Graham Masterton
Czerwona maska
The Painted Man
Przekład Piotr Kuś
Dla Wiescki z najgorętszą miłością, jak zawsze
oraz dla
Grażyny i Tomasza Szponderó...
3 downloads
6 Views
Graham Masterton
Czerwona maska
The Painted Man
Przekład Piotr Kuś
Dla Wiescki z najgorętszą miłością, jak zawsze
oraz dla
Grażyny i Tomasza Szponderów
z podziękowaniami
Cud róży
Cud wydarzył się wczesnym wtorkowym popołudniem. Był to najmniejszy z możliwych
cudów i wydawał się cudem szczęśliwym. Był jednak pierwszym spośród wielu cudów, które,
w miarę jak upływał dzień, stawały się coraz mroczniejsze i bardziej przerażające — a cuda te
były jak posągi, które odwracają głowy, i wanny do kąpieli, które wypełniają się krwią, i
martwi ludzie, którzy kroczą ulicami.
Trzy ostrzeżenia
Był drugi tydzień maja. Molly malowała szkarłatną różę, po której łodydze pełznie
biedronka. Do jej pracowni weszła Sissy i przez kilka minut się jej przyglądała. Molly
siedziała przy otwartym oknie, przez co z podwórza wpadały do pracowni podmuchy ciepłego
wiatru, a na książkę o ogrodnictwie, do której zerkała, padały promienie słońca.
Po drugiej stronie jej biurka stało okrągłe lustro. Odbijał się w nim obraz Molly oraz jej
ręka, pieczołowicie malująca płatki róży cienkim sobolowym pędzelkiem. Na każdym palcu
Molly tkwił srebrny pierścionek; nawet na kciuku. Jej paznokcie pomalowane były na
metaliczny błękitny kolor.
Miała na sobie także efektowny staromodny naszyjnik, właściwie bardziej podobny do
bransoletki z wisiorkami niż do naszyjnika. Zwisały z niego dzwoneczki, maskotki i
gwiazdki, ozdobione kamieniami półszlachetnymi. Kiedy Molly malowała, naszyjnik migotał,
błyszczał i czasami podzwaniał.
— Napijesz się jeszcze wina? — zapytała Sissy.
— Poproszę tylko o pół kieliszka. Kiedy wypiję za dużo, zawsze kręci mi się w głowie.
Sissy wróciła po chwili do pracowni z oszronionym kieliszkiem zinfandela i postawiła go
na parapecie.
— To jest piękne. — Wskazała głową na różę.
Molly zamoczyła pędzelek w słoiku po galaretce owocowej, teraz pełnym mętnej wody.
— Nazywa się „Pan Lincoln” — powiedziała. — Ma wspaniały zapach. Szkoda, że nie
mogę uprawiać ich w moim ogrodzie. Jednak wszystkie kwiaty, które próbuję wyhodować,
niszczeją od jakiejś zarazy albo pożerają je gąsienice.
— Widzisz, być ogrodnikiem to jest tak, jakby być pielęgniarką — stwierdziła Sissy. —
Twoje rośliny są twoimi pacjentami. Jeśli chcesz, żeby były szczęśliwe, potrzebują
bezustannej opieki. Popatrz, ja na przykład śpiewam moim kwiatom.
— Śpiewasz do nich?
— A dlaczego nie? Moje pnące róże uwielbiają Schody do nieba. Problem jedynie w tym,
że kiedy dochodzę do ostatniego wersetu, nie mogę złapać tchu.
— Nie powinnaś tyle palić.
Do pracowni przydreptał Pan Boots, czarny labrador Sissy. Różowy język zwisał mu z
boku pyska.
— Hej, Panie, chyba chciałbyś pójść na spacer, co? — zapytała Sissy, targając go za uszy.
— Cóż, na razie jest na to za gorąco, ale usiądziemy sobie w cieniu gdzieś na zewnątrz.
— Dołączę do was, jak tylko to skończę — powiedziała Molly. — Ostateczny termin
dostarczenia ilustracji upływa w piątek. Duszek Fifi w Krainie Kwiatów, taki tytuł będzie
nosiła książka. Powinnaś przeczytać tekst. Albo nie, jeśli nie chcesz się porzygać. „Duszek
Fifi podskakiwał i tańczył wokół róż. Miał dzwoneczki na palcach rączek i nóżek”.
