Daniel Glattauer
W MATNI Tytuł oryginalny: Ewig Dein Tłumacz: Barbara Niedźwiecka
[Sonia Draga, 2014]
Faza pierwsza
1
J
udith poczuła nagle silny ból, który szybko jednak ustąpił. Sprawcą tego bólu był on. Tak właśnie wkroczył w jej życie. – Przepraszam – powiedział. Ona: – Nie szkodzi. On: – To przez ten tłok. Ona: – Tak. Przesunęła po nim spojrzeniem, jakby był nagłówkiem w dziale sportowym gazety. Chciała zobaczyć, jak wygląda osobnik, który w Wielki Czwartek znalazł się na zatłoczonym dziale z serami i nadepnął jej na piętę. Jego wygląd niczym jej nie zdziwił, mężczyzna wyglądał zupełnie normalnie. Był całkiem przeciętny; nie wyróżniał się ani na plus, ani na minus. Dlaczego wszyscy muszą kupować na Wielkanoc ser? pomyślała. I to w tym samym supermarkecie? A na dodatek w tym samym czasie? Przy kasach znów znalazł się tuż obok niej. Wyłożył zakupy przy jej sprawunkach. Judith zdążyła już zapomnieć, jak wyglądał, ale rozpoznała go po charakterystycznym zapachu brązowej skórzanej kurtki. Chociaż nie, nie mogła zapomnieć jego twarzy, bo przedtem przecież jej nie zapamiętała. Spodobały jej się zwinne, celowe, a przy tym delikatne ruchy jego rąk. Choć mamy już XXI wiek, to nadal rzadko zdarza się, by mężczyzna koło czterdziestki robił w supermarkecie zakupy, wykładał je na taśmę i umieszczał w wózku w sposób, który zdradzał, że nie była to dla niego pierwszyzna.
Gdy wychodziła z marketu, znowu się na niego natknęła – wyglądało na to, że nie przez przypadek. Przytrzymał jej drzwi i popisał się przy okazji pamięcią długoterminową, mówiąc: – Jeszcze raz przepraszam. Ona: – Ach, już zapomniałam. On: – Nie, nie, przecież zdaję sobie sprawę, że coś takiego może porządnie zaboleć. Ona: – Aż tak bardzo nie bolało. On: – To dobrze. Ona: – Tak. On: – W takim razie... Ona: – Tak? On: – Wesołych świąt. Ona: – Nawzajem. Zazwyczaj lubiła takie pogawędki w supermarkecie, ale w tym momencie miała wszystkiego dość. W drodze do domu zastanawiała się jeszcze przez moment nad zakupionymi przez niego bananami. Pięć czy siedem albo może nawet osiem sztuk, olbrzymia kiść, którą zapakował na jej oczach do torby. Na kogoś, kto kupuje siedem albo osiem bananów, czeka w domu pewnie dwoje, troje, a może czworo
głodnych dzieci. Pod skórzaną kurtką miał prawdopodobnie kamizelkę w duże romby w kolorach tęczy. Typowy tatuś, pomyślała, taki co robi pranie dla pięcio – albo sześcioosobowej rodziny, a potem wywiesza je do wyschnięcia. Wszystkie skarpety przypuszczalnie w jednym rządku, parami, biada, jeśli ktoś zakłóci porządek na sznurku do suszenia. Gdy znalazła się w domu, zakleiła zaczerwienioną piętę szerokim plastrem. Na szczęście nie uszkodziła ścięgna Achillesa. Mimo obtartej pięty Judith czuła, że nic nie może jej zranić.
2 Wielkanoc spędziła jak co roku. W sobotę przed południem – wizyta u mamy. Mama: – Jak się ma ojciec? Judith: – Nie wiem, będę u niego po południu. W sobotę po południu – wizyta u ojca. Ojciec: – Co u matki? Judith: – Wszystko dobrze, byłam u niej przed południem. W niedzielę koło południa – wizyta u brata Alego na wsi. Ali: – Jak się mają mama i tata? Judith: – Dobrze, byłam u nich wczoraj. Ali: – Znowu są razem? Na wielkanocny poniedziałek zaprosiła gości. Właściwie dopiero na wieczór, na kolację, ale już od rana przygotowywała się na ich przyjście. Miało być ich w sumie sześcioro: dwie pary i dwie osoby samotne (z których jedna była zdeklarowanym singlem, a drugą ona sama). Pomiędzy kolejnymi daniami przyjaciele toczyli ambitne rozmowy, głównie o tym, jak gotować potrawy, żeby zachować witaminy, i jak zapobiegać powstawaniu kamienia podczas fermentacji wina. Tworzyli jednomyślną, homogeniczną grupę; momentami, gdy zażarcie opowiadali się przeciwko wojnie, biedzie
i niehumanitarnym metodom tuczu gęsi, przypominali nawet spiskowców. Świeżo zawieszony secesyjny żyrandol rzucał ciepłe światło, nadając ich twarzom wyraz życzliwości. Grupa The Divine Comedy nagrała właśnie nową płytę, tuż przed świętami, akurat w samą porę, żeby uświetnić ich spotkanie. Pierwsza para to Ilse i Roland. Ona raz nawet się do niego uśmiechnęła, on przez dwie sekundy masował jej prawe ramię – i to po trzynastu latach małżeństwa, dorobieniu się dwójki dzieci i codziennej kanonadzie strzałami z kołczanu antynamiętności. Druga para, młodsza, Lara i Valentin, nie wyszła jeszcze z fazy trzymania się za rączkę. Lara co rusz zaciskała obydwie dłonie na palcach ukochanego, może po to, by go mocniej i trwalej ze sobą związać. Gerd jak zwykle tryskał dowcipem, robiąc za duszę towarzystwa, jakby uważał, że jego misją jest rozwiązywanie ludziom języków i przemiana mruków w luzaków. Judith żałowała, że Gerd nie jest gejem. Gdyby był, chętnie spotykałaby się z nim częściej sam na sam, by zwierzać mu się z bardziej prywatnych spraw, o których nie chciała mówić w szerszym gronie, zwłaszcza wśród „sparowanych” znajomych. Gdy po przyjęciu zostawała w domu sama wśród stosów brudnych naczyń, miała w zwyczaju zastanawiać się, czy jest jej dobrze tak, jak jest. Jak zwykle przez mniej więcej godzinę porządkowała kuchnię, otworzyła okna i wpuściła do salonu świeże powietrze, wykonała kilka głębokich wdechów, zażyła profilaktycznie tabletkę od bólu głowy, a potem wtuliła się wreszcie w ulubioną poduszkę. Zakodowała sobie, że ma wstać o ósmej rano. Uznała, że samotność ma zdecydowaną przewagę nad męczeniem się z partnerem, który teraz, tak jak i ona, byłby przypuszczalnie pijany. Jak to dobrze, że nie musi się zastanawiać, co siedzi
w głowie jej mężczyzny. Czy jej mrukliwy, uciążliwy i bałaganiarski facet ma jeszcze tego wieczora ochotę na seks, czy może wręcz przeciwnie? Jak to dobrze, że przynajmniej tym nie musi się stresować. Tylko rano kogoś jej brakuje – mężczyzny tuż obok, pod kołdrą. Ale Judith nie chce, żeby to był pierwszy lepszy mężczyzna, nie chce nawet, żeby był jako taki. Nie, Judith oczekuje określonego typu faceta. I dlatego w grę nie wchodzi nikt, kogo zna.
3 Judith chętnie chodziła do pracy. A jeśli zdarzało się inaczej, jak to często bywa po przerwie świątecznej, wtedy uprawiała myślową ekwilibrystykę, żeby sobie wmówić zapał do wykonywania obowiązków. W każdym razie sama dla siebie była szefową, nawet jeśli wiele razy dziennie wolałaby mieć nad sobą kogoś innego, bardziej pobłażliwego; na przykład kogoś przypominającego Biancę, czyli jej praktykantkę, której wystarczy dać lusterko, żeby miała zajęcie na pół dnia. Judith prowadziła mały sklep przy Goldschlagstraße, w piętnastej dzielnicy. Nie był to wprawdzie wielki biznes, ale ona kochała swój kram z lampami. Nie zamieniłaby go na żaden inny lokal. Już w dzieciństwie było to dla niej najpiękniejsze miejsce na ziemi, pełne błyszczących gwiazdek i mrugających kuleczek, zawsze jasno oświetlone, niczym z okazji jakichś świąt. Na rozświetlonej ekspozycji urządzonej przez dziadka każdego dnia można by było świętować Boże Narodzenie. W wieku piętnastu lat Judith czuła się, jakby przebywała w pozłacanej klatce. Gdy odrabiała lekcje, czuwały nad nią lampy stojące. Najbardziej intymne marzenia snuła w świetle kinkietów i żyrandoli. Jej bratu Alemu zawsze było za jasno, uciekał przed świat łem i chował się po ciemnych kątach. Mama zażarcie usiłowała uniknąć upadłości, z ogromnym wysiłkiem przezwyciężała niechęć do prowadzenia działalności gospodarczej. Ojciec preferował już wtedy bywanie w nieco mroczniejszych lokalach. Rozstali się za obopólnym porozumieniem. Judith nie znała gorszego określenia niż to: „za obopólnym porozumieniem”. Utożsamiała je ze łzami wysychającymi na ustach wykrzywionych w sztucznym uśmiechu. W pewnym momencie kąciki ust stają się zbyt ciężkie od zastygłych na nich łez, zaczynają opadać i już na
zawsze pozostają opuszczone, jak u mamy. W wieku trzydziestu trzech lat Judith przejęła fatalnie prosperujący sklep z lampami. W ciągu ostatnich trzech lat znowu zaczął połyskiwać, nie tak imponująco jak za świetlanych czasów dziadka, ale sprzedaż i naprawy przynosiły na tyle zadowalające dochody, że Judith mogła płacić mamie za to, żeby ta pozostawała w domu. Było to zdecydowanie korzystne rozstanie „za obopólnym porozumieniem”. Judith nigdy nie rozstała się z nikim tak korzystnie jak ze swoją matką. Wtorek po Wielkanocy minął spokojnie. W sklepie nic się nie działo. Siedziała głównie na zapleczu, w matowym świetle lampki i zajmowała się rachunkami. Bianca między ósmą a szesnastą nie dawała znaków życia, prawdopodobnie nakładała sobie makijaż. Dopiero tuż przed fajrantem, żeby udowodnić, że tego dnia była obecna w pracy, krzyknęła nagle: – Szefoooowo! Judith: – Błagam, nie tak głośno! Jak chce mi pani coś powiedzieć, to niech pani podejdzie bliżej. Bianca, tym razem stojąc tuż obok: – Jakiś pan do pani. Judith: – Do mnie? Czego chce? Bianca: – Powiedzieć dzień dobry. Judith: – Aha. To był ten facet od bananów. Judith nie poznała go od razu; przypomniała sobie, kim jest, dopiero gdy powiedział:
– Chciałem się tylko z panią przywitać. To ja przed Wielkanocą nadepnąłem pani w Merkurze na piętę. Dziś rano zobaczyłem, jak pani tu wchodzi. Judith: – I czekał pan tyle godzin, aż skończę pracę? Mimowolnie zachichotała. Miała wrażenie, że właśnie powiedziała coś dowcipnego. Facet od bananów też się roześmiał, nawet bardzo ładnie. Wokół błyszczących oczu pojawiła mu się siateczka drobnych zmarszczek, a w ustach zalśniły śnieżnobiałe zęby. On: – Pracuję niedaleko stąd. Pomyślałem więc sobie... Ona: – Że się pan ze mną przywita. To miło z pana strony. Jestem zaskoczona, że mnie pan zapamiętał. Mówiła to bez cienia kokieterii, zupełnie poważnie. On: – Nie powinna pani być zaskoczona, naprawdę. Spojrzał na nią promiennie, a zarazem dość dziwnie, w każdym razie nie tak, jak powinien patrzeć ojciec rodziny kupujący na raz osiem bananów. W takich momentach Judith nie za bardzo wiedziała, jak się ma zachować. Poczuła, że za chwilę spłonie rumieńcem. Wskazówki zegarka przypomniały jej, że musi jeszcze pilnie zadzwonić w jedno miejsce. On: – No więc... Ona: – Tak? On:
– Było mi bardzo miło. Ona: – Mhm. On: – Może się jeszcze kiedyś zobaczymy? Ona: – Jak będzie pan kiedyś potrzebował lampy... Zaśmiała się, żeby zatuszować fatalny wydźwięk tych słów. Podeszła Bianca, tym razem w najbardziej korzystnym momencie. – Mogę, szefowo? Pytała, czy może już iść. Dla faceta od bananów jej pytanie stało się również sygnałem do odejścia. W drzwiach spojrzał jeszcze raz za siebie i pomachał jak na dworcu, ale nie tak, jakby kogoś żegnał, ale jak ktoś, kto po kogoś przybył.
4 Wieczorem kilka razy pojawił się przelotnie w jej myślach. Nie, wcale nie przelotnie. Po prostu o nim pomyślała. Jak się wyraził? „Nie powinna pani być zaskoczona”. A może powiedział nawet: „Nie powinna pani być zaskoczona, naprawdę”. I czy nie podkreślił przy tym słowa „pani”? Powiedział: „Nie powinna pani być zaskoczona, naprawdę”. Pani w sensie: „taka kobieta jak pani”. To miłe, naprawdę bardzo miłe, pomyślała Judith. Może miał nawet na myśli: „pani, kobieta, która wygląda jak pani, taka piękna, interesująca kobieta”. A może chciał w ten sposób wyrazić następującą myśl: „taka kobieta jak pani, kobieta tak cudownie piękna, że aż zapiera dech w piersiach, kobieta wyglądająca tak inteligentnie, mądrze, atrakcyjnie, taka kobieta naprawdę nie powinna się dziwić, że została rozpoznana”. Jakie to miłe, naprawdę bardzo miłe, pomyślała Judith. Chciał zapewne powiedzieć: „taka kobieta jak pani; jak mężczyzna zobaczy taką kobietę, na przykład na dziale z serem, gdzie obetrze jej piętę, to taka kobieta wciąż mu chodzi po głowie i nie może już o niej zapomnieć”. To w pewnym sensie miłe, naprawdę bardzo miłe, pomyślała. Nie chciała już więcej zaprzątać sobie nim głowy. Przecież nie miała dwudziestu lat. Znała mężczyzn i zasadniczo mierzyła ich wszystkich jedną miarą. Nie była już tak skłonna wyróżniać któregoś z nich w marzeniach. A poza tym miała ważniejsze rzeczy na głowie. Właśnie zamierzała oczyścić z kamienia ekspres do kawy. Mimo to raz jeszcze pomyślała, aczkolwiek całkiem krótko, w jaki sposób nieznajomy podkreślił słowo „pani”. To słowo „pani” w zdaniu: „Nie powinna pani być zaskoczona, naprawdę”. Czy to „pani” miało znaczyć „taka kobieta jak pani”? Czy nie
brzmiało jeszcze bardziej specyficznie i wyjątkowo, w sensie: „Pani, pani, t ak, pani! Tylko i wyłącznie pan i”. W takim razie może miał na myśli: „Każdą panią na świecie mogłoby to zdziwić, każdą, tylko nie panią, ponieważ pani, pani nie jest taka jak inne, nie, pani nie przypomina zwyczajnej kobiety. A więc pani, pani, tak, pani, tylko i wyłącznie pani nie powinna się dziwić, że została rozpoznana”. To miłe, nawet bardzo, pomyślała. Ale niestety jednej rzeczy nie dało się zmienić: faktycznie się zdziwiła, że ją rozpoznał. I tu leżał pies pogrzebany. I dlatego zajęła się wreszcie usuwaniem kamienia z ekspresu. Następnego dnia przypomniała sobie o nim tylko jeden raz, nawet nie sama z siebie, tylko siłą rzeczy, gdy w którymś momencie Bianca nagle stwierdziła: – Szefowo, coś zauważyłam. Judith: – Naprawdę? Co takiego? Bianca: – Ten facet na panią leci. Judith, używając całego kunsztu aktorskiego, na jaki było ją stać: – Jaki facet? Bianca: – No, ten wysoki, ten, który niedaleko stąd pracuje, co wczoraj przyszedł powiedzieć dzień dobry. Tak na panią patrzył, jakby chciał panią zjeść. Bianca pokręciła głową i kilka razy wywróciła ładnymi ciemnymi oczami. Judith: – Ależ skąd, bzdura! Wydawało się pani.
Bianca: – Wcale mi się nie wydawało! On jest po uszy w pani zakochany, szefowo! Nie zajarzyła pani tego? Dziewczyna wypowiedziała swoje zdanie głośno i bezceremonialnie, ale Judith była skłonna puścić jej to płazem. Bianca nie wiedziała, że może sobie wobec szefowej na niejedno pozwolić. Wyraziła tę opinię spontanicznie, bez owijania w bawełnę, a Judith doceniała jej autentyczną i niepozorowaną szczerość. Ale uznała, że tym razem dziewczyna się myli. Ten facet wcale na nią nie leci, co za bzdura, fantazje nastoletniej praktykantki. Przecież wcale się nie znają, co najwyżej zapoznał się z jej piętą, poza tym nic ich nie łączy, absolutnie nic.
5 W niedzielę obchodzili czterdzieste urodziny Gerda. Uroczystość miała miejsce w Iris, lokalu, którego przytłumione oświetlenie sprawiało, że jubilat wyglądał na młodszego o dziesięć lat. Gerd był powszechnie lubiany. Na przyjęcie zaprosił pięćdziesięciu gości, a tymczasem zjawiło się przeszło osiemdziesiąt osób. Dwadzieścia spośród nich postanowiło uniknąć uduszenia i przeniosło się, przy całym szacunku dla Gerda, do sąsiedniego baru Phoenix, gdzie za sprawą grającego na żywo pianisty było prawie pusto. Judith była wśród tej dwudziestki. Zaczął się do niej przymilać pewien mężczyzna, z którym była kiedyś dość blisko, a który dziś nic już dla niej nie znaczył. Miał na imię Jakob. Szkoda, że to piękne imię będzie się jej już zawsze kojarzyło z jego twarzą. Po trzech latach znajomości, bo niczym więcej to nigdy nie było, Judith poczuła się zmuszona z nim zerwać. Jakob bowiem nieustannie przeżywał kryzys egzystencjalny. Kryzys ten miał na imię Stefanie – Jakob poślubił ją niedługo po rozstaniu z Judith. Od tego czasu minęło już sześć lat. W ten sobotni wieczór Jakob był więc już wolny od urazy i uprzedzeń. Stwierdził nawet, iż Judith ma najpiękniejsze usta na świecie. Ta natychmiast odparowała: – A co u Stefanie? Jakob: – Stefanie? W tych okolicznościach imię jego żony wywołało dysonans. Judith: – Dlaczego jej tu nie ma? Jakob:
– Została w domu, nie przepada za takimi przyjęciami. Przynajmniej nie została w domu sama. Felix (cztery lata) i Natascha (dwa) na pewno się postarali, żeby miała rozrywkę. Judith nalegała, żeby pokazał jej zdjęcia maluchów. Każdy w miarę porządny tatuś nosi zdjęcia swoich pociech w portfelu. Jakob bronił się przez chwilę, ale w końcu skapitulował i uznał, że może wracać do domu. Judith chciała się właśnie przyłączyć do siedzącej przy barze grupki, która namiętnie dyskutowała o skutkach globalnego ocieplenia, gdy ktoś trącił ją od tyłu w ramię. Kuksaniec był nieprzyjemnie krótki i punktowy. Odwróciła się i wzdrygnęła. Zobaczyła przed sobą twarz, która nie pasowała do tego miejsca. – Co za niespodzianka – powiedział facet od bananów. Judith: – Tak. On: – Zastanawiałem się, czy to pani, czy nie pani. Judith: – Tak. Uznała, że to ją miał na myśli. Poczuła zakłopotanie, jakby przyłapał ją na czymś niestosownym. Serce zaczęło bić jej mocniej. Uratować mogło ją tylko jedno – musiała się odezwać. – A co pan tu robi? To znaczy, co pana tu sprowadziło? Zna pan Gerda? Czy pan też przyszedł na jego urodziny? Często tu pan bywa? Jest pan stałym klientem? Gra pan na fortepianie? Jest pan nowym pianistą? Niektóre z tych pytań wypowiedziała głośno, inne tylko pomyślała. Na przykład te dwa: Czy widział pan, jak tu wchodzę? oraz: Czy chciał się pan ze mną tylko przywitać?
Wyjaśnił, że jest tu z dwiema koleżankami z pracy. Siedzieli kilka metrów dalej, przy okrągłym stoliku, w żółtym świetle olbrzymiego żyrandola z lat osiemdziesiątych, zawieszonego o wiele za nisko. Wskazał w kierunku swych towarzyszek, one odmachnęły, Judith skinęła im głową. Bez wątpienia wyglądały na koleżanki z pracy. Żadne dwie inne kobiety nie mogłyby bardziej przypominać koleżanek z pracy. Prawdopodobnie było to comiesięczne spotkanie pracowników jakiejś kancelarii podatkowej, dla nadania mniej oficjalnej formy uatrakcyjnione skoczną barową muzyką fortepianową. Facet od bananów nazywał się Hannes Berghofer albo Burghofer, albo Burgtaler, albo Bergmeier, miał dużą, ciepłą dłoń i tak przenikliwe spojrzenie, że Judith poczuła je aż w nerkach. Znów na policzkach zaczęły jej wykwitać rumieńce. – Cieszę się, że tak często panią spotykam – powiedział mężczyzna. – Wychodzi na to, że obecnie żyjemy w podobnym rytmie. – A potem jeszcze zapytał: – Zechce się pani przysiąść do nas na chwilę? Judith musiała niestety odmówić. Chciała właśnie zmienić lokal, bo po drugiej stronie, w Iris, celebrowane były urodziny jej dobrego znajomego, Gerda. – Ale innym razem chętnie – zapewniła. Co jej w ogóle przyszło do głowy? Dawno już nie była taka ofensywna. – Może któregoś dnia pójdziemy na kawę? – zaproponował na to Berghofer albo Burghofer, albo Burgtaler, albo Bergmeier. – Czemu nie? – odpowiedziała Judith. I tak było wszystko jedno, co odpowie. Rumieniec zakwitł jej na policzkach w pełnej krasie. Naprawdę musiała już iść.
On: – To świetnie. Ona: – Tak. On: – W takim razie do zobaczenia. Ona: – Tak. On: – A co się tyczy kawy, to jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, wpadnę któregoś dnia do pani do sklepu. Ona: – Bardzo proszę. On: – Będzie mi bardzo miło. Ona: – Tak.
6 „Któregoś dnia” nastąpiło już następnego ranka. Bianca zawołała: – Szefooowo, gość do pani! Judith od razu wiedziała, co to oznacza. Hannes z „Berg” lub „Burg” w nazwisku stał pod jednym z jej najcenniejszych okazów – monstrualnym owalnym kryształowym żyrandolem z Barcelony, którym od piętnastu lat wszyscy się zachwycali, ale nikt jak dotąd go nie kupił. – Mam nadzieję, że nie przeszkadzam – powiedział. Miał na sobie rozpinany niebieski sweter z dzianiny z jasnobrązowymi guzikami. Wyglądał jak ktoś, kto każdego wieczora przesiaduje przy otwartym kominku, pije earl grey i palcami nóg masuje sierść opasłego bernardyna, podczas gdy dzieci bisurmanią wokół niego i wycierają o sofę umorusane od bananów palce. Judith: – Nie, nie przeszkadza pan. Zezłościła się na samą siebie, że jego obecność wyprowadza ją z równowagi. Naprawdę nie było po temu żadnego logicznego wytłumaczenia. Uważała, że jest miły, ale wcale nie fascynujący. A co się kryje za fasadą? Poznając nowego mężczyznę, myślała o tym teraz coraz rzadziej. Zdecydowanie nie był w jej typie, ale uważała, że wcale nie musi spotykać facetów w swoim typie, bo jak już poznała jednego, to jakby poznała wszystkich. Nie wiedziała dokładnie, na czym polega urok tego pana Hannesa z nazwiskiem zaczynającym się na „Berg” albo „Burg”. Może oszołomiło ją, że tak usilnie interpretował ich przypadkowe spotkania jako zrządzenie losu. Może oczarowało ją to, że zjawiał
się znienacka, zawsze wcześniej, niż można się go było spodziewać. A może zaimponowała jej konsekwencja, z jaką dążył do zawarcia bliższej znajomości; jakby nic więcej nie było dla niego ważne, jakby już nikt na tym świecie dla niego nie istniał, tylko ona. Proszę, niech on nie próbuje się umówić ze mną na randkę, pomyślała. Na to jest jeszcze naprawdę za wcześnie. Odebrałaby to jako narzucanie się, musiałaby mu niestety natychmiast wyraźnie odmówić. Nie miała ochoty być przystanią dla jakiegoś tam ojca rodziny, trochę napalonego i potrzebującego wrażeń, którego żona robi tymczasem w domu na drutach niebieskie kamizelki i przyszywa do nich jasnobrązowe guziki. On: – Naprawdę nie chcę się narzucać. Ona: – Ależ skąd, wcale się pan nie narzuca. On: – Od wczorajszego wieczoru wciąż myślę o jednym. Ona: – O czym? On: – Jeśli mam być szczery, to o pani. Przynajmniej mówił prawdę bez owijania w bawełnę. On: – Bardzo chciałbym zaprosić panią na kawę. Trochę byśmy porozmawiali. Czy ma pani jakieś plany na dzisiejszy wieczór, po zamknięciu sklepu? – Po zamknięciu sklepu? – zapytała, jakby zaproponował najbardziej absurdalny termin, jaki można było sobie wyobrazić. – Niestety, mam już inne plany.
Spojrzał na nią z przeogromnym smutkiem, zwiesił ramiona i głęboko westchnął. Robił wrażenie tak nieszczęśliwego, jakby był małym chłopcem, któremu zabrano piłkę. – Ale może uda mi się przesunąć to spotkanie. Jakoś zdołam wygospodarować trochę czasu na krótki wypad na kawę po zamknięciu sklepu. – Spojrzała na zegarek. – O tak, myślę, że możemy się spotkać. – To wspaniale, wspaniale – zapewnił. Musiała przyznać przed samą sobą, że ucieszył ją widok jego rozpromienionej twarzy, szerokiego uśmiechu i dziesiątek drobnych zmarszczek rozchodzących się promieniście z kącików jego oczu. Cóż za satysfakcja, że to właśnie ona spowodowała, że pojawiły się te radosne zmarszczki, wyraźnie widoczne w świetle jej ulubionego żyrandola z Katalonii.
7 Spotkali się w Rainerze, kawiarni przy Märzstraße, gdzie chadzała coś zjeść podczas przerw obiadowych. Judith celowo przyszła dziesięć minut przed czasem. Koniecznie chciała być pierwsza, żeby wybrać taki stolik, przy którym mieliby dość miejsca, by siedzieć swobodnie, naprzeciwko siebie, a nie gnieździć się jedno przy drugim w ciasnej niszy. Ale on już siedział – na niewygodnym krześle, za to naprzeciwko szerokiej narożnej ławki przeznaczonej tylko dla niej. Spotkanie miało trwać godzinę, która jednak minęła zbyt szybko. Postanowili posiedzieć jeszcze trochę, a potem jeszcze chwilkę. W końcu Judith ze względów taktycznych postanowiła zakończyć spotkanie. Powiedziała: – Było mi naprawdę bardzo miło. Nie miałabym nic przeciwko temu, żebyśmy się jeszcze kiedyś umówili na kawę. Usłyszawszy to zapewnienie, spojrzał na nią tak, że zapragnęła zapamiętać jego wzrok, aby wspominać go w chwilach, gdy sama sobie nie będzie się zanadto podobać. Uznała, że musi najpierw przetrawić to wszystko, co w ciągu dziewięćdziesięciu minut ten pan Hannes do niej, a przede wszystkim o niej powiedział. W każdym razie była zadowolona, że niedługo znajdzie się sama w domu, gdzie będzie mogła w spokoju pomyśleć i rozkoszować się poznaniem mężczyzny, który usadowił ją na misternie zdobionym i przepięknie oświetlonym tronie. Już dawno nie siedziała tak wysoko. Chciałaby spędzić na tym piedestale chociaż kilka godzin, zanim szara rzeczywistość ściągnie ją z powrotem na ziemię.
8 W wannie dokonała podsumowania: Hannes przebudowywał apteki, gdy nie było zaś możliwości przebudowy, budował je na nowo, a przynajmniej rysował projekty. Był architektem. Miał czterdzieści dwa lata. Jeszcze nigdy nie był u dentysty, piękne uzębienie odziedziczył po babci; to znaczy nie samo uzębienie, tylko odpowiednie predyspozycje genetyczne. Miał – myślami wróciła do jego wieku – czterdzieści dwa lata i był kawalerem. Nie kawalerem z odzysku, lecz wciąż jeszcze kawalerem, to znaczy, że nie był jeszcze nigdy żonaty i dlatego nie był też rozwodnikiem. Nie sprawował nad nikim opieki rodzicielskiej, co oznaczało, że nie miał dzieci, ani małych, ani dużych, ani z jakiegokolwiek małżeństwa, ani spoza. – Dla kogo zatem były te banany? Czy sam ich tyle zjadasz? – zapytała go i się speszyła. Może go obraziła? Może była zanadto wścibska? Ale babcine uzębienie zabłysło i wyjaśniło: – Banany były dla kalekiej sąsiadki, wdowy, matki trojga dzieci. Raz w tygodniu robię dla niej zakupy. Judith dowiedziała się, że Hannes robi to nieodpłatnie, bezinteresownie, tak po prostu, bo sam chciałby mieć sąsiadów, którzy by mu pomogli, gdyby miał problemy. Miał – znów wróciła myślami do jego wieku – czterdzieści dwa lata i na pewno nazywał się Hannes Bergtaler. – Bergtaler – Judith prychnęła w pianę. Cóż można sądzić o architekcie przebudowującym apteki, kawalerze w sile wieku, który już w nazwisku ma wzloty i upadki? [1]
Czy nie świadczy to o zrównoważonej osobowości? Czy to nie dlatego na pierwszy rzut oka robi wrażenie osobnika trochę
nudnego? Czy naprawdę jest nudziarzem? Czy nudziła się w jego towarzystwie? Nie, ani przez sekundę, pomyślała. To świadczyło o wartości spędzonych z nim chwil i bez wątpienia także o wartości samego Hannesa Bergtalera, kawalera, architekta przebudowującego apteki, spadkobiercy babcinego uzębienia. Tak więc po kolei: w momencie, gdy nadepnął jej na piętę i spojrzał jej w twarz, nastąpiły dwa dźgnięcia; jedno poczuła jej pięta, drugie ponoć przeszyło serce Hannesa. – Gdy cię zobaczyłem, Judith, z wrażenia opadły mi skarpetki – powiedział. „Opadły skarpetki” – ta metafora nie przypadła jej do gustu. Wizja opadających skarpetek miała w sobie coś odpychającego i nieerotycznego. Ale gdy po chwili uśmiechnął się do niej w świetle sześćdziesięciowatowej żarówki, a wokół oczu pojawiły mu się promieniste zmarszczki, ona zapomniała o swoich obiekcjach. To było miłe, na swój sposób nawet bardzo miłe. Zapamiętała jego słowa: – A potem już nie mogłem o tobie zapomnieć. „Nie móc zapomnieć” – i owszem, to był komplement, miły komplement. Judith nalała do wanny więcej gorącej wody. Tak, to był miły komplement, naprawdę bardzo, bardzo miły. Co sprawiło, że nagle stała się dla niego taka niezapomniana? – W pamięci utkwiło mi to, jak się do mnie odwracasz – powiedział. – Ten trzysekundowy film, ruch ramion, twoje uniesione brwi, wyraz twarzy. Wybacz mi to banalne słowo, ale uznałem, że jesteś po prostu niesamowita. Słowo faktycznie było banalne, pomyślała, ale słyszała różne określenia swojej osoby, z reguły były one dużo, dużo gorsze. Może powinna częściej pozwalać deptać sobie po piętach?
A potem Hannes – jak wyznał – oglądał następne filmy, w których grała główną rolę, jeden sequel po drugim. Reżyserem był czysty przypadek, producentem przeznaczenie. Ona, kobieta, o której ustawicznie myślał, pojawiała mu się nagle przed oczami. zamykała sklep z lampami, przed którego wystawą on często przystawał. Kiedy indziej znalazła się nagle przy barze w tym samym lokalu. Zafascynowany zdążył właśnie opowiedzieć o niej swoim koleżankom, gdy wtem zobaczył, jak daje odprawę jednemu z jej licznych zapewne wielbicieli. Nie mógł zaprzepaścić tej szansy, musiał do niej podejść i nawiązać rozmowę. Z drugiej strony bał się, że uzna go za natręta. Ale nie wierzył, że go kategorycznie odrzuci. Kategorycznie nie, pod tym względem miał rację. Wyszła z wanny. Opadły z niej emocje, znów była w stanie chłodno myśleć. Ten Hannes Bergtaler musiał być w niej po prostu porządnie zadurzony. To się zdarza. Ale może niedługo mu to przejdzie. Od czasu do czasu jakieś spotkanie w kawiarni i niechybnie nadejdzie koniec fascynacji. Polubiła go. Spodobał jej się czubek jego nosa. Hannes robił wrażenie osoby szczerej, powalająco wręcz uczciwej. Mówił niesamowicie miłe rzeczy. Wyrażał wprost, co czuje. Dobrze to na nią działało, nawet bardzo dobrze. A gdy sobie wyobraziła, że ktoś właśnie następuje jej na piętę, i odwróciła się do lustra, i obrzuciła je spojrzeniem, jakby to ono było sprawcą, zobaczyła, tak nagle zobaczyła siebie z mokrymi włosami i grubą na trzy centymetry warstwą kremu na twarzy. Cóż za niesamowita kobieta! I to była jego zasługa.
[1]
W języku niemieckim słowo Berg oznacza górę, a słowo Tal dolinę (przyp. tłum.).
Faza druga
1
N
a małym, położonym na dachu tarasie zakwitł hibiskus, po raz pierwszy od trzech lat. Ukrasił to miejsce kwieciem w kolorze mocnej czerwieni. Ostatnie tygodnie były dla Judith pomyślne. Coś się rodziło, każdego dnia powstawało coś nowego, wypierając wszystko, co właśnie powstało. Judith próbowała ograniczyć liczbę spotkań z Hannesem do minimum; nie spotykała się więc z nim pięć razy dziennie, co byłoby po jego myśli, lecz tylko raz lub dwa. Bała się, że przy częstszych spotkaniach mogłaby stracić dla niego urok, że niebawem napatrzyłby się na nią do syta, znudziłby się jej gestami i wyrazem twarzy. Bała się, że nie wiedziałby, jakie jeszcze kwiaty mógłby jej podarować, jaką wiadomość przesłać jej w formie liściku lub e-maila, jaki komplement powiedzieć i w jakich słowach życzyć jej za pośrednictwem SMS-a dobrego dnia lub dobrej nocy. Judith powoli odnajdowała się w nowej sytuacji. Zazwyczaj to ona oczekiwała od mężczyzny więcej, niż ten chciał lub mógł jej dać, nawet w początkowej fazie ich związku. Tym razem miała do czynienia z facetem, który najwidoczniej nie marzył o niczym innym niż spełnianiu jej pragnień. Ona tymczasem ograniczała do minimum swoje zachcianki, żeby ich na dłużej starczyło i żeby on jeszcze długo, długo miał okazję je spełniać. Przy odrobinie szczęścia mogło to trwać przez całe lato: mogła być rozpieszczana przez Hannesa Bergtalera, który miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu, czterdzieści dwa lata, promienie słoneczne wychodzące z kącików oczu, ważył osiemdziesiąt pięć kilo, był dobrze zbudowany, wyposażony w lśniące uzębienie po babci, ciut niezdarny w ruchach i był stanu wolnego. Przyjrzała mu się dokładnie; dostrzegła wiele rzeczy, ale nic, co
by ją raziło. Nie przeszkadzał jej sposób, w jaki opowiadał dowcipy – miał w zwyczaju zaczynać od puenty, a dopiero później dopowiadał to, co ją poprzedzało. Nie zniechęcał jej styl, w jakim się ubierał, choć musiała się do niego przyzwyczaić. Nie odstręczały ani gruntownie wyprane podkoszulki, których nawet przy najlepszej woli nie można było nazwać T-shirtami, ani nawet jego ulubiona, wciąż powtarzana formułka o „opadających skarpetkach”. Jak na razie powstrzymała się od zapytania go, czy przypadkiem nie mieszka u swojej (cerującej skarpety) matki. Był w innym typie niż wszyscy jej dotychczasowi mężczyźni. Ani w jej typie, ani w typie żadnej jej znajomej. Nieśmiały i odważny, wstydliwy i zuchwały, opanowany i emocjonalny, dążył do celu konsekwentnie, choć w nieporadny sposób. I wiedział, czego pragnie – być blisko niej. Judith doceniała to jego pragnienie. Postanowiła być ostrożna i nie robić nic pochopnie. Nie chciała wzbudzać w nim fałszywych nadziei. Nadzieję, owszem, niech ma, byle nie fałszywą. A jaka nadzieja okaże się prawdziwa? Przyszłość zdradzi to teraźniejszości w odpowiednim czasie. Późne wieczory i weekendy spędzała na razie bez niego, przynajmniej fizycznie. I choć brzmi to paradoksalnie, to w okresie, kiedy się z nim spotykała, chwile bez niego były najpiękniejsze. Przeżywała je bowiem najintensywniej. Za cokolwiek by się zabrała, wszystko wydawało jej się błahe i schodziło na dalszy plan. Miała wrażenie, że jest pod wpływem narkotyków dających jej szczęście. Teraz też, choć przypuszczalnie tylko przejściowo, czuła się szczęśliwym, pozbawionym trosk singlem. Mogła robić, co tylko chciała, chociażby myśleć o Hannesie Bergtalerze. Czuła się cudownie, obserwując, jak wzbiera w niej tęsknota za nim. Być może była to tylko tęsknota za tęsknotą, którą on coraz
intensywniej odczuwał wobec niej, ale tęsknota pozostawała tęsknotą, a Judith nareszcie znowu się od niej uzależniła.
2 W drugą sobotę maja była wieczorem u Ilse i Rolanda, ponieważ chcieli się jej zrewanżować za gościnę w czasie świąt wielkanocnych. Przyszli także Gerd oraz wytrwale trzymająca się za rączki para – Lara i Valentin. Pogoda była na tyle łaskawa, że zasiedli na tarasie. Tanie i mało oryginalne latarnie ogrodowe przestały ją już razić; ustawione wokół stołu cztery grube dekoracyjne świece sprawiały, że elektryczne oświetlenie stało się cieplejsze i miało przyjemniejszą barwę. Około ósmej Roland przyniósł „Pozdrowienie z kuchni”, danie składające się z krewetek obłożonych awokado i ozdobionych kolendrą. Mimi (cztery lata) i Billi (trzy), intensywnie absorbujący uwagę gości, byli już zmęczeni i marudni. Około dziesiątej, po tym jak Ilse zaserwowała „dziecinnie prosty tort serowy” według receptury Jamiego Olivera, beczące maluchy pozwoliły się położyć do snu i dorośli mogli wreszcie swobodnie porozmawiać. – Mam wam coś do powiedzenia – oznajmiła Judith, której trzeci kieliszek cabernet sauvignon pomógł rozwiązać język. – Jak on ma na imię? – zapytał Gerd. Obserwował ją, a ona nie kryła się z tym, że nosi w sobie jakąś uroczą tajemnicę. – Ma na imię Hannes i na pewno by się wam spodobał – odpowiedziała Judith, niestety zanadto entuzjastycznie, co natychmiast się na niej zemściło. – Dlaczego więc nie ma go tu z nami? – zapytała zdziwiona Ilse. Roland też robił wrażenie urażonego. Atmosferę zakłóciło nagle sztuczne oburzenie, które osiągnęło swoje apogeum w absurdalnym pomyśle Gerda, żeby Judith naprawiła swój błąd, dzwoniąc do tego Hannesa, który by się wszystkim tak spodobał. Niechże go
spontanicznie zaprosi! Wszyscy byli bowiem niezmiernie ciekawi, jak on wygląda. Judith broniła się zaciekle. Chciała się jeszcze przez pewien czas cieszyć Hannesem na odległość i snuć o nim swobodne, niczym nieskrępowane marzenia. Nadal nie dojrzało w niej pragnienie, by siedział obok na ławce. Uważała za mało prawdopodobne, żeby w sobotnią noc odebrał telefon i dał się obcym ludziom wyciągnąć na przedmieścia Wiednia. Ale w końcu uległa naciskom przyjaciół i bardziej dla świętego spokoju niż w geście zachęty wysłała Hannesowi SMS-a z propozycją, by się przyłączył do ich grupki. Napisała, że siedzą sobie właśnie w miłej atmosferze i go zapraszają, adres taki a taki. Zrobiła to z przeświadczeniem, że Hannes się nie odezwie; albo jest gdzieś w drodze, albo tak zajęty, że w ogóle nie zauważy nadejścia SMS-a. A jeśli zauważy, to przynajmniej nie na tyle wcześnie, by móc przyjść, nawet jeśli – co uważała za wykluczone – faktycznie nie miałby nic lepszego do roboty. Nie minęła minuta, jak w komórce Judith rozległ się sygnał obwieszczający nadejście wiadomości: Bardzo dziękuję za zaproszenie!!! Będę za 20 minut! Hannes.
3 Później chciała sobie przypomnieć przebieg kilku następnych godzin. Aby przetrwać czas oczekiwania i opanować zdenerwowanie, nie wiadomo czemu tak wielkie, potrzebowała dwóch kolejnych pękatych kieliszków czerwonego wina. W związku z tym jej zdolności percepcyjne wystarczyły jedynie do zapamiętania dość dziwnej ceremonii powitalnej. Rozmowa umilkła. Stanął nagle przed nimi – miał na sobie brązowe sztruksy, białą koszulę, zapiętą po sam kołnierzyk, i jasnoniebieską kamizelkę z dzianiny. Był podekscytowany jak aktor podczas gali wręczania Oscarów, którego właśnie wywołano, żeby odebrał nagrodę za najlepszą rolę męską. – Jestem Hannes – oznajmił, a jego szeroki uśmiech bez problemu przyćmił ogrodowe oświetlenie. Judith miała ochotę schować się pod stół. Hannes pochylił się nad blatem i po kolei uścisnął wszystkim mocno dłoń; zbliżał się przy tym do każdego, wlepiał wzrok w oczy nowo poznanej osoby i z namaszczeniem powtarzał jej imię, jakby zamierzał napisać referat o każdym z przyjaciół Judith. Ciągle jeszcze nic nie wskazywało na to, że dostrzega jej obecność; ona sama w to zwątpiła. Z wykonanej z juty torby wyciągnął dwa żółte pudełka, prawdopodobnie czekoladowe praliny w kształcie bananów. – Dla dzieciaków – oznajmił. Skąd wiedział, że gospodarze mają dwoje dzieci? Czy Judith mu w ogóle opowiadała kiedykolwiek o Rolandzie? I czy wspomniała przy tym o Mimi i Billim? A jeśli nawet, to zdumiewające, że o tym pamiętał.
Dla Ilse wyczarował z torby buteleczkę oliwy z oliwek. Wręczył ją, mówiąc: – Moim zdaniem najlepsza w całej Umbrii, bardzo owocowa, mam nadzieję, że będzie wam smakować. Dla Rolanda miał butelkę o złotożółtej zawartości; prawdopodobnie była to whisky. Potem rzekł tonem, jakim recytuje się wiersz na Dzień Matki: – Jeszcze raz bardzo dziękuję za zaproszenie. Można by pomyśleć, że po raz ostatni był gdzieś w gościnie dwadzieścia lat temu i co najmniej od trzech tygodni przygotowywał się do wznowienia życia towarzyskiego. Dopiero teraz demonstracyjnie odwrócił się do Judith, wyciągnął ją z cienia, w którym się ukryła, i objął. Poczuła, że ciągnie ją lekko do góry, została więc zmuszona, by się podnieść. Stał teraz przed nią, prawie o dwie głowy wyższy, na odległość wyciągniętych ramion, a jego dłonie spoczywały na jej barkach. Wpatrywał się w nią z takim wzruszeniem, jakby była pierwszym na świecie nadmorskim wschodem słońca, którego można dotknąć. I po nieznośnie długiej chwili milczenia, podczas której nogi zaczęły się pod nią podejrzanie uginać, a alkohol zaszumiał jej w głowie, powiedział tak, że wszyscy mogli usłyszeć: – Judith, tak bardzo się cieszę, że cię dziś widzę. Nawet sobie nie wyobrażasz jak bardzo! Właśnie wtedy urwał jej się film. W ogóle nie pamiętała, co się tego wieczoru działo. Od tej chwili aż po wczesny ranek w jej projekcji przesuwały się tylko napisy końcowe. Judith miała jedynie kilka przebłysków świadomości, z których skorzystała, by podnieść do ust kieliszek z winem. Twarze wokół niej się rozmyły i zaczęły znikać jedna po drugiej. Tylko Hannes pojawiał się raz za
razem. To był daleko, to znów tuż przy niej. W jednej chwili czuła jego oddech, a już w następnej babcine uzębienie połyskiwało z oddali. Tam, gdzie rozbrzmiewał jego niski głos, pojawiał się ruch i gwar oraz wybuchały śmiechy. Ocknęła się w pewnym momencie, uświadomiwszy sobie, że nie słyszy żadnych dźwięków, a ściana, o którą się opiera, to Hannes. Czy ją mdliło? Skąd miała to wiedzieć? Była zanadto nieprzytomna, by móc to osądzić. W któryś momencie otworzyło się boczne okno i wiatr dmuchnął jej przyjemnym chłodem w twarz. W końcu taksówka, którą jechali, zatrzymała się przed wejściem do jej domu. Hannes wysiadł razem z nią. Podtrzymywał ją, żeby nie upadła. Miło było słyszeć jego głos. Poczuła zapach klatki schodowej. W windzie nacisnął przycisk oznaczony literą „S”, który oznaczał lokale na strychu. Dała mu torebkę, zabrzęczały klucze. Poczuła na nogach materiał jego sztruksów, a policzkiem musnęła miękką kamizelkę z dzianiny. Drzwi mieszkania dały się otworzyć bez problemu, a następnie się za nią zatrząsnęły. Potem zapanowały ciemność i cisza. Łóżko samo wyszło jej naprzeciw.
4 Niedziela zaczęła się dla niej około jedenastej. Judith stwierdziła, że jest półnaga. Wygramoliła się z łóżka i zaczęła szukać bezwzględnie brzęczącej komórki. Osobnikiem, który do niej dzwonił, łamiąc elementarne prawa człowieka, był Gerd. – Jak się czujesz? – zapytał. Judith: – Nie wiem. On: – Dotarłaś do domu bez problemu? Ona: – Prawdopodobnie. On: – Nie jesteś sama? Ona: – Jestem, przynajmniej tak sądzę. On: – Mam zadzwonić później? Ona: – Nie. Pomyślała natomiast: Nie dzwoń ani teraz, ani później. On: – Co się wczoraj z tobą działo? Ona: – Co? On: – Kompletnie się ubzdryngoliłaś. Ona: – Ja?
On: – W każdym razie byłaś nieźle wstawiona. Ona: – Przykro mi, tak jakoś wyszło. On: – Aż tak bardzo jesteś zakochana? Ona: – Zakochana? Nie wiem. On: – Mam ci powiedzieć, co sądzę o Hannesie? Jakie wywarł na mnie pierwsze wrażenie? Ona: – No, mów. On: – Naprawdę chcesz wiedzieć? Ona: – Nie, może raczej nie. On: – Hannes jest suuuper! Ona: – Szczerze? On: – Tak, wszyscy jesteśmy nim zachwyceni, i to pod każdym względem. Jest otwarty, przyjacielski, serdeczny, troskliwy. I ma tyle do powiedzenia. A do tego jest dowcipny. Ona: – Naprawdę tak uważasz? On: – Judith, Judith, trafiłaś szóstkę w totka.
