyma frytki w przemoczonym papierze, lekko pachnące octem, kiedy Bill otwiera drzwi i wita go wielkim, jasnym uśmiechem sztucznej szczęki. Luther wie, że coś jest nie tak. Wchodzi, odruchowo pochylając głowę. Jedzą frytki z papieru na plastikowym blacie. Bill smaruje
frytki brązowym sosem ze szklanej butelki. Wokół gwintu nakrętki zaschły smarki sosu. - Widziałem pana w telewizji - mówi Bill. - O tak - odpowiada Luther. - Wyglądałem grubo? Podobno kamera dodaje osiem kilo. - Nic ci nie jest, synu? Luther się zastanawia, czy powiedzieć staruszkowi, ile mu jest. Ale odpowiada tylko: - Ma pan dzieci, Bill? - Czwórkę. Chociaż to już nie dzieci. - Wnuki? - Prawnuki, młody. Setki małych gnojków. Jak kijanki. Luther chichocze. - Gdzie one są? - Kto to wie? Kiedy się robisz taki stary, że nawet twoje dzieci siedzą po domach na tyłku, zdajesz sobie sprawę, że wszyscy mają w nosie, czy żyjesz, czy umarłeś. A więc proszę, zasada numer jeden: nie starzeć się. - Małe szanse. - A, wszyscy tak myślimy. - Mógłbym ich panu poszukać, tych wnuków. Dać im znać, co się dzieje. - Mój najstarszy wnuk jest w Australii - mówi Bill. - Wyjechał jako hydraulik, na początku lat dziewięćdziesiątych. Wtedy jeszcze rzemieślnicy byli w cenie. Prosił, żebym do nich dołączył: „Przyjedź i mieszkaj z nami, dziadku". Ale jego stara mnie tam nie chciała. Sam pan wiesz. - A pozostali? - Nawet nie umiałbym ci podać ich adresów. - Niech pan je frytki - mówi Luther. - Nabierze pan krzepy. Bill opuszcza wzrok na klatkę piersiową. Ramiona mu drżą. - Bill? W porządku, stary? Staruszek zaciska miarowo swoje zniszczone pięści. Luther podchodzi do zlewu zmyć z palców tłuszcz po frytkach, wyciera ręce w stary ręczniczek, pamiątkę po podróży do Blackpool sprzed lat. Potem przyklęka przy starcu i klepie go po ramieniu.
- Hej - mówi. - Ej. Ej. Kiedy płacz dobiega końca, pyta: - Mogę panu zrobić herbaty? Bill siąka nosem, wyciera go ręką. - W kredensie jest whisky. Luther przynosi pół butelki whisky i nalewa miarkę do mętnej szklanki. - Więc co się stało? Twarz Billa pokrywa siwy zarost. Wygląda na wyczerpanego. - Nie powinienem był do was dzwonić - mówi. - Oni chcieli dobrze. Ale przez to wzywanie władzy się w to wpakowałem. Luther pakuje resztki ryby i frytek, wsadza je do siatki. Skręca i zawiązuje rączki torby i stawia w drzwiach, żeby wyrzucić to do śmietnika. Staruszek siąka. Luther wpatruje się w torbę. Jest tak zmęczony, że nie może sklecić żadnej myśli. W końcu jednak mu się ona rodzi. - Bill - mówi. - Gdzie pies?
Rozdział 20 O 20.47 Stephanie Dalton odbiera swojego starszego syna, Dana, z wieczornych zajęć teatralnych niedaleko Chiswick High Road. Dan ma piętnaście lat i chce być aktorem. Steph i Marcus chcieliby, żeby został kimkolwiek innym, ale na jaką karierę w zasadzie mogliby mieć nadzieję w dzisiejszych czasach? Kierownik w banku to posada ani trochę bezpieczniejsza. Steph dorastała, chcąc być nauczycielką, ale w wieku 21 lat zajęła się modelingiem, zdołała zrobić niezłą karierę (głównie katalogi), zarobiła jakieś pieniądze, zmęczyła się tym wszystkim, po czym odeszła i urodziła dzieci. Potem Dan i Mia urośli trochę i Steph znudziła się siedzeniem w domu cały dzień. Uruchomiła domową firmę sprzątającą, nazwała ją Zita, po świętej Zycie, patronce sprzątania - a także podobno patronce ludzi, którzy gubili klucze czy coś takiego. Chociaż o tym nie wspomniała na stronie internetowej. Kiedy Zita wystartowała, Steph uruchomiła firmę pod nazwą Handywoman, Pomocnica, dostarczającą złote rączki wyłącznie płci żeńskiej klientkom wyłącznie płci żeńskiej w starszym wieku. Handywoman miała trudniejszy początek niż Zita, ale rozrosła się we franszyzę. W całym kraju matki i córki, przyjaciółki, młode matki, jeździły w niewielkich vanach citroenach, naprawiając krany, karton- gipsy i gniazdka. Steph jest z tego dumna. Kryzys dotknął ich dość mocno, ale dawali radę. Interes się kręcił. A Dan chce być aktorem. Już ma właściwy wygląd, na swój wciąż rosnący, patykowaty sposób. Do tego ma długą grzywkę i charakterystyczny styl noszenia koszuli. A odkąd bierze lekcje, w jego głosie słychać taką jakąś pewność siebie, i widać w jego chodzie. Steph nie wie, czy to prawdziwe, czy to gra. Ale pewnie
w tym rzecz. Dan wyłania się z mrocznego wejścia, mama mruga światłami. On macha ręką, zakutany w płaszcz i podbiega przez ulicę. Steph wychyla się, by mu otworzyć drzwi pasażera. Dan wsuwa się do środka, wnosząc nocny ziąb i wilgoć. Siada ze swoją torbą kurierską Crumplera na kolanach. Steph widzi jego wyraz twarzy. Nie jest aż tak dobrym aktorem, jeszcze nie. - Co się stało? - pyta. -Nic. Ma ochotę wyciągnąć rękę i odgarnąć z oczu syna opadającą grzywkę. Ale wie, że to go wprawi w zakłopotanie. - No, nieprawda. Przecież widzę, że nie nic. - Przychodzą do nas agenci - mówi. - Kumasz, agenci! Wypytujemy ich, kumasz, o branżę. Branżę, myśli Steph, jednocześnie się zżymając i płonąc z miłości. - A potem - ciągnie syn - czy przedtem, czy coś, mamy zrobić, kumasz, przedstawienie. Jakby najlepsi z kursu. I mnie wybrano, żebym grał Rosenkrantza! - O mój Boże! To cudownie! Uśmiecha się do niej promiennie. Wygląda czysto i pięknie gdzieś na oświetlonych słońcem łąkach pomiędzy dzieciństwem a dorosłością. - Nie dzwoń do taty - ciągnie - chcę mu powiedzieć, jak dojedziemy do domu. Mama klepie go po kolanie. - Sam mu powiedz. Będzie taki dumny. Pęknie z dumy! Dan obejmuje torbę. - Co sobie weźmiemy na podwieczorek? - pyta Steph, ruszając. - Ty wybierasz. Świętujemy. - Żebyś nie zapeszyła. - Nie zapeszam. Po prostu trochę świętujemy. Dobre wieści. Wszyscy lubią dobre wieści. - Może KFC?
- KFC mieliśmy w twoje urodziny. - Wieki temu! - Sześć tygodni. -No właśnie. Niedaleko za nimi Henry i Patrick obserwują ich z kradzionej toyoty corolli. Patrzą, jak Steph odjeżdża, włącza kierunkowskaz, skręca w Chiswick High Street. - Szybciej - mówi Henry. - Zgubimy ich. - Wiemy, gdzie mieszkają - odpowiada Patrick. - Mamy klucze. Nie możemy ich zgubić. - Nie w tym rzecz. Lubię polowanie. Patrick wrzuca kierunkowskaz, odjeżdża. - Ten młody - mówi Henry. - Ten z grzywką. Jak on ma na imię, bo zapomniałem? - Daniel. Chce być aktorem. - Zgadza się. - Henry'emu czasami się oni mylą, ci wszyscy drugoplanowi na liście obserwowanych. - Odetnę mu ten jebany łeb. Stanie się sławny. Szczerzy się do Patricka, ukradkiem i drapieżnie. Na ramieniu Patricka pojawia się gęsia skórka. To reakcja pilo- motoryczna. Patrick zna tę nazwę, bo znalazł ją kiedyś w starym słowniku. Słownik leży w niegdysiejszej sypialni Elaine, obecnie sypialni Henry'ego. Leży obok Biblii, a obie książki mają plamy od wody i śmierdzą wilgocią. W środku wypisano dawno wyblakłym granatowym atramentem, że są to nagrody w konkursie ortograficznym z czasów, gdy Elaine była dziewczynką. Więc wie, że o to właśnie Henry go przyprawia czasami: o reakcję pilomotoryczną. I oto, co jeszcze mu dało zaglądanie do słownika. Pomyślał o nim, jak przemieszcza się w czasie, leżąc w pokoju już starym, kiedy Henry się urodził, starszym jeszcze w dniu, kiedy Patrick się urodził. Leżąc w pokoju przez wszystkie te lata, przechodząc przez te wszystkie ręce.
Dopiero Patrick, syn zabójcy, użył go, żeby znaleźć właściwe określenie na gęsią skórkę, zanim wyrzucił słownik do śmieci. Właścicielka słownika, kiedyś bystre dziecko, leżała pod kompostem w ogrodzie, przegniła starsza pani. Marcus Dalton jest architektem, obecnie zanoszącym modły do Boga w podzięce, że nie podjął decyzji, by otworzyć własną firmę, kiedy miał trzydzieści pięć lat. Zachował swoją stosunkowo nudną, ale stosunkowo bezpieczną pracę w wielkiej firmie w Covent Garden. W tej chwili jest w domu i gra z Mią na Wii. Ona ma jedenaście lat i łoi mu tyłek w Super Mario Cart. Marcus się cieszy, że dostaje po tyłku. Może być dumny córki. Widuje ambitnych rodziców stojących z boku na meczach futbolowych podstawówki zakutanych w kurtki, szale i ubłocone kalosze. Dorosłych z szaleństwem w oczach, że stracą piłkę albo że będzie faul w grze rozgrywanej przez ośmiolatków. Marcus tego nienawidzi i nienawidzi ich, i siebie, że nie bawią go zajęcia sportowe dzieci. Wolałby spędzać z nimi czas w mniej aktywny sposób. Dzięki cięgom zbieranym przy Wii może się wyłgać od gratulacji czy wyrazów współczucia na skraju darniowego boiska, gdzie strasznie nie chce być. W kuchni Gabriella Wspaniała robi popcorn. Gabriella to drobniutka Amerykanka pochodzenia włoskiego, olśniewająca. Na początku jej pobytu przezwisko zbiło nieco gorączkę wywołaną mikroszortami i króciutkimi topami, w których snuła się po domu. Ale teraz Gabriella należy do rodziny. Wszelka żądza, jaką Marcus mógł początkowo i przelotnie odczuwać, dawno już zgasła, zduszona przez wilgotne ręczniki porzucone na podłodze łazienki, Gabriellę puszczającą cukierkowy lo-fi rock z głośnością rozsadzającą ucho, Gabriellę nigdy nieodstawiającą mleka do cholernej lodówki. Wchodzi z miską ze szkła żaroodpornego pełną popcornu z
mikrofali, rzuca ją obok siebie na kanapę. - Znowu mieliśmy dzisiaj telefon - mówi. Marcus koncentruje się na ekranie. Na drugim okrążeniu Coconut Mall wciąż jedzie swoją postacią niewłaściwą drogą w górę schodów. - Znowu on? - Nie wiem. Chyba. Ale tym razem to była dziewczyna. - Co powiedziała? - Coś tam z zagrożeniem. - Jakim zagrożeniem? - Nie wiem w sumie. Trochę mówiła jak pijana czy coś. Może płakała. - To znowu twój chłopak? - pyta Mia. - Tak - odpowiada Gabriella. - On jest szalony. - Owszem. - Szalllony z mniłości. Marcus hamuje irytaq'ę. Posyła Gabrielli spojrzenie: „Pogadamy później". - O której mama wraca? - pyta Mia. - Już jedzie - odpowiada jej ojciec. - Przywiezie KFC. - Fuj. - Daniel wybierał. - Zawsze Daniel wybiera. Wywala język i wydaje odgłosy, jakby się krztusiła. Marcus delikatnie trzepie ją w kark. - Zachowuj się - mówi. - Zachowuję się. Nie chcę po prostu KFC. Sam tłuszcz i te takie żyły. Chcę być wegetarianką. - Może zrobimy ci omlet? - Skończmy ten poziom - odpowiada Mia. - Świetnie. A z czym chcesz omlet? - Z samym serem. - Jest ładny bekon. - Ble. Sam ser. - Sałatka? - Mamy takie małe pomidorki?
- Takie małe pomidorki. Chyba tak. . - No to zjem trochę sałatki. Czy już ci mówiłam, że lubię buraczki? - Od kiedy? - Jadłam u Fiony. Były naprawdę fajne. Nie oślizgłe. Mamy buraczki? - Nie sądzę. - Możemy następnym razem kupić? - Oczywiście. Kończą poziom. Mia wygrywa. Jej postać nazywa się Wielka Super Mia. Gabriella pyta, czy chcą, żeby im pomóc w kuchni. Marcus mówi, że nie. To taki mały czas tylko dla ojca i córki. Marcus i Mia razem wchodzą do kuchni. Ona jest jeszcze na tyle mała, że po drodze trzyma go za rękę. Kuchnia jest wielka i jasna. W oknach czarne lustra. Spędzają tu mnóstwo czasu. Mia bierze kilka jajek z opakowania, rozbija je do miski. Marcus szuka patelni. Nie znajduje jej w szufladzie. Jest w zmywarce, jeszcze odrobinę ciepła po porannym myciu. Spryskuje ją olejem słonecznikowym, stawia na płycie grzejnej. Mia bierze widelec i miesza jajka. Sztuka polega na tym, żeby je rozbić, ale nie ubić. Posypuje je szczyptą soli i sporą dawką pieprzu. Lubi pieprz. Słyszy klucz w zamku. Otwierają się drzwi frontowe. To dźwięk tak jej znany jak bicie własnego serca. Mia urodziła się w tym domu, w basenie w salonie. Nigdy nie mieszkała nigdzie indziej. To wielki dom, trochę zaba- łaganiony. Ale ona go uwielbia i nie chce się nigdy z niego wyprowadzać. Ma jedenaście lat, dom jest dla niej rajem. Gabriella wpycha popcorn do ust i ogląda odcinek Co masz do stracenia?, nagrany na Sky Plus. Gabriella nigdy nie tyje. Choćby nie wiadomo co jadła. Częściowo z tego powodu Co masz do stracenia? to jeden z jej ulubionych reality show. Podoba jej się, że oglądając go, zajada popcorn, lody, a raz pochłonęła sześć donatów. Ona z
kryształkami cukru na wargach, palcami lepkimi od lukru, a tam mężowie, żony i córki wielkości sterowca zawstydzeni przyjmują wyniki z wagi jak skazańcy idący na śmierć. Ale Steph nie pochwala Co masz do stracenia? Steph nie pochwala żadnego reality show. Nie obchodzi jej, że Gabriella je ogląda, o ile w pobliżu nie ma dzieci. Gabriella uważa, że to pieprzenie, ale nie ma Sky Plus w swoim pokoju - choć kilkakrotnie rzucała na ten temat dość wyraźne aluzje. Steph objeżdża drive-through w KFC, próbuje zapłacić nieważną kartą: zapomniała zastąpić ją nową, która dotarła już trzy tygodnie temu. Musi więc przetrząsnąć swoją wypchaną paragonami portmonetkę w poszukiwaniu gotówki. Resztę drogi pokonują w milczeniu, Dan cały spięty od ogromu jego wstydu, tłusty kubełek w plastikowej torbie chwieje się na jego wąskich kolanach. Steph nie zauważa pojazdu jadącego za nimi w odległości dwóch, trzech aut. Doświadczała już chwil miejskiego terroru: nieraz ją obrabowano, ostatnio niespełna rok temu. (Przez jakiś czas myślała, że skradziono jej klucze od domu. Tymczasem znalazły się na kuchennym stole, jakby podrzucił je tam złośliwy gnom). I miała kilka dziwnych telefonów. Ostatnia ich seria, jak się dowiedziała z ulgą i dziwnym rozczarowaniem, to dzieło usychającego z miłości dzieciaka o imieniu Will, obsesyjnie zakochanego w Gabrielli Wspaniałej. Steph była roztrzęsiona i zatroskana usychającym z miłości niedostatkiem wyobraźni Willa. Ale kilka trudnych rozmów telefonicznych - pierwsza do samego chłopca, kilka na policję szybko naprawiło sytuację. Od tego czasu minęła go kilka razy na ulicy. Mówi „dzień dobry" i spuszcza wzrok. Steph jest go teraz żal, żal tego zakłopotania z powodu niekontrolowanej miłości, która nim powodowała. Pozwolić nastolatkom na zakochanie to jak
pozwolić im jeździć sportowym autem. O wiele za dużo mocy w silniku. Parkuje po drugiej stronie ulicy, z ulgą patrzy na dom, światła włączone. Żałuje swojej spontanicznej propozycji ze smażonymi kurczakami, ponieważ pachną i ponieważ są straszne, i ponieważ ona uwielbia frytki, posypane solą i zanurzone w lepkim kurczakowym sosie o idealnej temperaturze. I wie, że jutro to nadrobi, zje maleńkie śniadanie, na lunch sałatkę. A potem, około 15.30 dostanie świra i znowu nadrobi wielkim kawałem ciasta marchewkowego. Znowu dopadnie ją poczucie winy i na obiad nie zje nic prócz paru klusek. Do łóżka pójdzie z bólem głowy. Wsuwa klucz do zamka i obraca go. Otwiera drzwi że skrzypnięciem. Odwraca głowę, żeby popędzić Dana. Nawet w deszczu się guzdra. - Pospiesz się - mówi - zimno się robi. Tuż za Danem widzi dwóch mężczyzn. Steph ich nie zna. Ale równocześnie zna ich doskonale. Jeden z nich jest młody, przystojny i przerażony. Drugi jest niewysoki kroczy dumnie, ma idealny przedziałek. „Nazifryz", myśli. Tak dzieciaki mówiły na takie włosy, kiedy ona chodziła do szkoły. Obaj mają plecaki. Dan odwraca się, by sprawdzić, na co mama patrzy takim przerażonym wzrokiem. Mniejszy mężczyzna wykonuje czymś zamach. To aluminiowy kij do bejsbolu. Robi zamach nisko i bezwzględnie, w kolana jej syna. Dan ma długie, chude nogi i wielkie stopy - nogi matki. Czasami nocą ciągle go bolą, bo rosną. Steph słyszy, jak pęka kość, i dźwięk ten kojarzy się jej z kostkami lodu w szklance. Robi wdech, ale nie ma czasu krzyknąć, bo młodszy z mężczyzn podbiega do niej i wpycha jej w twarz gorący, tłusty kubełek kurczaków. Ona się dławi i panikuje, zduszona przez masę smażonej skórki, mięsa i gorącego tłuszczu.
Młody wali ją pięścią w brzuch. Steph, krztusząc się, pada na ziemię. Młody mężczyzna zaczyna ją kopać. Patrick odwraca się od kobiety i idzie do chłopaka, Dana. Ten wyje nad swoją złamaną nogą jak, kurwa, dzieciak. Patrick nerwowo rozgląda się na boki. Ale nie widać żadnych świateł. Nikt nie podchodzi do okna. Nikt nie krzyczy. Nikt się nie wtrąca. Nigdy nikt się nie wtrąca. Patrick uderza chłopaka własnoręcznie wykonaną pałką, skarpetą turystyczną wypełnioną bateriami AA. Pałka roztrzaskuje dzieciakowi zęby. Dzieciak się krztusi i płacze, i wypluwa pełno kawałków zębów na betonowy chodnik. Chwyta się za usta i wydaje dziwny stłumiony odgłos, jakby ktoś chciał powiedzieć coś pilnego przez cienką ściankę działową. Henry za włosy ciągnie kobietę do domu. Na palcach ma pełno kurczaków. Marcus odstawia patelnię omletową i mówi do córki: - Zostań tu. Ona patrzy na ojca szeroko otwartymi oczami, kiedy ten wychodzi spiesznie. Słyszy, jak omlet się pali na palniku. Nie wierzy, że jej tata - taki porządny, taki skupiony - zapomniał o nim. Na myśl o tym czuje się słaba i przestraszona, i bardzo mała. Na swój sposób to gorsze niż straszliwe odgłosy walnięcia, trzaski i najstraszliwsze, potworne, przepotwome krzyki - które dochodzą z drugiej strony domu. Mia musi się poczuć duża. Idzie do kuchenki i ją wyłącza. Potem zsuwa patelnię z płyty. Wstawia gorącą patelnię do wilgotnego zlewu. Skwierczy, wstrząsająco, jak wąż. Mia ją wyjmuje. Mężczyzna w ciemnym ubraniu wciąga Steph przez otwarte drzwi. Steph ma czymś usmarowaną twarz. Gabriella w pierwszej chwili myśli, że to wymioty, że Steph zjadła swoje KFC, źle się poczuła, a ten mężczyzna musiał ją przynieść do domu. Ale tylko przez chwilę. Mężczyzna dostrzega Gabriellę i uśmiecha się wilczym
uśmiechem, takim z oblizywaniem warg, od ucha do ucha. Kopie Steph w żebra, potem zbliża się, podnosząc kij do bejsbolu. Gabriella się odsuwa. Potyka się o but, o converse'a Mii. Mężczyzna robi zamach pałką, ta uderza w bok głowy Gabrielli. Gabriella to słyszy. Pada. Mężczyzna trzy razy naskakuje na jej brzuch, jakby gasił ognisko. Marcus wbiega do holu. Steph leży z otwartymi oczami. Wykonuje gwałtowne ruchy prawą ręką. Dan walczy z młodym mężczyzną w ogródku przed domem. Młody mężczyzna raz po raz uderza go w twarz. Marcus chce ruszyć z interwencją, nagle zauważa mężczyznę w salonie. Skacze on po brzuchu Gabrielli. Tylko drzwi go dzielą od kuchni. - Mia, uciekaj!!! - krzyczy Marcus. Potem wpada do salonu i pięścią wali mężczyznę w tył głowy. Chwyta go za ramiona i rzuca na ścianę. Mężczyzna upuszcza kij bejsbolowy. Gabriella czołga się na drugą stronę pokoju. Wydaje dźwięk. Marcus ma nadzieję, że nigdy już nie usłyszy tego dźwięku. Rozgląda się, szukając czegoś, czym mógłby zabić mężczyznę. To jego jedyna myśl. Dostrzega przewód zasilający do telewizora. Rusza, by go chwycić. Młodszy mężczyzna wchodzi do salonu i wbija Marcusowi w plecy nóż myśliwski. Mia stoi skamieniała. Czuje na karku ciepło bijące od kuchenki. Ponieważ ma dopiero jedenaście lat, jej życie było do tej pory pełne potworności: potworność leżenia w łóżku nocą i martwienia się, że mama i tata giną w katastrofie lotniczej albo się rozwodzą. Potworność drzwi od szafy. I czegoś pod łóżkiem. A najgorsze ze wszystkiego, miś, którego kupiła jej babcia na czwarte urodziny. Siedzi na skraju łóżka Mii i wpatruje się w
nią szklanymi, wrogimi oczami. Kiedy mama i tata idą spać, Mia zasłania misia kocykiem, zamieniając go w niejasny, niezgrabny kształt. Na myśl o jego bursztynowych oczach płonących gniewem szaleje ze strachu. Ale to lepsze, niż żeby tak patrzył na nią całą noc. (Kilka razy zsikała się do łóżka i wymyślała jakieś historie, że przed snem wypiła za dużo wody. Ale tak naprawdę to wszystko przez Złego Misia). Pewnego dnia Mia powiedziała au pair (wówczas była nią Hiszpanka o imieniu Camilla), że jest już za duża na misie. Może czas, żeby dostało go Biedne Dziecko (odkąd skończyła pięć lat, wiedziała, że na świecie roi się od Biednych Dzieci). Camillę wzruszył ten'gest. Steph też. Więc Steph i Mia siadły w pokoju, na skraju łóżka, trzymając się za ręce. - Camilla powiedziała - zaczęła Steph - że wyrosłaś ze swojej Przytulanki. (Mama i tata myśleli, że Zły Miś jest jej Przytulanką). Mia kiwnęła głową i zagryzła dolną wargę. Czuła, jak łzy napływają jej do oczu, bo była pewna, że mama się nie zgodzi, ponieważ Zły Miś był prezentem od babci, która już nie żyła. Steph błędnie zinterpretowała łzy w oczach córki. Silną dłonią pogłaskała ją po czole i delikatnych włosach. - Gdzie Przytulanka miałaby trafić? Mia wzruszyła ramionami: Nie wiem. - Cóż - powiedziała Steph. - Wiem, że w szpitalach dziecięcych zawsze brakuje zabawek. Mia doznała lekkiego dygotu przerażenia na myśl, że Złemu Misiowi spodobają się te wszystkie łóżka i te wszystkie śpiące dzieci! Ale (i czuje pulsowanie winy w związku z tym, chociaż minęło już sześć i pół roku) kiwnęła głową i powiedziała „tak". I tyle. Zły Miś poszedł do szpitala. Od tego czasu niczego się tak nie bała, nawet w zbliżonym stopniu. Dopiero teraz. Stoi w kuchni, a z korytarza dobiegają przerażające odgłosy. Głosy mężczyzn, którzy krzyczą i się przewracają i coś, co brzmi jak straszliwy śmiech, zgrzytający histeryczny śmiech. Ale to nie śmiech. Mia sika w majtki. Ciepło płynie po jej nogach, spływa po
nagich stopach i zbiera się w kałużę na podłodze. Tata woła drugi raz: Mia, uciekaj! Mia przez chwilę jeszcze stoi skamieniała. Potem coś w niej zaskakuje i biegnie. Po zadźganiu Marcusa Patrick spieszy do ogródka przed domem, żeby wciągnąć Daniela do środka. Daniel jest półprzytomny. Patrick rzuca go obok matki. Widzi to spojrzenie, to spojrzenie, o którym mówił mu Henry. Henry miał rację, to wygląda jak uwielbienie. Patrick nienawidzi za to Daniela. Naskakuje na jego strzaskane kolano. Kiedy już Patrick obezwładnia męża, Henry zajmuje się au pair. Chociaż w normalnych okolicznościach chciałby ją zerżnąć, dzisiaj nie jest nią zainteresowany. Postrzega ją raczej jak domowe zwierzątko niż członka rodziny. Ciągnie więc ją za włosy na środek pokoju i przed Marcusem podcina jej gardło. Zadowalający strumień krwi tętniczej. Podryguje zabawnie, a Henry się śmieje. Dostrzega wzrok Marcusa, tak jak dwaj obcy sobie mężczyźni krzyżują spojrzenia, kiedy plażą przechodzi piękna dziewczyna. Marcus trzęsie się na podłodze jak galareta. Szepcze coś o Bogu. Henry się śmieje, zadowolony. Wsuwa stary kastet i wali nim Marcusa w twarz - łup łup łup. Nos Marcusa rozbryzguje mu się na twarzy. Henry myśli, że on nie żyje. Ale nie. - Włagam - mówi Marcus przez roztrzaskane wargi. Włagam. Włagam. Włagam. Henry to uwielbia. - O co włagasz? - pyta. Ale nagle sobie przypomina, po co tu przyszedł. - Patrick? - mówi. Patrick wchodzi do pokoju. Chodzi po krwi, która jest wszędzie. Ma minę winowajcy, jest opryskliwy, przygarbiony.
Henry'emu wydaje się obrzydliwy, fizycznie odpychający. Chciałby kastetem walnąć w jego dumą, nadąsaną twarz, łup łup łup, i byłoby po wszystkim. Zostawiłby go tu, ze zmiażdżoną twarzą, mózgiem pluskającym mu na kolana jak modelina. - Gdzie dziewczynka? - pyta Henry. - Która? Mia? - Tak - odpowiada Henry z przesadną cierpliwością. - Mia. - Myślałem, że ty ją rpasz. - Wygląda na to, że ją mam? Patrick nie odpowiada. - Więc idź po nią - rozkäzuje Henry. - A co z matką i synem? Henry zrzuca plecak, odpina go i wyciąga nowy toporek. - Załatwię to. Patrick rusza na poszukiwanie Mii. Przechodzi nad au pair jej noga ciągle wykonuje absurdalne drobne drgające ruchy, jakby dziewczyna udawała, że śpi, ale nie mogła się powstrzymać od tańczenia do ulubionej piosenki, która dobiega z daleka. Nie wiedzieć czemu Patrickowi robi się od tego smutno. Ta podrygująca stopa, samotny brązowy pieg na podeszwie. Patrick kieruje się do kuchni. To wielki dom z wielką kuchnią, ale on zna drogę. Był już tutaj. Ktoś robił omlet. Jest tu miska brudna od jajek, ciągle sterczący z niej widelec. Czarna patelnia, poważna patelnia do smażenia, stygnąca i tłusta w wielkim zlewie. Patrick ma wyostrzone zmysły. Czuje ciepło bijące od kuchenki. Nikogo tu nie ma. Spogląda w dół. Na podłodze widzi kałużę sików. Szafka pod zlewem jest otwarta. Patrick klęka. Otwiera drzwi szafki. Widzi sprzęt do sprzątania. Gąbki. Rolkę worków na śmieci. Nie ma Mii. Otwiera następną szafkę. I następną. Otwiera spiżarnię.