— Wszyscy święci, miejcie litość nad nami.
W dniu, w którym Trevor po raz pierwszy przywiózł tutaj Molly, ona i Sissy zostały
najlepszymi przyjaciółkami. Mimo że różnica wieku między nimi wynosiła około trzydziestu
lat, miały wiele wspólnych cech: były spektakularnymi bałaganiarami, ubierały się jak
cyganki, uwielbiały pić wino, przepowiadać przyszłość i słuchać hipisowskiej muzyki dzieci
kwiatów z lat sześćdziesiątych. Hey, Mr Tambourine Man, często śpiewały chórem, starając
się przekrzyczeć jedna drugą.
Połączyła ich tak ciepła więź, że potrafiły przesiadywać razem w jednym pokoju, nie
odzywając się do siebie długimi godzinami, a jedynie wymieniając krótkie uśmiechy, jakby
dzieliły pomiędzy sobą sekret, którego za żadne skarby nie zdradzą nikomu, nawet
Trevorowi.
Już w szkole podstawowej Trevor narzekał, że Sissy wygląda i zachowuje się jak wróżka z
wędrownej trupy. Miała zawsze rozwiane włosy, wielkie kolczyki i czarną suknię w pstrokate
kwiaty. Molly także była takim swobodnym duchem i Sissy była przekonana, że Trevor
uwielbia ją między innymi dlatego, iż jest równie niekonwencjonalna jak jego matka.
Molly przypominała Sissy młodą Mię Farrow z czasów, gdy grała w Dziecku Rosemary,
gdyż miała włosy jak drobne brązowe ogniki, twarz w kształcie serca — z niewiarygodnie
wielkimi brązowymi oczami — oraz piersi jak jabłka. Jej kipiące energią ciało
podtrzymywały chudziutkie nogi i Sissy czasami odnosiła wrażenie, że ona sama wyglądała
tak, kiedy była w jej wieku, a było to wtedy, gdy The Platters wypuścili na rynek Only You, a
jej ojciec odwoził ją po lekcjach w szkole średniej nowym jasnoniebieskim edselem.
Sissy wyszła na zewnątrz, na wybrukowane czerwonymi cegłami małe tylne podwórko, na
którym stały terakotowe donice. Niebo było lekko zamglone, lecz bezchmurne, a wilgotność
powietrza wynosiła znacznie powyżej osiemdziesięciu procent. Usiadła w cieniu winorośli,
przed małym stolikiem ogrodowym z kutego żelaza, i położyła na nim paczkę marlboro oraz
karty DeVane. Pan Boots ułożył się na ziemi u jej stóp, ciężko dysząc.
Przez otwarte okno zobaczyła w okrągłym lustrze odbicie Molly i pomachała do niej ręką z
papierosem. Dym uniósł się ku niebu pomiędzy liśćmi winorośli.
Sissy zaczęła rozkładać karty DeVane. Były duże, znacznie większe od kart tarota,
powyginane na rogach, ale wciąż jaskrawokolorowe. Wyprodukowano je we Francji, w
osiemnastym wieku i chociaż nazywano je „kartami miłości”, znajdowało się na nich także
mnóstwo tajemniczych znaków, zawoalowanych złych przepowiedni i omenów,
zapowiadających zbliżające się nieszczęścia.
Karty DeVane mogły równie dobrze przepowiedzieć, że młoda dziewczyna spotka
wysokiego, przystojnego nieznajomego i zdecyduje się na ślub jeszcze przed końcem roku,
jak i to, że samochód wiozący ją do ślubu dachuje na drodze prowadzącej do kościoła, a ona
sama ujdzie z życiem z tego incydentu, ale będzie połamana i z poparzeniami trzeciego
stopnia.
Tego popołudnia Sissy chciała zapytać kart, czy nadszedł już czas powrotu do Connecticut.
W końcu przebywała już w Cincinnati od siedmiu tygodni i zaczynała podejrzewać, że Trevor
jest już mocno zirytowany jej przedłużającym się pobytem tutaj.
