Dawid Ladach
Cztery kroki w szaleństwo
© Copyright by Dawid Ladach Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i ko...
19 downloads
23 Views
450KB Size
Dawid Ladach
Cztery kroki w szaleństwo
© Copyright by Dawid Ladach Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części niniejszej publikacji jest zabronione bez pisemnej zgody autora. Zabrania się jej publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży zgodnie z Regulaminem Wydaje.pl. opracowanie graficzne | Dominika Bronk korekta | Dawid Ladach Cztery kroki w szaleństwo Dawid Ladach Wydanie I
1
Spis treści Brzytwa ............................................................................................................. 3 Interferencja ...................................................................................................... 13 Granice .............................................................................................................. 34 Atak krwiożerczej skarpety ............................................................................... 39
2
Brzytwa I O czwartej nad ranem otworzył oczy. Nic nie wiedział – ciemność była absolutna. Zdawało mu się, że jest w niej zawieszony, w ciemności-pustce. On i nicość. Leżał nie ruszając się. Myśli przepływały wolno, leniwie – lekkie i niegroźne. Po kilku minutach poczuł, jak pustka wkrada się w niego, i nie spodobało mu się to. Szarpnął się i spuścił nogi z wąskiego łóżka, znajdując się w pozycji siedzącej. Nagły ruch przyniósł zawrót głowy. Przycisnął pięść do czoła i skrzywił się, zgarbiony i zagubiony. Po kolejnych minutach mózg dogadał się z błędnikiem, a Jacek sięgnął po leżącą na stoliku komórkę, wcisnął przypadkowy klawisz i spojrzał na wyświetlacz. Oczy natychmiast wybuchły bólem, a głowa bez żadnych konsultacji odwróciła się od przykrego źródła światła. Dopiero po kilkunastu sekundach obcowania z wyświetlaczem Jacek otrzymał informację, że jest czwarta osiem. Nieźle, naprawdę nieźle, pomyślał, bo coraz częściej zdarzało mu się budzić o trzeciej albo drugiej w nocy, mając przed sobą samotną podróż przez noc. Przeciągnął się i sięgnął po torbę leżącą przy łóżku. Wyciągnął z niej kredę, zapałki i pięć grubych świec – każdą w innym kolorze: białą, fioletową, czerwoną, zieloną, czarną. Syknęła zadziwiająco długa zapałka – jakiś czas temu namoczona jego krwią i wysuszona tak, że nadawała się do użytku – którą je podpalił. Gdy świece płonęły, ustawił je i połączył kredą tworząc pentagram, w którym każde ramię wieńczyła jedna ze świec. Znów sięgnął do torby. Tym razem wydobył z niej książkę w dużym formacie, z dużą ilością stron, oprawioną w skórę. Zasiadł z nią po turecku w środku swojego dzieła, otworzył blisko środka i zaczął czytać. Litery migoczące w rytm tańczących płomieni świec składały się na dzieło o wymownym tytule „Jesteś synem Szatana?”. W odbiorcy, który zwiedzał karty tej księgi traktującej o Szatanie, ale przede wszystkim o jego synu, egzystującym gdzieś na świecie nieświadom swojej mocy, co rusz pojawiało się pytanie: „Może to ja?”. Jacek też je podświadomie zadawał – książka była bardzo sugestywna i uniwersalna, jak dzieło Kilgore Trouta przekonujące jednego z bohaterów „Śniadania mistrzów”, że wszyscy na ziemi są jedynie robotami, podczas gdy on jest jedynym człowiekiem z krwi i kości, z wolną wolą.
3
Jacek odpowiadał sobie na zadawane w kółko pytanie: „Nie… ale…” To „ale” wyznaczało krąg jego życia. Było prawdziwym pentagramem. Gdy ilość światła słonecznego w pokoju przekroczyła ilość światła emitowanego przez płomienie świec, zamknął księgę. Kreda, zapałki, świece, książka wylądowały w torbie, a pentagram, przy pomocy ścierki, zamienił się w pozbawiony symboliki pył kredowy. Słońce pięło się w górę, ptaki śmigały po gałęziach, a niebo było bezchmurne gdy ubrany schodził po schodach z piętra na parter. Przeszedł przez pokój swoich znajomych i wyszedł przed jednopiętrowy, drewniany domek. Ogarnęła go zieloność traw, świerków i tui. Jego prawa ręka bezwiednie powędrowała do ust i zaczęła je delikatnie trzeć. Był to nawyk, którego narodziny Jacek datował na kilka dni po śmierci palenia umarłego tuż po zgonie jego matki – wyglądało na to, że jego ręce trudno było rozstać się z ustami. Do tej pory, zdawszy sobie sprawę, co robi, szedł na pewien kompromis: pocierał palcami podbródek, co było o wiele mniej dziwne, ale od kilku dni przestał zawracać sobie tym głowę. Najważniejsze to nie palić. Jego matka nienawidziła papierosów. Mówiła, że to nie w porządku robić taką krzywdę swoim narządom: żołądkowi, płucom, sercu, trzustce, nerkom… – one tak się starają, żebyś mógł żyć, a Ty co? Kłody pod nogi w postaci amoniaku, cyjanowodoru, chlorku winylu, acetonu… To była dobra i mądra kobieta. Ziewnął. Pomyślał o śnie, ale wiedział, że nie czas na niego – ziewanie to w tej chwili jedynie list pożegnalny od niego; ziewanie jako zapowiedź wizyty nastąpi około piętnastej, a o szesnastej będzie można się zdrzemnąć. Lubił te około dwugodzinne drzemki, w których nie dręczyły go żadne zęby, pazury, krzyki, gonitwy… Jakże różny to był sen od tego, który odwiedzał go w nocy. Nieco bezwiednie, głównie po to, żeby przerwać stagnację, ruszył przed siebie do stojącego z boku domku motocykla: Hondy Goldwing, wielkiej kanapy na kółkach gwarantującej ogromny komfort jazdy (pasażer z tyłu ma nawet podłokietniki), bezpieczeństwo choćby przez nowoczesną poduszkę powietrzną, wielka pojemność bagażników. Jacek dosiadł ją i chwycił za kierownicę. Nic nie poczuł; na motocykl wsiadł głównie z powodu norm mówiących: „Tak trzeba”, bo motoryzacja kompletnie go nie pociągała – nie miał nawet prawa jazdy. Nie mógł go zdać, ale to nie dlatego nie prowadził, choć poruszał się komunikacją publiczną z powodu tego samego zjawiska, przez które był odprawiany z kwitkiem przez egzaminatorów jazdy: przez chwilową nieobecność. Zdarzało mu się podczas prowadzenia auta na chwilę mentalnie go opuścić, znajdując się w… ciemnym pokoju jego znajomych, a więc nigdzie. Chwilowe wyłączenie. Najwyżej kilka 4
sekund, ale wystarczało, żeby zrobić coś nieprzepisowego na drodze. Powiedział, że nie będzie jeździł za kółkiem, a wszyscy myśleli, że nie chce narażać innych uczestników ruchu, nie zdając sobie sprawy, jak bardzo go to nie obchodziło. Chodziło o brak kontroli. Utrata kontroli to bycie na kolanach, to bycie na łasce innych, to utrata siebie – to niedopuszczalne. Zsiadł z motocykla i podszedł do świerków. Przebił się przez nie i przywarł do drewnianego przęsła ogrodzenia, by spojrzeć na znajdujące się dwieście metrów dalej jezioro, w tej chwili jeszcze spokojne, dostojnie czekające na chmary turystów. Myślał o swoich znajomych, u których teraz mieszkał, o Kamili i Bartku. Mieli wiele motocykli (wilki drogowe), którymi zwiedzili już całą Europę – widzieli nieporównywalnie więcej niż ja, myślał Jacek. Ich maszyny, podróże, domki rozsiane po całej Polsce, a oni zdrowi, tryskający energią, planujący dziecko… Zwiesił głowę i pozostał tak przez chwilę, aż krew uderzyła mu do głowy, spowodowała uczucie ciężkości. Zawrócił do domku, mimowolnie spoglądając na krąg piachu – wysepkę śmierci wśród morza traw. Przedwczoraj w tym miejscu paliło się ognisko. Byli znajomi Kamili i Bartka, kiełbaski, piwo, drinki, śmiechy, plany, opowiastki, plotki i wszystko, co przy ognisku ma miejsce, no, może prócz kilku rzeczy, na przykład gitary. Szkoda, że jej nie było – lubię ją, pomyślał Jacek, który, nawet bez gitary bawił się całkiem nieźle: słał uśmiechy, pił, uczestniczył w rozmowach, nawet opowiedział kilka żartów, niezbyt śmiesznych, ale były salwy śmiechu – przez alkohol albo z litości. Teraz, patrząc na krąg piachu, myślał jedynie: „Nienawidzę was”. Przyśpieszył kroku i znalazł się w domku. Podszedł do nóg łóżka znajomych. Kamila – niewysoka blondynka o kręconych włosach i małej twarzy – spała na lewym boku, zwrócona do Bartka, mężczyzny o posturze zapaśnika: wysokiego, o dużej masie, ale nie otyłego i nieumięśnionego. Był silny, choć w ogóle nie ćwiczył. Kolejny dowód na to, że są szczęściarze i są szmaciarze, pomyślał. – Mógłbym cię teraz zabić – powiedział cicho Jacek. – Ciebie i twoją żonę. Element zaskoczenia plus szybka ręka i by was nie było. Twoja postura i bogactwo byłoby jedynie dekoracją mojego dzieła. Stał przed ich łóżkiem kilka minut, czując przeróżne emocje: gniew, podziw, wstręt, wdzięczność, agresję, rozczulenie. Nie obawiał się, że znajomi obudzą się i widząc go wpatrującego się w nich nabiorą podejrzliwości i wrogości. Nie, ci miłosierni samarytanie byli naprawdę bardzo miłosierni: nie mieliby do niego żadnych pretensji; rozumieli w jakiej sytuacji się znalazł: odejście żony, utrata pracy, próba samobójcza, śmierć matki i kłopoty z prawem przez bójkę w barze działały na ich wyobraźnię. 5
– Słodziutkich snów – powiedział i poszedł na górę. Zabrał plecak, po czym opuścił teren Kamili i Bartka.