Ona: – Serio? On: – Wprawdzie wczoraj nie za bardzo jarzyłaś, ale chyba zdajesz sobie sprawę, jak czule się do ciebie odnosił? Ona: – Nie, ale on zawsze jest taki. On: – Hannes cię ubóstwia. Ona: – Tak? On: – Mówię ci, nic lepszego nie mogło cię spotkać. Ona: – Tak sądzisz? On: – Gdybym był kobietą, to chciałbym, żeby właśnie ktoś taki był moim facetem. Ona: – Tak? On: – Odwiózł cię do domu? W tym momencie na chwilę zapadła cisza. On: – Judith, jesteś tam jeszcze? Ona: – Gerd, wiesz co, chyba się jeszcze położę. Odszukała przycisk z maleńkim czerwonym telefonikiem, pozostawiła komórkę swemu losowi, poczłapała do łazienki,
narzuciła na siebie czarny szlafrok frotté, zajrzała do ubikacji, potem do kuchni, salonu, sypialni – i nic. Otworzyła szafę, zajrzała pod łóżko, obmacała materac, przestudiowała układ fałd lnianego prześcieradła, po czym zdjęła szlafrok, wsunęła się pod kołdrę i odetchnęła. Hannesa tu na pewno nie było. Ani teraz, ani wcześniej. Wyczułaby jego zapach, jego obecność, coś by pamiętała, nawet gdyby była porządnie pijana. Teraz mogła już spokojnie zasnąć. Teraz pragnęła o nim śnić.
5 Ze snu o Hannesie nic nie wyszło, ale o trzeciej po południu Judith była wyspana i głodna. Zamówiła telefonicznie pizzę Quatro Stagioni. Wraz z nią dostawca podał jej olbrzymi bukiet kwiatów. – To niestety nie ode mnie, leżały na wycieraczce – powiedział. Bukiet składał się z dwudziestu pięciu bordowych róż. Doczepiono do niego liścik. Judith otworzyła go i przeczytała: Dla najcudowniejszej kobiety, jaką kiedykolwiek dane mi było odstawić do domu, choć nawet tego nie zauważyła. Kocham Cię, Hannes. Teraz jej opadły skarpetki. Postanowiła przeanalizować minioną noc, wydzwaniała kolejno do przyjaciół i zebrała następujące opinie na temat Hannesa Bergtalera: Ilse: – Cóż za miły mężczyzna. Jest bardzo bezpośredni. I taki inteligentny. Uśmiech jak z reklamy pasty do zębów. Wymarzony zięć dla każdej teściowej. Jeśli chodzi o modę, to ma raczej konserwatywne gusta. Fryzura „na szczotkę” nie za bardzo do niego pasuje. Ma zasady. Trochę specyficzny, ale nie sztywny. Umie patrzeć kobiecie prosto w oczy. Potrafi słuchać. Lubi dzieci. Wypytywał w szczegółach o Mimi i Billego. Nawet im coś przyniósł. Jest kochany. Taki duży misio. A co najważniejsze – zakochany w tobie po uszy. Judith: – Naprawdę? Ach, jak miło było coś takiego usłyszeć. – Naprawdę, cały czas rozpływał się w zachwytach nad tobą. Roland: – Bardzo sympatyczny. Można na nim polegać. W jego sposobie bycia nie ma nic sztucznego. Jest wobec wszystkich otwarty
i serdeczny. Ma dużą siłę przekonywania. Ciekawie opowiadał o architekturze. I w ogóle nie spuszczał z ciebie oczu. Judith: – Naprawdę? Roland: – Jest w tobie totalnie zadurzony. Judith: – Zadurzony? Roland: – I to jak! Valentin: – Bardzo wrażliwa natura. W ogóle nie przypomina typowego faceta. Nie ma w sobie nic z lekkoducha. Nie jest nadęty. Raczej słabeusz. Judith: – Słabeusz? Valentin: – Nie, właściwie to nie. Dokładnie wie, czego chce. Judith: – Tak? Valentin: – Leci na ciebie. Judith: – Tak, wiem. Valentin: – I to jak! Lara: – On cały czas patrzył na mnie takim wzrokiem... Judith:
– Jakim? Lara: – Miłym, budzącym zaufanie, jak starszy brat, jakbyśmy się już na wylot znali. A do Valentina powiedział, że lubi, gdy ludzie okazują, jak mocno do siebie należą. I że się cieszy, że nas poznał. Zapytał, czy ty zawsze tak dużo pijesz. I powiedział jeszcze, że któregoś dnia też chciałby nas zaprosić do siebie. I że jesteś kobietą jego marzeń. Judith: – Marzeń? Lara: – Tak, właśnie tak powiedział, dosłownie. A zdradzisz, jak on całuje? Judith: – Że co? Lara: – Czy przyjemnie jest się z nim całować? Judith: – Ach, całować. Tak, oczywiście. Nawet bardzo przyjemnie. Prawdopodobnie bardzo przyjemnie.
6 W ciągu następnego tygodnia spotkała się z Hannesem osiem razy. Przy okazji wypiła trzy filiżanki kawy, dwie herbaty, dwa kieliszki prosecco, jeden campari orange i tysiąc kufli komplementów. Piątek był najcieplejszym jak do tej pory dniem roku. Temperatura wynosiła dwadzieścia osiem stopni. Judith nie mogła się doczekać osiemnastej. Wzięła zimny prysznic i po raz pierwszy od rozstania z Carlem, a więc od prawie pół roku, zastanawiała się, jaką bieliznę ma włożyć. Przyłapawszy się na tej myśli, poczuła niechęć do samej siebie. Nie, właściwie to czuła niechęć do Carla. Miała do niego żal za tyle straconych nocy i wstydziła się swej uległości wobec byłego partnera. W każdym razie zrezygnowała ze stringów zakupionych po to, by cieszyły oczy Carla, i wybrała sięgające nerek białe figi, które zakładała, gdy szła do ginekologa, doktora Blechmüllera. Jej brązowe oczy, które porównywano do oczu sarny, pomalowała jak zawsze z umiarem. Na wargi nałożyła cienką warstwę czerwonawo połyskującego balsamu z lawendą i miodem. Włosy w kolorze „naturalny blond” – dlaczego właściwie ten odcień ma być niby „naturalny”, czy inne są mniej naturalne? – suszyła tak długo i z takim namaszczeniem, że fryzura wyglądała wreszcie na idealnie rozczochraną. W magazynach fryzjerskich ten styl określany był jako „łobuzerski”. Dżinsy i T-shirt miała przygotowane na tę okazję już od dwóch tygodni. Założyła też nową szykowną czarną kurtkę ze skóry i szałowe sznurowane kozaczki. Chciała pokazać Hannesowi, jak modnie można wyglądać, jeśli człowiek przy wyborze garderoby nie zdaje się na przypadek i posezonowe wyprzedaże. – Powalająco – chuchnęła na lustro, aż zaszło parą.
Hannesowi na pewno opadną skarpetki. Była z nim umówiona na kolację. Miał to być ich pierwszy prawdziwy wieczór we dwoje. Przy Schwarzspanierstraße otworzono nowy lokal. Nie, wcale nie z hiszpańską kuchnią, jak by wskazywała na to nazwa ulicy[2], tylko z wietnamską. Prawdopodobnie z myślą o nich dwojgu. Hannes zarezerwował stolik na dwudziestą. Judith przyszła celowo z dokładnie trzynastominutowym opóźnieniem, bez wątpienia były to dla niej najdłuższe minuty dnia. Restauracja miała do dyspozycji ozdobiony roślinnością dziedziniec. Hannes, zobaczywszy Judith, zerwał się z krzesła i zaczął dziko machać w jej kierunku. Inni goście odwrócili ku niej głowy, żeby zobaczyć, jak wygląda ktoś, kto potrafi wprawić w tak nagłą ekscytację mężczyznę pogrążonego niemal w medytacyjnym spokoju. Tym razem Judith w ogóle nie była zdenerwowana. Opowiedziała o swoim dzieciństwie spędzonym w sklepie z lampami, o urlopie w Kambodży, gdzie z bratem Alim podróżowała autostopem, i o swoich dramatycznych doświadczeniach w Brazylii, gdzie zetknęła się z szamanami odprawiającymi obrzędy voodoo i makumby[3]. Do tego jadła tak szybko i zdecydowanie, jak mówiła. Spałaszowała trzydaniowy posiłek, wypiła colę i zieloną herbatę, podczas gdy zapatrzony w nią Hannes, grzebiący bez apetytu w suchej potrawie z ryżu, prawił jej komplementy. Jak zwykle zachwycał się twarzą Judith i nieomal wszystkimi częściami jej ciała, nie pomijając przy tym przymiotów charakteru swej towarzyszki. Gdy tylko otwierała usta, by cokolwiek powiedzieć, nawet coś bez znaczenia, jego oczy kierowały się wprost na jej wargi. W jego spojrzeniu dostrzegała schlebiające
jej burze z piorunami. Jak dla niej ich tête-à-tête mogło się nie kończyć Wtem Hannes chwycił ją niespodziewanie za rękę, przyciągnął jej dłoń na swoją połowę stołu i zamknął w swoich dłoniach, co sprawiło, że Judith zaczęła się czuć dziwnie. Bo jego spojrzenie stało się raptem poważne, a zarazem płomienne jak nigdy dotąd. Zaczął mówić całkiem innym tonem, jakim zwykle nie rozmawiają ze sobą świeżo zakochani na pierwszej randce, opowiadając różne historie ze swego życia. Mówił o wiele poważniej: – Judith, jesteś kobietą, na którą zawsze czekałem. Chcę ci ofiarować całą moją miłość. Ponieważ to nie było pytanie, Judith nie wiedziała, co odpowiedzieć. Poprzestała więc na uwadze: – Hannes, jesteś wobec mnie taki miły. Aż trudno mi w to uwierzyć. Wolałaby, żeby jej dłoń znajdowała się znowu przy filiżance z herbatą. Ale Hannes jeszcze nie skończył. Szczególnie zakleszczony w jego mocnym uścisku był jej palec serdeczny. Powoli coś się zaczęło na niego wsuwać. Nie miała możliwości poruszenia dłonią, by strząsnąć to coś z palca. Hannes puścił w końcu jej rękę, a ona ujrzała ze zdumieniem, że na jej palcu coś się zmieniło. Scena nie robiła wrażenia prawdziwej, za często widywała takie epizody w filmach. Użyła więc słów adekwatnych do sytuacji: – Hannes, oszalałeś? Z jakiej to okazji? Urodziny mam dopiero za pięć miesięcy. Nie mogę tego tak po prostu przyjąć. – Potraktuj to jako drobiazg upamiętniający początki naszej znajomości – odpowiedział Hannes. Skinęła głową.
– Podoba ci się? – zapytał. – Tak, oczywiście – odpowiedziała. To było pierwsze kłamstwo, w rozpromienioną twarz Hannesa.
które
rzuciła
prosto
7 Żeby jakoś znieść podarowany jej pierścionek, zaproponowała, by przenieśli się do innego lokalu, do Triangla, baru za Parkiem Wotywnym. Była tam kilka razy z Carlem. Spodziewała się, że z Hannesem spędzi w Trianglu dużo milsze chwile. Oszczędne światło żółtych i czerwonych lamp sufitowych załamywało się na mlecznym szkle ścian. W półmroku twarze gości były lekko zamglone. Ludzie zmieniali się tu w pięknie ubarwione, pozbawione konturów postaci, które z trudem dawało się od siebie odróżnić. Gdy przychodziła do Triangla z Carlem, zwykle nalegał, żeby potem wstąpiła jeszcze do niego na chwilę. W tym miejscu nie potrafiła mu odmówić i oczywiście za każdym razem lądowali w łóżku. Hannes nie był typem, który potrafiłby wykorzystać tę sprzyjającą uwodzeniu aurę lokalu. Bardzo to doceniała, co więcej – uważała, że to jest nawet pociągające. W każdym razie objął ją ramieniem i trzymał mocno, niczym rosły ochroniarz. Stali przy barze jak para kochanków żywcem przeniesiona z heimatfilmu[4] i opowiadali sobie mało znaczące detale ze swego życia. Judith musiała wypić dwa dość mocne drinki, żeby móc zadać Hannesowi zasadnicze pytanie: – Może byśmy się tak pocałowali? Spojrzała przy tym wyzywająco w jego szeroko rozwarte oczy. Była przekonana, że to zrobi na nim wrażenie. Na jego miejscu od razu wzięłaby się do całowania, on jednak powiedział tylko: – Chętnie. Przynajmniej się nie zastanawiał. Ku jej zdumieniu dodał: – Ale nie tu i nie teraz. Ona:
– Zatem gdzie i kiedy? Hannes: – U mnie. Nie powiedział jednak kiedy. Judith: – U ciebie? Opuszkiem kciuka potarła chropowatą powierzchnię nowego pierścionka. Nie znosiła bursztynów. Może jego mieszkanie wraz z całym wyposażeniem składało się z bursztynu. – Nie, lepiej u mnie – odpowiedziała, sama zdziwiona natarczywością swojego głosu. – Okay, w takim razie pójdziemy do ciebie – odpowiedział bardzo szybko Hannes, uśmiechając się, a wokół oczu utworzyły mu się delikatne, promieniste zmarszczki. „W takim razie” oznacza dla niego najwidoczniej „teraz, zaraz”, pomyślała Judith, widząc, że Hannes przymierza się do zapłacenia rachunku.
8 Lampę stojącą w salonie obok ciemnobeżowej kanapy odkryła w antykwariacie w Rotterdamie. Ruchome klosze umieszczone na wygiętych grubych łodygach zwisały jak kwiaty złotokapu. Światło było przytłumione i w salonie jasność ograniczona była do minimum. Judith potrzebowała dłuższej chwili, żeby poustawiać klosze pod najbardziej korzystnym kątem. Ale dzięki jej staraniom lampa mogła nadać blask nawet najbardziej zmęczonym oczom i najposępniejszym twarzom, a najsmutniejsze postaci zmusić do śmiechu. Gdyby Judith była psychoterapeutką, wówczas sadzałaby pacjentów na kilka minut w swoim salonie, w kompletnej ciszy, a potem by ich pytała, jakie mają problemy i czy w ogóle jeszcze o nich pamiętają. Była tak bardzo wrażliwa na światło, że czuła jego oddziaływanie nawet teraz, choć przymknęła oczy, przygotowując się do uroczystej ceremonii pierwszego pocałunku z Hannesem. Jak to Lara zapytała przez telefon? „Czy przyjemnie jest się z nim całować?”. Przyjemnie? Czy przyjemnie jest się z nim całować? Dotknęła palcem jego ust, on zarzucił rękę na ramiona Judith i delikatnie przyciągnął do siebie jej głowę. Wtedy poczuła go jednocześnie na całym ciele. Jego nogi zacisnęły się na jej nogach jak kleszcze. Lewym barkiem wcisnął się mocno w jej tułów. Jego łokcie dotykały jej bioder, ramiona ściskały całą swą długością jej wąską talię i przesuwały się wyżej. Męskie dłonie chwyciły ją za szyję, tak że nie mogła ruszyć głową. Była całkowicie unieruchomiona. Jego wargi spoczęły na jej ustach jak podwozie potężnego samolotu na pasie lotniska. Kilka razy poruszyły się jak
pyszczek ryby, potem znieruchomiały i mocno się przyssały. Judith rozchyliła wargi i wysunęła język, którym on zaczął miotać w tę i we w tę, jak pralka bieliznę pod koniec wirowania na pełnych obrotach. Zdołała uwolnić jedną dłoń i pięścią zapukała w tył jego głowy. Błyskawicznie rozluźnił uścisk. – Hej, nie tak mocno, brakuje mi powietrza – poskarżyła się. – Kochanie, wybacz mi – bezgłośnie chuchnął jej do ucha. Dopiero teraz otworzyła oczy. Widok jego twarzy uspokoił ją. Hannes wyglądał na skruszonego – jak niezręczny uczniak, który znowu narozrabiał. – Czy zawsze całujesz tak gwałtownie? – zapytała. – Nie, to dlatego, to dlatego, to dlatego... – Potrzebował trzech podejść, by to wreszcie z siebie wykrztusić: – To dlatego, że tak bardzo cię kocham. Nie wiem nawet, co począć z tą miłością. Okay, ten argument zabrzmiał sensownie. – Ale nie musisz z tego powodu pożerać mnie od razu razem ze skórą i włosami – odpowiedziała łagodnie. Uśmiechnął się zakłopotany, jego oczy błyszczały w deszczu złotego światła. Judith: – Musisz dotykać mnie delikatnie, jestem z porcelany. Palcem wskazującym popukała go w czubek nosa, a on delikatnie położył swe dłonie na jej policzkach. Ona: – Dlaczego drżysz? On: – Tak bardzo cię pragnę. Ona:
– Chcesz się ze mną przespać? On: – Tak. Ona: – Więc zróbmy to. On: – Tak. Ona: – Ale światło niech pozostanie włączone.
[2]
Schwarzspanierstraße – (niem.) ulica Czarnego Hiszpana (przyp. tłum.).
[3]
(przyp. tłum.). Makumba – synkretyczna religia, rozpowszechniona w Brazylii wśród społeczności o korzeniach afrykańskich, łącząca w sobie elementy magii, spirytyzmu i chrześcijaństwa (przyp. tłum.).
[4]
Heimatfilm – niemiecki i austriacki gatunek filmowy, sentymentalna akcja tego rodzaju filmów rozgrywa się w idyllicznym otoczeniu ojczystego kraju (przyp. tłum.).
Faza trzecia
1
P
oczątek czerwca był gorący i suchy. Światło w czasie dnia było tak białe, jakby pochodziło z neonówki. Aby rozróżniać kolory, trzeba było nosić okulary przeciwsłoneczne. Małe drzewko hibiskusa rosnącego na położonym na dachu tarasie zrzuciło ostatnie czerwone kwiaty. Za to olbrzymi figowiec benjamina, którego dostała od Hannesa, wypuszczał jeden pęd po drugim. Judith zamierzała pozwalać mu na to do jesieni, potem niestety będzie musiała go przyciąć. Przysiadła na kamiennych schodach, zamknęła oczy i na białożółtych tablicach, które słońce tworzyło pod jej powiekami, próbowała wyczytać coś o sobie. Była łapczywa. Za jednym podejściem pragnęła podsumować, co się z nią działo w ciągu minionych miesięcy i co się z nią dzieje teraz. Dlaczego tu teraz siedzi? O czym myśli? Co czuje? Czego chce? Czy chce faceta? Niekoniecznie. Takiego „na całe życie”? Tylko jeśli zostaną spełnione pewne warunki. Czy nie zaliczyła facetów reprezentujących sobą wszystkie istniejące kategorie mężczyzn? Kilka tygodni temu uznałaby, że tak. Czy żyje ze sobą w harmonii? Owszem, zazwyczaj. Tylko jak jest pijana, wówczas często sama ze sobą ma na pieńku. Czy panuje nad swoim życiem? Owszem, zdarza się, przede wszystkim w dni robocze, zwłaszcza jeśli dotyczy to handlu lampami. A więc przed prawie trzema miesiącami poznała kogoś. „Kogoś”
– to wyrażenie dezawuowało jego osobę. Otóż poznała Hannesa Bergtalera! Architekta. Właśnie projektował ich wspólną przyszłość. Dom w stanie surowym już stał. Gdyby to zależało od niego, mogliby się tam wprowadzić już jutro. Ten mężczyzna posiadł zdolność kochania w nadzwyczajny, ponadwymiarowy, zapierający dech w piersiach sposób. Kochał i kochał, kochał i kochał. A kogo kochał? Ją. Jak bardzo? Baaardzo. Określenie „ponad wszystko” odzwierciedlało skromny ułamek ogromu jego miłości. Uważaj, Judith! Może on coś przed tobą udaje? Może tak samo udawał przed każdą kobietą, z którą był kiedykolwiek związany? Może każdą z nich kochał przez kilka miesięcy z taką samą intensywnością? Może jest specjalistą w miłości „ponad wszystko”? Nie, nie Hannes. Hannes jest szczery. Nie jest aktorem ani oszustem. Tym właśnie się różni od facetów, z którymi się do tej pory spotykała. W sposobie, w jaki ją kocha, jest coś ostatecznego, szalone roszczenie, by ich miłość trwała wiecznie. Jest tak poważny w swoim oddaniu, tak wierny w gestach, szczery w zapewnieniach, tak na niej skoncentrowany. A ona uważa to po prostu za niesamowicie... pociągające. Pociągające? Nie wiedziała, czy to właściwe słowo. Ale w pewnym sensie tak właśnie uważała i czuła... Dziwiła się sobie samej. Czy pragnie być noszona na rękach? Kiedyś chciała, ale to ojciec miał ją nosić. Czy chce, by ktoś uważał ją za pępek świata? Nie, nawet gdyby chodziło o ojca. Czy chce być czyjąś wybranką? Nie, tak właściwie to wolałaby sama wybierać.
Tak, dokładnie na tym polegał problem. Hannes nie pozostawiał jej żadnego wyboru. On wybierał. Zawsze ją wyprzedzał. W konsekwencji nie mogła stawiać samodzielnych kroków. Wlokła się w tyle za wydarzeniami. Była holowana po wysokogórskich trasach emocji. Bała się trochę, że nie da rady zajść daleko w kierunku, jaki on im wyznaczył. Dla niej ta droga była zbyt stroma. Już na obecnym etapie z trudem dotrzymywała mu kroku. Brakowało jej powietrza. Musiała wyhamować. Potrzebowała chwili wytchnienia. Od trzech tygodni widywała go każdego dnia. KAŻDEGO DNIA. Co kilka godzin przychodził do niej do sklepu na kawę. A jeśli nie na kawę, to przynajmniej żeby kupić żarówkę. Jeśli właśnie obsługiwała klienta, czekał z anielską cierpliwością, aż będzie wolna. W tym czasie zapoznawał się z katalogami producentów lamp i zdążył je wszystkie dokładnie przestudiować. Nauczył się ich na pamięć na wyrywki, podobnie jak nazw stu „najbardziej zajebistych dyskotek”, z którymi zapoznała go jej praktykantka. Wieczorami Judith i on szli razem na kolację albo do kina, teatru czy też na koncert – wszystko jedno gdzie. On mógłby zwiedzać także hałdy śmieci, poligony i szroty samochodowe, pod warunkiem, że będzie mu towarzyszyła. I jeszcze jedno: w nocy sypiał u niej. To znaczy: ona spała, a on ją obserwował. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby otworzyła oczy, a on się w nią nie wpatrywał. Jako dziecko daremnie czekała, żeby anioł stróż pojawił się przy jej poduszeczce i czuwał nad jej snem. Teraz, po trzydziestce, w wieku, kiedy wszystkie iluzje umierają śmiercią naturalną, nagle u jej boku znalazł się Hannes Bergtaler. Seks? No pewnie, oczywiście, nie tak często, jak on by chciał, ale mimo wszystko w dawce trzy razy większej od tej, jaką ona
uznałaby za wystarczającą. Dla niej samej ich seks był... owszem, naprawdę okay. Szczególne w ich pożyciu było to, jak odnosił się do niego Hannes. Jego zdaniem ich seks był cudowny, czerpał z niego masę rozkoszy. A ona delektowała się tym, że on tak bardzo rozkoszował się ich seksem i nią. Czy to źle? Czy ma narcystyczną naturę? Czy potrzebuje Hannesa Bergtalera, żeby czuć się piękną i godną pożądania? Czy potrzebuje go, żeby się dowartościować? Jakże niskie zatem musi mieć o sobie mniemanie! W jakiej kiepskiej musiała już być kondycji, a nawet tego nie dostrzegała. Jak się teraz czuje? Dobrze? A co będzie dalej? W jakim kierunku to wszystko zmierza? Nie ma na to odpowiedzi. Białożółte tablice pod jej powiekami ciemnieją. Judith otwiera oczy. Ach, to tylko mała, niewinna chmurka.
2 W piątek przed Zielonymi Świątkami Judith po raz pierwszy odwiedziła Hannesa w jego mieszkaniu przy Nisslgasse. On udał się tam już kilka godzin wcześniej, żeby „posprzątać”. Tak powiedział, choć ona nie mogła sobie wyobrazić, aby coś w jego życiu mogło być nieposprzątane – na pewno zaś nie jego mieszkanie. Gdy stanęła pod drzwiami, zaskoczył ją dziwnym zachowaniem. Otworzył niepewnie, jakby się obawiał, że za drzwiami stoją niemile widziani goście. Gdy znalazła się w środku, zamknął drzwi na zasuwę. – Coś się stało? – zapytała. – Zakochałem się w tobie! – odpowiedział. – A poza tym? Robisz wrażenie, jakbyś był zdenerwowany. – Jesteś u mnie po raz pierwszy, cóż więc dziwnego, że się trochę denerwuję? Oglądając mieszkanie, doszła do wniosku, że bardzo mało wie o Hannesie. Wszystko tu było takie uporządkowane. Wszystkie przedmioty, w tym ciemne antyki o znacznej wartości, miały swoje miejsce i robiły wrażenie nieprzesuwalnych. Z kanapy, wyglądającej jakby ją odziedziczył po dziadku, można się było delektować widokiem monstrualnej deski do prasowania, która stała na środku pokoju, oświetlona energooszczędną świetlówką obwieszoną brzydkimi szklanymi sześcianikami w kolorze kawy z mlekiem. Kuchnia była mała i sterylnie czysta, jakby została żywcem przeniesiona z prospektu. Naczynia stały pochowane w przeszklonych szafkach, jakby się bały, że ktoś ich użyje. Judith i tak nie chciała nic więcej prócz szklanki wody. Jedynym pomieszczeniem robiącym wrażenie zamieszkiwanego
był gabinet. Dopiero tutaj widać było, że najemca jest architektem, a nie na przykład emerytowanym zarządcą masy spadkowej. Dosłownie wszędzie – na ścianach, na biurku, na parkiecie – wisiały bądź leżały plany. Pachniało ołówkami, gumką i skrupulatną, precyzyjną pracą. Drzwi do sypialni były zamknięte i spokojnie mogło tak zostać. Hannes uchylił je tylko odrobinę, jakby nie chciał przeszkadzać dwóm pojedynczym łóżkom przykrytym narzutami w kratę i pogrążonym w tysiącletnim śnie w towarzystwie dwóch pustych szafek nocnych. Z sufitu zwisał biały księżyc w pełni. Judith wiedziała, że światło emitowane przez kuliste lampy nie jest nadzwyczajne. – Pięknie tu – powtarzała co rusz, od czasu do czasu dodając: – Nie do końca w moim stylu, ale po prostu pięknie. Podczas zwiedzania Hannes trzymał ją za rękę, jakby kroczyli po niedostępnym albo nawet zaminowanym terenie. – Czy wiele kobiet bywało w tym mieszkaniu? – zapytała Judith. – Nie wiem, przypuszczam, że tak. Ludzie, którzy wynajmowali je przede mną, byli oboje dentystami – odpowiedział Hannes; najwidoczniej posiadł sztukę opacznego rozumienia pytań, których wprost nie sposób źle zrozumieć. Na koniec zwiedzania stanęli na moment bezradnie w pobliżu deski do prasowania, nie wiedząc, jaki ma być kolejny punkt programu. Hannes spojrzał na Judith po swojemu, a wokół oczu utworzyły mu się promieniste zmarszczki. Objął ją i pocałował. Zrobili kilka chwiejnych kroków w kierunku kanapy. Zanim się do niej zbliżyli na tyle, by móc na nią opaść, zakleszczonej Judith udało się dojść do słowa.
– Kochanie – szepnęła mu do ucha – pojedźmy lepiej do mnie.
3 – A co będziemy robić w weekend? – zapytał Hannes. Sobota trwała w tym momencie zaledwie od godziny; światło w sypialni Judith (rzucane przez fantazyjny mosiężny żyrandol zaprojektowany ręką młodej praskiej dizajnerki) było wyłączone. Nie zdążyła jeszcze zasnąć, leżała w łóżku z głową na jego brzuchu. Silne męskie palce masowały ją po głowie, a ona się tym rozkoszowała. Westchnęła głęboko, po czym z udręką w głosie powiedziała: – Niestety muszę wyjechać na wieś, do mojego brata, Alego. Nie mam innego wyjścia. Będzie zjazd rodzinny. Hedi ma urodziny. Umęczę się, mówię ci. Hedi jest w zaawansowanej ciąży. Moja matka też tam będzie. Wiesz, opowiadałam ci już, Hedi i moja matka niezbyt za sobą przepadają. To będzie katorga. Dla podkreślenia swych słów jeszcze raz ciężko westchnęła. – Razem jakoś to zniesiemy – oznajmił Hannes, siadając na łóżku. Judith: – Nie, Hannes, naprawdę nie. – Przestraszyła się, że jej głos zabrzmiał zbyt ostro i dla złagodzenia tonu natychmiast dodała: – Kochany, sama muszę przez to przejść. To będzie niesamowicie trudne. Nie mogę od ciebie wymagać, żebyś też w tym uczestniczył. Nie znasz mojej rodziny. Delikatnie przejechała paznokciami po jego dłoni. Hannes: – Poznam ich i polubię. Judith: – Poznasz, ale nie wszystkich naraz. To byłoby zbyt wiele jak na jeden raz, uwierz mi. Mój brat potrafi być taki pokręcony. A do tego
przyjdzie jeszcze para przyjaciół z dwójką dzieci. Będzie dość ciasno. To miło z twojej strony, Hannes, ale tym razem muszę przez to przejść całkiem sama. Siedzieli teraz obok siebie w łóżku, Judith z założonymi rękami. Hannes: – Nie, kochanie, to w ogóle nie wchodzi w rachubę. Nie puszczę cię samej. Oczywiście, że z tobą pojadę. Zobaczysz, wspólnie damy sobie z tym radę. Judith wcale nie chciała jego wsparcia. Zapaliła światło. Niech dojrzy zdecydowanie w jej oczach. – Hannes, to niemożliwe. Tym razem naprawdę nie. Tam nawet nie będzie dla ciebie łóżka. Zobaczymy się w niedzielę wieczorem i wtedy ci wszystko opowiem. Zgoda? Pogłaskała go po policzku. On milczał, a jego twarz przybrała wyraz, jakiego Judith dotąd nie znała. Najwidoczniej przy zaciśniętych wargach zagryzł też zęby, bo uwydatniły mu się kości policzkowe. Zmarszczki koło oczu pozostały, ale ponieważ się nie uśmiechał, nie wyglądały już jak promienie słońca, lecz stały się zacienionymi bruzdami. W końcu położył się na boku z głową na poduszce. – Dobranoc, kochanie – powiedział niewyraźnie po dłuższej chwili milczenia. – Prześpijmy się z tym najpierw.
4 W nocy Judith niewiele spała. Wczesnym rankiem w mieszkaniu zapachniało kawą, w radiu nadawano klasykę, a częściowo ubrany Hannes pochylił się nad nią i zbudził ją pocałunkiem, uśmiechając się promiennie. – Dzwoniła twoja mama – poinformował. Judith: – Jak to? Pomyślała zaś: – Skąd wiesz? Dlaczego w ogóle odebrałeś? I dlaczego mnie nie obudziłeś? Hannes: – Twoja mama zadzwoniła i zapytała, kiedy po nią przyjedziemy. Judith: – My!? Zabrzmiało to jak krzyk. Z Judith nagle opadła wszelka senność, za to ogarnął ją gniew. Hannes: – Powiedziałem jej, że prawdopodobnie nie przyjadę z tobą. Judith: – Aha. Hannes: – Twoja matka stwierdziła wtedy: „Jaka szkoda, może zmieni pan zdanie. Chciałabym pana poznać. Córka tyle mi o panu opowiadała”. Judith nigdy nie wspomniała jej ani słowem o Hannesie. Matce zawsze myliło się, z kim Judith aktualnie chodzi. Hannes: – Jeśli nie chcesz, żebym pojechał z tobą, to oczywiście nie
pojadę. Nie chcę się narzucać. Może faktycznie jest jeszcze za wcześnie na spotkanie z twoją rodziną. Judith: – Tak sądzę. Głęboko odetchnęła. Zaczęła pieścić mu szyję. Hannes: – Z tym, że ja bardzo chętnie bym pojechał. Polubiłem twoją matkę. Była taka miła przez telefon. Macie podobne głosy. Bardzo chętnie bym z tobą pojechał. Zobaczysz, kochanie, to będzie bardzo miły weekend. Lubię twoją rodzinę. Lubię wszystko, co ma coś wspólnego z tobą. Judith: – Tak, wiem. Hannes: – Obiecuję ci, to będzie cudowny weekend. Mogę spać na podłodze, to dla mnie żaden problem. Mam gruby śpiwór. Uwielbiam spędzać z tobą czas, skarbie. Kocham cię. Tak bym chciał pojechać z tobą. Mogę? Judith roześmiała się. Spoglądał na nią oczami dobrze ułożonego bernardyna, który dojrzał w jej spojrzeniu obietnicę smacznych steków. Palcem wskazującym puknęła go kilka razy w czubek nosa i pocałowała w czoło. – Ale pamiętaj, że cię ostrzegałam – powiedziała.
5 Po śniadaniu ruszył w drogę, miał załatwić sprawunki. Judith nadrabiała zaległości nieprzespanej nocy. Późnym popołudniem, gdy zaczęło padać, razem pojechali jej białym citroenem do mamy. – Wskoczę po nią szybko na górę, ty możesz zostać w samochodzie – oznajmiła. Poszedł razem z nią. W prawej ręce niósł wielki fioletowy parasol, w lewej bukiet piwonii, który wręczył matce w drzwiach mieszkania, kłaniając się nisko jak aktor na scenie. Matka polubiła go natychmiast. Nosił ubranie, które było modne mniej więcej wtedy, kiedy ona była młoda. Objęła córkę mocniej niż zwykle. W tym uścisku zawarte było życzenie, żeby Judith znalazła sobie wreszcie mężczyznę, który by do niej pasował – do niej, do mamy. – A kim pan jest z zawodu? – zapytała mama, gdy znaleźli się w samochodzie i ruszyli. – Jestem architektem, szanowna pani. Mama: – Ach, architektem. Hannes: – Pracuję w niewielkiej firmie, która specjalizuje się w budowie i przebudowie aptek. Mama: – Ach, aptek, cudownie! – Może wybuduje jedną specjalnie dla ciebie, mamo – mruknęła Judith. Po dwóch i pół godzinie dojechali do położonej na uboczu z grubsza odremontowanej posiadłości w górnoaustriackim regionie
Mühlviertel. Hedi prowadziła tam małe gospodarstwo ekologiczne. Ali pracował jako fotograf krajobrazu, ale raczej sporadycznie; krajobraz musiał się postarać, żeby brat Judith zechciał go sfotografować. Względy materialne nie były dla nich ważne, potrafili nawet zrezygnować ze szczotek do włosów i z maszynki do golenia. – Jestem Hannes – powiedział ogarnięty powitalną euforią Hannes i zbyt nagłym ruchem wyciągnął rękę do Alego. Ali odruchowo się cofnął. – Hannes jest moim przyjacielem – wyjaśniła Judith, chcąc usprawiedliwić siebie, jego i zaistniałą sytuację. Ali patrzył na Hannesa, jakby ten był ósmym cudem świata. – Jest architektem – dodała mama, unosząc brwi, a jej oczy wędrowały w tę i we w tę od Hedi do Alego. Hannes wręczył gospodarzom trójpak wyprodukowanego ekologicznie wina z południowego Burgenlandu. – Moim zdaniem najlepsze w tej okolicy – powiedział. Ali nie znosił wina. Judith najchętniej od razu wróciłaby do domu. Prawdopodobnie nawet by tego nie zauważyli. Wieczór spędzili przy wiejskim stole pod zakurzonym pseudorustykalnym abażurem. Czas wlókł się w ślimaczym tempie. Judith zajęta była głównie zabawą woskiem spływającym ze świeczki, która stała przed nią na srebrnym świeczniku. Formowała kształtne kulki, rozpłaszczała je kciukiem na blacie stołu, zeskrobywała płaskie placuszki nożem i znowu formowała z nich kulki. Hannes prawie bez przerwy trzymał jedną rękę na jej kolanie, a to robiło się coraz bardziej gorące. Drugiej ręki używał, żeby pomagać sobie gestami, gdy opowiadał na przemian to
o architekturze, to o miłości (do Judith), to o świecie. Był najbardziej rozmowną i najbardziej dynamiczną osobą w tym gronie. Do sprzeczek dochodziło sporadycznie. Hedi zamierzała urodzić w domu przy pomocy czeskiej akuszerki. Mama opowiadała się energicznie za Szpitalem Ogólnym w Wiedniu, gdzie były odpowiednie warunki, zwłaszcza higieniczne; mówiąc to, spojrzała krytycznie na Hedi. Hannes zakończył waśń, wręczając przyszłej mamie – niezależnie od niezbędnej rodzinnej zrzutki pieniędzy – własny prezent urodzinowy, który najwidoczniej kupił przed południem: dwie pary niemowlęcych śpioszków, jedne różowe, drugie jasnoniebieskie. – Bo nie wiedzieliśmy przecież, czy to będzie dziewczynka czy chłopiec – wyjaśnił i mrugnął do Judith. Mama się roześmiała. – To będzie dziewczynka – Hedi poinformowała Hannesa, po czym dodała: – Niebieskie śpioszki przechowamy dla was. Mama roześmiała się rozpromieniona, Ali milczał, Hannes był zaś rozanielony. Judith delikatnie zdjęła jego dłoń z własnego kolana. Musiała pilnie do toalety.
6 Późnym wieczorem przyszli Winningerowie. Z Lukasem, najlepszym przyjacielem brata, Judith była kiedyś blisko związana. Ten miły, wrażliwy i mądry mężczyzna pracował wcześniej w Niemczech, w branży księgarskiej, jako przedstawiciel handlowy. Tym samym, w przeciwieństwie do Hannesa, wciąż był dla niej niedostępny. Zrezygnował z tego zajęcia i zaczął pracować w bibliotece miejskiej dopiero dla Antonii, studentki anglistyki z Linzu, która wyglądała, jakby była jego bliźniaczą siostrą. Mieli dwoje dzieci: Viktor skończył już osiem lat, a Sibylle sześć. Chociaż padał deszcz, Ali poszedł z dziećmi do ogrodu, żeby postrzelać z nimi z łuku. Może chciał sobie po prostu umyć włosy. Lukas odwrócił uwagę Judith od woskowych kulek, zaczynając poufałą rozmowę o starych i nowszych czasach, być może za wcześnie przerwanych i za późno zaczętych. Do tej pogawędki wybornie pasowało wino z południowego Burgenlandu. W którymś momencie Judith zorientowała się, że gdzieś zniknęła dłoń spoczywająca na jej kolanie, a wraz z nią także Hannes. Po długich poszukiwaniach znalazła go na zewnątrz, w najodleglejszym kąciku ogrodu. Siedział na stosie drewna w pozie stoickiego mędrca, podczas gdy na głowę padał mu deszcz. Judith: – Co tutaj robisz? Hannes: – Rozmyślam. Spojrzał gdzieś w bok, omijając ją wzrokiem. Judith: – O czym? Hannes:
– O tobie. Judith: – I co takiego myślisz? Hannes: – Myślę o tobie i Lukasie. Judith: – Lukasie? Hannes: – Sądzisz, że tego nie widzę? Musiał się chyba przymuszać, żeby mówić cicho; jego głos był ochrypły i drżał. Judith: – Że niby co widzisz? Hannes: – Że on na ciebie patrzy. Judith: – Jeśli ktoś z kimś rozmawia, to zazwyczaj na tego kogoś patrzy, to chyba normalne, prawda? Hannes: – To zależy, w jaki sposób patrzy. Judith: – Nie, Hannes, proszę, nie! Znam Lukasa od dwudziestu lat. Jesteśmy starymi przyjaciółmi. Kiedyś, dawno, dawno temu byliśmy... – Nie chcę wiedzieć, co było wcześniej. Dla mnie liczy się to, co jest dzisiaj. Ośmieszasz mnie przed swoją rodziną. Pochyliła się nad nim i spojrzała mu prosto w twarz. Trząsł się, kąciki ust mu drżały i mrugał nerwowo. Judith demonstracyjnie głęboko westchnęła i zaczęła mówić powoli i dobitnie, jak mówi się,
wykładając komuś ustalone zasady: – Wyhamuj, Hannes, nie zachowuj się tak! Koniec świata! Rozmawiałam z Lukasem zupełnie normalnie. Jeśli to dla ciebie problem, to w takim razie masz problem ze mną. Nie toleruję mianowicie robienia mi tego typu scen, i to od czasu, kiedy zaczęłam dojrzewać. Nie zamierzam więc po trzydziestce się do nich przyzwyczajać. Hannes milczał, ukrył twarz w dłoniach. – Wracam teraz do środka – oznajmiła Judith. – I to samo proponuję tobie. Przecież pada deszcz. – Poczekaj chwilę, kochanie – zawołał za nią. – Chodźmy razem. Jego głos brzmiał teraz prawie normalnie.
7 Następnego ranka obudziły ją dobiegające z ogrodu piski, wrzawa i śmiech. Niebieski śpiwór, rozłożony w nogach oddanego jej do dyspozycji gościnnego łóżka, był pusty. Hannes musiał się położyć, gdy już spała, i wstać, zanim się przebudziła. Obok jej poduszki leżała kartka, na niej narysowane nierówno ołówkiem serce i wiadomość: Kochanie, nie wiem, co wczoraj we mnie wstąpiło. Zachowałem się jak piętnastolatek. Obiecuję Ci: nigdy już z mojej strony czegoś takiego nie doświadczysz. Wybacz mi, proszę. Mogę to usprawiedliwić jedynie szaloną miłością, jaką do Ciebie czuję. Twój Hannes. Na zewnątrz było słonecznie. Widziała go z okna. Był w promiennym nastroju, nacierały na niego właśnie rozbawione dzieciaki. Na zmianę podnosił do góry to jedno, to drugie i obracał się, robiąc im „karuzelę”. Lukas i Antonia stali obok i rozmawiali z nim żartobliwie. Gdy zobaczył Judith, pomachał jej energicznie. Na tarasie było już przygotowane śniadanie. – W nocy przyszedł do nas krasnoludek – poinformowała Hedi. Góry naczyń zostały pomyte i poukładane, podłoga pozamiatana. Kuchnia nie poznawała samej siebie, tak czysta nie była już od lat. Nawet kuchenka, która wydawała się beznadziejnie pozasychana, niespodziewanie znów zaświeciła bielą. – Pożyczysz nam swojego Hannesa na kilka dni? – zapytała Hedi. Judith przymusiła się do serdecznego uśmiechu. Hannes odpierał komplementy: – Jak nie mogę zasnąć, wtedy najchętniej biorę się za różne prace domowe. To taki mój nawyk. A przy śniadaniu pomagała mi mama.
Oczywiście zajęła miejsce obok niego. Dotknął jej ramienia. – Ach, tych kilka filiżanek – powiedziała i odwzajemniła mu się serią zalotnych mrugnięć. Przed południem, gdy Hannes baraszkował z dziećmi, Judith udało się wyciągnąć kilka słów z Alego. Jej małomówny brat wyznał, że ma teraz dobrze dobrane antydepresanty, że czasem wprost rozpiera go chęć działania. Cieszy się ogromnie, że będzie miał dziecko, i przysiągł sobie i Hedi, że będzie perfekcyjnym ojcem. Brakuje mu jedynie regularnej pracy. Na zdjęciach krajobrazu nie da się wiele zarobić. Niczego innego niestety się nie nauczył, a poza tym bardzo chciałby pozostać przy fotografowaniu. – A co sądzisz o Hannesie? – zapytała Judith. Ali: – Sprzątać to on potrafi. Judith: – A poza tym? Ali: – Nie wiem, on jest taki jakiś... niesamowity... tak niesamowicie miły. Judith: – Tak. Ali: – I praktycznie już prawie należy do naszej rodziny. Judith: – Wszystko potoczyło się tak szybko. Tak cholernie szybko! Ali: – W jego towarzystwie jesteś inna. Judith: – Jak to inna?
Ali: – Jakoś tak, jesteś sobą tylko... w połowie. Judith: – To brzmi strasznie. Ali: – No cóż, skoro go kochasz. Judith nie odpowiedziała. Zapadło milczenie. Ali: – Kochasz go? Judith: – Nie wiem. Ali: – Nie zawsze człowiek jest świadom, że kocha.
8 Judith obawiała się ostatniego odcinka powrotnej jazdy do domu. Mamę już odstawili. Hannes zaniósł jej torbę podróżną pod same drzwi mieszkania. W domu na pewno wypełniła od razu pierwsze formularze adopcyjne. Judith chciała dać Hannesowi do zrozumienia, że wieczór i noc pragnie spędzić sama. Co więcej, potrzebowała kilku dni dla siebie. „Dla siebie” było równoznaczne z „bez niego”. Pragnęła znów poczuć, jak to jest być sobą „w całości”, musiała odzyskać swą zagubioną drugą połowę. Bez tej drugiej połowy nie było co myśleć o byciu razem z Hannesem. – Hannes... – Kochanie – przerwał jej. – Przechowywałem złą wiadomość na później. Dziś było tak pięknie, tak harmonijnie, tak jak tego pragnąłem. Masz wspaniałą rodzinę! I przyjaciół! Dzieci też były cudowne. Robił wrażenie przybitego. Judith: – Cóż to za zła wiadomość? Hannes: – Nie będziemy mogli się przez tydzień widywać. Judith: – Przez tydzień? Jako że była skoncentrowana na jeździe, nie mogła na szczęście wykonać żadnego gestu, który zdradziłby jej emocje. Hannes: – Tak, wiem, to straszne, prawie nie do wytrzymania, ale... Po czym wyjaśnił jej, dlaczego seminarium architektów w Lipsku nie może się bez niego obyć.
– Tak, rozumiem – przytaknęła Judith. – Musisz pojechać, nie ma co. Mówiąc to, starała się wyglądać na poważną i dzielną. – Może dla naszego związku to nawet dobrze – stwierdził Hannes. Judith spojrzała na niego krótko. Nie dostrzegła na jego twarzy ani cienia cynizmu. – Co masz na myśli? Hannes: – Przydałoby się nam trochę dystansu. Żeby uporządkować emocje. Żebyśmy znowu za sobą zatęsknili. Judith: – Tak, Hannes, coś jest w tym, co mówisz. Z trudem udawało jej się stłumić radość. Hannes: – Nawet największa miłość, żeby móc rozwinąć skrzydła, potrzebuje powietrza. Judith: – Tak, Hannes. Mądre zdanie, bardzo mądre zdanie. Musiała go za to od razu pocałować, skręciła w prawo, na parking. – Ale dzisiejszą noc, mam nadzieję, spędzisz u mnie – powiedziała. – Jeśli pozwolisz – odpowiedział. Jego promienne zmarszczki uśmiechały się do niej. Judith: – Nie tylko pozwalam, nakazuję!
