1 2 [ a f t e r s t o r m ] B e a u t i f u l L i e 3 4 GABRIELLA BROWN KATHERINE PARKER [ a f t e r s t o r m ] _____________________________________...
14 downloads
33 Views
2MB Size
1
2
[after storm]
Beautiful Lie
3
4
GABRIELLA BROWN KATHERINE PARKER
[after storm] _____________________________________________________
Beautiful Lie _____________________________________________________
5
Copyright © 2016 by Gabriella Brown All rights reserved
Projekt okładki Gabriella Brown
6
Drogi Czytelniku, przykro mi, że nie znam Cię osobiście i prawdopodobnie nigdy nie poznam. I choć nie wiem jak masz na imię, to chciałabym tą książkę zadedykować właśnie Tobie. Powtarzając z Neilem Gaimanem: „Sam wiesz, z wyrazami czego i zapewne wiesz, czemu”.
7
R O Z D Z I A Ł 1. Porzucone nadzieje
_______________________________________
Mój maciupeńki skromny kącik, który w myślach wynosiłam do rangi gabinetu, przypominał bardziej centrum dowodzenia NASA, niż pokój przeciętnego amerykańskiego obywatela. Nie dało się ukryć – była to najporządniejsza część burdelu, który dzieliłam z Michaelem. Słowo „porządek” nie istniało zarówno w jego słowniku, jak i w pojęciu jego „ziomali”, którzy aktualnie gęsto ścielili podłogę, począwszy od drzwi mojego pokoju, aż do samego wyjścia. Natomiast ja, zabarykadowana w moich czterech ścianach, próbowałam zapomnieć o drażniącym zapachu alkoholu i tytoniu przenikających przez szparę w lichych drzwiach, tak
8
słabych, że przy użyciu niewielkiej siły pięść przechodziła przez nie na wylot. Wierzcie mi. Coś o tym wiedziałam. Bynajmniej to nie ja byłam osobą w nie uderzającą, a dziury po wielkich łapskach łatałam przynajmniej ze dwadzieścia razy. Przy kolejnym razie zostanie tylko futryna, a wtedy już nic nie będzie mnie oddzielać od widoków, których wolałabym nigdy nie ujrzeć. Moje życie tutaj, na Rock Creek Road, było koszmarem, z którego każdego dnia pragnęłam się wyrwać. Zapytacie pewnie, dlaczego do tej pory tego nie zrobiłam? Z dwóch bardzo prostych powodów. Po pierwsze zwyczajnie nie było mnie na to stać. Próbowałam odkładać coś ze skromnej wypłaty, którą zapewniał mi staż w Storm Prediction Center*. I kiedy uzbierałam już całkiem sporą sumę i zaczynałam rozglądać się za skromnym mieszkaniem, dziwnym zbiegiem okoliczności pieniądze, które cały czas skrzętnie ukrywałam, nagle zniknęły, a Michael oczywiście nie miał zielonego pojęcia, co mogło się z nimi stać. A drugi powód? To właśnie *
Storm Prediction Center, SPC (pol. Centrum Prognoz Burzowych) z siedzibą w Norman (Oklahoma, USA) zajmuje się wydawaniem prognoz burzowych przy wykorzystaniu danych zdobytych z obserwacji satelitarnych, stacji pogodowych, balonów meteorologicznych, samolotów, radarów itp. Z prognoz tych korzystają między innymi terenowe biura National Weather Service (NWS, pol. Narodowy Serwis Pogodowy) przy wydawaniu ostrzeżeń meteorologicznych. (Jeśli nie zaznaczono inaczej, wszystkie przypisy pochodzą od autora). 9
on. Michael. Mój pseudo-chłopak, który uważał mnie i traktował jak swoją własność. Żyłam w wolnym kraju, ale wcale nie czułam się wolna. Każde moje starania by stamtąd odejść wyzwalały w Michaelu agresję, która mnie paraliżowała i odbierała mi chęć na podejmowanie kolejnych prób ucieczki. Naprawdę nie miałam nikogo, kto mógłby wyciągnąć do mnie pomocną dłoń. Moim zadaniem było „trzymać gębę na kłódkę i się nie wychylać”. Nikt o niczym nie wiedział. Nikt nie mógł mi pomóc. Byłam zdana jedynie na siebie i na własny spryt. Kończyły mi się pomysły, a i nadzieja na „lepsze jutro” stawała się coraz bledsza. Wieczorne libacje nie były już dla mnie niczym nowym. Każdego dnia działy się tu rzeczy, o których wolelibyście nie wiedzieć. Miałam szczęście, jeśli jakimś cudem udawało mi się wymknąć. Jechałam wtedy do SPC, znajdowałam sobie jakiś cichy kąt z dala od wścibskich oczu i uczyłam się aż do rana. Za parę miesięcy kończyłam studia. Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, z niecierpliwością czekałam na egzaminy końcowe. Co więcej, miałam zamiar zdać je najlepiej ze wszystkich. Często zdarzało mi się zasnąć nad opasłym tomiszczem „Prognoz konwekcyjnych dla zaawansowanych”. Kiedy zaczynało świtać, a ja byłam półprzytomna i ledwo widziałam na oczy, z ręką na sercu, jadąc trzydzieści na godzinę, wracałam do mieszkania. Wślizgiwałam się do łóżka jak 10
gdyby nigdy nic, próbując odpocząć, zanim Michael zagoni mnie do sprzątania po imprezie. Początkowo słyszałam wiele ciekawskich pytań. Ludzie dziwili się, dlaczego spędzam całe noce w pracy, a nie w domu. Ich spojrzenia mówiły do mnie: „Dziwak”. Lecz już po sekundzie zapominali o tej pokręconej dziewczynie pracoholiczce, której imienia prawie nikt nie znał i poznać nie chciał. Każdego dnia patrzyłam, jak mąż Susan odbiera ją po pracy. Mama Ryana już od progu obwieszczała, którą z jego ulubionych potraw ugotowała tym razem. Jessica codziennie opuszczała SPC jak na skrzydłach, nie mogąc doczekać się, kiedy wróci do swojej ukochanej córeczki. Anne co chwilę otrzymywała ckliwe wiadomości od narzeczonego, a Jake narzekał na wieczny harmider robiony przez trojaczki. Niby nic takiego. Jednak, gdy patrzyłam na te zwyczajne codzienne sytuacje, czułam się jeszcze bardziej samotna niż zazwyczaj. Wiedziałam, że po mnie nikt nie przyjedzie, nikt nie ugotuje mojego ulubionego obiadu, nie wrócę do domu pełnego harmidru i chaosu do ukochanej rodziny. Nie dostanę SMS-a, który wywoła wstydliwy uśmiech na mojej twarzy. Żadna z tych rzeczy się nie stanie, bo żyłam sama, w świecie, który mógł się beze mnie obejść. Tak było od zawsze. Kiedyś myślałam, że Michael jest inny. Spędziliśmy jakiś czas razem w domu dziecka. Sądziłam, że doskonale go znam. Później nasze drogi się rozeszły. Gdy spotkaliśmy się po kilku latach, doszłam do wniosku, że kto jak kto, ale Michel będzie w 11
stanie świetnie się mną zaopiekować. Przecież był w takiej sytuacji jak ja. Wiedział jak to jest. Omamił mnie słodkimi obietnicami i zapewnieniami , że za mną tęsknił i mu na mnie zależy. Stworzył piękną historyjkę o tym, jak desperacko próbował mnie znaleźć, bo nie mógł znieść rozłąki. A ja jak głupia mu uwierzyłam. Kiedy z nim zamieszkałam, przez parę miesięcy wydawało mi się, że jest najlepszym chłopakiem pod słońcem, a ja wygrałam los na loterii. Potraficie uwierzyć w to, że naprawdę wiązałam z nim wielkie nadzieje na przyszłość? W myślach już widziałam siebie stojącą na ślubnym kobiercu, tworzyłam w głowie obraz idealnej sukni, w której będę wyglądać jak prawdziwa księżniczka. Śniłam o momencie w którym Michael uklęknie na jedno kolano i zada najcudowniejsze pytanie na świecie. Marzyłam tylko o tym. Ale później coś się zmieniło. Najpierw odczuwałam tylko lekkie zaniepokojenie. Intuicja podpowiadała mi, że nie zobaczyłam jeszcze drugiej strony medalu. Coś odbierało mi wewnętrzny spokój, a ja nagle przestałam czuć się bezpiecznie. Stopniowo zaczęłam odkrywać, co znajdowało się pod przykrywką słodkich słów i pięknych kłamstw. Każdy krok w stronę zrozumienia gorzkiej prawdy był jak kolejny łańcuch uwiązany do moich nóg. Łańcuch łączący mnie z Michaelem i jego popapranym życiem. Na końcu kolorowej tęczy uwodzącej mnie z daleka znalazłam nie garnuszek pełen złota, a jedno wielkie ohydne bagno, z którego nie sposób 12
było się wydostać. Rozpaczliwie wyciągałam ręce mając nadzieję, że ktoś je w końcu złapie. Niestety, pomoc nie nadchodziła, a ja pogrążałam się coraz bardziej. Czułam się samotna, przerażona, zagubiona... niepotrzebna i niekochana. Każdego dnia dopadała mnie jedna myśl. Może mnie po prostu nie da się kochać. Może moja druga połowa nie istnieje i właśnie tak ma wyglądać moje życie... Wszystkie te negatywne emocje zamiatałam pod dywan. Nie mogłam dopuścić, by mną zawładnęły, dlatego im bardziej starały się wyjść na zewnątrz, tym bardziej je w sobie ukrywałam. Nie miałam wyboru. Tylko tak mogłam przetrwać. Każdego dnia zastanawiałam się, czy to się kiedykolwiek zmieni. Marzyłam o tym, lecz powoli zaczynało docierać do mnie, że będę potrzebować małego cudu, żeby móc stąd odejść bez żadnych konsekwencji i zacząć jeszcze raz. Nowy początek to wszystko o czym teraz marzyłam. Miałam sobie do zarzucenia tylko jedno. Cały czas zdawało mi się, że jestem na to wszystko za mądra. Jakim cudem dałam się w to wszystko wplątać? Wierzcie mi lub nie, ale nie potrafiłam tego wyjaśnić. Tak samo jak nie potrafiłam wyjaśnić, dlaczego jakieś piętnaście kilometrów na północ od Norman, nad niewielkim miasteczkiem Moore zaczynają kotłować się niebezpieczne chmury, co wyraźnie widziałam na najnowszym zdjęciu satelitarnym...
13
R O Z D Z I A Ł 2. „Dobre dni”
_______________________________________
Coś mnie zaniepokoiło, choć nie wiedziałam jeszcze co. Z napięciem czekałam na dalszy rozwój sytuacji. Bębniąc palcami o drewniany blat biurka, nerwowo spoglądałam na miniaturowy zegar na ekranie, odliczający czas do następnej aktualizacji danych. Rzuciłam jeszcze szybko okiem na oficjalne prognozy i ostrzeżenia na nadchodzącą noc. Zobaczyłam jedynie uspakajającą jedynkę zaznaczoną na zielono, uprzedzającą o niewielkiej możliwości pojawienia się umiarkowanie silnych burz i słabych opadów. Nocny dyżur w centrali SPC przypadł dzisiaj zeszłorocznemu absolwentowi
14
OU* - Panu Wszechwiedzącemu, który mimo rewelacyjnych wyników końcowych, miał tendencję do ignorowania głosu rozsądku w postaci dobrych rad bardziej doświadczonych kolegów po fachu. Jego dyżur, jego prognozy, jego ostrzeżenia i nikt nie miał prawa z tym dyskutować. Niestety, Roger należał także do kółeczka wzajemnej adoracji SPC, które chroniło go przed wieloma konsekwencjami złych decyzji, które podejmował. Obgryzając resztki paznokci i rozciągając i tak już sflaczały sweter, wpatrywałam się w ekran szukając odpowiedzi, która znajdowała się tuż przed moimi oczami. I gdy w końcu ją znalazłam w wraz z najnowszymi danymi, które właśnie wyświetliły się na monitorze, wcale nie poczułam się lepiej. Nocne zagrożenie tornadem. Błyskawicznie przeprowadziłam w głowie kalkulację. Dane nie były jednoznaczne. Prawdopodobieństwo powstania groźnego wiru było takie samo, jak to, że przez Moore przetoczy się jedynie gwałtowna burza z gradem. Pięćdziesiąt na pięćdziesiąt. Co robić? Co robić?! Zaufać Rogerowi? Nie. Nie mogłam. Musiałam osobiście upewnić się, że nie popełni błędu, którego stawką było życie sześćdziesięciu tysięcy nieświadomych niczego mieszkańców Moore. Co najwyżej po raz kolejny okażę się nadgorliwym kujonem podlizującym się szefowi. Moje pojawienie się w SPC i tak nikogo nie zdziwi, *
OU (ang. Oklahoma University) – Uniwersytet Oklahomy oferujący jedne z najbardziej prestiżowych studiów meteorologicznych w USA. 15
więc nie miałam nic do stracenia. W jednej chwili zerwałam się z krzesła, niemalże je przewracając. Chwyciłam za komórkę. Zaklęłam cicho pod nosem, gdy zobaczyłam, że bateria całkowicie się rozładowała. Grzebałam przez chwilę w przepastnej szufladzie biurka w poszukiwaniu ładowarki, ale zanim zdążyłam chociażby podejść do kontaktu, dookoła mnie zapanowały egipskie ciemności. Nie wiedzieć czemu, prądu zabrakło tylko w naszym budynku. — Serio? — rzuciłam gniewnie w stronę laptopa, jakby burza sunąca prosto na Moore była czemukolwiek winna. W pośpiechu chwyciłam mój czarny plecak, zapakowałam do niego laptopa i parę innych potrzebnych rzeczy. Poruszałam się niemalże bezszelestnie, mimo że pokój był oświetlany jedynie przez „brudne” światło ulicznej latarni. Narzuciłam na siebie ciemną bluzę z kapturem, założyłam trampki, a plecak zarzuciłam na ramię. Serce podeszło mi do gardła, gdy powoli otwierałam drzwi, centymetr za centymetrem. Modliłam się, żeby żadne skrzypienie nie rozdarło ciszy panującej teraz w mieszkaniu. Rozejrzałam się po pokoju, który powinien być salonem, ale już od dawna go nie przypominał. Mój wzrok powoli przyzwyczajał się do ciemności. Światło wpadające teraz do środka z ulicy nadawało wszystkiemu przerażający wygląd. Na brudnej od piwa kanapie półleżały trzy tyczkowate, na moje szczęście nieprzytomne, postacie. Kilka osób leżało na 16
podłodze w najdziwniejszych pozycjach. Nigdzie nie widziałam Michaela. Liczyłam na to, że już dawno „odleciał” i nie zauważy mojego zniknięcia. W zaistniałych okolicznościach miałam wrażenie, że od drzwi wejściowych dzielą mnie całe kilometry. Czułam się jakbym chodziła po polu minowym. Wstrzymałam oddech, gdy prowadziłam mój zgrabny slalom, stawiając stopy w miejscach, w których podłoga skrzypiała najmniej. Ćwiczyłam to chyba z milion razy. Było warto, bo niezauważona dotarłam do przedpokoju, gdzie migiem wymacałam wiszące na ścianie klucze od auta i mieszkania. Moja dłoń już chwytała za klamkę, kiedy żołądek nagle zwinął mi się w supeł. Poczułam silną rękę zaciskającą się boleśnie na moim ramieniu. Już wiedziałam co to oznacza. Kłopoty. Duże kłopoty. — A dokąd to? — zapytał mnie opryskliwie. Ledwo stał na nogach. Zataczał się co chwilę na lewo i prawo, a pomimo to nie potrafiłam się wyrwać. Michael był ode mnie wyższy o ponad głowę i często odwiedzał siłownię. Zbyt często. Jego oczy nie były już oczami młodego życzliwego chłopaka, którego znałam dziesięć lat temu. Teraz patrzyły na mnie puste, przekrwione ślepia pijaka i ćpuna, który stoczył się na samo dno. — Muszę jechać do SPC. Nad Moore robi się groźnie. Możliwe, że powstanie tam tornado. Chcę się upewnić, że Roger wie co robi — z przerażeniem, które bardzo starałam się ukryć, wyrzucałam z siebie kolejne informacje. Zdarzało 17
się, że Michael miał „dobre dni”, liczyłam na to, że dziś będzie jeden z nich. Przeliczyłam się. — Nigdzie nie jedziesz — powiedział władczym tonem. Chwycił mój plecak, zdjął mi go z ramienia i niedbale rzucił w kąt, nie zważając na zawartość. Wzdrygnęłam się, gdy laptop gruchnął o ziemię. — Trzeba posprzątać ten syf. Zajmij się tym. Teraz. — Michael, proszę. Posprzątam rano — zaczęłam cicho, unikając jego wzroku. — Wiesz jaki on jest. Sprawdzałam ostrzeżenia które wydał. Kompletnie zignorował zagrożenie. Muszę być pewna, że mieszkańcy Moore są bezpieczni. Mieszka tam kilku moich profesorów. To dla mnie bardzo, bardzo ważne. Postaram się szybko wrócić. Upewnię się tylko, czy wszystko jest w porządku... — Nie denerwuj mnie! Roger nie jest małym dzieckiem! I ta twoja mania kontrolowania wszystkiego! Mnie też lubisz sprawdzać, co?! Przyznaj się! To ty grzebałaś ostatnio w moich rzeczach! Czego tam szukałaś?! — jego głos zaczynał się niebezpiecznie podnosić. Stał tak blisko, że czułam na twarzy jego cuchnący papierosami oddech. Mięśnie miał napięte, a pięści zaciśnięte. Byłam przerażona nie na żarty. Jednak wojownicza część mnie wygrała walkę z rozsądkiem. Przegięłam. — Sam dobrze wiesz, jaki on jest. Nie będę ryzykować czyimś życiem. Poza tym nie będziesz mi mówił, co mam robić, a co nie! Mam już tego dosyć! — rzuciłam, zanim w 18
ogóle zdążyłam pomyśleć. W tej samej sekundzie, w której zdałam sobie sprawę z tego co powiedziałam, zaczęłam żałować, że nie „trzymałam gęby na kłódkę”. Michael, który właśnie oddalał się w stronę kuchni, nagle odwrócił się na pięcie. Przez kilka sekund patrzył na mnie wściekłym wzrokiem. Twarz miał wykrzywioną w jakimś dziwnym psychopatycznym grymasie. Jego wzrok sprawiał, że z każdą chwilą czułam się coraz mniejsza. Coraz bardziej bezbronna. Zamknęłam oczy, bo wiedziałam, co dalej nastąpi. Próba ucieczki była bezsensowna. Pierwszy cios wylądował na policzku. Zasłoniłam się ręką, choć przecież wiedziałam, że to nic nie da. Po uderzeniu w brzuch zgięłam się wpół. Poleciałam na komodę, która stała za mną. Jej ostry kant wbił mi się mocno w plecy. Michael walił pięściami gdzie popadnie. Coś go opętało. Dzieła dokończyło kopnięcie w żebra. Zawyłam z bólu. Mdliło mnie. Miałam wrażenie, że zaraz rozsadzi mi głowę. Wszystko było zamazane. Nie miałam siły. Po kolejnym ciosie upadłam. Uderzyłam głową o twardą kamienną posadzkę. Ciemność. Mrok. Cisza. Spokój. Nareszcie...
19
R O Z D Z I A Ł 3. F5
_______________________________________
Ocknęłam się dokładnie w tym samym miejscu, w którym upadłam. Michael zostawił mnie tak, jak leżałam. W pierwszej chwili nieco się zdziwiłam, ale już w kolejnej zastanawiałam się dlaczego. Być może wciąż miałam nadzieję, że pomimo wszystkiego co zrobił i pomimo tego jaki był, znajdzie się w nim choć odrobina ludzkich uczuć. Powoli przekonywałam się, że chyba nie miał ich już wcale. Otaczała mnie ciemność. W mieście również brakowało prądu. Cisza aż dzwoniła mi w uszach. Leżałam nieruchomo, niemalże sparaliżowana, bojąc się wykonać jakikolwiek, nawet najmniejszy ruch. Bałam się, że jeśli to zrobię Michael
20
wróci, a tego bym nie zniosła. Nie teraz. Byłam już u kresu sił. Na skraju wytrzymałości... Po moim policzku stoczyło się kilka samotnych łez, ale ku mojemu zaskoczeniu, na tym się skończyło. Nie histeryzowałam. Nie czułam rozpaczy. Nie czułam właściwie nic oprócz okropnej pustki i najzwyczajniejszego na świecie smutku. To był ten rodzaj otępienia pojawiający się w chwili, gdy godzicie się ze wszystkim. Godzicie się ze swoim losem, z tym co was spotyka, niemo na to przystajecie, tak jakbyście przyznawali, że przecież i tak na to zasługujecie. Jedyne co w tej chwili było silniejsze ode mnie, to ból. Nabrałam głębiej powietrza. Skrzywiłam się. Kłócie w klatce piersiowej był niemalże nie do zniesienia, lecz całe szczęście, powoli ustępowało. Podniosłam się powoli, centymetr za centymetrem, zaciskając zęby. Wciąż kręciło mi się w głowie. Cały przedpokój dosłownie wirował. Moje próby stanięcia na nogi były kompletnie nieudaczne. Oparłam się o ścianę, bo nagle zalały mnie zimne poty. I wtedy sobie przypomniałam. Przecież miałam jechać do SPC! Stękając cicho pod nosem schyliłam się sztywno by podnieść plecak. Upłynęła dłuższa chwila, zanim wygrzebałam z niego małą latarkę. Spojrzałam na czarny zegarek na moim lewym nadgarstku. Dochodziła druga nad ranem. Leżałam nieprzytomna przez prawie dwie godziny. Nieprzenikniona czerń za oknem sprawiała, że nie byłam w stanie stwierdzić, czy burza przeszła również przez Norman. 21
Moje ciało wyraźnie protestowało i każdą swoją komórką błagało mnie, bym zakopała się w ciepłym łóżku. Nie posłuchałam. Świecąc sobie światłem słabnącej latarki, rozglądałam się chwilę za kluczami. Gdy je podniosłam nasłuchiwałam uważnie przez kilkanaście sekund. Do moich uszu nie doszły żadne niepokojące dźwięki, więc czym prędzej wyszłam z mieszkania. Biorąc pod uwagę, że czułam jakby moje ciało było zrobione z kamienia, nie była to zawrotna prędkość, jednak wystarczająca by niepostrzeżenie się wymknąć. Kiedy tylko wyszłam przed budynek owionęło mnie rześkie „deszczowe” powietrze. Chwilowo poczułam się minimalnie lepiej. Błyskawiczne śledztwo jakie przeprowadziłam dostarczyło mi odpowiedzi, których potrzebowałam. Mokry chodnik, połamane kwiaty na klombach i chodnik pełen liści i drobniejszych gałęzi wskazywały, że burza przynajmniej zahaczyła o Norman. W takim razie do jak ogromnych rozmiarów musiała urosnąć, skoro szła prosto na Moore, oddalone o piętnaście kilometrów? Niepokój narastał z każdą chwilą, podsycany świadomością, że wciąż nie wiem, co tak naprawdę się wydarzyło. Kiedy w końcu niezdarnie wgramoliłam się za kierownicę odetchnęłam z ulgą. Na razie nic mi już nie grozi. Na razie. Nie byłam do końca pewna, czy powinnam prowadzić. Każda część ciała mnie paliła, ręce drżały, a serce waliło jak młotem. Niestety, prywatny szofer wciąż pozostawał w sferze marzeń, a ja nie wyobrażałam sobie, że 22
mogłabym teraz zostać w domu. Nie dopóki Michael nie wytrzeźwieje. Przynajmniej do tego momentu. Jechałam bardzo powoli mimo praktycznie zerowego ruchu na drodze. Niezbyt długa droga do SPC zajęła mi dwa razy więcej czasu niż zwykle. Nie byłam w stanie dostrzec jakie dokładnie szkody wyrządziła burza, ale instynkt i to co zobaczyłam na drodze rozświetlanej przez samochodowe reflektory podpowiedziały mi, że było nieciekawie. A skoro tak, to co musiało dziać się w epicentrum burzy? A co z tornadem? Miałam rację, czy jednak nie? Te pytania nie dawały mi spokoju. Już wkrótce moja meteorologiczna ciekawość miała zostać zaspokojona. W bardzo ponurym nastroju dojechałam na miejsce. W tej chwili najbardziej zależało mi tylko na jednej rzeczy. Żeby się nie rozsypać. Nie publicznie. Nie upokorzyć się jeszcze bardziej. Zaparkowałam samochód na przepełnionym parkingu. Nawet tutaj, w sercu Alei Tornad, nie był to codzienny widok, zwłaszcza po drugiej w nocy. Byłam już prawie pewna, że stało się coś bardzo, bardzo złego. W żadnym innym wypadku szef nie mobilizowałby całej naszej załogi. Miałam nadzieję, że po wejściu do środka rzucę się w wir pracy i to pomoże mi jakoś przetrwać nadchodzące godziny, jednak szybko przekonałam się, że atmosfera w SPC nie była wcale o wiele lepsza od mojego własnego humoru. Kiedy pojawiłam się w biurze głównym wszystkie oczy nagle 23
skierowały się na mnie. I coś mi mówiło, że ten jeden jedyny raz nie była to tylko i wyłącznie moja paranoja. Dostrzegłam w tym kłębowisku ludzi kilka osób dających mi ostrzegawcze sygnały, ale nie wiedziałam o co chodzi, dopóki nagle nie wyrósł przede mną szef. Nie bez powodu wszyscy się go baliśmy, a kiedy zjawiał się w biurze chodziliśmy jak w szwajcarskim zegarku. Jego surowy wzrok podpowiedział mi, że z tego nie będzie nic dobrego, choć nie bardzo wiedziałam co takiego zrobiłam, że zasłużyłam na wezwanie na dywanik. — Anderson! Do mojego gabinetu! Natychmiast! Skruszona, podążyłam za nim, idąc jak na szafot. Kiedy tylko drzwi się za nami zamknęły, mężczyzna od razu walnął z grubej rury. — Co się z tobą do licha dzieje?! Wciąż nie bardzo wiedziałam, co miał na myśli, ani co przeskrobałam. Miałam nadzieję, że zaraz mnie uświadomi, bo nie chciałam udawać, że nic nie zrobiłam. Choć w sumie nie byłoby to udawanie, bo naprawdę nie wiedziałam. — Wysłałem do ciebie ze sto wiadomości! Dzwoniłem drugie tyle! Miałaś wyłączony telefon! Mamy tu urwanie głowy, nocne tornado, Moore odcięte od świata i urywające się telefony! Prosiłem was o obserwowanie sytuacji! Czyżby? — Uprzedzałem o możliwości wezwania dzisiejszej nocy! Chyba we śnie. 24
— Dlaczego natychmiast nie przyjechałaś?! Dobra. Teraz rozumiałam. Miał prawo być wkurzony. — Przepraszam pana — powiedziałam cicho. Było mi tak wstyd, że aż nie wiedziałam co powiedzieć. Zazwyczaj to nie ja byłam tą, która nawala. — Naprawdę chciałam przyjechać, od początku widziałam, że szykuje się coś wielkiego. Nie otrzymałam wiadomości, bo rozładował mi się telefon, a później nie mogłam go naładować, bo nie było prądu. Byłam już w drodze do auta, kiedy... — urwałam nagle, bo zdałam sobie sprawę z tego, co musiałabym powiedzieć. Musiałabym się przyznać, że Michael... Że pozwoliłam mu wyżyć się na mnie jak na worku bokserskim, a przecież nikt nie mógł o tym wiedzieć. — Kiedy...?! No! No! No co?! Z resztą nieważne! Nie obchodzi mnie co się stało! Wstrzymałam na chwilę oddech. To była moja pierwsza wpadka. Jeszcze nigdy nie zawiodłam. Aż do dzisiaj. Stałam jak słup soli i słuchałam wszystkich zarzutów kierowanych pod moim adresem. Zdawałam sobie sprawę, jak bardzo nie dopisałam, ale przemowa, którą cały czas kierował do mnie Parker zaczynała robić się naprawdę upokarzająca. Każde wypowiedziane przez niego słowo brzmiało jak oskarżenie, a on zdawał się dopiero rozkręcać. Cały czas milczałam. I choć bardzo chciałam puścić mimo uszu jego krzywdzące uwagi, to każda z nich wwiercała się we mnie boleśnie, dokańczając dzieło napoczęte przez Michaela. 25
— Powiesz coś wreszcie?! Chcę zniknąć. Ulotnić się. Założyć czapkę niewidkę. Wyjechać. Daleko stąd. — Wiem, że nawaliłam na całej linii. Przepraszam, naprawdę. Przykro mi, że nie mogę podać satysfakcjonującego wyjaśnienia mojego spóźnienia, więc może pozwoli mi pan wrócić do pracy. Jak widać mam sporo do nadrobienia. Nie chciałam, żeby zobaczył łzy w moich oczach. Był wyraźnie zaskoczony moją stanowczą odpowiedzią i tym, że nie próbowałam się przed nim kajać ani błagać go o puszczenie całego tego zajścia w niepamięć. Nie odpowiedział. Patrzył tylko na mnie, jakby nie wiedział czy znów wybuchnąć, czy może wreszcie mi dopuścić, więc podjęłam decyzję za niego i bez słowa wyszłam z gabinetu, próbując ochłonąć. Nie mogłam sobie pozwolić na kolejne błędy dzisiejszego wieczoru. Ten jeden mógł kosztować mnie zbyt wiele. Kiedy tylko zamknęłam za sobą drzwi, wszyscy wlepili we mnie swoje ciekawskie spojrzenia, choć przecież i tak na pewno słyszeli każde słowo. Parker darł się tak bardzo, że ciężko było go nie usłyszeć. Ledwo zdążyłam opuścić jego gabinet, a przy moim boku pojawił się kolejny oskarżyciel. — Co się z tobą działo? Miałaś do zrobienia tylko jedną rzecz, przyjechać na czas! Nawet tego nie potrafisz? — 26
usłyszałam pełne wyrzutu pretensje padające z ust Laurel, najbardziej nielubianej przeze mnie członkini naszego zespołu. Nawet na nią nie spojrzałam. Długonoga brunetka, córka bogatego dewelopera naoglądała się zbyt dużo Twistera, a teraz marzyła o świetlanej karierze pogodynki, prezentującej przed kamerą swe bujne wdzięki. — Moje spóźnienie, moja sprawa. Zajmij się swoją robotą, a mnie zostaw w spokoju i daj mi pracować — odpowiedziałam jej chłodno, siadając przy moim biurku i robiąc szybkie porządki, polegające na przewaleniu sterty rupieci na jedną stronę blatu, tak by uzyskać choć odrobinę wolnego miejsca i by dokopać się do klawiatury komputera. Laurel jeszcze przez dłuższą chwilę próbowała wytrącić mnie z równowagi, ale kompletnie ją zignorowałam, ostentacyjnie odwracając się do niej plecami. Nastała krótka cisza, a później dumne prychnięcie. Kiedy zdała sobie sprawę, że nie będę dziś obiektem, który może obrzucić obelgami, odeszła. Rozglądałam się pospiesznie za Sam – jedną z niewielu przyjaznych mi osób w tym otoczeniu, a aktualnie jedyną, która nie zachowywała się jakbym popełniła przestępstwo. Zatrzymałam ją, kiedy biegła w stronę administracji. Przykucnęła obok mojego krzesła i zaczęła szybko wprowadzać mnie w sytuację. — Mieliśmy tornado w Moore. Kategoria F5 *, ale to *
Tornado o sile F5 w skali Fujity przynosi wiatry o prędkości 419512km/h, powodując nieprawdopodobne zniszczenia m.in. podnosi 27
jeszcze niepotwierdzone. Zniszczone jest ponad osiemdziesiąt procent miasta. Roger jak zwykle zrobił wszystko po swojemu. Zignorował łowców, syreny włączyły się w ostatniej chwili, ale to i tak za późno. Liczba ofiar nieznana, jest co najmniej kilkudziesięciu rannych. Zachodnie skrzydło szpitala nie nadaje się do użytku, zniszczone są też dwie szkoły podstawowe i posterunek policji. Telefony się urywają, ktoś musi usiąść na infolinii i to ogarnąć. Aha i trzeba jeszcze zebrać raporty od łowców burz, też się do nas dobijają. Dasz radę? Bardzo wątpliwe. — Jasne! Już się za to biorę! Założyłam na głowę duże czarne słuchawki. Przetrwać. Po prostu przetrwać. Tylko tyle...
domu z fundamentów, przenosząc je na znaczne odległości. Samochody stają się pociskami zdolnymi pokonać odległość nawet 100 metrów, a drzewa są wyrywane z korzeniami. 28
R O Z D Z I A Ł 4. Miasto Terroru
_______________________________________
Rok później
Znalezienie się w środku Miasta Terroru# bez mieszkania, bez pracy, z pięćdziesięcioma dolarami w portfelu, z całym dobytkiem zapakowanym do pudeł, w rzężącym pickupie, który właśnie wydał ostatnie tchnienie, znajdowało się na ostatnim miejscu mojej życiowej listy marzeń. Jak widać, uciekanie od problemów nie było moją mocną stroną. Za to wpadanie w nie – o tak, to zdecydowanie należało do moich największych talentów. Początek maja przyniósł typowo jesienną pogodę. #
Miasto Terroru – określenie używane w odniesieniu do Chicago (Illinois, USA) ze względu na wysoki poziom przestępczości. 29
Skłębione, szare chmury wisiały nisko nad miastem, a chłodny, przenikliwy wiatr dął zaciekle, skutecznie odstraszając spacerowiczów. Od kilku dni media spekulowały o rzekomym huraganie formującym się na Atlantyku i zmierzającym w stronę wschodniego wybrzeża. Krótko mówiąc, wybrałam najgorszy moment z możliwych na urządzanie sobie „przygody życia”. Podjęłam właściwą decyzję – byłam co do tego przekonana, jednak to nie zmniejszyło ani mojego strachu ani mentalnego bólu jaki odczuwałam, nie mając najmniejszego pojęcia, co się teraz ze mną stanie. W lusterku wstecznym widziałam spanikowane oczy młodej dziewczyny, która zdała sobie w końcu sprawę, że miejsce starych problemów zajęły nowe. Nurtowało mnie wiele pytań. To, które najgłośniej dudniło w ciszy mojej głowy chciało wiedzieć, w którym momencie życia wszystkie wydarzenia zaczęły popychać mnie do miejsca w którym jestem teraz. Czy gdybym wtedy wiedziała jak to się skończy, czy podjęłabym inne decyzje? Czy w porę zatrzymałabym ten pędzący nieprzerwanie kołowrotek? Chyba już nigdy się nie dowiem... Rozejrzałam się dookoła mając nadzieję, że zauważę kogoś przyjaźnie nastawionego, kto chociaż zapyta, czy nie potrzebna mi pomoc. Dostrzegłam jedynie ciemnoskórych nastolatków w dresach, stojących po drugiej stronie ulicy. Łypali na mnie swoimi ciemnymi oczami, w międzyczasie zaciągając się skrętami. Szybko odwróciłam spojrzenie. Zbyt 30
długi kontakt wzrokowy mógł zaowocować kolejnymi problemami, których przecież i tak miałam zdecydowanie za dużo. Z resztą czego ja się spodziewałam? Grzecznych chłopczyków przeprowadzających starsze panie przez ruchliwą ulicę? Takie rzeczy tylko w Oklahoma City. Odwróciłam głowę w drugą stronę. I tu czekało mnie spore zaskoczenie. Ujrzałam, zmierzającego najwyraźniej w moją stronę, wysokiego mężczyznę, ubranego w granatową koszulkę, czarne spodnie z żółtymi odblaskami i zwisającymi po zewnętrznych stronach nóg czerwonymi szelkami. Kto normalny się tak ubiera? Chwila. Moment. Remiza 51? Rozejrzałam się uważnie dookoła, zdając sobie sprawę, że auto zatrzymało się na samym środku wyjazdu z remizy strażackiej. Opadłam z rezygnacją na kierownicę, przy okazji nabijając sobie małego guza na samym środku czoła. Zrobi aferę, oskarży mnie o uniemożliwienie wykonywania pracy, zadzwoni na policję, wsadzą mnie za kratki, dostanę dożywocie i zgniję w więzieniu o zaostrzonym rygorze! Przestań idiotko! Ten przemiły, uśmiechnięty człowiek... Właśnie puka w szybę. Za wszelką cenę unikając kontaktu wzrokowego, 31
wysiadłam z auta, poprawiając za duży bordowy sweter. Silny wiatr momentalnie rozwiał na wszystkie strony moje ciemne, lokowane włosy. Mężczyzna otworzył usta, najwyraźniej chcąc coś powiedzieć, jednak zanim został dopuszczony do głosu, zalałam go lawiną wyjaśnień: — Tak, tak, wiem. Zastawiam wyjazd. Bardzo pana przepraszam. Naprawdę, nie wiem jak to się stało. Po prostu sobie zdechł na środku ulicy. Nie mam pojęcia jak to zrobię, ale przyrzekam, że zaraz mnie tu nie będzie, tylko muszę go jakoś... — mówiłam coraz ciszej, aż w końcu urwałam, bo zauważyłam, że strażak wygląda na całkiem rozbawionego. Zamarłam z niepewnym wyrazem twarzy, bo nie wiedziałam czy uśmiecha się do mnie, czy być może właśnie sobie ze mnie kpi. — Kelly Severide — wyciągnął do mnie dłoń. Nie mam pojęcia jaką zrobiłam w tej chwili minę, ale to chyba na jej widok facet uśmiechnął się jeszcze szerzej. Prawdę mówiąc, jego optymizm był zaraźliwy, co mocno mnie przerażało. — Nie gryzę — spojrzał na mnie wyczekująco, unosząc lekko brwi i uśmiechając się jednym kącikiem ust. Nie, nie gryziesz. Podrywasz. Chrząknęłam cicho dla niepoznaki. — Jane Anderson — podciągnęłam niezdarnie za długie rękawy swetra, po czym z wahaniem wyciągnęłam dłoń, która już po chwili tkwiła w mocnym uścisku porucznika – jak 32
wyczytałam z naszywki na jego koszulce. Bystra, pociągła twarz Kelly'ego była całkiem interesująca. Wyglądał na zaledwie trzydzieści lat, choć włosy przy jego skroniach były już lekko posiwiałe. Pomimo kilkudniowego zarostu i dość ostrych rysów miał w sobie coś z małego chłopca. Coś, co sprawiało, że chciało się przebywać w jego towarzystwie. — A więc, Jane, jak mogę ci pomóc? — spojrzał na mnie wyczekująco, jak gdyby cały dzień tylko czekał na to, by pomóc biednej sierocie, której właśnie popsuło się auto. Naprawdę chcesz pomóc? Więc, proszę cię, znajdź mi mieszkanie, pracę, nowy samochód i wyślij mojego psychicznego byłego chłopaka do innej galaktyki. Ot, parę drobnych, przyjacielskich przysług. I co, nadal jesteś chętny? — Po prostu nagle się zepsuł. Nie mam pojęcia dlaczego — z bezradną miną wskazałam na samochód, a raczej coś, co jeszcze przed chwilą nim było. Kelly zdawał się nie podzielać mojego zrezygnowania. — Zaraz coś na to poradzimy — posłał mi wesoły uśmiech. Oho, to ten typ z listą uśmiechów na każdą okazję. Kelly pewnym ruchem otworzył skrzypiącą maskę. Uśmiech szybko znikł z jego twarzy, gdy został potraktowany niezbyt przyjemną inhalacją w postaci dymu z silnika. Uśmiechnęłam się pod nosem, gdy zaniósł się głośnym, teatralnym kaszlem. Mało profesjonalne jak na porucznika. — Severide, co się tutaj dzieje? — drgnęłam na dźwięk niskiego, zachrypniętego głosu, który rozległ się tuż za moimi 33
plecami. A tyle razy mi powtarzali – nie chwal dnia przed nocą. — Nic poważnego, szefie. Tej pani popsuł się samochód, próbuję coś na to poradzić — wyjaśnił Kelly w przerwie między kolejnymi kaszlnięciami. Odwróciłam się powoli, próbując przybrać skruszoną minę pod tytułem: „Co złego to nie ja”. Spojrzałam na „szefa” – wysokiego, bardzo postawnego brązowookiego mężczyznę. Wyglądał bardzo elegancko. Biel jego nieskazitelnej koszuli kontrastowała z niemalże czarną skórą. „Ciężkie” spojrzenie onieśmielało mnie i sprawiało, że czułam się „mała”. Nie odważyłam się spojrzeć mu w oczy. Zamiast tego uważnie obserwowałam odznakę, którą dumnie nosił na piersi. — Przepraszam za problem. Zaraz mnie tu nie będzie — powiedziałam, posyłając przelotny uśmiech w powietrze i nerwowo zakładając włosy za ucho. Dopiero dłuższa cisza sprawiła, że nieco uniosłam wzrok. Mężczyzna patrzył na mnie jak na ducha. Przez dłuższą chwilę lustrował bacznie każdy centymetr mojej twarzy. Zaczynałam czuć się naprawdę nieswojo. Odetchnęłam, gdy wreszcie przestał tak nachalnie mi się przypatrywać. — Przepraszam, gdzie moje maniery — zmieszał się. Urocze. — Wallace Boden, „szef” — uśmiechnął się i jednym energicznym ruchem wyciągnął do mnie dłoń. Jak tak dalej pójdzie, w ciągu tej jednej godziny uścisnę 34
więcej dłoni, niż do tej pory przez całe moje życie. — Jane...Jane Anderson, bardzo mi miło. Komendant cały czas ściskał moją dłoń. Patrzył na mnie zupełnie tak, jakby mnie znał, jakbym właśnie wróciła z dalekiej podróży, a on nie mógł się nadziwić jak bardzo się przez ten czas zmieniłam. Miałam nadzieję, że nie powie mi zaraz, że wyglądam jak jego dawno zaginiona córka albo coś w tym stylu. Jego oczy jakoś dziwnie błyszczały. Już nie wydawał się taki surowy, jak jeszcze przed chwilą. Moja paranoja chyba zaczynała wymykać się spod kontroli. Pierwszy raz w życiu widzę go na oczy, on mnie też. Prawda? Prawda?! Po dłuższej chwili, zażenowany, puścił moją dłoń i spojrzał bacznym okiem na rzężące na poboczu auto. — Dasz radę to naprawić? — zapytał Kelly'ego, który nieprzerwanie dłubał coś pod maską. — Chyba będę potrzebował kogoś do pomocy. — W takim razie weź Millsa albo Wagnera i zróbcie to jak najszybciej. Severide wyglądał na dość zaintrygowanego zainteresowaniem komendanta, jednak bez słowa wykonał polecenie. Nie powiem, że nie byłam zdziwiona, choć spotkanie przyjaźnie nastawionych ludzi nieco mnie uspokoiło. Boden spojrzał na tył pickupa. — Przeprowadzka? — zapytał, posyłając mi życzliwy 35
uśmiech. Jego zainteresowanie mile mnie zaskoczyło i jednocześnie wprawiło w zakłopotanie. — Można tak powiedzieć — odparłam zdawkowo. — A gdzie? Jeśli oczywiście to nie tajemnica. Właśnie tego pytania się obawiałam. Nie lubiłam zmyślać. To Michael zawsze kombinował, a ja nie chciałam być taka jak on. — Jadę do przyjaciółki, mieszka tutaj niedaleko. Jakiej przyjaciółki? Przecież ja nie mam przyjaciół. Druga strona Chicago? Nie w tym życiu. — Jane, obawiam się, że naprawa może jeszcze trochę potrwać. Łożyska w alternatorze są uszkodzone i...chwila... — rzucił Kelly, ciągle grzebiąc we wnętrznościach mojego auta. Komendant zabawnie wywrócił oczami, zupełnie jakby słyszał ten „samochodowy” stek bzdur setki razy. — Słuchaj, naprawdę nie musisz tego robić. Daj sobie spokój, zadzwonię po pomoc drogową. Na pewno masz lepsze rzeczy do roboty. Dam sobie radę — próbowałam go przekonać. Niezbyt skutecznie. — Nie ma o czym mówić — Boden pozostawał nieugięty. — Przecież właśnie od tego jesteśmy, od naprawiania starych, dymiących pickupów — zza maski wyłoniła się udekorowana szerokim uśmiechem nieco ubrudzona smarem twarz Severide'a. Nie mogłam dłużej powstrzymywać uśmiechu. 36
— Naprawdę, nie wiem jak mam wam dziękować. Ratujecie mi życie. Dosłownie. Gdyby tylko wiedzieli, jak bardzo dosłownie... Zadrżałam, gdy uderzył w nas kolejny silny podmuch. — Zapraszam na herbatę — Boden zrobił zachęcający gest w stronę remizy. — Nie przyjmuję odmowy. — Komendantowi chyba nie wypada odmówić — odpowiedziałam bez zastanowienia. Chwila, czy ja właśnie przyjęłam zaproszenie na herbatę od kompletnie obcego mężczyzny? No dobra, w końcu chyba nie może spotkać mnie nic gorszego niż inwazja testosteronu...
37
R O Z D Z I A Ł 5. Anioł
_______________________________________
Dopiero teraz zaczęłam uważnie przyglądać się kompleksowi bardzo zadbanych budynków. Remiza 51 była zdecydowanie większa niż te, które do tej pory widziałam. Szliśmy długim podjazdem w stronę trzech olbrzymich, częściowo przeszklonych, czerwonych bram, z których jedna była na wpół uniesiona. Weszliśmy do środka, gdzie było zdecydowanie cieplej. Dostrzegłam trzy wozy strażackie, ambulans i jeszcze jedno auto, należące do „dowódcy kompani” czyli, jak mniemam, do Bodena. Kilku strażaków krzątało się przy wozach porządkując i układając wyposażenie. Po prawej stronie od
38
wejścia znajdowały się drzwi prowadzące w głąb remizy i do części biurowej. Prawdę powiedziawszy, bardzo mi się tutaj podobało. Spojrzałam ukradkiem na komendanta. Ciekawe. — Wygląda pan na dumnego ze swojej remizy — powiedziałam nieśmiało, bo nie wiedziałam czy ta uwaga będzie na miejscu. Chyba był zdziwiony moim spostrzeżeniem. — Naprawdę aż tak to widać? — zabawnie uniósł jeden kącik ust, jakby bardzo chciał się uśmiechnąć, ale jednak się rozmyślił. — Wygląda pan na kogoś, kto traktuje tą remizę jak swój dom, a tych ludzi jak rodzinę. Takie więzy wśród całkiem obcych ludzi to coś naprawdę rzadkiego. I pięknego. — Jesteś dobrym obserwatorem — wyczułam nutkę uznania w jego głosie. — Spędzam tu większą część tygodnia. To miejsce to wszystko na co pracowałem przez całe moje życie — rozejrzał się z zadowoleniem dookoła. — I jedyne co mi pozostało — dodał po chwili, wyraźnie markotniejąc. Znałam tego człowieka zaledwie od paru minut, a już wzbudzał we mnie zaufanie. Stojąc przy nim czułam się spokojna, zupełnie jakbym była u siebie, jakby to było moje miejsce. Miałam wrażenie, że chęć ucieczki, którą odczuwałam od dłuższego czasu zaczyna powoli ustępować. Zastanawiałam się przez chwilę jak nazwać to uczucie. Z 39
ogromnym zdumieniem stwierdziłam, że chyba tak czują się ludzie, którzy wejdą do własnego domu. Dokładnie tak. Czułam się tu jak w domu. Paranoja, Jane, paranoja. Nie znasz tych ludzi, nie znasz tego miejsca, to nic nie znaczy. — A więc, komendancie — rzuciłam mu znaczący uśmiech, który odwzajemnił — proszę mi opowiedzieć o pańskiej remizie. Boden skutecznie ukrywał zadowolenie, jakie wywołała w nim ta prośba. Zatrzymaliśmy się przy wozie z dużym białym napisem „Squad 3”.* — Tym wozem dowodzi Severide, ale jego już poznałaś. A to — wskazał na mężczyznę trenującego przy worku bokserskim — jest dowódca Track 81. porucznik Matthew Casey. Przyjrzałam mu się uważniej – nieco wyższy ode mnie, niebieskooki blondyn o atletycznej sylwetce, muskularny, jak prawie wszyscy tutaj. — Przy stole siedzi Peter Mills, nasz nowy rekrut. Rekrut o wyglądzie piętnastolatka? Niech będzie. Mulat na dźwięk swojego imienia oderwał na chwilę *
Polskie odpowiedniki wozów to: wóz ratowniczo-techniczny (Squad 3), wóz z drabiną (Truck 81), wóz gaśniczy (Engine 55), wóz dowódcy kompanii (Battalion 25), ambulans (Ambulance 61). Dla ułatwienia autorka będzie posługiwać się w tekście angielskimi nazwami. 40
wzrok od gazety, spojrzał na mnie, uśmiechnął się przyjaźnie i wrócił do lektury. — W ambulansie pracują Gabriella Dawson i Leslie Shay. Jak mniemałam, Gabriella była niską brunetką o ciemnej karnacji. Miała jakiś taki anielsko dobry wyraz twarzy i piękne ciemne oczy. Leslie spojrzała na mnie z zaciekawieniem i skinęła mi głową. Coś mi podpowiadało, że może być typem niegrzecznej dziewczynki. Kątem oka zauważyłam, że ktoś do nas podszedł. Nie zwróciłam na to większej uwagi, bo byłam zbyt pochłonięta obserwowaniem dwóch spierających się mężczyzn. Jeden był koło pięćdziesiątki, szczupły, z posiwiałymi włosami, które kiedyś pewnie były czarne. Drugi, ciemnowłosy, z wąsikiem, o okrągłej twarzy, przed trzydziestką, wyglądał na fana „Star Treka” i „Gwiezdnych Wojen”. Boden zaśmiał się pod nosem. — To Christopher Herrmann i Brian Zvonecek. — Brian Zvo...co? — skrzywiłam się zdziwiona. — Otis, po prostu Otis — zaśmiał się Boden, najwyraźniej rozbawiony moją dezorientacją. Wiedziałam w tej chwili jedno. Nawet jeśli nigdy więcej już się nie spotkamy, to Brian już zawsze pozostanie dla mnie po prostu „Dzwoneczkiem”. Z niemałym rozbawieniem przyglądałam się żywej 41
gestykulacji Otisa. O cokolwiek chodziło, widziałam, że Christopher pozostawał nieugięty. — A ten przemiły starszy pan na kanapie przed telewizorem? — wskazałam na mężczyznę, który siedział w głębi remizy, w pomieszczeniu, które wyglądało jak stołówka z aneksem kuchennym. Całkiem przytulnie — Ten przemiły starszy pan skopałby ci tyłek, gdyby słyszał jak o nim mówisz. Roześmiałam się. Niewiarygodne. Ja się śmiałam! Coś takiego... — To Mouch. O! Brandon, dobrze że cię widzę. Weź narzędzia i idź pomóc Kelly'emu z tym autem. — Robi się, szefie... Widzę, że mamy gościa. Obróciłam głowę w kierunku, z którego pochodził ten miękki, anielski głos, mogący roztopić nawet największą górę lodową. Jane, nie zaczynaj! Dobrze... Więc... Obróciłam głowę w kierunku, z którego pochodził ten niezwykle uprzejmy, męski głos... Wow... A jednak to był anielski głos, bo jego właściciel zdecydowanie musiał być aniołem. Oszalałam. Poczułam się, jakby ktoś właśnie zafundował mi potężny elektrowstrząs. 42
Nasze oczy się spotkały. Miałam wrażenie, że jego spojrzenie, pełne „tego czegoś”, przewierca mnie na wylot. Calusieńkie metr dziewięćdziesiąt piekielnego ciacha przywdziewały, tak jak u innych strażaków, czarne spodnie z odblaskami i czerwonymi szelkami oraz opięta granatowa koszulka. Cholera, nie produkują większych rozmiarów?! Gęste, czarne włosy opadały mu lekko na brązowe... Nie! Jego oczy nie były tak po prostu brązowe. One były czekoladowe. Słodkie, aksamitne i głębokie jak morze mlecznej czekolady. Uśmiech, jakim właśnie mnie obdarował, sprawił, że w jednej chwili przestało mi być zimno. Czyżbym właśnie przeżywała najbardziej magiczną chwilę w moim życiu? A to dziwne łaskotanie w okolicach serca? Co się w ogóle dzieje... — Jane, poznaj Brandona Wagnera, kandydata na trzeciego porucznika w naszej remizie, aktualnie – jednego z moich najlepszych strażaków — powiedział Boden niesłychanie zadowolonym głosem, podczas gdy ja stałam jak zahipnotyzowana, wpatrując się w najsłodszy uśmiech, jaki kiedykolwiek widziałam. Zastanawiałam się jednocześnie, czy powinnam uprzedzić Wallace'a, że zaraz nie tylko auto będzie potrzebowało naprawy, ale i mnie trzeba będzie pozbierać z podłogi. — Miło cię poznać — ledwo co wydukałam. Postarałam się przywołać na twarz mój najładniejszy, zachowany na specjalne okazje uśmiech, mając nadzieję, że 43
wynagrodzi on mój kompletnie nieopanowany głos. Spojrzałam ponownie w jego oczy. Błąd, fatalny błąd. Jego spojrzenie pochłaniało mnie coraz bardziej. Pierwszy raz w życiu poczułam coś takiego. Te kilka sekund, przez które wpatrywaliśmy się w siebie bez słów, wystarczyło żebym poczuła między nami jakąś dziwną nić porozumienia. Odwróciłam wzrok i parę razy odetchnęłam głęboko. Od razu lepiej. Ktoś poklepał mnie po ramieniu. — Auto naprawione — Severide dumnie wypiął pierś i pomachał mi kluczykami przed nosem. — Spóźniłeś się — powiedział do Brandona, gdy zobaczył, że ten trzyma skrzynkę z narzędziami. Będąc wciąż pod ogromnym wrażeniem tego, co wydarzyło się zaledwie chwilę wcześniej, próbowałam zebrać myśli. Odchrząknęłam cicho w celu wygłoszenia mowy dziękczynnej na cześć Kelly'ego, kiedy naszą uwagę rozproszył odgłos gwałtownego hamowania dochodzący od strony podjazdu. Wszyscy, jak jeden mąż, odwróciliśmy się. Nastała dziwna cisza. Ucichły rozmowy i wesoły gwar. Przyjrzałam się uważniej kierowcy i jego pasażerowi. O nie! — Padnij! — wrzasnął Boden. Usłyszałam niewyobrażalny huk spowodowany przez upadającą na ziemię metalową skrzynkę z narzędziami, którą 44
Brandon wypuścił z ręki. Severide, który stał najbliżej mnie, chwycił moje ramię i pociągnął mnie za sobą na ziemię. W tej samej sekundzie padły strzały. Na ziemię posypało się szkło z rozbitych szyb. Kule, jedna za drugą, przebijały bramy remizy na wylot. Moje serce rozpoczęło szaleńczy maraton. Leslie pisnęła głośno, gdy jedna z kul minęła jej nogę o centymetry. W zwolnionym tempie widziałam, jak Brandon w jednej sekundzie ocenia sytuację, zrywa się z ziemi, podbiega do dziewczyny i pomaga jej schronić się w bezpieczniejszym miejscu. Oboje zniknęli za karetką. Wydawało mi się, że to trwa całą wieczność. W końcu usłyszeliśmy jak strzelcy odjeżdżają. Oddychałam ciężko. Powinnam była to przewidzieć. Jakim cudem mnie znaleźli? — Wszyscy cali? — Wallace rozglądał się dookoła. Odpowiedziało mu niemrawe przytakiwanie. Wszyscy patrzyli na siebie z roztargnieniem, próbując zrozumieć to, co właśnie się wydarzyło. — Jane, nic ci nie jest? Spojrzałam na niego ledwo powstrzymując łzy, które napływały mi do oczu. — Nie powinno mnie tu być — rzuciłam i w pośpiechu wybiegłam z remizy.
45
R O Z D Z I A Ł 6. Przebudzenie
_______________________________________
Obudziło mnie jednostajne, miarowe stukanie w dach auta. Minęła dłuższa chwila zanim uświadomiłam sobie, że to tylko deszcz. Czułam się jak na łódce – porywisty wiatr poruszał samochodem to w lewo, to w prawo. Karoseria skrzypiała cicho przy każdym ruchu, a wiatr świszczał w nieszczelnych oknach i drzwiach. Powoli otworzyłam zaspane oczy. Rzuciłam okiem na zegarek. Dochodziła szósta nad ranem. Spojrzałam przelotnie za okno. Z powodu grubej warstwy złowieszczych chmur pokrywających szczelnie całe niebo, dookoła panował półmrok, który raczej nie dodawał mi
46
otuchy. Ulica świeciła pustką, a po jezdni walały się pojedyncze śmiecie, mniejsze gałęzie i różne inne najdziwniejsze rzeczy, które wichura porozrzucała po całej okolicy. Drzewa, miotane silnymi porywami, kołysały się niezmiennie na boki. Ta nieprzyjemna aura tajemniczości roztaczająca się dookoła przyprawiała mnie o dreszcze. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek czuła się tak paskudnie. Moje skostniałe ciało domagało się dodatkowego koca. Po całej nocy spędzonej w samochodzie spokojnie mogłam policzyć wszystkie kości, bo każda, co do jednej, bolała mnie okropnie. Nawet nie próbowałam się ruszyć. W tej chwili oddałabym wszystko za jakiś ciepły kąt i grubą, puszystą kołdrę. Nic więcej, tylko to. Westchnęłam głośno, próbując zasnąć jeszcze na chwilę. Jednak za każdym razem, gdy zamknęłam oczy moja chora wyobraźnia przypominała mi to, co wydarzyło się wczoraj w remizie. Słyszałam znów każdy strzał i dźwięk tłuczonych szyb. Widziałam wystraszone spojrzenia i skulone ciała leżące na ziemi. To było jak niekończący się horror. Teraz na pewno mnie znienawidzą. Nie mam czego tu szukać. Muszę jechać dalej. Ale co to zmieni? I tak mnie znajdą. I tak nie mam się gdzie podziać. Nawet nie wiedziałam dokładnie, gdzie jestem. Pamiętałam jedynie, że odjechałam jakieś kilkanaście przecznic od remizy. Dopiero teraz zauważyłam, że zaparkowałam w dosyć nieciekawej dzielnicy. Dookoła nie 47
dostrzegałam nawet żadnych domów, jedynie stare porzucone rudery, które wyglądały jak nawiedzone. Starałam się pomyśleć o czymś miłym, co pozwoliłoby mi zapomnieć o bolących plecach i dreszczach, które co chwilę mną wstrząsały. Hmmm... Brandon... Nie, nie, nie! Nie. Miałam już wystarczająco dużo na głowie, nie potrzebowałam dodatkowo miłosnych rozterek. Myślałam o nim przez pół nocy, analizowałam nasze spotkanie sekunda po sekundzie. Tak, wiem. W tym też jestem dobra. Chciałam znów go zobaczyć, zatopić się w tym anielskim uśmiechu i znów usłyszeć jego spokojny, ciepły głos. Nasze spotkanie trwało zaledwie chwilę, ale miałam wrażenie, że Brandon swoim spojrzeniem obudził we mnie osobę, o której istnieniu do tej pory nie wiedziałam. Nigdy w życiu nie czułam się z nikim związana. On to zmienił. Z jednej strony widziałam go pierwszy raz w życiu, z drugiej jednak, wydał mi się dziwnie znajomy. Patrząc na jego łagodny wyraz twarzy na ułamek sekundy przeniosłam się w czasie, choć sama dokładnie nie wiedziałam gdzie. Intrygował mnie. Lecz było też coś, co mnie niepokoiło. Brandon wywołał u mnie cały wachlarz silnych emocji, z których większość była mi obca. Co gorsza, wszystko krzyczało we mnie, że on jest jedyną osobą, która może pomóc mi je nazwać... Super. I to tyle kwestii spania... 48
Spróbowałam powoli zmienić pozycję, po czym z głośnym jękiem znieruchomiałam równie szybko co się ruszyłam. Dałam za wygraną. Zegar w aucie wskazał szóstą. Włączyłam radio. Wyszukanie stacji bez zakłóceń graniczyło z cudem. Po dwóch minutach w końcu mi się udało, choć od tych trzasków i szumów naprawdę mogła rozboleć głowa. Znów owinęłam się kocem, jak najszczelniej się dało i siedząc nieruchomo, tak jak wcześniej, słuchałam porannych wiadomości, z których większość dotyczyła oczywiście nadchodzącego huraganu. — W niecałe cztery dni osiągnął trzecią kategorię w skali Saffira-Simpsona*. Z jego powodu odwołano ponad siedem tysięcy lotów w jedenastu stanach i ewakuowano już ponad czterysta tysięcy mieszkańców. Niewykluczone, że zanim uderzy w ląd jego siła wzrośnie do czwartej kategorii. Centrum do spraw Huraganów w Miami na Florydzie już od kilku dni ostrzega przed Huraganem Erica, który z prędkością stu dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę sunie obecnie *
Skala Saffira-Simpsona to pięciostopniowa skala opracowana w 1969 roku przez inżyniera Herberta Saffira oraz dyrektora National Hurricane Center Boba Simpsona. Służy ona do oszacowania potencjalnych szkód powstałych w momencie wejścia huraganu na ląd. Skala ta jest stosowana tylko w przypadku sztormów powstałych na Oceanie Atlantyckim i północnym Pacyfiku. W przypadku innych sztormów stosowane są inne metody oceny. 49
na wschodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych. Skutki huraganu będą odczuwalne również w głębi kraju, dlatego też prezydent USA wezwał Amerykanów do poważnego potraktowania ostrzeżeń. W Nowym Yorku jest nasz specjalny korespondent. Mike, powiedz, jak mieszkańcy przygotowują się na nadejście żywiołu... Cholera! To się nazywa wyczucie czasu. Wybrałam sobie „idealny” moment na uciekanie przed szalonym, psychopatycznym ex-chłopakiem. — Mieszkańcy starają się jak najlepiej przygotować do apogeum, które nastąpi już jutro. W wielu miastach został wprowadzony stan alarmowy. W chwili obecnej odbywa się wielka akcja zabezpieczania wybrzeża, by choć w niewielkim stopniu zminimalizować straty, jakie wywoła kilkumetrowa fala powodziowa. Ewakuacja ludności z nisko położonych terenów, która nastąpiła już dzisiaj we wczesnych godzinach rannych była pierwszą tego rodzaju w historii Nowego Jorku. Nic dziwnego, że wielu mieszkańców sprzeciwiało się opuszczeniu swoich domów. Z tego powodu konieczna okazała się interwencja burmistrza, który przypomniał o grożącym niebezpieczeństwie, jakie może towarzyszyć huraganowi. Zaapelował on również do mieszkańców by nie dzwonili pod alarmowy numer 911, jeśli nie ma zagrożenia życia oraz żeby nie wyjeżdżali na ulicę i nie blokowali wozów strażackich i ambulansów. Po drugiej stronie rzeki Hudson, w mieście Hoboken, mieszkańcy obawiają się wielkiej powodzi, 50
dlatego dziś w nocy ogłoszono tam godzinę policyjną. Na ulicach Nowego Jorku wzmocniono patrole policyjne i wyznaczono około pięćdziesięciu punktów ewakuacyjnych. Szkoły, ośrodki komunalne i inne pomieszczenia są w szybkim tempie przygotowywane na przyjęcie ewakuowanych. Niemały chaos panuje również w szpitalach, gdzie w stan gotowości postawiono cały personel medyczny. Z powodu zbliżającego się huraganu zapowiedziano zamknięcie wielu lotnisk między innymi Johna F. Kennedy'ego oraz La Guardia w Nowym Jorku. Z powodu zagrożenia zalania wodą nieczynne jest również metro. W czasie najgorszego nasilenia żywiołu nie będą także kursować pociągi. W kilku stanach jutro w godzinach popołudniowych zostanie zawieszone aż do odwołania funkcjonowanie komunikacji miejskiej. Opłakane skutki huraganu może odczuć łącznie ponad sześćdziesiąt pięć milionów osób. Meteorolodzy w dalszym ciągu przewidują deszcze, wiatr, burze i podtopienia, a także długie przerwy w dostawach prądu... Cudownie, po prostu cudownie! Nie mogłam uwierzyć, że to wszystko dzieje się właśnie teraz, kiedy dopiero co wyjechałam z Norman. Przez całe studia czekałam na taką okazję. Jedno z moich największych marzeń właśnie przechodziło mi koło nosa. Powinnam teraz siedzieć w Storm Prediction Center i brać udział w przygotowywaniu prognoz i ostrzeżeń. Powinnam wpatrywać się w monitory i obserwować kręcący się wir widoczny na zdjęciach 51
satelitarnych. Zamiast tego siedziałam w kupie złomu, która w każdej chwili mogła się rozpaść. Raczej kiepska kryjówka przed huraganem. Spojrzałam w lusterko wsteczne. Pewnie już i tak zwiało połowę moich rzeczy. Na tylnym siedzeniu leżała dodatkowa plandeka i sznur. No cóż, jeśli tego nie zabezpieczę to naprawdę zostanę z niczym. Krzywiąc się okropnie i zaciskając zęby zrzuciłam z siebie koc i z prędkością ruchów kilkusetletniego żółwia wysiadłam z auta, po czym niemal natychmiast zwiało mnie prawie na drugą stronę ulicy. Słupy linii energetycznych poruszały się nieznacznie. Z drzewa rosnącego nieopodal smętnie zwisały na wpół złamane grube konary. Wolałam sobie nawet nie wyobrażać, co aktualnie dzieje się na wybrzeżu. Podmuchy wiatru były tak silne, że momentami aż ciężko było oddychać. Stawiając opór silnemu wiatrowi w końcu dobrnęłam z powrotem do auta. Sięgnęłam dłonią do klamki, ale nie otworzyłam drzwi, bo zobaczyłam w szybie, jak za mną pojawiają się dwie wysokie postacie w kominiarkach. Żołądek momentalnie podskoczyło mi do gardła. Wszystko działo się zbyt szybko. To była jedna sekunda. Mrugnięcie oka. Uderzenie serca...
52
R O Z D Z I A Ł 7. Nie przez przypadek
_______________________________________
Zanim zdążyłam wydać z siebie jakikolwiek dźwięk lub chociażby nabrać powietrza w płuca, jeden z mężczyzn, przewyższający mnie o dwie głowy, chwycił mnie brutalnie za ramiona i rzucił plecami w stronę auta, aż całe się zatrzęsło, a mi zupełnie odebrało oddech. Spanikowałam. To wszystko wydawało się takie nierealne... Pamiętacie te najgorsze koszmary, gdzie rozpaczliwie próbowaliście zawołać o pomoc, ale żaden nawet najcichszy dźwięk nie wyszedł z waszego gardła? Cóż, ten sen właśnie się spełnił. Byłam tak przerażona, że przysięgam, czułam, że straciłam głos. Z resztą, czy na tym odludziu ktokolwiek by
53
mnie usłyszał? Byłam w potrzasku. Przylgnęłam plecami do mokrej i śliskiej blachy. Deszcz się nasilił. Byłam już kompletnie przemoczona. Przez chwilę nic się nie działo. Ja czekałam na ich ruch, oni na mój. Myśl logicznie, Jane! Nie panikuj! Ale jak tu nie panikować?! W jednej chwili spięłam całe ciało i gwałtownym ruchem rzuciłam się do ucieczki. Krzyknęłam głośno, gdy poczułam żelazne dłonie zaciskające się na moich ramionach. Próbowałam się szarpać, lecz nic to nie dało. Byłam zbyt słaba. Mężczyzna nagle pchnął mnie tak mocno, że runęłam na betonowy chodnik i potoczyłam się jeszcze kilka metrów. Poczułam przeszywający ból w lewej dłoni. Wstawaj, Jane! Podparłam się na zdrowej ręce, ale silny kopniak w brzuch powalił mnie z powrotem na ziemię. Zrobiło mi się niedobrze. Sparaliżował mnie strach, zupełnie jakby mózg stracił połączenie z moim ciałem. Chciałam wstać, ale nie mogłam. Jeden z mężczyzn usiadł na mnie okrakiem, przygniatając mnie całym swoim ciężarem. Nie mogłam oddychać. Czułam że zaczyna brakować mi powietrza. Chciałam sięgnąć ręką do jego kominiarki i zerwać ją z jego głowy. Natychmiast zostałam zupełnie obezwładniona. Poczułam na szyi coś zimnego i ostrego. Nie miałam żadnej 54
możliwości ruchu. Pomyślałam, że to już chyba naprawdę koniec. A więc tak skończy się moja mizerna egzystencja... — Myślałaś, że uda ci się uciec?! Pamiętaj, wszędzie cię znajdziemy! Słyszysz?! Wszędzie! Wiesz, czego on chce! Zrób to albo pożałujesz! Nie znałam tego głosu. Słyszałam go pierwszy raz w życiu. — Nie mam pojęcia o czym mówisz — wyszeptałam, łapczywie łapiąc w usta powietrze, starając się jednocześnie ograniczyć wszystkie ruchy, bo ostrze noża napierało coraz mocniej na moje gardło. — Kłamiesz! Mężczyźni byli zdesperowani. Nie miałam wątpliwości, że są zdolni do wszystkiego. Poczułam jak po mojej szyi powoli spływa coś ciepłego. Czarne plamy zatańczyły mi przed oczami. Nagle jeden z nich chwycił drugiego za ramię i zaczął nerwowo odciągać go ode mnie. Mężczyzna siedzący na mnie spojrzał w stronę wskazaną przez wspólnika. — Zwiewamy stąd! No dalej! Rusz się! Zniknęli równie szybko jak się pojawili. Wciągnęłam ze świstem powietrze, gdy zostałam uwolniona od przytłaczającego mnie ciężaru. Ból upewniał mnie tylko o tym, że jakimś cudem przeżyłam. Leżałam na mokrym chodniku, brudna i totalnie przemoczona. Po szyi ściekała mi moja własna krew. Przy 55
każdym oddechu czułam niemiłosierne kłucie w żebrach. Bezgłośnie płakałam. Łzy mieszały się z deszczem. Zakryłam twarz dłońmi. Mój płacz stawał się coraz głośniejszy, ogarniała mnie rozpacz. Co teraz będzie? Co ze mną będzie? Dokąd mam pójść? Bezradność rozrywała mnie od środka na drobniutkie strzępy. Do głowy przyszła mi myśl, że jeśli moje życie ma już zawsze tak wyglądać, to chyba wolałabym, żeby nóż, który przed chwilą był przyłożony do mojego gardła, zanurzył się w nim trochę głębiej... Bałam się, że jeśli wykonam jakikolwiek, nawet najmniejszy ruch, oni znowu wrócą. A ja nie wiedziałam o nich nic. Nie zapamiętałam żadnego szczegółu. Po prostu leżałam. Strach wciąż mnie paraliżował. Wydawało mi się, że usłyszałam czyjeś kroki. Ktoś biegł. Wracają! Zacisnęłam mocno oczy, przygotowując się na najgorsze. — Jane? Dźwięk tego znajomego głosu mi wystarczył. Już nie płakałam bezgłośnie, a ryczałam jak bóbr. Twarz komendanta Bodena, ukryta w cieniu kaptura była zupełnie zamazana. — Jane? — zapytał mnie ponownie zaniepokojonym głosem. — Co się stało? Coś cię boli? — Tak. Nie. Nie wiem — naprawdę nie wiedziałam. Przy takiej ilości adrenaliny buzującej w moim ciele nie mogłam tego stwierdzić. Całe to przerażenie nagle zaczęło ze 56
mnie spływać. Cała drżałam i nie mogłam tego opanować. Wallace nie powiedział już ani słowa. Nie zadawał też więcej pytań. Czułam jak jego silne ręce chwytają mnie za ramiona i delikatnie podnoszą. Gdyby nie to, że cały czas mnie podtrzymywał, pewnie znów bym upadła. Powoli poprowadził mnie do samochodu, otworzył drzwi od strony pasażera, ostrożnie posadził mnie na siedzeniu i zamknął za mną drzwi. Sam szybko obiegł auto dookoła i usiadł za kierownicą. Odwróciłam powoli głowę w jego stronę, odruchowo chwytając dłonią miejsce zranienia, które bolało mnie przy każdym gwałtowniejszym ruchu. Po dokładniejszych oględzinach stwierdziłam, że rana była dosyć płytka. Dopiero po chwili zauważyłam, że komendant pod przeciwdeszczową kurtką miał na sobie dres. Ściszyłam radio, które nadal grało. — Biega pan w taką pogodę? — zapytałam próbując zmienić temat i uspokoić ciało, które za nic w świecie nie chciało przestać drżeć. Trząsł się nawet mój głos, który brzmiał, jakbym się jąkała. Spojrzał na mnie poważnie. Skrzyżował ręce na kierownicy i obrócił na chwilę twarz w drugą stronę, wpatrując się w zalewaną wodą szybę. — Nie, nie biegam w taką pogodę. Ale dzisiaj się na to zdecydowałem. Teraz już wiem dlaczego — wyznał zachrypniętym głosem, po czym odpalił silnik. Aż cała się wzdrygnęłam, zdając sobie sprawę, co by się 57
stało, gdyby nie Boden. Uratował mi życie. Ale czy w mojej sytuacji była to przysługa? — Co pan robi? — wyjąkałam zdziwiona, widząc jak kilkukrotnie przekręca kluczyk w stacyjce i próbuje odpalić silnik. — Zabieram cię w bezpieczne miejsce. Nie zostawię cię tu samej — powiedział, pochylając się jednocześnie w moją stronę i zapinając mi pasy. Od razu zaczęłam protestować. — To jest bardzo zły pomysł. Jeśli jeszcze pan nie zauważył – jestem jak czarny kot. Przyciągam kłopoty. Więc jeśli nie chce pan przypadkiem wplątać się w kłopoty, to proszę mnie zostawić. Dam sobie radę. Nie potrzebuję niczyjej pomocy. Niestety ton, jakim to powiedziałam wskazywał ma coś wręcz zupełnie przeciwnego. Boden spojrzał na mnie wzrokiem, który sugerował, że właśnie usłyszał kawał roku. Wiedziałam, że tak naprawdę wcale nie dam sobie rady, ale nie mogłam narażać kogoś zupełnie obcego. — Nie myśl o tym. Nie wiem jak ty, ale ja się ich nie boję. Spróbuj się uspokoić. Oddychaj głęboko. Pojedziemy do mojej siostry. Najwidoczniej sprzeczanie się z nim nie miało żadnego sensu. W końcu to on siedział za kierownicą, a ja w takim stanie nie miałam najmniejszych szans go stamtąd wygonić. Wsłuchiwałam się w spokojną melodię płynącą z radia. 58
Czułam jak mój oddech powoli zwalnia, a serce stopniowo wraca do normalnego rytmu. Otworzyłam z powrotem oczy. Uważnie przyglądałam się widokowi za oknem, ale nie potrafiłam powiedzieć gdzie jesteśmy ani gdzie dokładnie wiezie mnie Wallace. Boden swoimi sporymi gabarytami szczelnie wypełniał wnętrze auta. Prowadził w milczeniu, nie przestając rozglądać się na boki. Chyba zauważył, że uważnie mu się przypatruję. — Problemy z przyjaciółką? — uśmiechnął się nieco. „Zabawne”, naprawdę. Nie zamierzałam dalej się pogrążać. Udawanie nie miało już najmniejszego sensu. — Jeżeli za problem uznamy fakt, że przyjaciółka nie istnieje, to owszem. Nie chciałam pana okłamywać, ale nie mogłam powiedzieć prawdy. Z resztą nadal uważam, że nie powinno pana tutaj być. — Dlaczego? — zapytał ze śmiertelną powagą. Parsknęłam. — Żartuje pan sobie ze mnie? — Jestem daleki od tego. Jego powaga była iście kilerska. Milczał przez chwilę. Czułam, że mnie obserwuje. Nagle przestało mi być zimno. Wręcz przeciwnie. Jedno spojrzenie w boczne lusterko wystarczyło bym przekonała się, że moje uszy płonęły żywym ogniem. 59
Denerwowała mnie ta niewiedza – czy Wallace nie odpowiada, bo nie wie co powiedzieć, czy może po prostu zastanawia się jak wcisnąć mi bajkę o tym, że nic się nie stało i że za wszelką cenę chce mi pomóc. — Jeśli masz na myśli to, co wczoraj wydarzyło się w remizie, to cieszę się, że to stało się, gdy byłaś z nami. Głośno wciągnęłam powietrze. Teraz miałam pewność. Boden zwariował. — Nie mam pojęcia o co chodzi w tej sprawie. Domyślam się tylko jednego. Chodziło o ciebie, nie o nas. Gdybyś w tamtym momencie była sama, mogłabyś już nie żyć. Czy ja dobrze słyszałam, czy gula stanęła mu w gardle? Jest coś czego mi nie mówisz komendancie, wiem to. — Tym lepiej dla świata. — Nie gadaj bzdur! — zdenerwował się. Ilość emocji słyszalna w jego głosie zaczynała być co najmniej podejrzana. A myślałam, że to ja podchodzę do wszystkiego zbyt emocjonalnie, a już zwłaszcza do ludzi, których w ogóle nie znałam. Widocznie – nie jestem sama. — Nie rozumie pan, że przeze mnie mógł zginąć ktoś z pańskich ludzi? I gdyby faktycznie do tego doszło, to ja do końca życia czułabym się winna. Jego upór był bezsensowny, a ja ciągle zastanawiałam się, jak mu to uświadomić, bez obrażania go. To chyba było niewykonalne. 60
— Zdaję sobie z tego sprawę. Tak samo jak zdaję sobie sprawę, że potrzebujesz pomocy, tylko boisz się o nią poprosić. Niemożliwe, że tak szybko mnie przejrzał. Jedna myśl ciągle chodziła mi po głowie, burząc mój wewnętrzny spokój. Determinacja Wallace'a była co najmniej niepokojąca. — Gdy miałem osiem lat, moja matka podarowała mi w prezencie kota, czarnego. Bardzo go lubiłem. O ironio! Mimowolnie kąciki moich ust uniosły się nieco. — No i jesteśmy na miejscu.
61
R O Z D Z I A Ł 8. Tajemnice
_______________________________________
Boden zaparkował pod uroczym piętrowym domkiem, z małym, ale niezwykle starannie urządzonym i zadbanym ogródkiem. Mimo niemałego bałaganu wywołanego przez nieustający wiatr, widać było, że czyjaś troskliwa ręka cały czas dbała o to miejsce. Pod drewnianym płotkiem pyszniły wielkie różane krzewy, w całości pokryte nierozkwitniętymi jeszcze pąkami. Soczysto-zielony trawnik był równiutko przystrzyżony. Od furtki do drzwi prowadziła ścieżka wyłożona jasna kostką. Po obu jej stronach znajdowały się rabaty wysadzone najróżniejszymi kolorowymi kwiatami. W każdym oknie, na zewnętrznych parapetach. stały doniczki z
62
czerwonymi pelargoniami obsypanymi kwieciem. Widać właściciel domu bardzo lubił kwiaty. Albo ja zwariowałam, albo całe to miejsce miało kolor nadziei. Po raz kolejny poczułam ogarniający mnie spokój, ten sam, który towarzyszył mi w remizie. Wallace zastukał złotą kołatką w białe, wyglądające na świeżo pomalowane drzwi. Po niedługiej chwili moim oczom ukazała się średniego wzrostu zaspana kobieta w czerwonym, satynowym szlafroku. Jej skóra była tak samo ciemna jak u Bodena. Mimo, że była o wiele niższa i drobniejsza, to w rzeczywistości nie trudno było dostrzec między nimi podobieństwo. Senność zniknęła w mgnieniu oka, gdy tylko zobaczyła, że Wallace nie jest sam. Miała identyczny wyraz twarzy jak jej brat, gdy zobaczył mnie po raz pierwszy. — Jen, przepraszam, że zrywam cię z łóżka o tej godzinie, ale... — Nic nie szkodzi — przerwała mu szybko. — Wejdźcie do środka — powiedziała przyglądając mi się jednocześnie. Jej wzrok zatrzymał się na mojej szyi umazanej sączącą się z rany krwią. Zdecydowanie należały się jej jakieś wyjaśnienia. — Nie wiem co się stało, ale ty młoda damo zdecydowanie potrzebujesz prysznica i świeżych ubrań — powiedziała ciepłym, troskliwym głosem, na dźwięk którego od razu zachciało mi się znowu płakać. Emanowała tą samą pozytywną energią co jej brat. 63
— Ja przepraszam — zaczęłam niezdarnie — nie chcę sprawiać problemu... — Jane? — Boden nie dał mi dokończyć. — Po prostu idź. Wobec tej dwójki moje żałosne protesty nie miały najmniejszego sensu. Zostawiłam w przedpokoju ubłocone trampki i udałam się za siostrą Wallace'a. Nigdy jeszcze nie widziałam tak czystego mieszkania. Wnętrze było jasne, niezagracone i przytulne. W każdym oknie wisiały śnieżnobiałe, wykrochmalone firanki z kwiatowym motywem. Na ścianach w korytarzu dostrzegłam rodzinne fotografie. Jedna z nich – większa niż wszystkie, w złotej oprawce, przedstawiała Wallace'a i Jennifer. Tak ładnie razem wyglądali! — Tutaj jest łazienka — kobieta wskazała dłonią na drzwi w krótkim korytarzyku zaraz za kuchnią. — Zaczekaj jeszcze chwilę. Zaraz przyniosę ci ręcznik i czyste ubrania. Pokręciłam z niedowierzaniem głową, gdy kobieta ruszyła schodami na poddasze. — Coś nie tak? — zapytał zmartwiony Boden. — Pan żartuje? — zapytałam go, stawiając na końcu największy znak zapytania jaki tylko potrafiłam, ale on chyba nie bardzo wiedział o co mi chodzi. — Przed chwilą prawdopodobnie uratował mi pan życie. Teraz zaprowadza mnie pan do domu swojej siostry, a ona wcale nie traktuje 64
mnie jak bezdomną przybłędę. To raczej nie jest normalne. Wallace wydawał się być całkiem rozbawiony. — Powiedziałam coś śmiesznego? — skarciłam go. — Nie zrozum mnie źle Jane, ale najwyraźniej nie masz pojęcia o tym co jest normalne, a co nie — spojrzał na mnie całkiem poważnie, jednak jego życzliwy ton sprawił, że nie poczułam się urażona. Czułam się za to jak ktoś, kto nie ma pojęcia o życiu poza dziką dżunglą. W tej samej chwili wróciła Jennifer. — Proszę — podała mi czyste rzeczy. — Jak skończysz zostaw swoje ubrania w pralce. Aha, koło umywalki jest apteczka. Powinny tam być opatrunki — poleciła mi, po czym pociągnęła brata za rękę w stronę salonu, zostawiając mnie samą. Weszłam niepewnie do łazienki, która zdecydowanie mogła zająć pierwsze miejsce w konkursie na najbardziej lśniącą i czystą łazienkę. No cóż. Nie była już taka czysta, bo brudna woda ściekająca z moich włosów pozostawiła na podłodze okropną burą kałużę. Mogłam się założyć, że przechodząc od drzwi wejściowych do łazienki pozostawiłam za sobą mokrą dróżkę. Spojrzałam w lustro wiszące nad umywalką. Wyglądałam gorzej niż strach na wróble. Moje włosy pozlepiane w nieestetyczne strąki wisiały smętnie po obu stronach twarzy, tusz rozmazał się kompletnie upodobniając mnie do małej pandy. Połowa mojej szyi i dekolt były we 65
krwi. Sweter, na którym ciężko było znaleźć fragment niepokryty błotem, nadawał się raczej do wyrzucenia, niż do prania. Odwróciłam wzrok, bo nie chciałam pamiętać tego strasznego widoku. Znów zbierało mi się na płacz. Czym prędzej zdjęłam z siebie ubranie i wrzuciłam je do pralki, po czym dałam nura pod prysznic. Odkręciłam kurek z gorącą wodą. Chciałam zmyć z siebie wszystkie okropne wspomnienia dzisiejszego poranka. Długo szorowałam każdy centymetr mojego ciała, aż skóra zrobiła się czerwona. Nie pamiętam jak długo myłam włosy, zrobiłam to pewnie co najmniej kilka razy. Wciąż badałam palcami wielką czerwoną bolącą plamę na boku – ślad po kopniaku. Jutro pewnie będzie siny. Pozwalałam by gorąca woda spływała po mnie, rozluźniając wszystkie spięte mięśnie. Nie mogłam zamknąć oczu, bo za każdym razem widziałam tylko ciemne kominiarki. W końcu musiałam wyjść spod prysznica, mimo że wciąż nie czułam się dostatecznie czysta. Wytarłam się szybko, i założyłam ubrania przygotowane przez Jen – koszulkę i ciepły, pachnący dres. Spojrzałam jeszcze raz w lustro na zranienie. Było powierzchowne i nie wyglądało już tak tragicznie jak wcześniej. Szybko zdezynfekowałam ranę i założyłam opatrunek. 66
Odetchnęłam głęboko. Czułam się teraz o niebo lepiej, choć mój wygląd nadal pozostawiał wiele do życzenia. Szybko sprzątnęłam niewielki bałagan, który zdążyłam narobić. Sięgnęłam dłonią do klamki, ale w tym momencie usłyszałam coś, co zmusiło mnie do zatrzymania się na moment. — Wallace, co się tutaj dzieje? Przecież ona wygląda zupełnie jak Julie, kiedy była w tym wieku — w głosie Jennifer usłyszałam niedowierzanie. — Wiem. Mówię ci, serce dosłownie mi stanęło, gdy zobaczyłem ją wczoraj przed moją remizą. Myślałem, że śnię, ale sądzę, że to naprawdę może być ona. Nawet ma ten sam sposób mówienia co Julie, ten sam styl chodzenia. Nawet włosy odgarnia tym samym gestem co ona. Nie mogę w to uwierzyć. Co ja mam teraz zrobić? — Wallace, uspokój się, proszę cię. — Jak, Jen? Jak? Nie mam pojęcia co robić. — Wiesz, że uważam, że nic nie dzieje się przypadkowo. Ona cię potrzebuje, musisz jej powiedzieć. — Nie wiem jak. Z resztą to za wcześnie. Znamy się drugi dzień. W jej życiu i tak dużo się dzieje. Po za tym nie mam pewności. To może być przypadkowe podobieństwo. — Nie chcę naciskać, zrobisz jak uważasz. To twoja sprawa. Po prostu myślę, że byłoby jej łatwiej, gdyby wiedziała... 67
R O Z D Z I A Ł 9. Story of my life
_______________________________________
Poczułam jak robi mi się słabo. Wiedziała o czym? Powinnam była domyślić się, że coś przede mną ukrywają. Właśnie zdałam sobie sprawę, że jeżeli dalej będę słuchać tej rozmowy z ukrycia, prawdopodobnie dowiem się o czymś, przez co będę żałować, że w ogóle tu trafiłam. Wyszłam z łazienki. Jeżeli mam wiedzieć o co chodzi, to prędzej czy później się tego dowiem. Nie chciałam dokładać sobie kolejnych zmartwień. Wystarczyły mi te które miałam. Rodzeństwo było wyraźnie zakłopotane moim nagłym pojawieniem się, ale zmieszanie szybko znikło z ich twarzy. Moim zdaniem – zbyt szybko. W jednej sekundzie skierowali rozmowę na zupełnie inne tory.
68
Niemal natychmiast zapomniałam o tym co przed chwilą usłyszałam, gdy do moich nozdrzy dobiegł najwspanialszy zapach świata – zapach śniadania. Mój żołądek zwariował. Nie jadłam nic od wczorajszego prowizorycznego obiadu. — Na pewno jesteś głodna — bardziej stwierdziła, niż zapytała Jen. — Siadaj, zaraz będzie gotowe. Zauważyłam, że Boden już siedział przy stole i przeglądał poranną gazetę, zatrzymując się dłużej na artykule informującym o wczorajszej strzelaninie w remizie 51. Przerwał, gdy tylko zobaczył, jak ze zmartwieniem przyglądałam się wielkiemu nagłówkowi, który stawiał pod znakiem zapytania bezpieczeństwo w tej części miasta. — Jak się czujesz? — zapytał, niedbale składając gazetę i odkładając ją na bok. Przyglądał mi się uważnie, jakby chciał mieć pewność, że tym razem powiem mu prawdę i tylko prawdę. — Trochę lepiej. Dziękuję. Cieszę się, że nie leżę w tej chwili na ulicy i nie zastanawiam się co teraz ze mną będzie — uśmiechnęłam się nieśmiało, na co Wallace przykrył moją dłoń, swoją dłonią. Ten prosty gest był tak ojcowski i troskliwy, że w jednej chwili poczułam się zupełnie bezpiecznie. Bezpieczeństwo – to coś, co doświadczyłam po raz pierwszy w życiu i pomyślałam, że już zawsze chciałabym się tak czuć. Zanim zdążyłam jeszcze bardziej się rozpłynąć, Jennifer położyła przed nami talerze z jajecznicą i wielki półmisek pełen kolorowych kanapek. 69
— Jane — zaczął Boden, gdy Jen usiadła razem z nami — chciałbym o czymś porozmawiać. Nie musisz odpowiadać teraz, ale... — przerwał, w oczekiwaniu na moją reakcję, jednak ja nie robiłam nic oprócz patrzenia się na niego — ale jeśli mam ci pomóc, to muszę wiedzieć kim są ci ludzie. Kim byli ci, którzy przyjechali wczoraj do remizy i chcieli cię skrzywdzić. Mogę załatwić tą sprawę. Wystarczy tylko, że powiesz mi, co się stało. Spuściłam wzrok wpatrując się w parującą jajecznicę. Wzięłam pierwszy kęs – była idealna. Westchnęłam głęboko. — Z reguły nie opowiadam całego mojego życiorysu osobom, które ledwo znam, więc mam tylko nadzieję, że mogę panu ufać — powiedziałam nie wiedząc, czy nie obrazi się za nazwanie go obcym. — Nam obojgu możesz ufać — powiedziała Jennifer, chwytając mnie za rękę i ściskając ją lekko. Uśmiechnęłam się na ten gest. Ogarniało mnie takie dziwne przeczucie, że jestem wśród „swoich” i że nie mam żadnych powodów do obaw. Jednak nie miałam pewności czy tak jest naprawdę, czy może tak bardzo chciałam znaleźć rodzinę i odrobinę miłości, że sama to sobie wmawiałam. Mimo wszystko zaczęłam opowieść. W końcu, czy mogło spotkać mnie coś jeszcze gorszego? — Nie znam tych mężczyzn, którzy zaatakowali mnie dziś rano, ani tych, którzy pojawili się wczoraj w remizie. 70
Mogę się jedynie domyślać, że byli to... członkowie gangu mojego byłego chłopaka. Jennifer prawie zakrztusiła się pomidorem, przy okazji rozsypując też cukier. Tak, zgadzam się. To zdecydowanie historia na dobry melodramat. Oscara, Saturna i Złote Globy w każdej kategorii mam już w garści. Chyba naprawdę powinnam poważnie o tym pomyśleć. — To dosyć zawiła historia, więc może najlepiej zacznę od samego początku — utkwiłam wzrok w pelargoniach kołysanych wiatrem na werandzie, tuż naprzeciwko mnie. — No więc, wszystko zaczęło się kiedy trafiłam do domu dziecka... To znaczy nie od razu... — Czekaj — Boden przerwał mi gwałtownie, zastygając w widelcem w połowie drogi do ust. — Wychowałaś się w domu dziecka? — był wyraźnie poruszony. Gdy potwierdziłam skinięciem głową, odłożył widelec z powrotem na talerz. — Tak. Trafiłam tam, gdy miałam pięć lat. Prawie sześć. Ja sama tego nie pamiętam, nie mam też żadnych wspomnień o moich rodzicach. Wiem tylko tyle, co mi opowiedzieli. Znalazła mnie kucharka, w parku, w środku zimy, kiedy wracała do domu późnym wieczorem. Ponoć ciągle słyszała cichy płacz, ale sądziła, że jej się tylko zdaje. Naprawdę myślała, że ma jakieś omamy. A ja cały czas szłam za nią. Zauważyła mnie dopiero, gdy wiatr zwiał jej czapkę z głowy. Mówiła, że miałam na sobie tylko cienki sweterek i lekkie 71
buty, więc pierwsze tygodnie spędziłam w szpitalu. Pojawiły się ogłoszenia w lokalnej prasie i telewizji, ale nikt się po mnie nie zgłosił. — Gdzie to było? — zapytała Jennifer, również zaskoczona, ale ukrywająca ten fakt o wiele lepiej niż brat. — W Oklahoma City*. Spojrzałam na Bodena, zakrywającego dłonią oczy. Co przede mną ukrywał? Dlaczego podchodził do tego tak emocjonalnie? Zaczynałam obawiać się, że chodzi tutaj o coś znacznie więcej niż o zwykłą chęć pomocy. Z drugiej jednak strony nie mogłam znaleźć żadnego racjonalnego wyjaśnienia jego zachowania. Choć cierpliwość nie była moją mocną stroną, to chyba po prostu musiałam zaczekać na wyjaśnienia. — Wszystko w porządku? — zapytałam Wallace'a, bo wyglądał jakby potrzebował się napić. I to porządnie. — Opowiadaj dalej — powiedział zachrypniętym głosem, unikając mojego wzroku. Niech będzie. — Po wyjściu ze szpitala od razu trafiłam do domu dziecka na obrzeżach miasta. Najgorszemu wrogowi nie życzyłabym spędzenia tam nawet jednego dnia. Placówka była przepełniona, mieliśmy za mało opiekunów, a ci którzy tam pracowali, powinni mieć zakaz zbliżania się do dzieci. Każdy żył tam własnym życiem, nikt się nami nie interesował. Praktycznie wszyscy robili to, na co mieli ochotę. *
Oklahoma City to stolica stanu Oklahoma (USA). 72
Starsze dzieciaki, znęcały się nad młodszymi, ale nikogo to nie obchodziło. Latem umieraliśmy z gorąca, a zimą zamarzaliśmy. Czasami brakowało jedzenia, ale nawet jak było, to ledwo przechodziło nam przez gardło. To było takie nasze małe piekło na ziemi... Któregoś roku, latem wybuchł pożar. Spłonęło dosłownie wszystko, aż do fundamentów. Zanim straż zdążyła przyjechać, nie było już nawet czego ratować. Zauważyłam, że Jen również przestała jeść i jak zaczarowana wsłuchiwała się w moją nieprawdopodobną opowieść. — Może nie powinnam tak mówić, ale cieszyłam się z tamtego pożaru, bo gdyby nie on prawdopodobnie zostałabym tam, aż do ukończenia pełnoletności. Natychmiast po pożarze porozdzielali nas do innych domów dziecka. Miejsce, do którego trafiłam było o niebo lepsze. Sama się sobie dziwię, ale nawet je polubiłam i dobrze wspominam tamten czas. Poznałam tam wielu przyjaciół i prawdę mówiąc to był jedyny okres w moim życiu, gdy nie czułam się aż tak bardzo samotna. Wszystko zmieniło się, gdy skończyłam piętnaście lat. Moi przyjaciele pojechali z kilkoma nauczycielami na wycieczkę. Też miałam na nią jechać, ale byłam chora i nie dostałam pozwolenia. Na całe szczęście, bo gdybym pojechała nie było by mnie tu teraz. — Co się stało? — zapytała prawie bezgłośnie Jen. Jej jajecznica już dawno zdążyła wystygnąć, tak samo jak i moja. 73
— Tego samego dnia w Oklahomie i Kansas zeszło kilkadziesiąt tornad, jedno z nich znalazło się na trasie autokaru... Gdy to powiedziałam w kuchni zapanowała totalna cisza. Nie słyszałam nawet mojego własnego oddechu. — To co się wtedy stało zmieniło mnie. Czułam gniew i żal, bo wiedziałam, że nikt nie miał wpływu na to co się stało. Nikt nie zawinił, nikogo nie można było obarczyć odpowiedzialnością. To był moment, w którym zdałam sobie sprawę, że wiem kim chcę zostać. Od tej pory w każdym szkolnym wypracowaniu pod tytułem: „Kim będę w przyszłości”, pisałam, że zostanę łowcą burz. Wszyscy reagowali na to śmiechem, mówili że chyba zwariowałam i że mi przejdzie. Mówili, że to niebezpieczne, niepotrzebne i że kto jak kto, ale ja to na pewno się do tego nie nadaję. Więc postanowiłam im udowodnić, że się mylą. W wolnym czasie pochłonęłam chyba wszystkie książki meteorologiczne do jakich miałam dostęp. Szukałam artykułów, filmów – wszystkiego czego tylko się dało. I choć wtedy jeszcze niewiele rozumiałam z tego naukowego bełkotu, to nie poddawałam się. Ciężko pracowałam, zdobyłam stypendium i dostałam się na studia w Norman na Uniwersytecie Oklahomy. Wybrałam dwie specjalizacje... — Jakie specjalizacje? — zapytał Boden, patrząc na mnie jednocześnie tak jakoś... z dumą.
74
— Zdecydowałam się na meteorologię mezoskalową * i meteorologię synoptyczną# — odpowiedziałam, choć dobrze wiedziałam, że prawdopodobnie spojrzy na mnie jakbym mówiła po chińsku. Nie myliłam się. — Nie mam zielonego pojęcia o czym mówisz — powiedział śmiejąc się jednocześnie pod nosem, co nieco ożywiło ponurą do tej pory atmosferę. Odwzajemniłam uśmiech, bo naprawdę uwielbiałam reakcje ludzi, gdy mówiłam im o studiach i mojej pracy. — Opowiadaj dalej — ponagliła mnie zniecierpliwiona Jen. — W zeszłym roku ukończyłam studia z wyróżnieniem — powiedziałam z zadowoleniem. To była jedyna rzecz z której tak naprawdę byłam dumna. — Załapałam się na staż w Storm Prediction Center w Norman, w oddziale współpracującym z moją uczelnią. Już w trakcie studiów brałam udział w wielu badaniach, a po zakończeniu nauki jako jednej z najlepszych uczennic udało mi się dostać do wielkiego projektu naukowego. Staraliśmy się opracować nowy algorytm, który pomógłby wykrywać trąby powietrzne tylko za pomocą radarów. Teraz niestety jest to niemożliwe. * #
Meteorologia mezoskalowa zajmuje się procesami atmosferycznymi zachodzącymi w skali przestrzennej mniejszej niż ok. 300km, czyli np. burzami i liniami szkwałowymi. Meteorologia synoptyczna zajmuje się zjawiskami w skali dużych systemów meteorologicznych takich jak niże i wyże w średnich szerokościach geograficznych. 75
Jak na razie obecność tornada może stwierdzić tylko jego naoczny świadek. Ten algorytm pomógłby zmniejszyć ryzyko na jakie wystawiają się łowcy ścigający burze. — To bardzo ważny projekt — stwierdził z podziwem Wallace. — Owszem. Nigdy nie spodziewałam się, że zajdę tak daleko. Kochałam tą pracę. Każdego dnia mogłam zajmować się tym, co sprawiało mi radość. Trzy dni temu musiałam z tego wszystkiego zrezygnować i uciec. Wszystko przez Michaela. Poznałam go w pierwszym domu dziecka. Potem nasz kontakt się urwał. Spotkaliśmy się ponownie, gdy byłam na drugim roku studiów. Bardzo się zmienił od czasu, gdy byliśmy dziećmi, przynajmniej tak mi się wydawało. Byłam naiwna, bo myślałam, że skoro przeżył to samo co ja, to będzie potrafił dobrze mnie zrozumieć. Zostaliśmy parą. Później zgodziłam się z nim zamieszkać. I wtedy bardzo szybko zrozumiałam, że jest kimś zupełnie innym. Odkryłam, że bierze narkotyki. Początkowo wydawało mi się, że jestem w stanie kontrolować sytuację, że jeszcze mogę go zmienić, ale było coraz gorzej. Z czasem już nie tylko brał, ale i został dilerem. Widziałam jak z tygodnia na tydzień staje się zupełnie innym człowiekiem, a ja nic nie mogłam na to poradzić. Prochy zrobiły mu sieczkę z mózgu. Po jakimś czasie zupełnie go nie poznawałam. Wiele razy chciałam od niego uciec, ale zawsze udało mu się mi przeszkodzić. Groził mi, że jeśli komuś powiem co się dzieje w domu, to mnie 76
zabije — Jennifer aż się wzdrygnęła, gdy to usłyszała. — Nie wiem jakim cudem, ale po jakimś czasie do tego wszystkiego doszły jeszcze porachunki gangów. Wiedziałam, że któregoś dnia to się źle skończy. I miałam rację. Zginęły dwie dziewczyny z mojego roku. Byłam jedynym świadkiem rozmowy, w której Michael przyznał się, że to on to zrobił. Złożyłam zeznania. Rodziny tych dziewczyn zasłużyły na to. Miałam już dosyć krycia Michaela i jego kumpli. Powiedziałam policji wszystko, co mogłam. Również to, że Michael planuje wprowadzić na rynek nowy narkotyk, ale nie zamknęli go, bo powiedzieli, że nie mają wystarczających dowodów. A on się wściekł. Stał się jeszcze bardziej agresywny. Groził mi, że tym razem naprawdę mnie zabije, jeśli nie wycofam tych zeznań. Mimo, że się bałam nie potrafiłam tego zrobić, nie mogłam pozwolić by to uszło mu płazem. Więc zaryzykowałam i znowu spróbowałam ucieczki. W końcu się udało. Zrezygnowałam z udziału w projekcie, spakowałam moje rzeczy i wyjechałam, bez jakiegokolwiek planu. Po prostu jechałam przed siebie dopóki moje auto nie odmówiło posłuszeństwa przed pańską remizą. Michael mnie tam znalazł, chociaż nie mam pojęcia jak. Właśnie tak to wygląda — podsumowałam. W kuchni zapadła cisza. Najwyraźniej zarówno Wallace jak i Jennifer musieli to przetrawić. Nie dziwiłam im się. To było zdecydowanie za dużo wstrząsających informacji jak na jeden raz. 77
Nigdy jeszcze nie byłam z nikim tak szczera. Nigdy jeszcze nie opowiedziałam nikomu całej mojej historii, a już zwłaszcza praktycznie obcym osobom. Chwyciłam widelec i w milczeniu dokończyłam zimną, ale nadal pyszną jajecznicę. Boden odezwał się dopiero, kiedy opróżniłam talerz. — Nie miałem pojęcia, że przeszłaś aż tak dużo. Mogę się tylko domyślać jak bardzo trudne to jest dla ciebie i dlatego chciałbym ci pomóc. Razem z Jennifer chcielibyśmy to zrobić. Mogę dać ci słowo komendanta, że możesz nam zaufać — zapewnił mnie gorliwie. Może dalej byłam tak samo naiwna, ale uwierzyłam mu. Spojrzałam na Jennifer. Pokiwała głową na znak, że zgadza się z tym, co przed chwilą powiedział jej brat. Chciałam powiedzieć, że muszę się zastanowić, ale w sumie nie było nad czym. Miałam tylko tę jedną opcję. — Wiesz, Jane — zwróciła się do mnie Jennifer — każdej jesieni mam w zwyczaju wynajmować pokój jakiemuś studentowi, ale jeśli tylko chcesz, to tym razem mogę ten pokój zachować dla ciebie. Zatkało mnie. Dosłownie. Czyli, że co? Że już mam gdzie mieszkać? Tak szybko? Zbyt łatwo to poszło. — Coś nie tak? — Nie mam pracy, więc nie będę miała za co zapłacić. 78
— Żaden problem — powiedziała, nie zastanawiając się ani chwili. — W ogóle nie przejmuj się pieniędzmi, zapłacisz mi gdy znajdziesz pracę. Po za tym naprawdę przyda mi się kobiece towarzystwo, a wyglądasz mi na osobę z którą będę potrafiła świetnie się dogadać — mrugnęła do mnie. Nie wiedziałam co powiedzieć. Przez tą godzinę zaznałam więcej dobroci i życzliwości, niż do tej pory przez całe moje życie. Nie bardzo wiedziałam jak wyrazić moją wdzięczność, a zwykłe 'dziękuję' wydawało mi się w tym momencie po prostu zupełnie niewystarczające. Chciałam powstrzymać łzy, które napłynęły mi do oczu, lecz już po chwili po moich policzkach płynęły dwa słone strumienie. Jennifer chwyciła mnie za rękę. — Coś się stało, kochanie? — zapytała z zatroskaniem, a słowo 'kochanie' tylko dolało oliwy do ognia. — Nie, po prostu jestem dla was całkiem obca, a wy robicie dla mnie tyle dobrych rzeczy, nie wiem nawet jak mogę się wam odwdzięczyć — wyjaśniłam drżącym głosem, pociągając nosem między kolejnymi słowami. Jane, ale beksa z ciebie! — Skoro to tak bardzo cię martwi, to coś wymyślimy — Wallace mrugnął do mnie wesoło. — Zdaje się, że już mam pewien pomysł. — Jaki? — zapytałam ocierając oczy brzegiem rękawa. — Umiesz gotować? — Na francuskiej kuchni się nie znam, ale nigdy nikogo 79
nie otrułam – nie do końca było to prawdą, ale to było na początku mojej kucharskiej kariery, więc pominęłam ten fakt. — Chcesz pracować w remizie? Mimowolnie, moje usta ułożyły się w coś na kształt uśmiechu. Brzmiało całkiem nieźle, jednak... — Nie jestem strażakiem ani sanitariuszem, więc raczej nie mam czego tam szukać. — I tu się mylisz. Potrzebuję kogoś odpowiedzialnego kto będzie gotował posiłki dla moich ludzi, do tego jakieś drobne zadania organizacyjne i tego typu sprawy. Jesteś inteligentna, szybko się nauczysz. Wiem, że pewnie to nie jest szczyt twoich marzeń i na pewno wolałabyś zajmować się tymi swoimi tornadami i burzami, ale dopóki nie znajdziesz czegoś lepszego zawsze będziesz u nas mile widziana. Przyjmiemy cię z otwartymi ramionami. Zawahałam się. Niby nic takiego, ale podobał mi się sam fakt, że będę mogła przebywać w remizie. Czułam się tam bardziej bezpieczna, niż gdziekolwiek indziej. Bałam się jedynie reakcji podopiecznych Bodena, w końcu to ja ich naraziłam. Raz kozie śmierć, zawsze mogę zrezygnować. — Niech będzie. — Świetnie — wyglądał na całkiem zadowolonego. — No już, otrzyj te łzy, nie chcę już więcej widzieć jak płaczesz. Uśmiech, poproszę. Spojrzałam na niego. Ten jego wzrok... Taki jakiś... 80
ojcowski. Ciarki przeszły mi po plecach. Jane, a znasz takie słowo na 'p'? — Będę czekał na ciebie jutro rano. To zdanie wywołało u mnie przyśpieszone bicie serca i to przecież wcale nie dlatego, że znów spotkam Brandona.
81
R O Z D Z I A Ł 1 0. Frankenstorm
_______________________________________
Ledwo pamiętałam wczorajszy dzień. W ciągu zaledwie paru chwil moje życie wywróciło się do góry nogami, na szczęście w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Do tej pory sądziłam, że takie rzeczy dzieją się tylko w filmach. No wiecie, los głównego bohatera odmienia się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, on sam dostaje od życia drugą szansę i od tej chwili postanawia zmienić swoją beznadziejną egzystencję, odnaleźć sens życia i prawdziwą miłość. No błagam was. Takie rzeczy nie dzieją się naprawdę. A jednak. To wszystko było tak nierealne, że bałam się, że to jednak tylko sen, a ja znów obudzę się w zardzewiałym
82
pickupie, całkiem sama. Szczypałam się przez cały dzień, żeby udowodnić sobie, że nie zwariowałam i że wcale nie śnię. Przez co najmniej kilka godzin unosiłam się w tęczowej mydlanej bajce. Wypakowując moje rzeczy z pickupa uśmiechałam się do siebie jak szalona. Niespodziewanie dostałam od życia drugą szansę i tym razem miałam w planach wykorzystać ją najlepiej jak się dało. Sielski nastrój szybko jednak minął, gdy przypomniałam sobie, że Michael tak łatwo mi nie odpuści. O siebie się nie bałam. Jedyne co mnie martwiło to to, że moją obecnością tutaj narażam Jennifer na niebezpieczeństwo. Obym się myliła. Uspokajała mnie świadomość, że Boden nie da skrzywdzić swojej siostry, miałam nadzieję, że mnie również. Chyba nie przyprowadzałby mnie tu, gdyby nie był pewien, że może nas ochronić. Mimo, że leżałam prawdopodobnie w najwygodniejszym łóżku świata, przykryta najcieplejszą kołdrą pod jaką kiedykolwiek spałam, to przez całą noc nie mogłam zmrużyć oka. Ilość emocji, którą wczoraj przeżyłam była wprost nieprawdopodobna. Czułam, że cały ten strach i późniejsze podekscytowanie jeszcze nie minęły. Wsłuchiwałam się więc w coraz głośniejsze zawodzenie wiatru, myśląc jednocześnie o tym jaką reakcję wywoła moje pojawienie się w remizie. Na pewno nie będę tam mile widziana. Być może uda mi się ich w końcu do siebie przekonać. A co jeśli nie? Nowe miejsca zawsze mnie przerażały. Bałam się, że mnie nie zaakceptują, 83
nie po tym co się ostatnio wydarzyło. No i do tego wszystkiego dochodził jeszcze Brandon. Uwierzcie mi, że wbrew pozorom jedyne czego pragnęłam, to zachowywać się przy nim normalnie... profesjonalnie. Nie ważne jak, po prostu chciałabym, żeby nie uznał mnie za wariatkę. Chociaż pewnie i tak już za późno. Na relacjach damsko-męskich nie znałam się wcale. Jedyny związek w jakim byłam opierał się na patologicznych relacjach, więc obawiałam się, czy w przyszłości kiedykolwiek będę w stanie być z kimś, tak po prostu. Podsłuchałam kiedyś na ulicy rozmowę dwóch kobiet. Zapadły mi w pamięć słowa jednej z nich, która próbowała przekonać tę drugą, że mężczyzna nie będzie chciał kobiety, którą będzie musiał się wiecznie opiekować. Że potrzebuje pewnej siebie, przebojowej partnerki, znającej swoją wartość, za którą będzie mógł ganiać jak kot za myszą. No cóż. Ja taka nie byłam. Potrzebowałam stabilizacji i poczucia bezpieczeństwa, kogoś kto otoczy mnie ramieniem i powie: „Nie bój się. Jestem tuż przy tobie”. To nie tak, że sama nie potrafiłam o siebie zadbać. Potrafiłam to doskonale, ale niemożność polegania na kimkolwiek była strasznie męcząca. A ja byłam zmęczona. Bardzo. A Brandon wydawał się być... Jane, ty tak na serio? Niczego się jeszcze nie nauczyłaś? Przecież ty go w ogóle nie znasz! Nie znasz go, nic o nim nie wiesz, to obcy człowiek, a emocjonalne angażowanie się w związek z nieznajomym nie może przynieść nic dobrego... 84
Właśnie. Jestem na to za mądra. O piątej nad ranem miałam już dosyć przewracania się z boku na bok. Ciągłe myślenie i analizowanie wszystkiego powoli mnie wykańczało. Wysoki poziom adrenaliny sprawiał, że kompletnie nie czułam zmęczenia, choć nie spałam od ponad trzydziestu godzin. Ubrałam się ciepło i wzięłam ze sobą szczelnie oklejone pudło ze sprzętem, którego nie zdążyłam jeszcze rozpakować. Uważnie nasłuchiwałam, ale w całym domu panowała idealna cisza, zmącona jedynie cichym skrzypieniem schodów, po których właśnie schodziłam. Wyglądało na to, że Jennifer wciąż jeszcze spała. Włączyłam po cichu telewizję na kanał informacyjny, zalany obecnie wiadomościami o huraganie. Zalogowałam się do systemu Storm Prediction Center (dzięki Bogu, nie wiedzieć czemu, nadal miałam do niego dostęp) i wyświetliłam wszystkie potrzebne mi mapy i dane i zaczęłam je analizować, jednocześnie jednym uchem słuchając informacji podawanych w wiadomościach. Naprawdę nie wyglądało to dobrze. Przez noc huragan zdążył przybrać na sile i osiągnąć czwartą kategorię. Wyglądało na to, że w remizie czeka nas wszystkich bardzo pracowity dzień. Cały czas myślałam o tym jak mogę pomóc Bodenowi i trochę go odciążyć podczas najbliższych godzin. Mimo wszystko miałam nadzieję, że będę dla niego i dla strażaków kimś więcej niż tylko kucharką, sprzątaczką i 85
dziewczyną na posyłki. Naprawdę chciałam, żeby mnie zaakceptowali, a jedynym sposobem na to było pokazanie im, że w gruncie rzeczy jestem taka sama jak oni i niczym się nie różnimy. Oni byli po to by pomagać i ratować życia – ja również. W oczekiwaniu na załadowanie reszty danych odstawiłam laptopa na stół i zwinęłam się w kulkę na kanapie. Brakowało tylko Bran... Nie! Nie. Niczego mi nie brakuje! Jest świetnie, wspaniale, no po prostu lepiej być nie może. Tak, to była ironia. Zamknęłam oczy. Tylko na chwilkę. Po prostu sobie poleżę. — Tylko wczoraj wieczorem nowojorska policja zatrzymała co najmniej kilkanaście osób podejrzanych między innymi o włamania i szabrowanie sklepów w dzielnicach ewakuowanych przed nadejściem huraganu Erica, który pieszczotliwie został nazwany przez internautów Frankenstorm. W ciągu dnia zwiększono liczbę patroli na ewakuowanych terenach, aby odstraszyć potencjalnych złodziei i włamywaczy. Ulice powoli zaczynają zmieniać się w potoki. Choć może się to wydawać nieprawdopodobne, to minionej nocy można było spotkać poszukiwaczy przygód i silnych wrażeń. Otwarte były nawet niektóre bary oferujące alkohole za pół ceny. Późną nocą prawie cały Manhattan od 39. ulicy w dół został pozbawiony prądu. Zgasła również pochodnia na Statule Wolności i tylko najsłynniejszy budynek 86
Nowego Jorku – Empire State Building świecił jak latarnia pośród morza ciemności. Dziś rano została zamknięta nowojorska giełda papierów wartościowych. Coś takiego ostatni raz zdarzyło się ponad sto lat temu podczas szalejącej wielkiej śnieżycy. Tymczasem warunki pogodowe pogarszają się z minuty na minutę. Według wstępnych szacunków straty spowodowane przez potężny wiatr i ulewny deszcz mogą wynieść nawet dwadzieścia miliardów dolarów. Wciąż rośnie także liczba rannych i ofiar śmiertelnych...
87
R O Z D Z I A Ł 1 1. Zwariowany krasnal ogrodowy
_______________________________________
Odpłynęłam, nawet nie wiedziałam kiedy. Sen, gdy w końcu nadszedł, był błogi i przyjemny, ale zdecydowanie zbyt krótki. Obudziło mnie dość natarczywe poszturchiwanie w ramię. — Co się dzieje? — przecierałam intensywnie oczy, ale mimo to wszystko na co patrzyłam, spowijała gęsta mgła. Dopiero teraz czułam, jak bardzo byłam wyczerpana i jak bardzo potrzebowałam snu. — Obudź się, już późno — Jen przysiadła na oparciu kanapy, najwyraźniej rozbawiona moją konsternacją. Mogłam się tylko domyślać, że wyglądam jak zombie. No cóż, w
88
każdym bądź razie, niegroźne zombi. W takim stanie nie dałabym rady skrzywdzić nawet muchy. — Co? — wybełkotałam, bo kompletnie nie rozumiałam co Jennifer do mnie mówi. Teraz to ja miałam wrażenie, że mówi do mnie po chińsku. Nachyliła się nisko nad moim uchem i „wielkimi literami”, wypowiadając bardzo wolno i wyraźnie każde słowo powiedziała: — Spóźnisz się do pracy. Trzeba było tak od razu! Te słowa zadziałały na mnie jak kubeł zimnej wody. — Która godzina? — zapytałam, cały czas mamrocąc pod nosem. Mocno przecierałam oczy, próbując przywrócić ostrość widzenia. Cały pokój wirował. Nie mogłam doprowadzić się do porządku. — Już po ósmej. W kuchni na stole jest śniadanie, zjedz coś najpierw. Jennifer roześmiała się głośno widząc mój gwałtowny zryw i koślawy bieg do kuchni. Usiadłam przy stole, przy okazji niemalże przewracając dzbanek z sokiem. — Spokojnie, dziewczyno! — Przecież Wallace mnie zabije, jak się spóźnię pierwszego dnia do pracy — powiedziałam, jednocześnie przegryzając jeszcze ciepłego tosta z marmoladą. — Żartujesz sobie? Za bardzo cię lubi — mrugnęła do mnie. Aż przestałam żuć. 89
— Nie przesadzajmy. Na możliwość spóźniania się trzeba sobie zapracować. Póki co nawet jeszcze nie zaczęłam. Dopijając kawę zdałam sobie sprawę, że wszystkie moje „najlepsze” ubrania zostały w Norman. Super! Mężczyzna moich marzeń na pewno zakocha się we mnie od pierwszego wejrzenia. Tak właściwie „pierwsze wejrzenie” już nastąpiło i nie udawajmy – było fatalne. Gorące brawa dla Jane! No cóż, na razie koszula w kratę, jeansy i trampki, noszące ślady wczorajszej walki, musiały wystarczyć. Włosy upięłam w luźny kok nad karkiem. Prawdopodobnie i tak będę miała kołtun na głowie jeszcze zanim w ogóle dotrę do celu. Rana na szyi nie wyglądała już tak źle, więc podarowałam sobie zakładanie opatrunku. (Jane, tak nawiasem mówiąc, od kiedy zaczęłaś przejmować się zawartością swojej szafy?). Westchnęłam głośno. Co ma być to będzie. To i tak niemożliwe, żeby ktoś taki jak Brandon zakochał się w kimś takim jak ja. Nie... Nie. Jeszcze jedno spojrzenie w lustro i... Ciekawe do kogo byłam podobna? Jeśli do matki to nie wiem, co mój ojciec w niej widział. No, ale ponoć miłość nie wybiera. Moja chyba wybrała i jak widzę mierzy wysoko. I to dosłownie. Brandon był chyba najwyższym facetem jakiego znałam. Przy moim wzroście krasnala ogrodowego trzeba by nieco wysiłku, żeby go tak na przykład poca... Jane, do jasnej cholery! Oszalałam. Jestem wariatką. 90
Jestem zwariowanym krasnalem ogrodowym. Wystarczyło jedno spojrzenie na zegar wiszący obok schodów, żebym chwyciła za plecak i popędziła do samochodu jak głupia. Pomachałam Jennifer w pośpiechu i już mnie nie było. Wiatr był jeszcze gwałtowniejszy niż wczoraj. Miałam wrażenie, że dotarcie do auta zajęło mi co najmniej godzinę. Oczywiście, jakżeby inaczej, gdy usiadłam za kierownicą, wyglądałam, jakbym właśnie wróciła z wojny, a przecież czekała mnie jeszcze droga z samochodu do remizy. Marzenie o dobrym drugim wrażeniu właśnie zostało z hukiem zmiażdżone. Co jak co, ale szczęścia w miłości to ja raczej nie miałam. Za to szczęście na drodze nie opuszczało mnie ani na krok – na wszystkich światłach trafiałam na zielone. Byłam roztargniona, kurczowo trzymałam kierownicę, zupełnie jakbym pierwszy raz w życiu siedziała za kółkiem. Mało brakowało a wjechałabym w tył czarnego jaguara jakiejś blond lisicy. Zahamowałam gwałtownie z piskiem opon, co wywołało głośny „klaksonowy” koncert. Witamy w Chicago, Jane. Na miejscu byłam trzy minuty przed czasem. Dziś, pewnie ze względu na pogodę, wszystkie bramy były zamknięte. Zauważyłam, że szyby zostały wymienione, a dziury po kulach załatane. Wytarłam spocone dłonie o spodnie. Czułam walenie serca w każdej części ciała. Do głowy przyszła mi nawet 91
myśl, żeby się wycofać. Powoli wyjęłam kluczyki ze stacyjki, wzięłam kilka głębokich oddechów i zanim zdążyłam się rozmyślić wyskoczyłam z auta.
