▲ Spis treści ▼
Cud róży
Trzy ostrzeżenia
Czerwona winda
Ogród rzeczy niewytłumaczalnych
Czerwona Maska
Polowanie na mordercę
Nadlatują cykady
Olbrzym...
3 downloads
5 Views
▲ Spis treści ▼
Cud róży
Trzy ostrzeżenia
Czerwona winda
Ogród rzeczy niewytłumaczalnych
Czerwona Maska
Polowanie na mordercę
Nadlatują cykady
Olbrzym
Zaraza
Siedemnaste piętro
Znaki i cuda
Czerwona tajemnica
Umieranie w mroku
Głos braku rozsądku
Magiczny ogród
Dziwny chór
Czas zabijania
Krwawa kąpiel
Za lustrem
Czerwona Maska i wielka panika
Rysując nic
Zakapturzony gość
Rysunek z pamięci
Trevor mówi „nie”
Krew w pasażu
Wezwanie
Portret Franka
Złe wspomnienia
Zabawa w chowanego
Ludzka padlina
Świt bardzo złego dnia
Polowanie na Maskę
Róże są czerwone
Rozmowa z detektywem Bellmanem
Oko w oko z olbrzymem
Oblicze strachu
Spadająca dziewczynka
Namalowany człowiek
Graham Masterton
Czerwona maska
The Painted Man
Przekład Piotr Kuś
Dla Wiescki z najgorętszą miłością,
jak zawsze
oraz dla
Grażyny i Tomasza Szponderów
z podziękowaniami
Cud róży
Cud wydarzył się wczesnym wtorkowym popołudniem. Był to
najmniejszy z możliwych cudów i wydawał się cudem szczęśliwym. Był
jednak pierwszym spośród wielu cudów, które, w miarę jak upływał dzień,
stawały się coraz mroczniejsze i bardziej przerażające – a cuda te były jak
posągi, które odwracają głowy, i wanny do kąpieli, które wypełniają się krwią,
i martwi ludzie, którzy kroczą ulicami.
Trzy ostrzeżenia
Był drugi tydzień maja. Molly malowała szkarłatną różę, po której
łodydze pełznie biedronka. Do jej pracowni weszła Sissy i przez kilka
minut się jej przyglądała. Molly siedziała przy otwartym oknie, przez
co z podwórza wpadały do pracowni podmuchy ciepłego wiatru, a na
książkę o ogrodnictwie, do której zerkała, padały promienie słońca.
Po drugiej stronie jej biurka stało okrągłe lustro. Odbijał się w nim
obraz Molly oraz jej ręka, pieczołowicie malująca płatki róży cienkim
sobolowym pędzelkiem. Na każdym palcu Molly tkwił srebrny
pierścionek; nawet na kciuku. Jej paznokcie pomalowane były na
metaliczny błękitny kolor.
Miała na sobie także efektowny staromodny naszyjnik, właściwie
bardziej podobny do bransoletki z wisiorkami niż do naszyjnika.
Zwisały z niego dzwoneczki, maskotki i gwiazdki, ozdobione
kamieniami półszlachetnymi. Kiedy Molly malowała, naszyjnik
migotał, błyszczał i czasami podzwaniał.
–Napijesz się jeszcze wina? – zapytała Sissy.
–Poproszę tylko o pół kieliszka. Kiedy wypiję za dużo, zawsze
kręci mi się w głowie.
Sissy wróciła po chwili do pracowni z oszronionym kieliszkiem
zinfandela i postawiła go na parapecie.
–To jest piękne. – Wskazała głową na różę.
Molly zamoczyła pędzelek w słoiku po galaretce owocowej, teraz
pełnym mętnej wody.
–Nazywa się „Pan Lincoln” – powiedziała. – Ma wspaniały
zapach. Szkoda, że nie mogę uprawiać ich w moim ogrodzie. Jednak
wszystkie kwiaty, które próbuję wyhodować, niszczeją od jakiejś
zarazy albo pożerają je gąsienice.
–Widzisz, być ogrodnikiem to jest tak, jakby być pielęgniarką –
stwierdziła Sissy. – Twoje rośliny są twoimi pacjentami. Jeśli chcesz,
żeby były szczęśliwe, potrzebują bezustannej opieki. Popatrz, ja na
przykład śpiewam moim kwiatom.
–Śpiewasz do nich?
–A dlaczego nie? Moje pnące róże uwielbiają Schody do nieba.
