CZĘŚĆTRZECIA Towarzyscy, ekstrawertyczni, mocno przywiązani do grupy i rodziny. Łatwo przystosowują się do sytuacji - skłonni do działania po linii na...
7 downloads
15 Views
1MB Size
CZĘŚĆ TRZECIA
Towarzyscy, ekstrawertyczni, mocno przywiązani do grupy i rodziny. Łatwo przystosowują się do sytuacji - skłonni do działania po linii najmniejszego oporu, nie są jednak leniwi fizycznie. Bardzo draŜliwi. Niechętnie przyjmują uwagi, a publiczna krytyka łatwo ich rani. Umysłowo leniwi, nie chowają urazy w pamięci. Kierują się bardziej instynktem i emocjami niŜ rozsądkiem. Wymagają stawiania ich wobec niezaprzeczalnych faktów, skłonni do eskapizmu... Kłamstwo przychodzi im łatwo. Mogą być jedynie kierowani, brak im własnej motywacji. Fragment z notatki Departamentu Wojny pt: „Pewne cechy charakterystyczne Murzynów, wpływające na sposób dowodzenia oddziałami kolorowych”.
D+35 11 lipca
J
oe Amos obudził się nagle i zobaczył nad sobą bladą twarz. - Wstawaj. Usiadł i przetarł oczy. - Co się stało, poruczniku? Garner poklepał go po ramieniu i pokazał gestem, aby poszedł za nim. Powietrze śmierdziało spalinami, a w namiocie - niemytymi ciałami kierowców. Spanie z tyloma męŜczyznami w jednym pomieszczeniu przypominało nurzanie się w odchodach. Gdyby nie pogoda, Joe Amos spałby pod gołym niebem. Ktoś powiedział, Ŝe norma deszczu w Normandii juŜ została przekroczona o półtorej. Ostatnie dwa dni dla odmiany okazały się suche i gorące, zupełnie jakby pogoda chciała zrekompensować wilgotność. Naciągnąwszy podkoszulek, wstał z pryczy i ruszył za Garnerem. Kiedy znaleźli się na zewnątrz, spytał: - Która jest godzina, poruczniku? - Piąta rano. Mam kilka spraw, które chciałem z tobą omówić.
12 - Jasne - odparł, spoglądając na trzy kartony Chesterfieldów. - To dla mnie? Garner nie uśmiechnął się. Zignorował pytanie, które uznał za głupie. - NaleŜą do majora Claya. Dziś o siódmej rano poprowadzisz grupę dziesięciu cięŜarówek w kierunku plaŜy UTAH. Zabierzecie kompanię powietrzno-desantową, która wyląduje rano na plaŜy. Zawieziecie ich do Cherbourga. - Jasne. Garner uniósł do góry karton z papierosami. Machnął nim przed nosem Joego Amosa, jakby był to zwitek banknotów. - Wygląda na to, Ŝe szkopski generał dowodzący obroną Cherbourga, koleś nazwiskiem von Schlieben, przygotował się na długie oblęŜenie. W podziemnych bunkrach Niemcy zgromadzili ogromne zapasy Ŝywności, wody i medykamentów. Oprócz tego skolekcjonowali najlepsze wina, szampany i brandy z całej Francji. Joe wrócił myślami do piwniczki markiza. Ciekawe jak duŜa musiała być ta niemiecka, skoro zmieściły się w niej zapasy dla trzydziestu tysięcy ludzi? Garner zniŜył głos i ciągnął dalej: - Von Schlieben bez zmruŜenia okiem porzucił miasto i port, obracając je w ruinę. Nie moŜe jednak zmusić się, aby porzucić zapasy dobrego wina. Major Clay ma do ciebie prośbę. - Garner znacząco potrząsnął kartonem papierosów. - Kiedy zatrzymasz się na chwilę w Cherbourgu, rozejrzyj się za winem i kup go tyle, ile dasz radę, co? Major powiedział, Ŝe dwie paczki moŜesz sobie zatrzymać. Co pan na to, sierŜancie? - Jasne, czemu nie?
13 - Oczywiście, jeśli ktokolwiek spyta, robi to pan na własną rękę. Oficjalnie major o niczym nie wie. Rozumiemy się? - A skąd niby wziąłem papierosy? - Od kogoś, kogo imienia nie pamiętasz. Tak jak ja. - Rozumiem - przytaknął Joe Amos, biorąc do ręki kartony. - Świetnie. Idź się prześpij, czeka cię długi dzień. - Poruczniku? Garner spojrzał na niego niecierpliwie. - Co? - Nie mam nic przeciwko tej robocie, ale chciałbym pana o coś prosić. Tak między nami... - Słucham. - Jest jakaś szansa, Ŝebym miał kurs do St. Lo? ZaleŜy mi na tym. Przez chwilę Garner chciał o coś spytać. Zmienił jednak zdanie, bowiem rozmawiał z Ŝołnierzem, któremu przed chwilą wcisnął do ręki trzy kartony papierosów, o wiele więcej niŜ którykolwiek z nich, nawet major, mógł legalnie posiadać. Skinął tylko w milczeniu głową, dobijając targu.
- Włączać silniki! SierŜant Joe Amos, prowadzący ten konwój, szedł wzdłuŜ rzędu cięŜarówek. Zakręcił ramieniem, jakby nadawał zamach korbie, i wspiął się do kabiny swojego samochodu. McGee przywitał go szerokim, pełnym dumy uśmiechem. CięŜarówki ruszyły i jadąc w ślad za nim, opuściły obóz. Choć rozbito go na trawiastej równinie, to niezliczone koła
14 i opony rozjeździły ją na błoto. Teraz, kiedy zaschło, kaŜdy samochód wzbijał tumany kurzu. Silnik „Jimmyego” terkotał z mocą, a za oknem zaczynał się ciepły, parny dzień. McGee zdawał się palić do pracy. Jego oddech pachniał kawą. Kiedy wyjechali na drogę, Ŝandarm skierował ich na szosę i ruszyli z kopyta. - McGee, zajrzyj do mojego plecaka. Chłopak skończył podwijać rękawy. Joe Amos znów nie mógł się nadziwić, jak bardzo umięśniony jest jego kompan. - A niech mnie diabli... - mruknął, rozsuwając ściągacz. - Skąd je wziąłeś? - Nie martw się o to. Otwórz karton. McGee nie drąŜył dalej tematu, tylko rozerwał opakowanie i podał Joemu Amosowi paczkę papierosów. Ten wsadził ją do kieszeni na piersi. - Weź sobie jedną, resztę wsadź do schowka. McGee zrobił, co mu kazano. Plecak z pozostałymi dwoma kartonami umieścił w niewielkiej przegródce. Joe Amos rozerwał zębami zamknięcie paczki z papierosami i wypluł papier przez okno. Ustami wyciągnął jeden z papierosów, zapalił go i zaciągnął się głęboko. Poczęstował McGee. - Nie palisz, co nie? - Nigdy nie miałem pieniędzy na fajki. Poza tym zawsze wolałem dać sobie w szyję. - No to czas spróbować - powiedział Joe i rzucił mu zapalniczkę. Kilka minut później McGee krztusił się i kasłał. Jego oczy zaszły łzami i z trudem przychodziło mu obserwowanie Joego Amosa, który palił, trzymając papierosa w ustach i nie odrywając rąk od kierownicy. McGee skończył
15 Chesterfielda, choć przypłacił to atakiem kaszlu. Joe Amos wyciągnął do niego rękę. - Oddaj je, zanim się zabijesz - powiedział z uśmiechem. - Nie, sierŜancie - bronił się McGee. - Dam sobie radę. Na plaŜy UTAH czekała na nich cała kompania powietrznodesantowa. Dwustu ludzi kłębiło się na plaŜy. Joe Amos uśmiechnął się, widząc, Ŝe spodnie mają wpuszczone w buty do skoków, choć drogę do Francji pokonali na pokładzie statku. Joe Amos zatrzymał samochód, tak jak reszta kierowców. Uśmiechnął się, widząc równą linię sformowaną przez cięŜarówki. Taki popis dyscypliny dobrze wpłynie na morale nowych Ŝołnierzy. PlaŜa UTAH nie ucierpiała w wyniku sztormu, tak jak to było w przypadku OMAHA. TakŜe jej zdobywanie nie było takim wysiłkiem, poniewaŜ Niemcy nie ufortyfikowali jej i nie bronili tak zaciekle. Wydmy były tutaj niŜsze i wspinaczka nie sprawiała tyle kłopotów. Ku swojemu zdziwieniu Joe Amos zobaczył Francuza w charakterystycznym dla mieszkańców Normandii berecie, jadącego na pięknym, karym koniu, który galopował przez linię przyboju. McGee uśmiechnął się, widząc zwierzę, i nie mogąc oderwać od niego wzroku, zapomniał o papierosie. Kiedy juŜ przestał wpatrywać się w jeźdźca i jego wierzchowca, zawołał wesołym tonem do Ŝołnierzy: - Witamy panów na pokładzie! Widzicie ten samochód? To kawał bohaterskiej historii. Joe Amos nie dosłyszał odpowiedzi Ŝołnierzy, wskakujących na pakę, ale kiedy McGee odwrócił się do niego, twarz miał posępną i ściągniętą grymasem złości. - Co się stało?
16 - Nic - odparł głucho. - Zawieźmy ich po prostu na miejsce i wyrzućmy. - Nie rozumiem. Ktoś ci coś powiedział? - NiewaŜne, sierŜancie. Do kaŜdego z samochodów wsiadło po dwudziestu spadochroniarzy. Ich buty do skoków spadochronowych stukały głośniej od obuwia innych Ŝołnierzy. KaŜdy z nich objuczony był sporym ekwipunkiem. Uzbrojeni byli w karabin, pistolet i przynajmniej trzy noŜe, a na ich wyposaŜenie składały się: saperka, zapasowa amunicja, koc, i wiele innych rzeczy. Wyglądali jak mieszanka Ŝołnierza z jucznym zwierzęciem. KaŜdy miał minę jak prawdziwy twardziel, choć Ŝaden nie powąchał jeszcze prochu. McGee, który nie brał czynnego udziału w walkach, był bardziej doświadczonym Ŝołnierzem niŜ oni, nie mówiąc juŜ o Joe Amosie, który zestrzelił niemiecki myśliwiec. W zadufaniu banda gówniarzy obraziła McGee, który po prostu chciał ich miło przywitać we Francji. Joe zacisnął zęby. - Daj mi papierosa. McGee podał mu paczkę. Kapitan dowodzący spadochroniarzami podszedł do okna kierowcy i spytał: - Cherbourg, prawda? - Tak. Joe Amos postanowił go sprowokować. Odpowiedział nonszalancko, trzymając papierosa w ustach. Kapitan spojrzał na niego, a Joe Amos odpowiedział równie hardym spojrzeniem, skierowanym prosto w jego oczy. - Odpowiada się: „tak jest „sir”. Joe Amos powolnym ruchem zdjął rękę z okna, skończył papierosa i cisnął go na piach. - Tak jest, sir.
17 Kapitan stał, czekając na przeprosiny, ale Joe Amos nie powiedział ani słowa więcej. Oficer najwyraźniej uznał, Ŝe sprowadził Murzyna do pionu i dodał władczym tonem: - No dobra, ruszajmy. Odwrócił się na pięcie, przeszedł na tył samochodu i wskoczył na pakę. Zaciągnął plandekę, podobnie jak w innych cięŜarówkach, i zajął miejsce. Joe Amos rzucił spojrzenie w lusterko, mierząc wzrokiem siedzących na ławkach spadochroniarzy. Wcisnął gaz i ruszył z kopyta z postanowieniem, Ŝe pasaŜerowie długo popamiętają tę podróŜ. Tłumik zawarczał, „Jimmy” ruszył do przodu. W porównaniu z ładunkiem, który zazwyczaj wozili, spadochroniarze waŜyli tyle co nic. Joe Amos powiódł konwój w stronę drogi. Siedział w milczeniu, podobnie jak McGee gotując się ze złości. Kiedy wyjechali na drogę, zajął pozycję za inną grupą pojazdów, która kierowała się na północ od plaŜy UTAH. - Droga dziś zatłoczona - stwierdził McGee. Joe Amos nie odpowiedział. Droga w kierunku Cherbourga zawsze była zatłoczona. Wszystkie trasy w Normandii roiły się od pojazdów. Od 6 lipca do Francji zostało przetransportowanych ponad milion dwieście pięćdziesiąt tysięcy Ŝołnierzy i sześćset tysięcy ton zapasów. Gdyby załadować to wszystko na jeden pociąg, miałby on trzysta dwadzieścia kilometrów długości. Wszystko to zmagazynowano na linii długości sześćdziesięciu czterech kilometrów, która kosztem Ŝycia tysięcy ludzi przesuwała się o kilkaset metrów dziennie. Joe Amos w zamyśleniu za bardzo zbliŜył się do wiozącego zaopatrzenie samochodu przed nim. Nagle wpadli na wybój i ich „Jimmy” podskoczył do góry. Któryś z Ŝołnierzy na pace stracił równowagę i próbował chwycić się
18 Ŝerdzi. Przebił przy tym płótno dachu, wpuszczając trochę światła do środka. - Cholera jasna, uwaŜaj, co robisz! Joe Amos spojrzał w lusterko. śołnierze siedzieli zbici w gromadę, a ich twarze, broń i ekwipunek zlewały się w jedną zielonkawą masę. Wyciągali twarze ku dziurze, przez którą do środka dostawało się świeŜe powietrze, czym przypominali Joemu Amosowi psy, czasami przepędzane w rodzinnym Danville. Joe Amos zdjął nogę z gazu i pozwolił, aby tylny zderzak cięŜarówki przed nim oddalił się trochę. Poranek stawał się coraz ładniejszy. Bez wojskowych pojazdów na horyzoncie, linii cięŜarówek, które ciągnęły się kilometrami, ruin domów i zgliszcz miast, moŜna by było uwierzyć, Ŝe znajdują się na spokojnej wsi. Powietrze było czyste, niebo błękitne. Pomimo tego Joe Amos nie potrafił się rozluźnić. Jak dorosły ignorujący natrętne dziecko, zignorował piękno otaczającej go okolicy i zaczął się zastanawiać. McGee wyczuł, Ŝe jego przełoŜony coś kombinuje. - Co jest? - Nic. Po prostu patrz. Kolumna przejechała przez Ste. Mere-Eglise i zwolniła tak bardzo, Ŝe jej prędkość spadła do poziomu zalecanego przez dowództwo sił amerykańskich w Normandii. Nieopodal miasta znajdowała się wieś Le Val. Niektóre z bomb które w noc poprzedzającą D-Day spaść miały na Ste. Mere-Eglise, nieco zniosło z celu i uderzyły w Le Val, praktycznie równając ją z ziemią. Saperzy nadal pracowali nad naprawieniem szkód, łatając zwłaszcza dziury w drogach. Logistycy zorganizowali objazd przez pola, który łączył się z główną drogą jakiś kilometr dalej, opodal Edmondeville.
19 Joe Amos modlił się, aby cięŜarówka przed nim nie zepsuła się, zanim nie zjadą z drogi. Szczęście uśmiechnęło się do niego, więc znowu zbliŜył się do jej tylnego zderzaka. - Zamknij okno - powiedział do McGee. „Jimmy”, który jako ostatni jechał w konwoju, nie bez przyczyny został przydzielony na to miejsce. Tłumik samochodu musiał się za bardzo rozgrzać i z rury wydechowej biły kłęby smolistego, czarnego dymu. Joe Amos uznał, Ŝe samochód niedługo się zepsuje. Olej musiał się mieszać z wodą do chłodzenia i dlatego jego silnik rzęził. Joe Amos wystawił dłoń przez okno i zacisnął ją kilkakrotnie. Chwilę później zobaczył w lusterku, Ŝe następny kierowca w linii, Baskerville z Filadelfii, powtórzył jego gest, a potem kolejni kierowcy dziesięciu cięŜarówek. Był to znak, Ŝe samochody mają zacieśnić szyk. Joe Amos zamknął okno, podobnie jak Baskerville. Joe Amos zbliŜył samochód do dymiącej rury wydechowej. W kabinie momentalnie dało się wyczuć smród benzyny. Oczy zaczęły mu łzawić, ale nie zwracał na to uwagi, bowiem przez warkot silnika słyszał kasłania z paki cięŜarówki. McGee, który oddychał przez rękaw, uśmiechnął się szeroko i powiedział tylko: - Jest pan złym człowiekiem, sierŜancie. DuŜa zielona strzałka nakazała pojazdom zjechać z głównej szosy i ominąć Le Val. Droga przez pola była zrobiona z utwardzonej czerwonej gliny, którą ułoŜono przy pomocy buldoŜerów i ugładzono walcami. KaŜdy z „Jimmych”, dwuipółtonowych cięŜarówek na wąskich kołach, na tym ziemnym wale wzbijał tumany rdzawego kurzu. Joe Amos jechał tuŜ za zepsutym samochodem, a w lusterku wstecznym widział, Ŝe Baskerville i reszta
20 kierowców robi to samo. Najwidoczniej spadochroniarze zaleźli za skórę nie tylko Joemu Amosowi, ale takŜe reszcie kierowców. Przez pięć minut ignorował pokrzykiwania, stukania w szybę i przekleństwa. W końcu wyjechali na utwardzaną szosę, więc zwolnił i pozwolił, aby uszkodzona cięŜarówka odskoczyła do przodu. Opuścił okno i z rozbawieniem obserwował warstwę czerwonego pyłu, który pokrywał szyby i maskę. Wysunął rękę przez okno i dał znak, aby samochody powróciły do standardowej, podręcznikowej odległości pomiędzy jednym a drugim. Baskerville wykonał rozkaz i opuścił szybę, przekazując polecenie dalej. Z rampy dobiegały przekleństwa i kaszel. - Oberwie nam się? - Nie. Joe Amos wyobraził sobie, co usłyszy w Cherbourgu od kapitana spadochroniarzy. Zdecydował, Ŝe przyjmie obelgi z kamienną twarzą, ale wiedział, Ŝe nie będzie musiał się nimi przejmować. Oficer zagrozi, Ŝe doniesie na niego do dowódcy pułku, majora Claya, ale skoro Joe Amos miał w plecaku papierosy na czarnorynkowy handel, nie musiał się obawiać zwierzchnika. - Będzie dobrze, zobaczysz - powiedział, stukając McGee w ramię. Teraz mógł się rozkoszować słońcem, błękitem nieba i świeŜym powietrzem. Zaciągnął się głęboko i pomyślał, Ŝe palenie papierosów w taką pogodę to barbarzyństwo. Powinienem to rzucić, uznał. McGee wyjął kolejnego z paczki i zapalił go zapalniczką Joego Amosa.
21 Jak wszystkie miasta w strefie działań wojennych, Cherbourg był zrujnowany. Przez dwa tygodnie Siódmy Korpus oblegał miasto, bombardując broniący się w nim garnizon sił niemieckich. Potem rozpoczęły się naloty dywanowe, podczas których bombowce zmieniły resztę miasta w kupę gruzów. Jadąc zasypanymi ulicami od objazdu do objazdu, Joe kluczył pomiędzy niedostępnymi rejonami miasta. Spadochroniarze podnieśli plandekę i ze zdziwieniem oglądali pierwsze miasto Francji, jakie było im dane zobaczyć. Przez terkot silnika Joe Amos słyszał ich pełne zdziwienia gwizdy. Po pół godzinie kluczenia i przeciskania się przez wąskie alejki, dostrzegł w końcu kwaterę główną COM Z. Mieściła się w budynku, który wieńczył posąg Bonapartego na koniu. PoniŜej rozciągała się panorama zniszczonego portu. Joe Amos zatrzymał samochód. CięŜarówka zakołysała się i znieruchomiała, a jej kierowcy siedzieli nieruchomo w kabinie. Kapitan spadochroniarzy podszedł do nich, a jego twarz wyraŜała wściekłość. Był umorusany czerwonym pyłem, tylko wokół oczu skóra pozostała czysta, znak po goglach. - Masz, zapal sobie - powiedział Joe Amos, podając mu dwie paczki Chesterfieldów. Oficer stał nieruchomo, spoglądając na niego wściekle. - Sir - dodał z uśmiechem. Kapitan ponownie zmierzył go wzrokiem, zastanawiając się, co bardziej mu się opłaca, dać się przekupić fajkami, czy nawrzeszczeć na Murzyna. W końcu zabrał papierosy, schował je do kieszeni i zaczął krzyczeć na swoich ludzi.
22 Wysypywali się z cięŜarówek, brudni i zakurzeni, a McGee obserwował ich z szerokim uśmiechem. Odwrócił tylko głowę, kiedy kapitan i jego wojacy bez słowa ruszyli w swoją stronę. Kiedy cięŜarówki opustoszały, Joe Amos poprowadził kolumnę na parking nieopodal pomnika Napoleona. Port tętnił Ŝyciem, oddziały inŜynieryjne usuwały wraki, demontowały zasieki i sprzątały. Palniki acetylenowe syczały, zewsząd dochodził stukot młotków. Dla Amerykanów dźwięk takiej wytęŜonej pracy był niczym muzyka. Ziemię u stóp spawaczy smagały płomienie iskier, krzesząc dookoła miniaturowe białe gwiazdki, które gasły chwilę po rozbłyśnięciu. KaŜda czynność, narzędzie, odgłos pracy robotników, dosłownie wszystko to, co się tu odbywało, zaistniało tylko dlatego, Ŝe czarnoskórzy kierowcy dostarczyli ludzi na miejsce, dowieźli im narzędzia, Ŝywność i to, czego było im potrzeba do pracy. Prowadząc swoje dziesięć pojazdów do portu, czuł dumę, której nie byłby w stanie opisać Boogiemu. Rozpierała go, bo prowadził „Szczęściarza”, za plecami miał karabin kalibru.50, a dzięki jego pracy Cherbourg podnosił się powoli z ruin. Sprawcie, aby ten port zaczął funkcjonować, a my zajmiemy się tym, abyście mogli robić swoje, mówił w duchu do Ŝołnierzy korpusu inŜynieryjnego. Kiedy wjechali do portu, Joe Amos zatrzymał samochód na szerokim nabrzeŜu. TuŜ obok spoczywał na dnie ogromny masowiec, który Niemcy tu zatopili, chcąc uniemoŜliwić korzystanie z portu. Jego maszty wystawały ponad poziom wody, a stępka zakopana była głęboko w mule. Choć rufa powinna się wznosić ponad nabrzeŜem, to w tej chwili sięgała poziomu oczu Joego. Ludzie kłębili się na niej jak mrówki, tnąc metal piłami i palnikami. Dźwig
23 podnosił kolejne fragmenty statku i zrzucał je na kupę złomu. To był bardzo smutny widok i Joe Amos prawie z bólem obserwował, jak Ŝuraw unosi spory kawał pokładu i transportuje na hałdę. Zgromadzona w ten sposób stal miała być przewieziona do Anglii, a stamtąd do Ameryki, aby wrócić do Europy pod postacią karabinów, amunicji i wyposaŜenia. McGee wychylił się przez okno i oglądał skalę tej operacji. Nie mógł wyjść ze zdziwienia, Ŝe takie środki zaangaŜowano w celu rozebrania jednego wraku, skoro w porcie było ich jeszcze ze sto. Joe Amos wziął plecak i otworzył drzwi. McGee nadal wyglądał przez okno. - Nie ruszaj się stąd. - Dobra. Z drugiego samochodu w linii wysiadł Baskerville i spytał: - Co się dzieje? - Nic specjalnego. Muszę pogadać z pewnym gościem. Miej oko na chłopaków przez kilka minut, dobra? - Na pewno mnie nie potrzebujesz? - spytał, poruszając barczystymi ramionami. - Nie, 'Ville. Dam sobie radę. To po prostu kilka spraw. Sam wiesz... Baskerville pokiwał głową i zmruŜył oczy, zezując na plecak w ręku Joego Amosa. - Jasne, kapuję. Wiesz... - Co? - Fajny numer wykręciłeś tym dupkom. Joe Amos nie musiał nawet mówić, Ŝe tamci zasługiwali na karę, bo to było jasne. Gdyby nie on i 'Ville, ktoś inny utarłby im nosa w swoim czasie. Baskerville spojrzał na nabrzeŜe i dodał:
24 - Idź juŜ. Przypilnuję interesu. Joe Amos odwrócił się i ruszył szybkim krokiem. W duchu śmiał się, bo choć miał wymienić kilka paczek papierosów na francuski sikacz, to Baskerville zachowywał się tak, jakby wykonywali tajną misję zleconą im przez samego Ike'a. Skierował się na przeciwległy koniec portu. Wznosił się tam rząd pawilonów, których Niemcom nie opłacało się nawet wysadzać. Zamiast szyb w oknach miały przegniłe rolety, a ich drzwiczki trzaskały raz za razem, kiedy przechodzili przez nie brudni Ŝołnierze. Joe Amos podąŜył ku budynkowi z prawej. Kiedy wszedł do środka, postawił plecak na długiej ladzie. Po przeciwnej stronie pomieszczenia zauwaŜył biurka, których blaty dosłownie zasypane były papierami i telegramami na Ŝółtych blankietach. Na jego widok z krzesła podniósł się łysy, wysoki Ŝołnierz, który musiał być pisarzem kompanii. Ostentacyjnie odłoŜył długopis i powiedział: - No proszę, proszę! ToŜ to nasz as przestworzy! - Słyszałeś? - No jasne. Kolorowy chłopak, który zestrzelił Messerschmitta. SierŜant wyciągnął dłoń w kierunku Joego Amosa i przybili sobie piątki. - CóŜ mi przywozisz, drogi przyjacielu? Rękawice i maski do spawania? BoŜe, ja tu potrzebuję benzyny, palników, a nawet sznurowadeł. Kwatermistrz sierŜant Thalhimer pochylił się nad blatem, spoglądając na cięŜarówki. - Są puste - uprzedził go Joe Amos. - Chcesz powiedzieć, Ŝe potrzebowałeś dziesięciu wozów, aby przywieźć mi to? - spytał, pokazując na plecak.
25 - Nie, musiałem tutaj dostarczyć kilkunastu dupków. Wysadziłem ich obok COM Z. - Bardzo kiepsko było? - mruknął Thalhimer. - Nie najgorzej, ale teŜ nie pięknie. - Zupełnie tego nie rozumiem. Ani za grosz - odparł, kręcąc głową. - Gadanie, doskonale wiesz, o co chodzi - uśmiechnął się Joe Amos. Na chwilę zapadła cisza, pełna wymownego współczucia. Zakłócało ją tylko bębnienie palców Thalhimera o blat. Joe Amos nie znał innego śyda, który byłby bardziej zadowolony z faktu, Ŝe ludzie rozpoznają jego narodowość juŜ na pierwszy rzut oka. Choć zwykle jego bracia woleli pozostawać w cieniu (nigdy nie byli zbyt popularnym narodem), Thalhimerowi nie przeszkadzało to, Ŝe od razu klasyfikowano go jako wyznawcę religii mojŜeszowej. - Pies ich trącał. - Dokładnie, Himey. Przywiozłem ci coś. Kwatermistrz zajrzał do wnętrza torby i mruknął: - Fajki! Skąd wytrzasnąłeś dwa kartony papierosów? - Nie mogę ci powiedzieć. Rozumiesz? - Co chcesz, abym z nimi zrobił? PrzecieŜ nie palę. - Przehandluj je. Thalhimer spojrzał na niego zaskoczony. - Słucham? Co skłania cię do przypuszczeń, Ŝe mógł bym coś za nie kupić? Joe Amos nie odpowiedział, tylko spoglądał na niego z uśmiechem. Thalhimer wzruszył ramionami i spytał: - Co za nie chcesz? - Alkohol. SierŜant cmoknął i przesunął plecak w stronę Joego Amosa.
26 - Nic mi nie wiadomo na ten temat. Jestem kwatermistrzem, a nie bimbrownikiem. - Słyszałeś o Murzynie, który zestrzelił niemiecki myśliwiec, a nie wiesz nic o zapasach wina dla trzydziestu tysięcy szkopów? Himey, bracie, nie rób mnie w konia. Joe Amos ponownie przesunął plecak na środek blatu. SierŜant spojrzał jeszcze raz na niego, taksując spojrzeniem, i spytał: - Nie wrabiasz mnie? - No co ty? Znasz mnie przecieŜ. - Wiesz, Ŝe to moŜe oznaczać spore kłopoty? Nawet dla bohatera wojennego. - Wszystko gra, mówię prawdę. - Zamknij drzwi. Joe Amos zrobił, co mu kazano, a kiedy ponownie spojrzał na ladę, papierosów juŜ nie było. Na zewnątrz Baskerville i reszta kierowców z podziwem oglądali, jak robotnicy tną statki na części, a dźwig przenosi płaty stali na miejsce załadunku i wysyłki do Anglii. Thalhimer znikł na zapleczu. Joe Amos czekał spokojnie. Nie spodziewał się po kwatermistrzu prób oszustwa. Ufał mu i wiedział, Ŝe te dwa kartony papierosów wymieni na kilka butelek dobrego wina. Major Clay musiał wiedzieć, jak odbywa się handel na czarnym rynku, dlatego wybrał właśnie jego. Kiedy Thalhimer wrócił, Joe Amos czuł się tak, jakby pomyślnie przeszedł jakiś rytuał, dzięki któremu został dopuszczony do tajemniczego świata alchemii, gdzie papierosy zamieniały się w wino. Thalhimer postawił skrzynkę na blacie i powiedział: - No dobra, wybierz sobie dwie butelki. Joe Amos przygryzł wargę, spoglądając na wina.
27 - Sam nie wiem. Nie znam się na winie. Wybierz za mnie. Thalhimer sięgnął do pudła i wybrał pękatą butelkę: - Armaniak. Winnica Dupeyron, rocznik trzydziesty czwarty. Dobra rzecz. Odsunął ją na bok i zajrzał jeszcze raz do pudła: - Lafite Rothschild, Bordo, rocznik dwudziesty trzeci. Lubisz wino? - To nie dla mnie. - Jasne, nie pytam. Weź to, ktoś cię za nie pokocha. - Daj mi jeszcze jedno. Thalhimer zdąŜył juŜ schować skrzynkę pod ladę. Spojrzał zdziwiony na Joego Amosa. - To jedno będzie dla mnie, Himey. - Jeśli dam ci jedną butelkę więcej, będziesz mi coś winien, kolego. Joe Amos pokiwał głową, a Thalhimer postawił na ladzie ciemną butelkę, której korek opleciony był drutem. Jej szkło zdawało się być grubsze od innych, a nalepka poŜółkła ze starości. - Szampan. Veuve Cliquot Ponsardin. Thalhimer spojrzał na butelkę i pokiwał głową z uznaniem. - Z którego roku? - Tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty dziewiąty. Sam koniec wieku. - Rany, strasznie stare. Będzie dobre? - Prawdopodobnie będzie wyborne. Joe Amos wziął butelkę do ręki, a podając mu ją, Thalhimer dodał: - Zabawne, Ŝe ludzie, którzy je kiedyś pili, nie mieli o niczym pojęcia.
28 - O czym? - śe piją krew z dwudziestego wieku. Wiesz, Veuve po francusku znaczy „wdowa”. Sporo ich mamy w dzisiejszych czasach. Joe Amos chciał juŜ wymienić szampana na coś innego, mniej złowróŜbnego, ale zatrzymał ją. W końcu Thalhimer powiedział, Ŝe będzie wspaniały. Ben Kahn załoŜył buty. Nie miał ich na nogach przez szesnaście godzin. Choć cały czas był w mundurze, spał w nim, jadł i odpoczywał, to nie wychodził na zewnątrz od trzech dni, czyli od chwili, kiedy przyprowadzony przez Phineasa zwalił się na pryczę w kącie namiotu. Ben zdjął buty, namoczył i uprał skarpetki, a potem rozwiesił je na poręczy łóŜka. Siedział, leŜał i wypoczywał z gołymi stopami. Nie zakładał butów, kiedy rozmawiał z lekarzami, pielęgniarkami, którzy go badali. Wypoczywał, jadł trzy razy dziennie, spał albo leŜał, gapiąc się w sufit. Ani razu nie zmówił modlitwy, nikt go o to nie prosił. Kilka razy dziennie wąchał buty, sprawdzając, czy wywietrzały. Zawiązał sznurówki na mocny supeł i uniósł głowę. Naprzeciwko niego siedział Phineas, uśmiechając się ze zrozumieniem i współczuciem. Młody kapelan uratował Bena na Mont Castre, ocalił przed rozpaczą i własną słabością. Przybył do Francji, aby czynić dobro. Na jego uczynki było wielkie, niekończące się zapotrzebowanie. Chyba tylko dlatego nigdy nie wyglądał na zmęczonego, załamanego czy zniechęconego. Ilekroć działo się coś złego, Phineas rzucał się w wir pracy, i to trzymało go przy zdrowych zmysłach. Ben podziwiał siłę jego ducha jeszcze bardziej niŜ młodzieńczą energię.
29 - Dobrze wyglądasz - powiedział Phineas. Ben zawiązał buty i gotów był wyjść na zewnątrz. - Jesteś pewien, Ŝe nie chcesz jeszcze kilku dni odpoczynku? - Nie, nie. Nic mi nie jest. Po prostu miałem cięŜki dzień. Ty za to wyglądasz mi na faceta w szczytowej formie. Młody kapelan przypominał krzak, wyjęty z jednej z winnic. Jego mundur był ubłocony i poprzetykany liśćmi. Spoglądając na Phineasa, odnosiło się wraŜenie, Ŝe jest dzikim chłopcem, wychowanym w dŜungli przez wilki. Ben z kolei zastanawiał się, czy jest w stanie wstać z pryczy. - Co się dzieje na froncie? DuŜo przegapiłem? Phineas zdjął hełm. Po raz pierwszy Ben zobaczył, jakiego koloru ma włosy. Był jasnym blondynem, co kontrastowało ze znacznie ciemniejszymi brwiami. Zgodnie z regulaminem kapelan był ostrzyŜony na krótko. Przeczesał się teraz dłonią i pokręcił głową, rozkoszując się jej uwolnieniem z jarzma hełmu. - CóŜ, Monty i Brytole w końcu zdobyli Caen. Zajęli je wczoraj, choć wszyscy sądzili, Ŝe zrobią to w trakcie lądowania. Z tego, co słyszałem, szkopy zrównały miasto z ziemią, ale jest przynajmniej nasze. Coś się szykuje w okolicach St. Lo, skierowaliśmy tam trzy dywizje. Jeden z batalionów wpadł w nocy na niemieckich spadochroniarzy. Szkopy podeszły ich po północy, obrzuciły granatami i zaczęła się strzelanina. Czyste wariactwo, ponieśli pięćdziesięcioprocentowe straty. - Ofensywa ruszyła o czasie? - Tak, ale zakopali się znowu w Ŝywopłotach. Idzie im strasznie wolno, sam wiesz, co to oznacza. Ben pokiwał głową, walki musiały być cięŜkie, mozolne i śmiercionośne.