Nie ma Mii. Wspina się na ławeczkę, zagląda na szafki wiszące. To byłaby dobra kryjówka. Gdyby Patrick był w wieku Mii, takie właśnie miejsce do ukrycia przyszłoby mu do głowy. (Tyle że Patrick się nigdy nigdzie nie krył, prawda?). Mii w kuchni nie ma. Cicho wychodzi na korytarz. Sprawdza szafkę pod schodami. Odkurzacz, delikatny mop do podłogi, mnóstwo różnego gówna. Latareczką świeci w zapajęczony kąt. Nie ma Mii. Stoi u stóp schodów i świeci latarką w górę, w ciemności. Czy on na miejscu Mii schowałby się na górze? W ciemności? Podczas gdy Henry jest na dole. Nie. Patrick idzie do ogrodu. Mia nie chciała iść na górę. Było ciemno. Wiedziała, że znajdzie się w pułapce. Więc wymknęła się do ogrodu. To całkiem duży ogród, o wysokich murach z trzech stron. Mur jest za wysoki, żeby Mia mogła się na niego wspiąć. Do domu przylega stara szopa. Dawno temu była to zewnętrza toaleta czy coś. Jest pełna pająków i straszna. Stare cegły kruszą się na rogach. Mia jest na bosaka. Wspina się po narożniku przybudówki, wbija palce rąk i nóg w kruszącą się zaprawę pomiędzy cegłami. Sprawdza, jak jest głęboko, po czym się podnosi. Palce jej dygoczą z wysiłku. Drapie stopami. Rozdziera sobie paznokieć. Ale tata nazywa ją małpką, bo tak świetnie się wspina. Jest w połowie wysokości muru, kiedy do kuchni wchodzi mężczyzna. Mia zamiera na ścianie jak gekon. Porusza się w niej tylko serce. Wydaje się widoczne, chore, mokre, trach, łup w drobnej klatce piersiowej. Patrzy na mężczyznę, który ma dziwnie łagodną i zmartwioną twarz, jak dziecięcy żołnierz. Nagle otwiera szafkę i zagląda do środka. Wyrzuca wszystko na podłogę. Mia wie, że mężczyzna szuka jej. Trudno nie patrzeć, tak jak
czasami trudno nie patrzeć na horrory, ponieważ czasami gorzej odwrócić wzrok. Mężczyzna wygląda przez okno. Mia widzi, jak jego oczy się przesuwają, gdy patrzy na ogród. Przesuwają się po niej. Do Mii dociera, że w kuchni włączone jest światło i dlatego kuchnia wygląda jasno jak akwarium. Mężczyzna pewnie patrzy na własne odbicie. Ale trudno to przyjąć. Kiedy więc mężczyzna odwraca się i wypada z kuchni, Mia myśli, że ją nakrył. Zostaje tak, przylgnięta do ściany, zbyt przerażona, by się ruszyć. Nie ma go bardzo długo. Mia znowu zaczyna się wspinać. Obciera palce rąk i nóg, raz noga jej się obsuwa, zdziera sobie goleń aż po kolano. Ale udaje się jej. Dźwiga się i wciąga na dach starej przybudówki. Nagle młody mężczyzna wraca do kuchni. Otwiera drzwi i wychodzi do ogrodu. Mia zamiera na dachu. Przysiada tam jak kot. Jest wyżej niż głowa mężczyzny. Jeśli on nie podniesie wzroku, może jej nie zauważy. Przeszukuje ogród, światłem latarki zagląda w narożniki. Kiedy odwraca się w jej kierunku, Mia widzi, że jego twarz jest inna: jest zgnieciona, jakby płakał. Po jednej strome twarzy ma coś czarnego, jakby kształt ludzkiej ręki. Tyle że Mia wie, że to nie jest coś czarnego, to jest coś czerwonego. Gwałtownie wciąga powietrze - i mężczyzna podnosi wzrok. Wpatrują się w siebie, z całkowitym spokojem. Potem Mia pokonuje ostatnie kilka stóp muru dzielącego ją od ogrodu sąsiadów. Spada po drugiej stronie. Skręca nogę w kostce. Boli. Powinna krzyczeć, ale nawet nie myśli o krzyku. Biegnie po prostu, ledwie myśląc o uszkodzonej nodze. Nie ogląda się, aż przecina szeroki ogród, brnie przez krzaki róż, kiedy muska ją światło latarki. I oto on wspina się na mur ogrodu. Zeskakuje, o wiele lepiej niż ona. W ogóle nie wygląda, jakby go bolała jakaś kostka.
Przykuca i truchtem rzuca się w jej stronę. Mia próbuje się wspinać, ale nie ma się czego chwycić. Bluszcz, który Robertsonowie uprawiali, zanim się wyprowadzili, jest za bardzo splątany i luźny, zwija się jej tylko w rękach. Mia się wplątuje i panikuje. Ryzykuje jeszcze jedno spojrzenie, jeszcze raz ogląda się za siebie. Jest. Młody mężczyzna o smutnej twarzy z czerwonym śladem dłoni na policzku. Patrzy na nią. Mia nie wie, jak długo on tu jest. Z przerażeniem zauważa, że mężczyzna też jest przerażony, ponieważ to oznacza, że w jej domu jest coś jeszcze gorszego - i cokolwiek to jest, jest tam z jej rodzicami. Mii chce się płakać. Jej kolana uderzają o siebie. Mężczyzna śmiesznie oddycha. Odwraca wzrok, na pusty dom, w którym kiedyś mieszkali Robertsonowie, obecnie wystawiony na sprzedaż. - Chodź - mówi. - Nie - odpowiada Mia, chociaż głos ma słaby. - Słuchaj. Nie mamy czasu. Nie mamy czasu. Mój tata jest w tym domu i wysłał mnie po ciebie. Mia zaczyna płakać. - Czego on chce? - pyta. - Zrobić z ciebie swoją małą córeczkę. - Nie chcę być jego córeczką. ' - To chodź ze mną. - Kim jesteś? - Patrick. - Wyciąga rękę. - Tędy. Kiedy Mia nie przyjmuje jego ręki, Patrick podchodzi do kuchennych drzwi pustego domu i próbuje je otworzyć. Oczywiście bez skutku. Zdejmuje więc swoją bluzę i owija nią pięść. Wpycha pięść przez okno, strząsa kawałki szkła z ramy. Potem jak robak wciska się przez wybite okno. Pojawia się w kuchennych drzwiach i otwiera je. I Mia nadal nie krzyczy. Myśli, że nie powinna iść z tym mężczyzną, ale spieszy na bosaka do kuchennych drzwi Robertsonów. Razem z mężczyzną przemierza pospiesznie potworną, głuchą ciemność
pustego domu. Duchy wszystkich rodzin, które tu kiedyś mieszkały, wyglądają z czarnych kątów. Podchodzą do drzwi wejściowych. Patrick je otwiera. Wymykają się na zewnątrz, z powrotem na zimną noc. I potem biegną. Henry kończy smarować słowo na ścianie. - Patrick! - woła. Bez odpowiedzi. Nagle słyszy hałas. To tłukąca się szyba. I Henry wie. Tak po prostu. Patrzy na bajzel w pokoju. Na swoim ubraniu i we włosach. Skacze do kuchni. Drzwi są otwarte. Nie widzi żadnego stłuczonego szkła. Myśli o pustym sąsiednim domu. Wraca do salonu i pakuje się pospiesznie. Za długo to trwa. Rzeczy są mokre, a jego ręce ruchliwe z wściekłości. Wreszcie zarzuca plecak i pędzi do drzwi wejściowych. Biegnie do samochodu. Biegną w ciszy. Patrick powiedział jej, żeby była cicha jak myszka, nie wydawała najmniejszego odgłosu, bo jeśli to zrobią, jego tata dowie się, gdzie są. Patrick jest szybszy niż Mia, która ma gołe stopy, za delikatne na twardy bruk. Teraz skręca, podskakując w miejscu. Pospiesz się! Dalej! Proszę! Ona próbuje. Ale w rynsztoku leży zielona butelka po piwie i Mia staje na odłamku szkła. Prawie nie wydaje dźwięku i Patrick jest z niej dumny. Ale to są ciche ulice. Henry słyszy krzyk dziecka. Dziewczynka.
Biegnie szybciej. Pompuje ramionami. W ręku ma nóż tapicerski. Patrick podbiega do Mii. Jego łzy rozcieńczyły krew na policzku. - Wiem, że to boli - szepcze. - Wiem. Ale proszę. Ona podskakuje do niego, najszybciej jak może. Patrick klęka. Są teraz twarzą w twarz. - Poniosę cię. Ona się waha, kiwając się na jednej nodze. Ale kiedy widzi, jak jego oczy oglądają się przerażone za jej ramię, mówi: - Dobrze. Patrick bierze ją na ręce, zimna skóra i ciepło bijące ze środka. Skóra i kości, a jest cięższa, niż się wydaje. Patrick biegnie. Samochód stoi niedaleko. Henry pędem wypada za róg i dostrzega ich. Patrick kuśtyka z dziewczynką w ramionach. Z jej stopy leci czarna krew. Henry się śmieje, ale nie brzmi to jak śmiech. Biegnie jeszcze szybciej. Patrick dopada do samochodu i odstawia Mię. - Czekaj chwilę. Obserwuj drogę. Ona opiera się o samochód, patrząc w długą, prostą alejkę. Patrick szuka w kieszeniach kluczyków. Ręka mu drży. Mia kwili, z głębi gardła. - Co? - pyta Patrick. Próbuje wetknąć kluczyk do zamka. - Idzie. Patrick podnosi wzrok i widzi, jak Henry biegnie drogą. Szaleńczy, umazany krwią. W ręku ma nóż tapicerski. Patrick wie, że nie zdąży uruchomić samochodu. - Mia - mówi. - Biegnij. Krzycz. Rób jak najwięcej hałasu.
Mia widzi to coś w jego oczach. I zrywa się do ucieczki. Biegnie. Krzyczy. A krzyczy, raz za razem, słowo „Proszę". Patrick czeka, z kluczykami w dłoni, aż Henry spadnie na niego. Nie boi się. Myśli o rowerze. BMX. Henry nie zwalnia. Zbliża się i zbliża. Patrick obejmuje się ramionami. Henry wali ramieniem w splot słoneczny Patricka. Patrick wbija się w maskę samochodu. Henry chwyta go za gardło, rozciąga. Rozdziera i rani nożem tapicerskim. Kiedy Patrick się zsuwa z maski, Henry rusza w pościg za krzyczącym dzieckiem, z nożem w ręku. Ona jest malutka. Nie ubiegnie daleko. A Henry jest szybki, bardzo szybki.
Rozdział 21 Luther jedzie na Highbury Fields i parkuje po drugiej stronie placu. Splata dłonie na kierownicy i obserwuje czerwonego jaguara Croucha. Długo czeka. Nie wie, jak długo. Umysł ma pusty z nienawiści. Potem chwyta stylisko kilofa leżące pod fotelem pasażera i wysiada z volvo. Maszeruje przez park i rozbija szybę jaguara po stronie kierowcy. Samochód zaczyna piskać i wrzeszczeć w panice. Luther wyjmuje z kieszeni nowiutką puszkę gazu do zapalniczek. Wstrzykuje go przez wybite okno, na deskę rozdzielczą i skórzaną tapicerkę. Wnętrze samochodu zawiera części, które są najłatwiejsze do podpałki: dywaniki, pianka w fotelach, miękki plastik. I ogień we wnętrzu samochodu szybko się rozprzestrzenia. Luther patrzy, jak auto płonie. Nie boi się wybuchu; zbiorniki na paliwo są zrobione z grubego metalu. Mało prawdopodobne, by samochód wybuchł z siłą wstrząsową. A jeśli tak, to i dobrze. Luther się ucieszy. Oczy mu łzawią od dymu, chociaż wiatr wieje w drugą stronę. Czeka i czeka. Płomienie opalają mu brwi. Z oddali słyszy syreny. I nagle Crouch wyłania się z domu. Bez skarpetek, w klapkach, ze zmierzwioną czupryną, pospiesznie ubrany. Podchodzi do Luthera z dziwnym, zdumionym wyrazem twarzy. Luther czeka. Crouchowi drżą ręce i głos. - Kim ty, kurwa, jesteś? - pyta. Luther chwyta Croucha za nadgarstek, wykręca go aż pomiędzy łopatki. Prowadzi Croucha do płonącego wozu. - Jeśli ci skręcę kark i wrzucę cię do tego samochodu - mówi
- zanim dotrze tu karetka, zamienisz się w kałużę stopionego tłuszczu. Crouch płacze. Luther czuje, jak skwar osmala mu wełniany płaszcz, wysusza oczy. - Trzymaj się z daleka od staruszka - mówi. Potem rzuca Croucha na chodnik i zamaszystym krokiem odchodzi przez park. Syreny są już bliżej. Wie, że jadą po niego. Nie obchodzi go to. Wraca do volvo. Siada i czeka. Patrzy, jak strażacy gaszą płonący wesoło samochód. Crouch ciągle tam jest. W tle majaczy kobieta, którą Luther uznaje za dziwkę. Policjanci przyjmują zeznania. Jednym z nich jest stroskany, starszy funkcjonariusz w zmiętym garniturze i płaszczu. Luther nie jest pewien, nie z tej odległości, ale to chyba Martin Schenk. Schenk pracuje w Wydziale Skarg i Wniosków. Jeśli się nie myli, to znaczy, że Crouch zgłosił, że on jest policjantem. Luthera to nie obchodzi. Siedzi z rękoma na kierownicy, walczy z pokusą, by wysiąść i podejść tam, odznaką usunąć z drogi policjantów i strażaków, pchnąć Croucha w mostek, chwycić za kark i ścisnąć. Ciągle myśli o tym, kiedy dzwoni telefon. To Teller. Jest druga w nocy, więc on w zasadzie wie. Odbiera. - Przepraszam, że cię budzę. - Nie szkodzi - odpowiada. - Nie spałem. Cisza. Teller chce coś powiedzieć. Pomaga jej. - Gdzie? - Chiswick. - Ile? - Cztery na miejscu. Ojciec. Matka. Syn. Au pair. Brakuje córki. Opada na oparcie i patrzy, jak strażacy polewają płonącego jaguara pianą opóźniacza. Cieszy go widok poczerniałego
szkieletu, stopionego plastiku. - Ile lat ma córka? - Jedenaście. Ma na imię Mia. Mia Dalton. Ząstanawia się, jak fatalnie wygląda sytuacja. - Przyślij mi adres - mówi. - Dotrę tam jak najszybciej. - Zanim to zrobisz... jest coś jeszcze. - Co jeszcze? - Chyba mamy jednego z nich. Syna. Długa chwila, jakby czekał, aż przesunie się wskazówka sekundowa. -Co? - Liczne rany - mówi Teller. - Dwieście metrów od miejsca zbrodni. Świadek słyszał głośną wymianę zdań. Wydawało mu się, że dwóch mężczyzn walczy nad dziewczynką. Dziewczynka krwawiła. Luther mocniej chwyta kierownicę, żeby nie odpłynąć. - Temu świadkowi... - mówi. — Nie przyszło mu do głowy, żeby wyjść i pomóc? - Jej, nie jemu, bo tó ona. Sześćdziesięciopięciolatka. - Ale nie wszyscy, którzy to słyszeli, byli samotnie mieszkającą sześćdziesięciopięciolatką, prawda? - Nie. -Syn? - Żyje. Właśnie w tej chwili jedzie na salę operacyjną. - Przeżyje? - Nie mam najświeższych wiadomości. Trochę tu szaleństwa. Chyba jeszcze nie wiadofno. - Nie ma więc jak go przesłuchać? - Nie w tej chwili. - Nie ma dokumentów? - Przy sobie nie ma nic. Portfel, gotówka, prepaidowe karty kredytowe. - Gdzie doładowane? - Sprawdzamy. - Tego się nie da wyśledzić - mówi Luther. - Na to są zbyt ostrożni. Wszędzie możesz za gotówkę kupić taką kartę. Jeszcze lepiej, dajesz jakiemuś bandziorowi parę funtów, żeby
poszedł i kupił za ciebie. Sprawdzacie jego DNA? - Poszło na cito. Opuszcza szybę, wsuwa na dach światło na magnes. Nastawia nawigację i rusza na Fieldway Crescent, niedostrzeżony przez nikogo. Poza może Schenkiem, który odwraca się w jego stronę, przykłada rękę do czoła, jakby chciał się osłonić przed słońcem i wytęża wzrok w mrok parku. Kiedy Luther oddala się dostatecznie od Schenka, włącza syreny i światła. Podąża za ich zawodzeniem całą drogę do Chiswick. Przybywa do cyrku jako ostatni klown. Pokazuje odznakę funkcjonariuszowi kontrolującemu ruch na miejscu zbrodni, schyla się pod taśmą i wchodzi w ostre światła, w których noc staje się nagle dwuwymiarowym obrazem w wysokiej rozdzielczości. Wszyscy wyglądają, jakby nie spali od tygodnia. Teller nic nie mówi. Tylko kiwa głową. Luther wbija ręce do kieszeni. Myśli o swojej żonie, zastanawia się, co ona robi. Przekracza próg i wchodzi do korytarza. Czuje ten zapach. Na miejscu są już SOCO, mężczyźni i kobiety w kombinezonach, maskach i niebieskich ochraniaczach na obuwie. Mają aparaty fotograficzne, linijki i taśmę. Zanim Luther dostrzega zwłoki, widzi przewrócone meble, krew na ścianie, słowo. Patrzy na nie. Patrzy na słowo na ścianie, krew rozsmarowaną ludzką ręką, gęstą jak farba olejna.
ŚWINIE Luther patrzy na Teller. Widzi współczucie w jej oczach i to
współczucie go przeraża, bo to reakcja na wyraz jego twarzy. Kiedy zataczając się, wychodzi z domu, wie, że wszyscy na niego patrzą, zerkając na niego z ukosa. Powietrze na zewnątrz jest za mało zimne. On chce zanurkować w lodowatej wodzie. Chce wstrzymać oddech tak długo, aż zaboli. Teller bierze go za łokieć, ruchem głowy wskazuje, żeby odeszli. Wchodzą w ten graniczny moment, kiedy noc przechodzi w dzień. - Chcesz zostawić sprawę? - pyta Teller. - Tak. Chcę. - No to dobra. - Daje mu chwilę do namysłu, potem mówi dalej: - Ale powinieneś wiedzieć, że jeśli zostawisz sprawę, to tyle, na tym stajesz. Nieważne, co zrobiłeś wcześniej, ani co zrobisz w przyszłości. W ich głowach będziesz gliniarzem, który do tego dopuścił i odszedł. Wiem, że to nie w porządku. I wiem, że to nieprawda. Ale ten łajdak powiedział, że to zrobi, jeśli nie przeprosisz. I chociaż to zupełnie nie wchodziło w grę, nie tę wersję będą powtarzać media. Będą mówić o tobie i o nim. Myśmy do tego doprowadzili. To nasza wina. I jeśli się teraz wycofasz, a ja bym na twoim miejscu, Bóg mi świadkiem, się wycofała, jeśli się wycofasz, na tym właśnie staniesz. Będziesz człowiekiem, który dopuścił do tego, co się tam wydarzyło. Po niebie latają śmigłowce. Reflektory przeczesują ulice. - To nic... - mówi Luther, po dłuższej chwili. Ona go nie słyszy; jego głos ginie. Luther odkasłuje w kułak i znowu zaczyna: - To nic nadzwyczajnego, że taki człowiek poniża ofiary po śmierci. Wszyscy już to widzieliśmy. Zostawi kobietę z rozchylonymi nogami, z czymś wsadzonym do pochwy. Okaleczy jej piersi i twarz. Wyrzuci dziwkę pod znakiem „nie wyrzucać śmieci". Ale nigdy nie widziałem czegoś takiego. Pete Black odciął ofiarom głowy i je poprzenosił. Głowa syna uśmiechała się z ciała matki. Au pair została usadzona w fotelu z własną głową na kolanach. - Jakby ktoś się bawił zabawkami - ciągnie Luther. - Jakby
pojebany, kapryśny bachor porwał na kawałki lalki swojej siostry. Wsadził głowę Barbie na misia. Głowę misia na babydoll. Dygocze w płaszczu. Zastanawia się, czy czuć od niego dym. Pewnie tak. Szura nogami. - Kim są ofiary? - Stephanie Dalton, Marcus Dalton, Daniel Dalton. Gabriella Magnoli. Z tego co wiemy, są niejako doskonali. Pani Dalton to businesswoman. Kiedyś była modelką. On jest architektem, nagradzanym, uczy, jest mentorem. Studenci go zdaje się uwielbiają. Syn przystojny, chce być aktorem. Córka... - Co z nią? - Co mam powiedzieć? - wyrzuca Teller z warknięciem, zapominając się. Ma córkę niewiele starszą od zaginionej dziewczynki. - Ma jedenaście lat. Co tu dodać? - W tym rzecz, prawda? - pyta Luther. - Są doskonali. On ich obserwuje. Jest zazdrosny. Pożąda tego, co oni mają. Szczęścia. Rodziny. Normalności. Luther już odzyskuje energię. Ciepło we krwi. - Syn Pete'a Blacka. Patrick. Ile ma lat? - Dwadzieścia? Dwadzieścia jeden? - Mamy w kartotece jego odciski palców? -Nie. Luther się uśmiecha. Chodzi. Pociera czubek głowy. - Co? - pyta Teller. - Nie wiem. - Owszem, wiesz. Luther już się śmieje. Gdyby zatrzymał się na chwilę, zobaczyłby wyraz twarzy Teller. Ale on paraduje z drapieżną uciechą, klaszcząc w dłonie. - John - mówi Teller. On pociera głowę, zatacza kręgi. - Szefowo - mówi. - Muszę coś zrobić. - No słucham. Co? - Nie mogę powiedzieć. Przeczekuje. Nie popędza jej. - Na teoretycznej skali od jednego do dziesięciu jak bardzo
nie chcę o tym wiedzieć? - pyta Teller. - Dwadzieścia. - Naciera, nie dając jej szans na protesty. Jeśli uderzę oficjalnymi kanałami, czekając, aż ty mi załatwisz oficjalną zgodę, miną tygodnie. A ja muszę to zrobić teraz. Dzisiaj rano na przykład. A jeśli się okaże, że się mylę, a się nie mylę. - Ale jeśli jednak? - Jeśli się okaże, że byłem w błędzie, będzie wielka chryja. Będziesz musiała mnie wylać. Będzie jeden wielki krzyk protestu. Sekunda, dłuższe czekanie. A wreszcie ona mówi: - Czy to pomoże nam znaleźć tę dziewczynkę? - Tak. - Dobra. To spierdalaj i zrób to. Luther kiwa głową. - Gdzie Howie? - Na komendzie. Bądź dla niej miły. Kiedy Luther odchodzi, dzwoni telefon Teller. Zerka na wyświetlacz. Komisarz Schenk. Odrzuca rozmowę, wsuwa telefon do kieszeni. Nie chce wiedzieć. Przez długi czas Mia myśli, że nie żyje, bo jest ciemność i cisza, a ona nie może oddychać. Ale nie, żyje. Jest w bagażniku samochodu. Ma coś na twarzy. Nie może ruszać rękoma ani nogamiWie jednak, że mama i tata nie żyją, bo ten mężczyzna jej powiedział. Zanim się zatrzymał, żeby ją przenieść do bagażnika, wcisnął ją po prostu przed siedzenie i jadąc, przytrzymywał dłonią jej głowę. Chlipała za mamą. Bała się, było jej zimno i wszystko ją bolało, i było jej niedobrze. „Przestań z tą, kurwa, mamą i tatą" - powiedział głosem, który strasznie się jej nie spodobał. Wie, że on jest niebezpieczny, jak zbłąkany pies, gdy raz byli
na wakacjach w Grecji. Szedł śmiesznym krokiem i dziwnie wyglądał. Tatę przestraszył. Tata podniósł Mię i podał mamie na ręce - wtedy była mała. Tata i brat zbierali na poboczu arsenał kamyków i rzucali nimi w psa, póki nie odszedł. Ten mężczyzna jest taki sam jak tamten pies. Ma takie same krople śliny wokół ust, ten sam idiotyczny gniew w oczach. Mia pamięta zajęcia z bezpieczeństwa, które miała w szkole, takie, na które przyszła pani policjantka, żeby z nimi rozmawiać. Pamiętaj swoje nazwisko, adres, numer telefonu. Staraj się nigdzie nie chodzić sam. Jeśli podejdzie do ciebie ktoś obcy, nie musisz z nim rozmawiać. Nigdy nie podchodź do obcej osoby w samochodzie. Idź dalej. Jeśli chwyci cię obcy, rób wszystko, co możesz, żeby cię nie zaciągnął do samochodu. Padnij na ziemię, kop, bij, gryź, krzycz. Jeśli ktoś cię ciągnie, krzycz: „To nie jest mój tata" albo „To nie jest moja mama". Nic z tego się nie przydało. Mia krzyczała i krzyczała, a nikt nie przyszedł. Ale Mia wie dlaczego. On nie jest obcy. To wściekły pies w Grecji. To takie coś, co czasami mieszka w jej szafie, co wygląda przez szczelinę w drzwiach, kiedy światło gaśnie, a Daniel chrapie w swoim śmierdzącym skarpetami pokoju, a mama i tata tulą się do siebie w swoim wielkim łóżku. On nie jest obcy, no jakże by mógł być? Zna go całe życie. Mia się modli. Próbuje powiedzieć coś sensownego, poprosić Boga o coś konkretnego; tata kiedyś z nią rozmawiał o tym, jak Bóg realizuje prośby. Daje ci to, czego potrzebujesz - mówił - co niekoniecznie jest tym, czego chcesz. Możesz się modlić o rower górski, ale Bóg niekoniecznie chce, żebyś to akurat miała. Albo możesz się; modlić, żeby Melissa James się przewróciła i zwichnęła sobie kostkę na swoich głupich rolkach, ale Bóg może nie chce, żebyś i to dostała. Mia nie może uwierzyć, że Bóg chce dla niej właśnie tego. Ale z drugiej strony, słyszała, jak dzisiaj jej tata krzyczał i chociaż jeszcze nigdy nie słyszała, jak ktoś umiera, wie, że to
było właśnie to. | Jej silny i przystojny tata umierający w przerażeniu, bezsilności i bólu. I jest wręcz pewna, że tego Bóg dla niej też nie chciał. A jednak się stało. Więc musi się modlić, ale jest zdenerwowana i jedyne, co jej przychodzi do głowy, to „Proszę, Boże, proszę, Boże, proszę, Boże". Krąży to w kółko w jej głowie jak pociąg. Leży zwinięta w ciemności, wąchając wilgotną wykładzinę samochodu. Pod żółtawym światłem w Wydziale Ciężkich Przestępstw kłębią się funkcjonariusze mundurowi i po cywilnemu. Mężczyźni i kobiety w koszulach, pachnący kwaśno; ludzie, którzy powinni być w domu, ale nie są. Patrzą, jak Luther przechodzi. On czuje ich wzrok. Zatrzymuje się przy biurku Howie. Ta siedzi przygarbiona, poczerwieniała. Udaje, że go nie dostrzegła, modli się, żeby poszedł dalej. On czeka, aż ona odwróci głowę i zrobi zmartwioną minę. -Szefie...-mówi. - Nie obchodzi mnie miniony wieczór - przerywa jej Luther. Postąpiłaś właściwie. Obchodzi mnie tylko, czy jesteś gotowa pracować ze mną teraz? W tej chwili. Czy muszę ściągnąć kogoś innego? - Nie - odpowiada Howie. - Nie rób tego. - Dobrze. Wchodzi do swojego zagraconego małego biura, pełnego napojów energizujących Benny'ego i pojemników z kanapkami. Howie idzie za nim i zamyka drzwi. - Poważnie - mówi. - Nie musimy o tym rozmawiać. - Okropnie się czuję. Nie wiedziałam, co robię. - Zachowałaś się właściwie - powtarza Luther. - Zostawmy to. - Ale gdybym... -Co?
- Znalazłbyś go? No wiesz... zanim... - Zanim to zrobił? Dzisiaj w nocy? -Tak. Patrzy jej w oczy. Przez okrutną chwilę zastanawia się, czy powiedzieć jej, że tak. I czy pozwolić jej z tym żyć. Siada. - Nie - mówi. - Nie sądzę. Próbowałem. Naprawdę próbowałem* ale nie sądzę, żeby mi się udało. Howie kiwa głową. Nie wie, czy on jej mówi prawdę. Luther też nie wie. - Słuchaj - mówi. - Mam widzenie tunelowe. Straciłem właściwą perspektywę. Masz rację: ktoś musiał mnie powstrzymać, potrzebowałem tego. Wyświadczyłaś mi przysługę. I to wymagało odwagi. Myśli, czy powiedzieć Howie o Irene, zmarłej dawno temu staruszce, którą znaleziono zmumifikowaną na krześle. O swoim lęku żółtodzioba, by się nie wychylać i nie konfrontować ze zwierzchnikami w kwestii żartów, które opowiadali. Brak szacunku. Nie mówi jej. - Podziwiam cię za to, co zrobiłaś - mówi natomiast. Długa, dobra chwila. - Więc - odzywa się Howie - czego szukamy? - Muszę mieć aktualny adres. - Czyj adres? Luther jej mówi. Howie na niego nie patrzy. Nie zapisuje nazwiska. Loguje się tylko, wpisuje swoje hasło, wchodzi do bazy danych. Wszechświat ogromu. Twarze przechowywane jako dane binarne. Twarze, które uśmiechają się ze szkolnych fotografii, fotografii ślubnych, twarze, które się uśmiechają z papieru gazetowego i wiadomości telewizyjnych. Sprawdza pisownię i klika „Powrót". I jest. I teraz Howie rozumie. Odwraca się do Luthera. Na twarzy ma minę, którą Luther już widział. Coś w rodzaju podziwu. Ale też i współczucia.
- Co myślisz? - pyta Luther. Howie kiwa głową. - Wydrukuj mi to - mówi szef. -I daj mi zdjęcie Mii. Howie wpatruje się w dalszy plan. - Jasna dupa - mówi. Luther waha się w progu. Chce powiedzieć coś mądrego, coś o ludzkiej duszy. Ale nie ma tu nic do powiedzenia, brak lekcji do zapamiętania. - Musisz się pospieszyć - mówi i zostawia jej to. Henry przejeżdża przez otwieraną elektrycznie bramę i parkuje. Wysiada, otwiera bagażnik. Mia leży skulona. Jest wstrząśnięta i uległa. Podnosi na niego wzrok. On myśli o zmęczonym wzroku uciszonych psów, poddaniu i wie, że nie będzie potrzebował ketaminy. Ale i tak trzyma ją pod ręką, na wypadek gdyby to był podstęp. Henry'ego już oszukiwano. Henry dostał bolesną nauczkę. Rozwiązuje jej ręce i podaje jej kolczatkę. - Bądź grzeczna i załóż to. Dziewczynka przesuwa łańcuch przez głowę. Henry szarpie ją delikatnie, ale stanowczo, tylko żeby pokazać, że może. Potem się uśmiecha, udając, że się jedynie bawi. Mia ma sztywne nogi i wszystko ją boli, i ma poczucie, że pływa, jakby to wszystko nie działo się naprawdę. Wychodzi z bagażnika i stwierdza, że znajduje się w ogrodzie. To chyba niemożliwe, żeby ona stała tu w pierwszych błyskach dnia, w wielkim ogrodzie, jednym z największych ogrodów, jakie w życiu widziała, z mężczyzną całym w zaschniętej krwi. Ma krew we włosach i zakrzepłą na twarzy, jak gęste czarne błoto. Czarne strupy krwi tkwią w małżowinie uszu i pod paznokciami. Kiedy naprawdę kieruje wzrok na dom, widzi, że jest bardzo duży, ale zaniedbany. Nie wygląda na dom bogacza. Wygląda
jak nawiedzony dom. Albo jak dom czarownicy. - Cśśś - mówi mężczyzna. Mia kiwa głową ulegle. Wie, że jeśli wyda głos, on pociągnie za łańcuch, a wtedy ona nie będzie mogła oddychać. Idzie obok niego, depcząc mu po piętach, w stronę domu. - Lubisz psy? - pyta on. Mia kiwa głową. - Dobrze. Mamy dużo psów. Wprowadza ją do domu. W środku wszystko jest staromodne. Boazeria i sceny myśliwskie na ścianach. Szkło w ramkach jest tak brudne i zakurzone, że ledwie widać obrazki. Śmiesznie pachnie, jakby okna były zamknięte od setek lat i jakby nikt nigdy nie prał pościeli. Mężczyzna prowadzi ją do drzwi pod schodami. Zmusza ją, żeby się przesunęła na bok. Potem odsuwa jakieś ciężkie żelazne sztaby* które zamykają drzwi. Wsuwa się do czegoś, co zdaniem Mii jest kredensem, i pociąga za sznur od światła. Włącza się naga żarówka, zakurzona od góry. W miarę jak żarówka się rozgrzewa, coraz intensywniej czuć zapach tego kurzu. - Idziemy na dół - mówi. Mia jest niepewna. Ale mężczyzna szarpie za łańcuch i dziewczynka przestępuje przez próg. To nie szafa. To schody prowadzące w dół. Na dole wszystko jest betonowe, a dźwięki odbijają się echem. Potem idą korytarzem z szafami pod ścianą, z mopami, wiadrami w szafach, tyle że mopy są szare i mają szare głowy, wysuszone i zesztywniałe. Bije od nich woń szpitalnych środków odkażających, czysty zapach, który jest także zapachem brudu. Korytarz kończy się drzwiami. Te również mają żelazne sztaby i wielką, ciężką kłódkę. Mężczyzna przewiesza pętlę psiej smyczy przez hak osadzony wysoko w ścianie. Mia musi stać na czubkach palców i ciężko jej się teraz oddycha. On z trudem otwiera kłódkę i odsuwa przerdzewiałe rygle.