Ułożyła karty w tradycyjny Krzyż Lotaryński. Następnie wyłożyła na środku Kartę
Przepowiedni, która symbolizowała ją samą. Karta nazywała się La Sybille des Salons,
inaczej mówiąc, Przepowiadaczka z Salonu, i widniała na niej stara kobieta w czerwonym
płaszczu i okularach w złotej oprawie. Sissy potrafiła układać przepowiednie już od
jedenastego roku życia i potrafiła tłumaczyć przyszłość ze wszystkiego, od liści herbaty po
kryształowe kule. Nigdy sama sobie nie zadawała pytania, co jest źródłem tej umiejętności.
Widzenie z wyprzedzeniem tego, co wydarzy się najbliższego poranka, było dla niej równie
naturalne jak pamięć o tym, co wydarzyło się poprzedniego dnia nad ranem.
Pierwsza karta, którą odkryła, nazywała się Les Amis de la Table i przedstawiała czterech
ludzi siedzących przy stole jadalnym, zastawionym pieczonymi bażantami, pieczenia wołową
i dużym łososiem, udekorowanym majonezem i plasterkami ogórka. Każdy z siedzących przy
stole dysponował przynajmniej siedmioma różnymi sztućcami. Dla Sissy był to jasny znak, że
tutaj, gdzie teraz przebywa, będzie mile widzianym gościem jeszcze przynajmniej przez
kolejny tydzień.
Śliczna młoda kobieta siedząca u szczytu stołu trzymała w ręce owoc granatu i śmiała się.
Śmiał się również mężczyzna siedzący obok niej. Owoc granatu symbolizuje czystość i
miłość — jako jedyny owoc, którego nie tykają robaki, ale jest także symbolem krwi, ze
względu na kolor swojego soku.
Młoda kobieta i młody mężczyzna sprawiali wrażenie beztroskich, jednak blisko przy nich
siedziała także starsza kobieta, a na jej twarzy malował się wyraz głębokiego zmartwienia.
Lewą dłoń przyciskała do policzka i ze zmarszczonym czołem patrzyła na czwartego
biesiadnika, jakby się go bała. Nie można było jednak dostrzec jego twarzy, ponieważ miał na
sobie szary płaszcz z wysokim kołnierzem, który nie zakrywał jedynie czubka jego nosa.
Płaszcz przypominał trochę habit mnicha.
Przed tym czwartym człowiekiem stał lśniący półmisek. W półmisku odbijała się twarz
mężczyzny, odbicie było jednak tak zniekształcone, że Sissy nie była w stanie określić, jak
właściwie ten mężczyzna wygląda.
Oto więc czworo towarzyszy jadło wieczorny posiłek, jeden spośród nich był jednak
bardzo tajemniczy, a jego obecność bez wątpienia niepokoiła jednego z pozostałej trójki
biesiadników. W obrazie tym tkwił jeszcze jeden dziwny element: z kandelabru nad stołem
zwisała czerwona róża, zawieszona kwiatem w dół.
Sissy odkryła następną kartę. Ukazała się La Blanchisseuse, Praczka. Karta przedstawiała
młodą kobietę w białym kapturku wyciągającą z drewnianej balii białą suknię lub koszulę
nocną. Młoda kobieta miała zamknięte oczy. Albo była bardzo zmęczona, albo bezwiednie o
czymś marzyła, albo po prostu nie chciała patrzeć na okropności swojej pracy, balia bowiem
po brzegi wypełniona była krwią. Koszula nocna także była niemal cała skąpana we krwi.
Wysoko pod sufitem znajdowało się małe okienko i do środka zaglądał przez nie jakiś
mężczyzna. Najprawdopodobniej stał na drabinie. Miał uważne spojrzenie i czerwoną twarz,
niemal tak czerwoną jak krew w drewnianym kuble. Ramę okna oplatały czerwone róże.
Sissy bardzo długo wpatrywała się w karty. Pan Boots zdał sobie sprawę, że coś ją
zaniepokoiło, ponieważ podniósł głowę i jęknął żałośnie z głębi gardła.
— Co o tym myślisz, Panie Boots? — zapytała go Sissy, pokazując mu kartę. — Bo dla
mnie to wygląda tak, jakby ktoś miał wkrótce odnieść poważne rany, a ktoś inny będzie
próbował prać dowody.
Pan Boots warknął, tylko jeden raz. Sissy powoli położyła kartę z praczką na stoliku i
sięgnęła po następną. Była jeszcze dziwniejsza. Nazywała się Le Sculpteur i przedstawiała
młodego rzeźbiarza w pracowni. Rzeźbiarz był szczupły, miał długie włosy i sprawiał dziwne
wrażenie, że jest obojnakiem. Z powodzeniem mogła to być dziewczyna w chłopięcym
ubraniu.