II Wysiadł z autobusu w mieście i poszedł w kierunku hotelu widocznego w oddali. Jego wzrok koncentrował się niemal wyłącznie na nim – Jacek był jak kot tak silnie wpatrzony w ofiarę, że wszystko, co nią nie było, będąc jednocześnie w zasięgu jego wzroku, stawało się pozbawioną szczegółów otoczką. Pokonawszy przeszklone drzwi, przeszedł przez uważany przez siebie za banalny i ubogo urządzony hall: kremowe, prawie nagie ściany, duże okna, dużo roślinności i kilka białych kanap z owalnymi stolikami – wszystko sprawiało wrażenie przypadkowego… A może o to chodzi?, pomyślał i podszedł do kontuaru wyglądającego na wykonany z ciężkiego drewna, zza którym stał młody mężczyzna w bordowym uniformie. Z wystudiowanym uśmiechem wysłuchał żądania gościa dotyczącego najtańszego pokoju, jaki był wolny. Gdy przeglądał system, aby spełnić życzenie gościa, Jacek nazwał go robotem, a potem marionetką, a jeszcze potem manekinem – pustym manekinem, w którym nie chce zamieszkać nawet najpodlejsza dusza. – Tak, mam dla pana pokój… – powiedział mężczyzna w recepcji i przedstawił go. – Biorę – odparł Jacek, zapłacił sto pięćdziesiąt złotych, zameldował się i odebrał klucz ze staroświecką, charakterystyczną gruszką z wybitym u podstawy numerem. Wjechał na drugie piętro i zmierzając po bordowej wykładzinie w owalne czerwone znaki, po swojej lewej i prawej mając kremowe ściany i drzwi, nad którymi zainstalowano małe lampki pomagające w odnalezieniu pokoju, czuł rozsadzające go podniecenie. Znalazłszy się pod swoim numerem, otworzył drzwi i zniknął za nimi. Skromnie urządzone pomieszczenie nie zachwyciło go ani nie odstręczyło – kompletnie go nie interesowało, w przeciwieństwie do urządzenia pokoju 303, wynajmowanego przez niego jakiś czas temu, w którym pozostawił swoje ślady, osobliwe prezenty. Między innymi wypalił w podłodze pod dywanem, w miejscu, w którym stoi tam łóżko znak pentagramu, na zwieńczeniu każdej z jego ramion umieszczając ludzkie paznokcie. W rozprutym, a potem skrzętnie zszytym materacu umieścił ciała pająków i czerw, a także nieco wronich piór. Za lustrem w łazience namalował oko kocią krwią. Krzesła natarł owczym łojem. Wszystko to okrasił zaklęciami i rytuałem z użyciem świec. W tymże pokoju zatrzymała się pięć dni temu młoda kobieta – wiedział to od przekupionego recepcjonisty. Po jej zameldowaniu się Jacek 6
obejrzał ją sobie: leginsy opinające szczupłe proste nogi; koszulka podkreślająca wąską talię; wysoka; ciemne, prawie czarne włosy; dobry makijaż na młodej twarzy liczącej niecałe trzydzieści lat – tym dla niego była – zbiorem dobrze spełnionych kryteriów. Dziś był jej ostatni dzień pobytu. Po pięciu dniach powinna zdradzać wpływ niezwykłego pokoju. Wystarczy znów ją obejrzeć – ten żywy miernik mocy – i ocenić, jak bardzo z nią źle. Kilkanaście minut po przekroczeniu progu hotelu Jacek był pod numerem 303. Zapukał. Raz, potem drugi. Drzwi się niepewnie uchyliły. – Tak? – zapytała kobieta. Była ubrana w gruby, niebieski szlafrok i niebieskie kapcie. – Przepraszam, czy u pani wszystko w porządku? – zapytał, łapczywie przyswajając każdy detal jej jestestwa. – Tak, dlaczego pan pyta? – Usłyszałem jakieś hałasy; myślałem, że dochodzą z pani pokoju. – Nie, spałam, nic nie słyszałam. Może to gdzieś obok. – Być może. W takim razie nie przeszkadzam. – Zaczął się już odwracać, gdy zagadnął jeszcze pełen uroku, ot tak, niby z niewinnej chęci przedłużenia konwersacji o drobne pytanie: – Przepraszam jeszcze, mogę zapytać, jak się tu pani śpi? Tak się zabawnie składa, że już dwa razy dostawałem ten pokój i za każdym razem dręczyły mnie tu koszmary. – Koszmary? O, nie, wszystko w porządku. Mam twardy sen, to pewnie dla tego nie słyszałam hałasów. – No tak, pewnie tak, przepraszam za obudzenie. Życzę miłego dnia. – Nawzajem. Drzwi się zamknęły. Jacek odszedł na kilka kroków i zatrzymał się. W szlafroku trudno ocenić, co z jej ciałem, ale twarz, twarz było widać. Opuchnięta, ale to od snu. I nie tak urodziwa jak wtedy, w pierwszy dzień pobytu, ale to przez opuchliznę i brak makijażu. Włosy w nieładzie, jakby w mniejszej objętości, ale to przecież przez poduszkę… Wnioski? Brak; oględziny odroczone. Wrócił do swojego pokoju i położył się na wznak na łóżku. Oszołomienie nie pozwalało mu myśleć, a sen nie chciał zrobić wyjątku i przyjść dziś wyjątkowo wcześnie. Była szósta trzydzieści. Śniadanie dają tu o dziewiątej trzydzieści. On nie wykupił opcji śniadaniowej, ona tak. Bardzo dobrze. Przed bufetem ją zobaczę. O ile będzie miała siłę tam dojść. Z tą pocieszającą myślą sięgnął do plecaka po książkę, tym razem w formacie A5, posiadającą około czterystu stron, w zwykłej tekturowej okładce. Na jej szczycie był tytuł: 7
„Ciemność cię kocha”. Jej tekst nie był szczytem osiągnięć literatury, co w połączeniu z podnieceniem umysłu nie pozwalało Jackowi skupić się na czarnej stronie rzeczywistości, którą „Ciemność…” opisywała, dlatego gdy podczas lektury z którychś stron wypadło zdjęcie jego żony, chętnie się mu przyjrzał i uruchomił wspomnienia. Musiało się tu znaleźć po rzuceniu klątwy…, pomyślał. W istocie, było to po tym, gdy Jacek nałożył na Dagmarę, swoją żonę, klątwę emocjonalną z wykorzystaniem swojego ulubionego symbolu – pentagramu. Do takiego kroku zmusiło go to, co mu zrobiła. Pomijając częste awantury, które ze sobą prowadzili, posunęła się do czegoś niewybaczalnego, swój początek mającego w słowach: powiedziała mu, że jest w ciąży i że chce dokonać aborcji. Jacek nie był zachwycony tym pomysłem, ale rozumiał żonę – była jeszcze młoda, robiła karierę w socjologii jako specjalista analizy rynku, nie czas było na potomka. Decyzja nie była jednak prosta, wszak chodziło o zabicie własnego dziecka, a więc coś, co położy się cieniem na całej reszcie jego życia – to było jasne. Niejasne było to, jak ciemny będzie ten cień i co da się w nim hodować. Miotał się z podjęciem decyzji, a Dagmara mu w tym pomagała: zmieniała decyzję będąc jak chorągiewka, tyle że, jak się później okazało, wcale nie była kierowana przez wiatr. Raz dziecko to był Boży dar – mówiła o cudzie narodzin; potem dziecko to było nieszczęście, taran, który zniszczy jej życie. Wreszcie, chcąc położyć kres tej piekielnej huśtawce nastrojów, wysłał ją z dziesięcioma tysiącami do dobrej kliniki, by kilka dni po jej wyjeździe dostać papiery rozwodowe. Zdezorientowany dopiero po około miesiącu dowiedział się, co się stało: ciąża, uwiarygodniona czyimiś wynikami badań, to był tylko fortel do dręczenia go i wymuszenia pieniędzy, za które Dagmara zamiast skrobanki urządziła sobie wakacje. W dwa tygodnie po tej sprawie zainteresował się magią. Za oszczędności wynajął kilku specjalistów i rzucił klątwę mającą zrobić to, co miało, według Dagmary, zrobić jej dziecko: zburzyć jej życie. Klątwa okazywała się jednak nieskuteczna: Dagmara nadal kwitła u boku nowego partnera, a Jacek coraz bardziej pogrążał się w dole powstałym przez odejście żony. W dole, który, po bójce w barze odsłonił przed nim nowe rejony – magię. Do zjawisk nadprzyrodzonych prowadziły między innymi uczucia powstałe po domniemanej aborcji i odejściu Dagmary: Jacek czuł się jakby utracił połowę koncentracji, efektywności, zaangażowania… Nie musiał długo czekać na efekty: popełnił kilka błędów w dziale sprzedaży firmy odzieżowej, za które go zwolniono. Po kilku dniach życia bezrobotnego, wracając ze sklepu, sam nie widział kiedy zszedł z chodnika pod nadjeżdżający samochód. Nie stało mu się nic poważnego, ale za słabo ukrywał to, co zaszło, zwyczajnie nie mając na 8
to sił – psychiatra w szpitalu orzekł, że Jacek próbował popełnić samobójstwo. Informacja ta trafiła do jego matki. Niedługo potem zmarła na zawał. Trudno rzetelnie orzec, czy to przez trudną sytuację, w której znalazł się jej syn, czy chodziło o coś zupełnie innego. W każdym razie Jacek wiedział swoje – do czary goryczy została dolana krew jego matki. Był pogrzeb, a po nim, jeszcze w tym samym dniu, bójka w barze z nieodpowiednim facetem. Wszystko się posypało. Specjaliści od magii mówili mu, że ktoś nałożył na niego klątwę, możliwe, że Dagmara. Jacek nie miał wątpliwości: przeszedł rytuał oczyszczenia, a potem odpłacił się żonie pięknym za nadobne. Schował na tyłach książki zdjęcie utrwalające szeroką twarz z ostrymi rysami, szeroko rozstawionymi oczami i wydatną szczęką – niekobiece oblicze, ale całkiem ładne, niebanalne na tyle, że Jacek zwrócił na nie uwagę w barze dawno temu, gdy życie nie miało nic wspólnego z płaską kupką kart. Wrócił do czytania, choć z każdą minutą coraz większy procent jego uwagi przenosił się do kanapy stojącej przed drzwiami bufetu. W końcu znalazł się tam cały – i mentalnie, i fizycznie, o ósmej pięćdziesiąt. Gorączkowo wgryzając się w twarze przechodniów, by nie przegapić tej, na która czeka, poczuł ból górnej wargi. Na moment porzucił lustrację klientów hotelu i zbadał sprawę ust. Nie była to zagadką dla Sherlocka, mimo to Jacek przez dłuższą chwilę wpatrywał się w wyciągnięta przed twarz dłoń, która przed chwilą pocierała jego wargę. Ależ organizm krzyczał przez przed chwilą zadany sobie ból o nikotynę! Ale nic z tego, nic z tego, przecież mama, ona… ja nie mog… Ludzie!, pomyślał i wrócił do przyglądania się mieszkańcom czterogwiazdkowego domu. O ósmej piętnaście ją zobaczył. Jego wzrok poraził przeraźliwie żółty sweter będący jak słońce utkane z tkaniny. W jego sile ogrzewała się jej twarz z nienagannym makijażem, z włosami o niezwykłej objętości, lekko unoszącymi się i opadającymi z subtelnością czułego muśnięcia warg. Obejrzał się za nią, gdy wchodziła do bufetu: jej obcisłe dżinsy i tenisówki dodawały jej młodzieńczego uroku. Wstał i poszedł przed siebie. Otumaniony zabrał z pokoju plecak, wymeldował się i wyszedł z hotelu. Nie przeszło mu przez myśl znaleźć nowy obiekt, do którego pasowałaby lepiej niż do mężczyzny w rejestracji metafora manekina, bo w jego głowie wśród kotłaniny myśli w różnych formach prym wiodła myśl dająca ująć się w słowie: niemożliwe.
9
III Jego następnym przystankiem była opuszczona, jednopiętrowa kamienica z towarzyszącą jej tablicą: GROZI ZAWALENIEM. Jacek przeszedł przez dziurawe jak szwajcarski ser ogrodzenie i wszedł do budynku przez nieregularny otwór będącym cieniem siebie – wejścia z futryną i drzwiami. Od razu natknął się na bezdomnego: około pięćdziesięcioletniego brodacza zawiniętego w stos szmat, emanującego aureolą smrodu. Zdawał się być nieprzytomny, zapewne z niedożywienia i procentów zasilających jego sponiewierane narządy. Jacek kopnął go w miejsce, gdzie, jak mniemał, powinny znajdować się jego żebra. Poczuł się tak, jakby kopnął miękki walec amortyzujący uderzenie, niemal pozbawiony zdolności samodzielnego ruchu. Przeskoczył go na sprężystych nogach, czując się, dzięki kontrastowi z bezdomnym, silny i pełen możliwości, przyszłości. Raźnym krokiem zbiegł po schodach, nad którymi, między ścianami pokrytymi najgorszymi bohomazami uwłaczającymi grafity, unosiło się uperfumowane uryną powietrze. Potem pomaszerował wąskim korytarzem co rusz wysuwającym w jego kierunku opuchły i popękany jęzor z cegły, aż znalazł się przy solidnym wejściu wyróżniających się na tle innych znajdujących się tu wejść nieprzegnitymi grubymi deskami i kilkoma kłódkami dobrych firm. Jacek otworzył drzwi własnej konstrukcji i wszedł do największego pomieszczenia w piwnicach umierającej kamienicy. Przywitał go, jak zawsze, smród wychylający swoje obrzydliwe oblicze zza maski zapachu z cytrynowego odświeżacza powietrza i ciche brzęczenie zbliżone do dźwięku skrzydeł owadów. Jacek zamknął za sobą drzwi i wszedł w nakreślony na podłodze krwią pentagram, w którego środku stało krzesło z przykutym do niego nagim mężczyzną. Z głową opuszczoną na klatkę piersiową więzień zdawał się spać albo kontemplować z bliska symbole powstałe na jego piersiach przez przypalanie ich rozgrzanym żelazem, polewanie kwasem, przez nacinanie ich ostrymi narzędziami i uderzenie tępymi narzędziami tworzącymi znakisińce. Jacek wyjął z plecaka butelkę i oblał znajdującą się w niej wodą przykutego mężczyznę. Życiodajny płyn spłynął po ogolonej głowie więźnia, jego skroniach i pozacinanych od golenia policzkach, najpierw ściekając ciurkiem, potem jedynie kapiąc na betonową podłogę. Krystaliczny dźwięk wody i łacińskie szemranie płynące z głośników rozstawionych w kątach pomieszczenia, nieustannie sączących cichą modlitwę, były przez 10
chwilę jedynymi słyszalnymi tu odgłosami, bowiem ani siedzący w środku pentagramu mężczyzna, ani Jacek nie wydawali z siebie żadnych dźwięków. Potem nastąpiło szurnięcie i cichy, głuchy dźwięk uderzenia buta o piszczel – produkt zabiegu, który przyniósł kopiącemu równie mizerne efekty, co kopnięcie przy wejściu do kamienicy bezdomnego w żebra. Jackowi zaczęło brakować tchu, i to wcale nie przez duszący zapach kału i cytryn, ale przez wynik, jaki dawały poczynione przez niego obserwacje: brak reakcji przykutego mężczyzny na wodę i ból, a do tego sinoczerwone zabarwienie jego pośladków i ud oraz szarość pozostałych partii skóry – kolory, w jakie lubiła stroić się śmierć. W celu zagłuszenia racjonalnego głosu w swojej głowie, Jacek zdecydował się na prymitywizm: agresję i krzyk: – Co jest gnoju? – Obszedł więźnia i dotknął jego pleców – zimnych i sztywnych. – Nie, nie rób sobie jaj! Nie żyjesz, gnido?! Ty parszywa gnido! – wrzeszczał wśród ścian wygłuszonych paletami od jajek. Położył na łysej głowie nagiego mężczyzny dłoń i pchnął ją przed siebie, odsłaniając twarz przyglądającą się mu z na wpół otwartymi oczami lalki – suchymi, z zastygłymi źrenicami. Spoliczkował swojego więźnia, a potem przyłożył palce do tętnicy szyjnej, w której już od kilku godzin nie mieszkał puls. – Ty zawszony, niewdzięczny skurwysynu! Miałeś być medium! Taki awans społeczny, a ty co? Tak się odwdzięczasz? – Kopnął go w klatkę piersiową. Mężczyzna poleciał jak kloc drewna do tyłu, odsłaniając stojące pod krzesłem wiaderko z nieczystościami i swoje nagie pośladki widoczne przez otwór w siedzisku krzesła. – Wszyscy jesteście tacy sami: zawszeni, brudni i bezużyteczni. Chwiejnym krokiem zbliżył się do stołu po prawej. Przez moment, patrząc na leżące na blacie amulety, narzędzia, jedzenie, odświeżacze powietrza, leki psychotropowe, książki… nie wiedział, po co tu podszedł, dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że powinien albo zabrać stąd wszystkie swoje rzeczy, albo pozbyć się ciała, np. przez rozczłonkowanie go. Chwycił w dłoń opalarkę – męską odpowiedniczkę suszarki. Ciążyła mu nadmiernie, a jego palce rwały się do rozwarcia uścisku jakby chwytały coś trującego. Odłożył narzędzie i wyszedł z boksu piwnicy, zamykając za sobą drzwi jedynie na jedną kłódkę. Napotykając na drodze do wyjścia z kamienicy żywą kłodę, nie powtórzył manewru wykonanego w drodze w dół, zrobił tylko duży krok. Będąc już jedną nogą poza przeszkodą, poczuł jak dłoń bezdomnego zaciska się na jego lewej kostce. Z panicznym wręcz obrzydzeniem uwolnił się z uścisku, spazmatycznie podrygując uwięzioną nogą, lewie uchraniając się od upadku na dywan z niedopałków i kolorowej tłuczki butelek tanich trunków. – O co ci chodzi?! – ryknął, widząc jednocześnie w 11
dłoni brodacza zmiętą paczkę papierosów. – Ognia, człowieku – wychrypiał leżący. Jacek spojrzał na niego bez wyrazu, po czym podeszwą buta przed chwilą wyszarpanej z uścisku nogi uderzył bezdomnego w nadgarstek trzymający złoty skarb – żółte pudełko Cameli. Brodacz zacharczał coś z bólu i gniewu, a Jacek chwycił z imponującą szybkością łup i równie szybko opuścił kamienicę. Kilkadziesiąt metrów dalej znalazł kogoś, kto pożyczył mu zapalniczkę. Zapalił papierosa, usiadł na środku chodnika i palił.