Za drzwami znajduje się niewielkie pomieszczenie. To takie pomieszczenie, że gdyby człowiek był w takim domu na wakacjach z przyjaciółmi i bratem, to zrobiliby sobie próbę śmiałości, żeby wejść do środka. Nie jest dużo mniejsze niż jej pokój w domu, ale sprawia wrażenie o wiele mniejszego, ponieważ nie ma okien. Wszędzie wiszą pajęczyny, a w pajęczynach tkwią maleńkie, wysuszone łuski chrabąszczy. Jedyna żarówka daje słabowitą żółtą poświatę, w której pokój wydaje się ciemniejszy, a nie jaśniejszy. Mężczyzna odczepia ją z haka i mówi: - Do środka. Ona mu mówi, że nie może, więc on pociąga kolczatkę, aż świat staje się czerwony. Potem delikatnie wpycha ją do środka. Stoi tam niskie łóżko z wilgotnym szarym kocem i cienką poduszką, taką na jakiej Mia musiała spać kiedyś na wakacjach we Francji, tyle że ta poduszka nie ma poszewki, a ma za to wielkie żółte kręgi, plamy, które kojarzą się jej z chorobą skóry. - Siadaj - rozkazuje mężczyzna. Siada na skraju potwornego łóżka. Skóra jej pełznie po kościach jak gąsienica po drzewie. Zerka w kąt i widzi niewielką półkę, a na niej kilka książek. To książki dla dzieci: Chatka Puchatka, Tajemniczy ogród, Tygrys, który przyszedł na herbatę. Książki są bardzo stare i mają ośle uszy, a niektóre kartki wypadły z oprawy. Na ich widok przerażenie Mii szybko rośnie. Zerka na otwarte drzwi i robi ruch, ale mężczyzna uderza ją w twarz. Mia siada na skraju łóżka. Nie może mówić. Mężczyzna przyklęka. Przysuwa twarz blisko jej twarzy. Ona czuje jego oddech. - Jesteś głodna? Kręci głową. - Chcesz pić? Kiwa głową. - Przyniosę ci zaraz wodę. Dobra? Kiwa głową.
- Słuchaj. Wiem, że w tej chwili jesteś przerażona. Ostatnia noc była dla nas wszystkich bardzo denerwująca, prawda? Mia nie wie, co powiedzieć. - Wszystko w porządku - mówi. - Grzeczna dziewczynka. Wiem, że to nie jest najładniejszy pokój na świecie, ale niedługo się do niego przyzwyczaisz. Mia przełyka ślinę. Gardło ma suche i słabe. - Co to znaczy? - pyta. - No, że to teraz jest twój dom. - Nie chcę, żeby to był mój dom. - Wiem, że teraz tak się czujesz - mówi mężczyzna. -I przez jakiś czas będziesz się jeszcze tak czuła. Ale niedługo to się zmieni, i spodoba ci się tu. A kiedy już zacznie ci się tu trochę podobać, pozwolę ci wyjść na górę pooglądać telewizję. Lubisz telewizję? -Tak. - Dobrze. - Patrzy na nią, jakby ją kochał i cieszył się, że wróciła do domu. Od tego spojrzenia Mia znowu się moczy. Ciemna plama rozpływa się na kocu. - Nie przejmuj się tym - mówi mężczyzna. - Wyschnie. Zamyka drzwi, a Mia słyszy chrobot zasuwanych sztab. Siedzi w milczeniu, zaciskając dłonie na krawędzi łóżka. Jest tak przerażona, że nie może się ruszyć. Nie może nawet myśleć. Kiedy odwraca głowę, widzi półkę na książki w rogu i jej znaczenie dociera do niej coraz mocniej i mocniej, aż myśl o nim staje się zbyt duża na jej głowę. Po godzinie, a może po pięciu minutach, on wraca. Mia słyszy, jak otwierają się drzwi pod schodami, słyszy jego kroki na betonowych stopniach. Potem przerażający pisk przerdzewiałej sztaby i zawiasów i mężczyzna staje w progu. W ręku trzyma wiadro. Podaje jej. Mówi: - To żebyś się załatwiała. Ale jeśli się przyjrzysz, zobaczysz, że w środku jest prezent. Mia wpatruje się w niebieskie plastikowe wiadro. W środku widzi maleńkiego króliczka. Zwierzątko się trzęsie. Dziewczynka sięga, żeby je wyjąć. Zwierzątko się obraca i
gryzie ją w palec. Mia gwałtownie cofa rękę. Zastanawia się nad króliczkiem, kulącym się i przerażonym w okrągłym niebieskim więzieniu. - Zostaw go tam na chwilę - mówi mężczyzna. - Potem odwróć wiadro. Niech sobie powęszy i przyzwyczai się do nowego miejsca. Kiedy już to zrobi, będziecie najlepszymi przyjaciółmi. Chcesz? Mia kiwa głową, bo za bardzo się boi, żeby tego nie zrobić. - Uśmiech - mówi mężczyzna. - Właśnie dostałaś prezent. Mia się uśmiecha. - Tak dobrze. Jak go nazwiesz? - Nie wiem. - Musi mieć imię. Mii nie przychodzą do głowy żadne imiona. W ogóle żadne słowa nie przychodzą jej do głowy. Ale chce zadowolić mężczyznę. Z desperacją spogląda na półkę z książkami. - Piotruś. - Świetnie - mówi mężczyzna. I dodaje: - Cóż, macie z Piotrusiem ciężką noc za sobą. Może się zdrzemniesz? - Dobrze. - Jeśli musisz zrobić siku albo kupkę, to do wiadra, dobra? - Tak. - Jutro przyniosę ci normalny papier toaletowy. Tak jak mają w przyczepach. Taki fajny. - Tak - mówi dziewczynka. - OK. No to dobrej nocy. - Dobrej nocy. Mężczyzna waha się w drzwiach, jakby się nad czymś zastanawiał. W końcu pyta: - Lubisz małe dzieci? - Tak. - Chcesz dużo dzieci, jak dorośniesz? -Tak. - Dobrze - mówi mężczyzna. Zamyka drzwi, rygluje je, idzie na górę i tam również rygluje drzwi. A tutaj cuchnie stęchłym kocem i wilgotnym powietrzem, i
tymi starymi książkami, ich starością i zbutwieniem. Mia wie, że nigdy nie otworzy tych książek, nawet jeśli będzie się tak nudzić, że będzie chciała umrzeć, ponieważ wie, że wiele dzieci kartkowało te książki wcześniej. Może w środku znajdują się rysunki wykonane ręką innego dziecka, a jeśli tak, ona by tego nie zniosła. Mia siedzi na łóżku, patrzy na króliczka. Jego nos się rusza, ul- trawyczulony na otoczenie. Dziewczynka delikatnie przewraca wiadro na bok. Potem przesuwa się odrobinę w głąb łóżka i opiera się plecami o zimną ścianę, i stara się nie ruszać ani nie oddychać, i tylko się skupić na króliku. Po długim, bardzo długim czasie wiadro porusza się lekko na zimnej podłodze. Mia widzi nos króliczka, jak niucha przy krawędzi. Potem królik wystawia łepek i rozgląda się. Ma brązowe, wilgotne oczy. Królik wyskakuje z wiadra tak szybko, że Mia cicho krzyczy i podskakuje. Królik wskakuje pod łóżko. Tam, w kącie, kuli się, porażony przerażeniem. Mia wie, że nie powinna mu przeszkadzać. Wie, że musi dać mu czas. Zaczyna cierpliwie skubać strup na kolanie. Śpiewa sobie piosenkę. To szczęśliwa piosenka, dzięki której dziewczynka myśli o szczęśliwych chwilach. Ale myślenie o szczęśliwych chwilach przypomina kopanie w brzuch. Mia nie wie, co robić. Milknie. Zwija się w kłębek na łóżku. Wsuwa kciuk do ust. Ssąc go, zasypia.
Rozdział 22 Zoe siedzi w łóżku, czuje się jak po długiej podróży samolotem i jakoś odrealniona. Całą noc nie spała, starając się o tym nie myśleć. Poddaje się i sięga po laptop. Otwiera strony z wiadomościami. „Podejrzany porywacz Mii Dalton - czyta. Morderstwo rodziny Daltonów. Drugi w ciągu dwóch dni napad na dom. Żadnego komentarza na temat powiązania z zabójcą Sary i Toma Lambertów i porwaniem małej Emmy Lambert. Londyn w szoku. Inspektor John Luther". I jest John. Maleńki na monitorze laptopa. Ciężkim krokiem oddala się z miejsca zbrodni spowitego mżawką, wielki mężczyzna stawiający wielkie kroki, zapina płaszcz. Telefon Zoe ładuje się przy ścianie. Chwyta go i dzwoni do Johna. - Inspektor Luther - słyszy. - John... To ja. Chwila ciszy. On ją przerywa, mówiąc: - Nie teraz. - Rozłącza się. John bywał już różny: roztargniony, wymijający, nieuchwytny, przygnębiony, szalony. Ale nigdy nie był lekceważący. Zawsze mówi, jakie to mu się wydaje dziwne, że ludzie są grzeczniejsi dla obcych niż dla osób, które kochają. Stara się być dla niej uprzejmy, jest z tego dumny, a ona to w nim uwielbia. Uwielbiała. Wtedy właśnie Zoe pojmuje, że naprawdę już po nich. John się wymyka w czas przeszły. * Luther wychodzi ze stacji i spieszy na drugą stronę ulicy. Howie, oparta o jego samochód, czeka-na deszczu ze
skrzyżowanymi ramionami. Podaje mu szarą kopertę. On ją otwiera. Deszcz rozpryskuje się na papierze. Przegląda dokument, potem podnosi wzrok. - Nigdy nie byłem w Swindon. Gdzie to jest? - Sześćdziesiąt parę mil. Ja poprowadzę. Zanim wsiądzie, waha się. - Isobel - mówi - na pewno nie masz nic przeciwko temu? Ona nie patrzy mu w oczy. - Jeśli pan jest pewien, że nic mu nie jest. - Nic mi nie jest. - No to jestem pewna. Wskakuj. On podnosi palec. - Jeden telefon. Howie wsiada i uruchamia silnik. Niedobrze jej. Luther dzwoni do lana Reeda. - Co jest? - odbiera tamten. Jest wyczerpany. Jest śpiący. Przez chwilę Luther czuje się zdezorientowany. Zdaje sobie sprawę, że oddzieleni przez ledwie kilka dni, on i Reed znaleźli się w zupełnie różnych światach. - Jak idzie? - pyta Reed. - Niełatwo. Jak szyja? - Lepiej. - Na tyle lepiej, żebyś wrócił do pracy? - A musze? - Stary, naprawdę cię potrzebuję. Kombinuję tu jak koń pod górę. - Daj mi się ubrać. Spotkamy się w robocie. Luther mu dziękuje, po czym rozłącza się i wsiada do auta. Razem z sierżant Howie jedzie do Swindon. * Reed zdejmuje kołnierz ortopedyczny i dzwoni do Teller powiedzieć, że wraca. Jest zbyt zajęta, żeby mu podziękować. Po prostu dziarsko i sprawnie aktualizuje jego wiedzę, łan wypija kubek kawy
rozpuszczalnej i zawiązuje krawat. Mówi jej, że dotrze do pracy za godzinę, po czym idzie po marynarkę. Popija wodą środki przeciwbólowe, kiedy brzęczy domofon, nagle i marudnie. Reed otwiera rozczochranemu mężczyźnie w średnim wieku i w okularach. Reed go nie zna osobiście, ale od razu rozpoznaje komisarza Martina Schenka. Schenk zdejmuje swoją trochę niedorzeczną czapeczkę. Kilka pasm włosów staje naelektryzowanych. Uśmiecha się do Reeda nieśmiało. - Inspektor Reed? - W rzeczy samej. - Wygląda pan dobrze, stosunkowo dobrze. - Czuję się dobrze. Nie mogę się doczekać powrotu do pracy. - Właśnie, właśnie. - Schenk skręca czapkę w dłoniach, jakby zdenerwowany. Schenk nie jest zdenerwowany. - Bardzo ciężka noc - mówi. - Dla pańskich kolegów. - Tak słyszałem. I dlatego wstałem. Wszyscy na pokład. - Jeden ze sprawców tej potworności - mówi Schenk - leży na OIOM-ie, jak rozumiem. - Podobno. Syn. - Pod strażą. - Schenk kręci głową, jakby płakał nad stanem świata. - Więc pan się włącza? - Mogę chodzić - mówi Reed. - Mogę odbierać telefony. Zostawię innym wykręty. Schenk kiwa głową z podziwem. Podziw jest szczery. - A moglibyśmy najpierw pogadać? - W zasadzie tak - mówi Reed. - W praktyce, szefie, to nie najlepszy moment. - Oczywiście. I prawdopodobnie z tego właśnie powodu mam taki problem, żeby się skontaktować z nadinspektor Teller. Gdybym miał skłonności do paranoi, uznałbym, że mnie unika. - No, trochę u niej nerwowo. - Bez dwóch zdań. Rzecz w tym, że mam dwie, trzy sprawy do wyjaśnienia.
- Już mówiłem. Nie wiem, kto mnie napadł. To się... -...rozegrało bardzo szybko. Bez dwóch zdań. Już pan to wszystko opowiadał. Bez dwóch zdań. - A więc? - Zna pan może niejakiego Juliana Croucha? -O tak, znam. Słyszałem o nim. Kawał chuja. Przepraszam za język. - Ach, byłem gliniarzem, zanim dinozaury wyginęły odpowiada Schenk. - Nie takie rzeczy słyszałem. Ja przezywałem takich ludzi jak Julian Crouch, kiedy wszystko było odlotowe, fajowe lub w dechę, a przestępcy garowali. Schenk wzbudza sympatię Reeda tą wypowiedzią. Reeda przeraża to, że lubi Schenka. - A co z nim? - pyta. - Z Julianem Crouchem. Co on ma na swoje usprawiedliwienie? - Że pan go nęka. -Kiedy? - Dzisiaj w nocy. - Jeśli chodzi o alibi, to mam niezłe. - No właśnie... sugeruje on też, że może nie nęka go pan osobiście. - A kogo wysłałem? Mojego tatę? Schenk uśmiecha się smutno. - Dzisiaj nad ranem ktoś podpalił samochód pana Croucha. - Że co?! - Podpalił samochód. Jaguara. Zabytkowego. Reed wybucha śmiechem. Wie, że nie powinien, ale to silniejsze od niego. - Kiedy? - Cztery czy pięć godzin temu. Schenkowi musiał udzielić się nastrój, bo uśmiecha się tak szeroko i szczerze, że niemal pięknie. - Słuchaj pan - Reed poważnieje. - Ten facet to ścierwo. Narobił sobie więcej wrogów niż pan i ja razem wzięci. To mógł być każdy. Pomijając kwestię, że jestem gliną. Nie chodzę podpalać ludziom samochodów. - Facet, który, hm, podobno podpalił samochód...
- Crouch go widział? - O tak. Nie wspomniałem o tym? - Nie. Ten szczegół pan pominął. - Przepraszam. Pomieszało mi się. Kiedy dostaję wezwanie tak wczesnym rankiem, nie mogę się pozbierać, dopóki nie zjem należytego śniadania. A wszystkie porządne knajpki są pozamykane. Zauważył pan? Chcesz pan zjeść normalne angielskie śniadanie, ale w dzisiejszych czasach wszyscy tylko dbają o niski indeks i dobry cholesterol. Ciężko to w ogóle uznać za śniadanie. Gliniarz potrzebuje rzetelnej smażonki. Chociaż nie wspominaj pan o tym mojej żonie. - W każdym razie? - Tak - mityguje się Schenk. - Przepraszam. - Wyciąga notes, liże koniec ołówka. - Cóż, nie przytoczę rasistowskich określeń użytych przez pana Croucha, ale opisuje on bardzo wysokiego czarnego mężczyznę, „ze dwa, kurwa, metry", bodajże takiego użył określenia. Miał na sobie długi płaszcz. Chyba tweedowy. -I... - ponagla Reed. - Cóż... - Schenk odkłada notes, udając, że to nie był rekwizyt. - Wiem, że pan i inspektor John Luther jesteście bardzo blisko ze sobą. I ten opis, proszę mi wybaczyć, jeśli się mylę, ale czy on kojarzy się panu z inspektorem Lutherem równie silnie jak mnie? - Nie mam pojęcia. - Ale generalnie go nie wyklucza, prawda? - To nie był John. - Skąd pan wie? - Bo John ma za sobą taki tydzień, że podkładanie ognia pod czyjeś samochody to ostatnia rzecz na świecie, na którą znalazłby czas. - Nawet gdyby chciał się zemścić za ciężką zniewagę starego przyjaciela? Reed milczy. Wie, że teraz lepiej się nie odzywać. - Gliniarze gadają - mówi Schenk. - Powszechnie się uważa, że pana pobiły zbiry Croucha. - Plotki to nie dowód. Nie wiem, kto mnie pobił. A John nie
zjechałby z trasy na podstawie pogaduszek. -I jest pan tego pewien? - On kocha swoją robotę. Nie ryzykowałby jej utraty z takiego powodu. To nie w jego stylu. - Ale jak pan wspomniał, ma traumatyczny okres. W taki dzień jak dzisiaj, czy ktoś by go winił za to, że go trochę poniosło? - Musi pan porozmawiać z jego żoną - mówi Reed. - Ona na pewno panu powie, gdzie on jest. - Taki mam zamiar. Zoe, tak? - Tak, Zoe. - A jak tam Zoe i John? - Co pan ma na myśli? -No wie pan. Małżeństwo z gliniarzem... może być trudne. Wszyscy o tym wiemy. - Niech mi pan opowie. Schenk posyła mu potulne, żartobliwe spojrzenie, które sugeruje, że bardzo chętnie by to zrobił, ale w innych okolicznościach. - No w każdym razie - mówi Schenk - to na pewno nic takiego. Ma na myśli coś dokładnie przeciwnego. Reed patrzy na niego. Jasnoniebieskie oczy, blada skóra. - Nie chcę być niegrzeczny - mówi, wskazując drzwi. - Na miłość boską! Co ja sobie wyobrażam? Może pana podwieźć? Pomóc? - Dziękuję, ale ze mną okej. - Z urazem kręgosłupa? - Słowo daję, dobrze się czuję. Kodeina. Przysięgam. - No to chociaż odprowadzę pana do samochodu. Odprowadza go aż do celu i stoi na krawężniku, gdy Reed rusza i włącza się do ruchu. Christine James, obudzona natarczywym łomotaniem do drzwi wejściowych, z początku myśli, że to sąsiedzi znowu się kłócą. Odwraca się, naciąga kołdrę na głowę i ignoruje łomot. Ale ten rozlega się ponownie. Jakby ktoś walił w drzwi
młotem. Potem głos. - Christine? Christine James? Mrugając powiekami, zsuwa kołdrę do brody i wrzeszczy: - Kto tam? - Inspektor John Luther z Wydziału Ciężkich Przestępstw w Londynie. Muszę pilnie z panią porozmawiać. - O czym? - Proszę otworzyć. Christine wychodzi z łóżka. Zastanawia się, czy zejść na dół. Odchyla jednak zasłonę. Widzi ładną rudą kobietę, opierającą się ze skrzyżowanymi ramionami o maskę starego volvo. Christine spędziła dość czasu z policją - z dzielnicowymi, wywiadowcami, oficerami prasowymi i całą resztą. Rozpoznaje ich od pierwszego rzutu oka. Otwiera okno, wystawia głowę i wychyla się na dół. Wielki czarny policjant stoi przed drzwiami i patrzy na nią. Na ulicy panuje spokój. To cicha ulica. Christine ma paru miłych sąsiadów. Ma dobre życie, pożądną pracę w centrali WH Smith. Przeszła długą drogę. Rozpoznaje to uczucie, gdzieś głęboko w trzewiach. To jak każde inne ważne wydarzenie w życiu: pierwszy dzień w szkole, pierwszy pocałunek, strata wianka, pierwszy dzień w pierwszej pracy, ślub. Wszystkie te dni, których oczekujesz, ćwiczysz w wyobraźni, przepracowujesz je w kółko. Ale kiedy ten dzień nadchodzi, wszystko okazuje się inaczej, niż oczekiwałeś. Całymi latami Christine chodziła na terapię do kobiety z Fundacji Elise Fox. „Zamknięcie może nigdy nie nastąpi powiedziała jej kobieta - musisz się na to przygotować. A jeśli nastąpi, może się okazać, że miałaś nadzieję na coś innego. I na to też musisz się przygotować". Christine płakała w tym momencie, ponieważ ta kobieta była miła i coś przeszła. Ale kobieta wiedziała, że Christine i tak będzie fantazjować o tym dniu. To była po prostu jedna z takich rzeczy, którą się robi, jedna z rzeczy, przez którą się przechodzi, nie wiedząc o
tym. Christine wie, że to ten dzień. Jest szósta rano, a ona wychyla się z okna sypialni i wysoki policjant zadziera głowę, żeby ją widzieć, mówiąc niskim, głębokim, miłym głosem: - Pani James, to bardzo ważne. - Zejdę za dwie minuty - odpowiada Christine. - Tylko coś włożę na siebie. Dziesięć minut później siedzi na tylnej kanapie policyjnego auta, pędzącego na sygnale do Londynu. Rudowłosa młoda kobieta prowadzi tak szybko, że Christine jeszcze czegoś takiego nie widziała. Przez chwilę przyprawia ją to o chorobę lokomocyjną. Potem dociera do niej, że to nie choroba lokomocyjna. To te dawne, znajome mdłości, wróg tak stary, że niemal zaprzyjaźniony. Reed jedzie pół mili w tężejącym ruchu i dopiero wtedy czuje się na tyle bezpiecznie, by zadzwonić do Luthera. - Serwus - woła Luther. Reed słyszy wycie syreny. - Gdzie jesteś? - pyta. - Na M25. -I co robisz? - Przewożę świadka. - Możemy teraz porozmawiać? - O czym? - W nocy ktoś podpalił wóz Juliana Croucha. Wielki czarny dziad. W tweedowym płaszczu. - Co za strata! - krzyczy Luther. - To nie mój konik, ale ten był ładny. Naprawdę ładny wóz. - Więc - mówi Reed - Skargi do mnie przyszły. - Już? -Tak. - Kto prowadzi sprawę? - Martin Schenk. Znasz go?
- Znam jego robotę. - Ja też. Nie chciałbyś, żeby ten pies obwąchiwał ci dupę. - No nie, rzeczywiście. Kurwa. Reed wyobraża sobie, jak Luther drapie się po głowie i analizuje problem, gdy przedmieścia Londynu migają mu za oknem, a samochód pędzi, błyskając kogutem. - Więc - podejmuje - w chwili gdy Schenk zobaczy jakiegoś gliniarza, którego opis pasuje do podanego przez Croucha, to ten gliniarz wpadnie po uszy w gówno. - Nawet jeśli jest zajęty? - Jeśli ich zdaniem on chodzi po mieście i podpala zabytkowe jaguary, to nie ma znaczenia, czy jest zajęty. - Ale jeśli zatrzymają «iewłaściwego gliniarza - mówi Luther - to nie będzie dobrze dla Mii Dalton. - Jak wygląda sprawa? - Jestem blisko. Uda mi się. - Dobra - mówi Reed. - Więc Crouch musi zmienić zdanie na temat tego, co widział. - No musi. Przypilnujesz tego? - Mogę się postarać. - Świetnie. Więc gdzie jest teraz Schenk? - No właśnie. Jedzie rozmawiać z Zoe. - Cholera. - Tak - przyznaje Reed. I dodaje: - Wiesz, co ci powiem? Ktokolwiek podpalił wóz Croucha, moim zdaniem nie myślał rozsądnie. - Ja też tak uważam. Pewnie miał zły dzień. - Pewnie tak. - Możesz mi przysłać numer do Schenka? - Już idzie. Reed się rozłącza i kciukiem wpisuje esemesa, prowadząc. Luther się rozłącza. Odwraca się do Howie. - Muszę się zatrzymać. Patrzy na niego wzrokiem o treści „Chyba żartujesz". - To ważne - wyjaśnia Luther. - Zajmie mi to dwie minuty.
Howie zjeżdża na pas awaryjny. Christine James siedzi z tyłu, oczy ma szeroko otwarte, sprawia wrażenie zagubionej. Howie posyła jej pokrzepiające spojrzenie. Nagle Luther odwraca się twarzą do niej» - Mógłbym pożyczyć od pani telefon? - pyta. - Na chwilę. Christine mruga powiekami. Jakby ten ranek mógł się stać jeszcze dziwniejszy. Potem opróżnia torebkę i podaje mu zniszczoną różową składaną motorolę. Luther chodzi po poboczu w porannym deszczu. Ze swojego telefonu dzwoni na numer Schenka. Ten odbiera szybko i na powitanie przedstawia się szczeknięciem: - Schenk. Luther słyszy, że Schenk jedzie samochodem i rozmawia przez zestaw głośnomówiący. - Witam, z tej strony inspektor Luther. Miałem do pana zadzwonić? - Inspektor Luther! Dziękuję, że tak szybko pan zareagował! - Nie ma problemu. W czym mogę pomóc? - Och, to głupie, doprawdy. Luther powstrzymuje się od komentarza. Czeka dwie, trzy sekundy, patrząc na samochody, aż w końcu mówi: - No więc jak mogę pomóc? - Chociaż to głupie, wolałbym jednak sprawę omówić twarzą w twarz. - A więc zróbmy to. Gdzie pan teraz jest? - W drodze do Peckham. - To może by pan pojechał okrężną drogą? Ja jestem w pobliżu komisariatu. Może pan tu podjechać? -Cóż - mówi Schenk. - Mógłbym, tak. Ale muszę jeszcze zadzwonić. - Nie mogę obiecać, że będę w pobliżu później. Zabiegany dzisiaj jestem. - Słyszałem. Cóż, gdyby mógł pan się ze mną spotkać na Hobb Lane, na pewno byłbym bardzo wdzięczny. - Postaram się, zdecydowanie się postaram.
- W takim razie do zobaczenia. Luther się rozłącza. Przeklina, pociera czubek głowy, chodzi. Potem dzwoni do domu. - Zoe? To ja. Zoe wydaje się zmęczona. Lekkie poczucie dezorganizacji, które następuje po bezsennej nocy. - John, nie chcę się kłócić. - Ja też nie. Zapomnij o ostatniej nocy. - Jak mam o niej zapomnieć? - Nie to mam na myśli. Chciałem powiedzieć, że nie chodzi mi o ostatnią noc. Posłuchaj, nie mam dużo czasu na rozmowę. Na porządną. Więc powiem krótko, dobra? - Słucham. - Już jest mniej zmęczona. Ostrzegawcza krawędź wyszczerbionego kamienia. - Muszę cię prosić o przysługę. Niemiłą. - Jaką przysługę? - Po pierwsze, muszę powiedzieć, że nie proszę ot, tak. Proszę dla małej dziewczynki. Mii Dalton. Widziałaś ją w wiadomościach. Na pewno. To o nią chodzi. O odzyskanie jej. - Co miałabym zrobić? - Okłamać kogoś. - Kogo? - Policjanta. Mówi jej, czego potrzebuje. A na koniec ona wzdycha. Widzi ją, bosą, w piżamie, jak szarpie się za włosy. - Pierdol się, John - mówi Zoe. - Niech cię szlag, że mnie o to prosisz. - Wiem. Ale zrobisz to? - A mam wybór? On dziękuje i się rozłącza. Potem wykonuje ostatni telefon, używając różowego aparatu pani James. - Szefowo? - Co? - pyta Teller. - Jak pacjent? - Jest na OIOM-ie. - Przytomny? - Nie.
- Dobra, proszę posłuchać. Potrzebuję przysługi. - Co tym razem? - Za jakieś dwie minuty niech pani do mnie zadzwoni. - Dlaczego mam to robić? - Żeby był zapis. -I co mamy mówić w czasie tej wyimaginowanej rozmowy? - Wezwie mnie pani z komisariatu do szpitala w sprawie pilnej. - A w prawdziwym świecie, dlaczego mam to zrobić? - Ponieważ Skargi węszą mi koło dupy. - Jezu Chryste - mówi Teller. - Dzisiaj? - Dzisiaj. - Martin Schenk wiercił mi dziurę w brzuchu. Zostawiał wiadomości. No to teraz wiem, dlaczego. Co zrobiłeś? - Nic. Ale jeśli mi pani nie pomoże, Schenk nabierze pewności, że to zrobiłem. Nie mogę mu na to pozwolić. Muszę znaleźć Mię Dalton. Dzisiaj, teraz. - Jeśli mnie prosisz o alibi - mówi - to się nie trzyma kupy. Gdy tylko Skargi je uważnie obejrzą, rozpadnie się na kawałki. Na komisariacie jest pełno gliniarzy, którzy zeznają, że w chwili gdy nadeszło wezwanie, byłeś nieobecny. Wtedy oboje umoczymy. - Wiem. Musi wytrzymać tylko kilka godzin. - Dlaczego? - Bo zarzut zostanie wycofany. - Dobra, wystarczy. Nie mów mi już nic więcej. Nie podpowiadaj. Nie sugeruj. Zamknij się. - Dobra. Ale zadzwoni pani do mnie, dobra? Za dwie minuty? Zgadza się, zgrzytając zębami. Potem dodaje: - Z czyjego telefonu dzwonisz? - Niech pani nie pyta. - John, czy ja za to wylecę z pracy? - Nie. Rozłącza się i spieszy z powrotem do auta, zgarbiony biegnie w deszczu. Oddaje motorolę pani James, dziękuje jej. Volvo rusza. Opony syczą na wodzie, ślizgają się. Syreny zawodzą.