Faza czwarta
1
J
udith obserwowała, jak jej druga połowa szybko ze spala się z powrotem z tą pierwszą. Obie połówki wspólnie – jak przy taśmie produkcyjnej – sprzedawały drogie lampy, podczas przerwy obiadowej pociły się na step aerobiku, po pracy grzebały w księgarniach i butikach, wieczorami oglądały Jamesa Bonda i „Idola”, nie uważając, że są na to zbyt inteligentne, odżywiały się pizzą i kebabem, wznosiły toasty, popijając chianti, żyły w harmonii ze sobą i ze swoją odprężoną właścicielką. Judith była wprawdzie zdziwiona, że Hannes już trzeci dzień się nie odzywa, ale żadna z jej połówek nie mogła powiedzieć, że konsekwentny odpoczynek od niego jest dla niej nieprzyjemny. Tylko gdy już leżała w łóżku z zamkniętymi oczami i wczuwała się intensywnie w siebie, doznawała wrażenia, że coś dziwnego i mdłego wędruje jej z żołądka do głowy, potem z powrotem w dół i dalej, do nieogrzanych palców u stóp. To uczucie było prawdopodobnie za słabe, żeby nazwać je tęsknotą, ale miało przed sobą jeszcze parę dni, w ciągu których mogło spotężnieć. W środę Judith musiała poważnie porozmawiać ze swoją praktykantką. – Pani Bianco, gratuluję rozmiaru biustu, ale to tylko sklep z lampami. Bardzo proszę, żeby pani do pracy zakładała stanik. – Ale, szefowo, tu jest tak gorąco – odpowiedziała znudzonym głosem Bianca. Judith: – Proszę mi wierzyć, kobieta, która nie nosi wszystkich swoich wdzięków na wierzchu, jest dla płci przeciwnej bardziej interesująca. Bianca:
– No to pani niewiele wie o mężczyznach. À propos mężczyzn, szefowo, dlaczego pani przyjaciel nie zachodzi już do nas do sklepu? Judith: – Wyjechał służbowo, do Lipska. Bianca: – Ale dzisiaj rano przechodził obok. Judith: – Skąd, to niemożliwe. Lipsk znajduje się przecież w Niemczech. – Ależ tak, naprawdę. Przechodził obok i zajrzał do środka przez okno wystawowe. – Nie, musiała go pani z kimś pomylić. Bianca: – W takim razie, szefowo, ten ktoś wyglądał megapodobnie. Judith: – Okay, okay, a jutro, jeśli się pani uda to jakoś zaaranżować, proszę przyjść do pracy w biustonoszu.
2 Wieczorem Judith spotkała się z Gerdem i jego kilkoma kolegami oraz koleżankami z Instytutu Graficznego w hiszpańskiej restauracji przy Märzstraße. – Gdzie jest Hannes? – zapytał na wstępie Gerd, nie przywitawszy się nawet. Judith: – Wyjechał służbowo do Lipska. Gerd: – Ach, jaka szkoda. Nie była to uprzejma, lecz szczera „szkoda” i to uraziło Judith. Odebrała to jako lekki afront wobec swej dopiero co odzyskanej drugiej połowy. Cztery godziny później, podczas pożegnania, Gerd naprawił swoją gafę. Powiedział: – Zawsze jesteś szczególna, ale dzisiaj byłaś szczególnie szczególna, przeszłaś sama siebie. – Dziękuję – odpowiedziała Judith. Nie mogła tego sprawić tematyka rozmów (zanieczyszczenie powietrza, macierzyństwo, szkody wyrządzane przez szrotówki, reinkarnacja). Judith: – Czułam się dobrze w waszym gronie, to był po prostu udany wieczór. Błogi uśmiech nie zniknął z jej warg, nawet gdy znalazła się we własnym domu, zamknęła za sobą drzwi prowadzące na klatkę schodową, wjechała windą na poddasze i sięgnęła ręką do świecącego jaskrawą czerwienią guziczka. Zapaliła światło na korytarzu i w tej samej chwili głośno krzyknęła. Z ręki wypadł jej
pęk kluczy i uderzył o kamienną posadzkę. Rozległ się brzęk, jakby klucze stłukły grubą ścianę ze szkła. Pod jej drzwiami siedział skulony człowiek, który wstał i ruszył w jej kierunku. Judith chciała uciekać, wołać o pomoc, ale szok sparaliżował jej ciało. – Kochanie – wyszeptał głucho mężczyzna. – Hannes, to ty? – wykrztusiła. – Zwariowałeś? – Serce waliło jej mocno. – Co się stało? Co tu robisz? Dopiero teraz dostrzegła w jego rękach olbrzymi bukiet bordowych róż. Wymierzył w nią łodygami niczym szpadą. – Czekałem na ciebie. Późno wróciłaś, kochana, bardzo późno! Ona: – Hannes, zwariowałeś? Jak mogłeś mi coś takiego zrobić? Śmiertelnie mnie przestraszyłeś. Dlaczego nie jesteś w Lipsku? Czego tu szukasz? Oddychała ciężko. Położył kwiaty na posadzce i wyciągnął ręce w jej kierunku. Odsunęła się. – Czego tu szukam? – zapytał. – Ciebie szukam, kochana. Chciałem ci zrobić niespodziankę. Nie sądziłem, że tak późno wrócisz do domu. Dlaczego przyszłaś tak późno? Gdzie się błąkasz po nocy? Dlaczego nam to robisz? Głos mu drżał. Jego twarz, lekko tylko muśnięta przez słabe światło na korytarzu, rysowała się niewyraźnie w półcieniu. Zmarszczki wychodzące z kącików jego oczu tworzyły głębokie, zacienione bruzdy. – Idź już, proszę – powiedziała. Hannes: – Chcesz, żebym sobie poszedł? Judith: – W tej chwili nie mogę być z tobą sam na sam. Muszę ochłonąć,
przemyśleć to wszystko. A więc proszę, idź już! Hannes: – Kochanie, to nie jest tak, jak myślisz. Mogę ci wszystko wyjaśnić. Chcę być z tobą, chcę być zawsze z tobą. Będę cię chronił. Należymy do siebie. Wpuść mnie do mieszkania. Pozwól, że ci wszystko wyjaśnię! Judith czuła, jak szok powoli ustępuje, za to rośnie w niej gniew, który szuka ujścia przez struny głosowe. – Hannes, masz natychmiast opuścić ten dom! – krzyknęła – Natychmiast! Rozumiesz, co mówię? Na czwartym piętrze otworzyły się drzwi i ktoś zawołał: – Ej, tam na górze, spokój! Bo inaczej zadzwonię po policję! Hannes speszył się, usłyszawszy tę groźbę. Nagle zaczął wyglądać niepewnie. – Myślałem, że się ucieszysz – mruknął półszeptem. Stał już przy windzie. – Czy choć trochę za mną tęskniłaś? Milczała. – Weźmiesz chociaż te kwiaty? Chce im się pić. Potrzebują wody. Czekają od wielu, wielu godzin na wodę.
3 Po upiornej, nieprzespanej nocy wysłała mu SMS-a. Poprosiła go w nim o rozmowę. Podczas przerwy obiadowej spotkali się w kawiarni Rainer. Siedział przy tym samym stoliku co podczas ich pierwszego spotkania, ale tym razem na narożnej ławce. Wybrała niewygodne krzesło naprzeciw niego. Hannes był blady i niewyspany. Znała już ten jego zawstydzony, skruszony wyraz twarzy, który sprawiał, że wyglądał jak uczeń zamierzający przyznać się do pały z matematyki. Wyznał, że Lipsk był kłamstwem. Nie było żadnego seminarium dla architektów. Zauważył, że jej miłość nie rozwija się tak szybko jak jego. Chciał trochę przystopować, żeby mogła go dogonić (jakby miłość funkcjonowała na tych samych zasadach co bieganie na wyścigi). Dobrze się ułożyło, powiedział, i tak miał w tym czasie różne sprawy do załatwienia. Uśmiechając się, zapewnił, że wkrótce powie jej coś więcej. – Hannes, tak dłużej być nie może – oznajmiła. – Rozumiem cię – pokiwał głową. – Gniewasz się za wczoraj. Przyznaję, głupio się zachowałem. Powinienem był wcześniej do ciebie zadzwonić. Zaskoczyłem cię. – Nie, Hannes, chodzi o coś więcej niż wczoraj – powiedziała. – Taki intensywny związek to dla mnie... – Proszę, nie kończ! – Uczniak gdzieś zniknął. Teraz Hannes był jego zdenerwowanym, apodyktycznym ojcem. – Zrozumiałem, co chcesz powiedzieć. Wiem, popełniłem błąd, to się nie powtórzy. Tęsknota. Wiesz, co to znaczy tęsknota? Mam przeliterować? T–Ę– S–K–N–O–T–A. Tęsknota. Tęskniłem za tobą. Czy to przestępstwo? Gdy zauważył, że Judith patrzy na jego zaciśniętą pięść,
natychmiast rozprostował palce. Uśmiechnął się jak na rozkaz, próbując bezskutecznie wytworzyć promieniste zmarszczki. Wyciągnął w jej kierunku rękę. – Zobaczysz, kochanie, wszystko się ułoży – zapewnił. Zażądała rachunku. – Ja zapłacę – powiedział.
4 – Szefowo, telefon do pani – zawołała Bianca kilka godzin później do siedzącej na zapleczu Judith, która próbowała zebrać odłamki myśli, nie raniąc się przy tym dodatkowo. – Nie ma mnie dla nikogo, jestem zajęta – odpowiedziała. Po wstrząsie przeżytym na klatce schodowej jej domu serce Judith nie potrafiło wrócić do zwykłego rytmu. Bianca: – To pani brat, Ali. Judith: – Ach, tak, Ali. W takim razie niech go pani przełączy. Ali mówił dwa razy szybciej i głośniej niż zwykle. Tak, wprost tryskał entuzjazmem – na ile ciche wody mogą tryskać. – Nie wiem, jak wam dziękować – powiedział. Judith również nie wiedziała. Ponadto nie wiedziała też za co. Ali: – To cudownie mieć siostrę, na którą można liczyć, gdy człowiek jest w trudnej sytuacji. Judith: – Owszem, tak. Ale o co chodzi? Ali: – O to, że nakłoniłaś do tego Hannesa. Hedi jest taka szczęśliwa. A ja, zobaczysz, niedługo nie będę potrzebował już żadnych lekarstw. Miała tego dość. – Ali, mów jasno! Do czego rzekomo nakłoniłam Hannesa? Ali: – Nie mów, że nic nie wiesz! Okazało się, że już następnego dnia po ich wizycie Hannes
zadzwonił od Alego i zaproponował mu pracę marzeń. Ali nie musiał robić nic poza fotografowaniem aptek i drogerii, najpierw w gminach Górnej Austrii, później też w innych landach. Dzień później Hannes przyjechał po niego i pojechali razem do Schwanenstadt, żeby obejrzeć pierwszy projekt. Hannes wyjaśnił, co Ali ma konkretnie fotografować. Chodziło wyłącznie o zewnętrzne elewacje budynków. Potem podpisali umowę na pół roku, płatną ryczałtem. – Tysiąc euro miesięcznie i pokrycie wszystkich wydatków za kilka zwykłych zdjęć! Obłęd, mówię ci, obłęd! – rozpływał się w euforii Ali. Judith nie była w stanie wtrącić ani słowa. – Wstydzę się, że go tak nie doceniałem – mówił brat. – Tacy ludzie są lepsi od terapeutów, którzy tylko zarabiają na problemach innych. Nie pomagają ci, którzy studiowali jedynie po to, by powiedzieć człowiekowi, że potrzebuje zajęcia, ale ludzie, którzy faktycznie mu to zajęcie dają. – Owszem – przytaknęła Judith. Czuła suchość w gardle i nie była w stanie wykrztusić z siebie nic więcej. Ali: – Hannes nie tylko słucha, jakie ludzie mają problemy, on także pomaga. Kiedyś mu się odwdzięczę, przyrzekam ci. Judith: – Tak. Ali: – Ale to ty wszystko zaaranżowałaś, dziękuję ci, kochana siostrzyczko. Zagryzła wargę. Czy powinna gasić jego uniesienie? Czy miała
prawo nakłaniać go do rezygnacji z tej pracy? Jakich argumentów miałaby użyć? Że tak jej podpowiada jakieś niejasne uczucie, od którego ściska ją w żołądku? – Cieszę się, Ali – powiedziała tylko. – A przy okazji chciałabym z tobą porozmawiać. Muszę ci coś wyjaśnić, coś ważnego. Mam nadzieję, że mnie zrozumiesz. Ale to nie rozmowa na telefon.
5 W trakcie następnych dni Hannes zaskakiwał ją swoją rezerwą, a jej było z tym dobrze. Nie czuła się gotowa, przynajmniej na razie, by umówić się z nim na wieczór. Przygotowała sobie szereg pieczołowicie skonstruowanych wymówek, byle nie doszło do spotkania. Może nawet powiedziałaby mu prawdę. A prawda brzmiałaby mniej więcej tak: „Przykro mi, Hannes, obecnie po prostu nie jestem w nastroju, żeby się z tobą spotykać. Twoja tęsknota działa mi na nerwy. Twoje naciski stały się dla mnie uciążliwe. I ta twoja nocna wizyta! Wciąż prześladuje mnie obraz faceta siedzącego o północy w kucki pod moimi drzwiami i czekającego na mój powrót. Nie uda mi się tak szybko wyrzucić tego mężczyzny z pamięci. I on absolutnie nie komponuje się ze mną w tym samym łóżku”. Nic mu jednak nie powiedziała, bo – co dziwne – nawet nie próbował się z nią umówić, a nawet nie sygnalizował, że chciałby się z nią wieczorem spotkać. Trzy razy pomachał jej przez okno wystawowe. Ich rozmowy telefoniczne były krótkie. Bardzo się starał być dowcipny, kilka razy mu się nawet udało – i to w sposób stosunkowo niewymuszony. W każdym razie gdzieś się zapodziała jego przytłaczająca melancholia. Ta nowa strona jego osobowości była dużo przyjemniejsza. Trenował opowiadanie dykteryjek w lekko gawędziarskim tonie, unikał patetycznego tematu „miłość życia”, wygrzebywał z kufra uprzejme frazy, a z tajemnej księgi tysiąca najpiękniejszych komplementów wybierał tylko subtelne cytaty. Po tygodniu skąpo dozowanej bliskości i nieustannego trzymania się na dystans z powrotem nabrała do niego zaufania, przynajmniej na tyle, żeby zagadnąć go na temat Alego.
– Dlaczego to zrobiłeś? – zapytała. Hannes: – A jak sądzisz? Judith: – Co ja sądzę? Nie chcę, żeby to było to, co ja sądzę. Hannes: – Teraz jeszcze bardziej interesuje mnie, co na ten temat uważasz. Judith: – Uważam, że zrobiłeś to ze względu na mnie. Roześmiał się głośno. Jeśli grał, to robił to dobrze. Hannes: – Kochanie, tym razem się mylisz. Potrzebuję zdjęć, muszę założyć kartotekę. Ali potrzebuje pieniędzy, musi zapewnić byt rodzinie. A że umie robić zdjęcia... Chciałbym, żeby wszystkie sprawy mogły były załatwiane w tak prosty sposób. Judith: – Dlaczego wcześniej nic mi na ten temat nie wspomniałeś? Hannes: – Przyznaję, kochanie, chciałem ci zrobić niespodziankę. Wiedziałem, że się ucieszysz. Judith: – Hannes, zbyt często robisz mi niespodzianki i z reguły są one przyciężkie. Hannes: – Nie zdołasz mnie od tego odwieść. To moje najpiękniejsze hobby. Robienie miłych niespodzianek stało się już prawie sensem mojego życia. Roześmiał się. Właśnie takiego lubiła go najbardziej – gdy
próbował być autoironiczny.
6 W aktualnej ofercie niespodzianek Hannesa było wytrwałe niezadawanie pytania, czy mogą znów spędzić razem wieczór. Minęły już dwa tygodnie od spotkania na klatce schodowej. Czy nagle stracił nią zainteresowanie? Czy już nie chce z nią być? Czy w jego życiu pojawiła się jakaś inna kobieta? (Myśl ta w równym stopniu była dla niej ulgą, co ciosem). A może po czteromiesięcznej znajomości, którą można by nazwać także chodzeniem ze sobą, przyszła wreszcie kolej, by to ona zrobiła następny krok. O wpół do jedenastej w nocy wciąż jeszcze leżała na ciemnobeżowej kanapie w ciepłym świetle witrażowej lampy. Kończył się monotonny, ziejący pustką letni dzień; w tle rozbrzmiewał równie monotonny głos prezentera telewizyjnego czytającego wiadomości. Napisała Hannesowi SMS-a: Jeśli jeszcze nie śpisz, to nie śpij. Jeśli chcesz do mnie przyjść, to przyjdź!!!!! Zanim wysłała wiadomość, wykasowała trzy z pięciu wykrzykników. Dwie minuty później dostała wiadomość: Kochanie – napisał – dzisiaj nie dam rady. Ale jutro wieczorem możemy pójść razem na kolację. Jeśli TY tego chcesz!!! Jej rozczarowanie trwało tylko kilka minut i było niewspółmierne do szczęścia, z którym położyła się spać. Miała ochotę bliżej poznać tego nowego Hannesa, który nie był, w przeciwieństwie do swego poprzednika, na każde jej zawołanie. Cieszyła się na ich pierwszą randkę.
7 Musiał chyba skończyć kurs samokontroli. Przywitanie było krótkie i składało się z trzysekundowego zetknięcia ich rąk oraz całusa w policzek. Poza tym spóźnił się dziewięć minut. Były to pierwsze jak do tej pory minuty, kiedy to ona, musiała to przyznać, czekała na niego z lękliwym utęsknieniem. – Jeszcze sześć minut i poszłabym sobie – skłamała. Uśmiechnął się łagodnie. Gdyby nie był Hannesem Bergtalerem, budowniczym aptek, można by było nawet powiedzieć, że uśmiechnął się swobodnie i niewymuszenie. Chciała widzieć go w najpiękniejszym świetle, dlatego wybrała stolik od zachodniej strony, gdzie przez okno wciąż jeszcze przezierała wieczorna zorza, która w przyjemny sposób eksponowała jego promieniste zmarszczki. A gdy się roześmiał, jego babcine zęby ułożyły się na kształt śnieżno białego hamaka sięgającego od ucha do ucha. Niestety nie miała przy sobie aparatu fotograficznego. Bardzo chciała zapamiętać go na zawsze takiego, jakim był w tej chwili. Ze zdumieniem stwierdziła, że tym razem w ogóle nie odczuwa apetytu. Za to Hannes przez kilka dobrych minut studiował w skupieniu kartę dań. Po raz pierwszy poczuła niepokój. Jego powściągliwe gesty w najmniejszym stopniu nie zdradzały, że nadal darzy ją burzliwym uczuciem, którym gnębił ją całymi miesiącami. – Czy coś się zmieniło? – zapytała po godzinie pogodnej, ale trywialnej rozmowy. (Na szczęście nie przeszło jej przez usta pytanie: „Czy już mnie nie kochasz?”). – Owszem, coś się zmieniło – odpowiedział. – Mianowicie moja postawa. Mówił to tym samym tonem, którym przed chwilą powiedział:
„A na deser proponuję torcik z jadalnych kasztanów i truskawek”. Hannes: – Zamierzam postępować bardziej rozważnie. Chcę, żebyś się czuła dobrze w moim towarzystwie. Nie chcę cię już więcej przytłaczać moją miłością. Judith: – To dobrze. Bardzo to doceniam, kochany. Sięgnęła ręką po jego dłoń, ale on ją cofnął. Hannes: – Masz jednak jakieś obiekcje? Judith: – Nie mam żadnych. Hannes: – Ależ masz, czuję to. Judith: – Chodzi o to, że nie musisz tak całkiem rezygnować z okazywania mi, że coś dla ciebie znaczę. Hannes: – Ja tak nie potrafię. Mogę być albo gorący, albo zimny. Nie potrafię być letni. Judith: – Wprawdzie jesteś ze mną szczery, ale ja też ci coś szczerze powiem. Uważam, że takie zachowanie z twojej strony nie jest zbyt dobre. Jak wyglądały twoje poprzednie związki? Hannes: – Nie chcę o tym mówić. Co minęło, to minęło. Słońce zdążyło już zajść. – Idziemy? – zapytał. – Świetny pomysł – odpowiedziała.
8 Właściwie już w drodze do domu miała ochotę go pocałować. Naprawdę trudno jej się było powstrzymać, ale jego krok był równomierny i zdecydowany, a ona nie chciała go zatrzymywać i wybijać z rytmu. Gdy dotarli pod drzwi jej domu, zatrzymał się i powiedział: – A więc? Judith: – Co a więc? Hannes: – Teraz się z tobą pożegnam. Judith: – Że co? Hannes: – Nie wejdę do ciebie na górę. Judith: – Dlaczego nie? Z trudem przyszło jej ukryć rozczarowanie. Hannes: – Sądzę, że tak będzie lepiej. Pomyślała, że w sytuacji, w której ktoś używa takiego zwrotu, na pewno pod żadnym względem nie jest lepiej. Judith: – A co, jeśli koniecznie chciałabym się z tobą przespać? Hannes: – W takim razie bardzo mnie to cieszy. Judith: – Ale nie jesteś podniecony? Hannes:
– Ależ jestem. Judith: – Więc o co chodzi? Hannes: – O nic. Judith: – Jak to o nic? Widzę przecież, że o coś ci chodzi. Hannes: – Podniecenie to nie wszystko. Judith: – Okay, Hannes, spróbuję jeszcze raz. Pragnę, żebyś tę noc spędził ze mną. Pragnę tego bardzo, bardzo, bardzo! Hannes: – To cudownie. Judith: – Ale? Hannes: – Ale nie chcę spędzać z tobą od czasu do czasu nocy. Judith: – Lecz? Hannes: – Całe życie! Chwila milczenia po tym wyznaniu była nieodzowna. Judith: – Ach, witam z powrotem, panie Bergtaler. Do tego momentu nie był pan dziś sobą. Milczał. Judith: – A tak w ogóle to jak chcesz spędzić całe życie z kobietą, z którą
nie zamierzasz od czasu do czasu spędzić nocy? Najpierw noce, potem życie. Dlatego zapytam jeszcze raz: wchodzisz ze mną do środka? Milczał. Przekroczyła powoli próg i przymierzała się do zamknięcia za sobą drzwi. Nadal stał nieporuszony. – Dobranoc! – powiedziała do niego ostro przez szczelinę w drzwiach. – W torebce masz niespodziankę na dobranoc, kochanie! – zawołał za nią. Spędziła w łóżku kilka nieprzespanych godzin, podczas których udawało jej się ignorować niespodziankę spoczywającą w torebce. Spodziewała się po Hannesie różnych prezentów: począwszy od serwetki z napisem: Śpij dobrze! albo: Kocham Cię po sobowtóra tego okropnego pierścionka z bursztynem. Koło trzeciej nad ranem, żeby wreszcie móc zasnąć, sprawdziła, co to takiego. Niespodzianka nie pozwoliła jej zmrużyć oka przez kilka następnych godzin. Była to koperta z biletami lotniczymi: Wenecja, trzy dni, dwie osoby, trzy noce, jej nazwisko, jego nazwisko. Planowana data wylotu: piątek. Pojutrze. Oprócz tego o wiele za grube serce narysowane ołówkiem i słowo: Niespodzianka! zapisane jego specyficznym charakterem pisma.
9 Wenecja była niewinna; robiła co mogła, by sprostać wyobrażeniu Hannesa o romantyzmie. Oddała im do dyspozycji kolorowe gondole i zielone kanały. Ale od początku była na straconej pozycji. Judith już na początku podróży zorientowała się, że popełniła błąd, przyjmując od Hannesa ten prezent. Zaalarmowały ją jego oficjalny pocałunek na powitanie, rozbiegany wzrok eksploratora, poza przewodnika turystycznego i podróżna walizeczka. Znalazła pocieszenie w myśli, że to na pewno jej ostatni błąd tego rodzaju. Zamieszkali w małym czterogwiazdkowym apartamencie z balkonem przy jednym z czterystu dwudziestu sześciu historycznych mostów. Hannes znał każdy z tych mostów, Judith nie musiała więc na żaden z nich zwracać uwagi. Można było odnieść wrażenie, że wychował się w Wenecji, ale zapewniał, że nigdy przedtem tu nie był. W każdym razie znał Wenecję niemal tak dobrze jak własną kieszeń. Jak się niebawem okazało, jego posłannictwem stało się przybliżenie miasta Judith. To był najważniejszy cel ich wyjazdu. Najważniejszy, a zarazem też pomniejszy, bo w sumie wyłączny i jedyny. Judith od początku nie próbowała nawet z tym walczyć. Hannes w sposób natarczywy i nieubłagany usiłował złożyć jej u stóp świat, tym razem pod postacią Wenecji. Seks przesuwali z nocy na noc – z powodu (jej) zmęczenia i ponieważ czynność ta nie była w stanie przybliżyć jej (jego) Wenecji. W ciągu dnia realizowali program ściśle opracowany według klucza geograficznego. Plan obejmował zwiedzanie muzeów, limitowane czasowo przerwy na kawę, które były dla Hannesa okazją do wygłaszania krótkich prywatnych prelekcji
o architekturze, a także wycieczki na peryferie miasta, do „tajemnej, ukrytej, ale prawdziwej, autentycznej Wenecji”. Na każdy z trzech wieczorów mieli zarezerwowane stoliki w znanych restauracjach. Na każdy wieczór mieli też załatwione bilety wstępu – na najlepsze koncerty skrzypcowe i do teatru. Przypuszczalnie zarezerwował nawet numerki w szatni. Teraz Judith wiedziała, czym był zajęty w ciągu dwóch minionych tygodni. Znowu zdała sobie sprawę, że Hannes nieustannie wywołuje w niej uczucie, że jest mu coś winna. Tym razem czuła się zobowiązana okazywać mu wdzięczność i uznanie. Jakiż to z niego rewelacyjny przewodnik! Co rusz wyciąga asy z rękawa, żeby jej nieustannie udowadniać miłość! Ale będąc zaskakiwaną co godzinę przez trzy dni pod rząd, w końcu zatraciła zdolność przeżywania zachwytu. Po dwóch dniach miała dość Wenecji serwowanej jej przez chronicznie nadpobudliwego Hannesa Bergtalera i zaczęła symulować ataki migreny. Trzeciej, ostatniej nocy męczyły ją koszmary, tak że w końcu się przebudziła. Ocknęła się, leżąc na plecach, unieruchomiona przez jego ręce i nogi. Próbowała wyślizgnąć się z uścisku Hannesa, nie budząc go przy tym. Była zła na samą siebie, że dopuściła do takiej sytuacji między nimi. Poczuła ogarniającą ją panikę, wymieszaną z uczuciem głębokiego, karmionego ciszą i ciemnością lęku. Wolną prawą ręką wymacała włącznik światła. Zapalił się filigranowy żyrandol, rozbłysły barwne szklane kryształki. Jej dzieciństwo upłynęło w blasku takich kryształków. Ich wyraźne barwy zaczęły się po chwili rozpływać i powoli znikły, spłukane z jej oczu przez rwące potoki łez. Na ile mogła, powstrzymywała szloch. Musiała wytrzymać jeszcze tylko kilka godzin tego okropnego zakleszczenia,
uniemożliwiającego jej zmianę pozycji. A po powrocie z Wenecji musi to natychmiast z siebie wyrzucić, musi mu to powiedzieć. Co więcej, musi mu to powiedzieć w taki sposób, żeby zrozumiał. Musi się z nim rozstać za obopólną zgodą. Już na samą tę myśl poczuła lęk.
Faza piąta
1 – To nie ma nic wspólnego z tobą – powiedziała. Już na samym wstępie z jej ust padło najbardziej bezwstydne z wszystkich kłamstw. Wrzuciła do filiżanki z kawą trzy kostki cukru. Hannes utopił spojrzenie w szklance wody. Nie chciała widzieć wyrazu jego oczu. Oboje czuli się okropnie. Nawet najpiękniejszy związek nie usprawiedliwia koszmaru rozstania. Judith: – Zrozum, w tej chwili po prostu nie jestem jeszcze gotowa, żeby się z kimś wiązać na stałe. Cholera, dlaczego on nic nie mówi? Nie wpada w gniew? Nie przerywa jej? Dlaczego jedynie uśmiecha się tak dobrotliwie? Judith: – Hannes, ja... Tak mi przykro. Opuszkiem kciuka rozgniótł łzę na grzbiecie jej nosa. Postanowiła, że to będzie jej ostatnia łza. – Jesteś wspaniałym człowiekiem – mówiła. – Zasłużyłeś na inną kobietę, taką, która jest pewna swoich uczuć, która może ci się zrewanżować tym samym, co ty jesteś gotów jej ofiarować, która... Nic dziwnego, że słuchał jej jednym uchem. Z dużej cienkiej teczki wyciągnął kartkę papieru i położył ją na stole. – Zauważyłaś? – zapytał z szelmowskim wyrazem twarzy, zbyt radosnym jak na tę chwilę. W kawiarni przy weneckim Moście Westchnień narysował ich razem uliczny artysta. A więc dlatego Hannes na ileś tam minut przycisnął policzek do jej policzka. Jego twarz została odwzorowana całkiem dobrze, ale jej rozpromieniona mina wydawała się jej obca. Jak jakiś rysownik w Wenecji mógł wiedzieć, jak ona wygląda, gdy jest zakochana?
– Hannes, lepiej będzie, jeśli przez jakiś czas nie będziemy się... – Tak, jasne – przerwał jej. – Możesz zatrzymać rysunek na pamiątkę. – Dziękuję – powiedziała. Czuła irytację. To wciąż jeszcze nie wyglądało na ostateczne pożegnanie. Hannes: – Może w Wenecji mieliśmy za bardzo napięty program. Judith: – Nie, nie. Było dobrze tak, jak było, wręcz idealnie. Będę ten wyjazd mile wspominać, słowo daję. Czuła gigantyczny wstyd. Takie zdania nie padały nawet z ust jej ojca, kiedy zwracał się do matki. – Nienawidzisz mnie teraz? – zapytała w nadziei, że usłyszy w odpowiedzi zdecydowane „tak”. Hannes natomiast ujął jej dłoń i podniósł do ust. Ona w zakłopotaniu nie potrafiła go przed tym powstrzymać. Czemu musi przez to wszystko przechodzić? No cóż, skoro chce z nim zerwać... Hannes: – Czy cię nienawidzę? – Uśmiechnął się. – Kochanie, nie wiesz, co mówisz. Obawiała się, że jest jeszcze gorzej: że to on nie wie, co mówi. A poza tym powinien przestać zwracać się do niej „kochanie”. – No to na razie – powiedziała, gdy milczenie przedłużało się nieznośnie. – Na razie – odrzekł, jakby ta świetna kwestia na pożegnanie wymagała, by ją powtórzył. Na końcu języka miała zdanie: „Może jeszcze kiedyś o sobie
usłyszymy”, ale uznała je za zbyt bolesne. Zamiast tego wybrała opcję bardziej łagodną i optymistyczną. – Pozostaniemy w kontakcie – powiedziała. Teraz on się uśmiechnął całą paletą białych zębów. – Tak, na pewno. Wstała i natychmiast skierowała się do wyjścia, żeby uniknąć dramatycznego pocałunku na pożegnanie. – Na pewno pozostaniemy w kontakcie, kochanie – zawołał za nią.
2 Wieczorem zaklinała wszystkie satelity telewizyjne – te dobre i te złe – żeby odurzyły ją przy wsparciu kilku kieliszków czerwonego wina. Nie czuła się na siłach stawać oko w oko z ludźmi, nawet jeśli mieliby to być jej przyjaciele. W jaki sposób miałaby im powiedzieć o profesjonalnie przeprowadzonym rozstaniu? Wiedziała jedno (i chętnie zachowałaby to dla siebie): Hannes był ostatnim mężczyzną, z którym próbowała się spotykać, nie kochając go na tyle, żeby być pewną, iż zdoła go przez dłuższy czas znosić przy swoim boku. Nigdy więcej nie zafunduje już ani sobie, ani drugiej osobie takiego poniżającego rozstania. Koło dziesiątej sygnał komórki oderwał ją od jednego z seriali komediowych z nagranymi salwami śmiechu. Hannes napisał: Czy mogę wysłać do Ciebie SMS-a, gdy poczuję się źle? Oczywiście, kiedy tylko chcesz – odpowiedziała dręczona wyrzutami sumienia i wdzięczna za jego delikatną próbę zwalczenia frustracji. Potem wyłączyła komórkę. W nocy budziła się wielokrotnie i sprawdzała, czy Hannes aby na pewno nie leży obok niej. W końcu się poddała, zapaliła wszystkie światła w mieszkaniu, założyła słuchawki, żeby odciąć się od odgłosów dobiegających z klatki schodowej, i uspokoiła wzrok, zawieszając go na początkowych literach nowej książki T. C. Boyle’a. Czekała, aż radiobudzik przyniesie jej wybawienie. Rankiem przymusiła się, by szybko i sprawnie wykonać poranne czynności. Gdy zamykała za sobą drzwi wejściowe do domu – ach, że też musiała spojrzeć za siebie! – zobaczyła wiszącą na klamce plastikową torebkę z napisem: DLA MOJEJ JUDITH. W środku znajdowały się trzy zawinięte w papier żółte róże, a prócz nich tajemnicza wiadomość od jej wielbiciela: CO MAJĄ TE...
i rysunek nazbyt szerokiego serca. Judith uznała, że jeszcze dziś musi uzmysłowić Hannesowi, żeby natychmiast przestał wzbudzać w niej wyrzuty sumienia, obdarowując ją kwiatami. A tak w ogóle, to co on tu robił, pod drzwiami jej domu?
3 – Szefowo, coś niezbyt zdrowo pani wygląda – powiedziała przed południem Bianca, zobaczywszy Judith w świetle nowo zainstalowanych lamp dostarczonych prosto z Lüttich. – Ależ skąd, dziewczyno, tylko się źle umalowałam – odpowiedziała Judith. Wobec tak niepodważalnego argumentu Bianca była bezradna. – Szefowo? Już po tonie Judith domyśliła się, że praktykantka ma zamiar przekazać jej jakąś nieprzyjemną wiadomość. Bianca: – Był tu pani przyjaciel. Zostawił coś dla pani. Bardzo się spieszył. Zapytałam, czy mam pani coś przekazać, wtedy on powiedział, że mam pani powiedzieć, że on kocha panią nade wszystko. Jakie to słodkie! Też bym chciała kiedyś spotkać takiego faceta. Podała Judith kwiaty, trzy żółte róże, i kartkę z nic niemówiącą wiadomością o treści: ...I TE..., wpisaną w grube, koszmarne serce. Judith przeszła do swojego gabinetu i włączyła komórkę. Na wyświetlaczu pojawiła się informacja, że otrzymała jedenaście nowych wiadomości. Jedenaście razy jego imię. Jedenaście wiadomości tej samej treści. Druga trzynaście: Czuję się fatalnie. Trzecia trzynaście: Czuję się fatalnie. Czwarta trzynaście: Czuję się fatalnie. Jedenaście razy czuł się fatalnie, co godzinę, dokładnie co do minuty, bez względu na to, czy był to dzień czy noc. Jeszcze niecały kwadrans i znowu poczuje się fatalnie. A w razie gdyby miała zapomnieć, jak on się czuje, albo chciała zignorować jego nastrój, on punktualnie jej o tym przypomni. Wybrała numer Hannesa. Włączyła się skrzynka głosowa.
– Hannes, proszę, przestań. Nie przysyłaj mi już takich SMSów, proszę cię! To nie ma przecież żadnego sensu. I daj sobie spokój z tymi różami! Jeśli w ogóle jeszcze coś dla ciebie znaczę, to uszanuj moją decyzję. Uwierz mi, ja też czuję się z tym fatalnie. Ale tak musi być. Proszę, zaakceptuj to! Z trudem wytrzymała do fajrantu. Po jej telefonie Hannes zawiesił swoją działalność SMS-ową. Teraz jeszcze dręczył ją lęk przed kolejnymi atakami – przy użyciu róż. Gdy wracała do domu, towarzyszył jej ustawiczny niepokój. Miała wrażenie, że Hannes może znajdować się gdzieś w pobliżu. Może stanie przed nią gdzieś w połowie drogi? Może wyjdzie zza jakiegoś rogu? Może się za nią skrada? Może już go ma za plecami? Intuicja kazała jej wybrać okrężną drogę do domu. Szła Flachgasse, gdzie stał zaparkowany jej citroen. Już z daleka dostrzegła za wycieraczką podłużne białe opakowanie: trzy żółte róże i kartkę z fragmentem wiadomości: ...I TE..., wpisaną w kolejne o wiele za duże serce. Pocieszała się nadzieją, że umieścił te róże za wycieraczką jej samochodu, zanim jeszcze zdążyła udzielić mu telefonicznej reprymendy. Gdy znalazła się w mieszkaniu i zamknęła za sobą drzwi, napięcie wreszcie ustąpiło, ale spokój nie trwał długo. Leżała właśnie w salonie na ciemnobeżowej kanapie i poddawała się terapii światłem emitowanym przez jej witrażową lampę z Rotterdamu, gdy rozległ się dzwonek do drzwi. Wstrząs natychmiast przerodził się w gniew: – Hannes? – krzyknęła. Przysięgła sobie, że pośle go do diabła. – To ja, pani Grabner, dozorczyni – odpowiedział onieśmielony głos. – Ktoś coś u mnie zostawił dla pani.
Judith otworzyła drzwi. – Kto? – zapytała, siląc się na łagodność. Grabner: – Kurier. Judith: – Kiedy? Jeśli mogę spytać... Grabner: – Jeszcze przed południem, koło jedenastej. Judith: – Koło jedenastej. Bardzo dziękuję, pani Grabner. Kwiaty. Nie rozpakowując ich nawet, wrzuciła je do kosza. Popatrzyła przez chwilę na dołączony liścik – nową wiadomość z sercem i słowem: ...RÓŻE..., po czym porwała kartkę na strzępy. W myślach złożyła fragmenty zdania: CO MAJĄ TE I TE, I TE RÓŻE... Zdanie było niekompletne. Najwidoczniej czekały ją kolejne prezenty.
4 – Masz już je wszystkie, kochanie? – zapytał. Od razu odebrał telefon, jakby na niego czekał. Judith: – Hannes, dlaczego to robisz? On: – Myślałem, że się ucieszysz. Zawsze sprawiało ci to przyjemność. Lubisz róże, wiem przecież, że lubisz róże. Jego głos brzmiał jak głos przywódcy jakiejś religijnej sekty. – A żółty kolor... – kontynuował. – Lubisz żółty kolor. Zawsze miałaś wokół siebie mnóstwo żółtego. Twoje wspaniałe złociste włosy są najpiękniejsze na świecie. Wyrosłaś w świetle, kochanie. Jesteś dzieckiem światła. Ona: – Hannes, proszę cię, przestań... Przerwał jej. Nagle zaczął mówić tonem rzeczowym i surowym: – Kochanie, nie musisz się powtarzać. Dostałem twoją wiadomość. Zapisałem ją w pamięci telefonu. W każdej chwili mogę ją ponownie odsłuchać. I uszanuję twoje życzenie. Nie będę ci już dawał róż, ani żółtych, ani żadnych innych. Ona: – A gdzie są pozostałe? Co to za wiadomość, którą chcesz mi przekazać za pośrednictwem tych róż? Jak brzmi pełne zdanie? Zakończmy to dzisiaj. Dobrze? On: – To zagadka, kochanie. To prosta, łatwa zagadka. Bez problemu możesz ją odgadnąć. – Co proszę? – podniosła głos. – Wcale nie chcę niczego odgadywać! Chcę, żebyś dał mi spokój!
On: – Łącznie piętnaście róż. Pięć razy trzy. Ciut spostrzegawczości i zadanie wykonane, nic więcej. Musisz wziąć wielki kryształowy wazon. Ile bukietów już zebrałaś? Ona: – Cztery. Pierwszy był na drzwiach domu, potem w pracy, potem na samochodzie i potem od sąsiadki. Hannes, gdzie jest piąty bukiet? Powiedz. W przeciwnym razie... w przeciwnym razie... Doprowadzasz mnie do pasji! On: – Cudownie. Kolejność się zgadza. Wiedziałem, że wracając, będziesz przechodzić obok samochodu. Znam cię, kochanie, znam cię doskonale. Pomyślałem więc sobie, że się ucieszysz. Ona: – Gdzie jest ostatni bukiet? Mów! Chwila milczenia. On: – Ostatnie róże... Gdzie są ostatnie róże? Oczywiście, że u mnie. Chciałem ci je wręczyć osobiście. Chciałem dziś... Ona: – Z całą pewnością nie przyniesiesz mi żadnych róż ani niczego innego. Hannes, nie zobaczymy się dzisiaj. Ani jutro, ani pojutrze. Kategorycznie sobie tego nie życzę! On: – Kochana, nie musisz na mnie krzyczeć. To sprawia mi przykrość. Rozumiem. Jeśli nie chcesz, żebym do ciebie przychodził, w takim razie nie przyjdę. Jeśli Wenecja była dla ciebie zbyt dużym obciążeniem i potrzebujesz przerwy, w takim razie ja to zaakceptuję.
– Hannes – powiedziała zupełnie spokojnie – nie potrzebuję żadnej przerwy. Ja... wczoraj... z tobą... zerwałam. Przypominasz sobie? Czy mógłbyś to, proszę, przyjąć do wiadomości? Dla potwierdzenia swych słów rozłączyła się.
5 Przez trzy dni o nim nie słyszała, nie widziała go ani nie czuła jego zapachu. Były to przytłaczająco duszne, deszczowe dni. Ona też się czuła stłamszona – zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Wczesnym rankiem budziła się z tępym, nieprzyjemnym uczuciem, że coś, na przykład Hannes, przygniata ją całym swym ciężarem. Rano szła chyłkiem do pracy, zasłaniając się parasolem; wieczorami przemykała ukradkiem z powrotem do domu. W ciągu dnia kryła się na zapleczu, żeby uniknąć kontaktu z pewnym potencjalnym klientem. Wieczory spędzała w domu, w świetle swoich lamp, czytając książki, oglądając filmy i słuchając muzyki. Co kilka godzin dziękowała telefonowi, że nie dzwoni. Dopiero czwartego dnia od gwałtownie przerwanej rozmowy telefonicznej doszła do siebie na tyle, że była w stanie przyjąć gości. Z wizytą zapowiedzieli się u niej Lara i Valentin, para znajdująca się wciąż jeszcze w fazie trzymania się za rączkę. Chcieli wręczyć jej prezent urodzinowy, już teraz, półtora tygodnia przed terminem, ponieważ w planach mieli podróż do Francji. Judith pomyślała, że prawdopodobnie wręczą jej naczynie do kakao wyprodukowane w Fabryce Porcelany w Gmunden. W poprzednich latach Valentin (wtedy jeszcze bez Lary) wręczał jej rok w rok porcelanowe dzbanuszki z Gmunden z przeznaczeniem na herbatę, kawę i sok owocowy. Nie, tym razem dostała naprawdę piękny czeski zestaw do wina i wody z antykwariatu z Josefstadt. Najwidoczniej Lara miała coś do powiedzenia w kwestii zakupu. Judith postanowiła, że jak tylko padnie imię Hannes, powie im o zerwaniu z nim. Od kogoś musiała zacząć z podzieleniem się tą informacją. Ale imię Hannesa nie padło. Prawdopodobnie domyślali się, że między nią a Hannesem
coś zaszło, ponieważ Judith nie wspomniała o nim, gdy dzieliła się z nimi swymi planami na urlop i na przyszłość. Wenecję wspomniała tylko mimochodem, jakby ten krótki urlop był uciążliwą podróżą służbową, szczodrze wypełnioną obowiązkowym programem kulturalnym. Dwugodzinna pogawędka była miła i żartobliwa, odciągnęła Judith od nieprzyjemnych myśli. Na pożegnanie Lara zaskoczyła ją, puszczając do niej oko i mówiąc pocieszającym tonem: – Wszystko się ułoży! A Valentin objął ją ostrożnie, jakby uznał, że w kryzysie potrzebuje wsparcia i otuchy. Być może wcale nie trzeba mówić o swych problemach, żeby inni wszystko wyczuli, pomyślała Judith.
6 Weszła do sypialni, odczuwając przyjemne zmęczenie i mając nadzieję na siedem godzin spokojnego snu, nieprzerywanego koszmarami. Zapaliła mosiężny żyrandol z Pragi. Przez chwilę lustrowała nieufnie łóżko. Zirytowało ją wybrzuszenie pod kołdrą, w nogach mebla; kilka godzin temu jeszcze go nie było. Uniosła kołdrę i... krzyk uwiązł jej w gardle. To nie mogła być prawda! Przecież okno było zamknięte, a przez drzwi nikt nie mógł tu wtargnąć. Ale mimo to na prześcieradle leżał ten przedmiot – podłużny, cienki, w formie stożka, doprowadzający ją do szaleństwa, zwieńczony u góry trzema jeszcze nierozkwitniętymi żółtymi różami. Chwyciła za łodygi i rzuciła bukietem o ścianę. Próbowała się uspokoić. Przycupnęła na podłodze obok łóżka, nogi przycisnęła do piersi i starała się uporządkować myśli. Najpierw kartka. Podeszła na czworakach do połamanych kwiatów; od razu natknęła się na narysowane ołówkiem grube serce. Obok napisano drukowanymi literami: ...WSPÓLNEGO? Teraz ta cholerna zagadka była kompletna: CO MAJĄ TE I TE, I TE RÓŻE WSPÓLNEGO? Były żółte. Były od Hannesa. Były przeznaczone dla niej. Napawały ją lękiem. Cholera! Wreszcie znalazła logiczne wyjaśnienie. Istniała tylko jedna możliwość, w jaki sposób kwiaty mogły trafić do jej łóżka. Zadzwoniła do Valentina – odezwała się poczta głosowa. Zadzwoniła do Lary – w słuchawce rozległ się sygnał wywołania. Lara: – Halo. Judith: – Cześć. Czy to wy włożyliście mi róże pod kołdrę?
Tak zmodulowała swój głos, żeby zabrzmiał w miarę normalnie. Nikt nie mógł się domyślić, w jakim jest dołku psychicznym. Lara: – No pewnie. Przecież nie zrobił tego Duch Święty. Niespodzianka się udała, co nie? – zachichotała. – Chcieliśmy wam pomóc, żebyście się pogodzili. Judith: – Pogodzili? I wtedy Lara opowiedziała całą historię. Od kilku tygodni Hannes i Valentin spotykają się regularnie i grają razem w tenisa. Umówili się już podczas pierwszego spotkania – w maju, na tarasie u Ilse. Ciekawe, pomyślała Judith, Hannes nigdy nie wspomniał o tym ani słowem. Po meczu przesiadywali jeszcze gdzieś razem, najczęściej sami, ale Lara też towarzyszyła im dwa albo trzy razy. Hannes, deklarujący otwarcie swoją miłość do Judith, był dotąd „najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi”. Dwa dni temu opowiedział im, całkiem zdołowany, że podróż do Wenecji „troszkę nie wypaliła”, że zdenerwował swoją ukochaną „kilkoma głupimi uwagami i gestami” i że teraz próbuje załagodzić ów „mały kryzys związku” różami i innymi upominkami. A ponieważ i tak mieli w planach odwiedzić Judith, zapytał ich, czy nie mógłby za ich pośrednictwem przekazać jej kwiatów. Zażyczył sobie jednak, żeby je potajemnie podłożyli, ukryli, „może w łóżku”, żeby zwiększyć efekt i żeby Judith nie musiała się niepotrzebnie tłumaczyć, że ich związek przeżywa „głupi kryzys”. – No, wspaniale – wycedziła Judith do komórki. – Teraz nasyła na mnie przyjaciół. Lara: – Co ty mówisz?
Judith: – Zerwałam z Hannesem, i to ostatecznie. Przekaż to, proszę, Valentinowi. I wszystkim innym. Ale przede wszystkim Hannesowi, jak go spotkacie, na tenisie czy gdzie indziej! Lara: – Ach, Judith, musisz być bardzo zdesperowana. Głowa do góry, wszystko się ułoży, jestem tego pewna! Judith: – Laro, nic się nie ułoży. Już się ułożyło tak, jak się miało ułożyć.