12
Interferencja Spotykali się w kuchni Jerzego. Było to pomieszczenie co najmniej zaniedbane. Znajdujące się w nim meble, niegdyś jasnoniebieskie, teraz wyblakłe, przypominały kolorem kości wystawione na długotrwałe działanie promieni słonecznych. Były też mocno uszkodzone: miały krzywe półki, w kilku szafkach brakowało drzwiczek; przyglądając się im dokładnie można było natrafić na dziury niewiadomego pochodzenia. Na ich tle znajdowały się białe, w wielu miejscach popękane kafelki (i okopcone, głównie przy westfalce służącej do przygotowywania posiłków i ogrzewania pomieszczenia), okalające niemal całą kuchnię – ustępowały jedynie przy oknie, wokół którego mętnym blaskiem, powstałym z odbijania światła gołej żarówki, pyszniła się żółta farba olejna. Ona to okalała z trzech stron stół i pięć krzeseł, każde inne, nad którymi górował niegdyś biały sufit, teraz w większości żółto-czarny przez liczne zacieki i ślady pleśni. Przy stole siedział właściciel kuchni – Jerzy, nazywany przez znajomych Jurą. Miał pokaźny zarost, długi nos i zamyślone oczy, nad którymi znajdowały się krzaczaste brwi. Ubrany w wytartą skurzaną kurtkę, znoszone spodnie i oficerki, siedział obok Bladego, człowieka o wiecznie bladej twarzy powstałej przez nieleczoną niedokrwistość, mającego na sobie ciemnoniebieską czapkę z daszkiem i niebieską kufajkę. Po jego lewej siedział starszy jegomość, zupełnie łysy na szczycie głowy, posiadający zarost, ale nie tak pokaźny jak u Jury, duży, nabrzmiały czerwony nos oraz bardzo ciemne, piwne oczy, teraz zamknięte, gdyż Albert, bo tak miał na imię (nazywany Albercikiem albo Dziadkiem), drzemał zgarbiony w swoim swetrze w romby i brudnej marynarce. Naprzeciwko Jury siedział Jacek, noszący przezwisko Koń – od swojego nazwiska Koniewski. Był najmłodszy wśród zebranych – miał zaledwie dwadzieścia cztery lata, podczas gdy jego koledzy mieli powyżej trzydziestu: Jura miał trzydzieści trzy lata, Blady trzydzieści jeden, zaś Albercik sześćdziesiąt dwa. Wśród towarzyszy wyróżniał się nie tylko wiekiem, ale także tym, że jako jedyny miał stałą pracę – był wędzarzem w przetwórni ryb. Był też nie najgorzej ubrany: miał na sobie porządne trapery, czarne dżinsy, czarną puchową kurtkę, spod której widać było nieznoszoną czerwoną bluzę z kapturem. Jego czerwone oczy świadczyły o zmęczeniu i upojeniu alkoholowym. Tak, spotkali się w zimnej i zaniedbanej kuchni, żeby się upić. Na stole przed nimi stały szklanki, kieliszki, talerzyk z ogórkami kiszonymi, talerzyk z kilkoma kanapkami i, 13
oczywiście, flaszka wódki, Krajowa – tylko piętnaście złotych za pół litra – a także leżały dwie paczki papierosów. Blady nachylił się w kierunku Jury. – Mam dla Ciebie kupca na te twoje cegły – powiedział. – Poważnie? – Jura drgnął, wygrzebując się z zamyślenia. – A no. Wczoraj w sklepie spotkałem gościa, co se dom dookoła chce cegłówkami obłożyć, a nawet płotu z cegieł mu się chce, to się i zainteresował, gdy mu powiedziałem o tych twoich cegłówkach. Ale słuchaj, gość chce kupić jak najtaniej – mówił zachrypniętym głosem – wiadomo, kurwa, no nie, to mu powiedziałem, że mam do sprzedania piętnaście palet cegieł, będzie jakieś dziesięć tysi cegłówek, no nie? – No. – No i mówię mu, że to za mniej niż osiemdziesiąt groszy za sztukę nie da rady sprzedać, no wiesz, myślałem, że się fiut zacznie targować i wyjdzie jakie sześćdziesiąt pięć groszy za sztukę, ale ten skurwysyn nie i nie, że on tylko za pięćdziesiąt i wtedy bierze wszystkie. No ja se myślę, że ty te cegły to już piąty rok trzymasz, to se myślę, że pewno się zgodzisz, no nie? No to mówię dobra, ale jeszcze z jednym gościem muszę pogadać, mówię mu, i jutro w sklepie mam mu dać znać, kapujesz? No to jak? – A ty co z tego miał będziesz? – Widzę, żeś nie głupi. Ale ile ja tam mogę wziąć. Ty zarobisz pięć tysi, to ja jakieś wezmę… procent… no dasz tysia i będziemy kwita. – Tysiąc złotych za pośrednictwo? – wtrącił się Koń. – Ty sieć smarku cicho, jak starszyzna interesy robi. To jak, chłopie? – zwrócił się na powrót do Jury. – Pomyśl, wreszcie byś co z chałupą zrobił, bo ta twoja chora, tyś chory, to gówno zrobicie, jak nie z tych cegieł, więc jak? – Ale tysiąc aż? – A to tak dużo? Pomyśl, że żeś tych cegieł z pięć lat sprzedać nie mógł, teraz stoją zarośnięte i tyla z tego. A tu bum, cztery tysie, no? – Osiem stów dla ciebie. – Nie żydź. Tysiąc i dwa razy z rzędu stawiam. – Trzy. – Dobra, trzy! – krzyknął i wyciągnął rękę na zgodę. Jura ją uścisnął. – No a propos, kiedy ten skurwysynek przyjdzie, co? – Blady zwrócił się do Konia. – Jest zimno. Nie wiem, czy przyjdzie. 14
– Że co?! – Chwycił Jacka za rękę. – Gówno mnie obchodzą te jego fanaberie, dzisiaj to on stawia i nie będę ze swoich wykładał na kolejną flachę. Godzinę już tu czekamy na tego popierdoleńca. Dla mnie to on sobie może być popierdolony, ale flaszkę ma postawić i już! – Rzeczywiście dzisiaj mrozi – zgodził się z Koniem Jerzy. – Arek nie chodzi w taką pogodę nigdzie. Jakby na jego słowa wiatr zadął mocno w nieszczelne okno, poruszył nim groźnie, wpuszczając do kuchni trochę mroźnego powietrza. JACEK: Na noc ma jeszcze padać. Wątpię, żeby przyszedł. ALBERT: Kto przyszedł? – zapytał zaspany. BLADY: Właśnie, kurwa, nikt, Dziadku, śpij. ALBERT: A Arka jeszcze nie ma. BLADY: No przecież, kurwa, mówię! ALBERT: Może zatrzymał go kot – wymamrotał. BLADY: Dajcie spokój… JURA: Ile to już będzie? Jakoś rok, no nie? JACEK: Gdzieś koło tego, to stało się którego…? Jakoś tuż przed świętami… BLADY: Przecież wszyscy znają tę historię, nie chce mi się słuchać znów tych pierdół. JACEK: Jak takiś mądry, to powiedź, kiedy to było. BLADY: W zimę, kurwa, nie chcę o tym słyszeć. Zapadła cisza. Wszyscy znali historię Arka, który jeszcze rok temu miał jakieś perspektywy. Pracował wtedy jako magazynier w hipermarkecie, jeździł Golfem dwójką i wynajmował kawalerkę w mieście. Potem wszystko wzięło w łeb. Kilka dni przed Świętami Bożego Narodzenia miał wziąć urlop, pojechać do matki mieszkającej samotnie na wsi i pomóc jej w przygotowaniach do świąt. Jego ojciec zmarł pięć miesięcy przed świętami, ginąc podczas rozbiórki popegeerowskiej chlewni, podczas rozbierania której niespodziewanie przygniotła go zawalająca się jedna ze ścian. Matka Arka dostała osiemdziesiąt tysięcy odszkodowania z firmy ubezpieczeniowej, za co mogła przetrwać pierwsze miesiące po stracie męża, nie martwiąc się przynajmniej finansami. Inaczej było w innych kwestiach. Ciężko zniosła śmierć jednej z najbliższych jej osób, brała leki uspokajające i przeciwdepresyjne, a mimo to nadal tonęła we łzach. Arek także miał problemy ze śmiercią ojca, nawet większe od matki, ale lepiej to ukrywał.
15
Po tragedii nie mógł dużo czasu spędzić w domu rodzinnym, bo wzywała go praca, w której to miał nadzieję ugasić nieco swoją nadwrażliwość, którą prezentował od dziecka, najpierw skłonnością do częstego płaczu, potem zamiłowaniem do sztuki, w której próbował swoich sił. Brał się za rysunek, malarstwo, potem poezję, którą uprawiał do dziś, od czasu do czasu zajmując jakieś miejsce na podium w mało ważnych konkursach. Niedługo po śmierci ojca, gdy Arek mieszkał w mieście, pracował i dzwonił co wieczór do domu, z jego matką zamieszkała jej siostra Alina. Po trzech miesiącach się wyprowadziła, bo razem z Hanną – tak miała na imię matka Arka – uznały, że ta czuje się już całkiem dobrze i może zostać sama, ustalając przy tym, że Alina będzie do niej przyjeżdżała, gdy ta będzie potrzebowała pomocy. W związku z tym chciała wpaść do Haliny w okresie przed świętami Bożego Narodzenia, żeby pomóc w przygotowaniach, matka Arka jednak postanowiła nie korzystać z życzliwości siostry – chciała przygotować się do świąt tylko z synem. Arek ucieszył się z propozycji matki dotyczącej przygotowań do świąt we dwoje i z chęcią obiecał pomóc w gotowaniu, smażeniu, sprzątaniu, strojeniu domu i wszystkim innym, co było konieczne. Planował także uzgodnić z rodzicielką, co zrobią z pieniędzmi z odszkodowania i w ogóle, co zrobią ze swoim dalszym życiem. Sądził, że najlepszym wyjściem będzie przeprowadzka Hanny do miasta, zamieszkanie z nim i może wspólne rozkręcenie jakiegoś małego interesu, na przykład sklepu osiedlowego. Pieniędzy powinno wystarczyć, zwłaszcza jeśli wyjmie się wkład ojca w firmę rozbiórkową, w której pracował. Wsiadł więc dziewiętnastego grudnia wieczorem do samochodu i ruszył do małej wioski Tkacze, położonej na uboczu, gdzie mieszkała jego matka, choć Hanna spodziewała się go dwudziestego rano – chciał jej zrobić niespodziankę. Było około dziewiąta wieczór, gdy dotarł do z zjazdu z tablicą „Tkacze 4 km”. Na skrzyżowaniu jedynym źródłem światła był Golf Arka, oświetlający padający śnieg, po cichu tworzący zaspy skrzące się w temperaturze minus dwudziestu stopni. Arek z niepokojem spojrzał na zasypaną przed sobą drogę. Spodziewał się, że będzie nieoczyszczona ze śniegu, bo prowadziła jedynie do małej wioski, ale liczył, że będzie w lepszym stanie. Gdyby prowadziła do Tkaczy i biegła gdzieś dalej, do ważniejszych miejsc niż tylko do zabitej deskami dziury, to pług by się nią już dawno zainteresował, a tak była ostatnia w kolejce do odśnieżenia, bo była najrzadziej uczęszczaną drogą w okolicy. Mało kogo w urzędzie gminy interesowało, że mieszkańcy Tkaczy nie będą mieli jak wydostać się ze swojej wioski. Co tam, róbta se co chceta. 16
Arek ruszył ostrożnie przed siebie z drugiego biegu, żeby uniknąć buksowania kół. Po stu metrach nieco się rozluźnił, bo jazda szła płynnie, bez żadnych przeszkód. Po przejechaniu kilometra zaczął sądzić, że nic złego go już nie spotka. Przyśpieszył z dwudziestu na godzinę do trzydziestu. Przejechał tak kolejny kilometr. Wszystko szło dobrze. Rozluźnił się jeszcze bardziej i przestał z uwagą śledzić drogę, a także nieco przyśpieszył. Gdy pokonał ponad dwa kilometry, wjechał w głębszy śnieg i utknął. Śnieg sięgał do podwozia, co spowodowało, że na nim spoczęła część ciężaru samochodu, przez co nacisk kół na drogę znacząco się zmniejszył. W takiej sytuacji dalsza jazda stała pod dużym znakiem zapytania. Nie pomogło rozbujanie samochodu ani próby usunięcia spod niego śniegu. W końcu zziębnięty Arek dał za wygraną, wiedząc, że aby uwolnić Golfa z zaspy należy wezwać inny pojazd, który go wyciągnie. Wsiadł do samochodu, żeby się trochę zagrzać, po czym wyjął komórkę, aby wezwać pomoc. Gdy spojrzał na jej wyświetlacz, który poinformował go o braku zasięgu, pokiwał z rezygnacją głową – miał telefon w sieci, która ma problemy z dotarciem do takich dziur jak Tkacze. Wiedział o tym, ale zapomniał. Rozejrzał się. Przed sobą miał dwa kilometry zasypanej, słabo widocznej drogi, a wokół ciemność i padający śnieg. Sięgnął do schowka i przerzucił kilka rzeczy w poszukiwaniu latarki. Znalazł ją, małą, z bateriami na wyczerpaniu. Kurwa, zaklną. Posiedział jeszcze chwilę w wozie, rozważając zaistniałą sytuację. To tylko dwa kilometry, myślał. To jedyne wyjście z sytuacji, bo marna szansa, że ktoś tu przyjedzie… A może? Poczekał dwadzieścia minut. Nikt się nie zjawił. Pokiwał głową – dobrze, trzeba będzie przejść te dwa kilosy. Otworzył drzwi, wyszedł na zewnątrz i zadygotał. Wszedł z powrotem do auta, z tylnego siedzenia wziął torbę z ciuchami przygotowanymi na okres świąteczny, wyjął z niej parę spodni i sweter, po czym włożył je na siebie. Teraz, cieplej ubrany, postanowił wyruszyć do Tkaczy. Zaczął iść, oświetlając drogę mało wydajną latarką. Po dziesięciu minutach zaczął wątpić, czy nadal znajduje się na drodze, tak była podobna do poboczy przez nawiany na nią z okolicznych pól śnieg. Arek próbował przypomnieć sobie, jak przebiega trasa do Tkaczy. Na polach odbija w lewo, potem w prawo. Chyba tak, nie był pewny. Gdyby się tu wychował, nie było by problemów z jej znajomością, ale jego domem rodzinnym była wieś położona od Tkaczy o jakieś dwadzieścia kilometrów. Matka z ojcem zmienili miejsce zamieszkania ze względów finansowych – dom w położonej na uboczu wsi był mniejszy, miał mniejsze podwórze i między innymi przez to, a także przez fatalne położenie był tani. Po jego kupnie zostało jeszcze sporo pieniędzy ze sprzedaży dotychczasowego budynku, przez co ojciec 17
Arka, Stanisław, mógł włożyć swój wkład w firmę rozbiórkową kuzyna i stać się tym samym jej skromnym udziałowcem. Dzięki tej inwestycji Hanna po śmierci męża mogła zainwestować w firmę pieniądze z ubezpieczenia i odbierać miesięcznie zysk z jej działania, ale nie chciała mieć już nic wspólnego z działalnością, która zabiła jedną z najbliższych jej osób. Arek miał nadzieję, że uda mu się przekonać matkę, aby odzyskała wkład ojca i razem z pieniędzmi z ubezpieczenia otworzyła z nim jakiś biznesik. Najpierw jednak musiał do niej dotrzeć, a to nie było takie łatwe. Po dwudziestu minutach drogi nadal nie widział świateł wioski, co mogło być spowodowane jego zbyt wolnym zbliżaniem się do celu w wysokim śniegu albo zbyt obfitymi opadami śniegu, które coraz skuteczniej zmniejszały widoczność. Istniała też trzecia możliwość, dość nieprawdopodobna, ale jednak możliwa i przerażająca: Arek zszedł z drogi i idzie w złym kierunku. Nie, nie wierzył w to, choć przyszło mu to już wcześniej do głowy. Znał przecież drogę, widział jej zarysy pod śniegiem i… Zgasła latarka. Arek potrząsnął nią kilka razy, ale osiągnął jedynie kilka błysków. Teraz stał gdzieś w zupełnych ciemnościach w polu, obsypywany gęstym śniegiem w zatrważającym, przynajmniej dla niego, mrozie. Postanowił, że odpocznie chwilę i zastanowi się, co robić. Zaczął mieć pretensję do siebie. Mógł nie robić matce tej niespodzianki – tak byłoby bezpieczniej. Poza tym mógł sprawdzić prognozę pogody, wiedzieć, że opady śniegu będą tutaj bardzo silne, i nic nie zmienia faktu, że w mieście, w którym pracował, białego puchu spadło w ostatnich dniach niewiele. Poza tym, będąc już niedaleko zjazdu do Tkaczy mógł zapytać mieszkańca innej wioski o warunki na drodze, na której miał teraz nadzieję się znajdować. Mógł też pamiętać, że w telefonie nie ma w tych rejonach zasięgu. No i mógł bardziej uważać tuż przed utknięciem w zaspie. Dlaczego był tak beztroski? Zawsze wszystko sprawdzał, dobrze planował (w pracy ani razu nie zdarzyło mu się pomylić faktur, czy też podpisać czegoś niezgodnego ze stanem rzeczywistym), a teraz popełnił tyle błędów, które zaczęły tworzyć groźną sytuację. Arek, żeby zorientować się, która jest godzina i czy ma zasięg w telefonie, wyciągnął komórkę, ta jednak wyśliznęła mu się z ręki i wpadła w śnieg przed nim. Szukanie jej w zupełnej ciemności nie było łatwe. Arek zaczął przesiewać znajdujący się przed nim wysoki śnieg, czując zbliżającą się panikę przyśpieszającą bicie jego serca i ściskającą mu gardło. Po dziesięciu minutach znalazł zgubę. Było dziesięć po dziesiątej.