Howie nie patrzy na Luthera. Nie zadaje pytań. Po chwili dzwoni telefon Luthera. Zerka na numer: komisarz Teller. - Witaj, szefowo - mówi. - Jesteśmy w drodze. Jak pacjent?
Rozdział 23 Zoe otwiera drzwi rozmamłanemu mężczyźnie w średnim wieku, ubranemu w płaszcz. Rzednące włosy przylegają mu do czaszki, sprawia wrażenie nieco skonsternowanego i życzliwego. - Pani Luther? - Pan Schenk? - Mam na imię Martin. Mogę wejść? - Oczywiście - odsuwa się na bok. - John uprzedził, że pan wpadnie. Schenk przystaje na niespełna pół sekundy. - Naprawdę? Zoe czuje falę zakłopotania. - Właśnie dzwonił - mówi. - Powiedział pan mu, że będzie w okolicy. Pewnie. - Dodał dwa do dwóch. Zoe uśmiecha się i kiwa głową. - Cóż - mówi Schenk. - Taka jego praca. A skoro o tym mowa, jak wygląda sprawa zaginionej dziewczynki? Małej Mii Dalton. Wie pani może? - Chyba są blisko jakiegoś przełomu. Nie wiem dokładnie. - Oby miała pani rację. - Zerka ze zmieszaniem ponad jej ramieniem, do wnętrza domu. - Tak się zastanawiam, czy mógłbym wejść dalej? Tylko na chwilę. - Ojej. Proszę, przepraszam bardzo. Schenk podąża za nią do kuchni na przemoczonych do suchej nitki nogach. Zoe chce mu pomóc. - Jest pani bardzo miła - mówi u jej ramienia. - Nie spałem pół nocy. A pani dom jest bardzo ciepły. - Ja czuję zimno. Zawsze mi zimno. Chyba jestem stworzona do cieplejszych klimatów. - Ja też. Ciepłe kraje i czerwone wino. Zoe się uśmiecha, bo policjant nie wygląda na wielbiciela czerwonego wina. Wygląda na wielbiciela guinnessa i whisky.
Bierze od niego płaszcz - tweed lekko pachnący psem. Pewnie ma teriery. Gość siada na stołku przy barze śniadaniowym, podczas gdy ona nalewa im kawy. John powiedział, żeby miała gotowy ciepły napój. Dzięki temu Schenk szybciej wyniesie się z domu. - Co za straszna sprawa - mówi Schenk. - To biedne dziecko. - Potworna. Pan ma z tym jakiś związek? - Boże, nie! Bogu niech będą dzięki! - Przyjmuje od niej kawę i dziękuje. - Mnóstwo gliniarzy strasznie to przeżywa. - Wie pan, jak to jest z gliniarzami i dziećmi. —O tak. Ale w tym jest coś jeszcze. John pani mówił? - Co mi miał mówić? - No... samo miejsce zbrodni było bardzo wstrząsające. Policjanci dużo już w życiu widzieli. Ale czasami... cóż. Wielu ludzi, którzy widzieli to, co John ostatniej nocy, przeżyłoby głęboką traumę. Naprawdę pani nie mówił? - On mi nic nie mówi. Uważa, że to brak szacunku dla zmarłych. - To godne podziwu. - Tak, on jest w ogóle godzien podziwu. - Tak słyszałem. Wielu świetnych funkcjonariuszy wypowiada się o nim pochlebnie. - Jest bardzo oddany. Ciężko pracuje. Składa ręce na kolanach, walczy z pokusą, by porwać na kawałki ręcznik papierowy, by zdjąć z kolan nieistniejący pyłek. - Mężczyzna, czy mężczyźni, którzy wymordowali tę rodzinę mówi Schenk - a później zabrali tę dziewczynkę... zostawili wiadomość wypisaną krwią ofiar. Na śdanie. Słowo „świnie". Jak człowiek zobaczy coś takiego, dężko mu dojść do siebie. Niewykluczone, że John po tej sprawie będzie potrzebował przerwy. Zoe wybucha głośnym śmiechem, nie może się powstrzymać. - Przepraszam - mówi Schenk. - Czy trafiłem w czułe miejsce? - Ani trochę. Po prostu... od niepamiętnych czasów próbuję namówić Johna do przerwy. - A on nie chce?
- Mówi, że nie może się odprężyć. - Ach. Pracowałem kiedyś w wydziale zabójstw, niejako za karę. Więc wiem, jak to jest. Zafundowałem swojej Avril kilka ciężkich lat. Całe to zamartwianie, to bardzo trudne. Chociaż uprzedzam, rozumiem też Johna. Z jednej strony człowiek pragnie się tym wszystkim podzielić, żeby go ta druga strona zrozumiała. A jednocześnie chce ją przed tym uchronić. - Jak długo pracował pan w wydziale zabójstw? - Większość kariery zawodowej. Dopóki nie pchnięto mnie nożem. - Uprzedza jej reakcję lekceważącym gestem. - Och, w ogólnym rozrachunku to nie było nic wielkiego. Niegroźna odma opłucnowa. Dwa, trzy dni w szpitalu. Potem do domu do bardzo lodowatej pani Schenk. - Chichocze czule na to wspomnienie. - Powiedziałem jej, że dobra, przeniosę się. Ale powinnaś wiedzieć, że na Skargi mówią „wydział szczurzy". Nie będę łubiany. - Co ona na to? - „Ja cię lubię na tyle, że nadrobię za wszystkich". - To bardzo słodkie. - Bo to bardzo słodka kobieta. Polubiłaby ją pani. - Jak długo jesteście państwo małżeństwem? - Od niepamiętnych czasów. - Rumieni się, po czym pokazuje jej obrączkę ślubną. Zwykłą, złotą. - Miłość z dzieciństwa. - Och - Zoe się śmieje- o tym akurat coś wiem. No, prawie. - No właśnie! Przecież pani i inspektor Luther... - Poznaliśmy się na studiach, owszem. Skąd pan wie? - Bo niestety - i szczerze mówię „niestety" - rozpytałem trochę o pani męża. Martwię się o niego. No to martwimy się oboje - myśli Zoe. - W jakim sensie? - pyta. -Cóż, jak mówiłem... Presja psychiczna. Powoduje mnóstwo problemów. Problemy ze zdrowiem psychicznym. Problemy małżeńskie. - Jego zdrowie psychiczne jest bez zarzutu. - No to dobrze wiedzieć. A jeśli mi wolno spytać, wasze małżeństwo... Patrzy mu w oczy i wie, jak niebezpiecznie będzie skłamać.
- Małżeństwo fatalnie - odpowiada. - Rozumiem. Bardzo mi przykro. - Damy radę. - Cóż, oczywiście taką mam nadzieję. Tak się zastanawiam, czy w okresie, który ewidentnie charakteryzował się silniejszym napięciem, inspektor Luther, powiedzmy, pił więcej niż zwykle? - On nie pije. Nigdy nie znalazł w tym upodobania. Czasami wypija w weekend piwo. - No, to nieźle. Naprawdę nieźle. Pani Luther... - Zoe. - Dziękuję. Już i tak była pani dla mnie nad wyraz łaskawa, zapraszając mnie do domu, wiedząc, o co przyszedłem pytać. Więc z wielkim bólem i zakłopotaniem zadaję pani to pytanie... - Proszę bardzo. - Zoe stwierdza, że tupie nogą. Zatrzymuje ją. - Proszę pytać. To pańska praca. - Mogłaby mi pani opowiedzieć, co John robił minionej nocy? - Cóż, Rose odesłała go do domu. -I kiedy dotarł do domu? - Około jedenastej. Może jedenastej trzydzieści. -I co robił, kiedy już dotarł do domu? - Położył się do łóżka i zasnął. Nawet nie zdjął butów. Potem, i to chyba było z pięć minut później, zadzwonił telefon. Dzwoniła Rose. Komisarz Teller. Chciała, żeby przyjechał na jakieś miejsce zbrodni, pewnie na to, o którym pan mówił. Więc wstał i poszedł. Nie podał mi żadnych szczegółów, ale rozumiem, że ostatniej nocy wszystko było... bardzo emocjonalne. -I pomiędzy powrotem do domu o dwudziestej trzeciej trzydzieści a ponownym wyjściem o... - Byłam już nieźle rozespana. Może za piętnaście trzecia? Coś koło tego. - Cały czas przebywał z panią? -Tak. Patrzy na nią dłuższą chwilę lśniącymi oczami w tej łagodnej twarzy, pięknie ogolonej. Uśmiecha się smutno, wspaniałym
uśmiechem, tak pięknym, jak piękny powinien być dla nich świat. - Cieszę się, że to słyszę. Zoe kiwa głową. Nie może mówić. Po chwili Schenk zerka na zegarek. - Och, mój Boże! - wzdycha. - Muszę się zbierać. Mam spotkanie z pani mężem. Chwyta swój mokry płaszcz i zakłada go. - Co on zrobił? - pyta Zoe. -Kto? - On. O cokolwiek John jest obwiniany. - Jest taki człowiek o nazwisku Crouch - odpowiada Schenk. Paskudny typ. Krążą plotki, aczkolwiek powinienem podkreślić, że to tylko plotki, że z Crouchem wiąże się napaść na inspektora lana Reeda. Zna pani inspektora Reeda? - Jest naszym przyjacielem. Znam go doskonale. - Oczywiście. No więc ostatniej nocy ktoś podpalił samochód pana Croucha. Zabytkowego jaguara. Pan Crouch opisał winowajcę. Ten rysopis bardzo pasuje do inspektora Luthera. - Rozumiem. - Ale oczywiście to nie był on. Ponieważ w tym czasie leżał sobie wygodnie w łóżku, razem z panią. Zoe się uśmiecha. - Wyjdę sam - proponuje Schenk. - Niech pani zostanie w tej miłej kuchni. Na dworze jest mokro. Wręcz okropnie. Patrzy w miejsce, w którym stał Schenk, dopóki nie słyszy, jak drzwi frontowe się otwierają i po chwili zamykają. I Schenka nie ma. Ona stoi w kuchni. Po chwili zaczynają jej drżeć ręce. Potem nogi. Siada. Ciągnie się za włosy. Reed zna Billa Wininghama od czasu, gdy był stójkowym. Winin- gham pochodzi z Glasgow, teraz przekroczył sześćdziesiątkę - ciągle jest wytrzymały i umięśniony. Surowa siwa fryzura na rekruta, wy- mizerowana twarz. Sweter żeglarski wystrzępiony na mankietach.
To porządny człowiek, stara gwardia. Jest paserem i wieloletnim informatorem Reeda. Mają taką relację, na jakiej opiera się dobra policyjna robota. Przez ponad piętnaście lat przerodziła się w pewien rodzaj przyjaźni. Spotykają się w kawiarni w Shoreditch. Nieotynkowane ceglane ściany, maszyny do espresso ze stali nierdzewnej, stylowe blaty z formiki i krzesła. Zajmują stolik w rogu i chwilę gadają o niczym. Winingham delikatnie sugeruje, że nie wie nic o Pecie Blacku. Reed machnięciem nadgarstka kwituje to napomknienie, odpędzając komara. - W każdym razie - mówi w końcu - potrzebuję przysługi. - Jakiego rodzaju? - Wiesz, o jakie przysługi zwykle proszę? Legalne, uczdwe i tak dalej? - Jasne. - No więc to nie jest przysługa tego rodzaju. Żaden z mężczyzn nie zmienia postawy, tonu głosu. Za długo grają w tę grę. - No więc w czym problem? - pyta Winingham. - Przyjaciel próbował mi pomóc, a w efekcie sam ma kłopoty. Teraz ja staram się pomóc jemu wyjść z głębokiego gówna. Winingham słodzi kawę. Miesza. - O co prosisz mnie? - Potrzebne mi prochy. I wynajem. Z jak najpaskudniejszym zapisem. Chodzi mu o wynajem broni. Są ludzie, którzy wynajmują nielegalną broń. Wiele sztuk broni użytej w licznych przestępstwach przez liczne, rozmaite osoby. Winingham wypuszcza powietrze. Długo i powoli. Nie dla dramatyzmu, lecz żeby zasugerować Reedowi skalę jego prośby. Dłubie w nieco starawym ciastku na talerzu. - To dla mnie niełatwe. Reed pochyla się ku niemu, bierze Wininghama za łokieć. - Widziałeś tę dziewczynkę? - pyta. - Tę dziewczynkę w wiadomościach? Porwaną w nocy. - No słyszałem.
- To może jej pomóc. - Co ty robisz? Wrabiasz kogoś? - Sam wiesz, że lepiej nie pytać. Daj spokój. Winingham zlizuje drobinkę kruszonki z palca. - Nie wiem, łan. Nie wiem. To trudne. To nie moja broszka. - Nie prosiłbym, gdyby to nie było takie ważne. - Jasne, jasne. No, ale wiesz... Reed opada na oparcie. Winingham rusza się powoli i mówi powoli. To jakość wyuczona. Reed odsuwa gwałtownie krzesło i zrywa się na nogi, podchodzi do baru. Zamawia jeszcze dwie kawy i butelkę wody. Otwiera wodę w drodze powrotnej do stolika. Siada. Stuka nogą i pije wodę. Jest tak zimna, że zęby bolą. - Dobra - mówi wreszcie Winingham. - Mogę to załatwić. Ale to nie będzie tanie. I zadamy się z naprawdę poważnymi ludźmi. - Zgadzam się na każdą sumę. - Nie, łan. Nie, to tak nie będzie. Ja im zapłacę. Ty zapłacisz mnie. Patrzą sobie w oczy. Reed zakręca butelkę, odstawia ją na stół. - O czym mowa? - Trafiłem na okazję - mówi Winingham. -Nie... - Wysłuchaj mnie, synu. Reed gestem komunikuje, że przeprasza, że proszę bardzo, on słucha. - Jest taki jeden handlarz sztuki - opowiada Winingham. Jakiś koleś o nazwisku Carrodus. Szachraj jakich mało. Chciałby upłynnić trochę kapitału. Żeby był przenośny. - Dokładnie? - Surowe diamenty. Reed kiwa głową. Czeka. - Powód, z którego chce diamenty - wyjaśnia Winingham jest taki, że nie wszystkie sprzedane przez niego obrazy były koszerne. Para rosyjskich oligarchów ma na ścianach pięknie
wykonane kopie. I teraz on, ten Carrodus, się zakochał. Ma przepiękną młodą żonę. Francuzkę. I chce się oczyścić, wycofać. Zacząć nowe życie. No i trudno mu się dziwić, co nie? - Nie kumam, gdzie tu miejsce na przysługę. - Ja dostarczam diamenty Carrodusowi. Biorę dziesięć procent. - Winingham upija kawy. - A potem mój bratanek je kradnie. Reed nie odpowiada. Bawi się saszetką cukru. - Coś mi się to wydaje niepodobne do ciebie. - Och, nikomu nie dzieje się krzywda. Mój bratanek muchy by nie skrzywdził. To ekonomista, do kurwy nędzy. Chodzi o dużą kasę. Okazja jedyna w życiu. - Jak duża ta kasa? - Maksymalnie osiem milionów. Reed patrzy na niego. - To jednak maksimum. Może spaść do sześciu. - Sześć milionów w najgorszym wypadku? I nikomu nie stanie się krzywda? - Nie. A ponieważ okradamy złodzieja kradzionych towarów, nikt w ogóle nie musi wiedzieć. A już na pewno twoi kumple po fachu. To sam miód. Taka okazja, na którą się czeka całe życie. - A kto wykonuje robotę? - Nikt miejscowy. Nikt znany. Skorzystamy z przyjaciela mojego bratanka. Amerykaniec. Przylatuje, ogląda sobie Parlament i Tower Bridge, robi parę fotek, wykonuje robotę i spierdala do swojej Arizony czy czegoś tam. Reed przesuwa kryształki cukru na blacie. - Jak wygląda mój udział? - Ty tylko trzymasz rękę na pulsie - wyjaśnia Winingham. Pilnujesz, żeby Carrodus nie wygadał się o tym niewłaściwym osobom. I trzymasz policję z daleka. -I poważnie, nikomu nie stanie się krzywda? - Nie ma mowy. Musiałbyś widzieć mojego bratanka. Reedowi serce łopocze w klatce. - Będę potrzebował więcej niż tej przysługi. Potrzebowałbym normalnego udziału. - Dostaniesz działkę. Dwieście tysięcy. Wynajem, bez
żadnych pytań. Trochę prochów. Winingham siedzi cierpliwie. Daje mu czas do namysłu. W końcu Reed oblizuje wargi i podaje dłoń nad stołem. * Mundurowi torują drogę przez stłoczonych dziennikarzy. Howie parkuje nieopodal głównego wejścia do szpitala. Wysiada, otwiera drzwi z tyłu i prowadzi zmieszaną, bezradną Christine James przez automatyczne drzwi, przez holi, do wind i na górę. Przed Oddziałem Intensywnej Opieki Medycznej przedstawia panią James FLO2, Cathy Hibbs. Hibbs prowadzi panią James do prywatnej sali, pyta, czy ta chciałaby coś ciepłego do picia. Pani James chyba nie wie. Jest oszołomiona. Ma to niewinne, zdziwione spojrzenie charakterystyczne dla początków alzheimera. Nie mówi ani słowa, tyle że dziękuje Hibbs za kubek szpitalnej kawy. W holu Luther i Howie znajdują ustronne miejsce, z dala od zgromadzonych przedstawicieli mediów. - Musisz tu zostać i dopilnować, żebym był na bieżąco - mówi Luther. - Oczywiście. A gdzie będziesz? - W pobliżu. Mam parę rzeczy do uporządkowania. - Szefie... - Wrócę jak najszybciej - przerywa jej Luther. I nie żartuje. Howie widzi niepokój w jego oczach. Silną potrzebę, żeby zrobić coś, o czym ona nie chce wiedzieć, i żeby to zrobić szybko. Nie pyta. Tyle się już nauczyła. Patrzy, jak Luther odchodzi zamaszystym krokiem.
2 FLO -family liaison officer. Funkcjonariusz odpowiedzialny za kontakt z rodziną, na przykład z rodziną ofiary.
Rozdział 24 Żona Barry'ego Huihana, prowadzi Frangipani, niewielką kwiaciarnię w Hackney. Szare zimowe światło sączy się przez okno panoramiczne, pogłębia cień zielonego listowia; zdaje się rozjaśniać lilie, róże, tulipany, chryzantemy. Kiedy Reed wchodzi z Lutherem, Huihana podnosi wzrok zza lady. Luther pokazuje odznakę i nakazuje kobiecie milczenie. Płytki pod jego stopami są mokre. Huihana odsuwa się z drogi. Luther i Reed zastają Barry'ego Tongę tyłem, jak słucha muzyki z iPoda i przygotowuje wielki bukiet ślubny. Na stole przed nim leżą sznurek, florystyczna taśma klejąca, róże w kolorze kości słoniowej, łodygi eukaliptusa, druty z koralikami i biała wstążka z organzy. W ręku Tonga trzyma sekator. Patrzy na nich. Wyjmuje słuchawkę z ucha i puszcza ją swobodnie. Luther słyszy syczenie, które wydaje mu się znajome. Myśli, że to może Fleetwood Mac, chociaż chyba nie. - Cześć - mówi Reed. Tonga kiwa głową. - Jak tam? Reed rusza głową na wszystkie strony. - Lepiej, Barry. Lepiej. A co u ciebie? - W porządku, dzięki. - Świetnie - mówi Reed. - Świetnie, świetnie, świetnie. Podchodzi Luther. Tonga przewyższa go o głowę. - Spieszymy się - mówj policjant. - Więc zrób mi przysługę, odłóż bukiet i chodź z nami. - Czemu? Dokąd idziemy? - Do lasu. Spierzemy cię na kwaśne jabłko, strzelimy ci w głowę i wrzucimy cię do rzeki. - Szczerzy się. Uśmiechem nie da się tego nazwać. - Żartowałem. Barry Tonga stoi z sekatorem, górując nad nimi. Patrzy to na Reeda, to na Luthera. Luther ciągle słyszy
metaliczny odgłos słuchaweczki.
bębna
dobiegający
z
dyndającej
Skuwają Tongę i wiozą na róg Meriam Avenue. Reed wskazuje niski ceglany budynek. Dawna czynszówka. Mieszkanie Tongi. Na ulicy stoją trzy radiowozy. - To mój dom - stwierdza Tonga. - Wiem - mówi Reed. - Dopiero co tam byłem. - Co chcesz przez to powiedzieć? Co jest grane? Czemu tu się roi od glin? - Już ci tłumaczę. Ty mnie skopałeś i oto dotychczasowe twoje życie dobiega końca. - Co to niby ma znaczyć? - To ma znaczyć, że zabraliśmy cię ze sklepu żony jakieś pięć minut przed nalotem roju gliniarzy, którzy cię szukają. - To jakieś pierdolenie. Co niby zrobiłem? - Poza napaścią na funkcjonariusza policji? - Nie napadłem na funkcjonariusza policji. Reed się śmieje, potem odwraca się na siedzeniu i ogłusza Tongę nagłą, wstrząsającą wrogością. - Skopanie mnie mieści się w regułach, Barry. Ale ty zastraszyłeś staruszka, jebany tchórzu. Spójrz na siebie, jaki jesteś wielki. Wstydzić się powinieneś. Zabiłeś mu pieska. Tonga wytrzymuje spojrzenie Reeda, ale niezbyt długo. Spuszcza wzrok na kolana i wierci się trochę na siedzeniu. Burczy coś pod nosem o psie. - Co? - pyta Reed. - Jesteś tym zażenowany, tak? - Chcę adwokata. - On chce adwokata - powtarza Reed. Razem z Lutherem wybuchają śmiechem. - Nie jesteś aresztowany - mówi Luther. - To porwanie. - Co to ma znaczyć? Jesteście glinami, tak? Widziałem odznaki i w ogóle. Reed wskazuje radiowozy przed domem Tongi. - Wiesz, co zrobiliśmy? Zadzwoniliśmy z anonimowym
donosem do kogoś, kto potraktował go naprawdę poważnie. - Z jakim donosem? - Że prawdopodobnie jest tam trefna broń. - Nie ma tam żadnej broni - mówi Barry Tonga. - Nie w moim domu. - A ja myślę, że i owszem. Broń, której użyto wcześniej w licznych przestępstwach. W tym w dwóch strzelaninach. Widok potu na czole Tongi sprawia mu niekłamaną przyjemność. - Wraz z bronią - ciągnie Reed - znajdą kilka uncji heroiny. Na tyle, żeby domniemać dealerkę. Masz gwarantowany długi kibel. Na tyle długi, żeby twoja żona znalazła kogoś innego, kto się sprawnie obejdzie z organzą. - Pierdolenie, facet - mówi Tonga. - Pic na wodę. To korupcja w policji. To jest złe. - Absolutnie - mówi Luther. Tonga opada na oparcie. Samochód kołysze się na resorach. Mężczyzna patrzy na nich spode łba. - Czego chcecie? - Żebyś powiedział naszym szefom, że pracowałeś dla nas. Na lewo. - Jako co? - Jako kapuś. - Nie jestem kapusiem. - Nie, ale będziesz udawał, że jesteś. - A jeśli to zrobię, to co? - Będziemy cię chronić - odpowiada Luther. - Ale co to znaczy, że będziecie mnie chronić? Przed czym będziecie mnie chronić? - Przed nami. -Jak? - Przyznajesz się do nękania staruszka - mówi Reed. Mówisz, że działałeś z polecenia Juliana Croucha. Tonga patrzy, jak z jego mieszkania wychodzi dwóch funkcjonariuszy SOCO. Jeden z nich podaje torbę dowodową sierżantowi w mundurze. - Dobra, mogę to zrobić - mówi. - Nie mam z tym problemu.
Crouch to fiut. Ale broń? Broń to nie w kij dmuchał. Nie dacie rady zniknąć broni. - No właśnie to jest piękne - mówi Luther. - Mówisz, że Crouch dostarczył broń. Pierwszy raz w życiu ją wczoraj widziałeś. - Tak, ale dlaczego on miałby to zrobić? - Bo chciał, żebyś się pozbył staruszka. - Pozbył? W sensie, że go zabił? Luther kiwa głową. - Tego starszego gościa? Luther kiwa głową. - Crouch? Luther kiwa głową. - On nie ma jaj. To cipa. - Nie szkodzi. -I wy bez kitu robicie to dla niego? Dla tego staruszka? - Owszem - mówi Reed. - Podkładacie spluwy, podkładacie prochy, zmuszacie świadka do krzywoprzysięstwa? - Owszem - mówi Reed. - Brawo - mówi Barry Tonga. - Szacun. - Jakże nam miło - dołącza Luther. - Pospiesz się. Tak czy nie? - Ale nie dacie rady pozbyć się takiego gówna. Nie ma mowy.. Luther wrzeszczy z wściekłości i wali dłonią o deskę rozdzielczą. Otwiera się klapka schowka na rękawiczki, wysypują się jakieś stare papiery i potrzaskane kubki plastikowe. Tonga się kuli. Luther odpala silnik. - Czekaj! - mówi Tonga. - Gdzie jedziesz? - Tam - Reed wskazuje policję pod jego domem. - Co? Czemu? - Przekazać cię, Barry. Jesteś poszukiwany. A my się spieszymy. Nie możemy się obijać cały dzień, czekając, aż ty się namyślisz. - Prrr - hamuje ich Tonga. - Powoli.
Luther nie wyłącza silnika, ale też nie odjeżdża. - Co? - pyta. - Nie mam czasu się opieprzać. - Jeśli pomogę, to po wszystkim? Żadnych powrotów? - Żadnych powrotów - odpowiada Reed. - A co z Kidmanem? - Będziesz zeznawał przeciwko niemu? - W jakiej sprawie? - Porozumienia przestępczego. - Kurwa, będę. To fiut. Nie musiał krzywdzić tego pieska. Moja babcia miała takiego psiaka. - Moja też - mówi Luther. - Więc na czym stoimy? Tak czy nie? -Tak. Henry obchodzi dom, zaciągając zasłony i zamykając drzwi na klucz. Wie, że już niedługo będzie musiał z Mią się ulotnić, znaleźć nowy dom i zacząć od początku. To będzie oznaczało wyjazd z Londynu, może nawet z kraju. Ale żeby to zrobić, Henry musi zdobyć trochę pieniędzy. W sejfie zostało niecałe pięćset funtów, a niespełna setka na starym koncie bankowym, które prowadzi pod nazwiskiem Henry Jones. Przede wszystkim jednak przez następne dwa, trzy tygodnie oznacza to zaciskanie zębów, trzymanie nerwów na wodzy i nieru- szanie się. Henry ma biegunkę. Chodzi w tę i we w tę. Ciągle wymiotuje do kuchennego zlewu. Ale wcześniej już się naupewniał, że dom jest bezpieczny. To bezpieczne miejsce. Nic nikogo tu nie może doprowadzić. Nie teraz, gdy zabił Patricka. Nie da rady się do tego przyzwyczaić, tak naprawdę. Nigdy nie można się odprężyć. Ale Henry się nie przejmuje takim życiem z nerwami. Dzięki temu w ogóle czuje, że żyje. Wie, że będzie tęsknił za Patrickiem. Zastanawia się, czy może na początku powinien był częściej sięgać po ojcowską dyscyplinę. Może to by zintensyfikowało piętno emoq'onalne.