Rzeźbiarz wykuwał w bloku marmuru figurę nagiego mężczyzny. Postać wznosiła do góry
obie ręce, jakby się komuś poddawała albo prosiła o zrozumienie. Ręce miały czerwony
kolor, jakby broczyły krwią.
Na suficie pracowni wyryte były kwiaty róży.
— Ktoś odniesie ciężkie rany, a ktoś inny będzie zacierał ślady. Ale wygląda mi na to, że
jakaś trzecia osoba stworzy obraz, który wskaże na prawdziwego sprawcę nieszczęścia. A
więc… Kto spośród znanych nam osób mógłby to zrobić, Panie Boots?
Sissy zebrała karty i już miała zabrać je do domu, żeby pokazać Molly, kiedy kątem oka
dostrzegła niewyraźną jaskrawoczerwoną plamę. Odwróciła się i w jednej z donic zobaczyła
wysoką szkarłatną różę. Jej płatki przypominały tulipany. Po łodydze wędrowała biedronka.
Powoli podeszła do kwiatu, zdjęła okulary i przyjrzała mu się z bliska. Była całkowicie
pewna, że przedtem go tu nie było.
Powąchała kwiat, jednak nie miał żadnego zapachu.
— Molly! — zawołała, za pierwszym razem jednak za cicho, dlatego powtórzyła: —
Molly!
— Jestem w kuchni — odkrzyknęła jej Molly. — Przygotowuję świeżą wodę do
malowania.
— Zostaw wodę i chodź tutaj, szybko!
Molly ukazała się na werandzie.
— O co ci chodzi? Ja naprawdę muszę dokończyć tę ilustrację.
— Myślałam, że nie możesz uprawiać róż — powiedziała Sissy.
— Nie mogę. Przecież ci mówiłam. Jeśli chodzi o prace ogrodowe, jestem aniołem
śmierci.
— A więc co to jest?
Molly wyszła boso do ogrodu. Z niedowierzaniem popatrzyła na różę, po czym roześmiała
się i powiedziała:
— Oszalałaś, Sissy. Włożyłaś tę różę tutaj, żebym wyszła na idiotkę.
Sissy potrząsnęła przecząco głową.
— Popatrz tylko, Molly. To jest przecież ta sama róża, którą właśnie malujesz. Identyczna
jest nawet ta biedronka.
Molly delikatnie ujęła kwiat za łodygę i lekko pociągnęła.
— Masz rację — powiedziała. Jej duże oczy zrobiły się jeszcze większe. — Wyrasta z
ziemi. I to jest dokładnie ta sama róża. D o k ł a d n i e . Sissy, to jest niesamowite! Ona ma na
płatkach kwiatu nawet ślady po pociągnięciu pędzlem.
— To niemożliwe — stwierdziła Sissy. Znowu powąchała różę. — Ale widocznie musi
być możliwe. Przecież widzę tę różę i nawet czuję jej zapach.
— Musimy ją pokazać komuś jeszcze — zasugerowała Molly. — Może miałyśmy coś w
sałatce.
— W sałatce? Na przykład co?
— Nie wiem. Bieluń albo coś takiego. Być może, jak to powiedzieć, mamy halucynacje.
— W jaki sposób bieluń mógł się dostać do naszej sałatki? Przecież widziałam, jak ją
przygotowujesz. Nie było w niej nic oprócz rokietty, młodej cebuli, plasterków buraka i
ugotowanych na twardo jajek.
— Ale przecież ta róża nie może naprawdę istnieć. Ja jej nie posadziłam, ja ją
namalowałam!
— Może to jest cud? — zapytała Sissy.
— Sama w to nie wierzysz, prawda?
— Jeśli to nie jest cud, to co to może być innego? Może to znak od Boga?
— Dlaczego niby Bóg miałby przekazywać nam właśnie taki znak? Jeśli to Jego sprawka,
co chce nam przez to powiedzieć? Że nie mamy uprawiać róż? Że wolno nam je wyłącznie
malować?
— Może to jest coś więcej niż znak? — zapytała Sissy. — Może to ostrzeżenie? —
Uniosła do góry karty DeVane. — Właśnie przepowiadałam moją najbliższą przyszłość.