30 - A co z Mont Castre? Jak nam idzie? - Nic nie słyszałeś? - Phineas pokręcił głową. - Nie, ja... Ben poczuł się głupio. Przez te szesnaście godzin nie zrobił absolutnie nic, tylko wylegiwał się w łóŜku. Phineas przesunął się na stołku i klepnął dłońmi w kolana. - Pozwól, Ŝe ci wszystko opowiem. Ben spojrzał na niego. Phineas zdawał się jaśnieć, dumny z dokonań Ŝołnierzy, pełen zapału i chętny do opowieści. - Dziewięćdziesiąta Dywizja nadała Mont Castre nową nazwę. - Jaką? - Wzgórze Purpurowych Serc* Przed oczyma Bena stanęły bandaŜe, ranni, drzewa odarte z kory i krzyki ludzi ginących w lesie. - Zajęliśmy szczyt? - Tak i znaczną część drugiego zbocza. - Jakie straty? - Dwa tysiące ludzi, przez pierwsze pięć dni. Wczoraj wieczorem zginęło stu ludzi, dziś rano tylu samo. Phineas mówił z entuzjazmem i swadą. Ben odsunął od siebie myśl, aby upomnieć go, Ŝe opowiada o śmierci, cierpieniu i stratach na ogromną skalę. Kim w końcu był, aby pouczać Allenby’ego? PrzecieŜ jego przyjaciel doskonale zdawał sobie sprawę z ceny, jaką Amerykanom przyszło zapłacić za zwycięstwo. Słuchając jego opowieści o zdobywaniu Mont Castre, Bena dziwiła fascynacja Phineasa prostotą wojny i bohaterstwem Ŝołnierzy. Obydwaj zachęcali ich, aby parli naprzód, z tą róŜnicą, Ŝe * „Purple Heart” - Purpurowe Serce - odznaczenie nadawane Ŝołnierzom amerykańskim za rany odniesione w walce. Pośmiertnie otrzymują je równieŜ polegli.
31 Ben pragnął odnaleźć swojego syna, a Phineas po prostu ruszał w ślad za swoimi podopiecznymi. - Tej nocy, kiedy zszedłeś ze wzgórza, wszystkie trzy bataliony dotarły na jego szczyt. Kiedy zdjęliśmy niemiecki OP*, poszło nam łatwiej. Do niewoli dostało się czterystu pięćdziesięciu Ŝołnierzy. Kiedy sprowadzono ich na dół, szkopy stwierdziły, Ŝe chcą swój czubek z powrotem. - Opowiadając dzieje batalii, Phineas z powrotem załoŜył hełm na głowę, jakby ponownie przeŜywał tamte wydarzenia. - Najpierw przycisnęli nas do ziemi ogniem z moździerzy, a potem rzucili piechotę. Szło na noŜe, granaty, cokolwiek sobie wymyślisz. Powiem szczerze, sytuacja zrobiła się tak niewesoła, Ŝe do kompanii „J” dołączono kaŜdego chłopaka z okolicy, jakiego zdołali znaleźć. Uzbroili mechaników, kucharzy, kierowców, na wet gryzipiórków i wysłali ich na linię. Wiesz co, najlepsze było to, Ŝe te chłopaki walczyły jak szalone. KaŜde słowo Phineasa ilustrowane było odpowiednim gestem: kręceniem kierownicą, gdy mówił o kierowcach, naciskaniem spustu przy opowieści o strzelaniu. Jego głos, ton i słowa wyraŜały ogromną miłość dla „Tough Ombres”. Kiedy opisywał zwycięstwo odniesione przez macierzystą jednostkę, śmierć, rany i cierpienie zdawały się kompletnie nieistotne. - Rany Julek, Ben. Szkoda, Ŝe tego nie widziałeś. Przy zejściu ze wzgórza szkopy zrobiły nam prawdziwe piekło. Im bliŜej byliśmy podstawy południowego stoku, tym za cieklej się bronili. Obsadzili zbocze karabinami maszyno wymi, okopami i zasiekami. Zaminowali nawet ścieŜki, * Observation Post - posterunek (punkt) obserwacyjny.
32 a w gęstwinie widoczność spadała moŜe do dwudziestu metrów. Wczoraj udało nam się opanować drogę Lastelle i tym samym przełamaliśmy Linię Mahlmana. W tym samym czasie Trzysta Pięćdziesiąty Siódmy wyrzucił szkopów z Beau Coudray. Niemcy się wycofują, Ŝeby nie powiedzieć, Ŝe uciekają. Ben połoŜył dłonie na łóŜku, które przez ostatnie trzy dni było jego schronem, broniącym przed okropieństwa-mi wojny. Kiedy krył się w jego bezpiecznym wnętrzu, Dziewięćdziesiąta Dywizja zdołała przepędzić Niemców z zajmowanych pozycji. Choć w głosie Phineasa nie było ani słowa Ŝalu, to Ben czuł dręczące go wyrzuty sumienia. Obiecał ludziom z okopów, Ŝe zostanie z nimi, i nie dotrzymał słowa. Choć nie złamał danej obietnicy, bowiem działał zgodnie z rozkazami Whitcomba, to czuł się fatalnie. Przez całą opowieść Phineasa narastały w nim gniew i Ŝal. Młody baptysta musiał dostrzec, Ŝe Ben czuje się nieswojo, dlatego przestał opowiadać i zreflektowawszy się, rzucił: - No więc przyszedłem po ciebie. Pomyślałem sobie, Ŝe nie zamierzasz siedzieć z załoŜonymi rękoma. Zapewniłeś sobie miejsce wśród zwycięzców. - Na pewno - odparł z przekąsem Ben. Wstał z łóŜka i wziął do ręki zimny hełm. Dwa tysiące zabitych, pomyślał. Co zostanie z „Tough Ombres”? Dowódcy, którzy nie znają swoich Ŝołnierzy i im nie ufają, Ŝółtodzioby i weterani, którzy Ŝyją dzięki łutowi szczęścia. Głównodowodzący Trzysta Pięćdziesiątego Dziewiątego Batalionu juŜ poleciał z posady, a pewne było, Ŝe juŜ wkrótce w jego ślad pójdą następni oficerowie. Zwycięstwo Dziewięćdziesiątej Dywizji, która w końcu zajęła Wzgórze Purpurowych Serc, nie podniosło morale Ŝołnierzy. KtóŜ
33 bowiem pozostał, aby je wspominać? Nie więcej niŜ połowa Ŝołnierzy, którzy rozpoczynali walkę o Linię Mahlmana. Poza tym Ben i Phineas. - Ruszajmy. Phineas nie drgnął nawet o milimetr. Ponownie zdjął hełm i powiedział: - Nie tak szybko. Siadaj. Zaskoczony i zmieszany Ben, zrobił, co mu kazano. - Co się stało? - Masz syna. - Tak, mam. W zasadzie nie wiem, czy jeszcze go mam, czy miałem. - Chcę porozmawiać. - O czym? - O nim. O krwi, która bruka twoje ręce. Czemu wróciłeś do Francji? Co się stało? - Jesteś młodszy od mojego syna, a ja nigdy się przed nim nie tłumaczyłem. Nie wydaje mi się, abym musiał to robić akurat przed tobą. - Jestem twoim towarzyszem broni, Ben. I przyjacielem. Phineas siedział niewzruszony. Cechowała go pewność siebie człowieka, który jest święcie przekonany, Ŝe robi to, co słuszne. - śaden z nas nie ma nikogo, z kim mógłby szczerze pogadać. Zaprzyjaźniasz się z kimś, a następnego dnia zbierasz jego przedmioty osobiste i piszesz list do rodziców. Jeśli nie zaryzykujesz i nie otworzysz się, zwariujesz. Nie dbam o to, Ŝe jestem młodszy od twojego chłopaka. Liczy się tylko to, Ŝe siedzę obok ciebie i chcę pogadać. Phineas splótł ramiona na piersi i czekał. - Od czego mam zacząć?
34 To niespodziewane otwarcie zaskoczyło Phineasa. Spodziewał się, Ŝe Ben zacznie uciekać się do wykrętów i półprawd. Spojrzał ze zdziwieniem na rabina, a ten odparł: - Masz rację, Phineasie. KaŜdy z nas jest bardzo samotny i potrzebuje kogoś, komu mógłby się zwierzyć. Nie przypuszczałem, Ŝe tak będzie w moim przypadku. Myliłem się. Kiedy byłem młodszy, miałem przyjaciół. śyliśmy w grupie, byliśmy młodzi. A teraz samotnie wróciłem tutaj jako kapelan. Ostatnie trzy dni spędziłem w łóŜku, pragnąłem, ale i obawiałem się, Ŝe ktoś spyta, co jest nie tak. Phineas wstał ze stołka i chciał podejść do Bena, być moŜe po to, aby poklepać go po ramieniu, ale Ben gestem dłoni wskazał mu, Ŝeby wrócił na swoje miejsce. Widząc taką nebbish, Ben uśmiechnął się do siebie w duchu. Ten chłopak miał dobre, pełne współczucia serce. Był tak inny od śyda, który skrywałby swoje bolączki i nie szukałby pocieszenia u innych ludzi. ZłoŜenie takiego brzemienia na czyjeś barki było wspaniałe i musiało podnosić na duchu. śydzi tymczasem zamykali się we własnym milczeniu i rzadko prosili kogoś o pomoc. Być moŜe jest tak, jak twierdzi Phineas - jesteśmy bardziej zwariowani od innych ludzi? - Opowiedz mi o swoim domu - poprosił Phineas. I o pierwszej wojnie. Ben splótł dłonie i wbił wzrok w podłogę. Jak zwykle czuł chęć ucieczki przed zwierzeniami, ale nagle spojrzał na Phineasa i zaczął opowiadać: - Ojciec pochodził z Niemiec, a matka z Węgier. Mieszkali w Berlinie do 1904 roku i kiedy miałem pięć lat, przenieśliśmy się do zachodniej Pensylwanii. Tata był szanowanym rabinem w Niemczech. Mówili o nim, Ŝe to eydel mentsch, miły, wykształcony człowiek. W Ameryce
35 trudnił się wydobywaniem węgla. Miałem starszego brata, ale to był ganif, łobuz. Zginął w jakiejś bijatyce. - Przykro mi. Dawno pogrzebany brat zdawał się być kimś obcym, dlatego nie rozwodził się nad jego śmiercią. Ben ciągnął dalej: - Kiedy wybuchła wojna, ojciec powiedział mi, abym nie zaciągał się do wojska. Nalegał, Ŝebym został w Ameryce i uczył się w szkole rabinackiej. - Zamilkł na chwilę i uśmiechnął się do siebie. - Mama nigdy nie lubiła Niemców, dlatego powiedziała, abym pojechał do Europy i z nimi walczył. Nie mogłem spełnić prośby mojego ojca. Jeden z jego synów umarł w hańbie, a ja nie mogłem Ŝyć w jej cieniu. Musiałem zmazać z honoru plamę, tak przynajmniej uwaŜałem, bo miałem osiemnaście lat i byłem głupi. Wszyscy się zaciągali, a ja stwierdziłem, Ŝe nie będę Ŝył Ŝyciem, które wymarzył sobie dla mnie mój ojciec. To był ostatni raz, kiedy widziałem ojca. Umarł, kiedy byłem w Europie. - To musiał być dla ciebie potworny cios. - Szczerze mówiąc, kiedy się dowiedziałem, nie odczułem jakoś jego straty. Wokół mnie tyle się działo... Odejście ojca nie zraniło mnie tak mocno, jak śmierć kolegi z okopu. Później... Później, kiedy wróciłem do domu i zobaczyłem samotną mamę, wtedy zrozumiałem, jak wielka to była strata. Phineas siedział cicho, spoglądając na niego, jakby pogrąŜył się w Ŝałobie po dawno zmarłych rodzicach Bena. Przez głowę rabina przemknęła myśl, Ŝe młody kapelan zachowuje się jak śyd, zamiast współczucia oddając się refleksji. To dziwne, jak na goja. - Opowiedz mi o wojnie.
36 - W tamtych czasach Dziewięćdziesiąta nie była nazywana „Tough Ombres”. Nazywano ją Dywizją Alamo, a większość Ŝołnierzy pochodziła z terenów Oklahomy i Teksasu. Dołączyłem do niej dopiero w Anglii, a 4 czerwca 1918 roku przemaszerowaliśmy w uroczystej paradzie ku czci burmistrza Liverpoolu. Dla brygady wyprawiono bankiet na rynku. Potem zostaliśmy przetransportowani do Bordeaux na sześciotygodniowe szkolenie. W połowie sierpnia znaleźliśmy się w Limey, opodal St. Michel. Ben zamilkł na chwilę. - Phineasie? - Tak? - Kiedy wróciłem, byłem juŜ zupełnie innym człowiekiem. - Rozumiem. Ben westchnął głęboko. - Nie było w tym nic dobrego. Wraz z nadejściem nowego wieku zmieniła się broń. Pojawiła się szybkostrzelna artyleria, karabiny maszynowe, inne karabiny o większej szybkostrzelności. Po raz pierwszy uŜyto ich w wojnie na masową skalę i tak naprawdę nie wiedzieliśmy, jak je wykorzystać. Zwykle nie walczyliśmy na otwartym terenie, ale kiedy juŜ dochodziło do takich starć, liczba zabitych była ogromna. Zamiast tego kopaliśmy ziemię, budując fortyfikacje, które niekiedy dzieliła odległość kilometra, a innym razem - czterdziestu metrów. Tak samo jak Phineas, który gestami rąk pokazywał walki o Mont Castre, tak i Ben zaczął kreślić obraz wielkiej wojny. Oczami wyobraźni znów widział linie okopów, zrytą ziemię, zniszczone drzewa i kratery po bombach. Pierwszy na linii okop chroniony był przez drut kolczasty.
37 Bastiony fortyfikacji wyglądały jak mauzolea, a drut wisiał ponad ziemią jak wieczna mgła. - System okopów był cholernie skomplikowany. W zasadzie były to trzy linie umocnień, po nich przerwa, i znów kolejne bastiony. Jedynym łącznikiem pomiędzy nimi były niewielkie tunele. Spaliśmy i jedliśmy w bunkrach. Wyobraź sobie, Ŝe wyryliśmy dość tuneli, aby pomieścić tam dwadzieścia tysięcy ludzi. Niemcy zrobili to samo. Phineas tylko westchnął, wyraŜając w ten sposób swoją młodzieńczą dezaprobatę dla prymitywnych i zacofanych metod, jakimi walczyli poprzednicy. Tymczasem Ben, pogrąŜony we wspomnieniach, znów czuł na rękach otarcia i pęcherze od łopaty. Pamiętał, jak spoglądał na swoje dłonie i myślał, Ŝe przypominają dłonie jego ojca - ręce górnika, a nie rabina. - Przez miesiąc siedzieliśmy w okopach i nie robiliśmy absolutnie nic, patrząc bezczynnie na pas ziemi niczyjej. Niemcy ostrzeliwali nas codziennie rano i w południe, a my odpowiadaliśmy im tym samym. Zamilkł ponownie, nerwowo przebierając palcami. Powoli docierał do tego momentu opowieści, który szczególnie mocno ciąŜył mu na sumieniu. Phineas powiedział: - Mów dalej. Ben połoŜył dłonie na kolanach, aby nie ujawniały histerii, i zaczął opowiadać dalej: - KaŜdej nocy wysyłaliśmy zwiadowców. Tak ich nazywaliśmy, ale naprawdę to byli po prostu mordercy. Zabijaliśmy ludzi z zimną krwią, Phineasie. Allenby milczał. Ben nie wiedział, dlaczego wypowiedział jego imię. Nagle zdał sobie sprawę, Ŝe płacze, i zrozumiał, Ŝe to był rodzaj wołania o pomoc.
38 - Musisz wiedzieć, Ŝe zgłosiłem się na ochotnika. Nikt mnie do tego nie zmuszał. Byłem wściekły z powodu śmierci ojca, nienawidziłem siebie za niemieckie pochodzenie. Jako amerykański cwaniak zgłosiłem się, aby bronić cywilizowanego świata przed tymi Hunami dwudziestego wieku. Przez dwa miesiące podrzynałem ich gardła. Nie wiem nawet, ilu... - Ben... - Nie. Nie umiem powiedzieć, ilu ludzi zabiłem. Podejrzewam, Ŝe stu, prawdopodobnie więcej. Wiesz, jak to robiliśmy? Czekaliśmy na odpowiedni moment, zachodziliśmy ich od tyłu, a potem... - Ben wymownie przeciągnął ręką po gardle. - NoŜem w poprzek szyi. Potem odciągałem głowę Niemca do tyłu, i jeszcze raz - ciach! - tym razem przez tchawicę. Na koniec trzeba było wbić nóŜ w serce, prowadząc ostrze przez plecy. Dzięki temu nikt nie słyszał, Ŝe coś się dzieje. Ben rozsunął ręce na boki, pokazując, Ŝe spektakl się zakończył. Nie patrzył na Phineasa, ale na pustkę pomiędzy dłońmi. - KaŜdej nocy pełzłem przez ziemię niczyją, a wraz ze mną wielu innych. Niektórzy na zawsze zostawali na drutach, ale chętni na ich miejsce zawsze się znajdowali. Kiedy czołgaliśmy się obok trupów, które zawisły na zasiekach, klepaliśmy je po hełmach, na szczęście. śartowaliśmy, Ŝe najbardziej lubimy wychodzić w deszczową noc, bo wtedy wracamy czyści i obmyci z krwi. - Ale ona nadal plami twoje sumienie. W głosie Phineasa nie było śladu współczucia. Ben zrozumiał, Ŝe młody kapelan próbuje obdarzyć go siłą, aby dokończył swoją opowieść. Czy to była wola boŜa i z Jego przyczyny miał wyjawić całą tę historię?
39 - 12 września zaczęło się piekło. Przez kolejnych siedemdziesiąt pięć dni ciągle walczyliśmy, a po St. Michel wzięliśmy udział w operacji w Argonie. Ponieśliśmy straty rzędu dziesięciu tysięcy ludzi, Phineasie. Ginęliśmy od kul, bomb, pocisków artylerii, gazu bojowego i bagnetów. Dziewięćdziesiąta Dywizja nie oddała ani piędzi ziemi. Ben powrócił myślami do chwili, kiedy ponownie zawitał do domu. Trafił do kopalni węgla, gdzie czekała na niego dawna praca. Tego samego roku matka uległa ostatecznie Ŝalowi po stracie męŜa i sama zmarła. Ben miał dwadzieścia lat, był bohaterem i weteranem wojny. Został sam. - Nagle okazało się, Ŝe jestem sierotą. Znowu fedrowałem węgiel. Miałem wraŜenie, Ŝe te dwa lata mojego Ŝycia były jak mgła. Kiedy z niej wyszedłem, okazało się, Ŝe jestem sam jak palec. Poczułem się tak, jakby ktoś okradł mnie z mojego Ŝycia. Phineas słuchał w milczeniu. - Szczerze mówiąc, z tamtego okresu niewiele pamiętam. To były dwa lata skryte w cieniu śmierci. Byłem tak otumaniony, Ŝe kiedy rodzice... kiedy zmarli, nawet nie za płakałem po nich. Po prostu nie czułem, Ŝe mnie opuścili, a przynajmniej nie w sposób, w jaki powinno się Ŝałować śmierci kogoś bliskiego. Po powrocie z Francji... bawiłem się w taką grę. Liczyłem z iloma osobami dziennie rozmawiam, witam się, gadam o głupotach w stołówce. Któregoś dnia próbowałem zagadać ze stu osobami. Strasznie mnie to zmęczyło, ale potem wyobraŜałem sobie, Ŝe ich zadźgałem albo zastrzeliłem. Nigdy więcej nie wróciłem do tej kopalni. Nie miałem rodziny, domu, więc wyniosłem się do Pittsburgha. Zatrudniłem się w hucie stali. Czułem się, jakbym pracował na słońcu, ale i tak było mi tam lepiej niŜ
40 w kopalni. Wszędzie dookoła było pełno ludzi, ognia i gwaru. To mi się podobało. Znowu się zahartowałem i poczułem, jakbym wrócił do wojska. To był rok 1920. Poznałem miłą Ŝydowską dziewczynę i pobraliśmy się. Poszedłem do szkoły wieczorowej. - I urodził wam się syn? - Thomas. Phineas pokiwał głową, jakby Ben poczynił jakiś postęp, wymawiając imię syna. śona nie pozostała długo u jego boku. Po sześciu latach odeszła z delikatniejszym męŜczyzną, który zamiast pracować w hucie czy kopalni, sprzedawał samochody Forda. Ben nadal pracował przy produkcji stali, z której robiono samochody, które tamten sprzedawał. Znowu został sam. Pracując dalej w hucie, starał się zahartować własne serce tak, aby niczego nie czuło. Skończył szkołę i mógł przeznaczać czas na picie, nie naukę. Popełnił ten sam błąd, który robi kaŜdy młody człowiek porzucony przez Ŝonę, wojenny emocjonalny kaleka. Potem przyszedł Wielki Kryzys i Ben stracił pracę. - Nie potrafiłem wyjechać z Pittsburgha. - Przez syna? Ben pojednał się z Bogiem nie za sprawą jednego, nagłego ciosu. ZbliŜał się do niego drobnymi krokami. Zrozumiał, Ŝe On przemawiał przez jego młodzieńczy bunt, wojnę, nawet przez człowieka, który odebrał mu Ŝonę, dając w zamian uŜywanego Forda (tylko po to, aby jego przybrany syn przekonał się, który z nich jest lepszym człowiekiem). W 1933 roku Ben wstąpił do Union Seminary College w Cincinnati. Co drugi tydzień przyjeŜdŜał do Pittsburgha, pokonując prawie pięćset kilometrów i spędzał kilka wolnych dni z synem, nigdy nie przyznając się, Ŝe w
41 ciepłe noce śpi w samochodzie, a zimą w przytulisku Squirrel Hill. Nocami pracował w Cincinnati jako straŜnik, a po czterech latach ukończył studia. Został rabinem niewielkiej, konserwatywnej synagogi w Squirrel Hill, przecznicę dalej od przytułku, który kiedyś udzielał mu schronienia. Ben ponownie zamilkł i wyciągnął z kieszeni munduru list od Thomasa. W chronologii opowieści to nie był czas na jego odczytanie, ale bawił się nim, zajmując niespokojne dłonie. - To były dobre czasy - powiedział. Phineas skinął głową, ale nie uśmiechnął się. Ben starał się być jak najlepszym ojcem. Thomas wyrósł na przystojnego, szczupłego młodzieńca o ciemnych włosach i głęboko osadzonych oczach. Podobnie jak ojciec bywał zapalczywy, ale po matce odziedziczył rozsądek. Jak wszyscy młodzieńcy w jego wieku był pełen wigoru i emocji. Ben uwielbiał go obserwować, kiedy przychodził w piątek do synagogi i brał udział w modlitwach. Ben otworzył list i dodał: - Kiedy miał piętnaście lat, zauwaŜyłem u niego pewne moje cechy, których nigdy nie lubiłem. - Co to takiego? - Zrobił się... bardzo niemiły. Thomas kilkakrotnie popadał w konflikt z prawem. Wdawał się w bójki, tłukł samochodowe szyby kamieniami, pił alkohol. - Zwykłe, nastoletnie wybryki - opowiadał Ben. - Tak przynajmniej z początku myślałem, ale po pewnym czasie stwierdziłem, Ŝe było w nich coś jeszcze, co bardzo dobrze znałem. Nie robił tego, dlatego Ŝe imponowali mu koledzy lub chciał być jednym z grupy. On się tym delektował.
42 Demony, które wygnały Bena z rodzinnego domu, na ziemię niczyją pomiędzy okopami we Francji, ścigały teraz jego syna. Thomas czytał o pogarszającej się sytuacji w Europie wszystko, co tylko wpadło mu w ręce. Słuchał przemówień Hitlera w radiu i dywagacji Neville'a Chamberlaina o nazistach. W dniu swych osiemnastych urodzin Thomas oznajmił Benowi, Ŝe po skończeniu szkoły zamierza zaciągnąć się do wojska. Ben powiedział, aby tego nie robił, a zamiast tego skończył studia. - Spytał mnie wtedy: „A co z śydami w Europie? Nie obchodzą cię?”. - Co mu odpowiedziałeś? - Powiedziałem: „śydzi w Europie potrzebują ciebie nie jako Ŝołnierza, ale jako przywódcę swoich ludzi w Ameryce”. Chciałem, aby został rabinem i mówiłem mu, Ŝe skoro nosi nazwisko Kahn, powinien być podobny do mnie. Wyszło na to, Ŝe faktycznie jest podobny do mnie i to o wiele bardziej, niŜ chciałbym to przyznać. Skoro mnie nic nie było w stanie powstrzymać, to jak mogłem przypuszczać, Ŝe on się cofnie? Matka Thomasa i ojczym błagali go, aby nie zaciągał się do wojska. Przekupili go nowym Fordem. Thomas wstąpił do Carnegie Institute of Technology. Przez osiemnaście miesięcy studiował awiację, potem sprzedał samochód, rzucił szkołę i wstąpił do lotnictwa. To był moment, kiedy Churchill i Anglicy walczyli z Niemcami w Afryce, Hitler najechał Rosję, a wojska amerykańskie poddały się na Bataan. Doolittle zbombardował Tokio, a wojna zdawała się pochłaniać cały świat. Ben ponownie rozwinął list, napisany na cienkim papierze przetartym na zgięciach. Na środku kartki, zapisanej cienkim niebieskim długopisem, ziała dziura.
43 - Ostatnie słowo, jakie do niego powiedziałem, kiedy wyjeŜdŜał, to było „nie”. Odwrócił się do mnie plecami i odszedł. Ben rozłoŜył cały list i spojrzał na jego treść. Nigdy nie dał się zwieść złudzeniu, jakie dawało pismo, Ŝe chłopak Ŝyje... Z drugiej strony, jakŜe łatwo byłoby udawać, Ŝe moŜe na niego odpowiedzieć i naprawić wszystkie błędy popełnione w stosunkach z synem. Kiedy rozprostowywał pedantycznie kartkę, dziura na środku minimalnie się powiększyła. Thomas słuŜył w Dziewięćdziesiątej Piątej Grupie Bombowej. Był pilotem B-17, a list napisał tuŜ przed feralną, dwudziestą drugą misją, której celem był Hanower. Wracając do domu, nad Francją, jego grupa wpadła na formację Focke-Wulfów. Jego bombowiec stracił skrzydło i runął w dół. Wedle raportów, zdąŜyło wyskoczyć trzech członków załogi. Jeden z nich, strzelec ogonowy, dotarł do Anglii, ale nie był w stanie powiedzieć, kto jeszcze uratował się z załogi samolotu. Pozostała dziewiątka została wpisana na listę zaginionych. - Być moŜe jeszcze Ŝyje - powiedział Phineas. - MoŜe... - odparł Ben. - Nie ma pewności. - Dostałem telegram wojskowy, Ŝe zaginął w akcji. Tydzień później przyszedł ten list. Ben zaczął czytać na głos: Kochany tato, Muszę pisać zwięźle, poniewaŜ startujemy przed świtem. Od kilku godzin nie śpię i spoglądam na gwiazdy. Jest ich tutaj całe mrowie, ciekawe czy i ty na nie spoglądałeś, kiedy tutaj byłeś?
44 Wiem, Ŝe nie pisałem zbyt często, a wydaje mi się, Ŝe powinienem. Przykro mi z powodu, w jaki sposób ułoŜyły się ostatnio pomiędzy nami pewne sprawy, ale cóŜ, piszę do ciebie i mam nadzieję, Ŝe odpowiesz. Jak juŜ napisałem, nie ma wiele czasu, więc od razu przejdę do sedna sprawy. Sporo myślałem o naszej ostatniej rozmowie i doszedłem do wniosku, Ŝe zrobiłeś błąd, próbując odwieść mnie od zaciągnięcia się do wojska. Nie chcę i nigdy nie chciałem być rabinem tak jak ty. MoŜe powinienem był powiedzieć to głośno i oszczędziłbym nam kłótni i nieporozumień, ale nie zamierzam ułoŜyć mojego Ŝycia w taki sposób, aby poradzić sobie z twoimi niepowodzeniami. Nie chcę teŜ skończyć w kopalni węgla czy hucie stali, gdy wojna dobiegnie końca. Nie zamierzam spać w samochodzie. Nigdy o tym nie myślałem zbyt wiele, ale teraz wiem, jak jest naprawdę. Tato, zrobiłeś wiele rzeczy i jestem z ciebie dumny, ale to nie jest Ŝycie dla mnie. Ja chcę czegoś innego, lepszego Ŝycia, o którym ty nawet nie marzysz. Pogódźmy się z faktem, Ŝe róŜnimy się od siebie w takim samym stopniu, w jakim jesteśmy do siebie podobni. Jest wiele rzeczy, których powinienem i mogę się od ciebie nauczyć, powinienem teŜ uwaŜniej cię słuchać... ty jednak musisz teŜ słuchać tego, co ja mówię. Patrząc na gwiazdy nade mną, nasze kłótnie wydają się niewaŜne i małostkowe... Od miesiąca bombardujemy niemieckie fabryki. Zdarza się teŜ, Ŝe pudłujemy. Co gorsza, pociski, którymi próbują zestrzelić nas Niemcy, spadają na ich własne domy. Zabijamy ludzi na prawo i lewo, ale nasi dowódcy mówią, Ŝe tak ma być. Pamiętam, jak opowiadałeś mi, Ŝe próbowałeś policzyć ludzi, których zabiłeś we Francji. Spoglądam na
45 samoloty, które ładowane są bombami i wiem, Ŝe zabijemy ich więcej, niŜ jest gwiazd na niebie, jak mówiłem, nie jesteśmy identyczni. Zrzucanie bomb jest na początku łatwe, ale staje się trudniejsze, kiedy człowiek zaczyna się nad tym zastanawiać. Jest tak, jak mówiłeś. Muszę kończyć. Kiedy skończy się ta wojna, porozmawiamy sobie na spokojnie i pewnie dojdziemy do wniosku, Ŝe nasze wojny nie róŜnią się za bardzo od siebie. Wszystko gra, nie martw się o mnie Thomas Ben złoŜył kartkę i schował ją do kieszeni. W swoim głosie słyszał głos Thomasa. Zdawało mu się, Ŝe na chwilę ponownie powołał go do Ŝycia. Kiedy skończył czytać, chłopak znikł. - Zdaje się, Ŝe to dość krnąbrny chłopak. Ben roześmiał się cicho. Phineas zakręcił hełmem w dłoniach i powiedział: - OskarŜyciel nie moŜe zostać obrońcą. - Nie - przytaknął Ben. - Boisz się, Ŝe Bóg odebrał ci go, poniewaŜ twoje ręce są splamione krwią? - Tak, Phineasie, dokładnie tak. Obawiam się takŜe, Ŝe i jego dłonie są nią zbrukane. - Sam napisał, Ŝe jesteście do siebie bardzo podobni, choć jest jedna, ogromna róŜnica. Ben milczał. - Wygląda mi na to, Ŝe Thomas szybciej poŜałował uczynków, których się dopuścił, niŜ ty. - Nasz Bóg nie jest taki, jak chrześcijański. Nie Ŝąda od nas Ŝalu za grzechy, ale posłuszeństwa. Phineas skinął głową.
46 - Dlatego wróciłeś? Bo znalazłeś się w punkcie wyjścia? Straciłeś Ŝonę i prawdopodobnie syna. Jesteś wściekły, nie moŜesz walczyć, ale inni mogą to robić za ciebie, tak? - Dokładnie. Phineas oskarŜycielsko wskazał na niego palcem. - Chcesz zemsty, czyŜ nie? - Racja. - Na Niemcach. - Nie. Chcę się zemścić na Bogu. Phineas wstał ze stołka. Nawet teraz, kiedy znał prawdę, nie potrafił się wyzbyć współczucia. - Wróciłeś na wojnę jako sługa BoŜy, ale naprawdę nim nie jesteś. Ben takŜe wstał, zakładając hełm na głowę. Czas słabości i spowiedzi się skończył. - Bóg chciał zabić mojego syna. Nie wiem, czy mu się udało, ale zamierzam dojść prawdy. Moje pobudki są czyste i nie przeklnie mnie za nie. - Wskazał na pistolet, dyndający w kaburze u jego pasa. - Jest w Bogu jedna wspaniała rzecz, Phineasie. On nie jest hipokrytą. Ben wyszedł na zewnątrz. Niebo było bezchmurne i czyste, tylko gdzieś daleko wzbijały się w górę snopy dymu. Ben spojrzał na nie i stwierdził, Ŝe ich źródłem musi być przeciwległy stok Mont Castre. Spoglądając w górę, miał nadzieję, Ŝe noc będzie bezchmurna, jak w Anglii, i Ŝe zobaczy gwiazdy.