Ale to właśnie taki jest problem z dziećmi adoptowanymi ostatecznie nigdy nie wiadomo, co za dziecko ci się trafia. To dlatego o wiele więcej dzieci jest mordowanych przez rodziców przyszywanych niż przez rodziców rodzonych. A rodzice przyszywani oczywiście znaczą ojczymów. (Gwoli ścisłości: macochy często pobierają własny haracz - mniej może morderczy, ale nie mniej barbarzyński). Henry chciał zawsze tylko jednego: być dobrym tatą. Łatwiej byłoby, gdyby mógł mieć własne dzieci, ale wiele lat temu zrezygnował z prób osiągnięcia tego celu. Nic mu nie dolegało. Fizycznie w każdym razie. Tylko się, kurwa, tak spinał. Kiedy kobieta leżała obok niego, rozpalona i cała w jękach, jak zbity pies, jego kutas się kurczył do postaci bezwładnej chrząstki, jak tkanka łączna w schaboszczaku. Ona go całowała, szarpała, robiła wszystko, co jej zdaniem miało szansę poskutkować. Ale nic nie skutkowało. Już jednak w chwili, gdy wyszła za próg albo gdy Henry przykucał pod jej oknem, albo bez jej wiedzy przekradał się po domu, ta dam!, proszę bardzo, rósł jak żonkil przeradzający się w żelazny pręt. Ona była doskonałym pomysłem. Bez względu na jęj celulitową dupę i obwisłe cycki. Oczywiście Henry szybko zdał sobie sprawę, że wszystko sprowadza się do kwestii, kto rządzi. Więc jego pierwszą próbą założenia rodziny była Joanne. Mógł rżnąć Joanne, oczywiście. Ona wiedziała, kto rządzi. Mógł ją rżnąć godzinami, aż miał żywe rany na kutasie. Trzymał ją skutą w piwnicy starego domu, tego w West Country. Ale chociaż utrzymywał ją w dobrej formie i chociaż skamlała o dozgonnej miłości, szybko stało się jasne, że Joanne nigdy nie pocznie dziecka. Przez jakiś czas Joanne mieszkała z Lindsay - dzieliły jedną piwnicę, jeden dom. Henry jadł mnóstwo witamin i protein, różnych rzeczy korzystnie wpływających na produkcję spermy. Ale żadna z kobiet nie zaciążyła. Obie były dziwkami, więc pewnie problem tkwił w ich łonach. Chodziło o aborcje, całe to skrobanie ich
bebechów. I okazało się, że jest jakiś optymalny czas trzymania ich w piwnicy. Znosił im na dół soluksy, stosował porządna dietę, mnóstwo zielonych warzyw i czerwonych owoców. Ale one i tak popadały w depresję i apatię. Wtedy właśnie kupił pierwsze psy. Psy zjadły Joanne i Lindsay. Zanim wprowadziła się Oona (wybrał ją ze względu na biodra, jak również ze względu na jej dostępność, gdy wytoczyła się z night- -clubu Reeves po kłótni z chłopakiem), Henry zdążył stracić zapał do przedsięwzięcia. Zabrał Oonę do piwnicy, ale ona nigdy nie nauczyła się kochać jak Joanne. Poddawała się stosunkowi płciowemu ze stoickim milczeniem, które Henry odbierał jako odpychające. Naprawdę nie wkładała w to serca. Mniej więcej wtedy Henry postanowił zmienić taktykę. I tamta taktyka zadziałała nieźle, w ogólnym rozrachunku. Patrick wyrastał na dobrego chłopaka, dopóki nie wszedł w okres dąsów i przekory. Pojawił się on późno - tak późno, że przez jakiś czas Henry wierzył, że w ogóle ominie ich ten etap. Ale kiedyś przecież wychowanie się skończy. Przez krótki czas Henry rozważał rezygnację i kupienie sieroty z Europy Wschodniej. Ale i wówczas pozostawała kwestia hodowli,tego, co dostajesz w pakiecie. Caveat emptor3. I o to właśnie chodziło z małą Emmą. Jej hodowla była doskonała. Lambertowie byli doskonali. Ale po tej klęsce niemal wszyscy w Londynie mieli go za dzieciobójcę albo zboczeńca. Teraz więc Henry dotarł do miejsca, którego w doskonałym świecie postanowił uniknąć. Zanim Mia stanie się gotowa do poczęcia, pokocha go jak ojca, a więc z planu Henry'ego wyjdzie odrażająca droga poczęcia. Henry'emu wydaje się to krępujące i nieprzyjemne, ale też ekscytujące. Nie dotknie Mii, dopóki ona nie będzie tego 3 Caveat emptor - Niech kupujący ma się na baczności. Zasada zastrzegająca, że sprzedający nie odpowiada za wady ukryte sprzedawanego towaru.
chciała. Myśl o tym, o dodatkowym poziomie transgresji jest stymulująca. To będzie podniecające. Ojciec i córka, kochankowie, rodzice. Kiedy te myśli przebiegają przez głowę Henry'go, musi on kilkakrotnie zwalić konia w bawełnianą chusteczkę. Bardziej to jest związane z przetrwaniem niż z przyjemnością. Henry wie, że pożądanie seksualne utrudnia logiczne myślenie. Człowiek pobudzony seksualnie jest jak skuty z szaleńcem. Siedzi więc z rozpiętym rozporkiem i wilgotną chusteczką, niczym kwiatostan ściśniętą w jednej dłoni. Głaszcze się po brzuchu, patrzy na wyłączony telewizor i snuje plany. Wyobraża sobie, że z dołu słyszy płacz, ale wie, że to niemożliwe. Razem z Patrickiem dokładnie sprawdzali piwnicę, z magnetofonem i urządzeniami pomiarowymi. Człowiek myśli, że w pustym domu słyszy krzyk, ale po cofnięciu taśmy słyszy tylko ciszę. Płacz to wytwór wyobraźni Henry'ego. Jest tylko on i milczący telewizor, naprężony brzuch pod jego dłonią. Włącza telewizor, przeskakuje z jednego kanału na drugi. Dźwięk ściszył. Zadowala się obrazami. Dom w Chiswick. Ziemiste twarze policjantów. Wyczekujący gapie. Taśma, światła, deszcz. Poważni reporterzy. Szpital. Stado policji. I pośród innych twarz mu znajoma. Kobieta. O wiele starsza, niż kiedy widział ją ostatnim razem. Twarz ma spiętą i wyczerpaną, bladą w deszczowych światłach. Policjanci prowadzą ją przez rozsuwające się automatycznie drzwi londyńskiego szpitala. Penis Henry'ego się kurczy. Jądra wstępują się do jamy brzusznej. Ma poczucie lekkości, jakby opuszczał swoje ciało. Julian wędruje w lekkim oszołomieniu w tę i we w tę po zatłoczonym, pogmatwanym Chapel Market. Mija stragany owocowo - warzywne, rybne, z tanimi ciuchami, radiami
tranzystorowymi, multipackami baterii elektrycznych. Jest tu nawet stragan z naprawą komputerów, który wydałby się Julianowi interesujący, gdyby nie był on tak rozdrażniony. Pół godziny wcześniej Barry Tonga zadzwonił i zażądał natychmiastowego spotkania. Jak najszybciej. W jakimś miejscu publicznym. Nikomu nie może powiedzieć. A na pewno nie Lee Kidmanowi. Nie mówił, dlaczego. To chyba niedobrze, co? Przeciska się więc w tę i z powrotem zatłoczoną ulicą, w zapachu ryb, potem w woni banarfów, próbując dojrzeć wielką postać Tongi w morzu ludzi. Ale to nie Tongę widzi. Widzi Reeda i Luthera. Przez chwilę Julian się zastanawia, czy nie uciec, ale jaki miałoby to sens? Ścigaliby go i aresztowali, i wykorzystali to jako pretekst do złojenia mu skóry. Jeśli nie ucieknie, co mu mogą zrobić w obecności tylu ludzi? - Cześć - mówi Luther. - Witaj, jebany psychopato podpalający ludziom samochody - odpowiada Julian. Luther się śmieje, niespokojny i spięty. Policjanci wpychają Juliana do knajpki U Manze'a, serwującej ziemniaki i paszteciki: drewniane ławki, ściany wyłożone kafelkami, kamienne blaty. Zamawiają trzy porcje wołowiny z cebulą. Kelnerka łopatką nakłada tłuczone ziemniaki na talerze, pośrodku polewa zielonym płynem. Biorą sztućce i znajdują cichy boks o wysokich oparciach. Julian siada najbliżej ściany, a Luther wciska się obok niego. Patrzy niechętnie, posępnie i jest strapiony. Bawi się solniczką i pieprzniczką. Wyraźnie widać, że wolałby znaleźć się gdzie indziej. Reed hojnie się raczy octem chilli, po czym z apetytem pałaszuje swoją porcję. - Ty nie jesz? - pyta Luthera. Luther wzrusza ramionami, strapiony i rozdrażniony. Wciśnięty w ścianę, Julian patrzy na nich obu przerażony.
- Musimy cię, niestety, popędzić, Julian - mówi Luther. - Nie mamy za dużo czasu. - Wyobrażam sobie - odpowiada Julian. - W Londynie roi się przecież od aut, których jeszcze nie podpaliłeś. Luther odwraca twarz. Posyła Julianowi straszne, bezwzględne spojrzenie. Julianowi chce Się siku. Zerka tęsknie na przechodzącego klienta, robotnika z gazetą pod pachą. Ale robotnik przechodzi, nieświadom, wysyłając esemes. - A więc masz kumpli w policji, co? - pyta Luther. - Mój prawnik ma. A co? - Tak się zastanawiałem, dlaczego Skargi tak szybko się ruszyły. Węszy wokół mnie jeden gość, Martin Schenk. - Tak, poznałem go. Jesteśmy nagrywani? - Nie, to nieoficjalne spotkanie. - Uderzysz mnie? - Co? Tutaj? Wyglądam na głupka? - Podpaliłeś mój wóz. - Słuszna uwaga. Problem jednak w tym, Julianie, że musimy pogadać. - Nie wiem, o czym. Reed uśmiecha się szeroko, z buzią pełną placka. - Wiemy, że masz problemy - ciągnie Luther. - Finansowe. - Nie wiesz nawet połowy. - Założę się. A wiesz, o co jeszcze się założę? - Nie - odpowiada Julian Crouch. - O co jeszcze się założysz? - Założę się, że nie jesteś takim kompletnym fiutem, jakim się wydajesz. Zastraszającym staruszków. Bohaterów wojennych. Założę się, że wręcz wstyd ci za ciebie. Tak w głębi duszy. Crouch nic nie mówi, wtulony w ścianę, podczas gdy Reed wciąga swój lunch, a Luther patrzy gniewnie, bawiąc się solą i pieprzem, jakby marzył tylko o tym, by się stąd ulotnić, znaleźć się gdzie indziej. - Problem w tym - ciągnie Luther - że wszyscy wiedzą, że jesteś zagrzebany w kłopotach finansowych jak w gównie. Na tyle głęboko, żeby chcieć bardzo, bardzo, by staruszek zszedł ci z drogi.
-I? -I lista motywów morderstwa jest bardzo krótka. Seks i pieniądze to dwa pewniaki. Przeprowadzasz paskudny rozwód. Mamy motyw seksu. A jeśli chodzi o twoje aktywa... cóż... Mamy i motyw finansowy. Siedzisz w bagnie, co? Ale syf. Julian marszczy czoło, wysuwa dolną wargę. W głowie przesłuchuje wszystko raz jeszcze. Nagle mówi: - Co masz na myśli, mówiąc o motywach morderstwa? - Mam na myśli to, że masz być oskarżony. - O co? - O zorganizowanie porozumienia przestępczego w celu popełnienia morderstwa. Julian chce wstać. - Uspokój się - mówi Luther. - Siadaj. Julian siada. - Znaleźliśmy broń - oświadcza Luther. - Jaką broń? O co chodzi? - O, myślę, że wiesz, jaką broń. - Nie, nie wiem. Jaką broń? Ja nie mam broni. Czy wyglądam, jakbym miał broń? - Tę broń znaleziono w mieszkaniu Barry'ego Tongi. Znasz Barry'ego Tongę? - Nie sądzę. Barry'ego jak? Luther uśmiecha się do niego szeroko i drapieżnie. - To mi się podoba. Jeśli masz wątpliwości, kłam. Julian zmienia taktykę. - Co z Tongą? Co on ma z tym wspólnego? - Cóż, mówiąc między nami, Barry pracuje dla nas. Jest tajnym informatorem, jak byś to nazwał. Od lat. I zezna, że zapłaciłeś mu pięć tysiaków za sfingowanie włamania do domu staruszka. I zastrzelenie go. - Ale to nieprawda. To, kurwa, oburzające. To nieprawda. On nie może tak powiedzieć. - Tak mówi. - Jak może tak mówić, skoro to nieprawda? - Znaleźliśmy broń. - Jaką broń? Nie ma żadnej broni. Jaką broń?
- Broń, którą mu dałeś - odpowiada Reed. - Broń, którą eksperci balistyczni zidentyfikują jako użytą w licznych innych przestępstwach. W tym w strzelaninie. - Dwóch strzelaninach - prostuje Luther. - Przepraszam - poprawia się Reed. - Absolutna racja. Dwóch strzelaninach. Julian gapi się na nich z szeroko otwartymi ustami. - Nie możecie tego zrobić - mówi. - Nie możecie. Cisza. - Cholera. Więc co ja mam zrobić? - Iść do więzienia. - Nie mogę iść do więzienia. Mam fobię. - To coś nowego - mówi Reed. - To prawda. Ona ma nazwę. To taki syndrom. - No, nie wątpię. - W każdym razie - wtrąca Luther - dlatego właśnie tu jesteśmy. Żeby ci coś doradzić. - Nie biorę tego. Co się dzieje? Nie wiem, o czym wy, kurwa, mówicie. Gadacie zagadkami. - Uspokój się i posłuchaj - przerywa mu Luther. - I mów odrobinę ciszej. Julian się uspokaja i słucha. Mówi odrobinę ciszej. - Tu jesteś skończony - wyjaśnia Luther. - Wiesz o tym. Od dawna już jesteś skończony. Musisz być tym wszystkim zmęczony. Całym tym gównem, które ciągniesz, żeby się tylko utrzymać na powierzchni. Wierzyciele, była żona, hipoteki, kredyty, zasiedzieli lokatorzy. To musi być dla ciebie koszmar. Ja na twoim miejscu... wiesz, co bym zrobił? - Nie. - Zadzwoniłbym do swojego księgowego. Potem pojechałbym na Heathrow i kupił bilet. I zrobiłbym to bardzo, bardzo szybko. Julian mruga oczami. - Prosicie mnie, żebym opuścił swój dom - mówi. - Właśnie - odpowiada Luther. -I wszystko to z powodu staruszka w tamtym domu? Luther nie odpowiada. Odkręca brązową pokrywkę ze
słodkiego octu. Potem z powrotem ją zakręca. - Czy może dlatego - mówi Julian - że beze mnie nie zostaną ci postawione żadne zarzuty? Luther uśmiecha się szeroko. Nagle w kieszeni zaczyna mu wibrować telefon. Zerka na niego. To esemes od Howie: „Patrick przytomny". Luther czyta i wrzuca telefon do kieszeni. - Ukryliśmy Tongę na trzydzieści sześć godzin. To dość czasu, żebyś się spakował i wyjechał. Potem go wyciągamy, on składa zeznania i masz poważne kłopoty. Luther z trudem wysuwa się z boksu, ociera usta papierową serwetką, rzuca ją na stół i wychodzi. Reed zwleka chwilę, kończąc lunch. Potem klepie Juliana po ramieniu i mówi: - Miłej podróży, kutasie. I wychodzi. Henry spieszy do garażu. Mijając psy, czuje ich płaskie bursztynowe spojrzenie. Czekają, aż im ciśnie królika lub kota. Ale Henry ignoruje je tym razem i tylko doskakuje do wysokiej stalowej szafki na końcu garażu. Otwiera ją niewielkim kluczykiem i szybko sprawdza zawartość: deksometazon, talivin, kodeina, penicylina prokainowa, testosteron, ketamina. Są tam cewniki, strzykawki, gaza, woda utleniona, betaina, igły do szycia i usuwacz zszywek, nożyczki chirurgiczne, szczypce. W dalekim, zasłoniętym pajęczynami kącie stoi przerdzewiała butla tlenowa. Jeszcze sprawna. Na strychu leży wielkie, puste pudło na broń. W szafce pod zlewem multipack srebrnej taśmy. Srebrnej taśmy nigdy za wiele. Inwentaryzacja go odpręża. Liczy raz jeszcze, i raz jeszcze. Kiedy ma wszystko policzone trzykrotnie, wie, co robić. Przygotowuje pierwszą strzykawkę amfetaminy, przepraszając psy.
Rozdział 25 Reed zatrzymuje taksówkę. W niespełna dwadzieścia minut dociera na komisariat. Wchodzi i stwierdza, że Benny Nudziarz zajął jego biurko. - Przepraszam - mówi Benny. - Nie szkodzi - mówi Reed. Odwiesza swój mokry płaszcz na oparcie krzesła Luthera i loguje się. - Jak szyja? - pyta Benn. Reed rusza głową na boki, żeby pokazać, o ile mu lepiej. Luther kiwa mundurowym pilnującym drzwi i pochylając głowę, cicho wchodzi do sali szpitalnej Patricka. Ma ze sobą cienką szarą teczkę. W pokoju panuje sztuczny, zielonkawy mrok. Młody jest podczepiony do respiratora i do pulsometru. Howie drzemie na plastikowym krześle, głowa jej opada na klatkę piersiową. Podskakuje, podnosi wzrok, patrzy na Luthera. Ogarnia się. - Mówił coś? - pyta Luther. - Nie. Luther potrząsa głową, jakby tego pytania nie warto było zadawać. Przysuwa się bliżej do łóżka, do zabandażowanego dzieciaka, kroplówki z morfiną. Młody otwiera oczy. Wie, że Luther tu jest. Luther przyciąga krzesło i przysuwa twarz blisko do twarzy pacjenta. - Pewnie oczekujesz, że ci współczuję - mówi. -I rzeczywiście, Myślę, że to paskudne, co zrobił ci tata. Ale każdy, kto kiedykolwiek zabił, był kiedyś dzieckiem, więc koniec końców to, co zrobiłeś, spada na ciebie. Możesz nam jednak pomóc. Możesz nam pomóc to naprawić. Młody odwraca głowę na poduszce. Odwraca ją od Luthera. - Wiem, że go kochasz - ciągnie policjant. - Wiem, że nie
chcesz go skrzywdzić. Nie możesz nic na to poradzić. Tak się po prostu czasami zdarza. Miłość może być mechanizmem obronnym. Czasami kochamy ludzi, których potrzebujemy, ponieważ ich potrzebujemy. Jak psy. Ale jednocześnie to nie znaczy, że podoba ci się to, co robiliście razem, te straszne rzeczy. Bo ci się nie podobało. Wiesz, skąd to wiem? Dzieciak patrzy na niego. Jedno oko ma zamknięte opuchlizną. - Wiem, że zadzwoniłeś pod numer alarmowy - ciągnie Luther. - Tej nocy, kiedy on zabił Lambertów i zabrał ich dziecko. Wiem, że starałeś się, żeby go złapano. Dzieciak odwraca wzrok, kieruje go na sufit i mruga powieką. -I nie tylko na alarmowy, co? Ponieważ ostatniej nocy ktoś obdzwonił wszystkie rodziny w Londynie o nazwisku Dalton. Ostrzegając ich. Albo próbując ostrzec. Jak sądzisz, dlaczego? Luther sięga do teczki, wyciąga zdjęcie Mii Dalton. Dziewczynka siedzi na jakiejś ławce, uśmiechnięta. - Teraz on porwał Mię. Ale ty o tym wiesz, prawda? Wiesz doskonale, co on zamierza zrobić. Ponieważ próbowałeś pomóc Mii uciec przed nim. Opiera się o oparcie, krzyżuje ręce na piersi, zdjęcie Mii trzyma jak kartę, którą zamierza rzucić na stół. - Mnóstwo ludzi - podejmuje - naprawdę mnóstwo myśli, że próbowałeś ją wziąć dla siebie. Że chciałeś z nią robić różne rzeczy. Na osobności. Jeśli wiesz, co mam na myśli. Ale ja nie sądzę, żeby to była prawda. Myślę, że próbowałeś ją chronić. Nie chciałeś, żeby miała życie tak spierdolone jak twoje. Dzieciak zaciska słabe pięści. Poruszają się mięśnie chudych ramion. Jednym okiem gniewnie patrzy na sufit. Luther pochyla się bliżej. Widzi zielone światło załamane w me- nisku łez na powierzchni oka młodego. - Mógłbym powiedzieć ci o niej wszystko. Mógłbym ci powiedzieć, że uwielbia kucyki i Justina Biebera. Ale marnowałbym czas, co nie? Bo ty i twój tata już to wiecie. Wiecie o niej wszystko.
Nic. - Tyle że to nie jest twój tata - ciągnie Luther. - Musimy o tym pamiętać, prawda? To bardzo ważne. To nie jest twój prawdziwy tata. Dzieciak zamyka oczy. - To nie jest dopuszczalny materiał dowodowy, ale śledzę na monitorze pracę twojego serca. Maszyna robi ping. - Uśmiecha się szeroko. - Widziałeś kiedyś ten skecz? Pewnie nie. Za młody jesteś. To było dawno temu, w latach siedemdziesiątych, kiedy ja jeszcze byłem mały. Ale i tak maszyna, która robi ping, mówi mi, kiedy kłamiesz, a kiedy nie, nawet jeśli nic nie mówisz. A gdy powiedziałem, że on nie jest twoim tatą, ping podskoczył. Dzieciak mamrocze coś, może zaprzeczenie. Tak cicho, że go nie słychać. Luther bierze długi, uspokajający oddech. Potem nachyla się jeszcze niżej, na tyle blisko, by ustami musnąć ucho młodego. - Mężczyzna, który określał się mianem twojego taty - mówi. - Mężczyzna, który przedstawia się jako Henry Grady. Porwał cię ósmego września dziewięćdziesiątego piątego roku. Właśnie skończyłeś sześć lat. Warga młodego drży. Luther wysuwa z teczki kolejną fotografię. Podnosi ją. - Poznajesz siebie? Dzieciak mocno zaciska powieki. Nie chce patrzeć. Luther staje. Przysuwa zdjęcie dzieciakowi do oczu. Blisko. - To ty - mówi. - Albo to byłeś ty. Młody zaciska pięści tak mocno, że skóra mu bieleje. A miejscami jest sina. - DNA to potwierdzi - mówi Luther cicho i stanowczo. Wiemy, co on ci zrobił, twój tata. I wiemy, że próbowałeś go powstrzymać. Dwukrotnie. I właśnie za to oberwałeś. Więc może nam pomożesz? Pomożesz Mii? Nadal bez odpowiedzi. Tylko skoki wykresu na monitorze. Luther spogląda w oczy Howie. Cichym krokiem idzie do drzwi. Otwiera je, wystawia głowę. - Okej - szepcze. - Może pani wejść.
Czekają długo. Dzieciak nie odrywa oczu od drzwi, kiedy Christine James, kiedyś po mężu York, powłócząc nogami, wchodzi do sali. Twarz ma wymizerowaną, pełną zmarszczek i drobnych wypukłości. W dłoniach skręca pasek od torebki. Trzęsie się tak bardzo, że FLO musi ją podtrzymywać. Luther unika oskarżycielskiego wzroku Howie. Patrick zaczyna dygotać. Skowycze cicho i odwraca wzrok. - Przepraszam, mamo - mówi. - Przepraszam, mamo, przepraszam. Adrian York dostał rower na urodziny. Był niedzielny poranek. Prawie południe. Razem z Jamiem Smartem jeździł w parku skate'owym. Widać go z domu. Mama patrzyła na niego z okna sypialni. Adrian chciał wyjść sam, bo był już duży. Teraz Jamie Smart poszedł już do domu, a Adrian siedzi na krawężniku na skraju parku, rower oparł o latarnię. Widzi tylny ogródek. Pije fantę z puszki. Czuje się nieźle. Ma sześć lat. Podjeżdża furgonetka. Wysiada z, niej zmartwiony kierowca i podbiega do niego przez spokojną ulicę. - Kolego... - mówi. - Jak masz na imię? - Adrian. - A dalej? - Adrian York. - Właśnie. Tak myślałem, że to ty. - Czemu? - Bardzo mi przykro, mały. Był wypadek. Lepiej, żebyś ze mną pojechał. Mężczyzna dziwnie oddycha. Kiedy Adrian się waha, mężczyzna oblizuje wargi i dodaje: - Przysłano mnie, żebym cię zabrał do mamy. Lepiej wsiadaj. - Lepiej nie - mówi Adrian York. - Twoja mama może umrzeć. Lepiej się pospiesz. Adrian spogląda na okno. Widzi, że nie ma w nim mamy, chociaż miała być i miała go pilnować. Zastanawia się, czy
mężczyzna ma rację. Zaczyna płakać. - Będę miał kłopoty, jeśli wrócę bez ciebie - mówi mężczyzna. - Policja mnie po ciebie przysłała. Obaj będziemy mieli wielkie kłopoty. - Co z moim rowerem? - pyta Adrian York. Ale mężczyzna nie odpowiada. Bierze po prostu Adriana Yorka na ręce i niesie do furgonetki. Jedno ze świateł stopu ma stłuczone. FLO, Luther i Howie siedzą w kącie jak przedsiębiorcy pogrzebowi. Dają Christine James kilka minut z dzieckiem. To parę minut więcej, niż może ona znieść. Chwyta dłoń Adriana, ściska ją, przykłada do swojej twarzy. Płacze, żałosna i rozstrojona. Wzywa Boga. O Boże, o Boże mówi. O Boże, o mój Boże, o mój Boże, mój synek, mój synek, mój synek. Adrian leży. I powtarza tylko: -Przepraszam, mamo. Przepraszam, przepraszam, przepraszam. Wreszde FLO wyprowadza powłóczącą nogami, ogłuszoną Christine James z sali na szpitalne światło. Luther czuje na sobie spojrzenie Howie. Pali się ze wstydu. Potem cicho wraca do Adriana. - Jak on się nazywa? - pyta. - Jak się naprawdę nazywa? Po dłuższej chwili dzieciak szepcze: - Henry. - Henry i jak dalej? - Clarke. Nicholl. Brennan. - Ale zawsze Henry? Młody wykonuje gest. Prawie potwierdzający.
- Ale na pewno wiesz - naciska Luther. - Po tych wszystkich latach musisz znać jego prawdziwe nazwisko. - Madsen. Henry Madsen. Luthera świerzbią ręce. Chce chwycić ołówek, wyjąć notes, zapisać to, obwieść kółkiem, podkreślić. Gryzie się w wewnętrzną stronę policzka. Zmusza się do czekania. - Adrian - mówi. - Patrick. Gdzie mieszkacie z Henrym?
Rozdział 26 Henry Madsen mieszka w wielkiej, chaotycznej starej posiadłości, która stoi na działce o powierzchni ćwierć akra, odgrodzona od sąsiadów wysokim żywopłotem i ścianą drzew. Wychodzi na Richmond Park. Dom już płonie, kiedy na miejsce docierają pierwsze jednostki. Zanim pojawia się straż pożarna, kilka minut później, płomień szaleje. Po nich niedługo przybywa oddział Sił Szybkiego Reagowania i sanitariusze. Po terenie biega pełno pitbulterierów. Atakują pierwszych funkcjonariuszy, potem strażaków. To spowalnia operację. Pada rozkaz, by zastrzelić psy. Ogień już wtedy szaleje. W drodze do Richmond Park Luther dzwoni do Benny'ego. - Cofnąłem się o dwadzieścia pięć lat - mówi mu Benny. Mamy sześciu Henrych Madsenów. Czterech możemy od razu wykluczyć: przestępstwa urzędnicze. Wykroczenia drogowe i tego typu rzeczy. - Nie ma nikogo w przestępstwach na tle seksualnym? - O tak. Henry John Madsen. Szereg przestępstw z okresu młodocianego: włamanie, wandalizm, kradzież, napaść, podpalenie. - Podpalenie? - Próba zamordowania rodziców adopcyjnych. - Dokładniej? - Włamał się do ich domu i podłożył im ogień pod łóżka. - To nasz chłopak - mówi Luther. - Co się z nim potem stało? - Odsiedział swoje. Wyszedł jako osiemnastolatek. Zaliczył trochę terapii. Ponowne wykroczenie w wieku dziewiętnastu lat. Ciężkie uszkodzenie ciała w pubie, w czasie rozmowy o aborqi. Najwyraźniej jest przeciw. Został oddany pod opiekę
psychiatrów. Wyszedł w wieku dwudziestu jeden lat. Potem zniknął. - Co nie znaczy, że nie był zajęty. Masz zdjęcia? - Stare. - Jak wygląda? - Krótkie włosy. Bardzo staranne. - Z przedziałkiem? - Po lewej. - Zero okularów, brody, wąsów? - Zero. - Świetnie. Puśćcie zdjęcie tego fiuta do wszystkich wiadomości. - A on nie spanikuje? - To go przyciśnie - odpowiada Luther. - Będzie musiał się gdzieś zaszyć. Zostać w Londynie. - Tak, ale gdzie? - Cóż, to właśnie pytanie. Dwadzieścia minut później Luther dociera na miejsce. Włożył kurtkę odblaskową na parkę, którą zwykle trzyma w bagażniku volvo. Musiał się pozbyć płaszcza. Śmierdział benzyną i dymem. Podchodzi do Teller. Ruchem głowy wskazuje płonący budynek. - Kiedy będzie można tam wejść? Całe dni mijają, zanim budynek wystygnie jak należy i można ocenić uszkodzenia konstrukq'i. Normalnie Luther musiałby czekać co najmniej do jutra na wstęp do budynku. Ale Teller wykonuje kilka telefonów. Krzyczy, wyłudza i błaga. Powołuje się na naglące okoliczności, zagrożenie życia Mii Dalton. Strażacy jeszcze dogaszają popioły, gdy Luther zakłada hełm Cromwell 600 i maskę tlenową, po czym mija ciała psów, wysoki prysznic węży zraszających i wchodzi do zwęglonego domu. W korytarzu czarno od sadzy, popiołu i dymu. Szyby
wysadziło. Wszystko jest mokre. Nie spodziewał się takich ilości wody. Ciągle leje mu się na głowę. Dziury w ścianie odsłaniają różowy materiał izolacyjny. Nabrzmiały sufit grozi zawaleniem. Na górze znajduje pokój dla dziecka. Łóżeczko, przewijak. Na wieszaku ubranka: chłopięce i dziewczęce. Wiele jeszcze z metkami. Na ścianie widzi spalone obrazki z Kubusiem Puchatkiem. W łóżeczku leży stary, przemoczony miś. Luther patrzy na misia. Sprawdza pokoje dorosłych. Zalane wodą łóżka, spalone ubrania. Wszystko polane przyspieszaczem i podpalone. Na dole spalona biblioteka. Naziści. Eugenika. Tresura psów. Biologia. Spalone portrety słynnych narodowych socjalistów. Speer i Hitler. Psy ras szlachetnych. Wszystko to bezużyteczne sądowo. Kuchnię ogień dotknął mniej. Jest mokra i bardzo zniszczona przez dym, ale okna, chociaż pokryte czernią, nie wybuchły. Luther zagląda do spiżami. Jedzenie w puszkach. Zagląda do kredensu. Garnki i patelnie. Do wysokiej szafki najbliżej drzwi. Zestaw do sterylizacji butelek. Kilka butelek. Teraz wszystkie czarne. Otwiera lodówkę. A tam, zasadniczo niezniszczone, stoją rzędy butelek z mlekiem dla dzieci. Wyciąga jedną. Potrząsa nią. Przysuwa ją blisko do twarzy. Ale widzi ją przez zasłonę. Serce mu bije. Przeszukuje lodówkę. W głębi znajduje batonik czekoladowy, nadgryziony. Ślady zębów. Strażak prowadzi go przez wzmocnione drzwi na dół do piwnicy. Luther czuje nad głową ciężar domu. Przesuwają się przy ścianie ciemnego korytarza w ziemi, ciężkiego od dymu. Skupia się na oddychaniu, przestraszony, że może tu na dole spanikować. Docierają do czegoś, co mogło być magazynem warzyw. Znowu wzmocnione drzwi. Strażak je otwiera. Łóżko. Biblioteczka.
Luther patrzy na książki. Zniszczone przez wodę. Wie, że nie chciałby ich dotknąć bez rękawiczki. Nie wierzy w duchy, ale wydaje mu się, że przedmioty przesiąknięte ludzkim nieszczęściem zachowują jego ślady. Wychodzi z tej straszliwej piwnicy, oddycha szybko, słyszy swój oddech w uszach. Idzie na górę i dalej, na zewnątrz. Woda z węży zraszających tworzy mgiełkę nad jego głową. Powstały śliskie łachy błota. W górze śmigłowiec. Za tęczą w mgiełce stoi Rose Teller. - Masz coś? - Zniknął. Mia też. - Chwała Bogu za drobne łaski. Luther kwituje to pomrukiem. Patrzy na pióropusze dymu, które unoszą się z domu, rozsnuwają się i rzedną na tle bladej kopuły londyńskiego nieba. - Będzie musiał wyjechać z Londynu - mówi Luther. . - Myślisz, że syn nam się przyda? Że wie, dokąd on może się udać? - Madsen nic mu nie powiedział. Marszczy czoło. Patrzy na ciała psów zaścielające mokry trawnik niczym grzyby. Zakrywa dłonią usta. Podchodzi do najbliższego zwierzaka. Przyklęka. Ma jakiś przebłysk - Wspomnienie, że klęka przy ciele psa, żółtego psa, retrievera, w obcym korytarzu. A potem wspomnienie - jeśli to było wspomnienie - znika. Ten pies, pitbulterier, został postrzelony w łopatkę. Potem koleś z sił zbrojnego reagowania podszedł i w akcie miłosierdzia dobił go strzałem w łeb. Kula przeszła przez czaszkę zwierzęcia i utknęła w ziemi. Psu brakuje kawałka górnej wargi. Ale to stara rana, dawno wyleczona. Nos jest okaleczony. Luther wysuwa palec wskazujący i przeciąga nim po sierści. Pies jest jeszcze ciepły. Czuje to przez lateksowe rękawiczki. Na klatce piersiowej i bokach gęsto krzyżują się stare blizny.