7 Z każdym dniem bez „incydentu” rosła jej nadzieja, że wreszcie zrozumiał. Bianca widziała go raz, jak „przemknął za oknem wystawowym”. – Szefowo, dlaczego już do nas nie wstępuje? – zapytała. – Jest w tej chwili bardzo zajęty – odpowiedziała Judith. Bianca nie musiała od razu wszystkiego wiedzieć. W gruncie rzeczy Judith nikogo jeszcze nie zapoznała z gorzką prawdą. Nie czuła się gotowa, by z kimkolwiek rozmawiać o Hannesie i ich nieudanym związku. Bała się pocieszeń typu „głowa do góry” i „wszystko będzie dobrze”, rozczarowanych twarzy przyjaciół i bliskich, którzy chcieli dla niej dobrze, pragnęli jej szczęścia, a teraz musieli patrzeć, że gardzi tym, co trafiło jej się najlepszego – Hannesem, uosobieniem życiowego szczęścia, z którym zetknął ją przypadek, wymarzonym mężczyzną, który spadł jej z nieba niczym wygrana w totka, mężczyzną stworzonym specjalnie dla niej. I takiego faceta ona wystawiła do wiatru razem z jego bukietami żółtych róż! Z każdym dniem bez „incydentu” rosło w niej też współczucie. Jego sytuacja była chyba jeszcze bardziej żałosna niż jej. Dla niej była to tylko bolesna, „nieudana próba”, spersonifikowany dowód, że bycie gorąco kochaną nie wystarcza, by odwzajemnić się tym samym. Jakie to okropne, że ze swoim doświadczeniem życiowym wpadła w prostą, prymitywną pułapkę. Hannes musiał sobie jakoś poradzić z tym, że został odrzucony przez kobietę, która była dla niego obiektem tęsknot i stanowiła centrum wszechświata. Miała sobie samej za złe, że tak długo pozwalała mu mieć nadzieję. Na kogo Hannes mógł teraz liczyć? Przyjaciół nie miał chyba raczej zbyt wielu, nigdy o żadnych nie wspominał. Wcześniejsze
związki? Trzymał je w tajemnicy. Nie miał kontaktu z młodszą przyrodnią siostrą ani z jej rodziną. Jego biologiczny ojciec zmarł, gdy Hannes był jeszcze dzieckiem. Matka i ojczym mieszkali w Grazu. Wyrażał się o nich chłodno i lakonicznie. Pozostały mu więc tylko jego blade, bezkształtne koleżanki z pracy. Po ośmiu dniach zadzwoniła do niego w porze lunchu i zapytała: – Co u ciebie słychać? Nie potrafiła zdobyć się na nic bardziej osobistego. Hannes: – Dziękuję, Judith, jakoś sobie daję radę. Po raz pierwszy zwrócił się do niej po imieniu, zamiast użyć formułki: „kochanie”. Jego odpowiedź – głos, treść i dobór słów – uspokoiła ją pod każdym względem. – Przemyślałem wszystko i próbuję zająć się pracą – poinformował. – Realizujemy kilka ważnych projektów. „Realizujemy” – użył liczby mnogiej i nie miało to nic wspólnego z nią. Uznała, że zabrzmiało to dobrze. Przemyślenia, praca, projekty – trzy ważne słowa na „P”. – A co u ciebie, Judith? Ona: – Ach, jakoś tam leci. On: – Dużo bywasz poza domem? Ona: – Nie, nie, raczej nie, więcej siedzę u siebie. Potrzebuję, że tak powiem, spokoju i dystansu do... ehm... do wszystkiego. Najpierw muszę się sama odnaleźć. On: – Jasne, rozumiem. Dla ciebie to też nie jest łatwe.
Ona: – Nie, nie jest. Powoli musiała zakończyć tę fenomenalnie wymowną rozmowę, bo przestraszyła się, że popadnie w melancholię. On: – A jak zamierzasz pojutrze obchodzić swoje urodziny? Zaskoczył ją, poruszając niespodziewanie ten temat. Ona jak na razie kwestię urodzin odsuwała od siebie, on przypuszczalnie obrysował ten dzień w kalendarzu wypasionym sercem. On: – Z rodziną? – Jeszcze nie wiem... Nie mam pojęcia, zobaczę, jak wyjdzie – skłamała. On: – Gdybyś się z nimi widziała, pozdrów ich ode mnie serdecznie. – Zrobię to, dziękuję. Podziękowała mu głównie za to, że tak pięknie, uprzejmie i z taką kurtuazją sformułował pozdrowienia dla jej bliskich. On: – Jakoś dochodzę do siebie. Cudownie. Ona: – Ja też muszę się jakoś pozbierać do kupy. No to na razie. On: – Ach, jeszcze jedno, Judith. Czy rozwiązałaś zagadkę? Ona: – Jaką zagadkę? On: – Zagadkę róż. Co mają wspólnego? Domyśliłaś się? To łatwa
zagadka. Jego głos znowu przybrał radosną barwę. Judith uznała, że szybko musi zakończyć tę rozmowę. – Wszystkie są żółte – powiedziała pospiesznie, czując, że mówi bez sensu. On: – Ta zagadka nie jest aż taka łatwa. Jestem rozczarowany twoją odpowiedzią. Musisz ruszyć głową. Obiecaj mi, że się przyjrzysz tym różom. Przecież chyba nadal je masz. Chyba jeszcze nie zwiędły, co, kochanie? Nie chciała już kontynuować tej rozmowy. Słowo „kochanie” definitywnie ją kończyło.
8 W trzecią sobotę lipca, kiedy nad Wiedeń nadciągnął zimny front atmosferyczny, stała się trzydziestosiedmioletnią singielką – na dodatek spędzała ten dzień „w domu”, u mamusi. Przyjechał Ali wraz z Hedi w zaawansowanej ciąży. Prawdopodobnie planowała wydać na świat dziecko w urodziny Judith. Już powitanie było dziwnie ceremonialne. Mama była radośnie podekscytowana – jak nigdy od wielu lat. W Alim Judith nie mogła rozpoznać brata. Ogolił się, miał na sobie uprasowaną białą koszulę i uśmiechał się bez powodu, jak gdyby nagle zaczął uważać, że życie jest wesołe. Można było odnieść wrażenie, że oczekuje jakiegoś nadzwyczajnego wydarzenia. – Hannes niestety nie mógł przyjść – powiedziała Judith zdziwiona, że nikt od razu nie zapytał o jego nieobecność, i nie mniej zdziwiona, że jej słowa nie wywołały żadnej reakcji. Chciała najpierw przeczekać godzinę, zanim opowie im – jak twardo postanowiła – historię rozstania ze wszystkim drażliwymi epizodami. Stali wokół stołu oświetlonego świecami. – Judith, dziś czeka nas szczególna niespodzianka, nas wszystkich – zapowiedział Ali, który nigdy dotąd w gronie rodzinnym nie zabrał głosu jako pierwszy. – Niespodzianka dla nas wszystkich? – zapytała bojaźliwie. – Tak, czeka w sypialni – zdradziła Hedi. – Nie, tylko nie to – wymamrotała Judith pod nosem. Jej zapotrzebowanie na czekające w sypialni niespodzianki zostało wyczerpane aż po kres życia. Ali zapukał do drzwi, przejęty jak wtedy, gdy jako dziecko czekał na pojawienie się świętego Mikołaja. Drzwi się otworzyły. Kilka głosów zaśpiewało fałszywie,
ale przynajmniej jednocześnie: – Happy Birthday, dear Judith. Naprawdę się zdziwiła. – Tata! O rany! – zawołała. – Nie może być. Co tutaj robisz? Najpierw ją objął; serdecznie, jak na ojca przystało, nawet zbyt czule, biorąc pod uwagę, jakie przez te wszystkie lata łączyły ich wzajemne relacje. Potem wręczyli jej prezenty – wszystkie jednakowo zapakowane w złoty papier. A następnie wznieśli toast szampanem, życząc jej kilku rzeczy na „Z”: zadowolenia z życia, ziszczenia marzeń, zamożnych klientów, zysków ze sklepu, zajebistej zabawy i temu podobnych. Wśród życzeń nie pominięto też zdrowia. Potem usiedli do stołu. Ali, wobec którego ojciec zachowywał się z niespotykaną tkliwością, nakręcił aparatem film. Na potrzeby tego filmu ojciec objął ramieniem mamę. Naprawdę wzruszający obrazek. Judith nie widziała takiej sceny od czasów podstawówki. Usłyszała też, że rodzice się do siebie „zbliżyli”, że już kilka razy się spotkali. Ali szepnął jej do ucha, że w perspektywie mają nawet podjęcie „drugiej próby”, że chcą razem zamieszkać. Judith starała się, by jej radość wyglądała na szczerą. Dla niej opamiętanie ojca przyszło za późno. Już dwadzieścia lat temu powinien był przypomnieć sobie, że ma rodzinę. Prawdziwym prezentem dla niej był jej młodszy brat, tak niecodziennie odmieniony, przywrócony do życia. Ojciec i matka w harmonii przy jednym stole – na tę prostą terapię Ali reagował wprost euforycznie. – A co się tyczy ciebie, Judith... – powiedziała mama. Przyjemna godzina, która naprawdę przypominała przyjęcia urodzinowe we wczesnych latach osiemdziesiątych, minęła. Tort
z grubym różowym lukrem został już zjedzony. Wystarczy tej rodzinnej idylli, przyszedł czas na radykalną zmianę nastroju. Mama: – Dziecko, dziecko, martwimy się o ciebie. Ta słodkawo brzmiąca nagana zyskała na goryczy i brutalności w sytuacji, gdy ojciec siedział obok i solidarnie kiwał głową. Ali odwrócił wzrok. Ali, bezstronny, unikający kontaktu, wiecznie szukający równowagi młodszy brat. Hedi położyła dłonie płasko na brzuchu, jakby chciała zasłonić dziecku oczy i uszy. Mama: – Dlaczego nie wspomniałaś ani słowem, że masz problemy? Problemy? Czy Judith ma problemy? – Rozstałam się z Hannesem, i tyle – powiedziała przekornie. – W czym widzicie problem? Reszta milczała przejęta, jakby Judith właśnie przyznała się do popełnienia jakiejś zbrodni. – Ale dlaczego, na litość boską? – zapytała mama. Nie wyglądała na zbyt zaskoczoną, za to na kompletnie zdruzgotaną i całą w nerwach. Judith poczuła w środku gorąco, które przemieszczało się do góry i zaraz miało wywołać rumieńce gniewu na jej twarzy. – Bo go nie dość kocham, właśnie dlatego – oznajmiła. Mama: – Nie dość kocham. Nie dość kocham. Kiedy właściwie kocha się dość? Jaki książę z bajki musiałby się zjawić, żebyś go wreszcie dość pokochała? Dziecko, przestań marzyć, wydoroślej wreszcie! I stało się, gorąco dotarło do jej policzków i piekło ją właśnie w skronie. Judith szykowała się, żeby wstać i odejść – stary odruch z czasów szkolnych. Wtedy do rozmowy włączył się ojciec,
zamierzając uspokoić żonę i córkę, przez co uczynił sytuację jeszcze bardziej malowniczą i nietypową. – Judith, usiądź, proszę – powiedział. – Nie możesz się gniewać na matkę, że tak reaguje. Powinnaś spojrzeć na to całościowo. Musimy ci coś wyjaśnić. Wiesz, komu należy zawdzięczać, że siedzimy tu teraz wszyscy razem? Judith zaczęła się domyślać. Poczuła ucisk w żołądku. Wreszcie Ali wypowiedział to magiczne słowo: – Hannes... Hannes zadzwonił do ojca. Hannes spotkał się z ojcem. Hannes, architekt, chłopak jego córki, pracodawca jego syna, pragnął podarować „miłości swego życia” na urodziny „prezent prezentów”, bezcenny, niezastąpiony, nieoszacowany: ojca i matkę razem. Na końcu języka miała zdanie: „Zaraz się rozpłaczę”. Ale po pierwsze, Ali tu był, i to w takim stanie, w jakim nie znajdował się od dawna. A po drugie, była zbyt zajęta trzymaniem swego gniewu na wodzy. Ręce jej drżały. Zorientowała się, że jeszcze trochę i wybuchnie. Hannes, mama i tata spotkali się, kilka godzin siedzieli razem przy stole. Potem doszedł jeszcze Ali. Przejrzeli stosy albumów ze zdjęciami, wspominali stare czasy, grzebali w dzieciństwie Judith (i Alego). Hannes powiedział, że „zawsze pragnął mieć taką rodzinę”. Judith doszła do wniosku, że najwidoczniej zawsze brakowało im „zięcia”, który by pozbierał i posklejał skorupy przeszłości, po czym polał różowym lukrem. A potem szybko zrobiłby im wnuczka, jednego, dwóch, zanim córka zrobi się za stara, by chodzić z brzuchem. Teraz zaczęły drżeć jej też kolana. Ona: – Dlaczego nie porozmawialiście najpierw ze mną? Poniżyliście
mnie i zraniliście, robiąc to bez mojej wiedzy. Mama: – A czy ty z nami rozmawiałaś? Ojciec: – Przecież chodziło o ciebie. Miała to być dla ciebie urodzinowa niespodzianka. Hannes miał dobre intencje. Mama: – Nie mogliśmy przypuszczać, że ty go... Judith: – Bardzo mi przykro, ale ja go nie kocham! Przerwa na ogólne zakłopotanie. Ali, cicho, ugodowo: – No cóż, skoro ona go nie kocha... Wzruszył ramionami, po czym je opuścił. Jego twarz znowu przybrała smutny wyraz. I to ona była winna – właśnie to wyrażały twarze ojca, matki i Hedi. – Wczoraj do mnie zadzwonił – oznajmiła z wyrzutem matka – i powiedział, że nie może przyjść na twoje urodziny. „Ale dlaczego nie?” – zapytałam. „Judith nie chce, żebym przyszedł”. „Judith?”. „Zerwała ze mną”. „Żartujesz sobie!”. „Powiedziała mi, że nie jest gotowa, by się z kimś wiązać na stałe, potrzebuje czasu, musimy jej dać czas”. „Czas? Jutro kończy trzydzieści siedem lat. Porozmawiamy z nią, ja i ojciec”. „Nie trzeba. Wszystko samo się jakoś ułoży. Jestem cierpliwy”. „Ach, Hannes, tak mi przykro”. „Życzę wam udanego przyjęcia urodzinowego. I pomyślcie trochę o mnie”. Judith wstała i wyszła.
Faza szósta
1
P
rzez dłuższy czas nie miała o nim żadnych wieści, wokół niej panowała kompletna, przenikliwa cisza. Jednak co dzień, co noc, co godzinę stawał jej przed oczami. Wciąż miała wrażenie, że przygotowuje dla niej jakieś nowe „niespodzianki”. Tym razem chciała się ich ustrzec, ale brakowało jej sił, by w pojedynkę sprostać inwencji Hannesa. Do tej pory nigdy nie potrzebowała wsparcia ze strony innych osób, zawsze sama sobie radziła ze swoimi dołkami psychicznymi i z tymi, którzy byli za nie odpowiedzialni, a jej największym problemem było to, że nie potrafiła wtajemniczać innych w swoje problemy. Teraz waleczna Judith miała do czynienia ze zbyt potężnym przeciwnikiem – niepewnością. Noce zaczynały się za wcześnie, a kończyły za późno. Tabletki nasenne, jej najlepsi sprzymierzeńcy, wkrótce przestały działać. Nic nie pomagało, musiała się przed kimś wygadać, potrzebowała powiernika. Rodzice i brat nie wchodzili w rachubę. Kontakt z nimi oznaczał kontakt z nim. Nie chciała mu tego tak ułatwiać. Duże nadzieje pokładała w Gerdzie. Apel o pomoc zamaskowała propozycją pójścia do kina. Potem udali się do baru Rufus, oświetlonego neonówkami, które kradły oczom blask i nie pozostawiały miejsca na tajemnice. Tam wreszcie wyrzuciła to z siebie: – Gerd, zerwałam z Hannesem, ale on nie chce tego zaakceptować. Czuję się przez niego nękana. Boję się. Co mam robić? – Wiem – powiedział Gerd. – Ale mogę cię uspokoić. Judith poczuła w tym momencie coś przeciwnego. – Co wiesz? Gracie razem w tenisa? Zaprzyjaźniliście się?
Pracujesz u niego? Płaci ci? Czy przyniosłeś mi od niego żółte róże? On: – Judith, co się z tobą dzieje? Cała dygoczesz. Najwyższy czas, żebyśmy o tym porozmawiali. Mogę cię uspokoić, kochana, naprawdę mogę cię uspokoić. Posłuchaj... Hannes zadzwonił do niego dwa dni temu, prosząc w zaufaniu o „radę w bardzo osobistej sprawie”. Powiedział mniej więcej coś w stylu: „Judith ze mną zerwała. Spadło to na mnie jak grom z jasnego nieba. Świat się dla mnie zawalił. Zrozpaczony zareagowałem w pierwszej chwili niewłaściwie. Narzucałem się jej z kwiatami. A na dodatek spotkałem się potem z jej rodzicami i zaaranżowałem przyjęcie rodzinne z okazji jej urodzin. Miałem dobre chęci, ale wmieszałem się do jej prywatnych spraw, które nie powinny mnie obchodzić. Na pewno jest na mnie zła. Chciałbym ją przeprosić. Chciałbym, żebyśmy rozstali się w zgodzie. Ale nie mam odwagi się z nią skontaktować. Co na ten temat sądzisz, Gerd? Jak powinienem się zachować? Co mam robić?”. Gerd: – Poradziłem mu, żeby odczekał jeszcze kilka dni, a potem poprosił cię o rozmowę. Dobrze jest wszystko sobie wyjaśnić. Ona: – Nie chcę z nim rozmawiać. Już wszystko zostało wyjaśnione. Chcę, żeby zniknął z mojego życia. Nie wierzę w ani jedno jego słowo. On coś knuje. Próbuje przeciągnąć na swoją stronę wszystkich moich przyjaciół. Gerd: – Judith, uspokój się. On nie chce zrobić ci żadnej krzywdy. To nie jest żaden intrygant. Kocha cię, nie można brać mu tego za złe. Sam się musi z tym wszystkim uporać. No i chce cię przecież
przeprosić. Nie sądzisz, że to dobrze, jeśli można z drugim człowiekiem rozsądnie o wszystkim porozmawiać? Też musisz go zrozumieć, nie jest mu łatwo. Ty tak nagle... Ona: – Nie chcę go rozumieć. Chcę, żebyś ty mnie zrozumiał! Potrzebuję kogoś, kto mnie zrozumie. Ale tym kimś nie jesteś ty, Gerd. Jesteś po jego stronie. On mnie znowu ubiegł. Gerd: – O czym ty mówisz? Nie jestem po niczyjej stronie. Jestem twoim przyjacielem. Chcę jedynie twojego dobra. I chciałbym wam pomóc, żebyście się pojednali. Jestem za przyjaznym rozwiązywaniem konfliktów. Judith, Judith, to, co mówisz, brzmi strasznie. Dajesz się ponieść emocjom. Ty naprawdę uważasz, że on cię prześladuje... Ona: – Owszem, Gerd, naprawdę tak uważam. I się nie ulęknę. A tobie dziękuję za wsparcie.
2 Hannes najwidoczniej trzymał się zaleceń Gerda; poczekał jeszcze kilka dni, potem zadzwonił do Judith i nagrał się jej na pocztę głosową: – Cześć, Judith, nie chcę, żebyśmy się rozstawali w gniewie. Nie chcę też, żebyś myślała o mnie źle. Proszę cię o ostatnią rozmowę. Dostrzegam, jakie popełniłem błędy. Czy moglibyśmy spotkać się jeszcze ten jeden raz? Proponuję: jutro o dwunastej w kawiarni Rainer. Jeśli nie oddzwonisz, to zakładam, albo raczej mam nadzieję, że przyjdziesz. Będę tam na ciebie czekał. A więc do jutra! Nie oddzwoniła ani nie miała zamiaru pójść na to spotkanie. Następnego dnia rankiem w sklepie nie potrafiła ukryć napięcia i zdenerwowania, dlatego wtajemniczyła praktykantkę w swe problemy z Hannesem. – Ale przypał, szefowo – powiedziała Bianca. – Ja panią doskonale rozumiem. Też nie lubię, jak za mną łazi jakiś typ, który przestał mi się podobać. A mnie szybko taki koleś jeden z drugim może się sprzykrzyć. Zrobiła przy tym minę pełną obrzydzenia. Judith przemknęło przez myśl, że gdyby ona też potrafiła robić takie miny, miałaby Hannesa z głowy już dawno temu. Bianca: – Ale niech się pani z nim dzisiaj spotka, szefowo! Wtedy będzie to pani miała za sobą. W przeciwnym razie jutro znowu będzie panią prosił o spotkanie, i pojutrze. Znam to, niektórzy po prostu nie kapują, że mają spadać. Dziwne, że akurat Bianca była pierwszą osobą, która potrafiła wczuć się w jej położenie. Może Hannes pod względem emocjonalnym był nadal w wieku tej dziewczyny.
– Dziękuję – powiedziała do Bianki. – Głowa do góry, szefowo – odpowiedziała szesnastolatka.
3 Siedział zgarbiony przy oknie, na lewo od wejścia. Doznała szoku na jego widok. Był nieogolony, miał tłuste, pozlepiane włosy, zapadnięte policzki i bladą, zielonkawą cerę. Podniósł na nią wzrok, a oczy wyszły mu z orbit. – Cieszę się, że przyszłaś – powiedział. Miał najwidoczniej problemy z przełykaniem, w każdym razie mówił tak, jakby w gardle tkwiła mu klucha. Judith: – Jesteś chory? On: – Nie wtedy, gdy cię widzę. Na te słowa pożałowała, że przyszła. Ona: – Może powinieneś pójść do lekarza. Uśmiechnął się gorzko. – Naprawdę jesteś najpiękniejszą kobietą na świecie – stwierdził. – Na pewno masz gorączkę. Może złapałeś grypę albo innego wirusa. – Ty jesteś moim wirusem. – Hannes, przestań. Musisz o mnie zapomnieć – odpowiedziała. Zaraziła się od niego, teraz jej stanęła klucha w gardle. On: – Kochanie, oboje popełniliśmy błąd. Ona: – Tak, mój błąd polega na tym, że w ogóle tu przyszłam. On: – Dlaczego mówisz do mnie z taką złością? To mnie rani. Co ci
zrobiłem, kochanie, że jesteś na mnie taka zła? Ona: – Proszę, Hannes, błagam cię, nie mów już do mnie: „kochanie”. Nie jestem twoim kochaniem, nie jestem żadnym kochaniem. Chcę wreszcie znowu normalnie żyć. – Pamiętasz, Judith? – Jego głos stał się nagle silny i gniewny. – Siedzieliśmy tam, z tamtej strony. – Wskazał stolik w rogu. – To było dwadzieścia trzy dni temu. – Spojrzał na zegarek. – Dwadzieścia trzy dni i pięćdziesiąt siedem minut temu. Siedzieliśmy tam, jedliśmy, a ty powiedziałaś, dosłownie tak powiedziałaś, popraw mnie, jeśli mówiłaś inaczej: „W tej chwili nie jestem jeszcze gotowa, żeby się z kimś wiązać na stałe”. A kilka minut później stwierdziłaś: „Będzie lepiej, jeśli się przez pewien czas nie będziemy spotykać”. – Zamilkł na chwilę. Twarz zbladła mu jeszcze bardziej, a jego wargi wykrzywiły się w gorzkim uśmiechu. – Nie, Judith. Pytam cię, jak długo dla ciebie będzie trwać „ta chwila”? I co według ciebie oznacza: „przez pewien czas”? Dwadzieścia trzy dni i siedemdziesiąt pięć, nie... – spojrzał na zegarek – siedemdziesiąt sześć minut? Moim zdaniem to znacznie dłużej niż „chwila”. To nie jest już „chwila”, to już prawie wieczność. Judith, spójrz na mnie, spójrz mi w oczy. Widzisz, jaki jestem zmęczony? W moich oczach możesz zobaczyć dwadzieścia trzy dni i siedemdziesiąt sześć minut. Jak długo jeszcze chcesz mnie trzymać w niepewności? Ona: – Hannes, nie odróżniasz rzeczywistości od własnych urojeń. Potrzebujesz lekarza, jesteś chory, jesteś szalony. On: – To ty doprowadzasz mnie do szaleństwa. Oszaleję, jeśli nadal
będziesz prowadziła ze mną tę grę. Postanowiłem być cierpliwy, obiecałem to twojej mamie i twojemu tacie, ale czasami, czasami... Zacisnął pięści i zagryzł zęby, uwypukliły mu się kości policzkowe, a na jego czole można było policzyć żyłki. Judith miała ochotę zerwać się od stołu i uciec, gdzie pieprz rośnie, ale pomyślała o Biance i jej „facetach, którzy nie potrafią zakapować” i ciągle człowieka nagabują, póki nie dostaną wyraźnej odprawy. Próbowała zachować spokój i powiedziała z naciskiem: – Hannes, przykro mi, lubię cię, naprawdę cię lubię, ale nie kocham. NIE KOCHAM CIĘ! NIE KOCHAM CIĘ! Nigdy nie będziemy parą. Nigdy, Hannes, nigdy. Spójrz na mnie, Hannes! N– I–G–D–Y! Natychmiast przestań na mnie czekać. I powoli odzwyczaj się od myślenia o mnie. Wymaż mnie, proszę, ze swojego życia. Wiem, że to brzmi brutalnie. Mnie samej chce się płakać. Jest mi okropnie przykro, że muszę to powiedzieć. Ale powtórzę jeszcze raz, żeby to do ciebie wreszcie dotarło: wymaż mnie ze swego życia! Popatrzył na nią i pokręcił głową, zacisnął powieki. Na jego twarzy malował się wysiłek, z jakim najwidoczniej próbował zebrać myśli. Potem znów się uśmiechnął, uniósł i opuścił barki. Odniosła wrażenie, że wreszcie jest gotów przyjąć do wiadomości jej słowa, a nawet jakby stanowiło to dla niego swego rodzaju akt wyzwolenia. Coś jednak się w nim broniło. Judith siedziała w milczeniu i z kamienną twarzą obserwowała toczącą się w nim walkę. – Judith – powiedział, jakby chciał podzielić się z nią swoją refleksją. – Pozwolę ci odejść. – Zaczął podwijać niedbałym ruchem rękawy koszuli. – Wymażę cię z mojego życia, obiecuję ci, pozwolę ci odejść. – Gęsto owłosione przedramiona położył na stole. – Ale
w sercu... – Głos mu zadrżał. Patetycznym tonem dokończył: – W sercu nadal będziesz moja. Demonstracyjnie obrócił przedramiona. Judith przeraziła się, widząc ciągnące się wzdłuż nich długie czerwone pręgi, zbyt głębokie i zbyt symetryczne, by mogły być śladami po kocich pazurach. – Skąd masz te rany? – zapytała. Drżenie w jej głosie było jak lecznicza maść na jego pocięte ręce. Uśmiechnął się dobrotliwie, prawie rozpromieniony. – W moim sercu będziemy na zawsze razem, nic nas nie rozłączy – powiedział. – A teraz możesz odejść.
4 Następne dni – z przerażeniem odkryła, że zaczął się już sierpień – były dla niej koszmarem. Usiłowała jakoś je przetrzymać. W jej głowie zamieszkał Hannes. Chciała zamorzyć intruza głodem, tymczasem sama nieraz zapominała o jedzeniu. Nocami gapiła się długo w światło witrażowej lampy z Rotterdamu. Bała się, że we śnie znowu zobaczy jego podrapane przedramiona. W końcu powieki same jej opadały. Gerd codziennie próbował się z nią skontaktować, ale z równie mizernym skutkiem co inni jej przyjaciele, którzy powoli zaczynali się o nią bać. Powoli i dużo za późno. Odcięła się od świata zewnętrznego i z drżeniem czekała na następne ataki Hannesa, zamierzając kompletnie je ignorować. W te dni nagrywał się na jej pocztę głosową, codziennie po jednym razie, najczęściej po południu, na szczęście nigdy w nocy. W ciągu kilku sekund kasowała jego wiadomość, nie odsłuchując jej nawet. To stało się już rytuałem: codziennie jedna wiadomość o nieznanej treści na śmiesznie maluteńkiej karcie SIM jej bezdusznej komórki. Wmawiała sobie, że jeśliby nadal w ten sposób dozował jej swoje przywiązanie, wkrótce mogłaby zacząć normalnie żyć. Wróciłaby zregenerowana do przyjaciół i rodziny i powiedziała: „Jestem z powrotem, to był tylko mały kryzys. Nic dziwnego, ten upał, stres, sami wiecie”. A oni odpowiedzieliby: „Fajnie, Judith, że znowu jesteś z nami. Teraz powinnaś wyjechać gdzieś na jakiś porządny urlop. Nie musisz się już niczego bać. Wszyscy jesteśmy z tobą!”. Ale jeszcze nie dotarła do tego etapu, wciąż przeciskała się przez wąski ciemny tunel, choć już zaczęła dostrzegać pierwsze cienkie smugi światła. W przypływie krótkotrwałej euforii pozwoliła sobie
na pierwszy spacer na świeżym powietrzu, aby się przyzwyczajać do powrotu do życia; przy okazji zarezerwowała tygodniowy wyjazd do Amsterdamu pod koniec sierpnia. Mogłaby tam mieszkać u przyjaciół, którzy nic nie wiedzą o Hannesie, a co najwyżej dowiedzą się, że pewien napalony na nią pomyleniec od czasu do czasu nagrywa jakieś nic nieznaczące głupoty na jej pocztę głosową. Dwa dni później zachowała się lekkomyślnie i przeglądając pocztę służbową, otworzyła kopertę bez nadawcy. Wstrząśnięta zorientowała się, że to list od niego. Wtedy popełniła drugi ciężki błąd: przeczytała list, linijkę po linijce, aż do ostatniego słowa. Tekst miał formę raportu, jego początek był złudnie rzeczowy: Dwunastego sierpnia, godzina siódma, włącza się jej radiobudzik. Na jego zegarku jest dopiero za sześć siódma. Jej zegarek się spieszy, jego chodzi właściwie. Bierze prysznic. Jakie to miłe uczucie, gdy chłodna woda spływa po jej delikatnym, miękkim ciele. Ona myśli o nim. A on o niej, jak zawsze. Siódma czterdzieści trzy. J. wychodzi z domu. Ma na sobie obcisłą sukienkę, zieloną, w odcieniu lipowych liści. Jej złociste włosy są rozwiane. Wygląda, jakby miała dwadzieścia lat. Najpiękniejsza kobieta na świecie. Ale jej twarz jest zbyt poważna i smutna. (Teleobiektywie, jesteś telesubiektywnym czarnowidzem!). On tęskni za nią. Ona za nim. Siódma pięćdziesiąt siedem. Ona otwiera sklep, szmaragdowozielona torebka zsuwa się z jej szczupłego ramienia. J. jest roztrzęsiona, cała w nerwach, rozdygotana. Nie jest w formie. Myśli o nim. A on o niej, bez przerwy. Dwunasta czternaście. Wychodzi ze sklepu. Spogląda w lewo, potem w prawo. Szuka go. On jest tak blisko. Wystarczyłoby, żeby wyciągnęła rękę. On kocha ją ponad wszystko na świecie. A ona
jego. Na pewno. Na pewno. Na pewno. Dwunasta dwadzieścia. J. wchodzi do banku. Chce pobrać pieniądze? On oddałby jej swoje. On nie potrzebuje pieniędzy, on potrzebuje tylko jej miłości. Dwunasta dwadzieścia siedem. J. wychodzi z banku. On przesyła jej pocałunek. Ona wyczuwa, że on jest w pobliżu, czuje jego oddech, szuka go. Jest niespokojna. Dwunasta trzydzieści pięć. J. z powrotem znika w swoim sklepie. On macha do niej. Ona go nie widzi, ale wie, że on jest blisko. On ją chroni. Nie pozwoli, by stało jej się coś złego. Siedemnasta dziesięć: J. wychodzi ze sklepu. Czekanie się opłaciło. Czekanie zawsze się opłaca. Cierpliwość i wierność są esencją życia, nawozem miłości. Ciekawe, tym razem wraca do domu inną trasą. Goldschlagstraße. Tannengasse. Hütteldorfer Straße. Ogląda się za siebie, za nim. On czuje jej oddech. Ona myśli o nim. On o niej, jak zawsze. Siedemnasta dwadzieścia trzy. J. wchodzi do, o!, o!, o!, biura podróży. Jemu z emocji opadają skarpetki. Czy ona chce mu zrobić niespodziankę? Druga Wenecja? Ona go kocha, na pewno. On ją ponad wszystko. Siedemnasta czterdzieści dwie. J. wychodzi z biura podróży. Uśmiecha się. Jest zadowolona. Myśli o nim. Kocha go. Szkoda. Szkoda. Szkoda. Teraz on musi ją na kilka minut spuścić z oczu. Teraz ona musi sama wracać do domu, bez niego. Teraz on wchodzi do biura podróży... Osiemnasta. To koniec notatek na dzisiaj. On zostanie przy niej. Łączy ich miłość. Są na wieczność zespoleni ze sobą. Ona jest jego światłem, a on jej cieniem. Żadne z nich nie może istnieć bez drugiego. Gdy ona oddycha, oddycha i on.
On będzie czuwał. Ona wdycha jego bliskość. On się cieszy. Bardzo się cieszy. Cieszy się z wyjazdu we dwoje do Amsterdamu.
5 Bianca: – Źle się pani czuje, szefowo? Ona: – Nie, to tylko problemy z krążeniem. Bianca: – Chce pani red bulla? Ja zawsze piję red bulla, jak mi się kręci w głowie. Judith osunęła się na obrotowy fotel i utkwiła wzrok w zmiętej białej kulce leżącej w koszu na śmieci. Wyrzuciła dopiero co przeczytany list. Tak samo chciałaby pozbyć się mężczyzny, który go napisał. Przekreślić go. Wykasować. Zapomnieć. Wymazać. Spalić. Popiół rozsypać na wietrze. – A może to z powodu pani byłego? – zapytała Bianca. Judith usiadła prosto i spojrzała ze zdumieniem na praktykantkę. Bianca: – On ciągle jeszcze załazi pani za skórę, prawda? Judith: – Tak, zgadza się. Bianca: – Niektórzy faceci potrzebują czasu, żeby wreszcie zrozumieć, że mają się odczepić. Judith: – On mnie obserwuje. Chodzi za mną krok w krok. Wie o wszystkim, co robię. Bianca: – Serio? Ale przypał. Jest jak duch. Judith:
– Pani Bianco? Bianca: – Tak, szefowo? Judith: – Czy to nie będzie dla pani problem, żeby odprowadzić mnie do domu? Bianca: – Nie, w ogóle nie. A jak go zobaczymy, to mu powiemy, żeby się pierdolił. Niektórzy rozumieją tylko taki język. Pokazała uniesiony środkowy palec. – Pojadę jeszcze z panią windą na górę. Dla pewności. Raz w jednym filmie widziałam, jak taki typ czekał w windzie i złapał babkę od tyłu, i zaczął ją dusić krawatem, chyba czerwonym – powiedziała Bianca. – Fajny film – skwitowała Judith. Dopiero co doszła do siebie po przeczytaniu protokołu z akcji szpiegowania jej osoby. A teraz znów na klamce wisi przerażająca plastikowa torebka! Przestraszyła się i chwyciła Biancę za ramię. – Sądzę, szefowo, że posiedzę chwilę u pani, póki się pani nie uspokoi – powiedziała Bianca. – Możemy sobie zamówić sushi. Ona: – Tak. Bianca: – Czy mam sprawdzić, co jest w tej torebce? Ona: – Nie, nie chcę tego wiedzieć. Bianca: – Może to tylko reklama, a pani niepotrzebnie się denerwuje. Ona:
– Chciałabym, żeby było mi wszystko jedno, co tam jest. Bianca: – Ale nie jest pani wszystko jedno. Wygląda pani jak z krzyża zdjęta, naprawdę. Bianca przesiedziała u niej kilka godzin. Jej obecność podziałała na Judith kojąco. Praktykantka wypróbowała cienie do powiek, tusze do rzęs i lakiery do paznokci, zaaranżowała mały pokaz mody, przymierzając ubrania szefowej, która pozwoliła jej zatrzymać trzy T-shirty i krótką sukienkę; ta ostatnia i tak była na Judith przyciasna i po góra trzech posiłkach szwy mogłyby puścić. – Seryjnym zabójcą to on moim zdaniem nie jest – dziewczyna pocieszała szefową, gdy ta przyglądała się pałaszującej sushi praktykantce. – Jak się z nim rozmawia, to w zasadzie jest całkiem miły. Nie zabiłby nawet muchy. On jest po prostu w pani megazakochany i teraz trochę wyłazi z siebie. W końcu się kiedyś ulotni. Judith: – Tak sądzisz? Bianca: – Spała pani z nim? Ona: – No jasne. Bianca: – Może nie powinna pani tego robić. Teraz on na pewno myśli tylko o tym. Ona: – Bianca, chciałabym, żebyś... żeby pani... Bianca: – Ależ może pani zwracać się do mnie per ty, szefowo. Wszyscy
moi przyjaciele mówią do mnie per ty. Ona: – Dziękuję, Bianco. Czy mogłabyś, proszę, sprawdzić, co jest w tej torebce, która wisi na drzwiach? Bianca wyjęła list i małe pudełeczko. – Tu jest narysowane serce. Mam przeczytać na głos? Judith zagryzła wargi i skinęła głową. Bianca zaczęła czytać: – Kochanie, dlaczego nie odsłuchujesz poczty głosowej? Jak się mają nasze róże? Czy już uschły? Na pewno już dawno rozwiązałaś zagadkę. To nie było trudne. Przekazuję Ci to, co jest jej rozwiązaniem. Lepiej dla mnie, jeśli to znajdzie się w Twoich rękach. Ja się teraz na dobre usunę. Słowo honoru! Tak, pozwalam Ci odejść, kochanie! Twój Hannes. Bianca potrząsnęła pudełeczkiem. – Małe kamyczki czy co? – powiedziała. Na przykrywce było napisane: Pytanie: Co te i te, i te róże mają wspólnego? Odpowiedź: Nie mają... Bianca otworzyła pudełeczko. – Kolców! – zawołała. – Kolców – głuchym głosem powtórzyła Judith. – Niezły przypał, co, szefowo? – zapytała Bianca. Judith zaczęła gwałtownie szlochać. Kolce... Przed oczami stanęły jej rozdrapane przedramiona Hannesa. – Jeśli pani chce, szefowo – powiedziała praktykantka – to dziś w nocy będę spać u pani.
Faza siódma
1
M
inęły trzy tygodnie. Pięćset godzin. W tym czasie osiemnaście razy szła na piechotę do sklepu i osiemnaście razy stamtąd wracała. Około dwudziestu razy otwierała drzwi wejściowe do domu, potem drzwi własnego mieszkania, wchodziła do środka, starannie zamykała drzwi, obszukiwała taras, zaglądała pod łóżko, nie zapomniała też ani razu zajrzeć do szafy. Trzy tygodnie. Tysiąc razy musiała przezwyciężać strach, tysiąc razy przeskakiwała własny cień i cień rzucany przez niego. Ponad dwadzieścia razy opuszczała żaluzje, rozbierała się, wchodziła pod prysznic, wychodziła spod prysznica, jeszcze raz zaglądała pod łóżko, unosiła kołdrę, obmacywała poduszki. Kładła się. Zamykała oczy. Gwałtownie unosiła powieki. Ekspres do kawy! Zrywała się na równe nogi. Pędziła do kuchni. Ekspres do kawy. Czy stoi w tym samym miejscu? Czy nie stał nieco bardziej na lewo? Trzy tygodnie. Dwadzieścia osiem nadgodzin dla czuwającej nad nią Bianki. Odwołana podróż do Amsterdamu. Nawet chrzciny Veroniki odbyły się bez niej (bratanica, cztery kilo dwadzieścia, zdrowa, Hedi w świetnej formie, Ali szczęśliwy; dobrze, że choć on). Wizyta na posterunku policji. – Czy panią bił? Nie? Czy pani groził? Też nie. Prześladuje panią? Tak? A więc stalking, bardzo dobrze. Za to grożą surowe sankcje. Co może nam pani powiedzieć? Jakie dowody ma pani przeciw niemu? Kolce? Aha. List? Bardzo dobrze. Gdzie go pani ma? Wyrzuciła pani? To źle. Bardzo źle. Następny list proszę zachować i nam przynieść. Trzy tygodnie. W tym czasie ani razu nie zadzwonił, nie przysłał SMS-a ani e-maila, ani listu. Nie dostała od niego żadnej wiadomości. Ani róży. Ani kolców.
Bianca: – Zakład, że dał sobie spokój? Judith: – Ale gdzieś musi się podziewać. Bianca: – No pewnie, że tak. Ale najważniejsze, że się tu nie kręci, co nie?
2 Pierwszy piątek września był duszny i parny; lato wyraźnie się żegnało, ustępując miejsca jesieni. Około trzeciej po południu zjawiła się w sklepie blada, stroniąca od światła kobieta. Judith znała skądś tę twarz. Kobieta wyciągnęła rękę. – Wolff, Gudrun Wolff – przedstawiła się. – Proszę wybaczyć, że przeszkadzam, ale liczę na pani pomoc. Martwimy się o naszego kolegę, to znaczy ja i pani Ferstl, i pomyślałyśmy, że może pani... „Czy my się znamy?” – chciała zapytać Judith, ale strach ścisnął jej gardło. Zgadza się, to właśnie ta kobieta siedziała wtedy w barze Phoenix i skinęła jej ręką. Była jedną z dwóch koleżanek Hannesa. – Martwimy się o pana Bergtalera – tłumaczyła pani Wolff. – Już od kilku tygodni nie przychodzi do pracy. W ogóle przez cały ten czas nie dał znaku życia. A dzisiaj... Judith: – Niestety, proszę mnie zrozumieć, naprawdę nie mogę pani pomóc. Próbowała dać do zrozumienia, żeby kobieta opuściła sklep. Ale ta z kanciastej, sztywnej beżowej torebki wyciągnęła zmiętą kartkę. – Dzisiaj dostaliśmy od niego ten list. – Pomachała kartką, jakby chciała odegnać złe duchy, i zaczęła czytać: – Jest mi przykro, że muszę się z Wami pożegnać. Wkrótce będę istniał tylko na papierze... – Gudrun Wolff przerwała, żeby zaczerpnąć powietrza. W jej głosie zabrzmiał teatralny patos i potępienie. – Wkrótce będę istniał tylko na papierze i w sercu mojej ukochanej, miłości mojego życia, tak napisał. I nic poza tym. Teraz oczywiście martwimy się o niego, ja i pani Ferstl, i pomyślałyśmy sobie, no bo pani jest chyba jedyną...
– Przykro mi, ale naprawdę nie potrafię pomóc. Już od kilku tygodni nie utrzymuję z panem Bergtalerem kontaktów, żadnych kontaktów – powiedziała Judith i dłonią na płask narysowała w powietrzu poziomą kreskę. – Wszystko w porządku? – zapytała Bianca, która stanęła tuż obok, gotowa chwycić swoją szefową, gdyby ta miała zamiar zemdleć. Judith: – Nic mnie już nie łączy z panem Bergtalerem, absolutnie nic, bardzo mi przykro. Gudrun Wolff: – Ale może wie pani... Judith: – Nie, nie wiem i nie chcę wiedzieć. Bianca: – Moja szefowa nie czuje się dobrze. Sądzę, że powinna pani już sobie pójść. Gudrun Wolff: – Mam nadzieję, że nie przyjdzie mu do głowy nic głupiego.
3 Po pracy Judith uciekła z miasta. Bianca pomogła jej spakować rzeczy, odprowadziła do samochodu, rozejrzała się po bocznych uliczkach i oznajmiła: – Powietrze czyste, szefowo, może pani jechać. Do brata Judith wysłała jedynie krótki SMS: Drogi Ali, droga Hedi, przyjadę do Was wieczorem. Mogę zostać u Was do nd.? Nie będę przeszkadzać. J. O zmierzchu, gdy niebo przybrało barwę fioletu zmieszanego z granatem, ostrzegając przed burzliwą nocą, dotarła na miejsce – do starej posiadłości w Mühlviertel. Już z daleka dobiegł ją płacz małej Veroniki. Ali przywitał siostrę, starając się usilnie wykrzesać z siebie jak najwięcej serdeczności, ale robił wrażenie zmęczonego i apatycznego; prawdopodobnie znowu brał lekarstwa. – Ale nam zrobiłaś niespodziankę! – powiedział, nie zdradzając, czy niespodzianka była przyjemna czy też nie. Przez kilka godzin siedzieli przy stole i rozmawiali, skrupulatnie pilnując, żeby ani na chwilę nie zapadło krępujące milczenie. Mówili o sprawach im bliskich, o przyjściu na świat Veroniki, ciężkim porodzie, o tym, jak im się daje we znaki opieka nad niemowlęciem, jaka przyszłość czeka maluszka. Oglądali zdjęcia i podziwiali na żywo, jak mała Veronika ssie pierś Hedi. Przez większość wieczoru zza krat niemowlęcego łóżeczka dobiegało ich piskliwe kwilenie malucha. Judith czekała, aż zapytają ją o powód przyjazdu, o jej samopoczucie, o to, co się z nią dzieje, dlaczego jest taka nieswoja, markotna i niespokojna. Ali nie zdobył się jednak na to, by poruszyć te kwestie. Zawsze traktował siostrę jak człowieka, któremu nie może być gorzej niż jemu. Gdyby wypadła ze swojej
roli, niestabilny świat Alego zacząłby się walić. Zrezygnował z pracy aptecznego fotografa. Judith: – Dlaczego? Ali: – To była czysta terapia zajęciowa. Nie mogłem tego dłużej ciągnąć. Hedi: – Znasz go, Ali ma swoją dumę. Byłoby inaczej, gdybyś ty i Hannes... No, sama wiesz. Judith: – Tak, wiem. Ali: – Nie sądź, że mamy z tego powodu jakieś pretensje do ciebie. Pogłaskał ją lekko po przedramieniu. Judith właśnie podjęła decyzję, że jeszcze tej samej nocy wróci do domu, ale nagle stanął przed nią niespodziewany gość i spoglądał jej tak długo, tak wnikliwie i z taką troską w oczy, że te zaczęły mimowolnie łzawić. – Fajnie, że do nas przyjechałaś, Judy – powiedział Lukas Winninger, jakby był członkiem rodziny. Nie krył się ze swoimi myślami. – Chyba nie wiedzie ci się najlepiej – stwierdził. – Jesteś blada, policzki masz zapadnięte. Wyglądasz na wykończoną. Masz jakieś problemy? Ze względu na Alego przymusiła się do uśmiechu. Lukas: – No, co z tobą? Problemy z chłopakiem? Judith: – Z byłym chłopakiem.
Lukas: – Odszedł od ciebie? Judith: – Nie, raczej przeciwnie. Lukas: – No, wyrzuć to z siebie! Judith: – Za dużo bym musiała opowiadać. Na pewno nie masz tyle czasu. Lukas: – Jak człowiek się nie spieszy, to ma dużo czasu. – Nie będziecie źli, jeśli was zostawię samych? – zapytał Ali. Aby uprzedzić odpowiedź, pocałował pospiesznie siostrę w czoło. Judith obudziła się dopiero koło południa. Nie pamiętała, żeby jej się cokolwiek śniło. W nocy aura wyczarowała jesień i przyniosła zapachy, które nie miały nic wspólnego z Hannesem. Słońce przeglądało się w szybie otwartego okna, rzucając chłodne pomarańczowe płomienie. Podobne światło produkowała jasnoczerwona lampa sufitowa z Krakowa, która wisiała w oknie wystawowym jej sklepu. Siedzieli pięć godzin, ona i Lukas. – Coś wymyślimy – powiedział na koniec. „Coś wymyśliMY, MY coś wymyślimy” – obiecał jej. A gdy rankiem ściągnął ją do kuchni zapach kawy, on tam już siedział oparty o kredens i uśmiechał się do niej zachęcająco. Ona: – Mieszkasz u Alego? On: – Czasem, jak jest jakaś szczególna okazja.
Ona: – Lukas, ale ja nie chcę, żebyś ze względu na mnie... On: – Dwie łyżeczki cukru, bez mleka?