D+43 19 lipca
P
orucznik Garner postawił stopę na zderzaku cięŜarówki i wydmuchnął dym papierosowy. Zastanawiał się, jak odpowiedzieć na pytanie Joego Amosa: „kiedy nastąpi przełom?”. Wczoraj, tłumaczył Garner, wskazując papierosem na południe, Dwudziesta Dziewiąta weszła do St. Lo i Niemcy ostatecznie porzucili miasto. Teraz naleŜało zabezpieczyć zwycięstwo, aby szkopy nie odbiły z powrotem utraconych ziem. Całe miasto, które musiało liczyć sobie z tysiąc lat, zostało zrównane z ziemią, jeśli nie liczyć kościelnej wieŜy i kilku kominów. Podczas całej kampanii normandzkiej nie doszło do takich zniszczeń. Kierowcy donosili porucznikowi, Ŝe nawet Ŝołnierze Dwudziestej Dziewiątej byli zszokowani obrazem ruiny, w jaką zamieniło się miasto. Na zachodniej części frontu zdobyto Mont Castre, co oznaczało, Ŝe Niemcy utracili doskonały punkt obserwacyjny. Ósma i Dziewięćdziesiąta Dywizja zaległy na pozycjach, czekając na uzupełnienia. Szczególnie mocno potrzebowali ich „Tough Ombres”, na których spadł
48 największy cięŜar walk. Samochody Garnera dowiozły im prawie tysiąc Ŝołnierzy. Tego ranka na całym froncie panował spokój. Garner rzucił niedopałek na ziemię i zgasił go pod butem. Joe Amos wyciągnął kolejnego papierosa. Porucznik podziękował gestem dłoni i powiedział: - Coś wielkiego się szykuje. Mówię ci, przełom jest blisko. Wyciągnął manierkę i upił z niej trochę wody. Od pół godziny stał w porannym słońcu i rozmawiał z Joe Amosem. Choć był Południowcem, to za sprawą czułej na udar słoneczny łysiny, spędzał duŜo czasu w cieniu. - Gdzie? - spytał Joe Amos. Garner spojrzał na południe, mruŜąc oczy, jakby potrafił dostrzec ukryty za horyzontem krajobraz. - Sam nie wiem. Pewnie gdzieś opodal St. Lo, skoro parli tam tak mocno. „Przełom”. To było magiczne słowo w ustach Ŝołnierzy. Joe Amos wyobraŜał sobie, jak ich cięŜarówki i ciągniki jak zielona fala zaleją w końcu całą Francję, nie tylko Normandię. Zawiozą ludziom Ŝywność, benzynę, lekarstwa, ale przede wszystkim amerykańską wolność. Oswobodzą kraj spod cienia nazizmu, tak jak światło przepłasza karaluchy z kuchni. Przełom. Potem przyjdzie czas na Niemcy. - Nawet jeśli nastąpi, to i tak przed nami będzie długa droga, zanim się wydostaniemy z labiryntu cholernych Ŝywopłotów. Joe Amos nie mógł się doczekać, kiedy zobaczy resztę Francji. WyobraŜał sobie ją jako równinny, porośnięty zieloną trawą kraj, pełen sadów i winnic. Przyjechał tutaj, aby go obejrzeć, poznać i zapamiętać. To pragnienie odŜyło dziś
49 rano, kiedy porucznik Garner oznajmił dobre wieści z frontu, a kompanii przydzielono dzień wolny na odpoczynek i potrzebne naprawy. Po raz pierwszy od ośmiu dni cięŜkiej, nieustannej pracy, mogli złapać chwilę oddechu. Garner splunął na trawę i otarł czoło. Być moŜe mieszkańcy Louisiany tak kończyli rozmowę, tego Joe Amos nie wiedział. - Doprowadźcie samochód do porządku. Potem pojedziecie na plaŜę OMAHA i zabierzecie ładunek kabli do St. Lo. Nie przejmuj się majorem Clayem, tylko wróć przed świtem. Potem będziecie mieli kolejny kurs. Garner spojrzał mu porozumiewawczo w oczy, odwrócił się i ruszył pod osłonę drzew.
Joe Amos skończył malować czarne kropki na kostkach. Jedna z nich pokazywała jedno oczko, druga sześć. Pod spodem sechł napis „Szczęściarz”. WłoŜył pędzel do pojemnika z terpentyną i spojrzał na McGee, który stał na zderzaku i pochylony do przodu majstrował przy silniku. Jego spocone plecy pobłyskiwały jak mokry węgiel, a ramiona pręŜyły się węzłami muskułów. - Prawie skończyłem - powiedział, jakby wyczuwając, Ŝe Joe Amos na niego patrzy. Ten podszedł do tylnego zawieszenia, sprawdził nowe opony, resory i osłonę tłumika. „Szczęściarz” był najbardziej zadbaną dwuipółtonówką w całym 688. Batalionie, a to za sprawą McGee, który okazał się być niezrównanym mechanikiem. Od niego i kilku innych chłopaków wzięło się nowe przezwisko Joego Amosa: „SierŜant Szczęściarz”. Joe Amos wsadził palec w jedną z przestrzelin i uśmiechnął się.
50 McGee zeskoczył na ziemię. Dłonie miał ubrudzone smarem, dlatego pokrywę maski zamknął łokciami. śadna inna cięŜarówka nie była pod tak czułą opieką. Samochody stały porozrzucane po całym biwaku, ale Ŝaden z kierowców się nimi nie zajmował. Tylko kilka oddano do przeglądu. Większość „Jimmych” była zdemolowana po półtoramiesięcznej, morderczej słuŜbie w Normandii. Ich załogi były w podobnie opłakanym stanie. Kierowcy się nie myli i nie golili, jakby chcieli pokazać przybywającym do Francji Ŝołnierzom, Ŝe i oni mają tutaj cięŜki Ŝywot. RzęŜące silniki cięŜarówek, ich opłakany stan, oraz to, jak zapracowani i zaniedbani byli oni sami - wszystko to stanowiło dla nich przedmiot dumy. Kolorowi nie dostawali orderów, tak jak biali Ŝołnierze, dlatego musieli swoją pracę oznaczać na swój sposób. Joe Amos nie naleŜał do tej grupy. Dbał o to, aby on sam, McGee i „Szczęściarz” byli czyści i zawsze w jak najlepszej formie. Karabin maszynowy na dachu lśnił od smaru, a z jego boku zwieszały się dodatkowe taśmy amunicyjne. McGee regularnie wypinał je i wpinał, dbając, aby grudki oleju nie zbierały się w zębatkach. Dwa dni temu wystawili mundury na deszcz, a potem wysuszyli je na rozgrzanej kratce silnika. Joe Amos krytycznie przyjrzał się parze kostek wymalowanych na boku samochodu i z zadowoleniem uznał, Ŝe wyglądają dobrze. Będą się ładnie prezentowały, kiedy pomknie po drogach całej Francji, a być moŜe nawet zawita do ParyŜa. - Co zrobiłeś z silnikiem? - spytał McGee. - Wymieniłem świece, kołpaki i wentylator. Przeczyściłem rozrusznik, niektóre szczotki trochę zardzewiały,
51 ale będzie działał. Trzeba wymienić olej, ale później się tym zajmę. - Wykąp się. Spotkamy się w stołówce. McGee zajrzał do kabiny, zabrał z niej swoje rzeczy, zarzucił koszulę na ramię i ruszył w kierunku pryszniców. Po kilku krokach przystanął, odwrócił się i powiedział: - Słuchaj, jak mamy robić kurs, to nie ma sensu, Ŝebym się mył, skoro i tak za chwilę się ubrudzę. - Idź, nie marudź - powiedział Joe Amos. McGee wzruszył ramionami i ruszył w stronę sanitariatów. Joe uśmiechnął się. Dziś nie będą kosić trawy u markiza. Zeskoczył na twardy, zbity piasek plaŜy OMAHA. Niezliczone cięŜarówki, buldoŜery i ciągniki rozjeździły go tak bardzo, Ŝe był zbity i twardy niczym kamień. Joe Amos uśmiechnął się do siebie, stwierdzając w myślach, Ŝe stanowi lepszą nawierzchnię niŜ większość dróg w Normandii. PlaŜa OMAHA tętniła Ŝyciem. Okręty desantowe i barki wypluwały na jej piaski samochody, czołgi i piechotę, która brodziła po kolana w wodzie, prąc do brzegu. Jedyną pozostałością wielkiego sztormu sprzed kilku tygodni były czerwone boje, oznaczające lokalizację wraków, oraz betonowe pontony, które siła wichury zepchnęła na brzeg. Joe wysiadł z samochodu, pozostawiając McGee za kółkiem. Uznał, Ŝe dziś będzie lepiej, jeśli to chłopak poprowadzi cięŜarówkę. Dwudziesta Dziewiąta Dywizja składała się z ludzi, którzy pochodzili ze stanów Mary-' land i Wirginia. Mieli to nieszczęście, Ŝe walczyli w najgorszym terenie, na jaki moŜna było trafić w Normandii.
52 Przedzierali się przez bagna, mokradła i Ŝywopłoty, aŜ w końcu dotarli do St. Lo i roznieśli miasto na strzępy. Kolorowi kierowcy mówili o nich, Ŝe mają cięte języki i są skorzy do bójek. Jeśli McGee pozostanie w kabinie, nie powinno dojść do jakichś problemów. Ruszył pomiędzy terkoczącymi pojazdami, saperami biegającymi we wszystkie strony i Ŝołnierzami, którzy właśnie wylądowali we Francji. Schodząc z drogi pędzącym „Jimmym”, pokazywał ich kierowcom kciuk do góry, uśmiechając się przyjaźnie. W końcu znalazł człowieka, którego szukał. SierŜant kwatermistrzostwa stał obok poletka kanistrów z benzyną i mozolnie je liczył. - Szybki! - zawołał Joe Amos. - ToŜ to „Szczęściarz”! Witaj brachu! - odparł niski Ŝołnierz, machając podkładką pod notatnik. Czubek głowy Szybkiego Clappa nie dotykał nawet szczęki Joego. Pochodzący z Queens chłopak był chyba najniŜszym Ŝołnierzem w armii. Swoje przezwisko zawdzięczał temu, iŜ posturą przypominał dŜokeja. Twierdził, Ŝe w sekcji uzupełnień ktoś musiał go nienawidzić, dlatego skierowano go do Francji. Aby nadrobić ułomności wzrostu, starał się sprawiać wraŜenie wielkiego faceta. Notatnik, którym pomachał na przywitanie Joego Amosa, był wielkości drzwi od stodoły, a rzędy i szeregi kanistrów przypominały rozmiarami pole orne. Joe Amos roześmiał się, kiedy usłyszał, jak Szybki woła go jego przezwiskiem. - Co mogę dla ciebie zrobić, druhu? - spytał, podając dłoń na przywitanie. Joe Amos uścisnął ją i mocno potrząsnął. - Ile masz kanistrów, Szybki? - Nie mam pojęcia, kolego. Na ile stawiasz? - Sto tysięcy?
53 - Zabawne. Napisałem, Ŝe jest ich sto pięćdziesiąt. Kto to moŜe wiedzieć? Czego potrzebujesz? - Kabla, najlepiej w sporych ilościach. - Dla kogo? - Dwudziesta Dziewiąta. - Ach, moi ulubieńcy. Połowa amunicji, która przechodzi przez moje ręce, trafia właśnie do nich. Lubią sobie skurczybyki postrzelać. Coś jeszcze? Joe Amos wyciągnął z kieszeni nową paczkę papierosów. Upłynnił juŜ połowę kartonu, który podebrał majorowi Clayowi. - Jest jakaś szansa, abyś dał mi trochę benzyny? Szybki zmierzył wzrokiem paczkę Chesterfieldów. Wziął ją do ręki i powąchał. Powszechnie wiedziano, Ŝe gość ma łeb i upodobanie do robienia interesów. Joemu Amosowi takŜe podobała się ta metoda: rzucić człowiekowi paczkę fajek, a potem odejść z towarem, który się poŜądało. - Jasne, nie ma sprawy. Weź sobie dwa - odparł, uśmiechając się Szybki. - Czekaj, czekaj, niech je sobie odpiszę dodał, udając, Ŝe wykreśla je z listy. - Dzięki, Szybki. - Nie ma sprawy, interesy z tobą to prawdziwa przyjemność. Joe stuknął go barkiem w ramię i powiedział: - Do zobaczenia. - O, na pewno, na pewno - odparł Szybki, chowając paczkę do kieszeni spodni. Joe Amos wziął po kanistrze benzyny w ręce i zaczął je taszczyć do samochodu. Nikt nie zwracał na niego uwagi, bowiem praktycznie kaŜdy na tej plaŜy przenosił jakiś sprzęt z miejsca na miejsce. Przez plaŜę przepływała tak
54 ogromna ilość towaru, Ŝe Szybki mógł odprawiać swoje księgowe czary ze spokojnym sumieniem. Nie było szans, aby ktoś połapał się w brakach. Czysta magia. Joe Amos wrzucił kanistry na pakę, a potem wskazał McGee miejsce, gdzie zmagazynowany był drut kolczasty i kable. Podjechali pod wydmy przy składzie, tu zatrzymał ich kolejny Ŝołnierz kwatermistrzostwa. Ten nawet nie udawał, Ŝe próbuje prowadzić jakąś ewidencję towaru. Kiedy dowiedział się, czego potrzebują, pobiegł do budynku, człapiąc jak niedźwiedź. Joe przypuszczał, Ŝe ten handluje na lewo czekoladą. Najwidoczniej kaŜdy specjalizował się w innym towarze. Pięć minut później załadowano kołowroty z kablem. Kiedy czekali, McGee nerwowo bębnił palcami w kierownicę. Co jakiś czas spoglądał do schowka, gdzie leŜały Chesterfieldy. Joe Amos zabronił mu je palić, miały większą wartość, kiedy wymieniało się je na towar, a nie wypalało beztrosko. Tego popołudnia droga do St. Lo była zatłoczona. Kiedy walki na froncie przycichały, dywizje uzupełniały braki w sprzęcie, zapasach i rekrucie. Teraz Joe zrozumiał, co naprawdę miał na myśli porucznik Garner. Wszędzie: na drodze, polach, łąkach, pomiędzy Ŝywopłotami i w zrujnowanych miastach, dawało się wyczuć charakterystyczne napięcie. Wojska alianckie zbierały się w sobie, aby dokonać skoku naprzód, który pozwoli uwolnić resztę Francji spod niemieckiej okupacji. Joe Amos poczuł wyrzuty sumienia, Ŝe wykorzystuje swój wolny dzień do uganiania się za kobietami i pod pretekstem przewiezienia kilku zwojów kabli wybiera się na potajemną schadzkę. McGee, który nie przejmował się takimi rzeczami, prowadził spokojnie, rozkoszując się pogodą.
55 Złe samopoczucie prysło, zastąpione przez zdumienie, kiedy dojechali do St. Lo. Droga wiła się ponad zielonymi polami. Joe Amos kazał McGee zwolnić i wysiadł z kabiny. Kilka kilometrów dalej, pomiędzy wzgórzami, leŜało miasteczko. Wznosiło się nieopodal rzeki, na równinie, jednak jego mury były poczerniałe i spalone. Przed wojną liczyło sobie dwanaście tysięcy mieszkańców i było waŜnym centrum komunikacyjnym okolicy. Teraz, kiedy Niemcy się wycofali, nie pozostał w nim kamień na kamieniu. Zniszczenia Cherbourga były nieznaczne, w porównaniu z tym, co spotkało St. Lo. - O cholera... - szepnął McGee. Joe Amos tylko pokręcił głową, a McGee przesłonił oczy dłonią, chroniąc je przed promieniami popołudniowego słońca. - Rany boskie, co za zniszczenia... Od dawna juŜ nie uŜywał takiego tonu, ograniczając się do znudzenia czy ekscytacji. Spoglądał na ruiny, ponad którymi wznosiła się tylko wieŜa gotyckiego kościoła. Świątynia natomiast zmieniła się w kupę zgliszcz. McGee patrzył i widać po nim było, Ŝe ruiny tego miasta zrobiły na nim znacznie większe wraŜenie niŜ cokolwiek innego, co widział we Francji. MoŜna było odczuć, Ŝe dokonała się w nim jakaś przemiana. Joe Amos ponownie usiadł na siedzeniu pasaŜera. Dwudziestą Dziewiątą znaleźli okopaną półtora kilometra na północ od miasta. Obóz przypominał koszmarny sen kwatermistrza. Wszędzie piętrzyły się skrzynki, pudła, kanistry i pojemniki, porozrzucane bez ładu i składu. KaŜdy ruchomy obóz przeładunkowy wyglądał podobnie: kiedy oddział do niego docierał, pobierał wszelkie potrzebne zapasy, a za sobą zostawiał tylko bród, smród i bałagan.
56 Kierowany przez polecenia Ŝandarma McGee podjechał do rampy rozładunkowej. Ledwie się zatrzymał, juŜ pojawiło się dwóch ludzi, którzy szybko zrzucili na ziemię walce z kablem. Nagle we wstecznym lusterku Joe Amos zobaczył, Ŝe trzeci z nich zabiera kanistry z benzyną. Wyskoczył natychmiast z kabiny i kazał mu je zostawić, ale tamten odmówił. Nim Amos zdołał cokolwiek zrobić, McGee wysiadł z samochodu i groźnie na niego spojrzał. Znaczącym gestem oparł dłonie o biodra, nie mówiąc ani słowa. Widząc dwóch kolorowych kierowców stojących obok postrzelanego kulami samochodu, Ŝołnierz odstawił kanistry i oddalił się, złorzecząc im pod nosem. - Zamknąłem go tam. Kapitan Whitcomb szedł obok Bena, nie wdając się w zbędną rozmowę. Ogolił się niedawno i załoŜył czysty mundur, przez co wyglądał dokładnie na tyle lat, ile miał. Ben oceniał, Ŝe oficer jest o połowę od niego młodszy. Kiedy widzieli się na Mont Castre, Whitcomb był zapuszczony i brudny, dlatego sprawiał wraŜenie starszego. Pomimo tej zewnętrznej przemiany, jego głos pozostawał głuchy, a oczy zdradzały mądrość nieprzypisaną do młodego wieku. Whitcomb nie mówił wiele, za to ciągle badał wzrokiem okolicę, jakby szukał zagroŜenia. Jego spojrzenie śledziło drzewa w poszukiwaniu snajperów, przeczesywało teren w poszukiwaniu min. Jest taka linia pomiędzy Ŝyciem a śmiercią, którą często przekraczają starsi, schorowani ludzie. Przestają się wtedy kurczowo trzymać egzystencji i zaczynają myśleć o odejściu z tego świata. Whitcomb musiał się z nią stykać kaŜdego dnia. Ben ze smutkiem stwierdził, Ŝe to doświadczenie zmieni młodego człowieka na całe Ŝycie. W tym wieku rozpadlina
57 pomiędzy Ŝyciem a śmiercią powinna być szeroka, pozornie nie do przekroczenia. Whitcomb, podobnie jak kaŜdy inny Ŝołnierz, który zetknął się ze śmiercią twarzą w twarz, nigdy nie zapomni tej nauczki. Ben poklepał porucznika po plecach i podprowadził go aŜ do krateru, który znajdował się opodal dziury, wybitej przez czołg w kamiennym murze. Na środku pola stała pusta stodoła, wzniesiona podobnie jak ogrodzenie z bloków kamienia. Budynek miał pewnie dobre pięćset lat. Ameryka tocząca wojnę w Europie przypominała słonia w składzie porcelany. Niszczyła wszystko, co stanęło jej na drodze, nie dbając o wiek czy wartość, jaką dla innych ludzi stanowiły te przeszkody. - Ciekawe, ile ma lat ta stodoła? - zagadnął Whitcomba, chcąc pociągnąć go za język. - Nie wiem - odparł porucznik, obrzucając wzrokiem chaszcze. - MoŜe tysiąc, trudno mi powiedzieć. Prawda była taka, Ŝe stodoła nie obchodziła porucznika, bowiem nie miała znaczenia dla jego przyszłości. Ben zdjął rękę z jego barków i szedł dalej w milczeniu. Kiedy znaleźli się prawie u wejścia, spytał: - Wie pan coś więcej? - Nie bardzo. Wszyscy trzymają język za zębami, ale myślę, Ŝe to nastąpi wkrótce. Nikt poza nami się nie rusza. - Czyli szykuje się wielkie przedstawienie? - Na to wygląda. - Jakie są rozkazy? - Działania na lokalną skalę. Trzysta Pięćdziesiąty Ósmy ma przekroczyć rzekę Seves na północ od St. Germain. Podobno szkopy zajęły tam jakieś wzgórza otoczone przez bagna. Reszta naszych oddziałów ma pozostać w rezerwie, ale to nie potrwa długo.
58 Trzysta Pięćdziesiąty Ósmy był batalionem, z którym walczył Phineas. Ben nie rozmawiał z nim od czasu swojej spowiedzi i szorstkiej oceny, jaką wystawił mu młody kapelan. Powiedział wtedy, Ŝe Ben nie jest człowiekiem Boga, poniewaŜ wrócił do Francji z potrzeby zemsty. Phineas nie był w stanie pojąć, Ŝe Bóg Ŝydowski był mściwym panem. Większość jego cudów ograniczała się do zabijania wrogów Izraela i karania tych, którzy łamali prawa. Plagi, potopy, bitwy, mordercze anioły - chrześcijański Bóg Phineasa był znacznie łagodniejszy, ale nawet on nie wahał się karać odstępców. Jakby nie patrzeć, obydwie wiary przyznawały, Ŝe odkupienie odgrywa waŜną rolę w Ŝyciu człowieka. Ben obiecał, Ŝe nigdy więcej nie zabije człowieka, ale wolno mu było nadal czuć złość. Whitcomb wskazał palcem na stodołę. - Sam nie wiem, co mam z nim zrobić, kapelanie. To dobry chłopak i Ŝołnierz, ale nic mi do głowy nie przychodzi. Niech pan z nim pogada. Ruszył do drzwi, aby je otworzyć, ale Ben go powstrzymał. - Ja to załatwię. Sam. Dobrze? - Jasne. Niech mi pan da znać, jak coś wymyśli. Ben pokiwał głową i wszedł do wnętrza chłodnego budynku. Na posłaniu ze słomy, w kącie siedział Ŝołnierz. W samym rogu stał jego karabin, a na lufie zawieszono hełm. Obok chłopaka spoczywał plecak. Spoglądając na niego, jak siedzi z rękoma opasującymi kolana i kiwa się to w przód, to w tył, Ben w mig pojął, co się dzieje. - Witaj - powiedział, jednocześnie nasłuchując, czy Whitcomb sobie poszedł. - Jestem kapelan Ben Kahn.
59 Chłopak przestał się kiwać i chciał wstać, ale Ben pokazał mu gestem dłoni, aby został tam, gdzie siedział. Podszedł do niego powoli i spytał: - Nie masz nic przeciwko, abym się dosiadł? Chłopak pokręcił głową, więc Ben usiadł i zdjął hełm. - To ty jesteś szeregowiec Sam Baum, prawda? - spytał, obserwując, jak chłopak nerwowo wygina swoje palce. - Tak, sir. - Słyszałem, Ŝe ostatnio wiele przeszedłeś? Spoglądając na niego, Ben próbował zrozumieć, co się stało z chłopakiem. Wszystko wskazywało na to, Ŝe po prostu w walce dopadło go załamanie psychiczne. - Chcesz o tym porozmawiać? - Nie ma o czym. Stchórzyłem. - Nie bądź dla siebie zbyt surowy. Chłopak spojrzał na niego i odparł: - Prawda jest taka, Ŝe kawał ze mnie tchórza. - Powiedz mi, co się stało. - Nie mam ochoty o tym mówić. - Chcę ci pomóc, Sam. Chłopak skurczył się i zaczął obgryzać paznokcie. - Rabbi, doceniam, Ŝe pan przyszedł. Jeśli chce się pan ze mną pomodlić, to nie ma sprawy. Znam Shema Israel, Adonai Elohenu i Adonai Echud. Jedno wiem na pewno, uciekłem. To proste jak drut, zdezerterowałem podczas walki. Kiedy skończymy rozmawiać, postawią mnie przed sądem wojennym i po sprawie. - Dlaczego nie chcesz o tym opowiedzieć? - Bo nie chcę wracać myślami do tamtego dnia. Ben zamilkł, a Sam dalej obgryzał paznokcie. Po kilku chwilach podniósł głowę i zaczął mówić w przestrzeń:
60 - Kapitan Whitcomb mówi, Ŝe porządny z pana gość. Był pan na Wzgórzu Purpurowych Serc. - Tak - przytaknął Ben. Sam rozprostował kolana. Zdawać się mogło, Ŝe chce wstać i rzucić się do ucieczki, gdzieś się ukryć. śe znów coś w nim pękło i tylko siłą woli powstrzymywał się przed napadem paniki, jaki ogarniał go, kiedy wracał wspomnieniami do walk o Mont Castre. - Wie pan, co tam się działo. Artyleria... i... - bezskutecznie szukał słowa dokładnie opisującego stan jego umysłu. - Szok - podpowiedział Ben. Chciał go poklepać, ale szeregowy Baum wyglądał tak, jakby śmiertelnie przeraŜało go trzaśniecie najdrobniejszego nawet ździebełka słomy. - To się nazywa szok artyleryjski, Sam. - Ci cholerni Niemcy. Po prostu nie przestawali strzelać. To było jak szorowanie gwoździem po szybie. - Sam zagiął palce i drapnął nimi kilkakrotnie w powietrzu. -A potem... potem... Nie potrafił nawet wymówić słowa „wybuch”. Ben znał to uczucie, kiedy na chwilę zapada cisza, a potem ziemia eksploduje, wokoło latają grudy, kora, a na płuca i uszy człowieka działa ogromne ciśnienie. To się mogło ciągnąć godzinami, dzień i noc człowiek nie miał miejsca, Ŝeby się ukryć, więc pozostawały mu tylko dwa wyjścia: zakopać się i przeczekać, albo uciec. - Potem zaczęło się takie napięcie. Rośnie gdzieś w kiszkach i sprawia, Ŝe człowiek ma wraŜenie, Ŝe zaraz wybuchnie. Za kaŜdą eksplozją pocisku gdzieś obok staje się coraz silniejsze. Nie chciałem... Nie dawałem rady wy trzymać. To były całe tygodnie ostrzału: na wzgórzach,
61 na połach, pomiędzy Ŝywopłotami. - Spojrzał na Bena, szukając wsparcia. - Znam to uczucie, Sam. - Tamtego ranka siedziałem bez ruchu. Nic się nie działo, odpoczywałem, aŜ tu nagle zaczęły spadać pociski. Dwóch moich kumpli, Owen i Hise, zostali rozerwani na strzępy, kiedy pocisk uderzył w ich kryjówkę. To nie w porządku, kapelanie, zginąć tak bez walki, przez przypadek. Baum przetarł twarz i ponownie wbił wzrok w słomę. - Chciał pan kiedyś uciec, rabbi? Ben zamyślił się nad odpowiedzią. Wiedział, Ŝe Baum mówi o wojnie, a Ben nigdy nie unikał walki. Z drugiej strony - znaczną część Ŝycia spędził właśnie na ucieczce. Pomyślał o Wielkiej Wojnie, kiedy zbiegł do Francji, uciekając przed Ŝądaniami ojca. Wspominał okres pracy w fabryce stali, kiedy uciekał w alkohol. Przed widmem swych poraŜek uciekł pod opiekuńcze skrzydła Boga. Kiedy stracił Thomasa, zbiegł do Francji, unikając Ŝalu. - Tak. Napięcie, jakie opanowało Sama, widocznie zelŜało. Podniósł głowę i powiedział: - Nie bałem się, rabbi. Po prostu nie wytrzymałem nerwowo. - Kapitan Whitcomb twierdzi, Ŝe byłeś dobrym Ŝołnierzem. - Tak powiedział? - Dokładnie tak. Jestem pewien, Ŝe się nie mylił. - A skąd pan to moŜe wiedzieć? Rabbi, ja uciekłem z pola walki. Mogą mnie za to rozstrzelać. - Nie jesteś tchórzem Sam, kaŜdy to widzi.
62 - No to kim jestem? Szczerze? - Zwykłym człowiekiem, od którego wymaga się niezwykłych czynów. Wiesz, co powiedział Ralph Waldo Emerson? - Nie. - Bohater nie jest wcale odwaŜniejszy od zwykłego człowieka. Po prostu czeka pięć minut dłuŜej. Sam spojrzał na belki stropowe i roześmiał się. Ben poczuł, Ŝe w jego serce wstępuje nadzieja. - Wierzysz w Boga? - Zwykle tak. - No więc spójrz na to w ten sposób: skoro wierzysz w niewidzialną istotę, to czemu wątpisz w siebie? Skąd pochodzisz, Sam? - Z Pittsburgha. - śartujesz. - Nie - oŜywił się chłopak. - Ze Squirrel Hill, czemu pan pyta? Ben głośno się roześmiał. Sam, który uwaŜał, Ŝe popadł w cięŜkie kłopoty i moŜe znaleźć się w jeszcze powaŜniejszych tarapatach, spytał ponownie: - Co to ma do rzeczy? - Znasz lodziarnię Isleya? Baum spojrzał na niego zdziwiony, stopniowo pojmując słowa rabina. Ben tymczasem pytał dalej: - A piekarnię Waldorfa? Sklepik „Hot Puppy”? - Tak, jasne. Chodziliśmy tam po saletrę, a potem do Frick Park... - ...Ŝeby podpalać bączki? Utrapienie. Baum zarumienił się, zdając sobie sprawę, Ŝe rabin zna chłopięce zabawy.
63 - Stary teatr Manor i jatka Humana na Murray, pamięta pan? - Tak, podobnie jak Kennywood Park. Ben z przyjemnością obserwował, jak na twarzy Sama pojawia się uśmiech, kiedy w swojej wyobraźni chodził po znanej mu okolicy. - Jasne! Chodziłeś do Schenley czy Taylor Alderdise? Ben zamilkł, nie chcąc wracać myślami do tamtych czasów, ale Sam potrzebował otuchy, więc po chwili odpowiedział: - Ja nie, ale mój syn. Podekscytowany Sam niczego nie zauwaŜył, bowiem myślał tylko o rywalizujących szkołach i spytał: - Chodziłem do Schenley. Ile ma lat, moŜe go znam? - Nie, Sam. Był starszy od ciebie. Skończył szkołę, za nim do niej trafiłeś. Baum oparł się o ścianę i spojrzał uwaŜnie na Bena. - Rabbi? - Tak? - Czy on jest tutaj? Na twarzy chłopaka odmalowała się jakaś zmiana. Choć biła z niej młodość, to znać było takŜe powagę i inteligencję. To był człowiek, którego opisywał Whitcomb. Dobry Ŝołnierz, weteran wielu walk, który na stokach Mont Castre załamał się chwilowo, ale teraz powoli wracał do siebie. Na własnej skórze poznał, jak okrutna i nieprzewidywalna jest wojna, dlatego nie mógł jej znieść. Szeregowiec Sam Baum był kolejnym młodym chłopcem, który nie powinien zdawać sobie sprawy z tego, jak cienka granica oddziela śmierć od Ŝycia. - Tak. - Nic mu nie jest?
64 - Nie wiem, ale obawiam się najgorszego. Baum westchnął i ponownie podwinął nogi. Pokręcił głową i mruknął: - Tak wielu, tak wielu... Sam Baum miał rację: tylu chłopców ginęło, nie tylko Amerykanów, ale Brytyjczyków, Kanadyjczyków, Francuzów, Polaków. MoŜe chciał pocieszyć Bena, ale nie zrobił tego, zamyślony nad stratami, które sam poniósł. śałował teŜ siebie, bowiem utracił honor, a niebawem mógł zapłacić za chwilę słabości własnym Ŝyciem. - Poczekaj tu na mnie - powiedział Ben, wstając. Chłopak podciągnął kolana pod brodę, objął je ramionami i zaczął się kołysać, zupełnie tak, jakby odwiedziny rabina w ogóle się nie zdarzyły. Ben wyszedł ze stodoły i zobaczył, Ŝe Whitcomb siedzi w dŜipie i pali papierosa. - I jak, kapelanie. Co mam z nim zrobić? - spytał. - Nie mam asystenta. Niech go pan przekaŜe mnie. Przez całą drogę do Couvains McGee Mays prowadził w milczeniu. Matka Joego nazywała taki humor „kawowym nastrojem”. Był to stan, kiedy myśli człowieka stawały się mroczne, ponure i gorzkie. Ale Joe Amos nie zwracał uwagi na jego zachowanie, tylko co chwila przypominał mu, aby jechał szybciej. Rozumiał, Ŝe pomocnik moŜe mieć fatalny humor, ale nie zamierzał pozwolić, aby odbiło się to na jego spotkaniu z Genevieve. Kiedy dotarli do zjazdu, prowadzącego do posiadłości markiza, kazał mu się zatrzymać i powiedział: - Słuchaj, jedziemy z wizytą. Rozchmurz się. - Jasne.
65 Samochód ruszył i wjechali w długi, zakryty drzewami tunel, prowadzący do dworku. Joe Amos obserwował McGee i w końcu spytał: - O co chodzi? Kierowca spojrzał za okno, zastanawiając się nad odpowiedzią. - Chodzi o to, Ŝe masz dziewczynę, jesteś sierŜantem, a major wysyła cię, Ŝebyś załatwił dla niego jakieś sprawy. Nie mam nic przeciwko i nie zazdroszczę ci, bo w końcu to ty zestrzeliłeś ten myśliwiec. Chodzi mi o to, Ŝe ja w porównaniu z tobą mam tylko słuŜbę w wojsku, z czego nie jestem dzisiaj specjalnie zadowolony. Zza zasłony drzew wyłoniła się posiadłość. McGee wprowadził „Szczęściarza” na podjazd. Joe Amos poklepał go po ramieniu i powiedział: - Wiem, co czujesz. Trzymaj się mnie, a nic złego cię nie spotka. Mam przeczucie, Ŝe niedługo szczęście uśmiechnie się i do ciebie. McGee siedział nadal zachmurzony, więc Joe Amos zaczął go energicznie szturchać w bark. W końcu chłopak uśmiechnął się, po raz pierwszy od wielu godzin. - No dobra, skoro pan tak mówi, sierŜancie. Przybili sobie piątki i wysiedli z kabiny. Na ich powitanie wyszedł markiz. Drzwi do posiadłości były tak duŜe, Ŝe kiedy je otwierał, musiał uŜyć wszystkich sił. Kiedy wyszedł na zewnątrz, rozpostarł ramiona i zawołał: - Joe Amosie Biggs, cóŜeś zrobił z moją córką? Joe Amos ostrzegawczo spojrzał na McGee i podeszli do gospodarza. Ten przywitał ich uściskiem i pocałunkiem w policzki. - Ja nic złego nie zrobiłem - odparł Joe. - Po prostu...