92
R O Z D Z I A Ł 1 2. Kolejne tajemnice
_______________________________________
Wiatr był tak silny, że ledwo mogłam oddychać. Pobiegłam szybko środkiem podjazdu w stronę wejścia, choć tak naprawdę nie było to bieg, a slalom. Wszędzie dookoła walały się śmieci i sporej wielkości gałęzie, o które starałam się nie potknąć. Gdy w końcu dobrnęłam do przeszklonych drzwi z wielką naklejoną żółtą cyfrą pięćdziesiąt jeden, a następnie wpadłam przez nie do środka, poczułam wielką ulgę. Oddychałam ciężko. W tej samej chwili zdałam sobie sprawę, że nie bardzo wiedziałam co teraz zrobić. Pewnie powinnam odnaleźć Bodena, albo coś, ale w tym celu musiałabym wejść
93
głębiej, a tam pewnie spotkam innych strażaków, może nawet Brandona, a oni pewnie nic nie wiedzą o moim przyjściu, poza tym, jak ja w ogóle wyglądam?! Liście we włosach, na wpół przemoknięta koszula... — Hej, Jane! Dopiero teraz zauważyłam, że nie jestem sama. Przy ambulansie krzątały się Gabriella i Leslie. Ta druga na mój widok wrzuciła niedbale do karetki torbę z lekami i podbiegła do mnie. Jej blond kucyk podskakiwał śmiesznie. Miała takie dziwne, hipnotyzujące spojrzenie, od którego kręciło mi się w głowie. Zaczęłam nerwowo przeczesywać włosy palcami, by wyglądały choć trochę lepiej. — Jak dobrze cię widzieć w jednym kawałku! Wszystko w porządku? — zapytała, kładąc mi rękę na ramieniu i przyglądając mi się badawczo, jakby chciała mieć pewność, że jej nie okłamię. Chwila, chwila! Czy ja dobrze słyszałam? Ona się martwiła, czy ze mną wszystko w porządku? Przecież gdyby nie Brandon, pewnie leżałaby w szpitalu z dziurą w nodze. Przeze mnie. — Tak, wszystko w porządku. Miło, że pytasz — odpowiedziałam niepewnie, próbując znaleźć w tym wszystkim jakiś haczyk. — Daj spokój. Wszyscy strasznie martwiliśmy się o ciebie, zwłaszcza jak szef nam powiedział, że... że... — przerwała nagle. Zmarszczyłam brwi, gdy zaczęła uciekać 94
przed moim wzrokiem. Czyżby próbowała coś ukryć? — Powiedział co? — zapytałam, mrużąc oczy. Te wszystkie tajemnice i dręczące mnie pytania zaczynały „ważyć” coraz więcej. Nie wiedziałam jak długo jeszcze zdołam je udźwignąć. Czy ktoś, dla odmiany, mógłby wreszcie przestać coś przede mną ukrywać? — Opowiedział nam twoją historię i o tym, że uciekasz przed swoim byłym. A potem jeszcze o tym, że znów ktoś cię zaatakował i mało co nie zginęłaś — dokończyła Gabriella, pojawiając się nagle za plecami Shay, która odetchnęła z nieskrywaną ulgą. — Nie gniewaj się na niego. Mieliśmy za dużo pytań, chciał być z nami szczery. Nigdy nas nie okłamuje. — Jasne, nie ma sprawy. Wasze wsparcie dużo dla mnie znaczy. Bałam się, że nie będę tu mile widziana — wyznałam szczerze. Kamień spadł mi z serca, bo wyglądało na to, że nikt nie żywił do mnie urazy. — Żartujesz? Wszyscy jednogłośnie orzekli, że Boden słusznie zrobił zatrudniając cię tutaj. Jeśli tylko będziesz czegoś potrzebować, zawsze możesz do nas przyjść. My kobiety musimy trzymać się razem — stwierdziła stanowczo Leslie, kładąc ręce na biodrach. Czybym wyczuwała w jej głosie nutkę feministycznej dumy? — A teraz chodź! Wszyscy czekają na ciebie. Kompletnie nie przejmując się moimi protestami, Gabriella i Shay wzięły mnie pod ręce i zaprowadziły do 95
stołówki. Zdążyłam jedynie szybko przygładzić moje długie skołtunione włosy i poprawić koszulę. Niecierpliwie rozglądałam się dookoła, próbując dostrzec wysoką, wysportowaną sylwetkę. Żołądek zwijał mi się w supeł na samą myśl o tych czekoladowych oczach. Coś czuję, że profesjonalizm zaraz diabli wezmą. — Panie i panowie — powiedziała głośno Shay (mimo, iż żadnych pań oprócz nas tam nie było). Trzynaście par oczu (jeśli dobrze policzyłam) wpatrywało się we mnie ciekawskim wzrokiem. A czternasta para, ta najpiękniejsza, właśnie dołączyła do towarzystwa. O mamuniu! Nie patrz na niego! Słyszysz?! Odwróć wzrok! Ale już! — Patrzcie kto przyszedł! — oznajmiła wesoło Gabriella. Wiem, że chciała dobrze, ale poczułam się, jakbym była tu jakąś specjalną atrakcją, co było bardzo, ale to bardzo krępujące. Herrmann, przynajmniej tak mi się wydawało, że to był on, zerwał się z krzesła i podszedł do mnie. — Witaj, złotko — powiedział ciepłym, ojcowskim głosem. Na jego lewej dłoni mignęła mi obrączka. Byłam niemalże pewna, że ma dzieci. Dużo dzieci. — Dobrze, że nic ci nie jest. Martwiliśmy się o ciebie. Nim zdążyłam się spostrzec zostałam zamknięta w życzliwym uścisku, do czego byłam kompletnie nieprzyzwyczajona. Prawdę mówiąc, zupełnie nie wiedziałam co mam zrobić z rękami. Nie dziwcie się, w domach dziecka 96
nikt nikogo nie przytula. Mimo wszystko, to było bardzo miłe. — Dziękuję, Christopher, tak? Poczułam się znacznie lepiej, gdy stanął w większej odległości ode mnie. Cały czas czułam na sobie wzrok Brandona, to nie pomagało. Jego obecność totalnie mnie rozpraszała. Wszystkie postanowienia, które poczyniłam wcześniej w domu ulotniły się w jednej sekundzie. Pamiętaj, Jane. Profesjonalizm, przede wszystkim profesjonalizm... — Zgadza się. Skąd wiesz? — wyglądał na mocno zdziwionego. — Komendant już zdążył się wami pochwalić. Znam cały wasz życiorys — uśmiechnęłam się. — Ale nie mówcie mu, że wam powiedziałam. To będzie nasza mała tajemnica. — Już ją lubię! — roześmiał się głośno Herrmann, klepiąc mnie po ramieniu. Niedaleko niego stał...chwila, jak on miał? — Brian Zvonecek, pseudonim Otis — podeszłam do chłopaka średniego wzrostu, na oko pięć lat starszego ode mnie. A może to tylko ten wąsik tak go postarzał? — Miło cię poznać — powiedział, mrugając do mnie zawadiacko. Odetchnęłam z ulgą, gdy skończyło się na uściśnięciu ręki. — Kelly — skinęłam mu głową, na co odpowiedziało mi wesołe machanie. — Bryka śmiga jak szalona — puściłam do 97
niego oko, co zaskoczyło nawet mnie samą. — Niemożliwe, żebyś pamiętała wszystkich — powiedział Otis, wzdychając śmiesznie. W stołówce zapanowała cisza. Stanęłam przed nim chcąc wygłosić długi wykład mówiący o tym, że nie może ot tak po prostu wątpić w moją inteligencję, ale zamiast tego bez zastanowienia wyciągnęłam przed siebie dłoń. Jane, jesteś szalona! — Zakład? — uniosłam do góry jedną brew, w oczekiwaniu na jego odpowiedź i w nadziei, że przy okazji się nie zbłaźnię. Brian rozejrzał się dookoła słysząc gwizdy i śmiechy kolegów. Nieprzyjęcie zakładu od dziewczyny byłoby chyba największą życiową porażką. Jego mina mówiła mi, że nie może sobie na to pozwolić. Właśnie na to liczyłam. — O co? No jasne, to było do przewidzenia. — Jeśli wygram zmywasz naczynia po obiedzie. — Pikuś. — Przez cały tydzień. Za plecami usłyszałam niskie, basowe śmiechy. Chyba im się to podobało. Otisowi wyraźnie zrzedła mina. Miałam nadzieję, że męska duma nie pozwoli mu się nagle wycofać, bo w przeciwnym razie to ja nieźle się 98
zbłaźnię. . — Jeśli ty wygrasz, przez cały tydzień będę gotować twoje ulubione potrawy. Brian wodził przez chwilę wzrokiem po twarzach kolegów. Uścisnął mocno moją dłoń. — Herrmann! Przecinaj! W tym samym momencie, w którym nasze dłonie się rozłączyły, do stołówki wszedł Boden. — Co się tutaj dzieje? Dzień dobry, Jane. — Dzień dobry, szefie — posłałam mu promienny uśmiech, który odwzajemnił. — A więc? — spojrzał na nas, niby to groźnie, oczekując wyjaśnień. — Powiedzmy, że Otis rzucił naszej małej Jane wyzwanie na powitanie — wyjaśnił Christopher. Parsknęłam cicho pod nosem. Wyzwanie na powitanie? Serio? Ciekawe o ilu jeszcze strażackich rytuałach dowiem się w najbliższym czasie. — Co to za wyzwanie? — Ponoć szef opowiadał o nas Jane i chcemy się przekonać czy zapamiętała nas wszystkich — no i po tajemnicy. Spojrzałam na Bodena, bo nie bardzo wiedziałam czy spodoba mu się ten pomysł, czy może też zagoni wszystkich do pracy. On tylko się uśmiechnął i powiedział: 99
— Pokaż im! No to do dzieła! Sama nie wiedziałam co we mnie wstąpiło. Nagle poczułam się kompletnie rozluźniona. Już nie przerażały mnie te wszystkie nowe twarze, byłam wśród przyjaciół. — Ten przemiły starszy pan siedzący na kanapie, który rzekomo mógłby skopać mi tyłek za takie określenie — urwałam słysząc wybuch śmiechu — to Mouch. — Szefie, błagam! Czy ktoś tu w ogóle pamięta jak naprawdę się nazywam? Jak mam być traktowany poważnie, skoro według was jestem pół-człowiekiem, pół-kanapą? — zaprotestował strażak, co wywołało efekt przeciwny do zamierzonego. — Oczywiście, że pamiętam jak masz na imię, Randy. Mężczyzna uśmiechnął się z dumą. — Jesteś najlepsza — posłał mi uśmiech, który ledwo był dostrzegalny spod jego dużego rudego wąsa. — Jestem twoją dłużniczką — mrugnęłam do niego. Przeszłam kawałek dalej do okrągłego stolika, przy którym siedziało dwóch strażaków — Joe Cruz — wskazałam palcem na łysego mulata — kierowca Truck 81. — Punkt dla ciebie. — Obok ciebie siedzi... chwila... moment... — oczywiście, że pamiętałam, ale musiałam trochę się podroczyć. 100
— Porucznik Matthew Casey, dowódca Truck 81. Pokiwał głową przytakując i uśmiechając się ciepło. — Peter Mills — musiałam nieźle zadrzeć głowę, żeby na niego spojrzeć, co pewnie wyglądało komicznie — życzę powodzenia, rekrucie. — Ja ci dam, rekruta — uśmiechnął się, po czym nagle wyciągnął ręce, najwyraźniej chcąc mnie złapać i pokazać mi, że rekrutów nie wolno ignorować, ale z głośnym piskiem szybko odskoczyłam w bok, wywołując kolejną salwę śmiechu. Cóż, jeśli miałabym mieć brata, to chciałabym żeby był właśnie taki jak Peter. I na koniec – wisienka na torcie. Duża, słodka wisienka oblana czekoladą. Schowałam ręce za plecy, żeby nikt nie zauważył, jak bardzo trzęsą mi się dłonie. — Brandon Wagner, uwaga cytuję: „jeden z moich najlepszych strażaków”. W tym momencie spuścił wzrok, ale już po chwili spojrzał prosto na mnie i posłał mi najcudowniejszy uśmiech jaki kiedykolwiek widziałam – najszerszy, najbardziej szczery i prawdziwy. Trafił prosto do mojego serca, gdzie rozlał się ciepłą falą, powodując błogi stan nieważkości umysłu... Błagam... Nie oceniajcie mnie... To nie moja wina, że tak na mnie działał. Stałabym tam przed Brandonem bez ruchu, zahipnotyzowana do końca świata, gdyby nie głośna syrena, 101
która prawdę mówiąc nieco mnie wystraszyła. Powrót do rzeczywistości był bolesny. Bicie mojego serca musiało mieć co najmniej prędkość światła. Z głośników rozległ się głos dyspozytorki: — Truck 81, Squad 3, Engine 51, Ambulans 61, Battalion 25, wypadek z udziałem wielu pojazdów, droga międzystanowa 90 na autostradzie Eisenhower.
102
R O Z D Z I A Ł 1 3. Erin Boden
_______________________________________
W stołówce zapanowało ogólne poruszenie. Wszyscy zerwali się ze swoich miejsc i pobiegli w stronę wozów. Kelly i Matt poganiali swoje ekipy głośnymi krzykami. Liczyła się każda sekunda. — Porozmawiamy, gdy wrócimy — rzucił w moją stronę Boden i już go nie było. Obserwowałam ich przez szybę w drzwiach. No dobra! I tak wszyscy wiecie, że patrzyłam tylko i wyłącznie na jedną osobę. Uważnie obserwowałam każdy ruch Brandona. W ciągu paru sekund wskoczył w wielkie czarne buciory i narzucił na siebie swoją kurtkę.
103
Wpatrywałam się w jego plecy i w żółte odblaskowe litery układające się w jego nazwisko. Chwycił jeszcze swój kask, wyraźnie osmalony z jednej strony i wskoczył do wozu. Bramy, skrzypiąc nieznacznie, uniosły się w górę. Wozy wyjechały z remizy. Domyśliłam się, że akcja ratownicza na autostradzie może zająć sporo czasu, więc był to dobry moment, na to by nieco pozwiedzać. Poznawanie kuchni od podszewki zostawiłam sobie na później. Wróciłam do kuchni i skręciłam w lewo w długi korytarz. Po jego lewej stronie zauważyłam salę konferencyjną, na końcu znajdowało się coś w rodzaju sekretariatu i gabinetu Bodena. Sekretarka – wysoka, okrągła murzynka – zmierzyła mnie od stóp do głów ciężkim spojrzeniem znad fioletowych okularów, jednak nie odezwała się ani słowem. Na końcu korytarza znów skręciłam w lewo. Tu były szafki na rzeczy osobiste pracowników, a dalej prysznice i pralnia. Cofnęłam się kawałek. Dla odmiany skręciłam w prawo. Znalazłam się w dużym pomieszczeniu, gdzie poustawiane były łóżka i nocne stoliki poodgradzane od siebie niskimi ściankami; domyśliłam się, że tutaj właśnie wypoczywała nocna zmiana. Zauważyłam, że wszędzie na ścianach wisiały oprawione w ramki wycinki z gazet, dyplomy, certyfikaty, odznaczenia i zdjęcia – wszystko co podkreślało jak świetnymi strażakami byli mężczyźni, którzy tu pracowali, zarówno obecnie jak i w przeszłości. 104
Zatrzymałam się, gdy moją uwagę przykuło kilkanaście czarno-białych fotografii oprawionych w czerwone ramki, porozwieszanych równo w kilku rzędach. Zdjęcia zostały wykonane dawno temu, z tego co zauważyłam przedstawiały strażaków z rodzinami podczas jakiegoś pikniku. Na zdjęciu w samym środku dostrzegłam Bodena, z jakąś kobietą i na oko dwuletnią śliczną dziewczynką. Cała trójka uśmiechała się od ucha do ucha. Wyglądali tak pięknie! — Na które patrzysz? Odwróciłam się wystraszona. Za moimi plecami zobaczyłam sekretarkę Wallace'a, patrzącą na mnie swoimi ciemnymi, przenikliwymi oczami. Uśmiechnęła się nieco, przez co wyglądała zdecydowanie mniej przerażająco. Jej gęste włosy były zaplecione w drobniutkie warkoczyki i spięte razem na czubku głowy. Moją uwagę przykuł jej strój, dosyć kolorowy, raczej nietypowy jak na sekretarkę. Spojrzałam znów na zdjęcie. — Nie wiedziałam, że komendant ma żonę. Nie nosi przecież obrączki — powiedziałam, odwracając się z powrotem w stronę kobiety. Wyglądała, jakby chciała mi coś powiedzieć, ale nie wiedziała czy to aby na pewno dobry pomysł. Wpatrywałam się w nią tak długo, aż w końcu ustąpiła. — Miał żonę — wydusiła z siebie. No chyba nie sądziła, że ta informacja mi wystarczy! 105
— Co się stało? — dopytywałam dalej. — Zdradziła go, a później uciekła z jednym z jego podwładnych. Zabrała też ich córeczkę, Erin. Stało się to niedługo po zrobieniu tego zdjęcia. Komendant się załamał. Długo starali się o dziecko, więc dziewczynka była jego oczkiem w głowie, kochał ją ponad życie. Kiedy zaginęła szukał jej przez wiele lat, ale nikt nie potrafił mu pomóc, wsiąkła jak kamień w wodę. To go zabijało od środka. W końcu musiał się poddać, choć jestem pewna, że w głębi serca do dzisiaj na nią czeka. Jego żona była bardzo inteligentna i sprytna, wychowała się w rodzinie policjantów, więc wiedziała, co zrobić, żeby Boden nigdy ich nie znalazł. — To straszne — wyszeptałam, patrząc znów na zdjęcie. Nie mogłam uwierzyć, jak ktokolwiek mógłby chcieć zrobić coś tak okropnego i to jeszcze Bodenowi. Ciekawe co się stało z Erin... Miała lokowane ciemne włoski zebrane w dwie kitki po bokach głowy i prawdopodobnie oliwkową karnację, jak jej mama. Dołeczki w jej policzkach były przeurocze. Do tego wyglądała tak słodko w krótkiej sukience w kwiatki. Tuliła się do Bodena, jakby nigdy nie miała zamiaru go puścić, a on wyglądał na najszczęśliwszego człowieka na ziemi. Teraz już nie sprawiał takiego wrażenia. Często chodził poważny i zamyślony. Cień tego pogodnego uśmiechu widziałam tylko raz, przy naszym pierwszym spotkaniu, gdy zaprosił mnie do remizy. — Nie przejmuj się tym. Boden to chyba najtwardszy 106
człowiek jakiego znam. Sama się przekonasz — poklepała mnie lekko po ramieniu, chyba chcąc mnie pocieszyć. — Wracam do pracy. Przez ten huragan mamy tu urwanie głowy. Gdybyś czegoś potrzebowała, to mów — powiedziała tylko i odeszła, zostawiając mnie znów samą. Nie mogłam cały dzień tylko spacerować po remizie i oglądać zdjęcia. Będąc wciąż w lekkim szoku, po tym czego się przed chwilą dowiedziałam, wróciłam z powrotem do kuchni. Otwierałam wszystkie szafki po kolei próbując zorientować się, gdzie co leży. Po otworzeniu pierwszej z nich już wiedziałam, że najbliższej przyszłości czekają mnie tutaj wielkie porządki. Na pierwszy raz zamierzałam ugotować spaghetti, bo była to jedyna potrawa, która wychodziła mi bezbłędnie za każdym razem, a nie chciałam już w pierwszy dzień narażać się dwudziestce wygłodniałych strażaków. Zabrałam się za porządki. Pozamiatałam podłogę, wytarłam stoły i blaty – od razu lepiej. Zdenerwowanie minęło. Czułam, że praca tutaj może mi się nawet spodobać. Ku mojemu zdziwieniu, z mojej twarzy nie schodził delikatny uśmiech. Mój nastrój zmienił się o sto osiemdziesiąt stopni. Chciałam, żeby tak było już zawsze. Bez strażaków przekrzykujących jeden drugiego było tu zdecydowanie za cicho. Remiza nagle wydała mi się znacznie większa niż na początku, Żeby jakoś zniwelować to dziwne 107
wrażenie, włączyłam telewizor, który w każdym innym momencie byłby zawładnięty przez Moucha. Kanał informacyjny – czemu nie. Akurat zaczynały się wiadomości, co oznaczało że zwiedzanie remizy i sprzątanie zajęło mi ponad godzinę – sporo. Spodziewałam się kolejnych doniesień o stratach wywołanych huraganem. Prawdę mówiąc wszystkie informacje były powtarzane tak często, że znałam je niemalże na pamięć. Mogliby w końcu powiedzieć coś nowego. Po wstępnych oględzinach zawartości dużej szafy stojącej w kącie i robiącej za spiżarnię, przystąpiłam do przygotowywania obiadu. Na dużym blacie zaczęłam gromadzić potrzebne mi produkty i naczynia. Zastygłam nieruchomo z wielką głęboką patelnią w dłoni, gdy tylko reporter wymówił słowa: „strażak w ciężkim stanie”. Mój wzrok natychmiast powędrował na ekran telewizora. — Znajduję się obecnie na zablokowanym odcinku autostrady Eisenhower, gdzie przed ponad godziną, z powodu załamania pogody wywołanego zbliżającym się Huraganem Erica, doszło do gigantycznego karambolu. Zablokowane są wszystkie pasy ruchu w kierunku Indianapolis, droga jest kompletnie nie przejezdna. Akcja ratownicza wciąż trwa. Policja już kieruje objazdami, ale utrudnienia potrwają przez najbliższych kilkanaście godzin... Na ekranie telewizora ukazało się ujęcie miejsca 108
wypadku z lotu ptaka. W poprzek jezdni było poustawianych kilkadziesiąt samochodów, mniejszych i większych, niektóre z nich płonęły. Silne podmuchy sprawiały, że płomienie przemieszczały się o wiele szybciej niż normalnie. Szybko dostrzegłam, że na miejscu znajdowały się tylko cztery duże czerwone wozy i jedna karetka, co oznaczało że Boden jest sam. Sytuacja była naprawdę opłakana, a Wallace jak na razie, stał na straconej pozycji. — Pomimo przybycia straży pożarnej, na miejscu nadal panuje nieopisany chaos. Wszystkie inne jednostki odpowiadają na wezwania w centrum miasta, gdzie gwałtowny wiatr zdążył już poczynić dość duże szkody. Została już wezwana pomoc z okolicznych miast, jednak nie wiadomo jak długo zajmie im dotarcie na miejsce zdarzenia. Mimo, że obecni tu funkcjonariusze starają się jak mogą, to biorąc pod uwagę skalę wypadku, jest ich tutaj o wiele za mało. Wciąż nie znamy też dokładnej liczby poszkodowanych, choć wiemy, że jest ich wielu. Wśród nich znajduje się jeden ze strażaków z remizy 51, który wydostał dwójkę dzieci z płonącego samochodu. Niestety pojazd wybuchł, a strażak cudem uszedł z życiem. Sanitariuszki natychmiast udzieliły mu pierwszej pomocy, jednak pomimo tego, jego stan jest poważny. Remiza 51 jest uważana za najbardziej przyjazną w sąsiedztwie stąd też... Przestałam słuchać. Całą moją uwagę pochłonęło obserwowanie tego, co ujrzałam na ekranie. Moim oczom 109
ukazało się ujęcie płonącego auta. Zajęty był już cały przód, płomienie zaczynały dosięgać tylnego siedzenia, gdzie siedziała dwójka dzieci – chłopiec i dziewczynka. Tuż za autem stał... Brandon! Oparłam się o kredens stojący za mną, bo ledwo stałam na nogach. Jak w zwolnionym tempie widziałam jak łomem próbuje otworzyć zakleszczone drzwi. W pobliżu nie było nikogo. Prawdopodobnie było już za późno, by pobiec po gaśnicę. Wybija szybę. Otwiera drzwi. Wchodzi do środka. Wydostaje najpierw dziewczynkę, potem chłopca. Jest już prawie na zewnątrz gdy auto w ułamku sekundy wybucha, a on razem z dzieckiem upada na ziemię, poza zasięgiem kamery...
110
R O Z D Z I A Ł 1 4. Pępek świata
_______________________________________
Do rzeczywistości przywrócił mnie huk wywołany przez patelnię spadającą na kamienną posadzkę. I ból w stopie, bo naczynie spadło mi na palce. Jakoś nagle, w jednej chwili, wszystko stało się takie zamazane, a ja miałam wrażenie, że unoszę się w powietrzu. Jane, oddychaj! Uspokój się! Przecież wiesz, że w telewizji przesadzają, szukają sensacji, na pewno nie jest aż tak źle. Nic mu nie będzie, jest młody i silny. Cokolwiek się stało będzie dobrze. Będzie dobrze. To się zdarza, przecież to strażak, takie sytuacje są nieuniknione. Brandon jest doświadczony, wie co robi. Pamiętaj, profesjonalizm, przede wszystkim profesjonalizm.
111
Jednak okazuje się, że mam coś wspólnego z Bodenem. Oboje reagowaliśmy zbyt emocjonalnie na tragedie ludzi, których w ogóle nie znaliśmy. Dlaczego tak bardzo przejmowałam się losem człowieka, którego poznałam trzy dni temu? Nie potrafiłam logicznie odpowiedzieć na to pytanie. Każda minuta spędzona w niewiedzy wydawała się wiecznością. W sumie nie było ich od prawie trzech godzin. Gdybym tylko wiedziała do jakiego szpitala go zawieźli... Początkowo tylko siedziałam na podłodze, obok tej nieszczęsnej patelni, ale po kilku minutach już wiedziałam, że nie usiedzę na miejscu. Najpierw chodziłam tylko wte i z powrotem, jednak po dłuższej chwili postanowiłam włożyć moją energię na coś pożytecznego i zabrałam się w końcu za robienie posiłku. Wreszcie przyjechali. Gdy usłyszałam odgłos aut parkujących w remizie i skrzypienie opuszczających się bram stwierdziłam, że najwyższa pora doprowadzić się do porządku. Wzięłam głęboki oddech, starając się przy tym zachować możliwie jak największe pozory normalności. Obiad był ostatnią rzeczą o której teraz myślałam. Nie obchodziło mnie czy przez brak jedzenia strażacy zamienią się w kanibali albo czy wyjdą do lasu polować na dziczyznę. Liczyło się tylko to, żeby Brandonowi nic nie było. Nikt, absolutnie nikt nie może widzieć, że tak się tym przejmuję. Przejmowanie się człowiekiem, którego ledwie znałam nie 112
było normalne. Wyjęłam z lodówki mięso z zamiarem wrzucenia go na patelnię, ale gdy zobaczyłam Severide'a i Millsa prowadzących ledwo chodzącego Brandona, mało brakowało a wylądowałoby nie na patelni, a na podłodze, konkretniej na moich trampkach. Trampkowe mielone... Smacznego! Zamarłam. Pod rozpiętą strażacką kurtką nie miał nic. Jego klatka piersiowa była zabandażowana. Jane! Spokojnie, tylko spokojnie! Nie histeryzuj! Wdech, wydech, wdech, wydech. Żyje, wydobrzeje, nic mu nie będzie. Spuściłam wzrok i skupiłam się na patelni. I na mięsie. Cebuli. Wszystko jedno! Na zewnątrz wyglądałam jak oaza spokoju, ale w środku... Gdybyście tylko wiedzieli co się dzieje w środku... Podeszłam do zlewu, sparzyłam pomidory i wsadziłam je do miski. Może podejść i zapytać... No niby o co? Przecież on mnie nie potrzebuje. Ani teraz ani w ogóle. A może jednak? Kelly i Peter upewnili się jeszcze, że z Brandonem wszystko w porządku i wrócili do wozów. Widziałam jak wyjmowali wyposażenie niedbale powrzucane do wozów i układali je z powrotem, tym razem staranniej. Zostałam z Brandonem sama. Gdyby nie grający telewizor panowałaby niezręczna cisza. 113
No powiedz coś, do cholery! Serce mi się krajało, gdy ukradkiem na niego patrzyłam. Siedział wyprostowany na krześle ze spuszczoną głową. Włosy opadały mu na czoło bardziej niż zazwyczaj. Aż wstyd było mi przyznać, że miałam ochotę podejść i delikatnie zetrzeć z jego twarzy te czarne smugi – efekt jego ciężkiej pracy i poświęcania własnego życia dla dobra innych. Chyba zauważył, że mu się przypatruję, bo spojrzał na mnie i uśmiechnął się. Za późno by odwrócić wzrok. Odłożyłam nóż na bok. Krojenie czegokolwiek podczas rozmowy z nim to najbardziej poroniony pomysł na świecie. — Jak się czujesz? — zapytałam. No a jak ma się czuć?! — Widziałam w telewizji co się stało, nie wyglądało to dobrze. Naprawdę się wystraszyłam — powiedziałam, zanim zdążyłam ugryźć się w język. Utkwił we mnie te swoje brązowe łagodne oczy, a ja chciałam choć jeden jedyny raz wytrzymać jego spojrzenie. Ale to dziwne uczucie w okolicach serca... Boże, to chyba zawał! — To tylko małe oparzenie. Nic mi nie będzie — posłał mi kolejny tego dnia uśmiech. — Gdybyś tylko czegoś potrzebował, to powiedz. Nie, to wcale nie było podejrzane. Jane, odrobinę godności! — Prawdę mówiąc — zmarszczył brwi — nie 114
pogardziłbym mocną podwójną kawą. — Już się robi — tak łatwo było się do niego uśmiechać. Wariowałam. Moje serce szalało. — To chyba była ciężka akcja, co? — zapytałam, jednocześnie szukając w szafce dużego kubka. Jak zapewne się domyślacie, szczegóły akcji ratunkowej na autostradzie obchodziły mnie mniej więcej tak samo jak zeszłoroczny śnieg, którego nawiasem mówiąc, nie spadło prawie wcale. Zadałam to pytanie tylko dlatego, żeby Brandon coś powiedział i żebym mogła posłuchać jego ciepłego, spokojnego głosu. Mówcie co chcecie, przecież już wiem, że jestem nienormalna. — To był chyba największy wypadek jaki widziałem — potwierdził. — Nie byłoby tak źle, gdyby nie ta pogoda. Ciekawe jak długo będzie jeszcze tak wiało. Nie jestem znawcą, ale nie wygląda to dobrze. — Według ostatnich prognoz apogeum jest zapowiadane na dzisiejsze późne popołudnie i noc — powiedziałam odruchowo. — Huragany czerpią siłę z ciepłych wód oceanu, więc gdy Erica uderzy w ląd po jakimś czasie powinna zacząć słabnąć. Ale do tego czasu pewnie i tak wyrządzi mnóstwo szkód. Najbardziej oberwie Nowy Jork... — przerwałam, bo zdałam sobie sprawę, co ja właściwie zrobiłam. Teraz gdy Brandon usłyszał te pogodowe banialuki, na pewno uzna mnie za naukowego świra i więcej się do mnie nie odezwie. Podniosłam wzrok, żeby sprawdzić jego reakcję. O 115
dziwo chyba go zaintrygowałam, bo przyglądał mi się z zaciekawieniem. Bo zafascynowanie to zbyt duże słowo. Tak. Zdecydowanie zbyt duże. — Skąd wiesz takie rzeczy? — Jednak Boden nie opowiedział wam o mnie wszystkiego — uśmiechnęłam się nieco. — Jestem... — Komendancie?! Brandon! Gdzie jest Brandy?! Tak oto w jednej sekundzie znalazłam się w historycznym momencie dziejów, bo oto rozpętała się trzecia wojna światowa. Na remizę 51 została zrzucona różowa, plastikowa, wysadzana kryształkami Swarovskiego bomba. Poziom toksyn – zabójczy. — Brandy?! Brandy! Odezwij się! O mój Boże, misiaczku! Misiu mój! Nic ci nie jest?! Ta sama blond lisica, która rano zafundowała mi „ciepłe powitanie”, właścicielka czarnego jaguara, teraz wparowała z wielkim hukiem do stołówki, przerywając jednocześnie naszą rozmowę. Wmurowało mnie w ziemię. Ja chyba śnię! To była dziewczyna Brandona?! Nie mogłam uwierzyć, że pomarańczowa opalenizna, długie, szponiaste tipsy w panterkę i proste jak druty (na milion procent doczepiane) włosy w kolorze platynowego blondu naprawdę są w jego guście. Jej fryzura pomimo wichury pozostawała nienaganna. Jak widać tona lakieru robiła swoje. Patrzyłam na jej czarną, skórzaną spódniczkę ledwo sięgająca za kolano (za to napiętą do granic możliwości), beżowy top bez rękawów odsłaniający 116
część płaskiego brzucha i niebotycznie wysokie szpilki tu i ówdzie wysadzane ćwiekami i czułam, że zaraz to ja wpadnę w histerię. To się nie działo naprawdę! Spokojnie, Jane! Wdech, wydech! Przyznaję, podświadomie szykowałam się na to, że Brandon ma dziewczynę. Zdziwiłabym się, gdyby nie miał, ale nie taką, która wyglądała jak żywcem wzięta z planu „American Horror Story”! — Amber, nic mi nie jest. Nie musiałaś przyjeżdżać. Miałaś być na zakupach — Brandon zachowywał stoicki spokój wobec swojej znerwicowanej ukochanej. Ukochanej? To jakieś żarty? — Głupi jesteś?! Nie zgrywaj bohatera! Przecież widziałam w telewizji! Pokaż! — dziewczyna próbowała zdjąć, a właściwie zedrzeć z niego kurtkę, czym tylko sprawiała mu większy ból. Brandon chwycił jej dłonie i tłumaczył jej coś przyciszonym tonem. Po za tym, przepraszam bardzo, wyjaśnijmy sobie coś – on nie zgrywał bohatera. On nim był. „Głupi”? Wierzyć mi się nie chciało! Oni są razem?! Kawał roku! Błagam, powiedzcie, że to tylko taki żart. Część mojej powitalnej inicjacji. No dalej! Proszę, proszę, proszę... — Zostaw, proszę cię. Czuję się naprawdę dobrze. Chcę tylko chwilę odpocząć. Wracaj do domu. Na dworze robi się niebezpiecznie. Nie powinnaś już dzisiaj nigdzie wychodzić. Naprawdę podziwiałam jego anielską cierpliwość. Ja już 117
dawno przyłożyłabym Amber prosto w ten jej idealny przypudrowany nosek. Dziewczyna ostentacyjnie usiadła Brandonowi na kolanach i uwiesiła mu się na szyi, nic nie robiąc sobie z grymasu, który pojawił się na jego twarzy. Moja złość kipiała coraz bardziej. Dłonie same zaciskały mi się w pięści, ale nie dlatego, że wbrew moim najskrytszym pragnieniom Brandon nie okazał się wolny, ale dlatego, że nie potrafiłam patrzeć na zachowania dziewczyn takich jak Amber, którym wydawało się, że są pępkiem świata. — Naprawdę nie mógł tego zrobić ktoś inny? Nie możesz tak ryzykować! Czy ty w ogóle myślisz czasami o mnie? Jak ja się czuję? Wiesz jak ja się o ciebie boję każdego dnia, jak wyjeżdżasz do pracy? — nagle ton jej głosu zmienił się o sto osiemdziesiąt stopni. No mówię wam, sama słodycz. Mimo, że siedziała plecami do mnie, niemalże widziałam te wielkie niebieskie oczy zbitego psiaka, otoczone sztucznymi kilometrowymi rzęsami. Mnie by na to nie nabrała. — Właśnie na tym polega moja praca, Amber. Nie mogę nie ryzykować — odpowiedział jej, nadal spokojnie, choć wyraźnie zaczynałam dostrzegać jego irytację. Wcale się temu nie dziwiłam. Pretensje Amber były po prostu śmieszne. Powinna być dumna, że ma przy sobie tak wspaniałego i odważnego chłopaka. Mężczyznę. Zamiast tego w każdym jej zdaniu słyszałam tylko jedno słowo, które w moich uszach automatycznie zaznaczało się pogrubioną kursywą: „Ja”. 118
Modliłam się, żeby ktoś wreszcie przyszedł do stołówki i wybawił mnie z tej niezręcznej sytuacji. Amber zdawała się w ogóle nie dostrzegać mojej obecności i bez żadnego skrępowania migdaliła się do Brandona, jakby mogła za to dostać bon na darmowy manicure. — Brandy, ale ty powinieneś to sobie dobrze przemyśleć. Już od dawna ci mówię, że musisz poszukać sobie innej pracy. Ja nie zamierzam się wiecznie denerwować i zastanawiać czy wrócisz do domu, czy nie. Masz pojęcie jakie to jest męczące? Po za tym, no proszę cię. Ty się tak narażasz, narażasz mnie na takie nerwy, a jak ja patrzę na twoją wypłatę to mi się śmiać chce. Musisz coś z tym zrobić. Nie mogą cię przecież tak wykorzystywać. Błagam, niech mnie piorun jasny strzeli, bo tego się po prostu nie da słuchać! Zalewając kawę wrzątkiem próbowałam sobie jakoś wytłumaczyć, jak to możliwe, że ta dwójka jest razem. Nie miałam nic do urody Amber i tego jej cudacznego stylu, w końcu o gustach się nie dyskutuje. Ale kiedy słuchałam jej wywodów... Boże, słyszysz i nie grzmisz! Moje wewnętrzne nerwowe wybuchy pochłonęły mnie tak bardzo, że nawet nie zauważyłam, kiedy koło mnie zjawili się Mouch i Herrmann. W końcu! — Wiem dokładnie o czym teraz myślisz — powiedział 119
Randy przyciszonym głosem, jednocześnie podjadając pokrojone pomidory leżące obok w misce. — Naprawdę? — Dokładnie w tej chwili zastanawiasz się, jak to możliwe, że taki świetny facet jak Brandon, chodzi z... tym czymś — Herrmann chyba również czytał mi w myślach. — A jak to możliwe? — zapytałam, w nadziei, że otrzymam jakiś rozsądny argument, dzięki któremu wszystko nagle stanie się jasne. Ale przecież... to nie jest możliwe! Jednak w takim razie okazuje się, że niemożliwe staje się możliwym. A skoro tak, to... Nie, filozoficzne podejście to jednak nie jest dobry pomysł. — Odpowiedź jest bardzo prosta, prostsza niż ci się wydaje — spojrzałam z wyczekiwaniem na Moucha, w nadziei, że zaraz mnie oświeci swoją mądrością. — No więc... To nie jest możliwe. Dzięki Mouch! Zagadka wszech czasów rozwiązana. — Łatwiej jest przyjąć, że to obcy strzelają nam tu teraz jakimiś laserami, próbując zawładnąć remizą — powiedział tajemniczo Herrmann, wpatrując się z niedowierzaniem w Amber, dalej wiszącą na Brandonie. — Masz rację, Christopher. To jest zdecydowanie najlepsze wyjaśnienie. Innego nie widziałam. — Ile słodzi? — zapytałam szeptem strażaków. 120
— Dwie kostki — odpowiedział Mouch, śmiejąc się jednocześnie i patrząc jak Amber mizdrzy się do Brandona. Ja wolałam oszczędzić sobie tej tortury. Jak zwykle nalałam za dużo wody, więc bardzo ostrożnie podniosłam kubek z blatu. Już miałam postawić go na stole obok Brandona, ale w tym momencie Amber mnie rozpoznała i gwałtowanie wstała. Mało brakowało, a cała kawa wylądowałaby na mnie. Za wszelką cenę starałam się zachować spokój i choć z reguły przychodziło mi to łatwo, to tym razem byłam jak tykająca bomba. — Ty? — botoksowo-plastikowa twarzyczka wykrzywiła się w grymasie. Skóra na jej czole napięła się, jakby miała zaraz pęknąć. Do moich nozdrzy doszedł intensywny, duszący zapach jej słodkich perfum zmieszany z zapachem lakieru do włosów. Modliłam się żeby nie zwymiotować. Dopiero z tej odległości widziałam grubą warstwę nienaturalnego makijażu pokrywającą jej twarz. — Znacie się? — Brandon chyba był mocno zdziwiony. Jego mina mówiła, że nie chce i nie zamierza się do tego wtrącać. Brawo. Dobra decyzja. — Widziałyśmy się rano na skrzyżowaniu — miałam zamiar opowiedzieć mu cudowną historię o tym, że jego dziewczyna była dla mnie bardzo miła, uśmiechnęła się uroczo i życzyła mi miłego dnia. Niestety Amber zepsuła ten plan. Czemu mnie to nie dziwiło. 121
— Następnym razem uważaj jak jedziesz! Dopiero co odebrałam auto od mechanika — warknęła. A gdzie się podział ten lukier? — Ja nie mam pieniędzy, żeby co tydzień jeździć do naprawy! — Amber — Brandon chyba trochę zawstydzony jej zachowaniem, dotknął delikatnie jej ręki. — Chyba już wystarczy. Gdybym odezwała się chociaż słowem, skończyłoby się na rękoczynach. Zamiast tego postawiłam kawę na stole i z pozornym spokojem wróciłam do robienia obiadu. Tak naprawdę w środku przypominałam wulkan na sekundę przed wybuchem. Byłam zła na wszystkich: na siebie, bo byłam taka naiwna. Na Brandona za to, że jest kompletnie ślepy. Na Amber, że w ogóle istnieje. I na Moucha, bo wyjadł mi połowę pomidorów. I na tą głupią syrenę, bo dzwoniła zdecydowanie za głośno! — Truck 81, Squad 3, Engine 52, Ambulance 61, wypadek samochodowy, skrzyżowanie Cortland Street i Madison...
122
R O Z D Z I A Ł 1 5. Skazana na samotność
_______________________________________
Spokój. Cisza. Nareszcie. Żadnego plastiku, żadnego silikonu, zero krzyków i kłótni. Tego mi było trzeba. Brandon po długich negocjacjach zdołał przekonać Amber, że powinna wrócić do domu, a ja odetchnęłam z ulgą, gdy w końcu opuściła remizę. W jej towarzystwie moje szare komórki popełniały masowe samobójstwa. Bałam się, że wkrótce bezpowrotnie stracę je wszystkie. Każdy w remizie traktował ją jak powietrze, ja niestety nie potrafiłam, bo cały czas czułam jak śledzi mnie tym swoim ostrym jak żyleta spojrzeniem. Nie patrzyłam ani na nią ani na Brandona. Przestałam analizować i skupiłam się wyłącznie na tym, by nie zrobić sobie krzywdy w kuchni (co
123
niejednokrotnie mi się zdarzało, jakżeby inaczej, przez bujanie w obłokach, a chmurka na którą przenosiło mnie myślenie o Brandonie, była niebezpiecznie cudowna). Udało się. Przetrwałam. I nadal miałam dziesięć palców u dłoni. Gdy chłopacy wrócili na obiad zapanował totalny chaos, ale nie powiem – w życiu się tak nie uśmiałam. Moje spaghetti zrobiło furorę. Zostałam jednogłośnie okrzyknięta najlepszą kucharką w historii remizy 51, choć jak zapewne się domyślacie, tak naprawdę zależało mi tylko na jednej opinii. Otis i Herrmann cały czas opowiadali zabawne historie, przez które nie miałam nawet minuty na to, żeby znów się smucić albo rozmyślać nad marnością mojego życia uczuciowego, a mówiąc dokładniej – nad jego brakiem. Szybko zrozumiałam, że to właśnie ci strażacy są sercem remizy i bez nich wydawała się ona okropnie pusta. Odczuwałam to szczególnie mocno zwłaszcza teraz, gdy od czterech godzin Boden nieprzerwanie odpowiadał na wezwania. Byliśmy z Brandonem sami, nie żeby mi to szczególnie przeszkadzało. Absolutnie! Wallace dał mu zakaz jeżdżenia na akcje aż do odwołania, a on uparł się, że i tak zostanie, co wywołało u mnie skrzętnie skrywany atak euforii. Dochodziła dziewiętnasta. Rozejrzałam się dookoła. Kuchnia i cała stołówka były 124
czyste jak łza. Mogłam być z siebie dumna. Brandon od dłuższego czasu leżał nieruchomo na kanapie i oglądał jakiś film. Wcześniej uparł się, że pomoże mi posprzątać po obiedzie i chociaż było to strasznie słodkie, to nie pozwoliłam mu niczego dotknąć, nie w jego stanie. Wzięłam głęboki oddech, cicho podeszłam do niego i uklękłam przy oparciu sofy. — Hej, masz ocho... — zaczęłam cicho, ale przerwałam, bo zauważyłam, że śpi. Zamarłam. Moje serce bez żadnego ostrzeżenia zaczęło walić jak oszalałe, miałam wrażenie, że zaraz nie tylko zbudzi Brandona, ale i wszystkich ludzi w mieście. Przygryzłam dolną wargę i wstrzymałam oddech. Wyglądał tak spokojnie. Mogłabym patrzeć na niego godzinami. Chyba śniło mu się coś miłego, bo od czasu do czasu uśmiechał się nieco przez sen. Byłam tak blisko, że czułam jego zapach – mieszankę dymu, świeżego prania i jakiejś cytrusowo-piżmowej wody kolońskiej. Uważnie lustrowałam wzrokiem każdy centymetr jego twarzy – drobne zmarszczki na czole, lekko podkrążone oczy, mocno zaznaczone kości policzkowe, ostro zarysowaną szczękę, prosty nos i te usta... Byłam dosłownie o krok od zrobienia czegoś bardzo, ale to bardzo głupiego. Miałam wielką ochotę po prostu wyciągnąć rękę i... Jane, profesjonalizm! Pamiętasz? 125
Bardzo powoli wyciągnęłam z jego dłoni pilota, którego cały czas ściskał i wyłączyłam telewizor. Jego ręce były lodowate. Marzyłam, żeby po prostu je przytrzymać i ogrzać... Zamiast tego sięgnęłam po koc, który leżał na oparciu kanapy i delikatnie go przykryłam, zastanawiając się jednocześnie jak to możliwe, że Amber była tak wielką szczęściarą. A ja? Skazana na samotność. Tak, to będzie tytuł mojej autobiografii. O ile zostanę na tyle sławna, że będzie sens ją napisać. Z głośnym westchnięciem stanęłam na środku stołówki nie wiedząc co mam ze sobą zrobić. Teraz, gdy wyłączyłam telewizję słyszałam wyraźnie jak wiatr dosłownie wstrząsa remizą. Trochę zaczynałam obawiać się o chłopaków. Nie było ich już naprawdę bardzo długo, a pogoda stawała się coraz bardziej paskudna. Musiałam znaleźć sobie jakieś zajęcie. Zauważyłam, że w kącie na kredensie leży opiekacz do kanapek, chyba dawno zapomniany, bo przykrywała go cienka warstewka kurzu. Znów zabrałam się za przygotowywanie jedzenia, domyślając się, jak bardzo głodni będą moi koledzy po powrocie. Wyjęłam z szafki chleb do tostów, a potem dałam nura do lodówki. Ułożyłam wszystko na blacie. W zasięgu wzroku postawiłam laptopa i wyświetliłam animowany satelitarny obraz huraganu, który aktualizował się automatycznie co pięć minut. To co zobaczyłam zafascynowało mnie tak bardzo, że w pierwszej 126
chwili zupełnie zapomniałam o jedzeniu. Mój wzrok wędrował obecnie między trzema punktami: między deską kuchenną, ekranem laptopa, a Brandonem. Nie mogłam się oprzeć, żeby co chwilę na niego nie spoglądać; uśmiechałam się przy tym do siebie jak głupia. Prawdopodobnie był to jeden z niewielu momentów, gdy mogłam mu się przyglądać i nie wzbudzało to we mnie żadnego skrępowania. Zachowywałam się kompletnie nieracjonalne, doskonale o tym wiedziałam. Jednak Brandon przyciągał mnie do siebie w każdy możliwy sposób i nie miałam pojęcia jak się temu oprzeć. Prawdę mówiąc – chyba w ogóle nie chciałam tego robić. Ciekawe jakby to było być na miejscu Amber? Jakby to było widzieć go na dzień dobry i na dobranoc, patrzeć mu bez skrępowania w oczy, trzymać go za rękę, móc wsłuchiwać się każdy ton jego głosu, rozmawiać z nim o wszystkim i o niczym, chodzić na długie spacery, razem się wygłupiać i smucić, oglądać głupie programy telewizyjne, wpatrywać się w gwiazdy, podziwiać zachody słońca, pić z nim kawę każdego ranka i... Cholera!
127
R O Z D Z I A Ł 1 6. Pełen profesjonalizm
_______________________________________
— Już nie śpisz — powiedziałam zaskoczona. Ze zdziwieniem spojrzałam na moje dłonie, a potem na deskę i krzywo pokrojonego ogórka. Zdałam sobie sprawę, że chyba kompletnie się wyłączyłam. Musiałam wyglądać na naprawdę mocno zdezorientowaną. Z resztą, tak właśnie się czułam. W moich rozmyślaniach o Brandonie odpłynęłam do zupełnie innego świata. A on? Cały czas leżał nieruchomo, ale wpatrywał się we mnie z uśmiechem. Z tym delikatnym, ledwo widocznym na ustach, ale wyraźnie bijącym z jego błyszczących oczu uśmiechem, który za każdym razem przyprawiał mnie o mini-
128
zawał serca. Nie mogłam przepędzić od siebie myśli, że znam ten uśmiech od lat. Przerażające. Naprawdę. — Chyba naprawdę lubisz gotować — powiedział, wstając powoli. Chciał się przeciągnąć, widziałam że wszystko go bolało, ale pewnie doszedł do wniosku, że to kiepski pomysł, bo nagle przestał. To co, mały masażyk? — Skąd ta pewność? — zapytałam, rzucając mu zalotne spojrzenie spod długich rzęs. Cóż, przynajmniej miałam nadzieję, że tak to wyglądało. — Kompletnie odleciałaś, jakbyś była w zupełnie innym świecie. To nie przez gotowanie! To przez ciebie, idioto! — Wyglądałaś naprawdę uroczo — znów uśmiech, tym razem inny, jakby powstrzymywany lekkim zawstydzeniem. Kolejny zawał – zdecydowanie mocniejszy niż poprzedni. Czytałam kiedyś, że człowiek jest w stanie przeżyć trzy zawały. Najwyżej cztery. Potem... Nie wróżyłam sobie długiego życia. — Tak, to zdecydowanie przez gotowanie — zmarszczyłam brwi, bo wcale nie miałam zamiaru rymować. — Napijesz się czegoś ciepłego? Może herbaty? — zaproponowałam, zabierając się za smarowanie chleba. — Jeśli napijesz się ze mną, to bardzo chętnie. Serio? Chce ze mną pić herbatę? Oczywiście, że tak. To 129
przecież jego najskrytsze marzenie – napić się ze mną herbaty. Znów doszukiwałam się drugiego dna, a przecież on tylko próbował być miły. — A więc — zaczął Brandon tajemniczo, podchodząc i stając naprzeciwko mnie po drugiej stronie kuchennego blatu — wracając do naszej porannej rozmowy, skąd wiesz tyle o pogodzie? Uwierz mi, że przez pół dnia nie dawało mi to spokoju. Przeciętny Amerykanin nie potrafi odróżnić huraganu od tornada, a ty mówisz o tym tak swobodnie jakbyś wiedziała o pogodzie wszystko. Jeśli nie uważał mnie za dziwaka wcześniej, to na pewno będzie w tym momencie. Nikt nie lubi naukowych świrów. Chyba że inni świrowie. Świrusowie? Świrusy? Stop! — Wiem dużo, ale nie wszystko. Jestem meteorologiem, chociaż to mocno naciągane słowo. W zeszłym roku, skończyłam studia, więc dopiero nabieram doświadczenia — powiedziałam niepewnie, bo naprawdę nie byłam w stanie przewidzieć reakcji Brandona. No cóż, takiej wiadomości raczej się nie spodziewał. Mogę się założyć, że myślał, że ledwie skończyłam liceum. Raczej nie wyglądałam na człowieka z wyższym wykształceniem. — Żartujesz? — chyba był w ciężkim szoku. Wpatrywał się we mnie jakoś tak... — Nie, mówię poważnie. Pamiętaj, nigdy nie pytaj mnie o pogodę. Prawdopodobnie zanudzę cię na śmierć 130
kilkugodzinnym wykładem, o tym jaki rodzaj chmur właśnie wędruje po niebie i co on oznacza — ostrzegłam go, zalewając herbatę. — Jestem pewien, że byłaby to przyjemna śmierć – mrugnął do mnie. — No więc jak? Powiesz mi, co z tym huraganem? Spojrzałam na niego jak na wariata, bo do tej pory nie spotkałam jeszcze nikogo, kto z własnej nieprzymuszonej woli prosił mnie, bym opowiadała o pogodzie. — No dalej! Nie daj się prosić. Bo będę musiał cię zmusić. Błagam! Zmuszaj mnie ile chcesz i jak chcesz, o każdej porze dnia i nocy. Chociaż noc była by lepsza. Zdecydowanie. — Ty naprawdę masz skłonności samobójcze — pokręciłam głową udając niedowierzanie i jednocześnie uśmiechając się szeroko. Postawiłam przed nim kubek z herbatą. — No dobrze, zobaczmy co tu mamy — powiedziałam z zamyśleniem, przysuwając laptopa do siebie. Przez chwilę analizowałam dane i robiłam proste obliczenia. Chociaż pewnie i tak pomyliłam połowę z nich, bo Brandon nieprzerwanie wpatrywał się we mnie, siorbiąc cicho herbatę. — Wygląda na to, że apogeum nastąpi w ciągu kolejnej godziny. Do wybrzeża zbliża się fala powodziowa. Kiedy ona nadejdzie, nadejdzie i huragan. 131
— I wtedy zacznie słabnąć? — Nie od razu, ale w ciągu dwudziestu czterech godzin powinno zrobić się w miarę znośnie. Jak już przetrwamy noc, będzie tylko lepiej. — Miło to słyszeć. To chyba musi być trudne, co? Takie przewidywanie pogody. Wyglądało na to, że naprawdę interesuje go ten temat. Był ostatnią osobą, którą posądzałabym o udawanie. — Czy ja wiem? Na początku zastanawiałam się co ja w ogóle robię na meteorologi. Wydawało mi się, że nie dam rady, ale po pierwszym roku wszystko szło coraz lepiej. Te studia to było czyste szaleństwo, ale nie żałuję niczego. — Jaka była najbardziej szalona rzecz jaką zrobiłaś? — zapytał z miną wskazującą na to, że spodziewa się usłyszeć jakiegoś wielkiego newsa. Modliłam się po cichu, żeby nie oczekiwał wiadomości w stylu: „Pracowałam jako striptizerka w studenckim barze”. Rozwiewając wszelkie wątpliwości – nie, nie pracowałam. Odstawiłam laptopa na bok i wróciłam do robienia kanapek. — Mam całą listę takich rzeczy, ale najbardziej szalone było chyba ściganie tornad. Zwiedziłam w ten sposób pół Ameryki. — Ty tak na poważnie? — widziałam, że był naprawdę zaskoczony. Wpatrywał się we mnie, jakby właśnie zobaczył mnie pierwszy raz w życiu. Zawstydzona spuściłam wzrok i 132
zaczęłam uważnie przyglądać się pokrojonemu pomidorowi leżącemu na talerzu. Wydawało mi się, że nie powiedziałam nic wielkiego, ale może się myliłam. — Jak najbardziej — zapewniłam go, posyłając szeroki uśmiech w stronę kanapek, które obkładałam żółtym serem. Wciąż miałam problem z utrzymywaniem kontaktu wzrokowego. A już zwłaszcza z nim. — Chciałam udowodnić wszystkim, że mogę robić w życiu coś naprawdę ważnego, nawet jeśli nikt we mnie nie wierzy. Obiecałam sobie, że będę najlepsza, więc brałam udział chyba w każdym możliwym projekcie jaki był organizowany w trakcie moich studiów. Na trzecim roku dostałam się do projektu o bardzo tajemniczej nazwie Vortex2*. — Wir 2? Brzmi jak tytuł kiepskiego filmu katastroficznego — powiedział uśmiechając się niepewnie. Roześmiałam się głośno, zginając się w pół. Napięcie opadło. Zdałam sobie sprawę, że do tej pory w moim życiu brakowało uśmiechu. Teraz miałam ochotę śmiać się na okrągło. — Zdecydowanie. Ale to było raczej jak film *
Vortex (ang. wir) jako nazwa projektu jest skrótem od „verification of the origins of rotation in tornadoes experiment” (eksperyment mający na celu zweryfikowanie pochodzenia rotacji w tornadach). 133
katastroficzny w 3D. Organizatorzy wysłali w Aleję Tornad# około czterdziestu samochodów wyposażonych w profesjonalny sprzęt badawczy. Mieliśmy też do dyspozycji ciężarówkę wiozącą radar Dopplera**. Naszym zadaniem było zebrać jak najwięcej danych, które pomogły by ustalić dlaczego jedne burze powodują tornada a inne nie, mimo że mają do tego warunki. Dzięki radarowi mogliśmy zebrać obrazy wysokiej rozdzielczości, które pokazywały wiatry wiejące wewnątrz i na zewnątrz superkomórek, a nawet w samych tornadach. — Czekaj, czekaj — przerwał mi. — Superkomórka? To jakaś... super-burza? Dla pogodowego maniaka nie ma nic lepszego, niż dociekliwy słuchacz zadający pytania. Uwierzcie mi – byłam zachwycona i jednocześnie rozbrojona miną Brandona, który wpatrując się we mnie oczami małego chłopca, zdawał się chłonąć każde moje słowo. — Tak, najprościej mówiąc. Superkomórka to każda burza, która zawiera w sobie mezocyklon, czyli pionowy strumień powietrza unoszącego się gwałtownie do góry i #
Aleja Tornad to pas lądu o długości ponad 800 i szerokości 650 kilometrów, przechodzący przez stany Texas, Oklahoma, Kansas, Nebraska oraz Iowa. Jest to najbardziej zagrożony tornadami rejon na świecie. Rocznie występuje ich tam około 700. Jest to płaski teren, stąd też bywa po prostu nazywany Wielkimi Równinami. ** Radar dopplerowski/radar Dopplera to rodzaj radaru pomagający rozpoznawać i analizować np. groźne burze. 134
wirującego wokół własnej osi. Długo nie zdawałam sobie sprawy, że przez cały czas mocno gestykulowałam, mając nadzieję, że to pomoże Brandonowi zrozumieć cały ten naukowy monolog. Musiało to wyglądać co najmniej komicznie, jednak on albo tego nie widział albo dobrze udawał, że nie widzi. — Tamtego dnia, to było gdzieś na początku lipca, warunki w atmosferze były wprost idealne. Burze wyrastały jak grzyby po deszczu, jedna za drugą, a nam ciągle było mało. Wyobraź sobie bandę rozwydrzonych studentów podekscytowanych jak dziecko na widok ogromnego lizaka — sama zaśmiałam się, przypominając sobie jak komicznie musieliśmy wtedy wyglądać. — Pamiętam, że pod koniec dnia zaczęliśmy ścigać gigantyczną superkomórkę, z daleka wyglądała jak wielka fioletowo-granatowa chmura atomowa. Kiedy podjechaliśmy do niej wystarczająco blisko, podjęliśmy bardzo ryzykowną decyzję o przebiciu rdzenia. Wiedzieliśmy, że to brawurowe zagranie, ale z drugiej mieliśmy świadomość, że możemy zdobyć niesamowite dane... — Uwierz mi, że to co mówisz jest bardzo wciągające, ale „przebijanie rdzenia” niewiele mi mówi. Oderwałam wzrok od talerza, na którym układałam gotowe kanapki, a oto i uśmiech numer trzy – lekko niepewny, chłopięcy i szatańsko uroczy. Nie patrz na niego! Słyszysz?! Nie pa... No i masz ci los... 135
„Pełen profesjonalizm”, nie ma co. — Przepraszam. W slangu łowców burz przebicie rdzenia to przejechanie przez obszar pod mezocyklonem, czyli pod... — Pod pionowym strumieniem powietrza gwałtownie unoszącym się do góry i wirującym wokół własnej osi — z rozbawioną miną dokończył za mnie zdanie. Uśmiechnęłam się z zadowoleniem. — No proszę, a ja tydzień nie mogłam nauczyć się tej regułki. Właśnie w obszarze pod mezocyklonem schodzą tornada, dlatego przejeżdżanie przez to miejsce jest bardzo niebezpieczne. Żeby dostać się w ten rejon, w większości przypadków, trzeba najpierw przejechać przez strefę gwałtownych opadów, czyli przez rdzeń burzy. Woda zalewa ci szyby w aucie, praktycznie nie widzisz gdzie jedziesz i tak naprawdę nie masz pojęcia, co spotkasz po drugiej stronie. Nie można wykluczyć, że wjedziesz prosto w wir. A my musieliśmy podjechać na tyle blisko, by ustawić specjalną sondę na drodze tornada, szybko odjechać, a potem z powrotem po nią wrócić i mieć nadzieję, że kamerom udało się wszystko zarejestrować. — Czyste szaleństwo — skomentował z zadumaniem. Czułam na sobie jego wzrok. Paliło mnie każde miejsce, które omiatał spojrzeniem. Wszystko byłoby w porządku, gdybym w końcu nie czuła tego na całym ciele. Próbowałam ochłonąć, znów unikałam jego spojrzenia, skupiając się na 136
sprzątaniu okruszków i dalszym opowiadaniu. — Owszem. Do tej pory pamiętam, jak waliło mi serce. Sama nie wiedziałam, czy byłam bardziej przerażona czy podekscytowana. Ale mieliśmy szczęście. Kiedy już się przebiliśmy okazało się, że kilkaset metrów od nas szalał prawdziwy potwór, rozwydrzone F4*. I szło prosto na nas. Nawet nie wiedziałam kiedy wsadzili mi sondę do rąk i wypchnęli mnie z auta. Prawdę mówiąc, nie miałam pojęcia co robię. Wiatr był tak silny, że ledwo trzymałam się na nogach. Ustawiłam sondę na piaszczystym poboczu i już miałam biec z powrotem do auta, ale spojrzałam na wir, który pędził w moją stronę i po prostu mnie zahipnotyzowało. Strach minął. I pewnie, gdyby nie zaczęli na mnie trąbić stałabym tam, aż by mnie wciągnęło. Od tamtej pory już się nie boję — stwierdziłam, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie. Dłuższa cisza, która zapanowała zmusiła mnie do spojrzenia na Brandona. Wpatrywał się we mnie z niedowierzaniem. — Jesteś niesamowita, wiesz? Nerwowo odgarnęłam włosy opadające mi na czoło, przez co jeszcze bardziej było widać, jak bardzo czerwona się *
Skala Fujity (skala F) została wynaleziona przez Tetsuyę „Teda” Fujitę. Stosowana jest do oceny intensywności tornad na podstawie spowodowanych przez nie zniszczeń. W 2007 roku została zastąpiona przez ulepszoną skalę Fujity (skala EF). F4 charakteryzuje się wiatrem osiągającym szacunkową prędkość 333-418 km/h. 137
zrobiłam. — Proszę cię, daj spokój. Miałam nadzieję, że nie wyglądam tak żałośnie, jak w tej chwili się czułam. Mogłam przecież po prostu podziękować. Mówiłam już, że nie potrafię przyjmować komplementów? — Mówię serio. Jesteś najodważniejszą dziewczyną jaką znam. Jesteś po prostu, jakby to powiedzieć... meteorologiem z powołania. Trafna uwaga. Nie miałam pojęcia co odpowiedzieć. Po prostu uśmiechnęłam się szeroko, jednocześnie patrząc mu w oczy. Naprawdę poczułam się jakbym była naćpana. Inaczej nie dało się tego nazwać. Zapadła niezręczna cisza. Przez dłuższą chwilę przewiercaliśmy się spojrzeniami, zaczynało robić się naprawdę „gorąco”. W pewnym momencie miałam wrażenie, że Brandon wie dokładnie o czym teraz myślę, co było naprawdę przerażające. Pierwszy odwrócił wzrok, chociaż nie wyglądał na zakłopotanego. To pewnie zasługa mojego natarczywego wpatrywania się w niego. Pewnie już czuł pismo nosem. Ktoś mi kiedyś powiedział, że moja twarz jest jak otwarta księga. Jeśli tak, to wolałam nie wiedzieć, co z niej wyczytał. — Zaraz wracam — powiedział tylko, odstawiając pusty kubek do zlewu i kulejąc nieco na prawą nogę, ulotnił się w ciemnym korytarzu. 138
Gdy tylko znikł z pola widzenia niemalże podbiegłam do kanapy i opadłam na nią. W locie złapałam gazetę leżącą na stoliku i zaczęłam szybko się nią wachlować. To było straszne! To było... genialne. Zaczęłam głęboko oddychać. Jedno było pewne – jestem straconym przypadkiem. To co Brandon bezwiednie (mam nadzieję) ze mną wyprawiał zakrawało na szaleństwo. Spotkaliśmy się trzy dni temu, a miałam wrażenie, jakbym znała go od zawsze. Do tej pory sądziłam, że zwariowałam, ale teraz nie byłam tego taka pewna. Jane, to tylko zauroczenie, za parę dni ci przejdzie. A co jak nie przejdzie? Może gdyby tak... Chwila, chyba dzwoni mój telefon.. Nie, to jednak nie mój. Uniosłam się i spojrzałam na blat kuchenny. To telefon Brandona. Wstałam i wzięłam go do ręki. Na widok imienia na wyświetlaczu przeszły mnie nieprzyjemne ciarki. Nie powinnam odbierać. Ale telefon cały czas dzwonił, raz za razem. Boże, za jakie grzechy? — Telefon Brandona Wagnera, słucham — odezwałam się, starając się by mój głos brzmiał uprzejmie, ale jednocześnie zdecydowanie. Nie chciałam, żeby Amber odniosła wrażenie, że się jej boję lub jestem nią onieśmielona. 139
Choć w rzeczywistości – byłam. No cóż, to było oczywiste, że nie mnie spodziewała się usłyszeć. W słuchawce zapanowała dłuższa cisza. — Brandy, kotku, nie rób sobie ze mnie żartów — wyraźnie słyszałam, że była zakłopotana, co naprawdę mocno mnie zdziwiło. — Wiem, że tam jesteś. Jeśli nie chcesz ze mną rozmawiać po prostu powiedz albo nie odbieraj tego cholernego telefonu! O tak, teraz ją poznaję! Jak on z nią wytrzymywał będąc przy tym anielsko cierpliwym – nie miałam zielonego pojęcia, ale może kiedyś poznam ten sekret. — Brandona nie ma w pobliżu. Poczekaj chwilkę, pójdę go poszukać — zapewniłam ją szybko, mając nadzieję, że nie zapyta o moje imię. — Chwila, moment, z kim mam przyjemność rozmawiać? — jej pozornie słodki ton głosu nie zwiastował nic dobrego. Cisza przed burzą – tak, to idealne określenie. Westchnęłam. — To ja, Jane. Jane Anderson. Spotkałyśmy się rano na skrzyżowaniu, a potem w remizie. Znów cisza. O nie...Właśnie nabiera głębokiego wdechu. Jej rozdzierający powietrze i pędzący z prędkością światła wrzask rozlegnie się za trzy... Dwa... Jeden... — Ty?! Co ty tam z nim robisz?! Dlaczego masz jego telefon?!... Przerwałam jej zanim się rozkręciła. 140
— Amber, uspokój się. Brandon poszedł gdzieś i zostawił telefon na stole. Zaraz go znajdę. — Jaka Amber?! Żarty sobie ze mnie robisz?! Dla ciebie – panna Rocher. Musiałam naprawdę mocno się powstrzymywać, żeby nie wybuchnąć głośnym histerycznym śmiechem. Tak jest, panno Rocher. Oczywiście, panno Rocher. Ależ pani uprzejma, panno Rocher. Znów cisza. Właśnie nabiera kolejnego wdechu i... — Brandon, żądam wyjaśnień! Natychmiast! Ja się tu o ciebie martwię, a ty się tam zabawiasz z jakąś lafiryndą?! Z jednej strony takie słowo jak „lafirynda” w ustach Amber brzmiało po prostu komicznie, ale z drugiej poczułam w środku jakieś nieprzyjemne ukłucie. Nagle, mimo że bardzo tego nie chciałam, poczułam się jakaś taka „mała”. — Już ja ci pokażę dlaczego nie zadaje się z zajętymi facetami. Co? Myślisz, że skoro jestem taka piękna, mądra i urocza to nie potrafiłabym ci dokopać?! — to już furia w czystej postaci. Czyżby psychoza maniakalno-depresyjna? Serio, zaczynam się jej bać. Odsunęłam telefon od ucha na bezpieczną odległość, bo wrzaski „panny Rocher”, która cały czas nawijała, choć ja jej już nie słuchałam, śniłyby mi się po nocach w moich najgorszych koszmarach. 141
Nie miałam pojęcia, gdzie poszedł Brandon. Sprawdziłam najpierw, czy nie poszedł znowu spać. Jednak nie. Zobaczyłam przyćmione światło dochodzące do korytarza od strony toalet, więc czym prędzej skierowałam się w tamtą stronę. Weszłam pewnie do środka. Zauważyłam, że stoi przy rzędzie umywalek i już chciałam wcisnąć mu do ręki telefon, ale...
142
R O Z D Z I A Ł 1 7. W głębi duszy tacy sami
_______________________________________
— O Boże! Przepraszam! Przyszłam bo... To znaczy... Ja tylko... Dzwoni Amber. Gdybym tylko wiedziała, nie odbierałabym tego głupiego telefonu! Wtedy nie musiałabym go szukać i prawdopodobnie nie musiałabym teraz oglądać jak stoi przede mną... półnagi! Nie patrz na niego! Odwróć się i wyjdź! Zrobiłam przepraszającą minę patrząc na ścianę za nim i już chciałam odwrócić się na pięcie i jak najszybciej stamtąd wyjść, ale zdążył chwycić mnie za rękę. Poczułam się, jakby popieścił mnie prąd. Chciałam powiedzieć, jakby kopnął mnie prąd! — Zostań — szepnął.
143
Brandon! Zapamiętaj sobie! Nigdy, przenigdy nie szepcz do mnie tym swoim niskim, seksownym głosem! Słyszysz?! — Halo? Amber? W słuchawce natychmiast zapanowała cisza. No proszę, wystarczyło zwykłe „Halo? Amber?” i już po krzyku. Mogłam tak od razu. Miałam wrażenie, że w toalecie jest tak gorąco, że zaraz spalę się żywcem. Odwróciłam się i zaczęłam myć ręce, bo nie miałam pojęcia co innego mogłabym z nimi zrobić. To znaczy, miałam pojęcie. Oj i to jakie! Aktualnie przez moją głowę przelatywał jakiś miliard pomysłów na to, co mogłabym zrobić z dłońmi. Ależ oczywiście, że na miejscu pierwszym było mycie rąk. Tak, wiem że mi nie wierzycie. Ja sobie też nie. Spojrzałam w lustro w którym odbijał się Brandon. Osz w mo... — Amber, przerabialiśmy to już. Mówiłem ci przecież, że nie zamierzam wracać na noc. Mamy dużo pracy. Akurat! — Po za tym nie chciałem, żeby Jane została sama. To niebezpieczne. Zamarłam, bo dotarło do mnie co Brandon właśnie powiedział. To był zdecydowanie najgorszy argument, jakiego mógł teraz użyć. Byłam pewna, że dokładnie w tym momencie Amber zaczyna planować moje morderstwo. Ale... 144
Nie chciał żebym została sama? Nie chciał, żebym została sama... — Amber, proszę cię, nie wydzwaniaj do mnie co pięć minut. Jestem w pracy. Nie mogę odbierać każdego twojego telefonu tylko dlatego, że się nudzisz... Wiesz, jakie są zasady. Amber? Amber! Odłożył słuchawkę. Nie miałam odwagi na niego spojrzeć. Zamieniłabym się w jedną wielką bardzo rozdygotaną kupkę galarety, do której było mi już całkiem niedaleko. — Strasznie cię przepraszam za nią. Jak się na coś uprze potrafi być bardzo... głośna — Brandon zaśmiał się z lekka nerwowo. — Mam nadzieję, że cię nie uraziła... — Nie, jasne że nie — skłamałam. — Była po prostu zaskoczona, że to nie ty odebrałeś. Czułam jak jakaś niewidzialna siła ciągnie moje oczy w jego stronę. Spojrzałam na niego. Na ustach wciąż widziałam nikły uśmiech, ale jego oczy zionęły samotnością i jakimś takim bezdennym skutkiem. Doskonale znam to spojrzenie. Codziennie widzę je, gdy tylko przeglądam się w lustrze. Wiedziałam dokładnie co teraz czuje i z tego wszystkiego mi samej zrobiło się przykro. Niestety, każdy sposób pocieszenia go jaki przychodził mi teraz do głowy, wydawał się być co najmniej nie na miejscu. Zanim zdążyłam w ogóle pomyśleć jak skomentować zachowanie Amber, szybko zmienił temat. Może i lepiej. 145
— W sumie dobrze, że przyszłaś. Pomożesz mi z tym? — zapytał biorąc do ręki opatrunki leżące na blacie koło umywalki. Fakt, że stał przede mną półnagi chyba wcale go nie krępował. W przeciwieństwie do mnie. Zachowywałam się jak nastolatka wkraczająca w okres dojrzewania. Żałosne. — Jasne. Oddychaj. Nie zapomnij o oddychaniu. Podeszłam blisko. Bardzo blisko. Rety, był o ponad głowę wyższy ode mnie. Nie mogłam przestać zastanawiać się jakby to było znaleźć się w jego ramionach – ciepłych i bezpiecznych. Cały czas mnie obserwował. Próbowałam udawać, że to wcale mnie nie rozprasza. Wiedziałam, że musi zdawać sobie sprawę, jak działa na kobiety. I na mnie. Tym bardziej czułam się zakłopotana. Znów czułam jego zapach, który za każdym razem uderzał mi do głowy coraz bardziej. Pod wpływem mojego dotyku jego ramiona, brzuch i klatka piersiowa pokryły się gęsią skórką. Miałam nadzieję, że to tylko dlatego, że moje ręce były zimne, a jego skóra – ciepła. Zaczerwieniłam się na samą myśl o tym, jaki mógł być inny powód. Zagryzłam dolną wargę, próbując się nie uśmiechnąć. Zdjęłam zaczep przytrzymujący bandaż na miejscu i drżącymi dłońmi zaczęłam go odwijać. Biorąc pod uwagę sporą różnicę wzrostu między nami, nie było to wcale takie 146
proste. Przy końcówce bandaża poprosiłam Brandona, by stanął plecami do światła. Było mi znacznie łatwiej, gdy nie widział mojej twarzy i rozmarzonej miny, nad którą zupełnie nie panowałam. — Więc — zaczęłam rozmowę, by przerwać ciszę — wiesz już o mnie coś więcej. Teraz twoja kolej. Chcę znać najpikantniejsze szczegóły twojego życia. Fakt, że udało mi się zażartować i ten pseudo-żart rozśmieszył Brandona, zakrawał na cud. — Uwierz mi, że moja opowieść nie byłaby tak ekscytująca jak twoja — próbował mnie przekonać. — Śmiem w to wątpić. Życie strażaka nie może być nudne. No więc... Doczekam się tej twojej opowieści czy nie? — ponagliłam go. — Chcę wiedzieć wszystko o twojej rodzinie. — Dlaczego akurat o niej? — zapytał zaciekawiony. — No wiesz, przeważnie, gdy ludzie się poznają w końcu mówią o swoich przerażająco nudnych rodzinach. Ja sama nie mogę o niej opowiedzieć, bo jej nie mam, więc ty musisz mi powiedzieć o swojej. — Niech będzie. Od czego by tu zacząć... — Najlepiej od początku — wtrąciłam się. Chwyciłam za brzeg starego opatrunku, który musiałam odkleić by założyć nowy. Bałam się sprawić Brandonowi ból. Z walącym sercem zaczęłam go powoli zdejmować, 147
milimetr za milimetrem. Miałam nadzieję, że opowiadanie o rodzinie odwróci jego uwagę. — Moi rodzice, Rose i William, poznali się w liceum. Mama zaszła w ciążę, gdy była w klasie maturalnej. Zaraz po końcowych egzaminach postanowili się pobrać i to pomimo sprzeciwu rodziny taty. Dwa lata po mnie, gdy mama była na studiach, urodził się Phil. Przerwała wtedy naukę, żeby móc się nami opiekować, ale za rok wróciła na uczelnię. W międzyczasie tata został wojskowym. Początkowo opiekował się mną i Philem, gdy mama odbywała staż na pediatrii, ale krótko po tym, gdy dostała stałą pracę musiał wyjechać na misję. Mama postanowiła wtedy, że zrezygnuje z pracy. Bardzo ją lubiła, ale zawsze powtarzała, że jesteśmy ważniejsi niż kariera i kocha nas najbardziej na świecie. — To skarb, mieć taką mamę — powiedziałam uśmiechając się do siebie. Mina szybko mi zrzedła, bo właśnie skończyłam zdejmować opatrunek. Rana, ciągnąca się od góry lewej łopatki w dół, przez prawie pół pleców, delikatnie mówiąc, nie wyglądała ciekawie. Wzięłam kilka głębszych oddechów, bo poczułam lekkie mdłości. Chwyciłam opakowanie z hydrożelowym opatrunkiem i już miałam je rozerwać, ale zamarłam na chwilę. Brandon odwrócił lekko głowę i spojrzał na mnie kątem oka. — Coś nie tak? 148
— Nie, nie. Wszystko w porządku — zapewniłam go pośpiesznie. — Tylko... Nie chcę, żeby cię bolało. Przygryzłam usta, gdy tylko zdałam sobie sprawę jak bardzo idiotycznie to zabrzmiało. — Spokojnie. Do tej pory nic nie poczułem. Jesteś o wiele delikatniejsza niż pielęgniarka w szpitalu — zauważył lekko rozbawionym głosem. O ile to możliwe, zaczerwieniłam się jeszcze bardziej. — Na czym skończyłem? — Mówiłeś, że twoja mama zrezygnowała z pracy — przypomniałam mu, rozrywając opakowanie z opatrunkiem. — Właśnie. Tata, jako wojskowy, dużo zarabiał i co miesiąc przesyłał nam pieniądze. Pomijając ciągły strach o niego żyliśmy całkiem normalnie. Ja i Phil chodziliśmy do szkoły, mama zajmowała się domem, a kilka razy w roku tata otrzymywał przepustkę i wracał do nas na parę dni. Któregoś razu mama została pilnie wezwana do szpitala, wielu lekarzy było na zwolnieniu i brakowało im rąk do pracy. Tamtego dnia ktoś podrzucił na ostry dyżur kilkumiesięczną dziewczynkę. Rodzice postanowili ją adoptować. Z resztą my z Philem też byliśmy nią zachwyceni. Wpadliśmy w istny szał, gdy rodzice pozwolili nam wybrać dla niej imię — w głosie Brandona wyraźnie usłyszałam sentymentalne rozrzewnienie, gdy tylko wspomniał o dziewczynce. — I co? Jakie wybraliście? — zapytałam. Wzięłam głęboki oddech i najdelikatniej jak tylko 149
potrafiłam położyłam na oparzeniu opatrunek. — Lilly. To imię wydawało nam się tak słodkie, jak ona wtedy była. Z resztą nadal jest. — Ile ma lat? Chwyciłam bandaż. — Niedługo skończy osiem. Powinnaś ją poznać. Na pewno byście się polubiły. Jest taką małą outsiderką. Woli się uczyć, niż biegać z koleżankami i przez to nie ma zbyt wielu przyjaciół. Twierdzi, że się tym nie przejmuje. Myśli, że nie widzę, że często jest smutna. Uśmiechnęłam się z rozczuleniem. Coraz wyraźniej dostrzegałam, jak dobrym człowiekiem był Brandon. — Z wielką chęcią ją poznam. Też wolałam się uczyć, a na klasowe divy miałam alergię. — Lilly będzie zachwycona jak to usłyszy. Zaśmiałam się cicho. — A twój tata? Dalej jest w wojsku? Cisza, która zapanowała, gdy zadałam to pytanie podpowiedziała mi, że chyba poruszyłam niewłaściwy temat. — Zmarł, siedem lat temu. — Ja... przepraszam — wyjąkałam zakłopotana. — Nic się nie stało. Naprawdę — uspokajał mnie Brandon. — Wtedy ciężko było mi o tym mówić. Miałem dwadzieścia lat. Tata był moim bohaterem, przyjacielem. Długo nie mogłem się pogodzić z jego odejściem. Ciężko było mi uwierzyć, że już nigdy więcej z nim nie 150
porozmawiam. Najgorsze było to, że nie zginął na misji, tylko tutaj, w domu. Wciąż żałuję tego, że Lilly nigdy go nie poznała. Zmarł miesiąc po tym jak z nami zamieszkała. Miała wtedy tylko pół roku. — Strasznie mi przykro — wyszeptałam. Nie zdawałam sobie sprawy, że przerwałam zakładanie opatrunku, a jedynie stałam trzymając dłoń na jego ramieniu. Cofnęłam ją zakłopotana, zanim Brandon zdążył ją chwycić i skupiłam się z powrotem na moim wcześniejszym zajęciu. — Zaraz skończę — powiedziałam, owijając klatkę piersiową Brandona po raz ostatni. Chwyciłam metalowy zaczep i zahaczyłam go o bandaż. — Dziękuję. Widzisz? Nic nie bolało — zapewnił mnie, zakładając z powrotem granatową koszulkę. Uśmiechnęłam się pod nosem. Tak, znowu nie wiedziałam co odpowiedzieć. Czułam, że mam już dosyć jak na jeden dzień. Potrzebowałam ochłonąć i to natychmiast. — Zadzwonię do Bodena, dowiem się kiedy wrócą — powiedział i sięgnął dłonią do kieszeni. — Dobry pomysł. Zaczynam się o nich martwić. Nagle w jednej z lamp strzeliła żarówka. Pisnęłam wystraszona. W następnej sekundzie zgasło światło w całej remizie. Wokoło nas nastała całkowita ciemność. Nie widziałam kompletnie nic, nawet Brandona, który 151
stał kilka centymetrów ode mnie. Oboje podskoczyliśmy, gdy zadzwonił jego telefon.
152
R O Z D Z I A Ł 1 8. Glimmer
_______________________________________
Z bardzo głośnym westchnięciem opadłam bezwładnie na kanapę obok Moucha. — Szalony dzień, co? — posłał mi uśmiech zza gazety, którą właśnie czytał. — Nawet nie masz pojęcia jak bardzo, Randy — odpowiedziałam, zamykając jednocześnie oczy. Byłam wykończona. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek w życiu pracowała tak ciężko. Marzyłam teraz tylko o tym, by zaszyć się w jakimś ciemnym, cichym miejscu i pójść spać. Chaosu jaki panował teraz w remizie nie dało się nawet opisać słowami. Okazało się, że nie tylko tutaj zabrakło
153
prądu. Ciemności spowijały teraz dokładnie całe Chicago i kilkadziesiąt innych miast dookoła. Generalnie nie byłoby w tym nic niepokojącego, biorąc pod uwagę fakt, że znajdowaliśmy się prawie w samym centrum szalejącego huraganu i przerwy w dostawach elektryczności były czymś zupełnie normalnym. Niestety, Chicago nie było bezpiecznym miastem, zwłaszcza, gdy zapadał zmrok. A już pozostawanie samemu teraz, gdy miasto zamieniło się w ciemną pułapkę, równało się z błaganiem o kłopoty. Za każdym rogiem czaiły się gangi i złodzieje tylko czekający na dogodną okazję do plądrowania. Ludzie nie czuli się w swoich domach bezpiecznie, wobec czego Boden zaprosił ich tutaj. W końcu tytuł „najbardziej przyjaznej remizy” zobowiązuje. Przyszli ludzie z całej okolicy, otaczało mnie mnóstwo nieznajomych twarzy, w większości przyjaznych, choć zdarzały się wyjątki. W tłumie dostrzegłam kilka podejrzanych postaci snujących się po remizie niczym cienie i gdyby nie świadomość, że tutaj jestem bezpieczna i nic mi nie grozi, pewnie sama bym spanikowała. Wallace poprosił też jednego ze znajomych policjantów, by przyjechał i pomógł mu dopilnować porządku. Wszyscy strażacy kręcili się dookoła roznosząc jedzenie i napoje. Również sam Boden zdawał się mieć nad wszystkim kontrolę. Jennifer, której nie uśmiechała się noc spędzona samotnie w domu, także dołączyła do tego zacnego towarzystwa. Czekała mnie więc długa noc z dala od mojego łóżka. 154
W stołówce zrobiło się duszno. Musiałam choć na chwilę wyjść gdzieś, gdzie będę mogła odetchnąć, odpocząć od tego całego gwaru i oczyścić myśli. Hala, gdzie stały wozy strażackie, nadawała się do tego idealnie. Było tu nieco chłodniej, a od hałasu oddzielały mnie dwie pary drzwi. Podeszłam do bramy i wyjrzałam przez szybę. Mimo mroku spowijającego okolicę ciężko było nie zauważyć, że na zewnątrz panował istny Armagedon. Ulica wyglądała na wyludnioną. Wpatrując się w smugi deszczu miotane wiatrem rozmyślałam o wszystkim, co się dziś wydarzyło. Wydawało mi się, że od mojego przyjazdu tutaj minęły całe wieki. Nagle egipskie ciemności panujące na dworze zostały rozświetlone przez dwa reflektory. Z boku podjazdu zaparkowało duże, eleganckie auto. Wysiadły z niego trzy postacie: mężczyzna, kobieta i mała dziewczynka. Widziałam jak z trudem przedzierają się przez wiatr i wpadają do remizy przez te same drzwi, które ja rano obawiałam się przekroczyć. Dziewczynka, nawiasem mówiąc bardzo urocza, na oko siedmio- lub ośmioletnia, mimo pogody jaka panowała w Chicago najwyraźniej nie wyzbyła się resztek radości. Roześmiana tłumaczyła coś młodemu mężczyźnie, który jak się okazało, mógł być w moim wieku. Jednak największe zaciekawienie wzbudziła we mnie kobieta – bardzo elegancka, podobna do tych, które dopingują swoich bogatych mężów podczas gry w golfa w jakimś ekskluzywnym klubie. 155
Tak wiem. Ja i te moje skojarzenia... Pomyślałam, że pewnie kolejni miejscowi przyjechali by skryć się przed huraganem. Pamiętając, jak sam Boden witał gości, postanowiłam nie zaniżać jego standardów. Podejdę do nich i zagadam, A co mi tam! Już miałam wysunąć prawą nogę na przód, gdy usłyszałam dźwięczny, perlisty głos kobiety: — Widzisz, kochanie? Dotarliśmy cali i zdrowi! Niepotrzebnie się tak o nas martwiłeś. Mówiłam ci! Mogliśmy zostać w domu i nic by nam się nie stało. Nagle poczułam, że obok mnie ktoś się zatrzymał. — Remiza to najbezpieczniejsze miejsce na ziemi, mamo. Nie dziw się, że chcę mieć was przy sobie — głęboki głos Brandona jeszcze długo rozbrzmiewał w moich uszach. A więc to jego rodzina? Matka, młodszy brat i siostrzyczka Lilly. Są dokładnie tacy, jak ich sobie wyobrażałam, gdy Brandon mi o nich opowiadał. — Glimmy! — dziewczynka pisnęła ile sił w płucach i jak mała strzała pomknęła w kierunku Brandona, rzucając mu się na szyję. — Lilly! Jak się ma moja mała siostrzyczka? — zapytał z taką czułością w głosie, że czułam jak zaczynam roztapiać się od środka. Przez moment miałam ochotę zamienić się z dziewczynką miejscami. — Glimmy! Przecież nie jestem mała! Mam już prawie osiem lat, a to znaczy, że z całą pewnością nie zaliczam się do 156
grona osób określanych mianem „mała siostrzyczka” — odpowiedziała bardzo poważnie, takim „naukowym” tonem, a ja zaczęłam się zastanawiać jakim cudem ta siedmiolatka mówi jak dorosła kobieta. Lilly przyglądała się chwilę Brandonowi, zaraz jednak jeszcze mocniej go przytuliła, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że uwielbia, gdy brat ją tak nazywa. Wydawało mi się, że Brandon chyba próbuje, być może nieświadomie, zastąpić jej ojca, którego nigdy nie miała. Ale zaraz. Moment. Jak ona go nazwała? Glimmy? — Co słuchać, Glimmer*? Pewnie macie tu niezłe zamieszanie. Na pewno przyda wam się dodatkowa pomoc — tym razem odezwał się chłopak. Rety, jak on miał na imię? Bill... Gill... — Phil garnie się do roboty. Jakoś nie chce mi się w to wierzyć — zaśmiał się Brandon. — Ale nie myśl, że tego nie wykorzystam. I znów ten „Glimmer”. Co to ma niby znaczyć? Choć bardzo przyjemnie obserwowało się tą rodzinną, pełną czułości scenkę, to poczułam, że nie powinnam im przeszkadzać i już miałam się wycofać, gdy Brandon położył dłoń na moich plecach i powiedział: — Chciałbym wam kogoś przedstawić. To jest doktor Jane Anderson, z którą mamy zaszczyt od dzisiaj współpracować. *
Glimmer (ang.) - płomyk 157
Słysząc słowa Brandona zacisnęłam wargi w cienką kreskę. Trzy pary zaciekawionych oczu, które jednocześnie zaczęły mi się przyglądać, nie sprawiły wcale, że poczułam się lepiej. — Małe sprostowanie. Mają ten zaszczyt, że sprzątam ich toaletę. Phil parsknął, po czym szybko zakrył usta dłonią, jakby nie wiedział, czy wypada mu się roześmiać na głos. Od samego początku wzbudzał moją sympatię. — To sytuacja przejściowa. Jestem pewien, że geniusz siedzący w twojej głowie nie da ci zbyt długo odpoczywać. Spojrzałam na Brandona karcącym wzrokiem, na co on tylko uśmiechnął się jeszcze szerzej i szturchnął mnie przyjacielsko w bok. — Miło cię poznać, Jane — mama Brandona wyciągnęła w moją stronę dłoń. — Jestem Rosaline, ale proszę, mów mi Rose. Przez chwilę przyglądałam się jej uważnie. Brandon zdecydowanie nie był do niej podobny. Rose miała długie lokowane włosy w pięknym odcieniu złocistego blondu (nie mylić z Amber) i niesamowite niebieskie oczy w „elfim” kształcie. Delikatne, niemalże porcelanowe rysy sprawiały, że wyglądała prawie jak lalka. Przeniosłam wzrok na Phila. O tak, on zdecydowanie wdał się w mamę. Brandon, jego zupełne przeciwieństwo, pewnie był podobny do swojego ojca. Tak bardzo żałowałam, że nie mogę go poznać... 158
Nawet nie zauważyłam, kiedy Lilly doskoczyła do mnie i chwyciła mnie za rękę. — A ty jesteś takim doktorem jak mamusia? — zapytała zadzierając głowę do góry i patrząc mi prosto w oczy z rozbrajającym niewinnym uśmiechem. Spojrzałam pytająco na Rose. — Jestem pediatrą — wyjaśniła szybko. No tak. Zupełnie zapomniałam. Brandon przecież mi o tym wspominał. — Nie, Lilly — odwzajemniłam jej uśmiech. — Jestem trochę innym doktorem. Twoja mama zajmuje się chorymi dziećmi, a ja burzami. — Zajmujesz się chorymi burzami? — zapytała zaciekawiona, choć wyraźnie widziałam, że coś jej tu nie pasuje. Wszyscy wybuchnęliśmy głośnym śmiechem, a biedna Lilly nie miała zielonego pojęcia o co nam chodzi. — Nie, Lilly. Burze nie chorują — rozbawiona Rose pogładziła córkę po głowie. — Jane pewnie chodziło o to, że zajmuje się obserwowaniem burz i przewidywaniem kiedy do nas dotrą, żebyśmy wszyscy mogli się przed nimi schować i żeby nie stała nam się żadna krzywda, prawda Jane? — Tak, między innymi tak — uśmiechnęłam się niepewnie. — Uwierzcie mi, stoi przed wami prawdziwy geniusz w swojej profesji — wyszczerzył się Brandon. — Musielibyście 159
tylko posłuchać, jak Jane potrafi o tym opowiadać! Nie mogę się doczekać, aż zobaczymy, co naprawdę potrafisz, Anderson. Choć lekko speszona tym, że cała uwaga skupiła się na mnie, w głębi serca cieszyłam się, że ktoś tak mnie docenia, a nie wyśmiewa i wytyka palcami za moje zainteresowania, jak to często zdarzało się w przeszłości. A już zwłaszcza cieszyłam się, że tą osobą był Brandon. — Cóż — odezwała się Rose — miło mi słyszeć, że młodzi ludzie jeszcze interesują się nauką i mają własne hobby, któremu są oddani całym sercem. W dzisiejszych czasach przez te komputery i telefony, trudno znaleźć kogoś tak oddanego swojej pasji. Phil, Brandon i Lilly równocześnie przewrócili oczami, pewnie dlatego, że już nie raz słyszeli to matczyne kazanie. Ja mogłabym słuchać takiego choćby codziennie. — Doskonale cię rozumiem, Rose. Dach hali niebezpiecznie zatrzeszczał. Jednocześnie spojrzeliśmy do góry. — Chodźmy może do środka — zaproponowałam. Nikt nie protestował, wobec czego otworzyłam drzwi by przepuścić Rose i Phila. Brandon, najwyraźniej stęskniony za swoją ulubienicą znów porwał Lilly na ręce, po czym wyminął mnie z szerokim uśmiechem. Jego przeciągłe spojrzenie sprawiło, że obudziło się we mnie coś o istnieniu czego do tej pory nie wiedziałam. 160
R O Z D Z I A Ł 1 9. Więcej niż sympatia
_______________________________________
Pierwszy raz byłam w kinie. Pierwszy raz jadłam lody pistacjowe i pierwszy raz zastanawiałam się jaki wpływ na moje życie będzie miał kolor wybranej przeze mnie pomadki. Tak, wiem. Tylko błagam, nie śmiejcie się. W poprzednim życiu to Michael dostarczał mi rozrywek. Teraz Jennifer postanowiła zająć jego miejsce, co udawało jej się naprawdę rewelacyjnie. Pół dnia szlajałyśmy się po centrach handlowych, żeby ostatecznie w szampańskim nastroju, z dzikim śmiechem na ustach i obłędem w oczach, wracać do domu, śpiewając najgorętsze przeboje lat 80. A kiedy w końcu się zmęczyłyśmy, po prostu słuchałyśmy
161
zachrypniętego wokalu Roda Stewarta i rozkoszowałyśmy się pięknymi widokami. To znaczy, ja się rozkoszowałam, bo Jen była za bardzo pochłonięta prowadzeniem i rozmową z Wallace'm. Mimo później godziny, ulice Chicago nadal tętniły życiem. Nie mogłam oprzeć się temu niezwykłemu urokowi. Opuściłam szybę i wystawiłam głowę przez okno. Natychmiast otulił mnie rześki letni wietrzyk. Do moich uszu docierał szum samochodów i uliczny gwar. Pięknie oświetlone parki i fontanny wyrzucające strumienie wody w takt muzyki zapraszały na romantyczny spacer. Podświetlane mosty odbijały się w rzece sprawiając, że jej tajemnicze wody skrzyły się na niebiesko, fioletowo i różowo. Szczyty majestatycznych drapaczy chmur zlewały się z czernią bezgwiezdnego nieba i tylko cienki sierp księżyca rozświetlał bladą poświatą tą nieprzeniknioną, zaczarowaną noc. Uśmiechałam się do siebie. Uśmiechałam się do ludzi, których mijałyśmy. W moje serce wstąpiła nadzieja, że chyba jeszcze nie wszystko stracone. Jeszcze wszystko może się ułożyć... Ogarniała mnie błoga senność. Zamknęłam oczy i przysłuchiwałam się przez moment rozmowie rodzeństwa. Ale to, co właśnie powiedział Wallace sprawiło, że w jednej sekundzie odechciało mi się spać. — Jen, mam do ciebie ogromną prośbę. Zapomniałem z domu ważnych dokumentów. Denvers już od tygodnia suszy 162
mi o nie głowę i chciałem je wreszcie wypełnić. Wiem, że jest późno, ale mogłybyście po nie podjechać i mi je przywieźć? Leżą na stole w salonie, w takiej niebieskiej teczce. Zupełnie „nie wiedzieć czemu”, nagle się ożywiłam. — Jasne, Wallace. Nie ma sprawy — powiedziałam głośno, tak, by mnie usłyszał i to zanim zaskoczona Jennifer w ogóle zdążyła nabrać powietrza. Ledwo byłam w stanie powstrzymać ogarniające mnie coraz większe zadowolenie. — Słyszałeś — powiedziała tylko, chyba wiedząc, że ze mną nie wygra. — Będziemy za pół godziny. — Świetnie. Czekam na was. Jedźcie ostrożnie. Właśnie zatrzymałyśmy się na światłach. Jen obróciła się powoli w moją stronę. Spojrzała na mnie pytająco i jednocześnie jakoś tak z wyrzutem. Jej spojrzenie mówiło: „Jesteś niemożliwa”. Zrobiłam minę niewiniątka, choć wiedziałam, że Jennifer nie da się na to nabrać. — Jane, chcesz mi coś powiedzieć? — jej podejrzliwy ton głosu jeszcze bardziej mnie rozbawił. — No co? Nie widziałam się dzisiaj z Wallace'm, cieszę się, że go zobaczę — przekonywałam ją, próbując zarazem powstrzymać uśmiech cisnący mi się na usta. — Tak, jasne. Już ci uwierzyłam. Wiesz, nie musisz mi mówić jak nie chcesz, ale i tak się dowiem. Zobaczysz, jeszcze to z ciebie wyciągnę i to szybciej niż ci się wydaje — próbowała mnie „zastraszyć”, jednak w jej wykonaniu wcale nie brzmiało to groźnie. 163
Przekomarzałyśmy się przez całą drogę do domu Bodena i do remizy, ale w temacie Brandona zachowywałam nieugięte milczenie. Było to dla mnie tak nowe i tak intymne doświadczenie, że przynajmniej na razie chciałam zachować szczegóły dla siebie. Wciąż wstydziłam się przyznać, nawet sama przed sobą, że z każdym dniem zaczynałam czuć do niego coś znacznie więcej niż tylko zwykłą sympatię. Tempo bicia mojego serca wzrastało z każdą chwilą, gdy zbliżałyśmy się do celu. Kiedy Jen zaparkowała sprawnie pod samą bramą, cała pewność siebie nagle mnie opuściła. Może nie powinnam tam w ogóle wchodzić? — To co, może ja zaniosę Wallace'owi te dokumenty? Jennifer, po raz kolejny tego wieczora, spojrzała na mnie jakbym była nienormalna. Naprawdę, coraz mniej mnie to dziwiło. Najpierw byłam gotowa zrobić wszystko, żeby tu przyjechać, a teraz najchętniej wróciłabym od razu do domu. Jeszcze przed chwilą oskarżałam Amber o niestabilność emocjonalną, ale chyba wcale nie byłam od niej lepsza. — Chyba jaja sobie ze mnie robisz. Śmiać mi się chciało, tym razem ze mnie, bo zdałam sobie sprawę jak niedorzecznie się zachowuję. Jennifer patrzyła na mnie tym swoim „groźnym”, nieznoszącym sprzeciwu spojrzeniem. Czemu miałam wrażenie, że ona już wszystkiego się domyśliła? — No przecież, że żartowałam — rzuciłam nerwowo. — Dalej, wysiadaj! 164
Dobra. W końcu co się może stać? Moja obecność w remizie po dziesiątej w nocy na pewno nikogo nie zdziwi. Z pewnością wszyscy już śpią, nikt nawet nie będzie wiedział, że tu byłam, a już zwłaszcza... No wiecie kto. Atmosfera spokoju jaka panowała na zewnątrz upewniła mnie w przekonaniu, że strażacy już od dawna smacznie chrapią i zapewne tylko Boden wciąż czuwa na straży. Trochę się uspokoiłam. Jednak gwar, który usłyszałam, gdy tylko otworzyłam drzwi uświadomił mi w jak wielkim błędzie byłam. Lecz... No cóż. Było już za późno, żeby się wycofać. Jennifer wzięła mnie pod ramię i dziarsko pociągnęła w stronę części biurowej. Odetchnęłam z ulgą, gdy zobaczyłam, że w stołówce siedzi tylko Mouch, jak zwykle okupujący swoją kanapę i oglądający baseballowe rozgrywki. — A kogo to ja widzę? — zdziwił się na nasz widok. — Cześć, Randy — przywitałam się. — Kto gra? — zapytałam stając za nim, żeby światło jarzeniówek nie odbijało mi się w ekranie. — New York Yankees kontra Detroid Tigers. Najgorętszy pojedynek tego sezonu — wyjaśnił mi rozemocjonowany Mouch, po chwili w ogóle zapominając o mojej obecności. Zawzięcie wykrzykiwał coś w stronę telewizora, jakby ktokolwiek mógł go usłyszeć. Jen w tym czasie ulotniła się niepostrzeżenie, dając mi tylko jakieś dziwne znaki rękoma. Tym razem naprawdę nie wiedziałam o co jej chodzi. 165
Przypatrywałam się jeszcze przez moment piłce latającej wte i we wte, ale nie było to coś, co szczególnie mnie interesowało. Znacznie bardziej intrygował mnie hałas dochodzący od strony sali konferencyjnej. Moje nogi same poniosły mnie w tamtym kierunku. Zatrzymałam się, gdy doszłam do dużego okna. Żaluzje w nim zawieszone sprawiały, że byłam niemalże widoczna i mogłam ze spokojem zobaczyć, co dzieje się w środku. Obserwowanie dorosłych mężczyzn podekscytowanych jak małe dzieci było naprawdę przezabawne. Zdążyłam tylko zorientować się, że chyba w coś grali, ale w co, to wiedzieli chyba tylko oni sami. Rozglądałam się przez moment po pomieszczeniu. Grali prawie wszyscy, tylko Herrmann i Matt siedzieli z boku i przyglądali się wszystkiemu z nie mniejszym rozbawieniem co i ja. A gdzie jest...? Podskoczyłam, gdy zauważyłam Brandona siedzącego niedaleko mnie, po drugiej stronie szyby. Jakim cudem wcześniej go nie zauważyłam? Poczułam, że kącik moich ust podniósł się mimowolnie, kiedy spostrzegłam, że rozciągnięty na krześle, przysypiał lekko, podpierając głowę jedną ręką. No więc, tak po prostu tam sobie stałam, kielcząc się do własnego odbicia w szybie. I wszystko byłoby naprawdę pięknie, gdyby Brandon raptem nie ocknął się, spoglądając prosto na mnie...
166
R O Z D Z I A Ł 2 0. Adonis
_______________________________________
Więc co w tej sytuacji postanowiła zrobić genialna Jane? Stwierdziła, że natychmiastowe obrócenie się na pięcie i udawanie, że nic się nie stało, będzie najlepszym wyjściem z tej krępującej sytuacji. Jak pomyślała, tak też zrobiła. Nie spodziewała się jednak tego, co stało się zaledwie chwilę później. Byłam już prawie w połowie drogi do kuchni, pewna że uda się jakoś wybrnąć z tej niezręcznej sytuacji, kiedy nagle... — Jane? Z tego co mi wiadomo, to tak. Obróciłam się powoli, posyłając Brandonowi
167
zawstydzony uśmiech. Miałam ochotę spłonąć, zapaść się pod ziemię, zniknąć lub ewentualnie rozpaść się na kawałki, bo właśnie zdałam sobie sobie sprawę, że zostałam przyłapana na bezwstydnym gapieniu się w mężczyznę, który był już zajęty. A ja tak nie robiłam. Zazwyczaj... — Cześć, Brandon. Ze zdumieniem stwierdziłam, że chyba odechciało mu się spać, bo niespodziewanie stał się nadzwyczaj ożywiony. Kojarzycie tą minę u małego dziecka, kiedy nagle podacie mu jego ulubioną zabawkę? Tak właśnie wyglądał teraz Brandon. Był tylko jeden problem – niemożliwe, żeby ucieszył się tak na mój widok. No po prostu, no way. — Cześć. Co tu robisz? — zapytał, robiąc w moją stronę kilka kroków. — Byłyśmy akurat z Jen na mieście i Boden poprosił nas, żebyśmy przywiozły mu jakieś papiery, także... wstąpiłyśmy dosłownie na chwilę — odparłam, próbując się przy tym nie zająknąć. — Świetne wyczucie czasu. Słucham? Spojrzałam na niego zaskoczona, nie do końca rozumiejąc, co miał na myśli. — Chodź, musisz mi coś doradzić — powiedział, kierując się jednocześnie w stronę części wypoczynkowej. Ja natomiast ciągle stałam jak wmurowana w ziemię. Brandon dopiero po chwili zorientował się, że za nim nie idę. Miałam 168
wrażenie, że go to rozbawiło. — No chodź — ponaglił mnie łagodnie. — Okej — szepnęłam, jakby sama do siebie. Brandon podszedł do stolika nocnego, znajdującego się przy jego łóżku, zapalił lampę, a następnie wyjął z szuflady gruby kolorowy katalog. Wertował go przez chwilę z namysłem. — O! Mam. Jak myślisz, które są najładniejsze? — zapytał, podając mi go jednocześnie. Patrzyłam właśnie na kilkanaście par przepięknych złotych kolczyków z kryształkami Swarovskiego w najróżniejszych kształtach i rozmiarach. Z wrażenia aż musiałam usiąść. Swarovski mnie prześladował. Dobrze, że tuż za mną stało krzesło. Czyżby prezent dla Amber? Świetnie! Prosi mnie o radę w sprawie prezentu dla dziewczyny. Jane, witamy w friendzone! — Moja mama już chyba od miesiąca ogląda je wszystkie na wystawie, ale nie może się zdecydować. Więc pomyślałem, że może zrobię jej taką małą niespodziankę. Oh, prezent dla mamy. Przecudownie! — No, ale co ja mogę wiedzieć o damskiej biżuterii? Myślałem, że może mogłabyś mi coś doradzić. Zapytałbym Lilly, ale ona nie umie dochować tajemnicy. — Rozumiem — wymamrotałam przeciągle ze słabo ukrywanym zadowoleniem. Nie macie pojęcia jak mi ulżyło. Gdyby się okazało, że wybieram kolczyki dla Amber, chyba stanęłabym pod drzewem podczas najbliższej burzy. 169
— Pomyślmy... Uważnie przyglądałam się każdej parze kolczyków. Wszystkie były wspaniałe, więc naturalnie rozumiałam niezdecydowanie Rose. Dostrzegłam jednak takie, które pasowały do niej bardziej, niż cała reszta. — Wiesz... Myślę, że te... — oderwałam na moment wzrok od katalogu, chcąc pokazać Brandonowi, które kolczyki moim zdaniem będą najlepsze, ale nagle zapomniałam, co chciałam powiedzieć. Nawet nie zauważyłam kiedy Brandon ułożył się na łóżku niczym Adonis i patrzył na mnie zamglonym, sennym wzrokiem. Zaraz też pomyślałam, że Adonis nie miał na sobie tylu ubrań. O Boże... Jane... Chrząknęłam dla niepoznaki, niezbyt delikatnie. — No więc myślę, że te będą idealne — podałam mu katalog, wskazując jednocześnie palcem, o których kolczykach myślałam. Dwa błękitne kryształki w kształcie łez, zawieszone na cienkich złotych łańcuszkach wydawały mi się wprost stworzone dla Rose. — Mówisz? — Zdecydowanie. — Też o nich myślałem, ale wydawały mi się... No nie wiem... Zbyt delikatne? — Brandon przyglądał się kolczykom jakoś tak bez przekonania. — Jane, tu jesteś! Aż podskoczyłam na krześle, słysząc za sobą głos 170
Jennifer. Powiedzcie mi, dlaczego poczułam się jakby ktoś przyłapał mnie na całowaniu się z chłopakiem najlepszej przyjaciółki? Albo coś w tym stylu... — Co? Tak! Jestem! Brandon, jak na dżentelmena przystało, wstał (a raczej zwlókł się) z łóżka, żeby przywitać się z Jen. No i po Adonisie. — Będę czekać na ciebie w aucie, także jak skończysz, to ten... No! Nie przeszkadzam wam — Jen nagle zaczęła wycofywać się w stronę wyjścia, puszczając do mnie oko. Jennifer! Nie wierzę... — Jasne, zaraz przyjdę — rzuciłam jeszcze za nią, bo zdążyła już wyjść. Brandon, ziewając okropnie, stał wciąż tam, gdzie przed chwilą, chyba nie ogarniając tego tempa. — To chyba czas na mnie — stwierdziłam, wzdychając cicho. Wstałam powoli z krzesła, bo jakoś tak nie specjalnie chciało mi się wracać do domu i do pustego, zimnego łóżka... To znaczy... Do domu. Nie chciało mi się wracać do domu. Tak, właśnie tak. — Chodź, odprowadzę cię. Jeszcze cię jakiś potwór zje po drodze i dopiero będzie. Zaśmiałam się cicho. — Nie wiedziałam, że są tu takie. — Oj, mało jeszcze wiesz o tej remizie — mrugnął do 171
mnie porozumiewawczo. Starałam się jakoś wytłumaczyć sobie, że Brandon po prostu stara się być miły. Jego opiekuńcza strona nie była już dla mnie niczym nowym, ale troskliwym można być również wobec siostry, przyjaciółki, czy koleżanki. Więc choć serce podskakiwało we mnie entuzjastycznie, to starałam się nieco przygasić tą raczej nieuzasadnioną radość. Wlekliśmy się tak oboje krok za krokiem. Wiedziałam, że z mojej strony wynikało to z chęci przedłużenia spotkania do maksimum. Jak było w jego przypadku? Nie miałam pojęcia... — Słuchaj... — zaczął w pewnym momencie — Miałem ci tego nie mówić, Lily by mnie zabiła, ale chyba lepiej będzie jak się przygotujesz — oznajmił śmiertelnie poważnym tonem. Z wrażenia aż się zatrzymałam. — Spokojnie — zachichotał widząc moją reakcję. — Wyobraź sobie — ton jego głosu podpowiadał mi, że kolejnych słów nie powinnam traktować do końca poważnie — dostali w szkole za zadanie napisać wypracowanie o osobie, którą za coś bardzo podziwiają. Byłem święcie przekonany, że wybierze swojego ulubionego braciszka strażaka... — A nie wybrała? — udałam zdziwienie, choć tak naprawdę... Serio go nie wybrała? — No właśnie nie! Nie masz pojęcia w jakim ciężkim szoku byłem, jak przyszła do mnie, oznajmiając, że chce 172
napisać wypracowanie o tobie — oznajmił Brandon , niby to nadąsany. — Jak ona mogła ci to zrobić?! Na prawdę, Lilly, dlaczego? — Nie mam pojęcia. Także, wiesz, przygotuj się, że w najbliższym czasie weźmie cię pod obstrzał i zasypie gradem pytań. Ale zgaduję, że tobie to wcale nie będzie przeszkadzać — uśmiechnął się, dobrze wiedząc, że będę tym zachwycona, co potwierdziłam skinieniem głową. — Miałam już do czynienia z gradem, więc sam rozumiesz. Myślę, że dam sobie z tym radę. — No tak — roześmiał się po chwili. Z rozczarowaniem stwierdziłam, że doszliśmy już do drzwi wyjściowych. Chciałam zachować się jak najmniej podejrzanie, więc doszłam do wniosku, że szybkie pożegnanie będzie najlepszą opcją. — Chcę, żebyś wiedział, jak bardzo mi jest przykro, że skradłam ci te pięć minut sławy, no ale takie jest życie, nic na to nie poradzisz — próbowałam go „pocieszyć”. Nie odpowiedział, a jedynie spojrzał na mnie wesoło. — No nic. To lecę. A ty idź lepiej spać, bo zaraz naprawdę padniesz — rozczuliłam się skrycie widząc, jak Brandon po raz kolejny przeciągle ziewa. — Tak jest, pani doktor. Oboje staliśmy jak słupy soli. Jeśli tak będzie wyglądać nasze pożegnanie, to do jutra stąd nie wyjdę. Nie żebym miała 173
coś przeciwko. — To na razie — uśmiechnęłam się jeszcze lekko i wyszłam, nie chcąc już przedłużać tego, co było nieuniknione. Dobrze poszło. I nawet nie zbłaźniłam się jakoś specjalnie. Chyba...
174
R O Z D Z I A Ł 2 1. Poza normą
_______________________________________
Wciąż nie mogłam uwierzyć, że to zrobiłam. A jednak. Nie miałam innego wyjścia. To była jedyna opcja. Każdy inny sposób rozwiązania tej sytuacji mógł zakończyć się katastrofą. W sumie ten też może. Nie pomyślałam o tym... Zaczynałam tracić głowę. Zrobiłam coś kompletnie szalonego. Ostatnie tygodnie, który upłynęły pod znakiem głuchych telefonów nie dał mi do myślenia. Dopiero zdjęcie, które przyszło dwa dni temu sprawiło, że zrozumiałam wszystko. Spojrzałam jeszcze raz na fotografię przedstawiającą mnie i Jennifer i na widniejącą z tyłu wiadomość: „Chyba
175
wiesz co musisz zrobić, jeśli chcesz ocalić swoją nową przyjaciółkę. Masz trzy dni i ani minuty więcej. Myślę, że nie muszę Ci mówić co się stanie, jeśli się spóźnisz. Po za tym, gdy twój nowy szef dowie się, że wystawiłaś jego ukochaną siostrzyczkę na niebezpieczeństwo na pewno nie będzie zadowolony. Podejmij dobrą decyzję, bo drugiej szansy nie będzie”. Niestety, miałam solidne podstawy by wierzyć, że Michael będzie w stanie skrzywdzić Jennifer i mnie również. Myślę, że właśnie o taką „dobrą” decyzję mu chodziło. Zrobiłam co chciał. Pojechałam do Oklahoma City i odwołałam zeznania. Cały czas gryzło mnie sumienie, bo wiedziałam, że nie powinnam była tego robić. Byłam jedynym świadkiem. Bez mojego zeznania sprawa ucichnie. Całe szczęście, nie musiałam tłumaczyć się Wallace'owi. Dociekliwe pytania, jakie miał w zwyczaju zadawać, mogły doprowadzić do niezręcznej sytuacji. Jego zmiana miała dziś wolne. Jennifer powiedziałam tylko część prawdy, wiedziała że pojechałam w sprawie Michaela, ale nie sądziła, że po to by cofnąć wszystko co powiedziałam. Gdyby tylko znała prawdę, na pewno próbowałaby mnie powstrzymać. Ocaliłam Jen (prawdopodobnie), ale co pomyślą sobie rodzice tamtych dwóch dziewczyn? Zabójca ich córek nadal pozostanie na wolności, a sprawiedliwości nie stanie się zadość. To nie było słuszne ani tym bardziej etyczne. Wmawiałam sobie, że jeszcze znajdzie się sposób by udowodnić mu winę, ale czy na 176
pewno? Bałam się nie na żarty, najpierw głuche telefony, potem liściki z groźbami, a na końcu to zdjęcie. Michael skutecznie przekonał mnie o tym, że jest w stanie posunąć się do wszystkiego. Nie mogłam ryzykować, nie życiem Jennifer. Obserwowałam przesuwający się za oknem krajobraz. Byłam już blisko celu. Temperatura na dworze już dawno przekroczyła trzydzieści stopni w cieniu. W całym pociągu panował tłok, jak to zwykle bywało późnymi popołudniami. Było gorąco jak w piekarniku. Pasażerowie spokojnie siedzieli na swoich miejscach, wykończeni upałem. Każde okno w przedziale było szeroko otwarte, lecz prawdę mówiąc niewiele to dawało. Powietrze na zewnątrz było parne i wilgotne. Przepocone ubrania kleiły się do ciała, powodując dyskomfort. Nawet oddychanie przychodziło z trudem. Drzwi przedziału nie domykały się, przesuwały się to w jedną to w drugą stronę wraz z ruchem pociągu, co działało mi na nerwy. Nie mogłam doczekać się, aż ta podróż się skończy i znów znajdę się w domu, bo właśnie tak myślałam teraz o Chicago. Niebo nad nami ciemniało z każdą chwilą. Burza wisiała w powietrzu. W przedziale zapanował półmrok. Wyjrzałam przez okno. Granatowo-ołowiane chmury kłębiły się w górze, a silny wiatr wiejący w twarz nie pozwalał oddychać. Daleko, daleko na horyzoncie dostrzegłam ciemne smugi o zielonkawym zabarwieniu sugerujące opady dużego, nawalnego gradu. 177
Otworzyłam mojego laptopa i zaczęłam uważnie śledzić dane, które wyświetliły się na moim monitorze. Zdziwiło mnie to co zobaczyłam. To nie była normalna pogoda, nie w Chicago. Wszystkie parametry były podwyższone. Wartości od dawna nie mieściły się w normie. Zmarszczyłam brwi. Takie burze były charakterystyczne dla Alei Tornad, ale nie dla leżącego daleko od niej Chicago. Coś mi tu nie pasowało. Sprawdzałam dane kilkakrotnie chcąc wykluczyć błąd oprogramowania. Niestety, liczby nie kłamały. Zaintrygowało mnie to. Zdecydowałam, że po powrocie do domu muszę bliżej przyjrzeć się tej sprawie. Dopiero wibrująca w mojej kieszeni komórka sprawiła, że oderwałam wzrok od monitora. — Hej, Jennifer. Coś się stało? — zapytałam cicho, by nie przeszkadzać innym pasażerom, którzy i tak byli już rozdrażnieni długą podróżą i ciężką do zniesienia pogodą. — Nie, nie. Po prostu zobaczyłam jaka pogoda się szykuje i stwierdziłam, że podjadę po ciebie na stację, żebyś nie musiała wracać w burzy. — Jesteś kochana! Nie masz pojęcia, jak bardzo jestem wyczerpana. Tylko proszę, uważaj na siebie. Moje oczy nieprzerwanie analizowały wyświetlające się na monitorze mapy. — Gdzie jesteś? — Jeszcze chyba jedna stacja i będę na miejscu. — Słuchaj, dzwonił Wallace. Mówił, że nie może się z 178
tobą skontaktować od rana i że się martwi. To prawda, dzwonił kilka razy, jednak ja zawsze odrzucałam połączenie. Gdyby zapytał gdzie jestem, musiałabym się tłumaczyć, a miałam nadzieję, że nie dowie się o wyprawie na komendę. Był ostatnią osobą, którą chciałam mieszać w sprawę Michaela. — Mówił, co chciał? — Zdaje się, że nastąpiły jakieś zmiany w grafiku. Mieli mieć dzisiaj wolne, a okazało się, że muszą iść na popołudniową zmianę, chciał żebyś przyszła im pomóc. Mogłam jednak odebrać. — Po powrocie zadzwonię do niego i wszystko wyjaśnię. — Już mu powiedziałam, że dostałaś wezwanie w sprawie Michaela. Powiedział, że nie ma problemu i żebyś oddzwoniła do niego jak będziesz mogła. Chce wiedzieć, jak poszło. I to by było na tyle, w sprawie nie mówienia Wallace'owi o wizycie na policji. Usłyszałam jakiś trzask w słuchawce. — Wszystko w porządku? — zapytałam. Zaniepokojona przyglądałam się niebu, które wyglądało coraz bardziej ponuro. — Zaczyna grzmieć. Kończę już, będę czekać na ciebie na peronie. — Dobrze, to do zobaczenia. Dostrzegłam w oddali wysokie wieżowce. Niemalże 179
czarne niebo co chwila rozświetlały różnokolorowe błyskawice. Chmury wisiały tak nisko, że wydawało się iż zaraz dosłownie pochłoną górujące nad miastem wieżowce. Robiło się naprawdę groźnie. Jak zwykle w takich momentach z podekscytowaniem obserwowałam rozwój sytuacji. Mam tylko nadzieję, że burza nie wyrządzi dużych szkód. Chicago dopiero co doszło do siebie po ostatniej przeprawie z huraganem. Wyłączyłam laptopa i położyłam go na siedzeniu obok. Wstałam, próbując jednocześnie „odkleić” ubranie, które przywarło mi do skóry. Wyciągnęłam rękę, by dosięgnąć plecak, który leżał w schowku nade mną, jednak zanim moja dłoń w ogóle go dotknęła rozległ się niesamowity huk. Na ułamek sekundy zdezorientowani pasażerowie odwrócili głowy w kierunku, z którego dochodził hałas. Nagle, niespodziewane silne szarpnięcie sprawiło, że zatoczyłam się do tyłu. Upadłam. Uderzyłam głową o ziemię. Co jest?! Straciłam orientację. Wszystko wirowało mi przed oczami. Nie mogłam złapać równowagi. Nie miałam pojęcia co się dzieje! Powiedzieć, że byłam w szoku to za mało. Ludzie dookoła mnie zaczęli krzyczeć. Chciałam zachować spokój, ale zaczęło udzielać mi się przerażenie moich współpasażerów. Całym pociągiem zaczęło trząść. Zewsząd dobiegały dziwne trzaski. Zapanowała panika. Próbowałam stanąć na nogi i złapać się czegoś, jednak kolejny wstrząs 180
sprawił, że zarzuciło mną na drugi koniec wagonu. Poczułam ostry ból w okolicach kręgosłupa. Krzyknęłam głośno, jednak mój głos „utopił się” w wołaniach o pomoc i okrzykach przerażenia. Jakiś mężczyzna upadł na mnie. Przygniótł mnie całym swoim ciężarem. Nie mogłam oddychać! Łapczywie łapałam powietrze. Obraz przed moimi oczami stopniowo stawał się coraz ciemniejszy i ciemniejszy...