18
Gdy zgasła latarka, jego ciało rozgrzane marszem w wysokim śniegu osiągnęło temperaturę 38 stopni Celsjusza. Potem, gdy odpoczywał i szukał komórki, przez schładzający się pot znajdujący się na skórze i w ubraniu, spadło szybko do 36 stopni. Obniżenie się temperatury spowodowało zdrętwienie rąk i nóg, bo organizm wysyłał ciepło z kończyn do ważniejszych partii ciała, między innymi do serca, a także zesztywnienie mięśni karku i barków. Arek nie przejął się tym jednak. Uznał to za coś naturalnego i niegroźnego. Postanowił iść przed siebie – prędzej czy później dojdzie do wioski. Szedł. Po piętnastu minutach przedzierania się przez coraz większy śnieg, który był bez wątpienia dowodem na zboczenie z drogi, nadal nie widział świateł wioski. Uznał, że to przez silny opad śniegu, który zaczynał przypominać śnieżycę. Przyśpieszył. Jego temperatura ciała znów wzrosła do blisko 38 stopni. Był rozgrzany, zdeterminowany, a także przestraszony, przez co nieostrożny. Stawiając pośpiesznie ciężkie kroki natrafił na wyrwę terenu i spadł trzy metry w dół. Zabolała go lewa kostka. Wtedy przypomniał sobie słowa swojego lekarza, który powiedział mu jakieś półtora roku temu, gdy Arek przyszedł do niego ze zwichniętą kostką, że raz naciągnięte wiązadła mają tendencję do ponownego naciągania się, dlatego trzeba być ostrożniejszym, by uchronić się przed kolejnymi urazami. A więc to zwichnięcie, pomyślał. Ja pierdole. Usiadł na śniegu, chwycił kostkę w prawą dłoń i zatoczył stopą koło. Zabolało, i to nawet bardzo. Arek wrzasnął o pomoc. Raz, drugi, trzeci. Nikt mu nie odpowiedział. W chwili szalonej nadziei wyjął telefon komórkowy i spojrzał na wskaźnik zasięgu sieci – migał na czerwono, a więc z połączenia się z kimkolwiek nici. Żeby się uspokoić, oparł się o ścianę ze śniegu i przymknął na chwilę oczy. Po chwili, zdając sobie sprawę, że już prawie śpi, poderwał się nagle, stając, co spowodowało skurcz prawego uda i ból w kostce promieniujący do łydki. Krzyknął z bólu, rozpaczy i wściekłości. Potem usiadł, roztarł prawe udo, po czym wstał, tym razem ostrożnie. Przenosząc ciężar ciała na lewą nogę, pokuśtykał przed siebie. Dopiero po kilkunastu krokach zdał sobie sprawę, że spadając zgubił czapkę. Wrócił więc do uskoku terenu i oświetlając miejsce upadku komórką, znalazł ją po kilku minutach, następnie wcisnął sobie na głowę. Gdy to robił, jego sytuacja stawała się niepokojąca. Tuż po upadku z wysokości jego rozgrzane i spocone ciało chętnie oddające ciepło znów doprowadziło do obniżenia swojej temperatury, osiągając najpierw prawidłowy stan 37 stopni, a potem, nie mogąc się zatrzymać między innymi przez nadmiar wyprodukowanego potu i bardzo poważny w skutkach brak czapki, powodowało obniżanie się temperatury dalej, do 36 stopni i niżej, do 35 stopni Celsjusza. Przy tym poziomie ciepłoty 19
ciała Arkiem wstrząsały silne dreszcze, jego kończyny stawały się coraz bardziej zdrętwiałe, a sztywnieniu uległy już niemal wszystkie mięśnie. Ten stan utrzymywał się po wznowieniu przez Arka aktywności, ale nie przeszkadzało mu to przeć naprzód. Była już prawie jedenasta, gdy coś zaczęło przed nim majaczyć – światła wioski. To dodało mu sił – uśmiechnął się i przyśpieszył. Entuzjazm znów obniżył jego koncentrację: Arek przeniósł zbyt duży ciężar ciała na prawą kostkę, która wygięła się nienaturalnie i zwichnęła jeszcze mocniej. Ból spowodował upadek i ryk cierpienia. Próbując wstać Arek zdał sobie sprawę, że nie jest już w stanie iść. Światła wioski jednak były już niedaleko, tak przynajmniej sądził, więc uznał, że dotrze do nich czołgając się. Gdyby miał więcej świadomości, zdałby sobie sprawę, że czołganie się w zmrożonym śniegu to ryzykowne przedsięwzięcie. Ryzykowne, gdyż zmarznięty śnieg dostawał się do jego butów, spodni, a także za kołnierz kurtki, tworząc na jego ciele lodowatą powłoczkę, która roztapiając się pochłaniała jego ciepło. Przez to jego temperatura ciała spadła do 34 stopni Celsjusza. Arek zaczął zagłębiać się w hipotermii. Trzydzieści minut później, gdy był już blisko pierwszych zabudowań, temperatura jego ciała wynosiła 32,5 stopnia. Wtedy jego mózg zapadł najpierw w stan apatii, potem otępienie. Arkowi było już wszystko jedno. Osunął się w śnieg i stracił przytomność. Gdy ją odzyskał, jego ciało miało temperaturę 30 stopni Celsjusza. W tym stanie zużycie tlenu i miara przemiany materii spadła o ponad jedną czwartą, dreszcze ustały, a praca serca stała się niemiarowa. Wtedy go zobaczył. ALBERT: Podobno jest wielki jak owczarek niemiecki. Tak słyszałem. JURA: Kto? ALBERT: Ten kot. Arek powinien pójść z tym do księdza. BLADY: Powinien pójść do psychiatry… a no, tego, on już tam chodzi, pierdole – roześmiał się chrapliwie. – W ogóle wiedzieliście o tym? ALBERT: Ja żyję dłużej na tym świecie i powiem wam, że różne rzeczy się dzieją. Bardzo różne i dziwne rzeczy. Niejedno już słyszałem. Zwłaszcza po wojnie dużo się działo i ja też tam coś widziałem. Da ktoś zapalić? Blady podrzucił mu paczkę papierosów L&M i zapalniczkę. BLADY: Bajki. Jak nie było telewizji i światła to różne rzeczy wam tam do łbów przychodziły. Dziś widno, wszędzie żarówki, jest ten, no, kurwa, Internet, radio, pudło, to takie rzeczy tylko czubkom się zdarzają. Właśnie, jest ten, jak mu tam?, dwudziesty pierwszy wiek, to ty, Koniu, zadzwoń do tego popierdoleńca. 20
Jacek wyjął komórkę i wybrał numer Michoty. JURA: Arek to nie czubek. Mądrzejszy jest od ciebie… BLADY: Ta, jasne, ja pieprze. Widzi kota i co jeszcze? Może jeszcze se myszkę wymyśli to ten jego kot będzie miał się z czym bawić. Albo drugiego kota, bo jak ten jest jak pies, no to… o w pizde. – Zaczął się śmiać. JURA: Młody, polej. JACEK: Susza – zaprezentował pustą butelkę. – A Arek nie odbiera. Co do kota, to nie żaden kundel, tylko kot norweski leśny. Sprawdziliśmy to z Arkiem w komputerze. Tylko że ten Arka kot jest większy od tych norweskich. I jest cały czarny. ALBERT: Mówią, że ma grzywę jak lew. JACEK: One mają coś takiego jak grzywa. BLADY: Jak jest prawdziwy, to dlaczego nikt go z nas nie widział? Tylko on. Nie ma żadnych tych… dowodów, że on istnieje. JURA: Są. Arek leżał jak zabity do piątej nad ranem na dwudziestostopniowym mrozie pod płotem Urbana. Zdechłby tam gdyby nie ten kot. Lekarze się dziwili, że był w tak dobrym stanie i raz dwa postawili go na nogi. Gdyby ten pieprzony kot go nie ogrzał, to by było po nim. BLADY: Wlazł mu pod szmaty i przytulił się do niego. Dobra, kurwa, powiedzcie, wierzycie w to? JACEK: Wszystko może być, nie? – zwrócił się do Alberta. ALBERT: A no jo. JURA: A ty czemu nie wierzysz? Trzęsiesz portkami, bo się boisz? Uważaj żeby ci z nich gówno nie wyleciało. BLADY: Takie teksty to se możesz swojej starej w cipę włożyć jak już nie będziesz dawał rady fiutem. – Podniósł się, a za nim Jura. JURA: Jesteś w moim domu i jak nie chcesz stąd wylecieć z butem w dupie, to stul mordę. JACEK: Dobra, zamknijcie się – powiedział, naciskając dłońmi na ich ramiona, zachęcając ich w ten sposób, aby usiedli. Obaj usiedli. Blady zapalił papierosa, Jura zaczął jeść ogórka kiszonego. BLADY: Dobra, to twój dom, więc niech ci będzie. – Zaciągnął się porządnie dymem. – A wiecie dlaczego on tego kota wtedy zobaczył? JURA: No niby dlaczego? 21
Niecałe dwa miesiące po śmierci Stanisława Arek był w odwiedzinach u matki i mieszkającej z nią ciotki. Był wrzesień. Drugiego dnia pobytu, po zjedzonym objedzie, wyszedł przed dom wystawić się na działanie promieni słonecznych. Przed nim znajdował się mały ogródek Hanny przecięty przez prostą jak strzała ścieżkę, długą na cztery metry, prowadzącą od drzwi niewielkiego, dwupokojowego domu do drewnianej furtki w płocie. Za nią było pobocze drogi, która prześlizgiwała się obok płotu Hanny znajdującego się po prawej stojącego w małym ganku Arka, prowadząca do kościółka oddalonego od posesji Michotów, rodziny Stanisława, jakieś półtora kilometra. Za tą drogą mieszkał sąsiad Hanny, Tadeusz Tulipan, elektryk, wraz z żoną Anną i czternastoletnią córką. Za nimi żyła Genowefa wraz ze schorowaną matką, które utrzymywały się z przyznanych im rent. To Genowefa zawołała stojącego w ganku Arka, wychylając się nieco z drzwi swojego domu tak, aby nie przeszkadzał jej w widzeniu Michoty dom Tulipanów. – Mógłbyś ty do mnie przyjść, co? Prawdziwego chłopa mnie tu potrzeba – zawołała charakterystycznie dla siebie, przyciągając każde y w zdaniu. – Dobrze! – odkrzyknął Arek i ruszył do Genowefy. Po chwili był już na jej podwórku. – Słuchaj – powiedziała – mam dla ciebie zadanie. Tu wokół same baby albo chłopy bez jaj, więc może ty się nadasz. Chodź do drewutni. Arek podszedł do niewielkiej szopy na drewno solidnie zbitej z desek, teraz już zzieleniałych, pokrytej papą, posiadającej niewielkie poddasze, do którego można było wejść przez małe drzwi znajdujące się na wysokości dwóch i pół metra. – Wejdź na górę i powiedz, co widzisz – poleciła. Arek rozejrzał się wokół. Zobaczył opartą o mur nieużywanej stodoły drabinę, podszedł do niej i przyniósł ją pod drzwi prowadzące na poddasze, do którego chwilę później zajrzał. Pierwszym co spostrzegł była wanna stojąca w miejscu, gdzie dach był dziurawy, wypełniona do połowy wodą. Pomyślał, że chodzi o wylanie wody z wanny, co starał się potwierdzić, pytając o to Genowefę. – Poszukaj jeszcze – odpowiedziała mu. Rozejrzał
się
więc
raz
jeszcze
i
wśród
zeschłych
liści,
nawianych
tu
najprawdopodobniej zeszłej jesieni, w kącie, gdzie ukośny dach szopy znajdował się jedynie około trzydziestu centymetrów nad podłogą poddasza, zobaczył coś szarego, ruchliwego. Przypatrzył się dokładniej i już wiedział, co to jest i czego się od niego wymaga. – Chce pani, żebym pozbył się tych kotów? 22