66 - Nie, nie, nie - roześmiał się markiz. Widząc na jego twarzy zmartwienie, poklepał go po ramieniu i dodał: Nie chodziło mi o to, Ŝe ją skrzywdziłeś. Miałem na myśli czary, jakich musiałeś uŜyć, aby wpłynąć na jej serce. Joe Amos poczuł, jak krew uderza mu do głowy. - Jest w domu? - Tak, oczywiście - odparł markiz, spoglądając na dwa kanistry benzyny stojące na pace „Jimmy ego”. - CzyŜbyś przywiózł nam prezent? - Tak, tak. Są dla was. McGee, pomoŜesz markizowi? - Un tresor! - powiedział markiz, teatralnym gestem rozkładając ramiona, jakby Joe Amos przywiózł mu prawdziwy skarb. - Idź, będzie szczęśliwa, kiedy cię zobaczy. McGee, pomoŜesz mi? Czeka nas trochę pracy. - Markizie, jeden z tych kanistrów jest podarunkiem od McGee. Mógłbyś oprowadzić go po okolicy? Francuz westchnął i klasnął w dłonie. Spojrzał na McGee i powiedział: - Certainment. Chodź, McGee. Zaniesiemy kanistry do mojego Peugeota i przejdziemy się. Pozostawimy zakochanych samym sobie, co? Joe Amos wyciągnął z kabiny plecak i zarzucił go na ramię. Szybkim krokiem ruszył w stronę domu, unikając pytania o kolejny prezent kryjący się w jego wnętrzu. Kiedy wszedł do posiadłości, przystanął na chwilę, podziwiając jej ogrom. Na ścianach wisiały kobierce, obrazy i trofea myśliwskie. KaŜdy szczegół domu mówił o jego wieku i burzach, które przetrwał. Joe Amos ruszył przed siebie, szukając Genevieve. Starał się nie myśleć o tym, Ŝe jeszcze kilka tygodni temu mieszkali tutaj Niemcy. Spoglądając na mury domu, nie mógł oprzeć się refleksji, Ŝe miały wiele szczęścia, iŜ nie zostały zrównane z ziemią, jak St. Lo.
67 Spotkali się, kiedy Genevieve wyszła z kuchni. Wycierała ręce w fartuszek i kiedy zobaczyła Joego Amosa, podeszła do niego i podała mu dłoń. Uścisnął ją delikatnie i spróbował przyciągnąć dziewczynę do siebie. Nie stawiała oporu, więc zrobił to i pocałował ją na przywitanie. Miękkość jej ust sprawiła, Ŝe zamarł bez ruchu, nawet wtedy, kiedy wysunęła się z jego objęć. Mógłby stać tak godzinami, wspominając to uczucie. Genevieve wzięła go za rękę i poprowadziła w głąb domu. - MoŜesz zostać na dłuŜej? - spytała. - Tak, jasne. - Masz ochotę na obiad? - Nie teraz, moŜe później? - Cest merveilleux. - Przywiozłem ci prezent. Wyciągnął z plecaka butelkę szampana i podał jej. Chwyciła ją za szyjkę i spojrzała na etykietę: - Czterdziestoczteroletni Veuve Clicquot Ponsardin? Joe Amosie, skąd go wziąłeś? Sama nie wiem, co powiedzieć. - JeŜeli będziesz chciała, mogę mieć więcej. To prezent dla ciebie. - Ojciec nie uwierzy, jeśli tego nie zobaczy. - Nie przywiozłem szampana dla niego, ale dla ciebie. Dziewczyna zagryzła usta i pokręciła głową. Zrobiła to z takim wdziękiem, Ŝe Joe Amos nie mógł uwierzyć własnym oczom. - McGee przyjechał z tobą? - Ta. Twój ojciec pokazuje mu samochód. - Parfait! Zamęczy go, przez całe popołudnie zmuszając do napraw. Podeszła do szafki i wyjęła z niej dwa kieliszki.
68
Davld
- To oznacza, Ŝe tę butelkę mamy tylko dla siebie, aussi. Oui? Jak zahipnotyzowany obserwował dziewczynę, która sprawnie odwinęła druciki, a potem wyciągnęła korek, który poszybował aŜ pod sufit kuchni. Obydwoje roześmieli się głośno. Nalała szampana do kieliszków, Joe Amos wziął od niej jeden. Stuknęli się, upili trochę złocistego napoju i ponownie pocałowali. Joe Amos jeszcze nigdy w Ŝyciu nie próbował czegoś tak dobrego, jak ten szampan. Był słodki i cierpki zarazem, a bąbelki powodowały, Ŝe miał ochotę się śmiać. Z kaŜdym kieliszkiem przysuwali się do siebie coraz bliŜej. Wtulili się w siebie, a Joe Amos przesunął dłonią po jej piersi. Jakaś część jego umysłu zdawała sobie sprawę, Ŝe upili się szampanem, ale pozostała, odurzona alkoholem, nie zwracała na to uwagi. Chwycił ją mocniej i zaczął łapczywie pieścić dłońmi. Genevieve objęła go i poddawała się jego dotykowi. Całował ją zachłannie i mocno, aŜ nagle zdał sobie sprawę, Ŝe sprawia dziewczynie ból. Próbowała go odsunąć, ale on przywarł jeszcze mocniej, chcąc okazać, jak bardzo ją poŜąda. Genevieve zsunęła jego dłonie z biustu i odsunęła się, muskając tylko jego usta swoimi wargami. Pochylił się jeszcze w jej stronę, ale odepchnęła go i powiedziała władczym, nieco Ŝartobliwym tonem: - Siadaj, Joe Amosie. Usiadł na krześle, nie mogąc za bardzo zrozumieć, co się dookoła niego dzieje. Krew szumiała mu w głowie, czuł pulsowanie w kroczu. Alkohol próbował ponownie przejąć władzę nad jego poczynaniami. - Co było w tym szampanie?
69 Wycelowała palec w jego stronę i powiedziała: - To nie szampan mnie martwi, dobrze o tym wiesz. - Przepraszam - powiedział, choć wcale nie było mu przykro. Genevieve podeszła krok bliŜej i musnęła palcami jego policzek. - Chcę tego, ale nie w taki sposób. Vous comprenez? Rozumiesz? - Tak, ja... Rozumiem. Po prostu nie spodziewałem się, Ŝe... to będzie... randka. - Oui! Będzie niezwykła. Przez następną godzinę Joe Amos siedział nieruchomo w kuchni i obserwował, jak Genevieve szykuje obiad. Posiekała jarzyny i oprawiła kurczaka. Pracowała i mówiła jednocześnie, zupełnie jakby szampan w ogóle na nią nie zadziałał. Choć Joe Amos nie miał nigdy problemu z wypiciem nawet duŜych ilości wina czy piwa, to powiedział sobie, Ŝe z szampanem trzeba na przyszłość uwaŜać. Postawiła przed nim szklankę wody z ziołami, a Joe Amos z wolna opuszczał głowę coraz niŜej i niŜej, wsłuchując się w odgłos kuchennej krzątaniny. Obudziło go własne chrapnięcie. W kuchni nie było nikogo innego, więc podszedł do okna. Szampan jeszcze szumiał w jego głowie, więc potrząsnął nią ze wszystkich sił. Wyglądając na zewnątrz, zobaczył, Ŝe McGee oblewa się wodą ze studni. Przez chwilę czekał na Genevieve, nasłuchując, ale uznał, Ŝe w tak duŜym domu moŜe mieć trudności z jej odnalezieniem. Wyszedł na zewnątrz. Nim Joe Amos dotarł do studni, jego uszu dobiegł terkot silnika. McGee spojrzał na niego i ponuro skinął głową, co oznaczało, Ŝe zmuszono go do naprawiania samochodu.
70 Silnik zawył, klakson zatrąbił, a obaj kierowcy ruszyli w stronę garaŜu. Kiedy obeszli krzewy, zobaczyli, jak Genevieve wysiada z samochodu, a markiz siedzi na miejscu kierowcy i pieszczotliwie gładzi kierownicę. Zapewne nie mógł się nacieszyć pierwszą od kilku lat jazdą. Mijając Joego, Genevieve musnęła jego dłoń i powiedziała: - Przygotuję obiad, a wy się przejedźcie. Nim weszła do domu, zamieniła teŜ kilka słów z McGee. Joe Amos nie słyszał, o czym rozmawiali, bowiem markiz zawołał do niego: - Mon ami! McGee to prawdziwy geniusz! Mon Dieu, to cudeńko tak długo stało w garaŜu, ale teraz działa jak nowe. Chodź, przejedziemy się! - Dzięki, ale nie mam ochoty - odparł, przystając obok okna pasaŜera. - No tak, oczywiście - markiz stuknął się w czoło. PrzecieŜ ty praktycznie Ŝyjesz w samochodzie. Po co ci przejaŜdŜka w czasie wolnym. McGee? Co ty na to, abyśmy we dwóch wybrali się na wycieczkę po posiadłości? McGee pokręcił przecząco głową. - No cóŜ... - zawiedziony markiz wyłączył silnik, ale nadal siedział w samochodzie. Gładził powoli kierownicę, jakby zastanawiał się nad czymś. Być moŜe wspominał dawne podróŜe, stracone lata, Ŝonę. Cokolwiek to było, trapiły go nieprzyjemne myśli. Wystarczyło spojrzeć na twarz markiza. W końcu wysiadł z samochodu i powiedział: - Chodźmy na mały spacer, Joe Amosie. Pokiwał głową i ruszył posłusznie za markizem. Był jeszcze otumaniony szampanem i drzemką. Miał nadzieję, Ŝe Genevieve wyrzuciła butelkę i zachowa tym samym w
71 tajemnicy ich spotkanie. Kiedy mijali McGee, Joe Amos pochwalił go: - Świetna robota z tym samochodem. - Jasne - odparł, spoglądając z niechęcią na markiza. Francuz poprowadził Joego Amosa do ogrodu, gdzie przystanęli pod dębem. Cykady grały, a ptaki świergotały w gałęziach. Joe wyobraził sobie siebie jako dziedzica posiadłości, męŜa Genevieve. Dom zdawał się witać go rozwartymi skrzydłami wieŜ. Pragnął powiedzieć to markizowi, wyznać, Ŝe chciałby tu zostać i być członkiem rodziny. Chciał, aby mu zaufali, przyjęli go do siebie. Z tych marzeń wyrwała go myśl, Ŝe zbyt daleko wybiega w przyszłość i za bardzo prze do przodu, podobnie jak zrobił z Genevieve. - Widzę, jak moja córka na ciebie spogląda. UwaŜam, Ŝe ona jest amoureuse. - Westchnął cięŜko i spojrzał na Joego Amosa. - Zakochała się w tobie. Joe Amos zadrŜał. Chciał zapewnić go, Ŝe będzie dobrym zięciem, męŜem, Ŝe zadba o dziewczynę i pomoŜe przywrócić ich dom do świetności. Nim zdąŜył otworzyć usta, markiz uciszył go gestem dłoni. - Pozwól, Ŝe będę zupełnie szczery, synu. Zasługujesz na to i nie chcę okazać się niewdzięcznikiem. Joe Amos zamarł. - Słucham pana. Sam nie wiedział, dlaczego zwrócił się do niego oficjalnie. PrzecieŜ spotkali się, kiedy próbował ukraść kanister benzyny. - Wierzę, Ŝe nie chcesz zrobić mojej córce krzywdy. - Oczywiście, proszę pana. UwaŜam, Ŝe jest najwspanialszą kobietą na świecie. - O, tego jestem pewien. Widzę to w twoich oczach. Chciałbym cię jednak ostrzec.
72 Joe Amos zesztywniał, obawiając się najgorszego. Przez głowę przemknęła mu myśl, Ŝe to niesprawiedliwe, iŜ straci jedyną odskocznię od wojny i niebezpieczeństwa. Markiz zatoczył ręką dookoła i powiedział: - To, co widzisz, nie jest wcale takie, jak ci się wydaje. Choć kiedyś byliśmy zamoŜni, teraz jesteśmy biedni. Cztery lata okupacji sprawiły, Ŝe straciliśmy praktycznie wszystko. Nie mamy pieniędzy, pola zarosły chwastami i trzeba je będzie najpierw oczyścić, zanim będzie moŜna je uprawiać. Nie mamy nic oprócz domu, kilku kurczaków i dwóch kanistrów benzyny, które dziś przywiozłeś. Pod niemiecką okupacją Ŝyliśmy jak Ŝebracy i nadal nimi jesteśmy. Od początku zdawał sobie sprawę, Ŝe to tylko pozory. Wiedział, Ŝe rodzina jest w opłakanej sytuacji, kiedy przyłapał Francuza na myszkowaniu po jego samochodzie. Markiz i Genevieve nie byli panami posiadłości, ale jej sługami, w takim samym stopniu jak wtedy, gdy stacjonowało tutaj niemieckie dowództwo. Markiz podtrzymywał tylko grę pozorów, do końca wierny swej arystokratycznej roli. Nagle opanowały go Ŝal i współczucie dla człowieka, który otwarcie przyznawał się do swojej biedy i nieszczęścia, które go pokonało. Joe Amos, pochodzący z wiejskiej części Wirginii, doskonale wiedział, co to znaczy upaść nisko i nie pragnąć niczego innego bardziej, jak ponownie podnieść się na równe nogi. - Chciałbym, abyś nie chadzał do mojej córki z powodu pieniędzy - powiedział markiz z rękoma w kieszeniach. Nie Ŝyczę jej takiego losu. - Markizie, mowy nie ma. Ja nie jestem z tych, co... - Nic więcej nie mów - odparł, unosząc dłoń na znak, Ŝe rozumie, co Joe Amos chce powiedzieć. - Wierzę ci, a znam się na ludziach na tyle, aby wiedzieć, Ŝe mówisz szczerze.
73 Miło mi cię gościć, a na szczęście nie jesteśmy tak biedni, aby nie podać dodatkowego kurczaka na obiad. Oui?. - Tak. Oui. Wspaniale. Markiz wziął go pod ramię i poprowadził w kierunku domu. Długie, popołudniowe cienie kładły się przed nimi i przypominały konie ciągnące karetę. Kiedy przechodzili obok cięŜarówki, markiz przystanął i zaczął oglądać dziury po kulach. - Jesteś bardzo dzielnym człowiekiem. Joe Amos milczał. Po chwili cofnął się o krok i spytał: - Markizie, muszę o coś spytać. - Tak? - Chcę poznać prawdę. - Jaką? - Naprawdę nie dbasz o to, Ŝe jestem czarny? Markiz pokręcił energicznie głową i odpowiedział: - Nie, mon ami. Tu jest Francja, a nie zacofana Ameryka. Nie dbam o to, czy jesteś czarny, purpurowy, czy zielony. Co to zmienia? Jestem biedakiem, więc nie mam prawa oceniać innych, czyŜ nie? Markiz z powrotem spojrzał na „Jimmyego” i wtedy Joe Amos coś zauwaŜył. To był moment, niespodziewane uczucie, które pojawiło się i znikło w jednej chwili. Joe Amos zdał sobie sprawę, Ŝe choć dla markiza kolor jego skóry naprawdę nie ma znaczenia, to w jego ocenie i tak nie zasługuje na córkę. Chodziło o to, Ŝe jest zwykłym kierowcą, nikim więcej. - Markizie - powiedział Joe Amos. - Tak? - spytał, odwracając się ku niemu. - Mogę pomóc.
D+46 22 lipca
L
esiste zbocza Mont Castre pozostawiły trwałe ślady na „Tough Ombres”. Do świtu pozostało jeszcze kilka godzin. Ben i Sam Baum szli wzdłuŜ linii Trzysta Pięćdziesiątego Ósmego. Od przełamania Linii Mahlmana minęło dziesięć dni, a Dywizja nadal lizała rany. Po przejściu po stokach Wzgórza Purpurowych Serc Ŝołnierze dzielili się na trzy grupy: tych, co przeŜyli, rannych i martwych. Ci pierwsi dzielili się na jeszcze dwie kategorie: zahartowanych weteranów i przeraŜonych ludzi, którzy byli na skraju załamania nerwowego i w kaŜdej chwili mogli uciec. Martwi i ranni, prawie połowa dywizji, zniknęli. Ich miejsce zajęli niedoświadczeni Ŝołnierze i oficerowie, którzy nie przeŜyli walk pomiędzy winnicami i zdobywania Mont Castre. Patrząc na straty z punktu widzenia statystyk, jasne było, Ŝe zginęło więcej Ŝołnierzy, niŜ dywizja liczyła na początku. Ben nie był w stanie odpowiedzieć na kaŜde wołanie, jakie dobiegało go z półmroku. Pierwszy i drugi batalion, prawie tysiąc ludzi, czekały na pozycjach, gotowe ruszyć w kierunku wąskiej rzeki Seves.
76 Ben z Samem u boku szybkim krokiem przemierzali umocnienia, podtrzymując ludzi na duchu. Niekiedy widział znajomą twarz, wtedy w milczeniu kiwał głową, pokazując w ten sposób, Ŝe rozpoznaje dawnego towarzysza broni. Prawda była taka, Ŝe szukali Phineasa. Ben chciał znaleźć baptystę, aby powiedzieć mu, Ŝe jest do dyspozycji i Ŝyczyć mu szczęścia. Zajęcie wsi St. Germain-sur-Seves było jedyną operacją, jaką armia wykonywała tego dnia. Reszta wojsk czekała, zbierając siły na decydujące uderzenie, które miało dokonać wreszcie przełomu. Nikt nie wiedział, kiedy i gdzie dokładnie to się stanie, ale wszyscy liczyli na sukces. Ben spytał kilku Ŝołnierzy, czy widzieli kapelana Allenby’ego. KaŜdy z nich odpowiedział twierdząco, wskazując zupełnie inny kierunek niŜ pozostali. Phineas swoim zwyczajem kręcił się pośród swoich ludzi, nie mogąc usiedzieć na miejscu. śaden z Ŝołnierzy pierwszego batalionu nie odezwał się ani słowem do Sama. Rabin obawiał się, Ŝe będą zazdrośni lub nieprzyjemni w stosunku do pomocnika kapelana. Ben nigdy nie widział asystenta Phineasa, biedny chłopak zapewne nie mógł nadąŜyć za swoim niezmordowanym szefem. Weterani od razu rozpoznali, Ŝe Sam jest jednym z nich. Widać to było po brodzie, ubłoconych butach, spojrzeniu. Młodzi Ŝołnierze obawiali się zagadnąć ponuro wyglądającego Sama. - Hej, ojcze - zawołał porucznik, podbiegając do nich. Ma pan chwilkę? Oficer był ogolony, ale jego mundur domagał się wizyty w pralni, a męŜczyzna śmierdział potem. Ben spojrzał na niego, usiłując przypomnieć sobie, czy zna go ze wzgórza
77 Mont Castre. Chyba nie spotkali się osobiście, ale porucznik na pewno tam walczył. - Mam takiego chłopaka w moim oddziale. Mógłby pan z nim pogadać? - Spróbuję zdąŜyć, poruczniku. Muszę się skontaktować z głównodowodzącym regimentu. MoŜemy z tym zaczekać? Oficer potarł się po karku, najwidoczniej nie chcąc zrezygnować. Zanim zdąŜył cokolwiek powiedzieć, Sam ruszył w stronę Ŝołnierzy, klucząc pomiędzy lisimi jamami, w których spali, i szukając problematycznego Ŝołnierza. Znalazł go na tyłach, gdzie siedział skulony, tuląc karabin i kołysząc się w przód i w tył. JuŜ na pierwszy rzut oka widać było, Ŝe to nowy rekrut, któremu niewiele brakuje do kompletnego załamania nerwowego. Sam usiadł obok niego, odkładając karabin. Objął chłopaka ramieniem i pochylił się tak nisko, Ŝe zetknęli się hełmami. Zaczął coś szeptać do ucha chłopaka, a porucznik stojący obok Bena uśmiechnął się i powiedział: - Naczynia teŜ zmywa? - Jeszcze nie wiem - odparł z uśmiechem Ben. - Ale chyba tak. Porucznik spojrzał na wschód, na łąki i pas ziemi, który oddzielał ich od rzeki. Skrzywił się z niezadowoleniem. Ben podąŜył za jego spojrzeniem i powiedział: - Nie wygląda na trudny teren do walki. Operacja na małą skalę. - Niby tak. Porucznik westchnął i odsunął hełm na tył głowy, spoglądając na gęstniejącą poranną mgłę. Dzień zapowiadał się deszczowy i ponury.
78 - W moim oddziale jest pięćdziesięciu ludzi. Trzydziestu z nich znam od dwóch dni. Dwóch moich sierŜantów słuŜy ze mną od wczoraj, a ja nie potrafię powiedzieć, jak wygląda mój dowódca. - Wskazał ręką na pas zielonej trawy przed nimi. - Przed nami atak w świetle dnia. Mamy przejść przez otwarty teren i przekroczyć rzekę. Nie mam czołgów, które powinny rozpocząć natarcie, a w całej Normandii panuje dziś spokój. Jesteśmy jedyną jednostką, która ma wykonać działania zaczepne. - Rozumiem, co ma pan na myśli. - To nie koniec, ojczulku. Południowy brzeg Seves przypomina wyspę. Według moich map miasto spoczywa na wzniesieniu, a z trzech stron otoczone jest bagnami. To oznacza, iŜ prowadzi do niego tylko jedna droga. Problem w tym, Ŝe Niemcy nie mają dziś nic do roboty i szybko się zorientują, Ŝe nadchodzimy. - Spojrzał wymownie na niebo i dodał: - Sądząc z pogody, o wsparciu powietrznym teŜ moŜemy zapomnieć. Podrapał się po karku i nagle pstryknął palcami, widocznie ucieszony. - Jest teŜ dobra wiadomość. Słyszał pan o Hitlerze? Ben spojrzał na niego zdziwiony. Czy z tym człowiekiem mogły się wiązać jakieś dobre wieści? - Nie. Co Adolf tym razem wymyślił? - Prawie się zabił. Ben spojrzał na niego zdziwiony. W ciągu ostatniej nocy porucznik zdołał podsłuchać wiadomości radiowe. Dwa dni wcześniej, podczas spotkania Führera z generałami, wybuchła bomba ukryta w walizce. Hitler uszedł z Ŝyciem z zamachu, odnosząc jedynie drobne obraŜenia, a przez radio podano, Ŝe grupa „ambitnych, niewiernych i głupich oficerów” próbowała dokonać nieudanego przewrotu.
79 - Churchill w radio mówi, Ŝe skoro tamci nie dorwali tego starego drania, to znaczy, Ŝe nam pisane jest go dopaść. Ben pokręcił głową, prosząc Boga, aby następnym razem zamach się powiódł. Niech znajdą się inni, lepsi konspiratorzy, mniejszy stół i większa bomba. Z nieba zaczęły padać krople wody i po chwili zmieniły się w deszcz. Kapitan spojrzał na zegarek, na niebo, i mruknął: - Czas się schować. Ukryli się w lisiej jamie, a Ben obserwował, jak kolejni Ŝołnierze zajmują pozycje. Wkrótce jedyną oznaką obecności plutonu były tylko hełmy, wystające ponad ziemią. - Jest kwadrans po szóstej - szepnął porucznik. Ponad ich głowami coś przeleciało ze świstem. Ben spojrzał w niebo i choć nie widział pocisków, to zrozumiał, Ŝe zza ich pleców artyleria rozpoczęła ostrzał niemieckich pozycji na wyspie Seves. Trzysta metrów przed nimi, w lesie, zaczęły wybuchać kule ognia. Fala uderzeniowa eksplozji dotarła i do nich. Szybko rozejrzał się, szukając Sama. LeŜał obok wystraszonego Ŝołnierza, poklepywał go po plecach, i nadal coś tłumaczył. - To nasze działa - powiedział Ben. - Tak - odparł porucznik. Najwidoczniej był niezadowolony z efektów ostrzału, bo dodał: - Oni teŜ stracili sporo ludzi i mają nowych. Jakby na potwierdzenie jego słów, pocisk przeleciał nisko ponad ich głowami i eksplodował jakieś sześćdziesiąt metrów od pozycji amerykańskich, po złej stronie rzeki. Ben przypadł nisko do ziemi i docisnął hełm.
80 Ostrzał artyleryjski trwał piętnaście minut. W połowie kanonady Sam podczołgał się do niego i krzyknął do ucha: - Nic mu nie będzie! Ben obrócił głowę w jego stronę i spytał: - Co mu powiedziałeś? - To samo, co pan mnie. Kolejne eksplozje były tak głośne, Ŝe Ben musiał praktycznie ryknąć na cały głos, aby Sam go usłyszał: - Ale co dokładnie? - To, Ŝe bohater to zwykły koleś, który czeka pięć minut dłuŜej! Ben uśmiechnął się. - Stary Emerson miał rację, nie? Sam skrzywił się, kiedy kolejna eksplozja wstrząsnęła ziemią. Ben spojrzał mu uwaŜnie w oczy, szukając odpowiedzi na pytanie, czy chłopak wytrzyma. Wyglądało na to, Ŝe tylko siłą woli powstrzymywał się przed ucieczką. - Jasne, choć muszę przyznać kapelanie, Ŝe nie wspomniałem o nim. Powiedziałem mu, Ŝe to twoje słowa. Ben poklepał chłopaka po hełmie. Razem leŜeli pośród Ŝołnierzy z plutonu, czekając, aŜ ogień artylerii zmiękczy zapał obrońców wyspy Seves. Porucznik miał rację, mówiąc, Ŝe kaŜde amerykańskie działo czy moździerz w okolicy będzie strzelać w Niemców po drugiej stronie rzeki. Pięć minut później kanonada umilkła, a jej echa z wolna przebrzmiały. śołnierze wiercili się niespokojnie w swoich norach, a oficerowie zaczęli krzyczeć, aby wstawali. Pierwszy i drugi batalion zaczęły niepewnie iść w kierunku rzeki. Ben obserwował, jak porucznik powiódł swoją pięćdziesiątkę w zasłonięte mgłą i dymem pola.
81 Kurtyna deszczu opadła za nimi, a Ben wstał na równe nogi, otrzepując się z piachu i trawy. śołnierze prący ku rzece zatrzymali się i spojrzeli w górę. Ponad rzeką zabłysły czerwone i zielone flary. Niemieccy obrońcy Seves oznaczali pozycje swoje i wroga. Ben wsłuchiwał się w odgłosy pola bitwy, próbując wyłowić jeden dźwięk. - Kryć się! - krzyknęło kilku z Ŝołnierzy. Jak jeden mąŜ Amerykanie rzucili się do tyłu, szukając kryjówek, które niedawno opuścili. Oficerowie krzyczeli na nich i próbowali ich powstrzymać. Ben poczuł, jak dłoń Sama opada na jego ramię i zmusza, aby ponownie się skrył. Pierwsze niemieckie pociski spadły na przedpole, zabijając wielu spośród oficerów. Ben zauwaŜył ponad dwudziestu Ŝołnierzy, którzy padli raŜeni siłą eksplozji. Młody porucznik nie mylił się takŜe w tej kwestii. Niemiecka artyleria nie próŜnowała. Sam pociągnął go za rękaw. Ben zobaczył, Ŝe jego pomocnik wskazuje na jamę, wystarczająco szeroką, aby pomieścić ich dwójkę. Pokręcił przecząco głową, wstał na nogi i zgięty w pasie, ruszył przed siebie. Jego bieg zakończył się opodal Ŝołnierza, kaprala, sądząc po dystynkcjach, który leŜał w krzakach. Wybuch pocisku urwał mu nogę. Jego twarz wykrzywiał grymas bólu, chłopak musiał krzyczeć, ale Ben nic nie słyszał z powodu huku. Przycisnął Ŝołnierza do ziemi i ten otworzył oczy. Zobaczywszy nad sobą kapelana, zaczął łkać. Jego pięści młóciły trawę, a szczęki zaciskały się kurczowo. Ben zdjął z niego pas i wsunął go pod ciało rannego. Zacisnął pas na kikucie nogi. Spoglądając na otwartą, Ŝywą
82 ranę, z której zwisały strzępy mięśni, Ben poczuł, Ŝe go mdli. Krew tryskała czerwonymi strumieniami. Ben chwycił Ŝołnierza za dłonie, uspokajając go i upewnił się, Ŝe opaska zatamowała krwawienie. Pochylił się niŜej, chcąc uniknąć śmigających dookoła odłamków i otarł twarz z deszczu. Kapral opadł z sił. Szok i upływ krwi odciskały na nim śmiercionośne piętno. Ben chwycił go pod ramiona i zaczął ciągnąć w kierunku własnych linii. Przez zasłonę deszczu zmieszanego z dymem zobaczył, Ŝe inni Ŝołnierze poszli za jego przykładem i pomagają rannym. Ben spróbował podnieść chłopaka, ale nie miał dość sił. Rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu pomocy. Dziesięć metrów dalej na plecach leŜał Sam. Musiał być tuŜ za nim, kiedy w pobliŜu eksplodował pocisk. Serce Bena na chwilę zamarło. W tej samej chwili chłopak poruszył się i wstał, zataczając jak pijany. Ben zasłonił swoim ciałem rannego i czekał, aŜ jego asystent pozbiera się do kupy. Kolejny pocisk eksplodował w pobliŜu. - Jesteś cały? - krzyknął. Sam pokazał palcem na uszy i pokręcił głową. - Nic nie słyszę, rabbi! Zabierzmy stąd tego biedaka. Razem dociągnęli nieprzytomnego Ŝołnierza do reszty plutonu. Natychmiast zajęli się nim sanitariusze, którzy od razu podali mu krew i morfinę, oraz fachowo załoŜyli opatrunki. Nie spoglądając na nich, któryś z medyków krzyknął: - Dzięki, chłopaki. Wyjdzie z tego. Ben i Sam zsunęli się do jamy. Z ucha chłopaka spływała krew. Sam usiadł, opierając się o ścianę dołu. Ben
83 był tuŜ obok. KaŜda eksplozja, która wstrząsała ziemią sprawiała, Ŝe Sam zaciskał kurczowo powieki. O siódmej rano niemiecki ostrzał osłabł na tyle, Ŝe dwa bataliony podeszły do brzegu rzeki. Oficerowie wyganiali przeraŜonych Ŝółtodziobów z nor, a weterani szli z przodu, choć i oni cofali się, kiedy wokół zaczynały wybuchać pociski. Ben obserwował ich wszystkich, jak prowadzą walkę nie tylko z wrogiem, ale i ze sobą samymi. Kiedy Ŝołnierze byli w połowie drogi przez rzekę, odezwały się niemieckie karabiny maszynowe. Amerykanie ponownie się cofnęli, ale wkrótce na niemieckie gniazda spadły pociski artylerii. Obrońcy odpowiedzieli moździerzami. Świat ponownie zadrŜał w posadach i nie przestawał się trząść. Ben dał Samowi kuksańca w bok i powiedział: - Musimy się ruszać. Chłopak spojrzał na eksplodujące pole i Ŝołnierzy, którzy rozpaczliwie szukali osłony. Zamknął oczy, a Ben poczuł, Ŝe jego pomocnik zbiera wszystkie siły. Po chwili spojrzał na niego i nerwowo się uśmiechnął: - Jasne, rabbi. Czemu nie? Ty dowodzisz. Wyszedł jako pierwszy, na ugiętych nogach, z karabinem w ręku, szukając ludzi. Ben ruszył za nim. Chwilę później w pobliŜu eksplodował pocisk artyleryjski i upadli na ziemię. Dalszy odcinek drogi pokonali, czołgając się. Niektórzy z Ŝołnierzy kiwali na nich rękami, pośpieszając, jakby kończył im się czas. Marsz ku rzece był boleśnie powolny. Pogoda sprawiła, Ŝe nie moŜna było wezwać wsparcia z powietrza. Jak dotąd Ben nie zauwaŜył nigdzie Phineasa. Spoglądając na Ŝołnierzy, miał wraŜenie, Ŝe wstawali, przebiegali kilka metrów i
84 znów zakopywali się w ziemi, kiedy tylko było słychać terkot karabinu czy świst pocisku. Sam przez cały czas szedł jako pierwszy, wyszukując dla swego kapelana najlepszą drogę przez dym i deszcz. Drugi Batalion dotarł do północnego brzegu rzeki po dwóch godzinach szturmu. Kompania „E” straciła trzydziestu pięciu Ŝołnierzy, w tym dowódcę. Ben i Sam pozostawali na tyłach, kojąc rannych, udzielając ostatniego namaszczenia umierającym i modląc się za dusze tych, którzy odeszli, zanim zdąŜyli się wyspowiadać. W pewnym momencie Ben usłyszał, Ŝe Sam szepcze Shema. KaŜdy wybuch sprawiał, Ŝe chłopak drŜał. O wpół do jedenastej Kompania „E” pod osłoną artylerii przeszła przez rzekę. Bez samolotów rozpoznawczych w powietrzu artyleria strzelała trochę na oślep, nie mogąc dostosować swego ognia do zmian pozycji niemieckich na wyspie. Pomimo to dym i wybuchy zapewniły dostateczną osłonę, aby stu pięćdziesięciu Ŝołnierzy zdołało się przeprawić i zająć pozycje po drugiej stronie rzeki. „Tough Ombres” obsadzili zabudowania wiejskie i tam utworzyli przyczółek. Ben leŜał na ziemi, spoglądając na rzekę. W górze nurtu zauwaŜył resztki mostu, który Niemcy wysadzili w powietrze. Kiedy tylko wyspa wpadnie w alianckie ręce, saperzy z pewnością go odbudują i juŜ wkrótce zaczną po nim jeździć czołgi. W międzyczasie, tak jak pomiędzy winnicami i na Mont Castre, walki toczyły się bez pomocy cięŜkiego sprzętu, a ich wynik zaleŜał tylko od ludzi i artylerii. Ben obserwował, jak Ŝołnierze Pierwszego Batalionu schodzą do wody. Pomiędzy nimi zauwaŜył Phineasa, który brodził po szyję w wodzie. Ben zachichotał, to pewnie była jego pierwsza kąpiel od tygodni.
85 Wskazał go Samowi palcem i powiedział: - Tam jest mój przyjaciel! Kapelan Phineas Allenby. - Strasznie mały. - Pozory mylą. Ruszyli w ślad Kompanii „E” i weszli do wody. Była zimna i sięgała Benowi po pachy. Stu trzydziestu chłopców parło do przodu, z rękoma i bronią w górze. Nad ich głowami przeleciał pocisk, który eksplodował w ruinach mostu. Posypały się szpetne przekleństwa, gdyŜ tworzące się wiry wywróciły część oddziału. Inni pobiegli do przodu, chcąc uniknąć wywrotki i całkowitego zamoczenia. Ben ruszył za nimi i wkrótce dotarł do zabudowań. Przyklęknął i zajrzał przez okno, zastanawiając się nad dalszą drogą. Przed nimi znajdowało się puste pole, szerokie na pół kilometra, po prawej ograniczone przez linię bagien. PróŜno było tu szukać osłony drzew, budynków, nawet roślin. Na polu nie rosło nic, oprócz wysokiej trawy. Podejście do St. Germain było jak strzelnica. śołnierze w stodole kulili się pod ścianami i spoglądali na pusty środek budynku. Ben oparł się o ścianę, Sam stał tuŜ obok niego. Podszedł do nich porucznik. - Wszyscy cali? - spytał. Odpowiedziały mu milczące kiwnięcia głowy. - Dobra, chłopcy. Co nas tutaj moŜe najgorszego spotkać? Nikt nie odpowiedział, dopiero po chwili ktoś mruknął: - Śmierć. - Nie - odparł cierpliwie oficer. - Najgorszą rzeczą jest niepotrzebna zwłoka. Jeśli ktoś się zatrzyma, reszta zrobi to samo, a wtedy wystrzelają nas jak kaczki. NiewaŜne, co się dzieje, musimy iść do przodu.