181
R O Z D Z I A Ł 2 2. Pole walki
_______________________________________
Moja zmiana powoli dobiegała końca, dzięki Bogu. Dzień był bardzo pracowity, wszyscy byliśmy wykończeni i marzyliśmy tylko o tym, by w końcu odpocząć. Został tylko kwadrans do końca szychty. Jak na złość, zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Na dworze pociemniało. Błyskało się już od kilkunastu minut. Kolejna zmiana prawdopodobnie będzie miała dużo pracy. Już od kilku dni trwały nieznośne upały, ludzie na ulicy uśmiechali się czując na skórze pierwsze krople deszczu. Zacząłem porządkować papiery na biurku, myśląc tylko
182
o tym, by jak najszybciej znaleźć się w domu. — Connie, jest jakaś poczta dla mnie? — zapytałem mojej asystentki. — Przejrzę ją w domu. — Tak. Zdaje się, że przyszło jakieś pismo od zarządu w sprawie... A miało być tak pięknie. Wyglądało na to, że czekała nas jeszcze jedna akcja tego wieczora. — Truck 81, Squad 3, Engine 55, Battalion 25, Ambulance 61, wypadek kolejowy, skrzyżowanie South Homan i 75th Avenue. — Porozmawiamy, gdy wrócę. Zostawisz to u mnie na biurku? Dziękuję. Mimo zmęczenia wsiedliśmy szybko do wozów. Każdy z nas chciał jak najszybciej uporać się z tym wezwaniem i wrócić wreszcie do domu. Dochodziła dziewiętnasta, a na zewnątrz było ciemno jak w środku nocy. Byliśmy już w drodze, gdy mały deszczyk przerodził się w ulewę jakiej nie widziałem od bardzo dawna. Droga była dosłownie zalewana przez hektolitry wody. Wycieraczki nie nadążały z wycieraniem szyb, widoczność była niemalże zerowa. Bez żadnego ostrzeżenia, dookoła nas, zaczęły uderzać pioruny. Zadzwonił mój telefon. Nie miałem zamiaru odbierać, ale na ekranie zamajaczył mi numer Jen. Włączyłem zestaw głośnomówiący. 183
— Jennifer, coś się stało? — zmartwiłem się. Moja siostra nie miała zwyczaju dzwonić w czasie zmiany. — Słyszałeś, o wypadku kolejowym?! Skąd to podenerwowanie w jej głosie? — Tak, właśnie tam jedziemy. Dostaliśmy wezwanie w ostatniej chwili. Mam nadzieję, że szybko się z tym uporamy, bo pogoda jest okropna. — Wallace, Jane tam jest! Moje serce w jednej sekundzie stanęło. Gwałtownie wcisnąłem hamulec. Auta za mną zaczęły trąbić. Kompletnie mnie to nie obchodziło. — Błagam, powiedz, że to jakiś żart! — zacisnąłem dłonie na kierownicy. To co właśnie usłyszałem wydawało mi się niedorzeczne. Jane już dawno powinna być w domu! — Nie! To wyglądało strasznie! Pociąg uderzył w jeden z magazynów, kilkaset metrów od stacji. Stałam na peronie, bo chciałam ją odebrać, żeby nie wracała sama w tej burzy! Widziałam wszystko! Boże, Wallace, co tam się dzieje?! Jeśli ona... Jennifer nie dokończyła, bo załamał jej się głos. Zmęczenie i ospałość w jednej chwili ustąpiły. Musiałem ją znaleźć i to jak najszybciej! — Jen, posłuchaj mnie uważnie. Znajdziemy ją, słyszysz? Znajdziemy, choćby nie wiem co! Przeszukamy każdy milimetr tego pociągu. Nie odjadę stamtąd dopóki jej nie znajdę! Wszystko będzie dobrze. Trzymaj się! 184
Rozłączyłem się i z furią wcisnąłem pedał gazu do dechy. Koła zabuksowały na mokrej powierzchni. Ruszyłem z piskiem opon. Gnałem po ulicach jak wariat, napędzany najmroczniejszymi scenariuszami. Widziałem nie jeden wypadek kolejowy. Widziałem ludzi z powbijanymi najróżniejszymi przedmiotami w ciało, z rękami i nogami powykręcanymi w różne strony i... Nie! Jane jest bystra, na pewno da sobie radę. Naprawdę bardzo chciałem w to wierzyć. Próbowałem skontaktować się z moimi ludźmi przez krótkofalówkę. Musiałem mówić naprawdę głośno, próbując przekrzyczeć pioruny i deszcz bębniący o karoserię. Ledwo co słyszałem własne myśli. — Do wszystkich drużyn! Na miejscu, wśród poszkodowanych znajduje się Jane! Powtarzam! Wśród poszkodowanych jest Jane! Po chwili odezwał się Casey: — Komendancie, jesteśmy na miejscu. Widzę wiele wykolejonych podmiejskich wagonów i co najmniej stu uciekających pasażerów oraz kilka małych pożarów, włączając w to samochody i budynek. Deszcz ugasił już większość płomieni. Będziemy potrzebować wsparcia. Idę szukać Jane. Biorę ze sobą Millsa. Jechałem na sygnale jak szalony, trąbiąc na wszystkich kierowców. 185
— Severide! Oceń stań drugiego magazynu! — Jestem w środku, szefie. Budynek wydaje się być nienaruszony. Jest tu sucho i ciepło. Mamy też sporo wolnego miejsca, możemy tu przenieść poszkodowanych. Pracownicy zadeklarowali pomoc. — Dawson, Shay! — Tak, szefie? — Rozłóżcie w nieuszkodzonym magazynie stanowisko oceny stanu zdrowia rannych. Musicie dokonać szybkiej segregacji i do czasu przybycia wsparcia zająć się najciężej rannymi. — Przyjęte. W końcu dojechałem na miejsce. Trawnik ciągnący się od torów, aż do wielkiej hali pod wpływem ulewy zamienił się w bagno. Jedyne źródło światła stanowiło to wylewające się przez wielką otwartą bramę magazynu. Podczas gdy kolejny piorun rozświetlił niebo udało mi się dostrzec, że lokomotywa i cały pierwszy wagon tkwiły w budynku. Pięć kolejnych stało wykolejonych na poboczu. W ciemności dostrzegałem tylko błyski latarek moich ludzi. Jane musiała być przerażona. Miałem ogromną nadzieję, że być może już udało jej się wydostać i jest gdzieś w magazynie. Wbiegłem tam. Rozglądałem się dookoła, ale nigdzie nie widziałem tej drobnej, charakterystycznej postaci. Moje ubranie ociekało wodą, tworząc na podłodze wielką mokrą 186
plamę. Nie było jej tam. Wróciłem na zewnątrz. Część poszkodowanych wydostała się już na zewnątrz, próbowali pokonać błotnisty trawnik i dostać się do magazynu. Reszta pasażerów wciąż była uwięziona w środku. — Battalion 25 do centrali! Mamy wiele podmiejskich wykolejonych wagonów i co najmniej 100 poszkodowanych. Potrzebuję wsparcia. Natychmiast! — Battalion 25, najbliższe jednostki obecnie odpowiadają za pożar wieżowca. Kompania pomocnicza z jednostki 32 jest w drodze. Będą na miejscu najwcześniej za godzinę. Z minuty na minutę sytuacja wyglądała coraz gorzej. Byliśmy sami na polu walki. Ciągle padał ulewny deszcz. Zdzieraliśmy sobie gardła próbując przekrzyczeć burzę. Obok mojego wozu, z małym poślizgiem, zaparkowało granatowe audi. Wysiadła z niego wysoka postać. — Brandon?! Co ty tu do cholery robisz? Jesteś na zwolnieniu! — W telewizji mówią tylko o tym wypadku. Słyszałem, że macie kiepską sytuację. Czuję się dobrze. Pomogę dziewczynom przy rannych. — Idź! Podszedł do mnie bliżej. — Słyszałem o Jane. Niech się szef nie martwi. Znajdą ją — poklepał mnie po ramieniu, po czym wbiegł do magazynu i 187
natychmiast zabrał się do pracy. — Casey? Raport! — Przeszukaliśmy pierwszy wagon, ten który wjechał w magazyn. Nie ma jej tam. Szukamy dalej. Jane, na Boga, gdzie jesteś?
188
R O Z D Z I A Ł 2 3. Po wszystkim
_______________________________________
Czy ja byłam już w niebie? Nie czułam nic. Żadnego bólu. Wokół mnie panowała cisza. Spokój. Gdzie ja jestem? Ile czasu minęło? Ostatnie co zapamiętałam to jakaś walizka upadająca mi na głowę. Potem jedna wielka wyrwa w pamięci. Nie mogłam poruszyć ani nogą ani ręką. Czułam się, jakbym dryfowała uwolniona od ludzkiego ciała i choć było to przyjemne uczucie, to w tej chwili wolałabym mieć pewność, że żyję. Moje zmysły powoli wyostrzały się, do uszu zaczęły docierać dźwięki, a nos rozpoznawał zapachy. Dobra
189
wiadomość – wciąż stąpałam wśród żywych. Zbierałam siły. Chciałam jak najszybciej się stąd wydostać. Otworzyłam oczy. Ciemność. Gdzieś pomiędzy bagażami, które mnie przygniatały, dostrzegłam kawałek nieba. Było całkiem czarne, co chwila rozświetlane przez błyskawice. Pomijając deszcz bębniący o dach pociągu i grzmoty, w przedziale panowała cisza. Upiorna cisza, żadnego płaczu, żadnych głosów, czy jęków. Miałam nadzieję, że to dlatego, że wszyscy wydostali się stąd, a nie dlatego, że dookoła mnie leżały same trupy. Boże! Muszę się stąd wyjść! Jennifer! Jeśli wiedziała o wypadku to musiała być przerażona. Poczułam podwójną motywację, by uwolnić się spod przywalającej mnie sterty. Spróbowałam poruszyć najpierw rękoma. Chyba są całe. A teraz nogi. Lewa – w jednym kawałku. Prawa...Cholera, jak boli! Momentalnie poczułam jak robi mi się gorąco, a serce zaczyna bić szybko i nierówno. Spokojnie, tylko spokojnie. Z każdą mijającą sekundą miałam tu coraz mniej powietrza. Ostry ból w kręgosłupie ograniczał moje ruchy. Kończyły mi się pomysły i siły. — Hej, jestem tutaj! — próbowałam krzyknąć. Zamiast tego z moich ust wydobył się jedynie zachrypnięty szept. 190
Moje gardło i podniebienie były oblepione pyłem. Wciąż jeszcze nie za bardzo docierało do mnie co się stało. Miałam wrażenie, że śnię i jeśli tylko będę chciała, obudzę się. Nadstawiłam uszu. Jakieś głosy dochodziły za to z zewnątrz. Ej, to przecież Boden! Wszędzie rozpoznam tą chrypę. W pewnym sensie ulżyło mi. Cieszyłam się, że to właśnie on tu był. Znajdzie mnie. Miałam taką nadzieję. Znowu zaczęłam odpływać. Byłam taka zmęczona. Nie, nie teraz! Muszę wytrzymać! Wtem usłyszałam jakiś hałas, zaledwie kilka metrów ode mnie. Zauważyłam światło latarki błądzące po zakamarkach przedziału. — Mills, gdzie jesteś? — z przenośnego radia rozległ się zniekształcony głos Casey'a. Nareszcie! Co za ulga! — Przeszukuję ostatni wagon. Widzę tu dwa ciała. Po za tym chyba jest pusty, ale sprawdzę dokładnie. Nie, nie jest pusty! — Peter? — wychrypiałam, przez co pył przedostał się głębiej do moich płuc, powodując nieznośne drapanie w gardle i kaszel. Słyszałam, że chłopak momentalnie zastygł w bezruchu. — Peter? — Jane?! No w końcu załapał! 191
Góra bagaży nade mną zaczęła się zmniejszać, a do mnie docierało coraz więcej tlenu. W końcu mogłam odetchnąć pełną piersią. Jak miło było zobaczyć znajomą twarz! Moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności, więc latarka na kasku Millsa oślepiła mnie. — Szefie! Znalazłem ją! Powtarzam, znalazłem Jane! Dajcie tu nosze! Natychmiast! Jesteśmy w ostatnim wagonie! — Co się stało? — zapytałam pomiędzy kolejnymi kaszlnięciami. — Pociąg uderzył w jeden z magazynów, kilkaset metrów od stacji. Zaraz cię wydostanę. Spokojnie, nie ruszaj się. Zaczął usuwać resztę pakunków, które mnie przygniatały. Przez otwarte okna do środka wpadał deszcz. Cały czas grzmiało. Ubranie Millsa było całkiem przemoczone, a jego twarz lśniła od kropel wody. — Nie ruszaj się. Zaraz cię stąd wyniesiemy. Jak się czujesz? — zapytał uważnie przypatrując się moim oczom. — Boli mnie prawa noga i plecy — powiedziałam, ciągle mrużąc oczy. — A głowa? Dotknął mojego czoła. — Uderzyłam nią o podłogę, gdy upadłam, ale chyba nie jest źle. Mam nadzieję... 192
— Nie, nie jest źle. Źrenice masz równe. Tylko nie wiem jak ukryjesz tego wielkiego fioletowego guza na czole — powiedział ze śmiertelną powagą na twarzy. — Co? — Żartuję. W końcu! Ile można czekać. W przedziale pojawił się Casey z noszami. To był najlepszy widok na świecie. Gdybym tylko mogła rzuciłabym im się obojgu na szyje. — Dobrze cię widzieć, Jane — uśmiechnął się do mnie krzepiąco. — Wszyscy odchodziliśmy od zmysłów. — Nic mi nie będzie. Tylko zabierzcie mnie stąd. Bałam się, że nigdy mnie nie znajdziecie. — Już po wszystkim — Matt chwycił mnie za dłoń i ścisnął ją mocno. Doceniałam to. Peter założył mi na szyję sztywny kołnierz, potem razem z Mattem ostrożnie ułożyli mnie na twardych, żółtych noszach i przypięli mnie do nich pasami. Wynieśli mnie z wagonu. W połowie drogi do magazynu byłam już cała mokra, ubranie przywarło mi do ciała, a z włosów ściekała woda. Westchnęłam. W końcu na pokaz mody się nie wybieram. Miałam unieruchomioną szyję, ale kątem oka zauważyłam jakąś ciemną postać biegnącą w naszą stronę. — Jane! W jednej chwili Wallace znalazł się przy mnie. Szedł tuż przy noszach. 193
— Spokojnie, wszystko w porządku. Wyjdę z tego — zapewniłam go. Na dowód tego, że nic mi nie jest sięgnęłam w bok, chwyciłam jego dłoń i mocno ścisnęłam. Nie widziałam jego wyrazu twarzy, ale głos mu się łamał. — Casey, upewnij się, że ktoś się nią zajmie. — Załatwione szefie. — Przyjdę do ciebie, gdy będzie po wszystkim — powiedział jeszcze, po czym zniknął w ciemności. Już po chwili usłyszałam jak wydaje rozkazy swoim ochrypłym basem. Dobrze było wiedzieć, że ktoś panował nad sytuacją. Zamknęłam oczy, bo poczułam ogarniające mnie zmęczenie. Trzęsłam się z zimna. Gdy wnieśli mnie do magazynu, kompletnie oślepłam. Ogromne reflektory wiszące pod sufitem świeciły bardzo jasno. Czułam zapach deszczu, gumy i drewna. Dookoła kręcili się ludzie ubrani w robocze stroje, jak mniemałam pracownicy magazynu. Było też paru policjantów, którzy pomagali zszokowanym pasażerom dojść do siebie. Wzdrygnęłam się na widok kilku ciał leżących w kącie, przykrytych grubą czarną folią. — Shay?! Tutaj! — zawołał Peter. Kolejna znajoma twarz pochyliła się nade mną. — Jane, jak dobrze, że cię znaleźli. Co się dzieje? — zapytała stanowczym głosem, w którym nie było nawet cienia niepewności czy wahania. To był profesjonalizm godny naśladowania. Nie to co ja... — Ból w kręgosłupie, prawa noga mocno obita, możliwe 194
wstrząśnienie mózgu i parę niegroźnych zranień — wyrecytował płynnie Mills. — Ktoś powinien z nią zostać. Szef prosił. Możesz to załatwić? — Jasne. Jak się czujesz, Jane? Troskliwy głos Shay i jej zmartwiona mina mało co nie doprowadziły mnie do płaczu. — Zmęczona, ale przeżyję. — Oczywiście, kochana. Nic się nie martw. Niedługo dotrą tu karetki. Wytrzymaj jeszcze trochę. Najgorsze już za tobą. Sięgnęła ręką do kieszeni, skąd wystawało jej co najmniej kilkanaście sznurków. Delikatnie uniosła moją głowę i założyła mi na szyję jakąś zawieszkę z kolorowymi paskami. Oderwała ten w kolorze zielonym, znajdujący się na samym dole. Zostały trzy – żółty, czerwony i czarny. * — Możesz chwilę poczekać? Są tu osoby w o wiele gorszym stanie niż ty. Zaraz ktoś się tobą zajmie. — Jasne. Rób swoje. Poradzę sobie. Jak zawsze. Mills i Casey przenieśli mnie na miejsce wskazane przez *
Zawieszki z kolorowymi paskami służą do selekcji poszkodowanych. W trakcie segregacji medycznej osoby ranne otrzymują jeden z kolorów: zielony, żółty, czerwony lub czarny. Kolory te oznaczają dany priorytet, który ma poszkodowany. Wśród osób oznaczonych kolorem żółtym znajdują się poszkodowani z poważnymi urazami nie zagrażającymi w obecnej chwili życiu; grupa ta musi trafić do szpitala w ciągu 6 godzin od momentu zdarzenia. 195
Shay i natychmiast wrócili do dalszego przeszukiwania pociągu.
196
R O Z D Z I A Ł 2 4. Smile
_______________________________________
Temperatura spadła o kilkanaście stopni. Leżałam tuż przy wyjściu. Moje ciało cały czas owiewał chłodny wiatr. Było zdecydowanie za zimno na krótki rękawek, nie mówiąc już o leżeniu w całkowicie przemoczonych ubraniach. Ogarniało mnie coraz większe zmęczenie. Było mi okropnie zimno. Próbowałam opanować wstrząsające moim ciałem dreszcze, jednak to nie było takie proste. Im bardziej się starałam, tym gorzej się trzęsłam. Moje powieki zaczęły opadać, czułam że powoli odpływam. Ktoś do mnie podszedł, pewnie Gabriella albo Shay. Nie wiem, nie miałam siły otworzyć oczu. Zostałam uwolniona z
197
pasów, którymi byłam przypięta do noszy. Następnie chwyciły mnie dwie pary silnych rąk i zostałam przeniesiona i położona gdzieś na podłodze. Wprawne dłonie założyły na moje ramię ciśnieniomierz. Nogawka spodni została rozcięta. Ktoś zajął się dokładnymi oględzinami mojej nogi. Ej, ale coś mi tu nie pasuje. To raczej nie są kobiece dłonie. Z czystej ciekawości, resztkami sił, uchyliłam nieco jedną powiekę. Jasny gwint! Brandon?! Co on tutaj robił? Przecież miał być na urlopie! Moje ciśnienie w jednej chwili podniosło się, a serce zaczęło żywiej bić. Mimo tego, że skórę miałam lodowatą, czułam, po prostu byłam pewna, że zaczęłam się czerwienić. Z jednej strony byłam zła, że ogląda mnie w takim stanie, ale z drugiej fakt, że to właśnie on się mną zajmuje podekscytował mnie jak niedorozwiniętą nastolatkę. Początkowo chciałam udawać, że śpię, jednak nie mogłam powstrzymać się przed ponownym spojrzeniem na niego. Otworzyłam oczy. Ubrany był w czarny t-shirt i granatowy polar, z wyszytym na plecach białym napisem Chicago Fire Department 51. Przez szyję miał przewieszony stetoskop, a na dłoniach nosił jasnoniebieskie gumowe rękawiczki. Jego czarne włosy lśniły od wody. Wyglądał szalenie seksownie, 198
gdy w skupieniu marszczył czoło i oczyszczał ranę. Sądząc po szybkich i stanowczych ruchach doskonale wiedział co robi. Przysięgam, że gdy by nie to, że kompletnie nie miałam siły, rzuciłabym się na niego. Jasne, chyba we śnie... Uśmiechnęłam się nieznacznie do moich brudnych myśli. — Bardzo z nią źle? Obrócił się zaskoczony, bo chyba myślał, że śpię. Jego uśmiech miał chyba jakieś lecznicze właściwości, bo momentalnie poczułam się lepiej. — Widziałem gorsze przypadki. Wyjdziesz z tego — uśmiechaj się tak dalej, a zaraz wstanę z tej podłogi, kompletnie zdrowa. — Nie wiedziałam, że jesteś ratownikiem. Strażak i ratownik w jednym? Idę na to! — Byłem, zanim wstąpiłem do akademii. Czasami zastępuję Shay albo Dawson, kiedy są na urlopie. Jak bardzo cię boli w skali od jeden do dziesięciu? — zapytał dokładnie badając moją nogę. — Osiem — odpowiedziałam bez namysłu. Z resztą grymas na mojej twarzy chyba mówił sam za siebie. — Dam ci coś przeciwbólowego, zaraz poczujesz się lepiej. Mój bohater! — Jesteś na coś uczulona? — zapytał, sięgając jednocześnie do torby leżącej obok niego i wyjmując ampułkę 199
z lekiem, igłę i strzykawkę. — Nic mi o tym nie wiadomo. Wzdrygnęłam się, bo od dziecka miałam awersję do igieł, nawet tych najmniejszych. Musiałam zrobić coś, żeby nie myśleć o tym małym kującym potworze. — Smile though your leg is aching. Smile even though it's breaking*— próbowałam zanucić. Brandon roześmiał się na cały głos – właśnie o to mi chodziło. — A ty na pewno czujesz się dobrze? — powiedział cały czas się uśmiechając. Pochylił się nad moją twarzą i dotknął mojego policzka, a ja dosłownie zamarłam. Wyrażenie „czas nagle się zatrzymał” nabrało nowego znaczenia. Nagle stał się jakiś poważny, a uśmiech zniknął z jego ust. Świdrowaliśmy się spojrzeniami przez dłuższą chwilę. To niewidzialne napięcie, które powstało między nami, paraliżowało mnie. Chciałam przytrzymać jego dłoń na moim policzku, ale zanim zdążyłam to zrobić – cofnął ją i nagle się wyprostował. Zacisnął mocno zęby. Chyba był zły na siebie, tylko nie wiedziałam za co. Nagle czar prysł. Znów byłam w magazynie, z bolącym *
Tłum. Uśmiechaj się chociaż twoja noga cię boli, uśmiechaj się nawet jeśli jest złamana. Tekst oryginalny (Smile though your heart is aching, smile even though it's breaking) pochodzi z piosenki, której kompozytorem jest Charlie Chaplin. Utwór powstał w 1936 roku. Kilkadziesiąt lat później śpiewał ją, na niektórych swoich koncertach, Michael Jackson. 200
kręgosłupem, przemarznięta do szpiku kości. Z zamyślenia wyrwał mnie dzwoniący telefon. Brandon cały czas był skupiony na pracy. Właśnie założył mi na rękę opaskę uciskową, a potem z wprawą wkuł się w żyłę i zrobił zastrzyk. Był zły, wyraźnie to widziałam. Oby tylko nie przeze mnie. Jego telefon znów się odezwał. — Odbierz. — To może poczekać — odpowiedział, nie posyłając mi nawet przelotnego spojrzenia. Wyjął z torby koc termiczny i szczelnie mnie w niego owinął. Już nie było mi tak zimno. Nie wiem co dokładnie mi podał, ale zaczęłam odpływać. Nie mogłam już dłużej powstrzymać ogarniającej mnie senności. Gdy telefon zadzwonił po raz piąty, w końcu odebrał. — Nie, nie wiem o której wrócę — słyszałam wyraźną irytację w jego głosie. — Prosiłem cię, żebyś nie wydzwaniała do mnie, mamy tu urwanie głowy. Nie mam czasu na rozmowy... Błagam cię, nie przeciągaj struny... Zamiast gadać takie głupoty lepiej idź spać — powiedział podniesionym tonem, po czym schował telefon do kieszeni. Znów uklęknął przy mnie. Jego twarz robiła się coraz bardziej zamazana i niewyraźna aż w końcu znikła zupełnie...
201
R O Z D Z I A Ł 2 5. Myślenie zabija
_______________________________________
Nie myślcie. Myślenie zabija. Poważnie. Ja myślałam zdecydowanie zbyt wiele. I to był błąd. Moja głowa była zaśmiecona zapachami, dźwiękami i obrazami z wypadku, które ciągle rozpamiętywałam. Jennifer odwiedzała mnie tak często jak tylko mogła, ale i tak większość czasu byłam sama. Potrafiłam mówić tylko o dwóch rzeczach – o kraksie i o Brandonie. Albo o obydwu naraz. Jen bez cienia znudzenia na twarzy słuchała, jak dziesiąty raz z rzędu opowiadam o tamtym wieczorze, a potem prawdopodobnie setny raz o tym jaki Brandon jest delikatny, cudowny i utalentowany i że dla dotyku jego rąk
202
mogłabym mieć wypadek nawet i codziennie. Od Gabrielli dowiedziałam się, że to on był ze mną i z Jen z tyłu karetki, gdy wieźli mnie do szpitala i że przez cały czas nie odstępował mnie nawet na krok. Cały czas nie mogłam rozgryźć ani jego ani tego co czułam w jego obecności. Czy to już było zakochanie? A może tylko zauroczenie? Tęskniłam, chciałam go w końcu zobaczyć. Spojrzeć w te spokojne brązowe oczy i po prostu się do niego uśmiechnąć. Cały czas na niego czekałam. Miałam nadzieję, że mnie odwiedzi. Prawdę mówiąc była to jedyna myśl, która powstrzymywała mnie od zwariowania w tych czterech ścianach. Przy nim byłam spokojniejsza, nie martwiłam się wszystkim tak bardzo i nie myślałam o przeszłości. Stare rany zaczynały się goić. Nie musiałam udawać jaka to ja jestem „fajna”, cudowna, piękna i zabawna – bez skrępowania mogłam być sobą. Czułam się przy nim swobodnie, zupełnie jakbyśmy się już wcześniej znali. Ale on miał Amber, choć nadal ciężko było mi w to uwierzyć. Jednak nie mogłam, nie byłabym nawet w stanie oczekiwać, że ją zostawi. Na pewno byli razem od dawna. Miałam swoją dumę i mimo wszystko nie zamierzałam jawnie go podrywać, podczas gdy był związany z kimś innym. A nawet gdyby nie był – chyba i tak nie potrafiłabym tego zrobić. Wydawało mi się, że nie jestem dla niego dość dobra i że nigdy nie byłby w stanie dostrzec we mnie kogoś więcej niż tylko koleżankę. 203
Oglądanie jak chodzi za rękę z inną, jak uśmiecha się do niej i czule całuje ją w czoło wywoływało u mnie jakieś dziwne kłucie w sercu. Niestety, ja nie byłam piękną księżniczką, nie znałam dobrej wróżki, która mogłaby wyczarować mi piękną suknię i karocę, a książę zawsze będzie traktował mnie jak dobrą znajomą. I to by było na tyle w temacie happy endu. Leżenie w szpitalu dobijało mnie coraz bardziej. Byłam tu od zaledwie dwóch dni, ale już udzielił mi się ponury „chorobliwy” nastrój. Lekarze nie byli zadowoleni z moich wyników wobec czego czekał mnie jeszcze co najmniej tydzień tych „fantastycznych wakacji”. Pragnęłam znów zobaczyć wiecznie zapracowanego Wallace'a, Kelly'ego, Matta, Petera no i sami wiecie kogo. Stęskniłam się za kłótniami Moucha i Herrmanna, chciałam znów posłuchać wcale nieśmiesznych kawałów Cruza i poplotkować z dziewczynami. Miesiąc temu byłam bezdomną, bezrobotną sierotą, a teraz nie wyobrażałam sobie życia bez tego miejsca i tych ludzi. Bardzo szybko wkradli się w moje serca i chociaż problemy nie rozpłynęły się w powietrzu, to z taką armią stojącą za moimi plecami wszystko było łatwiejsze. Po raz pierwszy w życiu czułam, że znalazłam moje miejsce, że jestem w pełni akceptowana przez ludzi, którzy mnie otaczają. Po raz pierwszy nie miałam ochoty nigdzie uciekać. Końcówka maja przyniosła ze sobą piękną pogodę. 204
Niebo było bezchmurne, a przyjemna temperatura zachęcała do spacerów i spędzania wolnego czasu na zewnątrz. Cały czas zrzędziłam pielęgniarkom, że mają zostawiać otwarte okno. Całe szczęście starsza pani, która razem ze mną leżała na sali również miała dosyć białych ścian i z wielką przyjemnością siadała w fotelu obok okna i z zadumaniem obserwowała spacerujących w parku ludzi. W ciągu tych kilku dni, które razem przeleżałyśmy zdążyłam poznać chyba cały jej życiorys. Miała na imię Elizabeth, ale mi kazała mówić do niej po prostu Liz. Z zawodu była neurochirurgiem, ale poważny wypadek samochodowy, któremu uległa gdy jej kariera prężnie się rozwijała, sprawił że została odesłana za biurko. Jej mąż, Edgar, zmarł piętnaście lat temu na raka płuc. „Wstrętny uparciuch ciągle kopcił tymi swoimi fajkami”, choć Liz „powtarzała mu setki razy by przestał”. Dowiedziałam się również, że Edgar był nauczycielem historii i miał „niewyobrażalną wręcz wiedzę o wszystkich amerykańskich prezydentach, począwszy od George'a Washingtona na Billu Clintonie skończywszy”. Liz i Edgar doczekali się syna, Benjamina, który obecnie miał blisko czterdzieści lat, ale kompletnie nie interesował się losami swojej matki. „To wszystko dlatego, że jego żona to okropna jędza, przepraszam moje dziecko za to słownictwo, ale taka prawda, która owinęła go sobie wokół palca i po śmierci Edgara kazała mu odesłać mnie do domu starców, bo nie chciała się ze mną 205
użerać, a Ben jak głupi jej słucha!”. Mimo tego, Liz nie traciła pogodnego ducha, uwielbiała żartować z pielęgniarkami, a gdy młodzi lekarze i stażyści przychodzili na obchód jawnie z nimi flirtowała. Widzicie? Znowu to robię. Wspominam, analizuję, w kółko od nowa. Zdecydowanie coś jest ze mną nie tak. Spojrzałam na zegarek, po czym okazało się, że przeleżałam prawie godzinę wpatrując się w sufit. Dosyć tego! Od rana na oddziale panował wyjątkowy spokój. Nie mogłam nawet posłuchać kolejnych nieprawdopodobnych opowieści Liz, bo od kilku godzin przechodziła jakieś dodatkowe badania i leżałam sama. Z uwagą nasłuchiwałam każdego, nawet najmniejszego szelestu. Całkiem niespodziewanie usłyszałam czyjeś kroki, dwie pary ciężkich butów, zbyt ciężkich jak na pielęgniarki. Uniosłam się lekko na łóżku i zamarłam z wyczekiwaniem, gdy kroki ucichły tuż koło drzwi.
206
R O Z D Z I A Ł 2 6. Projekt
_______________________________________
Już po chwili zza ściany wyjrzała uśmiechnięta twarz Severide'a, a tuż za nim do sali zajrzała Gabriella. Czułam, że moja twarz rozpromieniła się w jednej chwili. Oboje ubrani byli w służbowe stroje, więc podejrzewałam, że nadal są na służbie. — Hej, Jane! — powiedział Kelly zabawnym tonem pod tytułem „kopę lat”, a chwilę potem lekko mnie uścisnął. — Widzę, że wróciłaś do żywych — puścił do mnie oko. — Uściślijmy, nigdy ich nie opuściłam — odpowiedziałam z szerokim uśmiechem, klepiąc jednocześnie wolne miejsce na brzegu łóżka.
207
Gabriella wzięła krzesło stojące w kącie i usiadła obok Severide'a. — Opowiadaj, jak się czujesz — wtrąciła się do rozmowy. — Wszyscy w remizie wypytują o ciebie. Mamy dzisiaj lekki dzień, więc udało nam się wyrwać na chwilę. Herrmann i Casey planują cię odwiedzić w wolnej chwili. Naprawdę ucieszyłam się słysząc tą wiadomość. — Czuję się całkiem dobrze, ale lekarze wciąż nie są zadowoleni z mojego stanu i chcą, żebym poleżała jeszcze do końca tygodnia, potem zobaczymy — wyjaśniłam. — Ale mówcie co u was. Chcę wiedzieć wszystko! — Generalnie od ostatniej burzy nie mamy za dużo wezwań, ale pewnie do czasu. Mamy nadzieję, że jak najszybciej wyjdziesz, bo ostatnio Cruz gotował obiad i prawie nas wszystkich potruł — zachichotał Kelly. Uwielbiałam jego zawadiacki, zaraźliwy uśmiech. — Co to za tomiszcza? — Gabriella wskazała palcem na wielkie grube książki leżące w nogach mojego łóżka. — Aż tak bardzo się nudzisz? — Powiedzmy, że pracuję nad pewnym projektem. Po wypadku musiałam pożegnać się z moim laptopem. Co prawda Mills go znalazł, ale jedną część w wagonie, a drugą w błocie, także sami rozumiecie... Więc musiałam zagonić Jennifer do biblioteki, żeby wypożyczyła wszystkie książki o meteorologi jakie mają, ale i tak nie są zbyt pomocne. 208
Zaniepokoiła mnie ta ostatnia burza i chciałam się jej bliżej przyjrzeć. — To znaczy? — zapytał Kelly, drapiąc się po brodzie. — Co masz na myśli? Coś z nią było nie tak? — Monitorowałam ją, gdy wracałam z Oklahoma City. Widziałam już takie, ale tylko w Alei Tornad. Coś tu jest nie tak, ale nie wiem co. Być może okaże się, że to była tylko pojedyncza anomalia, ale coś mi podpowiada, że powinnam poszperać głębiej. — Właściwie — zamyśliła się Gabriella — Boden też wspominał, że z pogodą w Chicago dzieje się ostatnio coś niedobrego. Spojrzałam na nią z zaintrygowaniem. Od razu się ożywiłam. Chyba nie trudno domyślić się dlaczego. — Słuchajcie, wiem że pewnie nie bardzo zwracacie uwagę na takie rzeczy, ale czy w ostatnich latach zdarzały się tu podobne incydenty, czy było raczej spokojnie? Spróbujcie sobie przypomnieć, taka informacja bardzo by mi pomogła, a nie bardzo mam kogo spytać. Kelly podniósł wzrok do góry i wpatrując się w lampę chyba grzebał w zakamarkach swojej pamięci. Również Gabriella ze zmarszczonym czołem, pocierała usta i głęboko dumała. — Prawdę mówiąc, wydaje mi się, że jakieś dwa lub trzy lata temu w Chicago zaczęły pojawiać się takie silne burze. Ta chyba była najgorsza z nich wszystkich. W zeszłym roku 209
kilka razy widzieliśmy nad miastem takie dziwne chmury, niektóre z nich wyglądały jak stosy talerzy poukładane jeden na drugim, jedna nawet wirowała... jak tornado — Gabriella najdokładniej jak potrafiła opowiadała mi co widziała. — I z tego co mi się wydaje, z roku na rok te burze są coraz silniejsze — dodał Kelly. — Sądzisz, że dzieje się coś złego? — Właśnie tego próbuję się cały czas dowiedzieć. Ta ostatnia burza pojawiła się w niewłaściwym miejscu. Kiedy zdałam sobie z tego sprawę, przypomniał mi się pewien przypadek nad którym naukowcy pracowali parę lat temu. Pewnie nie będziecie tego pamiętać, ale w lutym dwutysięcznego ósmego wystąpiła bardzo podobna sytuacja, z tym że chodziło wtedy o tornada. W jedną noc zeszło ich osiemdziesiąt siedem, wiele z nich uderzyło poza Aleją Tornad. Odkryto dlaczego zeszły zimą, czyli poza sezonem i dlaczego były tak silne, ale do dzisiaj nie wiadomo dlaczego zeszły tam, gdzie teoretycznie nie mają do tego warunków. Wydaje mi się, że te dwa przypadki mogą być ze sobą powiązane — ucięłam sobie niezły monolog, więc spojrzałam na Gabriellę i Severide'a by upewnić się, że jeszcze nie uśpiłam ich moim wywodem, ale o dziwo słuchali z uwagą. — Mówisz, że uderzyły tam gdzie nie powinny, czyli gdzie? — zapytał Kelly. — W Missisipi, Alabamie, Tennessee i Kentucky. — Przecież Kentucky graniczy z naszym stanem — 210
powiedziała nieco zszokowana Gabriella. — Właśnie dlatego wydaje mi się, że to wszystko ma ze sobą jakiś związek. Co prawda w Kentucky na wiosnę zdarzają się tornada, ale nigdy nie było ich więcej niż dziesięć w sezonie. Przeważnie schodziły na otwartym terenie i były tak słabe, że nie wyrządzały większych szkód. A wtedy, jednej nocy zeszło ich dwadzieścia cztery. Po prostu zaczynam się obawiać, że jeżeli w porę ktoś nie odkryje co tu jest grane, to w najbliższym czasie może się wydarzyć prawdziwa katastrofa...
211
R O Z D Z I A Ł 2 7. Schematy
_______________________________________
— Eh, nie mogę się dzisiaj skupić. Jeszcze raz... Rok dwutysięczny ósmy był rokiem La Niña*. La Niña spotęgował siłę zimnych wiatrów wiejących znad Gór Skalistych, wzmocnił uskok wiatru# i spowodował zejście silnych tornad, które pojawiły się również poza Aleją Tornad... Ale przecież teraz mamy rok El Niño*. Liz, to wszystko jest bez sensu! — * #
*
La Niña to anomalia pogodowa, która wpływa na przepływ prądów oceanicznych. Rozprowadza zimne wody i schładza powietrze oraz może zwiększać siłę huraganów na Atlantyku. Uskok wiatru to różnica w prędkości i kierunku wiatru w małej odległości. Pojęcie najczęściej odnosi się do tzw. pionowych uskoków wiatru i oznacza zmianę prędkości i kierunku wiatru na różnych wysokościach. El Niño jest zjawiskiem przeciwnym do La Niña. Porusza się na 212
jęknęłam łamiącym się głosem i rzuciłam książkę na drugi koniec szpitalnego łóżka. Starsza pani nie miała zielonego pojęcia o czym mówiłam, ale wolałam kierować moje monologi do niej, niż do samej siebie. To wyglądało bardziej normalnie. Nie chciałam, aby lekarze, którzy wiecznie kręcili się po oddziale, mieli dodatkowy powód do zatrzymania mnie w szpitalu na dłużej. W końcu z moją głową jest wszystko w porządku. No dobra, nie jest. Ale wszyscy wiemy, że to nie przypadek do leczenia chirurgicznego. — Kochanie, nie martw się — pocieszała mnie pogodnym głosem, siedząc jak zwykle w swoim ulubionym miejscu w oknie i robiąc serwetkę na szydełku. — Odkryjesz prawdę w momencie, w którym nie będziesz się tego w ogóle spodziewać, zawsze tak jest — powiedziała takim „mądrym”, doświadczonym tonem, obserwując mnie z wyraźnym rozbawieniem. — Oby tylko nie wtedy, gdy będzie za późno. Liz, ja już naprawdę nie wiem, gdzie mam szukać odpowiedzi — wyznałam sfrustrowana, przecierając zmęczone oczy. Cały ranek i przedpołudnie spędziłam na wertowaniu książek, mając nadzieję, że natrafię na jakąkolwiek informację, która naprowadzi mnie na właściwy trop. — Nie wiem na co będzie za późno, ale na małe wschód, pcha ciepłe tropikalne wody w stronę zachodnich brzegów obu Ameryk, ocieplając powietrze. Później zjawisko się odwraca i znów powstaje La Niña. 213
odwiedziny chyba mamy jeszcze czas. Zamarłam. Boże, dlaczego on mi to robił?! Z szerokim uśmiechem, którego nie sposób było powstrzymać, obróciłam głowę w kierunku drzwi, w których stał Brandon, we własnej osobie, śliczny i cudowny jak zawsze. Dziś zamiast strażackiego stroju miał na sobie bordowy t-shirt, czarne spodnie i trampki. Gdy podszedł parę kroków bliżej z dziwnym podekscytowaniem stwierdziłam, że wygląda jakby dopiero co wyszedł spod prysznica. Jego włosy były jeszcze wyraźnie wilgotne i mimo, że stał w sporej odległości ode mnie, to owionął mnie delikatny zapach jakiegoś żelu pod prysznic. Gdy mój wzrok zsunął się na jego muskularne ramiona podkreślone przez dopasowaną koszulkę, potrafiłam myśleć tylko o tym, że chciałabym w nich utonąć. Cholera, gdyby nie Liz siedząca w pokoju i moja nie do końca zdrowa noga pewnie... Jane? Idź się leczyć. Serio. Ostatni dzwonek. Gdy tylko Brandon odwrócił się by przymknąć za sobą drzwi, szybko przeczesałam włosy palcami i poklepałam się parę razy po policzkach, by lekko się zarumieniły. Przelotne spojrzenie na starszą panią wystarczyło mi, żebym domyśliła się, że ona wie już wszystko. Czasami miałam wrażenie, że jest zdecydowanie zbyt pojętna jak na swój wiek. No, ale cóż, czytanie romansów i harlekinów chowanych pod poduszką robi swoje. 214
— Widzę, że nie jesteś sama. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam — zawahał się nieco, patrząc jednocześnie na Elizabeth. Kiedy spojrzałam na nią zdałam sobie sprawę, jak musiałam wyglądać, gdy potajemnie śliniłam się do Brandona. Mówiąc krótko – byłam przerażona. — Ależ skąd, młodzieńcze! Jane od kilku dni zastanawiała się kiedy ją w końcu odwiedzisz. Codziennie mówi tylko o tobie. Boże, słyszysz i nie grzmisz! Miałam ochotę zapaść się pod ziemię, dosłownie. Niestety szpitalne czeluście się pode mną nie rozstąpiły, wobec czego zrobiłam dobrą minę do złej gry. Brandon podszedł do mojego łóżka. Lekko zmarszczył brwi, jakby się nad czymś zastanawiał. Patrzyłam na niego z wyczekiwaniem. Kolejna chwila trwała zaledwie kilka sekund. Nachylił się nade mną i kładąc dłoń w zagłębieniu mojej szyi, pocałował mnie przeciągle w policzek. Jego usta były ciepłe i miękkie. Chciałam już do końca życia pamiętać to uczucie. Odruchowo odwróciłam głowę, przez co nasze policzki zetknęły się ze sobą. Zastygłam. Błagam cię! Zrób to jeszcze raz! I najlepiej nigdy nie przestawaj! — Właśnie tak myślałem, więc nie dałem jej już dłużej na siebie czekać — powiedział Brandon, szeroko uśmiechając się do Liz i puszczając do mnie oko, a ja spojrzałam na niego jakbym miała ochotę go zabić. Chociaż nie. Nie miałam 215
ochoty go zabijać. Miałam ochotę się na niego rzucić. Po raz któryś z kolei. Nawet nie pamiętam który. A Liz? Jak widziałam, była bardzo z siebie zadowolona. I coś czułam, że to jeszcze nie koniec. Wywróciłam tylko oczami i kazałam Brandonowi usiąść na krześle obok mnie. Nawet nie zauważyłam, kiedy zza pleców wyjął jakieś duże płaskie pudło. — Właściwie to zostałem przysłany z misją ratunkową — uśmiechnął się tajemniczo, podając mi pakunek. — Co to jest? — zapytałam, podejrzliwie mrużąc oczy. — Sama zobacz. Gwarantuję, że będziesz zadowolona. Wciąż trzymałam paczkę na kolanach, próbując w myślach odgadnąć, co też może być w środku, tym bardziej, że ważyła dosyć sporo. Spojrzałam na Brandona, który przyglądał mi się z niemałym rozbawieniem. — Jane, na co czekasz? — poganiała mnie Liz. Z cichym westchnięciem zabrałam się do rozpakowywania tajemniczej niespodzianki. Gdy w końcu poradziłam sobie z taśmą, która szczelnie oklejała pudełko, wstrzymując powietrze, uchyliłam lekko kawałek kartonu, po czym równie szybko go zamknęłam. No chyba jakieś jaja sobie ze mnie robili! — Brandon? Możesz mi wyjaśnić co to jest? — powiedziałam, niemalże oburzona. On tylko patrzył z wesołym uśmiechem na moją reakcję, 216
w której przecież nie było nic śmiesznego. — Przecież wiesz, co to jest — odpowiedział. — Wiem i nie mogę tego przyjąć. W ogóle kto wpadł na tak niedorzeczny pomysł? Wiecie co było w środku? Nowiutki laptop, sądząc po wyglądzie, o wiele lepszy niż moje stare badziewie. Ale przyjęcie tak drogiego prezentu wydawało mi się po prostu niestosowne. — Właściwie to był pomysł nas wszystkich. Severide i Gabriella, jak wrócili ostatnio od ciebie byli tak przejęci, że cały dzień opowiadali o tym, co im powiedziałaś. Niewiele zrozumieliśmy z ich paplaniny, na pewno wszystko przekręcili, ale zdaliśmy sobie sprawę, że możesz zrobić coś dobrego dla tego miasta, a książki wydane dziesięć lat temu raczej ci w tym nie pomogą. Więc zrobiliśmy małą zrzutkę w remizie. — Małą? — zapytałam go karcącym głosem. — Jane po prostu przestań gadać i przyjmij tego laptopa — Brandon próbował mnie przekonać. — Jak dają, to trzeba brać — skwitowała krótko Liz. — Widzisz? Po za tym Boden powiedział mi, że jeśli zobaczy mnie z powrotem w remizie z tym komputerem to mnie wyrzuci. Uwierz mi, nie chcesz mieć mnie na sumieniu. — Przecież jeśli go przyjmę, to nigdy nie będę w stanie się wam odwdzięczyć. — Odwdzięczysz się, jak któregoś dnia uratujesz nam 217
wszystkim życie. Uśmiechnęłam się pod nosem i burcząc niewyraźnie podziękowanie zaczęłam wyjmować laptopa z pudła. Wyglądał jak prosto przyniesiony ze sklepu. Nawet folia na ekranie nie była jeszcze zdjęta. — Wydawało się nam, że ten model będzie dla ciebie najodpowiedniejszy. Jest dosyć lekki, łatwo go przenieść i ma dużą pamięć RAM, więc nie powinnaś mieć problemu z przetwarzaniem danych i wyświetlaniem nawet wielu map naraz — wyjaśnił mi, gdy z namaszczeniem odpalałam urządzenie. Spojrzałam na niego zaskoczona. — Jak widzisz, odrobiliśmy lekcje — skwitował. Pierwsze co zrobiłam to od razu podłączyłam się do szpitalnego Wi-Fi. — Powiedz mi no, młody człowieku — Liz znowu wtrąciła się do rozmowy, a ja modliłam się, żeby nie powiedziała niczego głupiego — czy ty czasem nie jesteś strażakiem? — Zgadza się — przytaknął Brandon. — Skąd pani wie? — Wydaje mi się, że już cię kiedyś widziałam, ale mogę się mylić. Moja pamięć już czasem zawodzi. Muszę przyznać, że naprawdę was podziwiam i bardzo szanuję pracę, którą wykonujecie. Jak w telewizji mówią o tych okropnych wypadkach, to aż ciarki mnie przechodzą. Od dziecka zawsze panikowałam, nie miałabym pojęcia co robić w takiej sytuacji. 218
— Bardzo mi miło słyszeć takie słowa. Dobrze wiedzieć, że ktoś to docenia. To wszystko kwestia dobrego szkolenia. Po za tym w Akademii uczą nas odpowiednich schematów postępowania. Nie zawsze się sprawdzają, czasami trzeba improwizować, ale... — Schematy! — gwałtownie odrywając wzrok od ekranu, wykrzyknęłam to słowo niemalże jak magiczne zaklęcie.
219
R O Z D Z I A Ł 2 8. Disnejowski książę
_______________________________________
Brandon i Liz spojrzeli na mnie jakbym była opętana. A ja siedziałam jak zamurowana, powtarzając tylko to jedno słowo. — Brandon to jest to! Że też wcześniej na to nie wpadłam! Wiecie co to oznacza? Z wrażenia aż chwyciłam się za głowę. — No jasne — znów gadałam do siebie, jakby nikogo innego nie było w pobliżu. — Przecież to oczywiste. Większość burz porusza się określonymi torami, według określonych schematów. Jeśli tory się przesuwają, przesuwają się i burze. Brandon, jesteś genialny — spojrzałam na niego uśmiechając się szeroko.
220
— Nie mam zielonego pojęcia o czym mówisz — przyznał rozbrajająco szczerym tonem — ale cieszę się razem z tobą. Kręcąc głową z niedowierzaniem, patrzyłam mu prosto w oczy. A on nie odwracał wzroku. Znowu. — Jak tak na was patrzę, to przypomina mi się pewna ciekawa historia — powiedziała Liz nieco rozmarzonym tonem. Miałam nadzieję, że nie będzie to kolejna opowieść o jednym z jej licznych romansów pod tytułem: „Jane jesteś tak bardzo podobna do mnie, kiedy byłam młoda, a ty Brandon przypominasz mi pewnego fascynującego młodzieńca”. Liz! Błagam cię! Nie skompromituj mnie przed mężczyzną moich marzeń! — To było w siedemdziesiątym czwartym. Odbywałam staż w Nowym Yorku. Byłam wtedy młoda, głupiutka i niedoświadczona. Nasza grupa liczyła dziesięć osób. Nie żebym się chwaliła, ale byłam najbardziej ambitna z nich wszystkich. Chciałam być najlepsza. Tak jak ty, Jane. Uśmiechnęłam się niepewnie, czekając aż Liz odpali petardę, a ja spalę się ze wstydu. — On miał na imię James. Zaczyna się. — Poznaliśmy się już podczas studiów. Właściwie to był bardzo podobny do ciebie młodzieńcze. A nie mówiłam?! Za jakie grzechy... 221
— James wyglądał jak disnejowski książę. Zupełnie jak ty Brandon! Skąd ona bierze te porównania?! Spojrzałam na Brandona. W chwili, kiedy to zrobiłam wiedziałam już, że on wie. Że wie do czego zmierza Liz. Uśmiechnął się do mnie wesoło, jakby insynuacje starszej pani kompletnie mu nie przeszkadzały i jak gdyby nigdy nic słuchał dalej jej opowieści. Denerwowało mnie to, że nie wiedziałam co w tej chwili sobie myślał. — Przez bardzo długi czas byliśmy „przyjaciółmi”. Wy też chyba jesteście, prawda? Posłałam Liz ostrzegawcze spojrzenie pod tytułem: „Lubię cię, ale cię zabiję”. Drgnęłam, gdy niespodziewanie Brandon ujął delikatnie moją dłoń, pokłótą od wenflonów i lekko ją ścisnął. — Tak sądzę — odpowiedział, lustrując uważnie moją twarz, jakby chciał zobaczyć w niej potwierdzenie. — Co było dalej? — zapytałam zakłopotana, spuszczając wzrok i wpatrując się w zagniecenia na kołdrze. Brandon dalej trzymał moją dłoń, a ja nie miałam pojęcia co sobie myśleć. Czy tak robią przyjaciele? Co pomyślałaby Amber, gdyby to zobaczyła? — Ach, nie macie pojęcia jakie to było ekscytujące! To wieczne ukrywanie się po kątach, tajemnicze spojrzenia, sekretne spotkania...A mojego kochanego Edgara niezdarę 222
poznałam, gdy trafił do szpitala z rozbitą głową. Tak się zaczytał, że z tego wszystkiego wszedł pod samochód. Całe szczęście wszystko szczęśliwie się skończyło. — O którym prezydencie wtedy czytał? — zapytałam, próbując ukryć zażenowanie. Zażenowanie faktem, że Brandon nadal trzymał moją dłoń i ją gładził, to jednym to dwoma palcami, co doprowadzało mnie do szału. W pozytywnym sensie. Albo i w negatywnym, biorąc pod uwagę, że przecież byliśmy tylko przyjaciółmi. A może to już była paranoja? Może tak po prostu robią przyjaciele. Chyba Boden miał rację i naprawdę mało wiedziałam o życiu. — No dobrze. Zostawię was tu gołąbeczki, pogadajcie sobie jeszcze. Zaraz wrócę — powiedziała Liz, wstając z fotela, a ja momentalnie wpadłam w panikę. Tak bardzo, że odruchowo wyrwałam moją dłoń z ręki Brandona. — Co? Gdzie idziesz? Moje roztargnienie było żałosne. Byłam pewna, że starsza pani robi mi to specjalnie. Nie wiedzieć czemu, bałam się zostać z Brandonem sam na sam. — Idę na chwilę do pielęgniarek. Za mało uprzykrzałam im życie w tym tygodniu — mrugnęła do mnie porozumiewawczo i powoli wyszła z sali stukając cicho swoją dębową laską. Zostaliśmy sami. Brandon jak zwykle pierwszy zaczął rozmowę, za co 223
naprawdę byłam mu wdzięczna. Nie musiałam kompromitować się jeszcze bardziej. — Jednak nie nudzisz się tutaj tak bardzo jak myślałem. — Oj, zdecydowanie nie. Z Liz nie można się nudzić. No i teraz mam jeszcze moje małe cudeńko — pogładziłam czule laptopa — więc jestem pewna, że nawet się nie obejrzę i już mnie tu nie będzie. — No mam nadzieję, że szybko do nas wrócisz, bo tęsknię za tobą — jego miękki głos rozbrzmiewał echem w mojej głowie. Musiałam się przesłyszeć. Wpatrywałam się w niego z niepewnym uśmiechem, ale nie wydawało mi się, żeby żartował. Jego twarz pozostawała niepokojąco poważna. — Jeszcze będziesz miał mnie dosyć. Zobaczysz. — Nie wydaje mi się — odpowiedział od razu. Bez zastanowienia. Unikając mojego spojrzenia znów chwycił moją dłoń i uważnie badał dotykiem każdy mój palec. Próbowałam udawać, że mój oddech wcale nie przyspieszył. Co myśmy właściwie wyprawiali?
224
R O Z D Z I A Ł 2 9. Niespodzianka
_______________________________________
— Jennifer? To nie jest droga do domu — powiedziałam zdziwiona, wyraźnie widząc, że Jen kieruje się w stronę remizy. Dosłownie przed chwilą zostałam wypisana ze szpitala. Ostatni tydzień minął mi tak szybko, że nawet nie zdążyłam go zarejestrować. Od kiedy dokonałam przełomowego odkrycia, prace nad moim projektem posuwały się do przodu w tempie błyskawicznym. Chciałam aby każdy element był perfekcyjny. Specjalne sprawozdanie, które szykowałam dla burmistrza było idealne w każdym calu. Byłam z siebie dumna jak nigdy.
225
Wallace obiecał mi, że postara się wykorzystać swoje znajomości i załatwi mi spotkanie z władzami miasta. — Pomyślałam, że chciałabyś spotkać się z chłopakami. Wiem, że się za nim stęskniłaś — powiedziała z tajemniczym uśmieszkiem. Spojrzałam na nią kątem oka z śmiertelnie poważną miną. No chyba się przesłyszałam. — Chciałaś powiedzieć „za nimi”. Stęskniłam się za nimi — poprawiłam ją szybko, czując że chyba zaczynam się rumienić. Przed Jennifer nie musiałam udawać, wiedziała przecież wszystko. Jednak wciąż zaprzeczałam temu, że chyba zakochałam się w Brandonie. — Dokładnie to miałam na myśli. Nie wiem o co ci chodzi — odpowiedziała Jennifer, niby oburzona, ale już za chwilę wybuchnęła śmiechem. Jasne. Oczywiście, że nie wiesz. Ale masz rację. Stęskniłam się za nim. I to bardzo. Tęskniłam za nim od momentu, kiedy znikł w szpitalnym korytarzu. Od tamtego czasu nie mieliśmy żadnego kontaktu. Ledwo mogłam usiedzieć na miejscu. Z uśmiechem na twarzy wyglądałam przez okno i chłonęłam widoki. Piękna pogoda przyciągnęła spacerowiczów, ulice były zatłoczone. Zdążyłam już zapomnieć, jak wielkim miastem jest Chicago. Z niecierpliwością wypatrywałam dużego kompleksu budynków z jasnoczerwonej cegły i charakterystycznych czerwonych bram. Zapiszczałam po cichu, gdy w końcu 226
znaleźliśmy się na miejscu. Jen jeszcze porządnie nie zaparkowała, a ja już w biegu wysiadałam z auta. Mimo mojej awersji do ściskania i tym podobnych czułości, dzisiaj miałam ochotę przytulać wszystkich. Bez wyjątku. Nie żebym coś sugerowała... Wszystkie bramy od południowej strony były dzisiaj otwarte. Poczułam się jak w domu. Gdy podbiegłam bliżej zobaczyłam, że przy wozach nikt się nie kręci. Dziwne. Zawsze było tu tłoczno. Panowała dziwna cisza, jakby wszyscy się ulotnili, a byli na pewno, bo przecież wszystkie auta stały na swoim miejscu. Poszłam dalej, do stołówki. Tu również nie było nikogo. Nawet telewizor był wyłączony, a kanapa zionęła pustką bez okupującego ją bez przerwy Moucha. Właśnie miałam zawrócić i zapytać Jen, co tu się właściwie dzieje, kiedy za moimi plecami rozległ się głośny krzyk, który przywróciłby do życia nawet zmarłego: — Niespodzianka! Zamarłam zaskoczona. Odwróciłam się nieco wystraszona, nie wiedząc jaki widok mnie czeka. Moje serce najpierw zaczęło pędzić jak rakieta, a potem na widok pewnej osoby całkowicie się zatrzymało. Wciąż nie docierało do mnie, że stoi przede mną Mills z wielkim bukietem kwiatów znad którego ledwie dostrzegałam jego twarz. 227
Byli tam wszyscy strażacy, Wallace oraz Gabriella i Shay. Wszyscy klaskali jak szaleni, a w moich oczach momentalnie pojawiły się łzy, bo takiego przywitania się nie spodziewałam. Przez te łzy nie widziałam nawet Petera, który zaczął uciszać wszystkich chcąc dojść do głosu: — Jane — próbował powiedzieć bardzo poważnym tonem, ale już po chwili uśmiechał się jak opętany — w imieniu wszystkich chciałbym powiedzieć, że bardzo się cieszymy, że znowu jesteś z nami i nie będziemy musieli już więcej jeść obrzydliwych obiadów Cruza. Słysząc głośne protesty Joe'go roześmiałam się przez łzy, które cały czas starałam się powstrzymać. — A tak na poważnie — kontynuował Peter — naprawdę brakowało nam twojej małej osóbki kręcącej się po remizie. Dobrze, że znów jesteś z nami. To były najbardziej urocze słowa, jakie do tej pory usłyszałam w całym moim mizernym życiu. Wielkie jak groch łzy potoczyły się po moich policzkach, a ja sama cały czas się śmiałam, prawdopodobnie sprawiając przy tym wrażenie niestabilnej emocjonalnie (no bo kto normalny śmieje się i płacze jednocześnie). — Co to za łzy?! — wykrzyknął wesoło Herrmann i gdy w końcu przedarł się przez zwarty mur strażaków, wziął mnie w objęcia. Ciągle tkwiąc w jego uścisku szybko otarłam mokre policzki. Gdy tylko Christopher mnie puścił, Peter wręczył mi kwiaty. 228
— To jeszcze nie koniec atrakcji — powiedział, zabawnie poruszając brwiami. Odłożyłam bukiet na bok, bo był tak wielki, że przysłaniał mi cały świat i pewnego pana stojącego niedaleko mnie. — Wiemy z tajnych źródeł — zaczął tajemniczo Casey — że początki tutaj nie były dla ciebie łatwe. Nawet nie potrafimy sobie wyobrazić przez co musiałaś wcześniej przejść. Chcielibyśmy, żebyś wiedziała, że bardzo się cieszymy, że twoje auto zepsuło się akurat pod naszą remizą. I mimo że jesteś z nami od niedawna, jesteś dla nas jak siostra. Spuściłam wzrok, by ukryć łzy, które znów cisnęły mi się do oczu. Matt dotknął mojego czułego punktu. Nie mógł wiedzieć, ile te słowa dla mnie znaczyły. — Odkąd pojawiłaś się w remizie nie było między nami ani jednej kłótni. Dbasz o nasz wszystkich, myślisz i mówisz o nas dobrze, mimo że my nie raz widzimy tylko nasze wady. Jesteś jak nasz anioł stróż. Nawet gdy byłaś w szpitalu nie myślałaś o sobie, tylko dzwoniłaś do nas wszystkich, pytałaś się co u nas i jak sobie radzimy. Jesteś naszą przyjaciółką. I prawdę mówiąc nie wyobrażamy sobie już tej remizy bez ciebie. Jesteś jej małym dobrym duszkiem. Podniosłam oczy pełne łez tylko po to by zobaczyć, że Casey i reszta chłopaków również byli mocno wzruszeni. Leslie podejrzanie majstrowała coś przy oczach, udając 229
że to tylko „reakcja alergiczna na nowy tusz”. — Casey, ja... — zaczęłam drżącym głosem. — Jeszcze nie skończyłem — uśmiechnął się. — Lepiej kończ, bo jak się rozbeczę to nie będzie zmiłuj — uprzedziłam go, nie potrafiąc już pohamować łez kapiących mi z policzków na koszulkę. Mój wzrok padł na Brandona, którego widziałam jak przez mgłę. Miałam wrażenie, że się uśmiechał. Zdecydowanie miałam talent do kompromitowania się przed mężczyznami, na których opinii zależało mi najbardziej. — Chcielibyśmy, żebyś zawsze pamiętała, że jesteś dokładnie tutaj, w tym miejscu — położył dłoń po lewej stronie swojej piersi. — Mamy nadzieję, że i w twoim sercu znajdzie się trochę miejsca dla nas. Dlatego chcielibyśmy dać ci to — wręczył mi granatowe, atłasowe etui, przewiązane białą wstążką. — Ten drobiazg ma Ci przypominać o tym, że masz tutaj rodzinę, która jest z ciebie dumna i zawsze stanie za tobą murem. Cokolwiek by się nie stało, zawsze będziemy z tobą. Gdy otwierałam etui w stołówce zapanowała grobowa cisza.
230
R O Z D Z I A Ł 3 0. „Za” i „przeciw”
_______________________________________
Na białej jedwabnej wyściółce leżał złoty łańcuszek z zawieszką w kształcie serca z wygrawerowaną pośrodku malutką cyfrą 51. Odebrało mi mowę. Ciężko było o bardziej trafiony prezent. W końcu, gdy przełknęłam wielką gulę stojącą mi w gardle, odezwałam się cicho: — Znacie dobrze moją historię, więc wiecie, że nie miałam rodziny. Moja własna mnie odrzuciła, a żadna inna nigdy nie chciała, żebym była jej częścią. Aż tu nagle, obcy ludzie przyjmują mnie z otwartymi ramionami i nazywają mnie swoją siostrą. Nie macie pojęcia jakie to uczucie słyszeć
231
takie słowa. Każdy z was ma miejsce w moim sercu, zawsze w nim będziecie. Ogrzewacie je swoimi myślami i sprawiacie, że nie jest mu już tak zimno jak wcześniej. Ogólnie rzecz biorąc w remizie zapanowała bardzo płaczliwa atmosfera. Zatrzymałam moje spojrzenie na Bodenie, który jak zwykle miał nieodgadniony wyraz twarzy. — Jestem też wdzięczna Wallace'owi, bo gdyby nie jego upór i wytrwałość nie było by mnie tu dzisiaj. No i nie mogę zapomnieć o Jennifer — odwróciłam się do niej — która przygarnęła mnie pod swój dach i codziennie wysłuchuje moich nudnych opowieści. I jeszcze jedna sprawa. Bardzo, ale to bardzo dziękuję wam za prezent, który sprawiliście mi, gdy leżałam w szpitalu. Wiem, że Gabriella i Kelly opowiadali wam o moim projekcie i z dumą mogę ogłosić, że właśnie zakończyłam nad nim pracę i czekam tylko na wiadomość o terminie spotkania z burmistrzem. Więc wydaje mi się, że mamy co świętować. Dosyć tych łez na dzisiaj! — zakończyłam energicznie moją przemowę, po czym zostałam zmiażdżona w grupowym uścisku, co zupełnie mi nie przeszkadzało. Towarzystwo powoli się rozeszło. Strażacy wrócili do swoich wcześniejszych zajęć, a ja próbowałam doprowadzić się do porządku. Otarłam łzy i parę razy odetchnęłam głęboko. — Chłopaki! — zawołałam Matta i Petera, tylko po to, 232
żeby uwiesić im się na szyjach. — Bardzo, bardzo wam dziękuję, że tak wytrwale mnie szukaliście. To wiele dla mnie znaczy. Roześmiałam się głośno, gdy najpierw spojrzeli na siebie porozumiewawczo, a potem jednocześnie pocałowali mnie w obydwa policzki. — Mamy nadzieję, że nie więcej nie będziemy musieli cię ratować — mrugnął do mnie Matt. — Też mam taką nadzieję. Macie ochotę na kawę? Siadajcie, zaraz zrobię. Gdy usiedli przy stoliku sięgnęłam po etui z zamiarem założenia wisiorka. Czułam, że nie będę się z nim rozstawać. — A ja? — odwróciłam się, słysząc za sobą pełne wyrzutu pytanie. Za mną stał Brandon rozkładając w moją stronę ramiona z rozbrajającą miną małego chłopca. Nie. Nie, nie, nie, nie, nie. Nie! Jane, nie rób tego! Przysięgam, że gdybym potrafiła zatrzymać czas usiadłabym przy stole i zrobiła listę „za” i „przeciw”. Na chwilę obecną jakikolwiek kontakt cielesny z Brandonem wydawał mi się bardzo kiepskim pomysłem... Kontakt cielesny? Serio? Nie, nie mam skojarzeń. No co wy... Widząc, jak na mnie patrzy, bardzo szybko straciłam głowę. Wyłączyłam mój głupi mózg zadający miliardy pytań na sekundę. Uśmiechnęłam się tylko i spuściłam wzrok, po czym znowu na niego spojrzałam. Podeszłam bliżej i... 233
kiepsko to wyliczyłam. Przy moim wzroście ledwo co sięgałam ramionami do jego szyi, co musiało wyglądać co najmniej komicznie. Jednak po dyskretnych oględzinach stwierdziłam, że całe szczęście nikt nie zwraca na nas uwagi. Na szczęście. Brandon musiał bardzo mocno się pochylić. Zanim zorientowałam się co się dzieje, objął mnie w talii i uniósł do góry jak piórko. Zapiszczałam cicho, czym niestety zwróciłam na nas uwagę. Szybko zauważyłam, że nagle wszyscy stali się strasznie zakłopotani i szybko odwrócili spojrzenia. Dziwne. Objęłam Brandona najmocniej jak tylko potrafiłam. Zamknęłam oczy. Chciałam poczuć go każdą cząstką mojego ciała. Kołysał mną delikatnie, przyciskając mnie mocno do siebie, a gdy na chwilę zacisnął ramiona jeszcze mocniej – przeszły mnie przyjemne ciarki. Czułam jak jego serce bije – mocno i rytmicznie, tak jak moje. Chwilo trwaj! Bardzo mocno próbowałam ukryć rozczarowanie, gdy postawił mnie z powrotem na ziemi. Moje nogi były jakoś dziwnie miękkie, a policzki musiały przybrać kolor co najmniej purpurowy. Próbowałam zażartować, żeby nie zobaczył mojego zażenowania. — Skoro jeszcze jesteśmy przy temacie wypadku, to nie wiem co mi wtedy podałeś, ale to na pewno nie były środki 234
przeciwbólowe. Zaśmiał się. Jeszcze więcej waty w nogach. — Przestało boleć? Przestało. Liczy się efekt — powiedział bardzo z siebie zadowolony. — Kombinator! Mamy tu gdzieś wazon? — zapytałam biorąc do ręki kwiaty i etui z wisiorkiem. — Poszukaj w tych szafkach na dole — wskazał na kuchnię. Znalazłam! Wstawiłam kwiaty do wody. Bukiet był tak wielki, że ledwo mieścił w dużym, szklanym wazonie. Postawiłam go z boku na kredensie. Założyłam wisiorek – był idealny. Brandon oparł się ramionami o kuchenny blat i przypatrywał się, jak zaparzam kawę. — Tak właściwie, to chciałem cię o coś zapytać — powiedział drapiąc się zabawnie po nosie. Tak! Wyjdę za ciebie! — Więc pytaj. Połowa kawy wylądowała obok kubków, ale Brandon zachowywał się, jakby nic nie zauważył. — Pod koniec lipca z Nowego Jorku wypływa Queen Mary 2*. Będzie to ostatni rejs do Southampton w tym sezonie. Boden nalega, żebym wziął jeszcze parę dni urlopu, więc chcieliśmy z Amber popłynąć. Postanowiliśmy wziąć ze sobą kilku znajomych i Amber zaproponowała, żebym *
Queen Mary 2 to liniowiec transatlantycki, kursujący głównie na trasie Southampton (Hampshire, Anglia) – Nowy Jork. 235
zaprosił ciebie. Oczywiście o bilet nie musisz się martwić. Pokryjemy jego koszty. Słucham? Przepraszam bardzo, że co proszę?! Nie wierzę! Amber zaproponowała, żebym ja popłynęła z nimi w rejs?! To jest chyba jakaś kpina! Pachniało podstępem na kilometr! Byłam na sto procent przekonana, że nie zrobiła tego bezinteresownie. Musiała mieć w tym jakiś ukryty cel. Poza tym miałam swoją dumę, nie mogłam pozwolić, żeby ktoś wydawał na mnie tak duże pieniądze, bo to byłoby po prostu niestosowne. Milczałam. W końcu odłożyłam słoik z kawą na miejsce i spojrzałam na niego poważnym wzrokiem. — Słuchaj, bardzo dziękuję za zaproszenie. Jest mi naprawdę miło, że o mnie pomyśleliście... — Tylko mi nie mów, że jest jakieś „ale” — powiedział, prostując się. Minę miał niewesołą. Westchnęłam głęboko. Czyżbym go rozczarowała? — Brandon, postaw się w mojej sytuacji. Czułabym się niezręcznie wiedząc, że za mnie płacicie, a ja nie będę mogła wam tego zwrócić. Po za tym wybacz mi, że to powiem, mam nadzieję, że się na mnie nie obrazisz, ale jeśli to zaproszenie od Amber to muszę odmówić. Musiałeś zauważyć, że za sobą nie przepadamy i nie widzę żadnego rozsądnego powodu, dla którego miałaby mnie zaprosić i jeszcze za mnie płacić. Bardzo mi miło, że o mnie pomyśleliście, ale nie sądzę, żeby 236
to był dobry pomysł. Zaczęłam zalewać kawę wrzątkiem, ciesząc się jednocześnie, że byłam z nim szczera. — Rozumiem — powiedział, z zamyśleniem kiwając głową. Spojrzałam na niego z uniesionymi brwiami nieco w to wątpiąc. — Naprawdę — zapewnił mnie gorliwie. Ustawiłam kubki na tacy i zaczęłam przeszukiwać szafki w poszukiwaniu czegoś słodkiego. Nawet nie zauważyłam, kiedy zaszedł mnie od tyłu i dotknął mojego ramienia, chcąc żebym na niego spojrzała, co nieśpiesznie uczyniłam. Jego dotyk nie pozwalał mi myśleć. Potrzebowałam dwa razy więcej czasu na przetworzenie wszystkiego. — Wiem, że może nie dogadujecie się dobrze, ale będę naprawdę zawiedziony jeśli odmówisz. Po za tym uwierz mi, że ojciec Amber jest tak bogaty, że stać go na to by zafundować taki rejs nawet i stu osobom. Myślałem od samego początku, żeby cię zaprosić, po prostu Amber mnie uprzedziła i sama to zaproponowała. Więc potraktuj to jak moją propozycję, nie jej. Naprawdę mi zależy, żebyś popłynęła. I co ja mam teraz zrobić? Westchnęłam cicho. Odmówienie Brandonowi było dla mnie naprawdę ciężkim orzechem do zgryzienia. Od razu na myśl przyszła mi Liz, która w tym momencie 237
wymyśliłaby barwną historyjkę z gorącym romansem w tle. Musiałam się mocno postarać, by powstrzymać uśmiech, który cisnął mi się na twarz. — Dobrze, nie mówię „nie”. Zastanowię się. Daj mi trochę czasu, dobrze? — powiedziałam w końcu. Co prawda byłam prawie przekonana, że moja odpowiedź i tak będzie negatywna, ale jak widziałam Brandon nie chciał przyjąć tego do wiadomości. — Oczywiście. Do końca czerwca musimy zarezerwować bilety, więc byłbym wdzięczny, gdybyś do tego czasu dała mi znać — powiedział biorąc do ręki tacę z kubkami. — Nie ma sprawy. Patrzyłam bez słowa jak Brandon podaje chłopakom kawę, a później ulatnia się gdzieś, zostawiając mnie z dylematem, który nie dawał mi spokoju.
238
R O Z D Z I A Ł 3 1. Pogodowa sprawa
_______________________________________
Już od ponad godziny siedzieliśmy z Peterem i Mouchem na korytarzu ratusza, czekając aż burmistrz raczy nas w końcu przyjąć. Na moje oko nie zwiastowało to nic dobrego. Nerwowo chodziłam wte i we wte, mimo że czarne szpilki pożyczone od Gabrielli nie należały do najwygodniejszych. Drżącymi dłońmi wygładzałam co chwilę każdą najmniejszą zmarszczkę na czarnej spódnicy i białej koszuli. Peter i Mouch, ubrani w odświętne garnitury, byli zdecydowanie bardziej spokojni ode mnie. Siedzieli wyciszeni i rozmawiali po cichu. Wiedziałam dokładnie co chcę powiedzieć, zrobiłabym to nawet wybudzona w środku
239
nocy. Ale to był burmistrz. Burmistrz, który delikatnie mówiąc nie cieszył się w Chicago zbyt dobrą opinią. Boden załatwił mi z nim spotkanie, choć mimo kontaktów jakie miał, nie było to proste. Miałam szansę jedną na milion, którą musiałam jak najlepiej wykorzystać. Kiedy drzwi gabinetu w końcu się otworzyły odetchnęłam z ulgą. W pewnym sensie. Najważniejsze zadanie dopiero było przed nami. Pełna najgorszych obaw weszłam najpierw do sekretariatu, a następnie do sali konferencyjnej wskazanej przez młodą, miłą sekretarkę. Pomieszczenie, z całą pewnością klimatyzowane, było urządzone w nowoczesnym, minimalistycznym stylu. Przez duże panoramiczne okno, można było podziwiać park znajdujący się po drugiej stronie ulicy. Przy długim stole siedziało ośmiu ludzi, trzy kobiety w średnim wieku i pięciu mężczyzn. Domyślałam się, że ten siedzący na szczycie był burmistrzem. Chociaż wiedziałam, że pierwsze wrażenie niemal zawsze bywa mylne, to miałam odczucie, że w jego wypadku nie będę pozytywnie zaskoczona. Mężczyzna wyglądał mniej więcej na pięćdziesiąt lat. Ciemne włosy na skroniach były już posiwiałe. Jego żelazny wzrok sprawił, że z miejsca miałam ochotę odwrócić się na pięcie i wyjść. Tylko świadomość, że mamy ważne zadanie do wykonania powstrzymała mnie przed tym. 240
Zaraz za nami do sali weszła jakaś kobieta. — Panie burmistrzu, pani od tej „pogodowej sprawy” — powiedziała drwiącym tonem. Od razu poczułam się „lepiej”. „Pani”? Ja mam imię... — Dziękuję. O której mam kolejne spotkanie? — zapytał nawet nie patrząc na kobietę. — Za godzinę. — Powiadom mnie kiedy przyjdą inwestorzy — Oczywiście. Wyszła. I co teraz? — A więc słucham, o co chodzi? Co to za pilna sprawa, która nie może czekać? Kiedy rozmawiałem z komendantem Bodenem odniosłem wrażenie, że to sprawa życia lub śmierci. Ponoć jest pani meteorologiem i ma dla mnie jakieś ważne informacje. Znów nutka pogardy w głosie. Jego wzrok budził we mnie same nieprzyjemne emocje. Czułam się jak mała dziewczynka, która coś zbroiła. Spojrzałam na Moucha, który skinieniem głowy dał mi znać, że jest ze mną. Peter zrobił to samo. Cieszyłam się, że postanowiłam zabrać ich ze sobą. Przypomniałam sobie słowa Brandona, który przed wyjściem życzył mi powodzenia i kazał „dać czadu”. Bardzo chciałam, żeby był ze mnie dumny i choć nie było go ze mną to musiałam dać z siebie wszystko. No to do dzieła! 241
— Szanowni państwo, nazywam się Jane Anderson, to jest pan Randy McHolland, przewodniczący Związku Zawodowego Strażaków w Chicago, a to Peter Mills, strażak z remizy 51. Poprosiłam o to spotkanie, ponieważ właśnie ukończyłam badania dotyczące zmian w pogodzie, które niedługo nastąpią w Chicago i w okolicy i sądzę, że ze względu na dobro miasta powinni znać państwo rezultat tych badań. — Zamieniam się w słuch — powiedział burmistrz, rozkładając się jednocześnie wygodnie w swoim obrotowym fotelu i sięgając po filiżankę z kawą, stojącą tuż przed nim. Ignorowanie drwiącego tonu mężczyzny i jego znudzonej miny nie było wcale proste. Postanowiłam więc skupić się na tym co umiałam najlepiej. W czasie gdy Peter podłączał mojego laptopa do rzutnika i wyświetlał prezentację, którą przygotowałam, przeszłam do konkretów. — Powodem, dla którego zaczęłam ten projekt była burza, która przetoczyła się przez Chicago czternastego maja, w dzień głośnego wypadku kolejowego. Przy pomocy specjalnego oprogramowania każdą burzę można śledzić podczas jej przechodzenia. Możemy monitorować prędkość wiatru na różnych wysokościach, ciśnienie, opady i tak dalej. Wartości mieszczące się w normie, zostały podczas przechodzenia tej burzy przekroczone kilkunastokrotnie. I gdybym zobaczyła taką burzę przechodzącą przez Aleję 242
Tornad wcale bym się nie zdziwiła, ale tutaj to nie jest normalne. Po za tym ta komórka miała wyjątkowo duży potencjał do generowania tornad, co w tych rejonach również do tej pory się nie zdarzało. — Mówi pani tak, jak gdyby w Chicago nigdy wcześniej nie pojawiały się silne burze. A i tornada wcale nie są nam obce. Mało co nie wybuchnęłam śmiechem. Ironicznym oczywiście. Ale wypowiedź burmistrza nie zaskoczyła mnie ani trochę. Byłam na to przygotowana. — W takim razie pozwolę sobie przypomnieć państwu, że ostatnie silne tornado w Chicago miało miejsce w tysiąc dziewięćset dwudziestym roku. Kolejne, o małej sile, niezagrażającej ludziom i budynkom pojawiło się w sześćdziesiątym siódmym roku. W sali zapadła cisza. Tak właśnie myślałam. — Kontynuując...Postanowiłam przyjrzeć się bliżej temu przypadkowi. Zrobiłam także mały wywiad i dowiedziałam się, że mniej więcej od dwóch lub trzech lat na terenie Chicago zaczęły występować bardzo silne burze i nawałnice, które wcześniej nie miały zwyczaju się tu pojawiać — powoli zaczynałam odzyskiwać śmiałość i mówiłam coraz pewniejszym tonem głosu. Nieco się rozluźniłam. Założyłam za ucho włosy, które ciągle opadały mi na oczy i postarałam się przyjąć profesjonalną pozę. Nie mogłam dać się stłamsić. Nie teraz. 243
— To prawda — odezwała się kobieta koło trzydziestki siedząca zaraz koło burmistrza. — Wcześniej nie zwróciłam na to uwagi, ale teraz gdy pani o tym powiedziała...faktycznie tak jest. Proszę powiedzieć, czy powinniśmy się obawiać gwałtownych ataków pogody? W końcu ktoś rzeczowy! Cieszyłam się, że mam choć jednego wdzięcznego słuchacza na tej sali. Kobieta miała życzliwy wyraz twarzy, który dodał mi kolejnego zastrzyku odwagi. — Właśnie do tego zmierzam. Owszem, możemy się tego obawiać. Niestety, Chicago zdecydowanie nie jest na to przygotowane. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Nie jest to niczyja wina. Tego nie można było przewidzieć. Dlatego przygotowałam krótką prezentację, która wyjaśni dlaczego dochodzi do takich zmian i co możemy zrobić, żeby się na nie przygotować. Zostało nam niewiele czasu, ale z drugiej strony wystarczająco dużo, by podjąć działanie. — Proszę mówić — zachęciła mnie kobieta, a ja od razu poczułam się lepiej. Może nie trudziłam się na darmo i istniała jeszcze szansa, by trafić tym ludziom do rozsądku. — Punktem wyjściowym do rozpoczęcia projektu było założenie, że burza z czternastego maja utworzyła się w miejscu, w którym nie powinna. Dlaczego? Żeby dobrze to państwu wyjaśnić cofnę się na chwilę do dnia piątego lutego dwutysięcznego ósmego roku. Być może będą państwo pamiętać, że tego dnia na pięć stanów spadło osiemdziesiąt 244
siedem tornad. Zginęło wtedy pięćdziesiąt siedem osób. Te tornada pojawiły się w nietypowej porze, poza sezonem, ale też w miejscach w których nie powinny się pojawić między innymi w Kentucky i Tennessee. Naukowcy znaleźli odpowiedź na to dlaczego tornada pojawiły się zimą i dlaczego były tak silne, ale nie udało im się dowiedzieć, dlaczego pojawiły się tam, gdzie się ich nie spodziewano. Doszłam do wniosku, że te dwa przypadki, z piątego lutego i czternastego maja, muszą być ze sobą powiązane. Zaczęłam się zastanawiać co sprawia, że groźne burze i tornada zaczynają pojawiać się coraz dalej na północy. I znalazłam odpowiedź. Proszę spojrzeć na mapę — poprosiłam, po czym dałam znak Millsowi by wyświetlił zdjęcie. — Ta mapa przedstawia położenie prądu strumieniowego w 1990 roku. Prąd strumieniowy to korytarz powietrza znajdujący się około 9 tysięcy metrów nad ziemią. Powietrze pędzi w nim ponad pięćset kilometrów na godzinę. Prąd strumieniowy jest jak autostrada dla niebezpiecznych burz i tornad. Może on nieznacznie zmieniać swoje położenie, jednak wskutek zmian klimatycznych i stałego ocieplania się powietrza, prąd strumieniowy ciągle przesuwa się na północ. Tak było w 1990 roku, a tak — znów skinęłam Millsowi głową — jest teraz. Za dwa, góra trzy lata, będzie on przechodził przez środek Illinois, ale już teraz pojedyncze superkomórki i tornada mogą zacząć błądzić w te okolice. Najdobitniejszym tego dowodem jest burza sprzed ponad pół 245
miesiąca. Przyszłam tutaj nie po to by siać panikę, ale po to by rozważyć tą sprawę na poważnie póki mamy jeszcze czas i dopóki możemy podjąć odpowiednie działania. — Jakie działania ma pani na myśli? — odezwała się znów ta sama kobieta. Byłam wdzięczna, że zadaje jakiekolwiek pytania. — Myślałam o działaniu dwutorowym. Na budowanie mocniejszych konstrukcyjnie budowli jest już zdecydowanie za późno, ale wciąż możemy zrobić dwie rzeczy. Po pierwsze zadbać o edukację społeczeństwa i służb ratowniczych, a po drugie ulepszyć system ostrzegania. Na kserokopiach, które rozda państwu Peter jest rozpisany plan działania na najbliższe dwa lata. Tak jak już mówiłam, przede wszystkim – edukacja. Prelekcje w szkołach, szkolenia w miejscach pracy i szeroko pojęta kampania informacyjna. Druga sprawa to szkolenie ratowników. — Podważa pani ich kwalifikacje? — zapytał burmistrz. W jego głosie nie wyczułam żadnych emocji, a i jego twarz zdawała się być bez wyrazu. Wyraźnie widziałam, że chciał mnie po prostu speszyć. Zamilkłam i zacisnęłam zęby, bo atakująca postawa mężczyzny zaczynała mnie już denerwować. Za wszelką cenę chciałam pokazać mu teraz kto ma rację. — Chciałabym, żeby oni sami powiedzieli, co o tym sądzą. Dlatego właśnie zaprosiłam na to spotkanie dwóch strażaków z różnym stażem. Panie McHolland, mogę prosić o 246
pańską opinię? — Oczywiście, doktor Anderson. Panie burmistrzu, szanowni państwo, w mojej pracy mam przeszło trzydziestoletnie bezcenne doświadczenie i z pewnością jest ono nieocenione w mojej pracy. Jednak muszę zgodzić się z tym, co powiedziała doktor Anderson. Ratownicy nie mają odpowiedniej wiedzy o tak groźnych zjawiskach, a jeśli mają z nimi stanąć oko w oko, muszą mieć o nich choć minimalne pojęcie. Musimy pomagać skutecznie, minimalizując ryzyko. Działanie bez odpowiedniego przeszkolenia na pewno nam w tym nie pomoże. Żeby udowodnić, że inni strażacy myślą podobnie, jako przedstawiciel związku zawodowego przeprowadziłem w remizach anonimową ankietę. Siedemdziesiąt jeden procent przyznało, że takie szkolenie byłoby konieczne, a osiemnaście procent stwierdziło, że to na pewno nie zaszkodzi. — Peter? Co ty o tym sądzisz? — zwróciłam się do chłopaka, który właśnie stanął tuż obok mnie, jak sądzę chcąc okazać mi swoje wsparcie. — W stu procentach zgadzam się z tym co powiedzieli moi przedmówcy. W przeciwieństwie do pana McHollanda, dopiero zdobywam doświadczenie. Dla strażaków świeżo po Akademii każda wiedza, która umożliwia ratowanie życia z jak najmniejszym ryzykiem jest na wagę złota. Na zajęciach zostało ogólnie omówione postępowanie w przypadku katastrof naturalnych, ale jeżeli Chicago znajdzie się w środku 247
nowej Alei Tornad, to potrzebujemy czegoś więcej niż ogólników. W sali zapadła cisza. Widziałam, że urzędnicy lustrowali nawzajem swoje twarze. Miałam wrażenie, że w przeciwieństwie do burmistrza, który od początku był do nas nastawiony negatywnie, jego doradcy mieli nieco więcej rozumu w głowach. — Rozumiem, że chce pani szkolić strażaków. Ciekawe w jaki sposób, no chyba, że potajemnie ukończyła pani Akademię — burmistrz już jawnie ze mnie drwił. Miałam ochotę wyjść i trzasnąć drzwiami.
248
R O Z D Z I A Ł 3 2. Pilnuj tego jak oczka w głowie
_______________________________________
Tylko chęć posiadania czystego sumienia powstrzymywała mnie przed opuszczeniem sali konferencyjnej. Najlepsze co mogłam teraz zrobić, to zignorować mężczyznę i skupić się na przekonaniu reszty. — Razem z komendantem Bodenem i zastępcą szefa Chicago Fire Department ułożyliśmy dziesięć scenariuszy katastrof naturalnych związanych z tornadami, które mogą zdarzyć się w Chicago, od tych niewielkich, aż po najbardziej tragiczne. Wzięliśmy pod uwagę różne dzielnice miasta, gęstość ich zaludnienia, różne pory dnia, a także różne warunki pogodowe. Scenariusze te mają posłużyć do
249
odegrania katastrof i przygotowania ratowników na groźne sytuacje. Będzie to również świetną okazją do pożytecznego wykorzystania pustostanów znajdujących się w całym mieście. W jednym szkoleniu weźmie udział najwyżej osiem remiz, by nie zakłócać poprawnego działania systemu straży. Ćwiczenia będą trwały dwadzieścia cztery godziny od momentu katastrofy, aż do kompletnego zabezpieczenia poszkodowanych i przeszukania całego terenu. Przez pierwszy rok takie szkolenia powinny odbyć się cztery razy, w drugim roku dwa razy, a później regularnie raz na dwanaście miesięcy. — Brzmi imponująco — wysoki, tyczkowaty mężczyzna siedzący przy końcu stołu pokiwał z uznaniem głową. — Proszę powiedzieć, dlaczego według pani takie szkolenie będzie skuteczne? Uśmiechnęłam się lekko do siebie. Wyraźnie widziałam, że coś zaczynało do nich trafiać! — Podczas każdego szkolenia strażacy będą oceniani przez swoich dowódców. Wyniki nie będą miały wpływu na zaliczenie, ale pokażą nad czym można jeszcze popracować. Takie informacje będą brane pod uwagę przy organizowaniu kolejnych szkoleń, będziemy mogli przygotować je indywidualnie i dostosowywać do potrzeb strażaków z konkretnych remiz. Dzięki takiemu działaniu odnajdziemy słabe punkty i je wzmocnimy, a może nawet wyeliminujemy. Przerwałam, w oczekiwaniu na kolejne protesty lub 250
złośliwe uwagi, jednak takowe się nie pojawiły, wobec czego zadowolona kontynuowałam: — Kolejna sprawa o której trzeba pomyśleć, to wzmocnienie systemu ostrzegania. Przede wszystkim należałoby zacząć od zorganizowania konferencji dla miejscowego oddziału National Weather Service i Centrum Zarządzania Kryzysowego. Muszą wiedzieć na czym stoją, a przede wszystkim należy ich wyczulić na to, że nie mogą ignorować takich groźnych incydentów. Chciałabym tylko znać jeden szczegół. Co z syrenami w mieście? Kiedy były ostatni raz uruchamiane? — O ile dobrze pamiętam parę lat temu — usłyszałam w odpowiedzi od mojej głównej rozmówczyni. — Czy od tego czasu przeprowadzano próby, żeby ocenić ich stan techniczny? — Kilka razy — powiedziała z wahaniem kobieta. Miałam wrażenie, że „kilka razy” oznaczało, że takich testów nie było wcale. — Kilka razy to za mało. Muszą państwo mieć pewność, że w razie niebezpieczeństwa, wszystkie co do jednej zadziałają. Nie można przewidzieć w jakiej dzielnicy pojawi się zagrożenie, trzeba zakładać, że to może zdarzyć się wszędzie. Wiem, że w innych dużych miastach w Alei Tornad egzamin zdaje przeprowadzanie testu w każdy pierwszy wtorek miesiąca. Należy uprzedzić mieszkańców, że takie próby będą się odbywać i przygotować na to, że w razie 251
potrzeby powinni reagować na alert. To nie są przelewki. Nie mówię tego państwu, bo wydaje mi się, że coś takiego może się wydarzyć. Jestem tutaj, bo mam stuprocentową pewność, że takie załamania pogody nastąpią i to w niedalekiej przyszłości, a my mamy coraz mniej czasu by się na to przygotować. — Tegoroczny budżet nie przewiduje już takich wydatków. Może zajmiemy się tym po nowym roku — milczący przez długi czas burmistrz znów próbował zgasić mój zapał. — Będzie miał pan znacznie większy problem z budżetem, jeżeli miasto nawiedzi tornado, a nikt nie będzie na nie przygotowany — powiedziałam dobitnym, pewnym głosem. Spojrzałam po kolei na każdego przedstawiciela miasta siedzącego przy stole. Część wyglądała na przekonaną moimi słowami, część chyba podzielała zdanie burmistrza, ale dobre wychowanie kazało im za bardzo nie okazywać znudzenia. Mouch i Peter tak samo jak ja wiedzieli, że nasz czas tutaj dobiegł już końca. Zaczęłam pakować mój sprzęt. — Ja swoje zadanie wykonałam. Ostateczna decyzja należy do pana, panie burmistrzu. Mam nadzieję, że się na panu nie zawiodę — powiedziałam, po czym rzucając obecnym ostatnie przeciągłe spojrzenie, spokojnym krokiem opuściłam salę konferencyjną. 252
Po tych wszystkich „atrakcjach” potrzebowałam espresso. Najlepiej podwójnego. Mouch i Peter, którzy nadal byli na służbie niestety nie mogli mi towarzyszyć, wobec czego zdecydowałam, że sama odwiedzę małą kawiarnię znajdującą się naprzeciwko ratusza. Zamówiłam kawę i usiadłam przy jednym ze stolików stojących w uroczym ogródku w stylu vintage rozstawionym przed budynkiem. Starałam się zrelaksować chłonąc urok kawiarni, jednak kolejne myśli przebiegały przez moją głowę z prędkością błyskawicy. Cały czas zastanawiałam się, czy aby na pewno zrobiłam wszystko co mogłam. A może jednak coś przeoczyłam? Wyjęłam z teczki biuletyn, który przygotowałam dla burmistrza, a którego jednak mu nie wręczyłam. Włożyłam w niego całe moje serce, a widząc nastawienie mężczyzny przeczuwałam, że mógłby wylądować w koszu. Było tu dosłownie wszystko, cała prezentacja, plan działania, informacje dotyczące szkoleń dla strażaków, a nawet fachowa opinia szefa straży pożarnej w Chicago i mojego byłego pracodawcy ze Storm Prediction Center. I wszystko na nic. Czułam, że zawiodłam samą siebie. To nie miało tak wyglądać. Miałam wrócić do remizy z uśmiechem na twarzy i z dumą oznajmić Wallace'owi i Brandonowi, że dałam z siebie wszystko i burmistrz podjął ze mną współpracę... — Przepraszam panią, mogę się dosiąść? — usłyszałam 253
ciche pytanie zadane życzliwym głosem, choć początkowo nie sądziłam, że było ono skierowane do mnie. Dopiero gdy podniosłam głowę zobaczyłam, że stoi przede mną sekretarka burmistrza uśmiechając się nieśmiało. — Oczywiście. Proszę bardzo — odpowiedziałam nieco zdziwiona, ale odwzajemniłam uśmiech. Dziewczyna była dosyć młoda, na oko w moim wieku. W przeciwieństwie do mnie była wysoka i miała jasne, krótko ścięte włosy. Jasnoszara spódniczka i niebieska koszula podkreślały jej nienaganną sylwetkę. — Mam nadzieję, że nie przeszkadzam, ale wyszła pani tak szybko, że... — Jane — przerwałam jej. — Mów mi Jane. — Miło cię poznać — powiedziała już nieco bardziej swobodnym tonem i wygodniej rozsiadła się w wiklinowym białym fotelu. — Ja jestem Arizona. Chciałam ci tylko powiedzieć, że podsłuchałam twoją rozmowę z burmistrzem i uważam, że byłaś świetna. Nie powinnaś się nim przejmować. To palant. — Ostre słowa — uśmiechnęłam się, nieco zdziwiona tą otwartością Arizony. Wyczuwałam, że była pozytywnie zakręcona. — Ale dziękuję ci za takie miłe słowa. — Interesuję się pogodą odkąd byłam małym dzieckiem i mało co nie trafił mnie piorun. To strasznie ekscytujący temat — powiedziała śmiejąc się zabawnie, jakby właśnie zdradziła mi jakiś super-tajny sekret. — Nie mam co prawda takiej 254
wiedzy jak ty, ale zrozumiałam wszystko co powiedziałaś burmistrzowi. Wiedz, że mnie przekonałaś. Kompletnie nie rozumiem, dlaczego ten idiota cię zignorował. Wyglądało na to, że Arizona nie miała dobrych relacji ze swoim szefem. Już zaczynałam ją lubić i jednocześnie szczerze współczuć jej pracy z takim głupkiem. Boden był szefem idealnym. Naprawdę nie mogłam na niego narzekać. — Moim skromnym zdaniem, burmistrz w duchu zdaje sobie sprawę, że mam rację, ale albo miasto zupełnie go nie obchodzi albo jest po prostu zbyt leniwy, żeby cokolwiek zrobić. — I co teraz? Było to pytanie, które i ja zadawałam sobie od wyjścia z ratusza. Nie potrafiłam siedzieć bezczynnie wiedząc co może się wydarzyć w każdej chwili. Niestety, działanie na własną rękę nie wchodziło w grę. — Naprawdę nie mam pojęcia, Arizona. Teraz mogę chyba tylko modlić się o to, żeby moje tezy jednak się nie sprawdziły. Co prawda wyjdę wtedy na pogodowego świra i zbłaźnię przy okazji kilka innych osób, które się za mną wstawiły, ale przynajmniej miasto byłoby bezpieczne. Dziewczyna wydawała się być równie zmartwiona jak ja, co nieco podniosło mnie na duchu. — Słuchaj, gdybym tylko mogła ci jakoś pomóc, to daj mi znać. Zrobię co w mojej mocy. Zdziwiłabyś się, ile mogą zrobić sekretarki — zapewniła mnie. 255
Właściwie przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Namyślając się jeszcze przez chwilę wzięłam do ręki biuletyn, a po chwili z ciężkim sercem (bo jednak żal mi było się z nim rozstawać) wręczyłam go Arizonie. — Co to jest? — zapytała zaintrygowana. Ostrożnie wzięła go do ręki, jakbym właśnie wręczyła jej porcelanową zastawę. — To cały mój projekt w pigułce, zwieńczenie mojej pracy. U mnie w domu tylko by się kurzył. Daję to tobie, na wszelki wypadek, gdyby burmistrz zmienił zdanie. Po prostu to zatrzymaj i pamiętaj o tym. Z tyłu są moje dane kontaktowe. Pilnuj tego jak oczka w głowie — poprosiłam ją pół żartem, pół serio. Dziewczyna zaczęła uważnie lustrować wzrokiem strony zapełnione tekstem. — Nie masz pojęcia jakie to jest wciągające — powiedziała po chwili, nie odrywając wzroku od kartek. Cieszyłam się, że chociaż ona tak uważa. — Zdaje się, że właśnie znalazłaś lekturę do poduszki — zażartowałam. — Praca z tym człowiekiem chyba nie jest łatwa, co? — zapytałam, choć przecież tak naprawdę znałam odpowiedź. — Nawet nie pytaj. Ten człowiek jest po prostu żałosny — odpowiedziała wywracając oczami. — Krzyczy na ciebie? — drążyłam temat choć może nie powinnam. Uznałam, że jeśli Arizona będzie chciała przerwać 256
rozmowę to sama to zrobi. — Krzyczy to mało powiedziane. Drze się jak opętany, bo kawa jest za zimna, ciasto za słodkie, a na dworze jest za gorąco. Słuchaj, nie wiem czy powinnam ci to mówić, ale wydaje mi się, że mogę ci zaufać. Nie ma w tym mieście człowieka bardziej skorumpowanego niż on. Jeśli ktoś nie chce grać według jego zasad, to jest dla niego tylko problemem. Kelnerka właśnie przyniosła długo wyczekiwaną przeze mnie kawę. Arizona poprosiła tylko o wodę. — Jakby to powiedzieć — kontynuowała dziewczyna — burmistrz lubi wykorzystywać ludzi, a zwłaszcza kobiety. Nie zrozum mnie źle. To nie to co myślisz. On po prostu w jakiś niewyjaśniony sposób czerpie radość z psychicznego dręczenia innych. Powinien się leczyć, a nie pracować jako burmistrz i podejmować decyzje, które szkodzą całemu miastu — powiedziała wyraźnie sfrustrowana. Rozumiałam ją bardziej niż jej się wydawało. — Ciężka sprawa. Próbowałaś komuś o tym powiedzieć? — Miałam taki zamiar, ale prawie wszyscy w ratuszu, chociaż się do tego nie przyznają, stoją za burmistrzem murem. Wątpię czy ktoś będzie potrafił mi pomóc. Odejść też nie mogę, bo potrzebuję pieniędzy. Ale mogę powiedzieć ci w tajemnicy, że ostatnimi czasy coraz więcej pieniędzy znika z funduszy przeznaczonych dla miasta. Sądzę, że to nie przypadek i w końcu ktoś to zauważy. Tak więc czekam na to, 257
co się jeszcze wydarzy. Nie chcę działać pochopnie. — Rozumiem. Myślę, że w tej sytuacji to rozsądna decyzja — podziwiałam wytrwałość i spokój Arizony. Ta dziewczyna miała głowę na karku. Spojrzała na zegarek. — Muszę wracać. Burmistrz niedługo zauważy, że mnie nie ma. Będę o tym pamiętać — zapewniła mnie, biorąc biuletyn do ręki. — Miło było cię poznać, Jane. — Ciebie również — pomachałam dziewczynie na pożegnanie. — Odezwij się czasem! Cała ta sprawa stawała się coraz bardziej skomplikowana, jak wszystko inne w moim życiu. Na dodatek czułam się kompletnie bezużyteczna, co tylko jeszcze bardziej mnie dobijało.
258
R O Z D Z I A Ł 3 3. Poradnik Gospodyni Domowej
_______________________________________
— Jennifer, pomóc ci jeszcze w czymś?! — krzyknęłam, wychylając się przez poręcz schodów. — Wszystko już prawie gotowe! Przynieś jeszcze talerze i serwetki. Są na stole w kuchni — odkrzyknęła mi Jen, krzątająca się po tarasie. Mimo, że wizyta u burmistrza nie przyniosła spodziewanego efektu, Jen stwierdziła, że nie powinnam się przejmować, bo i tak „wygrałam” i choć niezbyt rozumiałam tą „koncepcję”, to każdy powód do zorganizowania grilla z przyjaciółmi był dobry. Początkowo miałyśmy gościć u siebie całą ekipę z remizy, ale z powodu pięknej pogody
259
zdecydowana większość już wcześniej zaplanowała sobie odwiedziny u rodziny lub wypoczynek nad jeziorem. Ostatecznie czekało nas miłe popołudnie w towarzystwie Moucha i Herrmanna. Miał być obecny jeszcze Wallace, jednak w ostatniej chwili poprosili go o zastąpienie innego komendanta. Nie powiem, że nie byłam rozczarowana. Tylko nie wyobrażajcie sobie zbyt wiele. To wcale nie tak, że miałam nadzieję na spędzenie uroczego popołudnia z Brandonem. Naprawdę, nie mam pojęcia o co wam chodzi... Ostatni burzowy incydent miał miejsce ponad pół miesiąca temu, od tamtego czasu pogoda była wręcz idealna. Dzisiejszego dnia ogród wyglądał wyjątkowo pięknie. Nie dało się ukryć – Jen miała rękę do kwiatów. Potrafiła całymi dniami przechadzać się po wielkich centrach ogrodniczych wybierając nowe roślinki i ozdoby. Zaledwie przedwczoraj przywiozła maleńką kamienną fontannę do której każdego dnia zlatywały chyba wszystkie ptaki z okolicy. Przez cały weekend sadziłyśmy nowe kwiaty, którymi załadowane było prawie całe auto. Tak właśnie kończy się wizyta Jennifer na targach ogrodniczych. Biały drewniany stół stojący na tarasie był istnym dziełem sztuki. Wszystkie wizyty gości Jennifer traktowała indywidualnie, za każdym razem tworząc inne niepowtarzalne nakrycie. Dzisiejszego popołudnia zdecydowanie dominował styl marynarski. Do białych krzeseł były przywiązane czerwonymi wstążkami poduszki w biało granatowe paski. 260
Wzdłuż środka stołu Jen ustawiła trzy niskie wazoniki z przezroczystego szkła, w nie wstawiła malutkie krwistoczerwone różyczki. Dodatkowo wrzuciła do nich drobne kamyki znalezione na plaży i muszelki, które opadły na dno. Każde nakrycie składało się z czerwonej serwetki, srebrnych sztućców, białego kwadratowego talerza z zaokrąglonymi rogami, wysokiej szklanki z niebieskiego szkła i kieliszka do wina. Na stole stały już dwie miski z sałatkami, a do nosa dochodził smakowity zapach grillowanego mięsa. Głośny i długi dzwonek do drzwi zasygnalizował przybycie gości. — Jennifer, jesteś aniołem — wymamrotał Mouch pomiędzy kolejnymi kęsami. — Przez ciebie i twoje jedzenie nie zdam testu na porucznika — oburzył się Christopher. — Chociaż Brandon pewnie i tak zda pierwszy. Jane! Przestań się uśmiechać! Słyszysz?! — Kto ci każe jeść? — szczerze zapytałam go, tym samym zamykając mu usta. Oboje wiedzieliśmy, że to tylko żarty. Randy i Christopher byli dla mnie jak dobrzy wujkowie i przyjaciele w jednym. — Więc jak, Jane? Zdecydowałaś już czy popłyniesz w rejs czy nie? 261
Prawie zakrztusiłam się kawałkiem ananasa słysząc pytanie Moucha, a Jen nie mająca o niczym pojęcia spojrzała na mnie wielkimi oczami. — Jaki rejs? — zapytała zaciekawiona. Poczułam na sobie dwie pary niezadowolonych oczu. — Jane, jak mogłaś nie powiedziałaś Jennifer, że strażak, za którym ugania się cała żeńska część Chicago zaprosił cię na tygodniowy rejs największym liniowcem na świecie?! — zganił mnie Randy. Poprawka – najprzystojniejszy strażak na świecie. Powoli gryzłam kolejny kęs sałatki udając niewiniątko. — Jane?! No mów wreszcie! — niecierpliwiła się Jen. Odłożyłam widelec na serwetkę. — No więc, strażak za którym ugania się cała żeńska część Chicago zaprosił mnie na tygodniowy rejs największym liniowcem na świecie — odpowiedziałam spokojnie. — I ty mówisz o tym takim spokojnym tonem?! — emocjonowała się Jen, jakby to właśnie ona została zaproszona. Żywo gestykulowała trzymając w rękach nóż i niebezpiecznie nim wymachując. Była wyraźnie zdziwiona, że nie miałam ochoty na rozmowę o czymś, co było związane z Brandonem, o którym przecież mogłam mówić godzinami. — Nie ma potrzeby, żebym mówiła o tym z większym ożywieniem, bo nie zamierzam przyjąć zaproszenia. Przy stole zapanowała cisza. 262
— Ale jak to? — do Moucha ta informacja chyba jeszcze nie dotarła. — Dlaczego? Przecież...Przecież...Musisz płynąć! Jen, powiedz jej coś! — Chwila! Moment! — musiałam trochę uspokoić towarzystwo, które najwyraźniej nie rozumiało kilku podstawowych faktów. — Ustalmy sobie coś. Po pierwsze Brandon będzie tam z Amber, która jest przecież jego dziewczyną i będę czuła się jak piąte koło u wozu. A przy okazji nie mam ochoty oglądać ich czułości i tego jak Amber ciągle afiszuje się związkiem z Brandonem. — Po drugie nie mam odpowiednich ubrań. To akurat była prawda. — Po trzecie to dziwne, że będą za mnie płacić. I po czwarte...to zbyt skomplikowane. Po za tym czuję, że nie mogę opuszczać Chicago, nie teraz kiedy tyle się dzieje. Cały czas mam nadzieję, że burmistrz jeszcze zmieni zdanie — wymieniłam im całą moją listę najmocniejszych argumentów, których nawiasem mówiąc nie było zbyt wiele. — Jane, sądzę że zbyt szybko się poddałaś — skwitował Chris. — Chyba powinnaś zrobić mały research — powiedział Randy bardzo profesjonalnym głosem, robiąc jednocześnie minę pod tytułem „Poradnik Gospodyni Domowej – jak przetrwać i nie zwariować”. — To znaczy? — Dowiedz się więcej o samej podróży, o opiniach tych, 263
którzy już płynęli. Brandonem się nie wymiguj. Boisz się płynąć, bo nic nie wiesz na ten temat. — Tak myślicie? W sumie co miałam do stracenia? Gdy tylko z Jennifer sprzątnęłyśmy ze stołu, a ona zabrała się za robienie deseru, przyniosłam na taras laptopa. Nie musiałam długo szukać. — Nie sądziłam, że Queen Mary 2 jest taka wielka — powiedziałam, zastygając ze zdziwionym wyrazem twarzy. — Została wybudowana w dwutysięcznym czwartym roku. Mieści trzy tysiące ośmiuset siedemdziesięciu trzech pasażerów, w tym tysiąc dwustu pięćdziesięciu trzech członków załogi. Ma czternaście pokładów, trzysta czterdzieści pięć metrów długości i czterdzieści pięć metrów szerokości. — Gigant! — w głosie Chrisa wyczułam respekt. — Patrzcie, jest tu artykuł jakiejś dziennikarki, która płynęła QM2 w zeszłym roku, specjalnie po to żeby napisać reportaż — powiedziałam, klikając w kolejny link. Mouch zaglądał mi przez ramię, jednak niewiele zobaczył z powodu małych liter. — Co pisze? — Żadnej z moich podróży nie poprzedziło tyle rozmów, spotkań i maili z organizatorami. Dziś wiem, jak bardzo były potrzebne. Ze zwyczajowym bagażem podróżnym (jeansy, Tshirty, sportowe buty) prawdopodobnie nie wyszłabym z 264
kabiny, bo na pewno nie zabrałabym ze sobą wieczorowych sukni, eleganckich kostiumów, butów na obcasach i wizytowych torebek, a te okazały się niezbędne. Widzicie?! Mówiłam, że to nie dla mnie! — powiedziałam dobitnie, próbując im udowodnić, że jednak nie powinnam popłynąć. — Nie marudź, tyko czytaj dalej — uciszył mnie Herrmann, popijając kolejny łyk piwa. — Transatlantycki rejs Queen Mary 2 jest wydarzeniem nawet w Ameryce. Dlatego wymaga szczególnego zabezpieczenia. Droga na brooklyńskie nabrzeże jest udekorowana biało-niebieskimi balonami i szczelnie wypełniona policją. Wygląda to tak, jakby wszystkich nowojorskich policjantów ściągnięto na jedno miejsce. Zamach na QM2 byłby równie spektakularny jak ten na WTC. Jak dłużej będziecie nalegać to pomyślę, że chcecie się mnie pozbyć. Nie chcę umierać! — zaczęłam dramatyzować, co oczywiście nie zostało przyjęte poważnie. — Co pisze dalej? Bo to wszystko brzmi kompletnie jak bajka — stwierdziła Jen, pojawiając się na tarasie z deserami lodowymi. — Mimo, że wciąż jestem lekko zagubiona, zaczynam mieć poczucie, że uczestniczę w naprawdę niezwykłym rejsie. Wypływamy. Nad nami trzy policyjne helikoptery, wokół nas uzbrojone łodzie patrolowe. Kilka wypełnionych po brzegi ludźmi kutrów ze straży pożarnej, z których wybuchają kilkunastometrowe fontanny wody płynie obok nas. 265
— Niesamowite — skomentował Randy. — Chciałbym to kiedyś zobaczyć, choćby tylko z nadbrzeża. — Chętnie odstąpię ci mój bilet — zaoferowałam gorliwie. — Czy ja ci wyglądam na piękną zielonooką brunetkę, za którą wiecznie rozgląda się Brandon? — wypalił Mouch, który chyba już nie mógł dłużej słuchać moich bzdurnych tłumaczeń. Moment...Słucham?! — Mouch! — wykrzyknęłam oburzona, czym „wcale” nie ściągnęłam na siebie podejrzeń. — Brandon wcale się za mną nie rozgląda. Ma Amber. Jest w poważnym związku i inne dziewczyny go nie obchodzą. — Tak sobie wmawiaj — mruknął pod nosem Randy. — Ledwie przyjdzie do pracy, a już o tobie gada. „Herrmann, gdzie jest Jane? A o której godzinie przyjdzie? Nie wiesz? No szkoda. A nie, nic. Tak tylko pytam”. Według ciebie to jest normalne? — Chris miał ten swój chytry wyraz twarzy. Próbowałam powstrzymać szeroki uśmiech, który nachalnie cisnął mi się na twarz, ale moje wysiłki na nic się nie zdały. Mouch i Herrmann spojrzeli na siebie zadowoleni. Miałam tylko nadzieję, że nie będą bawić się w swatki. — Czytam dalej — powiedziałam próbując odciągnąć ich uwagę od dosyć niezręcznego dla mnie tematu. — Mijamy 266
Manhattan, Statuę Wolności i wreszcie przepływamy pod nowojorskim mostem Verazzano Narrows, gdzie 14pokładowa QM2 ma tylko 3 metry luzu. — To monstrum, nie gigant — stwierdził Chris, zasłuchany w każde słowo, które czytałam. — W specjalnej skrzynce przy drzwiach znajduje się informacja o tym, co jeszcze czeka nas w nadchodzących godzinach. Podobny plan na kolejne dni będę znajdować każdego wieczoru. Każdy wieczór na QM2 ma swój kod ubraniowy, który jest absolutnie przestrzegany. Goście nie zostaną wpuszczeni na kolację, jeśli ich strój będzie nieodpowiedni. Wszyscy przyjmują te reguły całkowicie naturalnie, mało tego, mam wrażenie, że goście chcą płynąć Queen Mary 2 właśnie dla tych zwyczajów. Nie sądzicie, że to już mała przesada? Mam wrażenie, że to jest rozrywka dla elity i ludzi, którzy nie mają co zrobić z pieniędzmi. Ja, prosta dziewczyna z domu dziecka nie będę tam pasować. Nigdy nie czułam się dobrze wśród snobistycznych bogaczy. — A kto będzie wiedział, że jesteś z domu dziecka? — przerwała moje biadolenie Jen. Miałam wrażenie, że ta trójka siedząca przede mną nie miała żadnych wątpliwości, że powinnam przyjąć zaproszenie, ja jednak ciągle się wahałam. — Kolacja jest świetną okazją do rozmów z innymi pasażerami. Najistotniejsze w tych kontaktach jest chyba jednak to, że tu nikt nie czuje się sam. Ludzie chętnie ze sobą rozmawiają, dużo się do siebie uśmiechają, pozdrawiają się, 267
mijając. Atmosfera na statku sprawia, że nie można być nie w humorze. — Piąte koło u wozu? Też mi coś! Kto powiedział, że musisz cały czas robić to co Brandon i Amber? Po za tym mogę się założyć, że na pewno poznasz kogoś ciekawego — przekonywała mnie Jen. Była w tym odrobina prawdy. — Nie można się tu nudzić. Wieczorem idę do Queen's Room. To wielka sala balowa z ogromnym parkietem i orkiestrą, elegancko ubranymi parami i klasycznymi tańcami. Jeśli jednak wolisz nocny klub z didżejem i dyskoteką znajdziesz i to. Ci, którzy nie lubią tańczyć, nocne godziny spędzają w barach lub tracą pieniądze w ogromnym kasynie. Na ogół pusto jest też w imponującej, bo liczącej aż 8 tysięcy woluminów bibliotece. O 14 można obejrzeć sztuki teatralne przygotowane przez doskonałych brytyjskich aktorów, którzy ukończyli renomowaną londyńską Royal Academy of Dramatic Arts. — My w Chicago nie mamy tylu rozrywek co oni na tym statku — Mouch wciąż był pod wrażeniem. — Kapitan i wszyscy oficerowie są Brytyjczykami. Udało mi się zobaczyć serce i duszę tego ogromnego statku – maszynownię i kapitański mostek. QM2 ma własną elektrownię, która mogłaby dostarczyć energię do 200tysięcznego miasta, oczyszczalnię wody i ścieków i spalarnię śmieci. Oprócz podwodnych silników na 12. pokładzie znajdują się dwa potężne silniki turboodrzutowe. Na mostku 268
nie ma koła sterowego, bo Queen Mary 2 sterują komputery, radary i systemy GPS. — Wow! Pomyślcie tylko o tym! — ekscytował się Randy, wiercąc się na krześle. — I ty chcesz, żeby ominęła cię taka przygoda? — Sama nie wiem — teraz naprawdę miałam mętlik w głowie. Podparłam dłonią podbródek przeglądając zdjęcia QM2. Moi przyjaciele mieli rację. Była gigantyczna i przytłaczała swoją wspaniałością i przepychem. Bynajmniej ja – małolata wychowana w biednych domach dziecka miałam takie wrażenie. — Może powinnaś porozmawiać o tym z Bodenem? — zasugerował Chris. — Dlaczego akurat z nim? — zapytałam nieufnie. Chyba trochę się zmieszał, co mnie zaskoczyło.