Luther z czułością poklepuje psa. Pociera pod włos sierść. Czuje lekki miły opór. Potem idzie przez ogród do drugiego psa: jasnobrązowego z białymi łatami. Kula urwała mu połowę pyska. Tam nie można dojrzeć żadnych blizn. Ale sznury zbliznowaciałej tkanki widnieją na grzbiecie i żebrach. Ciężkie uszkodzenia tylnych łap. Trzeci pies wygląda bardziej na staffordshire'a niż pitbula. Luther ma sentyment do tych psów, tak jak Reed do starych żołnierzy. Zwłaszcza do staffików. Staffiki mają cechy, które Luther podziwia. Staffik będzie walczył na śmierć i życie w obronie dziecka. Zacisną zęby i nie puszczą. Powłócząc nogami, idzie na tyły domu, do podwójnego garażu. Wchodzi. Znajduje klatki pełne panikujących, białookich psów. Skaczą na druty. Obnażają zęby. Przewracają obłąkanymi i morderczymi ślepiami. Nie szczekają. Luther im się przygląda. Przewrotnie kusi go, by wsunąć dłoń między oczka siatki. Tylko żeby zobaczyć, co one z nią zrobią. Nagle się odwraca i odchodzi. Teller czeka w plamie światła na końcu garażu. Mija ją. - Daj mi znać, jeśli ktoś coś znajdzie - rzuca. Przeciska się przez tłum na zewnątrz, przez ludzi i dziennikarzy. Rozgląda się i znajduje Howie. Pije kawę z sanitariuszami z pogotowia i kilkoma mundurowymi. Bierze ją pod łokieć i odprowadza na bok. - Co jest? - pyta Howie. - Isobel... Daję ci teraz możliwość wyboru. - Nie przyjmuję. - Madsen wie, że depczemy mu po piętach. Zrobi się syf. - Większy niż już jest? -Tak. - Szefie, nie spełnię pańskiej prośby.
- Pojedziesz ze mną - mówi Luther - a może się to na tobie odbić. Zostaniesz, a nic ci nie będzie. To zależy od ciebie. Ale jeśli pojedziesz, wchodzimy w to razem. Niech się dzieje, co chce. Idziesz ze mną? Howie się waha. Ale tylko przez chwilę. Wyrzuca kawę i podbiegając, podąża za Lutherem do wozu. Henry wiezie ją w jakieś spokojne miejsce: są drzewa, a nie słychać ruchu samochodowego. Zjeżdża na pobocze. Słychać opony na mokrych liściach. Wciska Mię głębiej w podłogę przed fotelem pasażera i wychyla się, by otworzyć schowek na rękawiczki. Wyjmuje notes, w którym zaczyna coś zapisywać. Pisze szybko, dla Mii niewiarygodnie szybko. Pisze, skreśla, pisze znowu, staranniej. Mija mnóstwo czasu, aż w końcu mówi: - Siadaj. Mia spogląda na niego przez włosy. Trzęsie się. - Siadaj tu - powtarza Henry. - Obok mnie. Mia siada, obok niego.» Kładzie jej notes na kolanach i włącza lampkę. - Możesz to przeczytać? Odczytasz moje pismo? Mia kiwa głową. - Dobrze. Słuchaj. Zrobimy komuś psikusa. Rozumiesz? Mia kiwa głową. - To taki jakby żart. To nieprawda, co masz powiedzieć. Ale jeśli nie zrobisz tak, jak mówię, będę musiał cię ukarać, jasne? Nie chcę, ale to zrobię. Mia pociąga nosem i kiwa głową. - Doskonale - mówi Henry. - Gotowa? Kiwa głową raz jeszcze. On wyciąga komórkę. Mia wie, że to telefon jej taty. To iPhone jej taty i pełno w nim zdjęć jej, brata i mamy. Tata wprawiał ją w zakłopotanie, bo wszystkim je pokazywał, w kółko. Henry wybiera numer z pamięci, po czym przykłada telefon
do ucha Mii. Mia słyszy wolny sygnał, po czym miły głos mówi: - Halo? Mia zerka w bok na mężczyznę, a ten kiwa głową. - Nazywam się Mia Dalton - mówi dziewczynka, odczytując notatkę. Musi się zawahać, zanim przeczyta resztę. Głos więźnie jej w gardle i patrzy ze strachem na mężczyznę. Ale jemu to chyba nie przeszkadza. Im więcej przerażenia słychać w jej głosie, tym bardziej jemu się to chyba podoba.
Rozdział 27 Howie podjeżdża blisko pod Milton House. Wyłącza silnik i zerka na Luthera. - Dobrze się pan czuje, szefie? - Tak, a co? - Bo wygląda pan tak sobie. - Kiedy już odzyskamy Mię Dalton, pójdę do łóżka na tydzień. - Dołączę do pana - mówi Howie. Po czym rumieni się od mostka po włosy. Jest ruda, więc to widać. - Nie mam na myśli... - Wiem, co masz na myśli - przerywa jej Luther. - Zaczekaj tutaj. Obserwuj. Howie patrzy, jak jej szef dumnym krokiem zmierza w stronę posępnych szarych kolumn. Zastanawia się, czy ta manifestacja jest odwrotnie proporcjonalna do jego pewności siebie. Im bardziej niepewny człowiek, tym pewniejszy krok. Luther mija umarły, rdzewiejący plac zabaw. Nie bawią się tu żadne dzieci. Chudy pies wydreptuje deliryczne kółka. Na radosnej, spękanej mozaice leży potłuczone szkło. Ruchem podbródka wskazuje grupę zakapturzonych żulków, którzy kręcą się jak wrony na karuzeli. Potem pochyla głowę i wchodzi do wiecznego mroku Milton House. Pokonuje schody po trzy stopnie naraz. Cuchną. Ze wstrzymanym oddechem i w złym nastroju łomocze do drzwi Steve'a Bixby'ego. - Steve. Tu inspektor Luther. Otwieraj. Bez odpowiedzi. Wali w drzwi. Podrygują we framudze. Luther czuje opór wytrzymałych zamków wpuszczanych. Cofa się o krok, ociera usta wierzchem dłoni. Otwierają się drzwi obok. Wpatruje się w niego kobieta, w zasadzie dziewczyna. Ziemista twarz. Kappa. To w takim właśnie przybytku Luther poznał swoją pierwszą
trzydziestoletnią babcię. Ruchem głowy wskazuje mieszkanie Bixby'ego. - Jest w domu? - Budzi pan dziecko. - Wiesz, gdzie poszedł? - Wyglądam jak Derren Brown? - Ile o nim wiesz? - pyta Luther. - O człowieku, który mieszka obok ciebie i twoich dzieci. To za dużo dla Bixby'ego, który słucha po drugiej stronie drzwi. - Dobra! - woła. Luther czeka, aż Bixby przejdzie skomplikowaną procedurę otwierania drzwi. Staje w progu, z psem u nogi. - Co znowu? Luther opiera mu dłoń na mostku i pcha. Bixby leci do tyłu. Spada na swoją kościstą dupę. Luther wchodzi. Powietrze w mieszkaniu cuchnie Bixbym, psem i smażeniem. Pies się cofa. Wciska się w róg i spogląda na niego posępnie, zachęcając intruza do wykonania ruchu. Luther się odwraca. Sąsiadka stoi w otwartych drzwiach z komórką w dłoni. Filmuje go. - Nie możesz tego zrobić - mówi. - On ma swoje prawa. Luther chwyta ją za nadgarstek, obraca go, wyszarpuje telefon, wsuwa do kieszeni, wypycha kobietę za drzwi i trzaska nimi. Ona przyciska twarz do okna. Rozpłaszcza na nim nos. Widzi Bixby'ego na ziemi. Luther zaciąga zasłonę. - Ej! Oddawaj mi telefon. Złodziej pierdolony. Luther podnosi Bixby'ego na nogi. Wbija go w tandetnie zbudowaną ścianę. Psie ozdoby przewracają się i spadają na zatęchły dywan. Stary pitbul patrzy z kąta. Trzęsą mu się golenie. Zlał się. Luther przysuwa twarz do twarzy Bixby'ego.
- Jesteś kłamcą, Steve. Powiedziałeś, że nie znasz dobrze Henry'ego Madsena. Zmyśliłeś jakąś historyjkę o rzekomym trupie, Finianie Wardzie, który was skontaktował. Ale to była bzdura. Bo go znasz, prawda? Znasz go. Bixby z trudem przełyka ślinę. Zerka na okno. Sąsiadka ciągle tam jest, wali w szybę, wykrzykuje obelgi i groźby. Luther ściska szczękę Bixby'ego. Odwraca mu głowę, aż patrzy mu w oczy. - Co czyni cię winnym pomocy. - Pomocy w czym? - W tych wszystkich rzeczach, które on zrobił od naszej ostatniej rozmowy. - Ona ma raqę - mówi Bixby, ruchem głowy wskazując okno. - To napaść. Luther się śmieje. Potem policzkuje Bixby'ego. Raz. Delikatnie. - Gdzie on jest? - Nie wiem. Policzkuje Bixby'ego ponownie. Nie tak delikatnie. Bixby'emu łzawią oczy. - Gdzie on jest? Gdzie Henry? Pies podchodzi i wycofuje się. Naskakuje na nogę Luthera. Ten się odwraca do niego. Pies ucieka, nie posiadając się z paniki. Luther wykręca Bixby.'emu ucho. - Gdzie on jest? - Nie wiem. Nie mam, kurwa, pojęcia. Luther to rozważa. Potem puszcza Bixby'ego. Sięga po bezzębnego psa. Ten wykręca mu się w rękach, próbuje ugryźć. Dziąsłami łapie tkaninę kurtki. Wciąż jest silny, same ścięgna i mięśnie. I jest ciężki. Luther w jedną garść chwyta jego szyję, w drugą tylne łapy. Pies skowycze i walczy, próbuje się wykręcić. Luther podchodzi do drzwi. Otwiera je z trudem. Odpycha z drogi sąsiadkę. Potem wystawia psa za poręcz balkonu.
Sąsiadka patrzy na niego wielkimi oczami. Usta ma otwarte. Bixby spieszy do drzwi. Sąsiadka krzyczy na Luthera, żeby go puścił, że to tylko pies. Że nikogo nie skrzywdził. . Luther ją ignoruje. Uśmiecha się szeroko do Bixby'ego. - Gdzie on jest? Żulki na placu zabaw wyraźnie się ożywiają. Howie szuka źródła ożywienia. Podnosi wzrok. Z miejsca, w którym siedzi, wygląda to zupełnie, jakby inspektor Luther majtał psem z wysokiego balkonu i groził, że go zrzuci. Żulki wykrzykują, machają rękoma i wykonują półtaneczne ruchy, które kojarzą się Howie z filmikami rapowymi. Tyle że te dzieciaki są białe, a dżinsy zwisają nisko z ich chudych tyłków. Wygląda to po prostu paskudnie. - Pospiesz się - mówi Luther. - Nie wytrzymam już długo. Bixby szarpie się w miejscu, jakby musiał siku. Wykręca sobie ręce. - Proszę - skamle. Na betonowym przejściu zbiera się ściągnięty protestami sąsiadki mały, wścibski tłum. - Policja - mówi Luther. - Ten pies jest niebezpieczny. Dopóki nie przybędzie na miejsce funkcjonariusz z Jednostki Kontroli nad Zwierzętami, muszę dopilnować, by wszyscy opuścili to przejście. To kłamstwo. Będzie dobrze wyglądało na You Tube. Tłum mu nie wierzy. - Proszę - powtarza Bixby. - Proszę. - Puść pan tego jebanego zwierzaka - rzuca ktoś. I nagle wszyscy zaczynają to powtarzać. Luther tylko trzyma psa za poręczą i wytrzymuje spojrzenie Bixby'ego, gdy posępny, marudny tłum gęstnieje, zasilany falami napływającymi z klatek schodowych i korytarzy. - Proszę usunąć się z przejścia do przybycia Jednostki Kontroli nad Zwierzętami - mówi Luther. - Dziękuję.
Pies jest zbyt przerażony, by walczyć. Patrzy tylko nieszczęśliwie na beton daleko w dole. - On się robi bardzo ciężki, Steve. Bolą mnie ramiona. Ręce mi się trzęsą. - Proszę - powtarza Bixby. - Nie utrzymam go. Czuję, jak mi się wyślizguje. - Dobra - kapituluje Bixby. - Dobra. Wejdź. Nie rób mu krzywdy. Howie patrzy, jak grupa żulików zagęszcza się jak front burzowy. To nie tłum. Jeszcze nie. Ale wkrótce. Już wyjęto telefony komórkowe. Lada chwila Luther pojawi się na Facebooku albo YouTube, jak piętnaście metrów nad ziemią wymachuje w powietrzu psem. Howie widzi, że on coś krzyczy. Bóg raczy wiedzieć, co. Wznosi oczy do nieba. Przeklina. Sprawdza, czy ma gaz pieprzowy, pałkę rozkładaną i radio. Wysiada z wozu. - Dobra - mówi, podchodząc do dzieciaków. - Dobra. Dość tego. Rozejdźcie się. Odwracają się do niej blade, wyszczerzone twarze młodocianych gnojków. Trącają się. Kierują na nią swoje komórki. Od niej emanuje znużony dystans. A tak naprawdę jest przerażona. Jeden z dzieciaków odzywa się do niej: - Proszę pani, co pani kolega .robi tam z tym psem? „Proszę pani", jakby była nauczycielką. Howie ma kilka sekund wytchnienia, kiedy kumple go wyśmiewają. Podnosi wzrok. Widzi tłum zbierający się na balkonie. Zbliżający się do Luthera coraz bardziej. I biednego psa, zwisającego jak worek śmieci. Poddaje się. Wraca do samochodu, dzwoni po wsparcie. - Możecie się pospieszyć - mówi. - Policjant w niebezpieczeństwie. Potem siada za kierownicą. Patrzy i czeka.
Luther przyciąga psa. Ręce mu odrętwiały. Pies wtula się w niego. Luther trzyma go mocno. Pies chce, by Luther go kochał. Luther go kocha. Tuli go i poklepuje. Czuje, jak wali mu serce. Pies oblizuje mu twarz. Usiłuje usunąć jego język z twarzy. Przytula go do piersi. Pies się tam mości, wdzięczny i przerażony. Jest ciężki jak sztaba metalu. Luther ma odrętwiałe ramiona. Bolą go palce. Wchodzi za Bixbym do mieszkania. Odstawia psa. Ten czmycha do kuchni. Luther rygluje drzwi. Sprawdza, czy zasłony są zaciągnięte. Chwilę na zewnątrz panuje cisza, po czym zaczyna się walenie do drzwi i wykrzykiwanie protestów. Bixby patrzy na to wszystko z konsternacją, skubiąc skórę na gardle. W oddali słychać zbliżające się syreny radiowozów. Tłum na zewnątrz jest coraz głośniejszy. Ktoś kopie znowu w drzwi, tym razem mocniej. Luther łapie Bixby'ego za ramię i wpycha go do kuchni. Sadza. Pies dygocze obok lodówki, patrzy na niego z bezgranicznym przerażeniem. - Nie mam za dużo czasu - mówi Luther. Opiera się plecami o liche kuchenne drzwi i splata ręce na piersi. - Więc się pospiesz. - Dobra. Rzeczywiście przyszedł. -Kiedy? - Niedawno. - Wczoraj? Tydzień temu? Kiedy?! - Jakąś godzinę temu. - Godzinę?! I czego chciał? Bixby mamrocze. - Nie słyszę cię. Bixby znowu mamrocze, odwraca wzrok. - Steve - mówi Luther. Wzrok Bixby'ego płonie wstydem i wściekłością. - Powiedział, że ma dziewczynkę do sprzedania. Zadowolony?
- Do sprzedania?! - Chciał dziesięć tysięcy. Powiedziałem, że nie mam dziesięciu tysięcy. No to powiedział, że siedem. Powiedziałem, że siedmiu też nie mam. - Po co mu były te pieniądze? - Żeby się wynieść z Londynu. -I nie kusiło cię? Żeby ją kupić? - Co mam powiedzieć? Że tak? Czy ja ci wyglądam na kompletnego szaleńca? - Co mówił? Dokładnie. Słowo po słowie. Co mówił? - Że jest bardzo ładna. I czuła. - Czuła. Jezu. -I może być cała moje. - Widziałeś ją? Widziałeś ją na oczy? - Nie! - Ale ona żyła? - Powinna. - Jak dobrze go znasz, Steve? - Niezbyt dobrze. Widywałem go na walkach. Zawsze tam był. - Walkach psów? -Tak. -I wtedy po raz pierwszy do ciebie podszedł? Na walce psów? -Tak. - Powiedział ci, że chce kupić dziecko? - Nie od razu. Po paru miesiącach. Ale ostatecznie tak powiedział, tak. - Więc się zaprzyjaźniliście? - Nie. Widywałem go po prostu na walkach. -I po paru miesiącach skontaktowałeś go z Vasile Savą. Potem ze Słodką Jane Carr. Bixby przytakuje. -I co od tego czasu? - W zasadzie nic. Widuję go na walkach. Witamy się. - Co on robi na tych wszystkich walkach? Obstawia? Jest właścicielem? Co? - Jest hodowcą. I weterynarzem. Pracuje głównie dla
niejakiego Gary'ego Braddona. - Więc pozwolę sobie podsumować. Nie jesteście przyjaciółmi. - Nie. On nigdy nie ukrywał, że nienawidzi takich jak ja. Ludzi z moim problemem. - Więc skoro przyszedł do ciebie, musiał być zdesperowany, co? - Nie wiem. Sądzę, że tak. - Nie sądź. Powiedz mi, gdzie jeszcze mógł pójść, żeby sprzedać dziewczynkę. - Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Ale nawet gdyby ktoś taki był, a wątpię, to w obecnej sytuacji tylko szaleniec by się z nim zadawał, prawda? Jak on jest wszędzie w telewizji. Nikt nie jest tak głupi. Luther dzwoni do Reeda. - łan - mówi. - Musisz zgarnąć niejakiego Gary'ego Braddona. Koleś organizuje walki psów. Naciśnij go. To miłośnik psów, tak? To są ludzie sentymentalni. Jeśli mu powiesz o porwaniu małej dziewczynki, wyśpiewa wszystko w sekundę. Użyj zdjęć Mii. - Zerka na Bixby'ego. - Ładnych. Rozłącza się i czeka, aż dotrze wsparcie. Howie przechodzi przez tłum w ślad za oddziałem prewencyjnym. Ma na sobie kamizelkę odblaskową, w ręku trzyma pałkę. Patrzy z daleka, jak oddział prewencyjny wyciąga Bixby'ego i Luthera z mieszkania, do którego wtłaczają się rozsierdzeni mieszkańcy. Na tarcze spada parę butelek. Dochodzi do kilku aresztowań. Aresztowani usłyszą zarzut udziału w bójce i zostaną skazani na prace społeczne. Luthera i Bixby'ego wyprowadzają pod ochroną. Bixby'ego wrzucają na tył furgonetki wraz z jego psem. Luther i Howie przedzierają się do volvo. Wsiadają. Na tylnej szybie rozpryskuje się butelka. -I jak często się to zdarza? - pyta Howie.
- Szczerze mówiąc, jeszcze nigdy nie wywołałem zamieszek odpowiada Luther. Kiedy Howie cofa auto, jajka rozbijają się o karoserię, okna. Ona odruchowo chowa głowę z każdym uderzeniem. A potem są już na jezdni. Luther się nie odzywa do Howie. Dzwoni tylko do Benny'ego Nudziarza. - Benny, przyjacielu. Jak sobie radzisz z adopcyjnymi rodzicami Madsena? - Jan i Jeremy Madsen - odpowiada tamten. - Ona była farma- ceutką. On weterynarzem. - Adres? - Finchley. Od czterdziestu lat mieszkają w tym samym domu.
Rozdział 28 Reed siada w krześle Luthera i dzwoni do Wydziału Psów Niebezpiecznych. Telefon odbiera sierżant Graham Coóke. Reed się przedstawia, zwięźle nakreśla sytuację. - To ma coś wspólnego z tą dziewczynką? - pyta Cooke. - Możliwe, tak. - To daj mi siąść na chwilę. Zamknę drzwi, wezmę coś do pisania. Reed czeka. Cooke wraca do telefonu. - Co chcesz wiedzieć? - pyta. - Od początku: kim on jest? - Gary Braddon. Urodzony w Caerphilly w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym trzecim roku. Powiązania ze skrajną prawicą. -I lubi psy, tak? - No, zależy, co rozumiemy przez „lubi". Miał wyroki: za posiadanie psa do walki, za wywołanie niepotrzebnego cierpienia u psa przez zaniechanie leczenia ran u weterynarza. Skazywano go też za posiadanie sprzętu do tresowania psów do walki. Pięciokrotnie za nielegalne posiadanie psów rodzaju pitbulterier w celu organizowania walk. - Co to znaczy? - To znaczy, że nie miał zezwolenia na te psy. Więc trzyma je na boku. Nigdy nie ustaliliśmy gdzie. - Cóż, w tym chyba mogę wam pomóc. Mówi ci coś nazwisko „Henry Madsen"? - Nie kojarzę. - To wet Braddona. Narożnikowy. - Wet Braddona występuje pod nazwiskiem Henry Mercer. - To ten sam. - Podobno ma najlepszy teren treningowy w Londynie, chociaż nigdy go nie wyśledziliśmy. Bardzo tajemniczy jest ten pan Mercer. - Rzeczywiście - przyznaje Reed. - W tym interesie w grę wchodzą pieniądze? Bo w tej chwili pieniądze są na rzeczy.
- Mnóstwo. Jeśli pies wygrywa trzy walki, jest championem. Jeśli pięć, jest grand championem - to ich cel. Więc urządzają psom reżim treningowy, doprowadzają je do ustalonej wagi, jak u bokserów. To oznacza kierat, dietę, trening wytrzymałościowy, bieganie. I sterydy, tak żeby były idealnie szczupłe, nie tłuste. - i.lyślisz, że Henry mógłby pójść do Braddona po pieniądze? - Myślisz, że to on porwał Małą Emmę i tę drugą dziewczynkę? - Nawet jesteśmy pewni. - No to nie ma mowy. Braddon to prawicowy świr. I miłośnik psów. Prawie jak Mussolini. To mieszanka niebezpieczna dla człowieka, który porywa dzieci. Mercerowi czy Madsenowi, jak go tam zwą, Braddon by odciął jaja i nakarmił nim psy, gdyby kiedykolwiek się u niego pojawił. - W porządku - mówi Reed. - Tak wygląda nasz problem: nasz człowiek zniknął i musi się zaszyć gdzieś w Londynie. I masz rację, jest bardzo tajemniczy. Nie ma żadnych ważnych przyjaciół, i nie ma pieniędzy. Musi się gdzieś przyczaić. Cooke waha się chwilę. - Walki psów Braddona - mówi w końcu - zwykle odbywają się w opuszczonych posiadłościach. Mercer, czy Madsen, ma do nich wszystkich klucze. - Znasz adresy? - Oczywiście. - Możesz nam wysłać listę? Jak najszybciej? I wszelkie inne materiały, które mogłyby usprawnić zdobycie nakazu przeszukania. - Mnóstwo tego mamy - mówi Cooke. - Co pijasz? - pyta Reed. - Whisky nie odmawiam. - Butelka w drodze. Masz ją u nas. Cooke prosi Reeda, żeby dał mu chwilę. Piętnaście minut później wraca z listą pięciu nieruchomości używanych przez Gary'ego Braddona jako miejsca do prowadzenia walk psów.
W ciągu godziny pierwsza grupa poszukiwawcza pod dowództwem sierżanta Justina Ripleya przybywa pod pierwszy adres z listy. To opuszczony sklep z wyposażeniem kuchni w Lewisham. Stwierdzają, że szafki usunięto i przerobiono, żeby zrobić ring, bardzo podobny do ringu bokserskiego. Dokładne przeszukanie potwierdziło, że nieruchomość jest opuszczona. Pierwsza grupa poszukiwawcza nie znalazła żadnych śladów pobytu Mii Dalton ani Henry'ego Madsena. Druga grupa poszukiwawcza, pod dowództwem sierżanta Mary Żandarm Lally, trafiła na improwizowaną walkę psów za warsztatem zmiany opon w Deptford. Oglądane przez dwadzieścia parę osób dwa pitbulteriery w milczeniu szarpały się nawzajem w dziurze o wielkości czternastu metrów kwadratowych i wysokości metra. W przeciwległych rogach ringu narysowano linie startu. Psy musiały czekać za nimi, aż sędzia da rozkaz, by je puścić. Aresztowano cztery osoby. Spośród psów dwa później uśpiono. Nie znaleziono żadnych śladów obecności Mii Dalton ani Henry'ego Madsena.
Rozdział 29 Luther i Howie jadą do Finchley. Na Royal Drive mijają dawną siedzibę Szpitala dla Umysłowo Chorych Colney Hatch, teraz przerobionego na luksusowe apartamenty. W szpitalu tym spędził część życia Aaron Kośmiński. Luther jest dość mocno przekonany, że Kośmiński to Kuba Rozpruwacz. Jeremy i Jan Madsen mieszkają w edwardiańskim bliźniaku z dwuspadowym dachem, stojącym w ślepej uliczce. Jan Madsen podchodzi do drzwi. Wygląda imponująco: wycyzelowane rysy, silne kości policzkowe. Siwiejące prerafaelickie włosy. Ma siedemdziesiąt dwa lata, emerytowana farmaceutka. Posyła Lutherowi szybkie królewskie spojrzenie i pyta: - Chodzi o mojego syna? Luther kiwa głową. Chowa odznakę do kieszeni. Ona zaprasza ich do środka. Ożywiona niepokojem. W domu panuje porządek i czystość. W salonie widzą bibeloty i fotografie rodzinne, telewizor, z górnej półki w chwili, gdy go zakupiono dwadzieścia pięć lat temu. Owoce w niebiesko-białej misie ceramicznej; koralowcowy szkielet niedawno zjedzonych winogron. Stary komputer HP jest podłączony kablem do ściany, monitor czamo- -biały. Na stole dwie karty kredytowe. Na podkładce obok filiżanka herbaty z mlekiem. Ślady kotów, chociaż kotów nigdzie nie widać. Jan stoi twarzą do Luthera i Howie, jej syn wisi między nimi jak widmo. - Napilibyście się państwo herbaty? - Nie, dziękuję - Howie uśmiecha się życzliwie. - Mam pełen dzbanek. - Naprawdę dziękujemy. - Kawy? - Dziękujemy, nic nam nie trzeba. - Wody? Coś do jedzenia?
Howie się uśmiecha. - Naprawdę, dziękujemy. Jan zaprasza, by usiedli. Luther i Howie przysiadają na brzegu kanapy od Laury Ashley. Jan siada na fotelu od kompletu. Wykręca swoje ręce ogrodnika, sękate od artretyzmu. Zdenerwowani ludzie czują się w obowiązku wypełnić ciszę. Więc Luther i Howie siedzą i czekają. - To ohydne - odzywa się. - To, co on zrobił. To nikczemne. Nie tak był wychowany. - Widzę właśnie - mówi Luther. - Macie państwo przepiękny dom. Długo tu mieszkacie? - Od tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego piątego. - Odpowiedź pada z dumą i jakby odrobiną zażenowania. - A pani mąż... - Jest na górze. Obawiam się, że nie czuje się najlepiej. Fibromialgia. I to wszystko... Luther kiwa głową i z nieznacznym gestem kieruje Howie, by udała się na górę i sprawdziła, co się dzieje z mężem. Howie już prawie wstaje i pyta Jan Madsen: - Pozwoli pani? - Proszę bardzo. Drugie drzwi po prawej, na samej górze. Howie jej dziękuje, po czym wychodzi z pokoju i rusza na górę, w zapach środka do czyszczenia mebli Mr Sheen. Delikatnie puka do drzwi sypialni. - Proszę? - słyszy szept. Otwiera. Jeremy Madsen leży w posłaniu. Wysoki, kościsty mężczyzna, łysiejący i pokrytylicznymi plamami wątrobowymi. Od żony jest starszy chyba z dziesięć lat. Howie się rozgląda: zastawiona toaletka i poważne szafy. Skórzane kapcie ustawione przy łóżku. Przedstawia się, pokazuje odznakę i szepcze: - Przeprasżam, że panu przeszkadzam. Jeremy siada. Ma lekki paraliż. Mruży jedno oko. - Przepraszam - szepcze w odpowiedzi. - Migrena. Fatalna. - Miał pan wylew - mówi Howie. - Mogę odpowiedzieć na pani pytania.