– Ano zgadłeś. W zamian zapraszam na kawę i ciasto. Arek nie widział problemów w wykonaniu zdania. – Kotka gdzieś tu łazi? – zapytał. – Zamknęłam ją w domu. Pokiwał głową i poprosił o jakiś pojemnik. Genowefa przyniosła mu pomarańczową, plastikową miskę. Arek wszedł z nią na poddasze, położył się i poczołgał w kierunku kociąt. Gdy był blisko nich, znajdując się w niskim pomieszczeniu wśród zeschłych liści i unoszącego się wokół kurzu, który go dusił, poczuł napad klaustrofobii, który objawił się paniką i przymusem jak najszybszego wycofania się z, jak sądził jego mózg, niebezpiecznego miejsca. Przestał się czołgać, zasłonił nos kołnierzem bluzy, żeby nie wdychać kurzu, i kilka razy głęboko zaczerpnął powietrza. Zamknął też oczy i instynktownie zaczął liczyć do dziesięciu, najpierw raz, potem drugi i trzeci. Pomogło. Otworzył oczy i, nie chcąc ryzykować kolejnego ataku, zamiast znów się czołgać, sięgnął ręką jak najdalej potrafi i złapał pierwsze kocię, które natychmiast zaczęło miałczeć. Nie zwracając na to uwagi, sięgnął po drugie i trzecie. Gdy już wszystkie były w misce, szczelnie zakrywając pomarańczowe dno, zaczął się wycofywać z ciasnego skraju poddasza, ciesząc się, że najgorsze ma za sobą. Stojąc na ziemi odetchnął z ulgą. Zrobił kilka głębokich wdechów i spojrzał na szare kocięta z czarnymi cętkami, które, jak sądził, krzyczały o pomoc. – Co mam z nimi zrobić? – zapytał Genowefę. – A to nie moja sprawa. A zrób z nimi, co chcesz, tylko żeby nie było problemu. – Dobrze – powiedział i ruszył w kierunku domu, gdy w oknie zobaczył kotkę, matkę trzymanych przez niego kociąt – tak przynajmniej sądził. Patrząc na nią zrobiło mu się niedobrze. Nagle zabicie kociąt przestało mu się wydawać bezproblemową sprawą, a stało się czymś okropnym. Przyjrzał się kotce, która zdawała się pytać go oczami „Dlaczego mi to robisz?”. Szybko odwrócił od niej wzrok i poszedł przed siebie. Chciał jeszcze zawrócić i odmówić wykonania zadania, ale to by było dziwne, niepoważne, a on przecież był dorosłym, odpowiedzialnym facetem, który musiał zadbać o siebie i matkę. Poszedł więc na tyły swojego domu, gdzie znajdowało się szambo, odsunął wieko i… BLADY: No i je wtedy załatwił. Myślał, że od razu pójdą na dno, ale one zaczęły pływać, machać tymi swoimi małymi łapkami wśród gówien i innych nieczystości, powodując te… no, kurwa, jak się to nazywa… powodując takie fale rozchodzące się wokół nich. A on wtedy zamknął klapę i po robocie. Dla każdego normalnego faceta po robocie, ale 23
on, jak ta beksa, zaczął zachodzić w głowę, jak on mógł taką krzywdę wyrządzić tym sukinkotom, zwłaszcza po tym, gdy przypomniał sobie, że jego stary bardzo lubił koty. Kapujecie? Miał nadgryzioną psychikę śmiercią starego i hop, te koty go tego, no… przeciążyły i po zawodniku. Odwaliło mu. Ciągle myślał o tych kotach, aż wtedy, gdy zamarzał, od zimna jeszcze bardziej padło mu na łeb i zobaczył kota, co go niby drapie, ale po tym nie ma ran, tylko sąsiedzi słyszą jak wrzeszczy. Słyszałem, że od zimna ma się halucynacje i może się uszkodzić mózg. Ot, i tyle. No i jeszcze to lustro, nie, Koniku? JACEK: No tak – powiedział nie swoim głosem, zaskoczony. BLADY: Co tak? Bądź bardziej rozmowny, tak przecież chciałeś pieprzyć o tym kocie, to teraz gadaj, ale najpierw zadzwoń jeszcze do swojego koleżki od interesów. A ty ten, słuchaj Jura, przynieś coś do picia, żeby mu się język rozplątał, bo zero siedem na czterech to szkoda gadać. Jerzy wyszedł na chwilę do komórki, a gdy wrócił, trzymał w dłoni gąsior z winem. BLADY: Ooo, samoróbka. Z czego? JURA: Ta, z czarnego bzu. BLADY: No ładnie. Polewaj. Każdy dostał szklankę wina. BLADY: Do dna. – Wypili. – A teraz gadaj – zwrócił się do Jacka. JACEK: Nie odbiera. BLADY: Dobra, a teraz do rzeczy, no? JACEK: No on widział jakby lustro falowało. Widział na lustrze fale takie same, jak te tworzone przez łapki kociaków. Nie mówił wam o tym? BLADY: Nieważne. Mów, mów i nie próbuj oszukiwać, ja dużo wiem. Łykniemy jeszcze. – Wypili po kolejnej szklance. Koniowi zrobiło się gorąco. – No i coś Ty z tym lustrem zmajstrował? Koń spojrzał na niego zaskoczony. JACEK: No… no… BLADY: Co no? Gadaj! JACEK: Zabrałem go od niego. JURA: Po co? – wtrącił się. JACEK: Żeby je zakopać. JURA: Kiedy? Teraz? W zimę? JACEK: No tak. 24
BLADY: Gadaj, kurwa, no! JACEK: Skąd o tym wiesz?! – wybuchnął. BLADY: Nie rób z siebie debila. To mała wioska, a ja jestem towarzyskim człowiekiem, który lubi się rozglądać. Gadaj, bo wiem też o twoich innych sprawkach, a lepiej żeby nie wiedziała o nich twoja matka. Więc jak? JACEK: Nie ma o czym gadać – powiedział zduszonym głosem. – Poszłem do niego… Była trzynasta. Jacek szedł drogą w kierunku Michotów, ślizgając się na ubitym śniegu. Rozglądał się z przyjemnością, podziwiając oblepiony świat śniegiem, wyjątkowo piękny, bo pokryty białym puchem regularnie – był to efekt śnieżnych i bezwietrznych dni. Gdy dotarł do domu Michotów, zapukał w orzechowe drzwi i zwrócił twarz w stronę słońca. Gdy mu otworzono poczuł niewielką nerwowość. W drzwiach stała Hanna o wychudłej twarzy, ziemistej cerze, ubrana w brązową, luźną bluzę, dresowe spodnie i białe klapki. Jacek wymienił z nią grzeczności, po czym poprosił, aby zawołać Arka. Ten po chwili się zjawił. Miał potargane włosy, przekrwione oczy i był nieogolony. Na sobie miał ciepłe gumowce, grube spodnie i puchową kurtkę. – Co? – zapytał. – Przyszedłem po lustro. – Aha. Chodź do środka. Jacek wszedł do korytarza, w którym porozrzucane były buty. Podążając za Arkiem trafił do łazienki. Naprzeciwko wejścia znajdowała się żeliwna wanna, niemal zupełnie żółta od zaschniętego brudu. Zaraz po lewej stał sedes z urwaną zamykającą go klapą. Po prawej stała komoda, która wyglądała najestetyczniej w tym pomieszczeniu. Dalej na lewo, za sedesem, stała umywalka pełna zacieków od mydła, pasty do zębów, niewykluczone, że również od rzygowin. Nad nią znajdowało się lustro z srebrnym wzorkiem przy krawędziach, wysokie na siedemdziesiąt centymetrów i szerokie na pół metra. Jacek chwycił je w obie ręce i zdjął ze ściany. Przestraszony pająk mieszkający za nim uciekł w popłochu. – No to jak, tak jak żeśmy się umawiali, jo? – No, ale wiesz, kurwa, ja ci daje lustro i jeszcze za to płacę. W pizdu taki układ, nie? – Jeśli kot nie zniknie, to ci oddam kasę. – Słowo? – Słowo.
25
Jacek wziął pieniądze i opuścił dom Michotów. Wyszedł przez bramkę i poszedł przed siebie. Po dwustu metrach zatrzymał się na skraju lasu i wyjął ze śniegu kilof i łopatę, które w drodze do Arka tu zostawił, po czym zniknął wśród sosen. Po dziesięciu minutach drogi lasem znalazł się na małym, zapomnianym niemiecko-rosyjskim cmentarzu z okresu pierwszej wojny światowej. Stanął wśród prostokątnych wypukłości przykrytych niedużym śniegiem, którymi były pomniki ofiar wojennych. Za nimi znajdowały się betonowe, przekrzywione i uszkodzone tablice, na których czarnymi literami wypisano imię, nazwisko, datę urodzenia i śmierci zmarłego. Wśród pomników i płyt stały gdzieniegdzie żeliwne i betonowe krzyże, wysokie nawet na dwa metry. Jacek rozejrzał się nieco strwożony za miejscem, w którym mógłby zakopać lustro. Po chwili wahania wybrał skrawek terenu przy tablicy Hannesa Hubermana. Chwycił łopatę i rozgarnął śnieg, po czym sięgnął po kilof i wziął się za rozbijanie zmarzniętej ziemi. Najpierw zaczęły tryskać drobinki lodu, potem grudki ziemi. Jacek po przebiciu się przez piętnastocentymetrową warstwę twardego niemal jak skała gruntu, znów skorzystał z łopaty, po czym zaczął kopać. Po wykopaniu dziury o głębokości metra, z skupieniem włożył do niej lustro i pośpiesznie zakopał. Po wykonanej pracy rozpiął kurtkę i otarł pot z czoła i szyi. Nieco się rozluźnił i odetchnął. Rozejrzał się. Wokół panowała cisza i martwota charakterystyczna dla czasu zimowego. JACEK: Moim zdaniem to lustro to portal, przez który przychodzi ten kot z innego świata. Widziałem coś takiego w filmach. To w tym lustrze pierwszy raz przeglądał się Arek po zabiciu tych kotów… BLADY: Nie no, i żeś to cholerstwo naprawdę zakopał? Ty pusty łbie. Po co? JACEK: Może ziemia cmentarza zatrzyma tego kota. Nie wiem, tak se pomyślałem. BLADY: Naprawdę w to wierzysz, pierdole, ale dobra, powiedz lepiej ile wziąłeś za to kasy. Dużo tam jeszcze Michotom zostało po starym? JACEK: Nie wiesz? Przecież jesteś taki towarzyski i dużo widzisz – powiedział, zapominając o wcześniejszej groźbie. BLADY: Ty mnie gówniarzu nie podskakuj jak ja starszy. Jak ja się pytam, to masz odpowiadać. ALBERT: Najstarszy to tu ja, więc teraz ja zapytam. Pomogło to? JACEK: Nie wiem, zrobiłem to wczoraj. ALBERT: A Arek dał w to wiarę? JACEK: Skoro zapłacił, to chyba tak. 26
BLADY: Szkoda tylko, że nie dość mocno, żeby nie bać się tu przyjść i honorowo postawić flaszkę. No dobra, napijmy się jeszcze tego winka. Pół godziny później, gdy skończyło się wino, a rozmowa zeszła na temat pożaru komina jednego z mieszkańców Tkaczy, ktoś zapukał do drzwi. BLADY: No nie mówcie mi, że to ten kretyn od kota, przecież to jeszcze nie wiosna – zaczął się śmiać. – Proszę – krzyknął Jura. Drzwi otworzyły się, a w mieszkaniu Jerzego stanęła wysoka blondynka, z włosami sięgającymi kształtnych piersi, cienkimi brwiami tworzącymi ostre łuki nad lekko zmrużonymi, ciemnymi oczami, regularnym nosem i wydatnymi ustami ułożonymi w lekki, tajemniczy uśmiech. Ubrana w czarną, przylegającą do ciała suknię sięgającą za kolana i biały płaszcz wyglądała niezwykle pociągająco. – Czy któryś z was to Jacek? – przemówiła miłym głosem. – Tak. Ja – odpowiedział jej Koń. – To świetnie. Wasz kolega Arek nie był zbyt rozmowny, dlatego się trochę naszukałam. Słuchaj, Jacku – powiedziała stanowczym, ale jednocześnie pełnym słodyczy głosem. – Pójdziesz teraz ze mną i oddasz mi lustro, które zabrałeś Arkowi. Zbieraj się, nie mam już dużo czasu. Koń siedział i patrzył na nią zdumiony. Nagle ktoś wszedł i zaczął mu bezceremonialnie rozkazywać. Spojrzał na swoich towarzyszy. Jura patrzył na nieznajomą zaskoczony, Blady z chytrym uśmieszkiem, a Albert z tępym podziwem. – Kim pani jest? – zapytał Jerzy. – Och, wybaczcie, jestem Freja. Szukam drugiej części mnie, czyli czarnego kocura. Jacku, musisz mi w tym pomóc. – To pani po kota, tak? – zapytał Blady, otumaniony urodą nieznajomej. – Ależ to wspaniale, ale może najpierw wielmożna pani by z nami usiadła, zapoznała się; nie ma już winka, ale dobre słówko zawsze się znajdzie. – Wyszczerzył do niej swe żółte zęby w grymasie, który, jego zdaniem, miał przypominać przymilny uśmiech. – Wolę odnaleźć kota. Jacku… – Ale zostawmy chłopaka na chwilę w spokoju, nie widzi pani, że się chłopak zapatrzył na taką piękną pani, którą pani jest. Proszę siadać, Jura znajdzie jakiś poczęstunek i wte…
27