269
R O Z D Z I A Ł 3 4. Głupia krowa Jane
_______________________________________
— To najrozsądniejsza osoba jaką znam. Zawsze doradza nam, gdy nie wiemy co zrobić. Jestem pewien, że szczerze powie ci, co o tym myśli. Herrmann mnie przekonał, posłuchałam jego rady. Gdy tylko strażacy wrócili do siebie do domów, pojechałam odwiedzić Wallace'a. Musiałam w końcu podjąć jednoznaczną decyzję i jak najszybciej dać odpowiedź Brandonowi. Zapakowałam dla Bodena trochę smakołyków, które zostały z grilla i przy okazji mu je zawiozłam. Chyba ucieszył się, gdy zapukałam do drzwi jego gabinetu, bo natychmiast
270
odłożył stertę papierów, którą porządkował i zaprosił mnie do środka. — Myślałem, że robicie grilla w domu — powiedział podnosząc się z krzesła i stając naprzeciwko mnie. — Zrobiliśmy, ale Mouch i Herrmann chcieli jeszcze odpocząć przed jutrzejszą zmianą, więc nie siedzieliśmy długo. Mam nadzieję, że jesteś głodny, bo udało mi się podkraść trochę specjałów Jen — wyciągnęłam przed siebie pudełko. — Doceń to, bo musiałam wyrwać to Mouchowi z gardła — zażartowałam, po czym roześmiałam się widząc komiczne, oczywiście udawane obrzydzenie Wallace'a. — Dziękuję, jesteś kochana – odrzekł po chwili, po czym zbliżył się i pocałował mnie przelotnie w czoło. Jakie to słodkie! — Mam nadzieję, że w zamian odwdzięczysz mi się dojrzałą poradą — powiedziałam zaciskając usta w cienką kreskę. — Usiądź – wskazał na fotel stojący w rogu. Sam usiadł naprzeciwko, na małej sofie. — Coś się stało? — przyglądał mi się uważnie. — Nie, nie. Wszystko w porządku — uspokoiłam go od razu. — Tylko jakiś czas temu otrzymałam pewne zaproszenie i nie jestem pewna czy powinnam je przyjąć — Masz na myśli zaproszenie od Brandona? — Skąd wiesz? — zdziwiłam się. Jak widać przed Bodenem nic się nie ukryje. 271
— Chciał wiedzieć, czy puściłbym cię na taką wyprawę. Zmarszczyłam brwi. Boden nie był moim ojcem, żeby trzeba było go pytać o zgodę. Ale może tu panowały inne zwyczaje. — A ty mu powiedziałeś, że... — Że nie mam nic przeciwko — uśmiechnął się nieco. — To nie fair — zaprotestowałam głośno. — Niby dlaczego? — Wallace pochylił się w moją stronę próbując wyczytać odpowiedź z mojej twarzy. — Nie pracuję tutaj aż tak długo, urlop chyba jeszcze mi nie przysługuje — wyjaśniłam mój punkt widzenia. Po za tym próbowałam ukryć rozczarowanie faktem, że Boden chyba również będzie przekonywał mnie do przyjęcia zaproszenia. — Jane, nie szukaj wymówek. Przysługuje ci dokładnie taki sam urlop jak innym — powiedział stanowczym tonem. Wpatrywałam się bez przekonania w szklany blat stolika stojącego pomiędzy nami. — Więc ty też twierdzisz, że powinnam się zgodzić? — zapytałam po dłuższej chwili. — Zdecydowanie. Coś takiego może się już nie powtórzyć. Jesteś młoda, powinnaś to wykorzystać. Zła passa minęła. Kto wie, może zdarzy się tam coś niezwykłego, co odmieni twoje życie. Ale widzę, że się wahasz i to bardzo. I mam wrażenie, że tu wcale nie chodzi ani o drogie stroje, ani o to, że ktoś będzie za ciebie płacił. Westchnęłam głośno. Nie byłam pewna, czy powinnam 272
zwierzać się mojemu szefowi z rozterek miłosnych. — Będziesz się śmiał jak ci powiem. — Nie będę — zapewnił mnie gorliwie. Podrapałam się po policzku i spojrzałam niepewnie na Wallace'a. — Po prostu uważam, że coś tutaj jest nie tak. Amber mnie nienawidzi. Nie pytaj dlaczego, po prostu wiem, że tak jest. Dostaje furii za każdym razem gdy mnie widzi, więc dlaczego miałaby chcieć, żebym z nimi płynęła? Być może doszukuję się spisku tam gdzie go nie ma, być może jestem przesadnie ostrożna, ale zrozum mnie – nie widzę żadnego sensownego powodu, dla którego miałaby mnie zaprosić. — Rozumiem twoją nieufność. Amber...faktycznie jest ciężka w obyciu. Ale z tego co zrozumiałem, to przecież Brandonowi też zależy, żebyś tam z nimi była. — I to jest najgorsze — burknęłam pod nosem, spuszczając wzrok. Nagle bardzo zainteresowały mnie moje paznokcie. — Słucham? Myślałem, że się lubicie — Boden był wyraźnie zdezorientowany. Rozumiałam go, też nie miałam pojęcia co się tu właściwie dzieje. — Ja go lubię. Nawet bardzo. Prawdę mówiąc to bardzo, bardzo, bardzo. — On ciebie też, wiem to. Nie możesz tego wiedzieć! — Błagam cię, nie mów tak! 273
— Jesteś bardzo zagadkowa. Wyjaśnisz mi co się dzieje? — Wallace chyba nie bardzo wiedział jak skłonić mnie do mówienia. Mężczyźni to jednak są niedomyślni. — Szczerze? Nie mam pojęcia co się dzieje. Sama chciałabym to wiedzieć. Czasami nie wiem, czy to moja paranoja, czy może po prostu nie znam się na życiu. Nawet teraz wszystko komplikuję. Zapytałeś się mnie co się dzieje, a ja...wiem tylko jedno. Chciałabym, żeby Brandon był kimś więcej niż tylko moim kolegą z pracy. Chciałabym go lepiej poznać, ale wydaje mi się, że nawet marzenie o tym jest niestosowne. — Ale dlaczego? Co stoi na przeszkodzie, żebyś lepiej go poznała? — Boden chyba naprawdę nie miał zielonego pojęcia o związkach. — Nie „co”, a „kto”. Przecież ostatnio mało co nie zginęłam robiąc dla Brandona kawę. Amber...ma na mnie uczulenie, zresztą ja na nią też. Gdyby tylko widziała jak Brandon ze mną rozmawia, jak patrzy mi w oczy, jak trzyma mnie za rękę w momentach, w których nie musiałby tego robić...przecież ona by mnie zabiła. — Wiedziałem — uśmiechnął się tryumfalnie Wallace. Spojrzałam na niego jak na głupka. Odniosłam wrażenie, że ktoś za moimi plecami robił jakieś zakłady. — Przeczuwałem, że coś się między wami dzieje. A wiesz dlaczego Amber się tak zachowuje? Bo wyczuła w tobie zagrożenie. Nie ma niczego, czego ty nie masz. Za to ty 274
masz do zaoferowania o wiele więcej niż ona. — Ale Brandon jednak woli ją. — Jane, daj mu czas. Jest z Amber od bardzo dawna, pewnie sam próbuje to wszystko uporządkować. — Wallace, ja wiem jak to wygląda, nie chcę nikomu rozwalać życia. Jeśli Brandon ma być z Amber, jeśli jest z nią szczęśliwy to nie chcę, żeby cokolwiek się zmieniało. Po prostu...jeszcze nigdy nikogo nie kochałam. Nie sądziłam nawet że będę wstanie kogoś pokochać w ten sposób. A okazywanie uczuć jemu, chociaż nie chcę tego pokazywać, przychodzi mi tak łatwo! Zupełnie jakby tak miało być. Ale z drugiej strony mam do Brandona zbyt duży szacunek, żeby próbować coś ugrać. Jeśli mam być tylko jego koleżanką – niech tak będzie... — Nie sądzę, żeby tak właśnie miało być — powiedział bardzo poważnie Boden, a ja roześmiałam się na głos. — Powiedziałem coś śmiesznego? — Wybacz, ale to jest niedorzeczne. To zabrzmiało tak jakbyś uważał mój związek z Brandonem za całkiem realny. — Bo właśnie tak jest. Jesteś lepsza od Amber, nie bój się powiedzieć tego na głos. Sądzę, że Brandon również doskonale o tym wie. Jestem pewien, że tak naprawdę kompletnie jej nie kocha. Jest po prostu zbyt honorowym człowiekiem, żeby zostawić ją bez powodu. Daj mu szansę, żeby mógł cię jeszcze lepiej poznać i nie przejmuj się Amber. Nie bój się jej — przekonywał mnie gorąco Wallace. — 275
Wszystko co ma to cięty język. Skoro pragniesz miłości Brandona to ją zdobądź. On nie jest szczęśliwy w tym związku, nie widzisz tego? Jego twarz promienieje za każdym razem, kiedy cię widzi. Uwierz mi. Pokaż Amber kto tu rządzi. Mimowolnie uśmiechnęłam się. Boden był zarówno dobrym słuchaczem jak i świetnym doradcą. Właśnie teraz zrozumiałam, dlaczego jest tak bardzo szanowany i lubiany. — Tak myślisz? — zapytałam, nieco już podniesiona na duchu. — Ja to wiem — uśmiechnął się do mnie szeroko. — Mam jeszcze jedną wiadomość, która jak sądzę może cię ucieszyć. Był u mnie dzisiaj mój przyjaciel, sierżant z sąsiedniej jednostki i przekazał mi w zaufaniu pewną informację, choć niedługo pewnie i tak przestanie być ona tajemnicą. Spojrzałam na Bodena ponaglającym wzrokiem. — Dzisiaj rano aresztowali burmistrza. Wydało się, że wykradał pieniądze z funduszy przeznaczonych dla miasta i znęcał się nad swoimi pracownikami. — Brawo, Arizona! — mruknęłam do siebie pod nosem. — Słucham? — powiedział Boden, marszcząc brwi. — Nic, nic. To naprawdę świetna wiadomość. Wiadomo już kto będzie go zastępował? — Jeszcze nie, ale ktokolwiek by to nie był, sądzę że 276
warto ponownie przedyskutować temat twojego projektu. — Wspaniale. Dziękuję, że mi powiedziałeś. To była naprawdę cudowna informacja. Coś we mnie wstąpiło. Ledwo zdążyłam wykrzyczeć podziękowanie. Wyleciałam z gabinetu Bodena, jakby ktoś dodał mi skrzydeł. Nie miał pojęcia jak bardzo podniósł mnie na duchu, nie tylko w kwestii Brandona, ale też wiadomością o aresztowaniu burmistrza. Mijając kolejne korytarze niemalże unosiłam się nad ziemią. Rozpierała mnie pozytywna energia. Poczułam, że mogę wszystko i nikt ani nic nie jest w stanie stanąć mi na drodze do realizacji celu. Nagle gwałtownie zwolniłam. Hałas, który dochodził z korytarza niedaleko mnie zmusił mnie do przystanięcia. — Wiesz ile pieniędzy już w ten sposób wyrzuciłaś w błoto?! Uniosłam brwi ze zdziwieniem, gdy rozpoznałam głos Brandona. W ogóle co on tutaj robił? Przecież miał dzisiaj wolne. Jeszcze nigdy nie widziałam, by był aż tak rozgniewany. Na dźwięk jego głosu moje głupiutkie serce zawsze reagowało w ten sam sposób. — Daj mi spokój. Nie przesadzaj! Dobrze wiesz, ile mój ojciec tego ma. Stać mnie na to. Moje pieniądze, moja sprawa! Co cię to w ogóle obchodzi?! Jak się zapewne domyślacie drugi głos należał do Amber. 277
W powietrzu wisiała prawdziwa kłótnia. Jestem okropna. Ucieszyłam się z ich sprzeczki. Miałam nadzieję, że przy wybuchowej Amber Brandon doceni moje pokojowe usposobienie. — Ilekolwiek by ich nie było, nie możesz ich tak wydawać na lewo i prawo! — A co, zabronisz mi?! — Są na świecie ludzie, którzy nie mają nawet drobnej części tego co ty! Mogłabyś wydać te pieniądze na coś pożytecznego i pomóc komuś zamiast kupować kolejną sukienkę, mimo że pozostałe założyłaś może jeden raz! Powiedz mi, ile razy założyłaś tamte buty? Bo wyglądają jak świeżo przyniesione ze sklepu! Kreacja na jedno wyjście? Bardzo w stylu Amber. — Nie przesadzaj! Nie jestem jakąś wieśniaczką, żeby zakładać na każde wyjście ten sam strój! Z resztą powinieneś to rozumieć! Chyba nie chcesz, żebym pokazała się na tym statku w sukienkach ze szmateksu! — Mówisz tak jakby to było coś złego. Wiele kobiet musiałoby odkładać latami na jedną twoją sukienkę! — A pomyślałeś choć przez chwilę co ludzie powiedzą? — Przecież nikt cię tam nie zna! Wyjrzałam dyskretnie zza rogu. Mina Brandona mówiła sama za siebie. Miał już naprawdę dosyć. Widziałam wyraźnie pulsującą żyłę na jego szyi. 278
Atmosfera z każdą sekundą stawała się coraz bardziej napięta. — Ale poznają! A ja nie zamierzam wyglądać jak ta głupia krowa, Jane! W jednej sekundzie miałam ochotę wyskoczyć z mojej kryjówki i wyrwać jej te doczepiane blond kudły. Z całej siły powstrzymywałam się by nie wybiec stamtąd i nie uderzyć jej prosto w twarz. W porę przypomniały mi się słowa Bodena: „Jedyne co ma do zaoferowania to cięty język”. Wyjrzałam znów. Brandon na sekundę zamarł, a później znów wybuchł: — Jak w ogóle śmiesz tak o niej mówić?! Mój rycerz! Uśmiechnęłam się szeroko. Brandon wpadł w furię, co z jednej strony mnie ucieszyło. Amber chciała jeszcze coś powiedzieć, ale nie dał jej dojść do słowa. — Nie znasz jej. Nie masz pojęcia jaka jest naprawdę, więc nie masz prawa jej osądzać! Od samego początku jesteś dla niej niemiła, a ona nie powiedziała o tobie nawet jednego złego słowa! I wiesz co?! W przeciwieństwie do ciebie nie jest egoistką! Podzieliłaby się z tobą ostatnim kawałkiem chleba gdybyś tego potrzebowała, a ty zawsze dostrzegasz tylko czubek własnego nosa! Przysięgam, mogłabym go za to ucałować. I chociaż byłam ciekawa co jeszcze powie na mój temat, to musiałam 279
przerwać tą kłótnię, bo jeszcze chwila a emocje panujące między tą dwójką rozsadziłyby remizę na kawałki. Wzięłam kilka głębokich oddechów, by nieco uspokoić nerwy i wyszłam zza rogu. Oboje momentalnie ucichli, mimo że gniew ciągle malował się na ich twarzach. Niemalże widziałam gradowe chmury wiszące nad ich głowami. — Dobra, niech ci będzie — odburknęła Amber, gdy tylko mnie zobaczyła. — Jane — zwróciła się do mnie — jak miło cię widzieć. Sztuczność bijąca od jej śnieżnobiałego uśmiechu prawie mnie powaliła. — Cześć wam — powiedziałam, starając się zachować pogodny wyraz twarzy. Chciałam iść dalej, ale Amber stanowczo chwyciła mnie za ramię, nie pozwalając mi odejść. — Słuchaj, zrobiłam ostatnio porządki w szafie, mam trochę ubrań na wydanie. Myślę że tobie się przydadzą, tym bardziej, że płyniesz z nami w rejs. To są jakieś żarty? — Właściwie jeszcze nie potwierdziłam zaproszenia — odpowiedziałam niepewnie, bo nie mogłam przewidzieć reakcji Amber. — Jak to nie? — jej usta ułożyły się w podkówkę. — Brandy, misiaczku, jeszcze jej nie przekonałeś? Naprawdę, zawiodłam się na tobie. Ostatnio nie potrafisz niczego 280
załatwić. Z resztą, nevermind. Machnęła ręką i znów zwróciła swoją wymuskaną twarzyczkę w moim kierunku. — Nie ma o czym gadać. Płyniesz z nami i koniec kropka. Wiem, że jesteś biedna jak mysz kościelna — w tym momencie Brandon posłał mi przepraszające spojrzenie — więc na pewno przyda ci się parę eleganckich szmatek. Mam wszystko zapakowane do pudła w moim wozie. Zaraz Brandy przeniesie je do tego czegoś, co kiedyś musiało być twoim autem. Amber mówiła szybko jak katarynka, więc ledwo co rozumiałam co do mnie mówi. Do moich uszu dotarły słowa „rejs”, „pudła” i „auto”, resztę sobie dopowiedziałam. Dziewczyna pociągnęła mnie za rękę i zawlokła na parking. Obróciłam się do Brandona mając nadzieję, że on wyjaśni mi co się tutaj właściwie dzieje. Jednak jedno jego spojrzenie wystarczyło mi bym wiedziała, że jeśli odezwie się choć jednym słowem to powie za dużo i będzie tego żałował. Brandon zapakował jakieś pudła na tył mojego pickupa, po czym sekunda i już ich nie było. A ja stałam tam próbując zrozumieć to co przed chwilą się zdarzyło. W końcu z wahaniem otworzyłam jedno pudło i zaniemówiłam. Moim oczom cudowna czerwona sukienka. Góra była wyszyta połyskującymi w słońcu koralikami, talię przewiązano piękną szarfą zwieńczoną z tyłu kokardą, a 281
tiulowa spódnica do kolana pięknie falowała przy każdym ruchu. Gorączkowo zaczęłam zaglądać do innych pudeł, których było w sumie cztery. Znalazłam tam wszystko: sukienki – dłuższe i krótsze, spódniczki, kostiumy, marynarki, koszule, torebki, nawet buty. Spojrzałam na rozmiar – zgadzał się z moim. Krótko mówiąc Amber właśnie podarowała mi wszystko, co potrzebowałam by płynąć w rejs. Czy to miał być jakiś znak od losu, że jednak powinnam się zdecydować?
282
R O Z D Z I A Ł 3 5. Jak przyjaciółka przyjaciela
_______________________________________
Wyszłam na taras, bardzo uważnie przyglądając się niebu. Nad moją głową rozbudowywały się białe, ogromne chmury burzowe. Jeszcze nie wyglądały zbyt groźnie, choć dla wprawnego oka było to pierwsze ostrzeżenie przed zbliżającą się burzą. Cisza. Nie słyszałam ani śpiewu ptaków, ani szumu drzew. Mojej skóry nie musnął ani jeden, nawet najlżejszy podmuch wiatru. Spojrzałam w prawo, na domy w oddali. Wszystko wydawało się większe. Osłoniłam dłonią oczy przed oślepiającymi promieniami słońca. Tego dnia grzało wyjątkowo mocno. Stałam tu dopiero od kilku minut, a już
283
odczuwałam bolesne pieczenie skóry na ramionach. Nagrzane kafelki nieco parzyły mnie w bose stopy. Powietrze delikatnie drgało. Gdy słońce zachodziło za chmury, ich brzegi zaczynały się czerwienić. Burza wisiała w powietrzu. Spojrzałam na zegarek, moja zmiana zaczynała się za pół godziny. Byłam już spóźniona. Jeśli chciałam jeszcze porozmawiać z chłopakami przed pierwszym wezwaniem, musiałam się pośpieszyć. Trudna do zniesienia pogoda sprawiała, że kierowcy byli dzisiaj wyjątkowo drażliwi. Wszystkie budki z lodami i zimnymi napojami, które mijałam były otoczone przez spragnionych klientów. W trakcie długich postojów na każdych światłach wciąż sprawdzałam i aktualizowałam dane, które krótko mówiąc znów były niepokojące. Wyjrzałam przez okno samochodu i mrużąc oczy spojrzałam w górę. Zgodnie z ostatnim odczytem wierzchołki chmur znajdowały się już na wysokości około piętnastu tysięcy metrów i dalej się rozbudowywały, co nie było dobrym znakiem. Cumulonimbusy* wyglądały jak wielkie góry bitej śmietany zawieszone nad całym Chicago. Ich struktura była gęsta i *
Cumulonimbus to chmura silnie rozwinięta w pionie, która może przybierać najróżniejsze kształty i rozmiary. Zazwyczaj pojawienie się jej powoduje burzę, dlatego cumulonimbusy bywają nazywane po prostu „chmurami burzowymi”. Gęsta i wyrazista struktura cumulonimbusa jest jedną z wizualnych cech sugerujących, że burza może być silna i niebezpieczna. 284
wyrazista, co tylko wzmocniło moje obawy. Dochodziła szesnasta. Wszystko, od wysokich drapaczy chmur, aż po asfalt, było nagrzane do granic możliwości. Gdy parkowałam pod remizą zauważyłam, że wszyscy strażacy, łącznie z komendantem, byli już na miejscu. Czym prędzej chwyciłam za plecak i laptopa i szybkim krokiem skierowałam się ku drzwiom. Po drodze zdążyłam jeszcze zebrać moje długie włosy i zwinąć je w niedbały kok. W środku budynku było niewiele chłodniej. — Dzień dobry — powiedziałam uśmiechając się do Moucha, który już zdążył rozsiąść się na swojej kanapie. — Dzień dobry, Jane — odpowiedział Randy. — Znowu o ciebie pytał — rzucił Christopher, który nagle pojawił się za moimi plecami. Moje serce od razu zaczęło szybciej bić. — Kto? — zapytałam, udając niewiniątko. — Nie mam pojęcia o czym mówisz. Oboje doskonale wiedzieliśmy o co chodzi. Musiałam szybko zmienić temat. Położyłam mężczyźnie ręce na ramionach i powiedziałam śmiertelnie poważnym tonem: — Herrmann, potrzebuję twojej pomocy. Wybrałam cię do tej misji, bo wiem, że mnie nie zawiedziesz. Zignorowałam parsknięcie Moucha i grymas Chrisa i kontynuowałam: 285
— Chcę z wami porozmawiać. Zbierz wszystkich w konferencyjnej, ja pójdę po Bodena. Herrmann jeszcze przez parę sekund łypał na mnie śmiesznie swoimi mądrymi szarymi oczami, ale w końcu, chyba zaintrygowany moją prośbą, zaczął wołać strażaków, a ja nie tracąc czasu skierowałam się do gabinetu Wallace'a. Gdy weszłam z nim do pokoju, wszyscy już siedzieli na miejscu. Sala konferencyjna przypominała wyglądem szkolną klasę. Stało tu sześć długich ławek, w każdej mogły usiąść trzy osoby. Z przodu sali, na ścianie, była zawieszona tablica magnetyczna, a po jej lewej stronie stało małe biurko z krzesłem. Żaluzje wiszące w uchylonych oknach były odsłonięte, a do środka wpadały promienie słońca. Uśmiechnęłam się, gdy zobaczyłam Brandona siedzącego w pierwszej ławce, machającego do mnie wesoło. Przywitałam się ze wszystkimi, po czym stanęłam na środku. — Słuchajcie, nie wiem ile czasu mamy na tę rozmowę, więc będę się streszczać. Pewnie jesteście ciekawi, dlaczego zwołałam to spotkanie. Jak zapewne zdążyliście się już dowiedzieć, burmistrz nie zgodził się na współpracę, ale być może uda mi się dojść do porozumienia z jego zastępcą. Na chwilę obecną teoretycznie nie mam nic do powiedzenia w sprawie pogody, ale z drugiej strony miałabym ogromne wyrzuty sumienia, gdybym was dzisiaj nie ostrzegła. Ktoś oglądał dzisiaj wiadomości i pogodę? — zapytałam, 286
rozglądając się po sali. — Ja oglądałem — zgłosił się Otis. — Chodzi ci o to, że wydano ostrzeżenie? — Właśnie o to mi chodzi — przytaknęłam. — Z obserwacji wiem, że ludzie mają w zwyczaju ignorować ostrzeżenia, dlatego chciałam was bardzo prosić, żebyście dzisiaj szczególnie na siebie uważali — poprosiłam. — Ostrzeżenie drugiego stopnia to chyba jeszcze nic takiego — wtrąciła się Gabriella. Zamilkłam, bo nie wiedziałam, jak duży alarm mogę podnieść bez siania paniki. — Owszem. Drugi stopień to jeszcze nie powód do obaw. Chyba, że wydano złą prognozę. Po sali przetoczył się cichy szmer. — Posłuchajcie, wiem jak to wygląda. Nie chcę kwestionować decyzji National Weather Service20, ale... — Jane — przerwał mi Brandon — po prostu powiedz wprost o co chodzi — uspokoił mnie, zanim znów zdążyłam wpaść w histerię. Dzięki! — Od rana siedzę przed komputerem i analizuję dane. Dzisiejsza sytuacja nie wygląda dobrze. Znów mamy warunki typowe dla Alei Tornad. Po prostu obawiam się, że drugi 20 National Weather Service (NWS, Krajowa Służba Pogodowa) to część National Oceanic and Atmospheric Administration (NOAA, Krajowa Administracja do spraw Oceanów i Atmosfery), która ma za zadanie przygotowywać prognozy pogody i klimatu dla USA. NWS posiada 122 biura na terenie całego kraju. 287
stopień zagrożenia w tej sytuacji to za mało. — No, ale przecież w NWS chyba wiedzą co robią, prawda? — odezwał się Cruz. Pewnie nie miał nic złego na myśli, ale poczułam, że mi nie wierzy i być może uważa, że wymyślam. — Pozwolisz jej skończyć? — Brandon odwrócił się w stronę kolegi, zwracając mu uwagę nieco podniesionym tonem. Mnie zamurowało. Cruza najwyraźniej też, bo od razu zamilkł. Przez moment miałam wrażenie, że Brandon wcale nie ma dzisiaj tak dobrego humoru jak mi się wcześniej wydawało, ale jego twarz szybko złagodniała. — Masz rację, Cruz. NWS wie co robi. Ale niestety nie zna jednego, maleńkiego szczegółu. Nikt kto tam pracuje nie wie, że pogoda w Chicago gwałtownie się zmienia. Oprogramowanie z którego korzystamy jest obarczone sporym błędem. Wykresy potrafią przeszacować lub nie doszacować warunków panujących w pogodzie. Skoro nikt w NWS nie spodziewa się tutaj tornada, to każde skoki parametrów są traktowane jako błąd programu i czuję, że przy wydawaniu dzisiejszej prognozy również tak było. — W takim razie co mamy robić? — zapytał Kelly siedzący obok Brandona. — Musicie podwójnie na siebie uważać i mieć oczy dookoła głowy. Nie będzie przesadą jeśli zadzwonicie do 288
rodziny i znajomych i ich ostrzeżecie. Przy warunkach takich jak dzisiejsze pogoda może się zmienić w ciągu kilkunastu minut, a wy będziecie tak pochłonięci akcją, że nawet tego nie zauważycie. — Czyli twoim zdaniem NWS powinno ogłosić trzeci stopień zagrożenia? — zapytał Wallace. Wydawało mi się, że mi uwierzył i potraktował moje słowa poważnie. — Trzeci stopień i tornado watch — odpowiedziałam. Strażacy spojrzeli na siebie z powątpiewaniem. — No dobra. Lekcja numer jeden! — powiedziałam, chwytając do ręki flamaster leżący na biurku i pisząc na tablicy dwa pojęcia. — Różnica między „tornado watch” a „tornado warning”, ktoś wie? Odpowiedziała mi cisza. — No tak, skąd macie wiedzieć — mruknęłam niby do siebie. — „Tornado watch” ogłasza się wtedy, gdy na terenie objętym ostrzeżeniem może wystąpić tornado, ale nie musi — mówiłam bardzo powoli, wyraźnie artykułując każde słowo. — Należy mieć wtedy oczy otwarte i być przygotowanym, na to, że w każdej chwili może nadejść burza. „Tornado warning” jest sygnalizowane syrenami ostrzegawczymi i oznacza, że wykryto obecność tornada przy ziemi i że trzeba natychmiast się ukryć. Rozumiecie różnicę? — zapytałam, mając nadzieję, że wyraziłam się jasno i zrozumiale. — Czyli „tornado watch”, ogłasza się w mediach, gdy istnieje tylko ryzyko, a „tornado warning” wtedy, gdy tornado 289
już istnieje — powtórzyła Leslie. — Dokładnie — przytaknęłam. — A więc mamy dzisiaj warunki do rozwoju tornada — bardziej stwierdził, niż zapytał Mouch. — W głowie mi się to nie mieści. A do tej pory sądziłem, że spotkało mnie już chyba wszystko. — Co to za dźwięk? Słyszycie? — zapytała Leslie. Wszyscy zamilkli. Hałas dochodził z mojego komputera stojącego na biurku. Spojrzałam na animowaną mapę i mały migający czerwony punkcik przy jednym z parametrów. — Coś się dzieje? — Wallace staną obok mnie. Spojrzałam na zegarek. Od mojego przyjazdu do remizy minęło jakieś pół godziny. — Jakieś sto kilometrów na zachód od nas zaczyna się tworzyć superkomórka. Wygląda na to, że przejdzie przez Chicago — rzuciłam, sprawdzając szybko kolejne parametry i trajektorię burzy. — Superkomórka? — zapytał Casey. — Dla ciebie po prostu super-groźna burza — odpowiedziałam mu nie odrywając wzroku od monitora. To nie był czas na wdawanie się w szczegóły. — Jest tu gdzieś wyjście na dach? — rozgorączkowana zapytałam Bodena. Spojrzał na mnie jak na wariatkę. — Chodź, pokażę ci — Brandon szybko wstał od stołu, jakby właśnie zaczęło się palić, chwycił mnie za rękę i 290
pociągnął w stronę wyjścia z sali. Nie. To wcale nie wyglądało dziwnie. Nie macie pojęcia jak bardzo nieswojo się czułam, gdy tak prowadził mnie przez korytarz, nadal trzymając moją dłoń. Wyobraziłam sobie reakcję Amber, gdyby teraz nas zobaczyła. Bez komentarza. Brandon wyprowadził mnie na zewnątrz bocznymi drzwiami w kuchni. Na murze, tuż obok drzwi znajdowała się metalowa drabinka przytwierdzona do muru. Spojrzałam w górę. Wysoko. — Idź pierwsza. Będę cię ubezpieczał — zapewnił mnie, widząc moje wahanie. Z cichym westchnięciem chwyciłam mocno najwyższy szczebel jaki dosięgnęłam i zaczęłam wspinaczkę. Brandon był tuż za mną. Widok, który ukazał się moim oczom, gdy tylko dotarłam na górę zaparł mi dech w piersiach. Od południowego-zachodu, prosto na Chicago sunęła gigantyczna biała chmura. Musiała być naprawdę ogromna skoro widzieliśmy ją z tak dużej odległości. — Powiesz mi, kiedy ktoś spuścił na Amerykę bombę? Bo chyba tego nie zarejestrowałem — powiedział zdumiony Brandon, stając tuż obok mnie. Zaśmiałam się cicho. — To jest ta burza, o której mówiłaś? — zapytał, nie odrywając wzroku od nieba. . 291
— Tak. Zobaczymy co z tego będzie. Prawdę mówiąc, nie chcę mieć racji. Mam nadzieję, że nic z tego nie będzie i rozproszy się zanim dotrze do miasta — powiedziałam cicho. Brandon nie odpowiedział, więc ukradkiem spojrzałam na niego. Wydawało mi się, że jest zupełnie nieobecny. Jego twarz była smutna, a spojrzenie bez wyrazu. Wpatrywał się beznamiętnie w chmurę, która z każdą sekundą znajdowała się coraz bliżej nas. I choć nie znałam powodu jego złego humoru to miałam ochotę chwycić go za rękę, przytulić, objąć – zrobić cokolwiek, żeby poczuł się lepiej i żeby znów dojrzeć figlarny uśmiech czający się w jego oczach. — Słuchaj — zaczęłam, ale kontynuowałam dopiero gdy na mnie spojrzał — nie wiem co się dzieje, nie chcę być wścibska, ale...wszystko w porządku? — zapytałam kładąc mu rękę na ramieniu. Uśmiechnął się nieznacznie. — Nie bardzo, ale nie chcę o tym rozmawiać — odpowiedział mi cicho. Ciężko było mi patrzeć na niego, podczas gdy wyraźnie widziałam, że coś go gryzło. — Jasne. Ale powiedz, gdybym tylko mogła coś dla ciebie zrobić — zaproponowałam, spodziewając się, że przytaknie i po prostu znów zamilknie. Odwróciłam się, chcąc zejść z powrotem na dół, ale słowa Brandona mnie przed tym powstrzymały. — Właściwie jest jedna rzecz, którą możesz dla mnie 292
zrobić — powiedział tonem, który wywołał ciarki na moich plecach. Odwróciłam się z powrotem, by na niego spojrzeć. Stał tuż za mną i patrzył na mnie, jakby w tym momencie nic innego się dla niego nie liczyło. A więc to są te motyle w brzuchu... Marzyłam tylko o tym, żeby patrzył na mnie w ten sposób już zawsze. Delikatnym, czułym gestem odgarnął włosy, które wiatr wciąż zwiewał mi na oczy. — Po prostu bądź — wyszeptał te słowa jak magiczne zaklęcie, cały czas wwiercając się spojrzeniem w moje oczy. Moje serce rozpłynęło się, gdy tylko usłyszałam te słowa. Były idealne, doskonałe. Jego dłoń nadal spoczywała na moim policzku, a ja z całych sił opierałam się, by się w nią nie wtulić. W każdym idealnym amerykańskim romansie główni bohaterowie padli by teraz sobie w ramiona łącząc się w namiętnym pocałunku. Jednak wiedziałam, że nie tego Brandon ode mnie oczekuje w tym momencie. Musiałam być silna. Musiałam być kimś, na kim mógłby się oprzeć w tej trudnej chwili. Podeszłam do niego bliżej i zrobiłam ostatnią rzecz, której mogłabym się po sobie spodziewać – przytuliłam go. Bez żadnych podtekstów. Jak przyjaciółka przyjaciela w potrzebie. Żadne z nas nie śpieszyło się do zwolnienia uścisku. 293
Przysięgam, mogłabym stać w tej pozycji przez wieki. Całe szczęście Brandon nie widział rozczarowania malującego się na mojej twarzy, gdy w remizie zawyła syrena. — Squad 3, Truck 81, Engine 55, Ambulance 61, Battalion 25, wypadek na budowie, wielu poszkodowanych, Manson Avenue. — Muszę lecieć — powiedział, wypuszczając mnie ze swoich objęć. — Uważaj na siebie — poprosiłam go na odchodnym. Autentycznie, dziś bałam się o niego bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Coś go rozpraszało i obawiałam się, że może nie być tak skupiony jak powinien. W odpowiedzi ścisnął mocno moją dłoń, jakby chciał powiedzieć, że mam się nie martwić, ale nie bardzo mnie to przekonało. Ze zmarszczonym czołem obserwowałam jak schodzi z dachu. Już po minucie wszystkie wozy opuściły remizę. Z sercem na dłoni obserwowałam jak pośpiesznie jadą w kierunku centrum.
294
R O Z D Z I A Ł 3 6. Wybieram zamiatanie podłóg
_______________________________________
Obróciłam się za siebie. Burza wędrująca w stronę miasta przesłaniała już ponad pół nieba. Rozejrzałam się dookoła. Wydawało mi się, że nad jeziorem Michigan również coś zaczyna się kotłować. Musiałam to sprawdzić. Ostrożnie zeszłam na dół i czym prędzej wróciłam do sali konferencyjnej. Jedno spojrzenie na mapę wystarczyło mi bym wiedziała, że miałam rację. Nad jeziorem tworzył się kolejny ośrodek burzowy. Akurat teraz! Gdybym chociaż miała zgodę burmistrza na jakiekolwiek działania! Jeśli te dwie burze się połączą...
295
Z zamyślenia wyrwała mnie Connie, asystentka Bodena, która właśnie zajrzała do sali. — Jane, masz gości — powiedziała uśmiechając się przy tym znacząco. — Co? Kogo? — zapytałam zdziwiona, bo przecież nikogo się nie spodziewałam. — Sama zobacz. Czekają w stołówce — odpowiedziała tajemniczo i wyszła. Szybko zgarnęłam pod pachę laptopa i skierowałam się do kuchni. Naprawdę nie wiedziałam, kogo mam się spodziewać. Możecie sobie tylko wyobrazić jakie wielkie było moje zaskoczenie, kiedy zobaczyłam, że czeka tam na mnie... — Arizona? Cześć! Co ty tutaj robisz? — uśmiechnęłam się szeroko, naprawdę ucieszona z wizyty dziewczyny. Dopiero po chwili zauważyłam, że obok niej stoi mężczyzna. Miał koło trzydziestu pięciu lat i przyglądał mi się z zaciekawieniem. Był trochę wyższy ode mnie, miał włosy w kolorze ciemnego blondu i przenikliwe szare oczy. Starannie dobrany garnitur podpowiedział mi, że chyba musiał być kimś ważnym. Od samego początku robił na mnie dobre wrażenie skromnego i rozgarniętego człowieka. — Miło cię widzieć, Jane — odpowiedziała na moje przywitanie, uśmiechając się przy tym szeroko i odgarniając z czoła za długą już grzywkę. — Chciałabym ci kogoś przedstawić. To jest Logan 296
O'Hare, zastępca burmistrza Chicago. Zatkało mnie. Dosłownie. Wmurowało mnie w ziemię. — Miło mi panią poznać, doktor Anderson — powiedział miłym głosem, jednocześnie nieznacznie się kłaniając. — Przejdę może od razu do rzeczy. Arizona pokazała mi pani projekt. Przeczytałem go w całości i jestem naprawdę pełen uznania dla pani pracy. Kiedy możemy zacząć wcielać go w życie? Odebrało mi mowę. Musiałam wyglądać w tym momencie bardzo „profesjonalnie”. Mój wzrok błądził między zadowoloną twarzą Arizony, a rozbawionym spojrzeniem mężczyzny. — Mnie również miło pana poznać — uśmiechnęłam się z niedowierzaniem. — Przepraszam — mężczyzna chyba zdał sobie sprawę, że chyba za szybko przeszedł do sedna sprawy. — Proszę mi wybaczyć moją bezpośredniość. Zależy mi jedynie na jak najszybszym podjęciu współpracy. Wierzę, że się pani nie myli. Kontaktowałem się osobiście z pani byłym szefem z SPC i potwierdził, że mogę w pełni pani zaufać. Od tych wszystkich rewelacji kręciło mi się w głowie. — Proszę, usiądźcie — wskazałam im miejsca przy stole. — Może zrobię kawę? — zaproponowałam zdając sobie sprawę, że jakby nie było rozmawiam z zastępcą burmistrza. — Ja zrobię — zaoferowała się szybko Arizona i zanim zdążyłam zaprotestować, już przeszukiwała szafki w 297
poszukiwaniu kubków i puszki z kawą. — Jest w szafce po lewej — powiedziałam słabym głosem, bo czułam się jakbym śniła. Poczułam się nagle taka ważna. Usiadłam przy stole naprzeciwko mężczyzny. — Rozumiem, że to Arizona o wszystkim panu powiedziała — zagaiłam rozmowę. — Zgadza się. I bardzo cieszę się, że to zrobiła. Doceniam też, że zdobyła się pani na odwagę przedstawienia tego projektu radzie miasta. Rozumiem, że nie spotkał się on z ciepłym przyjęciem — bardziej stwierdził niż zapytał, a ja poczułam, że ten człowiek chyba naprawdę mnie rozumie. — Dokładnie. Burmistrz Stanley nie był specjalnie zachwycony tym, że czekają go kolejne wydatki — przyznałam. — Ja również nie jestem zachwycony, ale bezpieczeństwo miasta jest dla mnie najważniejsze. Będziemy ciąć koszty tam gdzie to możliwe i uzyskamy środki niezbędne do realizacji założeń pani projektu. Kąciki moich ust drgnęły nieznacznie, jednak nie zdołałam ukryć mojego zadowolenia. — Dlaczego się pani uśmiecha? — zapytał zaintrygowany. — Po prostu nie spotkałam jeszcze polityka, który bardziej dbałby o ludzi niż o pieniądze, ale proszę potraktować to jako komplement. 298
— W takim razie dziękuję — odwzajemnił uśmiech. Jego pewność siebie mnie przytłaczała. — Zacznę może od tego, że chciałbym żeby to pani zajęła się wcielaniem tego planu w życie — wskazał na biuletyn leżący na stole. — Pani go napisała, więc zna go najlepiej. — Proszę mówić mi Jane — przerwałam mu. — Logan — wyciągnął dłoń w moją stronę. Szybko przeszliśmy na „ty”. Nieznacznie zmarszczyłam brwi. Nie spodziewałam się takiej otwartości. — A więc, Jane, uważam że to ty będziesz wiedziała jak najlepiej realizować kolejne punkty tego planu. Oczywiście będziesz miała do pomocy mnie i Arizonę. Mów tylko co jest potrzebne, a my się tym zajmiemy. — Właściwie, jest jedna rzecz, którą należałoby zrobić już w tej chwili — zaczęłam niepewnie. — Tak? Dziwnie było mi mówić do niego po imieniu, no ale skoro sam tego chciał...Pewnie po jakimś czasie się przyzwyczaję. — Widzisz, ze względu na to, że w NWS nikt nie wie co się dzieje w pogodzie... — Rozumiem, chcesz porozmawiać z Nolanem? — walnął prosto z mostu, nawet nie dając mi dokończyć zdania. Henry Nolan był dyrektorem oddziału NWS w Chicago. — Chciałabym, ale nie wiem czy będzie to... — znów 299
przerwałam, bo właśnie w tym momencie Logan wykręcał numer na swojej komórce. Ten człowiek był wariatem! W pozytywnym tego słowa znaczeniu. Arizona postawiła na stole tacę z filiżankami kawy. Logan nie musiał długo czekać na połączenie. — Witam, panie Nolan! Chciałem zapytać, czy przeczytał pan już może dokumenty, które dostarczyła panu rano moja asystentka?...Rozumiem. W każdym bądź razie autorka projektu, doktor Anderson jest ze mną w tej chwili i chciałaby z panem pomówić o pewnej bardzo ważnej sprawie. Daję ją do telefonu — mówiąc to wręczył mi komórkę do ręki. Podekscytowanym i drżącym jednocześnie głosem wyjaśniłam samemu dyrektorowi NWS (niesłychane!) nadzwyczajną sytuację panującą w mieście. Dzięki Bogu, w końcu mogłam mówić „normalnym” językiem i nie martwić się o to, czy mój rozmówca zrozumie całą tą naukową gadaninę. Sądząc po głosie, Nolan mógł mieć nie więcej niż sześćdziesiąt lat i zdecydowanie był bardzo konkretnym człowiekiem. Nie minęło dużo czasu od naszej rozmowy, gdy w telewizji i radiu podali informację o ogłoszeniu tornado watch, a na stronie miasta pojawiła się nowa, zaktualizowana prognoza z odpowiednim ostrzeżeniem. Podczas gdy ja z dumą szczerzyłam się do telewizyjnych 300
wiadomości, a mój mózg tańczył makarenę, Logan zadał mi pytanie, którego się nie spodziewałam: — Właściwie to co taka wykształcona osoba jak ty robi w remizie strażackiej? Powinnaś pracować w NWS na jakimś wysokim stanowisku, a nie bawić się w sprzątaczkę. Mocno starałam się ukryć grymas niezadowolenia, jaki wywołało u mnie to stwierdzenie. Mimo, że ten mężczyzna szybko zdobył moją sympatię, to z drugiej strony nie miałam najmniejszego zamiaru mu się zwierzać. Spojrzałam na Arizonę, która jak widziałam po jej minie, zdawała się być zdziwiona bezpośrednimi słowami swojego szefa. — To długa historia. Ale tu jest mój dom, a strażacy którzy tu pracują są dla mnie jak rodzina. No i jest jeszcze Brandon, bez którego moje życie nie miałoby najmniejszego sensu. — Oczywiście z ogromną przyjemnością pomogę i zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby was wesprzeć, ale z pracy w remizie nie zamierzam rezygnować, proszę się z tym pogodzić. To była kolejna rzecz, której się po sobie nie spodziewałam. Gdyby ktoś zaraz po przyjeździe do Chicago zaproponował mi pracę w NWS, przyjęłabym ją bez mrugnięcia okiem. A teraz równie stanowczo powiedziałam, że wybieram zamiatanie podłóg w remizie. Przywiązałam się do tego miejsca szybciej i łatwiej niż mogłam przypuszczać. 301
— Jak uważasz. Szanuję to — odpowiedział spokojnie. Cieszyłam się, że nie wyśmiewał mojej decyzji ani nie naciskał. Usłyszałam warkot silników. Chłopacy właśnie wrócili z akcji. Wstrzymałam oddech. Wypuściłam powietrze dopiero wtedy, gdy zobaczyłam Brandona, całego i zdrowego wyskakującego z wozu. Bez większego entuzjazmu zdjął swoją kurtkę i odwiesił ją na miejsce, a później beznamiętnie zaczął poprawiać krzywo zwinięty wąż pożarniczy. Serce mi się krajało, gdy na niego patrzyłam i czułam, że nic nie mogę dla niego zrobić. — Wobec tego, od czego zaczniemy? — zapytałam tonem wskazującym na to, że jestem zwarta i gotowa do działania. — Nie mamy ani chwili do stracenia. Czas działa na naszą niekorzyść, im wcześniej zrealizujemy plan tym lepiej. — Dobrze więc. Zaczniemy w takim razie od pierwszego punktu na twojej liście czyli od kampanii informacyjnej. Kontaktowaliśmy się z dyrektorem FEMA*, jest gotów *
FEMA – Federalna Agencja Zarządzania Kryzysowego podlegająca Departamentowi Bezpieczeństwa Krajowego USA. To agencja odpowiedzialna za raportowanie zagrożeń, planowanie i zarządzanie działaniami związanymi z zapobieganiem katastrofom i klęskom żywiołowym oraz łagodzenie ich skutków. FEMA uczy i przygotowuje społeczeństwo do postępowania w określonym typie zagrożenia i pomaga ludziom w różnego rodzaju klęskach i katastrofach. Specjalną rolę przywiązuje się do przekazywania wiedzy 302
udostępnić nam środki i ludzi. Trzeba przygotować tekst na ulotki informacyjne i rozpisać plan prelekcji. Po dzisiejszym dniu i takim ostrzeżeniu ludzie na pewno będą mieli mnóstwo pytań. — Zajmę się tym, muszę tylko wiedzieć ile osób mam do dyspozycji. Przyda się każdy, kto wie coś na temat pogody i pierwszej pomocy. Potrzebna mi lista. — Przygotujemy ci taką listę na jutro, prawda Arizono? — Oczywiście — odpowiedziała z zapałem dziewczyna, która podczas naszych ustaleń robiła dokładne notatki. Byłam pod wrażeniem – z pewnością spisywała się rewelacyjnie jako asystentka. — W połowie lipca wyjeżdżam na tydzień i nie będzie mnie w mieście — uprzedziłam Logana. — Chciałabym, żebyśmy wszystkie prelekcje przeprowadzili do tego czasu. W trakcie wyjazdu przygotuję materiały na konferencję dla meteorologów, a zaraz po moim powrocie zajmiemy się szkoleniami dla ratowników. Pierwszą turę musimy zorganizować jeszcze przed nadejściem jesieni. Arizona — zwróciłam się bezpośrednio do dziewczyny — potrzebny będzie spis wszystkich pustostanów w mieście i miejsc, które można wykorzystać na miejsca do ćwiczeń. — Tak jest! — odpowiedziała zabawnie, dodając kolejny punkt do swojej listy zadań. — Wspaniale — Logan z uznaniem pokiwał głową. o zagrożeniach dzieciom i młodzieży. 303
— Praca z tobą to przyjemność — posłał szeroki uśmiech w moją stronę, który odwzajemniłam, ale spojrzenie które zatrzymał na mojej twarzy dłużej niż powinien nieco mnie zdenerwowało. — Jane! — do stołówki wparował Brandon. — Słyszeliśmy w radiu ostrzeżenie...o, przepraszam. Myślałem, że jesteś sama — wyraźnie speszył się na widok Logana. — Nic nie szkodzi. Właśnie kończyliśmy — uśmiechnęłam się do niego. Nic nie odpowiedział, był zbyt zajęty lustrowaniem Logana, zresztą on nie pozostawał mu dłużny. Choć ich twarze nie zdradzały żadnych emocji, w ich oczach widziałam wyraźnie, że nie cieszą się na swój widok. Brandon, wydawało mi się, że nieświadomie, zwinął dłonie w pięści, a Logan mocno zaciskał szczękę. Co tu jest grane? Musiałam trochę ostudzić atmosferę. — Brandon, to jest Logan O'Hare, zastępca burmistrza. Przyszedł w sprawie mojego projektu — powiedziałam, dotykając ukradkiem dłoni Brandona. Momentalnie poczułam jak się rozluźnia. Uścisnęli sobie dłonie, jednak obeszło się bez zbędnych grzeczności. Do kuchni przyszli pozostali strażacy. Logan skinął im głową, a oni nie bardzo wiedzieli jak mają się przy nim zachować, więc najzwyczajniej w świecie go zignorowali. Z ulgą przyjęłam pojawienie się Bodena, który jak się 304
okazało znał Logana i zaprosił go do swojego gabinetu na rozmowę. Rozluźniłam się dopiero, gdy oboje znikli za rogiem. Brandon obdarzył mnie tylko przelotnym spojrzeniem i wrócił na halę porządkować wyposażenie wozu. Arizona, która do tej pory w milczeniu przyglądała się całej scenie, odezwała się: — Widziałaś ich miny? Wyglądali jakby chcieli się pozabijać — zauważyła, pewnie jednocześnie zastanawiając się nad powodem takiego zachowania. — Widziałam. I chciałam ci bardzo podziękować, za to co zrobiłaś — sprawnie zmieniłam temat. — Mam u ciebie dług — powiedziałam ściskając ją lekko. Podskoczyła nerwowo, gdy niespodziewanie znów zawyła syrena. — Spokojnie, ja już się przyzwyczaiłam — mrugnęłam do niej. — Ambulance 61, zasłabnięcie na plaży, Woodlawn. Gabriella i Shay w jednej chwili porzuciły podwieczorek, który właśnie jadły i szybkim krokiem odmaszerowały w kierunku ambulansu i natychmiast odjechały na sygnale. Korzystając z wolnej chwili znów rzuciłam okiem na ekran laptopa i najświeższe dane sprzed kilku minut. Zamarłam. Zapowiadało się naprawdę długie popołudnie...
305
306
R O Z D Z I A Ł 3 7. Promyk słońca
_______________________________________
— Bardzo dziękuję doktor Anderson za te ciekawe wyjaśnienia. Wiecie już jak powstają burze i jak powinniście zachować się w trakcie zagrożenia. Ale jest jeszcze jedna bardzo ważna kwestia, którą musimy omówić. Wielu przykrych wypadków udałoby się uniknąć, ale niestety mieszkańcy Chicago nie są przyzwyczajeni do tak gwałtownej pogody. Stąd też brak odpowiedniej wiedzy zarówno o samym katakliźmie oraz o tym jak udzielić pomocy ofiarom wypadków. Dlatego jest z nami dzisiaj również pan Brandon Wagner – strażak i ratownik, który opowie nam o tym jak możemy pomóc ofiarom wypadków i tym samym zwiększyć
307
ich szanse na przeżycie. Panie Wagner? Od ostatniego groźnego burzowego dnia minęły prawie trzy tygodnie. Mimo, że kochałam burze cieszyłam się, że najwyraźniej postanowiły dać nam spokój, dopóki nie uporamy się z pozostałą częścią projektu. Jak się przekonałam, życie w Chicago jednak nie jest takie nudne. Raporty, do których uzyskałam dostęp dzięki pomocy Logana, obnażały niewiedzę społeczeństwa. Okazało się, że ludzka głupota przekracza wszelkie dopuszczalne granice. W ciągu zaledwie paru dni współpracy udało nam się zorganizować specjalny program prelekcji w szkołach, a w miejscach publicznych zaczęto rozprowadzać ulotki informacyjne. W akcję wciągnęliśmy każdego, kto tylko wyraził chęć współpracy. Już od ponad dwóch tygodni jeździliśmy z Brandonem po szkołach i edukowaliśmy młode, chłonne wiedzy umysły. Ja opowiadałam o burzach, Brandon o pierwszej pomocy. Szybko odkryliśmy, że stanowimy duet idealny. Oczywiście na płaszczyźnie biznesowej, gdyby ktoś miał wątpliwości. Dogadywaliśmy się jak starzy przyjaciele, a czas który razem spędzaliśmy razem był moją ulubioną częścią każdego dnia. Całe moje onieśmielenie, które dotychczas czułam w jego obecności minęło. Jedyne co się nie zmieniło, to przyspieszone bicie serca za każdym razem gdy go widziałam. Wiedziałam o nim już chyba prawie wszystko. 308
Wiedziałam, że jest człowiekiem o wielkim sercu, który przedkłada dobro innych nad swoje, że ma nienormalną dziewczynę, którą chyba musi naprawdę kochać skoro jeszcze się z nią męczy, że jego rodzina jest niesamowita i oddałabym wszystko, by móc spędzić z nią jeszcze więcej czasu, że jest chyba najzabawniejszym mężczyzną pod słońcem i potrafi rozśmieszyć mnie w każdej sytuacji, ale przede wszystkim wiedziałam, że jestem w nim fatalnie zakochana. Kiedy się nie widzieliśmy, czułam że czegoś mi brakuje. Za każdym razem miałam ochotę chwycić za telefon, zadzwonić do niego, po prostu usłyszeć jego głos i zapytać jak mu mija dzień. Wciąż nie wiedziałam, czym było spowodowane jego ostatnie zmartwienie, które tak bardzo przeżywałam. Do dzisiaj się tego nie dowiedziałam. Poczułam jednak niewysłowioną ulgę, kiedy zatroskanie zniknęło z jego twarzy i znów zaczął uśmiechać się i żartować jak dawniej. Jednego byłam pewna – przez te dwa tygodnie coś się między nami zmieniło, choć prawdę powiedziawszy, nie potrafiłabym dokładnie sprecyzować co. Wyraźnie jednak czułam, że z dnia na dzień łączy nas coraz silniejsza więź. Z każdą spędzoną z nim minutą przywiązywałam się do niego jeszcze bardziej. Był moim promykiem słońca w zachmurzony dzień, moim pocieszeniem, gdy byłam smutna. Stał się dla mnie czymś tak normalnym jak oddychanie. Wiedziałam, że bez Brandona moje życie nie miałoby już sensu. To było to, czego tak bardzo pragnęłam już od dawna i zatracałam się w tych 309
pragnieniach coraz bardziej. Kiedy Brandon rozpoczął swoją część prezentacji, usiadłam z boku przy jednym ze stolików. Jak podczas każdego pokazu miał na sobie typowy strój strażaka: czarne spodnie z żółtymi odblaskami i czerwonymi szelkami oraz granatowy t-shirt z naszywką. Przyjrzałam mu się uważniej. Jego wielkie, ciepłe serce działało na mnie jak magnes i sprawiało, że chciałam spędzać z nim każdą wolną minutę. Niemalże dosłownie czułam, jak przy nim goją się rany w moim sercu. Nie ważne, że podczas długich samotnych nocy sama na nowo je rozdrapywałam. To już nie miało dla mnie znaczenia. Do rzeczywistości przywołało mnie czyjeś spojrzenie. Panna Simpson, dyrektorka szkoły, przypatrywała mi się uważnie. Jej bystre oczy lustrowały mnie od góry do dołu. Szybko odwróciłam wzrok w drugą stronę. Zaczęłam uważnie słuchać, żeby znowu nie odpłynąć w krainę marzeń. Opuściłam już sporą część monologu Brandona. Dzisiejszy pokaz, który przedstawialiśmy w grupie maturzystów w jednym z najlepszych liceów w mieście, był jednocześnie naszym ostatnim. W całą akcję zaangażowałam się tak mocno, że naprawdę ciężko było mi wyobrazić sobie, że to już koniec. Z drugiej strony byłam pewna, że Logan szybko wynajdzie mi jakieś nowe zajęcie. Cieszyłam się z każdej najmniejszej rzeczy, którą mogłam wykonać dla 310
miasta. A jeśli dodatkowo mogłam spędzać jeszcze więcej czasu z Brandonem... — Zacznijmy może od tego, jakie objawy mogą wystąpić u osoby porażonej piorunem. Ktoś wie? — zapytał Brandon rozglądając się po sali. Naprawdę podziwiałam jego pedagogiczne zdolności. Nie znalazła się jeszcze klasa, która nie słuchałaby go z zaciekawieniem. Potrafił zainteresować nawet grupę rozwydrzonych i potwornie ruchliwych kilkulatków. Tak, takie klasy też się zdarzały. — Apatia — z tyłu sali odezwał się śmieszny pulchny chłopak, z wielkimi okularami na nosie — pobudzenie, utrata przytomności, drgawki, ogłuchnięcie — zaczynał się rozpędzać, ale przerwała mu panna Simpson: — John, wiemy, że masz pierwszą pomoc w małym palcu, ale daj szansę innym. Wszyscy, łącznie z Johnem, roześmieli się cicho. Uczniowie, wcześniej trochę spięci spotkaniem z nieznanymi osobami, zaczęli się rozluźniać. — Zatrzymanie oddechu? — zapytał ktoś. — Bardzo dobrze. Coś jeszcze? Znów cisza na sali. Brandon zaśmiał się ponownie. — Widzę, że ktoś przysypiał na lekcjach przysposobienia obronnego. Parsknęłam. Brandon spojrzał na mnie, jakby właśnie w tej chwili 311
przypomniał sobie o mojej obecności. Od patrzenia na jego uśmiech miękły mi kolana. — A może doktor Anderson będzie znała odpowiedź na pytanie? Chętnie posłuchamy. Odpowiem, jak przestaniesz na mnie patrzeć tym wzrokiem. Teatralnie odchrząknęłam, wywołując szmer poruszenia w klasie. — Oprócz tego co zostało wymienione, u osoby porażonej piorunem może wystąpić zaburzenie widzenia, arytmia serca, zatrzymanie krążenia oraz tępe uszkodzenia kończyn, kręgosłupa i narządów wewnętrznych i oczywiście różnego rodzaju poparzenia, mniej lub bardziej poważne — odpowiedziałam bez mrugnięcia okiem, wpatrując się w Brandona z tryumfalnym uśmiechem. Po dwóch tygodniach słuchania tego samego wykładu nie mogłam tego nie zapamiętać. — Cztery z małym plusem — Brandon mrugnął do uczniów porozumiewawczo, a ja udałam wielce oburzoną, na co klasa zareagowała radosnym rechotem. Nie powiem, robiło się coraz ciekawiej. — A co jeśli nie jestem usatysfakcjonowana tą oceną? — spojrzałam na niego z błyskiem w oku unosząc jedną brew. Zastanawiał się przez chwilę, a wszyscy zamilkli w oczekiwaniu na jego odpowiedź. — Na temat pani ewentualnego zaliczenia na wyższą 312
ocenę porozmawiamy w cztery oczy po zajęciach — popatrzył na mnie niby to groźnie, ale minę miał dwuznaczną, na co znowu usłyszałam salwę śmiechu i serię gwizdów, jak to wśród dorastających licealistów. Czy mi się wydawało, czy on coś zasugerował? Kiedy towarzystwo nieco się uspokoiło, Brandon kontynuował: — Pierwsze co należy niezwłocznie zrobić to dokonać oceny stanu poszkodowanego, udrożnić drogi oddechowe i sprawdzić, czy możemy wyczuć tętno. Należy przede wszystkim pamiętać o tym, żeby nie dotykać poparzonych miejsc. Jeśli jest oddech i puls, układamy taką osobę w pozycji przeciwwstrząsowej lub bocznej bezpiecznej i natychmiast wzywamy pomoc. Wszyscy wiedzą jak wyglądają te pozycje? Uczniowie spojrzeli na siebie z powątpiewaniem. Brandon w odpowiedzi na ich niepewne miny rozłożył na ziemi koc, który przyniósł ze sobą, a następnie przywołał mnie ruchem dłoni. Chociaż doskonale wiedziałam, o co mu chodzi, to uniosłam brwi do góry w geście zapytania. Dobrze się bawiłam i miałam ochotę przedłużyć to przedstawienie. Jeszcze dwa tygodnie temu bez słowa zrobiłabym, o co prosił. Teraz droczenie się z nim było dla mnie o wiele lepszą opcją. Z niecierpliwością czekałam na jego reakcję. Brandon jakimś cudem chyba zrozumiał, o co mi chodzi i sam zaczął grać pod publikę. 313
— Załóżmy hipotetycznie — zaczął powoli się do mnie zbliżać, krok za krokiem — że właśnie w tym momencie — znów długa pauza — doktor Anderson, nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności zostaje porażona piorunem — zatrzymał się prosto przede mną. Aż do tego momentu nie wiedziałam co planuje, ale szybko to pojęłam, kiedy porwał mnie na ręce, a ja głośno zapiszczałam, a potem wybuchłam głośnym śmiechem razem z dyrektorką i wtórującą jej klasą. Czas nagle przestał się liczyć. Kompletnie nie obchodziło mnie to, że przypatruje się nam prawie czterdzieści par wścibskich oczu. Miałam wrażenie, że krew w moich żyłach dosłownie wrze. Byłam pewna, że Brandon czuje, jak bardzo wali mi serce. O ile to w ogóle możliwe widziałam wszystko w zwolnionym tempie. Nasze twarze znajdowały się niebezpiecznie blisko. Ze słodkim uśmiechem przewiercał moje oczy na wylot. Chwilę później jego wzrok zsunął się na moje usta, a ja musiałam z całych sił hamować się by go nie pocałować, o czym od dawna skrycie marzyłam. Naprawdę pragnęłam, żeby wszyscy zapadli się pod ziemię. Te kilka sekund było dla mnie wiecznością. Tak bardzo chciałam wiedzieć, czy on czuje to samo! Miałam wrażenie, że nikt inny poza nami nie dostrzegł magii tej chwili. Marzyłam tylko o tym by zapamiętać każdą sekundę. Każdy szczegół. — Jak widzę, doktor Anderson zachowuje wyśmienity humor, pomimo ciężkich obrażeń na ciele — jawnie kpił 314
sobie ze mnie, na co ja znów zareagowałam śmiechem. Brandon ukląkł i bardzo delikatnie położył mnie na ziemi. Obchodził się ze mną tak, jakby faktycznie coś mi się stało. I znów to samo uczucie „parzenia”, które odczuwałam w każdym miejscu, które dotykał... Z trudem ukrywałam rozanieloną minę. Zagryzałam dolną wargę, żeby cały czas się nie uśmiechać. Od dłuższego czasu obserwowałam coś zadziwiającego. Brandon powoli przebijał się przez mur jaki wybudowałam wokół siebie przez te wszystkie lata, a ja dopiero teraz czułam, że staję się sobą. Co więcej, ta nowa „ja” bardzo mi się podobała. Brandon klęczał po mojej prawej stronie naprzeciwko licealistów tak, aby nie zasłaniać im widoku. Gdy jego dłoń wylądowała miękko na mojej nodze, poczułam przyjemne mrowienie w brzuchu. Zamknęłam oczy. A wszyscy myśleli, że to dla lepszego efektu. — Widzę, że nasz poszkodowany jednak poczuł się gorzej — znów ze mnie żartował. Nie przepuściłam mu tego. Z powrotem otworzyłam oczy i wbiłam w niego mój specjalnie zachowany na takie momenty karcący wzrok. — A ja widzę, że pan ratownik woli sobie kpić z pacjentów niż ich ratować — dopiekłam mu. Udał skruszonego. — Tak lepiej — powiedziałam, po czym wróciłam do 315
udawania śmiertelnie rannej. Przewrócił mnie na bok. Nie odrywał ode mnie dłoni. Jedna cały czas spoczywała na moim ramieniu, a druga na nodze. Już chciałam coś powiedzieć, ale doszłam do wniosku, że właściwie to nie chcę, żeby je cofnął. Uwierzcie mi, udawanie rannej i nieprzytomnej to naprawdę przyjemne zajęcie. Mogliby mi za to płacić. Byłam naprawdę niepocieszona, kiedy pokaz w końcu dobiegł końca. Dzieciaki nagrodziły nas brawami, co było dla nas największą nagrodą. Kiedy zapakowaliśmy wszystkie swoje rzeczy do auta i ruszyliśmy w drogę powrotną do remizy, naprawdę ciężko było mi uwierzyć, że to już koniec naszych wycieczek po szkołach. Nie wiedziałam czego będzie brakować mi bardziej – tego, że codziennie mogłam opowiadać o mojej pasji, czy może tego, że spędzałam z Brandonem cały dzień. Ulice były zakorkowane, z czego w duchu się ucieszyłam, bo to oznaczało, że nie dotrzemy do remizy tak szybko i będę miała jeszcze trochę czasu by pobyć z Brandonem sam na sam. Oczywiście wcześniej zaproponował mi, że odwiezie mnie do domu, ale byłabym chyba nienormalna, gdybym na to przystała. Chciałam wydłużyć spędzony z nim czas do maksimum, wykręciłam się więc mówiąc, że zostawiłam w remizie bardzo ważne notatki, po które koniecznie muszę wrócić jeszcze dzisiaj. Potem będę ich długo szukać, zagadam się z Gabriellą, postanowię jeszcze 316
chwilkę zostać, zrobić kolację i jak zwykle wrócę do domu w środku nocy. Samochody posuwały się do przodu w ślimaczym tempie. Awaria sygnalizacji świetlnej nie była by teraz takim złym pomysłem. Wieczór spędzony z Brandonem miałabym jak w banku. Oczywiście moja szalona wyobraźnia podchwyciła ten pomysł i natychmiast zaczęła tworzyć w mojej głowie najgorętsze scenariusze... Brandon, tak samo jak ja twierdził, że dzięki słuchaniu radia w samochodzie czas płynie mu szybciej, więc i tym razem słuchaliśmy naszej ulubionej stacji. Kiedy znalazł odpowiednią częstotliwość, z głośników popłynęły pierwsze takty „Sexy and I know it” LMFAO. Nie powiem, żeby była to szczególnie ambitna piosenka, jednak przerażająco szybko jej rytm zawładnął moim ciałem. Kątem oka zauważyłam, że Brandon zaczął postukiwać palcami o kierownicę w rytm muzyki. Ja sama wsłuchując się coraz bardziej zaczęłam poklepywać dłońmi uda. Utwór zbliżał się do momentu kulminacyjnego, do najlepszego fragmentu, któremu nikt, nawet ktoś tak „poważny” jak Brandon, nie potrafił się oprzeć. Widziałam po jego minie, że coś zaraz się wydarzy. — I'm sexy and I know it! — wybuchnął nagle, nie mogąc się już powstrzymać. Sama zaniosłam się gromkim śmiechem. Brandon spojrzał na mnie, uśmiechnął się od ucha do ucha i zaczął zataczać przed sobą rękami małe kółeczka, co wyglądało jakby próbował mieszać w wielkim garze jakąś 317
bardzo gęstą zupę. Jego mina była przy tym bezcenna. Całość wyglądała tak komicznie, że nie mogłam opanować mojego histerycznego śmiechu. Ilekroć wydawało mi się, że jestem już bliska opanowania i gotowa by na niego spojrzeć, TRACH! Znów dopadało mnie to samo! W końcu nie mogłam się opanować i z dziką radością dołączyłam do niego. Urządziliśmy w aucie istny festiwal tańca. Ku radosnej uciesze przechodniów za darmo w pakiecie dodaliśmy występy wokalne i show kabaretowe. Na sąsiednim pasie, równolegle do nas stanęło auto, którym kierował starszy mężczyzna, a obok niego siedziała prawdopodobnie jego żona. Patrzyli na nas jak na wariatów, a Brandon podniósł poprzeczkę jeszcze wyżej radośnie im machając i udając, że trzyma w ręce mikrofon, do którego zawzięcie śpiewa. Kobieta znów na nas popatrzyła, tym razem radośnie, wyraźnie się z nas śmiejąc, a mężczyzna obdarzył nas nieprzyjemnym grymasem i odjechał kręcąc z niedowierzaniem głową. Jeszcze nigdy tak bardzo się nie uśmiałam. Brzuch bolał mnie do tego stopnia, że myślałam, że już nigdy w życiu nie będę w stanie się śmiać. Brandon nie dawał jednak za wygraną i kontynuował swoje wokalno-taneczne popisy. Szło mu naprawdę świetnie. W końcu jednak piosenka dobiegła końca, a zastąpiła ją fascynująca reklama warsztatu samochodowego Pat'a. 318
Oparłam się wygodnie o oparcie fotela, bo czułam, że już nie wyrabiam. Cały czas chichotałam pod nosem, a Brandon patrzył na mnie jakbym się czegoś naćpała. No cóż, ponoć miłość to narkotyk. Nagle spoważniał i spojrzał na mnie z przerażoną miną. — O nie — jęknął. — Mam nadzieję, że nigdy nie będę musiał ratować temu facetowi życia. Widziałaś, jak na nas patrzył? Spojrzeliśmy na siebie mierząc się niby to przerażonymi spojrzeniami, po czym znów wybuchnęliśmy śmiechem. To znaczy Brandon się roześmiał, a ja dostałam napadu głupawki. Już nawet nie wiedziałam z czego się śmieję, czy z tego mężczyzny, który najchętniej wysłałby nas do wariatkowa, czy może z samego faktu, że nie mogłam się opanować. Brandon był najwyraźniej bardzo rozbawiony stanem w jaki mnie wpędził. Zgięłam się w pół i schowałam głowę między kolana, żeby nie zobaczył, że ze śmiechu już prawie płakałam. — Wszystko w porządku? Żyjesz? — zapytał, kładąc jednocześnie prawą dłoń na moich plecach. Od razu przeszły mnie ciarki. Miałam bluzkę z krótkim rękawkiem, więc modliłam się, żeby nie zobaczył gęsiej skórki na moich rękach. W odpowiedzi uniosłam do góry kciuk lewej ręki, cały czas śmiejąc się do siebie jak obłąkana. 319
Boże, jak ja go kocham!
320
R O Z D Z I A Ł 3 8. Księżniczka
_______________________________________
Szczęście ogłupia. Jeśli nigdy wcześniej go nie zaznaliście to już mała dawka powoduje zawroty głowy, przyspieszoną akcję serca i niepohamowany śmiech z rzeczy, które w ogóle nie są śmieszne. Przez ostatnie tygodnie mój dobry humor był tak nieprawdopodobny, że aż niemożliwy. Wszystko układało się rewelacyjnie począwszy od relacji z Brandonem, aż po mój projekt i pracę, która dosłownie paliła mi się w rękach. Zdawało się, że moje życie wyszło na prostą, a ostre zakręty, przynajmniej na razie, miałam już za sobą. Każdego dnia otwierałam oczy i cieszyłam się, że żyję. Tego uczucia
321
nie dało się nawet opisać słowami. Do tej pory bałam się powiedzieć to na głos, ale...po prostu byłam szczęśliwa. Jak nigdy wcześniej. Pierwsza połowa lipca minęła mi błyskawicznie. Po pracowitym tygodniu, pełnym niebezpiecznych burz, za którymi goniłam po całym mieście, nastąpiło gwałtowne ochłodzenie i uspokojenie pogody. Byłam tak bardzo zajęta pracą, że ani się obejrzałam, a już musiałam szykować się do wyjazdu. Już od samego rana Leslie i Gabriella, z nieukrywanym entuzjazmem, ciągnęły mnie od jednego butiku do drugiego, a ja im na to pozwalałam. Prawdę mówiąc, początkowo ich podekscytowanie było większe niż moje, lecz po niedługim czasie i mi udzielił się nastrój wyczekiwania. Już jutro rano lecieliśmy do Nowego Jorku, a ja nie byłam nawet spakowana. Nie miałam nawet pojęcia co ze sobą zabrać, ale całe szczęście wiedziałam, że dziewczyny nie wypuszczą mnie z domu z źle zapakowaną walizką. W krótkim czasie stałyśmy się najlepszymi przyjaciółkami. Już od jakiegoś czasu byłyśmy praktycznie nierozłączne. Choć z natury jestem nieufna, ich zainteresowanie i opieka jaką mnie otoczyły szybko sprawiły, że zaczęłam traktować je jak siostry. Cieszyłam się, że mogę porozmawiać z nimi dosłownie o wszystkim, a one zawsze cierpliwie słuchały. Potrafiły zarówno mądrze mi doradzić, jak i powstrzymać mnie przed zrobieniem głupich rzeczy, do których często byłam zdolna. 322
— Nie, nie rozumie pan! — Leslie zaciekle kłóciła się z fryzjerem. Oboje stali za moimi plecami i chyba nie zdawali sobie sprawy, że obserwuję ich z rozbawioną miną. Uwielbiałam ironiczne poczucie humoru Shay i jej impulsywny charakter. Dzięki niej nie brakowało mi atrakcji najróżniejszego rodzaju. — Nie chcemy platynowych pasemek, tylko złote refleksy. Nie rozumie pan słowa „refleksy”? Mam przeliterować? A może coś powtórzyć? Uśmiechnęłam się do swojego odbicia w lustrze. Co ja bym bez niej zrobiła? Gabriella, najwyraźniej mając gdzieś dystyngowane klientki mierzące ją karcącymi spojrzeniami, podjechała do mnie na obrotowym fotelu obitym kremową skórą, chichocząc przy tym jak mała dziewczynka. — Jak ci się podoba? — zapytała z wyczekiwaniem, pokazując mi jakiś makijaż w jednym z kolorowych magazynów. Przyjrzałam mu się uważnie. Sama chciałabym umieć taki zrobić. Był delikatny, ale jednocześnie bardzo elegancki, w stonowanych kolorach, czyli w sam raz dla mnie. — Idealny — westchnęłam znacząco. — Ale przecież ja ledwo co umiem pomalować się tuszem do rzęs bez wydłubania sobie oka — przypomniałam jej, po czym od razu uśmiechnęłam się, na wspomnienie tego co wyprawiałam każdego ranka przed lustrem. To, że wciąż posiadałam dwoje 323
oczu zakrawało na cud. — Nic się nie martw. Jak wrócimy do domu to nauczę cię go robić. Brandon padnie z wrażenia na twój widok — puściła do mnie oko. Spojrzałam na nią karcąco. Wyciągnęłam rękę chcąc dźgnąć ją w bok, lecz w porę się uchyliła. — No co? — oburzyła się niby zdziwiona. — Zobaczysz, że będziesz najpiękniejszą dziewczyną na tym statku. Już sobie wyobrażam jak wchodzisz do tej wielkiej sali balowej.... — Przestań! — przerwałam jej. — Wydawało mi się, że przerabiałyśmy już temat Brandona. Nic na siłę. Nie powinnam być obojętna, ale z drugiej strony nie mogę naciskać. Pamiętasz? To twoja rada — przypomniałam Gabrielli. — Pamiętam, pamiętam — uśmiechnęła się skruszona. — Tak się tylko z tobą droczę — mrugnęła do mnie, ściskając jednocześnie moją dłoń. W międzyczasie fryzjer zajął się moimi włosami. Nie miałam pojęcia co robi, oby tylko znał się na rzeczy. Starałam się zrelaksować i wyobrazić sobie jakie atrakcje czekają mnie na statku. Miałam już upatrzonych kilka miejsc, które bardzo chciałam odwiedzić. Cały czas zakładałam, że nie będę kurczowo trzymać się Amber i Brandona, choć zdawałam sobie sprawę, że to nie będzie proste. Przymknęłam oczy, wdychając przyjemną zapachową mieszankę, unoszącą się w całym salonie. 324
Tymczasem jakaś kobieta w średnim wieku dobrała się do moich paznokci. Cóż, musiałam przyznać, że to było całkiem przyjemne. Zupełnie nie znałam się ani na modzie ani na fryzurach, czy malowaniu paznokci i makijażu, dlatego cieszyłam się, że dziewczyny wszystkim się zajęły. W końcu przestałam żałować, że zgodziłam się na rejs. Sama zaczęłam wierzyć w to, że mogę przeżyć niesamowitą przygodę. Postanowiłam za wszelką cenę nie przejmować się Amber i wykorzystać nadchodzący tydzień jak najlepiej. W oczekiwaniu na zmycie farby obserwowałam przechodniów. Pogoda z każdą chwilą się pogarszała, niebo pociemniało, wiatr się wzmagał, a mała mżawka przerodziła się w intensywny deszcz. Na przeciwko salonu znajdowała się elegancka kawiarnia. Przez chwilę przyglądałam się gościom zajmującym stoliki przy samej witrynie. Lubiłam zgadywać z ich mimiki i gestów o czym akurat rozmawiają. Uśmiechnęłam się do siebie widząc trzy starsze panie gawędzące wesoło i zajadające się jakimś ciastem. Właśnie tak chciałam wyglądać za czterdzieści lat. — Nie wiem jak czuje się Amber, ale ja w tej chwili czuję się jak ona — powiedziałam, gdy wyszłyśmy z salonu kosmetycznego. Moje paznokcie były zadbane jak nigdy wcześniej, a starannie ułożona fryzura sprawiała, że bałam się poruszyć głową, żeby czasem jej nie zepsuć. 325
— Niby dlaczego? — oburzyła się Leslie. — Wyglądasz przepięknie. Amber nie dorasta ci do pięt — powiedziała to z takim przekonaniem, że sama niemalże w to uwierzyłam. — Brandon zwariuje jak cię zobaczy. Jestem prawie pewna, że wrócicie z tego rejsu jako para. — Shay — zaczęłam ostrzegawczo. — Nie przeginaj. Dwuznaczny uśmiech Leslie podpowiadał mi, że jej głowa była pełna brudnych myśli, wolałam nawet nie wyobrażać sobie jakich. Okropna pogoda zmusiła nas do powrotu autobusem. Czułam się skrępowana sznurem ciekawskich spojrzeń, które ciągnęły się za nami na każdym kroku. Mimo wszystko humor mi dopisywał. Byłam pełna pozytywnych myśli i wydawało mi się, że chyba nic nie jest w stanie wytrącić mnie z równowagi. Cieszyłam się tym stanem, bo nie zdarzał mi się często. Po raz kolejny dokonałam dokładnych oględzin moich paznokci. Były zdecydowanie jaśniejsze niż wcześniej, przez co odcinały się mocno na tle mojej ciemnej karnacji. Czułam jak Leslie, siedząca za mną i Gabrielą, nachyla się do nas. — Takie dłonie można całować – szepnęła teatralnie, a ja podskoczyłam. Dawson zachichotała. — Można – skwitowałam sucho. — Ale nikt nie będzie tego robił. A już na pewno nie ta osoba, o której myślicie. Mogłybyście w końcu przestać. Zachowujecie się jak dzieci 326
— skarciłam je, uśmiechając się przy tym nieco. — O, patrzcie. Nasz przystanek. Wysiadamy. Niemalże wyskoczyłam z autobusu, chcąc jak najszybciej zakończyć temat sami wiecie kogo. Prędko pobiegłam w stronę domu, żeby deszcz nie uszkodził fryzury. Gdy przekroczyłam próg cała trzęsłam się z zimna. — Jesteście wreszcie! — powiedziała z ulgą Jen wyłaniając się z kuchni. — Ale ślicznie wyglądasz — uśmiechnęła się z zadowoleniem na mój widok. — Zrobię wam coś ciepłego do picia, a ty zacznij się pakować, bo znając ciebie to do jutra nie zdążysz. — Najpierw muszę wybrać rzeczy — powiedziałam, ściągając przemoczony sweter i trampki. — Jeszcze tego nie zrobiłaś?! — Jen przyglądała mi się z zaskoczeniem. Była tak zorganizowaną osobą, że gdyby to ona miała płynąć, jej walizka leżałaby spakowana już od tygodnia. — Nie masz pojęcia jakie to dziwne, przymierzać najlepsze ubrania swojego najgorszego wroga — tłumaczyłam się. — To nie jest żadna wymówka! No już! Przynieś te pudła, musimy coś wybrać — ponaglała mnie Shay. Uwielbiała dyrygować. Kiedy ustawiłam wszystkie kartony w salonie, zaczęła się istna rewia mody. Miałyśmy z Amber podobne figury, 327
więc praktycznie wszystko leżało na mnie idealnie. — Patrzcie na to – Leslie skrzywiła się, wyciągając z pudła dwoma palcami panterkową mini. — Proponuję spalić. — Słuchajcie, a może powinnam w niej jutro polecieć? Wyobrażacie sobie te miny? — wybuchnęłam śmiechem. Podczas gdy Leslie zaoferowała swoją pomoc w prasowaniu, Gabriella zajęła się moją twarzą. Efekt końcowy przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Bałam się, że po spojrzeniu w lustro ujrzę obcą dziewczynę. Myliłam się. Gabriella zdążyła dobrze mnie poznać i wiedziała, że nie zniosłabym makijażu à la Amber. Patrząc na moje lustrzane odbicie po raz pierwszy pomyślałam, że mogłabym być ładna. Ze wszystkich strojów znajdujących się w pudłach wybrałam te najprostsze i najskromniejsze, bo takie najbardziej do mnie pasowały. Mimo, że starałam się zabrać ze sobą tylko absolutne minimum, to i tak potrzebowałam największej walizki jaką miała Jennifer. — Zostaw sobie jeszcze trochę miejsca — uśmiechnęła się tajemniczo Jen. — Dlaczego? — zapytałam zaciekawiona. W odpowiedzi Jennifer zniknęła w czeluściach swojej pracowni krawieckiej, a po chwili znów się pokazała, tym razem niosąc w dłoniach dwa tajemnicze czarne pokrowce. Moje zaciekawienie rosło z każdą sekundą. Położyła je ostrożnie na stole. — Otwórz. 328
Spojrzałam na Gabriellę i Leslie. Wcale nie wydawały się być zaskoczone. To tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że cała trójka spiskowała za moimi plecami, co od dłuższego czasu podejrzewałam. Podekscytowana szybko odsunęłam zamek pierwszego pokrowca i aż odsunęłam się z wrażenia. — To dla mnie? — zapytałam z niedowierzaniem. — Pomyślałam, że nie możesz mieć wszystkiego po Amber i przyda ci się coś oryginalnego. — Jennifer, przecież ona jest absolutnie cudowna! — wykrzyknęłam, wyciągając z pokrowca długą do ziemi wieczorową suknię. Jen wyszyła jej gorset srebrnymi koralikami i cekinami, przez co pięknie się mienił. Pas i spódnica zostały wykonane z czarnego tiulu. Całość była bardzo zwiewna i lekka. Skoro ta suknia była tak cudowna, to aż bałam się, jak będzie wyglądać druga. Bez chwili zwłoki wyciągnęłam ją. Ta również była z tiulu, tym razem kremowa. Złoty gorset cudownie mienił się do sztucznego światła, dół sukni był tylko lekko przyprószony złotymi drobinami. Góra gorsetu została wycięta na kształt serca. Przy takim kroju ramiona i część pleców pozostawały całkowicie odsłonięte. Byłam pełna uznania dla krawieckiego talentu Jennifer. Ciężko było mi znaleźć odpowiednie słowa, by opisać mój zachwyt i wdzięczność. Bez żadnego uprzedzenia rzuciłam się jej na szyję. 329
— Jak ja mam ci dziękować? — zapytałam ściskając ją co sił. — Po prostu je przymierz — Jennifer odwzajemniła mój uścisk. Nie zwlekając zrzuciłam moje stare, wytarte ubrania i z pomocą Leslie przymierzyłam sukienkę, najpierw tą drugą. Sięgała mi aż za kostki. — Patrz — powiedziała Gabriella, wyciągając z jednego pudeł delikatne sandałki na wysokim obcasie, które znakomicie pasowały do kreacji. Ponownie spojrzałam w lustro. Ciężko było mi uwierzyć, że to odbicie, które wyglądało jak księżniczka należało do mnie. Przechadzałam się po pokoju wte i z powrotem. Zdecydowanie oświadczyłam, że będą musieli zedrzeć ze mnie tą sukienkę siłą, bo z własnej woli jej nie zdejmę. Niespodziewanie rozległ się dzwonek do drzwi. — Ja otworzę! — krzyknęłam. — W takim stroju? Zmarzniesz — zaprotestowała Jennifer. — Nie obchodzi mnie to. Chcę pokazać całemu światu jaką wspaniałą jesteś krawcową — pocałowałam ją w policzek. Chwyciłam suknię po obu stronach, lecz mimo to jej tył ciągnął się za mną po ziemi. Poprawiłam gorset, odgarnęłam loki do tyłu i z szerokim uśmiechem otworzyłam drzwi. 330
I zamroziło mnie. Dosłownie. I w przenośni. Chciałabym móc powiedzieć, że to zimny podmuch wiatru wywołał gęsią skórkę na moim ciele, ale to nie przez wiatr.
331
R O Z D Z I A Ł 3 9. To nigdy się nie uda
_______________________________________
W drzwiach stał Brandon, trzymając w rękach bukiet czerwonych róż. Chyba szedł w deszczu, bo jego włosy były wilgotne, a na białej koszuli odznaczały się małe mokre plamki. — Cześć, Jane — powiedział jakimś takim drżącym głosem, a ja pierwszy raz od początku naszej znajomości miałam wrażenie, że jest onieśmielony. — Cześć — odpowiedziałam. Staliśmy w przeciągu, więc wiatr rozwiał moje włosy, a ja poczułam się jak bohaterka bollywoodzkiego musicalu. Starałam się pominąć fakt, że na dworze nie było nawet
332
dwudziestu stopni, a ja stałam tam odziana tylko w kawałek cienkiego materiału i nie czułam już ani rąk ani nóg. Zgadza się – jedyne co czułam to serce, cholernie głupie serce, które nie potrafiło zrozumieć, że Brandon nie może być mój. To normalne, że ja nigdy nie wiem, co powiedzieć gdy go widzę. Jednak zawsze miałam pewność, że on powie coś co rozładuje napięcie. Tym razem tylko się we mnie wpatrywał. Gdy zdałam sobie sprawę, jak długo na niego patrzę, nawet bez mrugnięcia okiem, zaczęłam błądzić oczami. Staliśmy jak słupy soli, żadne z nas nie potrafiło się odezwać. Prawdę mówiąc miałam nadzieję, że zaraz za moimi plecami pojawi się Jen albo Leslie lub Gabriella i uratują już i tak niezręczną sytuację. Niestety. Nic takiego się nie wydarzyło. Podświadomie wiedziałam do czego może doprowadzić to napięcie powstające między nami od momentu, gdy tylko otworzyłam drzwi. Nie mogłam do tego dopuścić. — Wejdziesz? — zapytałam, by zagłuszyć tą okropną ciszę. Otworzyłam szerzej drzwi, by go przepuścić. — Jasne. Brandon, nadal nie spuszczając ze mnie wzroku przekroczył próg domu, lecz na widok dziewczyn przeglądających stroje w salonie stał się jeszcze bardziej onieśmielony. Zachodziłam w głowę, co też dzisiaj w niego wstąpiło. 333
Leslie i Gabriella przywitały się z nim, ale widziałam po ich minach, że są równie zaskoczone jego wizytą jak ja. Gdy Jen, jak przystało na wzorową panią domu, zaproponowała mu, żeby usiadł odpowiedział tylko: —Widzę, że jesteście zajęte, nie chcę wam przeszkadzać. Potem zwrócił się do mnie: — W zasadzie to mam sprawę do Jane. To zajmie tylko chwilę. Tym zaskoczył mnie jeszcze bardziej. Nie przychodziło mi do głowy nic, czego mógłby ode mnie chcieć. Gdy zdałam sobie sprawę, że właściwie Brandon nie ma żadnego powodu by mnie odwiedzać, stałam się równie nerwowa jak on. Jennifer nagle wymieniła porozumiewawcze spojrzenie z Gabriellą i Leslie, które od razu załapały, o co jej chodzi. — Dziewczyny, chodźcie na chwilę do mojej pracowni. Koniecznie muszę wam pokazać suknię ślubną nad którą teraz pracuję — powiedziała, a gdy odwróciła się jej spojrzenie dosłownie krzyczało do mnie: „To twoja szansa. Wykorzystaj ją”. Posłałam w kierunku Gabrielli błagalne spojrzenie, żeby tylko nie zostawiała nas samych. Ona jednak uśmiechnęła się znacząco i zniknęła równie szybko jak Shay i Jen. Wszystkie skierowały się w kierunku pracowni krawieckiej Jen, jakby wcale nie były ciekawe, jaką sprawę ma do mnie Brandon. I tak zostaliśmy sami, co nie ukrywam, lekko mnie przerażało i doprowadzało do wewnętrznej paniki. 334
Gdy pierwsza fala zaskoczenia w końcu się ulotniła, do głosu doszedł rozsądek, który kazał mi się opanować i zająć moim szalenie przystojnym gościem. Jane? Nie zaczynaj... — A więc, zdradzisz mi co to za sprawa? — z trudem wypowiedziałam te słowa, hamując przy tym fale gorąca napadające mnie, mimo iż właściwie byłam naga. Gdy tylko o tym pomyślałam zrobiłam się jeszcze bardziej czerwona. Jakimś cudem, cała swoboda którą do tej pory odczuwaliśmy w swoim towarzystwie gdzieś się ulotniła. Brandon niepewnie przestąpił z nogi na nogę. Sprytnie starał się ukryć swoje onieśmielenie, choć takie zachowanie było zupełnie nie w jego stylu. W końcu spojrzał mi prosto w oczy. — Ja...chciałem cię przeprosić...za Amber. Wiem, że wtedy w remizie słyszałaś naszą kłótnię i to co o tobie powiedziała. Czasami ma niewyparzony język, ale jestem pewien, że nie miała nic złego na myśli. Wiem, że już cię wcześniej przepraszałem wiele razy, ale wydawało mi się to niewystarczające, tak więc...to dla ciebie — to mówiąc wręczył mi bukiet. Prawdę mówiąc myślałam, że to dla Jennifer. Drżącymi dłońmi chwyciłam kwiaty. Nasze ręce zetknęły się na kilka sekund. Ta jedna chwila sprawiła, że zapragnęłam więcej. Nie byłam przyzwyczajona do tego, że taki wspaniały mężczyzna wpatruje się we mnie tym wzrokiem, ani do tego, że wręcza mi kwiaty, a już tym bardziej do tego, że 335
przeprasza mnie za coś, co nie było jego winą. Brandon przepraszał mnie co najmniej milion razy, a ja dawno zdążyłam zapomnieć o całej sprawie. Nie miałam pojęcia, co go podkusiło by przychodzić tu i to na dodatek z kwiatami. Miałam wrażenie, że Amber była tylko pustą wymówką. Zupełnie nie wiedziałam co mam powiedzieć, więc w milczeniu podziwiałam róże, które były absolutnie piękne. W końcu zmusiłam się do zwykłego „dziękuję” wypowiedzianego tak cichym szeptem, że nawet nie wiem czy to usłyszał. Nie miałam odwagi na niego spojrzeć, bo zdawałam sobie sprawę, że nie spuszczał ze mnie wzroku. Chyba po raz pierwszy patrzył na mnie nie jak na swoją przyjaciółkę, ale jak na.... Nie! Jane, co ty gadasz! Brandon oczarowany tobą? Niedorzeczne! Zapomnij! On jest z Amber. Ile jeszcze razy będę musiała to sobie powtórzyć, zanim w końcu to do mnie dotrze? Czując kolejny przypływ gorąca doszłam do wniosku, że muszę jak najszybciej wyjść z salonu, zanim zrobię coś kompletnie nieodpowiedzialnego. — Wstawię je do wody. Było mnie stać tylko na te cztery słowa. Szybko podeszłam do komody na której stał imponującej wielkości kryształowy wazon, chwyciłam go i migiem 336
skierowałam się do łazienki. Gdy tylko tam dotarłam, jednym płynnym ruchem zamknęłam za sobą drzwi, nalałam wody do wazonu i wstawiłam do niego róże, a następnie ostrożnie odstawiłam go na podłogę. Oparłam ręce na umywalce i uważnie przyjrzałam się swojemu blado-czerwonemu odbiciu w lustrze. Myśli przelatywały mi w głowie jak w kalejdoskopie. To mi się musiało wydawać. To niemożliwe, żeby Brandon coś do mnie czuł. No przecież spójrzcie tylko na mnie. Jak mogłabym mu się podobać? Mówiłam coś o pomarańczowej opaleniźnie Amber? O jej doczepianych włosach w kolorze żółtego blondu? Gdy jest się zazdrosnym, mówi się różne rzeczy. Prawda jest taka, wbrew temu co mówił mi Wallace, że nie mogę konkurować z Amber. I choć usilnie starałam się o tym nie myśleć, to w głębi duszy czułam, że nie dorastam jej do pięt. Byłam prawie pewna, że Brandon zawsze wybierze ją zamiast mnie. Zawsze będę tylko tą z którą miło się rozmawia i do której można przyjść z problemem, nic poza tym. To nie mogło się udać. To nigdy się nie uda. A ja nie będę brała udziału w czymś co z góry jest skazane na porażkę. Ostrożnie ochłodziłam twarz wilgotnym ręcznikiem, próbując się opanować. Wzięłam głęboki oddech i uznałam, że pora już wracać. W końcu ile można nalewać wody do wazonu? Gdy tylko wróciłam do salonu zauważyłam, że Brandon 337
nadal stoi w tym samym miejscu. Podeszłam do komody stojącej przy ścianie i odstawiłam wazon, który razem z całą swoją zawartością ważył teraz tonę. Stałam tam jeszcze przez chwilę udając, że układam kwiaty, żeby prezentowały się jeszcze piękniej. Kiedy z powrotem się obróciłam dostałam zawału. To z całą pewnością był atak serca. Brandon nie stał już na środku pokoju, lecz znajdował się tuż przede mną. Popatrzył na mnie przez chwilę, a w jego oczach dostrzegłam pożądanie. Zniknęło już zakłopotanie towarzyszące mu od momentu, gdy tylko otworzyłam drzwi. Znów był sobą – całkiem opanowany i zdecydowany. Nim się zorientowałam chwycił moje dłonie w swoje i splótł nasze palce razem. Uniósł obie moje ręce nad głowę i przyparł je do ściany. Zaparło mi dech w piersiach. Kolana całkiem mi zmiękły. Wiedziałam co za chwilę nastąpi. W jednej chwili nakrył moje usta swoimi, z początku niepewnie, jakby obawiał się mojej reakcji, lecz z każdą sekundą nasz pocałunek stawał się mocniejszy, bardziej rozpaczliwy. Zdawało mi się, jakbym opuściła swoje ciało i obserwowała całą scenę z boku. Nagle puścił moje dłonie. Zamiast tego jedną ręką przyciągnął moją talię do siebie, starając się, aby przestrzeń nas dzieląca była jak najmniejsza, a drugą wplótł w moje włosy. Moje dłonie najpierw gładziły jego ramiona, później objęłam go najmocniej jak potrafiłam – zupełnie jakbym robiła to już setki razy. W tym momencie 338
mogłam myśleć tylko o jego ustach błądzących po mojej szyi. Naprawdę, w tej chwili nie potrzebowałam niczego więcej. Chciałam żeby to trwało wiecznie. Wszystko dookoła przestało się liczyć. Nie obchodziło mnie to, że w każdej chwili do pokoju może wejść któraś z dziewczyn i przyłapać nas na gorącym uczynku. W tym momencie liczyliśmy się tylko my, ja i Brandon. Pocałunek wydawał się trwać w nieskończoność, lecz każdy czas był dla mnie za krótki. Nagle Brandon, zupełnie niespodziewanie, odsunął się ode mnie nieznacznie. W jego aksamitnych oczach widziałam ból. Moje wargi były nabrzmiałe i mrowiły przyjemnie. Była to jedyna pamiątka po tym nagłym wybuchu namiętności. Brandon powoli mnie puścił i odsunął się o parę kroków do tyłu, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę co się właśnie wydarzyło. Ta przerwa stała się dla mnie nie do zniesienia. Znów zrobiło mi się zimno. Chciałam ponownie poczuć to ciepło bijące od jego ciała. Chciałam, żeby znów wziął mnie w ramiona i pocałował tak żarliwie, jak zaledwie parę chwil temu. On jednak spojrzał mi prosto w oczy. Wydawało mi się, że dostrzegłam w nich łzy. Brandon co chwilę otwierał i zamykał usta. Wyraźnie chciał coś powiedzieć, ale chyba sam bał się tego, co może z nich wypłynąć. — Ja… ja… ja… — wyszeptał zakłopotany. 339
Jeszcze raz spojrzał mi prosto w oczy, jakby szukał jakiejś odpowiedzi. W końcu jednym ruchem odwrócił się na pięcie, burknął pod nosem, że musi już iść i za nim zdążyłam coś powiedzieć, jego już nie było. Cały czas stałam w bezruchu. Moja klatka piersiowa unosiła się i opadała w zawrotnym tempie, jakbym właśnie przebiegła maraton. W głowie cały czas odtwarzałam to, co się właśnie wydarzyło. Brandon stojący za drzwiami z bukietem róż… Brandon pochłaniający mnie swoim spojrzeniem… Brandon przyciskający mnie do ściany… Jego usta na moich… Pocałunek trwający w nieskończoność… Ból znajdujący się w jego oczach… Brandon pędzący w kierunku drzwi… Czy to mi się przyśniło? Z wielkim trudem, na drżących kolanach, doczołgałam się do kanapy. Poczułam, że się duszę. Zaczęłam się szamotać w poszukiwaniu zamka. Szybko go odpięłam dziękując w myślach Jen, że nie zastosowała tradycyjnej metody wiązania gorsetu. Obie ręce przycisnęłam do piersi, aby materiał nie zsunął się zbyt nisko i pochyliłam głowę między kolana, bo czułam się, jakbym miała zaraz zemdleć. Usłyszałam kroki w korytarzu i towarzyszące im ciche szepty. Do salonu, zwabione najwyraźniej dźwiękiem zamykanych drzwi, weszły Jennifer, Gabriella i Leslie. Gdy na mnie spojrzały od razu zamilkły, a po uśmiechach nie zostało ani śladu. Wiedziałam, że powodem 340
tego był stan w jakim mnie zastały oraz fakt, że po mojej twarzy spływały łzy rozmazując makijaż, nad którym tak długo pracowała Gabriella.
341
R O Z D Z I A Ł 4 0. Ironia
_______________________________________
— Tell me how am I supposed to love without you. Now that I've been lovin' you so long, how am I supposed to live without you. How am I supposed to carry on, when all that I've been livin' for is gone*. To była jedyna rzecz, jaką potrafiłam w tej chwili robić – dobijać się jeszcze bardziej. Chciałabym potrafić przemówić sobie do rozsądku, lecz brakowało mi na to siły. Byłam w rozsypce i nie miałam pojęcia jak sobie z tym poradzić. Każde *
Tłum. Powiedz mi, jak mam żyć bez ciebie. Teraz, kiedy kocham cię od tak dawna, jak mam żyć bez ciebie. Jak mam dalej żyć, kiedy wszystko dla czego żyłam odeszło (fragment piosenki Michaela Boltona pt. „How Am I Supposed To Live Without You”). 342
rozwiązanie tej sytuacji wydawało się przekraczać moje możliwości. — I build my world around the hope that one day we'd be so much more than friends. And I don't wanna know the price I'm gonna pay for dreaming, when even now it's more than I can take.* Od wczoraj tonęłam, we łzach, w rozpaczy i w wątpliwościach. Płakałam cały wieczór, nie byłam w stanie nawet się spakować. Gdy łzy się skończyły siedziałam na łóżku i tępo wpatrywałam się w ścianę. Nie chciałam nikogo widzieć. W przypływie emocji przyszło mi nawet do głowy, by zrezygnować z rejsu, ale później doszłam do wniosku, że to wzbudziłoby zbyt duże podejrzenia. Gdy po felernym pocałunku dziewczyny zeszły na dół i zastały mnie w opłakanym stanie, zasypały mnie lawiną pytań. Nie potrafiłam odpowiedzieć na żadne z nich, a nawet jeślibym potrafiła, to nie chciałam tego robić. Całe szczęście żadna z nich nie naciskała, za co byłam im ogromnie wdzięczna. Obiecałam, że kiedyś wszystko im wyjaśnię. Na razie nie miały zielonego pojęcia o tym, co się wydarzyło. Nie spałam przez całą noc. Na moich ustach wciąż czułam jego wargi, w nozdrzach cały czas czułam jego *
Tłum. Budowałam swój świat wokół w nadziei, że któregoś dnia będziemy o wiele więcej niż przyjaciółmi. I nie chcę znać ceny, którą muszę płacić za marzenia, skoro nawet teraz to więcej niż mogę wziąć (fragment piosenki Michaela Boltona pt. „How Am I Supposed To Live Without You”). 343
zapach, dłońmi wyczuwałam fakturę jego koszuli, a miejsca których wcześniej dotykał parzyły mnie. Tamta chwila była równie niesamowita jak i bolesna. Z jednej strony to był tylko pocałunek. Dla mnie – aż pocałunek. Przewracając się z boku na bok wciąż na nowo odtwarzałam każdą sekundę tamtego popołudnia. W jednej chwili byłam wściekła na niego i na siebie, a już za chwilę płakałam z bezsilności. Wmawiałam sobie, że nie powinnam się tym przejmować. Jednak mimo wszystko czułam, że do tego nie powinno dojść. Nie teraz. O piątej nad ranem nie wytrzymałam. Ubrałam dres i pojechałam do remizy – do jedynego miejsca, w którym mogłam spokojnie pomyśleć. Strażacy z nocnej zmiany patrzyli na mnie jak na świra, gdy wyjęłam produkty z szafki i zabrałam się za robienie obiadu dla Bodena i chłopaków, jednak nie powiedzieli ani słowa. Musiałam czymś zająć swoje myśli, bo czułam, że tracę zmysły. Miałam nadzieję, że Brandon cierpi choć w połowie tak bardzo jak ja, gdyż tylko to mogłoby mi przynieść niewielką ulgę. Po powrocie do domu dokończyłam pakowanie walizki. Umyłam włosy, ułożyłam je, zrobiłam makijaż i ubrałam strój, który wczoraj przygotowała dla mnie Leslie – czarne klasyczne szpilki, wąską czarną spódnicę do kolana i błękitną dopasowaną koszulę. Mimo iż Jen przygotowała wspaniałe śniadanie, ani jeden kęs nie mógł mi przejść przez gardło. Nie 344
pomogły nawet jej błagalne prośby. Nie mogłam jeść. Byłam blada jak ściana, a ciemne sińce pod oczami spowodowane nieprzespaną nocą przebijały nawet spod makijażu. Patrząc w lustro poczułam się nagle o dziesięć lat starsza. Cały czas katowałam się myślami o nim. Jest z Amber. Wie że nie możemy być razem, więc po co to zrobił?! I bez tego było mi wystarczająco trudno. Teraz przebywanie w jego towarzystwie stanie się nie do zniesienia. Jego widok będzie przypominał mi o czymś, co nie powinno mieć miejsca i czego on, jak przypuszczałam, bardzo żałował. Na samą myśl o naszym kolejnym spotkaniu robiło mi się niedobrze. Gdy zobaczyłam go na lotnisku nie byłam w stanie spojrzeć mu w oczy. Obawiałam się też jego reakcji. Spodziewałam się wszystkiego, lecz nie tak ogromnej obojętności. Zachowywał się jakby nasz wczorajszy wybuch nie miał w ogóle miejsca. Nawet najbardziej uważny obserwator nie mógłby się domyślić, że coś jest nie tak. To dobiło mnie jeszcze bardziej, bo zdałam sobie sprawę, że ten pocałunek nic dla niego nie znaczył. Po prostu się mną zabawił. Jakby tego wszystkiego było mało w samolocie siedzieli tuż przede mną. Czułam, jak moje serce się rozpada, kawałek za kawałkiem. Widziałam, że Brandon usilnie stara się zachować pozory normalności. W ramach pokazania światu, że wszystko jest w 345
jak najlepszym porządku cały czas był blisko Amber – jak nigdy wcześniej. Obserwowanie ich czułości sprawiało, że miałam ochotę wrócić do domu. Jeszcze wczoraj to mnie tak całował. Byłam w stanie dostrzec tylko jego ramię, którym czule ją obejmował i troskliwe spojrzenia, jakie co chwilę posyłał w jej kierunku. Nie rozumiałam tego. Przecież on nie należy do tego typu facetów. Nie szuka romansów na jedną noc, nie wykorzystuje niewinnych, młodych dziewczyn. Z całą pewnością to nie był Brandon. Michael owszem, to było w jego stylu – rozkochać, wykorzystać, porzucić. Teraz to wiedziałam. Ale Brandon? Widok jaki obserwowałam za oknem nagle stał się niewyraźny. Jane, oddychaj głęboko! Nie możesz przecież płakać publicznie. To miał być wspaniały wypad. Miałaś cieszyć się wakacjami, na które z całą pewnością nigdy w życiu nie byłoby cię stać nawet za milion lat. Nie przejmuj się nim, wybij go sobie z głowy! Między tym co powinnam zrobić, a co robiłam istniała ogromna, bezdenna przepaść. Brandon zdążył stać się częścią mnie. Nie mogłam o nim tak po prostu zapomnieć. Zaczęłam uważnie wsłuchiwać się w słowa piosenki, którą puszczałam w kółko, odkąd tylko wystartowaliśmy. Zamknęłam oczy, aby ich nie widzieć i postanowiłam się 346
odprężyć, ale gdy tylko moje powieki opadły widziałam obrazy, o których tak rozpaczliwie pragnęłam zapomnieć. Największa ironia polegała na tym, że nadal oddałabym wszystko, by móc przeżyć to jeszcze raz. Trwający zaledwie dwie godziny lot zdawał się ciągnąć bez końca. Z ogromną ulgą przyjęłam komunikat pilota: — Tu kapitan. Proszę państwa o uwagę. Już za chwilę będziemy podchodzić do lądowania w Porcie Lotniczym Johna F. Kennedy'ego w Nowym Jorku. Proszę wszystkich o zapięcie pasów. Mamy godzinę dwunastą pięć, temperatura panująca na zewnątrz wynosi dziewiętnaście stopni Celsjusza. American Airlines dziękuje państwu za wspólny lot. To moja pierwsza wizyta w Nowym Jorku i zapewne ostatnia. Każdego innego dnia podziwiałabym osobliwy urok tego wielkiego miasta – ogromne budynki, Central Park i Statuę Wolności. Dzisiaj się to dla mnie nie liczyło. Zdolna byłam tylko do obserwowania tyłu fotela Amber i myślenia o tym, że ten koszmarny lot w końcu się kończy. Szczerze mówiąc miałam ochotę znaleźć się już we własnej kabinie, gdzie na horyzoncie nie będzie oślepiać mnie żadna utleniona czupryna. Po krótkiej chwili usłyszeliśmy kolejny komunikat: — Tu znów kapitan. Ci z państwa, którzy siedzą po lewej stronie samolotu, mogą spojrzeć w lewo – zobaczycie pomnik Waszyngtona. Ci z państwa, którzy siedzą po prawej stronie niech również spojrzą w lewo – zobaczycie wielu ludzi 347
oglądających pomnik Waszyngtona. Pasażerowie wybuchli chóralnym śmiechem, rozległy się nawet ciche oklaski. Moja twarz jednak pozostawała kamienna. Tak samo jak twarz Brandona. Na płycie lotniska powitał nas silny, chłodny wiatr. Choć niebo było prawie bezchmurne, a słońce znajdowało się w najwyższym punkcie na niebie i grzało mocno, to cała się wzdrygnęłam. Podczas gdy Amber śmiesznie tuptała w tych swoich wysadzanych diamencikami różowych szpilkach, ja stąpałam pewnie, z głową zadartą do góry. Każdy lodowaty podmuch wywoływał u mnie ciarki, ale nie dałam niczego po sobie poznać. Mimo, że w środku byłam bliżej niezidentyfikowanym kłębkiem emocji, to na zewnątrz udawałam silną i pewną siebie. Amber i tak miała mnóstwo powodów do wyśmiewania się ze mnie, a łzy w moich oczach byłyby kolejnym pretekstem do drwin. Gdy Brandon zdjął swoją marynarkę i zarzucił ją na jej ramiona, po czym objął ją mocno – nawet nie mrugnęłam, nie wydałam z siebie żadnego dźwięku. Tylko gdzieś w środku czułam dziwne niesłabnące kłucie, które nie pozwalało mi normalnie oddychać...
348
R O Z D Z I A Ł 4 1. Dwa dni temu nie odwróciłby wzroku
_______________________________________
— To jest niemożliwe! Od jakichś piętnastu minut słuchałam marudzenia Amber. W tym momencie zaczęłam się cieszyć że wepchnęła mnie na siedzenie obok kierowcy. Nie. Jednak nie. Ten facet był straszny. Spod dużego pomarańczowego turbanu wystawały czarne gęste loczki. Jego broda, równie gęsta i ciemna, zakrywała mu połowę twarzy. Cały czas mamrotał coś do siebie pod nosem, co chwila spoglądając na
349
mnie obłąkanym spojrzeniem. — Jak tak można?! Człowiek płaci tyle pieniędzy, aby w komfortowych warunkach lecieć z Chicago do Nowego Jorku, a oni wyskakują mi tu z takim czymś! Brandon zaczął się od niej nieznacznie odsuwać. Najwyraźniej bał się, że przez wymachiwanie rękami zaraz trafi go jednym ze swoich świeżo zrobionych żelowych paznokci, które naprawdę mogły zrobić krzywdę. W bocznym lusterku widziałam, że ma on już tak samo dosyć jej jęków jak ja i kierowca. Zdziwiło mnie jednak, że od tak długiego czasu nie stara się jej uciszyć. Beznamiętnym pustym spojrzeniem wyglądał przez otwarte okno. Zdawało mi się, że wzrok miał utkwiony w jednym punkcie, znajdującym się bardzo daleko od niego. Mimo tego wszystkiego co się zdarzyło, mimo tego, że najzwyczajniej w świecie mnie zranił, do głowy przyszła mi myśl, że chciałabym ucałować tą zmarszczkę na czole, która nadawała jego twarzy posępny wygląd. To chore. Wiem. Do moich oczu znów napłynęły łzy, więc czym prędzej odwróciłam wzrok. Podjechaliśmy do jednego z setek mijanych już przez nas skrzyżowań. Wszystkie wyglądały tak samo, więc nie mogłam odsunąć od siebie myśli, że jeździmy w kółko. Jeśli chodzi o sygnalizację świetlną Nowy Jork zdecydowanie zasługiwał na tytuł zwycięzcy w kategorii „Czekanie na światłach to cel mojego istnienia”. 350
— No, ale Brandy, powiedz! To jest NIE-MO-ŻLI-WE! Ja tego tak nie zostawię! Jak tylko znajdziemy się na pokładzie zadzwonię do prawników tatusia. Jestem pewna, że w sądzie wygramy sprawę. Będą musieli nam wypłacić odszkodowanie. Kto to widział, żeby podczas lotu były takie turbulencje! — musiałam się powstrzymać, żeby nie parsknąć. Amber gorączkowo zaczęła przeszukiwać swoją torebkę. Po chwili wyciągnęła z niej małe, srebrne lusterko i pomadkę do ust w kolorze jasnego różu. Naprawdę zaczynałam nienawidzić ten kolor. — Przecież oni nie kontrolują powietrza. W zasadzie nikt tego nie robi. Nie możesz oskarżać ich o coś, co jest od nich niezależne. Wyśmiali by cię — mówiąc to Brandon ze znużeniem spojrzał na zegarek. W pewnym momencie nasze spojrzenia się spotkały. On jednak udawał, że tego nie zauważył i z wielkim zainteresowaniem zaczął przyglądać się swoim dłoniom, jakby mógł znaleźć tam odpowiedzi na wszystkie pytania. Jeszcze dwa dni temu nie odwróciłby wzroku. Przez parę sekund wpatrywałby się w moje oczy, a później na jego twarzy pojawiłby się uśmiech, najpierw nieśmiały, później odważny i zawadiacki. Ja najpierw spuściłabym wzrok, onieśmielona jego spojrzeniem, ale zaraz później z bijącym sercem odwzajemniłabym uśmiech. — Jak to nie?! Brandy, nie znasz jeszcze prawników 351
tatusia. To najlepsi ludzie w tej branży. Nie bez powodu płaci im tyle pieniędzy. Nasza mała Jane pewnie nigdy nawet nie zobaczy takiej sumy na oczy. Zamarłam, gdy tylko wypowiedziała moje imię. Czy ta dziewczyna choć raz nie może dać mi świętego spokoju?! Znów spojrzałam na odbicie Brandona w lusterku. — Amber, rozmawialiśmy o tym. Chyba się trochę zagalopowałaś — mówiąc to wbił w nią złowrogie spojrzenie. Zaraz jednak jakby przywołał się do porządku i powrócił do poprzedniego zajęcia, czyli do dokładnego przyglądania się swoim dłoniom. — Ojej, no przepraszam. Jane wie, że żartuję, prawda Jane? To wszystko przez ten lot i te okropne turbulencje. To chyba Brandon powinien się starać o odszkodowanie, bo te „nie-mo-żli-we” turbulencje wytrzęsły resztki rozumu z jego dziewczyny. — Ależ oczywiście, że się nie gniewam, Amber — obróciłam się w stronę tylnego siedzenia. — Naprawdę, rozumiem przez co przechodzisz. W końcu żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku. Nie po to płacimy krocie, żeby samolotem trzęsło jak na jakichś wertepach. Ktoś zdecydowanie powinien za to odpowiedzieć. — Widzisz?! Widzisz?! — Amber zawzięcie próbowała udowodnić Brandonowi, że ma rację. Chyba niedosłyszała ironii, która wręcz wylewała się z moich ust. Brandon spojrzał na mnie zdziwiony. Chyba sam 352
zwątpił, czy mówiłam poważnie, czy tylko sobie kpiłam. — Nawet Jenny mnie rozumie. Jenny? — Boli mnie to, że prawie nigdy nie możemy dojść do porozumienia. Powinnam zapisać nas na jakąś terapię dla par. Zaczyna się. Nie miałam ochoty dłużej tego wysłuchiwać. — Przepraszam, kiedy będziemy na miejscu? — zapytałam kierowcę. W głębi duszy miałam nadzieję, że tylko wygląda tak strasznie, a tak naprawdę okaże się miłym, poczciwym taksówkarzem, który zacznie opowiadać nam różne ciekawe historyjki i ciekawostki o mieście. — Nie, radio nie działa — odpowiedział łamanym angielskim, cały czas wpatrując się w jezdnię, jakby od tego zależało jego życie. — Nie, pytałam kiedy dojedziemy — powtórzyłam jeszcze raz, wyraźnie wymawiając każde słowo. — No przecież mówię, że nie działa! Odpuściłam. Amber bez przerwy nawijała jak katarynka. Miałam wrażenie, że w ogóle się nie męczy. Jej piskliwy, szpanerski ton głosu doprowadzał mnie do szału. Do tego dochodził stukot długich szponów w dotykowy ekran telefonu. Sama nie wiedziałam co bardziej mnie denerwowało. W tej chwili pragnęłam tylko jednego – samotności. 353
Niebieska tablica z żółtym napisem „Brooklyn Cruise Terminal” była najpiękniejszym widokiem na świecie. Auto jeszcze dobrze się nie zatrzymało, a ja już otwierałam drzwi. Nie czekając na Brandona i Amber wyjęłam moją walizkę z bagażnika i wbijając wzrok w chodnik szybkim krokiem udałam się w stronę wejścia.
354
R O Z D Z I A Ł 4 2. Głupia i głupsza
_______________________________________
Nie spodziewałam się, że odprawa w terminalu portowym będzie wyglądać bardzo podobnie jak na lotnisku. Zdaliśmy już bagaż główny, a później przeszliśmy do wygodnie urządzonej poczekalni. Od bezpośredniego wejścia do portu dzieliły nas tylko jedne drzwi. Marzyłam już tylko o tym, żeby zamknąć się w mojej kabinie i odpocząć od trajkotania Amber i od widoku Brandona. Oboje siedzieli spokojnie, w ogóle się do siebie nie odzywając. On wpatrywał się w kafelki na podłodze, a ona ciągle dłubała coś w telefonie. Ja przechadzałam się w te i we wte, nabuzowana adrenaliną i tymi wszystkimi emocjami,
355
które kumulowały się we mnie od wczorajszego popołudnia. Nagle usłyszałam obok mnie krzyk, który prawdopodobnie byłby w stanie zbudzić nawet zmarłego. — AMBER! Owy krzyk pochodził z gardeł bardzo wysokich i ultraszczupłych, ciemnoskórych bliźniaczek. Moje pierwsze skojarzenie na ich widok: wyrośnięte atomówki. — Już myślałyśmy… — … że się spóźnisz… — … albo, że w cale nie przyjdziesz. Z wrażenia, aż stanęłam z boku i zaczęłam przyglądać się tej przekomicznej sytuacji. Czy te dziewczyny tak serio? Rozejrzałam się chcąc sprawdzić czy tylko mnie bawi to, że one „czytają sobie w myślach”. — Jak mogłabym nie przyjść? — Amber spiorunowała je wzrokiem. — Myślicie, że przepuściłabym coś takiego? Po za tym Smerf Maruda zrobił mi ostatnio wykład o tym, że nie powinnam wyrzucać pieniędzy w błoto. Pokiwałam z niedowierzaniem głową, słysząc pogardę w jej głosie i widząc drwiącą minę. Teraz byłam pewna – nie miała do Brandona żadnego szacunku. Był tylko jej maskotką, do której mogła się przytulić, gdy było jej źle, ale gdy tylko wszystko się układało – bez wahania rzucała ją w kąt. — Chwila chwila… co wy macie na głowach? — widziałam wyraźnie, że zadała to pytanie z lekką odrazą. 356
No cóż, to było do przewidzenia. Nietaktowne zachowanie Amber nie było dla mnie niczym nowym. Nie sądziłam jednak, że może tak się odnosić do swoich, jak mniemam, przyjaciółek. — Podoba ci się? — Świetne, prawda? — Przeczytałyśmy, że taka fryzura… — … to ostatni krzyk mody… — Tak, chyba w afrykańskim buszu. A właśnie, skoro już o tym mówimy, poznajcie Jane — Amber odsunęła się nieznacznie, by dziewczyny mogły mi się przyjrzeć. — Jane, to są Chelsea i Kellsie, moje BFF — powiedziała obojętnym tonem, a ja mimo mojego okropnego samopoczucia mało co nie parsknęłam śmiechem. BFF – typowe. Nawet nie zdążyłam się przywitać, gdyż Amber już dyskutowała z nimi o czymś innym. W duchu się ucieszyłam, bo szczerze mówiąc, nie miałam ochoty na bliższe poznanie z tymi dziwnymi wersjami Amber. Nieświadomie, z czystego przyzwyczajenia, zaczęłam rozglądać się za Brandonem, który niespodziewanie zniknął mi z oczu. W towarzystwie plastików czułam się, najprościej mówiąc, niezręcznie. Tymczasem Brandon szedł właśnie w naszą stronę z jakimś wysokim blondynem. Nawet z tej odległości mogłam z całą pewnością stwierdzić, że jest on stuprocentowym przeciwieństwem fanklubu Amber. 357
Chłopak nawet nie przywitał się z dziewczynami. Ba! Chyba nawet ani razu na nie nie spojrzał. Od razu podszedł do mnie, co nieco mnie zaskoczyło. Już z daleka miałam wrażenie, że uważnie mi się przygląda, lustrując mnie od góry do dołu, choć znając moją paranoję – to mogło mi się tylko wydawać. — Jane, poznaj proszę mojego najlepszego przyjaciela, Kevina Marshalla. Kevin to jest właśnie Jane Anderson — powiedział Brandon, jak gdyby nigdy nic. „Właśnie”? Chwila, to zabrzmiało, jakby już wcześniej mu o mnie opowiadał. Wyraźnie widziałam, że chce jeszcze coś powiedzieć, ale ciągnąca go za ramię Amber nie dawała mu spokoju. — Zaraz wracam — rzucił tylko i zostawił mnie samą z Kevinem. Nie lubiłam zostawać „sam na sam” z nowo poznanymi ludźmi, bo nigdy nie wiedziałam jak mam się zachować, ani co wypada mi powiedzieć, a co nie. Blondyn miał jakieś sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu. Przypuszczałam, że wiekiem mógł dorównywać Brandonowi. Był to typ sportowca, ale nie takiego bezmózgowca ze szkolnej drużyny futbolowej. Uśmiechnął się do mnie sympatycznie i podał mi rękę. Prawdę mówiąc miałam wrażenie, że był to jedyny człowiek w tym towarzystwie, który aktualnie niczego nie udawał i pozostawał po prostu sobą. — Jak się masz, Jane? Widzę że poznałaś już głupią i 358
głupszą. Jeśli istnieje definicja słowa „pustak” to jest nim właśnie Amber — Kevin puścił do mnie oko na znak, abym nie mówiła o tym nikomu. Nie miałam wyjścia. Mimo mojego płaczliwego nastroju musiałam się uśmiechnąć. Widząc swobodę chłopaka i jego przyjazne nastawienie, sama nieco się rozluźniłam. Kevin zaczął wypytywać mnie o różne rzeczy – jak poznałam Brandona, ile się znamy i jak to się stało, że płynę QM2. Choć znaliśmy się dopiero od paru chwil świetnie się z nim dogadywałam. Nietrudno było mi zrozumieć, dlaczego jest najlepszym przyjacielem Brandona. Moja sympatia do niego wzrosła jeszcze bardziej, gdy dowiedziałam się, że tak jak ja nie lubi Amber i uważa jej związek z Brandonem za kawał stulecia. — Dziewczyny, musicie koniecznie zmienić te fryzury, inaczej przez cały rejs nie będę się do was przyznawać — Amber nadal prawiła wykład bliźniaczkom. Kevin z nieukrywaną radością słuchał jej wywodu. Szczerze mówiąc uważałam, że w tym lekkim afro wyglądały naprawdę uroczo, ale co ja tam mogę wiedzieć. Przecież jestem tylko „biedną wieśniaczką Jane”. — A słyszeliście…. — … ponoć Ashton Kutcher…. — … ma płynąć QM2. — Czy to nie jest… 359
— … niesamowite? — Gdzie przeczytałyście takie głupoty? — Kevin włączył się do rozmowy. Domyślałam się, że nie mógł przepuścić okazji i nie zrobić z nich jeszcze gorszych idiotek. Nieco okrutne, ale minimalnie poprawiło mi humor. — Na portalu… — …plotkarskim. — Dobra. I Wy uważacie, że to jest prawda — mówiąc to przyjął pozę , jakby się nad czymś gorączkowo zastanawiał — bo piszą o tym na portalu plotkarskim. Rzeczywiście. To z całą pewnością jest prawda. Kevin mówił to z tak śmiertelną powagą, że moje ramiona zatrzęsły się od powstrzymywanego śmiechu. Chłopak jawnie kpił sobie z bliźniaczek, zupełnie nie przejmując się morderczym wzrokiem Amber. — No pewnie… — … że tak — usłyszał w odpowiedzi. Chelsea i Kellsie chyba nie zrozumiały sarkazmu w głosie Kevina. Wyraźnie podekscytowane, cały czas szeptały do siebie. Spojrzałam na Brandona i dostrzegłam, że on również się uśmiecha. Nawet po tym co się między nami stało, nie mogłam zapomnieć, jak bardzo lubię jego uśmiech. On chyba również chciał sprawdzić czy i ja jestem rozbawiona. Nasze spojrzenia spotkały się na chwilę. Jego oczy w dalszym ciągu 360
były smutne, choć nie w ten wzburzony sposób jak wczoraj. Nie mogłam, po prostu nie mogłam dłużej się gniewać widząc ten wzrok. Być może jestem naiwna, być może tylko mną manipulował, ale taka właśnie jestem. W jakiś sposób pewnie sama byłam sobie winna. Tak bardzo pogrążyłam się w rozmyślaniach, że zupełnie przestałam zwracać uwagę na Kevina. — Mówiłeś coś? Przepraszam, wyłączyłam się — powiedziałam z roztargnieniem, nie wiedząc, gdzie mam podziać mój wzrok. — Właśnie widzę — uśmiechnął się ze zrozumieniem. — Pytałem jak długo znacie się z Brandonem. — Kilka miesięcy — odpowiedziałam po namyśle. Próbowałam policzyć ile minęło od mojego przyjazdu do Chicago, ale nie mogłam zebrać myśli. — Rozumiem... Słuchaj o co tu właściwie chodzi? — zapytał przyciszonym głosem, śmiesznie marszcząc brwi. — To znaczy? — nie za bardzo wiedziałam co ma na myśli. Albo udawałam przed samą sobą, że nie wiem, albo po prostu nie chciałam o tym rozmawiać. — Widziałem tą wymianę spojrzeń między tobą a Brandonem. Westchnęłam głośno, co chyba samo w sobie było właściwą odpowiedzią. Wychodziło na to, że Brandon nie zdradził mu żadnych szczegółów z wczorajszego dnia. — To skomplikowane. Bardzo skomplikowane. 361
Byłam prawie pewna, że Kevin będzie chciał znać więcej szczegółów, na szczęście komunikat płynący z głośników wybawił mnie od niezręcznych pytań. — Pasażerów klasy Queens Grill płynących liniowcem transatlantyckim Queen Mary 2 z Nowego Jorku do Southampton prosimy o udanie się do wyjścia numer 15 w celu wejścia na pokład.