Problem jedynie w tym, że kiedy dochodzę do ostatniego wersetu, nie
mogę złapać tchu.
–Nie powinnaś tyle palić.
Do pracowni przydreptał Pan Boots, czarny labrador Sissy.
Różowy język zwisał mu z boku pyska.
–Hej, Panie, chyba chciałbyś pójść na spacer, co? – zapytała Sissy,
targając go za uszy. – Cóż, na razie jest na to za gorąco, ale usiądziemy
sobie w cieniu gdzieś na zewnątrz.
–Dołączę do was, jak tylko to skończę – powiedziała Molly. –
Ostateczny termin dostarczenia ilustracji upływa w piątek. Duszek Fifi
w Krainie Kwiatów, taki tytuł będzie nosiła książka. Powinnaś
przeczytać tekst. Albo nie, jeśli nie chcesz się porzygać. „Duszek Fifi
podskakiwał i tańczył wokół róż. Miał dzwoneczki na palcach rączek i
nóżek”.
–Wszyscy święci, miejcie litość nad nami.
W dniu, w którym Trevor po raz pierwszy przywiózł tutaj Molly,
ona i Sissy zostały najlepszymi przyjaciółkami. Mimo że różnica
wieku między nimi wynosiła około trzydziestu lat, miały wiele
wspólnych cech: były spektakularnymi bałaganiarami, ubierały się jak
cyganki, uwielbiały pić wino, przepowiadać przyszłość i słuchać
hipisowskiej muzyki dzieci kwiatów z lat sześćdziesiątych. Hey, Mr
Tambourine Man, często śpiewały chórem, starając się przekrzyczeć
jedna drugą.
Połączyła ich tak ciepła więź, że potrafiły przesiadywać razem w
jednym pokoju, nie odzywając się do siebie długimi godzinami, a
jedynie wymieniając krótkie uśmiechy, jakby dzieliły pomiędzy sobą
sekret, którego za żadne skarby nie zdradzą nikomu, nawet
Trevorowi.
Już w szkole podstawowej Trevor narzekał, że Sissy wygląda i
zachowuje się jak wróżka z wędrownej trupy. Miała zawsze rozwiane
włosy, wielkie kolczyki i czarną suknię w pstrokate kwiaty. Molly
także była takim swobodnym duchem i Sissy była przekonana, że
Trevor uwielbia ją między innymi dlatego, iż jest równie
niekonwencjonalna jak jego matka.
Molly przypominała Sissy młodą Mię Farrow z czasów, gdy grała
w Dziecku Rosemary, gdyż miała włosy jak drobne brązowe ogniki,
twarz w kształcie serca – z niewiarygodnie wielkimi brązowymi
oczami – oraz piersi jak jabłka. Jej kipiące energią ciało
podtrzymywały chudziutkie nogi i Sissy czasami odnosiła wrażenie,
że ona sama wyglądała tak, kiedy była w jej wieku, a było to wtedy,
gdy The Platters wypuścili na rynek Only You, a jej ojciec odwoził ją
po lekcjach w szkole średniej nowym jasnoniebieskim edselem.
Sissy wyszła na zewnątrz, na wybrukowane czerwonymi cegłami
małe tylne podwórko, na którym stały terakotowe donice. Niebo było
lekko zamglone, lecz bezchmurne, a wilgotność powietrza wynosiła
znacznie powyżej osiemdziesięciu procent. Usiadła w cieniu
winorośli, przed małym stolikiem ogrodowym z kutego żelaza, i
położyła na nim paczkę marlboro oraz karty DeVane. Pan Boots
ułożył się na ziemi u jej stóp, ciężko dysząc.
Przez otwarte okno zobaczyła w okrągłym lustrze odbicie Molly i
pomachała do niej ręką z papierosem. Dym uniósł się ku niebu
pomiędzy liśćmi winorośli.
Sissy zaczęła rozkładać karty DeVane. Były duże, znacznie
większe od kart tarota, powyginane na rogach, ale wciąż
jaskrawokolorowe. Wyprodukowano je we Francji, w osiemnastym
wieku i chociaż nazywano je „kartami miłości”, znajdowało się na
nich także mnóstwo tajemniczych znaków, zawoalowanych złych
przepowiedni i omenów, zapowiadających zbliżające się nieszczęścia.