4 Znalazłszy się z powrotem w Wiedniu, obiecała samej sobie, że podejmie walkę z Hannesem Bergtalerem przy wsparciu Lukasa i z Biancą u boku. Jak można się pozbyć własnego cienia? „Wyprowadzając go poza zasięg światła” – zawyrokował Lukas. Musiała tylko cierpliwie czekać, aż Hannes znowu się pojawi. Aby wywabić go z ukrycia, sprowokować i zademonstrować odzyskane siły, założyła nawet kilka razy ten okropny bursztynowy pierścionek. – Czy to talizman? – zapytała Bianca. – Nie, raczej broń. Bianca: – Moim zdaniem bardziej skuteczny byłby kastet. Kolejne dwa tygodnie minęły bez niespodzianek i bez żadnych wieści o Hannesie. Judith była przez cały czas niespokojna, przeczuwając, że wkrótce coś się wydarzy. Tym razem chciała uprzedzić ruch Hannesa. – Może zadzwonimy do niego do pracy – zaproponowała Bianca. Judith: – Zrobiłabyś to? Bianca: – No pewnie. Jestem cholernie ciekawa, co u niego. Jakoś mi się nie chce wierzyć, żeby się zabił z miłości do pani. Faceci tylko tak gadają, żeby pokazać, co to nie oni. Judith: – A co zrobisz, jak odbierze? Bianca: – Powiem: „Przepraszam, źle wybrałam numer”. Nie rozpozna mnie. Umiem doskonale zmieniać głos. Będę mówić jak Bart
Simpson. Odebrała koleżanka Hannesa – Beatrix Ferstl. Bianca: – Poproszę pana Bergtalera. – Zabrzmiało to bardziej jak głos Myszki Miki niż Barta Simpsona. – Aha, a kiedy będzie?... Jest chory... Jeszcze żyje – szepnęła Judith do ucha, potem kontynuowała rozmowę krzyżówką głosów Myszki Miki i Simpsona: – Jest w szpitalu? A co mu dolega?... Aha... Aha... Ojej... Aha... Nie, jestem tylko córką znajomej... Nie, nie trzeba. Zadzwonię, jak wyjdzie... A kiedy go wypiszą?... W którym jest szpitalu?... Świętego Józefa. Aha! Jak to się pisze? Przez Ó czy przez U?... Aha... Aha... Dziękuję, do usłyszenia. – I co? – zapytała Judith. Bianca: – No więc leży w Szpitalu Świętego Józefa. Lekarze nie wiedzą, co mu jest. Musi tam zostać jeszcze dwa tygodnie i nie można go odwiedzać. Ale i tak nie chcemy go odwiedzać, prawda? Judith: – Jasne, że nie. Bianca: – Czemu się pani martwi, szefowo? Skoro jest w szpitalu, to przynajmniej mamy z nim spokój. Może zakocha się w pielęgniarce i będzie go pani miała na zawsze z głowy. Judith: – Lekarze nie wiedzą, co mu jest. To nie brzmi dobrze. Bianca: – Pewnie zaraził się ptasią grypą. Albo chorobą wściekłych krów. A może AIDS, co pani o tym sądzi, szefowo? Nie, nie sądzę. Nie jest przecież ćpunem. I gejem też nie, co? Co najwyżej bi. Ale
dla pewności powinna pani zrobić test na HIV. Ja już sobie robiłam. Pielęgniarka pobiera tylko odrobinę krwi. W ogóle nie boli. Ale lepiej nie patrzeć. Bo ja, gdy patrzę... – Dzięki, Bianca, możesz już iść. Naprawdę bardzo mi pomogłaś – powiedziała Judith. – Cieszę się, że cię mam.
5 Gdy po zamknięciu sklepu wracała do domu, w ciemnawym świetle wietrznego jesiennego wieczora dopadł ją strach zrodzony z niepewności. Na klatce, gdy czekała na windę, wyobrażała sobie, że słyszy dobiegające z góry jęki i stękania. Spanikowana wybiegła z budynku, wpadła między przechodniów, zadzwoniła do Lukasa, opowiedziała mu wśród ryku klaksonów o rzekomej chorobie Hannesa i jego pobycie w szpitalu oraz o swych bezsensownych w tej sytuacji przeczuciach i omamach słuchowych na klatce. Lukas powiedział, że za dwie godziny może być w Wiedniu. – Nie, Lukas, to nie jest konieczne – zapewniła. Ale było konieczne. A jego i tak nie dało się powstrzymać. Musiała więc przetrwać jakoś te dwie godziny. Zmobilizowała się, żeby wrócić do domu. Była nieulękła i przygotowana na wszystko, ale odwagi starczyło jej tylko na dotarcie do drzwi. Tam zawróciła i uciekła w kierunku stacji metra, gdzie było lepsze oświetlenie. Na ulicy też czuła się nieswojo. Syrena karetki przyprawiła ją niemal o zawał serca. Może wiozą Hannesa do niej do domu, pomyślała, a może jeszcze gorzej, właśnie go od niej wywożą. Wsiadła do taksówki, zadzwoniła do matki, powiedziała, że przypadkiem znalazła się w pobliżu jej mieszkania i chciałaby na moment wpaść. – To ty jeszcze żyjesz? – zapytała matka. I w samą porę dodała: – Oczywiście, dziecko, wiesz, że możesz mnie odwiedzać, kiedy tylko chcesz. Mama wyglądała kiepsko. Dopiero co ojciec zostawił ją „za obopólnym porozumieniem”. Nie trzeba było nawet cienia aluzji, żeby Judith poczuła się winna. Za karę musiała czytać na głos ulotki z informacjami o dawkowaniu i skutkach ubocznych
przepisanych matce lekarstw na ślepotę, zawał serca, depresję i inne dolegliwości. O Hannesie żadna z nich nie wspomniała ani słowem. Judith mniej więcej co minutę spoglądała na zegarek. – Chcesz już iść? – zapytała mama. – Tak, mam się spotkać z Lukasem – odpowiedziała Judith. – Lukasem? – W głosie matki zabrzmiała jawna przygana. – Dlaczego z Lukasem? – Dlaczego? Bo jest moim przyjacielem, a z przyjaciółmi człowiek zazwyczaj się od czasu do czasu spotyka – odpowiedziała zgryźliwie. – Lukas ma rodzinę! – Nie, mamo, nie będę teraz z tobą dyskutowała. Judith wstała energicznie i trzasnęła za sobą drzwiami. Kilka minut później była na zewnątrz, w pełni świadoma swego marnego stanu, potem jeszcze raz zadzwoniła do drzwi. Matka otworzyła z wahaniem, oczy miała zapuchnięte. Judith rzuciła jej się w ramiona i przeprosiła: – Przechodzę teraz ciężki okres – powiedziała. – Tak, wiem – przytaknęła matka. Nastała krótka, przytłaczająca chwila ciszy. Judith: – Jak to: wiesz? – Widać to po tobie – odpowiedziała matka.
6 Spotkali się w Iris. Lukas już tam siedział i właśnie skończył rozmowę telefoniczną. Przed nim stała szklanka aperolu oświetlona świeczką, której płomień nadawał kanciastej twarzy mężczyzny czerwonawopomarańczowego blasku. Witając się z nią, przyłożył dłonie do jej policzków, okazując w ten sposób czułość i zapewniając, że będzie ją chronił. Dlaczego ktoś taki nie jest jej mężem? – Judy, nie musisz się martwić, on naprawdę leży w Szpitalu Świętego Józefa – powiedział. Wyjaśnił, że Hannes Bergtaler został przyjęty do szpitala w zeszły poniedziałek. Niestety, nie dowiedział się, na którym leży oddziale, z jakiego powodu, jaka została mu postawiona diagnoza ani jaki jest stan jego zdrowia. Pacjent zastrzegł sobie, żeby szpital nikomu nie udzielał tego typu informacji. – Lukas, czy ja cierpię na manię prześladowczą? – zapytała. – Ależ skąd. Ona: – Dlaczego jestem przekonana, że to z mojego powodu znalazł się w szpitalu? I że to ze względu na mnie zastrzegł sobie, żeby nikomu nic nie mówiono o stanie jego zdrowia? No, dlaczego? Lukas: – Bo to może być prawda. Ona: – No właśnie, może być, ale nie musi. Lukas: – Chyba wystarczy, że może. Ona: – A może on jest ciężko chory i potrzebuje wsparcia.
Lukas: – Może chce, żebyś właśnie tak myślała, i to bezustannie. Ona: – Może. Lukas: – W każdym razie zmusza cię, żebyś zaprzątała sobie nim głowę. – A ja zmuszam ciebie, żebyś zaprzątał sobie głowę mną. On: – Nie, Judy, nie zmuszasz mnie, robię to z własnej woli, a poza tym robię to chętnie. Na tym polega różnica. Różnica przeciągnęła się do chwili zamknięcia Iris. Judith wypiła więcej, niż tolerował jej organizm. Lukas trzymał fason, udając, że mimo aperolu i wina pozostał trzeźwy. Kilka razy jego ręka obsunęła się na jej ramię, ale natychmiast znowu się cofnęła. W każdym razie odwrócił jej uwagę od Hannesa w sposób nienachalnie pociągający albo przynajmniej pociągająco nienachalny. Czasem westchnęli lub uśmiechnęli się na wspomnienie intymnych chwil, które przeżyli, kiedy byli parą. Jak właściwie zareagowała Antonia, gdy on, czując instynktowną potrzebę niesienia pomocy i pocieszenia, opuścił dom i rodzinę, by ze swoją paranoidalną byłą dziewczyną tłuc się po nocy po wiedeńskich pubach? Zapewnił, że Antonia przyjęła to spokojnie. – Ona wie, że zależy nam na naszej przyjaźni i że nie nadużyję twojego zaufania. – A jej zaufania? – zapytała Judith. – Jej zaufania też nie – odpowiedział Lukas. To zdanie w jego ustach zabrzmiało bardziej erotycznie niż jakiekolwiek miłosne wyznania.
Razem ruszyli chwiejnym krokiem do jej domu. Dotykali się tylko przypadkiem, gdy się niechcący zderzali, i potem na koniec, przy próbie pocałunku w policzek. – Wejdziesz na górę? Możesz spać na kanapie w salonie – wybełkotała Judith. – Nie, dziękuję. Lukas miał do dyspozycji położone w pobliżu mieszkanie kolegi, który wyjechał gdzieś na dłużej. Poza tym potrzebował się trochę przewietrzyć. Chciał tylko poczekać, aż na górze zapali się światło, by być pewnym, że Judith dotarła szczęśliwie do swojego mieszkania. Judith zrezygnowała z windy i skierowała się na prawo, ku spiralnym schodom. Na każdym piętrze stawała, żeby sprawdzić, czy z góry nie dobiegają jakieś jęki czy inne odgłosy. Gdy dotarła na poddasze, szósty zmysł podpowiedział jej, że coś jest inaczej niż zazwyczaj. Na wszelki wypadek zaczerpnęła powietrza, żeby odpowiednio wcześnie wydać z siebie krzyk. Chciała być przygotowana na to, że być może za chwilę stanie oko w oko z przyczyną tego krzyku i będzie musiała stawić temu czoła. Ale gdy zobaczyła kartkę na drzwiach, nie była w stanie wydać z siebie żadnego dźwięku. Biała kartka z czarną obwódką i krzyżem pośrodku. Nekrolog. Spanikowana odwróciła wzrok. Nie musiała czytać nazwiska – ono już dawno temu wyryło się w jej mózgu. Zaczęła zbiegać pędem na dół, aż stopnie dudniły jej pod nogami. – Lukas! – krzyknęła. – Co się stało? Wreszcie drzwi domu stanęły otworem. – Hannes chyba nie żyje! Wpadła w ramiona przyjaciela.
Potrzebowała pół godziny, by ochłonąć, i drugie pół, by zebrać się na odwagę i z powrotem wejść na górę, tym razem u boku Lukasa. – Helmut Schneider – Lukas odczytał nazwisko na klepsydrze, jakby ogłaszał nazwisko zwycięzcy w jakichś zawodach. Judith schowała się za jego plecami. – Judy, umarł ktoś inny! Znasz Helmuta Schneidera? Znasz twarz na tym zdjęciu? – To mój sąsiad – powiedziała nie swoim głosem. – Emeryt. Ale w jaki sposób jego klepsydra trafiła na moje drzwi? Prawie w ogóle nie widywałam tego człowieka. Dlaczego jego nekrolog wisi na moich drzwiach? To na pewno nie przypadek. – Prawdopodobnie taka kartka wisi na wszystkich drzwiach – odpowiedział Lukas. – Chcesz, to sprawdzimy. – Nie, nie chcę. Chciałabym, żeby tak było, żeby ta kartka wisiała na wszystkich drzwiach. I nie chcę się już bać. Mam już dość tego ciągłego lęku. Chcę normalnie sypiać i mieć przyjemne sny. I chcę się budzić, myśląc o czymś pięknym. Lukas, możesz zostać u mnie na noc? Chociaż do chwili, aż zacznie świtać. Proszę, zostań! Tylko ten jeden raz. Możesz spać na kanapie w salonie. Albo w moim łóżku, a ja się położę na kanapie. Albo na odwrót. Jak chcesz. Następnego ranka obojgu doskwierał ból głowy. Kawa szybko postawiła Judith na nogi. – Lukas, sądzę, że powinnam się z nim spotkać. – Mówisz serio? Czy to ma sens? – Muszę to zrobić. W przeciwnym razie ciągle będą mnie prześladować duchy. – Co zamierzasz mu powiedzieć? – Nie mam pojęcia. Wszystko jedno co. Najważniejsze, żebym go
zobaczyła. Wtedy może przestanę się go bać. – Mam z tobą pójść? – Zrobiłbyś to? – Jeśli miałoby ci to pomóc. – Może dołączyłbyś do nas później i razem byśmy się z nim pożegnali. – Jak chcesz. – Myślę, że tak byłoby lepiej. – A w jaki sposób zamierzasz się z nim skontaktować? – Zadzwonię do niego, od razu dzisiaj albo jutro. – Judy, on przecież leży w szpitalu. – Ach tak, zapomniałam. Cholera.
Faza ósma
1
D
wudziestego czwartego września, godzina siódma rano. Włącza się radiobudzik. Najpierw prognoza pogody. Ogarnia ją lęk: zapowiadają niskie ciśnienie. Naciąga poduszkę na głowę. Czerń i szarość. Pomyśl szybko o czymś miłym, Judith! Siódma szesnaście. Jest już na tyle rozbudzona, że zdaje sobie sprawę, że nie chce wstawać. Nie ma energii. Nie ma powodu, dla którego warto by było otworzyć oczy. Czego jej brakuje? Kogo jej brakuje? Czy brakuje jej mężczyzny u boku, obrońcy, kogoś, kto byłby zawsze dla niej? Kogoś, kto by ją wziął w ramiona, pogłaskał, przytulił, przykrył własnym ciałem? Kogo mogłaby poczuć głęboko w sobie? Kto przyspieszyłby jej puls i oddech, wprawił ją w drżenie z ekscytacji i podniecenia? Czy brakuje jej namiętności? Czy może ochota na seks całkiem jej przeszła? Nic poza chmurnymi myślami, czerń i szarość... Ucieka pod prysznic. Gorąca woda. Łazienka pełna pary. Drzwi zamknięte. Nikt nie może dostać się do środka. Zostaje sam na sam ze sobą. W lustrze ona. Wiek: trzydzieści siedem lat. Piękna kobieta o pięknej twarzy. Piękna twarz z niepięknymi zmarszczkami spowodowanymi strachem. Przykrywa je podkładem. Byle ogarnąć się na tyle, żeby móc pójść do pracy. Stawić czoła codzienności. Nakłada brzydki brązowy wełniany pulower. Nikt jej pod nim nie odkryje. Wskakuje w obcisłe niegdyś spodnie. Teraz wiszą jej na biodrach jak luźny worek. Godzina siódma czterdzieści sześć. Gruba zielona jesienna kurtka. Kobieta o złotożółtych włosach wychodzi z domu. Spogląda w lewo. Spogląda w prawo. Zaczerpuje powietrza. Dobrze ci idzie, Judith! Pozbyłaś się lęku, strząsnęłaś go z siebie. Możesz iść dalej. Nie musisz się bać. Jesteś sama, zupełnie sama. Musisz liczyć na
siebie. Chłodny dzień, zimne życie. Siódma pięćdziesiąt dziewięć. Upadek na kolana przed wejściem do sklepu. Grzebie w czarnej torebce na ramię. Gdzie klucz? Ona go przecież nie!... On go przecież nie!... Znalazła. Otwiera sklep. Niespodzianka? Nie, nie ma żadnej niespodzianki. Głęboki wdech. Szybko zapala wszystkie światła. Ekspres do kawy. Muzyka z megafonów centrum handlowego. Grzeje zziębnięte palce pod owalnym kryształowym żyrandolem z Barcelony, jej najpiękniejszym eksponatem. Tu się wszystko zaczęło. Próbuje sobie przypomnieć szczegóły. Co z tego wyszło? Co się z nią stało? Z nią i z nim. Z nim. Gdzie się podział jej prześladowca? Ona czuje jego obecność, musi być gdzieś blisko. Siedzi w niej. Gdzie się kryje, skąd ją śledzi? Dokąd to wszystko ją zaprowadzi? Kto z nich pierwszy rozpoczął tę grę?
2 Bianca, która w miniony weekend się zakochała i po raz pierwszy miała rumieńce na policzkach niebędące efektem makijażu, musiała podczas przerwy obiadowej trzymać ją za rękę. Wolną ręką Judith wybrała numer do niego do pracy. Odebrała Beatrix Ferstl. Mówiła wyniosłym tonem siedzącej na kolanach szefa sekretarki, która informuje, że „prezes jest niestety nieobecny”. Zapytała, czy ma coś przekazać panu Bergtalerowi? – To on już wyszedł ze szpitala? – chciała się dowiedzieć Judith. – Proszę o wybaczenie, ale takich poufnych informacji prywatnej natury... – Czy nie mógłby dzisiaj do mnie zadzwonić? – To będzie trudne, ale proszę podać numer telefonu. – On ma mój numer. – Dobrze, ale mimo to na wszelki wypadek proszę jednak podać. I czy może pani powtórzyć nazwisko? – Judith, proszę mu powiedzieć, że dzwoniła Judith. My się kiedyś widziałyśmy, na wiosnę, w barze Phoenix. A pani koleżanka, pani Wolff, była kilka dni temu u mnie w sklepie. – Judith... i co dalej? – On będzie wiedział, o kogo chodzi. – Judith i? – Judith starczy. – Dobrze, pani... hm... Judith. Ale niczego nie mogę obiecać... – Nie musi mi pani niczego obiecywać. Wystarczy, jeśli mu pani powie, żeby zadzwonił. – W jakiej sprawie? – W pilnej! – Przepraszam, w jakiej?
– W mojej.
3 Przez cztery kolejne dni Hannes nie zadzwonił. Na wieczór czwartego dnia Judith była zaproszona do Gerda. Przyszli też inni przyjaciele z jej wcześniejszego życia. Gerd zaprosił ich bez żadnej specjalnej okazji i bez szczególnego powodu. Już podczas powitania Judith zauważyła, że z nimi wszystkimi coś jest nie w porządku, na dodatek u każdego z nich to coś objawiało się identycznie. Uściski ich rąk były słabe, pocałunki ostre jak ukłucia igłą. Uśmiechali się gorzko, a gdy z nią rozmawiali, mówili wyraźnie ciszej. – Judith, fajnie, że przyszłaś – rzekł na wstępie Gerd z takim uniesieniem, jakby zmartwychwstała. Padło kilka frazesów dla pokrycia zakłopotania, a gdy wreszcie każdy miał w ręku kieliszek z prosecco, zaczęto dyskutować o pierwszych mleczakach, które wypadły Mimi i Billemu, maluchom, za których przyczyną Ilse i Roland nadal byli razem. Potem Gerd podał kawalerskie gnocchi z dynią, które jak zwykle wyciągnął z zamrażarki, by włożyć do mikrofali. Lara, która nie trzymała się już z Valentinem za rączkę, a zamiast tego po każdej jego seksistowskiej uwadze waliła go pięścią w ramię, pochwaliła piękną, wyśmienicie dobraną do butów fioletową sukienkę Judith. Zaczęli pytać o markę, cenę, w jakich rozmiarach była sprzedawana, w jakich wersjach kolorystycznych i czy faktycznie była szyta na Tajwanie. Rozgorzała dyskusja, czy opłaca się szyć ubrania na Tajwanie, a potem sprzedawać na bogatym Zachodzie, ile zarabiają i w jakich warunkach pracują tajwańscy szwacze... Wreszcie rozmowa zeszła na biedę panującą na świecie. Aby zachować konsekwencję, powinni zerwać z Judith sukienkę. Późnym wieczorem, pod koniec spotkania Ilse, ośmielona wskutek lekkiego rauszu, pozwoliła sobie na uwagę, której zaraz
potem pożałowała: – Judith, jak słyszałam, masz nowego faceta? Judith: – Ja? Kto tak twierdzi? Ilse: – Ach, cóż, takie tam ludzkie gadanie. Wiesz, że ludzie lubią plotkować, jak się im czas dłuży. Na pewno w tych plotkach nie ma ani grama prawdy. Judith: – Co za ludzie plotkują o mnie? Ponieważ Ilse nagle zaczęła mieć problemy z przełykaniem, wyręczył ją Roland: – Widziano cię w barze Iris z jakimś przystojnym mężczyzną. Nic poza tym. Przez Ilse przemawia czysta zazdrość, jej muszę wystarczyć ja. Judith: – Kto mnie tam widział? Roland: – Judith, nie denerwuj się, proszę, nic się nie stało. Pamiętasz Paula? Jego koleżanka z pracy była w Iris. Nie pamiętasz go? On razem z bratem Ilse... Judith: – Lukas jest moim przyjacielem od wielu, wielu lat! Ilse: – Przepraszam, Judith, ja naprawdę nie chciałam... Nie miałam nic złego na myśli... Judith: – Jest przyjacielem, na którego zawsze mogę liczyć! Teraz wszyscy umilkli i siedzieli zakłopotani, patrząc na jej łzy,
jakby objawiła się im Matka Boska. Judith mówiła dalej, nie ściszając głosu: – A tak w ogóle, to co słychać u Hannesa? Nie musicie zachowywać się tak, jakby nagle zniknął. A więc co u niego słychać? Co porabia? Gdzie się podziewa? – Judith, proszę, daruj sobie ten temat – odpowiedział cicho Gerd, starając się, by jego głos brzmiał łagodnie i spokojnie. – Co to znaczy: daruj sobie? Ten temat absorbuje mnie od miesięcy, zarówno w nocy, jak i za dnia! – My wszyscy nie widzieliśmy Hannesa już od dawna. – W głosie Valentina zabrzmiała uraza. – Jesteś zadowolona? Nie, nie jest zadowolona. Jest wściekła. – Możecie się z nim spotykać, kiedy tylko chcecie. Możecie z nim jeździć na obozy tenisowe, mieszkać, obcować czy robić cokolwiek innego. Ale nie unikajcie tego tematu, jakby parzył. Co się z nim dzieje? Dlaczego jest albo był w szpitalu? Na co jest chory? Co to za dziwna choroba? – W szpitalu? – zdziwił się Valentin, a potem dodał ciszej: – Chory? – Droga Judith – powiedział Gerd, próbując objąć ją ramieniem, ale ona odepchnęła jego rękę. – Hannes nie pragnie niczego więcej, niż zapomnieć o tobie. Uwierz mi, że pracuje nad tym ciężko. I chce, żebyś ty też o nim zapomniała. Wie, że to najlepsze wyjście dla was obojga. – Nawet się zastanawiał, czyby nie wyprowadzić się z Wiednia – dodała Lara. – Co za wspaniały pomysł! – odpowiedziała Judith. Lara: – Dlaczego jesteś taka zawzięta, Judith? Co ci zrobił poza tym,
że cię kocha? Judith: – To zrobił! – Palcem wskazującym powędrowała od osoby do osoby. – I to! – Teraz wskazała na siebie. – I zapewniam was, że wciąż to robi. Patrzyli zakłopotani, głównie na jej pusty talerzyk deserowy. Po chwili trzasnęły za nią drzwi.
4 Minęło sześć dni i nie zadzwonił. W nocy szóstego dnia po raz pierwszy usłyszała jego głos. Leżała na kanapie w salonie w świetle witrażowej lampy z Rotterdamu i czekała, aż opadną jej powieki. W poprzednie noce ta metoda okazała się najskuteczniejsza, pomagała jej zapaść w sen i przespać choć kilka godzin, aż w końcu świt wybawiał ją od mrocznych lęków. Najpierw usłyszała odgłosy, jakby ktoś machał w jaskini arkuszami blachy. Potem rozległy się szepty. W końcu syk ustąpił miejsca mamrotaniu, które zaczęło się nasilać. I nagle zabrzmiał głos, jego głos, na pewno jego, nie mogła się mylić. – Ten tłok – powiedział, jak wtedy, gdy się spotkali po raz pierwszy w supermarkecie. Słowa te wracały echem: – Ten tłok, teen tłok, te-en tło-ok... Dokładnie w tym samym momencie miała możliwość sprawdzenia własnej reakcji na jego głos. Sama była zdumiona, że nie wpadła w panikę, a wręcz przeciwnie. Głos brzmiał znajomo, już od dawna nosiła go w sobie, choć go boleśnie tłumiła. Był jej dokuczliwą tajemnicą, która teraz wreszcie zaczęła się od niej oddzielać i mówić własnym głosem – czyli głosem Hannesa. Judith nie ruszyła się z miejsca, próbowała oddychać jak najciszej, żeby nie uronić ani słowa. – To może porządnie zaboleć – mówił głos. Musiał mieć na myśli nadepnięcie na piętę. A potem dodał: – Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. – Już wcześniej słyszała te słowa z ust Hannesa. Wypowiedział je po raz pierwszy pod rozświetlonym kryształowym żyrandolem z Barcelony. – Mam nadzieję, że nie przeszkadzam, nie przeszka-a-dzam, nie-e przeszka-a-a-dzam... Nie, nie przeszkadzał, przygniatał ją, sprawiał, że czuła się
stłamszona i zmęczona. Na koniec usłyszała: – Śpij dobrze, kochanie, kocha-a-nie, kocha-a-a-nie, kocha-a-anie... Potem zapanowały cisza i ciemność. Wczesnym rankiem głowa bolała ją tak, jakby przez całą noc piła. Wstydziła się przed sobą samą tych omamów słuchowych. Uznała, że jej mózg szwankuje. To nie był sen we właściwym sensie tego słowa, ponieważ jak się człowiek przebudzi, to wie, czy dana rzecz mu się śniła czy nie. Judith tego nie wiedziała. Nigdy jeszcze nie przydarzyło się jej nic podobnego. W sklepie zwierzyła się praktykantce. Bianca potraktowała jej opowieść raczej na luzie. – Ja też czasem słyszę różne głosy, najczęściej głos mojej matki, który na dodatek brzmi tak, że aż w uszach świdruje. – Bianco, powiedz mi szczerze, czy ze mną coś jest nie w porządku? – zapytała Judith. Bianca: – Naprawdę mam być całkiem szczera? Judith: – Tak, proszę. Bianca: – Okay, szefowo, wygląda pani do dupy. Judith: – Dziękuję, bardzo mnie pocieszyłaś! Dlaczego do dupy? Bianca: – Jak to powiedzieć? Wygląda pani jak cień samej siebie. Robi się pani coraz chudsza i bledsza. Jest pani rozdygotana. I nie ubiera się już szałowo. I niech pani spojrzy na swoją fryzurę, na pewno nie można jej nazwać modną! Poza tym obgryza pani
paznokcie, jest cała w nerwach, łatwo się unosi, nawet gdy w sklepie są klienci. I tego typu rzeczy. Może potrzebuje pani po prostu urlopu. Albo takiego kochanka, który by pani porządnie dogodził i oderwał od złych myśli. Ja właśnie coś takiego teraz przeżywam. Zapomina się wtedy o wszystkich zmartwieniach. – Wywróciła pięknymi ciemnymi oczami. – Albo przynajmniej jakieś nowe kozaczki. Jak samopoczucie nie dopisuje, trzeba sobie kupić coś odlotowego. – Wiesz, co doprowadza mnie do szaleństwa? – zapytała Judith. – Hannes, co nie? – odpowiedziała Bianca. Judith: – To, że się nie odzywa. Bianca: – Prawdopodobnie znalazł sobie jakąś inną. Coś takiego potrafi wkurzyć, nawet jeśli człowiekowi już na tej drugiej osobie nie zależy. Judith: – Bianca, on nie ma innej, czuję to. Bianca: – To niech się pani cieszy, że zostawił panią w spokoju! – Ależ on mnie wcale nie zostawił w spokoju. On mnie osacza i zawłaszcza. Nie tylko jest obecny w moim życiu, on jest już we mnie. – Hm... – Bianca popukała się palcem wskazującym w skroń. Rzadko się zdarzało, żeby tak intensywnie myślała. – Wie pani co, szefowo? – powiedziała w końcu. – Najlepiej zrobimy, jak obie pójdziemy sobie kupić kozaczki!
Faza dziewiąta
1
P
oczątek października był bezwietrzny, otulony mącznym, żółtym światłem rzucającym przygnębiające długie cienie. Dni wcześnie spowijała ciemność, a noce dłużyły się w nieskończoność. Lukas dzwonił regularnie, żeby wywiedzieć się o samopoczucie przyjaciółki. Gdyby pozwoliła sobie na szczerość, byłby gotów z miejsca przyjechać do Wiednia, by ją wesprzeć, nieważne w czym. Miło by jej było spoczywać godzinami w jego objęciach, budzić się, czując za każdym razem jego palce we włosach, mieć świadomość, że on czuwa, aby jej głowa ochłonęła po serii nocnych koszmarów. Ale Lukas miał przecież rodzinę , o czym całkiem niedawno dobitnie przypomniała jej własna matka. A z upiorem Hannesem i tak by sobie nie poradził. Najczęściej więc zapewniała go dość przekonująco, że czuje się dobrze, że wracają jej siły życiowe, że szuka sobie przez internet chłopaka i że flirtowanie w sieci i poza nią sprawia jej dużą frajdę. – To dobrze, Judy, jestem już spokojniejszy! – odpowiedział Lukas. Trochę ją zabolało, że być może nie chciał niczego więcej poza uspokojeniem się i że tak łatwo dał się uspokoić. Ale przynajmniej wiedziała, że może na niego liczyć, jeśli w którymś momencie nie będzie miała w sobie dość siły, by go uspokoić. To z kolei uspokajało ją. Oczywiście nie szukała sobie faceta, szczególnie na jednej z tych giełd w internecie, gdzie pozbawione uroku osobniki drugiej kategorii zamieniają się w uwodzicielskich galantów. Ale wieczorem w pierwszy piątek miesiąca, kiedy to wszystkie cienie przelotnie znikły, faktycznie niechcący kogoś poznała. Po zamknięciu sklepu wraz z Niną, przyjaciółką ze sklepu muzycznego
König przy Tannengasse, która nie miała powodzenia u facetów, zajrzała jeszcze na moment do kawiarni Wunderlich. Moment zmienił się w długą posiadówę. Godzinami to jedna, to druga zamawiały „ostatni” kieliszek wina, szklankę wody lub aperol. W końcu przeniosły się do baru Eugen, żeby wypić naprawdę ostatni drink. Tak właściwie Eugen był miejscem spotkań małolatów wymieniających pierwsze pocałunki z języczkiem. Ale po nieobecnym, stale się obok niej prześlizgującym i momentami żarłocznym spojrzeniu Niny Judith zorientowała się, że za jej plecami musi siedzieć prawdziwy mężczyzna. W pewnej chwili odwróciła się – był to jeden z tych momentów, kiedy oczy dwojga ludzi zawierają pakt na wspólną przyszłość, nawet jeśli ta przyszłość po nocy znów miałaby się stać przeszłością. Miał na imię Chris i wygląd Rzymianina. Był jak ożywiony posąg z brązu dłuta Donatellego. Pełnoletni (miał dwadzieścia siedem lat), interesował się spotkaniami z przyjaciółmi, piłką nożną, wędkowaniem i kobietami, dokładnie w tej inspirującej kolejności. I – diagnoza „na oko” – tymi ostatnimi interesował się zawsze w liczbie mnogiej i zawsze tylko przelotnie. Tym samym był całkowitym przeciwieństwem Hannesa. Dlatego zapisała sobie jego adres mailowy, a kilka dni później pozwoliła mu się zaprosić do tego samego lokalu. Spotkali się oczywiście bez jego przyjaciół wędkarzy i bez oczarowanej nim Niny. Pocałował Judith już na przywitanie, a tym samym zaoszczędził obojgu mozolnego starania się o coś, co i tak było już postanowione. Spędzili w barze kilka godzin, podczas których trzymał ją za rękę, a ona z przyjemnością słuchała jego miłych opowieści z życia, w którym się jeszcze nic nie wydarzyło, a do najgorszych przeżyć należało spotkanie z ogromnym okoniem, który pożarł mu haczyk.
Gdy on z kolei chciał się dowiedzieć czegoś więcej o niej i jej skomplikowanym związku – najwidoczniej można było poznać po jej wyglądzie, że w takim związku tkwiła – uznała, że nastał idealny moment, by poruszyć kwestię „do ciebie czy do mnie”; choć było to zagadnienie tylko teoretyczne, bo w praktyce było jasne, że to on musi ją odprowadzić do domu. – Czuję się bardzo dobrze w twoim towarzystwie, działasz na mnie kojąco, mój słodki – szepnęła mu do ucha, gdy czekali na windę. Tak oto po długim czasie znowu była szczęśliwa, nie bała się, wreszcie przechytrzyła swoje zmory. Prawie pragnęła, żeby Hannes mógł ją w tej chwili zobaczyć, taką samodzielną, pewną siebie, niezależną. Również w domu wszystko przebiegało zadziwiająco sprawnie i bez zahamowań, jakby ona i Chris już od dawną byli parą. Judith podała czerwone wino, przyciemniła światło, przykryła kanapę przytulnym kocem. Chris zaraz znalazł odpowiednią płytę kompaktową, „Tindersticks”, i regulator głośności. Jak na mężczyznę dość długo siedział w łazience, co poczytała mu na korzyść. Gdy wyszedł, miał już rozpiętą koszulę i wyglądał nadzwyczaj apetycznie. Biedna Nina! Na szczęście Chris należał do sympatycznej kategorii mężczyzn, którzy sami się rozbierają, w przeciwieństwie do tych, którzy oczekują, że rozbierze ich partnerka, a sami manipulują przez kwadrans przy jej guzikach i suwakach i tak długo bezskutecznie szarpią się z obcisłymi spódnicami lub spodniami, że całe podniecenie trafia szlag. Nic już potem nie mówili, tylko oddychali. Nie przesadzał ze studiowaniem jej ciała, lecz od razu wziął ją pod koc i zaczął wszędzie dotykać i całować, aż w końcu zamknęła oczy i oddała się
wspaniałemu uczuciu, którego nie kosztowała od wielu, wielu miesięcy. Później, w kręgu przyjaciół wędkarzy, Chris mógłby nazwać ich seks „naprawdę udanym numerkiem”. Dla Judith to, co robili, było tożsame z poczuciem absolutnego bezpieczeństwa. Po jej ciele przepływały ciepłe prądy, które przenikały do najbardziej odległych komórek mózgu, niedawno jeszcze zmrożonego lękiem.
2 Dzwonek do drzwi w sekundę zniszczył to, co w ciągu minionych dni z trudem budowała i co przed chwilą przyniosło żniwo. Natychmiast powróciły wszystkie jej lęki. Były to krótkie dźwięki, jak na alarm. Trzy razy dźgnęły ją prosto w serce. Chris usiadł i uśmiechnął się zawstydzony. Wyglądał jak małolat przyłapany przez starszego brata na paleniu jointa. – Masz może purytańskich sąsiadów, którzy nie tolerują pewnych odgłosów? – zapytał. Odwróciła twarz, żeby zaoszczędzić mu malującego się na niej widoku osłupienia. – Nie wiem, prawie ich nie znam. A tak w ogóle, to o jakich odgłosach mówisz? Przecież wcale nie byliśmy głośno. – Mówiła szeptem, żeby nie było słychać, że głos jej drży. – Chris, możesz podejść do drzwi i sprawdzić, kto to? – poprosiła. – Nie musisz otwierać. Zapytaj tylko, o co chodzi. Chris robił wrażenie zirytowanego. – A czy nie będzie lepiej, jeśli ty... Przecież to ty tu mieszkasz. Może po prostu zignorujemy tego kogoś? Judith: – Chris, proszę, zapytaj tylko, o co chodzi. On: – A jeśli to jakiś twój przyjaciel? Ona: – O tej porze nie mam żadnych przyjaciół, to znaczy nie mam takich, którzy by stali pod moimi drzwiami i dzwonili. Usłyszała skrzypienie podłogi pod jego stopami; naciągnęła koc na głowę i czekała na jego powrót.
– Nikogo nie było – powiedział Chris znudzonym głosem. – Na pewno to jakiś sfrustrowany sąsiad. Z powrotem wślizgnął się do niej pod koc i przyciągnął ją do siebie. Teraz miała wrażenie, że jest w łóżku z rzymskim posągiem z brązu. Na zewnątrz i w środku czuła chłód. Zatrzymała jego dłoń na wysokości ud i zapytała, czy mógłby w drodze wyjątku zostać u niej na całą noc. Chris natychmiast się zorientował, że w gorzkim tonie jej głosu tkwi coś innego niż erotyczna propozycja. On: – Judith, nie wiem, to byłoby kłopotliwe. Jutro muszę wstać bardzo wcześnie rano. Ona: – Nie szkodzi, nastawię budzik na szóstą. Czy szósta to nie będzie za późno? Może na piątą? – Judith, zrozum mnie dobrze, znamy się... – Rozumiem cię dobrze. Ale proszę, ty też mnie zrozum. Nie mogę dzisiejszej nocy spędzić sama. Nie mogę! NAPRAWDĘ NIE MOGĘ! Postawił oczy w słup. Na filmach ktoś taki jak ona minutę później doznaje załamania nerwowego. Co powiedziałby swoim przyjaciołom wędkarzom? Zaczęła go pieścić bardziej z zakłopotania niż z kalkulacji, najpierw delikatnie, potem nieco mocniej i energiczniej. Robiła to tak dobrze, że w tych rejonach ciała, w których zapadają męskie decyzje, poczuł, iż jednak żal by mu było w takim momencie odejść. – Przejdziemy do sypialni? – zapytała. – Okay, przejdźmy – odpowiedział.
3 Chris wykazał się cechą typową dla mężczyzn: zasnął trzy sekundy po osiągnięciu orgazmu, a błyskawiczne przejście w stan spoczynku podkreślił jeszcze chrapaniem. Na szczęście dość szybko umilkło, przechodząc w pogodne posapywanie. Judith leżała na plecach i jego bezwładną dłoń przełożyła sobie na ukos przez piersi. W ten sposób jego ramię stało się pasem bezpieczeństwa, który miał ją chronić do wczesnych godzin rannych. Skoncentrowała się na tym, by nie myśleć o Hannesie, strażniku drzwi i dzwonniku na alarm. W pewnym momencie musiały jej opaść powieki. Gdy sobie to uświadomiła, ten dziwny arsenał dźwięków znowu rozległ się tuż przy niej, znów słyszała coś jakby falujące arkusze blachy. Potem rozległy się szepty, po nich syki, dokładnie według tego samego scenariusza co ileś tam nocy wcześniej. A potem ten sam głos powtórzył słowa, które padły podczas ich pierwszego spotkania w supermarkecie, tym razem bardzo cicho, tak że tylko Judith mogła je usłyszeć – bo tylko do niej były skierowane: – Taki tu tłok, taki tu tłok, taki tu tłok. Starała się zachować spokój, leżała nieruchomo, oddychała powoli. Wiedziała, jakie słowa padną za chwilę. Była dumna, że on nie może jej już zwieść, że go przejrzała. Poruszyła ironicznie wargami, reagując w ten sposób na padające właśnie słowa: – Jeszcze raz przepraszam, że nadepnąłem pani na piętę, jeszcze raz przepraszam, jeszcze raz przepraszam. Poczuła łaskotanie w piersi, zauważyła, że unoszą się jej kąciki ust. Mało brakowało, a wybuchnęłaby śmiechem. Ledwo zdołała się przed tym powstrzymać. Czy to nie śmieszna zabawa? Gdzie jest
Hannes? Gdzie się schował? Gdzie znalazł kryjówkę? Za każdym razem, gdy wydawało jej się, że widzi jego sylwetkę, obraz się rozmywał. Za każdym razem, gdy wyciągała w jego kierunku rękę, on się cofał. Chciała się złapać za huczącą głowę, otrzeć pot z czoła, ale jej dłonie pozostały nieruchome. Usłyszała własny chichot. Chciała wstać, ale jakieś obce ciało przyciskało ją, obejmowało jak potężna klamra. Nagle ogarnęła ją panika. Hannes leży obok niej w łóżku! Gdzie się znajdują? W pokoju hotelowym? Ciągle jeszcze są w Wenecji? Nadal są parą? Czy on nic nie zrozumiał? Czy ciągle jeszcze to do niego nie dotarło? Starała się naprzeć brzuchem na ten ciężar. Im bardziej się wysilała, tym bardziej przedmiot, który na niej leżał, stawał się cięższy, naciskał na jej wnętrzności, tamował oddech. Walczyła o powietrze, sapała, czuła, że płoną jej skronie. Musiała coś zrobić, zanim ten ciężar całkiem ją rozgniecie. Hannes? Co mówi? Jak brzmią jego następne słowa? – To może porządnie zaboleć. To może porządnie zaboleć. To może porządnie zaboleć. To ona wypowiedziała te słowa. Przestraszyła się, że jej głos był tak donośny. Ważący tonę kształt, który przygniatał jej brzuch, zaczął się podnosić, zamachnął się, by ją uderzyć. Obiema rękoma chwyciła to coś, przyciągnęła do ust, wbiła w to zęby, poczuła na języku słonawy smak. – Auuu!... Zwariowałaś? – rozległ się krzyk. – Co robisz? Teraz na dobre się rozbudziła. W ciągu sekundy w jej głowie nastąpiła zmiana programu. – Cholera – cicho zaklęła. Włączyła światło. Chris krwawił, a ją bolała szczęka. Skoczyła na równe nogi, pobiegła do łazienki, przyniosła mokry ręcznik,
owinęła mu ramię. Chris siedział w kucki na łóżku, miał rozchylone usta i szeroko rozwarte oczy. Spoglądał na nią podejrzliwie z ukosa. – Coś ty za jedna? – powiedział osłupiały. Czy to straszne pytanie było skierowane do niej? – Ja, ja, ja... Coś mi się musiało przyśnić. Opuścił ręcznik i popatrzył na ranę. Ręka mu drżała. – To nie jest normalne, Judith, to nie jest normalne – powiedział. – Wiesz, że to nie jest normalne??? Był na nią teraz naprawdę zły. Zaczęła cicho szlochać. – Często coś takiego robisz? – huknął. – Musiało mi się przyśnić coś złego – powtórzyła. – Bardzo, bardzo złego. Wstał, pozbierał swoje rzeczy i zaczął się pospiesznie ubierać. Wszedł jeszcze na krótko do łazienki, po czym natychmiast skierował się do przedpokoju. – Mam dla ciebie radę – zawołał w jej kierunku. – Nie śnij nigdy o czymś bardzo, bardzo złym, jak trzymasz w ręku ciężkie i ostre narzędzie.
4 W sklepie Bianca przywitała ją słowami: – Nie umalowała się pani zbyt dobrze, szefowo. Ma pani cienie pod oczami. Judith rzuciła się swojej praktykantce w ramiona i zapłakała. – Niech pani sobie nie bierze tego tak bardzo do serca – powiedziała Bianca. – Jakoś sobie poradzimy. W torebce mam pięć różnych cieni do powiek. Judith opowiedziała jej o swojej przygodzie miłosnej i o tym, jak się zakończyła. – To nic złego – stwierdziła Bianca. – Sądzę, że mężczyźni w pewnym sensie nawet lubią, jak się ich potraktuje nieco brutalniej. Judith: – Ja go wcale nie potraktowałam nieco brutalniej, ja mu prawie odgryzłam rękę. Bianca roześmiała się. – Niech się pani nie przejmuje, szefowo. Niech pani zaraz do niego zadzwoni i powie: „Obiecuję, że jak następnym razem będziemy się pieprzyć, to założę kaganiec”. Te słowa podniosły Judith na duchu. Uznała wprawdzie, że jej prawdziwy problem na pewno Biancę przerasta, ale musiała to z siebie wyrzucić: – Ten Hannes nie chce mi wyjść z głowy. Jest coraz gorzej. Chyba mam prawdziwe urojenia. Czasami jestem przekonana, że on wszystko kontroluje i śledzi każdy mój krok. A czasem jest tak bardzo we mnie w środku, że wątpię, czy to w ogóle może być on, to znaczy on jako osoba. Może to jestem ja, może sobie to wszystko wmawiam. Rozumiesz?
Bianca zawahała się, a potem stwierdziła: – Szalona pani nie jest, jak sądzę. Trzeba być całkiem innego pokroju, żeby kroić zwłoki na kawałki, a potem części pojedynczo... – Okay, dziękuję, Bianco, że mogłam ci się wyżalić. Przeszła do biura. Po chwili weszła Bianca. Miała rumieńce na twarzy i podekscytowanym tonem powiedziała: – Już wiem, szefowo! Aby wysondować, czy on się trzyma z daleka i że to tylko pani urojenia – popukała palcem wskazującym w skroń – musimy go nakryć. Musimy się zaczaić i go śledzić, i czekać, aż popełni błąd. A ja mam pomysł, kto to zrobi. Właściwie to logiczne: zajmie się tym Basti! Już kilka razy czekał przed drzwiami na Biancę. Tym razem zamachała, żeby wszedł do środka. – Szefowo, pani pozwoli, to jest Basti, mój chłopak – powiedziała uroczyście i wywróciła jak zwykle oczami. Miał około dwudziestu lat, był prawie dwa razy wyższy niż Bianca, sztywny jak maszt od flagi i mniej więcej tak samo rozmowny. Miał rude włosy i pracował w straży pożarnej. – Basti chodzi właśnie na kurs detektywistyczny – poinformowała Bianca. – Chciałby się później specjalizować w ściganiu złodziei komórek. Jemu samemu już trzy razy ukradziono telefon. Patrzył na Biancę jak na swoją rzeczniczkę. Ta w jego imieniu powiedziała: – Sądzę, że trochę praktyki by mu nie zaszkodziło. Dla Judith ta sytuacja była w najwyższym stopniu nieprzyjemna, dla Bastiego zaś pozornie obojętna. Ale Bianki nie dało się odwieść od wymyślonego przez nią planu. Jej przyjaciel
został zobowiązany do odnalezienia niejakiego Hannesa Bergtalera, którego zdjęciami niestety nie dysponowały, lecz tylko dokładnie go opisały. Następnie miał go obserwować, żeby wiedzieć, jakimi Hannes chadza drogami. Basti miał także zwracać uwagę na wszystkie nietypowe zachowania śledzonego. W nagrodę Bianca obiecała, że wieczorami będzie mu dotrzymywać towarzystwa, a potem jeszcze przynajmniej przez pół godziny posiedzi z nim na miejscu pasażera. Jeżeli będzie chciał, to nawet na jakimś odosobnionym parkingu.