Freja przyłożyła do ust palec i słodko syknęła „Ciiiiiiiiiii”. Blady nagle zamilkł. Otworzył usta, żeby coś jeszcze dodać, ale zamknął je, by za chwilę znów je otworzyć. Powtórzył tę operację kilkakrotnie, zachowując się jak wyrzucona na brzeg ryba próbująca zaczerpnąć powietrza. Po kilku sekundach zdał sobie sprawę, że jego język jest sparaliżowany, podobnie jak usta. W przypływie paniki raz jeszcze spróbował coś powiedzieć, ale zamiast słów z jego ust wyleciała strużka śliny, która zawisła mu na brodzie. – Co pani… Co mu się… – zaczął Jacek. – Co mu się stało? Za dużo gadał, a ty za bardzo się guzdrzesz – powiedziała, po czym pstryknęła palcami. Jacek gwałtownie wstał, potrącając przy tym stół, na którym zabrzęczały szklanki i talerzyki. – Co pa… On się udusi! – krzyknął Jura, patrząc na ciężko oddychającego Bladego, trzymającego się za gardło. – Nie – powiedziała ze spokojem Freja. – Nie udusi się, tylko panikuje. Przyzwyczai się. A teraz ty Jacku i ty… Jak ci na imię? – Mnie? – zapytał Jura. – Tak. Ojej, szybciej, bo… – Podniosła w górę dłoń. – Nie! – krzyknął w przerażeniu – Jestem Ju… Znaczy się Jerzy. – Jerzy, zapytaj proszę kolegi, gdzie jest lustro. – Jacek, gdzie je… Ja wiem, ono jest na cmentarzu, w lesie. On je tam zakopał. Freja pokiwała głową. – Dobrze, weźcie latarki i łopaty i chodźcie je odkopać. Jura poderwał się ze swojego miejsca. Rozejrzał się nerwowo, zapominając na chwilę, po co wstał, po czym, gdy sobie przypomniał, jeszcze bardziej nerwowy ruszył w kierunku drzwi. – Mam tylko jedną łopatę i latarkę, ale to chyba wystarczy. – powiedział i sięgnął do jednej ze zniszczonych szafek, z której wydobył dużą latarkę. Włączył ją – zaświeciła mocnym światłem. Bogu dzięki, pomyślał i skierował się ku wyjściu, żeby przynieść łopatę z szopy. – Jerzy – powiedziała Freja; ten stanął jak wryty. – Tylko nie uciekaj, dobrze? – Oczywiście – wymamrotał i wyszedł. Po chwili był z powrotem z łopatą. – Latarkę bierze Jacek i idzie przodem. Ja za nim z moją Białaską – powiedziała, patrząc na białego kota bardzo przypominającego kota norweskiego leśnego, którego pozostali dopiero zauważyli. – A potem ty, Jerzy, z Arkiem, który czeka na zewnątrz. 28
Stało się tak, jak zarządziła. Pozostawiony w kuchni Albert nie odezwał się słowem, zaś Blady, gdy Freja wychodziła ze swoimi towarzyszami, zaczął coś głośno mruczeć, na co otrzymał odpowiedź od kobiety w czarnej sukni: „Bądź grzeczny”. Przeszli kilkanaście metrów główną, asfaltową ulicą, na której zdążył minąć ich jeden samochód i traktor, z którego ciekawie przyglądał się im miejscowy gospodarz, ale nie odezwał się do nich słowem. Potem skręcili w jedną z licznych w Tkaczach polnych dróg, prowadzącą obok kilku śpiących albo prawie śpiących domów, przy których, na widok nocnych podróżników, zaczęło szczekać kilka psów. Freja spojrzała na nie z dezaprobatą, wykonała jakiś nieokreślony gest, po którym zrobiło się upiornie cicho. Do uszu idących docierały jedynie ich oddechy, skrzypienie śniegu pod podeszwami butów i ciche jęki Arka. Nikomu nie przyszło do głowy przeciwstawiać się dziwnej kobiecie; wszyscy zamiast buntu czuli strach i ciche podniecenie związane z tym, co może wydarzyć się na cmentarzu, wśród sosen. – Bierz się za kopanie Jacku, a ty, Jerzy, oświetlaj mu teren – zarządziła Freja, gdy znaleźli się wśród starych grobów. Spełnili jej polecenie. Po chwili, gdy Koń zmagał się z zamarzniętą ziemią, strach przełamał Jura: – Kim pani jest? – zapytał, trzymając drgającą latarkę. – Już mówiłam, jestem Freja. – Ale kim dokładnie. Jak to pani zrobiła z Bladym i Jackiem? – Ona jest czarownicą! – wrzasnął, trzymający się jednej z brzóz, zgięty w pół Arek, będący przez całą drogę na cmentarz podtrzymywany przez Jurę. – Kiedyś dobiłam targu z czarownicami i od nich mam moje kociaki. Ale to jednak nie ładnie nazywać mnie czarownicą. Arku, czy chciałbyś poznać jeszcze trochę moich mocy? – Nie! – wrzasnął i skulił się na śniegu. – Mądry kociak – powiedziała do niego, po czym zwróciła się do Jury: – Jestem boginią płodności, miłości, wojny i magii. Żyję w innym wymiarze, ale musiałam do was zajrzeć, bo ten niegrzeczny kocurek – wskazała Michotę – podkradł mi Neirola, mojego czarnego kota. Teraz, przez Jacka, kolejnego niegrzecznego kociaka, muszę go uwolnić, bo znalazł się w przejściu między wymiarami i nie wróci do mnie, dopóki nie przejdzie przez drzwi do waszego świata, pod którymi biedaczek czeka, żeby go wpuścić. Nie może ich teraz pokonać, bo lustro jest zakopane wśród zmarłych, którzy ze złośliwości nie pozwalają mu przyjść na ziemię. Chodzi o to, że Neirol jest jednym z uosobień śmierci i ma wielu wrogów 29
wśród tych, którzy przez swoją głupotę kochają życie. Gdyby zmarłymi były istoty, którymi Neirol się zajmuje, mógłby im rozkazać go przepuścić, ale niestety zmarłymi są ludzie, nad którymi on nie ma władzy. Złośliwi, głupi ludzie, którzy wiedzą, że mój kociak ma wiele wspólnego ze śmiercią i przez swoją okropną złośliwość, jakąś głupią zemstę, nie pozwalają mu zawitać na ziemię. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Dzięki temu, że utknął, miałam czas by go wytropić. Przyjrzałam się całej sytuacji i znalazłam go. – Kopnęła mocno w żebra Arka, który jęknął cicho, jakby się tego spodziewał. – Jeszcze jakieś pytania? Jura spojrzał najpierw na zwiniętego w kłębek, przerażonego Michotę, potem na Jacka, który wydawał się być zupełnie pochłonięty czynnością kopania. – Ale jak on go ściągnął od pani? I po co? Z tego co wiem, pani kot go bardzo drapał i gryzł, a potem Arek zdrowiał, a potem znów ten kot go atakował. – No właśnie. To proste, choć nawet Areczek tego nie rozumie, bo zrozumieć nie chce, ale siebie nie oszuka. – Znów go kopnęła, tym razem w okolicę łopatki. – Potrzebował go, to go ściągnął – każdy jest kowalem własnego losu i każdy jest sobie sędzią. Zadała mu całą serię kopniaków. Najpierw w plecy, a następnie, gdy Michota się odwrócił, w brzuch. Potem stanęła nad nim i zaczęła uderzać go podeszwą buta w głowę. Arek zaczął jęczeć, ale nie bronił się. – Niech pani przestanie! – krzyknął Jura, a gdy jego okrzyk nie podziałał, powiedział do siebie „Raz kurwie śmierć” i podszedł do Freji. Ta, gdy był blisko, klasnęła dwa razy w dłonie i Jerzy upadł tuż przed nią na kolana. – Ładnie mi oddajesz cześć, ale miałeś się zajmować czym innym, prawda? Miałeś oświetlać Jackowi miejsce, w którym kopie, więc bierz się za swoje zadanie. – Dobrze – powiedział, po czym trwożnie podniósł się ze śniegu i spełnił polecenie Freji. – Tylko niech go pani już nie bije – dodał jeszcze, ale w jego słowach nie było już cienia groźby, tylko pełna błagalnego tonu prośba. – Och, niczego nie rozumiesz, ale dobrze, na razie wystarczy. – Jest lustro! – krzyknął Jacek, po czym ostrożnie je wyjął. – Połóż je na ziemi – powiedziała, a gdy ten to zrobił, dodała: – Teraz weście się za waszego kolegę. Macie go rozebrać do bielizny albo do naga, jak chcecie. – Spojrzała na stojących przed nią mężczyzn w bezruchu. – No już, czekacie na jakąś specjalną motywację? Jeśli tak, to zaraz ją dostaniecie. Mężczyźni nie ruszyli się z miejsca.
30
– Jacek, nic nie rób, ona chce go zabić – powiedział Jura. – Nie będziemy dokładać do tego ręki. – A więc to tak, czy wy nie rozumiecie, że on… Tak, tak, za głupie z was istoty, prawda Sora? – zwróciła się do białej kotki, siedzącej za nią, ze spokojem przyglądającej się temu, co się dzieje. – Tak, myślę, że się zgadzasz. Więc cóż, możecie już zmykać, tylko tu nie wracajcie przed świtem, bo czeka was śmierć. Do widzenia. Jura i Jacek spojrzeli po sobie. Chwilę się wahali, w końcu, najpierw powoli, potem coraz szybciej opuścili zapomniany cmentarz, gnani przemożną potrzebą bezpieczeństwa i realności. – Zostaliśmy sami, mój drogi – powiedziała do Arka. – Czas się troszeczkę schłodzić, wiesz? Kucnęła przy nim i chwyciła go za rękawy ciemnofioletowej kurtki. Michota jęknął, ale nie stawiał najmniejszego oporu. Freja zdjęła z niego kurtkę, potem sweter, koszulę, koszulkę z krótkim rękawkiem i podkoszulkę. Arek za każdym razem jęczał, ale nie wykonał żadnego ruchu, który mógłby utrudnić rozebranie go. – Ileż ty tego na sobie masz? – zapytała. – Ty… Co ty mi zrobiłaś, co? Co mi robisz? – Mały paraliż wraz z zapaleniem stawów i mięśni, a teraz cię rozbieram. Już, wszystko jasne? – Po co? – Bo teraz jesteś już gotów umrzeć tak, jak chciałeś. – Zdjęła mu buty i skarpetki, potem odpięła pasek od spodni, guzik i rozporek, po czym chwyciła za nogawki grubych dżinsów i zaczęła je ciągnąć. – O, jeszcze kalesony – zaśmiała się, gdy zdjęła dżinsy. – Dawaj je tutaj! – Chwyciła je za nogawki i także ściągnęła. – No nie, majtki też masz? Pod kalesonami? Oj, oj, no ale dobrze, zostaw je sobie. Nie jesteś w moim typie. Ułożyła jego ubrania w mały stosik przy lustrze, po czym podeszła do Sory i zaczęła ją głaskać. – Zaraz przybędzie twój braciszek, maleńka. Już za momencik. Tak też się stało. Lustro po chwili zaczęło wyglądać jak kałuża, po której przemyka się wiatr, a potem zwinnym susem wyskoczył z niego zupełnie czarny, wielki kot, by moment później wylądować dostojnie na śniegu w pobliżu sterty ubrań. – Jesteś kociaczku! Chodź do pani! – zawołała Freja. 31
Neirol usiadł i ze spokojem powiódł wokół oczami. Gdy się rozejrzał, mruknął i podbiegł do swojej pani, by ocierać się o jej nogi. – Dobry kociak, dobry Neirol – mówiła Freja, po czym, gdy kocur zatrzymał się i spojrzał na Arka, powiodła za nim oczami i powiedziała: – Chcesz jeszcze raz? Cóż, rozumiem, musisz wykonać zadanie. Idź. Neirol podbiegł do Michoty siedzącego niemal nago, opartego o sosnę plecami, i wgryzł mu się w gardło poniżej krtani. Arek krzyknął najgłośniej jak mógł z bólu i zaskoczenia. Mimo lekkiego paraliżu, obolałych stawów i mięśni chwycił kota i odrzucił go od siebie. Ten jednak nie rozluźnił ani na moment szczęk i oderwał się od Michoty z kawałkiem jego podgardla. – Ty skurwysynu! – wrzasnął. – Niech cię chuj! Neirol tymczasem znów do niego doskoczył. Tym razem użył pazurów. Przejechał pazurami u prawej łapy od lewej piersi Arka do jego prawego biodra, a pazurami u lewej łapy od jego prawej piersi do biodra lewego. Zagłębił się w ciele swojej ofiary głęboko. Potem zaatakował twarz Arka, który odpowiedział serią heroicznych, ale słabych ciosów pięściami w oba boki kocura. Na niewiele się to zdało. Wśród jego krzyków, a także miałczenia wielkiego kocura, jego twarz pokryła się licznymi, głębokimi szramami, z których zaczęła wyciekać krew. – Neirol, starczy już! Starczy! Słyszysz? Starczy! – krzyczała Freja. Kocur w ataku wściekłości usłyszał ją dopiero po chwili, po czym niechętnie się wycofał. Gdy to zrobił, Freja spojrzała na Arka: leżał pod drzewem, opierając się tyłem głowy o sosnę, z krwią cieknącą z twarzy, łączącą się z krwią płynącą z wyrwy w podgardlu i wielu iksów na klatce piersiowej, wykonanych dwoma machnięciami łap, by dopływając do tamy z brzucha rozlać się po bokach klatki piersiowej, a potem ściec na coraz bardziej czerwony śnieg. – No i proszę, nawet teraz musiałeś się pociąć, tym razem w czyjejś obecności. Oj, maleńki, chory człowieczku. Na nas już czas. Czary przestaną za jakiś czas działać, ale nie zimno. Cóż, to twoja decyzja. Żegnaj. Freja stanęła przy lustrze, zawołała swoje koty, po czym ruchem ręki wskazała im lustro. Sora i Neirol zrozumieli polecenie, wskoczyli w taflę lustra i przenieśli się do innego wymiaru. Gdy to zrobiły, Freja wrzuciła za nimi ubrania Michoty, podniosła zwierciadło i, uderzając jego kantem w drzewo, rozbiła je.