Karty DeVane mogły równie dobrze przepowiedzieć, że młoda
dziewczyna spotka wysokiego, przystojnego nieznajomego i
zdecyduje się na ślub jeszcze przed końcem roku, jak i to, że
samochód wiozący ją do ślubu dachuje na drodze prowadzącej do
kościoła, a ona sama ujdzie z życiem z tego incydentu, ale będzie
połamana i z poparzeniami trzeciego stopnia.
Tego popołudnia Sissy chciała zapytać kart, czy nadszedł już czas
powrotu do Connecticut. W końcu przebywała już w Cincinnati od
siedmiu tygodni i zaczynała podejrzewać, że Trevor jest już mocno
zirytowany jej przedłużającym się pobytem tutaj.
Ułożyła karty w tradycyjny Krzyż Lotaryński. Następnie wyłożyła
na środku Kartę Przepowiedni, która symbolizowała ją samą. Karta
nazywała się La Sybille des Salons, inaczej mówiąc, Przepowiadaczka
z Salonu, i widniała na niej stara kobieta w czerwonym płaszczu i
okularach w złotej oprawie. Sissy potrafiła układać przepowiednie już
od jedenastego roku życia i potrafiła tłumaczyć przyszłość ze
wszystkiego, od liści herbaty po kryształowe kule. Nigdy sama sobie
nie zadawała pytania, co jest źródłem tej umiejętności. Widzenie z
wyprzedzeniem tego, co wydarzy się najbliższego poranka, było dla
niej równie naturalne jak pamięć o tym, co wydarzyło się
poprzedniego dnia nad ranem.
Pierwsza karta, którą odkryła, nazywała się Les Amis de la Table i
przedstawiała czterech ludzi siedzących przy stole jadalnym,
zastawionym pieczonymi bażantami, pieczenia wołową i dużym
łososiem, udekorowanym majonezem i plasterkami ogórka. Każdy z
siedzących przy stole dysponował przynajmniej siedmioma różnymi
sztućcami. Dla Sissy był to jasny znak, że tutaj, gdzie teraz przebywa,
będzie mile widzianym gościem jeszcze przynajmniej przez kolejny
tydzień.
Śliczna młoda kobieta siedząca u szczytu stołu trzymała w ręce
owoc granatu i śmiała się. Śmiał się również mężczyzna siedzący obok
niej. Owoc granatu symbolizuje czystość i miłość – jako jedyny owoc,
którego nie tykają robaki, ale jest także symbolem krwi, ze względu
na kolor swojego soku.
Młoda kobieta i młody mężczyzna sprawiali wrażenie beztroskich,
jednak blisko przy nich siedziała także starsza kobieta, a na jej twarzy
malował się wyraz głębokiego zmartwienia. Lewą dłoń przyciskała do
policzka i ze zmarszczonym czołem patrzyła na czwartego
biesiadnika, jakby się go bała. Nie można było jednak dostrzec jego
twarzy, ponieważ miał na sobie szary płaszcz z wysokim kołnierzem,
który nie zakrywał jedynie czubka jego nosa. Płaszcz przypominał
trochę habit mnicha.
Przed tym czwartym człowiekiem stał lśniący półmisek. W
półmisku odbijała się twarz mężczyzny, odbicie było jednak tak
zniekształcone, że Sissy nie była w stanie określić, jak właściwie ten
mężczyzna wygląda.
Oto więc czworo towarzyszy jadło wieczorny posiłek, jeden
spośród nich był jednak bardzo tajemniczy, a jego obecność bez
wątpienia niepokoiła jednego z pozostałej trójki biesiadników. W
obrazie tym tkwił jeszcze jeden dziwny element: z kandelabru nad
stołem zwisała czerwona róża, zawieszona kwiatem w dół.
Sissy odkryła następną kartę. Ukazała się La Blanchisseuse,
Praczka. Karta przedstawiała młodą kobietę w białym kapturku
wyciągającą z drewnianej balii białą suknię lub koszulę nocną. Młoda
kobieta miała zamknięte oczy. Albo była bardzo zmęczona, albo
bezwiednie o czymś marzyła, albo po prostu nie chciała patrzeć na
okropności swojej pracy, balia bowiem po brzegi wypełniona była
krwią. Koszula nocna także była niemal cała skąpana we krwi.
Wysoko pod sufitem znajdowało się małe okienko i do środka
zaglądał przez nie jakiś mężczyzna. Najprawdopodobniej stał na
drabinie. Miał uważne spojrzenie i czerwoną twarz, niemal tak
czerwoną jak krew w drewnianym kuble. Ramę okna oplatały
czerwone róże.