86 Spoglądając na chłopców, Ben zrozumiał, Ŝe ponad połowa z nich to świeŜy rekruci. Widział to po ich oczach, które były zbyt rozbiegane lub nieruchome. Weterani musieli rozpoznawać w nich Ŝółtodziobów, dlatego trzymali się od nich z daleka. Porucznik podszedł do swoich sierŜantów i zaczął z nimi rozmawiać. Po chwili wrócił i powiedział: - Ojcze, dobrze, Ŝe jesteś z nami. Nim ruszymy, moŜe zechciałbyś nam coś powiedzieć? - Tak - odparł Ben, wstając. - Walczcie. Porucznik uśmiechnął się, pocierając brew. - Dobrze, ale miałem na myśli coś od Boga. Ben wbił w niego twarde spojrzenie i powoli odrzekł: - On nie lubi się powtarzać, poruczniku. Ben rozejrzał się po stodole. Gdzie padało jego spojrzenie, tam młodzi Ŝołnierze wstawali. Porucznik z podziwem spoglądał na wpływ, jaki wywarł na nich kapelan, a potem podszedł do niego i wyciągnął dłoń. Ben uścisnął ją, a potem uczynił tak kaŜdy Ŝołnierz, który szedł w bój. śaden nie odezwał się ani słowem, ale kiedy ludzie skończyli, porucznik rzucił krótko: - Za mną. Wyszli ze stodoły, Ben szedł pomiędzy nimi. Po lewej i po prawej oddziały batalionu kierowały się ku łące. W lekkim deszczu dwustu zgiętych w pasie Ŝołnierzy ruszyło do przodu. Ben, który nie miał broni, poklepywał tych, którzy się ociągali i mówił: - No dalej, chłopcze. Do przodu. Jedyną osłoną, na którą mogli liczyć Ŝołnierze, byli ich towarzysze. Kiedy zaterkotał niemiecki CKM, chłopcy zamarli. Porucznik sklął ich szpetnie i ruszył do przodu, oddalając się od podkomendnych. Oficer miał nadzieję, Ŝe pociągnie ich za sobą. Ci jednak się wahali, rozglądając
87 dookoła po okolicy i szukając wroga. Kilku z nich padło, licząc na schronienie w wysokiej trawie. Ben ruszył do przodu, aby dołączyć do oficera. Ten spojrzał na niego ponuro i powiedział: - Dziękuję rabbi, ale powinien pan zostać z tyłu. Ben nic nie odpowiedział, tylko szedł dalej obok, wsłuchując się w odległą kanonadę. Zza swoich pleców usłyszał, jak ktoś mówi: - Co my tu robimy? PrzecieŜ to czyste szaleństwo! Wiedząc, Ŝe nic więcej zrobić nie moŜe, szedł dalej. Porucznik odwrócił się, rzucając: - Niech pan ucieka! Dopiero teraz Ben usłyszał tupot oddalających się kroków. Reszta oddziału ruszyła dalej, w ślad za swoim dowódcą. Kiedy dwa niemieckie CKM-y zaczęły strzelać, Ben nie padł na ziemię, tak jak wszyscy pozostali Ŝołnierze. Stał jak wryty, obserwując, jak kule ścinają trawę. ZauwaŜył, Ŝe karabiny ustawiono tak, aby ich pole ostrzału pokrywało się na środku polany. Kiedy zdał sobie sprawę, Ŝe za długo wystawiał się na cel, było juŜ za późno. Zanim poczuł ukąszenie kuli, upadł na ziemię i boleśnie uderzył plecami o grunt. Sam nakrył go swoim ciałem i przycisnął do ziemi. LeŜeli tak twarzą w twarz, a Ben obserwował ponad jego głową, jak kule śmigają w powietrzu. To, czego nie zrobili kosiarze, dokończyły niemieckie karabiny maszynowe. Ponad nimi ponownie śmignęły pociski artyleryjskie. Sam leŜał na nim, kiedy ziemia zadrŜała od wybuchów. Ben odepchnął go i powiedział: - Sam...
88 - Rabbi, do cholery! Co ty robisz? Ben przetoczył się na brzuch, ignorując swojego pomocnika. Nasłuchiwał kolejnych pocisków i krzyków rannych. - Rabbi! - O co chodzi, Sam? - Jesteś ranny! Dopiero teraz poczuł, Ŝe piecze go prawe udo. Spojrzał na nie i zauwaŜył, Ŝe spodnie zostały rozerwane tuŜ pod kieszenią. Poruszył nogą i z ulgą stwierdził, Ŝe ból się nie pogarsza. - To tylko draśnięcie. - Tym razem miałeś szczęście. - Dzięki, Sam. - Nie ma za co, ale rabbi... wiem, Ŝe to nie jest najlepszy moment, ale czy ty postradałeś zmysły? Ben wytarł krew w trawę. Słyszał, jak porucznik krzyczy na Ŝołnierzy, aby ruszyli się i parli do przodu, trzymając nisko nad ziemią. śołnierze czołgali się, a ponad kanonadą czasem słychać było wołanie: „Medyk!”. - Rabbi, posłuchaj. Czy wiesz, co się ze mną stanie, jeśli zginiesz? Postawią mnie przed sądem wojennym. Tylko ty moŜesz mnie uratować, więc na litość boską, jeśli nie dla siebie, to nie daj się zabić dla mnie. Sam trząsł się jak osika. Ben zdał sobie sprawę, Ŝe chłopak jest odwaŜniejszy, niŜ ktokolwiek przypuszczał. Pomimo paraliŜującego strachu zdołał go wywrócić i nakrył własnym ciałem, chroniąc przed kulami karabinu maszynowego. Ben poklepał go po ramieniu. Dlaczego Ben zawahał się, kiedy CKM otworzył ogień? Co go popchnęło do tego, aby zająć pozycję na czele kolumny, gdzie nie pchał się nawet Phineas? Spoglądając na
89 grymas niezadowolenia na twarzy Sama, zastanawiał się, czy przypadkiem los syna nie odebrał mu zdolności trzeźwego rozumowania. Czy tak bardzo chciał zakończyć dręczącą go niepewność, Ŝe przestał zwaŜać na własne Ŝycie? Czy chciał złoŜyć ofiarę z własnego Ŝycia i kusił śmierć? Nie. Bóg nie chciał odkupienia grzechów w ten sposób. Zaczął czołgać się do przodu, w ślad za oddziałem. Rana na udzie trochę mu doskwierała. Sam pociągnął go za nogawkę, zatrzymując w miejscu. - Rabbi, nie tak szybko, błagam. Ja pójdę pierwszy. Sam minął go i mamrocząc coś pod nosem, ruszył dalej. - Coś się szykuje. Joe Amos siedział w kabinie cięŜarówki, z ręką wystawioną na zewnątrz. Korek dotknął nawet tej bocznej, wąskiej, polnej drogi. McGee, który wyglądał za okno, mruknął: - To zawsze oznacza coś złego. Joe Amos wyłączył wycieraczki i pozwolił, aby deszcz obmywał szybę. Od spotkania z Genevieve minęły trzy dni. - To chyba odpowiedni moment, co? - Jasne - odparł McGee i wzruszył ramionami. Joe Amos otworzył drzwi i wyskoczył na drogę. Z tyłu ustawiały się kolejne cięŜarówki. Korek pogarszał się z kaŜdą minutą. Przed „Szczęściarzem” musiało stać z dwieście cięŜarówek i ciągników czekających na swoją kolej. Joe Amos obszedł samochód, a McGee zajął miejsce za kierownicą. Spojrzał na południe i stwierdził, Ŝe długi sznur samochodów zlewa się z zielenią wzgórz. Oczami wyobraźni zobaczył siebie, jadącego po tej drodze po zakończeniu wojny. Wtedy będzie mógł robić to, co chce.
90 W marzeniach prowadził nie „Jimmy ego”, ale samochód markiza, a towarzyszyła mu Genevieve, nie McGee. Zszedł do rowu i rozpiął suwak rozporka. UlŜył sobie, nie zwracając uwagi na Ŝołnierzy drugiego pułku, którzy czekali w jego samochodzie. Skończył sikać, zapiął rozporek i wrócił. Stanął obok drzwi od kabiny i wyciągnął papierosa z paczki. Zapalił go i zaciągnął się. Kupił dwa kartony od Szybkiego Clappa za dwie butelki wina z piwnic markiza. Przeszedł się wzdłuŜ samochodu, ignorując spojrzenia Ŝołnierzy. JuŜ na pierwszy rzut oka wiedział, Ŝe nie walczyli jeszcze we Francji. To przez białą cerę, pomyślał. Jak na kartce papieru, widać na niej wszystko, przez co chłopak przeszedł. Murzyni byli odporniejsi, nie poddawali się tak łatwo zmęczeniu. - Jak tam chłopcy, jesteście gotowi skopać tyłki Niemcom? - zawołał, wypuszczając kłęby dymu. - Wielki przełom, nie? Kilku z nich przytaknęło, ale Joe Amos widział w ich oczach brak pewności i zagubienie. Dziwili się, dlaczego jadą na front w tak Ŝółwim tempie. Nie mogli zrozumieć, jak to jest moŜliwe - Ŝe oni siedzą ściśnięci w samochodzie, podczas kiedy czarny kierowca spaceruje sobie na zewnątrz i pali papierosa. śaden nie potrafił pogodzić się z myślą, Ŝe juŜ wkrótce moŜe zginie, a ten człowiek nie zaryzykuje nawet Ŝycia. Kompania Shermanów wyłoniła się zza krzaków, jadąc wzdłuŜ pobocza. Joe Amos wskoczył na stanowisko karabinu maszynowego, ustępując im drogi. Kiedy przejeŜdŜały obok, dostrzegł coś, czego nigdy wcześniej nie widział. Z dolnej części przodu kadłuba sterczały dwa metalowe kły. śołnierze, którzy je zobaczyli, puścili wiadomość dalej i chwilę później wszyscy gorączkowo zastanawiali się, do
91 czego mogą one słuŜyć. Joe Amos słuchał, jak jeden ze starszych wiekiem Ŝołnierzy tłumaczył, Ŝe dzięki nim czołgi będą w stanie przedrzeć się przez Ŝywopłoty, wyrywając je z ziemi. To było logiczne rozwiązanie. Któryś z Ŝołnierzy zaczął snuć przypuszczenia, wedle których wykonano je z pozostałości po niemieckich umocnieniach plaŜ OMAHA czy UTAH.1* Dla Joego Amosa to było coś niezwykle ekscytującego, widzieć, jak nowa broń rusza do walki i jak generałowie dostosowują swoją taktykę do nowych realiów. śołnierze okrzykami witali kaŜdy z przejeŜdŜających obok czołgów, Joe Amos zawołał do McGee: - Widzisz to, chłopie? Shermany minęły ich samochód i pomknęły dalej w zwartej formacji. Ich gąsienice nie wzbijały tumanów kurzu, ale wyrywały całe połacie ziemi. Joe Amos mocniej zaciągnął się papierosem i spojrzał na Ŝołnierzy. - Jak myślicie - spytał. - Kiedy skończy się wojna? Miesiąc? Dwa? - Niech ktoś powie temu czarnuchowi, Ŝeby się zamknął, wsiadł do samochodu i ruszył! Joe Amos nie zareagował. Spoglądał tylko na młodych ludzi, którzy bacznie go obserwowali. Chcieli go przeprosić spojrzeniami za kolegę. Joe Amos zaciągnął się jeszcze raz i podał chłopakom połówkę papierosa. Jeden z nich wyciągnął rękę po peta i upalił trochę, potem oddał kolegom. - Ej, sierŜancie. Ma pan jeszcze trochę? - spytał. Joe Amosowi zrobiło się miło, kiedy zwrócono się do niego stopniem. Z drugiej strony nie podobało mu się, Ŝe * Objaśnienia przypisów numerowanych znajdują się na końcu tomu.
92 choć jest wyŜszy rangą, to Ŝołnierze patrzą na niego z góry. Tak naprawdę to chciał być razem z nimi, walczyć o wyzwolenie Normandii i całej Francji, robić to, co naleŜało. Z drugiej jednak strony nie mógł narzekać: miał dziewczynę, Francuzkę, nie musiał się zadowalać skropionym perfumami listem od narzeczonej, jak ci Ŝołnierze przeznaczeni na odstrzał. Nagle wróciły do niego wszystkie wspomnienia: Boogie w więzieniu, karabin, niemiecki myśliwiec, dotyk Genevieve i ciała, które wieźli pierwszego dnia. W ciągu ostatniego półtora miesiąca przeŜył więcej przygód, niŜ przez całe swoje dotychczasowe Ŝycie. W sumie nie mógł więc narzekać, choć nie było mu pisane walczyć z bronią w ręku. - Jasne - odpowiedział. - Mam kilka paczek. - Hej, podziel się z nami. SierŜancie, bądź kumplem, zapłacimy. Joe Amos zsunął hełm i podrapał się w tył głowy, udając, Ŝe się zastanawia. - No nie wiem. Sporo mnie kosztowały. - A co mnie to obchodzi? Dawaj, człowieku. Ile chcesz, i tak nas rozstrzelają niedługo, nie ma co sobie Ŝałować. Joe Amos poprawił hełm na głowie. - Dobra, sprzedam je wam za tyle, za ile je kupiłem. - Świetnie. Podszedł do okna pasaŜera i otworzył drzwi. McGee wyjął ze schowka karton Chesterfieldów i rzucił je Joemu Amosowi. - Pięć dolców paczka. - Pięć dolców? - Na twarzach Ŝołnierzy pojawił się wyraz zawodu. - Człowieku, tyle kosztuje noc ubawu w ParyŜu! - Przykro mi chłopcy, tyle mnie kosztowały.
93 - Gdzie ukradłeś taką forsę? - dobiegł go nieprzyjemny głos ze środka cięŜarówki. CięŜarówka szarpnęła, wyrywając się do przodu, a jadący w niej Ŝołnierze zachwiali się. Joe Amos skinął głową McGee, który zatrzymał samochód. Jeden z chłopaków odwrócił się do wnętrza i warknął: - Zamknij mordę, Hollywood. - Chłopak wyjął zwitek banknotów i podał go Joemu Amosowi. - Proszę, sierŜancie, dla mnie jedna paczka. W ciągu kilku minut Joe Amos sprzedał cały karton. Mógłby teŜ upłynnić drugi, ale na wszelki wypadek postanowił go zachować. Wolał teŜ uniknąć kłopotliwych pytań, skąd ma tyle papierosów. Wsiadł z powrotem do kabiny i podał trzy dolary McGee, który schował je do kieszeni. - Nikt cię jeszcze nie nazwał czarnuchem i złodziejem, co? McGee nie odpowiedział, tylko wpatrywał się w drogę przed sobą. Joe Amos wyjął drugi karton, rozerwał papier i podał jedną paczkę papierosów McGee. - Nie jesteśmy w domu. Tutaj prowadzimy interesy, więc postaraj się ich nie schrzanić. McGee wydął usta i nadal milczał. Joe zwinął banknoty i obwiązał je gumką, a potem schował głęboko do kieszeni. Około osiemnastej Niemcy rozpoczęli kontratak. Jak zwykle rozpoczęli go od ostrzału z moździerzy. Pociski zaczęły spadać z przeraźliwym gwizdem, a dowódca Drugiego Batalionu rzucił się do radia. Ben słuchał, jak krzyczy do mikrofonu, wyładowując swoją frustrację. Pułkownik nie potrafił zaakceptować, Ŝe
94 Pierwszy Batalion nie mógł mu pomóc, poniewaŜ sam znajdował się pod ostrzałem. Po południu, kiedy on i Drugi Batalion mozolnie pełzli do przodu pod niemieckim ogniem, Pierwszy wysforował się za daleko. Kiedy większość oddziałów zajęła tereny odległe od brzegu rzeki o kilkaset metrów, Pierwszy wysunął się o kilometr do przodu. Teraz jego Ŝołnierze byli sami, otoczeni z trzech stron przez wroga. Kiedy pułkownik krzyczał do radia, Ben poczuł, Ŝe serce ściska mu strach. Pośród Ŝołnierzy Pierwszego był Phineas. Ben słuchał zapewnień, Ŝe inne oddziały zrobią co w ich mocy, ale na obecną chwilę nie ma szans na udzielenie pomocy. Niemcy powstrzymywali wszystkich. Kiedy głównodowodzący oddał radio, Ben zapytał go, czy wyśle jakieś wsparcie. Ben chciał do nich dołączyć. Ten pokręcił głową i odparł: - Niestety nie, kapelanie. Jesteśmy uziemieni do nocy. Szczerze mówiąc, obawiam się, Ŝe chłopaki nie wytrzymają i się cofną. Kiedy zapadł zmrok, słowa pułkownika potwierdziły się. Ranni wycofywali się na tyły, więc Ben poszedł z nimi, aby pomóc w przekraczaniu rzeki. Starał się nieść ulgę rannym i pocieszać Ŝołnierzy na noszach. Ze smutkiem spoglądał na młodych chłopców, którzy na własne oczy przekonali się, czym jest wojna i nie chcieli juŜ więcej brać w niej udziału. Jeden z Ŝołnierzy miał przestrzeloną dłoń. Ben podejrzewał, Ŝe z premedytacją sam się zranił. Z takimi nie rozmawiał, im nie był w stanie pomóc.
D+47 23 lipca
O
trzeciej rano Ben przeprowadził ostatniego rannego przez rzekę. Na jego oko, przeprawiło się przez nią co najmniej stu ludzi. Prawie jedna szósta Ŝołnierzy Pierwszego Batalionu odniosła rany, ilu zginęło, nie sposób było powiedzieć. PołoŜył się w lisiej jamie i zamknął oczy. Sam znalazł sobie kryjówkę opodal i zasnął. Ben przewrócił się na plecy i spoglądał w gwiazdy. Kilkaset metrów dalej rzeka Seves szumiała, napęczniała w korycie od deszczówki. Rankiem przekroczenie rzeki będzie niemoŜliwe. Oznaczało to, Ŝe nie będzie wsparcia czołgów, jeśli nie liczyć tych czterech, które przedostały się na północny brzeg. Niebo nadal było zaciągnięte chmurami, co oznaczało, Ŝe Pierwszy i Drugi Batalion będą walczyć tylko o własnych siłach, bez wsparcia powietrznego. Zasypiając, Ben myślał o niechlujnych dowódcach, prowadzących Dziewięćdziesiątą Dywizję. Jak to moŜliwe, Ŝe w niewielkiej potyczce, która miała być przygrywką do przełamania frontu, zginęło dwustu ludzi? Jakim cudem przełoŜeni „Tough Ombres” popełniali ustawicznie błąd za błędem?
96 Noc była cicha, Bena nie dręczyły Ŝadne koszmary. Kiedy się obudził, zobaczył mgłę, która była tak gęsta, Ŝe kłębiła się wokół jego kolan. Poruszył skostniałymi członkami, w ustach czując nieprzyjemny smak, podrapał się po zarośniętej szczęce i spojrzał na brudne ręce, które przypominały mu dłonie ojca, spracowanego górnika z kopalni węgla. Kiedy wygrzebał się z ziemi, doszły do niego odgłosy walki. Pierwszy Batalion znikł we mgle. Obok pojawił się Sam z talerzem papki i kubkiem gorącej kawy. Do jego twarzy poprzylepiane były kępki mchu, przetykające zarost na brodzie. Ben jadł w milczeniu. Nikt z Drugiego Batalionu nie kwapił się, aby wspomóc Pierwszy, który walczył samotnie z nacierającymi Niemcami. Gęsta mgła, która spowijała ziemię, uniemoŜliwiała ostrzał artyleryjski. Czołgi stojące obok namiotu dowódcy miały wyłączone silniki. Kończąc posiłek, Ben doszedł do wniosku, Ŝe jest całkiem prawdopodobne, iŜ siły broniące wyspy Seves są mniejsze, niŜ początkowo przypuszczano. Niemcy byli w stanie odeprzeć atak tylko jednego oddziału naraz. O ósmej rano przez kurtynę mgły przedarły się błyski eksplozji i meldunki. Pierwszy Batalion odpierał kolejne niemieckie natarcie i prosił o pomoc. Nikt się nie ruszył. Do obozu zaczęły docierać uzupełnienia, zapasy i racje, przyniesione przez przemoczonych po przekroczeniu brodu Ŝołnierzy. - Ruszajmy - powiedział Ben. - Gdzie? - zdziwił się Sam. - W górę. - Daję słowo, rabbi, gdybym mógł wrócić do piechoty bez stawania przed sądem polowym, dawno bym to juŜ zrobił. Tam jest bezpieczniej niŜ z tobą!
97 Ben czknął, przesłaniając dłonią usta. - Ciepłe kluchy - powiedział. - Na tym polega kłopot z wami, chłopaczkami z Schenleya. Ben wstał, a Sam poszedł w jego ślady. Minął Bena i mruknął: - Ruszaj za mną, Alderise. Dołączyli do pary Ŝołnierzy A&P*, którzy nieśli cięŜkie skrzynki z amunicją. Przejęli od nich cięŜar i ruszyli dalej, a tragarze wrócili nad rzekę po kolejny ładunek. Szli ramię w ramię, oddzieleni cięŜką skrzynką. Kanonada przed nimi ucichła. Pierwszy Batalion odparł kontratak Niemców. Kilkakrotnie Ben i Sam przystawali i szukali schronienia, kiedy do ich uszu dobiegał huk artylerii lub strzelających czołgów. Gdzieś obok we mgle przemykały niewyraźne sylwetki, coraz więcej rannych wycofywano za rzekę. Do wpół do dziesiątej szli tropem linii zaopatrzeniowych, dowoŜących amunicję, lekarstwa i Ŝywność. Mgła zaczęła się podnosić i przekonali się, Ŝe od namiotu dowództwa dzieli ich ponad sześćdziesiąt metrów. Zostawili skrzynkę na stosie sprzętu, a Ben podszedł do oficerów. Na obrzeŜach pola widać było Ŝywopłoty, a za nimi dachy St. Germain, centrum niemieckiej obrony na wyspie. śołnierze siedzieli dookoła drzewa. Ben nie widział Ŝadnych jam. Dowództwo często się przenosiło, więc nie było sensu ich kopać. Oficerowie opierali się dłońmi o blat stołu lub rozmawiali przez radio. Miał nadzieję, Ŝe wyłowi z tłumu Phineasa, ale znacznie bardziej prawdopodobne było, Ŝe kapelan * Ammunition & Pionier - pluton zaopatrzeniowo-inŜynieryjny, ze składu kompanii wsparcia batalionu (amunicyjno-minerski).
98 będzie pośród Ŝołnierzy na linii frontu. Przez chwilę zastanowił się, czy Phineas musiał uŜyć pistoletu i czy być moŜe sam został ranny. Idąc w kierunku oficerów, zauwaŜył, Ŝe są bardzo zdenerwowani. Poruszali się energicznie i zbyt szybko, z charakterystyczną nerwowością. Ci, którzy nie analizowali map, stali z boku, paląc papierosa za papierosem. Ben przyśpieszył kroku, chcąc się dowiedzieć, co jest grane. Jego obawy się potwierdziły, nigdzie nie było widać Phineasa. Nagle oczy wszystkich oficerów podniosły się znad map i skierowały na widnokrąg, gdzie na jego krańcu widniały zabudowania St. Germain. Powietrze przeszył świst. Amerykańska artyleria zaczęła ostrzeliwać niemieckie pozycje. Pierwsze pociski upadły dwieście metrów za Ŝywopłotami, wzbijając w górę fontanny ziemi. Ben poczuł, Ŝe grunt drŜy mu pod stopami. Ktoś musiał się domyślić, gdzie dokładnie okopali się Niemcy. Oficerowie wyliczyli trajektorię lotu pocisków i podali koordynaty artylerii, która rozpoczęła ostrzał. To z kolei oznaczało, Ŝe szykuje się kolejny atak. Pierwszy Batalion zdołał odeprzeć juŜ dwa szturmy, ale najwidoczniej nie miał ochoty na trzeci. Coraz częściej pociski zaczęły spadać blisko pozycji obrońców. Ben ponownie ruszył w kierunku dowódcy i znów zatrzymał się w pół kroku. Do jego uszu dobiegł dźwięk nie przypominający odgłosu pocisków artyleryjskich. Na równinie przed wzgórzami zobaczył charakterystyczne hełmy i szare mundury Niemców. Hałas, który przebijał się przez dźwięk eksplozji, pochodził z ich gardeł.
99 Niemieccy spadochroniarze ruszyli do przodu, biegnąc, strzelając i krzycząc. Ogień artylerii wykurzył ich z kryjówek. Nie mogli się wycofać, bowiem groziło to śmiercią pod ostrzałem artylerii, więc ruszyli do przodu. Uderzyli na pozycje Amerykanów, choć oznaczało to pewne samobójstwo. Ben zrobił krok do przodu, spodziewając się, Ŝe Niemcy zostaną zmasakrowani. Z trawy poderwało się ich moŜe z sześćdziesięciu, biegli, ile sił w nogach i strzelali. Ich los był przypieczętowany. Sam połoŜył rękę na ramieniu Bena, zatrzymując go na miejscu. - Poczekaj, rabbi. Z chaszczy wyjechały dwa „Tygrysy”, które jakimś cudem pozostały nietknięte. Niemcy krzyknęli z radością, a jeden z pojazdów otworzył ogień. Ziemia w pobliŜu namiotu dowodzenia eksplodowała czarnym gejzerem. Oficerowie przypadli do ziemi. Niemcy kontynuowali natarcie. - Wstawać - szepnął Ben. Ręka Sama przycisnęła go do ziemi, więc wyswobodził się z uścisku. - Sam. - Co? - Strzelaj! Chłopak opadł na jedno kolano, wymierzył i nacisnął spust. Ben ze zgrozą w oczach obserwował niemiecki szturm i nasłuchiwał odgłosów amerykańskiego ognia. Czołgi niepodzielnie królowały na polu bitwy. śaden z oficerów nie chwycił za radio i nie podał nowych koordynat. Pocisk za pociskiem spadały na pole, gdzie juŜ nie było Niemców. Niektórzy z Ŝołnierzy zaczęli się poddawać. Niemcy szli naprzód, osłaniani przez czołgi. Nie strzelali juŜ tak zaciekle. Amerykanie stali bez ruchu, porzuciwszy
100 broń i unosząc ręce do góry. Kilkudziesięciu spadochroniarzy wzięło do niewoli cały batalion. Zgromadzeni pod drzewem oficerowie takŜe się poddali, a dowódca krzykiem nakazał zaprzestanie ognia.2 Ben ruszył w ich stronę, ale Sam znowu go zatrzymał. - Rabbi, nie. Musimy stąd wiać. Ben nie mógł uwierzyć w to, co widział. Powinien był wziąć pistolet i strzelić, poderwać Ŝołnierzy do walki. Jakim prawem kilkuset ludzi poddawało się sześćdziesięciu wrogom, których wspomagały dwa czołgi? Chciał krzyczeć, zachęcać do stawiania oporu, sprzeciwić się. Sam poderwał go na nogi i pociągnął za sobą. Ben posłusznie za nim podąŜył, choć nie wiedział, co się z nim naprawdę dzieje. Oglądał się, nie mogąc oderwać wzroku od tej Ŝałosnej sceny. Sam jednak go nie puszczał i Ben, czy chciał, czy nie chciał, musiał biec. Niemcy zauwaŜyli uciekinierów i zaczęli do nich strzelać. Kule świstały obok, a Ben usłyszał klekot sprzączek i tupot butów. CięŜkie dyszenie za plecami powiedziało mu, Ŝe część z Ŝołnierzy takŜe postanowiła się nie poddawać i poszła za jego przykładem. Biegli, ile sił w nogach, a Ben czuł, Ŝe pali go wstyd, zrodzony z hańby, jakiej nigdy w Ŝyciu nie zaznał. Jakiś złośliwy głos w jego głowie mówił mu, Ŝe porzucił syna. Niedobitki Pierwszego Batalionu, jakieś trzysta ludzi, mknęły przez pole. Drugi Batalion okopany był jakieś siedemset metrów dalej. śołnierze, niewidoczni w wysokiej trawie, krzyczeli do zaopatrzeniowców, ostrzegając ich o czołgach. Ci porzucili zapasy i przyłączyli się do ucieczki. Ben przebierał nogami tak szybko, jak tylko mógł. Sam cały czas był u jego boku. Weterani i Ŝółtodzioby, wszyscy uciekali razem.
101 Ben ponownie usłyszał kanonadę. Pomyślał, Ŝe być moŜe ścigają ich Niemcy, albo próbują zabić tylu uciekających, ilu się da. śołnierz biegnący obok został trafiony w głowę i upadł. Oszołomiony Ben zwolnił i zatrzymał się. Wtedy usłyszał karabiny maszynowe. Niemcy musieli ukryć się w zaroślach i przez cały czas tkwić tam bezczynnie. Rankiem Ben i Sam minęli je, niczego nieświadomi. Teraz pluły ołowiem na polanę, masakrując uciekających Ŝołnierzy Pierwszego Batalionu. Zginęło ich ponad dwudziestu, zanim ktoś wreszcie krzyknął: - Na ziemię! Ludzie ginęli jeden po drugim i Sam próbował przypaść do ziemi, ale Ben pociągnął go w górę i krzyknął: - Nie rób tego! Ponownie rzucił się do ucieczki, nie dbając, czy chłopak biegnie za nim. Karabiny maszynowe wzięły go na cel. Kule pruły ziemię, eksplodując, ale on nie zwaŜał na nie, tylko uciekał. W końcu strzelcy wzięli inne cele, szukając tych, którzy upadli na ziemię i nie mieli siły z niej powstać. Ben obejrzał się za siebie. Połowa uciekinierów pobiegła za nim, reszta pozostała na polu. LeŜeli tam martwi, ranni i sparaliŜowani strachem. Daleko w tyle czołgi podjechały do samotnego drzewa, a ich karabiny maszynowe skierowały się ku oficerom. Ben dostrzegł Sama i zaczął do niego krzyczeć: - Szybciej, szybciej! Potem wspólnie z setką Ŝołnierzy wbiegł do rzeki, wiedząc, Ŝe jej wody nie zmyją hańby. śołnierze Drugiego Batalionu powitali ich na błotnistym brzegu. Dwa namioty szpitala polowego były wypełnione rannymi. Lekarze i sanitariusze przypominali rzeźników,
102 klucząc cali we krwi pomiędzy łóŜkami i ułoŜonymi na ziemi noszami. Niektórzy Ŝołnierze stali nieruchomo, patrząc otępiałym wzrokiem w dal. Nie było czasu zająć się ranami psychicznymi, kiedy tylu ludzi cierpiało fizycznie. Dla Bena był to krajobraz pełen igieł, bandaŜy oraz Ŝelazowego zapachu krwi. Nikt go nie wołał, a on nie próbował nieść pocieszenia. śołnierze unikali wzroku kolegów, w ich postawie widać było wstyd. Chłopcy cierpieli w milczeniu, akceptując ból jako karę za tchórzostwo. Katolicki kapelan kroczył pomiędzy nimi. Na ramiona zarzucił stułę, a w dłoniach niósł Biblię. Ben obserwował go, jak klęka obok Ŝołnierzy, dotyka czół i pomaga złoŜyć ręce. Kiedy zauwaŜył Bena, podszedł do niego. Gdy się zbliŜył, stało się jasne, Ŝe jest młodszy od rabina. Miał delikatną, wąską twarz i okulary w drucianych oprawkach. Wyciągnął dłoń na przywitanie. - Kapelanie. - Kapelanie. - Był pan z nimi, prawda? - spytał, tocząc wzrokiem po rannych. - Co tam się stało? Podkulili ogony i uciekli, pomyślał Ben. A ja byłem pośród nich, dodał w duchu, czując, jak ponownie ogarnia go poczucie winy. - Niewielki niemiecki oddział natarł na nasze pozycje, kiedy rozpoczął się ostrzał artylerii - wyjaśnił cichym tonem. - Uderzyli prosto na dowództwo. Nikt nie oddał ani jednego strzału, a oficerowie się poddali. Połowa batalionu poszła za ich przykładem. Reszta spróbowała ucieczki w kierunku rzeki. Strasznie nas zmasakrowali, poniewaŜ na polu mieli ukrytych kilka karabinów maszynowych. Część z nas dotarła na brzeg, inni zostali... - To straszne.
103 -Tak. Kapelan skinął głową, wskazując na brudny plaster, zakrywający czerwony krzyŜ na hełmie Bena. - Jestem Edgar McGwire z Sacramento. Musi pan być przyjacielem Phineasa, on podobnie potraktował swój hełm. - Szukałem go. Jest tu moŜe z panem? - Nie, nie widziałem go. Strach zmroził serce Bena. Skoro Phineas nie był w szpitalu polowym, to pozostawały tylko dwa miejsca, gdzie mógł przebywać: na pasie ziemi niczyjej albo w niewoli. Pozostawiając McGwire'a z rannymi, wymaszerował z namiotu. Odszukał dowódcę Drugiego Batalionu, który rozmawiał z trzema oficerami. Sprawdzali wspólnie frontowe linie pozycji oddziału i zachęcali Ŝołnierzy do czujności. - Nie moŜemy poddać się bezczynności - mówił głosem pełnym emocji major. - Widzicie, co się dzieje, kiedy wróg przejmuje inicjatywę. Ludzie mają być skupieni i gotowi. Ben ruszył jego tropem, czekając, aŜ na chwilę się uspokoi i będzie moŜna z nim spokojnie porozmawiać. Szedł za nim krok w krok, starając się nie przeszkadzać w najwaŜniejszym zadaniu, jakie stoi przed kaŜdym oficerem: inspirowaniu ludzi własnym przykładem. Kiedy major skończył rozmawiać z Ŝołnierzami i odwrócił się, aby wrócić do swojego namiotu, Ben podniósł rękę na znak, Ŝe chce z nim porozmawiać. - Ojcze, jestem teraz bardzo zajęty. Czy ta sprawa nie moŜe poczekać? - Nie, sir, to niemoŜliwe. - No dobrze. Niech pan pójdzie ze mną. O co chodzi?