- To na pewno nie będzie konieczne. Nie wątpię, że żona udzieli nam wszystkich niezbędnych informacji. Jeremy kiwa głową. Od tego ruchu twarz wykrzywia mu się z bólu. - Przynieść coś panu? - pyta Howie. - Może wody? - Nie trzeba. - Pokryta plamami wątrobowymi ręka trzęsie się jak u cukrzyka. - Potrzebuję tylko... gdyby pani zechciała? - Oczywiście. Bierze Jeremy'ego za ramię, kościste przez miękką tkaninę piżamy. Pomaga mu się położyć z powrotem. Stoi nad skrajem łóżka, gdy mężczyzna obraca się w pozycję embrionalną. Howie zakłopotana wymyka się z pokoju i rusza na dół. W salonie Luther wychyla się do przodu, nadal siedząc na skraju kwiecistej kanapy. - Czy Henry się z państwem kontaktował? Jan Madsen kiwa głową. - Tak, dzwonił. - Kiedy? - Mniej więcej godzinę temu. - Co powiedział? - Nic. Słyszałam tylko hałasy na linii. - W takim razie skąd pani wie, że to był on? - Czekałam? - Niemal to wypluwa. - Zawsze do nas przychodził, kiedy miał kłopoty. Skubie kolano, nie może spojrzeć Lutherowi w oczy. - Czego chciał? - Pieniędzy. A czegóżby? Howie wchodzi do salonu i siada cicho. - Henry dzwonił - informuje ją Luther. - Godzinę temu. Nie odzywał się. Howie natychmiast wstaje. - Sprawdzę, skąd dzwonił. Luther wyciąga rękę i chwyta ją za ramię. Kręci głową. - Dawno się przemieścił. Wyślę esemesem wniosek o nasłuch. Howie się waha, niepewna, po czym dołącza do niego na
kanapie. Dotykają się udami. Luther unosi biodra i wydobywa swój telefon. Niezgrabnie zaczyna kciukiem wystukiwać wiadomość. Zmarszczony w skupieniu, mówi: - Ma pani świadomość, że Henry jest podejrzany o bardzo poważne przestępstwo? Jan kiwa głową. Odwraca wzrok. Bawi się pustym palcem serdecznym. Luther patrzy na blady pasek w miejscu, gdzie znajdowała się obrączka, potem na te spuchnięte, artretyczne palce. - Muszę o coś spytać - mówi. - Czemu nie zawiadomiła pani policji o jego telefonie? -I co miałabym powiedzieć? Dzwonił mój syn, nieutrzymujący z nami kontaktu, nic nie powiedział, a potem się rozłączył? Zmarnowałabym wasz czas. Na chwilę Luther zawiesza swoje drobiazgowe, jednopalcowe esemesowanie. - Pani Madsen. Nikt pani za to nie wini. Ona kiwa głową, udając, że w to wierzy. Ciągnie się za palec serdeczny. - Utrzymujecie państwo kontakt z Henrym? - pyta Howie. Tak w ogóle. - Od dwudziestu lat ani słowa. Luther ścisza głos. - Jak rozumiemy, Henry jest dzieckiem adoptowanym? Jan prycha, nie podnosząc głowy. Na jej twarzy maluje się dawna, wyjątkowa gorycz. - Macie państwo dzieci? - Nie - odpowiada Luther. - Cóż, myśmy się starali. Jeremy i ja. Staraliśmy się i staraliśmy. Wtedy nie było żadnego in vitro. Na początku lat siedemdziesiątych. - Ile lat miał Henry, gdy go adoptowaliście? - Dwa. Niedawno skończył roczek. Był bezradną małą istotką. Psa by pan tak nie potraktował, jak jego traktowała matka. Biedactwo, był głodzony, bity i Bóg wie co jeszcze. Zamykała go
w szafce, kiedy składali odwiedzali ją panowie. Biła go. Wyzywała go od wszystkiego. Pieprzone to, pieprzone tamto. Gorzki śmiech. - Boże, tak się denerwowaliśmy. Ale ludzie nam mówili: „Zakochacie się od pierwszego wejrzenia" albo „Jak już go zobaczycie, wszystko się poukłada". Ale weszłam do tamtego pokoju, zobaczyłam tego chłopczyka z brudnymi kolanami i włosami sterczącymi na wszystkie strony. Spojrzałam na niego i pierwsza moja myśl była taka: „Nie podobasz mi się". I znienawidziłam siebie za to. Znienawidziłam bez reszty. Poczucie winy nękało mnie, odkąd weszliśmy z nim do domu. Potem chyba dokonałam wyparcia. W lekkim wahaniu przed doborem określenia Luther słyszy lata udręki i samoobwiniania. - Jeśli człowiek nie czuje tej miłości, którą we własnym mniemaniu czuć powinien - mówi Jan - dzieci to wiedzą. Od razu. Są bardzo spostrzegawcze. - Jest coś takiego jak Syndrom Dziecka Adoptowanego mówi Luther. - Mniej więcej dziesięć procent adoptowanych dzieci wykazuje jakiegoś rodzaju zaburzenia behawioralne. To nie jest niczyja wina. - Wtedy nie było syndromów. W naszych czasach wszystko wynikało z wychowania. A prawda jest taka, że nie miałam do niego uczuć macierzyńskich. - Patrzy na swoje ręce. Zaczyna je szarpać, palec po palcu. - Czułam się opiekuńcza. Nie mogłam znieść myśli, że mogłoby mu się stać coś złego. I było mi go żal. Ale go nie kochałam. Nic w tym rodzaju. Długo nie. A zanim to nastąpiło, zanim go pokochałam jak własne dziecko, tak jak matka powinna go kochać, to cóż... Było za późno. - Ile miał lat, gdy zaczęły się problemy? - Siedem, chyba siedem. Poszliśmy z Jeremym na kolację rocznicową. Nic wielkiego, do takiego bistro, które było przy High Road. Po raz pierwszy zostawiliśmy go z opiekunką. Podpalił swoje łóżko. Luther się krzywi. -I potem było coraz gorzej. Próbowaliśmy wszystkiego. Psychiatrów. Psychologów. Wszystkiego, co miało szansę poskutkować.
Kaszle w kułak i opada na oparcie. Wyczerpana powtórnym przeżywaniem tego wszystkiego. - Może przynieść pani wody? - pyta Luther. - Gdyby był pan tak miły, dziękuję. Luther kieruje się do kuchni. Po drodze kiwa głową Howie. Wskazuje swój telefon. Howie marszczy czoło: „Co?". Luther wchodzi do kuchni i pisze esemesa. Znajduje szklanki w szafce na ścianie i do jednej nalewa wody. Na oknie za zlewem stoi niewielki pojemnik wazeliny. Nakrętka odstaje trochę. Luther patrzy na to, kończąc esemesa. Do odbiorców dodaje Rose Teller, lana Reeda, Benny'ego Nudziarza oraz Isobel Howie. Potem niesie Jan Madsen szklankę wody. Ona przyjmuje ją z wdzięcznością. Upija łyk. Siedzi, trzymając szklankę na kolanach. -Adoptowane dzieci - mówi Luther, siadając. - Czasami zaczynają się zastanawiać nad swoimi biologicznymi rodzicami. Zwłaszcza matką. - No właśnie. Bóg raczy wiedzieć, że Henry zrobił z niej sobie skończoną Madonnę. Wymyślał o niej te wszystkie szalone fantazje. - Na przykład? - Na przykład że pochodzi ze złej krwi. - Tak to ujął? Zła krew? - Zła krew. Miał obsesję na tym punkcie. - Skąd się to wzięło? Jeremy jest weterynarzem. Teraz, oczywiście, emerytowanym. Ale jedyne pozytywne zainteresowanie, jakie Henry kiedykolwiek wykazał, to zwierzętami. Więc staraliśmy się go zaangażować. Kupiliśmy mu małego kundelka Digby'ego. Myśleliśmy, że on pomoże. - Pomógł? Upija kolejny łyk wody. Ręka jej drży. - Bóg raczy wiedzieć - mówi. - Miał go przez kilka tygodni. Potem pies uciekł i nigdy nie wrócił.
Luther myśli, że chyba wie, co się stało z psem. I myśli, że Jan Madsen też chyba wie. Wysyła esemesa, po czym wsadza telefon do kieszeni. - Co dokładnie powiedziała pani Henry'emu na temat jego rodzonej matki? - Że była za młoda. Że go kochała, ale chciała mu dać lepsze życie, niż sama mogła mu zapewnić. Ale on nam nie wierzył. I miał rację. Prawda była taka, że ona była prostytutką. I była chora umysłowo. Sama sobie aplikowała elektrowstrząsy. Używając akumulatora samochodowego. - Więc okłamaliście go? - Jaki mieliśmy wybór? Okłamać go albo powiedzieć mu prawdę i złamać mu serce. Na co pan by się zdecydował? Telefon Howie wibracjami oznajmia nadejście wiadomości. Sięga po aparat. - Najwyraźniej to dość powszechne - mówi Jan. - Trudne dzieci adoptowane próbują sprowokować odrzucenie. Próbują zmusić adoptowanych rodziców, żeby udowodnili swoją miłość, i zachowują się coraz bardziej niedopuszczalnie. I taki właśnie był Henry, co do joty. Zupełnie straciliśmy nad nim kontrolę. Okrucieństwo wobec zwierząt. Kradzieże sklepowe. Kolejne włamania. Nadużycia seksualne. Luther sięga po notes, otwiera go. Poklepuje się po kieszeniach, szukając długopisu. - Jakiego rodzaju? - Obnażał się - odpowiada Jan Madsen. - Przed małymi dziewczynkami. Howie zerka na telefon. Widzi, że wiadomość przychodząca pochodzi z numeru Luthera. Henry Madsen jest tutaj. W domu rodziców. 15 Cavalry Close. Finchley. Madsen na górze - ojciec zakładnik? Mia Dalton na górze? Zakładnik? Wsparcie jak najszybciej.
Howie wpatruje się w telefon przez sześć albo nawet siedem sekund. Kilka razy czyta wiadomość. Przeskakuje oczami z esemesa na Luthera i z powrotem. Luther nic nie okazuje. Siedzi i pisze notatkę, podczas gdy Jan mówi. * Mary Żandarm Lally prowadzi drugą grupę poszukiwawczą do opuszczonej nieruchomości na spokojnej ulicy Muswell Hill. W domu właśnie zaczął się remont. Na zewnątrz stoi kontener na gruz. W domu pełno jest mebli po poprzednich mieszkańcach. Płyty gipsowe, tynk, puszki farby i folia malarska. W garażu na tyłach nieruchomości stoi samochód zmarłego właściciela i pudła przedmiotów osobistego użytku. Kiedy przeszukują ogród, psy się ożywiają. Lally podąża za psem z policjantem do środka, gdzie psy reagują jeszcze żywiej. Sierżant Lally dzwoni do inspektora Reeda. - Mia na pewno tu była - mówi. - Wszędzie jest jej zapach. W umywalce na górze znaleźliśmy farbę do włosów. - Więc pofarbował jej włosy? Przebiera ją? - Na to wygląda. Reed jej dziękuje. - Postaw kogoś, żeby obserwował teren. Żebyśmy mieli pewność, że nie wróci. Reed jeszcze rozmawia, kiedy nadchodzi wiadomość. Od Luthera. Przebiega po niej wzrokiem, potem zrywa się tak gwałtownie, że przewraca krzesło. Kark skręca mu się z bólu. Chwyta się za niego. - Słuchaj, Mary - mówi. - Coś mamy. Ty pilnuj i daj mi znać. Chwyta telefon stacjonarny i odwraca się do Benny'ego. Benny powoli podnosi wzrok znad swojego telefonu. - Ja pierniczę - mówi Reed. Trzymając się za kark, wybiega przez drzwi i biegnie przez salę ogólną. Wpada do gabinetu Teller.
Ona już wkłada płaszcz. - Zgadza się - mówi. - Pospiesz się. - Oddala się, mówiąc przez radio. Reed idzie za nią, pospiesznie wystukując odpowiedź: Czekaj! Jedziemy! Howie wsuwa telefon do kieszeni i czeka na następny ruch Luthera. On ogląda się na swój notes i pyta: - Kiedy więc w zasadzie widziała pani Henry'ego po raz ostatni? - Kiedy wyszedł z więzienia. - Miał wtedy ile lat? Dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa? - Tak. Przyszedł do nas. -I co powiedział? - Że nas nienawidzi. Że już nigdy nie chce nas widzieć. I... patrzy Lutherowi w oczy - że założy własną rodzinę. Wielką rodzinę. Pięciu synów. Pięć córek. Będą mieszkali na wsi. Hodowali zwierzęta. Rasowe. Rzadkie rasy. Będzie je wszystkie kochał. Zwierzęta i dzieci. Da im całą miłość tego świata. Ale jeśli o niego chodzi, Jeremy i ja jesteśmy martwi. -I od tego czasu się nie kontaktował? Kręci głową, marszcząc brwi. - Czasami dzwoni telefon, ale nikt się nie odzywa. Zastanawiam się wtedy. I czasami, kiedy zamykam dom na noc, zapominam zaciągnąć zasłony. Zerkam na zewnątrz i myślę, że ktoś tam jest, w ciemnościach na końcu ogrodu. Myśli pan, że to mógł być on? - Nie - kłamie Luther. Potem odrywa wierzchnią kartkę z notesu i podaje kobiecie.
On tu jest? Kobieta czyta. Oczy napełniają się jej łzami. Patrzy w oczy Lutherowi i kiwa głową. Luther jest bardzo spokojny. Ruchem ust nakazuje: „Niech
pani dalej mówi". Podaje jej kolejną notatkę.
Dziewczynka jest z nim? Jan energicznie potrząsa głową, wskazując jego notes.
Nie! On ją zakopał Luther powtarza bezgłośnie „zakopał"? - Był bardzo niespokojnym młodzieńcem - mówi, podając kobiecie notes. - Ale to nie jego wina. Jan pisze w notesie.
Dziewczynka dzwoniła nie Henry Podaje Lutherowi.
Mia?! Podaje jej. Ona czyta. Kiwa głową. Tak, Mia. Następnie kobieta pisze:
Mia odczytała wiadomość Henry ją zakopie Powietrza na 2h Henry odda nam Mię... jeśli my mu damy pieniądze Jej oczy wędrują do komputera i Luther rozumie. Kiedy pojawił się z Howie, Madsenowie przelewali właśnie pieniądze na konto bankowe Henry'ego.
Jeśli wezwiemy policję albo Henry zostanie aresztowany - pisze dalej Jan – Mia umrze Nikt jej nigdy
nie znajdzie Luther bierze notatkę, przegląda ją, podaje Howie. Wstaje, chowa notes do kieszeni. Jan Madsen zaczyna płakać. - Sierżant Howie - mówi Luther - może weźmiecie panią Madsen do ogródka, żeby odetchnęła świeżym powietrzem? Pani Madsen, przykro mi, że to było takie trudne. Potem wchodzi do korytarza. Patrzy w górę schodów. - Więc słyszałeś to wszystko, Henry? - pyta. Pod adres w Finchley kieruje się wiele radiowozów. Pośród nich trzy z Sił Szybkiego Reagowania. Jankel, pojazd opancerzony Gwardii Interwencji Taktycznej, z napędem na cztery koła, kuloodporną szybą i pancerną podłogą. Jedzie nim ośmiu antyterrorystów z C019 w granatowych kombinezonach ognioodpornych z nomeksu i w kewla- rowych kamizelkach kuloodpornych, kamizelkach szturmowych z granatami ogłuszającymi, pojemnikami gazu łzawiącego, maską przeciwgazową SF-10 oraz hełmami ceramicznymi C100. Jednostka wsparcia z powietrza wysyła India 97 oraz India 98 z Lippits Hill. Reed siedzi na tylnej kanapie oznakowanego bmw, jednego z konwoju czterech wozów pędzących na sygnale. Zaciska szczęki. Zaciska miarowo pięści. Londyn śmiga za oknem. Dziewięć milionów ludzi. Pierwsza grupa poszukiwawcza przeszukuje piwnicę wywłaszczonego bloku w Walthamstow. Znajdują ślady krwi, woń gówna i potu oraz alkoholu. Światła elektryczne strzelają nad głową. Nie ma śladu Mii Dalton ani Henry'ego Madsena.
Luther stoi na schodach. - Wiem, że poleciłeś mamie, żeby się nas pozbyła - mówi. - I wykonała dobrą robotę. Bardzo się starała, naprawdę. Szczerze odpowiadała na nasze pytania. Ale nie ma na palcu obrączki, praw da? Coś mi się wydaje, że nie zdejmowała jej od czterdziestu łat. A w kuchni stoi słoik wazeliny, zaraz obok kranu, jakby właśnie tę obrączkę zdjęła. To ładnaobrączka. Widziałem na zdjęciach. Pewnie warta parę groszy, co? Długo czeka w milczeniu. - Więc słuchaj - ciągnie. - Wezwałem posiłki. Jedzie tu mnóstwo gliniarzy. Więc to już koniec. Albo będziemy mieli tu bardzo, bardzo przykre oblężenie i wyjdziesz nogami do przodu. Albo pójdziesz ze mną. Howie bierze Jan za łokieć. Prowadzi ją do najbliższych drzwi i przez długą, wąską kuchnię. Jan trzęsie się tak bardzo, że trudno jej iść. Luther przystaje na drugim schodku. - Dobra, Henry. Idę na górę. Wyciąga pałkę teleskopową i trzyma złożoną w garści. Pokonuje schody powoli, jeden po drugim. Schodów jest piętnaście. Howie pomaga Jan minąć rząd szafek, lodówkę, staromodną spiżarnię, zamrażarkę skrzyniową w rogu. - Ta biedna dziewczynka - mówi Jan. - Ta biedna dziewczynka. Co to będzie? - Znajdziemy ją - zapewnia Howie. Sięga do kuchennych drzwi. To staromodne drzwi z ciężkim zamkiem wpuszczanym. Takim, do którego są wielkie metalowe klucze. Drzwi są zamknięte.
Luther dochodzi do szczytu schodów i przesuwa się skrajem podestu. Otwiera drzwi pierwszego pokoju. To szwalnia. Stoi w ciemnościach, podświetlony. Światło latarni wpadające przez blade zasłony zalewa pokój pomarańczowym blaskiem. Nikogo tu nie ma. Odwraca się w stronę sypialni małżeńskiej. Drzwi są lekko uchylone. Wchodzi do środka. Jeremy Madsen leży na łóżku. Howie sięga do klamki. .Zdenerwowana odwraca się do Jan Madsen. - Gdzie klucz? Widzi wyraz oczu Jan. Panika. Podąża za jej spojrzeniem. Jan patrzy na dwa stare, czarne rygle dopasowane do drzwi jeden na wysokości głowy, drugi przy ziemi. Chwilę zastanawia się nad znaczeniem tego, co widzi. Nagle zauważa, że oba rygle są odsunięte, jakby ktoś próbował tędy wyjść. Ale nie zdołał, ponieważ drzwi są zamknięte na klucz, a klucza nie miał. I nagle Howie już wie. Odwraca się, wpycha Jan za siebie, sięga po gaz pieprzowy, kiedy Henry Madsen wychodzi z szafki na miotły. Widzi jego twarz po raz pierwszy, to wykrętne coś w jego oczach, a potem patrzy na długi śrubokręt w jego dłoni, żółta rączka, dwadzieścia pięć centymetrów, płaska końcówka... - Na ziemię! - wrzeszczy Howie. - Padnij! Już! Wtedy Madsen wbija jej śrubokręt między żebra, tuż pod piersią, i obraca go. Luther słyszy wrzask Howie, krzyk Jan Madsen i widzi
zwierzęce przerażenie w oczach Jeremy'ego Madsena. Odwraca się i biegnie. Jest u szczytu schodów, gdy Henry Madsen dociera do drzwi frontowych. Madsen zerka przez ramię, widzi Luthera. Nie radzi sobie z zamkiem. Ręce ma mokre od krwi. Luther przeskakuje schody, gdy Henry Madsen otwiera drzwi. Luther wyrzuca rękę do przodu, zatrzaskuje drzwi. Potem wali Madsena ramieniem. Madsen uderza w solidne drewniane skrzydło. Luther chwyta Madsena za klapy. Wali nim w drzwi, w ścianę. Znowu w drzwi. Podnosi wzrok, trzymając zwiotczałego Madsena w rękach. Jeremy Madsen stoi u szczytu schodów, trupioblady od wstrząsu. - Do pokoju - rozkazuje mu Luther. - Niech się pan schowa. - Moja żona... - Do pokoju! - krzyczy Luther, a Jeremy wycofuje się jak widmo do swojego łoża boleści. Henry Madsen się szczerzy i ruchem języka wydobywa żyletkę. Chwyta ją przednimi zębami i usiłuje ciachnąć Luthera. Luther się cofa. Madsen wbiega do kuchni. Luther tuż za nim. Madsen ślizga się we krwi, której kałuża zebrała się na kaflach. Nogi mu lecą do przodu. Z trudem się podnosi. Luther z powrotem przyciska go do podłogi. Madsen usiłuje go ciachnąć żyletką w zębach. Luther chwyta Madsena za nadgarstek, wykręca go, wpycha mu w plecy. Madsen krzyczy. Wypuszcza żyletkę. Leży twarzą w dół. Luther wpycha Madsenowi kolano w plecy. Potem staje, trzymając ramię Madsena w dźwigni nadgarstka, i trzy razy kopie go w żebra.
Ciągnie Madsena po zakrwawionej podłodze i przykuwa do uchwytu piekarnika. To stary piekarnik. Uchwyt jest ciężki, trochę tłustawy pod spodem. Madsen leży z przekrzywionymi nogami. Luther spieszy do Jan Madsen. Leży zwinięta pod drzwiami kuchennymi. Żółty śrubokręt sterczy jej z oka. Howie żyje. Śrubokręt otworzył dziurę w jej klatce piersiowej. Krew się pieni na krawędzi rany; to oznacza zapadnięcie płuca. Niedługo wpadnie w nieodwracalny wstrząs. Umiera. Luther szpera nieporadnie w kieszeni, wyciąga portfel. Wyciąga kartę kredytową. Rozdziera Howie koszulę. Kipiąca rana na bladej skórze, usianej znamionami, wydaje mu się nagle nieprzyzwoita. Przyciska kartę do otworu, pieniącej się krwi. - Isobel - mówi. - Isobel, możesz tu przycisnąć? Naprowadza jej rękę. Wydaje mu się taka lekka. Czeka, aż Howie naciśnie kartę. Jej twarz nabrała niezdrowego koloru. - Przyciskaj to - mówi Luther. Biegnie do kuchennych szuflad. Otwiera je i zamyka. Henry patrzy na niego z podłogi z chytrym uśmieszkiem na twarzy. Luther chce go kopnąć. W dolnej szufladzie Luther trafia na rulon folii przylegającej. Chwyta ją i biegnie do Howie. Klęka. - No już - mówi. - Usiądź. Na chwilkę. Próbuje jej pomóc w zajęciu pozycji siedzącej. Ale ona nie jest w stanie tego zrobić. Panikuje. Nie może oddychać. Jej oddech przechodzi w brzydkie, świszczące sapnięcia. Dobra. Luther kładzie ją na podłodze. Odrywa kawał folii. Przyciska go do rany. Następny oddech Howie wciąga go trochę, pieczętując dziurę. Luther owija ciało HovPie folią przylegającą, raz i jeszcze raz. Folia jest usmarowana krwią i śliska.
Klęczy tam, koncentrując się, mówiąc jej, że będzie dobrze, będzie dobrze, będzie dobrze. Kiedy Luther zrobił już dla Howie wszystko, co mógł, wraca do Madsena. - Henry, gdzie Mia? Madsen raczy go pokonanym i gorzkim uśmiechem. Z Luthera uchodzi życie. Rozgląda się, patrzy na krew i zamęt. Udręczony oddech Howie. Na Jan Madsen, zabitą przez własne dziecko. Na tę kuchnię, w której przygotowano dziesięć tysięcy małżeńskich posiłków, dziesięć tysięcy filiżanek herbaty. Całe małżeństwo zmierzające w kierunku tego wieczoru. Zbiegające się jak statek i góra lodowa. Luther siada na krwawej podłodze obok Henry'ego. Opiera się plecami o szuflady kuchenne. Odgłos zbliżających się syren szaleńczo przybiera na sile. - Nie powiesz mi, prawda? - mówi Luther. Madsen wzrusza ramionami. Luther patrzy na zegar kuchenny. Wisi nad drzwiami. Tyka tam od rządów Margaret Thatcher, obiecując przynieść nadzieję tam, gdzie panuje rozpacz. Jest 23.29. - Ile jej zostało czasu? - Do północy mniej więcej. Luther się śmieje. - A więc my cię aresztujemy, będziesz sobie siedział, rozkoszując się każdą minutą. Swoją władzą, co? Kontrolą. Wiedząc, że ta dziew czynka umiera gdzieś w ciemności, będziesz siedział w otoczeniu tych wszystkich gliniarzy, którzy nie będą mogli nic z tym zrobić. Ależ to musi rajcować kogoś takiego jak ty. Świadomość, o ile lepszy jesteś od wszystkich. Madsen tylko siedzi. Czaszka Luthera wybucha, otwiera się jak kokon. Wypełzają pająki. Luther podbiega do Howie. Całuje ją w policzek.
- Trzymaj się - mówi. - Są już blisko. Słyszysz ich? Ona wydaje jakiś odgłos. Luther nie jest pewien, czy to odpowiedź. Wyjmuje jej z kieszeni kluczyki do samochodu i wraca do Madsena. Rozkuwa go. Podciąga go do góry, zakłada dźwignię ramienia i tak prowadzi do drzwi. Madsen się wyrywa. - Dokąd idziemy?! Syreny są coraz bliżej. Luther musi się spieszyć. Prowadzi Madsena chodnikiem. Otwiera drzwi samochodu i wpycha mężczyznę na podłogę przed fotel pasażera. W tym samym czasie na końcu ulicy pojawia się karetka. Za kilka sekund go zobaczą. Kiedy karetka się zatrzymuje, Luther wsiada do volvo i uruchamia silnik. W lusterku wstecznym patrzy, jak ratownicy pędzą do domu Madsenów. Za nimi zatrzymuje się pierwszy oznakowany radiowóz. Wylewają się funkcjonariusze. Luther uruchamia silnik i odjeżdża. Wyciąga radio. - Tu inspektor Luther - mówi. - Prowadzę pościg za podejrzanym Henrym Madsenem... Madsen patrzy na niego, mrużąc oczy. Miło zobaczyć w jego oczach pierwsze oznaki prawdziwego strachu. - Dokąd jedziemy? - pyta. - W ustronne miejsce. - Po co? Luther prowadzi. Daleko za sobą zostawia policyjne koguty, błyskające niebieskim światłem i ciche w ciemnościach.
Rozdział 30 Teller i Reed docierają na miejsce, kiedy sanitariusze pakują Howie do karetki. Ciało Jan Madsen jeszcze leży w kuchni. Jeremy Madsen siedzi z tyłu radiowozu, patrząc na błyskającą niebieskim światłem ulicę, jakby to wszystko nie działo się naprawdę. Teller bierze Reeda pod ramię i prowadzi go z dala od taśmy. - W cztery oczy - mówi. Reed kiwa głową. W karku go rwie. Chwyta bolesne miejsce, masuje. - W cztery oczy - odpowiada. - Dokąd, kurwa, pojechał Luther? - Rose, ja nie wiem. Przysięgam na Boga. Nie wiem. - Zwariował? - Pytasz, czy zrobi coś głupiego? - Tak. Pytam, czy zrobi coś głupiego. - Zależy, co dla ciebie jest głupie. Przysuwa się blisko i mówi Reedowi w twarz: - Nie czas na dowcipy - cedzi przez zęby. - Mam rannego funkcjonariusza i pełno trupów dookoła. Mam zaginioną dziewczynkę, zaginionego podejrzanego i zaginionego oficera. Więc moje poczucie humoru jest cholernie wątpliwe. Reed robi przerwę, sięgając do kieszeni. Zdejmuje pokrywkę plastikowej fiolki i bez popitki połyka garść kodeiny. - Ja pierdolę! - Teller dłonią przeczesuje włosy. Reed przełyka skrzywiony. Kodeina robi dobrze, ale dobrze nie smakuje. - Naprawdę chcesz znać moje zdanie? - pyta. - Tak, łan. Naprawdę chcę znać twoje zdanie. - Oto moje zdanie, Rose. Nie jest oparte na rzeczywistych przesłankach. - Słucham. - Cokolwiek on robi, robi to z ważnego powodu. - Wiem, do kurwy nędzy. Ale jakiego powodu?
Odprawia go chłodnym spojrzeniem. On odchodzi sztywnym krokiem, z rękoma w kieszeniach. Teller dzwoni do Zoe. Zoe odbiera po wielu sygnałach. - Rose? Co się stało? - Tego, co ci teraz powiem - mówi Teller, przekrzykując gwar - nie powinnam ci mówić. Ponieważ mamy tu straszne gówno i jeśli je ktokolwiek zwietrzy... - Czy to ma coś wspólnego z Schenkiem? - O co chodzi z Schenkiem? - Przyjechał do mnie dzisiaj rano... - Muszę ci przerwać, Zoe. Od razu. Lepiej, żebym pewnych rzeczy nie słyszała. - Przepraszam. Uznałam, że dlatego dzwonisz. Teller patrzy na Reeda. Ten stoi ze skrzyżowanymi na piersi ramionami, na środku drogi, wykręcając szyję, by patrzeć na śmigłowiec przeszukujący reflektorem ulice i ogrody. - Nie - mówi Teller. - Nie dlatego. No, chyba nie. - Ugniata czoło. Od czterdziestu ośmiu godzin nie przebierała się ani nie kąpała. - Kurwa. Skąd mam wiedzieć, skoro chodzi o Johna? Zoe czeka przy telefonie. Teller może sobie wyobrazić jej wyraz twarzy i przez chwilę jej nienawidzi. - Miałaś od niego wieści w ciągu ostatniej godziny czy dwóch? -pyta. - Nie. A czemu pytasz? - To rzeczywiście prawda? Nie jestem Schenk i nie mówimy o żadnym zasranym samochodziku. To ważne. - Rose, nie miałam od niego wiadomości. Czemu pytasz? - Bo go zgubiliśmy. - Co to znaczy, że go zgubiliście? - Jeśli to wyjdzie gdzieś dalej, Zoe, choćby odrobinę, to będziemy w absolutnie głębokiej dupie. Rozumiesz? Udupi nas, wszystkich. - Rose, to nie wyjdzie nigdzie dalej. Ja nic nie powiem. Teller relacjonuje jej, co się wydarzyło tego dnia. Daltonowie. Mia Dalton. Patrick, który jest Adrianem Yorkiem. Matka Yorka. Henry Madsen i jego martwe psy, i jego płonący dom, i
ta straszliwa cela w piwnicy. Mówi Zoe o adoptowanych rodzicach Madsena. Jego matce zamordowanej w rodzinnej kuchni. I o sierżant Howie, dźgniętej w pierś, walczącej o życie w karetce pogotowia. Zoe jest u Marka. Są w salonie, przytuleni nago pod miękkim kocem. Oglądają DVD, pijąc wino i paląc skręta. Teraz Mark siedzi z pilotem do DVD w ręku, z kciukiem zawieszonym nad przyciskiem pauzy, podczas gdy Zoe słucha Teller. Jej oczy otwierają się coraz szerzej, ręka wędruje do gardła. Wygląda delikatnie i cudownie i przez chwilę Markowi żal Luthera, że kocha tę kobietę i ją stracił. - Nie rozumiem - mówi Zoe. - Co ty mi chcesz powiedzieć? - O ile się orientuję - ciągnie Teller, przekrzykując hałas swego mniej przytulnego otoczenia - mamy dwie możliwości. Opcja pierwsza: mała Mia nie żyje i John po cichu zabrał Henry'ego Madsena, żeby go zabić. Daje Zoe chwilę na przetworzenie informacji. - A opcja druga? - Nie wiem, jak wygląda. Zoe odzyskuje głos i mówi bardzo cicho: - Rose, nie miałam odjiiego wiadomości. Przysięgam. - Musisz mówić głośniej. Straszny tu hałas. - Nie dzwonił! - W porządku. Ale nikomu ani słowa, dobra? Bo mogłoby być bardzo źle. - Ani słowa. - A jeśli się skontaktuje... - Zadzwonię do ciebie. Od razu. - Od razu. - Absolutnie. W tej samej chwili. Rose? -Tak? - Z nim wszystko w porządku? - Szczerze mówiąc, nie. Nie sądzę. Nic więcej nie ma do powiedzenia. Zoe bełkocze podziękowania i się rozłącza.