Sissy bardzo długo wpatrywała się w karty. Pan Boots zdał sobie
sprawę, że coś ją zaniepokoiło, ponieważ podniósł głowę i jęknął
żałośnie z głębi gardła.
–Co o tym myślisz, Panie Boots? – zapytała go Sissy, pokazując mu
kartę. – Bo dla mnie to wygląda tak, jakby ktoś miał wkrótce odnieść
poważne rany, a ktoś inny będzie próbował prać dowody.
Pan Boots warknął, tylko jeden raz. Sissy powoli położyła kartę z
praczką na stoliku i sięgnęła po następną. Była jeszcze dziwniejsza.
Nazywała się Le Sculpteur i przedstawiała młodego rzeźbiarza w
pracowni. Rzeźbiarz był szczupły, miał długie włosy i sprawiał
dziwne wrażenie, że jest obojnakiem. Z powodzeniem mogła to być
dziewczyna w chłopięcym ubraniu.
Rzeźbiarz wykuwał w bloku marmuru figurę nagiego mężczyzny.
Postać wznosiła do góry obie ręce, jakby się komuś poddawała albo
prosiła o zrozumienie. Ręce miały czerwony kolor, jakby broczyły
krwią.
Na suficie pracowni wyryte były kwiaty róży.
–Ktoś odniesie ciężkie rany, a ktoś inny będzie zacierał ślady. Ale
wygląda mi na to, że jakaś trzecia osoba stworzy obraz, który wskaże
na prawdziwego sprawcę nieszczęścia. A więc… Kto spośród
znanych nam osób mógłby to zrobić, Panie Boots?
Sissy zebrała karty i już miała zabrać je do domu, żeby pokazać
Molly, kiedy kątem oka dostrzegła niewyraźną jaskrawoczerwoną
plamę. Odwróciła się i w jednej z donic zobaczyła wysoką szkarłatną
różę. Jej płatki przypominały tulipany. Po łodydze wędrowała
biedronka.
Powoli podeszła do kwiatu, zdjęła okulary i przyjrzała mu się z
bliska. Była całkowicie pewna, że przedtem go tu nie było.
Powąchała kwiat, jednak nie miał żadnego zapachu.
–Molly! – zawołała, za pierwszym razem jednak za cicho, dlatego
powtórzyła: – Molly!
–Jestem w kuchni – odkrzyknęła jej Molly. – Przygotowuję świeżą
wodę do malowania.
–Zostaw wodę i chodź tutaj, szybko!
Molly ukazała się na werandzie.
–O co ci chodzi? Ja naprawdę muszę dokończyć tę ilustrację.
–Myślałam, że nie możesz uprawiać róż – powiedziała Sissy.
–Nie mogę. Przecież ci mówiłam. Jeśli chodzi o prace ogrodowe,
jestem aniołem śmierci.
–A więc co to jest?
Molly wyszła boso do ogrodu. Z niedowierzaniem popatrzyła na
różę, po czym roześmiała się i powiedziała:
–Oszalałaś, Sissy. Włożyłaś tę różę tutaj, żebym wyszła na idiotkę.
Sissy potrząsnęła przecząco głową.
–Popatrz tylko, Molly. To jest przecież ta sama róża, którą właśnie
malujesz. Identyczna jest nawet ta biedronka.
Molly delikatnie ujęła kwiat za łodygę i lekko pociągnęła.
–Masz rację – powiedziała. Jej duże oczy zrobiły się jeszcze
większe. – Wyrasta z ziemi. I to jest dokładnie ta sama róża.
Dokładnie. Sissy, to jest niesamowite! Ona ma na płatkach kwiatu
nawet ślady po pociągnięciu pędzlem.
–To niemożliwe – stwierdziła Sissy. Znowu powąchała różę. – Ale
widocznie musi być możliwe. Przecież widzę tę różę i nawet czuję jej
zapach.
–Musimy ją pokazać komuś jeszcze – zasugerowała Molly. – Może
miałyśmy coś w sałatce.
–W sałatce? Na przykład co?
–Nie wiem. Bieluń albo coś takiego. Być może, jak to powiedzieć,
mamy halucynacje.