104 Ben ruszył za nim, próbując dotrzymać mu kroku. Major miał długie nogi i szedł dość szybko, zadanie nie było łatwe. Zanim zdąŜył powiedzieć, o co mu chodzi, zobaczył McGwirea i jeszcze jednego duchownego, którzy śpieszyli ku nim. Major pokazał gestem ręki, aby reszta oficerów zajęła się Ŝołnierzami, a sam spojrzał na duchownych i zapytał: - Czego panowie ode mnie chcą? Ben odezwał się jako pierwszy: - Sir, na polu zostało wielu martwych, być moŜe są tam jacyś ranni. Chciałbym... - My wszyscy chcielibyśmy spróbować jakoś im pomóc - wtrącił McGwire, stając obok Bena, który spojrzał na niego ze zrozumieniem i wdzięcznością. Major zmierzył wzrokiem trzech duchownych, z których kaŜdy był od niego starszy o dobre dziesięć lat. Wyciągnął z kieszeni szmacianą chusteczkę i przetarł spocony kark. - Panowie, wedle moich wyliczeń, dzisiejszego ranka do niemieckiej niewoli wpadło dwustu pięćdziesięciu Ŝołnierzy i oficerów. Ponad stu odniosło rany, nie wiemy ilu zginęło. Pod wszelkimi względami Pierwszy Batalion przestał istnieć. Jeśli pójdziecie tam i przyprowadzicie choć kilku z nich, ja i Wszechmocny będziemy wam bez granicznie wdzięczni. Jak mogę wam pomóc? Kiedy McGwire wyjaśniał, Ben odkleił taśmę i oczyścił czerwony krzyŜ na hełmie. Sam i sześciu sanitariuszy szło za Benem, który niósł białą flagę z czerwonym krzyŜem. Sto metrów po lewej McGwire wiódł podobny oddział na obrzeŜa bagien. Po prawej inny kapelan, Jay Bollick z Armii Zbawienia, ruszył
105 w wysoką trawę. Trzy flagi powiewały dumnie w świetle słońca, które stanęło w zenicie.3 Nim przeszli pięćdziesiąt metrów, nad ich głowami przeleciały trzy P-47, szukając jednego z karabinów, które dzisiejszego ranka zebrały krwawe Ŝniwo pośród uciekających. Rakieta wystrzelona przez Thunderbolta uderzyła w ziemię, ta zatrzęsła się pod ich nogami. Samoloty zatoczyły łuk, szukając kolejnego celu, a ponad głowami kapelanów śmignęły kolejne pociski. Bitwa o wyspę Seves trwała nadal. Kiedy zagłębili się w pole, Ben powiedział: - Sam? - Tak, rabbi? - Idź teraz za mną. To pokojowa misja i nie chcę, aby na jej czele był Ŝołnierz z bronią. Najlepiej przewieś ją przez plecy. - Rabbi... - Zrób, co mówię. Sam posłusznie przerzucił karabin przez ramię i zajął pozycję za sanitariuszami. Ben zajął miejsce na czole kolumny i szedł, spoglądając ze wstydem na pole. - Pierwszy Batalion! - krzyknął. - Pierwszy Batalion! Jesteśmy Amerykanami. Po jego prawej ręce trzy P-47 ostrzelały gęstwinę, a potem z potwornym rykiem przeleciały nad głowami Ŝołnierzy. Ben wyciągnął ręce jeszcze bardziej do góry, upewniając się, Ŝe kaŜdy Niemiec i Amerykanin w trawie go zobaczy. - Rozproszyć się - rozkazał. Sam, jako jedyny uzbrojony, miał pozostać w tyle. Daleko po prawej, tam gdzie przed chwilą strzelały myśliwce, zespół kapelana Bollicka zatrzymał się. Znaleźli kogoś, a Ben przyśpieszył kroku.
106 Chwilę później jeden z sanitariuszy krzyknął: - Tutaj! Ben szybko podszedł w tamtą stronę i zobaczył straszny widok. Dookoła walały się hełmy i buty. Kilku rannych leŜało obok siebie, ale Ŝaden się nie poruszał. Ranni umarli w trawie, szukając pocieszenia u towarzyszy niedoli. Kilka ciał leŜało splecionych ramionami, jakby koledzy do ostatka starali się uciszyć ból towarzyszy. Ben chodził od jednego do drugiego ciała w nadziei, Ŝe któryś z nich Ŝyje. Łzy płynęły ciurkiem po jego policzkach i nie próbował ich ukryć. Nagle, ku jego ogromnej radości, jeden z chłopców jęknął. Odniósł chyba najcięŜsze obraŜenia: prawa ręka została odstrzelona, a korpus przebity. Ben przyklęknął i chciał choć zmówić przy nim modlitwę, ale przesuwając dłonią po nadgarstku, odkrył, Ŝe puls rannego jest bardzo silny. - Medyk! - krzyknął. Rozglądając się za lekarzem, Ben zauwaŜył, Ŝe Thunderbolty nie wracają. Zamiast tego zaczęły krąŜyć ponad rzeką, trzymając się z dala od pola. Zamilkł teŜ terkot broni ręcznej. Sanitariusz wylądował obok Bena na kolanach. Szybko zbadał Ŝołnierza, nie kryjąc zdziwienia jego wolą przetrwania, i wezwał nosze. Chłopak był nieprzytomny z upływu krwi i Ben nie mógł z nim porozmawiać. Rabin wstał i uniósł flagę, rozglądając się dookoła. Wszystkie trzy zespoły znalazły rannych i zwłoki. Z nadzieją i obawą w sercu, Ben szukał Phineasa. Spytał obydwu kapelanów, czy moŜe się na niego natknęli, ale Ŝaden go nie odnalazł. Pół kilometra dalej spadały pociski artyleryjskie, bombardując gęstwinę krzewów i St. Germain. Łąka zdawała się być oazą spokoju.
107 Duchowni przemierzali pole i bagna. Ben zdawał sobie sprawę, Ŝe kaŜdy ich krok jest śledzony przez przyczajonych Niemców. W ciągu godziny z pól zebrano dziesięciu cięŜko rannych Ŝołnierzy i tuzin ciał. Za kaŜdym razem, kiedy odnajdywali zwłoki lub jeszcze Ŝywych Ŝołnierzy, serce Bena podskakiwało gwałtownie. Kiedy widział, Ŝe medyk zrywa się do biegu, ruszał w jego ślady, gotów nieść słowa pociechy lub odprawić ostatnią modlitwę. Chwytał ich mocno za dłonie, aby nie odchodzili, lub delikatnie Ŝegnał. Kiedy wstawał i rozglądał się dookoła, myślał, Ŝe ta wyspa juŜ dawno powinna zostać zajęta, przez chłopców, którzy leŜeli martwi na ziemi. Kiedy zauwaŜył niemieckiego Ŝołnierza, idącego przez pole, zamrugał oczyma, sądząc, Ŝe ulega omamom. Uniósł flagę z czerwonym krzyŜem i podszedł bliŜej. Sam chciał mu towarzyszyć, ale gestem dłoni nakazał mu zostać tam, gdzie stał. ZbliŜył się do Niemca i kiedy byli dwadzieścia metrów od siebie, obydwaj zatrzymali się. Niemiec zawołał: - Wir lassen Amerikaner verwunden. Lassen Sie irgendwie Deutsches verwunden? Ben odpowiedział po niemiecku: - Tak, mamy waszych rannych. Niemiec był wysoki i szczupły, nosił okrągłe okulary w drucianych oprawkach. Insygnia wskazywały, Ŝe jest oficerem, przy pasie miał tylko pistolet. Sądząc po mundurze i nogawkach spodni wciągniętych do cholew butów, Ben wziął go za spadochroniarza. - Dobrze. Czy zechcecie ich wymienić? - Tak, dziękujemy. Przyprowadzimy ich na pole. - Uczynimy tak samo. Pański niemiecki jest bardzo dobry.
108 Ben nie miał ochoty na wymianę uprzejmości. - Za pół godziny - powiedział. - Ja. Za pół godziny. Niemiec odwrócił się na pięcie i juŜ miał odejść, kiedy Ben zawołał: - Panie oficerze? - Tak? - Czy pomiędzy więźniami... - Tak? Ben spodziewał się, Ŝe Niemiec powie, Ŝe schwytali ich wielu, ale ten tego nie zrobił. - Czy jest moŜe kapelan? Spadochroniarz zastanawiał się przez chwilę, jakby próbował sobie coś przypomnieć lub myślał o czymś szczególnym. - Ja - odpowiedział krótko. Dowódca spadochroniarzy sprawdził, czy Ben nie ma przy sobie Ŝadnej broni i poprowadził go w gąszcz krzewów. Idąc za nim, Ben zauwaŜył, jak nieskuteczny był ostrzał amerykańskiej artylerii. Choć ziemia była zryta wybuchami, to ukryte pod plątaniną drzew gniazda karabinów maszynowych pozostały nietknięte. Ich strzelcy czujnie obserwowali Bena. Kapitan nie wdawał się w zbędne dyskusje, uniósł tylko w zdziwieniu brew, kiedy zobaczył plakietkę ze znakiem dziesięciu przykazań i gwiazdą Dawida, wpiętą w kołnierzyk Bena. W trakcie poprzedniej wojny Ben wielokrotnie bywał za liniami nieprzyjaciela, ale wtedy czołgał się, szukając ofiary. Próbował sięgnąć w przeszłość, do tamtej dawnej odwagi, ale nie potrafił. Wiedział, Ŝe jest stary, słaby i chroni
109 go tylko czerwony krzyŜ na hełmie. W trakcie tamtej wojny był mordercą, nie śydem. Teraz dla pięciuset Niemców, którzy czekali ukryci w gęstwinie, liczyła się tylko jego narodowość. Oficer poprowadził go do niewielkiego, przysadzistego budynku na skraju wsi. Dom był nietknięty, a w okolicy próŜno było szukać śladów ostrzału. Na podwórku stał wóz zaprzęŜony w konie. Ben nie dostrzegł innych pojazdów. Weszli na ganek, a pilnujący drzwi spadochroniarz wypręŜył się jak struna. - Będzie pan rozmawiał z majorem von der Meerem powiedział do Bena. - Pojadę po waszych rannych. Powodzenia. Z tymi słowami odwrócił się i pozostawił Bena samego. Kapelan wszedł do środka, a straŜnik szedł tuŜ za nim. W środku pełno było niemieckich Ŝołnierzy, którzy jedli, rozmawiali i palili papierosy. Jeden z nich stał pochylony nad mapami. StraŜnik skierował Bena ku schodom. Nikt nie zwracał uwagi na amerykańskiego kapelana. Kiedy Ben wspiął się na stopnie, zauwaŜył, Ŝe strych nie jest podzielony na pokoje. Za biurkiem stojącym opodal siedział oficer. Na widok Bena Niemiec wstał i wyciągnął dłoń na przywitanie. Był niespecjalnie wysoki, szczupły, miał delikatne dłonie, nadające mu cechy pianisty. - Was ist los? - spytał, kierując pytanie do swoich szta bowców. - Ein anderer Amerikaner? Bergen, kommen Się hier! Gestem dłoni pokazał, Ŝe zaczną rozmawiać, kiedy przyjdzie tłumacz. - Nie ma problemu - odparł Ben po niemiecku. Znam wasz język.
110 - Ja? - Ja. Oficer wskazał Benowi krzesło i zawołał: - Bergen, zrób nam herbaty. - Napije się pan herbaty, prawda, kapelanie? - zapytał. Siadając, spojrzał na znaczek i dodał: - Przepraszam, rabinie. - Tak, poproszę. - Jak się pan nazywa? - spytał, opadając na oparcie i złączając długie palce. - Jestem kapitan Ben Kahn, kapelan Dziewięćdziesiątej Dywizji. - Miło mi. Major Fritz Wilhelm Freiherr von der Meer, Szósty Pułk Fallschirmjager* - odparł, skłaniając głowę. Bergen przyniósł herbaty. Von der Meer odczekał, aŜ naleje do obydwu filiŜanek, po czym, gdy adiutant się oddalił, spytał: - Gdzie się pan dostał do niewoli, kapitanie? - Nigdzie, panie majorze. Zostałem przeprowadzony przez linie jako wysłannik Czerwonego KrzyŜa. Oficer pokiwał głową ze zrozumieniem. - O czym chciał pan ze mną porozmawiać, rabbi? Ben upił łyk herbaty i odstawił filiŜankę na talerzyk. W głosie majora wyraźnie słyszał niewypowiedziane słowo „śydzie”. - Chciałem podziękować za pozwolenie na zabranie rannych i zabitych. - Nie widzę w tym Ŝadnego problemu, jesteśmy cywilizowanymi ludźmi. - Wzięliście dziś sporo jeńców. Z niem. - spadochronowy (powietrznodesantowy).
111 - Tak, ku mojemu zaskoczeniu. - Jednym z nich był kapelan, Phineas Allenby. - Spotkałem go dzisiaj rano. On i dziesięciu innych oficerów byli moimi gośćmi. Pamiętam, Ŝe był niezwykle speszony swoją sytuacją. - Gdzie jest teraz? - W pobliŜu. Czeka na odesłanie do obozu dla jeńców wojennych. - Majorze, chciałbym pana prosić o jego uwolnienie. Jako duchowny nie bierze udziału w walkach. Von der Meer pokręcił przecząco głową. - Nie mogę się zgodzić, rabinie. W przeciwieństwie do pana, zasłonił czerwony krzyŜ na hełmie. - Major odsunął szufladę biurka i wyciągnął z niej Colta M1911. - Co gorsza, znaleziono przy nim broń. PołoŜył na biurku znajomo wyglądającą broń Phineasa. - SierŜant, któremu się poddał, podarował mi ten pistolet jako pamiątkę. - Major wyjął naboje z magazynka i przesunął broń po blacie. - Chciałbym go dać panu, jako pamiątkę po przyjacielu. Ben nie drgnął. - Panie majorze, przecieŜ widzi pan, Ŝe magazynek był pełny. Phineas nie uŜył pistoletu. Von der Meer spojrzał na niego zdziwiony, a potem musnął palcami kule. - Ma pan rację. - A więc... - Mieliśmy szczęście, w przeciwieństwie do niego. Powiem mu, Ŝe się pan za nim wstawiał. Ben zerwał się na równe nogi, a krzesło odsunęło się do tyłu.
112 - Nie moŜe pan tego zrobić! - CzyŜby? Czy moŜe mi pan przeszkodzić? - odparł major, nie wstając. Ben spojrzał na niego, jak pociąga łyk herbaty, i odstawia ją, rozczarowany tym, Ŝe straciła ciepło. Jego oczy takŜe stały się zimne. - Mogę coś panu powiedzieć, rabinie? - Co? - Proszę usiąść. - Postoję. Zmierzył go wzrokiem, pokiwał głową, jakby utwierdził się w jakimś wniosku. - Rozumiem, Ŝe mnie pan nienawidzi. Kiepsko panu idzie ukrywanie uczuć, kapitanie. Ale niech mnie pan wysłucha. Ben splótł ręce za plecami i stanął w pozycji spocznij. - Niech pan mówi. Von der Meer spojrzał do góry, powoli zaczerpnął powietrza i zaczął bębnić palcami o blat biurka. - Dwadzieścia pięć lat temu młodzi Niemcy, tacy jak ja, stracili ojców. Był pan jednym z ich zabójców. Tak, tak, tak. Widzę po panu, Ŝe walczył pan w okopach. Ben spoglądał na niego, jak Ŝołnierz na Ŝołnierza i w myślach przytaknął majorowi. - Po wojnie zostały nam tylko matki. Pracowały w hutach i fabrykach. Tylko one pozostały, aby wydźwignąć Niemcy z klęski i hańby. Choć nie mieliśmy ojców, miliony niemieckich chłopców stało się braćmi w niedoli. Wtedy pojawił się Hitler i ogłosił się naszym ojcem. - Szczęściarze - mruknął Ben. - Z początku nikt nie brał go powaŜnie - odparł, zbywając gestem dłoni drwinę Bena. - To był szaleniec i brutal. NiepostrzeŜenie jednak tak się stało, Ŝe pozostał jedynym
113 głosem, jaki moŜna było usłyszeć w Niemczech. Stał się głową kaŜdej rodziny. Zdawał się przemawiać do kaŜdego z nas z osobna. Odzyskaliśmy dumę, ale teŜ i nienawiść. Z czasem jedno i drugie stało się nierozłączne. Na ich podstawie odbudowaliśmy Niemcy. Nim się zorientowaliśmy, przeobraziliśmy się w takich samych, szalonych obłąkańców jak nasz Führer. Teraz, kiedy trwa wojna, zdałem sobie sprawę, Ŝe nie potrafię znieść człowieka, jakim się stałem. Wiem, Ŝe świat nas nienawidzi. I ma rację. Nie zrozum mnie źle, rabinie, ale obydwaj po równo jesteśmy temu winni. Wy upokorzyliście Niemcy i daliście nam Hitlera, my za nim poszliśmy. Proszę, niech pan usiądzie. Major wskazał na krzesło, a Ben poŜałował, Ŝe zabrał kule z pistoletu Phineasa. - Chcę panu opowiedzieć, jak strasznych rzeczy się do puściliśmy. Ben uległ w końcu i usiadł, zaciskając dłonie na drewnianych poręczach. - Jest tak wiele ciał - zaczął opowiadać major. - śe muszą je palić w ogromnych piecach.
D+49 25 lipca
J
oe Amos i McGee siedzieli na masce cięŜarówki i palili papierosy. Rozkazy mówiły wyraźnie, aby nie robić tego w pobliŜu amunicji. Konwój miał trzy kilometry długości. CięŜarówki wiozły pociski wszystkich kalibrów i miliony litrów benzyny, a Ŝaden z oficerów nie zamierzał biegać wzdłuŜ linii samochodów i pilnować kierowców. Oczy wszystkich utkwione były w niebie. McGee i Joe Amos takŜe ku niemu spoglądali. O godzinie 9.36 rozpoczął się nalot. Ryk silników dobiegł ich z północy, a zaciekawieni kierowcy poczęli wypatrywać na niebie, ile i jakie samoloty brały udział w powietrznym rajdzie. - P-47 - mruknął przypuszczającym tonem Joe Amos. To było łatwe, poniewaŜ myśliwce bombardujące zawsze latały nisko nad drzewami, ryku ich silników nie sposób było pomylić z czymś innym. McGee prychnął, a Joe Amos przytaknął: - Racja, w cholerę ich duŜo. Wczorajszego dnia siedzieli oparci o przednią szybę i palili papierosy. To był znak rozpoznawczy, Ŝe mają ich trochę na sprzedaŜ. „Szczęściarza” zaczynano nazywać w batalionie „Lucky Strike”. Ich konwój zatrzymał się w Pont
116 Hebert, dokładnie za Drugą Dywizją Pancerną, gotów ruszyć w ślad za czołgami. Natarcie miał rozpocząć nalot bombowców. Kiedy juŜ zniszczą wszystkie niemieckie umocnienia w promieniu sześciu i pół kilometra na południe od St. Lo-Periers, w utworzoną wyrwę uderzy piechota, piętnaście tysięcy Ŝołnierzy. Ich zadaniem było zabezpieczenie pozycji i utrzymanie dziury w niemieckich liniach obrony. Potem do akcji wejdą Shermany, a w ślad za nimi - Joe Amos i inni kierowcy zaopatrzenia. Ameryka szykowała wyłom, poprzez który jej Ŝołnierze wyrwą się wreszcie z Normandii i wyzwolą całą Francję. Operacja miała rozpocząć się wczoraj, ale pogoda uniemoŜliwiła nalot. Pomimo to rozkazy nie dotarły do skrzydła eskadry bombowców, która wystartowała i zbombardowała wyznaczone cele. Kiepska widoczność sprawiła, Ŝe niektóre z samolotów zrzuciły ładunek nie tam, gdzie trzeba. W wyniku tej pomyłki zginęło kilkudziesięciu Ŝołnierzy Trzydziestej Dywizji, a wielu zostało rannych. Morale zgromadzonych wojsk podupadło, wszyscy obawiali się, Ŝe dzisiaj sytuacja moŜe się powtórzyć. Między innymi z tego powodu McGee i Joe Amos nie przejmowali się zakazem palenia papierosów. Joe Amos wskazał trzymanym pomiędzy palcami Chesterfieldem na co najmniej pięćset Thunderboltów, które przeleciały nad nimi. Było ich tak wiele, Ŝe praktycznie leciały skrzydło w skrzydło. - Wooohoooooooo - krzyknął i pomachał samolotom. Podciągnął się do góry i uśmiechał szeroko, widząc, jak na jego oczach toczy się wojna. Nie potrafił usiedzieć w miejscu. McGee podłoŜył ręce pod głowę i wygodniej oparł się o szybę, zupełnie niewzruszony tym spektaklem. Joe Amos dał mu kuksańca w bok.
117 - ZałoŜę się, Ŝe słychać ich aŜ w Couvains! McGee wzruszył ramionami i odpowiedział: - Markiz pewnie myśli, Ŝe to duŜe kosiarki do trawy. On nie przejmuje się niczym innym. Joe Amos roześmiał się i zaczął nasłuchiwać pierwszych dźwięków eksplozji. Thunderbolty rozpoczęły atak na okopanych pod osłoną zarośli Niemców. Przez dziesięć minut nękały ich pociskami z karabinów, bombami zapalającymi i rakietami. W międzyczasie Joe Amos sprzedał cztery paczki papierosów, zarobił siedem dolarów, jednego z nich odpalając McGee. Niektórzy z kierowców próbowali się wymieniać na Ŝywność albo czyste skarpetki, które ukradli z magazynów, ale Joe Amos nie wchodził w takie układy. Obracał tylko gotówką i papierosami. Kiedy Thunderbolty skończyły nalot, odleciały na północ, wracając za Kanał. Zapadła cisza, a z pól unosiły się słupy dymu. Joe Amos zgasił o maskę na wpół wypalonego papierosa i usiadł nieruchomo. Nasłuchiwał uwaŜnie, a potem mruknął do McGee: - A niech mnie diabli. Armia maszerująca po lądzie nie mogła marzyć o wydawaniu takiego dźwięku. Czołgi i piechota w niczym nie przypominały wściekłych aniołów, które nadlatywały z Anglii. Joe Amos jeszcze w Ŝyciu nie słyszał czegoś podobnego. Spojrzał na niebo i wstrzymał oddech, kiedy zobaczył na nim pierwsze cięŜkie bombowce. Ryk silników B-17 niósł się po niebie na wiele kilometrów. One takŜe leciały jeden obok drugiego, poniewaŜ strefa zrzutu była niewielka. Pierwszy klucz pozostawił za sobą białe ślady spalin, a wokół niego zaczęły wykwitać czarne kropki, oznaczające ogień przeciwlotniczy.
118 To był prawdziwy pokaz siły i determinacji, przeznaczony dla kaŜdego alianta i Niemca w Normandii. śołnierze z angielskiego sektora takŜe musieli mieć dobry widok. Joe Amos wyobraził sobie Genevieve, jak stoi na balkonie rezydencji i gwiŜdŜe z podziwu, Ŝe ojczyzna jej chłopaka zaangaŜowała tak wielkie siły, aby oswobodzić ją, jej ojca i ich ojczyznę spod niemieckiego jarzma. Szkoda, Ŝe nie mogła zobaczyć teŜ jego, jak siedzi nonszalancko rozparty na masce samochodu, gotów ruszyć za czołgami. Potem jednak pomyślał, Ŝe moŜe to i dobrze, Ŝe Genevieve go teraz nie widzi. On i McGee tylko wieźli amunicję dla czołgów, nie walczyli w nich. Jutro Ŝołnierze Drugiej Pancernej będą przelewać krew, a oni tylko dowiozą im racje Ŝywności, amunicję i benzynę. Jego karabin jak zwykle pozostanie pod siedzeniem, bezuŜyteczny i niepotrzebny. PrzecieŜ ona o tym wie, pomyślał po chwili Joe Amos. Mogłaby mieć kaŜdego z białych chłopaków, ale przecieŜ wybrała właśnie mnie. Wyciągnął kolejnego papierosa i zapalił, obserwując falę B-24, która przepływała nad nimi. Spojrzał na długi szyk samolotów i mruknął: - Pewnie jest ich z tysiąc pięćset. - Więcej - odparł McGee. - Dwa tysiące? - A kogo to obchodzi? - mruknął, odpuszczając sobie liczenie. - W cholerę ich duŜo. Joe Amos ponownie oparł się o szybę i podwinął nogi. Znowu poczuł się dobrze, gotów stawić czoła wyzwaniom, jakie postawi przed nimi nowa faza wojny. Coś się szykowało, coś wielkiego, co zmieni oblicze dróg i pól całej Francji, nie tylko Normandii.
D+57 2 sierpnia
N
iemiec sięgnął po portfel. Wyciągnął plik franków i podał Białemu Psu. - Słyszałeś plotkę, Ŝe podobno Patton jest juŜ w Normandii? - zagadnął Ŝołnierz, gdy tamten liczył banknoty. Biały Pies podał mu papierową torebkę, w której wnętrzu znajdowały się trzy pary nylonowych pończoch, wartych po sto pięćdziesiąt franków kaŜda. - Tak, słyszałem - odparł. - To był blef, z tym trzymaniem go w Anglii. Mieliście pomyśleć, Ŝe prawdziwy atak jeszcze nie nastąpił.4 śołnierz milczał przez chwilę, smakując ironię w głosie Białego Psa. - Myślę, Ŝe jednak juŜ się rozpoczął. Chłopak zajrzał do wnętrza torebki, dotykając materiału pończoch. - PoŜegnalny prezent - powiedział Biały Pies. Chłopak uśmiechnął się smutno. Musiał opuścić ParyŜ, choć właśnie spotkał w nim miłość. Tydzień wcześniej alianci przełamali niemieckie linie obrony w Normandii. Niemcy nie byli w stanie zrobić niczego, co powstrzymałoby
120 marsz aliantów w głąb Francji. Teraz doszła ich plotka, Ŝe generał Patton wylądował we Francji i stanął na czele nowo utworzonej Trzeciej Armii, która juŜ zdąŜyła przebić się prawie pięćdziesiąt kilometrów na południe od Avranches. Od Bretanii dzielił ją tylko kawałek. Młody szkop zdawał sobie sprawę, Ŝe jego dni w ParyŜu są policzone. - Pewnie niedługo wrócisz do domu, co? - spytał Białego Psa, ukrywającego się Amerykanina. - Jasne. - Ja moŜe teŜ. - To dobrze. - CóŜ, danke. - Kein problem. Biały Pies schował pieniądze do kieszeni, ale pozostał na miejscu. śołnierz odwrócił się i ruszył w swoją stronę. Jego wysokie, podkute buty stukały o kocie łby. Chłopak był czysty i zadbany, dzisiejszego wieczoru czekała go randka. Z bramy wyskoczyło trzech krępych ludzi w skórzanych płaszczach. Pierwszy chwycił chłopaka za ręce, aby tamten nie mógł zdjąć swojego MP-40 z ramienia, drugi obalił Niemca na ziemię i zatkał chłopakowi usta ręką, a trzeci uderzył go w głowę pałką. Trafił tuŜ poniŜej krawędzi hełmu, w skroń, poprawił jeszcze raz. Chłopak leŜał bez ruchu na ziemi. Kiedy wstali, jeden z nich zabrał nieprzytomnemu broń, a drugi paczkę z pończochami. Trzeci kilkakrotnie kopnął Niemca z rozmachem w Ŝebra, po czym wszyscy trzej zniknęli w mroku bramy. - Auć - powiedział do siebie Biały Pies. Podszedł do leŜącego i przekonał się, Ŝe ten Ŝyje, choć będzie miał guza jak kartofel. Z bramy dobiegł go głos: - Merci Chien Blanc.
121 Biały Pies spojrzał w tę stronę. Z ciemności wyłonił się męŜczyzna. Był niski jak pozostała trójka, ale od nich starszy. Nosił okulary w czarnych oprawkach. - Sam widzisz, tak to musimy robić. Jeden karabin na raz. Biały Pies uśmiechnął się. - Muszę wam, komunistom, coś przyznać. Jesteście cholernie cierpliwi. - CóŜ, nie wszystkie rewolucje są takie same. Ale czeka nas kilka dni, moŜe tygodni, podczas których jedno historyczne wydarzenie będzie goniło następne. Rewolucja bardziej przypomina przypływ, a nie powódź. - Kiedy zacznie się w ParyŜu? - Nieoficjalnie zaczęła się w zeszłym tygodniu, kiedy Amis przełamali niemiecką obronę w Normandii. Teraz, kiedy mamy pewność, Ŝe nadciągają, szykujemy się do walki. Najpierw przyjdzie czas na ParyŜ, gdzie jest władza, a potem reszta Francji. Biały Pies spoglądał na niego i zastanawiał się, dlaczego wszyscy politycy mówią cytatami z ulotek propagandowych. Komuniści, naziści, zwolennicy generała de Gaullea. Ilekroć próbowali go przeciągnąć na swoją stronę, zawsze był zadowolony z tego, Ŝe jest człowiekiem interesu, wolnym od politycznych sympatii. Jedną cechą wspólną, jaka ich wszystkich łączyła, była skłonność do zdrady. Ale Białemu Psu przynajmniej się ona opłacała. MęŜczyzna podał mu dwieście franków, Biały Pies schował je do kieszeni. - Mamy duŜo pieniędzy Chien Blanc. MoŜesz pomóc nam w zdobyciu broni? W zeszłym tygodniu, kiedy wiadomość o przełamaniu frontu w Normandii rozeszła się po ParyŜu, trzydziestu pięciu
122 ludzi usiłowało kupić broń od człowieka, który okazał się być agentem Gestapo. Wszystkich rozstrzelano. - Nie. MęŜczyzna przyjął odmowę ze spokojem. Biały Pies nie wiedział, jak tamten się nazywa, jego podwładni zwracali się do niego „Szefie”. Przewodził komórce Czerwonych w 18. Dzielnicy. Komuniści byli najsilniejszą frakcją w FFI, a im bliŜej stolicy byli Amerykanie, tym trudniejsze miał zadanie de Gaulle z utrzymaniem ich w ryzach. - Szkoda. To mogłoby być dla ciebie korzystne. - Mam swoje umowy. - Tak, wiem. Robisz interesy ze wszystkimi: z Boches, Partią, republikanami. Zarabiasz na głodzie, poŜądaniu i chciwości. Zdajesz się naprawdę być człowiekiem ludu, Chien Blanc. Szef zatrzymał się, Biały Pies wraz z nim, obserwując z ciemniejącej alejki, jak na głównej ulicy dudnią samochody z zapalonymi światłami. Niemcy wydawali się zrezygnowani, część się wycofywała, ale wciąŜ ani Biały Pies, ani Szef, nie zaryzykowaliby wyjścia na otwartą ulicę. Woleli pozostać w ciemnych zaułkach, gdzie czekała na nich praca. Komunista zapytał: - Zastanawiałeś się nad słuŜbą jakiejś idei? A moŜe jesteś juŜ takim kapitalistą, Ŝe nawet o tym nie myślisz? Biały Pies wspomniał czasy, kiedy taka zniewaga by go dotknęła i swojego honoru broniłby słowem lub pięścią. Coś w nim zaiskrzyło, jakby chciał odpowiedzieć, ale nic nie podtrzymało płomienia, lont się wypalił. - Poczekaj na Amerykanów - mruknął tylko. - Dostaniesz wtedy, co zechcesz.
CZĘŚĆ CZWARTA
W miesiącach, które nastąpiły po zakończeniu działań wojennych, miałem wiele sposobności, aby omówić z dowódcami rosyjskimi prowadzenie róŜnych kampanii. Sugerowali, Ŝe wszystkie sukcesy militarne aliantów, włączając w to ich własne, zbledną przy systemie logistyki zaopatrzenia, jaki zastosowano we Francji. Generał Dwight D. Eisenhower, „Krucjata w Europie” Zbrojni szli przed kapłanami, trąbiącymi na trąbach, straŜ tylna zaś szła za Skrzynią, trąbiąc bez ustanku na trąbach. Ludowi zaś Jozue przykazał: Nie wznoście okrzyku bojowego i nie podnoście swego głosu, i niech z waszych ust nie wyjdzie słowo aŜ do dnia, kiedy wam powiem: Wznieście okrzyk bojowy. Księga Jozuego, 6:9-10
D+6O 5 sierpnia
B
en wyciągnął zza paska pistolet Phineasa. Ukrywał go pod kurtką od dwóch tygodni. Z bronią w dłoni podszedł do porucznika, który czekał w kolejce po śniadanie. Oficer spojrzał na niego i odwrócił wzrok w stronę linii horyzontu. Nadchodził świt, dzień zapowiadał się ciepły i bezchmurny. - Ojcze - powiedział. - Skąd pan wziął tę armatę? - NaleŜała do przyjaciela - odparł, podając mu Colta. śołnierze z plutonu porucznika popatrzyli w ich kierunku. Oficer poklepał się po kaburze i powiedział: - Mam taki sam. Ben odwrócił pistolet dolną stroną rękojeści, aby pokazać porucznikowi, Ŝe broń nie ma magazynka. - Zastanawiałem się, czy nie ma pan przypadkiem zbędnego magazynka? KaŜdego dnia Ben spoglądał na Colta i zastanawiał się, czy podejmuje dobrą decyzję, chcąc go zatrzymać. Do tej pory broń stanowiła dla niego taką samą pamiątkę, jak ostatni list od Thomasa. Ale teraz Ben juŜ nie spał, on czekał na Boga, aby ten natchnął go nienawiścią.