362
R O Z D Z I A Ł 4 3. Bellissima
_______________________________________
Amber wystrzeliła do przodu, jakby goniło ją stado dzikich wilków. No cóż, śpieszno jej było tam, gdzie będzie czuła się jak ryba w wodzie. Ja natomiast zastanawiałam się ile razy zdążę się zgubić podczas rejsu. Nie spieszyłam się. Poczekałam, aż kobiety ubrane w granatowo-białe uniformy stojące przy wyjściu sprawdzą bilety Amber, bliźniaczek, Kevina i Brandona. Po przejściu przez bramkę tylko dwaj ostatni zatrzymali się, by na mnie poczekać. Podałam swój bilet miło wyglądającej szatynce. Spojrzała na niego, po czym z przepraszającą miną wręczyła mi go z powrotem.
363
— Płynie pani klasą Britannia. Musi pani poczekać jeszcze dwie godziny.* — Amber, chodź tu na chwilę! — krzyknął Brandon. — Pokaż mi to — wyciągnął rękę po bilet. Wydawało mi się, że resztkami sił powstrzymuje się przed tym, by nie urządzić komuś awantury. — Możesz mi to wyjaśnić? — powiedział bardzo cichym głosem. Znałam go już bardzo dobrze, więc nie musiałam zgadywać, że jest co najmniej wściekły. Kiedy Amber w końcu przytuptała podsunął jej mój bilet niemalże pod nos. Kobiety stojące na bramce i obserwujące całą scenę były wyraźnie zmieszane. — Ojej, jak to się mogło stać? — jej pomalowane różową szminką usta wykrzywiły się w podkówkę, jednak patrząc w jej oczy widziałam nieskrywaną radość z tego, że udało jej się zrobić mi na złość. Nawet nie spojrzała na bilet co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie było żadnej pomyłki. — Jenny, nie masz pojęcia jak mi przykro. Nie mam pojęcia jak to się mogło stać. Wynagrodzę ci to jakoś, obiecuję. *
Na Queen Mary 2 kabiny podzielone są na trzy klasy: Britannia, Princess Grill oraz Queens Grill. Pasażerowie płynący ostatnią z wymienionych klas (jest ona najbardziej ekskluzywna) mają pierwszeństwo przy wejściu na pokład. Wiąże się to również z korzystaniem z innej restauracji niż pasażerowie pozostałych dwóch klas. 364
Błagam, niech ona nie próbuje mi nic wynagradzać! — Proszę mi powiedzieć — Brandon zwrócił się do szatynki — da się to jeszcze jakoś zamienić? — Może pan zapytać, ale niestety z moich informacji wynika, że tym razem mamy komplet pasażerów. Brandon miał zamiar cofnąć się, ale powstrzymałam go przed tym, stając mu na drodze. Przybrałam dyplomatyczną minę pod tytułem: „Wszystko gra. Panuję nad sytuacją”. — Daj spokój. Nie róbmy scen — poprosiłam w nadziei, że posłucha mnie choć ten jeden raz. — Jane, to niesprawiedliwe — zaprotestował. Nie zwracałam już na niego uwagi. Wzięłam bilet z jego dłoni i praktycznie wypchnęłam go z powrotem za bramkę. — Bardzo przepraszam za zamieszanie — rzuciłam jeszcze kobietom i pośpiesznie odeszłam. Takie upokorzenie! Przez dłuższy czas błąkałam się po terminalu, prawdę mówiąc – znałam już chyba każdy jego zakątek. Fala oburzenia, która zalała mnie jakieś pół godziny temu nie opadała. Zaczęłam się zastanawiać, co podkusiło mnie, żeby przyjąć zaproszenie od Amber. Powinnam była wiedzieć, że to się dobrze nie skończy. Okrążając terminal po raz piąty doszłam do wniosku, że to chyba wizja spędzenia tygodnia z Brandonem tak na mnie zadziałała, ale to było zanim mnie... Zanim my... No wiecie. Dopiero gdy z oddali zamajaczyła mi jakaś mała 365
przytulna kawiarenka zdałam sobie sprawę jak bardzo jestem zmęczona. Z głośnym westchnięciem zatrzymałam się na środku alejki nie zważając na poszturchiwania i kuksańce mijających mnie pasażerów. W jednej chwili poczułam się bardziej bezsilna niż kiedykolwiek wcześniej. Wszystko co do tej pory zdążyłam uporządkować w moim życiu, znów legło w gruzach, przynajmniej tak mi się teraz wydawało. Czułam, że zaraz się rozpłaczę i to przy tych wszystkich ludziach, którzy i tak patrzyli na mnie surowym, karcącym wzrokiem. Potrzebowałam czekolady, dużo czekolady. Skierowałam się w stronę kawiarni, która już od dłuższego czasu przyciągała moją uwagę dużym szyldem z napisem „Czekoladowe Marzenie”. O tak, tego mi właśnie trzeba. Gdy weszłam do środka otuliła mnie zapachowa mieszanka czekolady, kawy i świeżo pieczonych słodkości. Ściany miały kolor caffé latte, głębokie miękkie fotele zachęcały do spoczęcia. Na każdym stoliku stała mała czarna latarenka ze świeczką w środku. Subtelna jazzowo-bluesowa składanka sącząca się z głośników pozwalała odetchnąć od zgiełku panującego w terminalu, a przyćmione światło lamp tworzyło romantyczny nastrój. Wybrałam stolik w głębi kawiarni. Potrzebowałam teraz ciszy i spokoju, a przede wszystkim – musiałam zrobić coś, żeby przestać myśleć o Brandonie. 366
Popijając podwójną gorącą czekoladę zaczęłam układać w głowie plan dwudniowej konferencji dla meteorologów, którą miałam poprowadzić zaraz po powrocie. Jednak nie mogłam się skupić, co tylko na nowo wzbudziło we mnie frustrację. Intensywnie analizowałam rozwój wydarzeń. Z całych sił próbowałam uwierzyć w to, że Amber rzeczywiście tylko się pomyliła. Jednak z drugiej strony miałam dziwne przeczucie, że to dopiero początek dziwnych „przypadków” i „wypadków”. Nawet nie miałam do kogo zwrócić się o radę. Wallace, Gabriella i Leslie byli w pracy, a Jen tak zawzięcie pracowała nad suknią ślubną dla swojej najważniejszej klientki, że nie miałam śmiałości rozpraszać jej uwagi moimi problemami. Z resztą...mimo, że bardzo ich wszystkich kochałam, to ostatnie czego potrzebowałam to rady w stylu: „Nic się nie przejmuj. Wszystko będzie dobrze”. Miałam do wyboru kilka opcji. Pierwsza – zrezygnować z szansy na wspaniałe, niezapomniane przeżycia i wrócić do Chicago najbliższym samolotem. Wtedy wyjdę na tchórza, a inni będą patrzeć na mnie jak na biedną, skrzywdzoną sierotkę, co tylko pogorszy moją sytuację. Opcja druga – wrócić na statek i nadal być biedną skrzywdzoną sierotką. Efekt taki sam jak w pierwszym przypadku. 367
Istniał jeszcze trzeci wariant. Mogłam wejść na pokład z podniesioną głową, wziąć się w garść, zignorować Amber i jej plastiki i zapracować na wspomnienia z niesamowitych wakacji. Moja intuicja podpowiadała mi, że ta ostatnia opcja wprawiłaby Amber w furię, co w tym momencie wywołało niezwykle radosny, ale i złośliwy uśmieszek na mojej twarzy. — Nad czym się tak głęboko zastanawiasz, bellissima?1 Spojrzałam w górę chcąc przekonać się kim był właściciel intrygującego głosu z wyraźnym włoskim akcentem, po czym okazało się, że pytanie najwyraźniej było skierowane do mnie. Rozejrzałam się jeszcze na boki, ale w pobliżu nie było nikogo oprócz mnie. — Oh, scusi!2 Gdzie moje maniery? Luca Castellano — średniego wzrostu, niesamowicie opalony chłopak, który mógł mieć najwyżej dwadzieścia parę lat, energicznie uścisnął moją dłoń. Co się tutaj w ogóle dzieje? — Mogę się do pani przyłączyć, bella? Na chwilę obecną byłam w stanie tylko kiwnąć głową. Przyjrzałam się bliżej temu arcyciekawemu przybyszowi, który właśnie zajął miejsce naprzeciwko mnie i zabrał się za pałaszowanie czekoladowego ciastka z kremem. Zaabsorbował mnie do tego stopnia, że kompletnie zapomniałam o nieprzyjemnościach spowodowanych przez 1 2
Bellissima (wł.) - przepiękna Oh, scusi! (wł) – O rety, przepraszam! 368
„roztargnienie” Amber. Luca miał na głowie coś, co obecnie jest określane jako artystyczny nieład, a jego niezwykle bystre spojrzenie rejestrowało nawet najmniejszy mój ruch. Sądząc po akcencie sporo czasu spędził we Włoszech, zresztą miał typowo italiańską urodę, podkreśloną przez elegancki styl ubioru. Wyglądał trochę jak młody, roztrzepany malarz poszukujący inspiracji do namalowania nowego obrazu. Eh, te moje skojarzenia... — Podwójna ciccolata?3 — odezwał się pomiędzy kolejnymi kęsami, kiedy zauważył opróżniony do połowy wielki kubek czekolady. — Czyżbyś była nieszczęśliwie innamorato?4 Dio, nie masz pojęcia jak ci współczuję, bella. Cała ta sytuacja była tak niedorzeczna, że nie mogłam powstrzymać się od śmiechu. Zaczęłam śmiać się jak wariatka w niemal pustej kawiarni, co musiało wyglądać co najmniej dziwnie. Kelnerki rzuciły we mnie bukietem zaniepokojonych spojrzeń. Luca był totalnie zdezorientowany. Przypuszczam, że właśnie w tej chwili zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie jestem chora psychicznie. — Ja...Przepraszam cię najmocniej, Luca. Po prostu... — nie, jednak nie potrafię wyjaśnić mojego zachowania. — Jestem Jane. Miło cię poznać — postarałam się 3 4
Ciccolata (wł.) - czekolada Innamorato (wł.) - zakochany 369
uśmiechnąć jak zdrowa na umyśle osoba. — Przepraszam za moje zachowanie. Zaskoczyłeś mnie. Nie jestem przyzwyczajona do tego, że ktoś jest ze mną tak bardzo bezpośredni. A co do zakochania — zawahałam się przez chwilę, bo mogłam się tylko domyślać, że właśnie o tym mówił chłopak. — To nic z tych rzeczy. Tak, wiem. To było perfidne kłamstwo, ale nie każdy musiał wiedzieć o moich wewnętrznych rozterkach, a już tym bardziej osoby poznane raptem pięć minut temu. Chłopak spojrzał na mnie z buzią pełną jedzenia, co wyglądało przekomicznie. — Pasażerów klasy Princess Grill płynących liniowcem transatlantyckim Queen Mary 2 z Nowego Jorku do Southampton prosimy o udanie się do wyjścia numer 15 w celu wejścia na pokład. Luca w tempie natychmiastowym pochłonął resztkę ciasta, po czym z rozmachem wstał. — Czekaj, płyniesz Queen Mary 2? — zapytałam zdziwiona. — Si, bella. — Ja też, ale wchodzę dopiero za godzinę. — W takim razie a presto5 — rzucił wesoło na odchodnym. Obserwowałam jeszcze przez chwilę jak odchodził w kierunku bramek śmiesznie kołysząc biodrami. 5
A presto! (wł.) - Do zobaczenia wkrótce. 370
Luca wydawał się być całkiem miły. Naprawdę żałowałam, że nasza śmieszna pogawędka trwała tak krótko. Cieszyłam się, że kogoś już znam, choć w sumie jedna znajoma twarz w ponad trzy i pół tysięcznym tłumie nie robiła wielkiej różnicy. Znów zostałam sama, co jak najbardziej mi nie przeszkadzało. Mogłam po raz kolejny spokojnie zagłębić się we wpędzających w depresję rozmyślaniach o Brandonie i o tym, że nigdy nie będziemy mogli być razem. Jedyne na czym potrafiłam się skupić to wspomnienie jego ciepłego, czułego dotyku.
371
R O Z D Z I A Ł 4 4. Zapach luksusu
_______________________________________
Rozglądałam się z niedowierzaniem, próbując zarejestrować każdy, nawet najmniejszy szczegół przeogromnej i majestatycznej Queen Mary 2. Widok kolosalnego liniowca zacumowanego w porcie zrobił na mnie tak wielkie wrażenie, że zapomniałam o wszystkim innym. Zaczęłam żałować, że nie posiadam fotograficznej pamięci, gdyż bardzo chciałam zdać jak najdokładniejszą relację moim przyjaciołom, a zwłaszcza Mouchowi, który niespodziewanie zafascynował się Królową Mary i całą historią jej budowy. Nie potrafiłam jednak objąć spojrzeniem całego statku, a co dopiero powiedzieć o zapamiętaniu każdego szczegółu.
372
Przy wejściu na pokład pasażerowie byli witani przez kilku szalenie uprzejmych oficerów w odświętnych granatowych mundurach. Każdy element ich stroju, od pagonów aż po białe rękawiczki był perfekcyjny – jak wszystko na tym statku. Przed sobą ujrzałam duże przeszklone drzwi, które rozsunęły się, gdy tylko do nich podeszłam. Moim oczom ukazał się przeogromny trój-poziomowy hol. Wnętrze urządzone z przepychem przytłaczało mnie. Wśród kolorów królowały biel, złoto i czerwień, przełamane zielenią starannie wypielęgnowanych tropikalnych roślin. Każdy element zdawał się być wypolerowany do granic możliwości, a w powietrzu unosił się zapach luksusu. Spojrzałam w dół. No jasne, stąpałam po czerwonym dywanie. Wszyscy goście znajdowali się już na pokładzie. Część załogi, którą można było poznać po czarnych eleganckich strojach, przebywała aktualnie w holu witając gości i udzielając im profesjonalnej pomocy. Ciężko było czuć się tu niemile widzianym. Miałam wrażenie, że wszyscy pasażerowie, poza mną oczywiście, wiedzą co mają robić i dokąd się udać. Mogłam podejść do którejś ze stewardess i zapytać o drogę, ale zamiast tego wolałam stać na środku lobby i upajać się widokiem. Zauważyłam, że pasażerowie zaczynają dziwnie mi się 373
przyglądać. Chyba nadeszła najwyższa pora, by zacząć zachowywać się jak dama z wyższych sfer. Spojrzałam na bilet, który już od dłuższego czasu miętosiłam w dłoniach. Przy numerze kabiny była zapisana liczba 4.225.* Nie bardzo wiedziałam co to oznacza, choć domyśliłam się, że muszę udać się na któryś z wyższych pokładów. Zaczęłam rozglądać się w poszukiwaniu windy. Niestety, jeden nieuważny krok sprawił, że wbiłam komuś obcas w sam środek stopy. Jane, ty to naprawdę potrafisz zachować się jak dama! Obróciłam się ze skruszoną miną i przepraszającym uśmiechem, ale zamiast rozgniewanej twarzy nadepniętego pasażera ujrzałam mężczyznę, który sądząc po stroju należał do personelu Queen Mary 2. Przypominał mi trochę mężczyznę z tych starych opasłych romansideł, które uwielbiała czytać Jennifer. Miał ciemnobrązowe, falowane włosy. Wzrostem prawie dorównywał Brandonowi, choć nie miał tak postawnej sylwetki jak on. Doskonale skrojony strój podkreślał jego smukłą posturę. Wyglądał na sporo starszego ode mnie, mógł dochodzić nawet do czterdziestki. Nie miałam pojęcia dlaczego, ale gdy tak na mnie patrzył, głos odmówił mi posłuszeństwa i choć bardzo chciałam, nie mogłam wykonać nawet najmniejszego ruchu. Mężczyzna nie wyglądał na nawet odrobinę zagniewanego. *
Cyfra przed kropką oznacza numer pokładu, natomiast liczba po kropce to numer kabiny. 374
Zamiast tego uśmiechnął się tajemniczo, co sprawiło że poczułam się jeszcze bardziej onieśmielona, do tego stopnia, że nie potrafiłam wydukać zwykłego „przepraszam”. Dama „pierwsza klasa”, nie ma co. — Thomas Carey, starszy oficer. Witam panią na Queen Mary 2. Czy jest coś, w czym mogę pani pomóc? Jego głos długo dźwięczał mi w uszach. Te kilka słów sprawiło, że miałam ochotę chichotać jak głupia nastolatka. Thomas Carey zdecydowanie należał do tego typu mężczyzn, którzy potrafią oczarować kobietę bez wypowiedzenia jakiegokolwiek słowa. Te parę zdań, które przed chwilą do mnie skierował wystarczyły, by bez reszty urzekł mnie swoją osobą. Choć natura raczej poskąpiła mu urody, to miał w sobie coś, co dawało mu władzę nad każdą kobietą. — Yyy…ja właśnie…to znaczy…chciałam powiedzieć, że...szukam mojej kabiny — wypowiedzenie tych kilku słów naprawdę trwało całe wieki i sprawiło mi ogromną trudność, lecz wydawało mi się, że mężczyzna nie zwraca na to najmniejszej uwagi. — Z wielką przyjemnością pani pomogę, panno…? — Jane — powiedziałam dosyć niewyraźnie. Zaczęłam nerwowo bawić się wisiorkiem, który otrzymałam w prezencie od chłopaków. Nie rozstawałam się z nim odkąd go dostałam. — Jane — powtórzył za mną, jakby właśnie wymawiał jakieś magiczne zaklęcie. W jego ustach brzmiało to jak 375
najbardziej szlachetne imię na świecie. Od razu jednak pomyślałam, że mimo wszystko o wiele bardziej podobało mi się to, jak Brandon wymawiał moje imię. — Samotniczka, ale odważna i waleczna. To bardzo ładne imię i z całą pewnością do pani pasuje. Poczułam, że na twarz wypełza mi rumieniec. Thomas Carey bez wątpienia potrafił zaimponować kobietom. Co więcej, otwarcie ze mną flirtował, a to zdarzyło się chyba pierwszy raz w mojej karierze. — Czy to pani pierwszy rejs? — zapytał splatając ręce z tyłu ciała. — Proszę mi mówić po imieniu. Jane. — Tom — mówiąc to serdecznie uścisnął mi dłoń. Modliłam się w myślach, by nie zwrócił uwagi na moje spocone, drżące dłonie. — A więc, Jane, to twój pierwszy raz? Podtekst jaki zawierało w sobie to zdanie przyprawił mnie o jeszcze większy rumieniec. — Zdecydowanie tak. To mój debiut na morzu, co chyba zresztą widać. Zostałam zaproszona przez przyjaciela. Jest tu też kilku moich znajomych. Postanowiliśmy zrobić sobie małą przerwę od szarej rzeczywistości — plotłam co mi ślina na język przyniesie. Skarciłam się w myślach, że wygaduję bzdury, jednak Tom wydawał się być szalenie zaciekawiony każdym wypowiedzianym przeze mnie słowem. Co chwila przytakiwał i zadawał pytania. 376
Dowiedziałam się od niego, że ma polskie korzenie – dziadkowie ze strony matki są Polakami i przeprowadzili się do Wielkiej Brytanii, gdy jego mama miała jeszcze dziesięć lat. Starałam się wyciągnąć od Toma kilka słów w tym języku, ale zarzekał się, że byłaby to hańba dla jego matki, która całe życie starała się nauczyć go mówić poprawnie. Rozmawialiśmy jeszcze parę minut i były to z pewnością najprzyjemniejsze chwile w moim życiu już od jakiegoś czasu (tak właściwie to od wczoraj). Zupełnie zapomniałam o Amber, Brandonie i o naszym pocałunku. Tom miał niezwykły dar snucia opowieści. Mógłby opowiadać nawet o budowie silników QM2, ale i tak byłoby to dla mnie fascynujące. Chciałam zapytać go jeszcze o to, jak zaczęła się jego przygoda z morzem, ale nagle usłyszałam, że ktoś woła moje imię. Zaczęłam rozglądać się dookoła i dostrzegłam idącego w naszą stronę Brandona. Nagle wszystko to, o czym udało mi się zapomnieć w towarzystwie Toma Careya wróciło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Uśmiech znikł z mojej twarzy, zamiast niego znów pojawiło się nieprzyjemne kłucie w okolicach serca. — Tu jesteś Jane, martwiłem się o ciebie… — spojrzał nieufnie na Toma — ale jak widzę niepotrzebnie. Zareagował na Careya prawie dokładnie tak samo jak na Logana, choć zauważyłam, że był zdecydowanie bardziej 377
opanowany. — Tom, to jest Brandon Wagner — panowie podali dobie dłonie. — To właśnie dzięki niemu tutaj jestem. — Miło mi pana poznać. Thomas Carey, straszy oficer QM2 — przedstawił się Tom, nie zdradzając jakichkolwiek oznak irytacji czy też zdenerwowania. — Cóż, Jane – znów skupił całą swoją uwagę na mnie, totalnie ignorując Brandona. — Widzę, że nie będę ci już potrzebny. Mam nadzieję, że będzie nam dane znów się spotkać. Życzę wam obojgu udanego rejsu. Tom grzecznie skinął głową Brandonowi, a potem chwycił moją dłoń i ucałował ją, cały czas patrząc mi prosto w oczy. Nie miałam pojęcia jak czuje się osoba porażona prądem, ale ja poczułam się jakby ktoś właśnie podłączył mnie do całej instalacji elektrycznej. Brandon nie spuszczał ze mnie wzroku. — Wszystko gra? — zapytał. Wyciągnął rękę, chcąc dotknąć mojego ramienia, ale ja uchyliłam się zanim to zrobił. Nie brakowało mi wspomnień, o których próbowałam zapomnieć. Nie potrzebowałam kolejnych. — Przepraszam cię, za Amber. Nie wiem co jej strzeliło do głowy. Domyślam się, że zrobiła to specjalnie, ale... — Przestań mnie przepraszać — przerwałam mu nagle, czym wywołałam u niego niemałe zaskoczenie. — To nie twoja wina, że tak się zachowuje. Po za tym nie mam pięciu 378
lat, dam sobie radę — łgałam jak z nut, doskonale wiedząc, że nie dam sobie rady. — Nie masz obowiązku się o mnie martwić, chodzić za mną i sprawdzać czy nic złego mi się nie stało. I chociaż to miłe, to nie jestem pewna czy tak powinno być. Masz dziewczynę i to ona powinna cię najbardziej obchodzić, nie ja. Więc proszę cię, skończmy z tym. Wszystko co powiedziałam było za razem prawdą jak i wierutnym kłamstwem. Bo tak naprawdę chciałam, żeby Brandon się o mnie martwił, żeby snuł się za mną jak cień, żeby sprawdzał czy nic mi się nie stało i chciałam być osobą, o którą będzie się troszczył najbardziej. — Jeśli tego właśnie chcesz — rzekł ze stoickim spokojem, patrząc mi prosto w oczy, co tylko pogorszyło sprawę. Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji, ale smutna nuta, którą dosłyszałam w jego głosie podpowiedziała mi, że być może w tej chwili czuje to samo co ja. — Tak, tego właśnie chcę — odpowiedziałam, wpatrując się w zieloną palmę doniczkową stojącą za jego plecami. Nie mogłam już na niego patrzeć, bo z pewnością dostrzegłby łzy, które już zaczynały gromadzić się w moich oczach. Ze spuszczoną głową wyminęłam go i skierowałam się w stronę windy. — Pozwolisz się chociaż odprowadzić? Zatrzymałam się. Brandon nie dawał za wygraną, ale nie wiedziałam czy mam się z tego powodu cieszyć, czy płakać. Przebywanie w 379
jego towarzystwie nie pozwalało mi zapomnieć, a to właśnie zapomnienia potrzebowałam teraz najbardziej. Weszłam do windy, która właśnie przyjechała. — Idziesz, czy nie? — zapytałam chłopaka, cały czas stojącego w lobby. Z zamyślonym wyrazem twarzy stanął obok mnie w bezpiecznej odległości i wcisnął przycisk z cyfrą 4. Byliśmy sami co, biorąc pod uwagę ilość pasażerów przewijających się przez hol, było wręcz nieprawdopodobne. Ta winda z pewnością była najwolniejszą windą na świecie. Oboje milczeliśmy. W jednej chwili powietrze stało się tak gęste, że pewnie dałoby się pociąć je na kawałki. Czułam, że napięcie między nami rośnie z każdą sekundą. Nie mogłam się powstrzymać, żeby na niego nie spojrzeć, choć przez chwilę. Brandon cały czas wpatrywał się w drzwi windy, jakby w ten sposób mógł ją przyspieszyć. Miałam rację. Przebywanie z nim, a już tym bardziej na osobności, stało się dla mnie nie do zniesienia. Poczułam dziwne łaskotanie w brzuchu, wspomnienia zaczęły powracać, mój oddech nieznacznie przyspieszył. Nie mogłam się uspokoić, zupełnie jakbym straciła nad sobą kontrolę. Wewnątrz mnie coś krzyczało: „Na co czekasz?! Przecież wiesz, że oboje tego chcecie! Zrób to!” i zanim 380
zdążyłam się opanować rzuciłam torebkę w kąt windy.
381
R O Z D Z I A Ł 4 5. Wirus
_______________________________________
Brandon obrócił się zaskoczony, ale wystarczyło jedno spojrzenie w moje oczy by wiedział, co zamierzam zrobić. Nie miałam już siły dłużej się opierać. W jednej sekundzie przylgnęłam do niego tak gwałtownie, jakby od tego zależało moje życie. Z początku był lekko zdezorientowany, ale już po chwili stał się tak samo namiętny jak wczoraj. Zdawało mi się, że od naszego ostatniego pocałunku minęły wieki. Znów chciałam poczuć go całą sobą. Wplotłam palce w jego włosy, zacisnęłam je i lekko pociągnęłam. Brandon oparł dłonie na moich biodrach i przysunął się do mnie. A mi wciąż było mało.
382
W miejscach, gdzie mnie dotykał czułam przyjemne mrowienie i niewiarygodne ciepło. Trzymając mnie w tali okręcił się tak, że plecami dotykałam ściany. Przestały liczyć się dla niego dobre maniery. Teraz chciał być jak najbliżej mnie. Całował mnie tak łapczywie, jakby to miał być nasz ostatni pocałunek. Delektowałam się każdym dotykiem jego ust, każdym muśnięciem dłoni, każdym westchnięciem. Miałam nadzieję, że ta chwila bliskości zmieni wszystko, że już za chwilę Brandon powie mi, że zrywa z Amber, że tak naprawdę tylko mnie kocha, że już zawsze będziemy razem i nie będziemy musieli ukrywać naszych uczuć przed całym światem. W tej chwili znów byliśmy tylko my, Brandon i ja. Jego dłonie powędrowały nieco wyżej, jedną odgarnął kołnierzyk koszuli i zaczął całować moją szyję. Gdy wbiłam paznokcie w jego ramiona zaczął schodzić coraz niżej i niżej... — Jane, jesteśmy na miejscu. Idziesz? Ocknęłam się zdezorientowana i zauważyłam, że Brandon czeka już na korytarzu i z całą pewnością zastanawia się dlaczego nie opuszczam windy. To wszystko było tylko wytworem mojej wybujałej wyobraźni. Wyobraźni, której ktoś wgrał wirusa o nazwie „Brandon”. Wysiadłam w ostatniej chwili. Zdecydowanie coś było ze mną nie tak. 383
Znów byłam cała roztrzęsiona. Czułam się dokładnie tak samo rozczarowana jak wczoraj, gdy tylko Brandon oderwał swoje usta od moich. Szliśmy teraz szerokim korytarzem, przypuszczałam że znajdowaliśmy się na środku pokładu, a kabiny były po jego prawej i lewej stronie, niektóre także pośrodku. Uszliśmy kawałek, po prawej stronie można było skręcić w mniejszy korytarz, gdzie już znajdowały się drzwi do pokoi. — Który masz numer? — zapytał Brandon, cały czas idąc prosto przed siebie i nie obdarzając mnie nawet przelotnym spojrzeniem. No cóż, sama się prosiłam o takie zachowanie. — Dwieście dwadzieścia pięć — odpowiedziałam obojętnym tonem , również na niego nie patrząc. — Nieparzysty, czyli po lewej stronie — powiedział, chyba bardziej do siebie niż do mnie. Minęliśmy kolejne windy. — Tymi zjedziesz do restauracji na drugim pokładzie. — A wy gdzie jecie? — byłam pewna, że na pewno nie tam gdzie ja. Amber była zbyt dobrą intrygantką, żeby pozwolić mi przebywać zbyt długo w tym samym pomieszczeniu co Brandon. — W Queens Grill na siódmym pokładzie. To było do przewidzenia. Skręciliśmy w lewo w jasny wąski korytarzyk, gdzie po 384
jednej i po drugiej stronie znajdowały się kajuty pasażerów. Kiedy tak mijaliśmy kolejne numery zdałam sobie sprawę, że Amber wybrała pokój na samym końcu. Pewnie gdyby mogła kazałaby mi spać razem z personelem. Kiedy wreszcie stanęliśmy przed odpowiednią kabiną, wyjęłam z torebki kartę pokładową* i otworzyłam nią drzwi. Gdy tylko wyszłam do środka część lamp zapaliła się automatycznie. Rozejrzałam się dokładnie. Jeżeli to był najniższy standard na statku, to wolałam sobie nawet nie wyobrażać jak wyglądała najdroższa i największa kajuta. Moja była mała, ale bardzo przytulna. W głębi ducha zaczynałam dziękować Amber za jej „pomyłkę”, bo bardzo mi się tu podobało. Nie było tu żadnego okna, co nie przeszkadzało mi w najmniejszym stopniu. Jennifer śmiała się ze mnie, że jestem jak jaskiniowiec – dzienne światło było mi do niczego niepotrzebne. Ściany miały jasnobrązowy, ciepły kolor, sufit został pomalowany na kremowo, a podłoga była wyłożona granatową wykładziną w drobny, beżowy wzorek. Przeszłam króciutki korytarzyk pełniący funkcję przedpokoju i weszłam do części właściwej. Na przeciwko mnie na środku stało podwójne wysokie łóżko przykryte białą, pikowaną narzutą z czterema białymi poduszkami i *
Karta pokładowa, otrzymywana w terminalu jest jednocześnie kluczem do kabiny, identyfikatorem i środkiem płatniczym na statku. 385
jedną w ozdobnej brązowo-niebieskiej poszewce. Brandon wyglądałby na nim naprawdę interesująco... Boże! Co ja mam w tej głowie! Nad łóżkiem wisiał niewielki obraz, a po obu jego stronach paliły się dwie nocne lampy, dające subtelne nastrojowe światło. Po prawej stronie łóżka stał stolik nocny, a na nim bukiecik kwiatów w ozdobnym wazoniku. Na przeciwko łóżka umieszczono komandor z wieszakami, szufladami i miejscem na buty oraz walizki. Dostrzegłam właśnie, że mój bagaż już stał w kącie obok szafy. Po lewej stronie pokoju, niedaleko szafy, stała komoda z trzema szufladami i dużym lustrem, po prawej stronie komody znajdowała się łazienka, a naprzeciwko niej, po drugiej stronie pokoju, urządzono kącik wypoczynkowy ze stolikiem i dwoma wygodnymi krzesłami. Z tego miejsca można było oglądać telewizor zawieszony na ścianie. Na stoliku obok popielniczki leżała gazetka pokładowa.* Naprawdę bardzo mi się tu podobało. Postanowiłam, że jutro osobiście podziękuję Amber za *
Gazetka pokładowa zawiera wszystkie informacje dotyczące rozkładu zajęć kolejnego dnia, ciekawe wydarzenia, pogodę oraz dress code, czyli odpowiedni styl ubioru, którego należy przestrzegać. Styl formalny to czarny krawat lub elegancki czarny garnitur dla Panów; dla Pań suknia wieczorowa. Styl pół-formalny – marynarka i krawat dla Panów; koktajlowa sukienka lub garnitur dla Pań. Styl elegancki – marynarka dla Panów i krawat wedle upodobań; sukienka, spódnica lub spodnie dla Pań. Jeansy i szorty są niestosowne. 386
wybranie dla mnie idealnego pokoju. Wyobrażacie sobie tą minę? Byłam tak zajęta dokładnymi oględzinami pokoju, że zupełnie nie zauważyłam, że Brandon nadal stoi za moimi plecami.
387
R O Z D Z I A Ł 4 6. A więc zapomnijmy
_______________________________________
Myślałam, że już sobie poszedł. Naprawdę chciałam, żeby w końcu zostawił mnie samą. To znaczy, tak naprawdę nie chciałam. — Musimy porozmawiać — powiedział w końcu, gdy ignorując go, położyłam moją walizkę na łóżku i zaczęłam ją rozpakowywać. No co ty nie powiesz? — Nie ma o czym — skwitowałam, wieszając w komandorze pierwszą sukienkę. — Dobrze wiesz o czym mówię i błagam, nie udawaj, że cię to nie obchodzi. I bez tego jest mi wystarczająco trudno —
388
powiedział z wyrzutem w głosie. — Tobie jest trudno? — z wrażenia aż zatrzymałam się na środku pokoju. — Tobie jest trudno! — powtórzyłam podniesionym głosem. Sama nie wierzyłam, że stoję tu i krzyczę na Brandona. Jeszcze niedawno ciężko było mi wypowiedzieć do niego nawet jedno słowo. — Nie wiem czy wiesz, ale zupełnie zmieniłeś moje postrzeganie świata. Spojrzał na mnie zdezorientowany, chyba zupełnie nie wiedział o czym mówiłam. Całą moją energię próbowałam skupić na rozpakowywaniu walizki, bo inaczej zrobiłabym coś bardzo głupiego. — Do tej pory wszystko było dla mnie bardzo proste, czarne albo białe, dobre albo złe. A nagle ta granica się zatarła. Białe było to, że szczerze oddałam ci ten pocałunek, bo bardzo cię lubię. Ale druga strona medalu jest czarna, bo nie powinieneś mnie całować, z wiadomych powodów. I w tym momencie nagle okazuje się, że to co się stało, nie jest ani białe ani czarne, tylko szare. I kompletnie nie wiem co mam z tym zrobić. Odpowiedź Brandona sprawiła, że zupełnie przestałam przejmować się ubraniami, bo z wrażenia aż musiałam usiąść. — Nie masz racji. To nie było szare, tylko czarne. Owszem, nie powinienem był cię całować, ale ty nie musiałaś mi tego pocałunku oddawać. Oboje jesteśmy tak samo winni. Nie chciałem tego. To wszystko przez tą sukienkę i przez to, 389
że wyglądałaś zupełnie inaczej niż do tej pory. Zaśmiałam się gorzko. Sądząc po jego minie prawdopodobnie powiedział to, co naprawdę myślał. — Pewnie! Bo kto chciałby pocałować biedną wieśniaczkę Jane w rozciągniętym swetrze za dolara, w rozpadających się trampkach i bez makijażu! — to było tak niedorzeczne, że aż musiałam się uśmiechnąć. — Nie to miałem na myśli — zaprotestował od razu, ale jego tłumaczenia były śmieszne. — Dokładnie to miałeś na myśli! Naprawdę cieszyłam się z naszej znajomości. Cieszyłam się za każdym razem, gdy cię widziałam, a teraz przebywanie z tobą jest jak tortura. Mój pierwszy związek był niewypałem, pomijając fakt, że to nawet nie był związek. Zrozum, że nie mam ochoty na żadne gierki. — Rozumiem i właśnie dlatego chcę cię przeprosić. Przerwałam na chwilę rozpakowywanie walizki i przyjrzałam mu się uważnie. Próbowałam znaleźć jakąkolwiek oznakę szczerości jego zachowania. Jedyne co teraz widziałam to małego chłopca, który wie, że nabroił, ale nie ma pojęcia jak to naprawić. Zrobiło mi się go żal, choć może nie powinno. — Przeprosiny niczego nie zmienią, nie wymażą tamtej chwili z mojej pamięci — powiedziałam już nieco spokojniejszym głosem. — Musimy na chwilę przystopować. Nadal chcę cię widzieć, chcę móc z tobą porozmawiać jak z 390
przyjacielem, pożartować jak wcześniej, ale muszę to przetrawić. Dla ciebie to być może proste, dla mnie nie. Życie w domu dziecka polega na przetrwaniu, nie ma czasu na uczucia. Sprawy damsko-męskie to dla mnie kompletna nowość. Ciągle się w tym gubię. I nie chcę się z tobą kłócić. Chcę, żeby między nami było jak dawniej, ale potrzebuję trochę czasu. Potrafisz to zrozumieć? Pierwszy raz zdobyłam się na taką szczerość. Niestety, zaczynało do mnie docierać, że być może Brandon wcale nie jest taki jak myślałam. Całkiem możliwe, że jednak był ulepiony z tej samej gliny co Michael. — Wiesz, że nie chciałem cię zranić. — Tak, wiem o tym. Pocałowałeś mnie, bo ładnie wyglądałam i tyle — powiedziałam to, bo miałam nadzieję, że zaprzeczy, ale nie zrobił tego. — A nie możemy po prostu o tym zapomnieć? Jakby to nigdy się nie wydarzyło? Stanęłam plecami do niego, żeby nie widział mojej twarzy, z której można było czytać jak z otwartej książki. — Dobrze więc. Jeżeli to nic dla ciebie nie znaczyło, jeśli to była tylko gra, to zapomnijmy o tym. Ciekawa byłam czy dotarł do niego prawdziwy sens tego, co właściwie przed chwilą powiedziałam. — A więc zapomnijmy. Teraz miałam pewność. Brandon był taki jak Michael, a ja głupia znów dałam się nabrać. 391
— Widzimy się jutro? — zmieniłam temat. — Jasne. Do zobaczenia — powiedział głosem pozbawionym jakichkolwiek emocji i wyszedł. Ze świstem wypuściłam powietrze. Tego było już za wiele...
392
R O Z D Z I A Ł 4 7. Między młotem a kowadłem
_______________________________________
Bezsenne noce zmuszają do głębokich przemyśleń. W dzień możecie uciekać ile chcecie; możecie udawać, że nic się nie dzieje, że jesteście zadowoleni z życia, a problemy trzymają się od was z daleka. Możecie iść dumnym krokiem, posyłać wszystkim promienny uśmiech i pozwalać by odbierano was jako osobę emanującą optymizmem. Sytuacja zmienia się drastycznie gdy zapada zmrok, a z każdego kąta zaczynają wychodzić wasze najskrytsze i najmroczniejsze lęki, przybierając najróżniejsze kształty i rozmiary, a wy nic nie możecie na to poradzić, gdyż każda próba ucieczki kończy się niepowodzeniem. Jesteście w pułapce, uwięzieni w
393
labiryncie własnych uczuć i myśli, między młotem a kowadłem, między tym co powinniście zrobić, a tym czego tak naprawdę pragniecie. Mój nocny potwór miał prawie dwa metry wzrostu, anielski głos oraz pewny i stanowczy krok. Jego cień przechadzał się po moim pokoju, przysiadał na brzegu mojego łóżka i zwracał ukrytą w cieniu twarz w moją stronę. Chowanie głowy pod poduszką nie pomagało. Cały czas czułam jego obecność, jego zapach i mogłabym przysiąc, że słyszałam jego oddech. Przez moment miałam nawet wrażenie, że gdybym wyciągnęła rękę mogłabym go dotknąć. Przez całą noc odchodziłam od zmysłów, próbując jednocześnie logicznie wytłumaczyć sobie postępowanie Brandona. Wczorajszy wieczór pamiętam jak przez mgłę. Zupełnie straciłam orientację w czasie. Leżenie na podłodze i gorzki płacz to wszystko na co było mnie stać. Opuściłam obowiązkowe szkolenie ewakuacyjne, w razie katastrofy na pewno zginę jako pierwsza. Nie widziałam również spektakularnego wypłynięcia statku z portu. Jedyne co w tamtym momencie było głośniejsze od mojego zawodzenia to wystrzały fajerwerków. Nie mogłam przestać myśleć o tym, że Brandon stoi razem z Amber na balkonie swojego apartamentu i podziwiają piękny nocny spektakl. Pewnie trzymają się za ręce, może on ją obejmuje i spogląda w jej oczy. Marzyłam tylko o tym, żeby jakimś cudem zapomnieć, 394
wyrzucić z pamięci ostatnie dwa dni. Z resztą mogłabym sobie poradzić. W końcu nadchodzi taki moment, że choćbyście bardzo chcieli, to nie potraficie już dalej płakać. To moment, gdy kończą się łzy, mijają spazmy wstrząsające waszym ciałem, a w pokoju nie słychać waszych głośnych wzdychań. Gdy wasze oczy stają się jak dwie suche pustynie zaczynacie tępo wpatrywać się w jeden punkt. To chwila, w której wasze serce się uspokaja, a wy w końcu możecie zmusić się do przemyśleń. Mi nasuwał się tylko jeden oczywisty, choć trudny do zaakceptowania wniosek: nie mogłam teraz myśleć o Brandonie. Cokolwiek by się nie działo musiałam zadbać o siebie, na nowo się pozbierać i spróbować odnaleźć sposób na bycie szczęśliwą bez niego.
395
R O Z D Z I A Ł 4 8. Nic nie dzieje się przez przypadek
_______________________________________
Gdy zadzwonił budzik wstałam bez ociągania się, mimo tego, że po tylu emocjach i dwóch praktycznie nieprzespanych nocach byłam dosłownie wycieńczona. Zasada numer jeden: nie użalaj się nad sobą, twoje życie nie poprawi się przez przypadek. W ramach wzięcia się w garść zadzwoniłam do Wallace'a, do Jen, Gabrielli, Leslie i Kelly'ego, a także do Moucha i Herrmanna, opowiadając im o tym jak bajkowe życie można wieść na QM2. Dziewczyny chyba nie do końca dały się nabrać na mój monolog pod tytułem: „Wszystko jest w porządku,
396
martwienie się o mnie jest zupełnie zbędne”. Zgodnie z zasadą numer dwa (nie rozmawiaj o nim, to toksyczny temat zatruwający twój umysł), gdy tylko wspomniały o Brandonie, skierowałam rozmowę na inne tory. Miałam teraz jeden cel – za wszelką cenę pokazać Brandonowi, że mnie nie obchodzi, że nie może mnie zranić i że nie będzie miał wpływu na moje szczęście. Zajrzałam do gazetki pokładowej. Przez wczorajsze zamieszanie nie zdążyłam jej przeczytać. Dzisiaj obowiązywał styl elegancki. Wybrałam więc czarne proste spodnie i czerwoną koszulę. Włosy rozpuściłam, zrobiłam makijaż, tak jak uczyła mnie tego Gabriella. Podobało mi się to co zobaczyłam w lustrze. Wyraźnie dostrzegłam, że coś się we mnie zmieniło. Zniknął ten słodki dziecięcy wyraz twarzy, oczy spoważniały, a postawa stała się dumnie wyprostowana. Wszystko czego teraz potrzebowałam to ogromnej pewności siebie, by z podniesioną głową i błyskiem w oku znieść obecność Brandona i Amber i nie zachowywać się przy tym jak pokrzywdzona przez los niedorajda. Chwyciłam czarną lakierowaną kopertówkę i moją kartę pokładową. Ledwie otworzyłam drzwi kabiny wpadłam na młodą dziewczynę, która wychodziła z pokoju dokładnie naprzeciwko mnie. Korytarz był dosyć wąski, więc zrobiło się tłoczno. 397
Moją uwagę od razu przyciągnęły jej ognisto rude włosy ścięte na asymetrycznego boba, z grzywką zaczesaną na lewą stronę. Jej wielkie, niemalże bajkowe oczy ukryte za okularami w grubych czarnych oprawkach przyglądały mi się z zaciekawieniem, jednak nie powiedziała nic. Dziewczyna zaintrygowała mnie do tego stopnia, że aż upuściłam moją kartę. Obie schyliłyśmy się jednocześnie żeby ją podnieść, co skończyło się czołowym zderzeniem. — Przepraszam — powiedziałyśmy jednocześnie, co natychmiast skojarzyło mi się z ciemnoskórymi bliźniaczkami. — Przepraszam cię bardzo — uśmiechnęłam się. — Jestem dzisiaj trochę rozkojarzona — próbowałam się wytłumaczyć. Dziewczyna w przeciwieństwie do mnie miała buty na płaskiej podeszwie, więc czułam się trochę dziwnie patrząc na nią z góry. — Nie, to ja przepraszam. Niezdara ze mnie — jej głos był zadziwiająco dojrzały i zdecydowanie nie współgrał z jej wyglądem. Miałam wrażenie, że 'niepozorne' wrażenie jakie sprawiała może okazać się bardzo mylące. — Ja wcale nie jestem lepsza. Tak w ogóle, mam na imię Jane — przedstawiłam się. Zasada numer trzy: nie zgrywaj zranionego samotnika, wykaż inicjatywę i poznaj nowych ludzi. — Millicent, ale mów mi Milly. Miło mi cię poznać — 398
odpowiedziała poprawiając spadające jej co chwilę okulary. Przyglądała mi się uważnie przez dłuższą chwilę. — Nie zrozum mnie źle, ale...ślicznie wyglądasz. Już widzę te tabuny napalonych adoratorów. Twój chłopak musi być chyba bardzo cierpliwy — powiedziała to zabawnym, podekscytowanym tonem, tak jakby próbowała powstrzymać wybuch niepohamowanego śmiechu. Już lubiłam tą dziewczynę. Jej pozytywna energia zaczęła mi się udzielać i poczułam się lepiej. — Tak się składa, że nie mam chłopaka — sprostowałam, próbując odeprzeć pokusę wspomnienia o sami wiecie kim. — Oh, przepraszam. Milly wyraźnie się zmieszała. — Chyba właśnie dlatego nie mam przyjaciół. Ah ten niewyparzony język. Uśmiechnęłam się. Czy to było aż tak oczywiste, że powinnam kogoś mieć? W takim razie fakt braku jakiegokolwiek zainteresowania ze strony płci męskiej stał się jeszcze bardziej dobijający. — Nic nie szkodzi. Może zjadłabyś ze mną śniadanie? Przegapiłam wczorajszą kolację i prawdę mówiąc, nie mam pojęcia jak tu się zachować — przyznałam się, chowając jednocześnie kartę do torebki. — Nie ma problemu. Chodź ze mną. Jesteś tu sama? — zapytała, gdy już ruszyłyśmy korytarzem w stronę wind. 399
— Właściwie to ze znajomymi, ale nie trzymamy się siebie kurczowo. Każdy planuje wolny czas na własną rękę. — Rozumiem. Ja przyjechałam z siostrą i jej chłopakiem, ale co z tego. Cały czas są zajęci sobą, więc jestem zdana na siebie — powiedziała to takim tonem jakby oglądanie swojej siostry z chłopakiem było najgorszą karą jaka ją kiedykolwiek spotkała. Prawdę mówiąc – doskonale to rozumiałam. — W takim razie widzę, że trafiłam idealnie. Prawdę mówiąc prawie nikogo tu nie znam, a nie mam ochoty na samotne błąkanie się po statku. — Przy moim stoliku jest jedno wolne miejsce, będzie mi bardzo miło, jeśli do nas dołączysz. — Was? — zdziwiłam się. Nie wiem czemu do tej pory sądziłam, że stoliki będą dwuosobowe. Nadjechała winda. Weszłyśmy do środka stając obok małżeństwa w średnim wieku. — Tak, siedzę z jakimś śmiesznym chłopakiem, który cały czas wtrąca jakieś włoskie słówka. Chwila, ten opis brzmi znajomo. — Czekaj, czekaj. Czy on ma na imię Luca? Podświadomie miałam nadzieję, że zaprzeczy. Ciągła potrzeba domyślania się co Luca właśnie mówi, na dłuższą metę była męcząca. — Tak, chyba tak. Skąd wiesz? — Spotkałam go w terminalu, gdy czekałam na odprawę. 400
— Widzisz, w takim razie już znasz dwie osoby. Właściwie, biorąc pod uwagę Thomasa Carey'a już trzy. Być może bliższe poznanie tego mężczyzny nie byłoby jednak takim złym pomysłem. — No i jesteśmy na miejscu — powiedziała Milly, gdy drzwi windy rozsunęły się. Praktycznie zaraz naprzeciwko znajdowało się wejście do restauracji. Gdy tylko podeszłyśmy dwóch stewardów otworzyło przed nami drzwi i z grzecznymi uśmiechami na twarzy życzyli nam miłego dnia. — I znów się spotykamy — usłyszałam za plecami zanim zdążyłam przekroczyć próg restauracji. Zasada numer cztery: mały flirt jeszcze nikomu nie zaszkodził. Przystanęłam w miejscu, po czym z udawanym zaintrygowaniem obróciłam się powoli, jednocześnie starając się o przywołanie na twarz figlarnego uśmiechu. Koniec z grzeczną, niewinną, małą Jane! — Wyglądasz wspaniale, Jenny — powiedział uśmiechając się przeciągle, niby od niechcenia. Zignorowałam fakt, że użył znienawidzonego przeze mnie zdrobnienia, którym posługiwała się tylko Amber. — Witam, kapitanie Carey — posłałam w jego stronę długie spojrzenie spod rzęs. Choć czułam się jak idiotka, widziałam że osiągnęłam zamierzony efekt. — Nie przesadzajmy, jestem zaledwie starszym oficerem 401
— odpowiedział całując moją dłoń na przywitanie. Tym razem nie odwróciłam wzroku, cały czas patrzyłam prosto w jego oczy, choć czułam, że robię się purpurowa. Właściwie, to nie docierało do mnie, że zachowuję się zupełnie jak...jak Amber. — Oh błagam cię, nie umniejszaj swojej roli. Jesteś równie ważny jak kapitan — delikatnie przygryzłam dolną wargę. Brnęłam w to dalej, choć miałam wrażenie, że zachowuję się zupełnie jak nie ja i pewnie gdybym zobaczyła siebie z boku byłabym przerażona. — Miło mi to słyszeć — powiedział przewiercając na wylot moje spojrzenie. — Jak pogoda? Wszystko w porządku? — zapytałam, choć doskonale znałam odpowiedź na to pytanie, prawdopodobnie lepiej niż on sam. Domyślałam się, że Thomas będzie zadowolony widząc moje zainteresowanie jego pracą. Nie myliłam się. — Niebo jest zachmurzone, ale jest też nadzwyczaj ciepło. Warunki atmosferyczne nam sprzyjają. Podróż upływa zgodnie z planem. — Świetnie. Na pewno masz mnóstwo obowiązków, nie będę cię dłużej zatrzymywać. — Dla ciebie zawsze znajdę czas, moja droga – odparł, kładąc dłoń ma moim ramieniu. W każdej innej sytuacji odpowiedziałabym, że „nie jestem niczyją „drogą”. Zamiast tego udałam zachwycenie i 402
pożyczyłam mu miłego dnia. Patrzyłam na oddalającego się Thomasa. Co się ze mną dzieje? Ja nie flirtowałam, nigdy. Chciałam zapomnieć o nim, ale nie chciałam stawać się przy tym inną osobą. Zdałam sobie sprawę, że gdyby Brandon to zobaczył, prawdopodobnie szybko zmieniłby o mnie zdanie.
403
R O Z D Z I A Ł 4 9. Molto denerwujące
_______________________________________
— Kto to był? — Milly stojąca do tej pory z boku podeszła do mnie i chwyciła mnie pod rękę, jak swoją najlepszą kumpelę. — Thomas Carey, drugi kapitan — odpowiedziałam całkiem spokojnym tonem, jakby poznawanie takich ważnych osobistości należało do przeciętnych obowiązków każdego pasażera. — Żartujesz? — oczy dziewczyny wyglądały jak spodki od filiżanek. Razem weszłyśmy do restauracji. Milly ręką wskazywała mi drogę do naszego stolika.
404
— Skąd go znasz? — jej zafascynowanie nie mijało. Przypuszczam, że gdyby znalazła się na moim miejscu byłaby wniebowzięta. Po dłuższym zastanowieniu się doszłam do wniosku, że gdyby stosunki towarzyskie z innymi ludźmi były rzeczą – bez wahania oddałabym znajomość z Carey'em w ręce Milly. — Poznałam go wczoraj. Prawie staranowałam go w lobby, a on nie uciekł, tylko się przedstawił. Historia w sam raz na wstęp do tandetnego romansu. Liz byłaby zachwycona. — Szczęściara. Na mnie żaden chłopak nie zwraca uwagi — twarz dziewczyny sposępniała. No cóż. Milly zdecydowanie nie była typem rzucającym się w oczy, może poza tymi włosami. Była bardzo drobna, a jej strój przypominał szkolny mundurek. — Pocieszę cię, Milly. Na mnie zwracają, ale zdecydowanie nie ci, którzy powinni. Gdzie siedzimy? — zapytałam rozglądając się po ogromnej, trój-poziomowej restauracji. Naprawdę nie zazdrościłam kelnerom. W zasięgu mojego wzroku nie znajdowało się zbyt wielu gości, co sprawiało, że pomieszczenie wydawało się jeszcze większe niż było w rzeczywistości. Spojrzałam w górę. Trudno było nie uśmiechnąć się na widok Luci machającego do nas zamaszyście. Wstał od stolika, gdy tylko podeszłyśmy. 405
— Jak dobrze znów cię widzieć, bella! — powiedział całując mnie trzykrotnie w policzek. Stałam sztywno, bo zupełnie mnie zaskoczył. — Nie uwierzysz Luca, ale okazało się, że ja i Jane mamy pokoje naprzeciwko siebie — wyjaśniła Milly, siadając przy stoliku, a właściwie rzucając się na krzesło z gracją słonia w składzie porcelany. Choć daleko było jej do prawdziwej damy, na swój sposób była urocza. — Imponente!6 Toż to destino!7 — powiedział Luca z prawdziwą włoską pasją w głosie, gwałtownie przy tym gestykulując. — Luca — powiedziała Milly z groźnie brzmiącą powagą, pozwalając jednocześnie by okulary zsunęły się jej z nosa, co wywołało efekt odwrotny do zamierzonego — co ja ci wczoraj powiedziałam o mówieniu po włosku? — Mówiłaś, że to molto8 denerwujące — odpowiedział chłopak, nie zwracając uwagi na zabójcze spojrzenie Milly. Ze stoickim spokojem wziął do ręki menu, które właśnie przyniósł kelner. Uśmiechnęłam się pod nosem, bo widok niewzruszonego Luci i podirytowanej Milly był naprawdę zabawny. Otworzyłam menu, po czym z każdą kolejną przeczytaną nazwą dania moje oczy robiły się coraz większe. Nie znałam chyba żadnej potrawy królującej w menu, a 6 7 8
Imponente (wł.) - niesamowite Destino (wł.) - przeznaczenie Molto (wł.) - bardzo 406
zdecydowanie nie miałam ochoty ani na owoce morza ani na homara, tym bardziej na śniadanie. Przymknęłam na chwilę kartę nie bardzo wiedząc co zrobić. — Przepraszam bardzo — kelner bardzo grzecznie zwrócił się do mnie. — Życzy sobie pani coś spoza menu? To tak można? — Jeśli to nie problem to prosiłabym o coś nieco mniej...wystawnego — uśmiechnęłam się do niego z zakłopotaniem, nie bardzo wiedząc jak określić o co mi chodzi. — Rozumiem. Wołałaby pani śniadanie w stylu przeciętnego zjadacza chleba — zażartował, biorąc ode mnie kartę. — Czyta mi pan w myślach — uśmiechnęłam się z wdzięcznością. Mężczyzna przyjął jeszcze zamówienie od Milly i Luci, po czym zniknął między stolikami. — Dobrze, skoro mamy spędzić ze sobą trochę czasu proponuję żebyśmy opowiedzieli o sobie — zaproponował Luca. — Wow, nie użyłeś żadnego włoskiego słowa, proponuję to uczcić! — Milly znów dogryzała chłopakowi. Ciekawe, kiedy w końcu się pokłócą. Tym razem to Luca rzucił Milly mordercze spojrzenie. — O czym to mówiliśmy? — okularnica zmieniła temat o sto osiemdziesiąt stopni. — Luca, nie mogę doczekać się 407
twojej opowieści. Na pewno jest, jakby to powiedzieć... fascinato? Absoluto imponente? By przekonać go o bezmiarze swojej ciekawości, oparła łokcie na stole i podpierając policzki, zaczęła intensywnie wpatrywać się w chłopaka. Parsknęłam, próbując powstrzymać wybuch śmiechu, który byłby zupełnie nie na miejscu, zwłaszcza tutaj, w tej eleganckiej restauracji, która powoli zapełniała się gośćmi. Całe szczęście Luca kompletnie zignorował docinki Milly i zaczął opowiadać. — No dobrze. Moja historia nie będzie zbyt długa. Mój tata jest rodowitym Italiano9 — Milly śmiesznie wywróciła oczami, lecz nie odezwała się ani słowem — i poznał moją mamma10, gdy wraz z rodziną przyjechała do Milano na vacanza11. Gdy się pobrali zamieszkali w małej posiadłości w Milano, mieszkałem tam do piątego roku życia. Później przeprowadziliśmy się do Nowego Jorku. — Mieszkasz w Nowym Jorku? — z podekscytowania aż podskoczyłam na krześle. Może myśl o ponownym odwiedzeniu tego miasta nie była jednak taka bezsensowna. — Bellissima, musisz kiedyś koniecznie mnie odwiedzić i zobaczyć Central Park jesienią, jest po prostu nie z tej ziemi. Ty też Milly. Twoja kolej, opowiadaj o sobie. Dziewczyna westchnęła głośno. 9 Italiano (wł.) - Włoch 10 Mamma (wł.) - mama 11 Vacanza (wł.) - wakacje 408
— Moja opowieść jest nieco bardziej skomplikowana. Moi rodzice nie są bogaci i nigdy nie byłoby ich stać na taki rejs. Ufundowała mi go moja babka, Lady Genevieve. Jest niesłychanie bogata, mieszka w małym dworku w Anglii. Pomijając jej starego pudla jest tam całkiem sama. Mój dziadek Jefferson zmarł dziesięć lat temu. Mimo, że odwiedzam babcię dwa razy w roku, to cały czas nalega żebym się do niej przeprowadziła, ale to zupełnie nie moja bajka. Luksusy zupełnie mnie nie bawią, jestem typem naukowca, nie młodej hrabiny. — To szalenie interessante12. Mogłabyś być spadkobierczynią niezłej fortuny — ekscytował się Luca. — I sierocińca, co nie bardzo jest mi na rękę — stwierdziła z niezadowoleniem Milly. Drgnęłam słysząc słowo „sierociniec”. — Jak to? — zmarszczyłam brwi. — Moi dziadkowie są patronami jednego z najlepszych domów dziecka w hrabstwie. To tak jakby taka tradycja i dziadkowie chcą, żeby spadkobierca koniecznie ją podtrzymywał. A to wiąże się z doglądaniem wszystkich spraw z tym związanych, a moim marzeniem nie jest utknąć w Anglii i zajmować się biednymi sierotami, tylko prowadzić badania naukowe w największych laboratoriach na całym świecie. A ty Jane? Jaka jest twoja historia? Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, czy chociażby 12 Interessante (wł.) - interesujące 409
pomyśleć zjawił się kelner z naszymi śniadaniami. Postawił przede mną tacę z parującą jajecznicą, jeszcze ciepłymi małymi bułeczkami, małą porcją sałatki owocowej, sokiem pomarańczowym i herbatą. — Chyba czytał mi pan w myślach. Bardzo dziękuję — uśmiechnęłam się do kelnera. — Proszę nie dziękować mi, tylko oficerowi Carey'owi — rzucił na odchodnym mężczyzna. Zatkało mnie totalnie, moja ręka z bułeczką zastygła w połowie drogi do ust. Ja wpatrywałam się w kelnera, a Luca i Milly we mnie. Teraz nie rozumiałam z tego nic. — Mio Dio!13 Musisz być chyba kimś ważnym. Sam Carey dba o twoje śniadania — nie dowierzał Luca, patrząc na mnie jakby właśnie zobaczył mnie po raz pierwszy. — Nie jestem nikim ważnym — ciągle próbowałam otrząsnąć się z szoku. — Właśnie o to chodzi. Wy oboje macie się czym pochwalić. Ty Luca pochodzisz z Włoch, masz wspaniałe korzenie, mieszkałeś w Mediolanie, a ty Milly masz bogatą babcię szlachciankę i właścicielkę dworu w Anglii. Ja nie mam się czym chwalić. A Careya poznałam całkiem przypadkiem, gdy wgniotłam mu obcas w idealnie wypolerowany but — co również nie było żadnym powodem do dumy. — Nie myśl, że tym nas zniechęcisz. Mów! — powiedziała Milly z ustami pełnymi owsianki. To ten typ, 13 Mio Dio! (wł.) - Mój Boże! 410
który zawsze zdrowo się odżywia. Po jej słowach o tym, że nie ma ochoty na zajmowanie się sprawami sierot, zastanawiałam się jak przyjmie wiadomość o tym, że ja również nią byłam, a właściwie nadal jestem. — Wychowałam się w domu dziecka — wyjawiłam cicho mając nadzieję, że może nie usłyszą. Nie było to coś czym lubiłam się chwalić, a już zwłaszcza przed półszlachcianką i Włochem pochodzącym z wielopokoleniowej rodziny z tradycjami. Luca nagle przestał przeżuwać, a Milly odłożyła łyżkę na tacę. Nie sądziłam, że te słowa wywołają aż tak duże poruszenie. — Ciąg dalszy wcale nie jest lepszy. Mój były chłopak był dilerem narkotyków i zabił dwie niewinne dziewczyny, a potem chciał zabić mnie, więc postanowiłam niepostrzeżenie zniknąć, co chyba mi się nie udało. Podczas ucieczki, w Chicago zepsuło mi się auto i stanęło na samym środku wyjazdu z remizy strażackiej. — I co, miałaś jakieś problemy? — zapytał z przejęciem Luca. Przerwał jedzenie i uważnie chłonął każde moje słowo. Zasada numer pięć: Skupiaj się na dobrych rzeczach, które już cię spotkały. — Nie, wręcz przeciwnie. Naprawili moje auto i zaopiekowali się mną, w szczególności komendant. Teraz mieszkam u jego siostry i pracuję w remizie, gotuję posiłki i 411
wykonuję drobne prace organizacyjne. Nie wyobrażam sobie życia bez tych ludzi. Bardzo się z nimi zżyłam. Dopiero po chwili zorientowałam się, że mocno ściskałam w dłoni serduszko, które otrzymałam w prezencie. — Z zawodu jestem meteorologiem, więc poza pracą w remizie współpracuję z burmistrzem nad pewnym projektem. Aktualnie jestem na urlopie, ale jak tylko wrócę do miasta zabieram się z powrotem do roboty. — A jak znalazłaś się tutaj? — dopytywała się Milly, która coraz szybciej pochłaniała jedzenie. Widać moja opowieść była jak dobry film w kinie. Wyglądało na to, że musiałam zapomnieć na chwilę o zasadzie numer dwa. — W remizie pracuje pewien chłopak... — zaczęłam. — Oho! — przerwał mi Luca. — No co? — zdziwiłam się. — Powiedziałam coś nie tak? — Sposób w jaki zaakcentowałaś słowo „chłopak”... — Luca, nie baw się w psychologa, tylko daj mi dokończyć. — Przepraszam. — Więc...w remizie pracuje pewien chłopak, który ma dziewczynę. Ojciec tej dziewczyny ma znaną na całym świecie sieć pięciogwiazdkowych hoteli i jest bardzo bogaty... Royal Rocher, czy coś takiego. Tak się złożyło, że nasz wspólny szef w tym samym czasie zmusił nas do pójścia na 412
urlop. Brandon i Amber postanowili wykorzystać to i popłynąć razem z przyjaciółmi, mnie również zaprosili. Właściwie to ufundowali mi tą wycieczkę. Mnie nie byłoby nawet stać na ubrania, które mam na sobie. Prawie wszystko dostałam od Amber. — To bardzo miłe z jej strony — Milly chyba nie do końca wierzyła w tą wyidealizowaną wersję, którą właśnie im opowiedziałam. — Prawda? Również tak uważam — nie do końca było to prawdą. — Są gdzieś tutaj? Może moglibyśmy ich poznać? — zaproponował Luca. Zły pomysł! Okropny! — Płyną inną klasą, więc jedzą w Queens Grill. „Pomyłka” Amber naprawdę ułatwiła mi w tym momencie życie. — Rozumiem — powiedziała Milly z zamyśleniem. Miałam wrażenie, że wyczuwa, że nie powiedziałam jej wszystkiego. — Macie jakieś plany na dzisiaj? — zapytałam. Zasada numer sześć: otaczaj się ludźmi, w samotności nie powstrzymasz się przed przywoływaniem wspomnień. — Spójrzcie, wychodzi słońce — Milly wskazała na widok za oknem. — Może pójdziemy na basen? — zaproponowała. — A nie jest na to trochę za zimno? — wzdrygnęłam się. 413
— Nie musimy pływać. Chętnie zażyję nieco świeżego morskiego powietrza — powiedział Luca tonem postaci z szekspirowskiego dramatu. — A więc chodźmy — zaproponowałam, bo zauważyłam, że wszyscy skończyliśmy już jeść. — Wstąpię jeszcze do mojego pokoju po sweter. — Pójdę z tobą — zaoferowała się Milly. — Spotkamy się za dziesięć minut w lobby, dobrze? Luca przytaknął głową dopijając resztkę kawy. Gdy weszłam do kajuty oprócz swetra wrzuciłam do torebki książkę, którą poleciła mi Jennifer, a którą zaczęłam czytać podczas pobytu w szpitalu. Niestety, od tamtej pory nie miałam czasu, żeby ją dokończyć. Po kwadransie stałam na drewnianych deskach siódmego pokładu z tyłu statku. Widok był niesamowity, dookoła nic oprócz wody. Mimo, że pogoda niezbyt sprzyjała zwolennikom wypoczynku na świeżym powietrzu, na leżakach wylegiwało się sporo ludzi. Znalazło się również paru śmiałków, którzy pomimo dość niskiej temperatury, zażywali kąpieli w basenie. Milly i Luca wybrali leżaki w miejscu, z którego mieli doskonały widok na basen i wszystkich pasażerów. Milly usiadła po mojej lewej stronie a Luca po prawej. — Nie macie nic przeciwko? — zapytałam wyciągając książkę. — Oczywiście, że nie, bellissima — odpowiedział Luca, 414
wyraźnie zadowolony moim zainteresowaniem literaturą. Wsadziłam więc nos w książkę, choć czytanie wcale nie było takie proste, gdy miało się nad głową dwóch „starych” plotkarzy.
415
R O Z D Z I A Ł 5 0. Obiecałam mu
_______________________________________
— Widzisz tę kobietę z dzieckiem? — No, a co? — Myślę, że ma romans. — Co?! Z kim? — Z tym gościem przy barierce. Tylko na nich spójrz. Te dwuznaczne uśmiechy, te tajemnicze spojrzenia... Eryk udał się do domu blady i posępny. Nie przypuszczał nigdy by człowiek mógł tak cierpieć, jak on cierpiał obecnie. Co miał począć? Wydawało mu się nieprawdopodobieństwem wieść życie dalej – czym miało być życie bez Klimeny? Ból szarpał jego duszę pozbawiając go sił, a młodzieńcza
416
nadzieja przemieniła się w jego sercu w gorycz i żal.* — Spójrz, ten starszy pan wygląda jakby miał chorobę morską. Myślisz, że powinniśmy zasugerować mu odsunięcie się od barierki? — Zdecydowanie! A ten jego garnitur jest chyba z zeszłego wieku. — Ten krój był popularny w latach sześćdziesiątych. Mój dziadek miał chyba identyczny! Nie potrafił nigdy potem powiedzieć, jak przeżył tę niedzielę i w jaki sposób pełnił w poniedziałek swe zwykłe obowiązki. Przekonał się, ile człowiek może przecierpieć i mimo to żyć dalej i pracować. Miał wrażenie, że jego ciało jest automatem, poruszającym się i mówiącym bez współudziału jego woli, podczas gdy zamknięty w nim udręczony duch doznawał mąk, które wycisnęły na nim niezatarte piętno. — Patrz na tą dziewczynę! Wygląda jak supermodelka. Chciałabym mieć takie ciało jak ona. — Przecież masz, tylko w mniejszym rozmiarze. — No właśnie, widziałeś kiedyś karła na wybiegu? — Wiesz, zawsze możesz zapoczątkować nowy trend. — Luca, ty jak coś powiesz... Eryk przyszedł do sadu. Nie spodziewał się zastać tam Klimeny, gdyż przypuszczał, że będzie unikała tego miejsca, *
Fragment powieści autorstwa Lucy Maud Montgomery pt. „Dziewczę z Sadu”. 417
aby go nie spotkać. Lecz nie mógł przebywać z dala od sadu, choć myśl o nim była jedną więcej udręką. Erykiem miotały dwa sprzecznie uczucia. Pragnął gwałtownie nie zobaczyć go już nigdy więcej, a jednocześnie nie mógł pogodzić się z tym, by odjechać i opuścić ów dziwny stary sad, gdzie poznawał swą ukochaną i starał się o nią, gdzie widział jak rozkwitała w jego oczach, niczym rzadki kwiat i krótkim czasie stała się jeszcze bardziej uroczą kobietą. — Milly, spójrz na tego blondyna, byłby idealny dla ciebie. Pasujecie do siebie. — Ten mięśniak? Nie, dziękuję. — Ale popatrz tylko jakie ma inteligentne spojrzenie! — I ty niby z takiej odległości to widzisz? — No tylko spójrz. Patrzy na ciebie! Uśmiechnij się! No dalej, na co czekasz?! — Jeszcze głośniej, na pewno cię nie słyszy! Eryk przechadzał się po sadzie smutny i zgnębiony, a w końcu usiadł na pochylonej żerdzi płotu w cieniu zwisających gałęzi jodły. Tutaj oddał się bolesnemu rozpamiętywaniu, pełnemu gorzkiej słodyczy, przeżywając na nowo wszystko, co wydarzyło się w tym sadzie, odkąd spotkał tu po raz pierwszy Klimeny. Był tak pogrążony w myślach, że nie zdawał sobie zupełnie sprawy z tego, co się wokół niego działo. Nie widział nawet Klimeny, która nadchodziła powoli i ukazała się na zakręcie dróżki, wysadzanej dzikimi czereśniami. — Dziewczyno, zrobisz coś oprócz łypania na niego 418
spod tych grubych okularów? — Masz coś do moich okularów? Poza tym, niby co miałabym zrobić twoim zdaniem? Rozebrać się i wskoczyć z nim do basenu? — A dlaczego by nie? — A może jeszcze mam podać mu się na tacy? Młoda dziewczyna przyszła do sadu, chcąc ukryć swoją boleść – o ile to było w ogóle możliwe. Nie obawiała się spotkać tam Eryka. Wieczorem nie przyszłaby sama do sadu, choć tęskniła za nim nieustannie. Sad i wspomnienia – oto wszystko co jej obecnie pozostało. Wydawało się, że przez tych kilka ostatnich dni przeżyła lata całe. Piła z kielicha bólu i cierpienia. — Luca patrz! — krzyknęła mi Milly prosto do ucha, a ja spojrzałam na nią karcąco. Jednak ona nic nie robiła sobie z mojego oburzenia, gdyż była zajęta obserwowaniem czegoś w oddali z otwartymi ustami. Spojrzałam na Lucę – jego mina mówiła sama za siebie. Oboje byli jak zaczarowani. Podążyłam za ich wzrokiem chcąc przekonać się, co było na tyle fascynujące, że ucięło ich plotkowanie. Cóż, mnie również zatkało, chyba nawet szybciej niż ich, bo oto z basenu wyłaniał się półnagi Brandon niczym grecki bóg z morskiej piany. Jego ociekające wodą ciało błyszczało w słońcu, które zdecydowało się wyjrzeć na moment zza chmur. Przeczesał dłonią mokre włosy, które opadały mu na 419
czoło. Ten gest był tak naturalny, że aż niedorzecznie uroczy. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że blondyn, o którym mówił Luca to Kevin, również półnagi i także ociekający wodą. Widok Brandona przyprawił mnie o palpitacje serca, wcale nie dlatego, że nie miał na sobie nic oprócz czarnych kąpielówek. Co on tutaj w ogóle robił? Jak to możliwe, że statek jest tak gigantyczny, a my musieliśmy wybrać to samo miejsce o tej samej porze? Z powrotem zasłoniłam się książką, bo im dłużej patrzyłam na Brandona, tym szybciej zapominałam jakie postanowienia poczyniłam dzisiejszego ranka. Zamknęłam oczy i głęboko wdychałam orzeźwiające morskie powietrze i próbowałam uspokoić pędzące na oślep serce. Zastanawiałam się, czy kiedykolwiek przestanę reagować na niego w ten sposób. — Milly, spójrz na te blizny. Są okropne. Powinien coś z nimi zrobić. Ktoś kto ma takie ciało nie może wyglądać od tyłu jak nieudany eksperyment Frankensteina. Słysząc słowa Luci nie mogłam powstrzymać się od spojrzenia. Opuściłam nieco książkę. Luca miał rację. Na plecach Brandona odcinała się duża jasnoróżowa blizna – pamiątka po jego nie tak dawnym wypadku. W mojej głowie jak błyskawice zaczęły przelatywać obrazy, wspomnienia. — Daj spokój, ona nie jest okropna. Jest piękna. 420
Nie zdawałam sobie sprawy, że powiedziałam to na głos, dopóki nie poczułam na sobie ciężaru spojrzenia Luci. — Żartujesz sobie? Przecież on nie jest jakimś starożytnym herosem, żeby sobie zostawiać pamiątki po bohaterskich wyczynach — stwierdził uszczypliwie. Pomimo naszej wczorajszej sprzeczki nagle poczułam przemożną potrzebę stanięcia w obronie Brandona, tak jak on bronił mnie kiedyś przed Amber. — Luca, jak sądzisz, czy uratowanie dwójki małych dzieci z zakleszczonego płonącego auta, które w każdej chwili może wybuchnąć, jest bohaterskim czynem? Chłopak chyba nie bardzo wiedział do czego zmierzam. — Myślę, że tak, ale o co ci teraz chodzi? Odetchnęłam głęboko. — Ten chłopak ma na imię Brandon, jest strażakiem. — Czekaj, ty go zna... — Nie przerywaj mi! Brandon jest strażakiem, a ta blizna to dowód jego odwagi. Prawdziwi bohaterowie nie paradują w pelerynach. — Jane — Milly zaczęła gwałtownie potrząsać moją ręką — on tu idzie. Zrób coś. Nie odpowiedziałam nic, bo gdybym rzekła choć słowo Luca i Milly usłyszeliby mój roztrzęsiony głos. Nie spojrzałam również na Brandona, choć z każdą sekundą był coraz bliżej nas. Gdybym spojrzała – uciekłabym. Spokojnie, zasada numer siedem: nie rób scen, życie to 421
nie film. Oparłam się wygodnie i znów sięgnęłam po książkę. Oczywiście nie miałam zamiaru jej czytać, musiałam jedynie odwrócić moją uwagę od Brandona. Otworzyłam ją na przypadkowej stronie i przebiegłam wzrokiem parę linijek. Ulegając odruchowi czułości, którego nie mógł pohamować, Eryk objął ją ramieniem i ucałował jej czerwone, drżące usta. (…) Słodycz tego mimowolnego pocałunku pozostała na wargach Eryka i upajała go, gdy podążał ku domowi. Wiedział, że pocałunek ów uczynił z Klimeny kobietę. Czuł, że oczy jej nie spojrzą już nigdy w jego oczy, z taką jak dotąd niezmąconą szczerością. Kiedy spojrzy w nie następnym razem, zobaczy w nich świadomość tego pocałunku. Cholera! Dosyć tego! Zacisnęłam mocno zęby i jednym szybkim ruchem rzuciłam książką w Lucę. — Zabierz to ode mnie. Cóż, nie zauważyłam, że dosłownie w tym samym momencie stanął przede mną Brandon, całe szczęście w koszulce. Na nieszczęście w koszulce, która przykleiła się do jego niedokładnie wytartego ciała. Spojrzał zdziwionym wzrokiem widząc moje nieco agresywne zachowanie. — Cześć — odezwałam się pierwsza. 422
Spojrzałam na niego przelotnie, bo dłuższy kontakt wzrokowy był teraz kiepskim pomysłem. — Cześć. Jak się czujesz? A jak twoim zdaniem powinnam się czuć?! — Świetnie — starałam się, żeby ironia w moim głosie była jak najmniej słyszalna, choć i tak miałam wrażenie, że średnio mi to wyszło. Czułam wyrzuty z powodu mojego niemalże niegrzecznego zachowania, bo w jego głosie wyczuwałam szczerą troskę. I jak tu nie mieć mętliku w głowie? Chyba byłoby mi łatwiej, gdyby jednak miał mnie kompletnie w nosie. — Przedstawisz mi swoich nowych przyjaciół? Jak słusznie zauważyłeś to są moi przyjaciele, nie twoi. — Milly O'Sullivan i... — Luca Castellano — wstał z leżaka tak szybko, że przestraszony Brandon cofnął się do tyłu, po czym energicznie wyciągnął w jego stronę dłoń, szczerząc się przy tym jakby mu za to płacili. — Miło cię poznać, ciebie również Milly — uśmiechnął się Brandon, ignorując zupełnie dłoń Luci. Jego entuzjazm mógł przerażać. Spojrzałam na Milly, która maślanym wzrokiem pokiwała mu ręką. Oboje byli nim oczarowani. Nie znali całej prawdy, więc ciężko im się dziwić. — Masz jakieś plany na wieczór? — zapytał. 423
Nawet jeśli mam, to już chyba nie twoja sprawa. — Nie wiem jeszcze. Dlaczego pytasz? Wymiana zdań między nami była po prostu żenująca. Ciężko było mi uwierzyć, że jeszcze niedawno byliśmy najlepszymi przyjaciółmi. Teraz ledwo mogliśmy ze sobą rozmawiać. — Wybieramy się wieczorem do klubu, będzie też Kevin i bliźniaczki. Może pójdziecie z nami? Słyszałem, że mają zorganizować karaoke. — No nie wiem — zawahałam się. — Miałam już inne plany na wieczór . Guzik prawda! — Kocham karaoke! — krzyknął Luca, klaszcząc szybko w dłonie jak małe dziecko. Spojrzeliśmy na niego zdezorientowani. Pod wpływem naszych karcących spojrzeń uśmiech powoli znikał z jego twarzy, aż w końcu niezręcznie chrząkając usiadł na swoim miejscu. Brandon zasępił się widząc moje niezdecydowanie. — Mieliśmy nadal być przyjaciółmi. Obiecałaś mi — powiedział przyciszonym głosem. Kątem oka obserwowałam Lucę i Milly, którzy nie mieli pojęcia o co chodzi. Z rozdziawionymi ustami wpatrywali się to we mnie, to w Brandona. Czytanie z naszych kamiennych twarzy nie wychodziło im zbyt dobrze. Fakt, obiecałam mu. Jednak plan nie przewidywał tak 424
szybkiego naprawienia naszych relacji. No dobra, zasada numer osiem: Napraw co możesz naprawić, zresztą daj sobie spokój. — Gdzie i kiedy? — zapytałam konkretnie, bo gdybym zastanawiała się dłużej, z pewnością bym odmówiła. Pragnienie utrzymywania z nim jakiegokolwiek kontaktu było jednak głośniejsze niż szepty w mojej głowie, mówiące że to będzie bardzo bolało. — Klub G32, o dwudziestej – odpowiedział. Ta ulga na jego twarzy była dziwna. — Będziemy tam. Uśmiechnął się nieznacznie, po czym skinąwszy głową na pożegnanie odszedł w stronę Kevina. Spojrzałam jeszcze raz na moich towarzyszy – widziałam po ich minach, że będę im winna wyjaśnienia.
425
R O Z D Z I A Ł 5 1. Samotne dusze
_______________________________________
— Milly, powiedz mi, dlaczego ja się zgodziłam? — to pytanie zadawałam sobie w myślach już od ładnych paru godzin. Przecież nie tego chciałam. Odwyk polega na unikaniu, a nie podawaniu sobie jeszcze większej dawki. — Bo — Milly zaczęła przeciągle, uśmiechając się przy tym jak mała dziewczynka — Brandon to świetny facet, któremu się podobasz i który podoba się tobie i bylibyście genialną parą i ja zamierzam być świadkiem na waszym ślubie Posłałam jej niemalże mordercze spojrzenie. Przez prawie trzy godziny wbijałam jej do głowy, dlaczego związek
426
z Brandonem to obecnie bardzo kiepski pomysł. Wciąż nie docierało to do niej i jak widziałam nie miała najmniejszej ochoty przyjąć tego do wiadomości. Najwyraźniej chciała przejść przez fazę wyparcia za mnie. — Pomożesz mi z włosami? — zapytałam, podając jej lokówkę. Usiadłam przed toaletką na niskim stołku. — Wasza dwójka ma jakieś dziwne połączenie, którego nie jestem w stanie zrozumieć — Milly ponownie podjęła temat. — W niewyjaśniony sposób ciągnie was do siebie. Widzę przecież, jak na ciebie patrzy. Kiedy go poznałaś? Trzy, cztery miesiące temu? Mam wrażenie, że znacie się już całe lata. Jak na was patrzę, to wiesz co widzę? Dwie bardzo stare, samotne dusze. Jak zobaczyłam tą wymianę spojrzeń między wami, to pomyślałam sobie, że albo będziecie razem, albo do końca życia będziecie żałośnie nieszczęśliwi. Dzięki Milly, od razu mi lepiej! — Przecież już ci to tłumaczyłam — ramiona mi opadły, bo dziewczyna zachowywała się tak, jakby w ogóle mnie nie słuchała. — Nie zamierzam rozwalać jego związku, nawet jeśli jest nie wiadomo jak nieszczęśliwy. To po pierwsze. Po drugie pocałował mnie, bo ładnie wyglądałam. Uwaga, cytuję: „To wszystko przez tę sukienkę”. To ma być miłość? Milly, błagam cię! — I ty mu uwierzyłaś na słowo? — Milly przestała kręcić moje włosy i spojrzała prosto w moje lustrzane odbicie. 427
Jej spojrzenie mówiło, że jestem totalną idiotką. I w sumie – miała rację. — Dlaczego niby miałby mnie okłamywać? Pewności nie miałam. Miałam jedynie nadzieję, że tego nie zrobił i pomimo wszystko był ze mną szczery. — Miał dwa wyjścia, albo skłamać albo powiedzieć prawdę, która rozwaliłaby jego pseudo-związek i dała tobie nadzieję, ale z jakiś powodów najwyraźniej nie chciał tego. Nie zrozum mnie źle, nie zamierzam go bronić, ale z jego strony sytuacja zdaje się być jeszcze bardziej skomplikowana niż z twojej. — Nawet jeśli, to po co zaczynał? Po co mnie całował? Bo wątpię żeby istniał inny powód poza „To wszystko przez tę sukienkę”. A jeśli związek z Amber mu nie odpowiada, to po co się męczy? Robi krzywdę nie tylko sobie, ale też mnie i Amber. Dla mnie sprawa była jasna i prosta – Brandon po prostu był egoistą. — Jesteś zbyt surowa — powiedziała Milly z lekkim zaskoczeniem w głosie. — Nie sądzisz, że powinnaś mu trochę odpuścić? Dlaczego traktujesz go tak poważnie? Spotkasz jeszcze niejednego chłopaka, który zawróci ci w głowie. — Myślisz, że to dla mnie łatwe? — odwróciłam się, by spojrzeć jej w oczy, by mogła zobaczyć, że jednak się myli. — Sama przed chwilą mi powiedziałaś, że widziałaś jak 428
bardzo nas do siebie przyciąga, jak bardzo cierpimy bez siebie. Myślisz, że ja tego nie widzę? Że mnie to nie boli? Milly...Nie chcę bawić się z nim w podchody. Wolałabym, żeby nigdy mnie nie pocałował. Wolałabym podkochiwać się w nim po kryjomu, dostawać ataku serca na jego widok i posyłać mu głupkowate uśmieszki i żyć z nadzieją, że może kiedyś naprawdę mnie pokocha. Teraz, gdy go widzę, mam ochotę się ukryć. Chciałam się z nim tylko przyjaźnić. I tak to się skończyło. Nie mogę uwierzyć, że tak łatwo to zaprzepaściłam. To było o wiele lepsze niż chowanie się po kątach i unikanie jego wzroku. I wiesz co? Nie chcę innych! — Milly nagle stała się rozmazana. — Brandon nigdy, nawet przez chwilę, nie traktował mnie jak obcej. Miałam wrażenie, że ani razu nie dostrzegł we mnie żałosnej sieroty, jak prawie wszyscy dookoła. Zawsze traktował mnie jakbym była ważna, jakbym coś znaczyła, jakbym zasługiwała na to co najlepsze, choć ja nigdy tak o sobie nie myślałam... — po moich policzkach potoczyło się kilka łez, lecz w porę udało mi się powstrzymać wielki wybuch płaczu. Byłam rozgoryczona, bo zdawałam sobie sprawę, że cokolwiek byśmy nie zrobili by odbudować nasze relacje – tamten pocałunek będzie stanowił mur między nami. A ja go potrzebowałam, nie po to by żyć, ale by to życie miało jakiś sens. — Jane... Milly, wyraźnie poruszona moim monologiem, odłożyła 429
lokówkę na komodę, po czym uklękła przede mną, wzięła moje dłonie w swoje i ścisnęła je mocno. — Nigdy jeszcze nie byłam w takiej sytuacji jak ty, więc nie ukrywam, że trochę ciężko mi to pojąć. Ale cała reszta jest dla mnie jasna. Czego chcesz najbardziej na świecie? Spojrzałam na nią. Dziwne pytanie. Jednak z łatwością potrafiłam na nie odpowiedzieć. — Nawet nie próbuję marzyć o tym czego nie mogę mieć. Ale mogłam mieć wspaniałego przyjaciela i nadal pragnę go mieć — powiedziałam, choć w głębi duszy zaczęłam się zastanawiać, czy jego przyjaźń kiedykolwiek mi wystarczy. Widziałam, że Milly szykuje się do wygłoszenia dłuższej przemowy. W tej chwili byłam gotowa przyjąć każdą radę od osoby, która w przeciwieństwie do mnie, nie miała mętliku w głowie i potrafiła logicznie myśleć. W momencie, gdy nabrała powietrza rozległo się głośne walenie do drzwi. Zmarszczyłam brwi. Mam nadzieję, że to nie Brandon – drżałam na samą myśl o kolejnym spotkaniu z nim. Otarłam mokre policzki rąbkiem szlafroka. — Ja otworzę — zaproponowała Milly, za co byłam jej z całego serca wdzięczna. — Buonasera bellissimas!14 — ledwie Milly uchyliła 14 Buonasera bellissimas! (wł.) - Dobry wieczór, paniom! 430
drzwi usłyszałam w korytarzyku znajomy, donośny głos. Czułam, że już zaczyna boleć mnie głowa. Do pokoju wpadł rozpromieniony Luca, którego wygląd był w każdym calu perfekcyjny. Na jego stroju nie dostrzegłam nawet najdrobniejszego zagniecenia, a żaden włosek na głowie nie śmiał nawet sterczeć w inną stronę niż powinien. — Panie jeszcze nie gotowe? — oparł dłonie na biodrach, mierząc nas karcącym spojrzeniem. — No już, do roboty! Raz raz! — zaklaskał śmiesznie w dłonie. — Co zamierzacie przywdziać na ten jakże ekscytujący wieczór? Czujecie te emocje, to napięcie?! Uśmiech nie odklejał się od jego twarzy. Prawdę mówiąc, jego nieustanna wesołość zaczynała mnie już denerwować. No i ten jego styl mówienia rodem wyjęty ze średniowiecznych dramatów – przerażający. — Luca, może zdradzisz mi sekret twojego wiecznego dobrego nastroju — zaproponowałam nieco zgryźliwie, posyłając w jego kierunku znaczące spojrzenie. Niestety, ta delikatna aluzja do niego nie dotarła. — Naprawdę dziwię się, że świadomość spotkania pewnego szalenie przystojnego i elokwentnego młodzieńca nie poprawia ci humoru. No tak, znów zapomniałam, że Luca nie miał o niczym pojęcia. Czas nieco go uświadomić. Wstałam energicznie ze stołka, przez co biedna Milly o 431
mało nie oparzyła się gorącą lokówką. — Luca! Siadaj! — powiedziałam z taką ilością werwy jakiej nie było we mnie już od ładnych paru dni. Chłopak był tak zdziwiony, że nawet nie zaprotestował. Usiadł na brzegu łóżka miętoląc w dłoniach jedną z moich sukienek. Odetchnęłam głęboko parę razy, po czym skrzyżowałam ręce i zaczęłam mój wywód. — Po pierwsze wbij sobie do tej twojej pięknej główki, że Brandon woli kobiety. Po drugie ma dziewczynę. Po trzecie mimo tego, że ma dziewczynę – pocałował mnie, a potem moje życie legło w gruzach. Zapamiętaj to sobie! Nie odzywamy się do Brandona, nie rozmawiamy z nim, nie patrzymy w jego stronę i nie ekscytujemy się na jego widok! — Nie? — zapytał z miną małego dziecka, któremu właśnie zepsuła się zabawka. Co chwilę zamykał i otwierał usta jakby brakowało mu słów, a ja dalej mówiłam, coraz szybciej i szybciej, aż w końcu zrobiłam się czerwona, bo zabrakło mi powietrza. — Pocałował mnie i wszystko na co tak ciężko pracowałam, wszystkie moje wysiłki, by zdobyć jego sympatię i by nie widział we mnie tylko biednej sieroty bez grosza przy duszy – wszystko to poszło na marne. Wśród niewielu dobrych rzeczy jakie mnie spotkały, jego przyjaźń była dla mnie najważniejsza, a teraz nie mam nawet tego! Czułam, że w końcu wyrzuciłam z siebie to, co tak długo 432
siedziało mi w głowie. Opadłam bezsilnie na łóżko obok Luci. — Idźcie beze mnie — powiedziałam cicho, po dłuższej chwili. Naprawdę, nie wiedziałam już czego chcę. Luca zerwał się na równe nogi. — Nie ma mowy, bellisima, słyszysz? Nie mam zamiaru pozwolić, żebyś siedziała tutaj i użalała się nad sobą — powiedział wojowniczym tonem. — Ja również — Milly stanęła obok niego i teraz razem mierzyli mnie swoimi zdeterminowanymi spojrzeniami. — Pragniesz jego przyjaźni? To ją zdobądź! Chcesz czegoś więcej? Cóż stoi na przeszkodzie? Amber? Ona nie jest żadną przeszkodą! Rozumiem, gdyby byli chociaż zaręczeni, ale w takiej sytuacji? Nie widziałam, żeby spojrzał na tą swoją wspaniałą ukochaną choć w połowie tak ciepło jak patrzy na ciebie! Dziewczyno, zrozum to wreszcie. On chce tylko ciebie, tylko jeszcze o tym nie wie! — Milly, ty w ogóle ich jeszcze razem nie widziałaś, więc jak możesz wiedzieć jak na nią patrzy? — przypomniałam jej chłodno. Właśnie dotarło do mnie, że wszystko, co zdążyłam poukładać od przyjazdu do Chicago, znów się rozsypało. Układanie tego wszystkiego na nowo będzie żmudną pracą i nie byłam przekonana, czy mam na tyle siły, by ponownie się do tego zabrać. 433
— Rzeczywiście. Ale to i tak nie zmienia faktu, że jesteś dla niego ważna! — Popieram — wtrącił się Luca. — Wiem, że on nie chce cię stracić. Po prostu to wiem, nie pytaj dlaczego. Faceci wyczuwają takie rzeczy. Więc, zamierzam osobiście dopilnować, żebyś trafiła na tę imprezę i żebyś była najpiękniejszą dziewczyną na tym statku. Milly wchodzisz w to? — Tak jest, kapitanie! — Milly uśmiechnęła się od ucha do ucha. Westchnęłam głęboko, jednak po mojej twarzy przemknęło coś, co chyba można było nazwać uśmiechem. Przy tej dwójce nie mogłam się dłużej smucić. — A co kapitan zaleca przywdziać, w celu olśnienia pewnego wspaniałego młodzieńca? — zapytałam, choć czułam się jak totalna idiotka używając ulubionego stylu wysławiania się Luci. Miałam tylko nadzieję, że się nie zapomnę i nie zacznę tak mówić przy Brandonie. Chłopak zanurkował w moim komandorze. Widziałam tylko jego nogi, irokeza i ruszające się ubrania. — Werble poproszę! — usłyszałam zniekształcony głos dobiegający z wnętrza szafy. — Nie ma werbli? Nie? No trudno. Ta dam! — wyśpiewał, po czym wyskoczył z szafy z wielkim bananem na twarzy, zwalając przy tym kilka wieszaków. W jednej ręce trzymał czarną sukienkę, a w drugiej czarne sandałki, wysadzane srebrnymi cykoriami. 434
— Początkowo myślałem o stroju pod tytułem: „Rozważna i romantyczna”, jednak „Rozważna i seksowna” brzmi o niebo lepiej. Wzięłam sukienkę do ręki. Nie miała rękawów, ramiona okrywał delikatny przezroczysty materiał, a lekko rozkloszowany dół sięgający kolana bardzo mi odpowiadał. — Została tylko godzina, ubieraj się — polecił mi tonem wielkiego przywódcy Castellano. — Pora na ciebie, Milly — chwycił ją za ramiona i prowadząc przed sobą, wyprowadził z pokoju. — Zaraz do ciebie wrócę, bella! — krzyknął na odchodnym. Doceniałam jego zaangażowanie, ale nie wiedziałam czy to ma jakikolwiek sens. A może Brandon znowu mnie pocałuje, bo będę ładnie wyglądać? Chyba bym tego nie przeżyła. Dosłownie.
435
R O Z D Z I A Ł 5 2. Luca ma zawsze rację
_______________________________________
Koniec końców, przyjście do klubu było chyba dobrym pomysłem. Rytmiczna muzyka była tak głośna, że moje serce podskakiwało w jej rytm; zagłuszała wszystkie moje myśli, zarówno te pozytywne jak i negatywne. Odpoczynek od ciągłego rozmyślania zadecydowanie był mi potrzebny. Mój wzrok powoli przyzwyczajał się do fioletowego, przyćmionego oświetlenia i reflektorów, których kolorowe światło błądziło powoli po całej sali. Na kilku podwyższeniach rozstawionych w różnych punktach tańczyły skąpo ubrane dziewczyny.
436
Choć ludzie dopiero się zbierali, panował już mały tłok. Atmosfera była tu o wiele luźniejsza niż w innych miejscach na statku. Czułam, jak całe moje ciało, duszę i myśli ogarnia dziwna obojętność. Nawet widok Amber wkraczającej na salony (przywdzianej od góry do dołu w róż, z prostymi jak druty włosami i opalenizną podkreśloną przez kolejną warstwę samoopalacza, co mogłabym nazwać „strzaskaniem się na heban”) i lustrującej wszystkich swoim morderczym spojrzeniem, nie zrobił na mnie najmniejszego wrażenia. Ciągnący się za nią powiew chłodu mógł przyprawić każdego o gęsią skórkę. Wiatr powstały przez falowanie jej sztucznych rzęs z powodzeniem mógł zastąpić klubową klimatyzację. Jak wiadomo za królową zawsze podąża wierna i oddana świta, wsłuchująca się każdy oddech swej przywódczyni. Bliźniaczki wyglądały jak żywcem wyciągnięte z teledysku „Toxic” Britney Spears. Nie skłamałabym twierdząc, że praktycznie były nagie. Kątem oka dostrzegałam, jak kilku mężczyzna obdarza je „głodnymi” spojrzeniami. Stroje bliźniaczek skrzyły się w świetle klubowych świateł. Cała trójca drobiła zabawnie w kilkunasto-centymetrowych szpilkach. Gdybym ich nie znała, pomyślałabym, że to wszystko jest ustawione. Chciałabym powiedzieć, że dwaj panowie (a właściwie jeden z nich), którzy weszli zaraz za bliźniaczkami do klubu również nie zdołali wywołać u mnie żadnej reakcji, jednak 437
byłoby to perfidne kłamstwo. Widziałam, że Kevin nie jest zadowolony faktem iż musi oddychać powietrzem zakażonym głupotą. Gdy tylko dostrzegł mnie w gęstniejącym tłumie, uśmiechnął od ucha do ucha, spojrzał na jego „przewodniczki” i zrobił taką minę, jakby coś go bolało. Zaśmiałam się bezgłośnie. Stałam razem z Milly przy barze. Sączyłam powoli moją colę z cytryną i lodem, a w międzyczasie „pochłaniałam” Brandona wzrokiem. Nie wiem czemu, nagle poczułam przemożną potrzebę zapamiętania każdego szczegółu jego wyglądu, zachowania, gestów i uśmiechu. Gdy byłam sama poczyniłam całe listy postanowień mówiących o tym, że wezmę się w garść i na siłę będę próbowała być szczęśliwa, ale gdy tylko znów zobaczyłam Brandona wszystko to, co sobie przyrzekłam diabli wzięli. Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo nachalnie się w niego wpatruję, dopóki nie poczułam lekkiego kuksańca. — Przestań, to widać — skarciła mnie tak cicho jak to było możliwe, choć i tak miałam wrażenie, że usłyszeli ją wszyscy dookoła. Zagryzłam usta. Milly nagle złagodniała. — Ty naprawdę nie dasz rady bez niego — bardziej stwierdziła niż zapytała. Uśmiechnęłam się smutno, bo miała rację. Starałam się odpychać od siebie tą świadomość, że życie 438
bez Brandona nie byłoby już takie samo, jednak za każdym razem powracała i atakowała mnie ze zdwojoną siłą. W tej samej chwili dołączył do nas Luca. — Brandon prawie potknął się o własne stopy jak cię zobaczył — powiedział z zadowoloną miną stając jednocześnie obok Milly i uważnie szukając kogoś w tłumie. Odstawiłam szklankę z colą, chyba trochę za głośno i spojrzałam na Lucę z miną pod tytułem: „Skończ już”. — Ciekawe, że ja jakoś tego nie widziałam. Po za tym, czy to coś zmienia? Nie, nie zmienia nic. — Byłyście zbyt zajęte rozmawianiem, żeby to zauważyć. Zasada numer jeden: „Luca ma zawsze rację”. Zasada numer dwa: „Jeśli Luca nie ma racji, patrz zasadę numer jeden”. Wspaniale byście razem wyglądali, prawda Milly? — Luca, przeginasz — powiedziałam ostrzegawczym tonem, bo jeszcze parę słów, a pewnie znowu bym się rozryczała. Milly położyła mi ręce na ramionach i spojrzała głęboko w oczy. — Zamknij oczy, weź głęboki wdech — poleciła mi bardzo spokojnym głosem, choć kompletnie nie wiedziałam dlaczego. — Dobrze — pochwaliła mnie. — Jeszcze raz. Znów zrobiłam co mi kazała, choć wydawało mi się to trochę śmieszne. 439
— A teraz do dzieła — zręcznie obróciła mnie o sto osiemdziesiąt stopni i nagle pojęłam po co kazała mi oddychać. Tuż naprzeciwko mnie stał Brandon. Tlen, który przed chwilą zaczerpnęłam w płuca okazał mi się w tym momencie niezbędny, bo gdy tylko go zobaczyłam, tak blisko mnie, przestałam oddychać. Granatowy kolor koszuli, który zawsze przepięknie podkreślał kolor jego oczu, nie ułatwiał mi sprawy. Wciąż stałam jak zamurowana w niewielkiej odległości od niego. — Krwawą Mary i whiskey z colą, proszę — powiedział do barmana. Stał bokiem do mnie opierając się dłońmi o bar. Nie wiem czy mnie nie widział, czy po prostu udawał, że mnie tam nie ma. Miałam nadzieję, że to nie to drugie. — Krwawa Mary na pewno dla Amber. W każdą pełnię księżyca po kryjomu wypija krew niewinnych dziewczyn rzucających tęskne spojrzenia za jej lubym rycerzem. Myślisz, że powinniśmy ostrzec Jane? — usłyszałam za plecami komentarz Luci. Odwróciłam się do nich. — Nie dam rady — powiedziałam łamiącym się głosem. Zżerała mnie trema. Straciłam całą swobodę, z którą wcześniej mogłam z nim rozmawiać. Znów byłam tą samą dziewczyną, która uciekała przed Michaelem i trafiła do remizy, a na widok Brandona czerwieniła się jak głupia 440
nastolatka. — Dasz! — odpowiedzieli jednocześnie, po czym dwie pary rąk odwróciły mnie i popchnęły w jego stronę, tak że prawie na niego wleciałam. Teraz mnie zauważył. Odwrócił się z wyrazem lekkiego zdziwienia na twarzy. Poczułam się jakby ktoś odebrał mi umiejętność mówienia. Usilnie starałam się coś powiedzieć, ale żadne słowo nie wyszło z moich ust. — Cześć — powiedział w końcu. Odważyłam się spojrzeć na jego twarz i zatrzymać na niej wzrok. Był spokojny, w pełni świadomy wszystkiego co się między nami stało, ale spokojny i szczery. W pewnym sensie mi ulżyło. — Ładnie wyglądasz — rzucił, uciekając przed moim wzrokiem, ale zaraz chyba zdał sobie sprawę, że powiedzenie tego było kolosalnym błędem. Zamknął oczy i uśmiechnął się przepraszająco. O dziwo, rozbawiło mnie to. — Udam, że tego nie słyszałam — powiedziałam, starając się wyglądać na całkiem wyluzowaną. Jednak ciężko było mi zachowywać się normalnie, gdyż czułam, że nie potrafię znaleźć żadnego sensownego tematu do rozmowy. Do tego te jego oczy... — Całkiem udana impreza, nie sądzisz? — zapytał mnie chcąc, jak mniemam, jak najszybciej zmienić temat. 441
Rozmawianie o imprezie było bezpieczne. Żadnych podtekstów. — Mhm — przytaknęłam. — Cieszę się, że dałam się namówić. W jednej chwili doszłam do wniosku, że ta rozmowa była żałosna. Jeszcze parę dni temu byliśmy przyjaciółmi, mogliśmy powiedzieć sobie wszystko (no prawie wszystko), a teraz musieliśmy rozmawiać o imprezie, by nie wkroczyć na inny, bardzo niezręczny temat. Nasza rozmowa była taka... sztywna. Oboje niezbyt dobrze udawaliśmy osoby, którymi nie byliśmy. — Jak ci się tu podoba? — zapytał. — W sumie nie widujemy się zbyt często. — O mnie się nie martw. Poznałam nowych ludzi, dobrze się z nimi bawię — odparłam, gdyż w pewnym sensie naprawdę cieszyłam się z faktu, że nie muszę ciągle przebywać w towarzystwie szalonej świty Amber. Pokiwał tylko głową ze zrozumieniem. Znów wpatrywaliśmy się w siebie, jak te dwa głupie ciołki. Nie mogłam już tego znieść. Cholera! W końcu jesteśmy... Byliśmy przyjaciółmi! To nie może tak wyglądać! Nie chcę go stracić. Nie w ten sposób. Musiałam mieć pewność, że zrobiłam wszystko co tylko mogłam. Z głośnym westchnieniem zaczęłam obserwować 442
kryształki, które pięknie mieniły się na moich butach, przy okazji zauważając, że Milly i Luca obserwowali każdy nasz ruch. — Posłuchaj — zaczęłam, próbując pozbierać myśli w celu powiedzenia czegoś sensownego. — Przepraszam cię, za moje zachowanie wczoraj. Chciał coś odpowiedzieć, ale nie dałam mu dojść do słowa. — Poczekaj, daj mi skończyć — poprosiłam. Mówiłam tak spokojnym tonem, jakbym przed imprezą zażyła wagon relanium. — Wiem, jak to wyglądało. Wiem, że mogłam powiedzieć coś co cię zraniło. Ale przemyślałam to. Jane? Wcale tego nie przemyślałaś! — Nie chcę, żebyś czuł się winny. I nie chcę stracić twojej przyjaźni, bo to jedna z najlepszych rzeczy jakie mnie w życiu spotkały. Jane! To nie tak miało być! Odważyłam spojrzeć się na niego. Wydawał się być mocno zaskoczony moimi słowami. Chyba był przekonany, że za wszelką cenę będę unikać tego tematu. Ale musiałam to zrobić. Musiałam o niego walczyć. — Bardzo się cieszę, że tak mówisz — powiedział, tak jakby z ulgą w głosie. — Naprawdę nie chciałem tego zepsuć — zapewnił mnie ciepło, po raz pierwszy od paru dni nie unikając mojego wzroku. 443
— Wiem — odpowiedziałam, uśmiechając się nieco. Brandon już zaczął otwierać usta, żeby coś jeszcze odpowiedzieć, ale z oddali dobiegł nas przesłodzony głos Amber. — Cóż... Muszę już iść — stwierdził, lustrując wzrokiem jakiś obiekt znajdujący się za moimi plecami. — Baw się dobrze. — Ty też. Brandon uśmiechnął się do mnie przepraszająco, wziął wcześniej zamówione drinki stojąco obok niego od dłuższego czasu, odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę utlenionej czupryny Amber. Kiedy tylko znikł z mojego pola widzenia, głośno odetchnęłam. Cieszyłam się, że miałam tą rozmowę za sobą. DJ zdecydował się w końcu rozkręcić imprezę — Witam wszystkich bardzo serdecznie — odezwał się wesołym głosem, na co odpowiedział mu zadowolony tłum klaszczących i wiwatujących gości. Przy każdym słowie jego afro podskakiwało śmiesznie, a żółta koszulka sprawiała, że rzucał się w oczy. — Z pewnego źródła doszła mnie informacja, że nie możecie już doczekać się głównej atrakcji dzisiejszego wieczoru — tu zrobił dłuższą pauzę dla wzmocnienia efektu. — Z przyjemnością ogłaszam więc, że bitwę na głosy czas zacząć! Myślę, że naprawdę jest o co zawalczyć. Po występie wszystkich uczestników, każdy z was będzie mógł 444
anonimowo zagłosować na swojego faworyta. Osoba z największą liczbą głosów wystąpi już za dwa dni na Royal Prom, który jest organizowany podczas każdego rejsu do rodzinnego Southampton. Wyniki głosowania ukażą się już jutro w pokładowej prasie. A tymczasem mamy już pierwsze ochotniczki. Przywitajcie je gorącymi brawami! Przed wami Chelsea i Kellsy w utworze „Toxic”!
445
R O Z D Z I A Ł 5 3. Love me like you do
_______________________________________
Tłum zgromadzony w klubie zareagował bardzo entuzjastycznie. Chyba nikt nie wyczuwał jeszcze zbliżającej się katastrofy. Milly przytrzymała się mojego ramienia, jakby właśnie dostawała ataku serca. — Błagam, powiedzcie mi, że ja śnię! — W takim razie śni nam się to samo! — Czekajcie, zbieram szczękę z podłogi — powiedział Luca, który na widok bliźniaczek najwyraźniej doznał poważnego wstrząsu. Jego zmysł estetyczny i wrodzone poczucie prawdziwego piękna właśnie otrzymały potężny cios.
446
Staliśmy nieruchomo przy barze wpatrując się w bliźniaczki, które weszły na scenę, trzymając w ręku wysadzane diamencikami mikrofony, pasujące idealnie do ich kostiumów. Teraz już rozumiałam, dlaczego je założyły. Nie podzielaliśmy zapału otaczającego nas tłumu, który najwyraźniej był spragniony jakiejkolwiek rozrywki, niezależnie od tego, jaka by ona nie była. Spojrzałam ukradkiem na Amber. Jej mina mówiła sama za siebie. Miałam wrażenie, że właśnie w tym momencie podjęła decyzję o całkowitym wyparciu się znajomości z bliźniaczkami. Prawdę mówiąc, ten jeden jedyny raz, wcale nie byłam tym zdziwiona. — No to jedziemy! — krzyknęła do mikrofonu Kellsy. A może Chelsea? Dziewczyny próbowały zachowywać się jak dwie wielkie divy. Najwyraźniej kompletnie nie zdawały sobie sprawy z braku wokalnego talentu, co było jeszcze bardziej komiczne. Musiałam przysłonić usta dłonią. Nie chciałam, żeby zobaczyły, że się z nich śmieję, choć pewnie i tak niewiele by je to obchodziło. Pierwsze dźwięki jakie wydobyły się z ich ust sprawiły, że miałam ochotę włożyć zatyczki. Głosy dziewczyn były wysokie i piskliwe. Ledwo nadążały za rytmem, o śpiewaniu na dwa głosy miały zerowe pojęcie, a o trafianiu w nuty pewnie nigdy nie słyszały. Cóż, szkoda, że zabrakło osoby, która mogłaby im uświadomić, że ten występ był bardzo złym pomysłem. 447
— Baby, can't you see, I'm calling. A guy like you should wear a warning. It's dangerous. I'm falling.* Luca nie wytrzymał. Parsknął długo powstrzymywanym śmiechem, po czym zgiął się w pół nie mogąc ustać na nogach. Niestety, to było zaraźliwe. Już po chwili widziałam wszystko przez łzy, a przez niekończący się atak spazmatycznego śmiechu ledwo mogłam oddychać. — With the taste of your lips I'm on a ride. You're toxic, I'm slippin' under with a taste of the poison paradise. I'm addicted to you. Don't you know that you're toxic?# Milly widząc „seksowny” taniec bliźniaczek, oparła się o bar, nie mogąc utrzymać pionowej pozycji o własnych siłach. A ja w przypływie kolejnej fali łez postanowiłam zrobić coś szalonego. Tłum zdawał się w ogóle nie zauważać totalnego braku muzycznych zdolności bliźniaczek. Wszyscy, zgodnie jak jeden mąż, podskakiwali do rytmu i krzyczeli razem z dziewczynami. Postanowiłam zrobić to samo. Zanim ktokolwiek zdążył mnie powstrzymać, wmieszałam się w tłum. Już po chwili energicznie zarzucałam włosami to w jedną to w drugą stronę i z zapałem śpiewałam z bliźniaczkami: — With a taste of your lips I'm on a ride. You're toxic, * #
Tłum. Kotku, czy nie widzisz, że wołam. Facet taki jak ty powinien nosić ostrzeżenie. To niebezpieczne. Spadam. Tłum. Ze smakiem twoich ust jestem na przejażdżce. Jesteś toksyczny, wyślizguję się ze smakiem trującego raju. Jestem uzależniona od ciebie. Czy nie wiesz, że jesteś toksyczny? 448
I'm slippin' under with a taste of the poison paradise. I'm addicted to you. Don't you know that you're toxic? Brandon. Jego zapach. Jego usta na moich. Nasze dłonie splecione razem. Ponownie. Tego właśnie pragnęłam... Poczułam czyiś oddech na szyi. Odwróciłam się. Stał za mną uśmiechając się tajemniczo, wzrok miał nieodgadniony, a spojrzenie bez dna. Tłum wokół nas robił się coraz gęstszy. Chwycił mnie za rękę i pociągnął w swoją stronę. Jego spojrzenie kryło w sobie jakąś tajemnicę, jakby to, co robił było zakazane i nikt, a zwłaszcza Amber, nie powinien się o tym dowiedzieć. Z początku niepewnie, onieśmielona jego bliskością i pewnością siebie, zmusiłam swoje biodra do kołysania w takt muzyki i ruchów Brandona. Z czasem jednak moje ciało zapomniało o jakichkolwiek ograniczeniach i już nie myśląc o niczym w pełni dałam się pochłonąć tej jedynej zapewne możliwości spędzenia z nim choć kilku chwil, z dala od zabójczego wzroku Amber. Nie liczyło się dla mnie, że ktoś może nas zobaczyć, byliśmy tylko my. Jego ręka delikatnie, a za razem pewnie spoczywała na mojej talii. Jego dotyk sprawiał, że po całym moim ciele, tylko z tego miejsca rozchodziła się fala przyjemnego gorąca. Chciałam, aby 449
chwila ta trwała bez końca. Ze snu wyrwał mnie głos DJ-a, który poinformował że występ bliźniaczek dobiegł końca. Tak. Jasne. Oczywiście! Dziękuję ci moja nieogarnięta wyobraźnio! Znowu pokazałaś na co cię stać! Próbując ukryć ogarniające mnie zmieszanie, spuściłam wzrok i przeciskając się przez ciasny tłum skierowałam się z powrotem w stronę baru. Zaczerwieniłam się na samo wspomnienie tego, co właśnie sobie uroiłam. — Gdzieś ty się podziewała?! — Milly naskoczyła na mnie, gdy tylko pojawiłam się w zasięgu jej wzroku. — Przepraszam, chyba trochę mnie poniosło — uogólniłam, bo nie zamierzałam się przyznać do moich psychicznych wizji. — Trochę? Żartujesz? Wyglądałaś jakbyś się naćpała — dziewczyna nie owijała w bawełnę. Może i lepiej. — Jesteś pewna, że wszystko w porządku? Chcesz stąd wyjść? — Nie, zostańmy. Dobrze się bawię. — Uf, co za emocje! Dziękujemy Chelsea i Kellsy za niezwykle energetyczny występ — DJ znów przejął kontrolę nad imprezą. — Czas nieco zwolnić i zebrać siły na dalszą część zabawy. Jest może na sali jakiś ochotnik? Nie? To zaraz się znajdzie. 450
Na znak chłopaka, po sali zaczęło krążyć światło reflektora, w celu wyłonienia kolejnej osoby mającej zaśpiewać na scenie. Odwróciłam się, by poprosić barmana o szklankę wody, bo od moich dzikich tańców zupełnie zaschło mi w gardle. W momencie, gdy zobaczyłam, mój cień rzucany na bar przez silny słup światła poczułam, że będę potrzebować czegoś znacznie mocniejszego. Odwróciłam się powoli. W momencie, gdy zdałam sobie sprawę, że patrzą na mnie chyba wszyscy goście, łącznie z DJ-em, poczułam jak uginają się pode mną nogi. Skierowałam w stronę Luci mordercze spojrzenie pod tytułem: „To wszystko przez ciebie”. — Zapraszamy kolejną uczestniczkę! — DJ starał się mnie zachęcić do wejścia na scenę. Przeprowadziłam w głowie szybką kalkulację. Niestety, stanięcie tam i zaśpiewanie zdawało się być jedyną możliwą opcją. Jak na zawołanie poczułam wielką gulę w gardle. W duchu dziękowałam Bogu i pannie Levittoux (która udzielała mi lekcji w domu dziecka), że potrafiłam śpiewać. Naprawdę potrafiłam. Jeśli tylko opanuję stres istniały naprawdę niewielkie szanse na to, że się skompromituję. Spojrzałam na Amber, która prawdopodobnie już świętowała moją porażkę. 451
O nie! Nie dam jej tej radości! Nie tym razem. — Jane, do dzieła! — powiedział mi Luca na ucho. — Jesteś o niebo lepsza niż bliźniaczki. To był jakiś argument. Przybrałam dobrą minę do złej gry. Tłum rozstąpił się przede mną, żebym mogła przejść. Na drżących nogach pokonałam cztery stopnie i znalazłam się na scenie. Podeszłam do DJ-a i wzięłam mikrofon, który mi podał. — Co chcesz zaśpiewać? — zapytał, zasłaniając dłonią mikrofon, który był przymocowany do jego słuchawek. — Cokolwiek — odpowiedziałam zupełnie bez życia. Nie. To nie działo się naprawdę. Być może była to tylko kolejna scena, która rozgrywa się wyłącznie w mojej głowie. Bardzo bym tego chciała. — Na monitorze nad barem wyświetla się tekst i linia melodyczna — poinstruował mnie. — Jak masz na imię? — Co? — Jak masz na imię. — Jane — wybełkotałam niewyraźnie, mając nadzieję, że chłopak niedosłyszy. — Przed wami Jane, w utworze Ellie Goulding pod tytułem „Love me like you do”! Gorące brawa! Momentalnie zrobiło mi się słabo. Dlaczego to przytrafiało się właśnie mnie? Do cholery, to była impreza, a nie płaczliwe pidżama party! 452
W przelocie złapałam współczujące spojrzenie Milly i zaniepokojoną minę Luci. Skrzętnie unikałam patrzenia na lewo, gdzie przy stoliku pod ścianą stał Brandon. Wolałam nie wiedzieć jaką ma w tej chwili minę. Jeszcze nawet nie zaczęłam śpiewać, a do moich oczu już napłynęły łzy. Moje serce znów waliło, a ciało oblały zimne poty. Zdawałam sobie sprawę z tego, co będę musiała za chwilę zaśpiewać i że przez te cztery minuty będę w stanie myśleć tylko o jednej osobie. Za moimi plecami pojawiło się pięć dziewczyn. Chórki? Świetnie! Nie potrafiłam nawet opisać słowami, co działo się teraz w mojej głowie. Umieściłam mikrofon na statywie i oparłam się na nim dłońmi, bo nogi cały czas mi drżały. Migoczące światła oślepiały mnie. Nie widziałam już wielkiego tłumu i lasu rąk poruszającego się w takt muzyki. W mojej głowie wyświetlał się film złożony z najpiękniejszych wspomnień. Aż do teraz nie zdawałam sobie sprawy jak wiele szczegółów zapadło mi głęboko w pamięć. Wzięłam dwa głębokie oddechy, jeden długi i spokojny, drugi głęboki, z przepony. — You're the light, you're the night. You're the color of my blood. You're the cure, you're the pain. You're the only 453
thing I wanna touch. Never knew that it could mean so much, so much.* Nasze oczy się spotkały. Miałam wrażenie, że jego spojrzenie, pełne „tego czegoś”, przewierca mnie na wylot. Jego idealne, wysportowane ciało przywdziewały tak jak u innych strażaków czarne spodnie z odblaskami i granatowa opięta koszulka. Cholera, nie produkują większych rozmiarów?! Jego oczy nie były tak po prostu brązowe. One były czekoladowe. Słodkie, aksamitne i głębokie jak morze mlecznej czekolady. — You're the fear. I don't care 'cause I've never been so high. Follow me to the dark. Let me take you past our satellites. You can see the world you brought to life, to life.# Znów czułam jego zapach. Pod wpływem mojego dotyku jego ramiona i klatka piersiowa pokryły się gęsią skórką. Miałam nadzieję, że to tylko dlatego, że moje ręce były zimne, a jego skóra – ciepła. Zaczerwieniłam się na samą myśl o tym, jaki mógł być inny powód. — So love me like you do, lo-lo-love me like you do. Love * #
Tłum. Jesteś światłem, jesteś nocą. Jesteś kolorem mojej krwi. Jesteś lekiem, jesteś bólem. Jesteś jedyną rzeczą, której pragnę dotknąć. Nigdy nie sądziłam, że to może znaczyć dla mnie tak wiele, tak wiele. Tłum. Jesteś obawą. Nie dbam o to, bo nigdy nie byłam tak wysoko. Podążaj za mną w ciemności. Pozwól mi zabrać cię poza naszą galaktykę. Możesz zobaczyć świat, który powołałeś do życia, do życia. 454
me like you do, lo-lo-love me like you do. Touch me like you do, to-to-touch me like you do. What are you waiting for?& Brandon, najwyraźniej stęskniony za swoją ulubienicą znów porwał Lilly na ręce, po czym wyminął mnie z szerokim uśmiechem. Jego przeciągłe spojrzenie sprawiło, że obudziło się we mnie coś o istnieniu czego do tej pory nie wiedziałam. Nadal trzymał moją dłoń i ją gładził, to jednym to dwoma palcami, co doprowadzało mnie do szału. — Fading in, fading out on the edge of paradise. Only you can set my heart in fire, on fire. I'll let you set the pice 'cause I'm not thinking straight. My head spinning around I can't see clear no more. What are you waiting for?^ Zanim zorientowałam się co się dzieje, objął mnie mocno w talii i uniósł do góry jak piórko. Zapiszczałam cicho, czym niestety zwróciłam na nas uwagę. Objęłam go najmocniej jak potrafiłam. Zamknęłam oczy. Chciałam poczuć go każdą cząstką mojego ciała. Kołysał mną delikatnie, przyciskając mnie mocno do siebie, a gdy na chwilę zacisnął ramiona jeszcze mocniej – przeszły mnie przyjemne ciarki. Czułam jak jego serce bije – mocno i rytmicznie, tak jak moje. & Tłum. Więc kochaj mnie tak, jak kochasz, kochaj mnie tak, jak kochasz. Kochaj mnie tak jak, kochasz, kochaj mnie tak, jak kochasz. Dotykaj mnie tak, jak dotykasz, dotykaj mnie tak, jak dotykasz. Na co czekasz? ^ Tłum. Pojawiam się, znikam na krawędzi raju. Tylko ty potrafisz rozpalić moje serce, rozpalić. Pozwolę ci narzucić tempo, bo nie myślę logicznie. Kręci mi się w głowie, nie potrafię już jasno myśleć. Na co czekasz? 455
— So love me like you do, lo-lo-love me like you do. Love me like you do, lo-lo-love me like you do. Touch me like you do, to-to-touch me like you do. What are you waiting for? W jednej chwili nakrył moje usta swoimi, z początku niepewnie, jakby obawiał się mojej reakcji, lecz z każdą sekundą nasz pocałunek stawał się mocniejszy, bardziej rozpaczliwy. Zdawało mi się, jakbym opuściła swoje ciało i obserwowała całą scenę z boku. Nagle puścił moje dłonie. Zamiast tego jedną ręką przyciągnął moją talię do siebie, starając się aby przestrzeń nas dzieląca była jak najmniejsza, a drugą wplótł w moje włosy. Moje dłonie najpierw gładziły jego ramiona, później objęłam go najmocniej jak potrafiłam – zupełnie jakbym robiła to już setki razy. — So love me like you do, lo-lo-love me like you do. Love me like you do, lo-lo-love me like you do. Touch me like you do, to-to-touch me like you do. What are you waiting for? Kiedy ucichła ostatnia nuta melodii, słyszałam jedynie mój ciężki oddech. Byłam pewna, że ktoś wyciął z mojego życia ostatnie minuty. Nie pamiętałam niczego. Patrzyłam oniemiała na tłum klaszczący z uznaniem. W mojej głowie panowała idealna cisza. Mój wzrok powędrował w lewo. Nie było go tam. Nie było.