Gapi się w telefon. Mark nie pyta. Obejmuje tylko ciepłym ramieniem jej nagie plecy. Tulą się, nadzy na kanapie, pod kocem, który pachnie lekko seksem, w tym dobrym domu z nastrojem zioła, zielonych roślin, książek i skóry. Luther na pełnym gazie skręca w Colney Hatch Lane. Madsen wali w okna, krzyczy bezgłośnie do innych samochodów, ludzi na ulicach. Luther pędzi. Skręca w Hampden Road, na dwóch kołach, potem w Sydney Road. Stopniowo ulice stają się coraz spokojniejsze. Luther nie zwalnia. Skręca w Alexandra Road. Jest cicho, jeśli nie liczyć hałasu silnika volvo. Przy ulicy wznoszą się ceglane budynki z lat trzydziestych, funkcjonalne i schludne. Nagle domy się kończą, a droga okazuje się ślepym zaułkiem - prowadzi od niej tylko ścieżka, biegnąca przez pomalowane w barwy podstawowe ogrodzenie, oddzielające ulicę od parku. Luther z poślizgiem zatrzymuje samochód. Chwilę siedzą z Mad- senem. - Wysiadaj - rozkazuje policjant. - Nie. Luther się śmieje. - Nie możesz tego zrobić - mówi Madsen. Luther wyciąga go z samochodu. Madsen krzyczy. Wrzeszczy i błaga. Głos mu się załamuje. Ale Luther wie, że nikt nie przyjdzie Madsenowi z pomocą, ponieważ Luther wie, że nikt nigdy nie przychodzi z pomocą. Zakłada haka Madsenowi na szyję i uciska mu tętnicę szyjną. Po kilku chwilach tamtemu miękną nogi, wręcz jakby miały się pod nim załamać. Luther prowadzi go oszołomionego do parku. Świeci nagi, biały księżyc w pełni. Na jego tle przepływają chmury, pojedynczo, jak dymki po strzałach armatnich. Prowadzi Madsena koło placu zabaw, czerwonych huśtawek,
zawadiackich karuzeli i dalej w ciemność. Na miejskie nieużytki, których granice wyznacza zdziczała brzoza i sadzonki jesionów. Madsenowi przejaśnia się w głowie. Wciąga pełne płuca powietrza, gotów drzeć się o pomoc. Luther rzuca go na ziemię. Ciągnie. Na tym terenie działała kiedyś oczyszczalnia ścieków, potem wysypisko śmieci. Od 1963 roku jest opuszczony. Pięć lat temu Luther był tu na miejscu zbrodni. Zamordowano prostytutkę, Dawn Cadell. Ciągnie Henry'ego przez blade, dzikie drzewka na trawiasty teren zajęty przez inwazyjne azalie, budleje, rdest japoński. W świetle księżyca odnajduje drogę wśród sięgającego pasa listowia. Dźwiga Madsena na nogi i wpycha między drzewa, gęsty młody las dębów i jesionów. Pod szepczącym sklepieniem panuje cisza. Mruga oko księżyca. Słychać tylko urywany dźwięk ich przyspieszonych oddechów, nocny wiatr w rozprzestrzeniających się zielskach. Słaby poblask światła elektrycznego. Ludzka stopa wydeptała między drzewami system przejść. Mówią na nie ścieżki pożądania. Lutherowi zawsze się podobały. Prowadzi Henry'ego największą z nich. Wchodzą na polanę. Biały księżyc świeci jasno na gęstą, zarośniętą łąkę, zasłaną przerdzewiałymi wrakami samochodów. Bez kół. Bez okien. Bez szyb. Cmentarzysko austinów metro, garbusów, przewróconych furgonetek pocztowych, rozrzuconych jak łuski wielkich insektów. Tulący się do linii drzew, niemal zalany naparstnicą, łubinem i głogiem, rdzewieje szkielet przyczepy kempingowej. Luther prowadzi Henry'ego do przyczepy i wpycha go do środka. Silny zapach wilgoci i zgnilizny. Luther zmusza Henry'ego, by usiadł na ławce w kształcie podkowy otaczającej stół śniadaniowy, wciąż przykręcony do podłogi. Rozdarte winylowe obicie odsłania piankowe
wypełnienie. Pełza i szeleści bezkręgowcami. Siedzą w ciemności i ciszy. Madsen dygocze, szczerząc się błazeńsko. Po odzyskaniu oddechu Luther pyta: - Więc gdzie ona jest, Henry? Madsen obejmuje się zmarznięty: - Która godzina? - Dwudziesta trzecia trzydzieści dwie. Gdzie ona jest? - Zabij mnie, nigdy się nie dowiesz. - Cóż, to prawda. Ale to i tak nie skończy się dla ciebie dobrze, prawda? Długa chwila ciszy. - Pół godziny - mówi Madsen. - Zniesiesz to? - Nie. A ty? Madsen się śmieje. Luther opada na oparcie. Przygląda mu się przez gęste, grzybowe ciemności. Odór humusu liści, zbutwiałej sklejki. Zgniłych odpadów. Madsen pochyla się do przodu. - Możesz mi zadać dowolny ból - mówi. - Ale dostaniesz za to dożywocie. A ja ci, kurwa, nic nie powiem. - Jego dygot ustaje, w miarę jak wracają mu poczucie przewagi i kontroli. - Ale kontynuuje - przynajmniej będziesz wiedział, że umarła jako dziewica. Oddychają tym samym cuchnącym powietrzem. Madsen przerywa ciszę. - Która jest teraz? - Dwudziesta trzecia trzydzieści osiem. - Dwadzieścia minut z ogonkiem. Luther wzdryga się z zimna. - Jeśli chciałeś mnie zabić - mówi Madsen - trzeba było to zrobić u mamy w domu. Kto by się dowiedział, czy to było w samoobronie, czy nie. Oto więc, co myślę. Myślę, że chcesz odzyskać małą Mię najbardziej na świecie. - Tak - przyznaje Luther. - Więc musi być jakieś wyjście z tej sytuacji, prawda? Musi być jakiś sposób, żebym dostał to, czego chcę.
Szczury skradają się w rakowym szkielecie ohydnej przyczepy. Gadzie ogony przesuwają się po pęcherzach rdzy. - Tak nie będzie - mówi w końcu Luther. - Jeśli cię puszczę, a ty skłamałeś, nie dostanę nic. A ty jesteś kłamcą, Henry. To twój problem. Jesteś kłamcą. Siedzą. - Jak długo? - pyta Madsen. Luther zerka na zegarek. Nie odpowiada. Wstaje. Podchodzi do drzwi przyczepy. - Dokąd idziesz? - pyta Madsen. - Zadzwonić do żony. Luther wychodzi na światło księżyca. Wilgotna trawa sięga mu do kolan. Wierzbówka kiprzyca. Sterczą z niej kawałki wózka, łuk skorodowanej beczki na ropę. Nisko zwisające drzewa, ciężkie od ostatnich opadów. Blada, oksydująca przyczepa ze swoim zepsutym ludzkim ładunkiem. Patrzy, jak w oddali reflektor śmigłowca przeszukuje ulice. Szuka go. Szuka Madsena. Włącza telefon i dzwoni do Zoe. Jej telefon dzwoni i dzwoni, i dzwoni. On czeka. Zoe podskakuje na dźwięk swojego telefonu. Chwyta go. To John. Patrzy na Marka, zanim odbierze. On gestem mówi: rób, co musisz. Więc Zoe staje naga na środku salonu Marka, zawinięta w koc, niczym rzymski posąg. Mark siedzi na kanapie nagi jak święty turecki, kładzie na łonie marokańską poduszkę, zwija uspokajającego skręta. W lepszym świecie, w szczęśliwszą nocą, byłoby to zabawne. Zoe odbiera: -John? Słyszy jej głos wypowiadający jego imię. A w nim dwadzieścia
lat miłości. - Zoe - mówi. Samotność i ciemności przemieniły jego głos w niemal szmer. - Nie wiem, co robić. - Gdzie jesteś? Wszyscy cię szukają. Widzi, jak reflektor śmigłowca szpera w ogródkach, działkach, podmiejskich szopach. - Nie mogę ci powiedzieć. - Boimy się o ciebie. Wszyscy są wręcz przerażeni. Wróć do domu. - Nie mogę. Zgubiłem się. Nie wiem, gdzie jestem. Najbardziej na świecie pragnie być teraz z nią. Trzymać ją nagą i ciepłą w ramionach. - Potrzebuję pomocy - ciągnie. - Twojej pomocy. - Zrobię wszystko, co mogę - odpowiada Zoe. - Wszystko. - Mam go. Człowieka, który to zrobił. Wszystkie te potworności. Mam go. - John... -Ale ta dziewczynka, którą porwał... On ją gdzieś zakopał. Zakopał żywcem. Nie wiem, gdzie ona jest. Zostało jej kilka minut. Ona jest przerażona. Właśnie teraz. Jest w skrzyni, w ziemi i jest przerażona. Umiera. Ale on mi nie powie, gdzie ona jest. Jego to bawi. Rozkoszuje się tym, że wywołuje ból. Że ma władzę. Woli pozwolić jej umrzeć. Czeka na reakcję. Ale słyszy tylko ciszę. Wypowiada jej imię. I ciągle ta cisza. - Mógłbym mu zrobić krzywdę - mówi w końcu. - Wtedy pewnie bym ją znalazł. Słyszy, jak ona płacze. Choć stara się nie płakać. - Ale musiałbym go naprawdę skrzywdzić. Naprawdę. Musisz mi powiedzieć, co mam zrobić. Potrzebuję tego. Co należy robić? Musisz mi powiedzieć. Potrzebuję twojej pomocy. Zoe płacze. - Nie wiem, co powiedzieć - mówi. - Nie wiem. Nie wiem, co powiedzieć. Przykro mi. Nie wiem. - Nie. Nie, oczywiście, że nie. Rozłącza się. Wyłącza telefon.
Patrzy na księżyc, aż serce mu spowalnia i głos odzyskuje siłę. Potem włącza telefon ponownie i dzwoni do lana Reeda. * Henry nie słyszy treści tej pierwszej rozmowy. Ale doskonale czyta mowę ciała. Widzi, że Luther się z czymś pogodził. Głowę ciężko zwiesił na klatkę piersiową. Henry odwraca się do okna przyczepy, próbuje je odsunąć. Nie może. Zardzewiało na kamień. Przebiega natrętnymi palcami po uszczelce. Guma stwardniała i popękała. Jest łamliwa i kruszy się pod dotykiem palców. Henry zapiera się o stół. Dłońmi napiera na szybę. Pcha i pcha. Okno piszczy. On się tym nie przejmuje. Z długim skrzypnięciem okno wyskakuje z ramy. Henry przeciska się przez otwór. Wskakuje w pokrzywy i jeżyny. Dociera do ścieżki pożądania i rusza biegiem. Luther słucha, jak Henry wybija sobie drogę ucieczki z przyczepy. Zerka na zegarek. Wreszcie Reed odbiera. - John, do kurwy nędzy. Gdzie jesteś? - Znaleźliście ją? - Przeszukaliśmy wszystkie adresy z listy. W jednym byli przez chwilę. Zanim dotarła tam ekipa poszukiwawcza, zniknęli. - Co to był za adres? - Dom. Robili tam remont. - Gdzie to jest? - Muswell Hill. - Jak to daleko od domu rodziców Madsena? - Nie wiem. Dwie mile? Może mniej?
- Ona tam jest. - Nie, John. Nie ma jej tam. - Chciał ją sprzedać rodzicom. Musiał ją więc trzymać gdzieś blisko. Jest tam. - Przeszukaliśmy wszystko. Użyliśmy psów. Nic tam nie ma. - Sprawdziliście ogród? - Ogród, budynki gospodarcze, garaż. Wszystko. - Byłeś tam? Ty osobiście? Widziałeś dom? - Nie. - Więc jedź tam, łan. - John, przyjacielu. Zwolnij. - Ona tam jest. Jest gdzieś w tym domu. Zakopał ją, ona tam jest. Masz jakieś dziesięć minut. Ona się dusi. Reed się waha. - Jadę - decyduje w końcu. - Dobrze. - Gdzie jesteś? - Idę za tropem. Zadzwonię do ciebie. Luther się rozłącza. Wyłącza telefon. Widzi Madsena, czarny kształt na czarnym tle, jak kluczy niczym miejski lis migający między drzewami. Rusza za nim. Henry pędzi między drzewami. Jest szybki i jest przerażony. Nogami ledwie muska wilgotne, zbite błoto. Zimowy księżyc oświetla mu drogę. Od czasu do czasu odwraca się i widzi wielkiego mężczyznę, jak zbliża się po niego. Niespiesznie. Wzdłuż ścieżki biegnie wąski, błotnisty potok. Ale jeden jego brzeg jest stromy i gęsto zarośnięty pokrzywami, a drugi głogami. Nie da się go przejść. Więc biegnie dalej, na oślep. Na długim zakręcie ścieżki dociera do gęstych zarośli pokrzyw i azalii. Za nimi udekorowane śmieciami ogrodzenie wychodzi na tory kolejowe.
Po drugiej stronie połyskującej czernią i srebrem rzeki torów kolejowych znajduje się strefa przemysłowa. Henry brodzi w pokrzywach, śledząc linię ogrodzenia. Szuka broni albo drogi ucieczki. Zawsze jest jakaś droga ucieczki. Dwadzieścia, trzydzieści metrów dalej znajduje dziurę w ogrodzeniu i przedostaje się przez nią. Zsuwa się z nasypu, po czym pędem rusza przez tory. Ogląda się przez ramię. Jest Luther. Przeciska się przez dziurę w ogrodzeniu, zsuwa się po nasypie. Nieustępliwy. Henry dociera na drugą stronę torów. Do ogrodzenia z siatki. Wspina się na nie, rzuca na górną ramę. Spada na asfalt. Ten jest usłany plamami wsiąkniętego oleju, tłustymi, okrągłymi poduszkami mchu, potłuczonym szkłem. Odwraca się, palcami wczepiony w oczka siatki i podświetlony pomarańczowym dalekim światłem sodowym, wytęża wzrok w ciemności. Przez chwilę nie może dojrzeć Luthera. Dopóki jego wzrok nie przyzwyczaja się do ciemności. I nagle go widzi. Luther biegnie po torach kolejowych. Henry się odwraca, sapie, biegnie. Luther wdrapuje się na nasyp, kępek trawy używając jak uchwytów. Na szczycie zerka przez ogrodzenie. Madsen znika w paskudnym terenie przemysłowym. Luther wspina się na ogrodzenie, przerzuca się przez górną krawędź, spada na asfalt. Henry nie wie, którędy się wydostać. Teren przemysłowy jest opuszczony i jakby nieskończony. Pełen ciemnych zakątków, rozrzuconych części silników, potłuczonego szkła. Powgniatane beczki po oleju leżą martwe na boku. Większość budynków sprawia wrażenie opuszczonych i zaniedbanych, bramy załadunkowe zabito arkuszami blachy i dykty. Betonowe rampy gęsto porosły ostami i wierzbówkami. Włącza się stara lampa przemysłowa, ukazując Henry'ego
bezwzględnie i doskonale jak reflektor śmigłowca. Biegnie w poszukiwaniu ciemności, sunie szeroką opuszczoną aleją, otoczoną martwymi budynkami. Wiatr szturcha niezabezpieczonym rogiem arkusza blachy falistej. Zakrywa on wejście do ogromnego browaru z czerwonej cegły, nieczynnego od lat. Oślepiony lampą, Henry kieruje się w to miejsce. Czuje rdzę żelaza jak cukier na blacie stołu, kruszące się ostre krawędzie pod palcami. Odciąga róg i wsuwa się w niezmierzoną wilgotną czerń starej hali wsadowej. Luther traci Madsena z oczu. Nagle jednak, za rogiem, widzi, że włącza się światło. Gwałtownie odwraca wzrok, żeby oczy nie odzwyczaiły się od ciemności. Stoi z zamkniętymi powiekami, czuje miękki krąg mchu pod stopami. Liczy do trzydziestu. Kiedy liczy, słyszy pisk metalu o beton. Otwiera oczy, lampa już nie świeci. Podąża śladem Henry'ego, ale skręca w prawo tam, gdzie Henry skoczył w lewo. Obchodzi teren magazynu Worldwide Tyres, skręca w lewo i jeszcze raz w lewo. Nie uruchamia lampy. Za rogiem skręca w szeroką aleję. Na drugim jej końcu stoi stary browar. Nieruchomieje na długą chwilę, łapiąc oddech. Patrzy, jak chmury szybują przez ślepe oko księżyca. Czeka. Widzi ruch. Wiatr pochwytujący luźny róg arkusza blachy falistej. Luther idzie. Dociera do blachy, odsuwa ją. Ta jęczy z bólu. Wchodzi do hali wsadowej. Ciemność pachnie ceglanym pyłem i pleśnią, setkami lat warzenia. Czuć amoniakowy odór gołębich odchodów. Mija porzuconą w rogu stertę starych longplayów. Chwiejny
stos magazynów, napuchniętych i zagrzybionych ze starości. „Łowienie szczupaków". Uśmiechnięci mężczyźni z lat siedemdziesiątych trzymają trzydziestocentymetrowe ryby. Słyszy donośne echo. Zgrzyt metalu na betonie. Dobiega z dalekiego, ciemnego korytarza. Luther jest spokojny. Podąża za źródłem dźwięku. Teller i Reed podjeżdżają pod walący się bliźniak z lat dwudziestych w Muswell Hill. Grupa poszukiwawcza jest na miejscu, pełen zestaw pojazdów uprzywilejowanych. Na posterunku przy bramie stoi mundurowy. Teller wyskakuje z auta i biegnie do niego. -Nic? - Nic, pani komisarz. - Zgodnie z tym, co mówi John, tlen się jej skończył jakieś dwie minuty temu. Reed jest o krok za nią. Mija ją.' - Jeśli John mówi, że ona tu jest, to ona tu jest. Wchodzą do domu. Pachnie świeżym tynkiem i starym zawilgoceniem. Pełno tu policji, lamp łukowych, wyolbrzymionych cieni. Idzie dalej i wchodzi oreteks i ciężkie buty. - Przeszukaliście wszystko jeszcze raz? - pyta ją. Ona kiwa głową. - Ogród, piwnice, garaż, budynki gospodarcze. Nic. Ani śladu naruszenia ziemi. On kłamie, szefie. Reed zerka na zegarek. - Ile czasu jej zostało? - pyta Lally Reed nie może odpowiedzieć. Przemierza oświetlony ogród, podążając za własnym cieniem. Pisze esemesa. przeszukaliśmy ponownie dom! ani śladu. jesteś pewien? Luther kroczy po betonie. Miga przed nim cień Madsena.
Nie zatrzymując się, pisze. SZUKAJ JESZCZE RAZ Henry biegnie zrujnowanym korytarzem wyłożonym kaflami. Kończy się on metalową klatką schodową, prowadzącą na stalowy pomost w górze. Musi iść na górę albo wrócić. A nie może wrócić. Wpatruje się w ciemne kąty, szukając czającego się prześladowcy. Nic nie widzi. Słyszy tylko kapanie wody i swój zmęczony oddech. Do czasu. Krok. Gdzieś tam. W cieniu. Henry wspina się na drabinę. * Reed wybiega na zewnątrz, znajduje Teller przyglądającą się zdjęciu Mii Dalton. Ona podnosi wzrok. Reed nie znajduje w jej oczach błysku nadziei. - Nic - mówi. Teller zgrzyta zębami i odwraca spojrzenie. Henry stawia ostrożny krok. I jeszcze jeden. Cofa się, a odgłos kroków w bezmiarze tego straszliwego miejsca zbliża się coraz bardziej. Wspina się po drugiej przerdzewiałej drabinie, biegnie wysokim żelaznym pomostem. Pomost kończy się trzecią drabiną. Prowadzi go ona na czwarty poziom. Kolejna na piąty. Kiedy jest już wysoko, światło księżyca przesączone przez brudne okna dachowe odsłania stalowe przejście przylegające do konstrukcji, która kiedyś podtrzymywała olbrzymie zbiorniki fermentacyjne. Tam, gdzie kiedyś znajdowały się
zbiorniki, teraz zieją potężne owalne otwory. Przez ostatni z nich przerzucono bardzo skromny mostek. Mostek prowadzi do stalowych drzwi. Stalowe drzwi to jedyne wyjście. Henry ogląda mostek i patrzy w przepaść, którą on przecina. Widzi otchłań. Henry odwraca się do niej tyłem. Nie przejdzie skorodowanego mostka nad potworną przepaścią. Oddychając ciężko, rozgląda się, szukając alternatywnego wyjścia. I słyszy ten odgłos w ciszy. Luther. Zbliża się. Henry czeka. Luther dociera do górnego pomostu. Zbliża się do Henry'ego. Henry wchodzi na mostek i rusza ku drzwiom. Konstrukqa jęczy pod jego ciężarem. Jest w połowie drogi, kiedy coś spada, odkształcony sworzeń. Odbijając się, leci w próżnię. Henry to ignoruje. Dociera na drugi koniec, do nitowanych stalowych drzwi. Zamknięte na klucz: Na czworakach rzuca się dokoła. Drapie cegły, aż jego ręka dociera do żelaznej rury. Ciężkiej. Jęczy i walczy, i w końcu wyrywa rurę z kruszącej się ściany. Odwraca się, chwytając zdobycz oburącz, żeby walnąć nią w uchwyt na drzwiach. Nagle widzi Luthera. Stoi po drugiej stronie mostka i patrzy na niego. Luther i Madsen patrzą sobie w oczy. Luther obnaża zęby jak pies. Henry podnosi długą rurę. Nie takimi narzędziami zabijał ludzi. Zbliżają się do siebie, z początku powoli, podchodząc na środek mostka. Luther warczy. Henry podnosi rurę, rycząc z nienawiści i wściekłości. Biegną.
Mostek podskakuje pod ich ciężarem. Nagle ustępuje pod stopami Henry'ego. Henry spada. Upuszcza rurę. Ta spada w nicość. Henry jedną ręką chwyta zwisający koniec mostka. Wisi, walcząc. Próbuje się wspiąć. Ale nie może. Pod ciężarem jego miotającego się dała konstrukcja jęczy żałośnie, grożąc całkowitym zawaleniem. Luther zbliża się, jak może, do wyrwy. Zapiera się. - Spadniesz, Henry. Madsen próbuje się wspiąć. Nie może. Mostek podskakuje, ustępując o kolejnych kilka centymetrów. Madsen jest rozdrażniony. Ale się trzyma. Rozlega się niesamowity pisk i trzask, gdy puszczają liny podtrzymujące. Luther wychyla się na tyle, na ile wystarcza mu śmiałości. - Gdzie ona jest? Gdzie Mia? Madsen kopie i młóci nogami, szukając punktu zaczepienia, którego nie ma. - W salonie! Na miłość boską, w salonie. Za płytą gipsową. W płycie jest wstawka. Luther wyciąga telefon. - Lepiej, żebyś się nie pomylił. Dzwoni telefon Reeda. To Luther. Reed odbiera błyskawicznie. -John? - Mówiłeś, że remontują dom? - Tak, straszny tu bajzel. - On kłamał. Nie zakopał jej. Jest za płytą gipsową w salonie. Musi tam być wstawka. Reed przeklina, nie rozłączając się. Wbiega do domu, do zagraconego i pełnego ludzi salonu.
Luther czeka. Henry wisi. Ręce mu drętwieją od trzymania tłustego, kruchego żelaza. - Proszę! - mówi. Luther klęka. - A jeśli kłamiesz? - pyta. - Bo już przecież kłamałeś, prawda? Kłamałeś, kłamałeś i kłamałeś. - Nie kłamię! Proszę! * Reed pędzi do maleńkiego zagraconego salonu. Za nim podąża Teller i sześciu mundurowych członków grupy poszukiwawczej. Razem odsuwają stary ciężki kredens z orzecha. Wtedy odsłaniają wielki, świeżo zatynkowany kwadrat płyty gipsowej. Reed chwyta łom i podważa wilgotną krawędź płyty, odrywa ją po kawałku. Luther patrzy, jak Madsen walczy. Słucha, jak prosi i błaga. Zerka na zegarek. 0.04 Za płytą gipsową, za warstwą różowej izolacji z włókna szklanego, znajdują ustawiony pionowo pojemnik wielkości trumny. Jest owinięty izolacją z wełny mineralnej, pozyskanej ze zbiornika z ciepłą wodą. Do trumny przymocowana jest niewielka butla tlenowa. Wskazówka na mierniku tkwi na oznaczeniu „pusty". Reed podnosi telefon. Nadal ma połączenie. - John, ona chyba tu jest! Luther patrzy w oczy Madsenowi. - Żyje? - mówi do telefonu. Trumna to wielki futerał na broń, uszczelniony srebrną taśmą i zamknięty sześcioma zatrzaskami. Czterech funkcjonariuszy, w tym Reed, wyciągają go z jamy
w ścianie i kładą na podłodze. Reed wyciąga swój nożyk, przecina taśmę, potem jeden po drugim otwiera zamki. Podnosi pokrywę. W środku leży Mia Dalton. Oczy ma zamknięte. Ramiona złożone na piersi. Sklejono je taśmą, żeby nie waliła i nie drapała w ściany futerału. Do Reeda dociera, co widzi. Wstaje i się cofa. Nagle kamienieje. Teller podchodzi. Wyciąga Mię z trumny; chuda, maleńka, ciemnowłosa dziewczynka. Kładzie ją na brudnej podłodze. Przykłada ucho do piersi. Cholera. Odwraca głowę Mii, otwiera drogi oddechowe. Potem odchyla głowę do tyłu. Chwyta palcami nos. Zakrywa usta Mii swoimi i delikatnie wdmuchuje powietrze w jej płuca. Pierś Mii się podnosi.
Luther patrzy na Madsena. Ciszę zakłócają tylko jego błagania. Reed ciągle trzyma telefon przy uchu, kiedy Teller kontynuuje reanimację. Na drugim końcu słyszy powtarzające się krzyki. Opuszcza telefon i patrzy na Teller. Aż Mia Dalton gwałtownie chwyta haust powietrza i siada mrugając powiekami, oszołomiona, zdjęta przerażeniem. Teller krzyczy i obejmuje dziecko. - Och, grzeczna dziewczynka - mówi. - Grzeczna dziewczynka. Pod Reedem uginają się nogi. Opiera się o ścianę, podnosi telefon. - Mamy ją! - Dobrze - mówi Luther. Reed słucha krzyków.
„Proszę, proszę. Spadam, zaraz spadnę". Myśli chwilę. Potem się rozłącza i wrzuca telefon do kieszeni. Odsuwa się, by zrobić przejście sanitariuszom. Teller mocno ściska Mię. Kołysze ją i nazywa grzeczną dziewczynką. Sanitariusze muszą prosić trzy razy, zanim w końcu puszcza Mię. * Luther wpatruje się w Madsena, dyndający wisiorek. - Proszę - mówi Madsen. - Nie daję rady. Luther się nad tym zastanawia. - Opowiedz mi o pozostałych, Henry. - PROSZĘ. - Ile ich było? - Żadnego! - ILE? Był Adrian, prawda? Mała Emma. Sam wygrzebałem ją z ziemi. Ale się spóźniłem. WIEC ILE JESZCZE? Nie słychać odpowiedzi. Ale przerażenie Madsena ustępuje. Wraca mu kontrola. Wpatruje się w Luthera. W udręce. I wyzywająco. W Lutherze wzbiera nienawiść. Wstaje. Prostuje się, prostuje klatkę piersiową i ramiona jak skrzydła. Wyciąga stopę. Waha się. Spogląda Madsenowi w oczy. Potem stawia stopę na palcach Madsena. Madsen krzyczy. Luther przyciska. Całym swoim ciężarem. Po czym się cofa. Ręce Madsena się ześlizgują. W szalonym ożywieniu szuka uchwytu. Po czym spada w ciemność. Spada. Spada. I spada. Luther nie widzi, jak Madsen uderza o ziemię, ale słyszy to: wilgotny chrzęst; długi odbijający się odgłos. Siły go opuszczają. Zatacza się do tyłu, na podest, i siada.
Nogi zwiesza nad otchłanią. Patrzy w dół. Nie może zobaczyć dała Madsena. Ale i tak patrzy w dół. Próbuje myśleć. A kiedy przyjeżdża policja, dalej tam siedzi i próbuje myśleć.
Podziękowania Zwykle dzieje się to tak: Jesteś pisarzem, piszesz kilka książek z bohaterem serialowym. Dopisuje ci szczęście i prawa do twojej postaci kupuje firma produkcyjna. Potem ktoś inny adaptuje twoje historie na potrzeby filmu czy serialu telewizyjnego. Inspektor John Luther jak zwykle poszedł inną drogą. Chociaż nadal postrzegam siebie przede wszystkim jako powieściopisarza, piszę też scenariusze. Luther był serialem telewizyjnym, zanim stał się książką, co oznacza, że postaci, które przedstawiłem w scenariuszach, w dużej mierze zaczerpnęły istotę, szczegóły i niuanse od aktorów, którzy je odgrywali. Mówiłem już kiedyś, że w chwili gdy Idris Elba włożył płaszcz i dumnym krokiem wszedł do pokoju - wielki mężczyzna stawiający wielkie kroki - nie wyobrażałem sobie, żeby ktokolwiek inny zagrał tę rolę. Mam nadzieję, że w tej powieści wypada korzystnie. Chciałbym podziękować Saskii Reeves, Stephenowi Mackintoshowi, Warrenowi Brownowi, Dermotowi Crowleyowi, Paulowi McGannowi oraz Indirze Varmie, ponieważ postaci Rose Teller, lana Reeda, Justina Ripleya, Martina Schenka, Marka Northa i Zoe Luther to w równej mierze dzieło tych świetnych aktorów, jak moje. Już od lat moim towarzyszem broni jest Katie Swinden. Nikt nie ma lepszego wyczucia fabuły. Wiele problemów tej książki rozwikłaliśmy podczas naszych imponujących spacerów po niemiłosiernych okolicach Londynu w styczniu 2011 roku. Chciałbym też podziękować Philippie Giles, bez której zapału Luther nie istniałby w żadnej postaci... a bez jej przyjaźni postradałbym z kolei rozum, bo, no cóż, czasami gdzieś mi się zawieruszał. Mam dług wobec Simona Morgana, który bez szyderstwa
punktuje moje liczne błędy formalne. Jestem też winien wdzięczność Doreen Lally oraz Tracy Harwood za ich wgląd w kwestie formalne i medyczne. I za to, że się śmiały jak obłąkane. Spośród wielu źródeł, z których korzystałem, muszę wymienić: Adoption: Uncharted Waters Davida Kirschnera Øuneau Press, 2006), Derelict London Paula Tallinga (Random House Books, 2008) oraz Edgelands Paula Farleya i Michaela Symmonsa Robertsa (Jonathan Cape, 2011). Sporą część sprawy Maggie Reilly zaczerpnąłem z artykułu Camilli Cavendish w „Times" - We Can't ]ust Trust Experts on the Risk to a Child (10 listopada 2010). Gorliwa mowa obrończa Vasile Savy na temat jego występków wiele zawdzięcza artykułowi w „Times" Minette Marrin - Baby Trafficking May Not Be All Bad (8 października 2006). Wreszcie dziękuję Francesce Main, mojemu wydawcy, i Gordonowi Wise'owi, mojemu agentowi literackiemu. Obiecałem im przyzwoitą powieść i obiecałem dostarczyć ją na czas. Co do tego ostatniego żałośnie zawiodłem: gdyby był to film, w tej chwili ktoś stałby mi nad głową, niecierpliwie czekając, aż wyrwę ostatnią kartkę z maszyny do pisania. Jeśli wyszła z tego przyzwoita książka, to tylko dzięki temu, że wspierały mnie ich pewność i niełatwa miłość. I wspierała mnie też niesłabnąca miłość mojej żony Nadii oraz samo istnienie moich radosnych, wspaniałych synów, Ethana oraz Finna. Najwięcej, jak zawsze, zawdzięczam im.