5 Z powodu prac hydraulicznych sklep od czwartku do poniedziałku był zamknięty. Judith postawiła sobie cel: przetrwać bez szwanku do niedzieli, na którą zapowiedział się Lukas. Zresztą nie sam; miał wpaść na kawę i mały podwieczorek wraz z rodziną, co ją nieco zirytowało. Jej postanowienie legło w gruzach już pierwszej nocy; mimo tabletek Judith spędziła ją bezsennie. Daremnie czekała na znane jej już dobrze dźwięki i na głos powtarzający rutynowo wciąż te same słowa. Wczesnym rankiem była wyczerpana i całkiem przybita. Czy ten tchórz przestał do niej przemawiać teraz, kiedy powoli zaczęła się nastawiać na jego nocną wszechobecność? Wprawdzie już dawno temu wykasowała numer jego komórki, ale w pamięci wciąż miała czarną planszę przyozdobioną żółtymi różami, a na niej widniały doskonale czytelne cyfry. Długo nikt się nie zgłaszał, ale w nagraniu poczty głosowej usłyszała w końcu jego nazwisko. Ponieważ nie miała żadnych innych planów, a była zbyt zdenerwowana, żeby coś zjeść, i zbyt wyczerpana, żeby spać, i ponieważ brakowało jeszcze stu dwudziestu godzin do wizyty Lukasa, dzwoniła co kilka minut i z rosnącym napięciem czekała na wciąż tę samą wiadomość: – Tu poczta głosowa... I w tym momencie rozlegał się jego głos: – Hannesa Bergtalera. Mimowolnie roześmiała się głośno kilka razy, potem znów trzęsło nią ze złości. A w końcu zaczęła mówić, nie, wykrzyczała mu wiadomość, nagrywając się na poczcie głosowej: – Cześć, to ja! Chciałam ci tylko powiedzieć, że nie uda ci się zrobić ze mnie wariatki. Wiem dokładnie, że jesteś w pobliżu i mnie
obserwujesz. Ale wiesz, co ci powiem? To już mi nie przeszkadza. Nie zdołasz mnie już przestraszyć. A więc wyjdź z ukrycia, ty tchórzu! A jeśli tego nie zrobisz, to wiedz, że cię znajdę, gdziekolwiek byś się znajdował! Po tym telefonie nie potrafiła już dłużej usiedzieć w domu. Na klatce schodowej zorientowała się, że wciąż jeszcze ma na sobie spodnie od piżamy i kapcie. Uważaj, Judith, nie zrób teraz jakiegoś głupstwa. Zawróciła, zwilżyła sobie skronie zimną wodą, ciemnoczerwoną pomadką pomalowała grubo usta, założyła rzeczy, które miała na sobie poprzedniego dnia, ukryła huczącą głowę pod fioletową wełnianą czapką, wyszła z mieszkania i zamknęła za sobą dokładnie drzwi. Potrzebowała dwóch podejść, żeby przekroczyć próg domu i wyjść na świeże powietrze. Mizerne, mgliste światło raziło ją w oczy, tak że musiała przesłonić je okularami przeciwsłonecznymi. Ludzie na ulicy wydawali z siebie osobliwe odgłosy, poruszali się dziwnie wolno i byli posępni. Najpierw Judith miała wrażenie, że jej unikają, potem, że patrzą na nią wrogo. Dzieci, jedno przez drugie, robiły do niej głupie miny. Kobiety drwiły z jej wyglądu i obrzucały wyzwiskami. Mężczyźni lustrowali ją wzrokiem, jakby chcieli wciągnąć ją od razu w najbliższe krzaki, zerwać z niej ubranie i zgwałcić. Hannes pojawił się po raz pierwszy na przystanku tramwajowym, ale gdy się do niego zbliżyła, okazało się, że to ktoś inny. Jak ten ktoś nieprzyjemnie patrzył! Lepiej będzie, jak przejdziesz na drugą stronę ulicy, Judith, tam będziesz bezpieczna, tam nikt ci nic nie zrobi. Wrogowie nie chcieli jej odpuścić, oni też przeszli na drugą stronę ulicy. Ale ty jesteś szybsza, Judith, wyprzedzasz ich zawsze
o krok. Chodź, kochanie, przejdź znowu na drugą stronę! Hannes? Chciał jej najpierw podać rękę, ale zaraz potem ją cofnął. To był ktoś obcy. Spojrzał na nią ze złością. – Nienawidzisz mnie, prawda? – zapytała. Ciebie nienawidzę? Kochanie, nie wiesz, co mówisz. Przechodnie ją napastowali. Broniła się, na ile mogła. Uciekła na drugą stronę ulicy, potem znów wróciła. Poruszała się zygzakiem. Jadowite żmije nie dopadną człowieka, gdy się tak porusza. Jeszcze raz na drugą stronę, a będziesz ich miała z głowy. Uważaj na samochody! Pisk opon! Za późno. Nie była już w stanie uciekać. Wrogowie się nad nią pochylili. Hannes stał po drugiej stronie i machał. Był smutny. Znów go zostawiła. – Na pewno nie stracimy się z oczu – powiedziała. Na pewno nie, kochanie. Ktoś trzymał ją za dłoń. Inni umilkli. Czy nie mówiłam ci sto razy, żebyś uważała na samochody? Wreszcie głos z dawnych czasów, gdy jeszcze była dzieckiem.
Faza dziesiąta
1 – Dziecko, co ty wyprawiasz? – zapytała matka, siadając na brzegu łóżka. Judith zamrugała. Musiała powoli przywyknąć do białego światła neonówek. – Która godzina? Czy ja spałam? – zapytała. Podeszła do nich pielęgniarka o blond włosach i krzywym uzębieniu, wzięła do ręki kartę choroby, popatrzyła na Judith, potem zmierzyła jej puls i zaśmiała się nienaturalnie. Było piątkowe południe. Judith dowiedziała się, że przywieziono ją na oddział w czwartek rano z diagnozą: „ostra psychoza schizofreniczna”. Zanim tu trafiła, błąkała się podobno po okolicy, zaczepiała przypadkowych przechodniów i mówiła coś bez ładu i składu. Kilka razy przebiegła przez ulicę, nie zważając na samochody. W końcu potrącił ją jakiś pojazd. Wypadek na szczęście nie był poważny, miała jedynie stłuczenia na rękach i nogach oraz niewielką ranę na głowie. Lekarz pogotowia natychmiast skierował ją do szpitala psychiatrycznego. – Co się stało, dziecino? Co się z tobą dzieje? – Mamo, przestań lamentować, wszystko jest już dobrze – odpowiedziała Judith. W jakiś nieprzyjemny sposób czuła się jak nowo narodzone dziecko, totalnie wymięte i wygniecione, wydobyte na świat właśnie tu, w szpitalu, gdzie pachnie gulaszem cielęcym wymieszanym z penicyliną. Oślepiona jaskrawym, sterylnym światłem, wciąż jeszcze pozostawała nieobecna, czuła się za to nieskończenie zmęczona, choć podobno spała przez prawie dwadzieścia cztery godziny. I już teraz czekało na nią jedno z największych życiowych wyzwań – musiała uspokoić matkę.
W młodym lekarzu, który miał różnokolorowe oczy, przy czym z tym ciemnym było mu dużo bardziej do twarzy, nie znalazła niestety żadnego wsparcia. W jego opinii przyczyną jej psychotycznego ataku było prawdopodobnie wyczerpanie fizyczne – stres, brak snu, niewłaściwe odżywianie, niedobór witamin i tym podobne rzeczy. – W końcu głowa nie wytrzymuje i płata figle – stwierdził lekarz. – Dziecko, czemu ty, na Boga, nic nie jesz? – zapytała matka płaczliwym tonem. Judith: – Mamo, proszę! Tutaj karmią mnie rurkami, to o wiele wygodniejsze, nie potrzeba sztućców. – A dlaczego nie śpisz? Co robisz w nocy? – Seks, mamo, przeważnie uprawiam seks. Lekarz mrugnął brzydszym, jaśniejszym okiem. – Kiedy mnie stąd wypuścicie? – zapytała Judith. – Dopiero co pani tu przyjechała i już chce uciekać? – odrzekł lekarz żartobliwie obrażonym tonem. – Nie, nie, teraz już pani zostanie u nas na jakiś czas. – A do przyklaskującej mu w duchu matki powiedział: – My tu pani córkę odkarmimy jak trzeba, a potem zobaczymy, co za robak ją gryzie. Miał na myśli robaka w głowie Judith, a to nie był ani gustowny, ani wysublimowany obraz. Ale mama skinęła z zadowoleniem głową. – Teraz pani córka potrzebuje przede wszystkim absolutnego spokoju – stwierdził medyk. Czworo oczu w trzech kolorach spojrzało na matkę. Ta jednak nie zrozumiała zawartego w nich przesłania i pozostała przy łóżku
Judith jeszcze przez bite pół godziny.
2 W sobotę po południu mieli do Judith przyjść na kawę Winningerowie, to jest Lukas ze swoją rodziną. Ze względów organizacyjnych jednak Judith musiała niestety przenieść podwieczorek do kliniki psychiatrycznej, a konkretnie do pokoju dla gości, który nazywany był kafeterią. Winningerowie nie zabrali ze sobą dzieci – Sibylle i Viktora. Prawdopodobnie chcieli im oszczędzić widoku ciotki wariatki i innych psycholi. Lukas i Antonia siedzieli grzecznie obok siebie jak para bliźniąt jednojajowych startujących w zawodach jazdy figurowej na lodzie i czekających na notowania sędziów. Opowiadali szalenie wesołe historyjki z prowincji; od wszystkich osób, z którymi Judith zetknęła się przynajmniej raz w życiu, przekazali jej serdeczne pozdrowienia i najlepsze życzenia powrotu do zdrowia oraz zadawali taktowne pytania, które sprytnie omijały drażliwy temat zdrowia psychicznego. Gdy pogawędka dobiegała końca, Judith przezwyciężyła lekkie odrętwienie, spowodowane zapewne lekarstwami, i niby mimochodem zapytała Lukasa: – Nie wiesz może, co się dzieje z Hannesem? – Owszem, wiemy – odpowiedziała niespodziewanie Antonia. Sama chyba była zaskoczona swoją spontaniczną reakcją. Judith nagle pojęła, dlaczego Antonia przyjechała tym razem do miasta razem z Lukasem, a ten zachowywał się jakoś inaczej niż ten Lukas, który jej kiedyś obiecał, że będzie ją wspierał zawsze, gdy tylko będzie potrzebowała jego pomocy. – Judy, nie chcieliśmy ci tego mówić przez telefon – skruszonym tonem rzekł Lukas. Judith:
– To bardzo taktowne. Woleliście mi to powiedzieć tu, na psychiatrii? Antonia: – Odwiedził mnie przed tygodniem. Judith: – Ciebie? Antonia: – Tak. Ja też byłam zaskoczona, gdy tak nagle stanął przed naszymi drzwiami. Judith: – To w jego stylu. Antonia: – Nie, wcale nie. – Umilkła na moment, a potem cichym głosem zaczęła tłumaczyć: – Judith, ja i ty nie znamy się zbyt dobrze. – Zgadza się – odpowiedziała Judith, starając się pozbyć uprzedzeń i powstrzymując chęć spojrzenia w bok na Lukasa. Antonia: – Może to kwestia tego, że nie jestem z tobą w zażyłych stosunkach i patrzę na sprawę z innej perspektywy... Judith: – Wiem, co masz na myśli. No, powiedz wreszcie, wyrzuć to z siebie! Antonia: – Judith, nie musisz się obawiać tego mężczyzny, ani teraz, ani nigdy! Judith: – Czy to właśnie kazał ci przekazać? Udała, że z trudem powstrzymuje ziewanie. Antonia:
– Nie, Judith, to mój wniosek po rozmowie z nim. Jestem o tym w pełni przekonana. Coś takiego się wie, widzi, czuje. Mówię ci to jako... Judith: – Osoba patrząca z innej perspektywy? Lukas delikatnie ujął jej lewą dłoń, jakby ćwiczył tę scenę przed lustrem. Judith poczuła lekkie rozczarowanie, że Antonia nie zdradza ani cienia zazdrości. – Judy! – powiedział Lukas. – Judy, chcemy ci pomóc, chcemy, żebyś przestała widzieć w nim wroga. Musisz z tym wreszcie skończyć. To cię niszczy. To cię zadręcza. To sprawia, że jesteś... tak... że jesteś chora. – A twój stan wynika z pomyłki, z całkiem błędnej oceny sytuacji – uzupełniła Antonia. Nareszcie także pod względem retoryki zaczęli robić wrażenie jednojajowych bliźniąt. Siostrzyczka bliźniaczka: – Judith, Hannes nie chce ci wyrządzić krzywdy. Braciszek: – Naprawdę nie, jest całkiem na odwrót. Siostrzyczka: – On zrobiłby wszystko, żebyś się lepiej poczuła. – Chwila – zaprotestowała Judith. Wreszcie jej głos nabrał mocy. – Skąd on w ogóle może wiedzieć, że coś ze mną jest nie tak? Lukas: – Judy, tego od dawna nie da się nie zauważyć. Wszyscy to wiedzą. Z tego powodu cierpią Ali, Hedi i cała twoja rodzina. A także wszyscy twoi przyjaciele, wszyscy, którym na tobie zależy. – Ale ja nie chcę, żeby Hannesowi na mnie zależało. Bo on
zdecydowanie nie jest moim przyjacielem! – Teraz wiedziała o tym także pielęgniarka z krzywym uzębieniem. – I nigdy nie będzie moim przyjacielem, żeby nie wiem ilu lobbystów i rzeczników przysyłał mi do szpitala. – Wyrwała dłoń z uścisku Lukasa. – Szkoda, że ty też robisz za jego piarowca. Myślałam, że przynajmniej ty jesteś po mojej stronie. Musnęła Antonię krótkim spojrzeniem. Lukas: – Judy, ja jest e m po twojej stronie. Bo w tym przypadku jest tylko jedna strona. Nie ma drugiej strony. Proszę, zrozum to wreszcie. Tylko wtedy zdołasz się pozbierać. – Okay, okay, okay, skończyłeś już swoje terapeutyczne gadanie? – zapytała Judith. Zmusiła się do uśmiechu. Pielęgniarka zdawała się tylko czekać na ten sygnał. – Pora kończyć – oznajmiła, pukając z braku zegarka w nadgarstek. – Judy, jeśli chcesz, jutro znowu przyjdę – powiedział Lukas. – I porozmawiamy o tym na spokojnie. Jeszcze raz wziął ją za rękę. Było to przyjemne uczucie, mimo obecności Antonii, a może właśnie dlatego, że Antonia siedziała obok. – Dziękuję, naprawdę nie trzeba, sądzę, że zrozumiałam – odpowiedziała Judith, starając się, by jej głos zabrzmiał jak najbardziej przyjaźnie. – To miło z waszej strony, że przyszliście mnie odwiedzić! Bez zastrzyków i tabletek nie dałaby rady wypowiedzieć tego zdania. – Jeśli będziesz tego potrzebowała, w każdej chwili możesz do
mnie zadzwonić – zapewnił Lukas. – Zawsze możesz na mnie liczyć. Antonia skinęła głową, żeby pokazać, iż aprobuje jego chęć niesienia pomocy. Potem jeszcze Judith została pocałowana w policzki, dwa razy ciepło i dwa razy chłodno.
3 We wtorek miała pierwsze szpitalne tête-à-tête z Jessicą Reimann. Lekarka była poniżej czterdziestki, miała niecałe metr sześćdziesiąt pięć wzrostu i ważyła mniej niż pięćdziesiąt kilo, wyglądała jednak na osobę mającą głowę na karku albo przynajmniej na specjalistkę od psychiatrii. Siedziała przed potężnym komputerem i z kartki, na której widniało pięć albo sześć nazwisk, spisywała dane Judith. – Kim są ci pozostali? – zapytała Judith. Reimann uśmiechnęła się szelmowsko. – Podobne historie choroby, z naszego sprytnego archiwum. Super, pomyślała Judith, teraz powstaje moja „historia choroby”. Może ona też kiedyś trafi do archiwum? Lekarka tymczasem przeglądała wykresy fal mózgowych i wszystkie wyniki badań wraz z różnymi diagramami, tabelami i legendami, potem rozczarowana pokręciła głową, uniosła wzrok i powiedziała do Judith niemal ze współczuciem: – Strasznie to nudne! Brak jakichkolwiek uszkodzeń mózgu, zaburzeń, odstępstw od normy, wcześniejszych epizodów, wypadków, obciążeń genetycznych po szalonej babci, w ogóle nic. Judith poczuła sympatię do lekarki. Doktor Reimann wyjaśniła, że psychoza schizofreniczna sama w sobie nie jest niczym ekscytującym, że co setny człowiek przeżywa choć raz w życiu coś takiego. – Dla pani nie jest to oczywiście nic ekscytującego, pani styka się prawie wyłącznie z tymi co setnymi ludźmi – stwierdziła Judith. Reimann roześmiała się serdecznie, najwidoczniej nigdy jeszcze nie usłyszała takiej riposty. W każdym razie z radością poinformowała Judith, że co czwarty pacjent ze zdiagnozowaną
psychozą nie ma nawrotów. – A jeśli pani będzie grzecznie zażywać swoje neuroleptyki, wszystko jedno czy przed myciem zębów czy po, byle nie w trakcie, to z pewnością będzie pani jedną z tych co czwartych. Z taką kobietą można pertraktować, pomyślała Judith. Po chwili jednak nie było już tak przyjemnie. Judith po raz pierwszy musiała opowiedzieć o swoim „epizodzie”. – Przykro mi, pamiętam wszystko tylko wyrywkowo – broniła się. – Świetnie – odpowiedziała Reimann. – Uwielbiam wyrywki. Składaniem jednego do drugiego zajmuję się nieraz tygodniami. A więc proszę zaczynać! Judith: – To stało się po nocy, podczas której nie mogłam zasnąć. Niestety, nie wiem dokładnie, co takiego się zdarzyło. Reimann: – Dlaczego nie? Judith: – Co nie? Reimann: – Dlaczego nie mogła pani zasnąć? – Bo najwidoczniej nie byłam dość zmęczona... – Bo słyszała pani głosy? – Dlaczego tak pani sądzi? Reimann: – Bo to zdarza się dość często co setnemu człowiekowi. Judith: – W takim razie muszę panią rozczarować. Nie słyszałam żadnych głosów. Dlatego... eee... być może nie mogłam zasnąć.
Jessica Reimann potarła dłoń o dłoń. – To mi się podoba, nareszcie coś innego! A dalej? – Co dalej? – Co się zdarzyło następnego dnia rano? – Byłam wykończona, przygnębiona, zmarnowana, ale jednocześnie jakaś taka pobudzona, jak w transie, zdalnie sterowana, nie wiem, jak to wyrazić. – Co panią dręczy? – Hm, trudno powiedzieć – skłamała Judith. Aż tak dobrze się obie nie znały. – Czy chodzi o pracę? – Nie, z całą pewnością nie – Judith się uśmiechnęła. – W takim razie o pani życie prywatne? – Już od dawna żadnego nie mam. – Właśnie takie osoby mają często bardzo intensywne życie wewnętrzne – stwierdziła Reimann, a potem zapytała już z pewną dozą niecierpliwości: – No więc o kogo chodzi? O matkę, ojca, przyjaciela, byłego czy obecnego kochanka, jego żonę, ich króliczka? O wszystkich razem? Co panią denerwuje? Co panią dręczy? Co sprawia, że pani cierpi? Judith opuściła głowę i udawała, że z natężeniem myśli. – Okay, zostawmy tę kwestię. To pani życie prywatne – powiedziała Reimann zadziwiająco przyjaźnie. – A więc w którymś momencie wyszła pani z domu. Co pani pamięta? – Dużo ludzi, którzy się nade mną pochylali. Musiałam być tak rozkojarzona, że wpadłam pod samochód. – Kto panią do tego doprowadził? Judith wzdrygnęła się. Pytanie było wstrząsająco konkretne, a jednocześnie niedyskretne.
– Głosy? – zapytała Reimann. Ponieważ Judith milczała, lekarka drążyła dalej: – Głosy, które wydawały pani polecenia? – Nie, nie wydawały mi żadnych poleceń – powiedziała. – To były tylko sugestie. Reimann roześmiała się. Dobrze to Judith robiło. – A więc co pani zasugerowały? – Żebym przeszła przez ulicę. – To nie była dobra sugestia. – Dzisiaj ja też to wiem – odpowiedziała Judith. – Nie będę ich już więcej słuchać. Momentami ta rozmowa sprawiała jej przyjemność. – No dobrze, zaraz kończymy – obiecała Jessica Reimann. Judith przeczuwała, jakie będzie następne pytanie: – Do kogo należą te głosy? No pewnie. Judith westchnęła. – Trudno je przyporządkować do kogoś konkretnego. Brzmią... nie wiem, jak to powiedzieć... jak mieszanka głosów należących do moich znajomych, krewnych, a także do zupełnie obcych osób... – Okay, zostawmy to – powiedziała Reimann na koniec, jakby wiedziała, że Judith nie jest z nią do końca szczera. – Teraz będzie pani mogła odpocząć i rozkoszować się pysznym szpitalnym jedzeniem. Na pożegnanie lekarka jeszcze raz zmierzyła pacjentkę wzrokiem, a potem rzekła, tym razem dość poważnie, niemal z troską: – Ja też mam dla pani sugestię. Judith: – Jaką? Reimann:
– Niech się pani nie zamyka w sobie. Niech pani zaufa tym, którzy chcą dla pani dobrze. Niech pani nie unika gości. Z problemami psychicznymi nie można sobie poradzić samemu. Ci, którzy słyszą głosy, najczęściej są samotni. Izolacja jest doskonałą pożywką dla ich obsesji.
4 W piątek mogła opuścić klinikę. Na oddziale z dnia na dzień podobało jej się coraz bardziej. Nie tolerowała jedynie wstrętnej, obligatoryjnie bezkofeinowej kawy – przecież i alkoholu nie pija się bez procentów. Czuła, że wracają jej siły, a ponadto przytyła już cztery kilo. Przedłużyła więc swój pobyt w klinice i z przyjemnością została tu jeszcze na weekend. Uradowało to jej lekarza prowadzącego, tego z różnokolorowymi oczyma. Doszedł do wniosku, że Judith tak bardzo pragnie zostać w szpitalu ze względu na niego, i zwiększył dramatycznie częstotliwość wizyt. Krótko mówiąc, wpadła mu w oko. Niestety, bez wzajemności. Judith tak bardzo i tak szybko wzięła sobie do serca sugestię doktor Reimann, że jej pobyt w szpitalu wkrótce przybrał charakter biesiadny. Zapraszała coraz więcej przyjaciół z dawniejszych czasów i wysłuchiwała komplementów, jak pięknie wygląda, jaka jest pogodna, rozluźniona i wypoczęta, jak pięknie się śmieje i jak seksowna jest jej krótka biała koszulka nocna. Akceptacja z zewnątrz motywowała ją, wywoływała w niej wprost euforię. Proces leczenia przebiegał galopem, poprawa samopoczucia następowała błyskawicznie. Inni pacjenci też powinni pójść w jej ślady. I nagle znów otworzyła się na problemy innych, na uciążliwy balast ich codzienności, który daje się wprawdzie odsunąć na bok, ale nigdy nie znika całkowicie. Jeszcze trochę i znowu mogłaby ekscytować się cudownymi błahostkami: brakującymi workami na śmieci, szwadronami muszek owocówek w paterze z owocami, skarpetami, które po praniu zmieniły partnera i z nowym nie harmonizują ani pod względem koloru, ani materiału. Uznała, że trzeba jakoś przetrwać trudne chwile, a niebawem
przezwycięży ten koszmar. Ostatnio udało jej się nawet kilka razy pomyśleć o Hannesie, nie czując przy tym niepokoju. Ponieważ przekonał wszystkich jej przyjaciół, a nawet samego Lukasa o swoich dobrych zamiarach, prawdopodobnie sama sobie coś ubzdurała, w wyniku czego Hannes stał się w końcu jej demonem, ciemną stroną jej duszy. W każdym razie nocami nie słyszała ani hałasów, ani głosów, ani czegokolwiek innego. I wcale nie spodziewała się cokolwiek usłyszeć. Oczywiście wieczorami chemia nieco ją otumaniała i pozwalała jej zapaść w sztucznie głęboki sen, ale gdy budziła się rano, głowę miała lekką i potrafiła myśleć o przyszłości bez strachu. Gdy stąd wyjdzie, zabierze się za swe „życie prywatne”. Chce kiedyś założyć całkiem normalną rodzinę z jakimś mężczyzną nadającym się na męża. Nastąpi to mniej więcej za trzydzieści, czterdzieści lat. Gdy o tym myślała, już czuła się tak, jakby miała dziewięćdziesiąt dziewięć lat. W niedzielę po południu, przed jej ostatnią nocą w szpitalu, przyszła z wizytą Bianca; już z daleka promieniała radością. – Szefowo, ale się pani zaokrągliła na twarzy, w ogóle już u pani nie widać kości policzkowych – powiedziała. – Ale mimo to wciąż ma pani figurę jak Kate Moss. To nie fair! Gdy ja tyle jem, to wszystko mi wchodzi w cycki i tyłek. Ponadto oznajmiła, że w tym tygodniu sama musiała prowadzić sklep, przez co postarzała się przynajmniej o dziesięć lat, takie to wszystko było stresujące. – Jak tylko zaczyna się wcześnie robić ciemno, wszyscy kupują lampy – poskarżyła się. – Bianco, jestem z ciebie naprawdę dumna, że sama sobie radzisz z tyloma zadaniami – powiedziała Judith, zorientowawszy
się, jak sprawy stoją. Bianca: – Właściwie to mi się nawet podobało. Poza tym... Zaczęła się nerwowo kręcić na krześle. – Co poza tym? Bianca: – Poza tym mam dla pani niespodziankę! Judith: – No, mówże, o co chodzi! Bianca: – Nie, dopiero w sklepie. Zresztą sama pani zobaczy. Wykrzywiła usta w liliowe półkole.
5 Opuściła oddział w poniedziałek przed południem i w towarzystwie snującej się nad ziemią mgły pojechała taksówką do domu. Aby przerwać ciszę panującą na klatce schodowej, chętnie powiedziałaby dzień dobry kilku sąsiadom i poruszyła temat pochmurnej październikowej pogody, ale nikogo nie spotkała. Pachniało tu tylko jak zawsze stęchlizną, cebulą i starym papierem. Otwierając drzwi mieszkania – już od wielu dni myślała o tym z niepokojem – mimowolnie przypomniała sobie o panu Schneiderze, sąsiedzie zmarłym na raka, którego nekrolog wisiał na jej drzwiach. W pełnym pamiątek po jej niedawnym dołku psychicznym mieszkaniu poczuła się nieswojo. Próbowała z tym walczyć, gorączkowo szukając sobie zajęcia. Zmieniła pościel, poprzestawiała meble, udekorowała ściany, posortowała ubrania w szafie, pożegnała się nawet z dwiema parami butów, a potem z myślą o pracy włożyła kanarkowożółte ubranie. Późnym popołudniem udała się do sklepu. Już na progu, gdzie została przyjęta przez Biancę uroczystym, zapraszającym gestem, dojrzała, że w sklepie nastąpiła zmiana: światło było inne, bardziej matowe, stłumione, brakowało specyficznego blasku. Nie było też żyrandola, monstrualnego owalnego kryształowego żyrandola z Barcelony, klejnotu wśród lamp, jej najdroższego okazu, który przez piętnaście lat wszyscy podziwiali i którego nikt nie chciał kupić. – Sprzedany! – zakomunikowała Bianca. Stanęła na baczność jak żołnierz i uderzyła się w pierś. – O rany! – wykrztusiła Judith. Bianca:
– 7580 euro, szefowo, nie cieszy się pani? Judith: – Ależ oczywiście, że się cieszę, i to jak! Jestem tylko... Muszę się najpierw... – Usiadła na podeście. – Kto go kupił? – zapytała. Bianca wzruszyła ramionami: – Nie mam pojęcia. Judith: – Jak to? Bianca: – Nie mogę powiedzieć, kto go kupił, bo ta kobieta wcale się tu nie pojawiła. To było w poniedziałek albo we wtorek... Nie, chyba jednak w poniedziałek... A może wtorek... Judith: – Wszystko jedno! Bianca: – Zadzwonił wtedy jakiś mężczyzna z jakiejś tam firmy i powiedział, że pani taka a taka chce kupić żyrandol, który widziała u nas w sklepie. I opisał ten żyrandol. Od razu wiedziałam, że może chodzić mu tylko o tego olbrzyma z Barcelony, którego kryształki tak fajnie pobrzękują. A potem oczywiście powiedziałam, ile kosztuje. Nawet wtedy facet nie spadł z krzesła, uznał, że cena jest zupełnie w porządku, że ta kobieta koniecznie chce mieć żyrandol, że mamy go zaraz zdjąć i zapakować, ktoś po niego przyjedzie i go zabierze. A w piątek... A może to był jednak czwartek? Judith: – Wszystko jedno! – W każdym razie faktycznie go odebrali i za niego zapłacili, i to gołą kasiorą do ręki!
Judith: – Kto? Bianca: – Ci z firmy kurierskiej. To byli dwaj mężczyźni, ale niestety niezbyt przystojni. – Zapadła cisza, w końcu Bianca zapytała: – Nie cieszy się pani? – Ależ oczywiście, że się cieszę, jestem tylko tak zaskoczona, że... Bianca: – Rozumiem, szefowo, ten żyrandol jest chyba dziesięć razy starszy ode mnie, wisiał tu wieki, to naturalne, że pani się do niego przyzwyczaiła, prawda? Ale te 7580 euro... Judith: – I nie wiesz, kim są nabywcy? Bianca: – No cóż, szefowo, ja też byłam ciekawa i zapytałam jednego z tych dwóch mężczyzn, tego wyższego, blondyna z półdługimi... Judith: – Wszystko jedno! Bianca: – Zapytałam go, gdzie mają dostarczyć żyrandol. Powiedział, że sam jeszcze nie wie, bo dopiero ma zadzwonić do faceta z tej firmy, to znaczy dzwonił już do niego wcześniej, ale go nie zastał, więc jeszcze nic nie wie. Judith: – Aha. Bianca: – Ale ja dopytywałam się oczywiście dalej i zapytałam, na jakie nazwisko wystawiono zamówienie na żyrandol, to jest, jak nazywa
się kobieta, która kupiła żyrandol. Judith: – I co? – Wtedy ten młody mężczyzna, to znaczy, ten drugi, powiedział, że właściwie nie powinni tego mówić, bo kupujący często chcą być anonimowi, bo może ta kobieta jest bogatą kolekcjonerką sztuki, może ma już w domu jakiegoś Picassa i może dlatego nie chce... Judith: – Okay, wiem, o co chodzi. Bianca: – Ale i tak zdradził mi jej nazwisko, chciał pewnie się popisać albo mnie poderwać, chociaż, fuj, był okropny. – Wykrzywiła się, a potem sięgnęła po przygotowaną wcześniej kartkę papieru. – Ta kobieta nazywa się Isabella Permason, pisane przez jedno „m”, tak mi się wydaje. Już sprawdziłam, sławna nie jest, nawet nie ma profilu na Facebooku. – Isabella Permason – szepnęła Judith i wlepiła oczy w kartkę. – Zna ją pani? – Nie, nie – odpowiedziała Judith. – Ale to nazwisko... to nazwisko... – Wszystko jedno – powiedziała Bianca. – Najważniejsze, szefowo, że kupiła ten żyrandol. Nie uważa pani? – Tak, Bianco. – Ale pani w ogóle się nie cieszy – poskarżyła się praktykantka. – Owszem, cieszę się – powiedziała Judith. – Tylko jeszcze całkiem to do mnie nie dotarło.
Faza jedenasta
1
P
ierwsze noce w domu były dla niej sprawdzianem charakteru; sprawdzianem, któremu poddała samą siebie. Wiedziała, jak niebezpiecznie jest myśleć o Hannesie w ciemnościach, tu, w tych pomieszczeniach, gdzie pozbawiona jest wszelkiej ochrony. Było to jak trening siłowy bezpośrednio po wypadnięciu dysku. Ale nie dało się inaczej. Zawsze gdy zamykała oczy, uaktywniała się galeria nieprzyjemnych obrazów z minionych miesięcy, a ich głównym motywem był wciąż napełniający ją zgrozą Hannes. Tak więc zmuszała się do tego, by mieć otwarte oczy najdłużej, jak tylko się dało. Każdego ranka odczuwała niedobór kilku godzin snu. Nachodziły ją też inne, nowe, całkiem przeciwstawne myśli. Roiło jej się, że Hannes nagle zmienia front, wychodzi z cienia, już nie jest jej prześladowcą, lecz najbliższym sprzymierzeńcem. Były to piękne, momentami zniewalająco cudowne fantazje. Wyobrażała sobie, że za jego sprawą uwalnia się od lęków, otwiera na przyjaciół, zwierza się bratu Alemu, zbliża do rodziców. W jej wyobraźni Hannes przejął rolę przywódcy, był jej obrońcą i pośrednikiem, dawno zagubionym ogniwem łączącym jej psyche ze światem zewnętrznym, gwarantem harmonii, kluczem do szczęścia. Judith uznała, że to lekarstwa umożliwiły jej dokonanie tego akrobatycznego skoku na bezpieczny grunt. Żeby utrwalić w sobie uczucie błogości i bezpieczeństwa, zwiększyła, wbrew wyraźnemu zakazowi Jessiki Reimann, dawkę wszystkich trzech tabletek i wprowadziła się tym samym w stan przypominający rausz. Czasem dostawała napadów tęsknoty za Hannesem, podczas których niczego bardziej nie pragnęła niż tego, żeby znowu z nią
był. Gdy działanie lekarstw słabło, co z reguły następowało między północą a świtem, wracała znów na ciemną stronę swej osobowości, samotna, odizolowana od wszystkich ludzi, którzy byli dla niej ważni, niezdolna zrobić w ich kierunku choćby maleńkiego kroczku. Pojawiał się skryty dotąd w cieniu wróg, Hannes, sprawca wszelkiego zła, powód jej choroby. Wstydziła się, że była kiedyś blisko z tym człowiekiem i że za nim tęskniła. Dziwiły ją własne niedawne odczucia: ataki naiwnego zaufania i psiego poddaństwa. Ale również w takich momentach miała przebłyski opamiętania, w czasie których przyłapywała się na tym, że podąża w niewłaściwym kierunku, drogą, która oddala ją od wszystkich życzliwych jej ludzi, i ląduje w ślepej uliczce izolacji. Przypomniało jej się ostrzeżenie psychiatry. Wyglądało na to, że uparta, nieufna i nieprzystępna Judith obrała kurs na wyspę paranoi. Żeby temu zapobiec, połykała następną tabletkę i w jej mózgu zaczynała się kolejna ekstremalna jazda kolejką górską.
2 W sklepie czekała na nią Bianca z niespodzianką. W biurze Judith, na fotelu przy biurku siedział Basti, na kolanie trzymał kartkę i długopis i z zakłopotaniem bawił się metalową kuleczką wkłutą powyżej wargi. – Natrafiliśmy na ślad pani byłego – oznajmiła Bianca. Zabrzmiało to jak tekst z chmurki parodystycznego komiksu o przygodach dwójki detektywów. – Pani na pewno sądziła, że całkiem o tym zapomnieliśmy, ale chcieliśmy, żeby pani najpierw doszła do siebie, co nie, Basti? Chłopak wzruszył ramionami, potem zdecydował się skinąć potakująco głową. Bianca pogłaskała jego rude włosy i cmoknęła go głośno w czoło. Potem bez pytania zdali pierwszy raport: najpierw podjęli próbę obserwowania Hannesa pod biurem architektonicznym. – Ale nie pojawił się ani razu, choć Basti starał się go tam wypatrzyć o różnych porach dnia – wyjaśniła Bianca. – Wniosek z tego jest następujący: albo pracuje gdzie indziej, albo w domu, albo jest na chorobowym, albo na urlopie. Basti przeleciał wzrokiem swoje notatki, uniósł zgięty palec wskazujący i dodał: – Albo jest bezrobotny. Przez osiem dni roboczych Basti po służbie parkował samochód przy Nisslgasse, naprzeciwko domu Hannesa, i razem z Biancą lustrował bramę wjazdową. – Obserwowany obiekt pojawiał się tam dość często, sama widziałam na własne oczy – powiedziała Bianca. Judith: – Identyfikacja dokonana?
Bianca: – Co proszę? Judith: – Sądzisz, że go rozpoznałaś? Bianca: – No jasne, to na pewno był pani Hannes, a raczej pani były Hannes. Nikt na świecie nie porusza się tak jak on. Judith dowiedziała się, że w zachowaniu Hannesa nie było nic podejrzanego. Nigdy nie przychodził ani nie wychodził z osobami towarzyszącymi; zawsze był sam. Nigdy nie robił wrażenia, że się spieszy albo jest zdenerwowany. Raz jednej staruszce przytrzymał drzwi, innym razem przyjaźnie pozdrowił pewną parę. Jego ubranie też niczym się nie wyróżniało, było tak nijakie, że Biance aż brakło słów. Dalsze spostrzeżenia: w niektóre wieczory wchodził i wychodził z domu wielokrotnie w krótkich odstępach czasu i nigdy z pustymi rękami. Czasem niósł pod pachą teczkę na dokumenty, innym razem czarną aktówkę, kilka razy fioletowy sportowy plecak, kilka razy torby na zakupy, a raz, gdy wychodził z domu, na jego ramieniu spoczywał zawinięty w papier duży przedmiot, który – wnioskując ze sposobu poruszania się Hannesa – musiał sporo ważyć. Na razie nie ustalili, kiedy wieczorem wychodził po raz ostatni i czy czasem nie nocował poza domem. – Ale niedługo się tego dowiemy – zapewniła Bianca. – Jeśli oczywiście będziemy kontynuować obserwację. Co pani o tym sądzi, szefowo? Mamy z tego dużą frajdę. Po krótkim wahaniu Judith się zgodziła, prosząc jednak, żeby nie przesadzali. Nie chciała im psuć radości z pierwszej wspólnie
prowadzonej akcji wywiadowczej.
3 Gdy w jej dłonie trafił list od Hannesa, była akurat w dobrej kondycji. To pierwsza bezpośrednia wiadomość, którą otrzymała od niego od czasu, kiedy w upiorny sposób zniknął latem z jej życia. Z zadowoleniem stwierdziła, że nie drżą jej ręce. Uznała to za dobry znak. Oparła się o regał kuchenny, ugryzła kawałek croissanta i przestudiowała list, jakby to była broszurka reklamująca uszczelki okienne. Tekst miał dwie strony, był napisany na komputerze i wydrukowany. Czcionka (arial) i wielkość czcionki (14) niczym się nie wyróżniały, tak samo jak nagłówek: Hannes Bergtaler, Nisslgasse 14/22, 1140 Wiedeń. Kochana Judith – po czym następował przecinek; w całym liście nie użył ani jednego wykrzyknika. Kochana Judith, dowiedziałem się, że byłaś w szpitalu. Mam nadzieję, że jesteś już w lepszej formie. Oddział kierowany przez prof. dr. hab. n. med. Karla Webrechta, gdzie podobno przebywałaś, cieszy się bardzo dobrą opinią. Jestem przekonany, że znajdowałaś się i znajdujesz w najlepszych rękach. Znajdujesz? Dwa tygodnie temu nagrałaś mi się na komórkę. Naprawdę to zrobiła? Wiem, że w czasie, kiedy byliśmy parą, a był to najpiękniejszy okres mojego życia, popełniłem wiele gaf i ciężkich błędów. I dlatego się ode mnie odwróciłaś. W bezkresnej miłości do Ciebie nie chciałem tego przyjąć do wiadomości. Robiłem rzeczy, których dzisiaj głęboko żałuję. Wtrącałem się do Twojego życia rodzinnego, choć mnie o to nie prosiłaś i sprawiało Ci to przykrość oraz nie było po Twojej myśli. Chcę Cię prosić o wybaczenie. Na moją obronę mogę co najwyżej powiedzieć, że w tym czasie sam byłem bardzo obciążony, także zawodowo. Jakiś czas musiałem nawet spędzić
w szpitalu z powodu syndromu wypalenia zawodowego. Sięgnąłem wtedy dna. Nie chciałem, żebyś się o tym dowiedziała, ani tym bardziej czuła się winna. Stopniowo dzięki terapii udało mi się pogodzić z tym, że już nie jesteśmy razem. Uwierz mi, to był trudny proces. Czułem się, jakbym szedł głębokim i długim tunelem, najgłębszym i najdłuższym, jaki kiedykolwiek miałem w życiu do pokonania. Ale teraz już z niego wyszedłem i światło znów dla mnie świeci, wprawdzie przytłumione, ale z dnia na dzień odrobinę jaśniejsze. NIGDY WIĘCEJ NIE ZBLIŻĘ SIĘ DO CIEBIE BARDZIEJ, NIŻ TY SAMA ZECHCESZ, obiecuję Ci na wszystko, co jest mi święte. Wreszcie jakieś zdrowe podejście, pomyślała. Droga Judith, wiadomość, którą nagrałaś mi na komórkę, bardzo, bardzo mnie zabolała. Twój głos był odmieniony, jakbyś nie była sobą. Dało się w nim usłyszeć taką agresję, złość, nienawiść. Twoje słowa bardzo mnie zabolały. Twierdziłaś, że nie pozwolisz robić z siebie wariatki, że wiesz, że ja Cię niby obserwuję, że nie dasz się przestraszyć i żebym się pokazał, a nie krył jak tchórz. A jeśli nie, to mnie znajdziesz, żebym nie wiem gdzie się skrył. Czy faktycznie coś takiego mówiłam? próbowała sobie przypomnieć Judith. Ciekawe. A więc to nie było urojenie? Judith, nigdy nie chciałem Cię przestraszyć, sama już myśl, że mogłaś się mnie bać, jest dla mnie koszmarna. Myślałem, że dla nas obojga byłoby lepiej, gdy byśmy przez jakiś czas się nie widywali ani nie rozmawiali ze sobą, dlatego się nie pokazywałem. Posłuchałem jedynie rady naszych wspólnych przyjaciół, którzy dali mi do zrozumienia, że w tej chwili nie da się z Tobą rozmawiać na mój temat, że reagujesz na mnie wprost alergicznie. Nie chcę się wcale przed Tobą ukrywać. Nie chcę też być postrzegany przez Ciebie jako
tchórz. Aby Ci to udowodnić, piszę właśnie ten list. A więc, Judith, jestem tutaj. Na szczęście potrafię egzystować także bez Ciebie. Mimo to moim najwięk szym życzeniem, najgorętszym pragnieniem mego życia jest, byśmy pozostali przyjaciółmi. Kiedy tylko będziesz mnie potrzebowała, będę do Twojej dyspozycji, zapewniam Cię o tym gorąco. Nikt nie zdoła zabrać mi tego, co do Ciebie czuję. Na zawsze Ci wierny, Hannes. Odłożyła list na bok, popatrzyła jeszcze raz na swoją dłoń, która pozostała spokojna. Z niebieskiego termosu w kształcie dzbanka nalała do filiżanki letniej kofeinowej kawy, do szklanki nalała wody, wycisnęła tabletkę z opakowania, podniosła ją do ust, w połowie drogi cofnęła rękę, przełamała tabletkę w połowie, jedną połowę z powrotem zapakowała, drugą połknęła i popiła wodą. Z radości, że jej lęki zostały pokonane, zacisnęła pięści i powiedziała sama do siebie: – Już się nie będę bała, już się nie będę więcej bała.
4 Potem udało jej się przespać spokojnie trzy noce z rzędu. A poza tym zatęskniła za towarzystwem. Jedno i drugie musiała uczcić. Jak w pradawnych czasach, siedząc w wannie, zabrała się za organizowanie sobotniego wieczoru, na który postanowiła zaprosić przyjaciół. Gerd bardzo się ucieszył i od razu zapowiedział, że przyjdzie, chociaż on i Romy mieli już kupione bilety na koncert soulowy w Porgy & Bess. Judith: – Romy? Gerd: – Tak, Romy. Jesteśmy razem od trzynastu dni. Judith: – Jeśli zdołacie wytrwać ze sobą piętnaście dni, to koniecznie ją przyprowadź! Ilse, Roland, Lara, Valentin – wszyscy mieli już coś zaplanowane na sobotę, ale nic choćby w przybliżeniu tak miłego jak zaproszenie od zapewne już zdrowej i znajdującej się w świetnym nastroju Judith, która zadeklarowała, że poczęstuje gości gulaszem z dziczyzny. To prawdziwi przyjaciele, naprawdę ją lubili, byli na zawołanie, gdy chodziło o uczczenie jej powrotu do cudownej weekendowej rutyny. Następnego dnia zaproszenie przyjęła też Nina, sprzedawczyni ze sklepu muzycznego König. Może Gerd znów był singlem? Podekscytowanej Judith przyszła nagle do głowy absurdalna myśl, która jeszcze kilka dni temu nie wchodziłaby w ogóle w rachubę. Ale list od Hannesa wywrócił wszystko do góry nogami. Już fakt, że w ogóle pomyślała o zaproszeniu go, sprawił, że dostała skrzydeł. Odzyskała poczucie własnej wartości oraz wiarę w swoją
odwagę i siłę, a właśnie pod tym względem miała wiele do nadrobienia. Moim największym życzeniem, najgorętszym pragnieniem mego życia jest, byśmy pozostali przyjaciółmi – napisał w charakterystycznym dla siebie patetycznym tonie. No dobrze, co było, minęło. Wprawdzie zaznała zbyt wiele goryczy, by była gotowa spełnić jego „najgorętsze pragnienie”, ale czemu nie miałaby wykonać tego małego, pojednawczego gestu? Dlaczego nie miałaby pokazać swemu wąskiemu gronu przyjaciół, że znowu jest w stanie przeskoczyć własny cień? Ten cień w ciągu ledwie kilku dni skurczył się do rozmiarów, które była w stanie ogarnąć, już jej nie prześladował, nie napawał strachem, nie dyrygował nią, nie wodził jej już na manowce, nie prowadził na krawędź przepaści. Czy była ostatecznie wyleczona? Czy pozbyła się tej głupiej choroby, a może raczej słabości albo kryzysu, czy jak inaczej nazwać tego „robaka”, który zalągł się w jej głowie? Nie mogła się doczekać, aby udowodnić wszystkim, że jest już zdrowa. A żeby tego dowieść, potrzebowała... jego. Cześć, Hannes, na sobotę zaprosiłam na kolację kilkoro przyjaciół. Gerda ze swoją nową dziewczyną, Larę i Valentina, Ilse i Rolanda oraz Ninę, koleżankę z pracy. Jeśli masz ochotę, możesz wpaść. Nie, trzecie zdanie SMS-a zmieniła: Jeśli nie masz nic innego w planach, możesz się do nas przyłączyć. Potem jeszcze dopisała: Będzie gulasz z dziczyzny. Początek około dwudziestej. (Przyjaciół zaprosiła już na dziewiętnastą). A na końcu napisała: Serdecznie pozdrawiam, Judith. Nie minęły trzy minuty, lecz trzy godziny, nim przyszła krótka i rzeczowa odpowiedź: Cześć, Judith, to miło z Twojej strony. Chętnie przyjdę. A więc do soboty. Pzdr., Hannes.