32
– To było takie proste, Jacku. Aj, biedni ludzie. – Spojrzała na cierpiącego Arka, który odwzajemnił jej spojrzenie. – Nie martw się o mnie, kociaku, w przeciwieństwie do moich kotów mogę sama tworzyć przejścia. Żegnaj. Freja zniknęła wśród drzew. Strach pozwolił zwołanym przez Jacka i Jerzego mieszkańcom Tkaczy przyjść na ratunek Arkowi dopiero późną nocą, po wielu niedowierzaniach, sporach i podchodach do cmentarza. Było już jednak za późno. Michota zmarł z powodu hipotermii.
33
Granice Malwinie, Dominice Piotrowi, Łukaszowi poświęcam To wydarzyło się na przestrzeni zaledwie dwóch dni. Można by powiedzieć, że w jednym momencie wszystko było dobrze – było poukładane, znane, słowem – oczywiste, a tu coś takiego. Z tym czymś pierwszy raz zetknąłem się w sobotę, który spędzałem na uczelni. Owa sobota do godziny szesnastej czterdzieści nie wyróżniła się niczym szczególnym: podczas zajęć i przerw udzielałem się w dyskusjach, pożartowałem, pośmiałem i po tym wszystkim czułem się dobrze, aż do nieszczęsnej szesnastej czterdzieści. Zajęcia tego dnia ja i osoby ze mną studiujące skończyliśmy o wpół do piątej, ale zanim zwlekliśmy się z pierwszego piętra, racząc się ostatnimi żartami tego dnia, minęło kilka minut. Potem, gdy znalazłem się przy głównym wyjściu z uczelni i pożegnałem Dominikę z Piotrem, jak zwykle zacząłem czekać w pobliżu szatni na Malwinę, koleżankę, z którą wracałem do domu pociągiem. Po chwili czekania postanowiłem skorzystać z toalety znajdującej się kilkanaście kroków od szatni, tuż za bufetem. Poszedłem. Przechodząc obok bufetu zdziwiłem się – był otwarty. O tej porze zawsze był zamknięty na cztery spusty, a za przeszklonymi drzwiami wisiała nieprzyjemna szara zasłona. A tu nagle drzwi stały otworem. Zajrzałem do środka i zobaczyłem, że znajduje się w nim tylko sprzedawca, z którego ja i niektórzy moi współstudenci lubili sobie żartować. Nazywaliśmy go różnie, ale ostatnio najatrakcyjniejszym pseudonimem jaki mu przydzieliliśmy, a dokładniej to przydzielił mu Piotr, był Posępny Szynkarz (Szynkarz od bufetu, który zwykliśmy nazywać szynkiem, czasami oberżą). Posępny Szynkarz stał za ladą z rękoma założonymi za plecy i wpatrywał się we mnie. Na wpół osiwiały, z włosami sięgającymi ramion, grubo po czterdziestce albo nawet po pięćdziesiątce, z dużymi okularami w srebrnych oprawkach, o pucułowatej twarzy z obwisłymi niedogolonymi policzkami, w marynarce koloru zgniłej zieleni, wpatrywał się we mnie wzrokiem kogoś, kto na mnie czekał. Nie poczułem się zaniepokojony. Jego wzrok i bufet, a może szynk, otwarty o tej porze rzeczywiście był czymś dziwnym, ale od dłuższego czasu pan Posępny wydawał mi się 34
dziwny, więc uznałem, że wszystko jest jak najnormalniejsze, podczas gdy to, co normalne kończyło się tuż przed progiem bufetu, a może oberży. Widok jedzenia spoczywającego za przeszkloną ladą uświadomił mi, że jestem głodny. Wszedłem. Przeszedłem między rzędem stolików z okrągłymi blatami i zbliżyłem się do kontuaru. Poszperałem w portfelu, szukając drobnych, potem poprosiłem o jakiś kawałek ciasta, a gdy siwy sprzedawca nie zareagował, spojrzałem na niego. Spojrzałem mu w oczy. W jednej chwili poczułem dojmujący chłód, jakbym znajdował się gdzieś na otwartej przestrzeni, nie w przytulnym bufecie, i jakby to nie był maj, ale mroźny styczeń. A wszystko to przez jego wzrok, który natarczywie, drapieżnie wbijał we mnie coraz głębiej i głębiej… Chciałem na niego nie patrzeć, ale wśród dojmującego przerażenia poczułem w sobie coś, czego bym się nie spodziewał – fascynację. Wpatrywałem się w jego hipnotyczne oczy co rusz zmieniające kolor urzeczony, jednocześnie czując, że coś jest we mnie, coś, a może ktoś – on, dotykający swoimi grubymi, krótkimi palcami mojej ulubionej zabawki w dzieciństwie – policyjnego radiowozu. Niemal widziałem czując, jak podnosi go z dywanu w róże, przybliża do twarzy, żeby mu się przyjrzeć, a potem starannie odkłada. Następnie przechodzi kilka kroków, uśmiecha się drapieżnie i otwiera szufladę w komodzie. Gdy to robi nie jestem już dzieckiem, ale nastolatkiem, a w tej komodzie trzymałem przecież… – Idziesz, czy nie? – usłyszałem ostre pytanie za swoimi plecami i odruchowo się odwróciłem. Nie rozumiałem za bardzo, co się stało. Droga od lady do drzwi wyjściowych bufetu wydłużyła się z dziesięciu metrów do stu; okrągłe stoliki przybrały kształty elips. – Dawid, mówię do ciebie. – Jeszcze raz ten głos, tyle że jeszcze ostrzejszy. Oczywiście, to była Malwina. Uśmiechnąłem się i, bojąc się odwrócić, pijanym krokiem zacząłem iść przed siebie. Gdy zacząłem to robić, bufet zaczął wracać do swoich normalnych rozmiarów. – Zaraz ucieknie nam pociąg – powiedziała, a jej twarz wyrażała bezdenną pretensję. – Idę – wyksztusiłem i poszliśmy. W drodze na peron Malwina kilka razy zapytała mnie, co zaszło w bufecie. Odpowiadałem wymijająco, a ona raczyła mnie swoim szczególnym uśmiechem, z którego dało się wyłowić ciekawość, pewność siebie, zrozumienie, jakby czekała tylko na potwierdzenie swojej hipotezy, której jest niemalże pewna, ale także troskę i możliwość ofiarowania pomocy w każdej chwili. Przyznaję, że takiego uśmiechu u nikogo jeszcze nie
35
widziałem, i to chyba przez niego czasami źle mi było w towarzystwie Malwiny, ale bez niej było jeszcze gorzej. Ostatecznie nie powiedziałem jej co stało się u Posępnego Szynkarza. Teraz, gdy to piszę, wydaje mi się to niewiarygodne, ale już w pociągu, kilkanaście minut po niecodziennym doznaniu zapomniałem o nim. Niedawno przejrzałem kilka książek z psychologii, z których dowiedziałem się, że moja „amnezja” była wyparciem. Myślę, że to może być prawda. Tak czy siak, w pociągu znowu poczułem się normalnie, a podróż była podobna do innych podróży. Najpierw pośmiałem się z Malwiną, rozmawiając na jakieś poważne tematy traktowane błaho, potem rozmawialiśmy na poważne tematy, ale tym razem na poważnie, i skończyło się tym, że Malwina obraziła się na mnie, ja ją przeprosiłem, pogodziliśmy się, a potem było miasto, w którym ona mieszkała, więc wysiadła, a ja w półśnie dotarłem do Wejherowa i poszedłem do mieszkania siostry. Potem zabawa z siostrzenicą, a wieczorem kilka wypitych drinków i obejrzany jakiś średniej klasy film, który nie przypadł mi do gustu. Wszystko było tak jak zawsze i byłem z tego bardzo rad, jednak jutro trzeba było znów pojawić się na uczelni, w której był ON. Przed snem, gdy część niezwykłego wspomnienia przebiła się do mojej świadomości, postanowiłem po prostu omijać szerokim łukiem bufet, po czym zasnąłem spokojny. Nazajutrz równie spokojny wstałem skoro świt, pokrzątałem się po mieszkaniu siostry, po czym wsiadłem w pociąg i pojechałem na uczelnię. Gdy wszedłem do sali, w której mieliśmy tego dnia zajęcia była za dziesięć ósma. Zastałem tam Angelikę, Justynę i Dominikę, która na mój widok odwróciła się do mnie frontalnie i uśmiechnęła. O, lubiłem, gdy to robiła. W takich chwilach zawsze przelatywała przeze mnie myśl szybka jak błyskawica, która jasno stwierdzała, że wredna, zadziorna dziewczyna, za którą uważała się Dominika, to tylko maska. Tak, byłem pewny, że to wspaniała osoba, delikatniejsza niż niemal wszystkie dziewczyny jakie znam, tak bardzo delikatna, że żeby nie zginąć w twardym świecie zakłada maskę wrednej, zadziornej suki. Usiadłem obok niej i pomyślałem, że gdybym jej to powiedział, usłyszałbym tak szczere zaprzeczenie, że uwierzyłbym w nie. A potem zaczęli przychodzić inni, zaczęły się zajęcia i nawet Piotr spóźnił się o kilkanaście minut, jak to miał w zwyczaju, robiąc sobie wielkie wejście, jak to określaliśmy. Wszystko szło dobrze, aż wreszcie padło pytanie, na które czekałem, ale do którego nie chciałem się przyznać. Dominika zapytała mnie, czy pójdę z nią do bufetu. Powiedziałem,
36
że nie, ale zrobiłem to tylko po to, żeby mnie do tego „zmusiła”, żebym miał wątpliwe usprawiedliwienie na swoje nieodparte uczucie głodnej ciekawości. – Przecież masz to w kontrakcie – rzuciła dobrze mi znanym żartem, a ja oczywiście poszedłem. Poszedł też Piotr, więc pomyślałem, że cóż złego może mi się stać w takim towarzystwie? Bufet wyglądał zwyczajnie. Choć dokładnie przyglądałem się każdemu z kątów, nie zauważyłem nic odbiegającego od normy. Posępny Szynkarz też był normalny, nie zdawał się na nikogo czekać, lecz krzątał się, obsługując klientów. Stanęliśmy w kolejce. Z każdym krokiem, który przybliżał mnie do lady, miałem coraz większe trudności z oddychaniem, co zrzuciłem na karb nerwów. Wreszcie przed ladą stanęła Dominika. Obserwowałem czujnie i ją i Posępnego, i wtedy stało się. Jakiś błysk w jego oku, jakieś rozmarzenie na jej twarzy. Wszystko to trwało tylko sekundę, ale ja wiedziałem, że dokonało się „to”. Potem to ja stanąłem przed ladą. Nagle poczułem się zupełnie samotny wśród tłumu ludzi w bufecie, zupełnie bezbronny. Położyłem przed sobą pięć złotych i wskazałem palcem pączka, nie mogąc wyksztusić ani słowa. Posępny Szynkarz podał mi go, a przy wydawaniu reszty nieznacznie nachylił się nade mną i szepnął dwa słowa: „Jestem klaustrofobem”. Odszedłem od lady na nogach z waty. Cóż miały znaczyć te dwa słówka?! Po co on mi to powiedział?! Błędnym wzrokiem wyłowiłem z tłumu Dominikę i podszedłem do niej. – Co ty tam zrobiłaś z nim przy ladzie? – zapytałem jak w gorączce. – O co ci chodzi? – zapytała i gniewnie zmarszczyła brwi. Potem przyszedł Piotr, roześmiany i tryskający energią, a ja pomyślałem, że mu nic nie grozi, bo on ma bardzo spójną wizję siebie. Jest osobą wierzącą, o poglądach skrajnie konserwatystycznych, które pozwalają mu bez mrugnięcia oka prawić o nawet najbardziej kontrowersyjnych kwestiach. Dla mnie jego poglądy wydawały się niewłaściwe, ale kto wie, może gdy będę starszy… Nie, w takich chwilach zawsze mówiłem sobie nie i myślałem, jak to możliwe, że najzabawniejszy facet jakiego znam, do tego inteligentny, ma takie poglądy. Niemniej bardzo go lubiłem, a w tej chwili nawet zazdrościłem mu jego światopoglądu, który był mu tarczą na wzrok Posępnego Szynkarza. Dominika do końca dnia nie wspomniała słowem wizyty w bufecie, ale ja widziałem, że tego dnia jest jakaś inna, zbyt cicha i zamyślona jak na siebie, i wtedy byłem pewny, że tam wydarzyło się „coś”. Niemniej reszta zajęć minęła spokojnie. O szesnastej trzydzieści, 37
podobnie jak w sobotę, wyszliśmy z sali, w której mieliśmy cały dzień zajęcia, i skierowaliśmy się w stronę wyjścia z budynku uniwersytetu. Po drodze Malwina odbiła w stronę toalety, a po chwili zrobiła to również Dominika. Idąc z Piotrem zacząłem rozmawiać z nim o jakiejś lekturze, którą powinniśmy przeczytać na zbliżające się zajęcia, gdy nagle zrozumiałem, że Dominika wcale nie poszła do toalety, lecz do bufetu; że ten błysk w oczach Posępnego Szynkarza to było zaproszenie… Pobiegłem. Kilkanaście sekund potem stanąłem w drzwiach bufetu i zobaczyłem, że dochodzi tam do „tego”. Krzyknąłem, ale nie miałem tak ostrego i stanowczego głosu jak Malwina, więc nic nie zdziałałem. Chciałem dać kilka susów, doskoczyć do Dominiki i uratować ją, ale bufet znów zaczął rozciągać się jak guma, a ja, mimo że biegłem co tchu, nie byłem w stanie zbliżyć się do Dominiki, będąc wciąż o dziesięć metrów od niej. Mogłem tylko patrzeć na to, co się działo. Posępny Szynkarz wlepiał w nią swoje ślepia mieniące się kolorami, o których nie miałem pojęcia, wświdrowując się nimi w nią coraz dalej, głębiej, szybciej. Proces ten wydzielał jakąś energię, produkt uboczny, jak dym podczas spalania, który udzielił się też mi. Widziałem sceny z życia Dominiki, które były jak kilkusekundowe wycinki z filmu. Widziałem spadające na jej udo rozgrzane żelazko, jej wypadek rowerowy, przez który złamała rękę, jej dom na skraju lasu, z którego… on ją wyprowadzał. Widziałem to dokładnie! Wyprowadzał ją z jej własnego domu, który tak dobrze znała, wprowadzał ją do mniej jej już znanego ogrodu, by zaprowadzić ją w jeszcze mniej znany przez nią las, a potem na polanę, a potem na pola niekończące się aż po horyzont i dalej, dalej, dalej, aż wreszcie ją zostawił. Bufet przyjął swoje zwykłe wymiary, a ja wreszcie mogłem podbiec do Dominiki, ale było już za późno. Leżała na plecach, jej twarz wyrażała dogłębne zdziwienie, jej oczy były zamglone. Żyła, ale była nieobecna. Próbowałem ją ocucić, ale bezskutecznie. – Ach, wy, wiecznie poszukujący – powiedział z pogardą Posępny Szynkarz. Chciałem na niego spojrzeć, ale odwracając się od twarzy Dominiki zobaczyłem kogoś stojącego w progu. To był Łukasz, najinteligentniejszy facet jakiego znam, który byłby prorokiem, ale nie jest prorokiem, bo ma inne zajęcie. Powiedział: - Żadnego końca nie będzie. Żadnego końca nie będzie.