456
R O Z D Z I A Ł 5 4. Le Jazz Hot
_______________________________________
— Non, non, non!15 Bellissima, skup się! — Luca chwycił się za głowę, jakby właśnie dostawał najgorszej w życiu migreny. To wszystko coraz bardziej zakrawało na szaleństwo. Wczoraj okazało się, że wygrałam to całe głupie karaoke, choć kompletnie mi na tym nie zależało. Nawet trochę nie przyłożyłam się do śpiewania tej piosenki i przez myśl mi nie przeszło, że ktoś może na mnie zagłosować. Nie traktowałam tego poważnie i kompletnie zapomniałam o nagrodzie. Po mnie występowało jeszcze wiele świetnych osób, więc nie martwiłam się o to, że mogę wygrać. 15 Non (wł.) - nie 457
Gdy rano zobaczyłam moje nazwisko w pokładowej prasie i to jeszcze na pierwszej stronie – myślałam, że umrę i wcale nie byłaby to przyjemna śmierć. Naprawdę nie miałam ochoty na żadne występy. Chciałam po prostu niezauważona przez nikogo, dożyć spokojnie do końca tygodnia. Wizja ponownego występowania przed kimkolwiek przyprawiała mnie o paraliż. Karaoke to jedno, ale występ na balu pełnym poważnych ludzi ceniących klasę to zupełnie co innego. Gdybym mogła mówić o burzach – bez mrugnięcia okiem zrobiłabym wykład dla wszystkich gości, ale zdecydowanie nie nadawałam się do występów na scenie. Dostawałam żołądkowych rewolucji na samą myśl o tym, że będę musiała stanąć przed salą pełną dystyngowanych ludzi z wyższych sfer i zachowywać się jak profesjonalistka. Wczorajsze błyskawiczne śniadanie ledwo przeszło mi przez gardło. Zaraz po nim steward, który od samego rana czekał pod drzwiami mojego pokoju, zaprowadził mnie na zaplecze Queen's Room – sali, gdzie miał się odbywać bal. Wszystko wyglądało tam jak prawdziwy backstage z najprawdziwszego teatru. Były stoiska do charakteryzacji, osobiste garderoby i wieszaki pełne stroi i wytwornych sukien. W jednym z zacisznych pokoi czekała już na mnie nauczycielka śpiewu, Jacqueline, która przekazała mi wszystkie informacje odnośnie mojego występu. Kobieta, jako osoba nadzorująca jednocześnie przebieg 458
balu, oczekiwała że bez mrugnięcia okiem zaśpiewam dwie piosenki pochodzące ze standardu jazzowego, co oznaczało że jeżeli coś pójdzie mi źle – już do końca rejsu nie wychylę nosa z mojego pokoju. Albo występ będzie absolutnie perfekcyjny w każdym calu albo ja przestanę istnieć, bo spalę się ze wstydu. Jacqueline, choć była dla mnie uprzejma, to z drugiej strony cały czas pozostawała emocjonalnie niezaangażowana. To się nazywał prawdziwy profesjonalizm, nie to co ja... Pierwszej piosenki, otwierającej cały bal, nauczyłam się wczoraj, drugą znałam już wcześniej. Nie wiem jakim cudem Luca to załatwił, ale najwyraźniej przekonał wszystkich, że to on najlepiej przygotuje mnie do tego występu i będę jak druga Marilyn Monroe. Miałam nadzieję, że nie były to tylko przechwałki i że nie złożył obietnic, których nie będzie mógł dotrzymać. Dochodziła już godzina dwunasta, a my od rana ćwiczyliśmy w Queen's Room. O ile wczorajsza próba odbywała się przy udziale nagrania z płyty, to dzisiaj do naszej dyspozycji była mała jazzowa orkiestra, a także kilku tancerzy, którym nakazano towarzyszyć mi podczas otwarcia jutrzejszego balu. Kiedy po raz pierwszy weszliśmy do Queen's Room zaparło mi dech. Jeszcze bardziej zdałam sobie sprawę z tego, że to wszystko dzieje się naprawdę i że goście, którzy tu jutro zawitają będą chcieli zobaczyć dobry występ. 459
Sala była zbudowana na planie koła. Na oko mogła pomieścić około dwustu gości. Wielki parkiet wyłożony panelami imitującymi drewno błyszczał tak, jak gdyby jeszcze żadna stopa na nim nigdy nie stanęła. Dookoła parkietu były poustawiane dwuosobowe stoliki, a za nimi na podwyższeniu – trzyosobowe. Nad parkietem wisiały dwa piękne kryształowe żyrandole. Dodatkowo cała sala była oświetlona małymi okrągłymi lampkami dającymi nastrojowe światło. Niezależnie od miejsca, które się wybrało, z łatwością można było obserwować scenę i to co się na niej działo. Początkowo była ona przysłonięta granatową atłasową kurtyną ze złotym brzegiem i wielką złotą literą „Q”, którą zdjęto na czas naszej próby. Gdy tylko oczami mojej wybujałej wyobraźni wyobraziłam sobie salę wypełnioną po brzegi elegancko ubranymi, poważnymi gośćmi – serce podeszło mi do gardła. Piosenki miałam już w małym palcu. Niestety zdecydowanie nie byłam Marilyn Monroe, nie miałam jej pewności siebie i seksapilu, co z góry stawiało mnie na gorszej pozycji. — Bellissima — Luca zwrócił się do mnie jak do małego dziecka — inizio16 ma być misterioso17. Zaczynasz opowiadać historię, chcesz zaczarować wszystkich gości. „Jazz” jest jak
16 Inizio (wł.) - początek 17 Misterioso (wł.) - tajemniczy 460
mistero18. Wyszepcz to jak segreto19, który im powierzasz, dobrze? — spojrzał na mnie błagalnym wzrokiem. — Postaram się — odpowiedziałam, nie wiedząc jednak czy aby na pewno dobrze go zrozumiałam, zwłaszcza że włoskie słówka, które co chwilę wtrącał naprawdę stawały się coraz bardziej denerwujące. Wróciliśmy na swoje miejsca, a Luca stanął pośrodku parkietu naprzeciwko sceny. — Orchestra! Jeszcze raz od początku. Tylko pierwsza versetto20! Panowie z orkiestry znów zagrali charakterystyczną dla utworu przygrywkę. Swoją drogą, byłam pełna podziwu, że żaden muzyk nie przyłożył jeszcze Luce, który był jak natrętna mucha. Ja chętnie przywaliłabym mu z puzonu. Z całej siły. — 'Bout twenty years ago way down in New Orleans a group of fellows found a new kind of music and they decided to call it... jazz* — wyszeptałam ostatnie słowo najbardziej zmysłowym głosem jaki tylko potrafiłam z siebie wydobyć. Spojrzałam na Lucę. W końcu był zadowolony!
18 19 20 *
Mistero (wł.) - tajemnica Segreto (wł.) - sekret Versetto (wł.) - zwrotka Tłum. Jakoś dwadzieścia lat temu w drodze do Nowego Orleanu grupa kumpli odkryła nowy rodzaj muzyki i postanowili nazwać ją... jazz. 461
— And now they play it from Steamboat Springs to La Paz.
21
W tym momencie nastąpiła zmiana rytmu i piosenka z ospałej opowieści zamieniła się żywy jazzowy performance. Tancerze w jednej chwili znaleźli się przy mnie – trzech po lewej stronie, trzech po prawej i pstrykając, zwinnie poruszali się w takt rytmu wybijanego na talerzach. Gdybym tylko nie była tak bardzo spięta, może zdecydowałabym się zrobić to samo. — Oh baby, won't you play me Le Jazz Hot may... — Orchestra, stop! — Luca chyba po raz setny z rzędu przerwał piosenkę. Wyraźnie widziałam, że był kompletnie załamany beztalenciem z jakim przyszło mu pracować. Z każdą sekundą dziwiłam mu się coraz mniej. Wszedł na scenę i stanął naprzeciwko mnie robiąc znudzoną minę, zupełnie jakby musiał tłumaczyć mi oczywiste rzeczy. Drgnęłam, gdy położył mi ręce na biodrach. — Bella, wiesz co tu masz? Tym można ruszać. Powinnaś volte22 spróbować. Zeskoczył z powrotem na parkiet i z desperacją na twarzy udzielił nam kolejnego dziś wykładu. — Moi drodzy, ustalmy sobie jedną rzecz. Nikt nie jest 21 Tłum. A teraz grają ją od Steamboat Springs aż po La Paz. 22 Volte (wł.) - czasem 462
na tej scenie se stesso23. Ty, bella masz wokół siebie ballerini24, a wy panowie macie signora25 na scenie. Nie zachowujcie się jakbyście odwalali solówki! — Luca gestykulował mocno, starając się uświadomić nam jak karygodne błędy popełniamy. Zaczynałam go rozumieć. Też chciałam żeby wszystko wyszło idealnie. Chłopacy spojrzeli na siebie z powątpiewaniem. — No nie patrzcie tak na siebie, tylko do roboty! Jane... — Luca...to będzie tragedia — powiedziałam, jakbym miała ochotę za chwilę się rozpłakać. — W życiu się tego nie nauczę. Luca w jednej chwili złagodniał. — To będzie najlepszy performance w historii występów na Royal Prom. Non aver paura26, ja Cię przez to przeprowadzę. Ascoltami27. Bella, spójrz na mnie. Z ciężkim westchnięciem zrobiłam o co prosił. — Wiem, że to może być trochę sprzeczne z tym jaka naprawdę jesteś, ale musisz choć postarać się być tajemnicza, uwodzicielska, musisz wyglądać jakbyś bawiła się tą canzone28. Wyobraź sobie — zamyślił się. — Wyobraź sobie, 23 24 25 26 27 28
Se stesso (wł.) - sam Ballerini (wł.) - tancerze Signora (wł.) - dama Non aver paura (wł.) - Nic się nie bój Ascoltami (wł.) - Posłuchaj mnie. Canzone (wł.) - piosenka 463
że tam, gdzieś w tle stoi Brandon — powiedział, stając obok mnie na scenie i chwytając mnie pod ramię. — Luca, nie zaczynaj znowu! — ostrzegłam go, bo ostatnie czego potrzebowałam, to myślenie o nim. — Ale daj mi chociaż skończyć! No więc wyobraź sobie — zatoczył ręką pół okrąg w powietrzu jakby próbował namalować przed moimi oczami obraz — że on tam stoi z tym mostro29 Amber. Zachowuj się tak, żeby nie potrafił oderwać od ciebie wzroku, tak żeby podczas całego występu nawet na nią nie spojrzał. Chociaż spróbuj. Pamiętaj, reni30 to podstawa. Dołączysz ramiona i będzie rivelazione31. Sorriso32 na twarz przyklej i do dzieła! Zaczynamy od trzeciej zwrotki. Tutti sul sito!33 Myślenie o Brandonie podczas występu było chyba najgorszym pomysłem wszech czasów. Mogłabym wtedy co najwyżej potknąć się o własne nogi albo wpaść na któregoś z tancerzy. Ale skupienie się na Amber naprawdę mogło mi pomóc. Uśmiechnęłam się do siebie, gdy wyobraziłam sobie jej zniesmaczoną minę po udanym występie. Pomyślałam, że zaśpiewam to tak, jakbym chciała zaśmiać się jej prosto w twarz. Zgodnie z radą Luci 29 30 31 32 33
Mostro (wł.) - potwór Reni (wł.) - biodra Rivelazione (wł.) - rewelacja Sorriso (wł.) - uśmiech Tutti sul sito! (wł.) - Wszyscy na miejsca! 464
przykleiłam na twarz szeroki, nienaturalny jak na mnie uśmiech i przeszłam do dzieła. — Oh baby, won't you play me Le Jazz Hot maybe and don't ever let it end. I tell you, friend it's really something to hear. I can't stay still when there's that rhythm near me.* — Jane, dawaj to biodro! Ręka! I z uśmiechem na twarzy! Tak jest! Rozwal tą scenę! — Luca z entuzjazmem próbował przekrzyczeć orkiestrę jakby mu za to płacili. — Oh, so baby Le Jazz Hot maybe... — Wszyscy stop! Naprawdę miałam wielką ochotę zejść ze sceny i przyłożyć Luce tak, żeby już więcej nie mógł przerwać nam występu. — Jane, wiesz co jest kluczem do tej piosenki? Spojrzałam na niego zdezorientowana, mając nadzieję, że zaraz raczy mnie oświecić — „Hot”. — „Hot”? — Tak jest! Musisz zbudować napięcie. Podkreśl to słowo jakby właśnie wypalało Ci gardło, jakbyś miała zaraz spłonąć na tej scenie! Spojrzałam na Lucę jak na niedorozwiniętego psychicznie. *
Tłum. Skarbie, dlaczego nie zagrasz mi może Le Jazz Hot? I nie pozwól by to się skończyło. Mówię ci przyjacielu, to jest coś, co trzeba usłyszeć. Nie mogę usiedzieć w miejscu, gdy słyszę ten rytm. 465
— Luca, powiedz mi co ćpasz i podziel się ze mną, bo ja już naprawdę nie mam siły. Słuchaj, może od razu nam powiesz, reżyserze, jakie masz oczekiwania, bo przerywanie piosenki co piętnaście sekund jest naprawdę bez sensu — tym razem to ja się zdenerwowałam. Nie miałam nic przeciwko temu, by Luca powiedział nam jak powinniśmy to zrobić, ale zdecydowanie nie w ten sposób. Luca spojrzał na mnie zamyślony i po chwili niechętnie przyznał mi rację. — Piętnaście minut przerwy — zaklaskał w dłonie. — Trzymasz się jakoś, bella? — zapytał, gdy przysiedliśmy przy jednym ze stolików obok sceny. — Nie bardzo, Luca — przyznałam. — Ja naprawdę nie nadaję się do tego. Na tym statku jest co najmniej kilka setek osób, które zrobiłyby to lepiej ode mnie. Wcale się o to nie prosiłam. Powoli zaczynało mnie boleć gardło, byłam zmęczona, niewyspana, chciało mi się płakać, a na dodatek nic mi nie wychodziło i czułam się jak skończone beztalencie, a występ był już jutro. Zgięłam się wpół i ukryłam twarz w dłoniach, wstrzymując na chwilę powietrze. — Domyślam się, że to nie jest dla ciebie proste.
466
Ale...potraktuj to jak divertimento34, a nie dovere35. Idzie ci naprawdę dobrze. Popracujemy jeszcze nad paroma rzeczami i będziesz gwiazdą wieczoru. Zobaczysz. Wiesz już co założysz? Zamarłam. Kompletnie zapomniałam o sukience. Całe szczęście miałam dwie przecudowne kreacje od Jennifer. Któraś musiała się nadać. — Nie, nie myślałam jeszcze o tym — powiedziałam cicho, bo nie chciało mi się już nawet rozmawiać. Tak jak się tego spodziewałam, Luca nie zareagował spokojnie. — Bellissima! Jak możesz?! Przecież to co najmniej tak samo ważne jak piosenka, którą zaśpiewasz. Musimy znaleźć ci na zapleczu jakąś piękną kreację. Dalej, chodźmy! Na co jeszcze czekasz? — powiedział zrywając się z miejsca. Wywróciłam oczami. Naprawdę miałam już dosyć wszystkiego, a domyślałam się jak będzie wyglądało wybieranie sukni z Lucą – każe mi przymierzać stosy sukienek z których żadna i tak nie będzie na mnie leżeć tak jak powinna. Chłopak już chciał zaciągnąć mnie do garderoby na siłę, ale na szczęście z opresji wybawił mnie steward, który nagle pojawił się w sali. Był to ten sam mężczyzna, który codziennie obsługiwał mój pokój. W rękach 34 Divertimento (wł.) - przyjemność 35 Dovere (wł.) - obowiązek 467
niósł wielkie białe pudło przewiązane szeroką czerwoną kokardą. Spojrzeliśmy na siebie z Lucą – ja podejrzliwie, on z nieukrywanym zachwytem. Zdążyłam się już wcześniej zorientować, że uwielbiał zarówno niespodzianki jak i prezenty. Mężczyzna podszedł do mnie szybko i wręczył mi pudło. — Polecono mi jak najprędzej dostarczyć pani ten pakunek. Właściwie miał on dotrzeć do pani pierwszego dnia rejsu. Bardzo przepraszam, musiałem coś pominąć — zaczął się tłumaczyć lekko zawstydzony. — Nic się nie stało — uspokoiłam go. — Proszę się tym nie przejmować — uśmiechnęłam się, patrząc jednocześnie na pudełko, jakby w środku była ukryta bomba. — Wie pan od kogo to? — Niestety. Osoba, która poleciła dostarczyć to pani, chciała pozostać anonimowa. W środku jest dołączony krótki liścik — wyjaśnił mężczyzna. — Dobrze, dziękuję bardzo. — Oczywiście. Gdyby czegoś pani potrzebowała jestem do usług — ukłonił się nieco, po czym znikł tak szybko jak się pojawił. Przemiły facet, naprawdę. Trzymałam pudełko na kolanach, wciąż podejrzliwie je lustrując. Miało chyba z metr długości, ale jak na swoje rozmiary było bardzo lekkie. Cały czas patrzyłam na nie z wahaniem. 468
— No otwórz to wreszcie! — ponaglał mnie Luca, niecierpliwiąc się jak małe dziecko. Nie byłam pewna czy tego chcę. Miałam już dosyć niespodzianek. Jednak ciekawość w końcu wzięła górę. Położyłam pudło na granatowej wykładzinie i kucając przy nim zaczęłam rozwiązywać piękną, kształtną kokardę. Kiedy wstążka opadła na ziemię, już tylko uniesienie pokrywki dzieliło mnie od poznania zawartości. Luca aż wstał z krzesła i podszedł bliżej. Powoli zdjęłam wierzchnią część pudełka, po czym ujrzałam kilka warstw czerwonej szeleszczącej bibuły i wystający spod niej biały materiał. Zaintrygowana coraz bardziej, zaczęłam wyjmować bibułę, aż w końcu moim oczom ukazała się złożona na pół sukienka. Usłyszałam ciche westchnięcie Luci, a zaraz później pochylił się zachwycony nad pudełkiem. — Bellissima! Incredibile! Dopo tutto, si tratta di un'opera d'arte! Bella, Ti aspetto come una dea! Ti piacerà Afrodite, che è venuto giù con la statua! Patrzyłam na Lucę jak na idiotę, który podekscytowany do granic możliwości wyrzucał z siebie potok włoskich słów, którego nie zdołałabym przetłumaczyć nawet ze słownikiem w ręku. Rozumiałam tylko jedno – był absolutnie zachwycony. Chłopak najdelikatniej jak tylko mógł chwycił sukienkę, a później z namaszczeniem wyjął ją z pudełka. 469
I ja zamarłam, bo czegoś tak cudownego w swojej prostocie nie widziałam jeszcze nigdy. Sukienka była biała, długa do samej ziemi, z delikatnego lejącego się materiału. Długi rękaw sięgał prawdopodobnie aż za nadgarstki, a dekolt w 'łódkę' odsłaniał nieco ramiona. Wycięcie do połowy pleców sprawiało, że sukienka była bardzo seksowna, mimo tego, że więcej zasłaniała niż odsłaniała. Nie było na niej dosłownie żadnych marszczeń, zakładek, falbanek ani ozdób, ale właśnie to podobało mi się najbardziej. Zauważyłam, że na dnie pudełka leży kremowy kartonik z wiadomością. — Mam nadzieję, że będziesz miała okazję ją założyć. Podpisano: B. — przeczytałam na głos. Byłam przekonana, że sukienka była prezentem od Bodena, który niemalże zawsze podpisywał się nazwiskiem, nie imieniem. Zastanawiałam się tylko jakim cudem załatwił to wszystko w tajemnicy przede mną. — Chyba już wiem co założę na jutrzejszy bal — uśmiechnęłam się do Luci, na co on zadowolony znów rozpoczął swój włoski monolog. Nawet nie próbowałam prosić go, by przestał. Wpatrywałam się jedynie w sukienkę, która była przewspaniała. Nie mogłam się doczekać, kiedy ją przymierzę. Korzystając z tego, że Luca był chwilowo rozproszony 470
udało mi się zaciągnąć go na obiad. Byłam naprawdę wykończona próbami, a wyglądało na to, że nie dobiegły one jeszcze końca. Mimo, że było ciężko nie mogłam narzekać. Tak bardzo skupiałam się na występie, że od rana nawet nie pomyślałam o Brandonie, co naprawdę dobrze mi zrobiło. Mogłam nawet stwierdzić, że mimo ciężkiej pracy trochę się zrelaksowałam. Po restauracji roznosił się znajomy zapach tradycyjnego amerykańskiego jedzenia. Kiedy doszliśmy do stolika okazało się, że Milly jest już w trakcie pałaszowania swojego obiadu. — I jak wam idzie? — zapytała zaciekawiona, w przerwie pomiędzy jedną frytką a drugą. — Luca obiecał, że do jutra będę jak światowej klasy diva. To tak jakby obiecał, ze z przydrożnego kamienia zrobi diament, ale powiedzmy że mu uwierzyłam — wyjaśniłam Milly, biorąc jednocześnie do ręki kartę. Widziałam, że Milly miała zamiar wypytać mnie o szczegóły, ale nie zdążyła, bo przerwał jej sfrustrowany Luca. — Milly, co ty masz na talerzu? — zapytał z obrzydzeniem w głosie, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie. — Frytki z keczupem — odpowiedziała zdumiona, w ogóle nie rozumiejąc celu pytania. — Nie, moja droga. To jest keczup z frytkami — zaprotestował Luca. Bałagan panujący na talerzu Milly wyraźnie kuł go w 471
oczy. — Luca, zapamiętaj to sobie. Jeśli coś smakuje źle wystarczy to tylko pokeczupić. Parsknęłam śmiechem słysząc wyjaśnienie, które Milly wygłosiła Luce ze stoickim spokojem. Uwielbiałam te ich pseudo-kłótnie, które zawsze poprawiały mi humor. Wybierając dania cały czas miałam w głowie obraz sukienki. Nie pasowała mi tylko jedna rzecz. Boden nie znał aż tak dobrze mojego gustu. Przez głowę jak błyskawica przemknęła mi myśl, że chyba jednak nie jest od niego...
472
R O Z D Z I A Ł 5 5. Odbijany
_______________________________________
Od pięciu minut bez przerwy wpatrywałam się lustro, bo wciąż nie wierzyłam, że to absolutnie cudowne odbicie należało do mnie. Nigdy nie byłam prędka do tego by uważać się za ładną. Ale dzisiaj moja pewność siebie wzrosła o sto procent. Byłam gotowa wejść na scenę i rozwalić ją na kawałki. Sukienka okazała się być idealna w każdym calu, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że została uszyta na miarę i musiała być prezentem od kogoś, kto dobrze mnie znał. I o ile wczoraj czołgałam się do pokoju resztkami sił o trzeciej w nocy, bo do tej godziny ćwiczyliśmy, to dzisiaj Luca zajął się mną jak księżniczką. Zadbał by wczesnym
473
popołudniem przyniesiono mi do pokoju spóźnione śniadanie, a później razem z Milly zabrali mnie do spa. Odkąd tylko otworzyłam oczy byłam tak podekscytowana, że w ogóle nie czułam zmęczenia. Po obiedzie oddałam się w profesjonalne ręce makijażystek, fryzjerek i mnóstwa innych ludzi, którzy przygotowywali mnie do występu. Przez cały czas, gdy siedziałam w wygodnym fotelu nie pozwolili mi rzucić nawet jednego spojrzenia w lustro. A kiedy w końcu przed nim stanęłam, z wrażenia odjęło mi mowę. Moje długie włosy w końcu zostały ujarzmione. Naturalnie pofalowane zostały upięte w piękny luźny kok tuż nad karkiem, a z prawej strony wpięto białą żywą różę. Sceniczny, ale nadal dosyć naturalny makijaż podkreślił moje duże oczy. Specjalnie wymodelowana twarz wydała mi się nagle szczuplejsza. Delikatne kolczyki z małych kryształków dopełniły całości. Z niedowierzaniem uśmiechnęłam się do mojego odbicia w lustrze. Za moimi plecami znikąd pojawił się Luca. — Bella, wyglądasz jak nie z tej ziemi — powiedział rozanielonym głosem ściskając moje ramiona. On również wyglądał dzisiaj szalenie dystyngowanie (to ostatnio moje ulubione słowo). Świetnie skrojony frak podkreślał jego nietypową śródziemnomorską urodę. Byłam pewna, że gdy tylko bal się rozpocznie będą się za nim uganiać tabuny zauroczonych kobiet, które on i tak z gracją zignoruje. 474
Mój występ był już za pięć minut. Serce waliło mi jak młotem, a dłonie trzęsły się tak mocno, że prawdopodobnie nie byłabym w stanie utrzymać mikrofonu. Całe szczęście sala miała tak dobrą akustykę, że mogłam śpiewać bez niego. Zmusiłam się do głębokiego i spokojnego oddychania, nie zwracając uwagi na serce, które biło chyba ze sto razy szybciej, niż powinno. Chociaż wczoraj Luca obudził we mnie instynkty mordercze, to dzisiaj byłam mu wdzięczna za to, że tak długo nie wypuszczał mnie z sali. Jeśli tylko się uspokoję wszystko pójdzie jak po maśle. Nie było innej opcji. Myśl o Amber! Myśl o Amber! Od razu mi lepiej. Już czas na mnie. Wciąż byłam zdenerwowana, ale coraz bardziej opanowana. Gdy usłyszałam jak konferansjer wita wszystkich gości zrozumiałam, że to już ten moment. Tancerze, ubrani w smokingi i czarne wysokie kapelusze, już na mnie czekali. Stanęliśmy bezpośrednio za kurtyną, która oddzielała backstage od sceny. Nie słyszałam dokładnie co mówił mężczyzna, ale gdy tylko zamilkł ktoś rozsunął przed nami kotarę i wyszliśmy na scenę, którą obecnie spowijał mrok. Widziałam ciemne sylwetki muzyków po mojej lewej stronie i salę pełną gości. Serce podskoczyło mi do gardła, gdy dostrzegłam Carey'a siedzącego przy stoliku centralnie 475
naprzeciwko sceny. Jane, myśl o Amber! Ustawiliśmy się na swoich miejscach, gotowi do występu. Cały czas powtarzałam sobie w myślach słowa Luci, który kazał mi potraktować ten występ jak zabawę, nie jak obowiązek. Odtworzyłam sobie w głowie to zdanie tyle razy, że w końcu chyba w nie uwierzyłam. Byłam pewna, że z każdym wyśpiewanym słowem będzie mi coraz łatwiej. W końcu zabrzmiały pierwsze takty muzyki, a tuż przed tym jak zaśpiewałam pierwszy wers oślepił mnie punktowy reflektor. Nie było to takie złe, biorąc pod uwagę, że przynajmniej początkowo nie byłam w stanie dostrzec morza gości śledzących każdy mój ruch. Byłam dumna z tego jak lekko płynął mój głos, wskakując dokładnie w wygrywane nuty. Z całych sił skoncentrowałam się na orkiestrze, tancerzach i piosence. Po pierwszej zwrotce miałam wrażenie, że jestem na sali zupełnie sama. Występ zaczął sprawiać mi przyjemność, zdobyłam się nawet na małą improwizację. Uśmiech nie przychodził mi już z tak wielkim trudem jak próbach. Kolejne dźwięki wychodziły z moich ust tak gładko, jakbym była zaprogramowana na śpiewanie. Nasze ruchy były idealnie zgrane z rytmem. Nawet jeden fałszywy krok nie śmiał się wkraść w nasz układ. Orkiestra dawała dziś z siebie wszystko nakręcając nas jeszcze bardziej. I choć ta uwodzicielska ja, która zawładnęła sceną tak naprawdę nie była mną, to muszę przyznać, że świetnie sobie radziła. W 476
połowie piosenki moje oczy przyzwyczaiły się do scenicznego światła i powoli zaczynałam dostrzegać ludzi siedzących przy stolikach, ale byłam tak rozluźniona, że już kompletnie mi to nie przeszkadzało. Uśmiechałam się do nich figlarnie i patrzyłam im prosto w oczy jak gdyby nigdy nic. Widziałam, że wyraźnie im się to podobało, co tylko wzmocniło moją pewność siebie. Już nic nie było wstanie wytrącić mnie z równowagi, nawet Brandon, który mignął mi w tłumie, gdy wykonywałam obrót wspierając się na ramieniu jednego z tancerzy. Zobaczyłam też Lucę stojącego nieopodal sceny, który zaklaskał bezgłośnie w dłonie, gdy tylko spotkał mój wzrok. Nie skłamałabym mówiąc, że poczułam się jak nowo narodzona. Pokonałam mój lęk, czułam się jakby uwolniono mnie od wielkiego ciężaru. Dobry humor powrócił, miałam nadzieję, że nie tylko chwilowo. Adrenalina buzowała w moich żyłach. I gdy wyciągnęłam wysoko ostatnie „hot” wiedziałam, że w życiu nie byłam z siebie bardziej dumna. Dopiero gdy w jednej sekundzie, równocześnie z tancerzami znieruchomiałam, poczułam ile sił i energii włożyłam w ten występ. Uśmiech nie schodził z mojej twarzy. Gromkie brawa, które rozległy się chwilę później, tylko upewniły mnie w tym, że wszystko poszło zgodnie z planem. Aktualnie byłam tak szczęśliwa, że nie mogłam przestać się śmiać. 477
Carey, który nie spuszczał ze mnie wzroku przez całą piosenkę teraz wstał, a za nim inni goście. Razem z tancerzami ukłoniliśmy się nisko zachwyconej publiczności. Nawet nie zauważyłam kiedy Thomas ruszył w kierunku sceny i cały czas uśmiechając się uwodzicielsko, stanął obok mnie. Ujął szarmancko moją dłoń i pomógł mi zejść ze sceny. Kiedy tylko ją opuściliśmy orkiestra zaczęła grać kolejny kawałek. Tom od razu obrócił mną zręcznie i objął mnie, przytrzymując swoją ręką moje ramię. Jak widać zaproszenie do tańca nie było mu potrzebne. Już wkrótce w nasze ślady poszły kolejne pary i parkiet szybko zapełnił się tańczącymi gośćmi. Pod wpływem emocji, całe zmieszanie, które normalnie odczuwałabym w jego towarzystwie, nagle zniknęło. Czułam, że po tym występie nie było dla mnie rzeczy niemożliwych. — Byłaś absolutnie fantastyczna — skomplementował mój występ, patrząc mi prosto w oczy. Nie spuszczał wzroku z mojej twarzy, co o dziwo mnie nie krępowało. — Dziękuję. Cieszę się, że tak uważasz — odpowiedziałam, wciąż próbując złapać oddech. — A co najbardziej ci się podobało? — zapytałam, figlarnie przechylając głowę na bok i patrząc na niego z rozbawieniem. Zmarszczył czoło, jakby mocno zastanawiał się nad odpowiedzią, ale widziałam uśmiech bijący z jego bystrych oczu. — Wiesz — zaczął przyciszonym tonem, wobec czego 478
musiałam przysunąć się bliżej, by go usłyszeć. Gdy to zrobiłam zdałam sobie sprawę, że zrobił to celowo. Ale zamiast zaczerwienić się jak zawsze, po prostu znów się uśmiechnęłam. — Tyle tego jest. Nie wiem od czego zacząć — ściszał głos coraz bardziej, dopóki prawie się nie stykaliśmy. Był na tyle blisko, że mógł nachylić się, by szeptać mi prosto do ucha. Był niższy od Brandona, więc nie sprawiało mu to takiej trudności. — Podobał mi się twój tajemniczy głos, twoje uwodzicielskie spojrzenie i ten uśmiech którym rozjaśniłaś całą scenę — mówił cały czas przyciszonym, chropowatym głosem. Prowadził mnie lekko i zwinnie wśród innych par. Tańczenie z nim było czystą przyjemnością. Zdawałam sobie sprawę, że kompletnie nie myślę, a efektem tego niemyślenia był flirt z mężczyzną, który kompletnie mnie nie interesował. — Podoba mi twoja pewność siebie i to jak nieświadomie dotykasz szyi gdy się śmiejesz... Jego ręka przesunęła się nieco dalej na moje plecy, a dokładniej na tą ich część, której nie przykrywał materiał sukienki. Odsunęłam się jak oparzona, udając że nie dostrzegłam zdziwienia na twarzy Thomasa. Dzięki Bogu, piosenka dobiegała już końca. Szybko przeprosiłam go, wymawiając się od kolejnego tańca suchym gardłem.Zostawiłam go osłupiałego na środku parkietu i czym prędzej przeciskając się przez tańczące pary zniknęłam mu z 479
oczu. Boże, co ja wyprawiałam?! Zwaliłam wszystko na karb podekscytowania występem, bo inaczej nie potrafiłam logicznie wyjaśnić tego co się właśnie wydarzyło. Nie chciałam, żeby Carey błędnie odczytał moje zachowanie i myślał, że w jakikolwiek sposób jestem nim zainteresowana. Porwałam kieliszek szampana z tacy przechodzącego obok mnie kelnera. Sączyłam go powoli próbując dojść do siebie. Po kilku minutach wyzywania się w myślach znów byłam starą rozsądną (wybiórczo) i odpowiedzialną Jane. Przechadzałam się powoli po sali szukając Luci i Milly. Do drugiego występu miałam jeszcze czas. Rozglądałam się uważnie, bo nie miałam zamiaru wpaść ani na Brandona ani na Amber, a już zobaczenie ich razem byłoby totalną katastrofą. Cała pewność siebie, która była mi potrzebna do przetrwania kolejnego wejścia na scenę, w towarzystwie Amber ulotniłaby się w jednej sekundzie. Odwróciłam się odruchowo, gdy usłyszałam za plecami głośny, „żabi” śmiech, który mógł należeć tylko do jednej osoby. Dokładnie tego się obawiałam. Patrzyłam właśnie na Amber, która wyglądała jak milion dolarów i mówiąc coś bliźniaczkom na ucho wyraźnie mnie obgadywała, bo wszystkie trzy wlepiały we mnie swoje 480
idealnie umalowane ślepia. Amber... No cóż, wyglądała wspaniale. Ubrana była w czarną, długą suknię, która całkowicie odkrywała jej plecy, a i bardzo głęboki dekolt sprawiał, że tak naprawdę jej tułów okrywał zaledwie kawałeczek materiału. Kaskada pięknych grubych blond loków opadała jej na plecy, a perfekcyjny wyrafinowany makijaż podkreślał nienaganną urodę. Dziś dla odmiany różową szminkę zastąpiła czerwoną, a jej szponiaste paznokcie były umalowane na dokładnie ten sam kolor. Im dłużej na nią patrzyłam, tym bardziej czułam się jak szara myszka. Moja biała sukienka nagle wydała mi się nijaka, róża we włosach straciła swój urok, a kok stał się najbardziej banalnym uczesaniem na świecie. Przy niej znów byłam „wieśniaczką Jane” i naprawdę zaczynałam nie tylko tak myśleć, ale i czuć się jak biedna dziewczyna z prowincji. Odwróciłam się zdziwiona, gdy niespodziewanie ktoś wyjął mi z dłoni kieliszek i pociągnął mnie za rękę z powrotem na parkiet. Tą osobą okazał się być Kevin, który prowadził mnie teraz na drugi koniec sali, z dala od złośliwych spojrzeń dziewczyn. — Błagam, powiedz mi, że się nimi nie przejmujesz — powiedział, uważnie badając moją reakcję. Przy nim czułam się względnie bezpieczna. Wiedziałam, że dopóki będę blisko niego, Amber i jej świta nie odważą się podejść. 481
— Staram się — odpowiedziałam niepewnie. — Ale sam powiedz jak mam się czuć przy kimś kto... — urwałam, bo przypomniałam sobie jak poczułam się stojąc naprzeciwko niej. — No co? — zaczął się ze mną droczyć. — Kto wygląda jakby się wybierał do kiepsko opłacanego klubu nocnego? Jakby nie miał nic do zaoferowania poza swoimi wypchanymi balonami? No proszę cię. Ukryłam twarz w ramieniu Kevina, bo zaczęłam chichotać jak opętana. Jego bezpośredni język i cięte uwagi pod adresem Amber przegoniły wszystkie złe chmury, które zaczęły zbierać się nad moją głową. — A jeśli ktoś tu wygląda jak ociekająca seksem bogini — urwał, bo mocno szturchnęłam go w bok słysząc tak odważne słowa. Jednak chyba bardziej zabolało mnie, niż jego, bo już po chwili kontynuował: — Jeśli już to tą osobą jesteś ty. Uwierz mi, moja wyobraźnia pracuje na pełnych obrotach — mrugnął do mnie wesoło, ale szybko spoważniał. — Jane, błagam. Uwierz mi — dalej mnie przekonywał. — Mogę wyrazić moją szczerą opinię? — zapytał, odsuwając mnie na odległość rąk i obracając mną kilka razy, aż zakręciło mi się w głowie. Przytrzymał mnie mocno, gdy znów wpadłam w jego ramiona, bo ledwo stałam na nogach od tych wszystkich obrotów. — Jeśli tylko zrobisz to kulturalnie, to proszę bardzo. 482
Jestem ciekawa co też masz do powiedzenia na mój temat — odpowiedziałam, śmiejąc się cicho, bo obraz wciąż wirował mi przed oczami. — No więc, po pierwsze wyglądasz przesłodko z tą różą włosach i z tym zbuntowanym kosmykiem, który ciągle opada ci na czoło — zaczął, uśmiechając się przyjacielsko. — No i ta sukienka. Naprawdę nie wiem skąd ją wytrzasnęłaś, ale rany — znów mną obrócił — facet ma gust. — Skąd wiesz, że to od mężczyzny? — zapytałam podejrzliwie, przepraszając jednocześnie starszego pana na którego niechcący wpadłam. — Dziewczyno, druga kobieta prędzej dałaby się zabić niż podarowałaby Ci sukienkę, w której będziesz wyglądać jak marzenie. Ale tak na serio — spoważniał — mówię ci to jak przyjaciel, naprawdę nie bierz sobie do serca Amber i wszystkiego co mówi na twój temat. Ona naprawdę nie jest tego warta — pocałował mnie szybko w policzek na pocieszenie, co uznałam za naprawdę słodki gest. Bardzo lubiłam Kevina, czułam się przy nim swobodnie, bo wiedziałam, że nie muszę niczego udawać. Zaczynałam go traktować jak starszego brata. Kończąc ponury temat Amber wróciliśmy do szalonych wygibasów. Bawiłam się z nim przednie i zmarkotniałam, gdy piosenka się skończyła. — Dzięki, Kevin — powiedziałam, ściskając jego rękę. — Wiesz za co. 483
— Jasne. Zawsze do usług — mrugnął do mnie porozumiewawczo. — To co? Jeszcze jeden? — zapytał mnie niespodziewanie, gdy orkiestra zaczęła grać kolejny utwór. Nie odpowiedziałam, tylko od razu położyłam dłoń z powrotem na jego ramieniu. Nagle usłyszałam za moimi plecami ten głos. — Odbijany.
484
R O Z D Z I A Ł 5 6. Nasza piosenka
_______________________________________
Uśmiech od razu zszedł z mojej twarzy, a i Kevin, nie wiedzieć dlaczego, dziwnie spoważniał. — Dzięki, Jane. Musimy to jeszcze kiedyś powtórzyć — uśmiechnął się na odchodnym i zniknął. A ja wciąż stałam nieruchomo. Nie odważyłam się poruszyć nawet o centymetr. Mój oddech przyspieszył. Podniosłam oczy dopiero wtedy, gdy Brandon stanął w zasięgu mojego wzroku. Nie mogłam powstrzymać myśli, że wyglądał dzisiaj tak przystojnie w tym czarnym garniturze, śnieżnobiałej koszuli i
485
czarnej, starannie dobranej muszce. Zapach jego wody kolońskiej, który znałam tak dobrze, otumanił mnie. Wystarczyło mi tylko spojrzenie jego ciepłych oczu, bym całkowicie mu uległa. To co potrafił ze mną zrobić za pomocą jednego tylko spojrzenia, było po prostu niedorzeczne. — Można panią prosić? — zapytał, wyciągając dłoń w zapraszającym geście. Znów stałam się tylko kupką rozdygotanej galaretki. Byłam pewna, że wyczuł jak bardzo drży mi ręka, kiedy położyłam moją dłoń na jego dłoni. Nie wiedziałam czemu, ale wyraźnie czułam, że chyba oboje boimy się tego tańca i tego co mogłoby z niego wyniknąć, gdybyśmy choć na sekundę stracili nad sobą panowanie. A mimo to tańczyliśmy, jak gdyby nigdy nic. Brandon delikatnie, acz stanowczo przyciągnął mnie do siebie. Jego ręka na mojej nagiej skórze nie przeszkadzała mi ani trochę. Onieśmielona spuściłam wzrok i uparcie wpatrywałam się w satynową klapę jego marynarki. Nawet nie zauważyłam, że na scenie pojawił się wokalista. Drgnęłam porażona jego głosem i jednocześnie przerażona tym jaką piosenkę zaczął śpiewać. Byłam pewna, że od dzisiaj będę o niej myślała jak o „naszej” piosence. Doskonale znałam jej tekst, dlatego tak bardzo bałam się tego, co może wydarzyć się przez najbliższe trzy minuty. Brandon zdawał się nie podzielać mojej niepewności, bo 486
prowadził mnie pewnie i zgrabnie omijał pary, których z każdą minutą przybywało coraz więcej. Odważyłam się podnieść wzrok. Uśmiechnęłam się do siebie, gdy zdałam sobie sprawę, że on cały czas na mnie patrzył i był wyraźnie rozbawiony tym, jak nieśmiała się stałam. Jednak w dalszym ciągu nie odezwał się ani jednym słowem. Uśmiechał się tylko z czułym rozanieleniem nadającym jego twarzy ten łagodny wyraz, który tak kochałam. Nie robił nic poza tym. Po prostu mnie prowadził. I wychodziło mu to cholernie dobrze. — Someday! When I'm awfully low, when the world is cold, I will feel a glow just thinking of you and the way you look tonight.* Krok w przód, dwa kroki w tył, obrót i znów jestem w jego ramionach, ciepłych i bezpiecznych, z każdą chwilą coraz bliżej...tak niebezpiecznie blisko... — Yes, you're lovely with your smile so warm and your cheeks so soft. There is nothing for me but to love you and the way you look tonight. # Wmawiałam sobie, że to tylko moja wyobraźnia, że * #
Tłum. Pewnego dnia, gdy będzie mi tak bardzo źle, gdy świat wokół będzie zimny, poczuję trochę ciepła na samą myśl o tobie i o tym jak pięknie dziś wyglądasz. Tłum. Tak, jesteś cudowna z uśmiechem tak ciepłym, policzkami delikatnymi, nie pozostaje mi nic, tylko cię kochać i to, jak pięknie dziś wyglądasz. 487
Brandon nie odwrócił na setną sekundę wzroku, gdy wokalista wyśpiewywał wyznanie miłości, ku uciesze zachwyconych nim kobiet. To musiało mi się wydawać, bo przecież gdyby odwrócił wzrok, to mogłoby coś oznaczać... — Lovely, never never change. Keep that breathless charm. Won't you please arrange it 'cause I love you just the way you look tonight.& Nasz pierwszy taniec był idealny, właśnie tak go sobie wyobrażałam. Oboje wyraźnie nie mogliśmy się powstrzymać przed tymi drobnymi przejawami czułości, tak niewielkimi, że dostrzegaliśmy je tylko my. Bo nikt nie mógł zauważyć tego, że Brandon tak naprawdę cały czas muskał delikatnie moje plecy, przez co odchodziłam od zmysłów, a moja dłoń co jakiś czas błądziła wyżej niż powinna, do jego szyi i linii żuchwy. To było tak intymne, że w jakiś sposób prawie magiczne. — And that lough that wrinkles your nose it touches my foolish heart.^ Zamarłam, gdy nie przerywając naszego tańca, Brandon uniósł moją prawą dłoń do swoich ust i delikatnie ją ucałował, zdecydowanie dłużej niż to było konieczne. Ta pieszczota była tak żarliwa w swojej prostocie, że poczułam ją dosłownie wszędzie i momentalnie zapragnęłam więcej. & Tłum. Cudownie, nigdy tego nie zmieniaj. Zachowaj ten urok. Proszę, spraw by tak było, bo cię kocham taką, jak pięknie dziś wyglądasz. ^ Tłum. I ten śmiech, który marszczy ci nos wzrusza moje głupie serce. 488
Dlaczego on mi to robił? Dlaczego ja to sobie robiłam? Mimo, że wiedziałam jaki okropny ból będę odczuwać gdy to wszystko się skończy, nie dałabym nikomu przerwać tego tańca. Chciałam zapamiętać każdą jego sekundę, po to by codziennie odtwarzać go sobie w myślach na nowo i na nowo. Brandon prowadził mnie teraz tylko jedną ręką, w drugiej nadal trzymał moją dłoń i przyciskał ją do swojej piersi. Nie byłam w stanie opisać tego co się teraz między nami działo. Do niedawna myślałam, że nic nie będzie w stanie przebić tamtego pocałunku, ale się myliłam. Ten taniec był odzwierciedleniem wszystkiego tego, czego pragnęłam, a co było mi zakazane. Z każdą sekundą w oczach Brandona pojawiało się coraz więcej bólu, tego samego, który widziałam u niego, gdy tylko oderwał swoje usta od moich. Byłam pewna, że i z mojej twarzy można było czytać jak z otwartej księgi. Gdy zabrzmiały ostatnie dźwięki, wciąż staliśmy jak zaczarowani i dopiero tłum głośno bijący brawo sprawił, że otrząsnęliśmy się jak z głębokiego transu. Widziałam, że oboje byliśmy równie mocno skołowani. Patrzyliśmy jedynie na siebie oddychając nierówno. Mimo, że wiedziałam dokładnie co się wydarzyło przed chwilą, to jednocześnie wydawało mi się to takie nierealne... Nadal mierzyliśmy się spojrzeniami, ale żadne z nas nie potrafiło znaleźć odpowiednich słów. Nawet pojawienie się Luci, który nagle wyłonił się z tłumu, nie doprowadziło nas do porządku. 489
— Bellissima, gdzieś ty się podziewała? Wszędzie cię szukałem. Zaraz spóźnisz się na swój występ — powiedział Luca ciągnąc mnie w stronę kulis, jak gdyby w ogóle nie zauważył Brandona. Nie miałam siły na stawianie oporu, więc po prostu zostawiłam go tam bez słowa. Luca cały czas coś do mnie mówił, ale ja w ogóle go nie słuchałam. Oglądałam się co chwilę za siebie i patrzyłam na osłupiałego Brandona, który również podążał za mną wzrokiem, dopóki nie zniknęliśmy mu z oczu. Moja twarz była poważna, a wzrok rozbiegany. Po raz kolejny czułam się jakbym popełniła przestępstwo, choć teoretycznie nic złego nie zrobiłam. Byłam prawie pewna, że wspomnienie tego tańca nie da mi spokoju i tak samo jak pocałunek będzie mi się śnił po nocach. Ktoś poprawił mi makijaż, ktoś upiął niesforny kosmyk, który tak spodobał się Kevinowi, a trzecia para rąk poprawiała fałdki na sukience. Przed ponownym wejściem na scenę znów wyglądałam idealnie. I choć nie odczuwałam tego samego motywującego stresu, co przed pierwszą piosenką, to wyszłam na scenę kompletnie opanowana. Tak bardzo spokojna, że chyba wyglądałam jakby uszło ze mnie życie. Tym razem naturalność nie przychodziła mi z taką łatwością, a do uśmiechu zdecydowanie musiałam się zmusić. Tym bardziej, że Brandon właśnie tańczył z Amber, choć 490
przecież nie powinno mnie to dziwić. Blond lisica obdarzyła mnie tryumfującym spojrzeniem, jakby chciała pokazać mi, że właśnie coś przegrałam. Spojrzałam jeszcze raz na niego. Nie zwracał na mnie uwagi, całym sobą skupiając się na Amber. Znów to samo. Znów wyglądał normalnie, tak jakby nic się przed chwilą nie wydarzyło. Było dokładnie tak samo jak wcześniej. A może znów sobie coś uroiłam? Ale to przecież niemożliwe. Cały ten taniec...to nie mogło mi się tylko wydawać. Nagle poczułam, że śpiewana przeze mnie piosenka straciła cały swój urok. Mój występ nadal nieprzerwanie trwał, ale nie był tak samo porywający jak pierwszy. Nazwałabym go po prostu poprawnym. Gościom, którzy byli coraz bardziej rozluźnieni już to nie przeszkadzało. Teraz nawet fałszujące bliźniaczki nie powstrzymały by ich od tańca i dobrej zabawy. Najwyraźniej wraz z ilością pochłoniętego alkoholu zmieniały się ich priorytety. Kiedy po raz kolejny przebiegałam wzrokiem przez parkiet i tańczące pary zauważyłam, coś co zaniepokoiło mnie do tego stopnia, że prawie zapomniałam o śpiewaniu. Spojrzałam ponownie na Amber. Wyraźnie pobladła i miała problem by ustać o własnych siłach. Nie wyglądało to na zasłabnięcie, bo wyraźnie była świadoma tego co się wokół niej dzieje. Po raz pierwszy zdjęła z twarzy maskę, a wtedy zobaczyłam, że totalnie spanikowała, choć zupełnie nie wiedziałam dlaczego. Dziewczyna była dosłownie 491
przerażona. W którymś momencie nogi się pod nią ugięły, ale Brandon zareagował błyskawicznie i zanim zdążyła upaść wziął ją na ręce. Do mnie znów powróciły wspomnienia, ale nie na długo, bo wystraszona twarz Amber podpowiedziała mi, że coś jest nie tak. Byłam pewna, że nie udaje. Nie była aż tak dobrą aktorką. Oboje czym prędzej opuścili salę, zaraz za nimi wyszedł Kevin i bliźniaczki. A ja dalej śpiewałam, jak gdyby nigdy nic, martwiąc się jednocześnie o mojego najgorszego wroga...
492
R O Z D Z I A Ł 5 7. Po sygnale zostaw wiadomość
_______________________________________
Zaraz po moim występie wymknęłam się dyskretnie drzwiami ewakuacyjnymi na backstage'u. Odechciało mi się wszystkiego. Emocje powoli opadały, a ja czułam się jak przekłuty balonik. Nie miałam ochoty na tańce, a siedzenie przy stoliku i obserwowanie jak inni wspaniale się bawią, tylko jeszcze bardziej pogorszyłoby mi humor. Szłam powoli w stronę wind, cały czas zastanawiając się, co mogło stać się Amber. Powinnam była się cieszyć, że coś popsuło jej ten wieczór, ale przecież nie byłam nią. Nie przepadałyśmy za sobą, lecz nie chciałam, żeby stało się jej coś złego, bo to oznaczałoby dla Brandona kolejne
493
zmartwienia. A przecież i tak miał ich wystarczająco dużo. Pomyślałam, że może powinnam do nich zapukać, zapytać czy wszystko w porządku, ale szybko wydało mi się to okropnym pomysłem. Amber na pewno nie ucieszy się na mój widok, a gdyby tylko zobaczyła nienaturalne zachowanie moje i Brandona, sytuacja tylko by się pogorszyła. Najlepsze co mogłam zrobić, to po prostu dać im teraz spokój. Wróciłam więc do mojego pokoju. Położyłam się na łóżku, uważając by nie pognieść za bardzo sukienki, której nie miałam ochoty zdejmować. Leżałam. Tak po prostu. I znów myślałam... Czemu to wszystko było takie skomplikowane? Czemu po prostu nie mogliśmy być przyjaciółmi? To ułatwiłoby życie wszystkim. Zamiast tego kochałam go tak bardzo, że w jego obecności ledwo się hamowałam. I choć z każdym dniem raniło mnie to coraz bardziej, to byłam gotowa zrobić dla niego wszystko, gdyby tylko mnie o to poprosił. Nadal miałam swoją godność i nie zamierzałam błagać na kolanach o chwilę jego uwagi. Ale przecież nie mogłam nagle przestać o nim myśleć. Cokolwiek by nie zrobił, kogokolwiek innego by nie kochał – nie przestanę czuć tego, co czuję. Nie przestanę go kochać, nawet jeśli raniłby mnie raz za razem. Co ja mogłam w tej sytuacji zrobić? Udawać, że wszystko jest w porządku? Że dźwięk jego imienia nie wywołuje u mnie 494
dreszczy, a na jego widok moje serce nie przyspiesza? I co z tego, że co chwilę się podnoszę, skoro za każdym razem gdy go widzę, w jednej sekundzie znów rozsypuję się na kawałki. Jedynym skutecznym sposobem na przerwanie tego wszystkiego było odejście, zniknięcie z jego życia raz na zawsze. Ale jak miałam zostawić to wszystko? Moją nową rodzinę, pracę, Jennifer...A może po prostu wystarczyłoby zniknięcie z remizy? To nie byłoby najgorsze rozwiązanie. Kochałam tamto miejsce jak żadne inne na świecie, ale jeśli to ułatwiłoby nam życie... Leżałam i leżałam. Mijały kolejne minuty, godziny... Nie byłam smutna, nie płakałam, nie użalałam się nad sobą. Właściwie sama już nie wiedziałam co czuję. Przepełniała mnie tylko i wyłącznie pustka. Znów byłam w labiryncie, ale zamiast szukać wyjścia stałam bezczynnie na środku, nie wiedząc w którą stronę się udać. Nie miałam nawet ochoty próbować. Kiedy zorientowałam się, że jest grubo po dziesiątej w nocy pomyślałam, że może należałoby w końcu iść spać, ale dobrze wiedziałam, że przez najbliższe godziny nie zmrużę oka. Mój wzrok padł na telefon wiszący na ścianie w korytarzyku przy drzwiach. Odwiedziny u Amber były kiepskim pomysłem, ale mogłam chociaż zadzwonić, zapytać jak się czuje. W 495
najgorszym razie co najwyżej rzuci mi kilka „przyjemnych” słów i trzaśnie słuchawką, ale przynajmniej będę wiedziała, że próbowałam. Skontaktowałam się więc z recepcją i wymieniając numer apartamentu, poprosiłam o połączenie. Czekałam dłuższą chwilę, tylko po to by usłyszeć nagraną wiadomość. Przez chwilę się wahałam, ale w sumie zostawienie wiadomości nie było takim złym pomysłem. — ...Po sygnale zostaw wiadomość. — Cześć, tu Jane... — i co dalej powiedzieć? — Widziałam na balu, że coś się stało i martwię się, czy wszystko u was w porządku. Mam nadzieję Amber, że nic ci nie jest i że jutro się zobaczymy — kłamstwo, wcale nie chciałam się z nią spotkać. — W każdym razie...odezwijcie się do mnie, kiedy będziecie mieli chwilę — zamilkłam, nie wiedząc czy już kończyć, czy powiedzieć coś jeszcze. Chciałam już odłożyć słuchawkę na miejsce, ale w ostatniej chwili ktoś odebrał telefon. — Jane? — ten głos rozpoznałabym wszędzie. Oparłam się plecami o ścianę, wyraźnie czując, że coś jest nie tak. — Brandon, wszystko gra? Co się dzieje? Możesz mi powiedzieć — nie wiedząc czemu mówiłam przyciszonym, łagodnym głosem. Miałam wrażenie, że dokładnie wyczuwam jego emocje i to jak bardzo był niespokojny. Pokiwałam z niedowierzaniem głową, bo znów chciałam znaleźć się przy nim. Tak bardzo 496
nie lubiłam, gdy chodził smutny, nawet jeśli to było przez Amber. — Jane, wiem że jest późno, ale... — głos mu się załamał. Również mówił cicho, jakby nie chciał, żeby ktoś go usłyszał. — Możemy się spotkać? Muszę z tobą porozmawiać. Proszę... Ostatnie słowo było kompletnie zbyteczne, bo byłam gotowa w każdej chwili rzucić dla niego wszystko. — Oczywiście — odpowiedziałam bez wahania. — Będę u ciebie za pięć minut — powiedział tylko i odłożył słuchawkę. Rzuciłam krótkie spojrzenie w lustro. Może powinnam się przebrać? Eh, już i tak nie zdążę. Zdjęłam jedynie kolczyki, od których bolały mnie już uszy. Wygładziłam dłońmi sukienkę po czym usłyszałam ciche pukanie do drzwi. Miałam wrażenie, że nie minęły nawet dwie minuty, nie wspominając o pięciu. Otworzyłam drzwi. Miałam rację. To był Brandon. On również był częściowo ubrany w strój z balu, pozbył się jedynie muszki i marynarki, a trzy górne guziki białej koszuli były rozpięte. — Przejdziemy się? — zaproponował, bez żadnego 497
przywitania. Wystarczyło mi jedno spojrzenie, żebym wiedziała, że stało się coś złego. — Jasne — zgodziłam się. Cofnęłam się na chwilę do pokoju. Wzięłam z torebki moją kartę pokładową, a później zamknęłam dokładnie drzwi. Ruszyliśmy korytarzem prosto przed siebie. Brandon cały czas był milczący. Nie pytałam o nic, zakładając, że sam odezwie się, gdy uzna to za stosowne. Podjechaliśmy windą na siódmy pokład i wyszliśmy na dwór, gdzie było całkiem przyjemnie. I o zgrozo – nastrojowo. Cały pokład był oświetlony małymi uroczymi latarniami, gdyby nie one dookoła nas panował by kompletny mrok. Bezchmurne niebo skrzyło się tysiącami gwiazd, których w wielkim mieście nie sposób było dostrzec. Spokojne wody Atlantyku mącił jedynie statek sunący gładko na wschód. Rześkie, słone powietrze chwilowo przegoniło resztki zmęczenia. Każdego innego dnia ten wspaniały widok zaparłby mi dech w piersiach. Ale teraz potrafiłam skupić się tylko na kamiennej twarzy Brandona i jego ponurych oczach. Dzisiejszej nocy na QM2 panował niebywały spokój. Normalnie statek tętnił życiem dwadzieścia cztery godziny na dobę, ale dziś miałam wrażenie jakbyśmy byli tu zupełnie sami. Brandon wyprzedził mnie o kilka kroków i stanął przy 498
burcie, a później oparł się o nią rękoma. Beznamiętnie wpatrywał się w wodę, cały czas się nie odzywając. Kilkukrotnie przetarł dłońmi twarz, jakby próbował doprowadzić się do porządku. Stanęłam tuż przy nim, podpierając się prawą ręką na poręczy burty. Tak niewiele dzieliło mnie od tego, by dotknąć jego ramienia. Resztką sił powstrzymałam się przed tym. Chciałam, żeby w końcu się odezwał, żebym mogła skupić się na tym co mówi, a nie na tym, jak bardzo chciałabym go przytulić. — Przepraszam, że wyciągnąłem cię o tej porze — powiedział wreszcie cichym, nieco zachrypniętym głosem. — Daj spokój — odpowiedziałam od razu. — Wiesz, że... — zrobię dla ciebie wszystko, nawet wskoczę do oceanu, jeśli to ci pomoże. — Wiesz, że zawsze możesz ze mną pogadać, nieważne która jest godzina. Przysunęłam się jeszcze bliżej, wcale nie dlatego, że zrobiło mi się trochę chłodno. — Słuchaj, nie chcę naciskać, ale naprawdę się niepokoję. Powiesz mi co się dzieje? — Nie wiem nawet od czego zacząć — rzucił, nagle się prostując. — Powiedz mi po prostu co się dzisiaj stało — zachęcałam go dalej. Nim się zorientowałam dotknęłam jego dłoni ściskającej poręcz. Zdałam sobie sprawę, że nie powinnam była tego 499
robić, ale ręki nie cofnęłam. Widziałam, że chce coś powiedzieć, ale cokolwiek to było, zdecydowanie nie mogło mu przejść przez gardło.
500
R O Z D Z I A Ł 5 8. Spadająca gwiazda
_______________________________________
— Amber jest chora. Lekarze nie potrafią powiedzieć na co. To jakaś choroba neurologiczna, która z czasem spowoduje całkowity paraliż. Nie wiedzą jak to leczyć. W każdym bądź razie dzisiaj na balu Amber straciła czucie w nogach. To zdarzyło się już drugi raz — wyrzucał z siebie pół-zdania, bo najwyraźniej złożenie jednego poprawnego, przychodziło mu z trudem. Nie dziwiłam się temu wcale. Kiedy dotarł do mnie sens jego słów nie potrafiłam wydać z siebie najmniejszego dźwięku. Wcześniej snułam naprawdę najróżniejsze teorie spiskowe, ale nigdy nie pomyślałabym o czymś tak okropnym.
501
Zdawało mi się, że wreszcie zaczynam wszystko rozumieć, a porozrzucane fragmenty układanki nagle stworzyły jedną całość. — Czuje się już lepiej. Znów może chodzić. Ale to się będzie powtarzać. Będzie coraz gorzej, aż któregoś dnia sparaliżuje ją całkowicie. Naprawdę nie wiedziałam co mam mu powiedzieć. Spodziewałam się wielu rzeczy, ale ta wiadomość...zbiła mnie z tropu. Czułam jednak, że jeszcze nie był właściwy czas na to, żebym cokolwiek mówiła. Jeszcze nie powiedział mi wszystkiego. Wyminęłam go, chwyciłam jego lewą dłoń i lekko pociągnęłam. — Chodź — poprosiłam. Zrobił pytającą minę, ale nie protestował. Szliśmy w milczeniu, aż na koniec pokładu, gdzie znajdował się znajomy już basen. Usiadłam na jednym z leżaków. Brandon poszedł moim śladem. Oparł się wygodnie, a wzrok utkwił w jakimś punkcie na niebie. Zrobiłam to samo, mając nadzieję, że otworzy się przede mną. — Wiesz, nie zawsze tak było. Tak jak teraz. Bywało lepiej — zaczął chaotycznie, ale nie miałam najmniejszego zamiaru mu przerywać. — Poznaliśmy się z Amber w liceum. I uprzedzając twoje pytanie – tak, byliśmy królem i królową maturalnego balu. No jasne, oczywiście, że byli. To było do przewidzenia. 502
— Ale później nasze drogi się rozeszły. To była tylko głupia licealna miłość, nic więcej. Szybko mi przeszło, jak to nastolatkowi. Amber zaczęła pomagać tacie przy hotelach, a ja poszedłem najpierw na ratownictwo, a później do Akademii. Nie widywaliśmy się często, ale nadal byliśmy przyjaciółmi. Chociaż, nie...patrząc z perspektywy czasu, ty jesteś moją przyjaciółką. Z Amber nigdy nie mogłem porozmawiać tak jak z tobą. Znów zaczynał się motać, ale mimo wszystko uśmiechnęłam się słysząc tak miłe słowa. Uważał mnie za przyjaciółkę. Nie było to szczytem moich m12arzeń, ale od czegoś trzeba zacząć. — No więc, dalej byliśmy z Amber w kontakcie. Od czasu do czasu pisaliśmy co u nas. No wiesz, same głupoty. Drobnostki. A któregoś dnia napisała do mnie prosząc o spotkanie. Zgodziłem się. Dlaczego nie? I kiedy zobaczyłem jej minę wiedziałem już, że coś jest nie tak. Odwróciłam nieznacznie głowę w lewo, by spojrzeć na Brandona. Zdawało mi się, że odpłynął, jakby kompletnie zapomniał o mojej obecności. Wyglądało to trochę tak, jakby rozmawiał sam ze sobą. — Byłem drugą osobą, której powiedziała o chorobie. Jej ojciec załamał się. Tak bardzo użalał się na sobą, że nie był w stanie dać jej oparcia. Wyobrażasz to sobie? Była całkowicie zdana na siebie. A ja? No powiedz, jak mogłem jej wtedy nie pomóc? 503
Miał rację. Nawet ja nie zostawiłabym Amber na lodzie. — Chodziłem z nią do lekarzy, na badania... Zawoziłem ją wszędzie, gdzie tylko tego potrzebowała. I zanim się zorientowałem... znów byliśmy parą. Właściwie to nigdy o tym nie rozmawialiśmy. To po prostu się stało. A gdy się zorientowałem, że ona uważa, że znów jesteśmy razem... Po prostu nie miałem serca. Jak ja mogłem jej powiedzieć, że jej nie kocham, że nie jesteśmy parą? Nie byłem głupi. Wiedziałem co by sobie pomyślała. Pomyślałaby, że to przez to, że jest chora. Rozumiesz mnie, prawda? — niespodziewanie odwrócił głowę by spojrzeć na mnie. — Rozumiem — wyszeptałam, nie chcąc przerywać jego zwierzeń. Rozumiałam w tej chwili tylko jedno. Że przez to co przed chwilą mi powiedział, kochałam go jeszcze mocniej. Dotarła do mnie jedna rzecz. Był gotowy poświęcić swoje szczęście dla dziewczyny, której kompletnie nie kochał. Był z nią tylko po to, żeby nie czuła się osamotniona, był przy niej po to by wspierać ją, gdy jej własny ojciec nie był w stanie tego zrobić. Zachciało mi się płakać, gdy zrozumiałam, jakim dobrym człowiekiem był Brandon. On najzwyczajniej w świecie się poświęcał, tylko po to, by nie ranić drugiej osoby. Kompletnie nie zwracał uwagi na to, że samego siebie pozbawiał w ten sposób szczęścia. Poczułam łzy zbierające mi się pod powiekami. — Amber próbowała wszystkiego. Powiedziano nam, że 504
jeśli będzie o siebie dbać, zdrowo się odżywiać i uprawiać sport, to opóźni skutki choroby. Nie sądziliśmy, że to stanie się tak szybko. Tak nagle. Miała przeżyć w spokoju jeszcze co najmniej kilka lat. Jest na to za młoda. Zamilkł, przeczesując dłońmi włosy i zastygając w tej pozycji. — Nie masz pojęcia jak mi przykro. Naprawdę — powiedziałam tylko tyle, bo aktualnie miałam w głowie totalną pustkę. — Wiem — odpowiedział, znów na mnie patrząc. Nie mogłam mu nic poradzić. Nie wiem, czy ktokolwiek by mógł. Nie mogłam go też pocieszyć, że będzie dobrze, bo oboje wiedzieliśmy, że będzie tylko gorzej. Nagle zrobiło mi się żal Amber. Mimo całej tej otoczki i aury wschodzącej gwiazdy jaką wokół siebie roztaczała, tak naprawdę była spadającą gwiazdą. Nie miała żadnej nadziei. To wszystko było tylko przykrywką, żeby nikt nie odkrył jak marną przyszłość przed sobą miała. — Ktoś jeszcze wie? — zapytałam, chcąc wiedzieć, czy powinnam zachować tą informację dla siebie. — Tylko Kevin i bliźniaczki. No i Boden. Czasami musiałem zwalniać się z pracy, żeby jechać z nią do szpitala, więc mu powiedziałem. Ale Amber chciała, żeby jak najmniej osób wiedziało. Twierdzi, że nie zniosłaby, gdyby inni się nad nią litowali. Po części ją rozumiałam. 505
— Też bym tego nie chciała — odwróciłam wzrok i spojrzałam znów na gwiazdy. — Nie musisz się martwić, nikomu nie powiem. Wiem, że Amber mnie nie lubi, ale ja naprawdę nie mam jej nic za złe. Jeżeli tylko będę mogła wam jakoś pomóc, to powiedzcie mi, dobrze? Brandon pokiwał twierdząco. — Mogę cię o coś zapytać? — Pewnie. Zrobiło mi się niewygodnie, więc przewróciłam się na leżaku na lewy bok, tak by móc swobodnie widzieć Brandona. Podłożyłam lewą rękę pod głowę i zwinęłam się w kłębek, bo robiło się coraz chłodniej. — Ta sukienka jest od ciebie, prawda? Po jego twarzy przemknęło coś w rodzaju nieśmiałego uśmiechu. Zawstydzony spuścił wzrok, ale zaraz znów go podniósł. — Skąd wiedziałaś? — zapytał wyraźnie zaintrygowany. — Najpierw pomyślałam, że to od Bodena. Wiesz, wszyscy mówimy do niego po nazwisku, więc gdy zobaczyłam literkę „B” od razu skojarzyłam to z nim, ale potem doszłam do wniosku, że Wallace chyba jednak za słabo zna mój gust. W przeciwieństwie do ciebie — powiedziałam, uśmiechając się jednym kącikiem ust. Znów patrzyliśmy na siebie bez skrępowania. — Zamówiłem ją, kiedy Amber wcisnęła ci na siłę swoje ubrania. Chciałem, żebyś miała coś swojego. Jennifer 506
pomogła mi zdobyć wymiary. — To nie było trudne. Sama uszyła mi dwie sukienki... Przerwałam, bo zrozumiałam w jakim kierunku zmierza ta rozmowa. — Ta jest naprawdę piękna. Pasuje do mnie. Brandon westchnął cicho. — Powiedziałbym, że jest piękna tylko wtedy, gdy ty ją nosisz, ale czuję, że mógłbym za to oberwać. Roześmieliśmy się cicho. Miałam wrażenie, że Brandon czuje się nieco lepiej. Wiem, że nie rozwiązałam jego kłopotów, ale miło było zobaczyć choć cień uśmiechu na jego twarzy. Po krótkiej chwili milczenia, powiedział coś, przez co po plecach przeszły mi ciarki.
507
R O Z D Z I A Ł 5 9. Pożegnanie
_______________________________________
— Mogę być z tobą szczery? Czy ja usłyszałam wahanie w jego głosie? Spojrzałam na niego udając lekkie oburzenie. — Przecież wiesz, że możesz. Niepotrzebnie pytasz — skarciłam go łagodnie. — Wiem, ale boję się, że powiem za dużo i znowu będzie ci przykro. — Jeśli uznam, że powinieneś przestać to ci o tym powiem — zapewniłam go, choć wiedziałam dobrze, że prawdopodobnie tego nie zrobię. Zamarłam w oczekiwaniu.
508
Brandon katował mnie ciszą jeszcze przez dłuższą chwilę. — Nie chcę cię stracić, wiesz? Czułam wyraźnie, jak z okolic serca zaczyna rozlewać się w moim ciele fala gorąca. Robiło się coraz ciemniej, ledwo już widziałam jego twarz. Wsłuchiwałam się uważnie w każdy ton jego głosu, słuchając słów, które jak miód spływały na moją duszę i serce. — Jeśli robię głupie rzeczy w stosunku do ciebie to tylko dlatego, że jesteś dla mnie bardzo ważna i nie wiem jak poradziłbym sobie z tym wszystkim, gdyby nie ty — spojrzał na mnie tak czule, że naprawdę cieszyłam się, że leżę, a nie stoję. Motyle zamieszkujące moje ciało od dłuższego czasu właśnie urządziły sobie dziką imprezę. Pokręciłam z niedowierzaniem głową, nie mogąc powstrzymać uśmiechu, który uparcie cisnął mi się na twarz. — Powiedz mi, Brandy misiaczku, co ja bym bez ciebie zrobiła? — zapytałam, używając ulubionego przezwiska Amber, ciekawa jednocześnie jak Brandon na to zareaguje. On tylko spojrzał na mnie zdziwiony, a później parsknął i zaśmiał się głośno. Właśnie o to mi chodziło. — I ty Brutusie przeciwko mnie? — Nie lubisz jak tak do ciebie mówi, co? — zapytałam, 509
bo tak właściwie to nie byłam tego pewna. — Nie znoszę tego — przyznał. I znów podziwiałam jego cierpliwość, bo nigdy nie słyszałam, żeby robił Amber jakieś przykre uwagi z tego powodu. — Wolisz „Glimmer”? A może „Glimmy”? — zaczęłam się z nim droczyć, przypominając sobie jak nazywa go rodzeństwo. — Jane, czuję się zawiedziony. Myślałem, że wymyślisz mi własne przezwisko, zamiast kraść je innym — skarcił mnie z zadziorną miną. — Brandonie Wagner, ostrzegam cię, że będziesz tego żałował — uprzedziłam go śmiertelnie poważnym tonem, na co on tylko się roześmiał. Cieszyłam się, że choć na chwilę oderwał się od ponurych myśli i przytłaczających go problemów. Ja również nie myślałam o moich zmartwieniach. Każda minuta spędzona z nim była dla mnie jak lekarstwo. Znów gadaliśmy o kompletnych bzdetach. Miałam wrażenie, że to właśnie te głupie rozmowy o niczym zbliżały nas do siebie jeszcze bardziej. Mimo, że oczy zamykały mi się same, to mogłabym siedzieć tak do rana. Brandon chyba też, bo nie wyglądało na to, żeby chciał ruszyć się z miejsca. Niestety w którymś momencie zrobiło nam się tak zimno, że musieliśmy wracać. To znaczy, mi zrobiło się zimno, a 510
Brandon jak to on, zaczął wykład o tym, że nie chce żebym się przeziębiła. No i nie było siły, która by go powstrzymała przed odprowadzeniem mnie do pokoju. Nawet nie wiedziałam kiedy, a znaleźliśmy się z powrotem pod drzwiami mojej kabiny. Spojrzałam na zegar wiszący na korytarzu. Było grubo po trzeciej w nocy. Nie miałam pojęcia, że rozmawialiśmy tak długo. Czas spędzony z Brandonem mijał mi zdecydowanie zbyt szybko. Wyraźnie odczuwałam zmęczenie po dniu pełnym wrażeń. Głowa bolała mnie okropnie, nie tylko od stresu, który wcześniej przeżyłam, ale też od nawału szokujących wiadomości, które niedawno usłyszałam. — Dziękuję ci. To było mi potrzebne — powiedział uśmiechając się nieco, ale widziałam wyraźnie, że był to wymuszony uśmiech. Naprawdę zaczynałam się martwić patrząc na jego podkrążone oczy i drobne zmarszczki, których jeszcze parę tygodni temu było zdecydowanie mniej. Nie wyglądał jeszcze jak wrak człowieka, ale już niewiele brakowało. — Nie ma za co, naprawdę. Od tego właśnie są przyjaciele — odpowiedziałam cicho. — Wiesz, że zawsze możesz przyjść do mnie jeśli będziesz chciał porozmawiać . Przytaknął. Patrzyłam na niego z zatroskaniem, choć w ten sposób chyba tylko pogarszałam sytuację. Serce mi się krajało, gdy widziałam, że ledwo sobie z tym wszystkim radzi. 511
Zdecydowanie na to nie zasługiwał. Z tego wszystkiego czułam, że mi samej chce się płakać. — Muszę już wracać. Amber już i tak pewnie zorientowała się, że mnie nie ma — stwierdził, wkładając dłonie do kieszeni spodni i mówiąc jakby bardziej do siebie niż do mnie. Chwilę później znieruchomiał i spojrzał na mnie jakimś takim błagalnym wzrokiem. — Myślisz, że... — zaczął wyraźnie się wahając. — Myślisz, że to byłoby bardzo niestosowne, gdybym przytulił cię na dobranoc? Moje serce znów galopowało. Gdyby to tylko ode mnie zależało mogłabym tulić go całą noc, gdyby to tylko mogło mu pomóc. — Myślę, że to byłoby bardzo niestosowne — uśmiechnęłam się przelotnie. Bo w istocie byłoby, biorąc pod uwagę do czego mogłoby to doprowadzić. Brandon zaśmiał się jakby sam do siebie, zażenowany swoją prośbą. — Przepraszam. Pójdę już — zawstydzony spuścił wzrok i odwrócił się chcąc odejść. — Zaczekaj — powiedziałam szybciej, niż zdążyłam pomyśleć. Znów pakowałam się w kłopoty. Wiedziałam, że mogę tego żałować, ale teraz liczył się dla mnie tylko on. Nawet jeśli później miałabym przez to cierpieć podwójnie. — Chodź tu do mnie — tym razem to ja rozłożyłam ramiona w jego stronę, tak jak on to zrobił, kiedy wróciłam ze 512
szpitala po wypadku. Widziałam, że nie wahał się ani sekundy. Chwycił mnie tak gwałtownie i desperacko jakbym była jego ostatnią deską ratunku. Ledwo mogłam oddychać, ale nie bardzo mi to teraz przeszkadzało. Brandon ukrył twarz w zagłębieniu mojego ramienia. Kołysaliśmy się lekko na boki. Jego skóra była rozpalona, zupełnie jakby miał gorączkę. Ściskałam go najmocniej jak potrafiłam, chcąc choć trochę złagodzić ból, który najwyraźniej nie dawał mu spokoju. Nie bardzo potrafiłam wyczuć gdzie jest granica między tym co wypada robić przyjaciołom, a tym czego im nie wypada. Cały czas postępowałam instynktownie. Jedną ręką gładziłam jego spięty kark a drugą wodziłam po plecach wzdłuż linii kręgosłupa. Zamknęłam oczy, skupiając się tylko i wyłącznie na jego dotyku. Czułam jak powoli się rozluźnia. Po chwili wyprostował się. Położył rękę na moim policzku, drugą cały czas trzymając mnie przy sobie. — Dziękuję — powiedział jeszcze raz łamiącym się głosem. Znów zbliżył się do mnie i pocałował mnie w czoło, a później, nie patrząc na mnie już wcale, znikł w długim korytarzu. To wszystko wyglądało jak pożegnanie. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że w istocie nim było. 513
514
R O Z D Z I A Ł 6 0. On cię nigdy nie kochał
_______________________________________
— Jestem pewna, że powinniśmy zorganizować tą konferencję w dwóch terminach. Na pewno nie będzie pasowało wszystkim. Obowiązkowo muszą się pojawić ludzie z naszego oddziału NWS i Centrum Zarządzania Kryzysowego. Sądzę, że powinniśmy też zaprosić kilka osób z FEMA, powinni dokładnie orientować się w sytuacji w naszym regionie. No i do tego jeszcze parę osób z najważniejszych wydawnictw naukowych. — Masz rację, Jane. To bardzo dobry pomysł. Arizona, zapisujesz? Od piętnastu minut rozmawiałam z Loganem przez
515
kamerkę internetową i ustalałam z nim szczegóły dotyczące konferencji dla meteorologów i dziennikarzy naukowych, którą mieliśmy zorganizować po moim powrocie. Był przedostatni dzień naszego rejsu. Już jutro rano mieliśmy zawitać do Southampton. Zgodnie ustaliliśmy, że zatrzymamy się na jeden dzień w hotelu, a do Chicago wrócimy pojutrze, porannym samolotem. Pomijając wszystkie te skomplikowane sprawy z Brandonem i Carey'em, rejs był naprawdę ciekawym przeżyciem. Nie żałowałam, że przyjęłam zaproszenie, ale miło było wiedzieć, że niedługo będę z powrotem w domu. Tęskniłam już za Jennifer. Chciałam też jak najszybciej wrócić do mojego projektu i nadrobić zaległości spowodowane tygodniem przerwy. Dzisiejszy dzień był chyba najspokojniejszym od początku rejsu. Kevin zdecydowanie miał już dosyć eleganckich strojów i zaszył się w swoim apartamencie, a że bardzo mu się nudziło, zaprosił mnie do siebie. Zdążyłam go polubić, więc nawet się nie zastanawiałam, gdy zadzwonił. Uprzedziłam go, że jestem zajęta pracą, ale stwierdził, że nie będzie mu to przeszkadzać. Powiedział, że po prostu nie chce siedzieć sam. Żeby zapewnić mu lepsze towarzystwo zaprosiłam jeszcze Lucę i Milly, z którymi bardzo chętnie się poznał. Siedzieliśmy więc teraz w czwórkę na wielkim balkonie w apartamencie Kevina. Razem z Milly grali w jakąś karcianą grę wyzywając się co chwilę od oszustów, co było szalenie słodkie. Z zadowoleniem stwierdziłam, że 516
zdecydowanie między nimi iskrzyło. Luca pochłaniał gruby tomik poezji współczesnej kompletnie nie zwracając na nas uwagi. A ja siedziałam po turecku w pokoju przy wejściu na balkon w wielkim puchatym fotelu, który nawiasem mówiąc miałam ochotę wykraść chłopakowi z pokoju. Brakowało tylko bliźniaczek, Amber i Brandona, o którym od wczoraj nieprzerwanie myślałam. Miałam nadzieję, że czuł się choć trochę lepiej po naszej rozmowie. Gdy wczoraj wróciłam do pokoju nie miałam nawet siły się wykąpać. Położyłam się tak jak stałam i zasnęłam w jednej chwili. Kiedy się obudziłam było już po dwunastej. Czułam się jakbym miała porządnego kaca, choć przecież nawet nigdy nie upiłam się tak bardzo, żeby go mieć. Doprowadzanie się do porządku zajęło mi chyba całe wieki. W duchu gratulowałam sobie, że zdecydowałam się na zabranie jeansów, koszulki i zwykłego zapinanego swetra oraz płaskich butów, bo nie wytrzymałabym dzisiaj całodziennego chodzenia w eleganckim stroju. Zrezygnowałam z makijażu i starannego układania włosów, zostawiłam je po prostu rozpuszczone, tym bardziej, że od tych wszystkich wsuwek i spinek, które podtrzymywały koka, bolała mnie skóra. Wiedząc, że taki wygląd może wywołać na QM2 niezłą sensację, starałam się przemknąć do pokoju Kevina niezauważona. Nie wiem, czy mi się to udało, ale całe szczęście stewardowie, których spotkałam po drodze chyba 517
udawali, że mnie nie widzieli. — Myślę, że to na razie wszystko. Kiedy wrócę ustalimy dokładne terminy i porozsyłamy zaproszenia. Nie mogę się już doczekać — nie mogłam ukryć podekscytowania, na co Logan zareagował z rozbawieniem, które zdecydowanie mnie peszyło. — Błagam, przestań się ze mnie nabijać! Boże, jestem aż taka żałosna? — zapytałam, śmiejąc się znów do ekranu. — Skąd. Podoba mi się twój entuzjazm. Tak właściwie, pomyślałem sobie, że może omówilibyśmy szczegóły konferencji przy kolacji. Co ty na to? Znam bardzo fajne miejsce w twoim stylu. Jestem pewien, że ci się spodoba. Zaskoczył mnie. Zaniemówiłam. Co miałam mu powiedzieć? Czy to będzie kolacja w sensie randka, czy kolacja w sensie spotkanie biznesowe przy posiłku? Co Brandon sobie pomyśli? Czy powinnam...? — Logan, ja...sama nie wiem — odpowiedziałam, nerwowo pocierając ręką szyję. — Jane, nie daj się prosić. To tylko kolacja. Lubię łączyć przyjemne z pożytecznym, a przecież i tak musimy się spotkać, żeby porozmawiać. Miał rację, a ja jak zwykle doszukiwałam się drugiego dna i ukrytego znaczenia. 518
Jane, nie wmawiaj sobie za dużo. Po prostu się zgódź. — Dobrze, niech będzie — uległam. Może to wcale nie był taki kiepski pomysł. Może właśnie powinnam skupić się na kimś innym. — Świetnie. Wracasz po jutrze, tak? — Zgadza się. — W takim razie zadzwonię, gdy będziesz już w Chicago. Bezpiecznego powrotu! — pożyczył mi na koniec. — Dziękuję. Do zobaczenia. Rozłączyliśmy się. Logan mile mnie zaskoczył. Co prawda w moim przekonaniu nie dorastał Brandonowi do pięt, ale w gruncie rzeczy był dobrym mężczyzną. Dobrze mi się z nim pracowało. Nie chciałam teraz zagłębiać się w ten temat jeszcze bardziej. Dosyć miałam już myślenia, zastanawiania się i wiecznego analizowania. Chciałam po prostu cieszyć się tym ostatnim spędzonym na statku popołudniem. Wyłączyłam laptopa i dosiadłam się do Milly i Kevina. — Skończyłaś już rozmawiać z Garniturkiem? — zapytała mnie Milly nie odrywając wzroku od swoich kart. Jej uwagi nie rozproszyły nawet okulary, które znów zsuwały się z jej nosa. Zmarszczyłam czoło, słysząc to uszczypliwe określenie. Czasem miałam wrażenie, że Milly czerpała niewysłowioną radość z szufladkowania ludzi. — Owszem, skończyłam. I nie nazywaj go tak. To 519
bardzo miły człowiek. Mogłabyś czasem powstrzymać się przed złośliwymi komentarzami, zanim kogoś poznasz — zbeształam ją. — Ooo, już go bronisz! — uniosła spojrzenie z tryumfującą miną. — Naprawdę, jest zdecydowanie gorzej niż myślałam. — Och, daj spokój. Mówisz tak jakbym właśnie chciała z nim brać ślub. Jest tak jakby moim szefem. Współpracujemy razem, muszę mieć z nim dobry kontakt — tłumaczyłam się, choć przecież nie musiałam. — Nie chcę się wtrącać Jane, to nie moja sprawa, ale uważaj na tego faceta — odezwał się Kevin, wykładając kolejną kartę na stół, doprowadzając tym samym Milly to prawdziwej rozpaczy. — To znaczy? — zapytałam, bo jego ostrzeżenie było raczej dosyć ogólnikowe. — Nie wiem! Nie potrafię ci tego wyjaśnić. Nie mówię, że masz przestać się z nim spotykać. To raczej nie możliwe, tym bardziej, że jest jak jakby twoim szefem. Po prostu na niego uważaj. — Okej. Dotarło — skwitowałam. Przypatrywałam się ich grze, choć nie miałam zielonego pojęcia w co właściwie grali ani jakie były tego zasady. Właściwie to chyba jedyna reguła brzmiała: „Nie ma żadnych zasad”. Im dłużej się im przyglądałam, tym bardziej miałam wrażenie, że Milly wpadła w oko Kevinowi, zresztą z 520
wzajemnością. Nie powiem, pasowali do siebie. Nawzajem się napędzali stanowiąc dosyć wybuchowe połączenie, ale sądziłam, że są siebie warci. Przeniosłam wzrok na Lucę, który wciąż pochłaniał jeden wiersz za drugim i jak widziałam, nieprędko mu się to znudzi. Dochodziła szesnasta. Poczułam burczenie w brzuchu. — Słuchajcie, nie jesteście czasem głodni? Może coś zamówimy? — zaproponowałam. — Dobry pomysł. Na co macie ochotę? — zapytał Kevin przerywając grę. Niestety nie zdążyliśmy rozpocząć fascynującej rozmowy o naszych żywieniowych preferencjach, bo rozległo się pukanie do drzwi. Chociaż nie. Właściwie to nie było pukanie, a walenie jakiegoś zniecierpliwionego wariata. Szczerze wątpiłam, żeby był to ktoś z obsługi. Personel QM2 znał zasady etykiety i zachowywał się zdecydowanie bardziej dyskretnie. — Chwileczkę! Już otwieram! — krzyknął Kevin, niechętnie podnosząc się z krzesła. Śmiesznie szurał swoimi klapkami, gdy przemierzał pokój w stronę drzwi. Gdy tylko je otworzył usłyszałam głos, który śnił mi się w moich najgorszych koszmarach. — Są tu bliźniaczki? Widziałeś je gdzieś? — Amber nawijała dziwnie podekscytowanym i radosnym głosem, 521
zupełnie jak nie ona. — Nie, nie ma ich tu. Z resztą dlaczego miały by być u mnie? — Kevin był wyraźnie zbity z tropu. — Nie wiem, tak tylko pytam. Czasami mają dziwne pomysły. Gdy tylko zobaczyła, że Kevin nie jest sam, natychmiast wparowała do apartamentu i podbiegła do nas śmiesznie w swoich czarnych wysokich szpilach. Po wczorajszym wypadku nie było nawet śladu. Znów była sobą. Powinno mi chyba ulżyć, ale dziwnym trafem wcale tak się nie stało. Zamiast tego poczułam dziwny niepokój, którego nijak nie potrafiłam wytłumaczyć. — Słuchajcie, nie uwierzycie! Ja sama w to nie wierzę! No po prostu...! Boże, jestem taka szczęśliwa! — wyrzucała z siebie zdanie za zdaniem. Jej podekscytowanie było coraz bardziej podejrzane. Luca powoli opuścił książkę i spojrzał na nią piorunującym wzrokiem. No cóż, nie dziwiłam mu się. Amber szczerzyła się jakby jej za to płacili. Co chwilę trzepotała dłońmi, jakby chciała powstrzymać wielki histeryczny wybuch płaczu. Albo śmiechu. Sama już nie wiedziałam. Jak daleko sięgam pamięcią jeszcze nigdy nie widziałam jej w takim stanie. Co chwilę wygładzała napiętą do granic możliwości niebieską sukienkę. Widziałam jak drżały jej przy 522
tym dłonie. — Amber, powiesz wreszcie co się dzieje? — ponaglił ją zniecierpliwiony Kevin. Dziewczyna zamarła na dłuższą chwilę, powstrzymując wielki uśmiech, by za moment wyrzucić z siebie z prędkością torpedy: — Brandy właśnie mi się oświadczył! Zapanowała idealna cisza. Chyba nikt z nas nie zareagował tak, jak oczekiwała tego Amber. Trzy pary oczu przypatrywały mi się z zaniepokojeniem. A ja? A ja czułam, że chyba umieram. Nie wierząc w to, co właśnie usłyszałam błądziłam wzrokiem dookoła. Na moją twarz wypłynął uśmiech. Uśmiech głębokiego niedowierzania. Moje wargi drżały, a dłonie zacisnęły się raptownie na podłokietnikach drewnianego krzesła. Widziałam zszokowaną i przerażoną jednocześnie twarz Luci, współczującą minę Milly i Kevina, który wyglądał jakby właśnie zastanawiał się, czy czasem nie rzucę się za burtę i Amber, która była zdezorientowana brakiem jakiegokolwiek poruszenia z naszej strony. O dziwo, byłam pierwszą osobą, która otrząsnęła się z tego dziwnego transu, w który wszyscy wpadliśmy. I chociaż coś dusiło mnie w klatce piersiowej tak mocno, że ledwo mogłam oddychać, to wstałam z krzesła tak nagle, że aż wystraszyłam biedną Milly. — Amber, to... to... cudowna... wspaniała wiadomość! 523
Gratuluję! Naprawdę się cieszę. Chodź tutaj! Wyściskałam ją, na co ona o dziwo odpowiedziała tym samym. Kiedy obejmowała mnie swoimi chudziutkimi ramionami dostrzegłam zaniepokojone spojrzenie Luci, który chyba sądził, że właśnie postradałam zmysły. I miał rację. Czułam, jakby ktoś właśnie rozrywał mnie na strzępy. W tej samej chwili zaczęłam tracić kontakt z rzeczywistością. Miałam wrażenie, że śnię, że jeśli tylko się uszczypnę to zaraz się obudzę i wszystko znów będzie jak dawniej. Ale niemożliwe do zniesienia kłucie w sercu tylko upewniło mnie w tym, że wcale nie śnię. W mojej głowie rozbrzmiewał teraz tylko jeden głos, brzmiący zupełnie jak głos Amber: „Zrozum to wreszcie, głupia. On cię nigdy nie kochał”.
524
R O Z D Z I A Ł 6 1. To tylko serce
_______________________________________
Przeżyć. Budziłam się każdego ranka i marzyłam tylko o tym, by przeżyć ten kolejny dzień bez użalania się nad sobą i myślenia o rzeczach, które sprawiały, że żyć mi się odechciewało. Egzystencja – w tym jednym słowie zawierał się sens całego mojego obecnego życia. Gdy stawałam przed lustrem widziałam puste oczy i upiorną, kamienną twarz bez jakiegokolwiek wyrazu. Już nawet nie byłam sobą. Ta dziewczyna bez życia nie była mną. Spoważniałam. Żarty Otisa nagle wydały mi się mdłe, a Kelly nie był w
525
stanie rozbawić mnie swoimi śmiesznymi minami. Nieudolna troskliwość Wallace'a przestała wywoływać u mnie rozczulenie. Ale udawałam. Po co? Nie wiem. Wybuchałam sztucznym śmiechem, drażniłam się z chłopakami i żartowałam, wypełniałam moje codzienne obowiązki w środku skręcając się z bólu, a każde jego spojrzenie było jak kolejny nóż wbity w moje ciało. Każdą czynność zaczynałam wykonywać mechanicznie, kompletnie się nad nią nie zastanawiając. Jak robot. Brałam prysznic mechanicznie, jadłam mechanicznie. Prowadziłam auto, gotowałam, sprzątałam, pracowałam, czytałam, oglądałam telewizję, rozmawiałam – wszystko mechanicznie. Bez myślenia. Nie mogłam myśleć. Nie teraz. Minęły już dwa tygodnie. Dwa tygodnie nieznośnego, cichego cierpienia, o którym nie byłam w stanie nikomu opowiedzieć. I niby wszystko było po staremu. Słońce dalej wschodziło i zachodziło. Świat wciąż się kręcił. Życie toczyło się dalej. Moje również. Ale nie było już jego. Nie miałam już nic. Czułam się jakby ktoś rozszarpał mi serce i powiedział: „Przecież nic się nie stało. To tylko serce”. Ale przecież bez niego nie da się żyć. Próbowałam je pozszywać, ale było tak słabe, że się rozpadało. W moich własnych dłoniach. Próbuję dalej. Nie tak. Krzywo. Jeszcze raz. Boli. Bardzo. Widzę go i znów wszystko pęka. Miłość do niego jest jak trucizna, która płynie w moich żyłach i nie ma na nią antidotum. Zabija mnie od środka. Ile jeszcze wytrzymam? Boże, ile jeszcze? 526
— Jane, czy ty mnie w ogóle słuchasz? Obróciłam się zaskoczona. Spojrzałam nieobecnym wzrokiem na Shay, która siedząc na ławce ustawionej pomiędzy rzędami szafek, cały czas coś do mnie mówiła. Wpatrywała się teraz we mnie swoimi pięknymi niebieskimi oczami domagając się odpowiedzi. — Leslie, przepraszam cię bardzo. Zamyśliłam się tylko — tłumaczyłam się speszona, próbując zachowywać się normalnie. Był piątkowy wieczór. Właśnie szykowałam się na kolację z Loganem. Miał po mnie przyjechać dokładnie za pół godziny. Siedziałyśmy z Leslie w szatni. Stałam przed jej otwartą szafką i lusterkiem wiszącym na drzwiczkach, próbując wykonać jakiś sensowny makijaż przy kiepskim świetle. Na dworze było już prawie ciemno. Wszystko przez chmury nachodzące na niebo przez całe popołudnie. Shay spojrzała na mnie podejrzliwie. Była zdecydowanie zbyt domyślna, a na dodatek dobrze mnie znała. Udawanie przed nią wymagało ode mnie aktorstwa najwyższej klasy. Nie byłam pewna czy podołam. Choć z drugiej strony, po dwóch tygodniach doszłam już do wprawy. Blondynka zakasała rękawy swojej szarej bluzki z logo straży próbując wyglądać groźniej. Cała Leslie. — Myślałam o konferencji i o tym jak to wszystko 527
zorganizować — skłamałam. — Naprawdę nic się nie dzieje. Możesz jeszcze raz powtórzyć co mówiłaś? — poprosiłam ją, żeby nie wyjść na niegrzeczną. Odkręciłam tusz do rzęs pożyczony od Gabrielli, a gdy zobaczyłam wielkość szczoteczki modliłam się o to, żeby przypadkiem nie wydźgać sobie oka. — Dziewczyno, wiesz ile ja się już nagadałam? — skarciła mnie, ale zaraz złagodniała. — Mówiłam, że w przez ostatnie tygodnie spłonęły trzy najbiedniejsze domy dziecka w Chicago. Rozmawialiśmy ostatnio i doszliśmy do wniosku, że musimy coś z tym zrobić. Organizujemy coś w rodzaju małego koncertu charytatywnego w Molly. — Molly? — pierwszy raz słyszałam. Rzęsy gotowe. — Tak. To bar brata Herrmanna. Udostępni go nam za darmo, więc nic nie zapłacimy za wynajem. Zgodził się też przekazać dochód ze sprzedaży na domy dziecka. Potrzebujemy tylko zespołu, który zagrałby za free, albo za niewielką cenę no i najlepiej jakąś wokalistkę. Normalnie uznałabym to za najgenialniejszy pomysł świata. Wizja ratowania domów dziecka nakręciłaby mnie i pomogłabym im zorganizować najlepszy koncert charytatywny w Chicago. Ale teraz spłynęło to po mnie jak woda po kaczce. — Świetny pomysł. Naprawdę. Macie już jakiś band na oku? — zapytałam, choć kompletnie mnie to nie 528
interesowało. Nie chciałam jedynie sprawiać przykrości Shay, która była bardzo podekscytowana i najwyraźniej postawiła sobie za cel wciągnąć mnie w całą akcję. — Cały czas szukamy. Myślałam, że może pomogłabyś mi i Gabrielli w przygotowaniach — zasugerowała. Leslie, będziesz rozczarowana. Przykro mi bardzo. — Jasne. Nie ma sprawy — kolejne kłamstwo. Byłam naprawdę żałosna. — Świetnie... Shay znów się rozgadała, a ja po raz kolejny jej nie słuchałam. Byłam okropna dla niej. Dla wszystkich. Cały czas kiwałam głową, ale nie miałam pojęcia o czym mówiła. Nie myśleć. Nie wolno mi myśleć. Włożyłam czarną prostą sukienkę bez rękawów i kremowe pantofle na obcasie. Włosy pozostawiłam rozpuszczone. Zebrałam jedynie pasma, które wiecznie opadały mi na oczy i spięłam je małą spinką z tyłu. Jeszcze tylko kolczyki, szminka i jestem gotowa. Ta wymalowana lala też nie była mną. Już nie wiedziałam kim jestem. Nawet nie zauważyłam kiedy Shay przestała mówić. Wpatrywała się we mnie spokojnym, ale wyraźnie zmartwionym wzrokiem. Jej ostra linia szczęki zarysowała się jeszcze mocniej, gdy zacisnęła zęby. — Muszę już iść. Skończymy tą rozmowę jutro, dobrze? 529
— powiedziałam wymijająco, zakładając żakiet i kierując się w stronę wyjścia z szatni. — Nie — powiedziała stanowczo, czym zupełnie mnie zaskoczyła. Wstała powoli z ławki i podeszła do mnie. Położyła dłonie na biodrach, jak zawsze, gdy siliła się na dłuższą przemowę. — Nie dokończymy tej rozmowy, bo żadnej nie było. Jeśli jeszcze tego nie zauważyłaś, to przez cały czas mówiłam do siebie. Powiesz mi wreszcie co się z tobą dzieje? Nie mogę już na ciebie patrzeć. Powiedz mi prawdę. Nie okłamuj mnie. Jestem przecież twoją przyjaciółką. To przez Brandona, mam rację? — zapytała z takim uporem w głosie, że byłam pewna, że nie puści mnie na kolację dopóki nie odpowiem. — Nie, to nie przez niego — łgałam jak z nut, patrząc jej prosto w oczy, choć miałam wrażenie, że zanim zapytała doskonale znała prawdziwą odpowiedź. — Po prostu mam ostatnio ciężki okres. To nic takiego. Muszę przez to przebrnąć. Nie martw się o mnie. Dam sobie radę — zapewniłam ją z największym przekonaniem jakie potrafiłam teraz z siebie wydusić i zanim zdążyła zadać kolejne kłopotliwe pytania – wyszłam. Skierowałam się prosto do gabinetu Bodena, żeby poinformować go, że wychodzę. Za dwie minuty Logan powinien stać już pod remizą. Wpadłam do gabinetu Wallace'a nim zdążyłam 530
zorientować się, że go tam nie ma. Przeciąg sprawił, że luźne papiery leżące na jego biurku spadły i rozsypały się po całej podłodze. Obejrzałam się za siebie. Jego asystentki również nigdzie nie było. Westchnęłam i zamknęłam za sobą drzwi, by z powrotem pozbierać dokumenty. Rety, ile tego było! Jeszcze jedna kartka i gotowe. Odłożyłam stertę z powrotem na biurko Bodena. Chwila. Co to było? Cofnęłam się i spojrzałam na dokument leżący na wierzchu. Wyniki testu DNA? Na wniosek Wallace'a Bodena. Matka: Julie Boden. Dziecko: Jane Anderson. Rzekomy ojciec: Wallace Boden. Co to jest do cholery? Zgodność materiału DNA...dziewięćdziesiąt dziewięć koma dziewięćdziesiąt osiem procent... I nagle zrozumiałam. Dziewczynka ze zdjęcia. Erin. „Miał żonę. Zdradziła go. Zabrała też jego córeczkę. Kochał ją ponad życie. Szukał jej przez wiele lat...”. Boże! To przecież byłam ja! To nie mogło być prawdą! To jest niemożliwe! I przez cały ten czas mnie okłamywał?! Oni wszyscy wiedzieli! Wiedzieli! Wszyscy od początku mnie oszukiwali! 531
Czułam że mój oddech staje się spazmatyczny. Do oczu napłynęły mi łzy, a potem bez żadnego ostrzeżenia zaczęły spływać po moich policzkach. Wyleciałam z gabinetu Wallace'a jakby się paliło, wpadając prosto na Brandona. — Nie ma Bodena? Zamarł. — Jane? Co się stało? Chwycił mnie mocno za ramię, aż zabolało, a drugą ręką uniósł mój podbródek zmuszając mnie, bym na niego spojrzała. Wyrwałam się, jakby jego dotyk mnie parzył. — Zostaw mnie — syknęłam, czując jak narasta we mnie wściekłość. Takiej reakcji się nie spodziewał. Widziałam, że moje słowa go zabolały. I bardzo dobrze! Niech wie jak to jest! — Powiedz mi co się stało — poprosił jeszcze raz spokojnym głosem, który jeszcze bardziej mnie rozdrażnił. Wyminęłam go prychając pogardliwie, ale zaraz się zatrzymałam. — Wiedziałeś, że Boden jest moim ojcem? — odwróciłam się by spojrzeć na jego reakcję. Widziałam jak na dłoni, że jego szok był spowodowany tym, że wiedziałam, a nie tym, że Wallace jest moim ojcem. Zdumiewająco szybko się opanował jak na kogoś, kto powinien nie mieć o tym pojęcia. Dalej milczał. — Wiedziałeś?! — krzyknęłam, a moje oczy znów 532
zaszły łzami. Z całej siły powstrzymywałam się, żeby go nie uderzyć. — Jane, tak mi przykro... — zaczął, ale z furią mu przerwałam. — Tobie jest przykro?! Byłeś moim przyjacielem. Wiedziałeś przez cały ten czas i nigdy mi nie powiedziałeś?! A ja ci ufałam! — krzyczałam przez łzy jak opętana. Nie byłam już w stanie opanować wszystkich emocji, które tłumiłam w sobie przez ostatnie tygodnie. Miarka się przebrała. — Boże! Brandon! Ja cię kochałam! Rozumiesz?! Kochałam cię jak głupia! Byłam gotowa zrobić dla ciebie wszystko! A ty... A ty po prostu mnie oszukałeś! Nie widziałam go już wcale. Cała moja twarz była mokra od łez. Czułam jak mnie chwyta, ale wyrwałam się natychmiast. — Nie dotykaj mnie! Nienawidzę cię! Słyszysz?! Nienawidzę! Nigdy, przenigdy się do mnie nie odzywaj! Daj mi wreszcie święty spokój! Odwróciłam się i zaczęłam na oślep biec przed siebie. Przy wyjściu wpadłam na kogoś, kto chwycił mnie mocno za ręce. Chciałam biec dalej, ale ten ktoś przyciągnął mnie do siebie i położył dłoń na moim policzku. — Jane? — rozpoznałam głos Logana, na co rozpłakałam się jeszcze bardziej. — Zabierz mnie stąd. Błagam — poprosiłam, z każdą 533
chwilą dostając coraz większej histerii. Logan nie powiedział nic. Objął mnie mocno w pasie i poprowadził do auta. Pomógł mi wsiąść, bo nie widziałam dosłownie nic. Słyszałam jak odjeżdża z piskiem opon. Jechał szybko. Gdzie – nie widziałam. Przez cały ten czas płakałam. Płakałam za te całe dwa tygodnie, gdzie ani jedna łza nie śmiała paść z moich oczu. Nie mogłam się opanować. Miłość mieszała się z nienawiścią, niedowierzanie z obłędem, a zaskoczenie z rozgoryczeniem. Cała drżałam, moje ciało płonęło, a myśli rozsadzały mi głowę. Ból był nie do zniesienia. Czułam się jakby palono mnie żywcem. Z każdą sekundą było coraz gorzej. Nie zauważyłam nawet kiedy Logan się zatrzymał. Wysiadł z samochodu, a zaraz potem otworzył drzwi po mojej stronie. Wysiadłam na oślep, ale byłam tak słaba, że musiałam przytrzymać się drzwi. Czułam jak Logan otacza mnie jednym ramieniem, a później podnosi mnie i bierze na ręce. Objęłam jego szyję dalej szlochając. Postawił mnie na ziemi dopiero przed samymi drzwiami, ale dalej mnie nie puszczał. Przypuszczałam, że tu właśnie mieszkał. Wprowadził mnie do środka, gdzie znów z podwójną mocną zalałam się łzami. Niespodziewanie chwycił moją twarz w swoje dłonie i odezwał się zachrypniętym głosem: — Kto w ogóle śmiał cię tak zranić? — zapytał, co tylko 534
pogorszyło sprawę. Nasze twarze dzieliły centymetry. Czułam już jego oddech na moim policzku. Nim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć poczułam, jak jego usta miękko lądują na moich.
535
R O Z D Z I A Ł 6 2. 1991
_______________________________________
Silny pulsujący ból głowy zafundował mi dosyć niemiłą pobudkę. Nie otwierając oczu zaczęłam masować skronie, mając nadzieję, że to tylko chwilowe. Niestety. Nie wyglądało na to, żebym w najbliższym czasie miała poczuć się lepiej. Do moich nozdrzy dochodził jakiś słodkawy zapach świeczek, kadzidełek – Bóg wie czego. Leniwie otworzyłam oczy. Pierwsze co zobaczyłam to kremowy ścienny zegar pokazujący siódmą rano. Zaraz potem mój wzrok padł na kominek, komplet nowoczesnych białych mebli i okno zasunięte do połowy
536
jasnozieloną roletą. Zerwałam się gwałtownie. Bardziej gwałtownie niż to sobie zaplanowałam, bo od razu dostałam silnych zawrotów. Schyliłam się powoli, by podnieść gruby koc, który przy okazji zrzuciłam. Rozglądałam się chaotycznie po pokoju, który widziałam pierwszy raz na oczy. Przez dłuższą chwilę nie mogłam przypomnieć sobie gdzie jestem. Kiedy wspomnienia z wczorajszego wieczoru, jedno za drugim, zaczęły powracać, do potwornego bólu głowy dołączyło kłucie w klatce piersiowej i ciężkie do zniesienia zażenowanie. Odruchowo wytarłam usta wierzchem dłoni. Nie żeby Logan źle całował. Było mi po prostu wstyd. Przed samą sobą i przed nim. Nie chciałam tego pocałunku i mogłam się tylko cieszyć, że pomimo emocji mną targających, nie oddałam mu go. Nie miałam w zwyczaju całować mężczyzn, do których nic nie czułam, a to że Logan był moim szefem tylko pogarszało sytuację. Przez cały wieczór starał się ze mnie wdusić co się stało i ciągłymi prośbami zachęcał mnie do mówienia. Daremnie. Uparcie odmawiałam rozmowy, raz za razem powtarzając, że to zbyt skomplikowane. Kolacja, którą mi przygotował również pozostała nietknięta. Kiedy w końcu dotarło do niego, że nie uzyska ode mnie 537
żadnych informacji dał za wygraną. Usiadł przy mnie i nie odzywając się już ani słowem głaskał mnie po włosach, aż w końcu usnęłam z głową na jego kolanach. Pamiętam, że siedzieliśmy w innym pokoju, większym. Musiał mnie tu przynieść, gdy spałam. Wciąż lustrowałam wzrokiem nowocześnie urządzone wnętrze. Zauważyłam, że na krześle przy stoliku wisi moja marynarka. Byłam wyczerpana. Ciarki przeszły po mojej skórze, więc czym prędzej ją założyłam, tak jak buty, stojące obok tego samego krzesła. Jedyna zmiana w moim nastroju jaka zaszła od wczoraj polegała na tym, że byłam bardziej opanowana. Powoli zaczynało docierać do mnie co ja najlepszego zrobiłam. Zrujnowałam wszystko. Powiedziałam Brandonowi, że go kocham. Gdy uświadomiłam sobie, że to nie był sen i zrobiłam to naprawdę, nogi się pode mną ugięły. Opadłam z powrotem na miękką skórzaną kanapę. Naprawdę mu to powiedziałam. Nigdy przenigdy nie powinien był się o tym dowiedzieć. Co ja teraz zrobię? Jak spojrzę mu w oczy? Jęknęłam żałośnie na wspomnienie moich krzyków. Oczywiście, że go nie nienawidziłam. Oczywiście, że nie. Byłam tylko zła, że nie powiedział mi prawdy, ale szczerze powiedziawszy, czy miało to teraz jakiekolwiek znaczenie? W 538
końcu prawdopodobnie nie był jedyną osobą, która wiedziała. Jeśli już chciałam być zła to na wszystkich, nie tylko na niego. Boże, co ja najlepszego narobiłam? No i jeszcze Boden. Naprawdę był moim ojcem? Dlaczego mi nie powiedział? I jakim cudem zdobył moją krew do badań? Dla niego to też pewnie był szok. Może zdążył już pogodzić się z myślą, że nigdy więcej mnie nie spotka. I ten jego wzrok, kiedy pojawiłam się w remizie po raz pierwszy...wszystko nagle stało się jasne. A więc tak naprawdę powinnam nazywać się...Erin Boden. A Jennifer? Skoro jest siostrą Wallace'a to jest też moją...ciotką! Miałam tyle pytań, a na wiele nie potrafiłam sensownie odpowiedzieć. Musiałam dostać się z powrotem do domu. Dookoła mnie panowała cisza. Wszystko wskazywało na to, że Logan jeszcze spał, z czego w duchu się ucieszyłam. Podeszłam na palcach do drzwi pokrytych okleiną imitującą brzozowe drewno i powoli nacisnęłam chłodną srebrną klamkę. Na szczęście nie usłyszałam żadnego rozdzierającego ciszę skrzypienia. Podłoga w korytarzu była pokryta kafelkami, więc znów zdjęłam buty, by nie obudzić Logana stukotem obcasów. Skradałam się powoli, na palcach, cały czas uważnie nasłuchując. Przeraziłam się, gdy zobaczyłam moje odbicie w lustrze, obok którego akurat przeszłam. Na głowie miałam 539
gniazdo, a połowa twarzy była czarna od tuszu, który kompletnie się rozmazał. Westchnęłam cicho, rozglądając się pośpiesznie za drzwiami wyglądającymi jak drzwi do łazienki. Kiedy w końcu takowe znalazłam, próbowałam jak najszybciej doprowadzić się do porządku. W drodze do wyjścia zahaczyłam jeszcze o kuchnię, gdzie na kartce przyczepionej magnesem do lodówki napisałam parę słów podziękowania i przeprosiny za to, że wyszłam bez pożegnania. Wiedziałam, że Logan się nie pogniewa, a nawet jeśli, to nie na długo. Odetchnęłam z ulgą, kiedy w końcu udało mi się wyjść na zewnątrz. Od razu owionęło mnie wilgotne powietrze pachnące deszczem. Chodnik i wszystko inne dookoła było mokre. Musiało padać całą noc, a i teraz znów zanosiło się na ponowne opady. Rozejrzałam się dookoła próbując znaleźć jakiś punkt odniesienia. Z rozgoryczeniem stwierdziłam, że nie miałam pojęcia gdzie się znajduję. Dom Logana znajdował się przy spokojnej ulicy, gdzie stały tylko i wyłącznie małe eleganckie wille. Pierwszy raz byłam w tej części miasta. Przez całe to zamieszanie zostawiłam torebkę w remizie. Nie miałam ze sobą ani telefonu ani pieniędzy. Po prostu cudownie. Poradziłabym sobie, gdyby nie fakt, że raczej nie ujdę daleko w niewygodnych szpilkach. Byłam głodna, niewyspana, bolała mnie głowa i znów chciało mi się płakać. Zaczęłam żałować, że tak pochopnie 540
zdecydowałam się wyjść od Logana, ale duma nie pozwalała mi wrócić. Szłam przed siebie wpatrując się w płytki chodnikowe. Uważnie stawiałam krok na co drugiej i zastanawiałam się co powinnam teraz zrobić z Bodenem i Brandonem. Temu drugiemu zdecydowanie byłam winna przeprosiny i choć bardzo pragnęłam mu powiedzieć jak bardzo żałuję tego co powiedziałam, to nie miałam pewności czy zdobędę się na odwagę. A Wallace? Jak mu powiedzieć, że wiem? Chwyciłam poły marynarki, gdy przeszywający wiatr wzrósł na sile. Spojrzałam odruchowo do góry. Wyglądało na to, że zaraz znów się rozpada. Wzdrygnęłam się, kiedy po moim ciele przeszły dreszcze. Przyspieszyłam, choć biorąc pod uwagę stopy bolące mnie coraz bardziej od chodzenia po krzywym chodniku, nie była to zawrotna prędkość. Obróciłam się zaskoczona, gdy niespodziewanie poczułam na nogach coś lodowatego. Spojrzałam w dół, by przekonać się, że jakiś idiota w granatowym audi właśnie dodał swoje trzy grosze do mojego już i tak beznadziejnego poranka. Cały dół sukienki, rajstopy i buty były teraz pokryte brudem z przyulicznej kałuży. Do głowy przyszła mi myśl, że może to był Brandon, który miał identyczne auto. Zaraz jednak sama się skarciłam. On nie jeździł jak pirat drogowy, w końcu bycie strażakiem do czegoś go zobowiązywało. — Palant! — nie mogłam się powstrzymać, żeby nie 541
krzyknąć za pędzącym samochodem. Mogłam się założyć, że kierowca nawet nie zwrócił na mnie uwagi. Miałam ochotę wykrzyczeć jeszcze parę obelg, tym bardziej, że akurat ulica była pusta, ale zamiast tego wmurowało mnie w chodnik. Granatowe audi coraz szybciej zbliżało się do skrzyżowania, ale miałam wrażenie że jego właściciel zupełnie nie dostrzega wielkiej czarnej terenówki nadjeżdżającej z prawej strony. Audi ma pierwszeństwo, ale widzę, że żaden z kierowców nie zamierza ustąpić. Słyszę pisk opon. Serce dosłownie mi staje, a mój głośny krzyk ginie w huku wywołanym przez zderzające się auta. Terenówka jedynie odskakuje gwałtownie na bok. Przechyla się niebezpiecznie, ale po kilku sekundach znów staje na czterech kołach. Audi nie ma tyle szczęścia. Auto koziołkuje kilka razy i od razu wpada na betonową latarnię. Maska wgniata się tak bardzo, że prawie jej nie widać. Jak na złość wszyscy gdzieś wyparowali. Ulica świeciła pustką. Biegnę w stronę aut na tyle szybko, na ile pozwalają mi wysokie buty. I nagle do głowy przychodzą mi najczarniejsze scenariusze. Jane, opanuj się! Co z tego, że Brandon ma takie samo auto. To przecież nic nie znaczy. Dużo osób takie ma. Wystarczy, że spojrzę na rejestrację. Zawsze śmiałam się z tego, że cztery ostatnie cyfry były rokiem mojego urodzenia. Przecież to nie możliwe, żeby to był on. Podbiegnę jeszcze 542
tylko kawałek, żeby przekonać się, że to zupełnie ktoś... O Boże! O Boże! Cholera! Przyspieszam. — Brandon! — wrzeszczę na cały głos. W oczach miga mi tylko jedna liczba. Tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąt jeden. Gdy w końcu dobiegam do auta nie mogę złapać oddechu. Czuję zapach benzyny i spalonej gumy. Kątem oka widzę, jak z drugiego auta wychodzi otumaniony kierowca, ale mnie obchodzi tylko Brandon. Od szyby odbija się światło. Nic nie widzę. Szarpię za klamkę. Zablokowała się! Spokojnie, Jane! Nie panikuj. Obiegam auto dookoła. Drzwi z drugiej strony są otwarte. Zanim wchodzę do auta krzyczę na drugiego kierowcę. Mam gdzieś ogładę i dobre wychowanie. — Dzwoń na pogotowie! Natychmiast! Nie czekam na jego reakcję. Wsiadam. Robi mi się słabo na widok krwi sączącej się z okropnej rany na jego głowie i nienaturalnie wykręconej ręki. Jest nieprzytomny. Staram się przedostać jak najbliżej niego nie zważając na szkło z rozbitej przedniej szyby, które kaleczy mi kolana. Chwytam jego twarz w moje dłonie. Krzyczę jakby to mogło w czymś pomóc. 543
— Brandon! Obudź się! Słyszysz? Błagam cię, nie rób mi tego. Otwórz oczy! No dalej! Ale on nie reaguje. Zaczynam płakać. Drżącą dłonią przykładam dwa palce do jego szyi. Puls ma słaby, coraz słabszy. — Cholera! Gdzie ta karetka?! Mężczyzna koło czterdziestki patrzy na mnie nieprzytomnym wzrokiem. Podbiegam do niego. Stopy już mnie nie bolą. — Gdzie masz telefon? Drżącą dłonią wyjmuje go z kieszeni spodni i wciska mi do ręki. Brudzę dotykowy ekran krwią Brandona, którą mam na rękach. Robi mi się słabo, gdy czuję jej metaliczny zapach. Ręce mi się trzęsą. Wszystko trwa dwa razy dłużej. Biegnę z powrotem do auta. Próbuję odnaleźć wzrokiem tablicę z nazwą ulicy, bo nie mam pojęcia gdzie się znajduję. Znów wskakuję do auta. — Brandon, błagam. Wytrzymaj jeszcze trochę. Jeszcze trochę — szepczę błagalnie. Czekam na połączenie. Dlaczego to tak długo trwa! Jego skóra blednie. Jest wilgotna. Nie wiem co robić! W końcu słyszę spokojny, trzeźwiący głos dyspozytora. Jak katarynka wyrzucam z siebie kolejne informacje. Modlę się by przysłali Bodena. 544
Po minucie lub dwóch słyszę syreny. Z każdą chwilą są coraz głośniejsze. Oddycham szybko i nierówno. Pochylam się znów nad Brandonem by sprawdzić czy oddycha. Z przerażeniem stwierdzam, że jego klatka piersiowa przestała się unosić. — Brandon! — drę się znów na cały głos, chwytając go za koszulę. Mój krzyk zlewa się z przeszywającym powietrze trąbieniem. Niedaleko nas parkują trzy czerwone wozy i ambulans. Obracam się gwałtownie. Wyskakuję z auta. Czuję chwilową ulgę rozpoznając chłopaków z remizy. Są wyraźnie zaskoczeni moim widokiem, ale nie zadają pytań. — Zróbcie coś! On nie oddycha! W jednej sekundzie słyszę zachrypnięty bas Bodena. Severide z oddziałem ratunkowym rzucają się w stronę audi. Herrmann i Mouch biegną już z nożycami. Błyskawicznie odcinają dach. Wyjmują Brandona, kładą go na żółtych noszach. Casey od razu rozpoczyna reanimację. Nie mogę na to patrzeć. Nogi się pode mną uginają. Padam na kolana ukrywając twarz w dłoniach. Płaczę jakby ktoś wyrywał mi serce. Nie obchodzi mnie, że wszyscy 545
widzą moją reakcję i pewnie domyślają się dlaczego jest ona tak bardzo emocjonalna. Musieli słyszeć moje wczorajsze krzyki. Przepełnia mnie rozpacz. Ledwo już mogę oddychać. Słyszę tylko odliczanie Matta i mój własny spazmatyczny ryk. — Przejmuję go! — Dwadzieścia osiem, dwadzieścia dziewięć, trzydzieści! Wzdrygam się, gdy chwytają mnie czyjeś ręce i zmuszają do wstania. Wallace przyciska mnie mocno do siebie. Obejmuję go z całych sił. — Asystolia!* Nie wiem co to znaczy. Wiem, że jest źle. Wydaje mi się, że to trwa całe wieki. To nie powinno trwać tak długo! Jeśli on...jeśli on...Nie! — Boże, błagam! Nie rób mi tego! Nie możesz mi go zabrać! — wołałam prosto w kurtkę Bodena. — Mamy go! Dawać tu nosze! Tego było już dla mnie za wiele. Czułam, że powoli tracę grunt pod nogami...