–W jaki sposób bieluń mógł się dostać do naszej sałatki? Przecież
widziałam, jak ją przygotowujesz. Nie było w niej nic oprócz rokietty,
młodej cebuli, plasterków buraka i ugotowanych na twardo jajek.
–Ale przecież ta róża nie może naprawdę istnieć. Ja jej nie
posadziłam, ja ją namalowałam!
–Może to jest cud? – zapytała Sissy.
–Sama w to nie wierzysz, prawda?
–Jeśli to nie jest cud, to co to może być innego? Może to znak od
Boga?
–Dlaczego niby Bóg miałby przekazywać nam właśnie taki znak?
Jeśli to Jego sprawka, co chce nam przez to powiedzieć? Że nie mamy
uprawiać róż? Że wolno nam je wyłącznie malować?
–Może to jest coś więcej niż znak? – zapytała Sissy. – Może to
ostrzeżenie? – Uniosła do góry karty DeVane. – Właśnie
przepowiadałam moją najbliższą przyszłość. Popatrz tylko na to: przy
stole siedzą cztery osoby, jedna z nich wygląda tak, jakby stanowiła
zagrożenie dla pozostałych trzech. A teraz to: praczka, wyżymająca
zakrwawioną koszulę. I znowu: rzeźbiarz rzeźbi mężczyznę, który ma
krew na rękach.
–Nie rozumiem. Co to właściwie ma znaczyć?
–Myślę, że chodzi tutaj o coś, co nam się przydarzy, albo o coś, w
co się wkrótce nieświadomie wplączemy. Ktoś odniesie poważne
rany, a może nawet zostanie zabity.
–Ale nie żadna z nas?
–Mam ogromną nadzieję, że nie. Ale ten rzeźbiarz… Myślę, że on
przedstawia ciebie. Niezależnie od tego, kto będzie odpowiedzialny
za to zranienie lub morderstwo, to ciebie policja poprosi, żebyś
naszkicowała jego portret.
Molly potrząsnęła głową.
–Daj spokój, Sissy, już od miesięcy policja nie prosiła mnie o żadne
rysunki. Ostatni szkic wykonałam chyba w lutym, kiedy zgwałcono tę
nauczycielkę w Summie Country Day School. Policja kryminalna
preferuje dzisiaj komputery.
–Ale to wszystko jest przecież w kartach, Molly. A karty nie mają
żadnego powodu, żeby kłamać.
–Wiesz co, być może powinnaś jeszcze powróżyć z liści herbaty,
żeby mieć pewność. Karty pewnie nie kłamią, ale przecież mogły się
pomylić, prawda?
–Molly, na wszystkich tych kartach są róże i one także coś znaczą,
chociaż nie wiem co. A poza tym, co tutaj mamy, co tutaj rośnie, na
naszych oczach?
Molly wyglądała na zdezorientowaną i zaniepokojoną.
–Posłuchaj – powiedziała. – Nie wiem, co o tym myśleć. Najlepiej
zrobię, jak wrócę do środka i dokończę malowanie. A ty może spróbuj
jeszcze raz z kartami, dobrze? Może tym razem powiedzą ci coś
zupełnie innego? Coś mniej… rozumiesz, brrrr!
Sissy wzruszyła ramionami.
–Dobrze, mogę spróbować. Ale zapewniam cię, że znowu pokażą
się te same karty albo inne, ale będą one znaczyły to samo. Zawsze tak
się dzieje. To jest równie jasne jak to, że po nocy następuje dzień.
Molly wyciągnęła rękę w stronę kwiatka i przez moment Sissy
myślała, że zamierza go zerwać. Ta jednak zawahała się i cofnęła dłoń,
jakby zerwanie kwiatu mogło uczynić go bardziej realnym.
–W sumie mogę ją tutaj zostawić – powiedziała. –
Prawdopodobnie to jest jedyna róża, która wyrosła i kiedykolwiek
wyrośnie w moim ogrodzie.
Posłała Sissy krótki, niepewny uśmiech i wróciła do domu. Sissy
odwróciła się w kierunku winorośli.
–No, Panie Lincoln sprawdźmy, czy przyszłość może się nam
jednak ukazać trochę bardziej różowo. Albo trochę mniej.
Wygładziła sukienkę na udach, zamierzając usiąść, lecz nagle
Molly znów ukazała się w drzwiach.
–Sissy? – Jej głos był bezbarwny jak zimna woda.
–Co się stało, Molly?
–Chodź, sama zobacz.