Popatrz tylko na to: przy stole siedzą cztery osoby, jedna z nich wygląda tak, jakby stanowiła
zagrożenie dla pozostałych trzech. A teraz to: praczka, wyżymająca zakrwawioną koszulę. I
znowu: rzeźbiarz rzeźbi mężczyznę, który ma krew na rękach.
— Nie rozumiem. Co to właściwie ma znaczyć?
— Myślę, że chodzi tutaj o coś, co nam się przydarzy, albo o coś, w co się wkrótce
nieświadomie wplączemy. Ktoś odniesie poważne rany, a może nawet zostanie zabity.
— Ale nie żadna z nas?
— Mam ogromną nadzieję, że nie. Ale ten rzeźbiarz… Myślę, że on przedstawia ciebie.
Niezależnie od tego, kto będzie odpowiedzialny za to zranienie lub morderstwo, to ciebie
policja poprosi, żebyś naszkicowała jego portret.
Molly potrząsnęła głową.
— Daj spokój, Sissy, już od miesięcy policja nie prosiła mnie o żadne rysunki. Ostatni
szkic wykonałam chyba w lutym, kiedy zgwałcono tę nauczycielkę w Summie Country Day
School. Policja kryminalna preferuje dzisiaj komputery.
— Ale to wszystko jest przecież w kartach, Molly. A karty nie mają żadnego powodu,
żeby kłamać.
— Wiesz co, być może powinnaś jeszcze powróżyć z liści herbaty, żeby mieć pewność.
Karty pewnie nie kłamią, ale przecież mogły się pomylić, prawda?
— Molly, na wszystkich tych kartach są róże i one także coś znaczą, chociaż nie wiem co.
A poza tym, co tutaj mamy, co tutaj rośnie, na naszych oczach?
Molly wyglądała na zdezorientowaną i zaniepokojoną.
— Posłuchaj — powiedziała. — Nie wiem, co o tym myśleć. Najlepiej zrobię, jak wrócę
do środka i dokończę malowanie. A ty może spróbuj jeszcze raz z kartami, dobrze? Może tym
razem powiedzą ci coś zupełnie innego? Coś mniej… rozumiesz, brrrr!
Sissy wzruszyła ramionami.
— Dobrze, mogę spróbować. Ale zapewniam cię, że znowu pokażą się te same karty albo
inne, ale będą one znaczyły to samo. Zawsze tak się dzieje. To jest równie jasne jak to, że po
nocy następuje dzień.
Molly wyciągnęła rękę w stronę kwiatka i przez moment Sissy myślała, że zamierza go
zerwać. Ta jednak zawahała się i cofnęła dłoń, jakby zerwanie kwiatu mogło uczynić go
bardziej realnym.
— W sumie mogę ją tutaj zostawić — powiedziała. — Prawdopodobnie to jest jedyna
róża, która wyrosła i kiedykolwiek wyrośnie w moim ogrodzie.
Posłała Sissy krótki, niepewny uśmiech i wróciła do domu. Sissy odwróciła się w kierunku
winorośli.
— No, Panie Lincoln sprawdźmy, czy przyszłość może się nam jednak ukazać trochę
bardziej różowo. Albo trochę mniej.
Wygładziła sukienkę na udach, zamierzając usiąść, lecz nagle Molly znów ukazała się w
drzwiach.
— Sissy? — Jej głos był bezbarwny jak zimna woda.
— Co się stało, Molly?
— Chodź, sama zobacz.
Sissy podążyła za nią do pracowni. Na biurku leżał podręcznik dla ogrodników, otwarty na
róży odmiany „Pan Lincoln”. Wciąż stało na nim także okrągłe lustro oraz pudełko z farbami.
Jednak kartka papieru rysunkowego, na którym jeszcze przed chwilą malowała różę, była
zupełnie pusta.
Sissy wyjrzała przez okno. Na zewnątrz, w jaskrawych promieniach słońca, lekko chwiała
się szkarłatna róża. Po jej łodydze wciąż pełzła biedronka. Sissy spojrzała na Molly.
— Namaluj coś jeszcze — powiedziała. — Jeszcze jedną różę. Albo może ptaka.
Cokolwiek.
Czerwona winda
Jimmy jeszcze raz nacisnął guzik przywołujący windę i powiedział:
— Do diabła, co oni robią tam na górze? Wystygnie mi bagietka.