38
Atak krwiożerczej skarpety Obudziłem się, gdy świtało. Co dziwne, nie spałem w łóżku, tylko obok niego. To było zastanawiające, ale bardziej zastanawiające było to, że miałem w ręku jakiś kabel. Gruby, długi kabel mający po jednej stronie wtyczkę, a po drugiej kilka cienkich, kolorowych kabelków zakończonych plątaniną miedzianych włosków. Przyjrzałem się mu uważnie: był zwyczajny, czarny, wyrwany z czegoś. Kompletnie nie pamiętałem, skąd wziął się w mojej dłoni. Ale mniejsza o kabel i nie spanie w swoim łóżku – ważniejsza była skarpeta. Bo ja jej… bo nie miałem jej na swojej lewej stopie. To kompletnie wyprowadziło mnie z równowagi. Cały się spociłem, jak by to powiedziała moja matka: jak świnia na rożnie. Sapiąc, uf, uf, pokuśtykałem do kuchni i wyjąłem z szafki Hydroxizinum, zażyłem sześć tabletek i usiadłem na podłodze. Po kilkudziesięciu minutach zdenerwowanie zaczęło trochę ustępować, a w mojej głowie zrodziła się myśl, że może to jeszcze nie koniec świata. Może jest gdzieś niedaleko: pod łóżkiem, za szafą albo gdzieś. Poszedłem do pokoju na czworaka. Przejrzałem wszystkie kąty, ale nie było jej. Potem wpadłem na wspaniały pomysł: spojrzałem w górę, na żyrandol, ale jedyne co na nim było, to kurz i czarne plamki zostawione przez muchy. Czułem, jak strach znów zaczyna uderzać mi do głowy. Nie było jej, nie było jej, nie było – myślałem, gdy zażywałem kolejną dawkę różowych tableteczek. Niedobrze, niedobrze, niedobrze – mruczałem wyżymając z potu koszulkę. Gdy siedziałem na swoim łóżku, na którym powinienem tej nocy spać – ale mniejsza o łóżko – postanowiłem nie myśleć o skarpecie. Ale niemyślenie na siedząco przychodziło ciężko, więc zacząłem chodzić w ten i z powrotem po pokoju, ale jak nie myśleć o skarpecie, gdy się chodzi tylko w jednej? Wtedy postanowiłem naciągnąć na stopę inną skarpetę, ale, ale, jak by to wyglądało: na jednak nodze taka skarpeta, a na drugiej inna – nie, nie, to nie do pomyślenia było. Wtedy kolejna myśl: a gdyby tak zdjąć tę, co została, a potem założyć na stopy nową parę? O, to było kuszące, a wiadomo: jak kuszenie, to i diabeł, a nie daj Boże Szatan jeszcze. Nie, zdjęcie pozostałej skarpety i założenie nowej pary skarpet to by była totalna niegodziwość, wszak Bóg mówi, że gdy owca się zgubi, to trzeba zostawić stado, iść jej szukać, a nie zastępować inną. Natchniony tą myślą postanowiłem sprawę zaginionej skarpety rozwiązać przez odnalezienie jej. Sprawa jednak nie była prosta, bo nie pamiętałem tego, co się wczoraj zdarzyło – czyżbym pił? – co bardzo utrudniało poszukiwania. Nie poddawałem się jednak. Przyjrzałem się drugiej skarpecie, tej, co była na mojej prawej stopie, i dokonałem rysopisu 39
zaginionej: błyszczący brąz (kasztanowy), rozmiar czterdzieści i cztery, długa guma mająca opinać łydkę – właśnie, taka długa guma, a jednak skarpeta zniknęła – na gumie kilka czerwonych albo nawet kardynalskich rombów, spracowana… to znaczy: znoszona, cechy charakterystyczne
nieznane.
Przyglądałem
się
swojemu
dziełu
zadowolony,
gdy
przypomniało mi się, że trzeba ustalić motywy zniknięcia. Więc dlaczego zniknęła, zapytałem siebie, po czym spojrzałem na skarpetę na prawej stopie i zadałem jej to samo pytanie. Milczała. Dlaczego twoja siostra bliźniaczka zniknęła? Lepiej współpracuj – powiedziałem groźnie, gratulując sobie w duchu aktorskich zdolności. Może się pokłóciłyście? A może to zwykła heca, co? Taka ucieczka dla ucieczki… Ucieczka dla ucieczki – to mi się udało, ale prawa skarpeta nadal milczała. To mnie rozgniewało. Chwyciłem ją za bok, pociągnąłem i skręciłem. Nic, nawet pisku. Twarda sztuka, pomyślałem, a potem zrobiło mi się głupio, że uciekam się do tortur, puściłem więc ją i zamyśliłem się. Może wyszła po papierosy i nie wróciła… To znaczy po proszek do prania, kulki na mole albo proszek przeciw poceniu stóp. Właśnie, właśnie, gdybym już wtedy znał mojego obecnego sąsiada, może udałoby mi się ją zwabić. On zwabił do siebie zaginiony portfel i klucze. Z portfelem było ciężko, bo się bardzo cienił, i dopiero na całą stówę się skusił… i to wcale nie złotych, tylko euro! Z kluczami było o wiele prościej: przyszły po pierwszy z brzegu kupiony brelok za piątaka, bo nigdy breloka nie miały, a bardzo chciały mieć. Tego mojego nowego sąsiada uważałem do niedawna za skarb, nie to, co przyłażącego do mnie księdza, co chwila wspominającego coś o siódmym przykazaniu i o karze za grzechy, nie wspominając już o moich znajomych, którzy mówili ciągle, że miałem dużo szczęścia w nieszczęściu, bo szybko uciekałem, a ta bestia wywróciła się i dorwała mnie dopiero, gdy zawisem. Cały ciąg bredni, bo raz, że nie byli przy tym, a dwa, że było zupełnie inaczej, ale ludzie zawsze wiedzą swoje. Ale mniejsza – miałem rysopis i spis motywów. Co jeszcze powinienem zrobić? Dać ogłoszenie. Poinformować służby. Ale gdzie dać ogłoszenie? Jakie służby informować? Zamiast odpowiedzieć na te pytania, postanowiłem sprawdzić jeszcze łazienkę, gdzie był proszek do prania, i szafę, gdzie trzymałem kulki na mole – proszku przeciw poceniu stóp nie miałem. Po skarpecie ani śladu. Znów owładnął mną strach, więc wziąłem kolejne różowe tableteczki. Gdy już mnie uspokoiły, chciałem sporządzić nowy opis zaginionej skarpety, tym razem psychologiczny, ale jedynie zawiesiłem długopis nad kartką i popadłem w przygnębienie: kompletnie nie znałem mojej skarpety… ba, nie znałem żadnej z moich skarpet. To gdzie lubiła chodzić, jakie miała poglądy, jaką muzykę preferowała, jakich miała znajomych pozostawało dla mnie
40
tajemnicą. Wtedy ziewnąłem. Raz, potem drugi. Po trzecim razie wiedziałem już, że poszukiwania muszą zostać odroczone. Zrobiło mi się zbyt różowo i zasnąłem. Obudziło mnie skoncentrowane ciepło w mojej lewej, nagiej stopie. Przez otwarte, zamglone oczy zobaczyłem prostokątny, może nawet owalny kształt koloru zakrzepłej krwi – moją lewą skarpetę! Gdy mgiełka zeszła z oczu, a szok wywołany bólem minął (o nim za chwilę), zastanowiłem się, czy moja zguba jest naturalnego koloru, czy moja krew zmieniła jej umaszczenie. Tak, krew, bo jej ugryzienie było głębokie, soczyste i nagłe – na tyle, że ryknąłem z bólu, a z rany wytoczyły się dwie szerokie rzeki krwi – te powstały przez uszkodzenie ciała przez skarpeciane kły – i kilka mniejszych – te wywołane były przez mniejsze zęby. Po fali bólu podkurczyłem nogi, a po zapytaniu siebie jakiego koloru jest atakujący mnie bawełniany napastnik zauważyłem wyostrzonym przez przerażenie wzrokiem, że moja lewa, do niedana zaginiona skarpeta ma rozdarcie w miejscu, gdzie do tej pory przylegała do podeszwy stopy tuż poniżej opuszków palców. A w tym rozdarciu ma zęby: dwa duże kły i rzędy mniejszych, ostro zakończonych zębów, wszystkie wielkości uzębienia małego psa domowego. Po tym odkryciu, nadal sparaliżowany, nadal z wyostrzonym wzrokiem, zauważyłem, że pięta mojej do tej pory wiernej towarzyszki życia jest przetarta – widać było półprzeźroczystą siateczkę – a jeden z jej boków jest lekko rozpruty – przypomniałem sobie, że zahaczyłem nią o drut, gdy kiedyś przeskakiwałem przez jakiś płot. No, no – pomyślałem jeszcze zanim skarpeta chciała ugryźć mnie drugi raz – niby taka mała cząstka ubrania, a ma swoją historię, swoje zmartwienia, uczucia – niestety uczucia zupełnie wrogie wobec mnie. A potem krzyknąłem po raz drugi, gdy skarpeta zaatakowała mnie po raz drugi. A potem zerwałem się na równe nogi, przeskoczyłem bawełnianego potwora i pobiegłem przed siebie kuchnią, po kilku krokach upadając przez pośliźnięcie się na własnej krwi. Wstałem jednak bardzo szybko (do dzisiaj gratuluję sobie swojego refleksu), na tyle, że skarpeta mnie nie dopadła. Znów biegnąc przed siebie próbowałem uniemożliwić ściganie mnie przez umieszczanie na podłodze kuchni różnych przedmiotów: ręczników, szklanek, chlebaka, mikrofali, lodówki… Skręcając do salonu obejrzałem się za siebie, sprawdzając, czy zgubiłem pościg. Nic z tego. Skarpeta dzięki swojej elastyczności i niewielkim rozmiarom gnała za mną, podskakując na skrawku materiału przylegającym niekiedy do mojej pięty, od czasu do czasu podpierając się na ściągaczu. Uciekając przed nią wokół jednego z foteli w salonie zastanawiałem się gorączkowo, czym mógłbym ją pokonać. Czego nie lubią skarpety?, zapytałem się. Szorstkiego podłoża, szwów butów, zbyt żrącego proszku do prania, brudu… Znów zebrało mi się na jej charakteryzowanie. Czy to ona chodziła ze 41
mną w tych za ciasnych butach? Jej, jaką ona miała bogatą historię!, a niby to tylko skarpeta. Musiałem jednak przerwać te nieodpowiednie rozmyślania, bo zostałem ugryziony w ścięgno Achillesa. Zawyłem i przyśpieszyłem kroku. Niesprzyjające podłoże, szwy, proszek, brud – nic z tych rzeczy nie mogłem wykorzystać do pokonania skarpety, a przynajmniej tak mi się wydawało. Wybiegłem więc nieopatrznie do kuchni, gdzie wpadłem we własną pułapkę. Przeskoczyłem przez pralkę, potknąłem się o mikrofalówkę, skaleczyłem o rozbite szkło i zaplątałem w ręczniki. Leżałem, a krwiożercza skarpeta już była przy mnie. Nie poddałem się jednak łatwo. Z jednego z ręczników ukręciłem bat i smagałem nim mojego wroga. Moja broń nie robiła jednak wrażenia na skarpecie – powstrzymywała ją jedynie, odraczając w ten sposób wyrok. Wtedy pomyślałem, że mogłem ją przecież spalić tym… no… tą… zapalniczką i dezo… demo… Wtedy zacząłem mieć problemy z myśleniem i koordynacją. Broniąc się automatycznie, co rusz będąc podgryzanym przez skarpetę, w ostatnim przebłysku świadomości zrozumiałem, że wstrzyknięto mi jad usypiający – upłynniony zapach przepoconej skarpety, który, jak wiadomo, działa nasennie. Koniec był bliski. Przestałem się bronić. Zapadałem w sen i w bezczucie, co wcale nie było złe, gdyż jeszcze przed chwilą sądziłem, że zginę w wielkich męczarniach. Coraz mniej świadomy tego, co się dzieje, słyszałem jedynie mlaskanie, coraz bardziej odległe, aż niesłyszalne – zostałem uśpiony. Gdy odzyskałem świadomość w szpitalu, okazało się, że skarpeta odgryzła mi jedynie lewą stopę, resztę ciała pozostawiając nietkniętą. Wtedy pomyślałem, że może chodziło o niesnaski mojej stopy ze skarpetą, na przykład o zazdrość o inne skarpety. Z zazdrości nasiliła się chęć bycia tą jedyną, wyjątkową, i masz ci babo placek, krwawy placek. Do niedawna wszystko to, co napisałem było dla mnie jasne i oczywiste, ale teraz to, co mówią mi moi znajomi, lekarze i policja o psie i moim wiszeniu na ogrodzeniu wydaje mi się coraz bardziej prawdopodobne. Teraz coraz częściej wierzę w to, że gdy rozum śpi, budzą się skarpety.
42