5 Po pierwsze, tabletek nie należało łączyć z alkoholem. Po drugie, wieczorem na pewno będzie piła alkohol (bo zaczęła go pić już po południu). Po trzecie, nie potrzebowała już tabletek, bo nie czuła lęku. Po czwarte, spędziła tę październikową sobotę bardzo miło. Była na targowisku Naschmarkt, w kawiarni Hofer, a potem w domu, najpierw trochę w kuchni, a następnie w salonie, na kanapie, ze słuchawkami na uszach, w świetle połyskującej witrażowej lampy. Zaproszeni na dziewiętnastą goście przyszli punktualnie. Romy była ruchliwą Kolumbijką z fryzurą Diany Ross po ulewie; pracowała w Wiedniu jako nauczycielka stepowania. Jeszcze bardziej egzotyczne było jednak to, że Gerd był w niej po uszy zakochany. W takim stanie bywał tylko co dziesięć, piętnaście lat. Co dziwne, żadna z pozostałych dwóch par nie roztrząsała problemów panujących w ich związkach, a Nina doskonale dopasowała się do grupy. Idealne warunki dla Judith, której dobry nastrój od razu dostrzeżono i która z dystansem i autoironią zaczęła opowiadać o „szaleńczym rozdziale” w jej życiu. Szczególnie wylewnie przedstawiła scenę, kiedy przystojny wędkarz Chris o wyglądzie Rzymianina po spędzeniu z nią nocy stwierdził o czwartej nad ranem, że ktoś go porządnie ugryzł. Przede wszystkim Nina nie mogła się nasłuchać do syta tej opowieści. Hannesa nie wspomniano ani słowem. Judith chciała wszystkich zaskoczyć jego obecnością. On miał być jej asem z rękawa, jego przyjście – jej triumfem. Tymczasem Hannes spóźniał się już pół godziny, a przyjaciele coraz bardziej niecierpliwie dowiadywali się o stan gulaszu z dziczyzny. Tuż przed dziewiątą Hannes przysłał SMS-a. Przeczytała go po kryjomu
w kuchni: Kochana Judith, przykro mi, dzisiaj nie zdołam przyjść. Mam dużo pracy! Innym razem chętnie. Pozdrów ode mnie wszystkich serdecznie, Hannes. Wiadomość była konkretna i sucha, a koniak po niej smakował gorzko. Po reakcji przyjaciół zorientowała się, że jej psychika ulega sukcesywnemu rozpadowi. Czy aby wszystko z nią okay? – Tak, tak. Dlaczego tak bez apetytu grzebie w swoim wspaniałym talerzu gourmet? – Widocznie za dużo podjadłam podczas gotowania, tak niestety bywa. Czy naprawdę wszystko z nią okay? – Ależ tak, naprawdę, może tylko za dużo wypiłam – powiedziała i wychyliła jeszcze jeden kieliszek koniaku, żeby się co do tego upewnić. Do czekoladowego deseru trzymała się jeszcze przy stole, przysłuchiwała się rozmowie, która tylko w urywkach docierała do jej świadomości, a nawet próbowała śmiać się we właściwych momentach. Potem poprosiła przyjaciół, żeby pozwolili jej się położyć na chwilę na kanapie. Powiedziała, że ma zawroty głowy. – Judith, jeżeli mamy już sobie pójść, to nam to powiedz, proszę! – powiedział jeden z męskich głosów. – Nie, nie, musicie jeszcze zostać, koniecznie – broniła się. – Zostańcie tak długo, jak długo możecie. Cieszę się, gdy jesteście u mnie. Leżała na kanapie, a do jej uszu docierały uspokajające dźwięki stłumionej rozmowy. Kilka razy ktoś się nad nią pochylił. Raz jedna z kobiet przysiadła się do niej i zapytała, czy może coś dla niej zrobić. Nie mogła. Później ktoś przykrył Judith kocem, uniósł
jej głowę i opuścił na coś chłodnego i miękkiego. Wkrótce potem zarejestrowała przesuwanie krzeseł i dźwięk obijających się o siebie naczyń i zmywania. Na koniec słyszała tylko dalekie i przytłumione odgłosy ogólnego pożegnania. Światło stawało się coraz bardziej matowe, aż w końcu znikło i zabrało ze sobą ostatnie przyjazne dźwięki.
6 Gdy przekręciła się na plecy, stwierdziła, że znajduje się w łóżku w sypialni. Kto sądził, że przyjęcie się skończyło, nie doceniał jej słuchu i trzeźwego rozumu. Znała przebieg tej ceremonii. Najpierw rozpoczęły się szepty, potem po pomieszczeniu rozchodziły się dźwięki rozedrganej blachy, a następnie rozległy się fanfary. Przybył główny gość. A więc jednak przyszedł! Wiedziała, na nim można polegać. On by jej nie zawiódł, nigdy. Obiecał jej to. Jak pięknie usłyszeć jego głos. – Ten tłok, ten tłok, ten tłok. Zawsze to mówił na początku. Jak wtedy, w supermarkecie, kiedy nadepnął jej na piętę. – To może porządnie zaboleć. To może porządnie zaboleć. To może porządnie zaboleć. Bolało ją. Próbowała sięgnąć rękoma głowy, ale nie mogła się ruszyć. Leż spokojnie, Judith, nie otwieraj oczu! Coś ci przyniosłem, prezent dla ciebie. Coś jej przyniósł, prezent. Siedzieli przy stole, wokół panowała ciemność, była głęboka noc. Inni już poszli. Tylko ich dwoje, tylko głosy ich dwojga, jego głos. Musisz odgadnąć, o co chodzi. Musiała odgadnąć. Rozległ się jakiś dźwięk – cóż to za dźwięk?! Wydał jej się znajomy, tak, znała go. Znasz go, Judith, prawda? Cieszysz się? Ta zabawa na wietrze, to delikatne pobrzękiwanie i dzwonienie. Uderzanie kryształu o kryształ. Jej najcenniejszy eksponat. Z Barcelony. – Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. Stanął wtedy w jej sklepie. Pamiętasz? Początek historii, jasne,
mocne światło, kryształowe sztabki na wietrze niczym roztańczone, spadające gwiazdy. Obietnica wieczności, nasza wielka miłość. Cóż za brzmienie... Jaki błysk... Jak to dźwięczy? Słyszysz? Głośniej. Jeszcze głośniej. Jej głowa! Leż spokojnie, Judith. Nie otwieraj oczu! Nie otwieraj! Jeśli je otworzysz, spłoszysz światła, zdusisz dźwięk. Jeśli je otworzysz, będziesz sama, będziesz w cieniu, będziesz cieniem. Wszystko wokół ciebie będzie ciemne i nieme. Zostań. Zostań ze mną. Powinna z nim zostać? Ramieniem uderzyła gwałtownie o brzeg łóżka, otworzyła szeroko oczy. Hannes? Gdzie on się podział? Cholera! Jej głowa... Gdzie wisi hiszpański kryształowy żyrandol, kto poruszył nim tak, że zabrzęczał? Skąd dochodziły te dźwięki? Wymacała ręką włącznik światła. Energooszczędna świetlówka praskiej lampki nocnej zapaliła się całkiem normalnie, oświetlając puste, głuche, nieme pomieszczenie. Judith wstała i przeszła do salonu, macając wyciąg niętymi rękami przestrzeń przed sobą. Hannes? Nikt nie siedział przy stole. Sprzątnięto. Nikogo nie było. W kuchni stały stosy pozmywanych talerzy i garnków. Wszystko czyste. Mokrym T-shirtem starła sobie pot z czoła. Nogi jej drżały. Chwiejnym krokiem ruszyła w kierunku drzwi wejściowych, otworzyła je, zapaliła światło na korytarzu. Nikogo tam nie było, żadnej wiadomości, żadnego sygnału ani martwego pana Schneidera, cicha i pusta klatka schodowa. Zaryglowała drzwi, powlokła się do kuchni, potem do łazienki, pochyliła się nad umywalką, polała sobie tył głowy zimną wodą, wzięła ręcznik i wytarła mokre włosy. Cholera. Od alkoholu dudniło jej pod czaszką. Wzięła silną
tabletkę przeciwbólową, nalała letniej wody. Potem połknęła tabletkę, która wyglądała jak mała klepsydra, i jeszcze jedną, żółtą, przeciwko robakowi w korze mózgowej. A następnie trzecią, owalną, żeby robak się nie rozmnażał (jeśli jeszcze tego nie zrobił). Pomyślała, czyby nie wezwać pogotowia. Ale na czym polegał jej problem? Że nie było faceta, którego głos słyszała, ani żyrandola, którego słyszała brzęk? Nawet lekarze pogotowia są bezradni, gdy pacjent nie potrafi wyjaśnić, na czym polega jego problem. Dała sobie czas do świtu. Nie była w stanie położyć się do łóżka i z powrotem zasnąć. Postanowiła, że zajmie się czymś bezsensownym, czekając, aż zrobi się widno. Najwolniej jak się dało sprzątnęła naczynia do szafek. Jeden talerz wypadł jej z ręki, niestety tylko jeden. Szukanie i zbieranie odłamków zajęło jej co najwyżej pięć minut. Burza w głowie powoli się uspokajała i nadciągnęły pierwsze opary mgły. Judith wślizgnęła się z powrotem do sypialni, otworzyła energicznie szafę i zaczęła ją opróżniać. Obiema rękami wyrzucała całą zawartość, olbrzymi stos płaszczy, kurtek, swetrów, koszul, T-shirtów, bluzek, spodni, skarpet i bielizny. Potem zaczęła sprzątać; układała ubrania od góry do dołu, sztukę po sztuce, ciuch po ciuchu. Po pewnym czasie ręce zrezygnowały z pomocy głowy i kontynuowały pracę automatycznie.
7 Niektóre przyglądały się jej z oddali. Stały na regale lub wisiały nad komodą. Można by pomyśleć, że to całkiem normalne zdjęcia z dzieciństwa, ale ramki nie mogły utrzymać ich w ryzach. Zapatrzyła się na któreś, a teraz ten ktoś z fotografii szedł wprost na nią. Miał wielkie odstające uszy, gęste czarne włosy i długie rzęsy. Chodź, Ali, powiedziała, możesz mi pomóc, we dwoje szybko uprzątniemy szafę, a potem pójdziemy do kina. Co masz na myśli? Chodź bliżej, nie mogę cię zrozumieć. Proszę, nie rób miny, jakby cię spotkało jakieś nieszczęście. Chcesz bawić się w chowanego? Od kiedy się urodziłeś, ciągle bawimy się w chowanego. No dobrze. Jak na dworze zrobi się widno, pójdziemy do parku. Jeśli chcesz, możesz już włożyć buty. Ja jeszcze muszę tu szybko dokończyć. Tak, tak, tak, Ali, nie musisz tak krzyczeć, już idę. Wezmę jeszcze szybko okulary przeciwsłoneczne. Założę kapelusz. Nie potrzebuję kurtki, mamo, nie przeziębię się, jest mi gorąco, nie, nie będę chora. Tak, będę uważać na Alego! Tu jest jego zdjęcie. Gwóźdź pozostanie. Ale Ali pójdzie ze mną. Idziemy na dwór. Chcemy się tylko trochę pobawić, mamo. Będziemy w parku Reithoffera. Wkładam klucz. Otwieram drzwi domu. Na zewnątrz jest już jasno. Idź równo ze mną, Ali, nie wybiegaj do przodu. Uważaj na ludzi, nie potrąć kogoś, nie szturchnij, to zbójcy i żandarmi, ale oni się nie bawią, oni są tacy na poważnie. – Zostawcie chociaż Alego w spokoju, to mój młodszy brat! Tu jest jego zdjęcie. Nie dotykajcie nas! Idziemy do parku! Wreszcie drzewa, ławka jest zajęta, kładę się na trawie, trochę mi się kręci w głowie od świeżego powietrza, nie wolno mi się tak spieszyć. Ali, gdzie jesteś? Schowałeś się? Już się bawisz? Ali,
muszę trochę odpocząć. Za szybko biegłam, nogi mi się zmęczyły. – Ali? Ali, chodź tutaj! To wcale nie jest śmieszne. Nie możesz się tak długo chować. To nie jest już zabawa. Ali? Ali? Aaaaaaaaaaliiiiiiiiii?... Przepraszam, czy nie widzieli państwo mojego brata Alego?... Nie, nie potrzebuję kurtki, nie przeziębię się, tylko trochę mi się kręci w głowie, zgubiłam gdzieś brata... Ej, wy tam! Czy wszyscy jesteście głusi? Dlaczego uciekacie przede mną? Sami zwariowaliście! Co za wariaci! Źle się czuję, kręci mi się w głowie. – Co się tak gapicie? Chciałam tylko trochę odpocząć. Tego faceta znam. – Hannes? Hannes? To ty? Niebo cię zsyła!... Dziękuję, nie jest mi zimno... Nie, Hannes, nie płaczę. Zgubiłam gdzieś Alego. Musisz mi pomóc... Znalazłeś go? Co z nim? Czuje się dobrze? Czy mama jest na mnie bardzo zła?... Nie, nie jestem zdenerwowana. Jestem tylko taka szczęśliwa, bardzo ci dziękuję... Tak, obiecuję ci. Tylko mnie stąd zabierz. Nie podobają mi się ci ludzie, tak się na mnie gapią. Nie, nie boję się zastrzyku... Proszę, zostań. Potrzebuję cię! Musisz teraz ze mną zostać.
Faza dwunasta
1
B
iała, brudna szafka nocna była elementem wyposażenia kliniki chorób nerwowych. Obok, w łóżku, leżała niestety ona. Gdy się ocknęła po raz pierwszy, miała wrażenie, że tonie w materacu piankowym rzeczywistości, która podziałała na nią tak przytłaczająco, że wolała zaraz z powrotem zasnąć, co i tak spowodować miały podawane jej dożylnie leki. Drugi przebłysk świadomości nastąpił o wiele później; nie był ani dobry, ani zły. Miała wrażenie, że znajduje się w krainie cieni. Może powinna przyjmować doznania metafizyczne jako zrządzenie losu, może powinna się z nimi zaprzyjaźnić, zamiast wciąż z nimi walczyć. Hannes. To faktycznie on. Siedzi tuż obok i świeci nienaturalnie białymi zębami swojej babci rozciągniętymi po całej twarzy. Mrugnął do niej poufale i tym samym przebudził ją na dobre z jej snu zimowego wywołanego działaniem leków. Za jego obecnością przemawiało to, że podtrzymywał na duchu mamę, która przyjęła pozycję Żyda modlącego się pod Ścianą Płaczu i czekała, aż córka wreszcie dojdzie do siebie na tyle, by można z nią było nawiązać kontakt. – Hej, co ty tutaj robisz? – wymamrotała bezgłośnie Judith i postarała się o wyraz twarzy spowinowacony z uśmiechem. – Znalazłem cię – powiedział z niestosownym w tej sytuacji wyrazem dumy i fascynacji. Wersja matki była bardziej konkretna: – Hannes podniósł cię z chodnika i przywiózł do szpitala. Judith: – Ale jak to...
– Łut szczęścia – przerwał Hannes, pilnie pragnąc wyjaśnić sytuację. Otóż w niedzielę przed południem rozmawiał telefonicznie z Gerdem. Ten był przejęty, ponieważ nie mógł się do niej dodzwonić, a poprzedniego wieczora, po „uroczej kolacji, szkoda, że nie mogłem przyjść”, nagle zrobiło się jej niedobrze. On, Hannes, miał właśnie coś to załatwienia w okolicy i zaproponował Gerdowi, że spróbuje zagadać do niej przez domofon, bo może Judith po prostu wyłączyła dźwięk w komórce. Przy Märzstraße, na wysokości parku Reithoffera, natknął się na małe zbiegowisko. A na chodniku zobaczył skuloną kobietę, która wyglądała, jakby potrzebne jej były pomoc i wsparcie. – To byłaś ty – powiedział bardziej z zachwytem niż ze zgorszeniem. – W takim stanie cię znalazłem. Matka: – Dziecko, co ty wyprawiasz?... Judith: – Mamo, proszę, naprawdę nie jestem w nastroju... Matka: – Biegasz półnaga po ulicy, jakbyś szukała śmierci... – Judith, zaraz sobie pójdziemy, żebyś mogła dojść do siebie – próbował uspokoić ją Hannes, a matce położył dłoń na ramieniu. – Chcieliśmy tylko, żebyś nie była sama, gdy się obudzisz, żebyś wiedziała, że zawsze masz kogoś, na kogo możesz liczyć, gdy jest ci źle. Judith nie patrzyła na matkę, ale wiedziała, jakim wzrokiem wpatruje się ona w Hannesa. I choćby z tego powodu Judith nie potrafiła go pokochać. – To miło z waszej strony – powiedziała.
Hannes wstał, chwycił matkę pod ramię i pomachał lewą ręką tak, jak tylko on to robił. Nigdy jego pożegnanie nie wyglądało jak pożegnanie, zawsze jak serdeczne „witam z powrotem”. Czuła się tak, jak musi się czuć trafiona klapką mucha, która z białej neonowej żarówki została strącona na prześcieradło. Mimo to chciała zrekonstruować i uporządkować wydarzenia ostatnich godzin. A może to były dni albo tygodnie? Czekała ją mozolna praca... Do pokoju weszła drobniutka pielęgniarka z małymi, okrągłymi okularkami na nosie, sprawdziła wyniki kilku badań, po czym wyciągnęła strzykawkę. Judith było wszystko jedno, zawartość strzykawki była dla niej zupełnie obojętna i chyba miała tę właściwość, że czyniła ją jeszcze bardziej obojętną na wszystko. – Skąd pani pochodzi? – wyszeptała Judith. – Z Filipin – odpowiedziała drobna kobietka. – Szkoda, że nas tam teraz nie ma – szepnęła pacjentka. – Ach, tam jest teraz zbyt gorąco – stwierdziła siostra. – Tu jest lepiej!
2 – A mogłabym przysiąc, że już pani więcej nie zobaczę – powiedziała Jessica Reimann na wstępie, zamiast wyciągnąć rękę na powitanie. – Tak, wiem, przykro mi, tak jakoś głupio wyszło – odpowiedziała Judith. Była to ich pierwsza rozmowa, choć Judith przebywała w szpitalu od czterech dni. Już sam wstęp sprawił, że poczuła się zmęczona i potulna. Nie chciała się widzieć z przyjaciółmi, tak bardzo wstydziła się swego katastrofalnego upadku i tak nieznośna była myśl o podjęciu z nimi nowej rundy gry o nazwie „Wkrótce znowu będziemy całkiem normalni”, po tym jak właśnie została przyłapana na oszustwie i musiała wrócić na pole startowe. – Czy pani przynajmniej wie, dlaczego tu przebywa? – zapytała doktor Reimann z miłą surowością, jakby chciała podkreślić, że rozmawia z normalnym, odpowiedzialnym za swoje czyny człowiekiem, który narobił głupstw. Judith: – Szczerze mówiąc, to tak całkiem nie wiem. Reimann: – Ale ja wiem. – Wzięła do ręki kawałek papieru i ołówek. – To proste jak dwa razy dwa. Judith: – Och, nigdy nie byłam dobra z rachunków. Reimann: – Bez obaw, odpowie mi pani na kilka pytań, a ja zrobię podsumowanie. Doktor chciała wiedzieć, w jakim czasie jakie ilości alkoholu w formie jakich napojów Judith wypiła owej soboty, co, ile i kiedy
jadła, nadto, kiedy przestała zażywać przepisane tabletki, kiedy i w jakich dawkach znowu je zażyła i jakie tabletki na ból głowy wzięła oraz w jakich ilościach. Pod listą – były to tylko szacunki robione z grubsza, w przypadku alkoholu Judith na wszelki wypadek przyznała się do spożycia połowy tego, co faktycznie wypiła – Reimann zrobiła grubą kreskę i podsumowała: – Jeśli zestawi się interakcje wszystkich środków i czas ich działania, wychodzi wynik, który można przedstawić graficznie następująco... – Po czym namalowała na kartce zgrabną trupią czaszkę, z której wychodziły ładne chmurki dymu. – W przypadku takiego koktajlu mała przebieżka nago po parku jest wciąż jeszcze najbardziej niewinną rzeczą, jaką człowiek jest w stanie zrobić. – Widzi więc pani, jakim jestem niewinnym człowiekiem – uśmiechnęła się Judith. Następnie musiała zreferować, co zdołała zapamiętać z tego krytycznego dnia. Opowiedziała o euforycznym początku przyjęcia, nagłym załamaniu się nastroju, spokojnej fazie na kanapie i stanach lękowych w łóżku. – Wywołanych przez? – zapytała Reimann. – Przez głosy i hałasy, które brzmiały tak prawdziwie, że... Reimann: – Jakie hałasy? – Brzęk żyrandola, jaki powstaje, gdy kryształki uderzają o siebie. Był to mój ulubiony żyrandol, wisiał u mnie w sklepie. Żaden inny żyrandol nie wydaje takiego dźwięku. – Hm, to ciekawe, żaden z moich pacjentów nie słyszał dotąd brzęczącego żyrandola – powiedziała Reimann. – A te głosy? Co to były za głosy? Judith:
– E, to raczej był... gwar. Nie była po prostu w stanie przyznać się do swej obsesji na punkcie Hannesa; czegoś tak idiotycznego nie mogła zaaplikować tej bardzo inteligentnej lekarce. – Gwar, aha – odpowiedziała Reimann niewzruszonym tonem. – A co się stało potem? – Potem wpadłam w panikę i połknęłam pani tabletki. – Przepraszam, to nie są moje tabletki. Niestety muszę je stosować. Bez nich nie jestem w stanie wiele zdziałać. To one zresztą łączą mnie z większością pacjentów. A jaki efekt miały te tabletki w pani przypadku? – Zadziałały. – Można tak powiedzieć. A jak dokładnie? – Byłam kompletnie ogłupiała i zobaczyłam duchy. Zdjęcia rodzinne na ścianie nagle ożyły. Mój brat Ali wyglądał tak prawdziwie. Przypomniałam sobie pewną sytuację z dzieciństwa. Czułam się tak, jakbym śniła sen z przeszłości, ale ten sen był bardzo realny. – Gdzie pani śniła? – W mojej głowie. – Między innymi. Ale niestety też na ulicy, gdzie w tym śnie wzięli udział również liczni przechodnie. – Nie pamiętam tego, poza domem moja pamięć się wyłącza. – Gdzie się znowu włącza? – W szpitalu. – To za późno. – Lepiej późno niż wcale. – Ma pani rację. Rozmowa z panią może naprawdę wprowadzić w dobry humor! – zakończyła Reimann.
– Z panią też – odpowiedziała Judith. Obie mówiły poważnie. Potem lekarka wstała, wzięła Judith za ramiona, zaczerpnęła powietrza jak gimnastyczka przed ćwiczeniem na poręczach asymetrycznych i przystąpiła do końcowej mowy: – Jest pani nietypową pacjentką, ponieważ w sytuacji, w jakiej się pani znajduje, potrafi pani być autoironiczna, a to nie pasuje do obrazu choroby. I jest pani uparta, nie chce nam pani pozwolić, byśmy pani pomogli. Ma pani w głowie mocno splątany węzeł, ale nikt poza panią nie może się do niego dobrać. Chciałabym pani przynajmniej poradzić, jak się może pani za niego zabrać: niech pani poszuka początku! Niech się pani cofnie tam, gdzie się zaczęły pani problemy. Moje koleżanki i koledzy psychoterapeuci chętnie pani pomogą. Nie wypuszczę pani stąd bez wsparcia. Judith nie przychodziło na myśl żadne słowo, więc tylko skinęła głową. – I bardzo panią proszę – zawołała za nią Reimann na korytarzu – niech pani po wypisie zażywa swoje tabletki, nie moje, lecz swoje własne. I proszę je brać codziennie oraz w takich dawkach, jakie zostały pani przepisane. W przeciwnym razie wkrótce nastąpi trzecia część pani zdalnie sterowanej eskapady.
3 Od kiedy wraz z mamą zaczął przesiadywać przy jej szpitalnym łóżku, przestała się go bać, lecz bardziej lękała się siebie samej, co wcale nie było przyjemniejsze. Hannes służył jedynie jako ekran projekcyjny jej chorych myśli. Gdyby teraz nagle na zawsze znikł, to za rogiem czyhałby na pewno jakiś jego „godny” następca. Najwidoczniej „robak” w jej głowie się rozrósł, przybrał postać wielkiego jak pięść węzła, który z nocy na noc zaciskał się coraz mocniej. Jak zdoła kiedykolwiek dotrzeć do pierwotnego źródła swych kłopotów, do początku nitki, która się zaplątała, do początku drogi, na której straciła orientację? Najlepiej czuła się pogrążona w całkowitej apatii, choć personel – na szczęście – dysponował środkami wyprowadzającymi ją z tego stanu. Im bardziej lekarze i siostry troszczyli się o nią, tym Judith stawała się spokojniejsza. Bo to oznaczało, że będzie dłużej przebywać na oddziale. Nie znała lepszej ochrony przed samą sobą. Po kilku dniach zaczęła też ponownie przyjmować gości. W małym białym jednoosobowym apartamencie, w którego skromnym wnętrzu królował wychudzony rododendron, odwiedzali ją Gerd i pozostali przyjaciele. Wszyscy niezłomnie wierzyli, że któregoś dnia ich stara Judith zostanie wskrzeszona. Przynajmniej za każdym razem udawali, że w to wierzą, i za każdym razem czynili to coraz bardziej profesjonalnie, a pacjentka dziękowała im uśmiechem, mając nadzieję, że wygląda on na mniej wymuszony, niż był w istocie. Noce w klinice przebiegały bez żadnych incydentów. Gdy się budziła, miała świadomość, że jej głęboki sen był sztuczny, ale za to głosy niezmiennie milczały. Myślami wracała wielokrotnie do kryształowego żyrandola z Barcelony. W którymś momencie
przypomniało jej się nazwisko klientki, która nabyła ten skarb: Isabella Permason. Dlaczego miała wrażenie, że to nazwisko jest jakieś znajome? Że je kiedyś słyszała lub gdzieś przeczytała? Była to w tej chwili jej jedyna i ostatnia zagadka, dlatego chętnie zaprzątała sobie nią głowę. Za każdym razem trochę cieszyło ją to, że znów jej nie odgadła, ponieważ rozmyślając o Isabelli Permason, czuła przynajmniej, że coś w jej głowie jeszcze pracuje. Cała reszta była mentalnym wyciszeniem oscylującym na poziomie życia duchowego materaca, na którym spała w szpitalnym łóżku i którego najchętniej nigdy by nie opuszczała.
4 Pierwszym jaskrawym światłem w jej pochmurnej, mlecznoszklistej szpitalnej egzystencji była Bianca. – Dziewczyno, jesteś jak promień słońca – wyraziła swój zachwyt Judith w tonie prababci spoczywającej na łożu śmierci. – A pani, szefowo, wręcz przeciwnie – odpowiedziała Bianca. – Wygląda pani na wyplutą i wykończoną. Moim zdaniem potrzebuje pani pilnie świeżego powietrza. No i poza tym powinna pani pójść do fryzjera. W każdym razie Judith nie miała czego zazdrościć swej praktykantce, bo obecnie prowadzeniem sklepu zajęła się matka. – Bardzo ci się daje we znaki? – zapytała Judith. – Ależ skąd, wcale nie – odpowiedziała Bianca. – Pani matka jest pod wieloma względami bardzo podobna do pani. – Jeszcze jeden taki komplement i cię stąd wyproszę. Później rozmowa zeszła na Hannesa. – Ja i Basti coś zauważyliśmy – oznajmiła Bianca. – Nie, Bianco – pokręciła głową Judith. – Nie chcę już o nim słyszeć. Przestańcie go obserwować, to właściwie nie fair wobec niego. Judith opowiedziała, że to właśnie Hannes znalazł ją i odwiózł do szpitala, i że był jedyną osobą spośród jej przyjaciół, która czuwała przy jej łóżku, kiedy się obudziła. – Tak, wiem to od pani mamy – przyznała Bianca. – Ona jest nim wprost zachwycona, sądzę, że nawet troszkę zadurzona. Ale czemu nie? Wprawdzie to trochę śmieszne, biorąc pod uwagę różnicę wieku, ale nie szkodzi, bo na przykład Madonna albo Demi Moore... – W każdym razie już się go nie boję, a to przy mojej kondycji
psychicznej jest teraz najważniejsze – stwierdziła Judith. Bianca zapytała: – Czy mimo to mogę powiedzieć, co zauważył Basti? Jestem z niego taka dumna. Kiedyś zostanie prawdziwym detektywem, może nawet bohaterem jakiegoś serialu telewizyjnego. Potem nastąpił szczegółowy wykład Bianki na temat świecących kwadracików: – Basti mówi, że ilekroć ktoś wchodzi wieczorem do domu, w którym mieszka pani Hannes, to jest pani eks, wówczas zapala się pięć kwadracików, jeden nad drugim. Są to światła na klatce schodowej. Potem trzeba chwilę odczekać, a potem zapala się gdzieś indziej jakiś inny kwadracik. Basti mówi, że jak się czeka dłużej, kwadracik zapala się na górze, powiedzmy, że na piątym piętrze. Jak się czeka krótko, zapala się, powiedzmy, na parterze albo co najwyżej na pierwszym piętrze. Bo wszyscy, którzy tam mieszkają, mają okna wychodzące na ulicę. Niektóre kwadraciki świecą się jasno; jest to światło, które włącza ktoś, kto wchodzi w drzwi, które znajdują się blisko okna. A niektóre kwadraciki świecą się tylko trochę, kiedy okno jest bardziej odległe od wejścia. Ale wszystkie się świecą. A potem zapalają się najczęściej jeszcze inne kwadraciki obok, na przykład od kuchni, salonu albo sypialni, gdzie ktoś włączył światło. Basti mówi, że gdy ktoś przychodzi do domu, to jakiś kwadracik musi się zapalić. Chyba że palił się już wcześniej, bo ktoś inny był w domu. Logiczne, prawda? Judith: – Logiczne. Bianca: – Hannes, czyli nasz obiekt, ma swoje kwadraciki na czwartym piętrze, są to kwadraciki siedem i osiem; Basti wyliczył to
megadokładnie. A teraz niech pani uważa, szefowo! Zawsze kiedy pan Hannes wieczorem przychodzi do domu, to zapala się pięć kwadracików jeden nad drugim. No bo włącza światło na korytarzach, co jest całkiem normalne. A potem Basti obserwuje kostki siedem i osiem na czwartym piętrze. Czeka dziesięć sekund, trzydzieści sekund, minutę, dwie minuty i nic. Pięć minut i ciągle nic. Dziesięć minut i ciągle nic. Piętnaście minut... – ...i ciągle nic – dokończyła Judith. Bianca: – No właśnie! Basti mówi, że można czekać do sądnego dnia, a kwadraciki siedem i osiem na czwartym piętrze i tak się nie zapalą. To zauważył. Ciekawe, prawda? Co mianowicie oznacza, że pan Hannes nie zapala światła, kiedy przychodzi do mieszkania, i nie zapala też później, a mianowicie w ogóle go nie zapala. Praktycznie cały czas siedzi po ciemku. Ciekawe, prawda? Judith: – Owszem. Bianca: – No bo światła na klatce zapala. A więc nie chodzi o to, że boi się światła, tylko w mieszkaniu ma zawsze ciemno. Rozumie pani, szefowo? – Nie – odpowiedziała Judith, przy czym zachowała dla siebie, że wcale nie chce tego rozumieć, a gdyby chciała zrozumieć, to rozwiązanie byłoby na pewno banalnie proste. Może u Hannesa po prostu poprzepalały się żarówki. – Moje uznanie – powiedziała. – Basti jest naprawdę bardzo spostrzegawczy. A teraz zostawcie już, proszę, Hannesa w spokoju, okay? – Okay – zwiesiła głowę Bianca. – Szkoda... On ma na pewno więcej tajemnic. No ale skoro już się go pani nie boi, a on się pani
nie narzuca, w takim razie dalsze obserwowanie go nie ma sensu.
5 Po dwóch tygodniach lekarze uznali, że Judith może wyjść ze szpitala. Teoretycznie jej atak psychotyczny musiał przejść już jakiś czas temu, a w praktyce i tak trzymały go w ryzach medykamenty. W rzeczywistości zaś prawdopodobnie potrzebne były wolne łóżka dla świeżych psycholi; na Wszystkich Świętych na oddziale ostrych zaburzeń psychotycznych robi się ekstremalnie ciasno. Judith chciała porozmawiać z Jessicą Reimann i zaprotestować przeciwko wypisaniu ze szpitala, ale ta wyjechała właśnie na kongres psychiatryczny w Alpy; najwidoczniej nie tylko pacjenci potrzebują od czasu do czasu świeżego górskiego powietrza. Jeszcze przez weekend pozwolono Judith korzystać ze szpitalnego wiktu i opierunku. W poniedziałek przyjechała po nią mama, żeby zawieźć ją do domu. Czy to nie pewien amerykański szaleniec, zapytany o powód dokonania masakry, stwierdził, że nie lubi poniedziałków? Na szczęście silne tabletki, w tym też nowa biała pigułka na depresję, zostały tak dobrze dobrane, że matkę postrzegała mgliście i bez wyraźnych konturów. Odbierała też spokojnie jej sposób mówienia przesiąknięty cierpieniem i współczuciem. W domu, gdzie w demonicznych pokojach zagnieździły się głosy i hałasy, Judith natychmiast wślizg nęła się pod koc na kanapie. Mama przez jakiś czas sprzątała, przejechała mieszkanie odkurzaczem, ścierała i wzbijała kurz, a potem podała córce, wciąż leżącej na kanapie, filiżankę nieposłodzonej herbaty ziołowej, aby dać wyraźnie do zrozumienia, jak kiepsko ocenia jej stan. Po czym zapytała: – I co będzie z tobą dalej, Judith?
– Nie mam pojęcia, mamo. Właściwie to jestem tylko zmęczona. Mama: – Nie możesz w takim stanie być sama. Judith: – Ależ mogę. I tak niczego więcej nie chcę, tylko się przespać. Mama: – Potrzebujesz kogoś, kto się o ciebie zatroszczy. Judith: – Potrzebuję jedynie kogoś, kto mi się pozwoli wyspać. Mama: – Wprowadzę się do ciebie. Judith: – Nie mów takich rzeczy, wiesz, że jestem psychicznie rozchwiana. Mama: – Dziś zostanę u ciebie, a jutro porozmawiamy. Judith: – Okay, mamo, dobranoc. Mama: – Co ty mówisz? Jest czwarta po południu! Śnisz czy co?
Faza trzynasta
1
W
ciągu następnych tygodni nie była w stanie myśleć o pracy. Nie była też w stanie myśleć o żadnej innej rzeczy. Przyjmowała po prostu swoje psychotropy: rano, w południe i wieczorem. Była to winna przyjaciołom, którzy stali się teraz jej opiekunami, mamie, medycynie konwencjonalnej, a także trochę sobie. Spośród białych pigułek jedną połykała najczęściej w większych dawkach, niż jej zalecono, po pierwsze dlatego, że tabletka była taka malutka, a po drugie, bo jej przymulony mózg czuł się po niej tak, jakby przy temperaturze czterdziestu stopni kąpał się w górskim potoku. Czas mijał jej na bezczynności. Jedynym urozmaiceniem były trzy godziny tygodniowo spędzane z Arthurem Schweighoferem, psychoterapeutą. Był to nad wyraz sympatyczny, stosunkowo przystojny, niedbale ubrany mężczyzna, ponadto stanu wolnego. Zorganizował go dla niej Gerd. Cierpliwość Arthura robiła na niej wrażenie. Gotów był rozmawiać z nią o wszystkim, tylko nie o niej i jej problemach, o których i tak nikt nie wiedział nic bliższego. Gdyby udało jej się kiedyś poluzować albo nawet rozwiązać węzeł, który miała w mózgu, co jednak było dość mało prawdopodobne, to chciałaby udać się z Arthurem w rejs jachtem dookoła świata. Arthur Schweighofer był, gdyby wziąć za dobrą monetę jego opowieści, prawdziwym poszukiwaczem przygód. A ona słuchała ich chętnie i mogłaby to robić całymi godzinami. Gdyby po zmroku nie było przy niej kogoś w domu, nie dałaby rady wytrzymać samej. Przyjaciele ustalili dyżury. Lara na przykład preferowała wtorek, ponieważ wtedy Valentin szedł wieczorem na kręgle, wracał dopiero po północy, a ona nie znosiła, gdy kładł się obok niej do łóżka śmierdzący wódką wymieszaną
z piwem, a więc spała u Judith i czuwała, oczywiście nawet tego nie wiedząc, nad głosami. W weekendy przychodziła matka. Wtedy Judith automatycznie połykała więcej białych tabletek. Mama się wprawdzie starała, by jej obecność wyglądała jak urlop spędzany u ukochanej córki, ale wykrzywione usta i bruzda w kształcie wykrzyknika na czole świadczyły, że jest rozczarowana Judith. Nie wychowała jej właściwie, a teraz, zamiast cieszyć się zasłużoną emeryturą, musi prowadzić nudny sklep z lampami i opiekować się dorosłym dzieckiem, które postradało zmysły. Judith próbowała zaprzęgnąć mózg do pracy i zastanowić się nad swą sytuacją, ale udawało jej się wyjść z marazmu tylko na kilka chwil w ciągu dnia. Uczepiła się słów Jessiki Reimann, która żeby rozwiązać węzeł, zaleciła jej odszukanie przyczyny wszelkiego zła, odnalezienie początku sznurka. Judith szybko wikłała się jednak w sieć wspomnień z dzieciństwa i okresu dojrzewania; przerywała wtedy swoje poszukiwania z powodu przegrzania szarych komórek i brała kąpiel w górskim potoku.
2 Wreszcie, o co do niej wielokrotnie apelowano, zmieniła swoje nastawienie do Hannesa. Był jednoznacznie po jej stronie. Kilka razy wysłał jej SMS-a z nieśmiałą ofertą pomocy. I owszem, Judith nie miała nic przeciwko temu, że zaczął ją regularnie odwiedzać, nie tylko dlatego, że zasadniczo nie broniła się przed niczym, i nie dlatego, że najchętniej przychodził w weekendy, gdy była u niej mama, którą potrafił wyśmienicie zneutralizować, lecz z tego względu, że jego obecność dobrze na nią działała, niczym cudowny specyfik stosowany w medycynie alternatywnej. Niewiele wiedziała o homeopatii, ale czy nie polega ona na leczeniu przy użyciu małych dawek substancji czynnych? A Hannes miał dokładnie ten sam głos co surrealna zjawa, która wielokrotnie w nocy doprowadzała ją do szaleństwa. Gdy teraz słyszała go w realu, jak w kuchni referuje matce zasady planowania przestrzennego i statyki, jak omawia rodzaje materiałów budowlanych i typy ekspresów do kawy, to czuła, że jej upiory zostały przegnane i wszystko znów jest w jako takim porządku. Poza tym prawdziwy Hannes dysponował bardziej wyszukanym słownictwem niż jego upiorny duplikat, który jak papuga stale powtarzał tylko trzy albo cztery frazy. Ze wszystkich przyjaciół i gości był w obejściu z nią, pacjentką, zdecydowanie najbardziej zaradny i najbardziej wyluzowany. Bezustannie tryskał dobrym humorem, bez problemu potrafił dopasować się do huśtawki jej nastrojów, szybkiego przechodzenia z fazy wyżu w niż, z letargu w ożywienie. Nigdy w jego głosie nie zabrzmiał nawet najlżejszy ton wyrzutu, że doprowadziła się do takiego stanu, że tak trudno jest do niej dotrzeć, że tak mało jest w stanie dać z siebie.
Podczas gdy Gerd i pozostali mieli problem z ukryciem własnego rozczarowania na widok apatycznej Judith i często się z tym uczuciem zdradzali, to dla Hannesa jej stan był najbardziej oczywistą rzeczą na świecie. Przyjmował Judith taką, jaka była, nawet jeśli była sobą tylko w niewielkim stopniu. W jego obecności nie wstydziła się swej choroby i nie odczuwała wyrzutów sumienia, że jest uzależniona od pomocy innych. Gdy on był przy niej, zaczynała się godzić ze swym losem, co więcej, nawet się z nim zaprzyjaźniać.
3 Niebawem zaczął zaglądać do niej częściej, także w dni robocze. Zwykle zastępował któregoś z jej przyjaciół, którym coraz częściej coś wypadało, i już w połowie listopada dostawali przedświątecznej gorączki, aby nie musieć tak często odwiedzać Judith. Prawdopodobnie byli bardzo rozczarowani i zdenerwowani tym, że jej stan psychiczny nie ulega poprawie, że nie można z nią porozmawiać, że godzinami gapi się w ścianę i nie otwiera ust. Ale co miała im powiedzieć? Jej życie składało się z pustych dni i jałowych nocy. Nikt nie mógł sobie nawet wyobrazić, jakie to było męczące. Jak więc miałaby o tym mówić? Hannes był inny. Niczego od niej nie żądał, lecz sam znajdował sobie zajęcie, dekorował stoły i regały, sprzątał kuchnię (najchętniej, gdy i tak była czysta), słuchał muzyki, gwizdał wpadające w ucho melodie, znane jej jeszcze z czasów szkolnych, przerzucał kanały telewizyjne, szukając, gdzie nadają wiadomości, przeglądał książki specjalistyczne albo – co czynił nawet chętniej – jej albumy ze zdjęciami, sporządzał notatki i szkice, przygotowywał małe projekty. Robił to wszystko, nie tracąc przy tym z oczu Judith. Cały czas znajdował się blisko niej, ciągle życzliwie mrugał i się uśmiechał. Ale i pod tym względem różnił się w przyjemny sposób od pozostałych: prawie w ogóle nie próbował jej zagadywać, oszczędzając jej tym samym trudu ciągłego odpowiadania na pytanie, jak się czuje. Najwidoczniej wiedział to lepiej od niej samej. Gdy zostawał na noc, nawet tego nie dostrzegała. Prawdopodobnie sypiał wtedy na kanapie. W każdym razie gdy się budziła, zawsze był już na nogach, z kuchni dolatywał zapach kawy i wszystkie ślady jego nocnej obecności były usunięte.
Tylko raz mgła osnuwająca jej głowę opadła, odrętwienie zniewalające jej ciało wymknęło się spod kontroli. Było to podczas jednej z listopadowych nocy. Może wieczorem zapomniała wziąć jedno ze swych lekarstw. A może któreś wzięła w podwójnej dawce. Może przyśnił jej się po prostu jakiś koszmar, który wyrwał ją nagle z pluszowej drzemki i obudził stare lęki, obawę, że głosy znów się odezwą, że hałasy znów się rozlegną, że wypędzą ją znowu na ulicę. Już miała wrażenie, że słyszy charakterystyczne poświstywanie blaszanych arkuszy i niepowtarzalne pobrzękiwanie hiszpańskiego żyrandola. Ale zanim głos imitujący Hannesa zdołał powiedzieć: „Ech, ten tłok”, hałasy ucichły, a zamiast tego zapaliło się światło na szafce nocnej. Judith poczuła, że duża, chłodna dłoń dotyka jej rozgorączkowanego czoła. Potem ktoś się nad nią opiekuńczo pochylił i szepnął: – Uspokój się, kochanie. Wszystko w porządku, jestem przy tobie, nic ci się nie może stać. – Czy ty też to słyszałeś? – zapytała drżącym ze strachu głosem. – Nie – odpowiedział. – Niczego nie słyszałem. Na pewno coś ci się przyśniło. Judith: – Zostaniesz tutaj, póki nie zrobi się widno? Hannes: – Chcesz tego? Judith: – Tak, zostań, proszę. Tylko do wschodu słońca.
4 Pod koniec listopada miała wyznaczoną wizytę u Jessiki Reimann. Czekała na to spotkanie z obawą. Mama poszła razem z nią, ale jej obecność nie mogła nic popsuć. Judith zapakowała przybory toaletowe, kosmetyki, kilka koszul nocnych i T-shirtów. Liczyła się z tym, że zatrzymają ją w szpitalu. W każdym razie nie miała ochoty udawać, że czuje się lepiej, niż się czuła, nawet jeśli doktor Reimann zasłużyła, żeby zobaczyć ją w lepszym stanie niż ten, który miała jej zaraz zademonstrować. – Witam, co u pani słychać? – zapytała lekarka. – Dziękuję, jestem umysłowo chora – odpowiedziała Judith. Reimann roześmiała się, ale tym razem tylko udając rozbawienie, i zapytała, czego Judith się boi, że tak drży. Judith: – W tej chwili boję się pani. Reimann: – Już na pierwszy rzut oka widać, że pani jest kompletnie zestresowana. W ogóle pani nad sobą nie panuje, moja droga! Judith: – Wiem, ale nic nie potrafię temu zaradzić. Najlepiej będzie, jeśli mnie pani z powrotem umieści w szpitalu. Reimann: – Nie, nie, to nas do niczego nie doprowadzi. Proponuję, żebyśmy się teraz wzięły do pracy! Po tym, jak lekarka zmierzyła jej puls, osłuchała serce i zaświeciła w oczy, Judith musiała opisać minione tygodnie, na dodatek cyklicznie: stan psychiczny rano, w południe, wieczorami i nocą. Męczące zadanie, bo słowa, które by pasowały, już dawno zawieruszyły się gdzieś w jej głowie i z wielkim trudem je stamtąd
wydobywała. W nagrodę Reimann wykreśliła dwa spośród przyjmowanych przez Judith lekarstw, a w przypadku innych, w tym jej ulubionej białej pigułki, zredukowała dawkę o połowę. – Nie widzę w pani ducha walki – powiedziała lekarka z troską i uścisnęła mocno dłoń Judith. – Musi się pani zmobilizować. Pani zdrowie jest kwestią głowy. Musi pani myśleć i pracować nad sobą, a nie tłumić emocje. Musi pani dotrzeć do sedna problemu. Judith: – Ja już nie mam żadnego problemu, to ja jest em problemem. Nie powinna tego mówić, bo teraz Reimann robiła wrażenie obrażonej. – Jeśli tacy pacjenci jak pani się poddają, możemy zamknąć tę placówkę. Jak mielibyśmy pomagać tym, którzy są naprawdę ciężko chorzy? – A więc pani nie uważa, że jestem ciężko chora? – zapytała Judith. – Widzę tylko, że za wszelką cenę chciałaby pani być chora i dlatego jest pani na najlepszej drodze, by tak się stało – odpowiedziała Reimann. – A gdy widzę, do jakiego stanu pani się doprowadza, to sama staję się chora!
5 Przez dwa dni próbowała dawać sobie radę bez tabletek. Pustkę w głowie zapełniała myślami o źródle swego problemu. Podobnie muszą się czuć narkomani, u których objawy odstawienia narkotyku przeradzają się na powrót w kryzys tożsamości. Gdy sobie wyobrażała, że wcale nie jest ciężko chora, co zdarzało się coraz częściej, natychmiast czuła się gorzej. Bała się, że wkrótce znowu zostanie sama i nikt nie będzie się już o nią troszczył. Nawet matka nie czułaby się wtedy zobowiązana być do jej dyspozycji i nad nią lamentować. Podczas terapii przemogła się i opowiedziała Arthurowi Schweighoferowi o nocnych przeżyciach akustycznych wywoływanych przez hiszpański kryształowy żyrandol. Psychoterapeuta za sprawą Zygmunta Freuda nabrał przekonania, że gdy Judith była mała, w sklepie z lampami musiały się rozegrać jakieś dramatyczne sceny, które ona wyparła ze swej świadomości. Przez moment oboje się nad tym zastanawiali, stosując wyczerpującą metodę burzy mózgów, potem Judith zdołała zmienić temat rozmowy na urlop, przygody i patent żeglarza jachtowego. Podczas pierwszej z dwóch bezsennych nocy matka uważała na nią, ewentualnie było na odwrót – Judith uważała, żeby mama się nie przebudziła i nie spytała jej, czemu ona nie śpi. Drugiego wieczora miał przyjść Hannes. Ale już po południu zapowiedział, że być może przyjdzie później. A koło dwudziestej pierwszej poinformował ją, że w ogóle nie przyjdzie. Było mu bardzo przykro, tak powiedział, ale jego koleżanka zachorowała, a on do następnego ranka musi dokończyć projekt, którym ona się zajmowała, bo jutro upływa ostateczny termin. Do północy Judith snuła się po mieszkaniu; zapaliła wszystkie
światła i żeby zagłuszyć wszelkie nierealne dźwięki i głosy, włączyła jednocześnie radio, telewizję, a nawet pustą pralkę. Czytała na głos „Chciałbym, żeby ktoś gdzieś na mnie czekał” Anny Gavaldy i nuciła kolędy. Potem tak się wybiła ze snu i stała tak blisko krawędzi następnego gwałtownego ataku lękowego, że musiała natychmiast zadzwonić albo po matkę, albo po pogotowie, albo i tu, i tu. Ewentualnie – i na ten wariant się w końcu zdecydowała – wziąć znowu tabletki w sprawdzonej dawce. Najpierw te białe na głęboki smutek, potem pozostałe, żeby się uzbroić w rycerski pancerz, osiągnąć zbawczy stan zmęczenia i pustki w głowie i móc wreszcie zasnąć.