128 Porucznik podał mu pełny magazynek. Ben zwaŜył go w dłoni i obrzucił wzrokiem. Naboje miały miedziany kolor i były cięŜkie. Załadował go do pistoletu i zatrzasnął. - Niech się pan z nim obchodzi ostroŜnie. OstroŜność, to nie było odpowiednie słowo. Nie, do gry włączyły się inne siły i nie było mowy o ostroŜności. Podziękował skinieniem głowy i ruszył w swoją stronę. - Ej, kapelanie. Niech pan stanie w kolejce. Powinien pan coś zjeść. Ben zrobił, jak mu kazano. Stanął na końcu linii i choć myślami był daleko, to rozmawiał z Ŝołnierzami. Pozwolił sobie nałoŜyć dodatkową porcję jajek i kiełbasy. Pochłonął jedzenie i dopiero wtedy zdał sobie sprawę, jak bardzo był głodny. Kiedy zjadł, Ŝyczył chłopcom powodzenia i wyszedł na zewnątrz, kierując się ku kolumnie dwuipółtonowych cięŜarówek. śołnierze Trzysta Pięćdziesiątego Siódmego, szykujący się do ataku na kolejne miasteczko, pomogli mu wsiąść do samochodu i znaleźli wolne miejsce na ławce. Sam jak zwykle przycupnął obok niego. Ben spoglądał na dwa tuziny Ŝołnierzy stłoczonych na pace cięŜarówki. Większość z nich opierała się o lufy karabinów i przysypiała. Ben zorientował się, Ŝe po raz pierwszy od kilku miesięcy ma pełen brzuch. Być moŜe to jedzenie, albo naboje w pistolecie Phineasa, ale poczuł się tak, jakby wyrwano go z długiego uśpienia. Mało co pamiętał od chwili, kiedy opuścił wyspę Seves. Jedynym pewnym wspomnieniem był rozkaz majora, aby usiadł i go wysłuchał. W Europie zapisywano nowy rozdział dziejów Ludu Wybranego. Major powiedział, Ŝe tym razem fale morza
129 rozstąpiły się nie dla synów Izraela, a dla siepaczy Faraona. Von der Meer opowiedział Benowi o tym, co widział na własne oczy. Jego zdaniem kaŜdy człowiek walczący po stronie Hitlera, w tym on sam, ponosił winę za to, co się działo. Zanim został przeniesiony, walczył na froncie wschodnim i po przegranej bitwie na łuku kurskim wrócił na zachód. W Polsce stał się świadkiem rzeczy niewyobraŜalnych. Spotkał przyjaciela, który opowiedział mu o obozie w Sobiborze. Kiedy znalazł się w Czechosłowacji, na własne oczy zobaczył obóz we Flossenburgu. To samo widział w Mauthausen w Austrii, Dachau w Niemczech i Natzweiler-Struthof we Francji. - To się nazywa „ostateczne rozwiązanie kwestii Ŝydowskiej” - wyjaśnił złowieszczym tonem, pochylając się nad filiŜanką zimnej herbaty. Opowiedział Benowi o obozach pracy przymusowej, gdzie zamęczano śydów na śmierć. Głodzeni i bici, mieli tylko jedną drogę ucieczki: śmierć. Przy Ŝyciu pozostawali tylko ci, którzy pomagali zbrodniarzom w ich procederze: kopali masowe groby, przesypywali popiół, ciągnęli wózki z ciałami. śydów przywoŜono do obozów w bydlęcych wagonach, upchniętych jak śledzie w beczce. W kaŜdym z nich stłoczono mieszkańców całej wsi i w ten sposób z map Polski, Rosji, Ukrainy, Francji, Włoch, krajów słowiańskich i Niemiec znikały kolejne Ŝydowskie osady, wsie i miasteczka. W kilka chwil od momentu przybycia rabowano ich z całego dobytku, który sortowano na ten do spalenia i na sprzedaŜ. Rozebrani do naga kulili się na mrozie, nie wiedząc, co ich czeka. StraŜnicy gnali ich do ogromnych hal wielkości obór, skąd nie wychodzili juŜ na własnych nogach. Były to komory gazowe, skąd wywoŜono ich taczkami...
130 Ben siedział jak oniemiały, nie potrafiąc uwierzyć w to, co usłyszał, a von der Meer opowiadał dalej... Cichym głosem mówił o piecach krematoryjnych, które pękały od nadmiaru pracy. Opisywał hałdy bagaŜu i butów, zalegające na obrzeŜach obozów, mimo Ŝe wielkimi partiami wysyłano je do Niemiec. Z początku dowódca spadochroniarzy obserwował potworne bezeceństwa swoich rodaków oraz ich sprzymierzeńców, uwaŜając, Ŝe kaŜdy człowiek odpowiada za popełnione czyny przed własnym sumieniem. Szukał w ich wzroku oznak szaleństwa, ale nie potrafił ich znaleźć. Jak to moŜliwe, pytał sam siebie. Skąd brało się to zaślepienie, ta Ŝądza zadawania bólu? Jakim cudem potworności, jakich się dopuszczali, nie pozostawiały na nich Ŝadnego śladu? Von der Meer opowiedział Benowi o tym, jak postanowił trzymać język za zębami. Większość niemieckich Ŝołnierzy nie zdawała sobie sprawy z prawdziwej istoty obozów pracy. śyli i walczyli w błogiej nieświadomości, która została odebrana von der Meerowi. Poznawszy tę straszną prawdę, zaczął się zastanawiać nad własnym człowieczeństwem. Któregoś dnia uderzyła go myśl, Ŝe być moŜe nie ma czegoś takiego jak moralność indywidualna. PrzecieŜ trwała wojna, która miała ustanowić nowy porządek świata, z Niemcami jako jego władcą. Być moŜe sumienie zostało zastąpione przez credo nacjonalistów, a humanizm ustąpił poczuciu obowiązku i sile. Wszyscy Niemcy wiedzieli, Ŝe śydzi mieli zostać odizolowani od rasy aryjskiej i przeniesieni na inne tereny. PrzecieŜ byli kliką, która niczym pijawki Ŝerowała na zdrowym aryjskim organizmie i oplatała go pajęczą siecią finansowych zaleŜności. W nowej Rzeszy nie było dla nich miejsca. Von der
131 Meer wyrósł w takim przekonaniu i nadal je podzielał. Kiedy na własne oczy zobaczył, jaką postać przybrała polityka Hitlera, jak eksterminuje się miliony i w jaki sposób jego podwładni wykonują rozkazy, przeŜył szok. Rolę siepaczy spełniali Ŝołnierze SS Totenkopf*, ludzie pozbawieni współczucia i brutalni. A moŜe mieli rację, moŜe faktycznie śydzi byli robactwem, które naleŜy wytępić. Przez dziesięć lat poprzedzających powstanie obozów mówiono i pisano o tym dosłownie wszędzie - w filmach, na plakatach, w rozmowach i przemówieniach. Dobrzy Niemcy zerwali wszystkie kontakty z śydami. Nie byli to wariaci, szaleńcy, kryminaliści czy fanatyczni naziści, ale normalni, porządni, bogobojni ludzie. Kiedy w końcu państwo odebrało śydom majątki i wszelką własność, to w jakiej roli mogli słuŜyć niemieckiemu społeczeństwu? Führer nazwał ich szczurami w niemieckim domu i obiecał wypędzić. Niemcy miały być judenfrei. Kim był von der Meer, aby podwaŜać wizję wodza? Nikt praktycznie, nawet sami śydzi, nie sprzeciwił się takiej polityce. Ci, którzy ośmielili się nie zgadzać, zostali zignorowani lub uciszeni. Z zagranicy napłynęły głosy pełne oburzenia, ale uczciwi Deutschlanders ich nie słuchali. Wojna pozwoliła von der Meerowi odzyskać zdrowe zmysły. Dwa miesiące wcześniej alianci dokonali inwazji na Normandię. Von der Meer walczył z nimi w labiryncie Ŝywopłotów i na bagnach, i wtedy poznał strach. Co powiedzą inne narody świata, kiedy wyjdzie na jaw prawda o obozach zagłady? Amerykanie nie zrozumieją, dlaczego * Trzecia Dywizja Waffen-SS, uznawana za najbardziej fanatyczną i brutalną. Jej nazwa (Trupia Główka) wzięła się od godła przedstawiającego ludzką czaszkę.
132 Niemcy chcieli się pozbyć śydów. Zaczną pytać, padną straszliwe odpowiedzi i narodzi się nowa nienawiść. Do Niemców. - Dlatego walczę - powiedział. - Aby prawda nie wyszła na jaw. Ben nie potrafił spojrzeć na spadochroniarza. Jego słowa miały wagę ołowiu. Czuł, jak w krzesło wbija go cięŜar bydlęcych wagonów, kule rwą mięśnie, gaz dusi. Płomienie trawiły jego ciało. Ben czuł się tak, jakby tonął w prochach zabitych rodaków. Benowi sił starczyło tylko na to, aby zabrać leŜący na blacie pistolet Phineasa i spytać: - Dlaczego pan mi to opowiada? - Bo jest pan śydem i Amerykaninem. W pierwszej wojnie to wy skrzywdziliście Niemcy, więc muszę się jakoś odegrać. Mogę to zrobić tylko w ten sposób. - Czemu? - Bo trwa wojna, rabbi. Na wojnie rani się ludzi, niech pan nie udaje, Ŝe jest inaczej. Von der Meer wstał. Był to znak, Ŝe rozmowa się skończyła. - Wstań! Ben podniósł się z krzesła. Colt zdawał się waŜyć tonę. Schował go za pasek spodni i ruszył do wyjścia. - Rabbi? - Co? - Niech pan spojrzy w oczy swoich Ŝołnierzy, gdy opowie im pan to, co ode mnie usłyszał. Zrozumie pan wtedy, Ŝe nic ich nie obchodzi los pana rodaków. Roosevelt, Churchill i generałowie wiedzą doskonale, co robimy, ale sami nie uczynili niczego, aby nas powstrzymać. Nie kazali zbombardować Ŝadnych obozów ani linii kolejowych, które
133 do nich prowadzą. W gazetach nikt nie rozpacza. Wymordowaliśmy miliony śydów i nikt o nich nie dba. Pewnie dlatego, Ŝe zawsze jesteście obcy. Ben odwrócił się do niego plecami i postawił stopę na stopniu. - Kiedy prawda o obozach wyjdzie na jaw - powiedział do jego pleców major - będzie się mówić, Ŝe ginęli tam śydzi, a nie kobiety, męŜczyźni i dzieci. Ben zszedł po schodach i wyszedł z budynku. Ruszył na północ, ciągnąc za sobą flagę z Czerwonym KrzyŜem. Nie troszczył się nawet o to, aby ją rozwinąć. Na polu kapelani McGwire i Bollick nadal szukali rannych i zbierali ciała zabitych. Niemieccy Ŝołnierze wskazali im miejsca, gdzie moŜna było znaleźć Amerykanów. Niemieckich jeńców wymieniono na ośmiu Ŝołnierzy. Podbiegł do niego Sam. Ben upuścił flagę i osunął się na trawę. Sam nie był w stanie go podnieść, więc zawołał sanitariusza na pomoc. Kapelani takŜe podbiegli, aby przekonać się, co się stało. Ben opowiedział im o losie Phineasa, ani słowem nie wspominając o obozach zagłady. Teraz, kiedy wziął się wreszcie w garść, nie potrafił sobie przypomnieć, co się z nim działo. Sam karmił go i się nim zajmował. Czterdzieści osiem godzin później Dziewięćdziesiąta Dywizja zajęła wyspę Seves. Niemcy się wycofali. Efekt nalotu dywanowego był lepszy, niŜ się spodziewano. „Tough Ombres” zajęli Periers i w nagrodę udzielono im tygodniowego urlopu. Dowództwo objął kolejny generał5, a to jeszcze raz podkopało morale Ŝołnierzy. Dziś mieli zaatakować miasteczko Mayenne. Ben znowu jechał na front.
134 Któryś z Ŝołnierzy trącił go dłonią w kolano. Ben pochylił się w jego stronę i obrzucił spojrzeniem. Miał niebieskie oczy i wąską szczękę, wyglądał na porządnego chłopaka. - Ojcze, tak sobie pomyślałem, Ŝe moŜe by się pan po modlił za nas. Gdybym mu powiedział, Ŝe osiemset kilometrów stąd na masową skalę zabijani są śydzi, jak by to przyjął? Ben zadawał sobie to pytanie bez ustanku. - Tak, oczywiście. Bukiet wleciał do kabiny, prosto w twarz McGee. Ten uchylił się, błyskając zębami w uśmiechu i podniósł go z podłogi. Wyrzucił kwiaty przez okno, celując w tłum. Dwie kobiety wspięły się na schodek kabiny obok Joego Amosa, a jedna pocałowała go w policzek. - Bardzo wam dziękujemy. McGee w tym czasie musiał się wyswobodzić z uścisków ludzi, którzy powodowani wdzięcznością o mały włos nie wyciągnęli go z wnętrza samochodu. Joe Amos nie wiedział, dlaczego konwój się zatrzymał, ale najwidoczniej powód postoju był oczywisty: kierowcy nie chcieli przejechać rozentuzjazmowanych mieszkańców Fougeres. Gdziekolwiek by nie spojrzeć, ludzie cieszyli się i wiwatowali. Kobiety podskakiwały, a unoszące się w górę sukienki ukazywały ich nogi. Pomimo upału starsze kobiety ubrane były w ciemne kolory. Dziewczęta podbiegały do samochodów, stukały w drzwi i wołały: Merci!, Amour!, Bienvenue! Niektóre oprócz kwiatów oferowały Ŝołnierzom butelki wina i swoje uśmiechy. Mały chłopiec wdrapał się na maskę samochodu i zamachał rękami do zgromadzonych na placu. Przysunął
135 twarz do szyby i nadął policzki, wytrzeszczając jednocześnie oczy. Joe Amos roześmiał się, ale pokazał mu gestem, Ŝeby zeskakiwał. Chłopiec nie posłuchał, tylko wyciągnął mu papierosa spomiędzy palców, odwrócił się i skoczył w tłum. McGee zachichotał, a Joe Amos wpadł na pewien pomysł. - Hej, hej! - krzyknął, a potem cisnął paczkę w tłum. KaŜdy z samochodów był praktycznie oblęŜony przez ludzi. Wdrapywali się na maski, czepiali plandeki, próbowali wejść na pakę. Wszystkie balkony i dachy wzdłuŜ głównej ulicy Fougeres były zatłoczone. McGee przyjął jakieś kwiaty, powąchał je i rzucił dziewczynom. Joe Amos zachichotał. Kiedy McGee spojrzał na niego, jego twarz promieniała od uśmiechu, a na policzkach miał róŜ. - SierŜancie - spytał. - Czy mogę wyskoczyć na zewnątrz? - Idź, ale jak zatrąbię, masz wracać w te pędy. Jak tylko Ŝandarmeria oczyści drogę, będziemy ruszać. McGee ostroŜnie otworzył drzwi. Nie chciał uderzyć nimi nikogo z tłumu. Stanął na schodku, rozłoŜył ramiona i powiedział: - No dobra... - Reszta jego słów utonęła w harmidrze. Joe Amos obserwował, jak dziewczyny otoczyły McGee, mówiąc mu słowa, których w Ameryce nigdy by od białej kobiety nie usłyszał: podziękowania i wyrazy sympatii. Joe pozostał w samochodzie, mając baczenie na racje Ŝywnościowe, które wiózł dla Siedemdziesiątej Dziewiątej Dywizji. Radość czy nie, był gotów przepędzić kaŜdego, kto spróbowałby ukraść choć jedną z nich. Dwa tygodnie temu był jednym z tych kierowców, którzy wjechali na teren frontowego przełomu. Widok zniszczeń po nalocie dywanowym na długo wrył mu się w pamięć.
136 KtóŜ mógł przypuszczać, Ŝe zwykły piach teŜ potrafi się palić, metal stopić jak wosk, a ludzki tłuszcz wydzielać swąd nie do opisania? Czołgi Drugiej Pancernej nawet nie zwolniły, kiedy natknęły się na resztki niemieckiej obrony. W ciągu jednego dnia linie zaopatrzenia dla tej jednostki wydłuŜyły się o ponad trzydzieści kilometrów. KaŜdy dzień przynosił coraz większe zdobycze, co dla kierowców oznaczało dłuŜszą drogę. Od pierwszego sierpnia, kiedy Patton przejął dowództwo nad nowo powstałą Trzecią Armią, Niemcy zaczęli uciekać z Normandii, jakby grunt im się palił pod nogami. Dwadzieścia jeden dywizji pod dowództwem Pattona i Courtneya Hodgesa rozproszyło się, kierując w stronę Półwyspu Bretońskiego, na południe nad Loarę i na wschód do Sekwany. Amerykańscy Ŝołnierze zalewali Francję. Joe Amos nigdy nie przypuszczał, Ŝe tak szybko przyjdzie mu zwiedzić ten kraj. JeŜeli Dziewięćdziesiąta zdobędzie dziś Mayenne, niewielkie miasteczko połoŜone pięćdziesiąt kilometrów na wschód od Fougeres, szlak zaopatrzeniowy wydłuŜy się o prawie sto kilometrów. „Szczęściarz” kaszlał i terkotał, oburzony nadmiarem pracy, brakiem przeglądu i naleŜytej opieki. Joe Amos spojrzał na McGee. Krąg dziękujących mu ludzi, którzy ściskali go, całowali i poklepywali po plecach, był pierwszą nagrodą, jaką dostał od czasu, kiedy się poznali. Nie zaznał niczego oprócz długich godzin jazdy, znojnej pracy i wyzwisk od ludzi, których zaopatrywał w jedzenie i amunicję, bądź wiózł do walki. Podobnie jak kaŜdy kolorowy Ŝołnierz we Francji zaczynał odpowiadać agresją na agresję, ale Joe Amos miał nadzieję, Ŝe to spotkanie z Francuzami pozwoli rozładować narastającą w nim frustrację.
137 Te niewesołe myśli przypomniały mu o Boogie Johnnie. Powinien był opuścić więzienie tydzień temu i gdyby tu był, pławiłby się w entuzjazmie wyzwolonych. Joe Amos obiecał sobie, Ŝe go odnajdzie, choć nie zapowiadało się to na łatwe zadanie. Od przełomu kaŜdy kierowca albo bez ustanku prowadził samochód, albo towarzyszył pracującemu kierowcy. Joe Amos musnął jedną z dziur w poszyciu. To była jego nagroda: wspomnienie Messerschmitta w płomieniach, trzy krokiewki na rękawie i Genevieve. Nie widział jej od dwóch tygodni. Tylko raz przejeŜdŜał obok Couvains, ale nie mógł odłączyć się od konwoju. Nacisnął więc kilkanaście razy klakson, kiedy mijali dróŜkę, prowadzącą do posiadłości markiza. Podciągnął się w fotelu kierowcy i potarł szczękę. Kiedy myślał o niej, dochodził do wniosku, Ŝe armia nieludzko ich wykorzystuje. Markiz uściskałby go i przywitał, a Genevieve przygotowała obiad. Mogliby pobyć sami. Samochód zatrząsł się, a wyrwany z zamyślenia Joe Amos krzyknął: - Ej, natychmiast przestańcie! Rzeka Mayenne płynęła na północ, dzieląc miasto na dwie części: wschodnią i zachodnią. Ponad jej nurtem przerzucono trzy mosty: dwa z nich zburzono, do trzeciego przymocowano dwieściepięćdziesięciokilogramową bombę lotniczą. Ben ukrył się na drugim piętrze pustego magazynu. Ukradkiem wyglądał przez okno, patrząc na wschód, za rzekę, na tę część miasta, którą kontrolowali Niemcy. Obserwator w sąsiednim oknie właśnie wezwał ostrzał przygotowawczy niemieckich pozycji na godzinę 17.50. Ben
138 spojrzał na dolinę, gdzie stacjonowało dwustu Ŝołnierzy z kompanii „B” Trzysta Pięćdziesiątego Plutonu. śołnierze szykowali się do natarcia. Pierwsze pociski artyleryjskie przecięły ze świstem powietrze. Za rzeką ziemia zadrŜała. W ciągu kilku pierwszych chwil ostrzału szczęśliwie wystrzelony pocisk trafił niemiecki skład działa amunicji strzegącego mostu kaliber 88 mm. Eksplozja była ogromna, a chmura dymu przesłoniła rzekę. Obserwator zawołał przez radio, aby wstrzymać ogień. Kompania „B” była gotowa do szturmu. Oddział rozpoznawczy ruszył wprost spod okna Bena. Przebiegli przez ulicę, niknąc w kłębach siwego dymu. Nim zdąŜyli postawić stopę na moście, odezwały się karabiny maszynowe, ukryte w budynkach po wschodniej stronie rzeki. Ogień prowadzono na oślep, dlatego większość prawie pięćdziesięciu Ŝołnierzy skryła się za murami. Dowodzący nimi porucznik nie pozwolił, aby ludzie zagrzali tam długo miejsce. Klnąc, wydając rozkazy i zachęcając ich do biegu, poprowadził oddział na most. Choć byli zaciekle ostrzeliwani, zdołali poprzecinać kable zapalnika bomby. Niemcy, którzy czekali z zerwaniem mostu do ostatniej chwili, stracili swoją szansę. Pozostali Ŝołnierze na zachodnim brzegu zaczęli ostrzeliwać budynki, zmuszając obrońców do krycia się i zaprzestania walki. W ślad za szturmującymi, na most wjechały dwa Shermany, strzelając ponad głowami Ŝołnierzy we wszystkie budynki, które mogły kryć w sobie obrońców. Przed nimi szło dwóch saperów szukających min. Ben poŜyczył od obserwatora lornetkę i szybko obrzucił wzrokiem pole bitwy. Nagle dobiegł go huk potwornej eksplozji. Ben szybko spojrzał na most i zobaczył, Ŝe na podjeździe, który do niego
139 prowadził, kłębi się dym. Kiedy trochę się przerzedził, okazało się, Ŝe obydwaj saperzy leŜą na ziemi, a jednemu z nich urwało nogę. Któryś z Ŝołnierzy odciągnął ich na bok, a czołgi ruszyły przed siebie dalej bez osłony, prowadząc nieustanny ogień. Pierwszy oddział przekroczył most, a jego Ŝołnierze rozproszyli się po budynkach, zabezpieczając teren. W ich ślady nie poszedł jednak Ŝaden inny oddział. Ben przesunął lornetkę, aby zorientować się, co jest przyczyną kłopotów. Kolejny w linii pluton zatrzymał się, a jego Ŝołnierze szukali schronienia w bramach i za załomami murów. Wtedy zdarzyło się coś, czego Ben jeszcze nie widział w Dziewięćdziesiątej Dywizji. Major wyskoczył na środek ulicy i zaczął łajać oddział za to, Ŝe pozostawił towarzyszy samych sobie. Dowódca plutonu, młody porucznik, zabrał karabin jednego z saperów i wrócił po podkomendnych, przyłączając się do cierpkich słów dowódcy. Skrzyczani przez dwóch oficerów Ŝołnierze ruszyli za porucznikiem i osłaniani z obydwu brzegów rzeki przeszli przez most. Nikt nie zginął. W ciągu dwóch i pół godziny przeciwległa strona Mayenne wpadła w ręce „Tough Ombres”. Na północy i południu ustawiono działka przeciwczołgowe i czołgi, aby strzegły perymetru*. Oddziały Pierwszego Batalionu wysforowały się na tyle, Ŝe doścignęły wycofujących się Niemców prawie kilometr na wschód od miasta. Ben i Sam ramię w ramię przeszli przez most. Wokoło walały się przecięte przewody zapalników, a smród krwi, która wsiąkła w ziemię był nie do zniesienia. * Perymetr - w nomenklaturze wojskowej: pole widzenia Ŝołnierzy od punktu obserwacji do najdalej wysuniętego punktu na horyzoncie.
140 Ben zatrzymał się na chwilę. Podziwiał zieloną wodę rzeki i spoglądał na podziurawione ściany budynków, gdzie jeszcze niedawno kryli się Niemcy. Był mile zaskoczony. „Tough Ombres” pokazali idealny przykład doskonałej koordynacji działań piechoty z czołgami. Oficerowie dowodzili z pewnością siebie i polotem. Kiedy tylko Ŝołnierze uwierzyli we własne siły, byli w stanie przegonić szkopów gdzie pieprz rośnie. Sam chyba odgadnął, o czym myśli rabin, bo spytał: - Czy wtedy Dziewięćdziesiąta była taka sama? - Ben zawahał się nad odpowiedzią. Dotknął palcami plamy smaru czołgowego. - Myślę, Ŝe chodzi o to, Ŝe kaŜdy Ŝołnierz potrzebuje dobrego dowódcy, za którym mógłby podąŜyć. Dziewięćdziesiąta miała nowego dowódcę i została przydzielona do Trzeciej Armii Pattona. Pod jego rozkazami kroczyła od zwycięstwa do zwycięstwa, zajmując kolejne tereny Francji. Jej efektywność się podniosła, oddziały nie ponosiły tak duŜych strat. Labirynt Ŝywopłotów i wyspa Seves pozostały daleko za nimi. Po dwóch miesiącach bycia czarną owcą, „Tough Ombres” przeobrazili się w dobrze naoliwioną maszynę wojenną. - Miałem na myśli mnie i ciebie, rabbi. Ben dopiero teraz zrozumiał sens jego słów. Sam pokręcił głową i splunął przez poręcz. - CóŜ, masz rację. Ostatecznie idę za tobą, odkąd się spotkaliśmy, chłopcze z Schenley. - Ech, ci absolwenci Alderdise... - mruknął z uśmiechem Sam. Powoli zapadał zmierzch. Do niewoli dostało się ponad stu Niemców, których odprowadzono za most, załadowano na cięŜarówki i wywieziono na północ, gdzie mieli zostać
141 zamknięci w obozie jenieckim. Ben wysłał Sama, aby znalazł miejsce odpowiednie do odprawienia naboŜeństwa. PoniŜej Ŝołnierze myli się w rzece, śmiali z jeńców maszerujących do samochodów i spoglądali ze zdziwieniem na ładunki wybuchowe, nadal przymocowane do filarów. Ben szedł przez miasto i obserwował Ŝołnierzy. Umacniali bastiony, kopali lisie nory, układali worki z piaskiem i sprawiali wraŜenie pewnych siebie. Wielu z nich witało Bena okrzykami. W jego oczach były to zawołania wojenne, sposób powiedzenia: „Patrz, przeszedłem przez most, zająłem miasto i Ŝyję!”. Pewność siebie powracała do serc „Tough Ombres”. Ben dotarł na wschodni kraniec miasta. Opodal sterczała w niebo wypalona lufa niemieckiego działa. Spojrzał na wschód, gdzie toczyły się walki i gdzie zapewne był Phineas. W jego sercu pojawiła się iskierka nadziei, Ŝe być moŜe i Thomas. Z zamyślenia wyrwał go ryk silnika. Odwrócił się i zobaczył, Ŝe na rynek wjechały dwa nieznane mu samochody. Dopiero chwilę później uświadomił sobie, Ŝe to Niemcy próbują uciec z zajętego przez Amerykanów miasta. Ben ani drgnął. Wyciągnął pistolet zza pazuchy, uniósł go oburącz, wycelował i czekał, aŜ zobaczy twarz kierowcy za szybą. - Kapelanie! - ktoś krzyknął. - Z drogi! Ben zaryzykował szybkie spojrzenie naokoło siebie. Nie miał dokąd uciekać. Wycelował broń w pierwszy samochód, który pędził wprost na niego. Ben zaparł się, szykując do strzału. Nim zdąŜył nacisnąć spust, z boku wyjechał amerykański jeep i z piskiem opon zatrzymał się pomiędzy nim a Niemcami. Na tyle samochodu zamontowany był karabin
142 maszynowy kaliber.50. Obydwaj jadący nim kapitanowie wyskoczyli z pojazdu i do spółki z Ŝołnierzem obsługującym karabin na samochodzie otworzyli ogień. Pierwszy samochód zachybotał się, kiedy jego kierowca wykonał zbyt gwałtowny zakręt. Pojazd zjechał z drogi i przewrócił się na bok. Nim zdąŜył znieruchomieć, pociski uderzyły w jego odsłonięty dach, rozrywając go jak papier. Drugi pojazd przebił się przez chmurę dymu. Ben opuścił pistolet, momentalnie zdając sobie sprawę, Ŝe nie ma tu nic do roboty. Kiedy pojazd przetoczył się obok, zobaczył, Ŝe ten jest poszatkowany kulami, a Ŝołnierze wciąŜ nie przestawali do niego strzelać, mimo iŜ w środku znajdowały się tylko zwłoki Niemców. Oficerowie i Ŝołnierz obsługujący WKM* nie wypuścili spustów, nawet wtedy, gdy samochód minął ich, dotoczył się do granic miasta i tam znieruchomiał. Kule dziurawiły blachę i tłukły szkło, na szczęście nie moŜna było dosłyszeć, co robią z ciałami. Nagle z wraku wydostał się jeden Niemiec. Seria karabinu kaliber .50 połoŜyła go trupem na miejscu. Pociski zdąŜyły jeszcze sięgnąć samochodu, który stanął w płomieniach. Wszędzie dookoła ludzie obserwowali nieudaną ucieczkę dwóch pojazdów. SierŜanci zaczęli pokrzykiwać na nich, aby wracali do pracy. Dwaj kapitanowie i strzelec karabinu niczym szeryfowie podeszli w stronę wraków, a Ben ruszył za nimi. Zbiornik paliwa musiał eksplodować i teraz płomienie huczały rytmem, który przypominał bicie serca. * Wielkokalibrowy Karabin Maszynowy. Karabin maszynowy o kalibrze od 12.7 mm (.50 cala).
143 W gęstniejącym mroku, który rozpraszany był jedynie przez płomienie, czwórka Ŝołnierzy obserwowała wrak. Ben obrzucił spojrzeniem zastrzelonego Niemca. Ciało było zmasakrowane, ale sądząc po mundurze, musiał to być oficer. - Ojcze - powiedział jeden z kapitanów. - Tak? - Nie wiedziałem, Ŝe nosicie takie kopyta. - Wskazał na pistolet Bena. Dopiero teraz rabin zdał sobie sprawę, Ŝe nadal trzyma broń w ręku. Nie potrafił oderwać wzroku od ciała Niemca. Jego skóra zaczynała pokrywać się bąblami, a krew na bruku lśniła. Ben próbował poczuć woń palonego mięsa, ale smród oleju zabijał wszystkie inne zapachy. - Niektórzy tak robią. śołnierz i drugi oficer dawno juŜ sobie poszli, a Ben i kapitan stali nieruchomo, spoglądając w ogień. Przez jakiś czas Ŝaden z nich się nie odzywał, a potem kapitan zagadnął: - Strzeliłby pan do niego? Ben pomyślał o tamtej przeraźliwej chwili, kiedy samochody pędziły wprost na niego. Nie czuł wtedy nic, ani złości, ani strachu. Instynktownie przyjął pozycję strzelca i wycelował w przednią szybę. - Nie. Kapitan zarzucił karabin na ramię. - Powinieneś go schować, ojcze. Oficer odwrócił się plecami do płomieni i ruszył ku centrum Mayenne. Ben stał nieruchomo, pozwalając, aby ciepło kąsało go w policzki. śar przemienił ciemną kałuŜę krwi w czarną plamę. Skóra trupa popękała, odsłaniając
144 wnętrzności. Ben w ogóle nie był w stanie powiedzieć, jak tamten wyglądał. Ben uniósł pistolet i strzelił do zwłok. Nawet się nie poruszyły. Złość nie minęła, ale schował pistolet za pas i stał dalej, spoglądając w ogień. W końcu poczuł, jak śmierdzi palone ludzkie ciało. Godzinę później odprawił naboŜeństwo dla klęczących pięćdziesięciu Ŝołnierzy. Powiedział chłopcom, Ŝe powinni być dumni ze swoich czynów. Opisał im, jak w jego oczach wyglądał szturm Mayenne. Potem przepowiedział wiele zwycięskich bitew czekających w tej kampanii Dziewięćdziesiątą Dywizję. Bez mrugnięcia okiem odmówił Shema, a potem „Ojcze Nasz”.
D+62 7 sierpnia
J
oe Amos postawił na piasku ostatni kanister z benzyną. Bak „Szczęściarza” był pełen, nie dało się w niego wcisnąć ani kropli więcej. Zmęczony, zapalił papierosa, nie przejmując się resztkami benzyny, jakie pokrywały jego ręce. PlaŜa OMAHA przypominała mrowisko. Kiedy tylko słońce wzeszło, barki transportowe zaczynały dowozić sprzęt i ludzi. Spoza zasłony mgły dochodził go jednostajny szum silników, włączanych dobre sto metrów od niego. Chwilę później dołączył do nich odgłos stali szorującej morskie dno. Barki wyłaniały się z oparów, opuszczając bramy desantowe i wypluwając na plaŜę swój ładunek: Ŝołnierzy, czołgi, ciągniki, ambulanse, jeepy oraz wszystko to, co tylko było zielone i poruszało się na kółkach lub gąsienicach. Bez zbędnych ceregieli pojazdy ruszały dalej, kierując się na front lub dołączając do linii innych wehikułów, które czekały na przydział. DuŜe statki oceaniczne nie mogły przybić do brzegu, dlatego rozładowywano je pływającymi dźwigami na morzu, a ich ładunek przerzucano na brzeg barkami. Mgła nie przeszkadzała w pracy.