*
Asystolia to brak czynności elektrycznej serca. Jej wystąpienie oznacza przeważnie całkowity brak czynności skurczowej serca. 546
R O Z D Z I A Ł 6 3. Jestem przy tobie
_______________________________________
Ogłuszające wycie syren karetki wwiercało się w moją głowę. Od szpitalnego zapachu robiło mi się niedobrze. Jak przez mgłę słyszałam przeplatające się głosy Gabrielli i Shay. Otwieram oczy. Wszystko jest zamazane. Mrugam szybko próbując przywrócić ostrość widzenia, co udaje mi się dopiero po dłuższej chwili. Widzę jak pochyla się nade mną przejęta twarz Dawson. Zanim zdążyła mnie powstrzymać, jednym szarpnięciem zdarłam z twarzy maskę tlenową. — Gdzie jest Brandon? — zapytałam od razu, nie zwracając najmniejszej uwagi na powracające zawroty głowy.
547
Uniosłam się lekko na prawej ręce wyczekując odpowiedzi, która nie nadchodziła. Gabi zdradziły jej oczy, które na sekundę zbłądziły w prawo. Podążyłam za jej wzrokiem. Zerwałam się z noszy jak poparzona. Poczułam piekący ból w prawej dłoni. Nie zauważyłam igły wbitej w żyłę i podłączonej do kroplówki. Szybko zerwałam plaster i wyjęłam wenflon nie zważając na krew, cieknącą mi wąską stróżką w stronę palców. Brandon leżał tuż obok mnie. Wciąż nieprzytomny. Ciężko było mi ustać na nogach. Leslie, siedząca za kierownicą i pędząca w stronę szpitala nie pomagała mi w tym. Opadłam ciężko na fotel za głową Brandona. — Pozwól mi to chociaż opatrzyć — Gabriella podeszła do mnie z opatrunkiem. Wyciągnęłam rękę w jej stronę nie odrywając wzroku od Brandona. Najbardziej przerażał mnie ten spokój na jego twarzy. Wciąż przeczesywałam palcami jego włosy i głaskałam jego chłodny policzek. Starałam się nie zwracać uwagi na jego zaschniętą krew, która została mi za paznokciami, a teraz wymieszała się z moją. — Gabriella, co się dzieje? Powiedz mi — poprosiłam błagalnym tonem. W moich oczach pojawiły się łzy. Swobodnie płynęły po mojej twarzy kapiąc na sukienkę. — Powiedz mi — naciskałam. Widziałam, że dziewczyna biła się z własnymi myślami. Nerwowo naciągała brzegi niebieskich gumowych 548
rękawiczek. W końcu spojrzała na ekran monitora podłączonego do piersi Brandona. Długo analizowała linię przesuwającą się po ekranie, odzwierciedlającą bicie jego serca. Zmierzyła ponownie ciśnienie. — Jest słaby, ale stabilny — odpowiedziała mi zdawkowo chłodnym tonem. — Myślisz, że to mi wystarczy? Mój żal zaczynał przeradzać się w irytację, której nawet nie próbowałam ukrywać. Frustracja była tym większa im mniej wiedziałam. — Nie jestem lekarzem, Jane. Trzeba wykonać jeszcze całą masę bada... — Jesteś paramedykiem, do cholery! — wybuchłam. — Nie oczekuję lekarskiej diagnozy, tylko przyjacielskiej szczerości! Gabriella chyba w końcu zrozumiała, że nie pójdę na żaden kompromis, a zbywanie mnie „stabilnym stanem” na nic się nie zda. — Nie chcę cię tylko niepotrzebnie niepokoić. Mogę wymienić ci całą listę obrażeń, ale po przyjechaniu do szpitala może się okazać, że wbrew temu co myślimy nie jest w aż tak złym stanie. —„Wbrew temu co myślimy”? A co myślimy? Może mnie w końcu oświecisz? Od kiedy adrenalina zaczęła szybciej krążyć w moim 549
ciele poczułam się o wiele lepiej. — Daj spokój, Dawson. To nie ma sensu. Powiedz jej w końcu — odezwała się Leslie zza kierownicy próbując załagodzić sytuację. — Podejrzewamy wstrząs mózgu, uraz kręgosłupa i rozległe obrażenia wewnętrzne. Do tego ma ewidentne złamanie z przemieszczeniem kości przedramienia. Mógł uderzyć głową w kierownicę, ale nie wiemy jak mocno. Każde słowo wychodzące z ust Gabrielli przeszywało mnie na wylot. — Dlaczego jeszcze się nie obudził? To pytanie nie dawało mi spokoju. Chciałam tylko, żeby wiedział, że jestem przy nim i że nigdy przenigdy go już nie zostawię. Jeśli będzie trzeba pokonam armię klonów Amber, ale nigdy nie dam mu odejść. — Prawdopodobnie jest w śpiączce. — Czy to go boli? — zadawałam pytanie za pytaniem, nie przestając myśleć o ostatnich słowach jakie mu powiedziałam. Umierałam ze strachu zdając sobie sprawę, że mogę już nigdy nie mieć okazji tego sprostować. — Nie, nic nie czuje. Gabriella odpowiadała na moje pytania już nieco spokojniejszym tonem. Zdawała się nie podzielać moich emocji, co prawdopodobnie było tylko efektem zawodu jaki wykonywała. Wiedziałam, że musiała patrzeć na Brandona jak na nieznajomego. Jednak ja nie musiałam. Emocje zżerały 550
mnie od środka. Bez wahania zamieniłabym się z nim miejscami. Nie kocha mnie. Nie musiałby się tak potwornie martwić...No właśnie. Nie kocha mnie. Pociągając nosem, jak w agonii wmawiałam sobie, że wszystko będzie dobrze i że za parę miesięcy wszyscy będziemy się z tego śmiać. — Ile jeszcze, Shay? — krzyknęła Gabriella, po raz kolejny sprawdzając parametry. — Dwie minuty! W karetce znów zapanowała cisza. Wiele razy w życiu odczuwałam strach. Ale ta myśl, że mogę stracić człowieka, którego kochałam nad życie, a który sądził, że go nienawidziłam, była jak wielka czarna dziura wciągająca mnie coraz bardziej. Przyciskałam policzek do jego chłodnego czoła i modliłam się o cud. — Jane... Usłyszałam niewyraźny zachrypnięty szept, a kiedy uniosłam głowę zobaczyłam błyszczące przekrwione oczy wpatrujące się we mnie nieprzytomnie. — Gabriella! Widziałaś to? Serce waliło mi jak oszalałe. Gdy tylko znów spojrzałam na Brandona przekonałam się, że dalej był nieprzytomny. — Widziałam — opanowany głos dziewczyny sprowadził mnie z powrotem na ziemię. — Osobom w śpiączce zdarza się mówić. To normalne. 551
To nie było normalne. Patrzyłam w jego oczy. Byłam pewna, że mnie rozpoznał. — Jestem przy tobie — powiedziałam prawie bezgłośnie. — Nawet nie waż się mnie zostawiać...
552
R O Z D Z I A Ł 6 4. Dallas przestanie istnieć
_______________________________________
Minęły już dwa tygodnie życia w ciągłym strachu. Czternaście upiornych dni wypełnionych koszmarnymi myślami i lękliwym oczekiwaniem. Pełni napięcia czekaliśmy na jakąkolwiek zmianę. Brandon nadal leżał w śpiączce. Lekarze kazali nam czekać. Każda minuta spędzona w oczekiwaniu ciągnęła się w nieskończoność. Nie było ani lepiej ani gorzej, co dobijało nas najbardziej. Rose chodziła z podpuchniętymi oczami. Lilly patrzyła przerażonymi oczami na nieprzytomnego brata, pytając co chwilę, kiedy się obudzi. Phil udawał twardziela, starając się być dla nas wszystkich wsparciem. A ja? Nie wyglądałam już
553
nawet jak ja. Byłam teraz moim chodzącym cieniem. Żadna siła nie była w stanie przepędzić mnie ze szpitala. Wracałam do domu parę razy w tygodniu, tylko po to, żeby doprowadzić się do względnego porządku, a i to tylko wtedy, gdy miałam pewność, że ktoś będzie czuwał przy jego łóżku. Pielęgniarki szybko zdały sobie sprawę, że mnie nie przepędzą. Musiały przyzwyczaić się do mojej obecności. Niewielki, pomalowany na wrzosowy kolor pokój stał się moim nowym mieszkaniem. Poczucie winy spędzało mi sen z powiek. Dzień w dzień wypominałam sobie te wszystkie okropne rzeczy, które mu powiedziałam. Cały czas zastanawiałam się, czy to mogło potoczyć się inaczej. Phil powiedział mi, że tamtego ranka Brandon jechał do Amber, ale nie wiedział po co. Czy gdybym w porę się opanowała i nie powiedziała mu, że go nienawidzę, czy wtedy też znalazłby się na tamtym skrzyżowaniu? Boden wciąż nie wiedział, że ja wiem i nie miałam zielonego pojęcia jak mu to uświadomić. Na chwilę obecną chyba mnie to przerastało. Wciąż próbowałam oswoić się z tą myślą. Przecież powinnam się cieszyć. Odnalazłam rodzinę. Tak naprawdę nie miałam żadnego rozsądnego powodu, żeby odczuwać żal w stosunku do Wallace'a. To przecież nie on mnie porzucił. Szukał mnie, a to że nikt nie potrafił mu pomóc nie było jego winą. Jane, przestań w końcu myśleć! 554
Czułam nadchodzący ból głowy, a na dodatek zaczynałam nienawidzić wrzosowy kolor, którego miałam już dosyć. Skrzętnie unikałam wyglądania przez okno. Na dwór wychodziłam dopiero, gdy zaczynało się ściemniać. Niedorzecznie piękna sierpniowa pogoda wydawała mi się zupełnie nieodpowiednim tłem dla ostatnich wydarzeń. Powinno być pochmurno, deszcz powinien lać się strumieniami, a żaden promyk słońca nie powinien nawet przebić się przez chmury. Cały mój świat się zawalił. On był moim światem. Bez niego nie miałam już po co żyć. To znaczy mogłam żyć dalej, ale byłaby to jedynie nic niewarta, pusta i bezsensowna wegetacja. Było czwartkowe popołudnie. Od godziny wpatrywałam się w ekran laptopa, próbując wypełnić jakieś dokumenty dla Logana, ale mój wzrok uparcie zatrzymał się na pierwszym zdaniu. Od czasu wypadku mieliśmy minimalny kontakt, a o tym co się wydarzyło w jego domu nie rozmawialiśmy wcale. Naszym relacjom brakowało już tej swobody, którą cieszyliśmy się na początku. Coraz częściej kontaktowaliśmy się przez Arizonę, zamiast rozmawiać ze sobą jak normalni, dojrzali ludzie. Wciąż było mi wstyd, ale w tym jednym przypadku nie czułam się wcale winna. Logan pozwolił mi odwołać konferencje. Miałam nadzieję, że ta decyzja nie będzie nas słono kosztowała. Moje nędzne rozważania przerwało ciche pukanie do na 555
wpół przymkniętych drzwi. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, do sali weszła Amber. Momentalnie się spięłam. Wciąż działała na mnie jak fistaszki na alergika. — Cześć, Jane — przywitała się ze mną nadzwyczaj spokojnym głosem, bez charakterystycznego dla niej drwiącego tonu. Każda najmniejsza część jej stroju była czarna. Już miałam ochotę powiedzieć jej, że nikt z nas nie ma najmniejszego zamiaru wybrać się na pogrzeb. Powstrzymałam się jednak. Już wystarczająco dużo szkód wyrządziłam mówiąc rzeczy, których nie powinnam była mówić. — Cześć, Amber. Chcesz, żebym wyszła? — zapytałam z czystej uprzejmości. W końcu nadal była jego narzeczoną. Pokiwała twierdząco głową. Zamknęłam więc laptopa, odłożyłam go na stolik obok łóżka i wyszłam zamykając za sobą drzwi. Przeciągnęłam się kilka razy i chodząc po korytarzu w te i z powrotem próbowałam rozprostować kości. Rozglądałam się niecierpliwie za Philem, który jakiś kwadrans temu poszedł po herbatę dla mnie i jeszcze nie wrócił. Ucieszyłam się, gdy jego szary t-shirt zamajaczył mi wreszcie na końcu korytarza. — Przepraszam, kolejki. Masz — wcisnął mi do jednej ręki papierowy kubek z herbatą, a do drugiej kanapkę 556
zawiniętą w papier i sałatkę w plastikowym pudełku. Rozczulił mnie tym gestem. — Phil, chciałam tylko herbatę — zganiłam go, prawdę mówiąc chyba tylko z przyzwyczajenia. — Wiem. Skoro ty kompletnie o siebie nie dbasz, to ktoś inny musi. Wstydź się. Jakby Brandon się teraz obudził i zobaczył cię takim stanie, to chyba z miejsca by mnie zabił. — Daj spokój — zaczerwieniłam się. — No co „daj spokój”! Zobacz sama, już ci wszędzie kości wystają. Jeszcze chwila, a ktoś na ciebie wpadnie i się nadzieje — dźgał mnie w bok, drocząc się ze mną. — Uważaj, bo zaraz cię obleję! Usiedliśmy naprzeciwko sali. Jedzenie z trudem przechodziło mi przez gardło, ale Phil miał rację. Musiałam mieć siły. Przez ostatnie dwa tygodnie poznałam go trochę lepiej. I choć fizycznie był kompletnie niepodobny do brata, to miał dużo z jego charakteru. Właśnie dlatego w jego obecności czułam się trochę lepiej, bo miałam wrażenie, że jakaś część Brandona cały czas jest ze mną. — Czemu siedzisz tutaj? — zapytał, kiedy pochłonęłam ostatni kęs kanapki. — Amber przyszła — odpowiedziałam z pełnymi ustami. — Żartujesz? — Nie. Żałuj, że jej nie widziałeś. Wygląda jakby się wybierała na pogrzeb. Mam wrażenie, że jej się wydaje, że ona w tym wszystkim cierpi najbardziej. Rozumiesz to? Jej 557
narzeczony leży w śpiączce, a ona odwiedziła go raptem trzy razy, a dzisiaj jest pierwszy raz, kiedy weszła do niego do sali, bo wcześniej „nie chciała oglądać go w takim stanie”. Biedactwo! Prawie się przejęłam! — Jane — Phil przerwał moją paplaninę, kładąc mi rękę na ramieniu. — Spokojnie, bo dostaniesz wrzodów. Odetchnęłam głęboko. — Masz rację. Nie jest tego warta. Mogę ci coś powiedzieć? — zapytałam niepewnie. Bałam się powiedzieć na głos, to co właśnie chodziło mi po głowie. — Pewnie. Co tylko chcesz. — Nie masz czasem takiego wrażenia — obróciłam się, by na niego spojrzeć — że zaczynasz się do tego przyzwyczajać? To znaczy oczywiście, że chcę żeby się obudził. Niczego nie pragnę bardziej niż tego. Ale chodzi o to, że mój spokój czasami mnie przeraża. Mam wrażenie, że zachowuję się jakby nic się nie stało. Phil pochylił się, by lepiej widzieć moją twarz. Złapał mój wzrok i uśmiechnął się smutno. — Czuję dokładnie to samo. Ale wydaje mi się, że to normalnie. Po prostu przystosowaliśmy się do zaistniałej sytuacji. Pewnie, że moglibyśmy płakać, ale co by to zmieniło? Musimy tylko poczekać. To przecież nie będzie trwało wiecznie... Przytaknęłam mu. Miał rację. Cieszyłam się, że nie byłam odosobniona w moich odczuciach. 558
Zanim zdążyłam dobrać się do sałatki odezwał się mój telefon. Spojrzałam podejrzliwie na wyświetlacz widząc nieznany numer. — Halo? — zapytałam niepewnym głosem. Moja bujna wyobraźnia zaczęła przypominać mi całą listę osób, których wolałabym nie usłyszeć po drugiej stronie z Michaelem na czele. Zamiast tego w słuchawce odezwał się życzliwy męski głos, który znałam, tylko nie mogłam przypomnieć sobie skąd. — Dzień dobry. Z tej strony Jethro Sounders. Czy rozmawiam z Jane Anderson? Uspokoiłam się od razu. Sounders był moim profesorem z pierwszego roku studiów. Powiedzieć, że byłam zaskoczona jego telefonem to za mało, mimo wszystko ucieszyłam się. — Zgadza się. Miło znów pana słyszeć, profesorze — powiedziałam zgodnie z prawdą. Jethro Sounders przez rok uczył mnie fizyki i matematyki i zdecydowanie był moim ulubionym nauczycielem. Zaraz na początku trzeciego semestru przeprowadził się do Dallas i od tamtej pory nie miałam z nim żadnego kontaktu. I choć naprawdę miło było usłyszeć go po tych paru latach, to domyślałam się, że nie dzwoni do mnie bez powodu. — Witaj Jane — jego miły ton głosu przywoływał 559
wspomnienia. — Mam nadzieję, że nie przeszkadzam ci w niczym ważnym? Zawahałam się, ale byłam zbyt ciekawa o co też mogło chodzić Soundersowi. Phil przypatrywał mi się z zaciekawieniem. — Nie, nie. Możemy porozmawiać. Bardzo się cieszę, że pan dzwoni, ale chyba nie po to, żeby zapytać jak mi mija dzień, mam rację? W odpowiedzi usłyszałam w słuchawce ciężkie westchnienie. — Z przyjemnością muszę stwierdzić, że nie straciłaś nic ze swojej wnikliwości — zauważył z wyczuwalnym zadowoleniem w głosie. — Przyznaję, że szperałem trochę w twoich papierach ze studiów i naprawdę jestem pod wrażeniem. Wygląda na to, że świetny z ciebie meteorolog. Doszły mnie też słuchy o twoim projekcie. Naprawdę jestem dumny, że mogę teraz powiedzieć, że cię uczyłem. Po mojej twarzy przemknął cień uśmiechu. Usłyszenie czegoś takiego od zasłużonego w dziedzinie meteorologii naukowca było zaszczytem. Phil widząc moje reakcje przysunął się bliżej i przyłożył ucho do drugiej strony telefonu, podsłuchując naszą rozmowę. — Bardzo miło mi to słyszeć, naprawdę. Ale proszę mi w końcu powiedzieć co się dzieje. Mogę panu jakoś pomóc? — Wiem, że nie wyjdę przez to na osobę bezinteresowną, ale właśnie dlatego co ciebie dzwonię. Pamiętasz naszą 560
pogawędkę na temat supertornad? Zmarszczyłam brwi próbując usilnie przypomnieć sobie tą rozmowę. — Jak przez mgłę, ale przypominam sobie, że bardzo ciekawił pana ten temat. Jakieś nowinki w tej sprawie? — Tak i niestety nie są to dobre wiadomości. — To znaczy? — W wielkim skrócie to oznacza, że za tydzień Dallas przestanie istnieć. Z wrażenia aż wstałam z krzesła i zaczęłam nerwowo chodzić po korytarzu. Spojrzałam na Phila. Był zszokowany, przerażony i zafascynowany jednocześnie. Nie dziwiłam mu się. Targały mną te same emocje. — Ale jak to? Jest pan pewien? W ogóle jak... — mówiłam chaotycznie, bo słowa profesora wciąż jeszcze do mnie nie dotarły. — Moi koledzy po fachu zawsze byli sceptycznie nastawieni do teorii supertornad. Sama zresztą wiesz, że nikt mi nie wierzył. Ale nie dawało mi to spokoju. Zastanawiałem się cały czas jakie warunki mogłyby doprowadzić do powstania takiego giganta. Ciągle robiłem symulacje, wpisywałem różne kombinacje danych i w zeszłym tygodniu udało mi się. Wiem już jak powstanie supertornado. Od rana sprawdzam prognozy. Równo za tydzień od dzisiaj będziemy mieli wręcz książkowe warunki. Jane wiesz co to oznacza? To byłaby największa katastrofa w dziejach Ameryki. 561
To się nie działo naprawdę. Nie teraz. — Jest pan tego absolutnie pewien? Przecież oboje wiemy, że jeśli chodzi o prognozy długoterminowe tydzień to szmat czasu. Wszystko może się zmienić w przeciągu kilku godzin. Próbowałam przekonać samą siebie, że Sounders się myli, ale kiepsko mi to szło. — Ktoś jeszcze o tym wie? — Nie, na razie tylko ty. Jane, gdybym miał choć cień wątpliwości nie marnowałbym twojego czasu. Zdaję sobie sprawę, że pewnie masz teraz inne sprawy na głowie i wiem, że może być ciężko rzucić ci to wszystko i natychmiast tu przyjechać, ale nie ukrywam, że twoja pomoc bardzo by mi się przydała. Masz większe doświadczenie w łowieniu burz w terenie niż ja. Pracuję teraz w ratuszu, w Centrum Zarządzania Kryzysowego, ale to wciąż za mało. Sam nie dam rady. Sounders chyba nie żartował. Czułam, że moje podekscytowanie narasta, ale wystarczyło mi jedno spojrzenie w stronę Phila, by mój zapał ostygł. Nie mogłam zostawić Brandona. Z bolącym serem, ale musiałam odmówić. — Profesorze — zaczęłam siląc się na przepraszający ton — jest mi naprawdę bardzo przykro, ale nie mogę panu pomóc. Mój przyjaciel — głos zadrżał mi przy tych słowach, ale kontynuowałam — leży w szpitalu w śpiączce. Chcę być 562
przy nim, kiedy się obudzi. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Naprawdę się cieszę, że zadzwonił pan do mnie, ale nie mogę teraz opuszczać Chicago. W słuchawce na chwilę nastała cisza. — Jesteś w Chicago? — zdziwił się Jethro. — Tak. To naprawdę długa historia. — Rozumiem, Jane. Naprawdę — zapewniał mnie, ale wyraźnie słyszałam rozczarowanie w jego głosie. — I współczuję ci z powodu twojego przyjaciela. Mam nadzieję, że szybko dojdzie do siebie. Gdyby cokolwiek się zmieniło, daj mi znać — poprosił. Obiecałam, że tak zrobię, choć przecież wiedziałam, że prawdopodobnie nic się nie zmieni. Kiedy tylko schowałam telefon do kieszeni Phil zalał mnie lawiną pytań. — Superotornado? Co to w ogóle jest? Pojedziesz?! Powiedz, że pojedziesz! Musisz jechać. Nie żebym cię wyganiał... — nawijał podekscytowany, ale przerwał, gdy z pokoju wyłoniła się Amber. Minę miała grobową. Wyminęła nas bez słowa, co nie szczególnie mnie zdziwiło. Phil posłał mordercze spojrzenie w stronę jej pleców. — Chodź. Trzeba przewietrzyć pokój, zanim Brandon zatruje się jej głupotą — podniosłam kubek herbatą, który postawiłam wcześniej na ziemi i pociągnęłam chłopaka w stronę sali. Uchyliłam okno, a później od razu wróciłam na moje 563
miejsce po prawej stronie łóżka Brandona. Przez kilka chwil lustrowałam go uważnie wzrokiem, szukając jakichkolwiek niepokojących oznak, ale niczego nie znalazłam. — Hej, co to jest? — zapytał Phil wskazując na stolik obok łóżka. Podążyłam za jego wzrokiem, chcąc przekonać się o co mu chodzi. Oczy mało co nie wyszły mi z orbit, bo obok mojego laptopa leżał pierścionek zaręczynowy Amber.
564
R O Z D Z I A Ł 6 5. On zrozumie
_______________________________________
Wpatrywaliśmy się jak zaczarowani w pierścionek, bo zdaliśmy sobie sprawę, co oznaczał jego brak na palcu Amber. Patrzyliśmy to na siebie, to na stolik i nie byliśmy w stanie wydusić z siebie ani jednego sensownego słowa. Czy się ucieszyłam? Nie byłam pewna. — Nie wierzę, że to zrobiła. Co za...! — Phil chciał powiedzieć coś bardzo niecenzuralnego, ale w porę się powstrzymał. To co zrobiła Amber było po prostu podłe. Nie bardzo jednak rozumiałam jej decyzję. Jeszcze niedawno najchętniej zadźgałaby każdą kobietę, która choć spojrzała na Brandona,
565
a teraz sama zerwała zaręczyny i to jeszcze w takim momencie. Choć bardzo starałam się to zrozumieć co nią kierowało, nie byłam w stanie. — Co robisz? — zapytałam zdziwiona, gdy zobaczyłam, że Phil wyjmuje z tylnej kieszeni jeansów telefon. Poczerwieniał na twarzy i zaciskał mocno zęby. Wyraźnie widziałam, że był wściekły. Domyślałam się dlaczego, jednak ja odczuwałam całą sytuację trochę inaczej. Doszłam do wniosku, że może podświadomie się tego spodziewałam. Cieszyłam się po prostu, że Brandon będzie mógł ułożyć sobie życie nie oglądając się na nikogo. — Dzwonię. Muszę przecież wiedzieć, co powiedzieć Brandonowi, gdy zacznie zadawać mi pytania, dlaczego jego narzeczona nie pojawi się już w szpitalu! — zdenerwowany podniósł głos. Szybko dałam mu znać, żeby ustawił na głośnomówiący. Jak znałam Amber – z tej rozmowy raczej nie wyniknie nic dobrego. — Phil, tylko spokojnie, proszę cię — powiedziałam, chwytając go za nadgarstek. — Nie chcemy tu całego tabunu pielęgniarek. Czekaliśmy jeszcze chwilę. Już myślałam, że nie odbierze. W sumie nie byłoby w tym nic dziwnego. — Phil? Coś się stało? Zero emocji w głosie. Cała Amber. 566
— Może ty mi powiesz! Co ty w ogóle wyprawiasz? Zerwałaś zaręczyny?! Jak mogłaś? Phil bardzo starał się hamować, ale nie bardzo mu to wychodziło. — Nie twoja sprawa. Nie wtrącaj się. Zaczynało robić się naprawdę ciekawie. Ani jedno ani drugie nie było skłonne do pokojowej wymiany zdań. W powietrzu wisiała prawdziwa jatka. — Właśnie, że to jest moja sprawa. Brandon jest moim bratem. Nie sądzisz, że będzie chciał jakiś wyjaśnień, kiedy się obudzi? Po za tym wyjaśnij mi to, bo naprawdę nie rozumiem! Brandon troszczył się o ciebie. Nigdy nie zostawił cię samej. Nie sądzisz, że przynajmniej powinnaś zrobić to w inny sposób? Pewnie nawet nigdy nie usłyszał od ciebie 'dziękuję'. — Phil, nie dramatyzuj. To nie jest koniec świata. Mam dosyć własnych problemów. Zrozum to człowieku. Nie mam czasu ani siły na opiekowanie się warzywkiem. Co mam zrobić? Klęczeć przy jego łóżku jak ta idiotka i modlić się o cud? — Amber? Idź się leczyć! Chłopak ze złością zakończył połączenie. Chodził po pokoju mierzwiąc swoją sztywną blond czuprynę, a ja starałam się zignorować fakt, że znowu zostałam nazwana „idiotką”. „Klęczenie” przy łóżku Brandona i modlenie się o cud 567
nie było idiotyczne. Tylko to trzymało nas przy zdrowych zmysłach – świadomość, że kiedy się obudzi będzie nas potrzebował, silnych, pełnych optymizmu i wiary w to, że wszystko będzie dobrze. — Nie, no nie wierzę! Ona naprawdę to zrobiła! — Phil cały czas nie mógł dojść do siebie. — Daj spokój. Lepiej dla Brandona, że jej już nie ma. W końcu będzie mógł zatroszczyć się o siebie. Szkoda tylko, że zmarnował dla niej tyle czasu i nerwów. Spojrzał na mnie i nieco złagodniał. — Masz rację. Tylko jak ja mu o tym wszystkim powiem? Wiem, że nie układało się między nimi, ale on przecież tyle dla niej zrobił. — Pomyślimy jak to zrobić — zapewniłam go. Schowałam pierścionek do szuflady w stoliku. — Powiedz mi, dlaczego odmówiłaś profesorkowi? — Żartujesz? Jak mogłabym teraz wyjechać? Miałabym zostawić Brandona w takim stanie? I być jak druga Amber? Chcesz żeby zżerały mnie wyrzuty sumienia? — zaatakowałam Phila lawiną pytań. — Ale przecież ty nie jesteś jak Amber. Nie wyjeżdżasz bo masz taki kaprys. Jane! Możesz uratować ludzi. Musisz jechać. To w ogóle nie podlega żadnej dyskusji. Rozumiesz? Jedziesz i koniec kropka. — Phil, błagam cię. Zrozum mnie. Wiem, że się z nim pokłóciłam, ale... 568
— Pokłóciliście się? — jego wytrzeszczone oczy wpatrujące się we mnie natarczywie podpowiedziały mi, że o niczym nie wiedział. — Tak — przytaknęłam cicho. — Posprzeczaliśmy się wieczorem w remizie, a kolejnego dnia miał wypadek. Wiesz jakie były moje ostatnie słowa do niego? Powiedziałam mu że go nienawidzę. Teraz wyobraź sobie, że się budzi, a mnie tu nie ma. Co sobie pomyśli? Że mówiłam to na serio. A ja go przecież... — Kochasz go — dokończył za mnie z lekkim uśmiechem, jakby wcale nie był tym faktem zdziwiony. Westchnęłam głośno. — To aż takie oczywiste? — Tak samo jak to, że Ziemia kręci się wokół Słońca albo jak to, że po sierpniu będzie wrzesień. Naprawdę, czasami mam wrażenie, że wszyscy zdawali sobie sprawę co się dzieje, tylko nie wy. I nie bój się, że Brandon pomyśli, że go zostawiłaś. Wszystko mu wyjaśnię. On zrozumie. — Jeśli mam lecieć, to najlepiej dzisiaj wieczorem. Najpóźniej jutro rano. Wiem, że mogę zrobić coś dobrego, ale naprawdę nie wiem czy powinnam wyjeżdżać — powiedziałam, siadając na brzegu łóżka i chwytając Brandona za rękę. Phil zajął moje poprzednie miejsce. — Jak długo cię nie będzie? — Tydzień na pewno. Jeśli profesor ma rację, to według 569
najnowszych obliczeń tornado może pojawić się w przyszły czwartek. Jeśli wyrządzi szkody jakich się spodziewamy, to mogę tam ugrzęznąć nawet na kilka tygodni. Oczywiście wróciłabym jak najszybciej, ale i tak nie byłoby to proste. Istniała jeszcze jedna opcja, o której wolałam nie wspominać Philowi. Mogłam nie wrócić wcale.
570
R O Z D Z I A Ł 6 6. Chicago cię zmieniło
_______________________________________
Bez najmniejszych ceregieli wparowałam do domu. Nie miałam w sobie tyle życia już od bardzo dawna. Phil zarezerwował mi już wieczorny lot. Miałam niecałą godzinę na spakowanie się. Przed wyjazdem chciałam jeszcze raz zajrzeć do Brandona. Wiedziałam, że z resztą nie zdążę się pożegnać. Może to i lepiej. Nie lubiłam pożegnań, a tym bardziej z osobami, które były mi bliskie. Ale przecież nie wyjeżdżam na zawsze. Wrócę, choćbym miała stanąć na rzęsach. Wrócę. Miałam taką nadzieję. Jak błyskawica wyminęłam osłupiałą Jane i Wallace'a, który przyszedł do nas na kolację i wbiegłam po schodach do
571
mojego pokoju, nawet nie zamykając za sobą drzwi. — Jane, co się stało? — krzyknęła za mną zaniepokojona Jen. — Wyjeżdżam! — odkrzyknęłam, po czym niemalże od razu usłyszałam dwie pary nóg wspinających się do góry. Miałam kilka sekund na psychiczne przygotowanie się do „przesłuchania”. Nerwowo szperałam w szafie szukając mojego plecaka. Musiałam zabrać ze sobą możliwie jak najmniejszą ilość rzeczy. Tachanie walizki na taką wyprawę było niemożliwe. Mój bagaż musiał być na tyle lekki, żebym była w stanie wszędzie go ze sobą zabrać. — Że co?! — krzyknęła zszokowana Jennifer, a Boden, który zaraz za nią wpadł do mojego pokoju zaczął domagać się natychmiastowych wyjaśnień. Najpierw musiałam ich uciszyć, bo mimo że chcieli wiedzieć co się dzieje, to nie dawali mi dojść do głosu. Przez dłuższą chwilę przekrzykiwali się wzajemnie, jakgdyby to mogło zmienić moją decyzję. — Nie musicie się martwić. Nic się nie dzieje. To znaczy dzieje się, ale nic mi nie będzie — mówiłam chaotycznie, włączając w międzyczasie komputer. Sounders obiecał wysłać mi symulacje i wyniki swoich badań, które jeszcze przed wylotem musiałam obejrzeć. — Posłuchajcie mnie uważnie — poprosiłam, a oni zamilkli wpatrując się we mnie osłupiałym wzrokiem. 572
Zdaje się, że nie tylko przez moje życie przeszedł tajfun. — Dzwonił do mnie mój profesor ze studiów, Jethro Sounders. Od kilkunastu lat prowadzi badania na temat powstawania supertornad. Większość naukowców nie zgadzała się z jego teoriami, więc do tej pory prowadził je sam. Odkrył jakie warunki mogą prowadzić do powstania tak ogromnej trąby powietrznej — cały czas nawijałam, nie przestając się pakować. — Przeprowadził symulacje, które potwierdziły jego teorie. Nigdy nie wątpił, że coś takiego się wydarzy, jednak nie sądził, że tak szybko. Za parę dni Dallas prawdopodobnie przestanie istnieć. Profesor chce zapobiec wielkiej tragedii, ale sam nie da rady. Muszę mu pomóc. Razem coś wymyślimy. — Co masz na myśli mówiąc supertornado? — zapytała przerażona Jennifer, przysiadając na brzegu mojego łóżka. Rozumiałam jej strach. „Supertornado” to nie jest coś, co brzmi jak wstęp do dobrej zabawy. Nie wiem czy można powiedzieć, o ciemnoskórej osobie, że pobladła. W każdym bądź razie Jen wyglądała jakby miała zaraz zemdleć. Wallace trzymał się trochę lepiej, ale i tak nie było mu do śmiechu. — Skala Fujity, którą używamy do oceny siły tornad ma pięć stopni, od F1 do F5. Supertornado to F6. Jest tak niszczycielskie, że przeważnie nawet nie uwzględnia się go w skali. Wiatr w środku wiru może osiągnąć prędkość około sześciuset kilometrów na godzinę. Jeszcze nigdy w historii 573
świata nie powstał taki gigant, więc nie bardzo wiemy czego się spodziewać. Ale jedno jest pewne. Jeśli przejdzie przez miasto, nie zostanie dosłownie nic. Dallas po prostu zniknie z mapy — wyjaśniłam, mimo że wiedziałam, że ta informacja wcale ich nie uspokoi. Wręcz przeciwnie. Bałam się, że Jen zaraz wpadnie w histerię. W pokoju zapanowała grobowa cisza. Boden wyglądał jakby mocno się nad czymś zastanawiał. Zmarszczył czoło i w skupieniu pocierał brodę. — Przecież to niebezpieczne. Możesz zginąć — powiedział niemalże szeptem, jakby chciał żeby jego siostra tego nie usłyszała. — Nie martwcie się, naprawdę. Na pewno uda nam się uciec. Nie wyjedziemy w teren bez planu awaryjnego. — A jeśli się nie uda? — Jen, to jest właśnie moja praca! Świadomie się na nią zdecydowałam. Jeśli u nas w Chicago miałoby się coś takiego zdarzyć na pewno byś chciała, żeby ktoś cię ostrzegł. Mieszkańcy nie mają zielonego pojęcia, co wisi w powietrzu. Nikt oprócz Soundersa i mnie nie wie co się szykuje. Mamy tylko tydzień, czyli prawie nic. Nie mogę nie jechać. — Ale za parę dni wrócisz, prawda? — zapytała Jen z nadzieją w głosie, chyba w ogóle nie rozumiejąc co tak naprawdę się dzieje i co oznacza katastrofa tego kalibru. — Jeśli spełni się najgorszy scenariusz to może nie być mnie przez kilka tygodni. Dam sobie radę. Nie musicie się o 574
mnie martwić — zapewniłam ich po raz kolejny. — Jak zamierzacie rozwiązać tą sprawę nie siejąc paniki w mieście? — zapytał Wallace, a ja zrozumiałam, że nie zamierza mnie powstrzymywać przed wyjazdem. Był po mojej stronie. Miałam nadzieję, że jako doświadczony komendant udzieli mi jakiś rad. Jakichkolwiek. — Prawdę mówiąc nie mam pojęcia. Przede wszystkim musimy porozmawiać z panią burmistrz. W tym mam już pewne doświadczenie — zaśmiałam się gorzko. Zaczęłam otwierać prezentację, którą dostałam na maila. Ciarki przechodziły mi po plecach raz za razem, gdy oglądałam kolejne mapy i wykresy. — To wygląda bardziej realistycznie niż sądziłam. Wpatrywałam się w ekran komputera ze zmarszczonym czołem. — Wyglądasz na bardzo zmartwioną, a ja nic z tego nie rozumiem. Po pierwsze dlaczego Dallas? Przecież to nie jedyne duże miasto w tamtym rejonie — Jen podeszła do laptopa i wpatrywała się w kolejne slajdy najwyraźniej próbując coś z tego zrozumieć. — Żeby powstała burza potrzebujemy przede wszystkim dwóch mas powietrza – zimnej suchej i ciepłej wilgotnej. Dallas leży w punkcie, w którym te masy bardzo często się ze sobą spotykają. Zimne powietrze idzie z zachodu, znad Gór Skalistych, a ciepłe ze wschodu znad Zatoki Meksykańskiej — pokazywałam jej palcem na mapce to o czym mówiłam. 575
— Gdy obie masy się stykają, powietrze zaczyna robić się niestabilne. Ciepłe chce ujść do góry, a zimne opaść na dół. Wszystko zaczyna się kotłować. Burza potrzebuje jeszcze dużo energii w postaci ciepła. Im więcej go otrzyma, tym bardziej niebezpieczna się stanie. Podejrzewamy, że burza z której powstanie supertornado będzie miała co najmniej kilka takich źródeł, a to wcale nie polepsza sytuacji. Jedne burze będą zanikać, ale na ich miejsce od razu powstaną kolejne. Energia będzie się kumulować, aż w końcu atmosfera będzie musiała odzyskać stabilność i najprawdopodobniej zrobi to stwarzając supertornado. — Brzmi jak science fiction — Wallace'owi podobnie jak mi, ciężko było poukładać to sobie w głowie. — Zawsze kibicowałam Soundersowi, ale pierwszy raz w życiu mam nadzieję, że się myli. W samym mieście mieszka ponad milion ludzi, a biorąc pod uwagę tereny dookoła miasta – ponad sześć milionów. Wiecie co się stanie jeśli ich nie ostrzeżemy? Dallas zamieni się w jeden wielki grób — po plecach znów przeszły mi ciarki. — Macie jakiś konkretny plan? — Bez względu na to, czy uda nam się przekonać panią burmistrz czy nie, będziemy potrzebować sprzętu i zwiadowców. Sama pewnie też pojadę. Jeśli faktycznie coś się stanie, na pewno zaczną ściągać ratowników z całego kraju. Z Chicago pewnie też — powiedziałam, po raz pierwszy ciesząc się, że Brandon jest w śpiączce. 576
Umierałabym ze strachu, gdyby tam pojechał, a znając jego – zrobiłby to. W pokoju po raz kolejny panowała cisza. Nasze niewypowiedziane obawy zawisły w powietrzu zagęszczając atmosferę. Zgromadziłam na łóżku wszystkie niezbędne rzeczy i pośpiesznie zaczęłam pakować je do plecaka. — Nie boisz się? — zapytała Jen, próbując się nie rozpłakać. Świetnie! Zaraz i ja będę ryczeć jak bóbr. Jennifer, proszę, weź się w garść! Musisz być silna. Dla mnie. — Owszem boję się, ale nie tego, że może mi się coś stać. Boję się jak wy dacie sobie z tym radę. Nie możecie się zamartwiać. Mam wiedzę i trochę doświadczenia. Nic mi się nie stanie. Po za tym nie będę tam sama. Ale muszę wiedzieć, że nie odchodzicie od zmysłów, że zachowujecie spokój i że niepotrzebnie się nie zamartwiacie. — Obiecaj, że będziesz do nas codziennie dzwonić — Jen spojrzała na mnie błagalnym wzrokiem. — Postaram się, ale nie wiem ile będę miała czasu. Jeśli prognozy się sprawdzą, to w dzień burzy będziemy mieli ręce pełne roboty. Postaram się wysłać chociaż krótką wiadomość, żebyście wiedzieli, że nic mi nie jest. Ale musicie pamiętać, że zaraz po tornadzie przez jakiś czas nie będziemy mieli kontaktu. Linie będą zerwane. Ale skontaktuję się z wami tak szybko jak to tylko możliwe. — Nie martwmy się na zapas. Sama mówiłaś, że być może profesor się myli — Jen chyba próbowała uspokoić 577
samą siebie. Ja już wiedziałam, że to nie ma sensu. Prawdopodobieństwo, że Sounders się myli, było tak małe, że mogliśmy zakładać tylko jeden scenariusz. — Być może, ale to wszystko wygląda zbyt realistycznie. Są takie sytuacje w pogodzie, że tak naprawdę do samego końca nie wiadomo co się wydarzy, bo istnieje kilka opcji i każda jest prawdopodobna. Ale według tych prognoz jest tylko jedna możliwa wersja wydarzeń. Spojrzałam jeszcze raz do szafy sprawdzając, czy wzięłam wszystko co potrzebne. Byłam już gotowa. Zawiadomiłam profesora o planowanej godzinie wylotu. Obiecał, że odbierze mnie z lotniska. Do głowy zaczęły przychodzić mi głupie myśli. A co jeśli widzę Wallace'a i Jennifer po raz ostatni? Wmawiałam sobie, że to nie prawda. Nawet gdyby faktycznie doszło do katastrofy, to przecież uda nam się uciec. Nie jestem amatorką. Wiem jak się zachować w takich sytuacjach. Nic mi nie będzie. Nic mi nie będzie... Zrobiłam dobrą minę do złej gry. Musiałam ich uspokoić. Jen nie byłaby sobą, gdyby nie zeszła na dół i nie zrobiła mi jedzenia na drogę. Taka już była. Zostałam sama z Wallace'm. Patrzyłam przez chwilę na ogród za oknem i niebo, które z każdą chwilą ciemniało. Powiedzieć mu, czy nie powiedzieć? — Jestem z ciebie dumny, wiesz? — powiedział po 578
chwili przerywając milczenie. Uśmiechnęłam się smutno. Czułam, że zaczyna mnie boleć coś w okolicach serca. Ciężko było mi nawet oddychać. — Chicago cię zmieniło. Widzę to. Dojrzałaś. Jesteś odważna i silna. I tak dzielnie znosisz tą sytuację z Brandonem. Naprawdę cię podziwiam. Myślę, że każdy byłby dumny z takiej... — Córki? — przerwałam mu. Niemalże od razu wstrzymałam oddech. Wallace zamarł. Zatkało go. Chciał coś powiedzieć. Przez dłuższą chwilę otwierał i zamykał usta. Nawet nie zauważyłam kiedy w jego oczach, tak samo jak w moich, pojawiły się łzy. Nie mogliśmy wydusić z siebie ani jednego słowa. Moja złość na niego minęła zupełnie. Gniewanie się za to, że nie powiedział mi wcześniej było w tej chwili zupełnie niedorzeczne. Wyjeżdżałam. I mogłam nie wrócić. To nie była dobra chwila na wytykanie błędów z przeszłości. Teraz był czas na naprawienie wszystkiego, dopóki jeszcze nie było za późno. Zaśmiałam się przez łzy widząc nasze zapłakane i pełne wzruszenia twarze. Świetnie, a miało obyć się bez płaczliwych pożegnań. — To przywitasz się w końcu ze swoją córką jak należy, czy dalej będziesz tak stał? — powiedziałam, ocierając 579
wierzchem dłoni parę zabłąkanych łez. Tak szerokiego uśmiechu nie widziałam u niego jeszcze nigdy. Na jego twarzy malowała się wielka ulga. Powoli podszedł do mnie. Przytulił mnie do siebie mocno, próbując nadrobić te wszystkie stracone lata. — Ja też jestem z ciebie dumna, tato.
580
R O Z D Z I A Ł 6 7. Znałam go na pamięć
_______________________________________
Kiedy wysiadłam z taksówki i wolnym krokiem szłam w stronę olbrzymiego gmachu szpitala, było już kompletnie ciemno. Wysokie latarnie w stylu retro schowane pomiędzy drzewami na alejce dawały nikłe żółtawe światło. Po placyku przed szpitalem przechadzało się kilka pielęgniarek z pacjentami na wózkach inwalidzkich. Co jakiś czas z budynku wychodzili lekarze kończący wielogodzinne zmiany i udający się do domu. Było tu teraz tak spokojnie... Dzisiejszej nocy niedorzecznie piękne niebo czarowało mnie swoim urokiem jeszcze bardziej niż zazwyczaj. Całe usiane było gwiazdami, błyszczącymi jasno, nawet pomimo
581
świateł wielkiego miasta. Tej bezksiężycowej nocy brakowało mi tylko jednego. Tej ciepłej ręki trzymającej moją dłoń i blasku łagodnych czekoladowych oczu, za którymi tak bardzo tęskniłam, a których mogłam już nigdy więcej nie zobaczyć. Przystanęłam na chwilę, wdychając chłodne rześkie powietrze. Może nie powinnam tam wchodzić? Czy pożegnanie nie będzie złym znakiem? Przecież wrócę. A on się obudzi. To nie będzie ostatni raz kiedy go zobaczę. Nie może być. Potrząsnęłam szybko głową próbując odgonić głupie myśli, które jedna za drugą mnie atakowały. Nie byłam przesądna. Przynajmniej do tej pory. Ruszyłam przed siebie i nie zatrzymywałam się z obawy, że znów się rozmyślę. — Już jestem — powiedziałam cicho, gdy w końcu dotarłam do pokoju Brandona. Phil czuwał przy jego łóżku czytając gazetę. Rzuciłam plecak pod ścianę. — Szybko się uwinęłaś — stwierdził ze zdziwieniem patrząc na zegarek. — Gdybym dłużej słuchała przemówień pożegnalnych Wallace'a i Jennifer to na pewno bym się rozmyśliła. Dalej bez zmian? — Tak. Zostawię cię na chwilę samą – powiedział wstając z krzesła — ale zanim wyjdę muszę ci coś jeszcze powiedzieć. 582
Spojrzałam na niego zaskoczona, bo myślałam, że nic mnie już nie zdziwi. Najwyraźniej się myliłam. — Jakiś czas temu Brandon napisał do ciebie list. Nie bój się, nie czytałem go. Powiedział mi, gdzie go schował i kazał mi obiecać, że jeśli kiedykolwiek coś mu się stanie i nie będziecie wtedy razem, to mam zadbać o to, żebyś go przeczytała. Nie wiem dokładnie czy o taki moment mu chodziło, ale chyba zgodzisz się ze mną, że sytuacja jest wyjątkowa. On leży tu nieprzytomny i Bóg jeden wie ile to jeszcze potrwa, a ty wyjeżdżasz i nie wiadomo kiedy wrócisz. Uznałem, że odpowiednia chwila właśnie nadeszła — stwierdził jakimś takim wzruszonym głosem. Wyjął zza pleców podłużną białą kopertę i wręczył mi ją z namaszczeniem. Kiedy chwyciłam ją do ręki mogłam tylko stwierdzić, że jest dosyć gruba. Na wierzchu było napisane moje imię. Ciężko było mi rozpoznać pismo Brandona, prawdopodobnie dlatego, że było ono staranniejsze niż zazwyczaj. Serce mi waliło, gdy zastanawiałam się, co też może być w środku. Co mógł tam napisać, skoro chciał, żebym dostała list dopiero, gdy coś mu się stanie? Mimo ciekawości postanowiłam na razie nie otwierać koperty. Jeśli to zrobię i przeczytam list to być może wszystko się odmieni. Być może nic nie będzie już takie jak teraz, a nie wiedziałam czy jestem już na to gotowa. Wpatrywałam się w kopertę nie wiedząc co powiedzieć. 583
Phil położył tylko rękę na moim ramieniu, po czym wyszedł, zostawiając mnie sam na sam z Brandonem. Nie mogłam na niego patrzeć. Nie teraz. Nie takiego chciałam go zapamiętać – bladego, z sinymi workami pod oczami i z rurką w ustach, przez którą nie mogłam go nawet ucałować na pożegnanie. Usiadłam na moim stałym miejscu. Chwyciłam go mocno za rękę. Zamknęłam oczy i zaciskając pięści, z całych sił próbowałam przywołać obraz jego twarzy sprzed wypadku. Chciałam przypomnieć sobie każdy, nawet najmniejszy szczególik. Uśmiechnęłam się lekko do siebie, gdy w końcu mi się to udało. Znałam go na pamięć. Znałam na pamięć każdy szczegół jego wyglądu, każdy ton głosu, każdy fragment jego duszy i każdy nawet najmniejszy zakamarek jego dobrego serca. Wiedziałam, że w każdej minucie rozłąki będzie razem ze mną. Gdybym tylko mogła się z nim pożegnać jak należy. Mam mu jeszcze tyle do powiedzenia... Po chwili namysłu wyjęłam z plecaka notes i długopis...
584
R O Z D Z I A Ł 6 8. Twoja Jane
_______________________________________
Nie umiem Nie jestem dobra w pożegnaniach, więc mam nadzieję, że przymkniesz oko na brak kwiecistego wstępu. Nie spodziewaj się też logicznie napisanego listu. Mam w głowie zbyt duży chaos, żeby zastanawiać się czy to co właśnie piszę ma większy sens czy nie. Ale Ty zawsze mnie rozumiałeś, więc wierzę, że i tym razem sobie 585
poradzisz. Pewnie zastanawiasz się dlaczego napisałam, że nie jestem dobra w pożegnaniach. Cóż, to właśnie jest nasze pożegnanie. Nie chcę Żałuję, że tak ono wygląda. Wolałabym powiedzieć Ci to wszystko osobiście, choć nie wiem czy bym potrafiła. Wiesz jak to jest, gdy bardzo chcesz coś komuś powiedzieć, ale w jednej sekundzie czujesz, że nagle nie możesz mówić? Stoisz nieruchomo, gardło masz ściśnięte, a wszystkie słowa mieszają się ze sobą... Dzisiaj jest czwartek. Dochodzi dwudziesta trzecia. Mam ochotę krzyczeć. Siedzę tutaj, patrzę na Twoją spokojną twarz i za nic w świecie nie chcę Cię opuszczać. Bardzo chciałam być przy Tobie, kiedy się obudzisz, ale jeśli to czytasz to najwyraźniej tak się nie stało. Jeśli to czytasz, to już się nie 586
zobaczymy prawdopodobnie nie żyję patrzę na Ciebie z góry i zastanawiam się po cholerę napisałam ten list. Ale skoro mnie już nie ma...skoro nigdy więcej się nie spotkamy...to wreszcie mogę powiedzieć Ci co tak naprawdę czuję. Powiem Ci teraz to, co zawsze chciałam powiedzieć, ale bałam się lub krępowałam. Pisząc każde kolejne słowo również boję się jak zareagujesz, gdy je przeczytasz, ale chyba już nigdy się nie dowiem. Bardzo bym chciała Żałuję, że nie mogę cofnąć czasu. W wielu sytuacjach postąpiłabym inaczej. Również wtedy, gdy powiedziałam wpadłam na Ciebie przed gabinetem Bodena. Powiedzenie, że Cię nienawidzę było chyba najgorszą rzeczą jaką mogłam zrobić i naprawdę bardzo tego żałuję. Cały czas wypominam sobie, że były to ostatnie słowa, które ode 587
mnie usłyszałeś. Uwierz mi, że chciałam to naprawić. Po prostu nie zdążyłam. To wszystko potoczyło się za szybko. I oczywiście, że to nieprawda. Nie potrafiłabym Cię nienawidzić, nawet gdybym bardzo tego chciała. A nie chcę. Byłam sfrustrowana tym, że wszyscy ukrywali przede mną prawdę. Wiem, że to nie Twoja wina i to Boden poprosił was o zachowanie tajemnicy. Chciał rozegrać to we właściwy sposób. Gdybym tylko nie weszła do jego gabinetu i gdyby nie ten cholerny przeciąg, pewnie nadal nic bym nie wiedziała. Ale to nie o to chodzi. Ta cała sprawa z Wallace'm była tylko kroplą w morzu. Cały czas myślałam wtedy o Tobie o nas o Twoich zaręczynach. Czułam, że zaczęłam Cię tracić, że wymykasz mi się z rąk i ta świadomość mnie niszczyła była dla mnie nie do zniesienia. Tamtego 588
wieczora powiedziałam jeszcze jedną rzecz. Tak, kocham Cię. I to nigdy przenigdy się nie zmieni. Zastanawiam się właśnie, czy nie powinnam pisać w czasie przeszłym, ale dochodzę do wniosku, że nie. Brandonie Wagner, kocham Cię tak bardzo, że to nie zmieni się nawet wtedy, gdy umrę odejdę. Ziemia może się rozstąpić, Słońce zgasnąć, a Wszechświat rozpaść na kawałki, a ja wciąż będę Cię kochać. W moim życiu nie było niczego brakowało wielu rzeczy. Ale to brak miłości pozostawiał we mnie wielką dziurę, której nie potrafiłam niczym zapełnić. Wtedy spotkałam Ciebie i chociaż byłam w rozsypce i nie wiedziałam jak się pozbierać, to Ty mi pomogłeś zrobiłeś to za mnie. Wypełniłeś moje serce miłością piękniejszą niż mogłam to sobie wyobrazić. Pewnie 589
zrobiłeś to nieświadomie, ale nauczyłeś mnie co to znaczy naprawdę kogoś kochać. Pokazałeś mi, że miłość, chociaż czasami bolesna, potrafi być przynieść też radość i szczęście. Żałuję tylko Nie żałuję niczego. Każda chwila spędzona z Tobą była cudowna najpiękniejszą w moim życiu. Pokochałam mojego własnego Anioła. Nie wiedziałam nawet, że będę wstanie obdarzyć kogoś takim uczuciem. Okazało się, że potrafię. I to Ty jesteś pierwszym mężczyzną, którego pokochałam nad życie. Pierwszym i jednocześnie ostatnim, bo nie byłabym w stanie pokochać już nikogo innego. Odmieniłeś mnie. Teraz to Ty jesteś moją definicją. Wydobywasz ze mnie to co najlepsze. Dzięki Tobie budzę się każdego dnia i mam siłę by żyć. Jesteś jak moje przeznaczenie. Czuję, że jestem po to że urodziłam się po to, żeby Cię 590
kochać, trzymać w ramionach i się Tobą opiekować. Jesteś jak moje powietrze, bez Ciebie się duszę. Bałam się co będzie, gdy zupełnie mi go zabraknie, ale teraz nie muszę się już o to martwić. Martwi przecież nie oddychają. Chcę Ponad wszystko pragnę, żebyś był szczęśliwy, ze mną lub beze mnie. Nie potrafię Nie śmiem nawet marzyć o tym, że mógłbyś mnie kochać, choć tak naprawdę Twoja miłość to jedyna rzecz, której potrzebuję do szczęścia. Nie potrafię wyobrazić sobie życia bez Ciebie. Każdego dnia jesteś moją pierwszą i ostatnią myślą. Zasypiam spokojnie tylko dlatego, że wiem że jutro znów Cię zobaczę. Dzień bez Ciebie jest dniem niepełnym straconym. Jesteś moim Cudotwórcą. Potrafisz mnie rozśmieszyć nawet wtedy, gdy nie mam ochoty się śmiać. Z dna piekła 591
zawsze potrafiłeś zabrać mnie do nieba, ponad chmury. Kiedy piszę te słowa nie wiem jeszcze jak potoczy się moje życie. Nie wiem nawet co będzie jutro. Ale codziennie jestem wdzięczna dziękuję Bogu za to, że istniejesz i że mogłam Cię poznać. Dziękuję mu za wszystkie Twoje spojrzenia, za każdy Twój uśmiech, za wszystkie rozmowy z Tobą, za ten jeden najpiękniejszy w moim życiu pocałunek, który do dzisiaj czuję na moich ustach i za to, że choć przez chwilę dane mi było pokochać Cię z całego serca. Dzięki Tobie wiem, że życie może wyglądać inaczej. Codziennie zasypiam z nadzieją, że może jednak coś do mnie czułeś. Szkoda, że nigdy się tego nie dowiem. Mój czas się skończył. Muszę już jechać na lotnisko. To co właśnie przeczytałeś jest tylko namiastką tego, 592
co zawsze chciałam Ci powiedzieć. Żałuję bardzo, że nigdy nie dowiesz się reszty. Nie masz nawet pojęcia ile tego jest. Chciałabym teraz prosić Cię tylko o dwie rzeczy. Zrób je dla mnie. Proszę Cię o to, żebyś był szczęśliwy i żebyś pamiętał o tym, że bezpowrotnie odmieniłeś moje życie na lepsze. I jeszcze jedno. Nigdy nie zapomnij o tym, jak bardzo Cię kocham. Miłość do Ciebie to jedyna rzecz, która po mnie została. Twoja Jane
593
R O Z D Z I A Ł 6 9. Wielki powietrzny potwór
_______________________________________
Nie myślenie o Brandonie przychodziło mi z wielkim trudem. Wiedziałam, że Phil miał racę, gdy przy pożegnaniu powiedział mi, że chwilowo muszę o nim zapomnieć. Rada dobra, ale ciężka do wykonania. Zdawałam sobie sprawę z tego, że Brandon ma bardzo dobrą opiekę i że nikt nie zajmie się nim lepiej niż rodzina i tego się trzymałam. Na dodatek, gdy tylko dotarłam na lotnisko zostałam zasypana lawiną smsów i telefonów od zmartwionych chłopaków. Każdego z osobna musiałam uspokajać, że nie dam się zabić „wielkiemu powietrznemu potworowi”, jak nazwał supertornado Mouch. Tyle razy powtórzyłam, że
594
„wszystko będzie dobrze”, że sama zaczęłam w to wierzyć. Ostatecznie postanowiłam nie wybiegać myślami na przód. Będzie co ma być. Lot z Chicago do Dallas trwał zaledwie dwie godziny. Miałam tylko tyle czasu na dowiedzenie się o strukturze miasta możliwie jak najwięcej – główne autostrady, drogi szybkiego ruchu, mało uczęszczane ulice, położenie ratusza i głównych urzędów, jednostki policji, straży pożarnej i szpitale. Jakby jeszcze było mało w środę odbywał się finał baseballowych rozgrywek. Na sporcie się nie znałam, ale sądząc po ilości informacji zalewających media, stadion mogący pomieścić ponad osiemdziesiąt tysięcy widzów będzie zapełniony co do ostatniego miejsca. Na mecz przybędą nie tylko miejscowi mieszkańcy, ale również fani baseballu z całego kraju. Do tego jeszcze kibice oglądający mecz w ogródkach w centrum miasta... Najczarniejszy z możliwych scenariuszy zakładał powstanie tornada w godzinach szczytu, kiedy autostrady będą dosłownie przepełnione tysiącami aut i ludźmi wracającymi z pracy. Szanse na ich przeżycie były równe zeru. Dallas to znacznie więcej niż centrum zapełnione wieżowcami. Jego granice administracyjne rozciągały się aż na tereny czterech hrabstw. Patrząc na mapę wyraźnie widziałam, że miasto jest też wielkim węzłem komunikacji. 595
Działało tu wiele ośrodków przemysłowych, sześć uniwersytetów i mnóstwo wielkich i ważnych dla gospodarki firm. Zbudowanie tak wielkiej metropolii trwało dziesięciolecia, a teraz jeden absurdalny wybryk natury mógł obrócić wszystko w pył w ciągu zaledwie kilku minut. Dallas często jest nazywane „miastem ze szkła”. Ludzie, którzy będą szukali schronienia w wysokich drapaczach chmur tak naprawdę skażą się na pewną śmierć. Każdy, nawet najmniejszy przedmiot porwany przez supertornado stanie się śmiercionośnym pociskiem. Najlepszym sposobem uratowania jak największej liczby ludzi była natychmiastowa ewakuacja. Jednak nie sądziłam, aby rada miasta wydała na to zgodę. Wykręcenie się brakiem budżetu lub obawą przed sianiem paniki było dla nich zdecydowanie prostsze. Nie zazdrościłam im jednak życia ze świadomością, że podpisali wyrok śmierci dla sześciu milionów osób. Katastrofa tych rozmiarów odcisnęłaby piętno na niemalże każdej dziedzinie życia wielu Amerykanów. Ofiarami staną się nie tylko mieszkańcy Dallas, ale również ich rodziny mieszkające w innych częściach kraju. Rodziny ratowników, którzy przyjadą z bardzo daleka by pomóc innym będą drżeć ze strachu o swoich mężów, żony, matki, ojców, dzieci i przyjaciół. Ostatecznie, gdy to wszystko się skończy część z nich 596
zazna ulgi, ale dla reszty życie już nigdy nie będzie takie samo...
597
R O Z D Z I A Ł 7 0. Nie przeginaj, Wagner
_______________________________________
Czemu to tyle trwa?! To pytanie zadawałam sobie w kółko od ponad czterech godzin. Dzisiejszego dnia nic nie układało się po mojej myśli. W drodze do pracy złapałam „kapcia”, mało co nie dostałam mandatu, przypaliłam tosty na śniadanie, a Amber od rana kręciła się po remizie, zatruwając atmosferę swoją obecnością. Później oparzyłam się gorącym garnkiem, zrobiłam sobie dziurę w koszuli i wylałam kawę na ważne dokumenty w gabinecie Bodena, dodając jego asystentce dodatkowej pracy. Biegnąc po ścierkę mało co nie zabiłam się
598
o własne sznurówki. Nie miałam humoru, bolała mnie głowa i jedyne o czym marzyłam, to po prostu gdzieś się ulotnić. Na dodatek od rana nie widziałam się z Brandonem. Nie mieliśmy nawet okazji, żeby wymienić zwykłe „cześć” i życzyć sobie miłego dnia, co bardzo często robiliśmy. Nie widziałam jeszcze dzisiaj jego zawadiackiego uśmiechu, co nagle wydało mi się złym znakiem. Nagle przypomniały mi się wszystkie filmy, w których przed wielką katastrofą mąż pokłócił się z żoną, a dziewczyna z chłopakiem i już nigdy nie mieli szansy tego naprawić. Idiotyczne, ale jakże realne. Co prawda nie pokłóciłam się z Brandonem, ale dzień bez jego uśmiechu był dniem straconym, a świadomość że teraz znajduje się gdzieś w pobliżu bomby wcale nie dodawała mi otuchy. Od czterech godzin Boden odpowiadał na wezwanie, na myśl o którym robiło mi się słabo. Ewakuacja całej ulicy, pirotechnicy, antyterroryści i te sprawy. Mówiąc jednym słowem – nieciekawie. Obgryzałam resztki paznokci i próbowałam nie zwariować. Dlaczego akurat dzisiaj nie miałam okazji z nim porozmawiać? Doskonale wiedziałam, że prędzej ziemia się rozstąpi niż Boden da skrzywdzić któregoś ze swoich strażaków, ale niestety nie był wszechobecny i nie miał wpływu na wszystko. 599
Znałam Brandona już na tyle dobrze by wiedzieć, że w pracy nie cofa się przed niczym. Tak jak ja byłam meteorologiem z powołania, tak samo on urodził się po to by być strażakiem. Bałam się, że któregoś razu ta pasja wpędzi go w sytuację bez wyjścia. Wyszłam ze stołówki na halę, która bez stojących w niej wozów wydawała się większa niż zazwyczaj. Stałam bez ruchu w drzwiach prowadzących w głąb remizy i nasłuchiwałam. Po udanej akcji Cruz lubił trąbić na wszystkich kierowców. Czasami słyszałam ten charakterystyczny dźwięk na długo przed ich przyjazdem do remizy. Kiedy usłyszałam warkot silników zaledwie kilkadziesiąt metrów ode mnie wiedziałam już, że nie wszystko poszło tak jak powinno. Wciąż stałam nieruchomo, przygryzając dolną wargę. Nie ruszę się stąd, dopóki go nie zobaczę. Miałam wrażenie, że krew moich żyłach zastygła w miejscu. W ogóle czemu ja się tak przejmowałam? Przecież wiem dlaczego! To było pytanie retoryczne. Położyłam rękę na sercu, które waliło tak mocno, że miałam wrażenie, że zaraz przebije moją klatkę piersiową i wyskoczy na ziemię. Kiedy Brandon wyskoczył z wozu zaraz za Kelly'm, całe napięcie opadło. Pech chciał, że spojrzał na mnie dokładnie w tym momencie, w którym nie wytrzymałam i wybuchnęłam 600
płaczem. Choć może „wybuchnęłam” to złe słowo. Jeszcze nikomu nie pokazałam się z trzęsącą brodą i łzami, które niekontrolowane po prostu płynęły po moich policzkach i kapały na koszulę. Ze złudną nadzieją, że Brandon nic nie zauważył, odwróciłam się na pięcie myśląc jedynie o miejscu w którym mogłabym się schować i doprowadzić do porządku. Do głowy przyszła mi toaleta, jednak ona była zbyt „publiczna”. Instynktownie wbiegłam do wąskiego, bardzo wysokiego pomieszczenia, w którym przechowywano zapasowe stroje strażaków, kaski, butle z tlenem i inne elementy wyposażenia. Gdy tylko zamknęłam za sobą drzwi, moje nerwy puściły kompletnie. Zgięłam się wpół i płakałam bezgłośnie, bojąc się, że ktoś może mnie usłyszeć. Chyba przez chwilę nie oddychałam, bo gdy w końcu zaczerpnęłam w płuca wielki haust powietrza, poczułam dziwne pieczenie. Moja histeria była po prostu śmieszna. Jednak za każdym razem, gdy myślałam, że już się uspokoiłam znowu zaczynałam płakać. Tłumaczyłam sobie, że to wcale nie przez Brandona, ale przez fakt, że po prostu miałam zły dzień. A większość normalnych ludzi płacze, gdy mają złe dni. Gdy usłyszałam, skrzypienie otwieranych drzwi, zaczęłam w myślach przeklinać mój brak kontroli nad emocjami. — Jane, wszystko w porządku? — zapytał Brandon troskliwym głosem, przez co mój właśnie odzyskany spokój 601
diabli wzięli i momentalnie znów zaczęłam płakać. Całe szczęście stałam plecami do niego, więc nie widział mojej twarzy, która już dawno zdążyła spuchnąć. No i wielkiego czerwonego nosa, świecącego pewnie jak latarnia. — Tak, wszystko w porządku — odpowiedziałam niemrawo, wycierając nos wierzchem dłoni. — Zostaw mnie samą, zaraz do was przyjdę — powiedziałam, nie mając pewności, czy będzie to takie „zaraz”. Ręce mi opadły, gdy Brandon zamknął drzwi od wewnątrz. — Co się stało? Obszedł mnie, ale ja znów odwróciłam się do niego plecami. — Nic, naprawdę. Po prostu mam zły dzień. Tylko tyle — moje zapewnienia były tak żałosne, że sama w nie nie wierzyłam. Brandon zamiast mnie besztać, stojąc cały czas za moimi plecami, podsunął mi pod nos pudełko chusteczek, które najwyraźniej ze sobą przyniósł. Uśmiechnęłam się nieco i wzięłam ich od razu całą garść. Moje „trąbienie” musiała słyszeć cała remiza. Chciałam odejść zachowując resztki godności, ale nim zdążyłam zrobić dwa kroki, Brandon chwycił mnie za rękę. Westchnęłam zrezygnowana. No tak. On nigdy nie odpuszczał. — Nie puszczę cię, dopóki mi nie powiesz co ci jest. 602
Spójrz na mnie. Proszę cię. Wcale nie chciałam na niego patrzeć, ale zrobiłam to. Zawsze robiłam to czego chciał. Tak już na mnie działał. Najpierw minę miał poważną, ale gdy tylko na niego spojrzałam złagodniał. Do tego stopnia, że znowu się rozpłakałam. Serio? Naprawdę? Naprawdę musiałam robić z siebie debila akurat przed nim? Pociągnął mnie lekko w swoją stronę. — A teraz powiedz mi dlaczego płaczesz — wyciągnął ręce i założył moje włosy za uszy, a potem wziął moją twarz w dłonie. — I nie zbywaj mnie złym dniem, bo i tak ci nie uwierzę. Przejrzał mnie. Musiałam mocno się powstrzymywać by nie zamknąć oczu i nie wtulić się w jego dłonie. Mogłam zacząć jasno myśleć, dopiero wtedy, gdy zsunął je na moje ramiona. — Ale ja naprawdę mam zły dzień. Nic nie idzie tak jak powinno i chciałabym po prostu, żeby ten dzień się już skończył. Po za tym nie widziałam cię od rana i jak pojechaliście na to wezwanie to głupie myśli zaczęły mi przychodzić do głowy — mówiłam płaczliwym głosem, wpatrując się w naszywkę na jego granatowej koszulce. Gdybym zobaczyła jego minę, pewnie musieliby podać mi leki na uspokojenie. — Po prostu bałam się o ciebie. Wiem, że to głupie — zakończyłam szeptem. Spuściłam wzrok, bo nagle bardzo zainteresowała mnie 603
podłoga. — Och, Jane — usłyszałam tylko, a potem od razu poczułam jak oplatają mnie jego ramiona, co było najwspanialszym uczuciem na świecie. Gdy tak głaskał mnie po włosach, pomyślałam że jednak warto było robić z siebie idiotkę. Kolejny raz przekonałam się, że jest moim lekarstwem na wszystko, bo moja histeria przeszła niemalże od razu. — Słodka jesteś, wiesz? Od razu wyswobodziłam się z jego uścisku i dźgnęłam go w bok. — Nie przeginaj, Wagner — powiedziałam ostrzegawczym tonem, biorąc pudełko z chusteczkami i wychodząc z pomieszczenia. — Nie dąsaj się, Anderson! — krzyknął za mną, a ja dla odmiany uśmiechnęłam się szeroko. Moja niestabilność emocjonalna nie była już dla mnie żadnym zaskoczeniem.
604
R O Z D Z I A Ł 7 1. Nadzieja umiera ostatnia
_______________________________________
Kiedy szczęśliwie wylądowaliśmy w Dallas dochodziła druga w nocy. Mimo, że Sounders wyglądał już inaczej niż to sobie zapamiętałam, to bez trudu rozpoznałam go na lotnisku. Ponieważ wszyscy meteorolodzy byli dla siebie jedną wielką rodziną, uścisk na przywitanie był jak najbardziej na miejscu. Mojej uwadze nie umknął fakt, że Jethro znacznie się postarzał. Mimo że nie widzieliśmy się zaledwie kilka lat miałam wrażenie, jakby minęły całe wieki. Profesor zapuścił brodę, która podobnie jak jego starannie przystrzyżone włosy, była zupełnie siwa. Praca w
605
ratuszu wiązała się z o wiele większą odpowiedzialnością, niż uczenie przygłupawych studentów, pewnie stąd ta zmiana. Okulary o prostokątnych szkłach i niebieskich ramkach nieco powiększały jego inteligentne szare oczy. Był jednym z niewielu mężczyzn, którzy mogli się „pochwalić” równie niskim wzrostem co ja, więc przynajmniej nie musiałam zadzierać głowy, żeby na niego spojrzeć. Zawsze miałam dobre relacje z profesorem, lecz jako studentka odczuwałam przed nim respekt. Teraz byliśmy sobie równi i wyraźnie czułam, że Sounders traktuje mnie nie jak byłą uczennicę, ale jak koleżankę po fachu, co muszę przyznać, mile mnie łechtało. Jethro przywitał mnie z radością, dziękując za to, że jednak zdecydowałam się przylecieć, jednak szybko stał się poważny. — Coś się stało? — zapytałam zmartwiona. Wyraźnie widziałam, że coś nie daje mu spokoju. Miałam nadzieję, że nie zamierza zacząć od kolejnych złych wieści. — Rozmawiałem już z panią burmistrz — oznajmił, ale po tonie głosu czułam, że nie dało to żadnego większego efektu. — Jak znam życie i burmistrzów, to zapewne powiedziała, że dowody które jej przedstawiłeś są niewystarczające i że masz przyjść kiedy będziesz miał więcej. I na koniec pewnie dodała, że tegoroczny budżet nie przewiduje takich wydatków. 606
Jethro spojrzał na mnie jak na nawiedzoną, ale w sumie mu się nie dziwiłam. — Dokładnie to powiedziała. Zgadnij jakiego „wsparcia” postanowiła nam udzielić. Sądząc po sarkaźmie w jego głosie – niewielkiego. — Powiedziała, że mamy pozwolenie na bieżące monitorowanie sytuacji, co jest kompletnie bezsensowne, bo przecież nie potrzebujemy na to pozwolenia. Wspomniałem jej, że w czwartek wyjedziemy w teren, żeby w razie czego móc ostrzec mieszkańców, a ona na to, że mamy wziąć ze sobą któregoś z reporterów z lokalnej stacji i w razie czego od razu przekażemy ostrzeżenie i wszyscy zdążą się ukryć — Jethro zaczął podnosić głos tak mocno, że aż ochroniarz się za nami obejrzał. Chwyciłam profesora pod ramię. — Ona nie rozumie, że zanim w ogóle zdążymy włączyć kamery, dawno będzie już za późno. — Wiem, że jesteś sfrustrowany, ale nic na to nie poradzimy. Taki już los naukowców, nikt nas nie słucha dopóki nie wydarzy się tragedia. Nie uratujemy wszystkich. Ale wciąż możemy dać z siebie wszystko — powiedziałam przystając na chwilę i czując, że zbiera mi się na motywujące przemówienie. — Musimy uczynić wszystko na co nas stać, żebyśmy potem mogli powiedzieć, że już nic więcej nie dało się zrobić. Wiele osób będzie mogło mieć wyrzuty sumienia, ale nie my. Nie wycofamy się. Nie teraz. Profesor wpatrywał się we mnie zaskoczony tą 607
przemową. Twarz mu się nieco rozpogodziła. Mój optymizm zaskakiwał mnie samą. — Widzę, że dobrze zrobiłem dzwoniąc do ciebie — skwitował i ruszył w stronę wyjścia, a ja za nim. — Chodź, zaparkowałem po drugiej stronie ulicy. — Jaki mamy plan na najbliższe godziny? — zapytałam chcąc jak najszybciej przystąpić do pracy, choć czułam że wcześniej będę potrzebowała małej drzemki. — Po pierwsze ty, młoda damo, musisz odpocząć po podróży. Zarezerwowałem ci pokój w małym hotelu, pięć minut drogi od ratusza. Niestety nie dostałem urlopu, więc przez najbliższe dni nie będę dla ciebie zbyt wielką pomocą, ale możemy spotykać się codziennie na lunchu i po mojej pracy. Prawdę mówiąc nie ma na razie żadnego planu. Musimy wymyślić wszystko od zera — Sounders był bardzo przejęty. Jakby na to nie spojrzeć na naszych ramionach spoczywała ogromna odpowiedzialność. Na razie tylko my dwoje wiedzieliśmy co się święciło. No i cudowna pani burmistrz, która nie zamierzała nic z tym zrobić, więc ona się nie liczyła. Tak naprawdę ja i Jethro mogliśmy mieć wpływ na życie milionów osób, co było dosyć przytłaczające. Jeśli się nam powiedzie i tak nie zgarniemy laurów. Pytanie tylko kto poniesie odpowiedzialność w razie niepowodzenia? — Mamy jeszcze jeden problem — odezwał się znów mężczyzna, gdy w końcu doszliśmy do auta – czarnego, 608
naznaczonego upływem czasu Subaru. Wrzuciłam mój plecak do bagażnika, wyjmując uprzednio telefon i wsadzając go do kieszeni spodni. — Jaki? — Przeprowadzenie alarmu w takim mieście jak Dallas kosztuje fortunę. Sprawdziłem to i w ciągu ostatnich trzech lat uruchamialiśmy syreny tylko pięć razy i wszystkie alarmy były fałszywe. Obawiam się, że ludzie po prostu na nie nie zareagują. No i jeszcze ten mecz baseballowy. — No właśnie czytałam o tym. Kiepska sprawa. Prędzej się pozabijają niż odwołają finał. Z tego co widziałam na mapie stadion znajduje się na zachodnim skraju miasta, więc jeśli dojdzie co do czego, pójdzie na pierwszy ogień. — Dokładnie. Uwierz mi Jane, czekam na jakieś dobre wieści, bo od dwóch dni nie ma ich wcale. Nie lubię się mylić, ale tym razem naprawdę bym chciał. Sytuacja komplikowała się coraz bardziej, zupełnie jakby wszystko postanowiło sprzysięgnąć się przeciwko nam. Nadzieja umiera ostatnia. To wszystko co nam pozostało. — Nie będzie ci przeszkadzać radio? — zapytał profesor sięgając ręką do włącznika. — Nie, oczywiście że nie. Przyda mi się mały relaks — uśmiechnęłam się leniwie. — Oh, once in your life you find someone, who will turn your world around, bring you up when you feelin' down. Yeah, nothin' could change what you mean to me. Oh, there's 609
a lots that I could say but just hold me now, cause our love will light the way...*
*
Tłum. Raz spotkasz kogoś, kto odmieni twoje życie, podniesie cię, gdy upadasz. Nic nie odmieni tego, co dla mnie znaczysz. Wiele mógłbym powiedzieć, ale po prostu mnie przytul, bo nasza miłość rozświetli drogę. (fragment piosenki autorstwa Byrana Adamsa pt. Heaven). 610
R O Z D Z I A Ł 7 2. Śpij wygodnie z Wagnerem
_______________________________________
— Baby you're all that I want. When you're lyin' here in my arms I'm findin' it hard to believe we're in heaven. And love is all that I need and I found it there in your heart. It isn't too hard to see we're in heaven.* Od niespełna tygodnia w radiu i lokalnej telewizji trwał „Tydzień z Bryanem Adamsem”, którego zwieńczeniem miał być odbywający się za dwa dni koncert – największe wydarzenie roku w Chicago. Logan kilkukrotnie mnie na *
Tłum. Kochanie, jesteś wszystkim czego pragnę. Kiedy leżysz w moich ramionach, aż ciężko mi uwierzyć, że jesteśmy w niebie. Miłość to wszystko czego mi potrzeba i znalazłem ją w twoim sercu. Nietrudno jest dostrzec, że jesteśmy w niebie ((fragment piosenki autorstwa Byrana Adamsa pt. Heaven). 611
niego zapraszał, jednak ja za każdym razem odmawiałam, używając chyba najbardziej idiotycznych wymówek świata. Mimo, że moje relacje z Brandonem były czysto przyjacielskie, to cały czas zachowywałam się jakbyśmy byli parą. Nie mówiłam mu o żadnym zaproszeniu od Logana, chowałam wszystkie kwiaty od niego, a w towarzystwie Brandona ignorowałam go kompletnie. Chociaż jemu pewnie i tak było to obojętne. Oglądałam właśnie raport specjalny z przygotowań do koncertu i próbowałam nie zasnąć. Przez całą noc goniłam za miastem burzę, która po prostu sobie ze mną pogrywała. Raz po raz słabła i rosła w siłę, robiąc ze mnie pogodowego głupka. Liczyłam na wspaniałe ujęcia i noc pełną wrażeń. Niestety mocno się przeliczyłam. A teraz płacąc za mój słomiany zapał, siedziałam skulona na kanapie i resztkami sił odpędzałam sen. Nie miałam nawet czasu zahaczyć o dom i się przebrać. Przez dobre kilkadziesiąt kilometrów pędziłam drogą międzystanową niczym prawdziwy pirat drogowy tylko po to, by przyjechać do remizy na czas co i tak mi się nie udało. Od trzech godzin lało niemiłosiernie, wezwań było jak na lekarstwo i nikomu nic się nie chciało. Chłopcy zmyli się gdzieś niepostrzeżenie i grali w pokera na cukierki. Nawet Mouch do nich dołączył porzucając swoją ukochaną kanapę i pilot do telewizora. Prawdę mówiąc, nie mogłam zrozumieć jego niczym nie ograniczonej miłości do tego starego mebla, 612
bo był okropnie niewygodny i skrzypiał przy każdym, nawet najmniejszym ruchu. Również Wallace zabarykadował się w swoim gabinecie i od kilku godzin nie wychylił z niego nosa. Remiza wydawała się być zupełnie wyludniona. Cisza panująca dookoła mnie była wręcz niepokojąca. Nagle, dosłownie znikąd w kuchni pojawił się Brandon. Uwielbiałam jego nieprzewidywalność i niespodziewane wejścia, naprawdę. Już dawno umknęła mi liczba zawałów serca, o które wiecznie mnie przyprawiał. To chyba nigdy się nie zmieni. — Jane, co z tobą? — zapytał wesołym głosem, widząc że jestem nie do życia. Wyraźnie czułam, że humor mu dopisywał. Gdybym tylko przespała noc w jego łóżku też czułabym się świetnie. To znaczy w moim łóżku! Zdecydowanie w moim... — A co, nie widać? — wymamrotałam niewyraźnie, bo nie miałam już nawet siły mówić. — Zapamiętaj sobie, nigdy nie baw się z burzą w kotka i myszkę. Tak to się właśnie kończy — skwitowałam, wskazując na siebie palcem. Sądząc po cichym skrzypieniu, Brandon musiał usiąść na niskiej drewnianej ławie naprzeciwko kanapy. Nie chciało mi się jednak otwierać oczu by to sprawdzić. — Połóż się. Dopóki nie ma Moucha masz jeszcze szansę. A jak zobaczy, że śpisz nie będzie miał serca cię wygonić — powiedział szeptem, jakby nie chciał, żeby Randy 613
go usłyszał. Uśmiechnęłam się. Uwielbiałam te niskie miękkie tony, których nabierał głos Brandona, gdy tylko mówił ciszej. — Raczej podziękuję. Wiesz jak tu jest niewygodnie? — westchnęłam teatralnie. Nie doczekałam się odpowiedzi. Miałam nadzieję, że sobie poszedł, bo nie lubiłam, gdy ktoś mi się przypatrywał, zwłaszcza gdy spałam. Znów zaczęłam się wiercić. Przylgnęłam teraz lewym ramieniem do oparcia, przyciskając nogi do siebie. Chwilowo ta pozycja była dosyć wygodna, jednak prawdopodobnie nie na długo. Na dodatek zrobiło mi się zimno. Oczywiście, że byłam zbyt leniwa, żeby iść po koc. Otworzyłam na moment jedno oko tylko po to, by stwierdzić, że jednak byłam sama. Super. To znaczy było super, dopóki nie usłyszałam kroków za moimi plecami. Miałam to gdzieś. Nie ruszyłam się nawet o centymetr. Jednak kiedy poczułam, że ktoś wślizguje się w wolną przestrzeń za moimi plecami, podskoczyłam jak oparzona. Obróciłam się. — Brandon? Co ty robisz? — próbowałam powiedzieć wyraźnie jak cywilizowany człowiek, ale z moich ust znów wyszedł jedynie bełkot. 614
Niezdarnie odgarnęłam włosy, które opadły mi na twarz, ale zaraz znów się zsunęły. Już dawno powinnam była odwiedzić fryzjera. — Nic — odpowiedział najnormalniej na świecie, głosem niewiniątka. — Odwróć głowę — poprosił łagodnym głosem, od którego zawsze miękły mi kolana. Wykonałam jego prośbę, próbując jednocześnie zrozumieć o co tu chodzi. Siedzieliśmy sami w stołówce, ja między nogami Brandona, on za moimi plecami. Blisko. Bardzo blisko. Nie żebym miała coś przeciwko. Choć wolałam nie wyobrażać sobie miny osoby, która zastała by nas w tej dziwnej, bardzo, ale to bardzo niezręcznej pozycji. Coraz bardziej wątpiłam w to, czy tak robią przyjaciele. Tymczasem Brandon odgarnął wszystkie moje włosy na plecy. Gdy jego palce przypadkiem musnęły moją szyję, po plecach przeszły mi ciarki. Mimo, że byłam tak blisko niego nie mogłam się powstrzymać i zamknęłam oczy. Brandon ściągnął z mojego nadgarstka czarną gumkę i zaczął coś majstrować przy moich włosach. Kilkukrotnie, wolnym ruchem, rozczesał je palcami. Dopiero po dłuższej chwili zorientowałam się, że zaplata warkocz. Uśmiechałam się do siebie z rozanieleniem. Taka prosta rzecz, a taka przyjemna. Z rozczarowaniem zagryzłam usta, gdy skończył. Znów odwróciłam się w jego stronę, ale nim zdążyłam dostrzec wyraz jego oczu, odwrócił się i sięgnął po koc. 615
Spojrzałam na niego pytająco. Miałam nadzieję, że to wszystko nie zmierza do... Chociaż nie. Miałam nadzieję. I to wielką! — No co? Nie mów mi, że wolisz tą starą wytartą kanapę zamiast mnie — powiedział niby załamanym głosem, jakbym właśnie odebrała mu sens życia. A jednak! Z trudem przychodziło mi ukrywanie podekscytowania. Ciekawość zawsze popychała mnie do robienia głupich rzeczy. Nie inaczej było tym razem. — Tego nie powiedziałam — odparłam po „głębokim namyśle”. — Ale sam rozumiesz. Bycie moją osobistą poduszką to bardzo odpowiedzialne zadanie. Nie każdy się do tego nadaje. Domyślam się, że nie przyniosłeś CV, więc musisz mi przedstawić swoje największe walory. Jestem pewna, że kanapa aż się popłacze z zazdrości jak o nich usłyszy. — Rozumiem — odpowiedział śmiertelnie poważnym tonem, mocno się nad czymś zastanawiając i przeczesując ręką włosy. Dobrze wiedziałam już co to oznacza. Odwróciłam się bokiem do Brandona, bo zaczynała boleć mnie szyja. Ostentacyjnie przerzuciłam nogi przez jego prawą nogę, po czym niemalże natychmiast poczułam gdzieś nisko na plecach jego dłoń. 616
Bardzo chciałam, żeby jego „reklama” nie trwała zbyt długo. Marzyłam o tym, żeby w końcu zasnąć, a wizja spania w jego ramionach kusiła mnie coraz bardziej. Zawsze chciałam wiedzieć jakby to było. Pragnęłam tego tak bardzo, że naprawdę miałam gdzieś opinię osób, które by to zobaczyły. — Cóż mogę powiedzieć... Firma „Śpij wygodnie z Wagnerem” oferuje tylko produkty najwyższej jakości, przetestowane przez młodego wykwalifikowanego testera Lilly, o którego biją się wszystkie konkurujące z nami korporacje. Starałam się nie pokazać tej ulgi, którą poczułam, bo pierwsza osoba, która przyszła mi do głowy to oczywiście Amber. Z uśmiechem słuchałam dalszego wywodu Brandona. Kochałam, gdy robił z siebie pajaca. — Gwarantujemy naszym klientom solidne wypełnienie, przystosowanie do kształtu ciała i interesujący designe. Wybuchłam głośnym śmiechem. Interesujący designe, powiadasz? Potwierdzam! Czułam nadchodzącą głupawkę. Znów robiłam z siebie wariata, a Brandon jak zwykle nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Nie dał się sprowokować i dalej opowiadał profesjonalnym głosem telewizyjnego telemarketera: — Nasze produkty nie zawierają kaczego pierza, więc są idealne nawet dla alergików. Wyprodukowano je z materiałów biodegradowalnych, a tym samym przyjaznych 617
dla środowiska. Jesteśmy też pierwszą firmą na świecie produkującą poduszki dostosowujące się do temperatury ciała użytkownika, zapewniając mu błogi i przyjemny sen. Przerwał na chwilę, ale zaraz później dokończył z rozbrajającym uśmiechem małego chłopca: — Tylko dzisiaj, pierwsze testowanie za darmo! Śmiałam się tak bardzo, że nie miałam już dłużej siły „trzymać pionu”. — Panie Wagner, przekonał mnie pan tym darmowym testowaniem — wykrztusiłam pomiędzy jednym chichotem, a drugim. Opadłam na niego lekko wciąż się śmiejąc. On tylko na to czekał. Rozwinął koc i otulił mnie nim szczelnie. — Jane, przyznaj się. Co brałaś? — zapytał cicho, mówiąc wprost do mojego ucha, na co ja tylko zamruczałam z zadowoleniem. Nie odpowiedziałam na pytanie. Dalej się śmiałam, próbując ukryć fakt, jak bardzo podobała mi się ta cała sytuacja. Z całej siły objęłam Brandona i wtuliłam się w niego jak w ulubionego misia. Dziwne porównanie, ale tak właśnie było. Mościłam się przez chwilę, a gdy w końcu znieruchomiałam, poczułam jak oplata mnie swoimi ramionami. Moja głowa spoczywała na jego klatce piersiowej w 618
miejscu, gdzie biło jego serce. Od słuchania miarodajnych uderzeń z każdą chwilą robiłam się coraz bardziej senna. I kiedy już prawie zasnęłam i poczułam jak całuje mnie w czubek głowy, wiedziałam, że już niczego więcej mi nie potrzeba.
619
R O Z D Z I A Ł 7 3. Jeszcze mniej czasu _______________________________________
— Wszystko idzie nie tak jak trzeba. Pani burmistrz nam nie pomogła. Mało tego. Po prostu sobie z nas zakpiła. Wiesz co powiedziała? Że da nam reporterów do pomocy! Rozumiesz to? Reporterów! Zobaczymy jaką minę będzie miała w czwartek! Bo coś mi się zdaje, że raczej niewesołą. Już niemal pół godziny żaliłam się Bodenowi przez telefon. Był jedną z niewielu osób, które mogły zrozumieć moją frustrację. Jako strażak wiedział, że w takich sytuacjach współpraca z władzami miasta była niezbędna, a jej brak mógł skończyć się tragedią. Z dobrego serca próbował mi coś doradzić, jednak czułam że nawet on nie za bardzo wie co
620
powiedzieć. — Ale mówiłaś, że wysłuchała profesora — przypomniał mi wyjątkowo niepewnym, jak na niego, głosem. Pocieszanie mnie szło mu dzisiaj gorzej niż zazwyczaj. — Co z tego? Przecież dobrze wiesz, że to nie pomoże mieszkańcom. Ale taki już chyba los naukowców. Nikt nas nie słucha dopóki nie wydarzy się katastrofa. — Przykro mi, Jane. Jak radzicie sobie z tym wszystkim? — Ciężko powiedzieć. Dopiero zaczynamy. Na razie zajmuję się wszystkim sama. Profesor jest w pracy. Spotkam się z nim wieczorem, wtedy będziemy kombinować razem. Boję się tylko, że zanim uda nam się ostrzec ludzi będzie już za późno na ucieczkę. Naprawdę nie chcę mieć ich wszystkich na sumieniu. Westchnęłam cicho, wyglądając przez okno. — Bądź dobrej myśli. Wierzę, że wam się uda. — Cieszę się, że tak myślisz. Obawiam się jednak, że potrzebujemy już czegoś więcej niż tylko wiary. Trzeba było wreszcie spojrzeć prawdzie w oczy. A prawda była taka, że potrzebowaliśmy cudu. — Chciałabym dłużej porozmawiać, ale mam mnóstwo pracy. Zadzwonię, kiedy tylko znajdę wolną chwilę. Czyli nie wiadomo kiedy. — Pozdrów ode mnie chłopaków i trzymajcie się ciepło. — Jasne, nie ma sprawy. Będziemy czekać na jakieś wieści od ciebie. Powodzenia. 621
Gdy tylko odłożyłam telefon na nocny stolik obok łóżka, spojrzałam na zegar. Za jakieś sześć godzin miałam spotkać się z profesorem na kolacji. Obiecałam, że do tego czasu wymyślę chociaż zarys jakiegoś planu. Naprawdę nie chciałam iść na spotkanie z pustymi rękami. Potrzebowaliśmy pozytywnych wiadomości i to od zaraz. Pokoik w hotelu był urządzony bardzo skromnie. Nie było tu większego stołu, więc rozłożyłam na łóżku mapę Dallas. Spojrzałam na nią uważnie. Myśl logicznie, Jane. Co jest niezbędne, a bez czego można się obejść? Potrzebowałam ludzi z wiedzą meteorologiczną, medyczną i mających pojęcie o zarządzaniu kryzysowym. Ilu? Nie mogłam się także nic zrobić bez odpowiedniego sprzętu i transportu. Po głębokim namyśle zadzwoniłam do profesora. Szukanie ochotników należało rozpocząć jak najszybciej. — Macie jakiś zwiadowców w Centrum? — zapytałam bez ogródek, pomijając zbędne powitanie. — Nie, niestety nie mamy. W razie potrzeby korzystamy z pomocy łowców, którzy są w naszej okolicy. Dlaczego pytasz? — Próbuję właśnie ułożyć jakiś rozsądny plan. Przede wszystkim potrzebuję dwudziestu siedmiu osób, ochotników. Podzielimy ich na siedem czteroosobowych grup. Wyślemy dwie na zachód, po jednej na północny-zachód i południowyzachód. Trzy grupy muszą pozostać w rezerwie — 622
poinformowałam go, bawiąc się jednocześnie ołówkiem. — Jesteś pewna, że potrzebujemy aż tylu ludzi? — zdziwił się Sounders. — Tak. Nie wiemy co się może stać. Musimy być gotowi na wszystko. Wolę mieć więcej ludzi, niż miałoby ich zabraknąć. Jakieś pomysły skąd ich wziąć? Na pewno masz jakiś znajomych, wśród których możesz popytać. — Sądzę, że kilka osób by się znalazło, ale nie wiem czy się zdecydują, kiedy poznają ryzyko. — Warto spróbować. Pamiętaj tylko, że trzeba im nakreślić sytuację. Muszą wiedzieć na co się decydują — przypomniałam mu. Pewnie nie potrzebnie. Na pewno wiedział co ma robić. Moja mania kontrolowania całej sytuacji była czasami męcząca. — No i jeszcze ten nieszczęsny reporter! Musimy znaleźć jakiegoś wariata, który z nami pojedzie i nie spanikuje, jak zagrzmi pięćdziesiąt kilometrów dalej. — Oczywiście. Będę kogoś szukał. Oddzwonię do ciebie, gdy tylko kogoś znajdę. Z każdą minutą narastały we mnie wątpliwości, czy ktoś świadomie zdecyduje się nam pomóc, pomimo ogromnego niebezpieczeństwa. Chodziłam nerwowo po pokoju. Myśl, Jane. Myśl. Co jeszcze jest potrzebne? Nie minęło dużo czasu, kiedy odezwał się mój telefon. Od ostatniej rozmowy z Soundersem nie minął nawet 623
kwadrans. Kiedy tylko odebrałam Jethro zaczął wyrzucać z siebie słowa w takim tempie, że nie byłam w stanie zrozumieć nic. — Zwolnij! Jeszcze raz. Powoli — poprosiłam. Słyszałam, jak profesor ciężko oddycha. Sądząc po odgłosach chyba biegł po schodach. Co tam się stało?! — No dobrze. Chwila. Moment — chyba przystanął. Przez dłuższą chwilę próbował wyrównać oddech. — Wolisz najpierw złą czy dobrą wiadomość? — Chyba dobrą. — Udało mi się załatwić pięciu ludzi. Ale to jeszcze nie wszystko. Jeden z moich znajomych dał mi wizytówkę łowców burz. Okazało się, że przeprowadzili się tu z Norman zaledwie tydzień temu. Wiesz, że ci z Oklahomy są najlepsi. Mają największe doświadczenie. Myślę, że warto poprosić ich o pomoc. Przefaksuję ci zaraz ich namiary. — To świetny pomysł. Zajmę się tym. A zła wiadomość? Wstrzymałam oddech. — Sprawdzałem właśnie najnowsze prognozy. Chciałem upewnić się, że nic się nie zmieniło. Niestety. Zmieniło się. Profesor zrobił znaczącą przerwę. — Błagam cię. Nie trzymaj mnie w niepewności. Powiedz mi, co się dzieje? — Front przyspiesza. Mamy jeszcze mniej czasu niż sądziliśmy. — O ile mniej? 624
— O dwadzieścia cztery godziny. Musiałam usiąść. — Czyli zamiast trzech dni mamy niecałe dwa. Tornado przyjdzie w środę — podsumowałam drżącym głosem, łudząc się że Sounders zaprzeczy. — Dokładnie. Zastanawiam się Jane, kiedy zaczną do nas docierać jakieś dobre wiadomości. — A ja mam poważne wątpliwości, czy w ogóle mamy jakieś szanse na sukces. Nie pracowałam w tej branży od wczoraj, jednak czułam że z sekundy na sekundę sytuacja zaczyna mnie przerastać. O dziwo, teraz to Sounders był tym, który próbował podnieść mnie na duchu. — Jane, w żadnym wypadku nie wolno nam się teraz poddać. Jeśli my się za to nie zabierzemy, to nie zrobi tego nikt. Wiem, że szanse są niewielkie, ale jednak są. A nawet jeśli się nie uda, to będziesz wiedziała, że zrobiliśmy wszystko co w naszej mocy. Pamiętasz? Sama mi to powiedziałaś. Głowa do góry! W jakiś sposób zgadzałam się z profesorem. Niestety, powoli traciłam cały mój optymizm. Wszystko krzyczało we mnie, że to szaleństwo. Z drugiej strony co mieliśmy do stracenia? — Masz rację. Wracam do pracy. Wyślij mi numer i adres tych łowców burz. Skontaktuję się z nimi. Po dwóch minutach otrzymałam dane. Spojrzałam na 625
adres, a później na mapę. To było całkiem blisko. Postanowiłam odwiedzić ich osobiście. Teraz wszystko było lepsze od siedzenia w miejscu. Wepchnęłam do kieszeni telefon i klucze, chwyciłam plecak, mapę i wyszłam. Dzień był gorący, ale jeszcze nie upalny. Po niebie wędrowało kilka osamotnionych pierzastych obłoków. Jeszcze nic nie zapowiadało nadchodzącej katastrofy. Z przerażeniem obserwowałam niczego nie świadomych przechodniów. Doszłam do wniosku, że czasami niewiedza jest zdecydowanie lepsza. Szłam prosto przed siebie nie zatrzymując się ani na chwilę. Po piętnastu minutach doszłam do celu. A przynajmniej byłam blisko niego. Moim oczom ukazał się piękny, wypełniony zielenią i kolorowymi kwiatami park. Po obu jego stronach ciągnęły się dwupasmówki. Wieżowce górujące dookoła wielkiego placu odgradzały go od reszty miasta. Przystanęłam na światłach i szukałam wzrokiem czegoś charakterystycznego, co pozwoliłoby mi zlokalizować siedzibę łowców. Moją uwagę przykuło dużej wielkości terenowe auto zaparkowane na chodniku przed pustą sklepową witryną. Podeszłam bliżej. Nie było tu żadnego szyldu, jednak wystarczyło mi jedno spojrzenie na tablicę rejestracyjną auta, 626
żebym wiedziała, że jestem na dobrym tropie. Nieśmiało zajrzałam przez szybkę w drzwiach. W środku, po zagraconym wnętrzu krzątało się pięciu chłopaków. Chyba dopiero się urządzali, bo wszędzie walały się najróżniejszej wielkości kartonowe pudła. To chyba tutaj. Nieśmiało nacisnęłam klamkę. Pierwsze, co uderzyło mnie po otworzeniu drzwi to zapach farby. Dopiero teraz dostrzegłam, że wnętrze zostało gruntownie wyremontowane. Jasnożółta, pastelowa farba przyjemnie rozświetlała ciemne wnętrze. Na razie stało tu jedynie osiem pustych biurek. No i cała góra kartonów. Na jednej ze ścian zawisła ogromna korkowa tablica, a obok niej wielka mapa USA. Mężczyźni nie zwrócili na mnie największej uwagi. Wciąż stałam w na wpół otwartych drzwiach, bo nie wiedziałam czy powinnam wchodzić do środka. Miałam nadzieję, że w końcu zwrócą na mnie uwagę. — Dzień dobry — powiedziałam nieśmiało. Żadnej reakcji. — Dzień dobry — powtórzyłam głośniej. Jeden z chłopaków, wysoki blondyn, odwrócił głowę. Patrzył na mnie zdziwionym wzrokiem. Nie odpowiedział, wobec czego kontynuowałam: — Przepraszam, że przeszkadzam, ale szukam łowców burz, którzy niedawno przyjechali tu z Oklahomy. Dobrze 627
trafiłam? Ten sam mężczyzna, który przed chwilą lustrował mnie podejrzliwie od góry do dołu, teraz uśmiechnął się nieco i podszedł do mnie bliżej. — Tak, zgadza się. Możemy w czymś pomóc?
628
R O Z D Z I A Ł 7 4. Miastu już nic nie pomoże _______________________________________
— Czyli twierdzi pani, że burza nadejdzie pojutrze. — Zgadza się. Pierwsze wyliczenia wskazywały na czwartek, ale tuż przed przyjściem tutaj otrzymałam telefon z wiadomością, że prognozy się zmieniły. Pani burmistrz nie poparła naszych działań, więc musimy sami czuwać nad wszystkim. — Prawdę powiedziawszy my też zwróciliśmy uwagę na te prognozy, ale sądziliśmy po prostu, że modele zwariowały. To czasami się zdarza. — Wiem. Niestety, tym razem to się dzieje naprawdę. I ponieważ nikt inny się tym nie przejmuje, mamy moralny
629
obowiązek się tym zająć. Rozmawiałam z mężczyzną koło trzydziestki. Uważnie mnie słuchał i zadawał wiele pytań. Od samego początku zaskoczył mnie pozytywnym podejściem. Reszta jego ekipy, czterech chłopaków w podobnym wieku, dalej byli zajęci rozpakowywaniem pudeł, ale ukradkiem nam się przysłuchiwali. — Co myślicie chłopaki? — mój rozmówca zwrócił się z zapytaniem do kolegów. — Myślę, że moglibyśmy pomóc — odezwał się jeden z nich, na moje oko najmłodszy. — Co nam szkodzi? Nawet jeśli nie powstanie supertornado, to na pewno coś się wydarzy. Jestem tego pewien. To może być niezła przygoda. A jeśli przy okazji będziemy mogli pomóc... Idę na to. Reszta zgodziła się z nim. — Bardzo panom dziękuję — uśmiechnęłam się z ulgą. Naprawdę nie wiedziałam, jak wyrazić moją wdzięczność. — Jeszcze nic nie zrobiliśmy. — Zgodziliście się nas wesprzeć, a na tym etapie to najwięcej co możecie nam dać. Jak na razie napotykamy same przeszkody, więc każda pozytywna reakcja jest na wagę złota. Ile w sumie osób pojedzie? — wypytywałam o szczegóły. — Łącznie ze mną osiem. Postaram się też sprowadzić moich kolegów — zaoferował chłopak. — Większość z nich ma tutaj żabi skok. Jestem pewien, że pomogą. — Świetnie. Rozumiem, że weźmiecie swój sprzęt? 630
— Oczywiście, jak najbardziej. Mamy dwa auta z pełnym wyposażeniem i terenówkę. Myślę też, że uda nam się ściągnąć ciężarówkę z Dopplerem. — Cudownie — ucieszyłam się, że wreszcie będę mogła przekazać Soundersowi jakieś dobre wieści. Jak widać, kwestię sprzętu miałam już z głowy. Gładko poszło. — Myślę, że skoro mamy przeżyć razem taką przygodę, to powinniśmy mówić sobie po imieniu. Jestem Bryan. — Jane. Uścisnęliśmy sobie dłonie. — A to reszta ekipy: Peter, John, Bob, Michael i Harry. Jest jeszcze Danny i Charlie, ale mają dzisiaj wolne — wyjaśnił mi. — Miło was poznać. Wybaczcie, ale nawet nie będę próbowała zapamiętać waszych imion. Roześmieli się ze zrozumieniem. — Jeszcze raz dziękuję. Będę z wami w kontakcie. Jak tylko wrócę do hotelu wyślę wam symulacje, żebyście mogli się przygotować. — Macie już jakiś plan działania? — zapytał któryś z chłopaków, Bob jak mniemam. Włosy ścięte „na pieczarkę”, niski wzrost, hawajska koszula i małe okrągłe okularki sprawiały, że wyglądał jak zagubiony licealista. — Jest w przygotowaniu. Muszę go jeszcze dopracować i porozumieć się z profesorem Soundersem. Zrobimy to dziś wieczorem. Jutro wszystko będzie gotowe. 631
— Dzwońcie, jeśli będziecie potrzebowali jeszcze jakiejś pomocy. Zapewniłam ich, że tak właśnie zrobię. Wyszłam w trochę lepszym humorze. W końcu coś się udało. W drodze powrotnej wstąpiłam do sklepu naprzeciwko hotelu. Zaopatrzyłam się w kilka zgrzewek wody, trochę suchego prowiantu i zapasowe baterie do latarki. Zahaczyłam również o aptekę, gdzie wykupiłam chyba wszystkie opatrunki. Kiedy już wracałam zadzwonił Phil. Odebrałam niezwłocznie. — Cześć, Phil! — zaczęłam radośnie, bo naprawdę ucieszyłam się z jego telefonu. — Cześć, pani burzolog! Co u ciebie? Wszystko w porządku? — Żyję. Na razie — próbowałam zażartować. — Ha. Ha. Ha. Bardzo śmieszne. Ledwo wyjechałaś z Chicago i już się staczasz. A tak na poważnie to martwimy się o ciebie. Mamy nadzieję, że jakoś dajecie sobie radę. — Sytuacja nie wygląda najlepiej, ale robimy co możemy. Prognozy się zmieniły. Najprawdopodobniej tornado przyjdzie w środę, nie w czwartek. Mam już wstępny plan. Po jutrze z samego rana wyjeżdżamy w teren. Po drugiej stronie słuchawki zapanowała cisza. — Wyjeżdżamy? — powtórzył Phil bez żadnego emocji. 632
Domyślałam się co wywołało u niego taką reakcję. — Przecież to było do przewidzenia — przypomniałam mu. — Mówiłam ci, że to może się tak skończyć. Przystanęłam z boku chodnika. Postawiłam ciężkie siatki na ziemi. Musiałam chwilę odetchnąć. — Wiem. Wiem. Przepraszam. Jane, nie zrozum mnie źle. Nie zamierzam cię przekonywać, że nie powinnaś jechać. Boję się tylko, żeby nic ci się nie stało. — Phil, wiesz, że ja też się boję. Nie myśl, że nie. Ale muszę to zrobić. Wszyscy na mnie liczą. — Wiem — przytaknął już nieco łagodniejszym głosem. — Dla każdego z nas to będzie sprawdzian umiejętności. Niebezpieczeństwo jest tak duże, że nawet ciężko mi powiedzieć, czy mamy jakiekolwiek szanse na sukces. Mówiąc sukces mam na myśli oczywiście ocalenie kogokolwiek, bo miastu już nic nie pomoże. Będę miała teraz mnóstwo zajęć. Nie wiem czy uda nam się jeszcze porozmawiać przed środą. Mam nadzieję, że tak. A jeśli nie... — Przestań! Mówisz tak, jakbyśmy mieli się już więcej nie zobaczyć. Cóż, taka opcja też istniała. — Nawet tak nie myśl — wyjęczał Phil takim głosem, jakby miał się zaraz popłakać. — Nie gadaj głupot. Oczywiście, że się zobaczymy. Poprosiłam o pomoc grupę łowców z Oklahomy. Mam wokół siebie samych profesjonalistów. Będzie dobrze, zobaczysz. 633
Co u Brandona? — Wszystko w porządku — odpowiedział bez namysłu. Serce mi stanęło. — Słucham? — To znaczy bez zmian. Od twojego wyjazdu nic się nie zmieniło — poprawił się od razu. — Rozumiem — odparłam, choć czułam, że chłopak coś przede mną ukrywa. Doszłam do wejścia do hotelu. — Słuchaj, muszę już kończyć. Cieszę się, że zadzwoniłeś. Uściskaj ode mnie mamę i Lilly. Zdyszana wtoczyłam się na górę po hotelowych schodach. Gdy ciężko usiadłam na fotelu zauważyłam, że w mojej skrzynce mailowej czekała już na mnie pełna lista nazwisk i numerów telefonów. Ochotnicy znaleźli się znacznie szybciej niż przypuszczałam. Sounders był niesamowity. Skontaktowałam się po kolei ze wszystkimi, by omówić szczegóły. Kiedy w czwartek otrzymałam telefon od profesora nie zdawałam sobie sprawy, jak wielka odpowiedzialność będzie na nas ciążyć. Miałam tylko nadzieję, że będę miała dość sił, by w krytycznym momencie zachować zimną krew.
634
R O Z D Z I A Ł 7 5. To się musi skończyć _______________________________________
— Mam genialny pomysł i to nawet bardziej genialny niż moje inne genialne pomysły — Phil wyszczerzył się nienaturalnie, jakby był wielką gwiazdą filmową, a na horyzoncie właśnie pojawili się paparazzi. Dochodziła dwudziesta. Gotowałam właśnie kolację i przysłuchiwałam się ukradkiem rozmowie moich dwóch ulubionych braci. W ostatnich dniach Phil dziwnie często pojawiał się w remizie. Snuł się za swoim bratem jak cień i ciągle tłukł mu coś do głowy. Co – nie wiedziałam, a nie chciałam być wścibska. Z kolei Brandon co rusz brał nadgodziny i z
635
opowiadań rozżalonej Rose wiedziałam, że prawie wcale nie bywał w domu. Nie był pracoholikiem, ale tym razem miałam wrażenie, że próbuje zapracować się na śmierć. Znów coś go dręczyło, jednak nie dawał nic po sobie poznać. Moje pytania zbywał stwierdzeniem, że wszystko ma pod kontrolą. Z całej ich bezsensownej paplaniny rozumiałam tylko jedno. Brandon posprzeczał się z Amber, pewnie o coś błahego, ale to Phil był tym, który pałał zapałem za dwóch i za wszelką cenę chciał wszystko naprawić. Obojętność Brandona jednocześnie mnie cieszyła i niepokoiła. Takie zachowanie było nie w jego stylu. Wydawało mi się, że jego relacje z Amber obchodzą go coraz mniej. — Już się boję — Brandon jakoś nie mógł zarazić się entuzjazmem brata. Siedział przy stole ze smętną miną i obojętnie wpatrywał się w swoje buty. — Bać to ty się powinieneś swoich głupich tłumaczeń. Ja to widzę tak – namówię Amber, żeby dała ci jeszcze jedną szansę, pod warunkiem, że nie spieprzysz tego i zrobisz dokładnie to, co ci powiem. — Zamieniam się w słuch. Brandon oparł podbródek na jednej ręce i z nieskrywanym znudzeniem słuchał wywodów Phila. Przerwałam układanie kolejnych warstw składników na pizzy. On tego nie chciał. Wyraźnie to widziałam. Cokolwiek się stało nie chciał tego naprawiać. Przeczuwałam jednak, że 636
dla świętego spokoju zrobi to, co Phil mu każe. Taki już był. — Po pierwsze odstawiasz się na ciacho. Wiesz, obcisłe wdzianko i te sprawy. — Chyba cię pogięło. Prawie parsknęłam śmiechem, ledwo się powstrzymałam. — Ty coś mówiłeś, czy to mucha brzęczała? No więc, kupujesz zajefajny bukiet czerwonych róż, największy jaki udźwigniesz. Tylko mi się nie waż kupować takiego zeschniętego badyla, jakiego ostatnio dostała Jane. — O, przepraszam bardzo! — wtrąciłam się. — To nie był żaden badyl. Wypluj to! — rozkazałam Philowi, jednak nie zwrócił na mnie większej uwagi. Brandon ukradkiem posłał mi nikły przelotny uśmiech. Dorodna, czerwona róża, którą dostałam od niego niby „bez okazji” już od tygodnia stała na moim nocnym stoliku. Każdego wieczora wpatrywałam się w nią przed zaśnięciem, jakby była moim tajemniczym talizmanem. — Dobra, ale już nie musisz mi tak dowalać. Wystarczy, że ja sam to robię. — Za mało stary, za mało — Phil poklepał brata po plecach. Podszedł do kuchennego blatu i podebrał mi kilka kawałków papryki. — Druga część planu — kontynuował — zakłada, że podpełzniesz pod drzwi z miną zbitego psiaka i na kolanach, ze łzami rozpaczy w oczach będziesz błagał o litość i przebaczenie i odszczekasz te wszystkie durnoty, które powiedziałeś. Łatwe, prawda? 637
— Jak cholera. Chyba pójdę się pociąć. — Zamknij się. Idę zadzwonić do Amber, a ty módl się żeby dała się przekonać albo twoje życie uczuciowe już nigdy nie będzie takie samo. — To na pewno — burknął Brandon pod nosem. Phil, który nic nie usłyszał, dziarskim krokiem wyszedł na zewnątrz. Jego upór był nierozsądny i przerażał mnie. Nie znałam go od tej strony. Wiedziałam, że zależy mu na Brandonie, ale tym razem trochę przesadzał. Wstawiłam dwie blachy z pizzą do piekarnika i zaczęłam sprzątać z blatu. — Co w niego wstąpiło? — zapytałam Brandona, czujnie śledząc każdy jego ruch. Potrafił dobrze ukrywać swoje emocje i bardzo nie lubiłam, gdy to robił. — Nie mam pojęcia — odpowiedział mi zdawkowo suchym tonem, którym nigdy przedtem się do mnie nie zwracał. Tego było już dla mnie zbyt wiele. Wzięłam jedno z krzeseł i ciągnąc je za sobą podeszłam do niego. Usiadłam na przeciwko tak blisko, że stykaliśmy się kolanami. Spojrzał na mnie zdziwiony. Najpierw wzięłam jego dłonie w moje, a później uważnie spojrzałam w jego oczy, choć nie należało to do najprostszych zadań. — Brandon, nie wiem co się ostatnio z tobą dzieje. Nie musisz mi tego mówić jeśli nie chcesz. Wiem tylko jedno. 638
Cokolwiek się wydarzyło między tobą a Amber albo nie jesteś gotowy, żeby to zmienić albo po prostu nie chcesz. Znam cię już, a widzę że Phil chyba za bardzo naciska. Nie możesz wiecznie zadowalać innych. Ta twoja ciągła troska o wszystkich to jedna z tych cech, która czyni cię wyjątkowym i którą bardzo u ciebie cenię — przerwałam na chwilę, bo moja przemowa zaczęła zmierzać w bardzo złym kierunku — ale to się musi skończyć. Musisz w końcu to ukrócić i pomyśleć o siebie. Wiedziałam, że trafiłam w dziesiątkę, bo nagle zobaczyłam w jego oczach desperację. Pochylił głowę i mocno ścisnął moją dłoń. Wyraźnie widziałam, że zbiera się żeby coś powiedzieć. Pomyślałam, że może w końcu powie mi, co mu leży na sercu. — Dobra wiadomość! Wskakuj we wdzianko Romeo! Phil znów wparował do kuchni. Brandon natychmiast wyrwał swoje dłonie z moich. Lubiłam Phila, ale dzisiaj miałam ochotę mu przywalić. Z każdą chwilą drażnił mnie coraz bardziej. — A jesteś pewien, że dobrze się czujesz? — Brandon ze zirytowaniem zerwał się z krzesła. — Teraz to powinien być najmniejszy z twoich problemów. Rozmawiałem z Amber i umówiłem was na kolację o dziewiątej. Dalej, bierz tą kieckę i zasuwaj — Phil wręczył bratu garnitur zapakowany w foliowy pokrowiec. Brandon jeszcze raz spojrzał na Phila jak na chorego 639
psychicznie, ale nie powiedział już nic. Zacisnął tylko zęby, chwycił wieszaki i gdzieś zniknął. Miałam ochotę wygarnąć Philowi, co tak naprawdę o tym wszystkim myślę. Zmuszanie Brandona do czegoś wbrew jego woli było po prostu okrutne. Chyba pierwszy raz w życiu byłam też zła na Brandona. Nie mogłam już dłużej patrzeć jak to wszystko go męczy. Byłam przekonana, że ma dość sił by przeciwstawić się Philowi i nie miałam pojęcia dlaczego tego nie zrobił. W końcu wrócił. Nawet jego ponura mina nie była w stanie zniszczyć efektu jaki wywołał swoim wejściem. No cóż, sama pomogłam mu wybrać ten garnitur. Jego piękny granatowy odcień podkreślał brązowe oczy Brandona, a biała koszula kontrastowała z muśniętą słońcem skórą. Brakowało tylko jednego małego, ale najważniejszego elementu – jego ciepłego, promiennego uśmiechu. — Zadowolony? — zapytał ponurym głosem. — No, powiedzmy. Tylko pamiętaj, nie zepsuj tego. — Jeszcze jedno słowo, a zaraz ciebie popsuję — powiedział Brandon, ledwo ukrywając złość. Czułam, że jeśli Phil zaraz nie przestanie trajkotać bez sensu, to naprawdę komuś stanie się krzywda. — Tak? A kto będzie ratował twój tyłek i wysłuchiwał twoich jęków? Czekaj, jak to szło? „Och, Phil! Pomóż! Phil, błagam! Zrób coś!” — wykrzykiwał Phil cieniutkim głosikiem. 640
We wzroku Brandona dostrzegłam błyskawice. W jednej sekundzie wyminął brata i wyszedł. Z niedowierzaniem pokiwałam głową. — Przegiąłeś, Phil — skwitowałam. Zrobiło mi się żal Brandona. Phil szukał go po całej remizie, ale nigdzie go nie było. Ja podejrzewałam, gdzie mógł się schować, ale za nic w świecie bym mu tego nie wyjawiła. Brandonowi należała się wreszcie chwila świętego spokoju. Sama musiałam się powstrzymywać, żeby do niego nie iść. Phil w końcu dał za wygraną i pojechał do domu. Czułam, że ktoś tutaj będzie musiał gęsto tłumaczyć się przed Amber i miałam nadzieję, że tą osobą nie będzie Brandon. W każdym bądź razie obaj powinni poważnie porozmawiać. W tym czasie pizza już dawno zdążyła się upiec. Chłopacy zajadali się nią ze smakiem, a ja szybko kończyłam sprzątać. Nasza zmiana powoli dobiegała końca. Do remizy zaczęli zjeżdżać strażacy na nocny dyżur, zaczęliśmy więc zbierać się do domu. Zgarnęłam moje rzeczy i pożegnawszy się wcześniej ze wszystkimi, wolnym krokiem wyszłam z remizy. Otuliłam się szczelniej swetrem. Noc była bezchmurna i wyjątkowo chłodna. Okrągła tarcza księżyca rozświetlała niebo niczym wielka latarnia. I choć zęby dzwoniły mi już z 641
zimna, musiałam przystanąć choć na chwilę i nacieszyć się widokiem. Zawsze wychodziłam z Brandonem, więc pewnie gdyby nie opuścił remizy wcześniej, stałby teraz obok mnie. Robiłby sobie żarty z mojej wrażliwości na piękno, ale już po chwili zachwycałby się razem ze mną. Idąc przez podjazd zauważyłam, że przy moim aucie stoi jakaś wysoka postać. Zmrużyłam oczy, jednak było zbyt ciemno, żebym mogła ją rozpoznać. Z sercem na dłoni podeszłam bliżej. Ze zdumieniem stwierdziłam, że to Brandon. — Tak się zastanawiałem — powiedział cicho, gdy byłam już parę kroków od niego — czy poszłabyś ze mną na kolację?