— Jakiś głupol pewnie zostawił otwarte drzwi — zauważył Newton. — Zawsze tak robią,
kiedy przenoszą swoje meble z piętra na piętro. Nic ich nie obchodzi, że ktoś inny chce
szybko wrócić do biura.
Jimmy nacisnął przycisk i przytrzymał na nim palec, jednak wskaźnik położenia windy
nadal pokazywał, że kabina stoi na piętnastym piętrze. Przy drzwiach kabiny zgromadziło się
już pięciu czy sześciu urzędników z pojemnikami zawierającymi lunch na wynos lub ze
styropianowymi kubkami z kawą. Pojawił się też kurier z firmy Skyline, bezustannie
pociągający nosem, dzierżący pod pachą wielką papierową torbę, która mocno pachniała
cynamonowym chili.
— Cholera jasna, to się staje nie do zniesienia — mruknął księgowy w koszuli z krótkim
rękawem, starający się utrzymać na neseserze trzy kartony pizzy La Rosa i trzy pojemniki z
zupą. — Czy ktoś chciałby się przebiec tam na górę i sprawdzić, co się dzieje?
Jimmy położył dłoń na piersi i powiedział ze świszczącym oddechem.
— Przykro mi, stary, ale mam astmę. Piętnaście pięter by mnie zabiło. Newton, stary, a
może ty tam pobiegniesz? Zaopiekuję się twoim hamburgerem.
Przy windzie pojawiło się trzech kolejnych urzędników, a każdy miał ze sobą porcję
lunchu na wynos.
— Cholerna winda znowu nie działa — wyjaśnił im księgowy w koszuli z krótkim
rękawem, jakby to jeszcze nie było oczywiste.
W Giley Building, stojącym w centrum Cincinnati, znajdowały się trzy windy, jednak
przez większość czasu działała tylko jedna z nich i nawet jeśli działała, jej drzwi zawsze
zamykały się samoczynnie z takim impetem, że Jimmy obawiał się, iż nigdy już się nie
otworzą, a on sam utkwi w windzie jak w pułapce.
Giley Building powstał w niecałe jedenaście miesięcy, podczas Wielkiego Kryzysu —
wybudowało go kilkuset robotników marzących wówczas o jakiejkolwiek pracy. Ponad trzy
lata wcześniej budynek przeznaczono do wyburzenia, ale miejscowi konserwatorzy
przeprowadzili skuteczną walkę w obronie jego fasady w stylu charakterystycznym dla
architektury włoskiej, wykonanej z brązowych cegieł, oraz jego ponurego holu z brązowego
marmuru, ozdobionego płaskorzeźbami przedstawiającymi historię Cincinnati, na przykład
przypłynięcie pierwszego statku rzecznego, zbudowanie pierwszego mostu na filarach ponad
rzeką Ohio czy wreszcie otwarcie pierwszej fabryki mydła przez firmę Procter & Gamble.
Obecnie budynek zajęty był mniej więcej w dwóch trzecich. Wiele pięter było
opustoszałych. Na korytarzach odbijało się echo, walały się przewrócone krzesła i tablice
informacyjne, wciąż pełne przypiętych do nich żółtych karteczek.
— Szlag by to trafił — westchnął Newton.
Podał jednak Jimmy’emu pudełko z hamburgerem White Castle i ruszył w kierunku klatki
schodowej. W tej samej chwili, w której złapał za klamkę prowadzących na nią drzwi,
rozległo się ciche „bang” i na wskaźniku położenia windy zaczęły się zmieniać cyferki.
Najpierw ułożyły się w liczbę 14, potem szybko w 12.
— Alleluja! — zawołał księgowy. Pozostali urzędnicy zdobyli się tylko na cyniczny
rechot.
Newton wrócił po swojego hamburgera.
— Zamierzam zmienić pracę, człowieku — powiedział. — Chciałbym pracować w
budynku, w którym windy bezawaryjnie jeżdżą w dół i do góry, w którym naprawdę działa
klimatyzacja i w którym połowy biur nie zajmują duchy.
Przypomniał sobie, jak słyszał ludzi spacerujących późno wieczorem po pustych piętrach,
głosy, zwielokrotniane przez echo, i dzwonki telefonów, których nikt nie odbierał.
— Stary, chyba os...