Sissy podążyła za nią do pracowni. Na biurku leżał podręcznik dla
ogrodników, otwarty na róży odmiany „Pan Lincoln”. Wciąż stało na
nim także okrągłe lustro oraz pudełko z farbami. Jednak kartka
papieru rysunkowego, na którym jeszcze przed chwilą malowała
różę, była zupełnie pusta.
Sissy wyjrzała przez okno. Na zewnątrz, w jaskrawych
promieniach słońca, lekko chwiała się szkarłatna róża. Po jej łodydze
wciąż pełzła biedronka. Sissy spojrzała na Molly.
–Namaluj coś jeszcze – powiedziała. – Jeszcze jedną różę. Albo
może ptaka. Cokolwiek.
Czerwona winda
Jimmy jeszcze raz nacisnął guzik przywołujący windę i
powiedział:
–Do diabła, co oni robią tam na górze? Wystygnie mi bagietka.
–Jakiś głupol pewnie zostawił otwarte drzwi – zauważył Newton.
– Zawsze tak robią, kiedy przenoszą swoje meble z piętra na piętro.
Nic ich nie obchodzi, że ktoś inny chce szybko wrócić do biura.
Jimmy nacisnął przycisk i przytrzymał na nim palec, jednak
wskaźnik położenia windy nadal pokazywał, że kabina stoi na
piętnastym piętrze. Przy drzwiach kabiny zgromadziło się już pięciu
czy sześciu urzędników z pojemnikami zawierającymi lunch na
wynos lub ze styropianowymi kubkami z kawą. Pojawił się też kurier
z firmy Skyline, bezustannie pociągający nosem, dzierżący pod pachą
wielką papierową torbę, która mocno pachniała cynamonowym chili.
–Cholera jasna, to się staje nie do zniesienia – mruknął księgowy w
koszuli z krótkim rękawem, starający się utrzymać na neseserze trzy
kartony pizzy La Rosa i trzy pojemniki z zupą. – Czy ktoś chciałby się
przebiec tam na górę i sprawdzić, co się dzieje?
Jimmy położył dłoń na piersi i powiedział ze świszczącym
oddechem.
–Przykro mi, stary, ale mam astmę. Piętnaście pięter by mnie
zabiło. Newton, stary, a może ty tam pobiegniesz? Zaopiekuję się
twoim hamburgerem.
Przy windzie pojawiło się trzech kolejnych urzędników, a każdy
miał ze sobą porcję lunchu na wynos.
–Cholerna winda znowu nie działa – wyjaśnił im księgowy w
koszuli z krótkim rękawem, jakby to jeszcze nie było oczywiste.
W Giley Building, stojącym w centrum Cincinnati, znajdowały się
trzy windy, jednak przez większość czasu działała tylko jedna z nich i
nawet jeśli działała, jej drzwi zawsze zamykały się samoczynnie z
takim impetem, że Jimmy obawiał się, iż nigdy już się nie otworzą, a
on sam utkwi w windzie jak w pułapce.
Giley Building powstał w niecałe jedenaście miesięcy, podczas
Wielkiego Kryzysu – wybudowało go kilkuset robotników marzących
wówczas o jakiejkolwiek pracy. Ponad trzy lata wcześniej budynek
przeznaczono do wyburzenia, ale miejscowi konserwatorzy
przeprowadzili skuteczną walkę w obronie jego fasady w stylu
charakterystycznym dla architektury włoskiej, wykonanej z
brązowych cegieł, oraz jego ponurego holu z brązowego marmuru,
ozdobionego płaskorzeźbami przedstawiającymi historię Cincinnati,
na przykład przypłynięcie pierwszego statku rzecznego, zbudowanie
pierwszego mostu na filarach ponad rzeką Ohio czy wreszcie otwarcie
pierwszej fabryki mydła przez firmę Procter Gamble.
Obecnie budynek zajęty był mniej więcej w dwóch trzecich. Wiele
pięter było opustoszałych. Na korytarzach odbijało się echo, walały
się przewrócone krzesła i tablice informacyjne, wciąż pełne
przypiętych do nich żółtych karteczek.
–Szlag by to trafił – westchnął Newton.
Podał jednak Jimmy’emu pudełko z hamburgerem White Castle i
ruszył w kierunku klatki schodowej. W tej samej chwili, w której
złapał za klamkę prowadzących na nią drzwi, rozległo się ciche
„bang” i na wskaźniku położenia windy zaczęły się...