642
R O Z D Z I A Ł 7 6. Dzień testu _______________________________________
— Rekordowo wielkie tornado zanotowaliśmy w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym dziewiątym w Oklahomie. Zakwalifikowaliśmy je jako piątkę. — Czekaj, czekaj. To było w Moore? — Tak. Zginęło czterdzieści jeden osób, a prawie sześćset zostało rannych. Tornado miało kontakt z ziemią przez prawie półtorej godziny i pokonało ponad sześćdziesiąt kilometrów. Dwie szkoły i szpital zostały zrównane do fundamentów. W mieście ogłosili stan klęski żywiołowej. Od kilku minut była już środa. Jethro miał nocny dyżur w Centrum Zarządzania Kryzysowego, które znajdowało się
643
dwa piętra pod ziemią. Oprócz nas było tu tylko kilka osób. Wieczorem zwolniłam pokój w hotelu i przeniosłam się tutaj. Na razie jeszcze nic się nie działo, jednak nasze rozmowy ciągle krążyły wokół jednego tematu. Szukaliśmy informacji o rekordowych tornadach w USA, próbując wyobrazić sobie, co nas może czekać w najbliższych godzinach. — Wiatr zrywał asfalt z dróg i owijał samochody wokół słupów. Południowo-zachodnia część miasta została kompletnie zniszczona. — Ale podnieśli się. Odbudowali wszystko. — Odbudowali wszystko tylko po to, żeby po czternastu latach znowu wszystko się posypało — przypomniał mi Sounders. Westchnęłam cicho. Nastroje panujące w ratuszu nie były zbyt optymistyczne. Od jakiegoś czasu wlewaliśmy w siebie litry kawy. Co chwilę sprawdzaliśmy odczyty, chociaż wiedzieliśmy że przez kilka najbliższych godzin nic się nie zmieni. Nasza ostrożność zaczynała zakrawać na obsesję. Byliśmy wyczuleni nawet na najmniejszy skok parametrów. Właściwie przez cały czas rozmawialiśmy tylko o jednym. Byliśmy jak dwie stare zacięte płyty. Nie mogliśmy myśleć o niczym innym. Powinniśmy się przespać, jednak podekscytowanie w połączeniu z obawami przed nieznanym nie pozwalały nam zmrużyć oczu ani na sekundę. Tak naprawdę sama nie wiedziałam, czy cieszę się, że 644
zdobędę nowe doświadczenia, czy jestem sfrustrowana naszą bezsilnością. W ciągu kilku dni, mój świat wywrócił się do góry nogami. Wszystko podporządkowałam tej jednej sprawie, stawiając wszystko na jedną kartę. Codziennie myślałam o Brandonie. Chciałam już do niego wrócić. Chciałam, żeby było już po wszystkim... Zmęczenie powoli stawało się silniejsze niż ja. Sama nie wiedziałam, kiedy usnęłam. Obudziło mnie lekkie klepanie w ramię. — Jane, obudź się. Jest już późno. Musimy zabrać się do pracy. Niedługo przyjedzie Bryan z ekipą. — Co? — zapytałam, patrząc na profesora nieobecnym wzrokiem. Dopiero po chwili przypomniałam sobie, co się dzieje i gdzie jestem. — Która godzina? — przetarłam oczy próbując odgonić od siebie sen. — Prawie dziewiąta — Jethro wrócił do komputera. Świadomość, że jest już tak późno, zadziałała na mnie jak kubeł zimnej wody. Chłodny prysznic i kolejna kawa postawiły mnie na nogi. Po błyskawicznym śniadaniu mogłam w końcu działać. Usiadłam obok Soundersa przy biurku. Ze skupieniem wlepiałam oczy w ekran. — Jak pomiary? — Te wykonane o północy w normie. Tak jak przypuszczaliśmy. — A te z godziny szóstej? 645
— Podwyższone, chociaż jeszcze nie niepokojące. Najgorsze dopiero przed nami. Wtajemniczyłem już wszystkich. Jesteśmy gotowi. Każdy w centrum wie co ma robić. — Świetnie. Świetnie. — Aha i jeszcze jedno. Nie dostaniemy reportera. — Co? — zdziwiłam się. — Stwierdzili, że jak media się dowiedzą to zaczną siać panikę. To było do przewidzenia. Miałam ochotę wyrzucić z siebie całą listę przekleństw pod adresem pani burmistrz. Całe szczęście nie zdążyłam tego zrobić, bo zadzwonił mój telefon. Boden. Już chciałam odebrać, kiedy profesor otrzymał wiadomość, że pod ratusz przyjechali już łowcy burz i reszta ochotników. Odrzuciłam połączenie. Wiem. Powinnam była odebrać. Czemu tego nie zrobiłam? Sama nie wiedziałam. Wrzuciłam telefon do plecaka, założyłam go na jedno ramię i razem z Soundersem opuściłam ratusz. Cała dwudziestosiedmio-osobowa grupa zebrała się na szerokim chodniku przed budynkiem. Wszyscy, łącznie ze mną, byli ubrani w granatowe t-shirty z logo teksańskich łowców burz. Przyciągnęliśmy kilka ciekawskich spojrzeń, jednak większość przechodniów zbyt się śpieszyła, żeby dłużej nam się przyglądać. Po krótkim, ale bardzo przyjaznym powitaniu zebraliśmy się wokół mapy. 646
— Jaki plan działania? — zapytała jakaś dziewczyna. Widziałam ją po raz pierwszy. Miała nie więcej niż osiemnaście lat. Robiła na mnie wrażenie. — Zacznijmy od początku. Podzieliłam was na grupy. Pierwsze trzy wyjeżdżają teraz. Czwarta dołączy do grupy posłanej na zachód po dwunastej, natomiast pozostałe trzy pozostają w rezerwie. Profesor przygotował dla was specjalną listę — Jethro zaczął rozdawać wszystkim wspomniane kartki z informacjami. — Znajduje się na niej imię i nazwisko każdego z nas oraz numer telefonu. Co pół godziny wysyłacie wiadomość do mnie i do profesora Soundersa. Kiedy zaczną formować się burze zdajecie sprawozdanie co kwadrans lub częściej, jeśli uznacie to za stosowne. W razie wątpliwości kontaktujcie się ze mną, profesorem lub Bryanem. Jeśli chodzi o samą burzę nie jesteśmy w stanie dokładnie przewidzieć co nas czeka, więc po prostu będziemy improwizować. Każde auto jest wyposażone w apteczkę, mały zapas wody i prowiantu. Korzystajcie z niego mądrze. A teraz najważniejsze — przerwałam na chwilę. Wszyscy spojrzeli na mnie z wyczekiwaniem. Najważniejsza część przemowy dopiero przede mną. — Mamy ręce pełne roboty. Będzie ciężko, ale się nie poddamy. Ci ludzie — dyskretnie wskazałam na przechodniów dookoła — liczą na nas, choć jeszcze o tym nie wiedzą. Dzisiejszy dzień jest dniem testu naszej siły, wiedzy, wytrzymałości i jedności. Wierzę, że zdamy go celująco — 647
zrobiłam dłuższą pauzę i spojrzałam na nich bardzo poważnie, przyglądając się każdemu z osobna. — To nic, że miasto nie chce z nami współpracować. To nie my będziemy mieć krew na rękach. Naszym obowiązkiem jest ostrzegać i ratować tyle istnień ile tylko potrafimy i to właśnie dzisiaj zrobimy. Uratujemy tych, których można uratować. To nie wyprawa dla mięczaków. Jeśli ktoś chce się wycofać, to teraz jest ostatnia szansa. Nie będę miała pretensji. Spojrzałam na ich twarze. Obawiałam się, że zobaczę na nich niepewność albo lęk. Myliłam się. Ujrzałam ludzi w różnym wieku, młodszych i trochę starszych, którzy byli gotowi poświęcić się i zaryzykować. Nie zobaczyłam w ich oczach wahania, nawet przez sekundę. Chociaż nasza współpraca dopiero się zaczynała już byłam z nich dumna, z każdego z osobna. — Dobrze więc. Grupy, które zostają na miejscu udadzą się teraz z profesorem do centrum. We współpracy z zespołem, który już na was czeka postawicie w stan gotowości wszystkie służby ratunkowe w Dallas i w okolicy. Musicie też obdzwonić wszystkie większe szpitale, które znajdują się blisko nas i uruchomić plan działania kryzysowego. Mają być gotowi do przyjęcia rannych w każdej chwili. Bądźcie w stałym kontakcie z mediami. Chcę, żeby ostrzeżenia były wszędzie – w radiu, na każdej stacji w telewizji i w internecie na portalach informacyjnych. Musicie działać dyskretnie. Pani burmistrz nie byłaby zadowolona, 648
gdyby dowiedziała się, że „siejemy panikę”. Najdalej za pięć godzin rozpęta się piekło. Mamy mało czasu. Dajcie z siebie wszystko. Grupka, która jeszcze przed chwilą stała przede mną, teraz nagle się rozproszyła. Nie było osoby, która nie wiedziałaby co ma robić. W mojej ekipie, oprócz mnie, było trzech mężczyzn: Bryan i dwaj przyjaciele Soundersa ze studiów – Anthony i Henry. Obaj byli mniej więcej w wieku profesora. Raczej małomówni, ale za to konkretni. Nie traciliśmy czasu. Omówiliśmy tylko ostatnie szczegóły i każda grupa pojechała w swoją stronę. Wsiadłam do auta – miniaturowego centrum prognozowania na kółkach. Było tam dosłownie wszystko, czego tylko mogli potrzebować prawdziwi pogodowi maniacy udający się w pogoń za tornadem wszech czasów. Anthony i Philip siedzieli z tyłu przy komputerach, Bryan za kierownicą, a ja obok niego obserwowałam niebo.
649
R O Z D Z I A Ł 7 7. Godzina zero _______________________________________
— Ma pan dla mnie jakieś ciekawe informacje, profesorze? Było już po dwunastej. Czuliśmy podekscytowanie, które rosło z każdą minutą. Zbliżała się godzina zero. Tragiczny w skutkach spektakl mógł rozpocząć się w każdej chwili. Jethro kontaktował się ze mną co jakiś czas i informował mnie o pracach w ratuszu, a ja przekazywałam mu aktualne wieści z terenu. — Nie wiem czy ciekawe, na pewno ważne. Ciepłe masy powietrza znad południa Teksasu zaczynają docierać w nasze okolice. Właśnie dostałem pomiary z godziny dwunastej.
650
Wszystkie parametry nienaturalnie podwyższone. Wysłałem wam wszystko na komputery. Przed dwudziestoma minutami otrzymaliśmy też wiadomość od NWS. Między nami a Oklahomą w ostatnich godzinach zanotowano ponad trzydzieści tornad. Wszystko zbliża się do nas. Czwarta grupa wyjechała przed kwadransem. Skontaktujcie się z nimi i podajcie swoje położenie. A jak pogoda za miastem? Wysiadłam z auta. Staliśmy na poboczu drogi. Z jednej i drugiej strony rozciągały się pola i łąki. Miałam idealny widok na horyzont. — Nade mną niebo całkiem czyste, na zachodzie nad Forth Worth* zaczyna ciemnieć. Chyba niedługo się zacznie. Jest straszny upał. Ledwo możemy oddychać. — Bądźcie w pogotowiu. Skontaktuję się z wami, kiedy zdobędę jakieś nowe informacje. Ledwo skończyłam z nim rozmawiać, podszedł do mnie zaniepokojony Bryan. — Dostaliśmy właśnie dane od profesora. To nie wygląda dobrze. — Dzwoniłeś do Boba? Ponoć już wyjechali. — Tak. Będą tu niedługo. Czekamy na nich i ruszamy w drogę. — Mówili coś o pogodzie w samym centrum? — Jest podobnie jak u nas, upalnie i słonecznie, niebo *
Forth Worth to miasto leżące około 50km na zachód od Dallas i należące do jego regionu metropolitalnego. 651
bezchmurne. I właśnie to jest najgorsze. Ludzie niczego się nie spodziewają. W telewizji podali już ostrzeżenia, ale z tego co zdążyli się zorientować, to nie wywołały większego poruszenia. Z samochodu wyszedł Henry. — Jakieś żarty sobie z nas robią. Mamy doniesienia z Forth Worth o rybach spadających z nieba. Spojrzeliśmy na siebie z Bryanem — Trąba wodna — powiedzieliśmy jednocześnie. — Słucham? — Henry patrzył na nas jak na parę szaleńców. — Mam kilkunastoletnie doświadczenie, ale o czymś takim jeszcze nie słyszałem. Ryby z nieba? To w ogóle możliwe? — Moim zdaniem nie. To tylko mit — powiedział Anthony, wychylając się z auta. — Dlaczego nie? — zapytałam. — To nie jest potwierdzone zjawisko. Nie zbadano go. Skąd możesz mieć pewność, że to nie jest jakiś wymysł? Odnosiłam wrażenie, że Anthony był dosyć sceptyczny. — Pewności nie mamy, ale istnieje rozsądna teoria na ten temat — poparł mnie Bryan. — W czasie trąby wodnej, jeśli ryby pływają zbyt blisko powierzchni są zasysane wraz z wodą. Podnoszą się do góry i gdy trąba uderza w ląd ryby spadają na ziemię. Czasami wiele kilometrów dalej. Anthony nie zdążył znaleźć kontrargumentu, ponieważ nadjechały dwa samochody. 652
Niebieską półciężarówką, wiozącą z tyłu ogromny radar Dopplera, przyjechał Bob i Cheryl, a w drugim aucie, bardzo podobnym do naszego, siedzieli Sebastian i Susanna. Ci ostatni najwyraźniej byli parą. — No i co? Na razie jeszcze nie jest tak strasznie. Myślałem, że będzie gorzej — stwierdził spokojnie Bob, przecierając koszulką szkła okularów. Zmienił zdanie, kiedy pokazałam mu chmurę ciemniejącą na horyzoncie i zbliżającą się do nas z każdą minutą. — Co robimy? — zapytał patrząc to na mnie, to na Bryana. Chyba żadne z nas nie miało ochoty brać na siebie obowiązków kapitana i związanej z tym odpowiedzialności. W końcu Bryan niemalże szepnął mi na ucho: — Powiedz im co mają robić. Zaraz do was dołączę. Patrzyłam jak oddala się. Wyszedł w pole. Mój wzrok był skupiony na nim jeszcze przez kilka sekund. Ponaglające głosy rozlegające się dookoła, przywołały mnie do porządku. — Bob! Włączamy radar i sprzęt. Mamy jeszcze godzinę względnego spokoju. Cheryl! Zbierz raporty od pozostałych grup i zorientuj się w sytuacji — wydawałam polecenia, wachlując się jednocześnie złożoną mapą. — Ja dzwonię do Forth Worth. Muszę wyciągnąć od nich więcej informacji. Kiedy skończyłam rozmawiać z centrum meteorologicznym w Forth Worth, Bryan ciągle stał nieruchomo w polu. Podbiegłam do niego. 653
— Coś się dzieje? — zapytałam niepewnie. — Nie widzisz? Rozejrzyj się. Gdybyś nie widziała tamtych chmur i nie miała wiedzy, to co byś pomyślała? Rozejrzałam się powoli. Trawa na polu nie kołysała się, nawet minimalnie. Było tak gorąco, że powietrze w oddali drgało bardzo wyraźnie. Wszystko stało w miejscu. Niebezpieczeństwo czaiło się tuż za rogiem. Czułam, dosłownie czułam jak ta burza kładzie swoje ciemne łapsko na klamce drzwi, a wiedziałam, że kiedy je otworzy nikt nie będzie w stanie ich zamknąć. — Zaraz się zacznie — powiedziałam. Bryan pokiwał twierdząco głową. Coraz bardziej wydawało mi się, że do tej pory podchodziliśmy do tego zbyt lekko. Wyglądało na to, że najczarniejsze oblicze natury, które niedługo mieliśmy ujrzeć, nauczy nas, co oznacza szacunek do żywiołu. — Bierzmy się do roboty — zarządziłam. — Zadzwoń do profesora, sprawdź jak się sprawy mają i powiedz mu, że niedługo będzie mógł przedstawić pani burmistrz pierwszy raport. Zamilkliśmy. Dziwiłam się sama sobie, że tak szybko nabrałam zaufania do tych ludzi. Zwłaszcza do Bryana. Myślałam, że cisza będzie kuła mnie w uszy. Myliłam się. Stałabym tak jeszcze przez jakąś chwilę, gdyby nie wrzawa, która nagle powstała przy samochodach. Gdy się 654
obróciłam zobaczyłam, że wszyscy pobiegli w stronę radaru i z zapartym tchem wpatrywali się w ekran komputera. Bob głośno nas wołał. Pobiegliśmy czym prędzej. — Co się dzieje? — zapytałam zdyszana, gdy już stanęliśmy obok nich. Przecisnęłam się do przodu, by mieć lepszy widok. — Powstaje układ liniowy z wbudowanymi pięcioma superkomórkami. Dokładnie nad nami przejdzie druga, a później trzecia, jeśli nie zdąży osłabnąć. Skan będzie gotowy za dziesięć minut, ale na radarze dokładnie widać, że każda ma wbudowany mezocyklon. Jane, one są gigantyczne! — Sebastian mówił mi dokładnie co widzi, choć przecież patrzyłam na ten sam obraz. — Dzwonię do Soundersa! — prawie krzyknęłam. — Wy skontaktujcie się z pierwszą i drugą grupą i sprawdźcie czy mają te same odczyty. W pośpiechu chwyciłam za radio. Kilkukrotnie wywoływałam profesora. Odezwał się dopiero za szóstym razem. — Mów co się dzieje! — ponaglał mnie niecierpliwie. — Mamy pięć superkomórek. Największe jakie w życiu widziałam. Musisz zawiadomić panią burmistrz. Nie możemy dłużej czekać. Przekonaj ją, że trzeba odwołać wszystkie loty. Nawet gdyby tornado miało nie powstać, co jest raczej niemożliwe, to te burze i tak będą niebezpieczne dla 655
samolotów. — Oczywiście. Zadzwonię do was, kiedy od niej wyjdę. W razie czego szpitale i straż pożarna są już gotowe. Wszystko idzie zgodnie z planem. — Będę czekać na informacje. Błagam, pospiesz się. Mamy coraz mniej czasu. Związałam ciaśniej włosy na czubku głowy, po czym wskoczyłam na ciężarówkę z radarem sprawdzając czy wszystko działa jak należy. Awaria sprzętu to ostatnia rzecz, która była nam teraz potrzebna. — Kiedy będzie skan? — krzyknęłam do Sebastiana siedzącego w szoferce. Spojrzał na mnie w bocznym lusterku, a później przeniósł wzrok na komputer. — Dwie minuty! — odkrzyknął. — Czekam! — Hej, patrzcie! Widzicie? — zawołał Bryan, wskazując palcem na niebo. Wszyscy jednocześnie spojrzeliśmy na zachód. Przypatrywaliśmy się uważnie czerniejącemu niebu i strukturze, która dopiero co zaczynała się z niego wyłaniać. Minęła dłuższa chwila, zanim upewniłam się na co tak naprawdę patrzę. Z zachodu prosto na nas nadciągał gigantyczny szelf *. *
Szelf (chmura szelfowa) to pozioma chmura występująca często na samym przedzie groźnych burz i szkwałów. Bardzo często bezpośrednio za nią znajduje się główny rdzeń opadowy oraz prąd 656
Był największy ze wszystkich jakie widziałam w życiu. Jego pofalowana struktura spowijała niebo niczym wstęga na długości przynajmniej kilkunastu kilometrów. Wyglądało na to, że dzisiejszego dnia zobaczymy jeszcze wiele „największych” tworów burzowej aury. — Bob, jaka jest odbiciowość# w rdzeniu? — Wykracza poza skalę! — Szykujcie się na niezłe oberwanie chmury — skwitował Bryan. — Zbieramy wszystko do auta — polecił. Z każdą mijającą sekundą ciemna, granatowa firanka była coraz bliżej. Sunęła w naszą stronę, a my nie spuszczaliśmy jej z oka, jak gdybyśmy chcieli powiedzieć, że wcale się jej nie boimy. Po dwudziestu minutach szelf sunął już niemal nad naszymi głowami, co mogliśmy stwierdzić nawet z zamkniętymi oczami, bo wiatr wzmagał się z każdą sekundą przynosząc chwilowe lekkie ochłodzenie. Widzieliśmy już ciemne smugi opadowe napędzane silnym strumieniem wiatru i rozbijające się o ziemię. Na mój policzek spadła pierwsza ciężka kropla deszczu.
#
zstępujący, czyli strumień powietrza gwałtownie opadającego na dół. Gdy chmura szelfowa przejdzie nad obserwatorem może on w krótkim czasie spodziewać się opadów nawalnego deszczu i bardzo silnych porywów wiatru. Za pomocą odbiciowości określa się natężenie opadów. Jej jednostką są decybele (dBZ). Największe wartości uwzględnione w skali to 5760 dBZ. 657
Dosłownie w niecałą minutę mżawka zamieniła się w potężną ulewę. Mieliśmy wrażenie, że auto stoi pod wodospadem. Wody przybywało z sekundy na sekundę. Hałas był nie do opisania. Trwało to może dziesięć minut, może kwadrans. Nie zwracaliśmy na to zbytniej uwagi. Starając się przekrzyczeć krople deszczu bębniące w dach ustalaliśmy drogę w inne miejsce obserwacji. Chcieliśmy mieć lepszy punkt to obserwacji tornad, które już niebawem zaczną się tworzyć. Zdzierając gardła ustaliliśmy, że przemieścimy się bardziej na południe od miejsca w którym znajdowaliśmy się teraz. Kiedy w końcu przestało padać wystawiliśmy nosy z samochodu. Było jeszcze bardziej parno i duszno niż przed deszczem. Powietrze sprawiało wrażenie „lepkiego”. Czułam zapach ozonu i mokrej ziemi. Pędziliśmy przed siebie wyprzedzając kolejne auta. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że kierowcy których mijaliśmy patrzyli na nas jak na samobójców. Zanim jeszcze dojechaliśmy do ustalonego punktu obserwacyjnego, naszym oczom ukazał się zaczątek śmiertelnego tworu. Po naszej prawej stronie powoli zaczynała opuszczać się monstrualnej wręcz wielkości chmura stropowa*. Gołym okiem widać było jak obraca się *
Chmura stropowa występuje w postaci obniżenia podstawy chmury burzowej. Może mieć średnicę około 3-10km. Przeważnie występuje w południowej lub południowo-zachodniej części burzy. Większość 658
wokół własnej osi. Jak to kiedyś określiła Gabriella, wyglądała jak stos talerzy poukładanych jeden na drugim. Zatrzymaliśmy auto na poboczu. Razem z Bryanem wysiedliśmy, nakazując reszcie sprawdzać odczyty. On robił zdjęcia dla udokumentowania wszystkiego, a ja po prostu stałam i patrzyłam na wszystko z niedowierzaniem i podziwem. Czasem ciężko było mi traktować tak piękne zjawisko w kategoriach czegoś śmiertelnie niebezpiecznego. Nie czułam żadnego strachu, żadnych obaw. Obłoki z przodu formacji miały zgniły żółtawy kolor, z tyłu szary, niemal czarny. Stałam tak przez kilka minut zapatrzona w niebo, na chwilę zapominając zupełnie, w jak groźnej sytuacji się znajdowaliśmy. Ocknęłam się dopiero czując silne podmuchy wiatru uderzające w plecy i wiejące w kierunku rotującej chmury. Spojrzeliśmy na siebie z Bryanem. Oboje już wiedzieliśmy co się święci. Chmura zasysała coraz więcej powietrza. Zaczynała obracać się i wznosić coraz gwałtowniej, jakby chciała coś z siebie wypluć, ale nie mogła. Podbiegłam do Anthony'ego i Henry'ego. — Macie jakieś informacje od pozostałych grup? — zapytałam rozgorączkowana. chmur stropowych obraca się wokół własnej osi. Często są one wizualnym dowodem na to, że burza posiada mezocyklon. Mocno rotująca chmura stropowa może być zapowiedzą bardzo silnej trąby powietrznej. 659
— Tak. Ta superkomórka, którą my obserwujemy jest najbardziej wysunięta na zachód. Tamte jeszcze nie przeszły nad nimi. Cały czas czekają — odpowiedział Anthony. Henry chciał coś jeszcze dodać, ale w tym samym momencie wszyscy usłyszeliśmy za sobą głośny ryk przypominający odgłos rozpędzonego pociągu. Spojrzeliśmy po sobie. Odwróciłam się powoli. A potem rzuciłam się do przenośnego radia w aucie, jakby od tego zależało moje życie. W pewnym sensie zależało. Połączyłam się z profesorem i z pozostałymi grupami przez radio. — Mamy pierwsze tornado. Powtarzam, mamy tornado!
660
R O Z D Z I A Ł 7 8. Dwadzieścia centymetrów _______________________________________
— Rozmawiałeś już z panią burmistrz? — mówiłam jak katarynka. — Jeszcze nie. Wchodzę do niej za pięć minut. — Pamiętaj, musisz przekonać ją, żeby natychmiast odwołała wszystkie loty. Najdalej za pół godziny muszą uruchomić alarm w mieście. Minęło dopiero kilkanaście minut, a mamy rodzinę trzech tornad*. Pozostałe grupy przed chwilą wysłały nam raporty o kilku innych. Żadne nie było słabsze niż dwójka. — Spokojnie Jane. Wszystkim się zajmę — podziwiałam *
Rodzina tornad to tornada, które zostały spowodowane przez jedną i tą samą burzę. 661
go za jego spokój i opanowanie. Być może był taki dlatego, że nie widział tego co my. Przemieszczaliśmy się równolegle do trąb powietrznych w stronę Dallas. Większość z nich pojawiła się na razie na terenie niezabudowanym, ale już wkrótce miało się to zmienić. Pochyliłam się do przodu, żeby spojrzeć na niebo. W tym samym momencie coś wielkiego uderzyło w przednią szybę rozbijając ją w drobny mak. Całe szkło poleciało na mnie i Bryana. Odruchowo zasłoniłam głowę rękoma. Bryan gwałtownie zahamował. Usłyszeliśmy pisk opon auta jadącego za nami. — Wszyscy cali? — zapytał spoglądając na wszystkich i próbując zrozumieć co się stało. Ostrożnie strzepywałam szkło z nóg i ramion, uważając by się nie pokaleczyć. — Co to było? — Henry patrzył na nas zszokowany. Poczułam, że coś zimnego dotyka mojej stopy. Spojrzałam tam powoli. Na gumowej wycieraczce, tuż obok mojego buta leżała wielka bryła lodu. Otwarłam usta ze zdziwienia. Czegoś takiego jeszcze nie widziałam. — Czy to jest grad? — popatrzyłam na Bryana. Głupie pytanie. — Dajcie miarkę — poprosiłam. Drżącymi dłońmi zmierzyłam średnicę kuli. 662
— Ile? — dopytywał się Anthony wstając z miejsca i próbując coś zobaczyć. — Prawie dwadzieścia centymetrów. — Na pewno dobrze zmierzyłaś? Sprawdź jeszcze raz — nie dowierzał Henry. — Sprawdzałam kilka razy. Jaki był dotychczasowy rekord? Nikt nie zdążył odpowiedzieć mi na to pytanie. Zaczął padać grad wielkości pomarańczy. Kule wpadały przez wybitą szybę, nabijając mi kilka niezłych siniaków. Mieliśmy wrażenie, że samochód jest bombardowany z każdej strony. Widziałam jak pod wpływem kolejnych uderzeń na masce i reszcie karoserii pozostają duże wgniecenia. Taka kula mogła zabić. — Co robimy? — zapytał, a właściwie krzyknął Bryan. — Macie jeszcze jedno takie auto? — odkrzyknęłam. — Tak, zostało w bazie. — Zadzwonimy po jedną osobę z rezerwowej ekipy. Niech weźmie samochód i przyjedzie do nas, a potem wróci tym uszkodzonym. Nie widzę innego wyjścia. Czekaliśmy, aż grad przestanie padać. — Żeby tylko nie uszkodziło radaru — powiedział smętnie Anthony — inaczej nic nie będziemy mogli zrobić. Minęła prawie godzina zanim mogliśmy znów ruszyć w pościg za burzą. Straciliśmy sporo cennego czasu. Grupa Boba pojechała nie czekając na nas. Musieli radzić sobie 663
sami. Dołączyliśmy do nich w połowie drogi między Forth Worth a Dallas. Jechaliśmy dosyć szybko. Powstające tornada wyprzedziły nas. Zanim się rozwiały zdążyły wyrządzić wiele szkód. Miałam wrażenie, że jadę zupełnie inną drogą niż kilka godzin wcześniej. Zniszczenia były znaczne: pozrywane dachy, duże drzewa wyrwane z korzeniami. Widzieliśmy też kilka wywróconych przyczep kempingowych oraz samochody przeniesione na znaczne odległości. Ludzie wyszli na zewnątrz i oceniali straty. Wielu z nich pomagało swoim sąsiadom. Sounders skontaktował się z nami przez radio. — Pani burmistrz wydała zgodę na uruchomienie syren w razie zagrożenia. Część lotów jest odwołana. — Jak to część lotów? — oburzyłam się, chociaż nie powinnam. Profesor świetnie sobie radził. Został na miejscu, ale wcale nie miał łatwiej niż reszta. — I tak ledwo ją przekonałem, żeby w ogóle jakieś odwołała. Dobre i to. Dane z radarów nie są do końca jasne, nie wiemy co się tam dzieje, więc czekamy na wasz sygnał do uruchomienia syren. Byliśmy tylko pięć kilometrów od przedmieść Dallas. Po jednej i po drugiej stronie widzieliśmy kolejne tornada. Jechaliśmy równolegle do nich. Czułam się jak w klatce. Miałam tylko nadzieję, że żadne z nich nie zmieni kierunku. Patrzyłam na nie i jakimś cudem wiedziałam, że żadne z nich nie było jeszcze tym „jedynym”. Instynkt podpowiadał mi, że 664
żadne z nich nie dojdzie jeszcze do miasta. Henry podał mi jakąś kartkę. — Profesorze, jest pan tam? — Jestem. O co chodzi? — Zebraliśmy informacje od innych zwiadowców. W sumie między Forth Worth a Dallas powstało jakieś dwadzieścia pięć tornad. Niektóre mogą dotrzeć na peryferia. Trzeba podać ostrzeżenie i natychmiast włączyć alarm. Nie minęła nawet minuta, kiedy usłyszeliśmy echo syren niosące się po okolicy. Okropny dźwięk. — Jak oceniacie ich siłę? — zapytał Jethro. — Sądząc po zniszczeniach, które spowodowały wcześniej to mogła być kategoria F2, w niektórych miejscach F3. Mieliśmy tutaj grad wielkości pomarańczy, a kula o średnicy dwudziestu centymetrów rozbiła nam przednią szybę w aucie. — Słyszałem. Jak wygląda sytuacja? Coś się zmieniło? — Superkomórka, która przeszła nad nami traci swoją moc. Tornada powoli zaczynają zanikać. Obawiam się, że próbę generalną mamy za sobą. W aucie zapadła grobowa cisza.
665
R O Z D Z I A Ł 7 9. Domino _______________________________________
— Połączcie mnie z Soundersem! Prędko! Takiego obrotu spraw się nie spodziewaliśmy. Po raz kolejny pogoda sobie z nas zadrwiła. Straciliśmy kolejną godzinę. Powoli zaczynaliśmy tracić orientację w sytuacji. Z każdą mijającą chwilą pogoda stawała się coraz bardziej nieprzewidywalna. Ledwo rozumieliśmy co się dzieje. Wszystko zmieniało się jak w kalejdoskopie. — Profesorze! Słyszy mnie pan wyraźnie?! Miałam mu do przekazania tyle ważnych informacji, że nie wiedziałam od czego zacząć. Język mi się plątał, a w głowie miałam mętlik. Moje serce biło tak szybko, że prawie
666
go nie czułam. — Co się dzieje? Coś poważnego? — dopytywał się zaniepokojony. — Do tej pory myśleliśmy, że superkomórka którą obserwowaliśmy zaniknie, a w jej miejsce powstanie kolejna i z niej utworzy się supertornado. To dałoby nam jeszcze trochę czasu. Ale przed chwilą odkryliśmy że to superkomórka cykliczna*. Jest coraz bliżej miasta. Prawie wszystkie tornada zanikły tak szybko jak powstały. Musicie natychmiast ewakuować się z ratusza i uruchomić syreny w całym mieście. Nie ma już czasu. Zaczęło się. Po drugiej stronie zapadła cisza. — Biegnę po panią burmistrz. Nie martw się Jane. Wszystko będzie dobrze. Rozłączył się. Zżerał mnie strach o niego. Domyślałam się, że prawdopodobnie nie opuści swojego stanowiska do samego końca. Jedynym pocieszeniem było dla mnie, że centrum znajdowało się dwa piętra pod ziemią, ale teraz nawet to nie gwarantowało mu żadnego bezpieczeństwa. Próbowałam oszacować czy uda mi się go stamtąd wyciągnąć. Bryan siedzący obok mnie połączył się z jednym ze swoich kolegów. — Charlie, tu Bryan. Jesteś tam? *
Burza cykliczna to taka, która przechodzi przez kilka faz (cykli) nasilania się i słabnięcia. Są one w stanie spowodować na swojej drodze kilka lub nawet kilkanaście trąb powietrznych. 667
Na odpowiedź czekaliśmy dłuższą chwilę. — Jestem. Potrzebujesz czegoś? — zapytał prędko. Słyszeliśmy w jego głosie niepokój. — Musisz dokładnie opisać nam co się dzieje w mieście. — Wszędzie wyją syreny. Ludzie chyba w końcu skapnęli się, że coś jest nie tak. Niebo ciemnieje z każdą minutą, zerwał się porywisty wiatr. Wiele osób szuka schronienia. Robi się nieciekawie. Na każdym kanale leci specjalny program pogodowy i podają ostrzeżenia. Wszyscy są w szoku... Usłyszeliśmy jakieś trzaski na linii, a później ciszę. Wiedzieliśmy, że to efekt burzy, jednak to nie sprawiło, że martwiliśmy się mniej. Z zadumy wyrwał nas ogłuszający ryk, który przeszył powietrze jak salwa armatnia. Byliśmy niecałe trzy kilometry od peryferii miasta, kiedy w ciągu kilku sekund czarny jak smoła agresywny lej zetknął się z ziemią i natychmiast porwał z niej tumany kurzu. To było to. To naprawdę się działo. W mgnieniu oka tornado zaczęło rozrastać się się do gargantuicznych wręcz rozmiarów. Musieliśmy zmienić kierunek jazdy. Jeszcze chwila i zostalibyśmy wciągnięci. Lej miał już prawie kilometr szerokości. Wiatr dochodził do trzystu kilometrów na godzinę i cały czas się wzmagał. Znów rozmawiałam z Soundersem. Teraz mogłam zrobić już tylko jedną rzecz. 668
— Jane, jesteśmy w trakcie ewakuacji. Połączę cię z lokalną stacją pogodową. Polecisz na żywo. Usłyszą cię też wszyscy na stadionie. Musisz powiedzieć wszystko co widzisz i udzielić instrukcji. Dasz radę? Zawahałam się. Świadomość, że będzie mnie słuchało kilka milionów ludzi totalnie mnie paraliżowała. — Poradzisz sobie — powiedział uspokajająco Bryan siedzący obok mnie. — Czekam na połączenie — odpowiedziałam po chwili spokojnym, opanowanym głosem. Mieszkańcy nie mogli usłyszeć w nim nawet cienia paniki. Po dłuższej chwili wypełnionej zakłóceniami i trzaskami usłyszałam profesjonalny kobiecy głos. — Łączymy się teraz z grupą łowców burz znajdującą się w terenie. Wśród nich jest doktor Jane Anderson. Halo, halo? Wzięłam głęboki oddech. — Razem z moimi kolegami znajdujemy się tuż za miastem. Widzimy jak tornado powiększa się z każdą chwilą. Nie jest już ważne jak prędko wieje wiatr, bo i tak jest to więcej, niż ktokolwiek z nas mógłby sobie wyobrazić. Ważne jest to co możecie zrobić, żeby przeżyć. Jeśli mnie słyszycie, musicie natychmiast poszukać schronienia. Powtarzam – natychmiast się ukryjcie. Wszyscy kibice znajdujący się na stadionie powinni zejść pod trybuny i do toalet. Nie możecie wyjść na parking. Nie przeżyjecie tego. Nie wpadajcie w panikę. Spokój może uratować wam życie. Jeśli znajdujecie 669
się w aucie musicie natychmiast je opuścić i znaleźć schronienie w budynku na jego najniższym poziomie. Szukajcie pomieszczenia, które nie ma okien. Im więcej ścian oddziela was od zewnątrz tym lepiej. Jeśli znajdujecie się na autostradzie również nie możecie pozostać w samochodzie. Najlepsze co możecie teraz zrobić to natychmiast położyć się w przydrożnym rowie. Pod żadnym pozorem nie chowajcie się pod wiaduktami. Za dwie minuty tornado dotrze na stadion. Za cztery pochłonie swoim zasięgiem całe miasto. Jeśli już się ukryliście zróbcie jeszcze jedną rzecz – zacznijcie się modlić. W chwili, kiedy wypowiedziałam ostatnie słowo, połączenie zostało zerwane. Nasz czas się skończył. Mogliśmy tylko stać i patrzeć jak tornado rozwiera swoją wygłodniałą paszczę bez dna i zaczyna pochłaniać miasto. Stadion poszedł na pierwszy ogień. Cała nasza ekipa wmurowana w ziemię i smagana chłodnym wiatrem stała ramię w ramię. Hałas jaki dochodził do moich uszu był najdziwniejszą składanką, jaką kiedykolwiek słyszałam. To był dźwięk walącego się miasta, dźwięk śmierci. Nie mogliśmy oderwać oczu od tego strasznego widoku. Stadion wydawał się być zbudowany z papieru. Rozleciał się na kawałki. Wystarczyło zaledwie kilkanaście sekund, żeby cała konstrukcja rozpadła się w pył. Tornado uzbrojone w gruz, fragmenty budowli i samochody pognało dalej. Jeszcze 670
kilka minut i miasto zniknie nam z oczu. Szerokość leja zaczynała dochodzić do prawie trzech kilometrów. Wiatr w środku wiru osiągnął przewidywaną prędkość blisko sześciuset kilometrów na godzinę. Miasto zaczęło przewracać się jak domino. A my nic nie mogliśmy na to poradzić. Jedyne co nam pozostało to stać i przypatrywać się jak kolejny raz natura wygrywa z człowiekiem. Nie wiedziałam, gdzie błądzą myśli moich kolegów. Moje były razem z Soundersem.
671
R O Z D Z I A Ł 8 0. Książę _______________________________________
— Wędrując dalej, książę dotarł do brukowanego marmurem dziedzińca, wszedł na schody i do kordegardy, gdzie gwardziści, stojąc szpalerem z muszkietami na ramionach, chrapali w najlepsze. Po czym minąwszy wiele pokojów, gdzie stojąc, siedząc, spały damy i szlachcice, wszedł do złocistej komnaty. Tu, na łożu o uniesionych zasłonach, ujrzał najpiękniejszy widok, jaki oglądał w życiu. Drobne, ciepłe i pachnące owocami ciałko Lilly przytulone do mojego własnego, wygodne łóżko i spokojny niski głos Brandona sprawiały, że moje powieki zamykały się same. Na chwilę przerwał czytanie bajki o Śpiącej Królewnie chcąc upewnić się, czy jego ukochana siostrzyczka już śpi. — Czytaj dalej. Jeszcze nie śpię — powiedziała cichym,
672
niemalże oburzonym głosikiem, który od razu wywołał uśmiech na mojej twarzy. Zauważyłam, że słowa Lilly rozbawiły również Brandona, ale widziałam, że próbuje zatuszować uśmiech, żeby dziewczynka nie oburzyła się jeszcze bardziej. Nie pytajcie co robiłam w łóżku Lilly, w domu Brandona, podczas gdy Rosaline siedziała u Jennifer, a Phil był na imprezie u znajomych. Po prostu stało się. Nawet nie wiem kiedy, a zaczęliśmy „bawić się w rodzinę” i kładliśmy Lilly spać. — Była to księżniczka. Nie zdawała się liczyć więcej niż piętnaście lub szesnaście lat, a była piękna i świetlista jak bogini. W tym momencie wzrok Brandona spoczął na mnie. Miałam przymrużone oczy, więc pewnie wydawało mu się, że sama zasnęłam. Ja jednak dyskretnie go obserwowałam czego, jak mi się wydawało, nie zauważył. Całe szczęście. — Książę, zdziwiony, zbliżył się drżąc i padł na kolana. A że już właśnie przyszła pora, by się ocknęła, czar prysnął i księżniczka spojrzała na księcia tak tkliwie, aż to się zdawało dziwne przy pierwszym spotkaniu. Po czym rzekła: „Czy to ty, mój książę? Długo czekałam na ciebie.” Książę oczarowany tymi słowy, a bardziej jeszcze wdziękiem, z jakim zostały wypowiedziane, nie wiedział, jak wyrazić swą wdzięczność i ukontentowanie. Sposób w jaki Brandon przeczytał ten fragment (i całą 673
resztę bajki również) sprawił, że zaczęłam wyobrażać sobie, że to my jesteśmy głównymi bohaterami – księciem i śpiącą królewną. Co prawda od dawna nie miałam już dziesięciu lat, ale ten drobny szczegół zdecydowanie nie był w stanie przeszkodzić moim szalonym wizjom, które miewałam już od bardzo dawna. Przez cały czas, gdy byłam małą dziewczynką marzyłam, że któregoś dnia również po mnie przybędzie taki książę z bajki. Chciałam, żeby uwolnił mnie od brudnej, szarej rzeczywistości, posadził na swoim białym rumaku i żebyśmy razem ruszyli przed siebie do naszego wspólnego, nowego i lepszego życia. Z biegiem lat wybiłam sobie te głupoty z głowy. Wiedziałam, że mogę liczyć tylko i wyłącznie na siebie i że to tylko ode mnie zależy jak dalej potoczy się moja przyszłość. Fakt, że Michael był jaki był, jeszcze bardziej utwierdził mnie w tym przekonaniu. A potem poznałam Brandona i moje przeświadczenie o nieistnieniu księcia z bajki prysnęło jak mydlana bańka. Zobaczyłam jak traktuje innych, jaki ma stosunek do przyjaciół i rodziny i przekonałam się że bez wahania zrobi dla nich wszystko. Dotarło do mnie, że wbrew moim dotychczasowym przekonaniom, Brandon był szlachetnym księciem z bajki na białym koniu. Był moim wybawicielem, tym na którego czekałam przez te wszystkie lata. Oczywiście jak każdy człowiek miał swoje wady i dziwactwa, które tylko sprawiały, że kochałam go jeszcze bardziej. Czasem za bardzo 674
chciał wszystkich zadowolić, miał zadatki na pedanta i pił za dużo kawy, ale kogo to obchodziło? — Książę zapewnił więc tylko, że kocha ją nad wszystko na świecie. Słowa rwały mu się, lecz tym bardziej podobały się księżniczce. Dowodziły bowiem, że więcej w nich miłości niż krasomówczych sztuczek. Brandon umilkł i znów zaczął mi się przyglądać. Zatrzymał na mnie wzrok tak długo, że aż poczułam się nieswojo. Lilly nie zwracała mu już uwagi, że nie czyta, więc domyśliłam się, że zasnęła na dobre. Gdy otworzyłam oczy moja teoria się potwierdziła. Wyglądała tak słodko, że znów nie mogłam powstrzymać małego uśmiechu. Wciąż jednak dręczyło mnie jedno małe pytanie. Musiałam uzyskać odpowiedź Brandona na nie i choć było mi strasznie głupio pytać o takie rzeczy, to w końcu cicho wydusiłam z siebie: — Myślisz, że w prawdziwym świecie istnieje coś takiego jak szczęśliwe zakończenie? Że każda osoba zasługuje na miłość i szczęście? Wydawało mi się, że zaskoczyłam go tym pytaniem. Zamknął książkę i odłożył ją na stolik obok łóżka. Chwilę wpatrywał się we mnie, a później odwrócił wzrok w stronę okna. Po krótkim namyśle odezwał się: — Tak, Jane. Myślę, że każdy zasługuje na odrobinę 675
szczęścia, a już zwłaszcza ktoś tak wyjątkowy jak ty. — Przestań — zaprotestowałam od razu i w tej samej chwili pożałowałam, że zadałam mu pytanie. Nie takiej odpowiedzi się spodziewałam. Zaczerwieniłam się, a bardzo nie lubiłam, gdy to zdarzało mi się w jego obecności. Powoli podniosłam się, tak by nie obudzić Lilly. W tym samym czasie Brandon nachylił się i pocałował siostrę na dobranoc. Chciałam wstać, ale Brandon powstrzymał mnie przed tym, chwytając moją dłoń. Gdy obróciłam głowę w jego stronę zamarłam, bo nasze twarze znajdowały się zaledwie kilka centymetrów od siebie. Nie trudno się domyślić, co zaczęło dziać się w mojej głowie. — Dla mnie zawsze będziesz wyjątkowa — szepnął tak cicho, że Lilly, nawet gdyby nie spała, nie byłaby w stanie tego usłyszeć. Nie mogłam powstrzymać uśmiechu, gdy Brandon cmoknął mnie szybko w policzek i wyszedł z pokoju. Książę z bajki. Zdecydowanie.
676
R O Z D Z I A Ł 8 1. Tommy _______________________________________
Milczenie było jedyną i najodpowiedniejszą rzeczą jaką mogliśmy teraz zrobić. Bo jak inaczej można było skomentować fakt, że wszystko na co setki tysięcy ludzi pracowało przez dziesięciolecia upadło w ciągu zaledwie kilkunastu minut? Tornado mniejsze od tego byłoby w stanie zostawić w ziemi bliznę widzianą z kosmosu. Ten potwór pozostawi po sobie znak, który przez kolejne lata będzie przypominał o ludzkiej bezradności. Nie było już drapaczy chmur, wieżowców, galerii handlowych, apartamentowców, domów, ulic i parków. Nie było nic. Przed nami rozciągała się tylko pustka.
677
Wokół nas i w promieniu kilku kilometrów unosiły się tumany pyłu, które powoli opadały przykrywając wszystko cienką szarą warstewką. Przeraźliwy ryk powoli zanikał, pozostawiając za sobą pełną krzyku ciszę. Wszystko co wcześniej zostało porwane przez tornado zaczynało spadać na ziemię. Miałam wrażenie, że stoję w samym środku wielkiego wysypiska śmieci, a nie na miejscu miasta, które jeszcze kilka dni temu tętniło życiem. Nie miałam pojęcia czy komukolwiek udało się przeżyć katastrofę. Ciężko było mi w to wierzyć, podczas gdy patrzyłam na jeden wielki grobowiec. W jednej chwili zamiast przygnębienia poczułam determinację. Spojrzałam na resztę grupy. Miny mieli nieciekawe. Cheryl i Susanna pociągały nosem, jakby miały się zaraz popłakać. Musiałam ich zmobilizować. Nasza misja jeszcze się nie skończyła. Dopiero teraz zaczęła się na dobre. — I co teraz? — Bryan spojrzał na mnie zrezygnowany. Nie było już dróg. No, może i były, w każdym bądź razie zasypane. W żaden sposób nie dało się przejechać. — Bierzemy plecaki i sprzęt, który damy radę przenieść i idziemy — powiedziałam zdecydowanie. Skoro oni nie mieli w sobie wystarczająco dużo zaparcia, to musiałam ich zmobilizować. — Ktoś musi zostać przy samochodach — powiedział 678
jakimś takim głosem bez żadnego wyrazu, który trochę mnie przeraził. Spojrzałam na niego. Miałam wrażenie, że nagle wszystko stało mu się obojętne. Jego determinacja nagle się ulotniła. Nie było już tego pełnego energii Bryana, którego poznałam przedwczoraj. Szkoda. Nie zamierzałam jednak do niczego go przekonywać, nawet jeśli zostałabym sama z moim planem awaryjnym i chęcią wydobycia spod gruzów wszystkich ocalałych. — Zostań jak chcesz — skwitowałam i wsiadłam do auta w poszukiwaniu apteczki. Włożyłam ją do plecaka razem z kilkoma butelkami wody. — Jane, co robisz? — zapytał Henry, ze zdziwieniem przypatrując się moim działaniom. Kolejny, który miał zamiar stać i nic nie robić. Świetnie! Gdzie się podziała ta ich nieustraszona postawa, którą widziałam raptem osiem godzin temu? — Co z wami, ludzie?! Chcecie stać tu bezczynnie i patrzeć? Mamy ratować mieszkańców, pamiętacie? — rozczarowana odpowiedziałam pytaniem na pytanie. — Nikt mi nie powie, że nie próbowałam — burknęłam jeszcze pod nosem, upychając w plecaku mojego laptopa. Henry patrzył na mnie jeszcze przez dłuższy moment. Po chwili wstał z miejsca. — Idę z tobą. Zrobiłam zadowoloną minę, jednak dalej udawałam 679
naburmuszoną. W sumie poszliśmy w piątkę: ja, Henry, Bob, Sebastian i Cheryl. Bryan, Anthony i Susanna zdecydowali się zostać przy samochodach. Nie wiedzieliśmy ilu ratowników, strażaków i policjantów stało się ofiarami żywiołu. Miałam nadzieję, że w centrum zarządzania na czas przekazali im odpowiednią wiadomość i zdążyli się wycofać. Poleciłam Brayanowi telefonicznie szukać pomocy w okolicznych miastach. Liczyłam na to, że chociaż do tego zadania podejdzie z odrobiną entuzjazmu. — Jakiś plan? — spytał Bob. — Przede wszystkim musimy odnaleźć profesora. Jak daleko do ratusza? — Normalnie około pięćdziesiąt minut drogi stąd na piechotę. Ale biorąc pod uwagę, że musimy przedzierać się przez ruiny, nie mamy żadnej orientacji i idziemy na oślep może nam to zająć nawet kilka godzin. Może nawet jeszcze więcej — stwierdził Henry. Zaczynałam trochę panikować. Co jeśli Sounders był ranny? — Nie traćmy czasu — ruszyłam żwawo do przodu. Czułam się nieswojo. Nie słyszałam żadnych wołań o pomoc. Nic. Ciarki przechodziły mi po plecach za każdym razem, gdy 680
gdzieś w gruzach widziałam wystającą rękę, nogę, albo inny fragment ciała. Jak na razie żadnej żywej duszy. Wszędzie widziałam krew. Mieliśmy wrażenie, że nie ocalał nikt. Takie myślenie było absurdalne, ale jak mogliśmy patrzeć na to inaczej, skoro dookoła panowała prawie niemożliwa do zniesienia cisza? W kółko nawijaliśmy o bzdurach, tylko po to, by coś słyszeć. Cóż, prawda była taka, że od samego początku byliśmy na straconej pozycji. Sama nie wiem czego ja się spodziewałam. Powinnam była wiedzieć, że nie damy rady i tak właśnie to się skończy. Po kwadransie marszu Sebastian wyciągnął z plecaka mapę. — Co ci po mapa, skoro i tak nie ma ulic? — Cheryl z powątpiewaniem spoglądała to na Sebastiana, to na mapę. — Jeśli zauważycie jakieś znaki szczególne – szyldy albo coś w tym rodzaju to powiedzcie. — Cheryl ma rację. Teraz mapa jest kompletnie nieużyteczna. To nie ma najmniejszego sensu — poparłam dziewczynę. Bob spojrzał na mnie zdziwiony. — Chyba nie zamierzasz się poddać? — spoglądał na mnie uważnie, jakby sądził, że nie myślę logicznie. — Oczywiście, że nie zamierzam. Ale tornado poprzenosiło wszystko. Szyld kancelarii adwokackiej, który leży obok ciebie, nie oznacza, że stoimy obok gruzów kancelarii adwokackiej. Ona mogła być na drugim końcu 681
miasta. Rozumiesz co mam na myśli? Sebastian z zakłopotaniem zwinął mapę. — Nie pomyślałem o tym. Przepraszam. Uśmiechnęłam się smutno. — Nie przepraszaj. Wiem, że chcesz pomóc. Przystanęliśmy na moment, rozglądaliśmy się uważnie mimo wszystko mając nadzieję, że zauważymy cokolwiek, co naprowadzi nas na właściwą drogę. Nie znalazłszy nic, znów ruszyliśmy przed siebie. W ostatniej chwili mój wzrok padł na pluszowego misia. Zanim przykryła go warstwa pyłu prawdopodobnie był rudy. Właściciel chyba nie chciał się z nim rozstawać – zabawka była już mocno zużyta. Zielona kokardka zawiązana na szyi, w połowie spruta, zwisała smętnie. Nie mogłam się powstrzymać, żeby nie wziąć go do ręki. Uświadomiłam sobie jak wielki zasięg miała ta katastrofa. Dosięgła wszystkich bez wyjątku – dzieci, starszych i młodszych, biednych i bogatych, dobrych i złych. To nie było sprawiedliwe. Mało co na tym świecie było. Logika dzisiejszego społeczeństwa jest dziwna – dopiero w obliczu tragedii ludzie zatrzymują się i zastanawiają nad tym, co tak naprawdę jest dla nich najważniejsze. Dlaczego dopiero chwile takie jak te skłaniają do refleksji? Nieświadomie gniotłam misia w dłoniach. Nachyliłam się żeby odłożyć go tam, gdzie leżał. Przyklękłam. 682
I wtedy usłyszałam cichuteńkie łkanie. Pomyślałam, że jestem zmęczona i tylko mi się wydaje. Zaczęłam nasłuchiwać uważniej. Ktoś płakał. — Zaczekajcie! — krzyknęłam. — Chyba kogoś znalazłam! Zawrócili niemal natychmiast. Od razu poczułam jak przybyło mi sił. Przyjrzałam się bliżej szczątkom, próbując zlokalizować dziecko. Tak mi się wydawało, że to było dziecko. W pewnym momencie dostrzegłam kawałek pasiastej koszulki. Zajrzałam przez szpary. W ciasnej dziurze między fragmentami ścian siedział chłopczyk. Na moje oko pięcioletni. Na jego widok żal ścisnął moje serce do tego stopnia, że prawie nie mogłam oddychać. Nie widział mnie. Jego twarz była szara, przykryta brudem. Drobne szklane łezki zostawiały na jego krągłych policzkach jasne ślady. Oczy były już całkiem czerwone od płaczu. Dłonie zaciśnięte w piąstki trzymał przyciśnięte do siebie. Wystraszony wpatrywał się w jeden punkt przed siebie. Na kolanach miał kilka krwawiących zadrapań. Cały się trząsł. Ten miś należał chyba do niego. Zaczęłam zastanawiać się gdzie są jego rodzice. Oby się znaleźli. Bob i Sebastian dobiegli do mnie pierwsi. 683
— Co się dzieje? — zapytali przejęci. — Tam jest chłopiec. Musimy go wydostać. Za nic nie zostawię go samego. Spojrzeli na mnie, lekko zdziwieni moją stanowczą reakcją. Poczekaliśmy na Cheryl i Henry'ego. Od razu zaczęli szukać jego rodziców. Nawoływali głośno i sprawdzali zawalone domy dookoła, ale bezskutecznie. Ostrożnie usuwaliśmy wszystko co przygniatało chłopca. Całe szczęście fragmenty znajdujące się nad nim były na tyle lekkie, że z trudem, ale byliśmy w stanie je przesunąć. Bałam się, że fragment ściany pod którym siedział osunie się i spadnie na niego. On chyba w końcu zorientował się, że nie jest sam. W końcu udało nam się do niego dotrzeć. Bob i Sebastian podtrzymali największy kawałek ściany, który uniemożliwiał mu wyjście. Mały tak bardzo dygotał, że prawie nie mógł ustać na nogach. O dziwo, chyba się mnie nie bał. Jak na swój wiek był bardzo drobny. Wyciągnął do mnie ręce. Kiedy tylko wzięłam go w ramiona niemalże od razu zaczął rzewnie płakać. Prawdę mówiąc ja byłam w nie lepszym nastroju niż on. Cały był zimny. Zdjęłam z siebie bluzę i narzuciłam na chłopca. — Jestem Jane. A ty jak masz na imię? — zapytałam 684
starając się wykrzesać z siebie choć odrobinę uśmiechu i ciepła. — Tommy — wyszeptał drżącym głosem. Dopiero teraz zauważyłam jakie miał wielkie brązowe oczy. Moja broda momentalnie zaczęła się trząść, gdy tylko zdałam sobie sprawę jak bardzo były podobne do innych oczu. Pozwoliłam sobie na uronienie kilku łez, ale nie rozkleiłam się. Bob podał mi misia, którego znalazłam. Wzięłam kilka głębokich oddechów, żeby opanować targające mną emocje. — Czy to czasem nie twoje? — podałam go Tommy'emu. Natychmiast wziął go i przytulił do siebie, co uznałam za twierdzącą odpowiedź. Wrócili Cheryl i Henry. Powiedzieli coś na ucho Sebastianowi. Ten spojrzał na mnie smutnym wzrokiem i pokręcił przecząco głową.
685
686
R O Z D Z I A Ł 8 2. Najdroższa _______________________________________
Powoli zaczynało się ściemniać. Gruba warstwa granatowych chmur wciąż wisiała nad naszymi głowami. W ciągu zaledwie dwóch godzin temperatura powietrza spadła aż o kilkanaście stopni i teraz ledwo przekraczała dwadzieścia. Wiedziałam, że niedługo zapadnie zmrok i znów zacznie padać, więc chciałam jak najszybciej odnaleźć ratowników i dostać się do ratusza. W oddali usłyszeliśmy sygnał karetek. To dobry znak. Ktoś jednak przeżył. Tommy usnął niemalże od razu, gdy wzięłam go na ręce.
687
Gdy tylko znów ruszyłam przed siebie tak szybkim krokiem, jak tylko potrafiłam, Sebastian podbiegł do mnie. Chyba nie podobało mu się, że mieliśmy dodatkowego kompana. — Żartujesz sobie? — powiedział głośnym szeptem. W jego głosie usłyszałam wyrzuty. Co się stało z tymi ludźmi? — Wyglądam jakbym żartowała? — odburknęłam. — Zamierzasz przygarniać każde dziecko, jakie wyciągniemy spod gruzów? Nie jesteś przedszkolanką, a on będzie tylko zawadzał — gestykulował tak gwałtownie, że musiałam uchylić się, przed jego pięścią. — Oczywiście, że nie zamierzam tego robić. Nie przesadzaj. Ale powiedz – byłbyś w stanie go tam zostawić samego? Bo jeśli tak to wybacz, ale chyba w ogóle nie masz serca. Po za tym kto powiedział, że zamierzam go wszędzie ze sobą zabierać? Oddam go ratownikom. Potem wracam do poszukiwania profesora. Sebastian prychnął obrażony, ale nie powiedział już nic. Spojrzałam przez ramię na chłopca, którego niosłam na plecach. Powiedziałam Sebastianowi, że chcę tylko zapewnić mu pomoc, ale coraz mocniej czułam, że nie będę potrafiła go zostawić. Wiedziałam jak to jest nie mieć nikogo. Co raz częściej po okolicy niosło się echo syren pogotowia i straży pożarnej – najpiękniejszy dźwięk, jaki mogliśmy w tej chwili usłyszeć. 688
Miałam nadzieję, że w końcu natkniemy się na kogoś. Szłam dosyć szybkim tempem, chociaż zmęczenie dawało o sobie znać. Od śniadania nic nie jadłam, miałam coraz mniej siły. Emocje z całego dnia opadały. W moich żyłach krążyło coraz mniej adrenaliny, dlatego z każdą sekundą czułam się coraz bardziej wyczerpana i obolała. Dopiero teraz wszystkie zadrapania zaczynały mnie swędzieć i zdałam sobie sprawę jak wiele siniaków zdążyłam sobie nabić. Nie potrafiłam powiedzieć jak długo już wędrowaliśmy wśród gruzów. Wiedziałam tylko jedno – miałam już dość. Co rusz nad naszymi głowami przelatywały helikoptery. Warunki do pracy były ciężkie. Chłód i ciemności, które zaczęły spowijać okolicę nie pomagały. Nie widzieliśmy już prawie nic. Mieliśmy tylko dwie latarki. Na dodatek baterie były coraz słabsze i ledwo widzieliśmy gdzie idziemy. Coraz wolniej posuwaliśmy się do przodu. Tylko świadomość, że muszę odnaleźć Sundersa sprawiała, że nie odpuściłam i krok za krokiem pokonywałam kolejne metry. Miałam już dosyć patrzenia na martwe ciała i krew. I kiedy już miałam ochotę się poddać – udało się. Gdy wyszliśmy zza wysokiej na ponad trzy metry sterty gruzów zobaczyliśmy, że przy na wpół zawalonym wieżowcu stoi kilka karetek, parę wozów strażackich, a także namiot z punktem pierwszej pomocy, zapełniony rannymi w lepszym i 689
gorszym stanie. Dostrzegłam też kilku mężczyzn w wojskowych mundurach, co oznaczało, że gwardia narodowa, a przynajmniej jej część, była już na miejscu. W sumie było tam około stu osób, może trochę więcej. Wystrzeliłam do przodu, nie zważając na resztę grupy. Wszyscy tu byli czymś zajęci. Zauważyłam jakiegoś strażaka, który rozmawiał ze starszym małżeństwem. Podeszłam do niego. — Przepraszam, mogę na chwilę przerwać? — zapytałam nieśmiało. Mężczyzna powiedział coś jeszcze do starszych państwa, a potem zwrócił się do mnie. — W czym mogę...pani jest z tych łowców burz, co ostrzegali przed tornadem? — spojrzał na mnie zdziwiony. — Skąd pan wie? — zapytałam z roztargnieniem, mrużąc przyzwyczajone do ciemności oczy. Jaskrawe światło kogutów na dachach wozów raziło mnie. Uśmiechnął się. — Ma pani koszulkę z logo. Rzuciłam okiem w dół. Faktycznie. Roześmiałam się nerwowo. — Proszę mi wybaczyć. Jestem wykończona. — Mówili o was w telewizji. Kiedy tornado przeszło wszyscy zastanawialiśmy się co się z wami dzieje.. — Wszystko w porządku. Jesteśmy cali i zdrowi. 690
Znaleźliśmy po drodze chłopca. Ktoś może się nim zająć? — zapytałam z nadzieją. Strażak przywołał swojego kolegę, który ostrożnie zdjął go z moich pleców. — Ma na imię Tommy — krzyknęłam jeszcze za nim niewyraźnie. Skinął mi ręką na znak, że usłyszał. — Chciałam jeszcze zapytać, czy ktoś przeszukiwał już ratusz? — Tak. Udaliśmy się tam w pierwszej kolejności. Pani burmistrz z kilkoma innymi osobami zdążyła się ewakuować, ale nie wszystkim się udało. Nadstawiłam uszu. — A wiadomo coś więcej? — dopytywałam. — Tylko kilka osób zginęło. Ranni zostali już przetransportowani do szpitala w Oklahomie. Wstąpiła we mnie nadzieja. Istniały naprawdę spore szanse, że Jethro przeżył. — Szuka pani kogoś? Może będę mógł pomóc. — Mówi coś panu nazwisko Jethro Sounders? Szukamy go całą ekipą — wskazałam ręką na grupę stojącą kilka metrów za mną. — Z tego co wiem był w ratuszu, kiedy tornado uderzyło w miasto. — Tak, kojarzę go. Rozmawiałem z nim rano. Niestety nie wiem, w którym szpitalu się znajduje. Ale proszę chwilkę poczekać, być może uda mi się zdobyć tą informację. Strażak znikł gdzieś. Długo go nie było. Powiedziałam 691
sobie, że choćbym miała spędzić tu całą noc, będę czekać, aż się nie dowiem. Usiadłam z boku na jakimś kawałku betonu. Henry, Sebastian, Bob i Cheryl zniknęli gdzieś. Nie wiedziałam gdzie i prawdę mówiąc coraz mniej mnie to obchodziło. Zdjęłam plecak, który ciążył mi już od dawna. Ukryłam twarz w dłoniach, zamykając oczy. Po chwili spojrzałam w górę. Nad nami nadal wisiały ciemne chmury. Zaczęłam się zastanawiać jak wygląda niebo nad Chicago, setki kilometrów stąd. Ciekawe co się tam dzieje. Czy ktokolwiek chociaż trochę za mną tęskni? Czy Brandon tęskniłby za mną, gdyby teraz się obudził? Chciałabym z nim porozmawiać. Usłyszeć jego głos. Chciałam, żeby powiedział mi, że dam radę cokolwiek by się nie stało i że we mnie wierzy. Rozejrzałam się dookoła. Nigdzie nie widziałam mężczyzny, z którym rozmawiałam. Nie miałam już siły nawet myśleć. Objęłam plecak rękami jak poduszkę i kołysząc się lekko na boki, tępo wpatrywałam się w swoje kolana. Tylko nie płacz. Nie teraz. Za każdym razem, kiedy ktoś przechodził obok mnie z nadzieją podnosiłam głowę, choć w tych ciemnościach i tak 692
nie rozpoznałabym żadnej twarzy. Okolicę rozświetlały tylko światła aut i latarki. Czekałam już chyba pół godziny i próbowałam nie zasnąć. Zawsze mi się wydawało, że moje życie jest nudne i że potrzebuję czegoś spektakularnego. A teraz, gdy na moich oczach spektakularne tornado spektakularnie obróciło metropolię w pył i spektakularnie zabiło tysiące ludzi okazało się, że to nie tego potrzebowałam. Zatęskniłam za moim zwyczajnym życiem w remizie i oddałabym wszystko by jak najszybciej tam wrócić. Nagle okazało się, że moje najpiękniejsze wspomnienia są związane właśnie z tamtym miejscem i ludźmi, których poznałam przez ostatnich parę miesięcy. Kelly opowiadający dwuznaczne żarty. Otis wiecznie gadający o „Gwiezdnych Wojnach”. Mouch i jego kanapa. Herrmann udający mojego dobrego wujka. Matt – wspaniały przyjaciel i doradca. Mills robiący wszystkim głupie kawały. Gabriella i Shay – moje najlepsze przyjaciółki. Joe Cruz tańczący zumbe w każdej wolnej chwili. Wallace i Jennifer – moja zaginiona odnaleziona rodzina. I Brandon – miłość mojego życia. Każda z tych osób była puzzlem w mojej układance – w moim życiu, którego mimo problemów, nie zamieniłabym 693
teraz na żadne inne. Wygrzebałam z plecaka telefon, mając złudną nadzieję, że być może uda mi się dodzwonić do kogokolwiek. Niestety. Siedziałam więc dalej na moim kawałku betonu, zaczynając się już trochę niecierpliwić. W końcu ile to może trwać? Nagle o czymś sobie przypomniałam. List! List od Brandona. Zaczęłam pośpiesznie przeszukiwać plecak. Przeraziłam się, że mogłam go gdzieś zgubić, ale całe szczęście był na dnie. Wygnieciony, ale był. Nerwowo zaczęłam wygładzać kopertę. Musiałam go w końcu przeczytać. Z bijącym sercem oderwałam krótszy brzeg koperty i wyjęłam plik kartek złożonych trzy razy. Wzięłam głęboki oddech i rozwinęłam je. Pierwsza linijka, która ukazała się moim oczom, sprawiła, że momentalnie się rozpłakałam. Łzy płynęły z moich oczu jedna za drugą. Przycisnęłam drżącą dłoń do ust, bo inaczej zaczęłabym krzyczeć. Wciąż czytałam tę jedną linijkę, nie mogąc uwierzyć w to co widzę...
Jane, kochana moja, najdroższa...
694
R O Z D Z I A Ł 8 3. Znamy się od lat _______________________________________
Jane, kochana moja, najdroższa... Jeśli czytasz ten list to znaczy, że Phil znów grzebał w moich rzeczach i koniecznie chciał mi zrobić na złość. Dostanie mu się za to. Dla jego dobra, lepiej nie przyznawaj się, że to przeczytałaś... Żartuję. Pewnie któregoś dnia podziękuję mu za to, że potrafił wykazać się odwagą, której mi brakowało od samego początku. Tak naprawdę nie wiem, czy kiedykolwiek miałbym śmiałość powiedzieć Ci prosto w oczy, to co za chwilę 695
przeczytasz albo i nie przeczytasz. Przy Tobie ledwo mogę zebrać myśli, choć nawet teraz, gdy jestem sam, przychodzi mi to z trudem. O ile jeszcze przed chwilą wiedziałem dokładnie co chcę napisać, to teraz nie wiem nic. Jest tyle rzeczy, o których chciałbym Ci powiedzieć, że nawet nie wiem od czego zacząć. Po pierwsze i chyba najważniejsze – kocham Cię. Tak bardzo, że żadne słowa nie będą w stanie tego opisać. Cokolwiek bym nie powiedział to i tak będzie za mało, to nie będzie nawet namiastka tego co czuję. Wydaje mi się, że kocham Cię od zawsze. Długo nie wiedziałem jak to nazwać. Najpierw pokochałem Cię jak siostrę i przyjaciółkę. Ale w mgnieniu oka stałaś się dla mnie kimś więcej, stałaś się moją ukochaną, kobietą z którą chciałbym się zestarzeć i wspominać najlepsze lata mojego życia. Wiem, że Ty też coś do mnie czułaś, mam nadzieję, że nadal czujesz. Chciałbym znaczyć dla Ciebie choć maleńką część tego, co Ty znaczysz dla mnie. Nigdy wcześniej nie znałem tego uczucia. Dzięki Tobie w końcu wiem co to znaczy kogoś kochać i wariuję, kiedy myślę o tym jak wiele mogę stracić. Miłość do Ciebie to najlepsza rzecz jaka mi się kiedykolwiek przytrafiła. Nie wyobrażam sobie już życia bez Ciebie. Jakkolwiek infantylnie to zabrzmi, moje serce należy do Ciebie. Jeśli odejdziesz – zabierzesz je ze sobą. Pamiętasz nasz pierwszy pocałunek? Wiem, że 696
myślałaś, że go nie chciałem, że żałowałem. Nieprawda. Jedyne czego żałowałem to tego, że sprawiłem Ci przykrość. Byłem gotowy nie dopuścić do tego by ktokolwiek Cię zranił, a tymczasem sam bezmyślnie zadałem Ci ból. Jestem egoistą. Czy kiedykolwiek zdołasz mi to wybaczyć? Powiedziałem Ci, że to wszystko przez sukienkę. To tylko część prawdy. Pamiętam, że tego dnia wyglądałaś tak pięknie, że zdawało mi się, że to anioł otworzył mi wtedy drzwi. Dosłownie odjęło mi mowę, na pewno to zauważyłaś. Pamiętam każdą sekundę tamtego pocałunku: Twoje ciche westchnięcia, zapach Twoich perfum, Twoje miękkie włosy, aksamitną skórę, czułe dłonie i usta, które całowały mnie tak, jakbym był dla Ciebie najważniejszy na świecie. To nie był pierwszy raz, kiedy tak desperacko pragnąłem Cię pocałować, poczuć jak Twoje ramiona oplatają moją szyję, poczuć Twoje ciepło i Twoje cudowne usta na moich. Od tamtej chwili ciągle pragnąłem więcej, zupełnie jakbym się od Ciebie uzależnił. Tylko myśl, że moje pochopne zachowanie może zranić Cię jeszcze bardziej powstrzymywała mnie przed jakimkolwiek działaniem. Tamtego popołudnia walczyłem ze sobą, ale doprowadziłaś mnie do szaleństwa. W żaden sposób nie potrafiłem się opanować. Pamiętam, co powiedziałaś mi podczas naszej małej kłótni na statku, te słowa cały czas tkwią w mojej głowie. Ale nie miałaś racji. Nawet gdybyś była ubrana w 697
rozciągnięty sweter za dolara i gdybyś nosiła rozpadające się trampki, gdybyś nie miała makijażu – nawet wtedy chciałbym wykrzyczeć całemu światu jak bardzo Cię pragnę. Boże, tak bardzo Cię kocham, Skarbie! Nie mogę przestać o tym myśleć. Kocham to, że tak bardzo onieśmiela Cię moje spojrzenie, kocham Twoje pełne czułości oczy i troskliwe serce. Kocham sposób w jaki przekomarzasz się ze mną, jak reagujesz na mój dotyk. To, że nieświadomie nucisz pod nosem, gdy gotujesz. Uwielbiam obserwować jak ekscytujesz się jakąś maleńką chmurką na niebie; jak bawisz się kosmykiem swoich włosów, gdy jesteś zamyślona i jak słodko zagryzasz dolną wargę, kiedy się nad czymś skupiasz. Kocham to jak na mnie patrzysz, gdy myślisz że tego nie widzę, jak trzymasz mnie za rękę zawsze, kiedy tego potrzebuję. Nie odwróciłaś się ode mnie nawet wtedy, gdy jak idiota Cię zraniłem, tak jakbyś nie przeszła już wystarczająco wiele. Myślisz, że nie widziałem Twoich czerwonych, zapłakanych oczu, gdy przychodziłaś rano do remizy? Że nie wiem jak samotna czułaś się każdego dnia, mimo otaczających Cię ludzi? Myślisz, że nie wiem, że nie potrafisz zasnąć bez tulenia do siebie poduszki, marząc o ramionach, które ukołyszą Cię do snu? Myślisz, że nie chciałbym, żeby to były moje ramiona? Może wydawało Ci się czasem, że byłaś mi obojętna. Uwierz mi, to niemożliwe. Nie 698
chciałem jedynie dawać Ci nadziei, która niespełniona – mogłaby Cię zniszczyć, a wtedy byłaby to tylko i wyłącznie moja wina. Tak naprawdę zawsze byłem tuż za Tobą. Przez cały czas starałem się być Twoim niewidzialnym cieniem. Wydaje mi się, że wiem o Tobie chyba wszystko. Wiem, że nie lubisz kawy i pijesz tylko waniliowe cappuccino. Wiem, że gdy śpisz to zawsze jest Ci zimno w stopy i nie lubisz nosić szpilek. Wiem, że uwielbiasz zapach deszczu i lubisz jeść śniadania na werandzie, gdy pada. Uwielbiasz lody karmelowe, a ciastka zawsze jesz warstwami. Twoje włosy pachną szamponem kokosowym, tym samym, którego używa Lilly. Wiem, że gdy wychodzisz na deszcz często płaczesz, bo myślisz, że nikt nie zauważy Twoich łez. Najbardziej lubisz kolor czerwony, a Twoimi ulubionymi kwiatami są piwonie. Wolisz pisać na papierowej serwetce niż na kartce. Nie lubisz komedii romantycznych, uważasz że świetnie dogadałabyś się z Osłem ze „Shreka” i jesteś mistrzynią scrabbli. Budzę się niemal każdej nocy, czując w środku bezdenną pustkę, którą tylko Ty mogłabyś zapełnić. Zastanawiam się, czy już śpisz, czy nie marzniesz, czy nie śnią ci się koszmary, czy nie płaczesz. Nie mogę znieść myśli, że może jest Ci źle i nie ma przy Tobie nikogo. Marzę o tym, by znaleźć się przy Tobie i czuć jak wtulasz się we mnie z całej siły. Każdego ranka niecierpliwie czekam, aż w końcu się zobaczymy. I za każdym razem, kiedy znów Cię 699
widzę, czuję się jakbym miał moje własne słońce, które świeci tylko dla mnie. Każda minuta spędzona z Tobą jest jak najwspanialsza nagroda, choć czasami mam wrażenie, że kompletnie na nią nie zasługuję. Niczego nie pragnę bardziej niż tego byś była szczęśliwa, nawet jeśli to nie będzie ze mną, choć w głębi serca wiem, że nikt nigdy nie pokocha Cię tak bardzo jak ja. Fakt, że Logan O'Hare chciałby spędzić z Tobą resztę swojego życia nie bolał mnie tak bardzo jak fakt, że nigdy nie byłby Ciebie godny, nigdy nie kochałby Cię tak bardzo jak na to zasługujesz. Nie wspomnę już o Carey'u, który traktowałby Cię jak kolejną zdobycz, a tego bym nie zniósł. W pewnym sensie, zawsze jesteś obok mnie. Kiedy Cię przy mnie nie ma, wystarczy, że zamknę oczy i już jestem z Tobą. Słyszę Twój głos, widzę Twój uśmiech, wyobrażam sobie, że rozmawiasz ze mną, o wszystkim i o niczym. O ważnych rzeczach i o głupotach. Ciągle śmieję się na wspomnienie naszych wygłupów w aucie. Pamiętasz? Jesteś ze mną zawsze, gdy się budzę i zasypiam, gdy piję rano kawę, kiedy czytam, kiedy odrabiam z Lilly lekcje, kiedy pomagam Philowi w warsztacie i wtedy, gdy na nocnej zmianie przewracam się z boku na bok, bo nie mogę zasnąć, tylko dlatego, że Ciebie przy mnie nie ma. Każdy dzień spędzony z Tobą pamiętam, jakby to było wczoraj. Pamiętam jak po raz pierwszy przyszłaś do remizy – nieśmiała i zagubiona. Jak spojrzałaś na mnie 700
swoimi wielkimi oczami, a później uśmiechnęłaś się nieśmiało. Pamiętam jak dowiedziałem się, że miałaś wypadek, jak gnałem po ulicach, przerażony tym, że mogę Cię więcej nie zobaczyć. Kiedy leżałaś w szpitalu nie potrafiłem znaleźć sobie miejsca, chodziłem z kąta w kąt, zastanawiając się jak się czujesz i czy aby na pewno dobrze się Tobą opiekują. Mógłbym siedzieć przy Tobie całymi dniami i po prostu na Ciebie patrzeć. Później wróciłaś, a ja miałem ochotę krzyczeć ze szczęścia, że znów będziesz blisko mnie. Pamiętam jak pierwszy raz wziąłem Cię w ramiona. Nie potrafię tego nawet opisać. Miałem ochotę nigdy Cię nie puszczać i nigdy nie pozwolić Ci odejść. Byłem z Ciebie tak cholernie dumny, gdy ukończyłaś swój projekt i gdy widziałem jak dobra jesteś w tym co robisz.. Byłem przerażony za każdym razem, gdy wyjeżdżałaś by ścigać jakąś burzę za miastem, uspokajałem się dopiero, gdy cała i zdrowa wracałaś do domu. Pamiętam jak moje serce zamarło, gdy zobaczyłem Cię w Queen's Room. I ten nasz taniec... Pamiętasz jak drżały Ci dłonie? Jak bardzo byłaś onieśmielona, gdy przyciągnąłem Cię do siebie i położyłem dłoń na Twoich plecach? Nie masz pojęcia z jakim trudem przychodziło mi trzymanie w ryzach czułości, która ogarniała mnie coraz bardziej im dłużej na Ciebie patrzyłem. Wszystkie „pierwsze razy” z Tobą były najwspanialsze w moim życiu. Myślę o „pierwszych razach”, 701
które chciałbym jeszcze z Tobą przeżyć, a być może nigdy one nie nastąpią. Pierwsza prawdziwa randka, pierwszy wschód i zachód słońca, pierwsza wspólna noc i wspólny poranek, pierwsze „kocham Cię” wypowiedziane prosto w Twoje usta, pierwszy rodzinny obiad, pierwsze wakacje razem... Nie da się być wobec Ciebie obojętnym. Uzależniasz. Ciągle jest mi Ciebie mało. Marzę o chwili, kiedy będę mógł powiedzieć Ci bez ogródek co czuję i jak bardzo Cię potrzebuję. Czekam na moment, kiedy nie będę musiał powstrzymywać się przed okazywaniem Ci tej miłości, która mnie przepełnia i która pozwala mi mieć nadzieję, że być może, pewnego dnia będziesz moja. Wylałem przed Tobą całe moje serce. Nigdy nie sądziłem, że będę potrafił być z kimś tak szczery jak z Tobą. Wiesz już teraz dokładnie co myślę i czuję i nawet jeśli nigdy nie będziemy razem, to chciałbym, żebyś zawsze pamiętała, że nie ma na świecie osoby, którą kochałbym bardziej niż Ciebie. Mam nadzieję, że w końcu przestanę być tchórzem i zawalczę o Ciebie tak jak na to zasługujesz. Na zawsze Twój Brandon 702
PS. Jest jeszcze jedna rzecz, o której chciałbym, żebyś wiedziała. Jestem pewien, że nie będziesz tego pamiętać, zresztą nie byłabyś w stanie. Miałaś zaledwie trzy lata, kiedy przeprowadziłem się z rodzicami na Garden Avenue 5250. Mieszkałaś wtedy dom wcześniej pod 5249. Nie potrafię nawet policzyć ile razy przychodziłem z mamą do waszego domu. Miałem wtedy siedem lat i zgrywałem poważnego „faceta”, więc nikt nie zmusiłby mnie do przyznania się, że lubiłem huśtać się z Tobą na wielkiej drewnianej ławce stojącej w waszym ogrodzie. Pamiętam to do dzisiaj. A Ty zawsze dziwiłaś się dlaczego od początku tak dobrze się dogadywaliśmy. Niepotrzebnie. Nie ma w tym nic dziwnego. Znamy się od lat, Jane.
703
R O Z D Z I A Ł 8 4. Kochał mnie _______________________________________
Ostatni raz płakałam tak bardzo, gdy powiedziałam Brandonowi, że go kocham. I nienawidzę. Teraz przyciskałam list do piersi i dosłownie wyłam. To musiało mi się śnić. To nie mogła być prawda. On naprawdę mnie kochał! I leżał w śpiączce. I mógł nigdy się nie obudzić! Musiałam wrócić do Chicago! Natychmiast! Dlaczego ja w ogóle wyjechałam? Boże, co jeśli się nie obudzi? Czułam, że już dłużej tego nie zniosę.
704
Wszystko działo się zbyt szybko. Łzy przysłaniały mi wszystko. Czułam bezdenną rozpacz, tak wielką, że żadne słowa nie byłyby w stanie jej opisać. Do tej pory wydawało mi się, że wiem co to znaczy cierpieć. Teraz zdałam sobie sprawę, jak bardzo się myliłam. Moje wcześniejsze przeżycia w porównaniu z obecnymi były niczym. Wiadomość, która powinna mnie uskrzydlić, w tej sytuacji była jak mój cichy morderca, który wbijał nóż coraz głębiej, tak mocno, że prawie nie mogłam oddychać. Myślałam, że poczuję ulgę. Sądziłam, że świadomość jak bardzo Brandon mnie kocha doda mi sił i jakoś przetrwam nadchodzący okres. I gdybym miała pewność, że czeka tam na mnie, pewnie jakoś dałabym radę. Ale kiedy zdałam sobie sprawę, że być może właśnie w tej chwili umiera, a mnie przy nim nie ma, poczułam że biegnę prosto w kierunku przepaści. Zapędzona na skraj obłędu byłam zdolna do wszystkiego. Zdałam sobie sprawę, że przez wiele, wiele dni czuliśmy do siebie to samo, ale żadne z nas nie miało odwagi się do tego przyznać. Kochał mnie, gdy ja krzyczałam, że go nienawidzę. Kochał mnie, gdy zaręczał się z Amber, gdy tańczył ze mną na QM2, gdy mnie całował i gdy miliony razy przepraszał mnie za swoją dziewczynę. Kochał mnie, wtedy gdy miałam wypadek i leżałam w szpitalu. Kochał mnie we wszystkie te okropne dni, które przepłakałam, bo wmawiałam sobie, że nigdy nie poczuje tego, co ja. 705
Nawet nie zauważyłam, kiedy znalazł się przy mnie strażak, z którym wcześniej rozmawiałam. Wyraźnie speszył się, kiedy zobaczył w jakim jestem stanie. Naciągnęłam rękawy bluzy i zaczęłam nerwowo ocierać twarz, mimo że łzy dalej płynęły z moich oczu. Momentalnie się uspokoiłam, nie chcąc wystraszyć mężczyzny jeszcze bardziej. — Wszystko w porządku? — zapytał z powątpiewaniem, jakby zastanawiał się, czy za chwilę z moich oczu znów nie trysną dwie wielkie fontanny. — Tak, przepraszam. Udało się panu czegoś dowiedzieć? — zapytałam „płaczliwym” głosem. Raz za razem pociągałam nosem, mając nadzieję, że usłyszę jakieś dobre wieści. On mnie kocha. Kocha. — Tak. Przepraszam, że to tak długo trwało, ale najpierw nie mogłem przekonać pielęgniarek, żeby udostępniły mi tą listę, a później nie mogliśmy jej znaleźć. Proszę zobaczyć. Jeśli profesor jest gdzieś tutaj albo został przewieziony do szpitala, to powinien na niej być. Mężczyzna podał mi czterostronicową listę. Obróciłam się w stronę światła, żeby lepiej widzieć. Czytałam uważnie, tym bardziej, że nazwiska nie były posegregowane alfabetycznie. W połowie listy zaczęłam się niepokoić. Przeglądając trzecią stronę wyobrażałam sobie już najgorsze rzeczy. A gdy nie znalazłam go na czwartej... Podniosłam wzrok na mężczyznę. — A co jeśli nie jest wpisany na tę listę? — zapytałam, 706
mając nadzieję, że nie usłyszę tego, co mi się zdawało, że usłyszę. — Bardzo mi przykro. Ale proszę się jeszcze nie zamartwiać. Panuje tu chaos. Całkiem możliwe, że profesorowi nic nie jest, a nie został wpisany na listę przez przypadek — odrzekł zakłopotany. — Proszę wybaczyć, ale chyba sam pan w to nie wierzy — powiedziałam powstrzymując kolejny wybuch płaczu. Połykałam kolejne łzy, próbując zachować resztki godności. Do dnia dzisiejszego śmierć była dla mnie czymś niemalże abstrakcyjnym. Teraz, gdy otaczała mnie z każdej strony, nie miałam pojęcia jak sobie z nią poradzić. Powiedzieć, że miałam dosyć i marzyłam o ucieczce to za mało. Po raz pierwszy od bardzo dawna moje pragnienia zgadzały się z tym, co chyba powinnam była zrobić w zaistniałych okolicznościach. I choć naprawdę odczuwałam ogromny żal na myśl o ludzkiej tragedii, której stałam się częścią, czy tego chciałam czy nie, to na pierwszym miejscu mojej listy priorytetów znajdowała się tylko jedna osoba. Nic tu po mnie. Nie mogłam zrobić nic więcej, choćbym bardzo tego chciała. Chciałam, ale nie miałam już siły. Miałam nadzieję, że tam do góry zostanie mi to przebaczone. Oddałam listę strażakowi, a on odwrócił się na pięcie i chciał odejść, ale zdążyłam chwycić jego kurtkę. Obrócił się zaskoczony. Kocha mnie. Kocha. 707
— Proszę zaczekać. Muszę wrócić do Chicago. To naprawdę ważne — wbiłam w strażaka błagalne spojrzenie. — Przykro mi bardzo, ale utknęliśmy tutaj na jakiś czas. Nie mogę pani pomóc — odpowiedział i znów chciał odejść. Po moim trupie! — Kiedy odlatuje kolejny transport z rannymi? Odwrócił się i spojrzał na mnie zaskoczony. Chyba nie spodziewał się, że będę nalegać. Ale nie wiedział, że dla Brandona byłam gotowa zrobić wszystko. Wrócę do domu. Teraz. Zaraz. Nikt nie wmówi mi, że tu utknęłam. Mężczyzna mierzył mnie jeszcze przez chwilę. Wbijałam w niego ostre spojrzenie. Obcowanie z Amber jednak na coś mi się przydało. — Helikopter startuje za kwadrans. Zabiorą panią do szpitala Świętego Antoniego w Oklahoma City. Dalej będzie musiała pani radzić sobie sama. — Tyle mi wystarczy — odpowiedziałam zadowolona. — W takim razie powiadomię pilota. Nie bałam się. Znałam miasto jak własną kieszeń. Wychowałam się tam. Zaledwie parę minut drogi od szpitala znajdował się dworzec kolejowy. Zdawałam sobie sprawę, że mimo wszystko dostanie się do Chicago może potrwać kilka razy dłużej niż normalnie. Wiele osób będzie chciało dostać się w rejon katastrofy, a to spowoduje spore opóźnienia. Próbowałam oszacować, ile czasu zajmie mi podróż powrotna, ale szybko pogubiłam się 708
w obliczeniach. Kiedy obserwowałam jak płozy helikoptera odrywają się od ziemi, potrafiłam myśleć tylko o tym, że muszę dotrzeć do Chicago, zanim będzie za późno.
709
R O Z D Z I A Ł 8 5. Wszystko dobrze się skończy _______________________________________
Biegłam w stronę szpitala jak wariatka myśląc tylko o jednym. Pędziłam, jakby od tego zależało moje życie. Bądźmy szczerzy – zależało. Nie zważałam już na nic – ani na mój świszczący oddech ani na pieczenie w płucach, które paliły mnie żywym ogniem ani na serce, które od dawna protestowało i chciało wreszcie odrobiny spokoju. Nie miałam już siły, ale wbrew wszelkim prawom natury wciąż biegłam. Odpocznę, kiedy go zobaczę. Żywego. Wparowałam do przestronnego holu i od razu potrąciłam jakiegoś lekarza. Papiery wyleciały mu z dłoni i rozsypały się
710
po całej podłodze. W pośpiechu wykrzyczałam przeprosiny, ale nie zatrzymałam się nawet na sekundę. Zignorowałam karcące spojrzenia mówiące mi, że nie zachowuję się odpowiednio. Miałam to gdzieś. Dobiegłam do windy. Nerwowo przyciskałam guzik, jakby to mogło coś zmienić i ją przyśpieszyć. Mijały sekundy, a ona nie nadjeżdżała. Byłam zbyt niecierpliwa. Ze złością uderzyłam pięścią ścianę i pobiegłam w stronę klatki schodowej. Rozpoczęłam morderczy bieg. Nogi odmawiały mi już posłuszeństwa. Zaczęłam żałować, że jednak nie poczekałam na windę. Gdy obraz przed moimi oczami nagle zrobił się czarny, musiałam zwolnić. Warknęłam wściekle, bo nie miałam wystarczająco dużo siły. Nie tyle ile potrzebowałam. Łapczywie łapałam powietrze i próbowałam nie zemdleć. Wydawało mi się, że dotarcie na piąte piętro zajęło mi całe wieki. Wybiegłam na korytarz, ale zwolniłam widząc ostre spojrzenia pielęgniarek. Cokolwiek by się nie działo, bieganie po oddziale nie należało do dobrych pomysłów, no chyba że było się lekarzem. Szłam najszybciej jak tylko potrafiłam. Mijałam kolejne pokoje zastanawiając się, po cholerę wybudowali takie długie korytarze. Jeszcze tylko kawałek. Dwieście siedemdziesiąt pięć... 711
Sześć.... Siedem... Jest! Dwieście siedemdziesiąt osiem. Drzwi były zamknięte. Już miałam wparować do pokoju, ale nie wiedzieć czemu, moja dłoń zawisła nad klamką. Odruchowo wygładziłam włosy i poprawiłam przekrzywioną czarną bluzkę. Tak na wszelki wypadek. Chociaż tak właściwie, to nie wiem czego ja się spodziewałam. Nerwowo podciągałam długie rękawy. Co rusz miałam wrażenie, że moje serce albo wyskoczy mi przez gardło albo zaraz zatrzyma się zupełnie. Spokojnie. Tylko spokojnie. Nic się nie stało. Na pewno tam jest. Zapukałam. Cisza. Uchyliłam lekko drzwi, ale wciąż nie wchodziłam do środka. Nagle naszły mnie wątpliwości. Co jeśli go tam nie będzie? Wstrzymałam oddech, zamknęłam oczy i pchnęłam lekko drzwi. Zaskrzypiały cicho. Gdy wypuściłam powietrze i znów otworzyłam oczy zobaczyłam to, czego obawiałam się najbardziej. Tłukłam się pociągiem przez prawie trzy dni tylko po to, by zobaczyć, że 712
mój najgorszy koszmar, który przepędzałam przez ostatnie godziny stał się rzeczywistością. Jak zahipnotyzowana weszłam do środka i zamknęłam za sobą drzwi nadal nie wierząc, że to dzieje się naprawdę. Znając moje zdolności do śnienia na jawie to mogło mi się tylko wydawać, ale jedno uszczypnięcie przekonało mnie, że to nie sen. Pokój „pachniał sterylnością”. Puste, zasłane łóżko, wyglądało tak, jakby nikt nigdy w nim nie leżał. Pościel wydawała się być świeża, a na stoliku nocnym nie leżało nic. Podbiegłam do niego i otworzyłam górną szufladę. Ani śladu po pierścionku zaręczynowym Amber. Nie. To się nie działo naprawdę. To przecież niemożliwe. Musiało być jakieś inne wytłumaczenie tego, że w sali nie było nawet śladu Brandona. Mogli go przenieść do innej sali, na inny oddział. Ale żyje! Na pewno! Powiedzieliby mi wcześniej, gdyby było inaczej. Opadłam na brzeg łóżka, marszcząc nienagannie wygładzoną powierzchnię kołdry. Oddychaj. Wszystko jest w porządku. Musi być inne wyjaśnienie. Musi... Pójdę zaraz do pielęgniarki i wszystkiego się dowiem. Ze 713
spokojem i z uśmiechem na twarzy powie mi, że wszystko jest dobrze, że z Brandonem jest coraz lepiej, może nawet, że się obudził i przenieśli go na inną salę. Wejdę do niego i wszystko dobrze się skończy. Wszystko dobrze się skończy. Wstałam z łóżka i w tej samej chwili usłyszałam skrzypienie otwieranych drzwi. Znieruchomiałam. Miałam wrażenie, że mój głośny oddech słychać na całym oddziale. To co usłyszałam potem, sprawiło, że musiałam mocno przytrzymać się białej ramy łóżka, bo poczułam się, jakbym miała zaraz zemdleć.
714
R O Z D Z I A Ł 8 6. Tak, jak to sobie wymarzyłam _______________________________________
— Francessca i tak wiem, że jestem twoim ulubionym pacjentem! Do moich uszu natychmiast dobiegło głośne, pretensjonalne szczebiotanie, roznoszące się echem po korytarzu. Nie wiem, co powiedziała „Francessca”, ale Brandon cicho się zaśmiał słysząc jej słowa. Zaśmiał się tak, jak zawsze śmiał się ze mnie i z moich żartów. — Ojejku! Wiesz, że tylko ty potrafisz perfekcyjnie robić zastrzyki, więc już nie dąsaj się tak! Już nie wiedziałam co dzieje się naprawdę, a co jest tylko
715
wytworem mojej wyobraźni. Głos Brandona długo odbijał się echem w mojej głowie. Tak po prostu, jak gdyby nigdy nic, żartował sobie z pielęgniarką. Nie tęsknił za mną? Nie martwił się? Zaciskałam ręce na ramie łóżka tak mocno, że aż bolało. Obrócił głowę w moją stronę w tej samej chwili, w której zamknął drzwi. Uśmiech natychmiast znikł z jego twarzy, tak jakby nie ucieszył się na mój widok, co trochę mnie zabolało. Nie spodziewałam się ciepłego powitania po tym, jak powiedziałam mu, że go nienawidzę, ale mimo wszystko zabolało. Wciąż nie wierzyłam własnym oczom. Kiedy wyjeżdżałam był nieprzytomny, zmarniały, podłączony chyba do wszystkich możliwych urządzeń i wyglądał bardziej jak figura woskowa, niż jak człowiek. A teraz? Stał przede mną o własnych siłach. Połowa jego ręki nadal tkwiła w gipsie, ale rana na głowie już prawie zdążyła się zagoić, a i wszystko inne wydawało się być w porządku. Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji. Nie potrafiłam stwierdzić, czy jest zły, czy wesoły i co najważniejsze, czy wybaczył mi słowa, których tak bardzo żałowałam. Przez chwilę mierzyliśmy się spojrzeniami, tak jakbyśmy wiedzieli się po raz pierwszy w życiu. Z tą tylko małą różnicą, że gdy zobaczyłam go pierwszy raz, jego spojrzenie nie cięło mojego serca jak żyleta. Miałam dziwne wrażenie, że tym 716
razem Brandon nie odezwie się pierwszy. — Cześć — powiedziałam nieśmiało. Nie odpowiedział. Właściwie moje przywitanie nie wywołało u niego żadnej reakcji, co dosłownie mnie przeraziło. Dlaczego był taki chłodny? Co zrobiłam nie tak? — Kiedy ty... — Zaraz po twoim wyjeździe — przerwał mi oschle. Momentalnie zachciało mi się płakać. — Phil powiedział mi, że obudziłem się zaraz po tym, jak wyszłaś na samolot. Powiedział też, że pod żadnym pozorem nie powinnaś o tym wiedzieć, bo natychmiast byś wróciła. Widziałem w telewizji, co się stało. To musiało być dla ciebie straszne. Przypatrywał mi się uważnie. Po raz pierwszy w życiu jego wzrok wydał mi się ostry. Jego oczom brakowało ciepła, które ogrzewało mnie za każdym razem, gdy na mnie patrzył. Ale może sama sobie na to zasłużyłam? Odwróciłam spojrzenie i zaczęłam wpatrywać się w zbielałe kostki moich dłoni. — Było strasznie. Trochę. Zdecydowanie bardziej niż trochę. Ale obecnie jeszcze bardziej przerażające było to, że czułam się, jakbym rozmawiała z zupełnie innym człowiekiem. Obcym człowiekiem. — Słuchaj, nie wiem czy to odpowiedni moment — zaczęłam cicho, próbując wymyślić najbardziej szczere 717
przeprosiny na jakie tylko mogłam się zdobyć, ale nie dokończyłam, bo Brandon raptownie mi przerwał. Jego podniesiony głos sprawił, że aż podskoczyłam. — Nie, to ty posłuchaj! Bardzo starałam się powstrzymać, ale nie mogłam. Wydarzenia z ostatnich tygodni sprawiły, że byłam u kresu wytrzymałości i panowanie nad emocjami zdawało się przekraczać moje siły. Pierwsze łzy spłynęły po moich policzkach. Szybko je otarłam, próbując nie rozkleić się kompletnie, ale czułam, że nie idzie mi zbyt dobrze. Pierwszy raz w życiu Brandon zwrócił się do mnie podniesionym głosem. Nie sądziłam, że to będzie tak ciężkie do zniesienia. Nie dzisiaj. Ze spuszczoną głową wpatrywałam się uparcie w moje buty. Byłam niemalże przekonana, że Brandon zaraz uświadomi mi, że nie nie jesteśmy już przyjaciółmi, że nie chce mnie już więcej znać i mam zniknąć z jego życia. — Nigdy więcej — akcentował wyraźnie każde słowo — nie pisz do mnie, że „patrzysz na mnie z góry”. Raptownie podniosłam wzrok na niego, bo wiedziałam, gdzie napisałam takie słowa. A Phil będzie się musiał grubo tłumaczyć. — Nie waż się nawet mówić, że więcej się nie spotkamy, że odejdziesz, a już na pewno nie mów, że mam być szczęśliwy bez ciebie. To miał być jakiś żart? Nie, nie był. Wydawało mi się jednak, że w tej chwili to 718
Brandon stroi sobie ze mnie jakieś okrutne żarty. Przysięgam, że kiedy podszedł do mnie tak blisko, że dzieliło nas jedynie parę centymetrów, znów miałam ochotę uciec. Wzdrygnęłam się, kiedy ujął zdrową ręką mój podbródek i zmusił mnie, żebym na niego spojrzała. Byłam dosłownie sparaliżowana. Usta mi drżały, łzy ciekły ciurkiem, a serce waliło jak młotem. Nie mogłam uwierzyć w to, że w tym momencie chyba naprawdę się go bałam. Tłumaczyłam sobie, że to wina moich ostatnich przeżyć i że pod wpływem stresu po prostu wszystko wyolbrzymiam. — Nigdy więcej nie waż się pisać, że mam być szczęśliwy bez ciebie — powtórzył szeptem, a jego wzrok w jednej chwili złagodniał. — Nie mów, że nie wierzysz w to, że mógłbym cię kochać. Bo ja nie wiem, jak bym nie mógł. Brandon delikatnie ocierał łzy z moich policzków, a ja nadal drżałam. — Wystraszyłem cię — stwierdził cicho, jakby ze smutkiem. Od razu pokręciłam przecząco głową, jednak chyba mi nie uwierzył. — Przepraszam, Jane. Przepraszam. Chciał cofnąć dłoń. Byłam szybsza. Złapałam ją i mocno ścisnęłam. Spojrzał na mnie zaskoczony. — Myślisz, że tylko ja napisałam głupoty? — wydusiłam z siebie słabym głosem, próbując się uśmiechnąć. 719
Mina Brandona mówiła sama za siebie. Nie trudno było się domyśleć, że jemu również Phil nie powiedział, że dał mi list. — Nie jesteś tchórzem. Nigdy nim nie byłeś. I nie wybaczyłam ci, bo nie miałam czego. Chcesz, żebym była szczęśliwa, nawet jeśli to nie będzie z tobą? To niemożliwe. Tak się nie da. Albo będę szczęśliwa z tobą albo wcale. Odetchnęłam z ulgą, gdy w końcu zobaczyłam na jego twarzy wyraz ulgi i nikły uśmiech. Jego oczy się rozpogodziły, a zmarszczki na czole znikły. Przysiadł na brzegu łóżka, a ja od razu się zaniepokoiłam, jak to ja. — Co się dzieje? Wszystko w porządku? Dobrze się czujesz? — zaczęłam pytać zmartwiona, ale jego to wyraźnie rozbawiło. — Co się dzieje? W końcu wiem co naprawdę czujesz. Czy wszystko jest w porządku? Jest, bo ty tu jesteś. Czuję się dobrze, bo stoisz przede mną i wreszcie jestem spokojny, bo wiem, że żyjesz i nic ci nie jest. Rozanieliłam się kompletnie. Żadne słowa nie potrafiły opisać mojej radości z faktu, że nie muszę już udawać i ukrywać moich uczuć. Wreszcie wszystko się wyjaśniło. Wreszcie mogłam wykrzyczeć całemu światu jak bardzo go kocham. Brandon delikatnie pociągnął mnie w swoją stronę, przez co od razu znalazłam się na jego kolanach. Nasze oczy znajdowały się teraz na tej samej wysokości. 720
Nie chciałam stracić ani jednej sekundy tej chwili. Bałam się nawet mrugnąć, w obawie, że przegapię coś wspaniałego, na co czekałam od tak dawna. Poczułam się jakby wręczono mi prezent, ale nie bardzo wiedziałam, czy najpierw wolę nacieszyć się jego widokiem, czy może chcę go już rozpakować. Aż do tej pory nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo tęskniłam za Brandonem. Jak bardzo brakowało mi jego oczu, głosu, ciepła i dotyku. Jak bardzo tęskniłam za jego żartami i za rozmowami z nim. Jak bardzo tęskniłam za tym, że po prostu był. Moje serce tłukło się jak ptak w klatce, gdy próbowałam poprosić o coś, co jednocześnie mnie podniecało i zawstydzało. Wkraczałam na nieodkryty ląd. Nasz pierwszy pocałunek był jak spacer po plaży. Teraz mogłam zapuścić się głębiej, ale nie byłam do końca pewna, co mnie tam spotka. Jednak chęć przeżycia niesamowitej przygody była silniejsza, niż obawy przed nieznanym. — Pocałuj mnie — powiedziałam lekko speszona, czerwieniąc się jednocześnie. — Tak jak wtedy. Brandon, w przeciwieństwie do mnie, nie wydawał się być ani trochę zakłopotany. Nie odpowiedział, ale kącik jego ust uniósł się nieznacznie, tworząc coś na kształt uśmiechu. W jego wzroku nie dostrzegałam tylu emocji, co za pierwszym razem. Choć wyglądał na całkiem opanowanego, to jednocześnie wydawał się być dziwnie podekscytowany, tak 721
samo jak ja. Nie wiedziałam, na co właściwie czekamy, ale Brandon najwyraźniej nie zamierzał się śpieszyć. Każda kolejna chwila spędzona na oczekiwaniu, wydawała mi się zmarnowana. Zaczynałam się niecierpliwić. Czułam twardy gips wgniatający się w moje plecy, gdy coraz mocniej przyciskał mnie do siebie, ale rzeczy, które w międzyczasie wyczyniał drugą ręką sprawiały, że nie zwracałam na to uwagi. Jego dłoń wędrowała po moim ramieniu, talii i plecach przyprawiając mnie o ciarki. Wstrzymałam oddech, kiedy w końcu powoli nachylił się w moją stronę. Kiedy nasze usta dzieliły dosłownie milimetry, nagle „rozmyślił się” i musnął ustami skórę koło moich ust. Właściwie nie zrobił nic, ale tą jedną pieszczotą doprowadził mnie na skraj wytrzymałości. Igrał sobie ze mną przesuwając się w stronę policzka, a potem niżej, na szyję. Przez cały czas nie robił nic więcej, oprócz dotykania mnie ustami. Odruchowo zamknęłam oczy, próbując zignorować hałasy dochodzące z korytarza i gałąź drzewa stukającą w okno. Wrzosowe ściany nagle znikły, a mdły szpitalny zapach gdzieś się ulotnił. Przestało docierać do mnie, gdzie jestem i że ktoś może nas w każdej chwili przyłapać. Jego wargi znów wędrowały ku górze. Po chwili znów były tuż obok moich i gdy już myślałam, że to wreszcie ten moment, znów się rozczarowałam. Nie udało mi się powstrzymać sfrustrowanego jęku, na który Brandon zareagował cichym 722
śmiechem. Na wpół przytomna otworzyłam oczy. — Ciebie to bawi? — wyszeptałam prosto do jego ucha, na co on znów się zaśmiał. — Nie mam pojęcia o co ci chodzi — wymruczał, ukrywając twarz w moich włosach. Objęłam go z całych sił, próbując sobie udowodnić, że wreszcie naprawdę jest mój. Próbowałam uwierzyć, że to dzieje się naprawdę, że nie śnię na jawie, że nie muszę już zadowalać się tylko odległymi marzeniami, które nawet nie umywały się do rzeczywistości. Ta chwila była warta każdej przeżytej przeze mnie sekundy cierpienia, bólu i tęsknoty. Jeżeli to był jedyny sposób na to, by dojść do momentu, w którym znajdowałam się teraz, to nie żałowałam niczego. — Jane? — Mhm — tylko tyle mogłam z siebie wydobyć, bo całą moją uwagę absorbowały jego palce kreślące na moim karku najróżniejsze wzory. Moja silna wola w starciu z Brandonem nie miała żadnych szans. Mimo to wyprostowałam się nieco, by móc znów spojrzeć w jego oczy. I wtedy to zobaczyłam. Desperację i niepewność. Niedowierzanie. Pasję. — Powiedz to — zażądał nagle mocno zniecierpliwiony. Wpatrywał się we mnie, a rozszerzone źrenice z każdą chwilą pochłaniały mnie coraz bardziej. Jego klatka piersiowa unosiła się i opadała znacznie szybciej, niż jeszcze przed 723
chwilą. Jego wzrok z sekundy na sekundę stawał się coraz bardziej błagalny. Dotarło do mnie, że on chyba również wciąż nie dowierza i potrzebuje jakiegoś dowodu, który upewni go, że to nie sen. Dotknęłam dłonią jego policzka. Zamknął oczy i uśmiechnął się leniwie, ale natychmiast spoważniał, gdy przeciągnęłam kciukiem po jego dolnej wardze. Miałam wrażenie, że już ledwo nad sobą panuje, ale wciąż próbuje się opanować. Zbliżyłam usta do jego warg. Mógł mnie pocałować w każdej chwili, gdyby tylko tego chciał. Testowałam jego wytrzymałość. Byłam ciekawa jak długo będzie w stanie się powstrzymać. Podniosłam oczy i przekonałam się, że jest na skraju obłędu. Tak samo jak ja. Napięcie między nami stawało się wręcz niebezpieczne. Jedna iskra mogła wysadzić wszystko w powietrze. — Kocham cię. Kocham cię, ale zrób to wreszcie do cholery — powiedziałam zaciskając dłonie na jego koszulce. Wciągnęłam głośno powietrze, gdy jego usta wreszcie wylądowały na moich. — Glimmy! Glimmy! Glimmy! Co jest...? Szybko odskoczyliśmy od siebie, nie do końca wiedząc co się właściwie dzieje. Przynajmniej ja nie wiedziałam, co się dzieje. Brandon miał jakiś cudowny dar, który pozwalał mu doprowadzać się do porządku o wiele szybciej niż mi. — Glimmy! Pan Morrison pokazał mi sztuczkę ze 724
znikającą monetą. Musisz to zobaczyć! Chodź, chodź, chodź! — Lilly, nie krzycz tak! Tu leżą chorzy ludzie. Odwróciłam gwałtownie głowę, tylko po to by zobaczyć, że Lilly wpatruje się w nas z otwartą buzią, a i Rosaline próbuje zrozumieć, co ja robię w Chicago, chociaż miałam być w Dallas i dlaczego u diaska siedzę na kolanach jej syna. Gdy zdałam sobie sprawę, że nadal jestem praktycznie uwieszona na Brandonie, zerwałam się, jakby się paliło, ale nie spodziewałam się, że moje nogi będą kompletnie bezwładne. Chociaż w sumie nie powinnam się dziwić... Zachwiałam się co najmniej kilka razy, zanim udało mi się odzyskać równowagę, ale nawet wtedy rzucało mnie na boki, jakbym dopiero co uczyła się chodzić. Żenujące. Spojrzałam na miny Lilly, Rose i Brandona. Ta pierwsza zaczęła chichotać jak nakręcona. Rose zrobiła głupią minę, bo chyba zdała sobie sprawę, co tu się działo przed jej przyjściem. A Brandon? Zero skrępowania. Ludzie, co ze mną jest nie tak? Chcąc wreszcie opuścić wymowną kurtynę milczenia na to, co przed chwilą się tu wydarzyło, doszłam do wniosku, że najlepiej będzie udawać, że właściwie nie wydarzyło się nic. — Cześć — powiedziałam głupkowato zawstydzonym tonem, próbując ratować niezręczną sytuację. Lilly, znacznie szybciej niż jej mama, zapomniała o szokujących obrazach, które przed chwilą wdarły się do jej maleńkiej główki, i rzuciła mi się na szyję, prawie zwalając 725
mnie z nóg. Skąd miała w sobie tyle energii – nie miałam pojęcia. — Dzień dobry, Jane — Rose również zaczęła się zachowywać, jak gdyby nigdy nic, choć chyba nadal czuła się skrępowana. — Kiedy wróciłaś? — zapytała ściskając mnie lekko na powitanie. — Martwiliśmy się o ciebie. Nie sądziliśmy, że uda ci się wrócić tak szybko. Phil mówił, że możesz utknąć tam nawet na kilka tygodni. — Wróciłam dosłownie przed chwilą. Też myślałam, że zostanę dłużej, ale pewne...okoliczności zmusiły mnie do szybszego powrotu — zarumieniłam się, przypominając sobie list Brandona i rzeczy, które tam napisał, a które pewnie przyprawiłyby Rose o zawroty głowy. Brandon parsknął słysząc o „pewnych okolicznościach”, a ja od razu rzuciłam mu karcące spojrzenie. Już wystarczająco skompromitowałam się przed jego mamą, na której opinii bardzo mi zależało. — Musisz koniecznie przyjść któregoś dnia na kawę i nam o wszystkim opowiedzieć, prawda Lilly? Spojrzałam z uśmiechem na dziewczynkę, która z zapałem kiwała głową i już wymieniała mi całą listę rzeczy, które koniecznie muszę z nią zrobić, kiedy tylko przyjdę. — No to jesteśmy umówione — uśmiechnęłam się. — Lilly, a ty przypadkiem nie miałaś dzisiaj wizyty u dentysty? — Brandon spojrzał na dziewczynkę uważnie, mrużąc oczy i głęboko się nad czymś zastanawiając. 726
— Dopiero za tydzień — odparła zdziwiona. Rose wyglądała, jakby nagle ją coś oświeciło. — Twój brat ma rację. Całkiem o tym zapomniałam. Chodź, może jeszcze zdążymy — powiedziała, nagle bardzo się spiesząc i ciągnąc dziewczynkę za rękę. — Mamo! — zaprotestowała. — Przecież dzisiaj rano sama sprawdzałaś i mówiłaś, że idziemy za tydzień. — Ale nie do tego dentysty. Dzisiaj...musimy iść do innego — Rose przekonywała Lilly, ale ona chyba nie dała się nabrać, bo pokręciła śmiesznie głową, jakby pomyślała, że jej mama zwariowała. Zdążyła nam jeszcze pokiwać, zanim została na siłę wyciągnięta z sali. Ukryłam twarz w dłoniach, ciągle stojąc w tym samym miejscu. — O Boże! Ja chyba śnię. Widziałeś jej minę? — zapytałam zrozpaczona. Brandon podszedł do mnie. Jego wyraźnie to bawiło. Objął mnie i znów do siebie przyciągnął. — Nie przejmuj się. Po prostu nie jest do tego przyzwyczajona — uspokajał mnie. — Z Amber nigdy nie było tak jak z tobą. Nigdy nie było tak cudownie — uśmiechnął się. — Cały czas boję się, że to tylko sen. — Ja też. Ale we śnie nie można zrobić tak — mówiąc to wspięłam się na palce i pocałowałam go tak, jak to sobie wymarzyłam od pierwszego dnia, gdy się spotkaliśmy.
727
728
P O D Z I Ę K O W AN I A
Moje podziękowania raczej nie będą należały do najdłuższych w historii. Niewiele osób wiedziało, że piszę, a ci którzy wiedzieli, raczej nie brali tego na poważnie. Tak naprawdę jedyną osobą, która wspierała mnie przez cały czas była moja przyjaciółka i jednocześnie współautorka Beautiful Lie – Katherine Parker. Jestem pewna, że bez jej zachęt nie doszłabym nawet do drugiego rozdziału. Spod jej klawiatury wyszły też jedne z najlepszych fragmentów książki, z którymi ja często nie mogłam sobie poradzić. Katherine zawsze podsuwała mi genialne pomysły i motywowała mnie, gdy brakowało mi weny. Zawsze bez znudzenia wysłuchiwała moich uwag i wątpliwości, czasami naprawdę dziwiłam się jakim cudem nie ma mnie jeszcze dosyć. Nigdy nie narzekała, że musi znów, po raz setny, przeczytać ten sam fragment, tylko dlatego że dodałam w nim jedno słowo i oczywiście to jedno słowo zmieniło dosłownie wszystko. Przez cały czas miała dla mnie anielską wręcz cierpliwość, nawet wtedy, gdy nie potrafiłam mówić o niczym innym jak o książce. Katherine, znam cię już bardzo dobrze i wiem, że i tak powiesz, że żadna w tym Twoja zasługa. Ale ja wiem swoje, więc nawet nie zaprzeczaj :)
729
730
BEAUTIFUL LIE
SPIS TREŚCI _______________________________________
R O Z D Z I A Ł 1. Porzucone nadzieje............................................8 R O Z D Z I A Ł 2. „Dobre dni”.....................................................15 R O Z D Z I A Ł 3. F5.....................................................................21 R O Z D Z I A Ł 4. Miasto Terroru................................................30 R O Z D Z I A Ł 5. Anioł................................................................39 R O Z D Z I A Ł 6. Przebudzenie...................................................48 R O Z D Z I A Ł 7. Nie przez przypadek........................................56 R O Z D Z I A Ł 8. Tajemnice........................................................65 R O Z D Z I A Ł 9. Story of my life...............................................72 R O Z D Z I A Ł 10. Frankenstorm.................................................86 R O Z D Z I A Ł 11. Zwariowany krasnal ogrodowy.....................92 R O Z D Z I A Ł 12. Kolejne tajemnice..........................................97 R O Z D Z I A Ł 13. Erin Boden..................................................107 R O Z D Z I A Ł 14. Pępek świata................................................115 R O Z D Z I A Ł 15. Skazana na samotność.................................128 R O Z D Z I A Ł 16. Pełen profesjonalizm...................................133 R O Z D Z I A Ł 17. W głębi duszy tacy sami.............................148 R O Z D Z I A Ł 18. Glimmer......................................................158 R O Z D Z I A Ł 19. Więcej niż sympatia....................................167 R O Z D Z I A Ł 20. Adonis.........................................................174 R O Z D Z I A Ł 21. Poza normą..................................................182 731
R O Z D Z I A Ł 22. Pole walki....................................................189 R O Z D Z I A Ł 23. Po wszystkim..............................................196 R O Z D Z I A Ł 24. Smile...........................................................204 R O Z D Z I A Ł 25. Myślenie zabija...........................................209 R O Z D Z I A Ł 26. Projekt.........................................................214 R O Z D Z I A Ł 27. Schematy.....................................................219 R O Z D Z I A Ł 28. Disnejowski książę......................................227 R O Z D Z I A Ł 29. Niespodzianka.............................................232 R O Z D Z I A Ł 30. „Za” i „przeciw”..........................................238 R O Z D Z I A Ł 31. Pogodowa sprawa........................................246 R O Z D Z I A Ł 32. Pilnuj tego jak oczka w głowie...................256 R O Z D Z I A Ł 33. Poradnik Gospodyni Domowej...................266 R O Z D Z I A Ł 34. Głupia krowa Jane.......................................277 R O Z D Z I A Ł 35. Jak przyjaciółka przyjaciela........................290 R O Z D Z I A Ł 36. Wybieram zamiatanie podłóg.....................303 R O Z D Z I A Ł 37. Promyk słońca.............................................315 R O Z D Z I A Ł 38. Księżniczka.................................................329 R O Z D Z I A Ł 39. To nigdy się nie uda....................................340 R O Z D Z I A Ł 40. Ironia...........................................................350 R O Z D Z I A Ł 41. Dwa dni temu nie odwróciłby wzroku........358 R O Z D Z I A Ł 42. Głupia i głupsza...........................................364 R O Z D Z I A Ł 43. Bellissima....................................................372 R O Z D Z I A Ł 44. Zapach luksusu............................................381 R O Z D Z I A Ł 45. Wirus...........................................................391 R O Z D Z I A Ł 46. A więc zapomnijmy....................................397 R O Z D Z I A Ł 47. Między młotem a kowadłem.......................402 732
R O Z D Z I A Ł 48. Nic nie dzieje się przez przypadek..............405 R O Z D Z I A Ł 49. Molto denerwujące......................................413 R O Z D Z I A Ł 50. Obiecałam mu.............................................425 R O Z D Z I A Ł 51. Samotne dusze.............................................435 R O Z D Z I A Ł 52. Luca ma zawsze rację..................................445 R O Z D Z I A Ł 53. Love me like you do....................................455 R O Z D Z I A Ł 54. Le Jazz Hot..................................................467 R O Z D Z I A Ł 55. Odbijany......................................................483 R O Z D Z I A Ł 56. Nasza piosenka............................................495 R O Z D Z I A Ł 57. Po sygnale zostaw wiadomość....................503 R O Z D Z I A Ł 58. Spadająca gwiazda......................................511 R O Z D Z I A Ł 59. Pożegnanie..................................................518 R O Z D Z I A Ł 60. On cię nigdy nie kochał...............................525 R O Z D Z I A Ł 61. To tylko serce..............................................535 R O Z D Z I A Ł 62. 1991.............................................................546 R O Z D Z I A Ł 63. Jestem przy tobie.........................................558 R O Z D Z I A Ł 64. Dallas przestanie istnieć..............................564 R O Z D Z I A Ł 65. On zrozumie................................................576 R O Z D Z I A Ł 66. Chicago cię zmieniło...................................582 R O Z D Z I A Ł 67. Znałam go na pamięć..................................592 R O Z D Z I A Ł 68. Twoja Jane..................................................596 R O Z D Z I A Ł 69. Wielki powietrzny potwór...........................605 R O Z D Z I A Ł 70. Nie przeginaj, Wagner................................609 R O Z D Z I A Ł 71. Nadzieja umiera ostatnia.............................616 R O Z D Z I A Ł 72. Śpij wygodnie z Wagnerem........................622 R O Z D Z I A Ł 73. Jeszcze mniej czasu.....................................631 733
R O Z D Z I A Ł 74. Miastu już nic nie pomoże..........................640 R O Z D Z I A Ł 75. To się musi skończyć..................................646 R O Z D Z I A Ł 76. Dzień testu...................................................654 R O Z D Z I A Ł 77. Godzina zero...............................................661 R O Z D Z I A Ł 78. Dwadzieścia centymetrów..........................672 R O Z D Z I A Ł 79. Domino........................................................677 R O Z D Z I A Ł 80. Książę..........................................................683 R O Z D Z I A Ł 81. Tommy........................................................688 R O Z D Z I A Ł 82. Najdroższa...................................................698 R O Z D Z I A Ł 83. Znamy się od lat..........................................707 R O Z D Z I A Ł 84. Kochał mnie................................................716 R O Z D Z I A Ł 85. Wszystko dobrze się skończy......................722 R O Z D Z I A Ł 86. Tak, jak to sobie wymarzyłam....................727 P O D Z I Ę K O W A N I A.........................................................729
734
735
GABRIELLA BROWN KATHERINE PARKER
[after storm]
BEAUTIFUL LIE
Copyright © 2016 by Gabriella Brown All rights reserved
736