6 Gdy następnego dnia, albo jeszcze dzień później, obudziły ją wyrzuty sumienia, usłyszała dochodzące z kuchni głosy, które były jak najbardziej realne. Mama i Hannes rozmawiali na temat jej przyszłości. – Naprawdę byś to dla nas zrobił? – pytała wzruszona matka. Zabrzmiało to jak kwestia teściowej w końcowej scenie heimatfilmu. – Oczywiście, przecież wiesz, że ją kocham i nigdy jej nie zawiodę – odpowiedział Hannes niczym leśniczy z Silberwaldu[5]. Potem nastąpiły techniczne i organizacyjne szczegóły czekającej ich przypuszczalnie długotrwałej opieki nad Judith. Na szafce nocnej obok jej łóżka czekała napełniona do połowy karafka z wodą, a przy niej następna seria pigułek. Ułożone apetycznie w prostym rządku zapraszały do zażycia niczym kolorowe kropki na obiecującej wygraną kostce do gry. Białe tabletki miała już na języku, gdy jej mętne spojrzenie wędrujące niemrawo po pokoju zatrzymało się na napełnionej po brzegi paterze z owocami, którą postawiono na komodzie przy wejściu do sypialni. Instynktownie wypluła pigułki i schowała je pod kołdrą, bo nagle poczuła, że coś w jej mózgu zaczyna pracować. Na okrągłych czerwonawych owocach – jabłkach, gruszkach, śliwkach – spoczywała absurdalnie duża, żółta masa. W pierwszej chwili nie poznała nawet, co to jest. Była to okazała kiść conajmniej ośmiu kształtnie zaokrąglonych bananów. Brzydziła się tych owoców. Na ich widok przypominały jej się biegunki, gdy była jeszcze przedszkolakiem. Wpychano jej wtedy do ust oślizgłą brązową masę ze zmiksowanych bananów wymieszanych z kakao. Wciąż jeszcze czuła ten smak na podniebieniu.
Im dłużej wpatrywała się w kiść bananów, tym wyraźniej rysował się w jej głowie pewien obraz. Znalazła się myślami z powrotem w supermarkecie, tuż przed Wielkanocą, przed niecałymi siedmioma miesiącami, gdy jeszcze sądziła, że ma przed sobą całkiem normalne życie. I gdy zwróciła uwagę na obcego wówczas mężczyznę, rzekomego ojca rodziny, w którego wózku spoczywała identyczna wiązka bananów jak ta, która znalazła się teraz na jej komodzie. Poczuła w oczach łzy. Prawdziwe, szczere, mokre łzy. Wyostrzyły jej wzrok i oczyściły spojrzenie. Za tą żółtą kiścią owoców kryła się zagadka, którą bardzo chciała rozwiązać – nawet aż za bardzo. I to mając jak najbardziej jasny i trzeźwy umysł.
[5]
Nawiązanie do heimatfilmu z 1954 roku „Förster vom Silberwald” (przyp. tłum.).
Faza czternasta
1
O
d tego momentu wrzucała tabletki do brzucha trzydziestoletniej różowej świnki skarbonki o imieniu Grubcia, którą ukryła w szafie pod letnimi T-shirtami. Może te pigułki jeszcze kiedyś się jej przydadzą. Nie mogła przecież wykluczyć, że przyjdzie taka chwila, gdy poczuje się gorzej. Nie wiedziała też, czy i kiedy taki moment ewentualnie nadejdzie. Udawała otumanioną i zdezorientowaną, większość czasu spędzała w łóżku albo na kanapie, robiła dziwne wygibasy. Idąc do łazienki albo toalety, poruszała się jak Dustin Hoffman w filmie „Rain Man”. Stale mamrotała coś niewyraźnie, rozmawiała nerwowo sama ze sobą, często nawet z kimś trzecim, żeby całkiem nie zgłupieć. Dla relaksu wpatrywała się godzinami w pustkę, potem nagle drżała na całym ciele i otulała się szczelnie kołdrą. Barwny, urozmaicony program dnia osoby chorej psychicznie. Czerpała z tej zabawy nawet przyjemność, zwłaszcza wtedy, gdy upewniła się, że Hannes pilnie ją obserwuje, ale nie widzi w jej zachowaniu nic podejrzanego. Był wzorowym pielęgniarzem. Nocami dyżurował teraz przy niej na zmianę z matką. I niezależnie od pory czuwał nad nią, choćby jednym uchem. Gdy podchodził do jej łóżka, udawała, że śpi. Czasem pogładził ją po włosach i po policzku. Niekiedy słyszała, jak szepcze: – Śpij dobrze, kochanie. Kilka razy poczuła na twarzy jego oddech i słyszała odgłos składanego w powietrzu, tuż przy jej skórze pocałunku. Znosiła takie gesty dzielnie i cierpliwie. Nie musiała się go obawiać, nie próbował posunąć się dalej. Wieczory oboje jej pielęgniarze spędzali najchętniej we dwoje,
w kuchni. Mama była kimś w rodzaju studentki architektury na pierwszym semestrze. Dość słabo kapowała, co go (o dziwo!) dodatkowo motywowało. Uwielbiał objaśniać świat laikom. Zjawiał się o różnych porach dnia, choćby po to, żeby przynieść i pochować zakupione artykuły spożywcze. Za każdym razem przynosił banany. Judith cieszyła się z każdej dostawy i tylko kombinowała, gdzie mogłaby pozbyć się jednego czy dwóch w taki sposób, żeby nie zauważył. Od czasu do czasu, kiedy patera była pełna idealnie żółtych owoców, bez żadnych plamek, zjadała nawet jedną sztukę. Właściwie banany wcale nie były takie okropne w smaku, a nawet czuła potem przyjemną sytość w żołądku. Gdy był poza domem, przychodziła do niej Bianca i zabierała ją na spacer. Judith oficjalnie opuszczała mieszkanie po to, żeby rozchodzić nogi i przyzwyczaić płuca do zimy. Mama, która w tym czasie sama musiała dopilnować sklepu, akceptowała niechętnie te wycieczki i za każdym razem musiała sobie z tego powodu pomarudzić. Wolałaby, żeby Hannes towarzyszył jej córce także na dworze. Gdy Judith i Bianca znajdowały się poza zasięgiem wzroku, skręcały do najbliższej cukierni, najczęściej po to, żeby napić się prawdziwego cappuccino z kofeiną i zjeść tłusty nugatowy torcik. Potem pracowały nad psyche Judith zgodnie z zaleceniami Jessiki Reimann.
2 Bianca też nie lubiła bananów. – To byłaby dla mnie największa tortura na świecie, gdyby ktoś zamknął mnie w ciasnym pomieszczeniu bez okna razem z brązową skórką od banana. – Skrzywiła się z obrzydzenia. – Chybabym wtedy zwariowała. Judith opowiedziała jej o kupionej przez Hannesa przed Wielkanocą kiści bananów, która nie wiadomo czemu tak mocno utkwiła jej w pamięci. Zapytała go – chyba przy pierwszym spotkaniu w kawiarni Rainer – czy ma rodzinę, czy może sam zamierza zjeść tyle bananów. Roześmiał się i odpowiedział coś w tym rodzaju: „Banany są dla kalekiej sąsiadki, wdowy z trójką dzieci. Raz czy dwa razy w tygodniu robię dla niej zakupy, bezinteresownie, bo sam chciałbym mieć sąsiadów, którzy by mi pomogli, gdybym znalazł się w ciężkiej sytuacji”. – I co? – zapytała Bianca po chwili milczenia. – Nic, to było wszystko – odpowiedziała Judith. Bianca się skrzywiła. – Szczerze mówiąc, była pani taka zdenerwowana, że spodziewałam się czegoś więcej. Co szczególnego jest w tej historii? Judith: – Szczególne jest to, że on potem nie wspomniał już ani słowem o tej sąsiadce. Bianca: – No tak, to faktycznie dziwne. Ale z drugiej strony, robienie zakupów dla kogoś nie jest wcale takie ciekawe. Co innego, gdyby na przykład kupował buty. Ale jedzenie? O czym tu opowiadać? Może sam nawet nie zna dobrze tej kobiety? Może tylko przynosi jej banany i inne rzeczy i odchodzi. A może ona zdążyła się gdzieś
przeprowadzić. Albo umarła. Jest wiele możliwości, szefowo. Ale jeśli pani chce... Judith: – Mam jakieś takie dziwne przeczucie, dawno niczego takiego nie doświadczyłam. Czy twój chłopak, Basti, nie mógłby trochę?... – No jasne, przecież sama pani wie, on zajmie się czymś takim z wielką ochotą. Może powiedzieć, że jest kurierem czy coś w tym rodzaju.
3 Śledztwo przeprowadzone przez Bastiego w domu przy Nisslgasse 14 miało niezbyt zadowalający przebieg. Jedynie serbska dozorczyni na parterze okazała się rozmowna. I zaprzeczyła, żeby w domu mieszkała jakaś kaleka wdowa z trójką dzieci. Bianca: – Ona wie to tak dokładnie, bo w całym domu nie mieszkają w ogóle żadne dzieci poza jej własnym niemowlakiem i jeszcze jednym dzidziusiem w brzuchu ciężarnej pani Holzer, ale ta niestety nie jest wdową. I kaleką także nie jest, bo latem biegła w maratonie miejskim. Ale wtedy jeszcze nie była w ciąży albo przynajmniej nie wiedziała, że jest, bo kobieta w ciąży i maraton... – Dobrze, dobrze, rozumiem – przerwała Judith. Bianca: – Z tym że ta dozorczyni nie za bardzo zna lokatorów. Bastiemu powiedziała, że to taki dom, gdzie nikt nikogo nie zna, jak to w Wiedniu. Jak człowiek poczuje odór zwłok, to dopiero wtedy się dowiaduje, że w danym mieszkaniu ktoś mieszkał. A potem można przeczytać w gazecie, że zmarły był człowiekiem niezwracającym na siebie uwagi. No pewnie, bo inaczej ktoś by zwrócił na niego uwagę, prawda? – No jasne – przytaknęła Judith. Bianca: – Dozorczyni na przykład nie miała pojęcia, że pan Bergtaler mieszka pod numerem 22, bo w ogóle nie wiedziała, kto to taki ten pan Bergtaler. Jak Basti go jej dokładnie opisał, powiedziała: „Ach, to ten miły pan, który mi zawsze przytrzymuje drzwi; on jest przynajmniej uprzejmy i umie powiedzieć dzień dobry”. Ale nie
wiedziała, że mieszka na czwartym piętrze pod numerem 22. Sądziła, że to mieszkanie stoi puste. – Ach tak – wtrąciła Judith. Bianca kontynuowała: – Basti coś jednak zauważył. Judith: – Co takiego? Bianca: – Jeszcze mi nie zdradził, o co chodzi. Powiedział, że musi się temu dokładniej przyjrzeć, bo jeszcze nie jest do końca pewien, czy to w ogóle prawda. Ale jeśli jego podejrzenia się potwierdzą, to podobno natrafił na coś szczególnego. Judith: – Ciekawa jestem, co to takiego. Bianca: – Ja też, i to jak! Może mi pani wierzyć, szefowo.
4 Przyszedł czas adwentu, dni były szare i bezśnieżne; upiorny dla niej rok wszedł w fazę końcową. Wprawdzie nie wyzbyła się całkowicie manii prześladowczej, ale zrobiła postęp – w ograniczonym stopniu nauczyła się nad nią panować. Bez tabletek stała chwiejnie na nogach, a nerwy miała cienkie jak pajęczyna, ale jej myśli stały się bardziej klarowne. Czuła, jak węzeł w jej głowie powoli się rozluźnia. Musiała teraz tylko pociągnąć za właściwy sznurek. Sama była pod wrażeniem własnego talentu aktorskiego. Intuicyjnie wiedziała, że lepiej będzie jeszcze przez jakiś czas udawać w domu, że nadal pozostaje otumaniona. Hannes tyle razy ją oszukiwał, teraz nastała jej kolej. Poza tym jego obecność nie napawała jej już strachem. Ciągle jeszcze czuła się trochę zbyt słaba, by zacząć kierować swym życiem tak jak wcześniej, ale już teraz cieszyła się na chwilę, kiedy wręczy mu świnkę skarbonkę z brzuchem pełnym tabletek i powie: „Dziękuję, mój drogi pielęgniarzu. Weź to na pamiątkę drugiej fazy naszego związku. Wyzdrowiałam i już cię niestety nie potrzebuję”. Tymczasem Hannes w trakcie ulubionych kuchennych rozmów z mamą zapowiedział wielką niespodziankę na Boże Narodzenie. Była ona przeznaczona oczywiście dla Judith, ale rodzina i przyjaciele również mieli zostać mile zaskoczeni. Prawdopodobnie zaplanował więc małe przyjęcie. – Czy do niej w tym stanie w ogóle coś dotrze? – zapytała jak zwykle dystyngowanym tonem mama. – Ależ tak – odpowiedział Hannes. – Nawet jeśli nie potrafi okazywać swych emocji na zewnątrz, to odczuwa je tak samo jak my.
5 Piętnastego grudnia Hannes się nią nie zajmował; miał coś do załatwienia na mieście. Tego dnia poszła po południu wraz z Biancą do położonej w dość znacznej odległości od jej mieszkania cukierni Aida przy Thaliastraße, gdzie czekał już na nie Basti. W silnym świetle żarówek jego rude włosy wyglądały jak płomienie. W zdenerwowaniu chłopak bawił się maleńką srebrną kulką nad górną wargą. – Jego podejrzenia się potwierdziły – oznajmiła Bianca, która w ciągu ostatnich kilku tygodni wyrobiła się jako adeptka detektywistycznego fachu i mogła pretendować do roli nowej komisarz w serialu „Tatort[6]. Basti dla potwierdzenia jej słów skinął głową, otwierając demonstracyjnie usta, jakby chciał dać do zrozumienia, że jego przyjaciółka będzie mówić za niego. – Pamięta pani, jak opowiadałam w szpitalu o świecących kwadracikach? – zapytała Bianca. Nie czekając na odpowiedź, kontynuowała: – A więc zawsze, kiedy jest ciemno i pan Hannes wraca do domu, zapala się pięć kwadracików jeden nad drugim, a to dlatego, że tak jak pozostali mieszkańcy bloku wracający wieczorem do domu zapala światła na klatce schodowej. Ale dwa kwadraciki na czwartym piętrze, siódmy i ósmy, nigdy się nie świecą, bo on nigdy nie zapala światła, gdy przychodzi do mieszkania. Pamięta pani? Judith: – Tak, mniej więcej. Bianca: – A teraz niech pani uważa! Judith:
– Tak. Bianca: – Otóż wiemy, dlaczego on nie zapala światła. Judith: – Dlaczego nie? Bianca: – Może pani trzy razy zgadywać. Judith: – Ależ, Bianco, nie chcę zgadywać, ani trzy razy, ani dwa, ani nawet raz. – No, powiedz wreszcie – Basti ofuknął Biancę. Bianca: – On nie zapala światła, bo wcale nie wchodzi do swojego mieszkania. On wcale nie mieszka w swoim mieszkaniu. – Jak to nie? – Muszę na chwilkę wrócić do kwestii kwadracików. – Bianca, zwariuję przez ciebie! Bianca: – Jak Basti patrzył na kwadraciki siedem i osiem, a te nie zaczynały świecić, zauważył, że kwadracik znajdujący się obok, czyli kwadracik numer sześć, pali się właściwie non stop. Co nie, Basti? Basti przytaknął. Bianca: – Kwadracik numer pięć, a więc następny po lewej, też się zawsze pali; praktycznie zawsze oświetla go kwadracik numer sześć, bo tam pali się lampa. Judith: – No dobrze, i co dalej?
Bianca: – Zawsze gdy pan Hannes wchodzi do domu... Judith: – Tak, już wiemy, zapala światła na klatce. Proszę, dojdź wreszcie do sedna! – Niech pani nie będzie taka niecierpliwa, odbiera mi pani całą przyjemność – poskarżyła się praktykantka. – No mówże wreszcie – burknął Basti. Bianca: – A więc Basti za którymś razem zauważył, że kwadracik numer pięć nagle zapalił się ciut jaśniej niż do tej pory, i to dokładnie wtedy, kiedy pan Hannes przyszedł do domu. Najpierw oczywiście sądził, że to może tylko przypadek. Ale za każdym razem, kiedy... Judith: – Hannes przychodził do domu... Bianca: – Dokładnie, szefowo. Właśnie wtedy kwadracik numer pięć na chwilę się rozjaśniał. I to na sto procent dlatego, że ktoś tam zapalał światło. A tym kimś mogła być tylko jedna osoba. – Pan Hannes – burknął Basti. Bianca: – Ciekawe, prawda? A to oznacza, że pan Hannes w ogóle nie mieszka w swoim mieszkaniu. I że jeśli w ogóle gdzieś mieszka, to w sąsiednim mieszkaniu. – Pod numerem 21 – mruknął Basti. Bianca: – A jeśli mieszka tam sam, to na pewno nie oszczędza prądu, bo w kwadraciku numer sześć światło pali się przez całą dobę.
Judith: – A więc może wcale tam nie mieszka... Bianca: – ...sam! Super, szefowo, dokładnie to samo pomyśleliśmy sobie ja i Basti. – A może... Bianca: – Tak, dokładnie tak, szefowo. – Kaleka wdowa z bananami – mruknął Basti i ponownie zaczął się bawić srebrną kuleczką.
6 Przez następne pięć dni wciąż jeszcze musiała zachowywać się tak, jakby nic się nie stało, i udawać otumanioną. Było to dla niej zadanie równie trudne co egzamin poprawkowy z matematyki w siódmej klasie. To, że jej się wtedy udało, było chyba największym osiągnięciem w całej jej biografii. Dwudziestego grudnia Hannes przez cały dzień z kimś się spotykał i robił zakupy na święta. Mama od południa była uwiązana w sklepie, bo Bianca musiała się pilnie udać do ginekologa, czego nie można jej było zabronić, zwłaszcza na cztery dni przez Bożym Narodzeniem. Tak naprawdę Bianca i przyodziany w swój służbowy uniform strażak Basti przyjechali koło trzynastej po Judith, by mimo gęstej śnieżycy udać się razem z nią do domu przy Nisslgasse 14. Zaparkowali tak, by mieć dobry widok na front budynku. – Szefowo, niech pani spojrzy – powiedziała siedząca z przodu obok Bastiego Bianca. – Na czwartym piętrze świecą się dwa kwadraciki, piąty słabo, a szósty mocno. Tak jak pani mówiliśmy. Bianca pozostała w samochodzie i obserwowała wejście, żeby w razie czego uprzedzić ich za pomocą komórki o ewentualnym nadejściu Hannesa. Basti otworzył drzwi wejściowe w ciągu kilku sekund. Pojechali windą na czwarte piętro. Judith zeszła schodami kilka stopni w dół i zaczęła nasłuchiwać, Basti natomiast zadzwonił pod numer 21. Rozległ się trzykrotny dźwięk dzwonka, w końcu Basti mruknął: – Nikogo chyba nie ma w domu. – Po chwili jednak ktoś najwidoczniej otworzył drzwi, bo Basti powiedział: – Straż pożarna, rutynowa kontrola dróg ewakuacyjnych, to nie potrwa długo. Po nieskończenie długiej chwili ciszy drzwi się zatrzasnęły.
Judith odczekała jeszcze trochę, żeby się upewnić, że Basti wszedł do mieszkania. Potem zeszła schodami na dół i ruszyła do siedzącej w samochodzie Bianki. – Chce pani skorzystać? – zapytała praktykantka i podetknęła Judith pod nos szminkę pachnącą poziomkami. – To dobrze działa na nerwy. Basti przyszedł jakieś pięć minut później. Jego usta były otwarte jeszcze szerzej niż zazwyczaj.
7 – Jedno jest jasne, ten Hannes panią oszukał – powiedział Basti. Siedzieli w restauracji Raab, aby omówić wyniki akcji. Było to ulubione miejsce spotkań strażaków. Przy beczkach z piwem obowiązywała samoobsługa, nad beczkami wisiała tabliczka z napisem: Trening gaszenia pragnienia dla zaawansowanych. Problem Judith i Bianki polegał teraz na tym, że były skazane na relację Bastiego, któremu trzeba było wydzierać z gardła każde słowo. Otworzyła mu kobieta w wieku około sześćdziesięciu, siedemdziesięciu lat, wcale nie kaleka i bez małych dzieci; przynajmniej żadnych nie było w mieszkaniu. – Jak wyglądała? Basti: – Raczej normalnie. Ale na początku nie chciała mnie wpuścić do środka. – Dlaczego nie? Basti: – Bo powiedziała, że zięcia nie ma w domu. – Zięcia? Basti: – Tak, dokładnie tak. – Zapytałeś, jak zięć się nazywa? Basti: – Nie. Ale miała na myśli naszego pana Hannesa. – Skąd wiesz? Basti: – Bo powiedziała, że jej zięcia Hannesa nie ma w domu.
– O rany! I co jeszcze powiedziała? Basti: – Poza tym niezbyt wiele. – Basti, proszę, postaraj się! Co było dalej? Basti: – Potem jednak wpuściła mnie do środka. A ja się dokładnie rozejrzałem. – I co? Basti: – Pod względem przepisów przeciwpożarowych wszystko było w porządku, tylko dojście do kładki na dachu... – A poza tym? Basti: – No cóż, mieszkanie raczej ładne, wszystko posprzątane, czysto, schludnie. Po prostu normalnie. Judith i Bianca spojrzały po sobie i wzruszyły ramionami. Basti: – Pan Hannes mieszka tam już od dwunastu lat. A sąsiednie mieszkanie, to znaczy jego oficjalne mieszkanie, pod numerem 22, gdzie jest zawsze ciemno, też należy do niego, tam mieszkał wcześniej. – Skąd to wiesz? Basti: – Bo mi powiedziała. – I co jeszcze mówiła? Co z jej córką? Basti: – O niej nie wspomniała. Ale ona ma na imię Bella. – Skąd wiesz? Basti:
– Ponieważ to imię było napisane na liście przypiętym do tablicy korkowej w przedpokoju: dla Belli, mojego anioła, Hannes, wierny albo kochający Hannes – któreś z tych dwóch, tak mi się wydaje. – Ale przypał – powiedziała Bianca. Judith: – To się mama ucieszy, jak się dowie! Basti: – A obok wiszą zdjęcia. I wyżej też. Cała tablica jest pełna zdjęć tej Belli. – Jak ona wygląda? Basti: – Bardzo młoda i raczej ładna, ale chuda i włosy blond, i... Jak to powiedzieć? Wygląda, jak wyglądały kobiety dawniej, ileś lat temu. – Czyli aseksualna – przetłumaczyła Bianca. Basti: – A na kilku zdjęciach jest nie tylko ta kobieta, ale też pan Hannes. Nasz pan Hannes, tylko dziesięć albo przynajmniej dwadzieścia lat młodszy. – O rany! – wykrzyknęła Judith. – I co się teraz dzieje z tą Bellą? Basti: – Tego starsza pani nie powiedziała. Bianca: – Dlaczego nie zapytałeś? Basti: – No bo czemu strażak miałby się czymś takim interesować? Bianca: – Może ona umarła.
Basti: – Raczej nie sądzę. – Dlaczego? Basti: – Bo według mnie ona tam była, w tym pokoju, którego drzwi były zamknięte, gdzie starsza pani mnie nie wpuściła, chociaż powiedziałem, że ten pokój też muszę sprawdzić, że tak nakazują przepisy przeciwpożarowe. Ale staruszka się uparła. – Ale przypał – powiedziała Bianca. Basti: – A tak w ogóle, zamknięty pokój jest dokładnie tym pomieszczeniem, którego okno od ulicy nazywamy kwadratem numer sześć. To tam zawsze pali się światło, nawet w środku nocy.
[6]
„Tatort” (niem. miejsce zbrodni) – popularny niemiecki serial kryminalny (przyp. tłum.).
Faza piętnasta
1
G
dy wieczorem podszedł do jej łóżka, udała, że śpi, ale ręce i nogi jej drżały. Zapomniała wrzucić tabletki do świnki, a on od razu zauważył, że wciąż jeszcze leżą na szafce nocnej. Wsunął rękę pod mokry od potu kark Judith i uniósł jej głowę. Otworzyła wtedy oczy jak jedna z tych lal, które w pozycji leżącej śpią, a podnoszone się budzą. Omijając go wzrokiem, popatrzyła na paterę z bananami. – Kochanie – szepnął – musimy zażywać nasze lekarstwa trzy razy dziennie, bo inaczej nigdy nie wyzdrowiejemy. Przystawił jej do ust szklankę z wodą, w której już pływały tabletki. W ciągu ułamka sekundy musiała podjąć decyzję, czy będzie kontynuować tę farsę, czy ma od razu rzucić mu szklanką w twarz. Nie, uznała, że rozsądniej będzie znów zamknąć oczy, otworzyć usta, grzecznie przełknąć tabletki, opaść na poduszkę i zanurzyć się w szarej rozpadlinie wyściełanej watą. Przysięgła sobie, że czyni to po raz ostatni. Gdy odszedł, ścisnęła dłońmi skronie i próbowała przegnać uczucie nadchodzącego otumanienia. Póki myślami była przy „Belli”, utrzymywała się ponad oparami mgły. Pomyślała też przelotnie o Jessice Reimann, która w tym momencie byłaby z niej bardzo dumna. I nagle nastąpił efekt domina. Jedna kostka przewracała następną, jedna rozwiązana zagadka sprawiała, że Judith była w stanie rozgryźć kolejną. Przecież Bella była zdrobnieniem od Isabelli! Isabella, Isabella, Isabella Permason, kobieta, która kupiła od niej żyrandol! A więc jednak nie wydawało się jej, naprawdę znała to nazwisko. Było ono zapisane na samej górze listy pacjentów. Isabella Permason. Charakter pisma doktor
Reimann, pochyłe pismo z charakterystyczną, zapętloną literą S. Judith zobaczyła tę listę, gdy po raz pierwszy znalazła się na oddziale psychiatrycznym. Reimann siedziała wtedy przed komputerem i analizowała wyniki. Judith wzięła do ręki kartkę, przeleciała wzrokiem po danych osobowych i zatrzymała się na obco brzmiącym nazwisku. – Kim są ci ludzie? – zapytała. – Podobne przypadki jak pani, z naszego archiwum – odpowiedziała lekarka. Na samej górze, nie, wcale się nie myliła, na samej górze było napisane: „Isabella Permason”. Ona i ta kobieta na tej samej liście. Łączył je Hannes, głosy, kryształowy żyrandol i jego pobrzękiwanie. I takie samo światło, które teraz powoli przygasa. Pozostają tylko matowe dźwięki. Judith zapada w mgłę. Wokół niej rośnie mur i przesłania widok. Teraz Judith chce spać. Porządnie się wyspać. Na razie tylko tyle, nic więcej.
2 Dwudziestego drugiego grudnia wypadała niedziela. Rano, koło dziesiątej, przyszedł SMS od Bastiego czatującego w samochodzie zaparkowanym przy Nisslgasse. Młody detektyw poinformował, że Hannes wraz z kobietą, która podała się za jego teściową, wyszli jedno po drugim z domu. Niecałe pięć minut później zjawiła się u niej Bianca, która czekała na sygnał, by zabrać Judith na zaplanowany zimowy spacer. Minęło dalszych piętnaście minut. Basti, manipulując wytrychem w cylindrycznym zamku na czwartym piętrze, wreszcie otworzył drzwi. Teraz on i Bianca stali na czatach, a Judith weszła do mieszkania numer 21. – Halo, jest tam kto? – zapytała na progu, próbując samej sobie dodać odwagi. Przeszła obok galerii zdjęć. Pomieszczenia były czyste, na ścianach tapety w kwiaty, meble w stylu biedermeierowskim, w powietrzu wciąż jeszcze zapach jesieni. Podeszła do lekko przymkniętych białych drzwi. Dotknęła ich dwa razy, lekko, samymi kostkami palców, a one otworzyły się jakby same z siebie. Ledwo zdołała wstrzymać okrzyk zaskoczenia. Spodziewała się niemal wszystkiego, rzeczy tak przerażających, że mogłyby ją przestraszyć na śmierć, ale nie tego. W środku ujrzała figurę z marmuru albo porcelany, zastygłą w bezruchu, a jednak żywą. Kobieta siedziała prosto we francuskim secesyjnym łóżku, padało na nią światło ze zwisającego z sufitu potężnego globusa. Mętnym wzrokiem patrzyła w szeroko otwarte oczy Judith. – Cześć – wykrztusiła z siebie Judith, która zapragnęła w tym niesamowitym otoczeniu usłyszeć własny głos i ochłonąć po pierwszym szoku. – Przepraszam, że ja tak po prostu... Kobieta o przezroczystej skórze, z sięgającymi do ramion,
gładko zaczesanymi mysimi włosami opuściła powieki; wyglądała, jakby nagle zapadła w śpiączkę, ale zaraz znowu je podniosła, by udowodnić, że jest przytomna. – Ja... eee... mam na imię Judith, a pani prawdopodobnie jest Isabellą... Czy mogę się do pani zwracać Bella? A więc będę do pani mówić po prostu Bella. – Judith mówiła cicho, prawie szeptem, żeby nie spowodować u kobiety jakiegoś wstrząsu. – Ja naprawdę nie chcę się pani... naprzykrzać, ale my obie... otóż my obie mamy wspólnego... Może jej się tylko wydawało, ale kobieta-lalka chyba uniosła kąciki ust. – Mamy wspólnego... – kontynuowała Judith. – Dobrze go poznałam. To Hannes. Hannes Bergtaler, prawda? Mówiła wolno, robiła co kilka słów przerwę, próbowała dopasować się do ślimaczego tempa, w którym w tym pomieszczeniu mijał czas. – On i ja, Hannes i ja, my wtedy spotkaliśmy się przypadkiem, to jest, tak w ogóle to on na mnie wpadł. To było przed Wielkanocą w supermarkecie. A potem... Ja naprawdę nie miałam pojęcia, że on... Nigdy nic mi o tym nie mówił. Nie wspomniał o pani ani słowem. Bello, czy pani mnie słyszy? Rozumie pani, co mówię? Blada kobieta wpatrywała się w nią bez ruchu. Sekundnik brązowego ściennego zegara imitował dźwięk spowolnionych uderzeń serca. – Ja... eee... Bello, mam nadzieję, że moje pytanie nie będzie zbyt niedyskretne, ale dla mnie to bardzo ważne. Musi pani wiedzieć, że się jeszcze nie poddaję, walczę z tym i stąd bierze się moje pytanie: czy pani naprawdę jest... naprawdę jest jego... żoną? Teraz usta kobiety-manekina drgnęły, jakby pogodziwszy się
z bólem, chciała pokazać, że potrafi się uśmiechać. – Czy mogę usiąść obok pani na łóżku? Ach, wszystko jedno, Judith po prostu usiadła i wzięła do ręki bezwładną dłoń Belli. Przez moment patrzyły na siebie w milczeniu, a zegar ścienny wykonywał swoją pracę. W końcu oczy Judith napełniły się łzami. – Pani na pewno jest pod wpływem silnych lekarstw. Biedaczka... Znam to, człowiek jest jak sparaliżowany, jak zamurowany, jakby nie pochodził z tej planety, prawda? Teraz blada kobieta zamrugała oczami. Musiała kiedyś być piękna, gdy jeszcze żyła w zgodzie z własnym rozumem, a nie wbrew niemu. – To dla mnie bardzo ważne, Bello, chcę pani coś powiedzieć. Nie wiem, czy jest pani w stanie mnie zrozumieć... albo czy w ogóle chce mnie pani zrozumieć, ale muszę to pani powiedzieć. Nie kochałam Hannesa, nigdy, naprawdę nigdy. Ale za późno się zorientowałam. To mój wielki błąd. To moja... wina. Kobieta poruszyła teraz głową, próbowała przekręcić ją w lewo, w prawo, napinała przy tym bezwładne mięśnie twarzy. Najwidoczniej tak ciężko przychodziło jej teraz zasygnalizowanie protestu. – Nie wiem, czy mam prawo, wobec pani... Bóg wie, co pani przeżyła, jak do tego doszło, że pani... Czy były to głosy? Głosy zza ściany? Znam Hannesa. On jest do wszystkiego zdolny. Dąży konsekwentnie do celu. Nie potrafi inaczej. Jego pojęcie miłości... nie ma nic wspólnego z miłością. Bardzo panią przepraszam, jeśli... – zająknęła się Judith. Isabella najpierw zacisnęła tylko powieki, potem poruszyła prawą dłonią, odsunęła ją od Judith i przeniosła w kierunku
stojącej przy łóżku szafeczki. Wyciągnęła kciuk, żeby coś wskazać. Obok stosu ilustrowanych książek stał radiobudzik, przed nim szklanka z wodą, obok leżały skórki od bananów, opakowania z lekarstwami i termometr, a w małym azjatyckim wazonie stało kilka niebieskich kwiatów z plastiku. Ale kobieta o szklistej karnacji najwidoczniej miała na myśli stojącą za tymi wszystkimi przedmiotami jasnobrązową drewnianą szkatułkę. Judith wyjęła z niej naszyjnik z wielkimi, połyskującymi kulkami ciemnobeżowego bursztynu. – Piękne, ale nie w moim guście – powiedziała. – Mam nadzieję, że pani bardziej lubi bursztyn niż ja. Kobieta znowu przymusiła się do uśmiechu. Gdy Judith chciała włożyć naszyjnik z powrotem do szkatułki, zauważyła w środku rysunek wykonany ołówkiem na pożółkłym już papierze – grubaśne serce. Na odwrocie kilka odręcznie napisanych linijek. Judith przeczytała krótki tekst, raz, potem jeszcze raz, w końcu chwyciła kobietę za rękę, ścisnęła ją i powiedziała: – Bello, mam do pani ogromną prośbę. Czy mogę ten list pożyczyć? Tylko na jeden dzień. Przyniosę go z powrotem, nie zostawię tu pani samej. Porozmawiam z pani matką, zaraz, jak najszybciej, opowiem jej całą historię. Wszystko będzie... Wszystko znów będzie... dobrze. Zajmę się panią, obiecuję.
3 Wieczorem miało się odbyć uroczyste przedświąteczne spotkanie w gronie rodziny i najbliższych przyjaciół. Miała to być niespodzianka przygotowana specjalnie dla Judith, chociaż wszyscy sądzili, że i tak niewiele dotrze do jej świadomości. Ale nie chcieli psuć Hannesowi radości z szykowania tej niespodzianki. Późnym popołudniem Judith, Bianca i Basti poczynili wszystkie kroki, by ta szczególna uroczystość miała swój happy end. Judith wślizgnęła się jeszcze ten jeden raz do łóżka i nasłuchiwała. Słyszała, jak schodzą się pierwsi goście, jak trącają się kieliszkami napełnionymi szampanem, sypią, jak zawsze na wstępie, frazesami dla rozgrzania strun głosowych i rozluźnienia atmosfery. Od czasu do czasu goście szeptali też poważnie i z przejęciem, zmartwieni kondycją swej bezwolnej gospodyni. O swoim stanie ducha dowiedziała się, że „jest stabilny”, że „już przezwyciężyła kryzys”, że „już od dawna nie było żadnych incydentów”, że „grzecznie je”. I jaka „wspaniała jest współczesna medycyna” z jej paletą genialnych lekarstw, które sprawiają, że chorzy psychicznie pacjenci mogą „godnie egzystować” w domu. Co więcej, Hannes stwierdził, że Judith jest „naprawdę pogodną i zrównoważoną kobietą”. I że „przy obecnej kondycji może dożyć setki”. Na koniec debaty o zdrowiu mama oficjalnie podziękowała Hannesowi za ofiarną opiekę nad jej córką. Na dowód swego uznania odcisnęła mu na obu policzkach swoimi grubo pomalowanymi wargami ordery zasługi w kolorze wiśni bądź czerwonego wina, co goście przyjęli z aplauzem. Odgłos cmoknięć był słyszalny nawet w pokoju Judith. Wieczór zmierzał teraz ku pierwszej kulminacji. Judith pozwoliła, by ją „obudzono”, wyprowadzono z łóżka i przygotowano
na spotkanie z gośćmi. Nalegała na kreację ze swej zimowej, psychotycznej kolekcji, czyli na piżamę z fioletowej flaneli i czarny szlafrok frotté. Potem wszyscy goście mogli ją serdecznie objąć i powitać wśród żywych. Jedynie wobec Lukasa zachowała dystans; było jej trochę wstyd odgrywać ten teatr także przed nim. A do brata Alego, który miał szczególnie ciężki dzień, próbowała pocieszająco zamrugać. Głos zabrał gospodarz przyjęcia. – Kochana Judith, kochana rodzino i drodzy przyjaciele, jak wiecie, nie lubię długich przemówień – zaczął swe długie przemówienie. Mówił o minionych miesiącach, które dla wszystkich nie były „na Boga, łatwe”, o wyzwaniach, którym musieli stawić czoła, o zmianach w życiu człowieka, które mogą nastąpić nieomal w ciągu jednej nocy i wobec których człowiek jest bezbronny i bezradny. W tym miejscu Judith zdecydowała się na małą owację, po której nastąpiła przyjemna chwila ciszy w gronie pełnym zakłopotania. Potem Hannes zaczął się nieco streszczać i wkrótce doszedł do stwierdzenia, jakoby ten dzień był dla niego i Judith szczególny – co do tego miał zupełną rację. – Nasza, że tak powiem, sytuacja mieszkaniowa ulegnie zmianie. – Dla podkreślenia słów, przeciągał samogłoskę „a”, tak że wyszło mu: „sytuaaaacjaaa mieszkaaaniowaaa”. – Otóż nasza przestrzeń mieszkalna zostanie, że tak powiem, poszerzona. Uśmiechnął się, a Judith jeszcze raz zaczęła odruchowo mocno bić brawo. Hannes uniósł w górę klucze, zabrzęczał nimi triumfalnie i rzekł tonem średniowiecznego odźwiernego:
– A teraz poproszę was, żebyście poszli za mną. Judith zawisła na ramieniu Alego i udawała bezwładnego manekina. W rzeczywistości była jedyną osobą, która wiedziała, dokąd Hannes ich zaprowadzi. Z podobnym modelem „poszerzania przestrzeni mieszkalnej” zapoznała się całkiem niedawno. Chwilę później znaleźli się w sąsiednim mieszkaniu, które należało w niedalekiej jeszcze przeszłości do świętej pamięci Helmuta Schneidera. W zdumieniu przyglądali się starannie odnowionym pomieszczeniom. Hannes wykonał kawał dobrej roboty, a na dodatek trzymał wszystko w tajemnicy, nie licząc nocnych hałasów, które sprawiły, że Judith prawie postradała zmysły. Prawie. W takich uroczystych momentach nie wchodzi oczywiście w rachubę żadna dyskusja o gustach, nie mówiąc o jakimkolwiek sporze, choć każdy centymetr kwadratowy starannie odnowionej powierzchni zdradzał, że architekt odpowiedzialny za aranżację wnętrza na co dzień zajmuje się wystrojem aptek. – Wynająłem to mieszkanie, żebyśmy sobie wzajemnie nie deptali ciągle po piętach – powiedział z pretensjonalną skromnością Hannes. Używając liczby mnogiej, miał zapewne na myśli mamę, która przeżywała chyba trzecią młodość. Judith oddaliła się od grupy i odkryła stół z kanapkami. Uznała bufet za otwarty. – Czy mogę jeszcze raz prosić was o uwagę? Mógł. Bo w zanadrzu miał jeszcze jedną niespodziankę, która czekała za lekko przymkniętymi białymi drzwiami i przez wąską szczelinę już teraz zdradzała swą fenomenalną siłę iluminacji. Wszyscy stali w nowym pokoju Judith, który miał pełnić funkcję saloniku, sypialni, miejsca odpoczynku i zmęczenia, przestrzeń
życiową w nocy i za dnia. Miał być specjalnie dla niej uszykowaną pięciogwiazdkową klatką, w której byłoby wszystko, co Hannes uważa za konieczne, aby mogła „godnie egzystować”, łącznie z nową, jeszcze większą paterą na owoce, w której jednakże jak na razie znajdowały się tylko trzy banany – ale nad tym jeszcze popracuje. Judith podeszła do ściany, która prawdopodobnie oddzielała jej nowy pokój od starej sypialni, i dyskretnie ją obmacała. Miała ochotę zapytać Hannesa, w jaki sposób wywoływał dźwięk blaszanych arkuszy. Czy jego głos za każdym razem rozlegał się na żywo, czy był odtwarzany z magnetofonu? Może nawet umieścił w murze głośniki? Ale rozwiązanie tej zagadki nie było już jej zadaniem. Oczarowane spojrzenia gości skoncentrowały się na środku pomieszczenia. Właśnie tam nad przeznaczonym dla niej łóżkiem wisiał majestatycznie elegancki kryształowy żyrandol z Barcelony i rozsiewał niepowtarzalne, błyskotliwe refleksy świetlne. – Ten żyrandol, drodzy moi przyjaciele, ten żyrandol ma dla nas obojga szczególne znaczenie – mówił Hannes. – W jego świetle Judith i ja, że tak powiem... – Zawiesił głos. Ta krótka przerwa w jego przemowie była konieczna, żeby wymusić uśmiech na twarzach wzruszonych zaistniałą sytuacją gości. – Otóż w jego świetle w pewnym sensie zrodziła się nasza miłość. Niepoprawna Judith podeszła od tyłu do żyrandola, obiema rękoma szarpnęła mocno kryształowe sznury, wywołała tę dziwną, a jednocześnie tak znajomą melodię, po czym wybuchnęła głośnym śmiechem. – Zobaczcie, jak się cieszy! – zawołał Hannes. Inni też to zauważyli.
4 Dzwonek do drzwi zakończył przedstawienie. Goście umilkli. – To do mnie – oznajmiła Judith jasnym, dźwięcznym głosem, od którego zdążyła się już odzwyczaić. Do środka weszli Bianca i Basti w towarzystwie dwóch obcych mężczyzn, którzy zatrzymali się w przedpokoju. – Przepraszam, że przeszkadzamy – powiedział niższy. Szkła okularów zaparowały mu, być może z zakłopotania. – Ależ panowie wcale nie przeszkadzają – zaprzeczyła Judith dla dodania im animuszu. – My i tak świętujemy. Proszę wybaczyć mój strój, niestety nie mam jeszcze głowy do wyboru garderoby odpowiedniej na taką okazję. Nie spoglądając za siebie, na gości, odczuwała radość, pewna, że teraz wszyscy gapią się na nią zdumieni. Zwłaszcza Hannes; jemu na pewno z wrażenia „opadły skarpetki”. – Panowie są z policji kryminalnej – pospiesznie wyjaśniła Bianca. – Panowie inspektor Bittner i nadinspektor Kainreich. Pochyliła się ku nim, jakby chciała, żeby zrobiono jej zdjęcie z oboma mężczyznami. Basti z wypiekami na twarzy stał obok i miał usta otwarte nieco szerzej niż zazwyczaj. – Pan Bergtaler? – zapytał nadinspektor, patrząc na zdezorientowaną, patrzącą z osłupieniem grupę. – To ja – odpowiedział Hannes. Wyglądał na przytłoczonego. Spuścił wzrok, a kąciki ust drgały mu jak wówczas w kawiarni Rainer, gdy Judith po raz pierwszy próbowała z nim zerwać. – Mamy do pana kilka pytań, dlatego prosimy, aby pan... – Pytań? – wykrztusiła osłupiała mama. – Dlatego prosimy, aby pan udał się z nami na komisariat,
żebyśmy... – Ależ oczywiście, panie inspektorze – przerwał Hannes drżącym głosem. – Jeśli tylko mogę pomóc. Judith: – Może, może. Mama: – Na komisariat? – To jest niestety konieczne, ponieważ złożono na pana doniesienie o popełnieniu kilku przestępstw... – W dłoni inspektora znalazł się niebieski notatnik. Policjant chrząknął i odczytał: – Zarzuca się panu przestępstwa z paragrafów: 99 – pozbawienie wolności, 107 – groźby karalne, 107a – uporczywe nękanie, 109 – naruszenie miru domowego... Mama: – Ależ, na Boga, o co chodzi? Co się stało? – Uwierz mi, mamo, nie chcesz tego wiedzieć – odpowiedziała Judith. Dała znak Biance, ta trąciła Bastiego, który zamknął usta i otworzył drzwi. – Mamy jeszcze jednego niespodziewanego gościa. Judith wyszła naprzeciw wysokiej, chudej kobiecie z krótkimi siwymi włosami, która czekała na zewnątrz; wzięła ją pod rękę, poprowadziła do matki i powiedziała formalnym tonem: – Pani pozwoli, pani Permason, to jest moja mama. Mamo, to jest pani Adelheid Permason, teściowa Hannesa. Szok, który spowodowały te słowa, sprawił Judith taką przyjemność, jakiej nie zaznała ani razu w ciągu ostatnich kilku miesięcy. – Pragnę wyjaśnić moim drogim gościom, którzy oniemieli
z wrażenia... – tu zaczerpnęła powietrza – że Hannes ma żonę Isabellę, córkę pani Permason. Przez wiele lat, a dokładnie mówiąc po dzień dzisiejszy, sprawował nad nią, że tak powiem, „opiekę psychiatryczną”. – Coś ty zrobił? – krzyknęła chuda, siwowłosa kobieta. – Dlaczego nam to zrobiłeś? Wszystkie spojrzenia utkwiły teraz w Hannesie, który przysiadł na krześle, ukrył twarz w dłoniach i zaczął kiwać gwałtownie głową. – To ty jesteś chory, Hannes! – krzyknęła pani Permason. – To ty jesteś chory. Ciężko chory na umyśle! Judith: – Abyście zrozumieli, o czym mowa, przyniosłam kilka linijek, które Hannes napisał do Isabelli. Były one dołączone do ślicznego naszyjnika z bursztynów, który podarował jej trzynaście lat temu. – Judith uniosła dłoń z pożółkłą kartką, na której narysowane było serce i przeczytała: – Dla Isabelli, mojego anioła stąpającego po ziemi, z okazji jej 25 urodzin. Miłość połączyła nas na wieki. Jesteś moim światłem, a ja Twoim cieniem. Nie możemy istnieć jedno bez drugiego. Gdy Ty oddychasz, oddycham także ja! Na zawsze Twój Hannes. KONIEC
W matni Spis treści
Faza pierwsza 1 2 3 4 5 6 7 8
Faza druga 1 2 3 4 5 6 7 8
Faza trzecia 1 2 3 4 5 6 7 8
Faza czwarta 1 2 3 4 5 6 7 8 9
Faza piąta 1 2 3 4 5 6 7 8
Faza szósta 1 2 3 4 5
Faza siódma 1 2 3 4 5 6
Faza ósma 1 2 3 4
Faza dziewiąta 1 2 3 4 5
Faza dziesiąta 1 2 3 4 5
Faza jedenasta 1 2 3 4 5 6 7
Faza dwunasta 1 2 3 4 5
Faza trzynasta 1 2 3 4 5 6
Faza czternasta 1 2 3 4 5 6 7
Faza piętnasta 1 2 3 4
Karta redakcyjna
Tytuł oryginału: EWIG DEIN Copyright © Deuticke im Paul Zsolnay Verlag Wien 2012 Copyright © 2014 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2014 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz Redakcja: Grzegorz Krzymianowski Korekta: Iwona Wyrwisz, Magdalena Bargłowska ISBN: 978-83-7508-930-1 WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o. Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 e-mail:
[email protected] www.soniadraga.pl http://www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga E-wydanie 2014
Plik ePub przygotowała firma eLib.pl al. Szucha 8, 00-582 Warszawa e-mail:
[email protected] www.eLib.pl