146 Póki trwał odpływ, towary składowane były gdziekolwiek na plaŜy, piętrząc się jak zamki na piasku. Kiedy nadchodził przypływ, przerzucano je bez ładu i składu na wydmy. Joe Amos spojrzał na szare morskie fale. Gdzieś we mgle majaczyła ciemna woda, a do plaŜy przybiła z chrzęstem kolejna barka. Chwilę później odpłynęła, pozostawiając po sobie kolejny stos zapasów. Machina dostarczająca amerykańskiej armii uzupełnienia była niesamowicie efektywna, a i tak kaŜdy jej tryb musiał pracować z maksymalną wydajnością, aby nie przerwać wspomagania walczących. śaden z portów Normandii nie działał na tyle sprawnie, aby odciąŜyć punkt przeładunkowy na plaŜy. Na Półwyspie Bretońskim sytuacja miała się inaczej. Patton przegonił Niemców z centrum i zmusił, aby ukryli się w miastach, z których spora część była portami. Nauczeni doświadczeniem obrońcy zniszczyli infrastrukturę St. Malo i Nantes, a w Breście, St. Nazaire i Lorient bronili się tak zaciekle, Ŝe aliantom nie udało się zdobyć Ŝadnego z nich. Dwa miesiące po inwazji plaŜe Normandii nadal słuŜyły za jedyny i najwaŜniejszy punkt przeładunkowy. Joe Amos przygryzł papierosa zębami. Zanurzył dłonie w piachu, aby zetrzeć z nich benzynę. WzdłuŜ szeregu samochodów szedł porucznik Garner, trzymając w ręce teczkę. Joe Amos zawsze się zastanawiał, jakim cudem oficer był w stanie znaleźć go pośród tego chaosu i obarczyć nowymi zadaniami. Joe sięgnął do schowka i wyjął karton Chesterfieldów. Kupił je od Szybkiego Clappa rankiem, licząc na to, Ŝe weźmie za nią lepszą cenę niŜ zwykle. Joe Amos nie kupował juŜ pojedynczych paczek, a całe kartony. Towar
147 dostarczali mu Szybki i Thalhimer w Cherbourgu. KaŜdego dnia sprzedawał około dwudziestu paczek po pięć, sześć dolarów. Czarny rynek kwitł. Zwitek banknotów, który nosił przy sobie, stał się tak gruby, jak jego nadgarstek. Wyjętą z kartonu paczkę cisnął w stronę porucznika. - Wyglądasz jak kupa gówna - powiedział Garner. McGee wysunął się spod samochodu, gdzie próbował się zdrzemnąć. Porucznik otworzył paczkę i rzucił pod adresem McGee: - Widzę, Ŝe z nim jest jeszcze gorzej. - Kiedy dostaniemy choć jeden dzień wolny? Porucznik wyjął papierosa i zapalił go swoją zapalniczką Zippo. - Nie wiem, na jakiej kurzej fermie się wychowywałeś, synu, ale tutaj toczy się prawdziwa wojna. Wolne dostanie my wtedy, kiedy zwycięŜymy. MoŜe. McGee nic nie odpowiedział, tylko wdrapał się na siedzenie pasaŜera i oparł o szybę. Garner wydał im rozkazy: czterdzieści samochodów miało przetransportować ładunek złoŜony po połowie z racji Ŝywnościowych i amunicji do broni ręcznej na południe, na pozycje Trzydziestej Dywizji. Joe Amos nie spodziewał się nawet pisemnych rozkazów. Na plaŜy spoczywały tysiące ton sprzętu, który woŜono w głąb lądu tylko na podstawie poleceń wydawanych ustnie. Garner poklepał samochód po błotniku. - Jak się sprawuje „Szczęściarz”? - Nieźle, ale niedługo będzie potrzebował przeglądu Joe Amos wyjął z kieszeni karton Lucky Strike'ów i podał go porucznikowi: - Niebawem. Oficer schował go i skinął głową: - Jasne. Jeśli wrócicie.
148 McGee rzucił mu zaniepokojone spojrzenie i powtórzył jak echo: - Jeśli? - Co jest grane, poruczniku? - spytał Joe Amos. - Wczesnym rankiem niemiecka Siódma Armia dokonała kontrataku. Kierują się w stronę Avranches i próbują zamknąć korytarz. JeŜeli dotrą do oceanu, znowu nas uwięŜą w Normandii. Wszystkie jednostki na południu zostaną odcięte od zapasów, więc ruszajcie się szybko, aby nie dać się okrąŜyć. McGee jęknął w kabinie, a Joe Amos zapytał: - Jak daleko dotarli? - Z tego, co ostatnio słyszałem, to Trzydziesta jeszcze się broni w Mortain. Sami będziecie musieli się dowiedzieć więcej. - Dokąd jedzie reszta? Garner rzucił okiem na notatnik. - Czterdzieści samochodów jedzie do Vire, do Czwartej Dywizji, tyle samo do Trzydziestej Piątej w Landive. Reszta do Le Mans, ma uzupełnić baki Trzeciej Armii. Czterdzieści cięŜarówek miało pojechać do Mortain, Landivy i Vire, a trzysta do Le Mans? Dlaczego wsparcie dla atakowanych było tak skromne, podczas gdy większość zapasów szła tak daleko na południe? To nie miało sensu... - Gdzie się kieruje Trzecia Armia? - Na północ. Joe Amos w mig pojął, co się dzieje. Przed oczami, w swoich myślach, miał dokładną mapę Normandii. Generałowie zakładali, Ŝe Trzydziesta Dywizja obroni Mortain, podczas gdy inne oddziały uderzą na Niemców od flanki, jak bokser bijący przeciwnika po Ŝebrach. Patton
149 z kolei zamierza uderzyć na północ, na ich tyły. Chce odciąć Niemców od swoich i zmiaŜdŜyć ich. Zadanie mogło się powieść, bowiem tam mógł liczyć na wsparcie Brytyjczyków stacjonujących w Caen. Wychodziło na to, Ŝe alianci zamierzali otoczyć i wziąć do niewoli całą niemiecką Siódmą Armię!6 Garner pokiwał głową. - Tak, chłopcze, dobrze myślisz. Stawka jest spora, ale moŜe się udać. Niemcy mogą się władować w niezłe szambo albo spuścić nam manto. Garner splunął na piasek i ruszył w swoją stronę. Przechodząc obok drzwi pasaŜera, stuknął w nie pięścią i powiedział: - Uśmiechnij się, chłopcze. Masz okazję słuŜyć swoje mu krajowi. Do szóstej rano samochody kolumny Joego Amosa zostały załadowane i oddział ruszył do Mortain. Mgła nadal spowijała drogę, powodując, Ŝe samochody jechały w Ŝółwim tempie. „Szczęściarz” jechał jako drugi w linii, tuŜ za jeepem prowadzącym konwój. Joe musiał się powstrzymywać, aby nie zatrąbić klaksonem i ruszyć osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. Sądząc z odgłosów, jakie dochodziły z linii frontu, Niemcy mocno nacierali na amerykańskie pozycje. Joe Amos nie mógł jednak zrobić nic, oprócz nerwowego bębnienia w kierownicę, kiedy jego cięŜarówka wlokła się zderzak w zderzak z innymi pojazdami konwoju w kierunku St. Lo. McGee siedział w milczeniu. Splótł ręce na piersi i ponuro spoglądał w mgłę. Od czasu radosnego powitania w Fougeres z natury cichy chłopak stał się jeszcze bardziej milczący. Coś się w nim zmieniło, jakby dziewczyny i kwiaty poruszyły jakąś strunę, która wywołała do tej pory
150 uśpione uczucia. Joe Amos nie potrafił odgadnąć, co jest grane. Choć często razem palili, a McGee przyjmował swoją działkę ze sprzedaŜy papierosów i dobrze prowadził samochód, nie był ostatnio wesołym kompanem. Szesnaście kilometrów za St. Lo kolumna zjechała z głównej drogi i ruszyła na południowy wschód, w kierunku Mortain. Samochody zaczęły nabierać szybkości. Joe Amos wystawił łokieć za okno. Lubił niebezpieczną jazdę, dokładnie taką, jaka powinna być na wojnie. O wpół do ósmej kolumna minęła blokadę drogi koło Les Rocheaux. Stanowiska Ŝandarmerii otoczone tu były workami z piaskiem, a działa nakryto siatką maskującą. KaŜde z nich wycelowane było na wschód. Choć Joe Amos widział tylko kilka armat, to był pewien, Ŝe opodal wsi, za zasłoną mgły, stało ich jeszcze więcej. Działa czekały na rozkaz, który wskaŜe im wroga. Pod ich osłoną konwój zagłębił się w mgłę. Samochody zwolniły. Cokolwiek Ŝandarmi powiedzieli prowadzącemu grupę, zdecydował się zachować ostroŜność. Drzewa zgęstniały, a ich gałęzie muskały plandeki cięŜarówek. - Przejmij kierownicę - powiedział do McGee. - Co chcesz zrobić? - Rób, co mówię. McGee przesiadł się na miejsce kierowcy, a Joe Amos otworzył drzwi i stanął na schodkach. Dał krok, stanął na krawędzi paki i wspiął się na stanowisko karabinu maszynowego. Mgła była tak gęsta, Ŝe praktycznie muskała go po twarzy. Baskerville, siedzący za kółkiem następnego samochodu w linii, pokazał mu kciuk wyciągnięty do góry. Przejechali kilometr i drzewa ustąpiły miejsca polom. Mgła zaczęła rzednąć, ale widoczność nadal pozostawiała
151 wiele do Ŝyczenia. Ponad nimi musiały krąŜyć jakieś samoloty, bowiem do uszu Joego Amosa docierał warkot silnika. Nie był to charakterystyczny dla myśliwca brzęk, ale wolniej pracujący motor, zapewne samolotu zwiadowczego, obserwującego spod pułapu chmur ruchy wojsk. Pytanie, czy był to Niemiec, czy Amerykanin? Kolumna posuwała się Ŝółwim tempem do przodu. Joe Amos uwaŜnie obserwował pobocza, ale nie widział niczego oprócz trawy i niskich kamiennych murków. Nerwowo bębnił palcami po rękojeści karabinu. Ku swojemu zdziwieniu zaczął myśleć o rodzinnym domu. Dziś był poniedziałek, więc matka, siostry i szwagrowie pewnie ruszyli na pole, uprawiając je przy pomocy mułów i traktora. Genevieve, która teŜ wychowała się na wsi, takŜe juŜ pewnie wstała, krzątając się po kuchni i doglądając drobiu. Samolot najwidoczniej sobie poleciał, bowiem wokół zaległa cisza, w której rozlegał się terkot silników czterdziestu cięŜarówek i jeepa. Gdzie było to wielkie niemieckie natarcie? Co się działo z Trzydziestą Dywizją? DuŜy czerwony znak obwieścił, Ŝe Mortain leŜy trzy kilometry dalej. Nagle z mgły wyłonił się jakiś chłopiec. Stanął obok drogi, a kiedy konwój go minął, wskazał ręką na wschód. Ubrany był w czarne spodnie i kamizelkę, narzuconą na białą koszulkę. Kierowcy rzucili mu kilka tabliczek czekolady, ale nawet nie schylił się po nie. Cały czas wskazywał, gdzie toczą się walki. Joe Amos najpierw zobaczył czołgi, a dopiero potem je usłyszał. Jechały przez pola, oddalając się od Mortain. Jeep prowadzący konwój zatrzymał się, a za nim reszta cięŜarówek. Sherman prowadzący kolumnę przeciął drogę i pojechał dalej. Na pancerzach czołgów jechali Ŝołnierze, siedząc wystarczająco wysoko, aby zajrzeć kierowcom do kabin.
152 McGee powiedział coś do niego. Joe Amos obrócił karabin i zobaczył, Ŝe z mgły wyłaniają się ludzie. Kiedy rozpoznał w nich Amerykanów, zdjął palec ze spustu. Czołgi skręciły, przejechały wzdłuŜ kolumny i pojechały dalej. Ludzie szli ich śladem, przeskakując przez rowy i ponad murkami. Poranek wypełnił się odgłosami czołgów i maszerującej piechoty. Joe Amos zastanawiał się, czy jest świadkiem odwrotu Trzydziestej Dywizji? Kilku Ŝołnierzy zatrzymało się obok cięŜarówek i któryś spytał Joego Amosa: - Ej, koleś, co tam wieziecie? Macie coś dla nas? - Szukamy Trzydziestej Dywizji. - No to ją znaleźliście. - Gdzie macie magazyn? Przywieźliśmy wam Ŝarcie i amunicję. Do jego rozmówcy dołączyło kilku innych Ŝołnierzy. Roześmieli się na głos. - Trzy kilometry w tę stronę - powiedział jeden z nich, wskazując mgłę. - W sumie, to ty jesteś z intendentury, więc magazyn jest tutaj. Joe Amos przeskoczył na pakę i chwycił za skrzynkę. - Łapcie - powiedział, rzucając jedną z nich w ramiona Ŝołnierzy. Ten pochwycił ją w locie i postawił na ziemi. W okamgnieniu wokół samochodów zaroiło się od Ŝołnierzy, którzy zaczęli pomagać w rozładunku. McGee i jeden z białych chłopaków wspięli się na cięŜarówkę i zaczęli pomagać Joemu. Shermany zatrzymały się, czekając, aŜ Ŝołnierze przeładują na nie zapasy i ruszą dalej. Pracując, Joe Amos spytał jednego z szeregowców. - Jak tam sytuacja w Mortain?
153 - Szwaby je zajęły - odparł chłopak, łapiąc skrzynkę. Pojawili się jakby znikąd, zeszłej nocy. Nie martw się, kolego, nie uciekamy. Stary Hickory postanowił się cofnąć, ale potem odbijemy miasto. Cały czas mamy na wzgórzu batalion, który ich nęka ogniem i nie pozwoli nigdzie się rozpanoszyć. Dawaj następną skrzynkę. Do ósmej rano samochód został opróŜniony. Dwieście ton ładunku wiezione przez konwój zostało rozdzielone pomiędzy Ŝołnierzy. Wyglądali jak mrówki robotnice, niosące do mrowiska resztki z majówki. Joe Amos czuł, Ŝe plecy promieniują bólem. McGee wrócił za kierownicę, a do „Szczęściarza” podszedł kapitan. - Dziękujemy, sierŜancie - powiedział. - Nie ma za co. - Pewnie będziecie chcieli stąd uciekać - dodał, pokazując ręką na wschód. W ciągu pół godziny ich wytęŜonej pracy mgła zdąŜyła się przerzedzić i teraz Joe Amos mógł do woli podziwiać okolicę. - Słyszysz to? - spytał oficer. Z dala dochodziło do nich buczenie, znamionujące, Ŝe nadciągają jakieś duŜe, cięŜkie maszyny. Chrzęst, jaki mieszał się z warkotem silników, oznaczał, Ŝe są to czołgi cięŜsze i większe od Shermanów. Joe Amos zmruŜył oczy i uwaŜnie przyjrzał się horyzontowi. Pola były poznaczone setkami śladów, jakie pozostawiły buty wycofujących się Amerykanów. Pomiędzy dwoma wzgórzami majaczyły kontury wioski Mortain. Na jej tle dostrzegł niemieckie czołgi, straszliwe Tygrysy. Ich śladem podąŜały lŜejsze pojazdy, w formacji klina. Joe Amos zauwaŜył, Ŝe jest ich nie więcej niŜ trzydzieści.
154 Choć nigdy w Ŝyciu nie widział Tygrysa, to miał pewność, Ŝe jego samochód jest w polu raŜenia pancernego potwora. - Będziemy uciekać, kapitanie. Zasalutował mu, a oficer podąŜył za swoimi Ŝołnierzami. Joe Amos zaryzykował jeszcze jedno spojrzenie na niemieckie czołgi. Z czubka długiej lufy jednego z nich wyleciała chmura dymu. Zeskoczył z dachu. Pięć pojazdów dalej eksplozja rozerwała cięŜarówkę Moralesa. Kierowca i jego pomocnik właśnie rozładowywali samochód. Joe Amos zobaczył, jak szybują w powietrzu, upadają na drogę, potem zbierają się z niej i rzucają do ucieczki. Kiedy drugi pocisk spadł na konwój, na szczęście kilkadziesiąt metrów dalej, Joe Amos właśnie lądował na ziemi. Trysnęła fontanna czarnego gruntu, zasypując okolicę piachem. Wskoczył do kabiny i zajął miejsce pasaŜera. McGee wrzucił wsteczny bieg. Jeep dowództwa, który był zwrotniejszy i szybszy, zawrócił i ruszył z piskiem opon w drugą stronę. CięŜarówki były ustawione zbyt ciasno, aby zawrócić lub się cofnąć. - Do przodu! - krzyknął Joe Amos. - I skręcaj! McGee zmienił bieg, ale za mocno wcisnął gaz i cięŜarówka skoczyła do przodu, zjeŜdŜając do rowu. - Cholera jasna! - Joe Amos instynktownie wyciągnął dłonie w stronę kierownicy. McGee ponownie zmienił bieg na wsteczny i nacisnął pedał gazu, usiłując wydobyć wóz. Z opon zaczął unosić się dym, ale samochód nadal pozostał w rowie. - Utknął! - Wiem - warknął rozwścieczony Joe Amos. - Kurwa, wiem!
155 Pozostałe samochody takŜe próbowały zawrócić, ale większość zaklinowała się, blokując drogę innym pojazdom. Kilka „Jimmych” z końca kolumny wrzuciło wsteczny bieg i uciekało z maksymalną prędkością. Dookoła snuł się dym z płonącej cięŜarówki. - Dawaj, dawaj! Joe Amos wyskoczył z kabiny, a McGee za nim. Chłopak ruszył pędem w kierunku samochodu Baskerville'a i wskoczył na pakę. Niemcy nie wystrzelili Ŝadnego pocisku więcej. Joe Amos spojrzał ku ich pozycji i przekonał się, Ŝe są juŜ w połowie pola. Wydawało mu się teraz, Ŝe pojazdów jest więcej, co najmniej pięćdziesiąt. - Przepraszam, stary - powiedział, klepiąc „Szczęściarza” po karoserii. Wyciągnąwszy spod siedzenia dwa karabiny, ruszył przed siebie. Machnął na jednego z ostatnich Ŝołnierzy, którzy wycofywali się z Mortain. Spytał go o granat. Chłopak podał mu jeden. Joe zawrócił, wyciągnął zawleczkę i rzucił go pod maskę samochodu, natychmiast puszczając się pędem do samochodu Baskerville'a, który czekał na jałowym biegu i trąbił ponaglająco. Wybuch poderwał „Szczęściarza” do góry. Samochód opadł, koła ugięły się pod nim, i zaraz znieruchomiał. Joe Amos wskoczył na pakę samochodu, a Baskerville ruszył. Większość kierowców zdołała zawrócić i konwój podąŜał teraz w przeciwną stronę. Przemknęli obok wraku samochodu Moralesa i dymiącego krateru po niecelnym pocisku. Droga była prosta, a mgła znikła, więc Joe Amos jeszcze przez jakiś czas obserwował wraki dwóch cięŜarówek. Minęli kilkudziesięciu Ŝołnierzy Trzydziestej Dywizji, którzy nieśli właśnie dowiezione zapasy. Choć się
156 wycofywali, byli w dobrych nastrojach i pozdrawiali ich okrzykami. - Przepraszam, sierŜancie - powiedział McGee. Jego twarz ściął grymas smutku i poczucia winy. Joe Amos pokiwał głową, nie wiedząc, co powiedzieć. Martwił się o Moralesa i było mu przykro, Ŝe musiał porzucić swój szczęśliwy samochód. Pośród wszystkich innych rzeczy, które wojna mogła mu zabrać: Ŝycia, szarŜy, McGee czy któregoś z innych kierowców, wreszcie - Genevieve, ze stratą cięŜarówki moŜna się było w końcu pogodzić. Boogie John miał rację, to nie jemu przeznaczono rolę bohatera. Jak zwykle - kiedy zaczynała się walka, oni uciekali, pozostawiając na placu boju tylko białych. „Szczęściarz” był symbolem tego, czego nigdy nie będzie mu dane osiągnąć. Prawdziwym zwycięstwem na tej wojnie były dla niego trzy krokiewki sierŜanta, zwitek banknotów w kieszeni i dziewczyna, którą juŜ niedługo znowu moŜe spotka, nawet jeśli ten czas miał być opłacony łapówką dla porucznika. McGee spanikował, to było pewne, jednak besztanie go nie miało sensu. Dostaną kolejnego „Jimmy’ego” z karabinem maszynowym na dachu. - Nie pękaj - powiedział i przybił chłopakowi piątkę. Za nimi odezwała się artyleria. Wielkie działa, które minęli we mgle, zaczęły nękać Niemców. Pociski przecinały powietrze i spadały na pole, eksplodując. śołnierz, który powiedział, Ŝe Trzydziesta nigdzie nie zamierza się wycofywać, miał rację. Inne konwoje zaopatrzą ich we wszystko, co potrzebne. Teraz na szczęście mieli dwieście ton Ŝywności i amunicji, które pozwolą im przetrwać najtrudniejszy okres. Między innymi dzięki „Szczęściarzowi”.
D+66 11 sierpnia
T
o zupełnie inna wojna, prawda, rabbi? Sam oderwał rękę od kierownicy i podał manierkę Benowi. Trzy dni wcześniej jeden z mechaników Trzysta Pięćdziesiątego Dziewiątego dał mu kluczyki od jeepa. Od tej pory jeździli samochodem. Ben wziął manierkę, upił łyk, nalewając sobie wody do ust. Sierpniowe słońce praŜyło pola, a blacha samochodu była gorąca w dotyku. Korek na drodze do Alencon był tak duŜy, Ŝe szybciej by dotarli na miejsce pieszo. Zdjął hełm i pokropił włosy wodą. W powietrzu spod tysięcy butów i rur wydechowych pojazdów stojących na jałowym biegu unosił się kurz. Przez okoliczne pola jechała kolumna złoŜona z tuzina Shermanów, a ponad ich głowami krąŜyły P47, chroniące wojsko przed nalotem Luftwaffe. - Tak, jest zupełnie inna. Wszędzie widział dowody na to, Ŝe sytuacja przybrała lepszy obrót. Zamiast przemykać się między Ŝywopłotami, walczyli na otwartym terenie. Ben zamiast grzebać ciała w pośpiesznie wykopanych mogiłach, kroczył obok Ŝołnierzy pewnych siebie i zwycięstwa swojej armii. Wyzwalali po pięćdziesiąt kilometrów kraju dziennie, zamiast ginąć setkami
158 w zamian za kilka metrów terenu. Szpitale polowe nie były przepełnione rannymi, grabarze nie pracowali na okrągło. Zmienił się nie tylko sposób prowadzenia wojny, ale i nastawienie ludzi do niej. Od czasów niesławnego ataku na wyspę Seves Dziewięćdziesiąta Dywizja chlubnie zapisała się w annałach, walcząc o Periers, St. Hiłaire du Harcouet, Mayenne i Laval. Nabrawszy zaufania we własne siły, Ŝołnierze pragnęli iść do boju. Kolumny maszerowały, śpiewając, chłopaki cieszyli się swoim towarzystwem, a weterani nie izolowali od postrzeganych kiedyś za przynoszących pecha Ŝółtodziobów. „Tough Ombres” parli do przodu, nie tracąc ducha. Nawet Sam był dumny, Ŝe słuŜy w dywizji, a szczególnie z tego, Ŝe jest asystentem kapitana Bena Kahna, który osobiście wynegocjował uwolnienie części jeńców. Wczoraj Ben podsłuchał, jak przy papierosie Sam przyznał, Ŝe więcej niebezpieczeństw zazna z rabinem, niŜ w regularnej słuŜbie. Teraz dywizje skierowano na Alencon i Carrouges. Dziewięćdziesiąta szła na północ za Drugą Pancerną, złoŜoną z „Wolnych Francuzów”. WyposaŜeni w amerykański sprzęt, mundury, broń i pojazdy, byli przedziwną zbieraniną weteranów z Afryki Północnej, marynarzy bez floty, Arabów i Senegalczyków oraz Francuzów, którzy nigdy nie postawili stopy na francuskiej ziemi. Amerykanie narzekali, Ŝe tamci maszerują wolno i Ŝartowali, Ŝe jedyne co umieli, to wrzucić wsteczny bieg w pojeździe. Idący pieszo Ŝołnierze mijali jeepa. Kolumna, składająca się z dwóch dywizji i zaopatrzenia, ciągnęła się na piętnaście kilometrów. Jutro zapewne jej czołówka dotrze
159 do Alencon, nim reszta „Tough Ombres” w ogóle się do niego zbliŜy. Niektórzy z maszerujących wołali do niego: „Kapelanie!” lub „Ojcze!”, a inni popisywali się, jakimi to złymi są ludźmi. Niektórzy poklepywali go po ramieniu, śydzi chcieli uścisnąć dłoń. Ben nie miał chwili wolnego, aby zmruŜyć oczy albo odpocząć. Powodzenie dywizji, choć było w pewnej części i jego zasługą, nie odcisnęło na nim piętna. KaŜdy dzień bez ostatecznej kapitulacji Niemców był dniem straconym, nawet jeśli przynosił zwycięstwa. Ciągle stawiali opór, a daleko na wschodzie codziennie ginęły tysiące śydów. Choć postępy Amerykanów były znaczne, to na uratowanie jego rodaków było juŜ za późno. Ben zaczął tracić nadzieję, Ŝe spotka jeszcze na tym świecie Thomasa czy Phineasa. Zaczął powątpiewać w słuszność umowy, jaką zawarł z Bogiem. MoŜe On nie zwracał na Bena Kahna tyle uwagi? MoŜe to tylko jego duma? Jeśli to prawda, to zarówno jego syn, jak i przyjaciel byli straceni, tak samo jak europejscy śydzi, wystawieni na wpływ nienawiści Hitlera. - Rabbi, jak myślisz - spytał Sam. - Czy Francuzi wyprawią dziś wieczorem potańcówkę? Zeszłej nocy Francuzi rozpalili ogniska w całym swoim obozie. Alencon miało być ich pierwszym polem bitwy w Europie od 1940 roku. Ten brak dyscypliny i nocnego zaciemnienia sprawił, Ŝe kilka niemieckich bombowców nocnych zrzuciło ładunki na ich pozycje. Druga i Dziewięćdziesiąta otworzyły ogień do samolotów. Nikt co prawda nie zginął, ale był to kolejny przyczynek do Ŝartów i braku zaufania do francuskich sojuszników. Sam cały czas trajkotał, próbując rozruszać Bena. Często wracał myślami do Pittsburgha i miejsc, które obydwaj
160 mogli znać. Pokazywał na czworokątne jamy wykopane opodal dróg i mówił, Ŝe to awaryjne schrony dla niemieckich kierowców, którzy mogliby zostać zaatakowani przez alianckie lotnictwo. Przez ostatnie dwa tygodnie odciąŜał Bena, jak tylko potrafił. Przejął na siebie obowiązek prowadzenia korespondencji i dbał o to, aby rabin jadał regularnie. Sam poczuwał się do tego stopnia, Ŝe ingerował w rozmowy i odmawiał prośbom, które stanowiłyby zbyt wielkie obciąŜenie dla Bena. Robił, co mógł, aby oszczędzać jego siły dla rannych i zmarłych oraz na piątkowe ceremonie szabasu, które odprawiał dla Ŝołnierzy piechoty Ŝydowskiego pochodzenia. Ben podejrzewał, Ŝe to właśnie Sam zorganizował jeepa, aby łatwiej było im poruszać się pomiędzy trzema pułkami Dywizji. Dbał nawet o to, by kapelan rozmawiał z oficerami, albo nie zamyślał się na zbyt długo, poniewaŜ to zapowiadało zawsze nawrót ponurego nastroju. - Szykujemy Niemcom wielką niespodziankę, co, rabbi? Ben chciał powiedzieć, aby się uciszył, ale nie mógł tego zrobić. Sam nie pozwalał mu zasnąć, choć miał na to wielką ochotę. - Jeśli kiedykolwiek stąd ruszymy - dodał po chwili, uderzając w kierownicę. - Na litość boską, chłopaki! Ruszcie się! Przez całą drogę wzdłuŜ ocienionej alei Joe Amos trąbił klaksonem jeepa porucznika Garnera. Markiz czekał na niego na podjeździe z rozłoŜonymi ramionami. Nie opuścił ich nawet wtedy, kiedy Joe wyskoczył zza kierownicy. - Joe Amosie Biggs! Myśleliśmy juŜ, Ŝe o nas zapomniałeś! Ale nie. Ha, ha, nie, mon frere!
161 Joe Amos zbliŜył się o kilka kroków, a męŜczyzna objął go i ucałował w obydwa policzki. - Gdzie jest „Szczęściarz? - spytał. - Nie przyjechałeś nim dzisiaj... Joe Amos wyswobodził się z objęć i odsunął o krok. Nie potrafił rozmawiać z męŜczyzną, który stał tuŜ obok, a przed chwilą tulił i wycałował w policzki. - Musiałem poŜyczyć jeepa. Prawda była taka, Ŝe dzisiejszy wolny wieczór kosztował go pięćdziesiąt dolarów. Garner nie chciał zadowolić się fajkami i zaŜądał gotówki. - „Szczęściarz” przestał być fartowny. Joe Amos chciał opowiedzieć najbardziej emocjonującą część historii przy Genevieve. Markiz obrzucił wzrokiem samochód, szukając prezentów przywiezionych przez Joego. Nie dostrzegł niczego: ani kanistrów, ani papierosów, ani nawet McGee. - Gdzie jest Genevieve? W kuchni? Markiz oderwał wzrok od jeepa. Wyglądał jak dziecko, które zawiodło się na gwiazdkowych prezentach. - Co? A tak, kręci się po domu. Weszli do wnętrza rezydencji. Markiz odzyskał dawną werwę i zaczął paplać o tym, jak bardzo z bliska podobał mu się samochód, widywany do tej pory w konwojach czy na drodze. Jeepy były to proste i odporne pojazdy, zbudowane tak, aby mogły pokonać kaŜdy teren. Peugeot sprawował się jak naleŜy, ale ogród zarastał, bowiem ostatnie upały sprawiły, Ŝe trawa rosła jak szalona. Pomimo tych problemów trawniki wokół domu zdawały się być ładnie przystrzyŜone. Genevieve zbiegła po schodach i podobnie jak ojciec, przywitała Joego pocałunkiem w obydwa policzki. Wzięła
162 go za rękę i powiodła na górę, a markiz klasnął w dłonie i powiedział: - Mamy gościa, dziewczyno. Przygotuj coś do jedzenia. Joe Amos zauwaŜył, Ŝe obydwoje wyglądają lepiej niŜ kilka tygodni temu, gdy ich poznał. Najprawdopodobniej markiz sprzedał część benzyny i kupił za nią jedzenie. Kiedy znaleźli się w kuchni, Joe Amos powiedział: - Poczekajcie chwilę. Mam dla was prezent. Sięgnął do kieszeni i wyjął z niej zwitek banknotów. Było to dokładnie sto siedemdziesiąt dolarów i pięćset osiem franków. Te ostatnie miały znacznie większą wartość na czarnym rynku niŜ oficjalnie ustalony kurs - pięćdziesiąt do jednego. Banknoty leŜące na blacie nie były niczym innym jak świstkami papieru. Zebrać je nie było trudno, zwłaszcza z handlową Ŝyłką Joego Amosa. Jednak w oczach markiza i Genevieve widział, Ŝe dla nich oznaczają bramę do nowego, lepszego Ŝycia. Dla Joego, który zestrzelił niemiecki samolot, codziennie woził na linię frontu uzupełnienia, uciekł niemieckim czołgom i zmywał krew z samochodu liczyło się tylko jedno: szczęście dziewczyny, którą pokochał. śył pracą, którą miał do wykonania, kilometrami do pokonania, kolorem munduru i jej uśmiechem. Oddałby ostatniego centa, aby ponownie zagościł on na jej twarzy. - Mes cieux! - szepnęła Genevieve przez palce, którymi zakryła usta. - To niemoŜliwe. Markiz nie odezwał się ani słowem, tylko patrzył na pieniądze, przeliczając je. Genevieve oparła się o ramię ojca. Ten w końcu oderwał wzrok od banknotów, objął córkę i wyciągnął rękę do Joego Amosa: - Merci. Merci.
163 Teraz dopiero Joe zauwaŜył, Ŝe głowa męŜczyzny drŜy, a po policzkach spływają krople łez. Markiz otarł je wierzchem dłoni i oparł się o blat stołu. - Idźcie. Zostawcie mnie samego. Urządźcie sobie piknik. - Markizie - spytał Joe Amos. - Czy wszystko w porządku? - Oui, oui - odparł, kładąc rękę na lewej piersi. - Porozmawiamy, jak wrócicie. Ruszył w kierunku drzwi prowadzących do ogrodu. Kiedy stał w progu, powiedział: - Genevieve? - Oui? - Rendez le garcon heureux. Markiz wyszedł do ogrodu, a Joe Amos został sam na sam z Genevieve. - Co powiedział? Dziewczyna odwróciła się do niego plecami i zaczęła wyjmować z szafki naczynia. Podziwiał jej delikatne ramiona i zgrabne kolana. - Powiedział, Ŝe jest bardzo wdzięczny - wytłumaczyła, stojąc do niego plecami. - Pójdziemy do Foret de Cerisy. Dobrze znam to miejsce. - Fajnie. Dziewczyna zebrała potrzebne naczynia, włoŜyła je do wiklinowego koszyka wraz z chlebem, mięsem i jarzynami. W międzyczasie mówiła: - Lubisz ser? Napijemy się dziś Cabernet. Joe Amos był z siebie dumny. Przyniósł swojej ukochanej więcej pieniędzy, niŜ zarobił w Danville. Usiadł na krześle, oparł buty o blat i zapalił papierosa. JakŜe chciał, aby ktoś go teraz zobaczył. McGee, Boogie albo Garner.
164 Najlepiej byłoby, gdyby to był major Clay, który powiedział, Ŝe Joe Amos nigdy nie zostanie bohaterem. Jeep spodobał się Genevieve. Zawróciła do domu po białą chustkę i przykryła nią włosy. Ubrana była w jasną sukienkę i nie mogła stanowić lepszego przeciwieństwa dla Joego Amosa. Pojechali na wschód od Couvains. Droga wiodła ich przez okolice, które nie zostały dotknięte wojenną poŜogą. Trawa nie była rozjeŜdŜona przez czołgi, a budynki uniknęły zburzenia. Francja lśniła w promieniach letniego słońca. Nawet w najmniejszych wioskach wznosiły się kamienne kościoły, a u stóp krzyŜy na rozdroŜach leŜały kwiaty. Do tej pory Joe Amos postrzegał ten kraj jako pole bitwy. Teraz przekonywał się, Ŝe wcale tak nie jest. Jak oczarowany patrzył na łąki, sady i winnice. Wdychał świeŜe powietrze i obserwował łany zboŜa oraz stare kobiety, które pieliły ogródki. Genevieve uśmiechnęła się szeroko. W łopoczącej na wietrze chustce wyglądała jak gwiazda filmowa. Kiedy dojechali do szosy łączącej Bayeux z St. Lo, kazała mu skręcić w prawo, w Foret. Droga była zatkana przez wojskowe pojazdy, jadące jeden za drugim. Ścisk był tak wielki, Ŝe nikt nie mógł go przepuścić. Genevieve obserwowała ten niekończący się strumień pojazdów i szepnęła: - Mon Dieu. Oto Ameryka. Po kilku minutach nadarzyła się okazja. Joe Amos kazał Genevieve mocno się trzymać i wcisnął gaz do dechy. Jeep skoczył do przodu, koszyk zsunął się z tylnego siedzenia. Genevieve sprawdziła stan jego zawartości, ale na szczęście nic się nie stłukło. ZbliŜył się do cięŜarówki upakowanej Ŝołnierzami jadącymi do St. Lo. JuŜ na pierwszy rzut oka widział, Ŝe są to
165 rekruci, którzy jeszcze nie powąchali prochu. Kilku z nich wyjrzało na jadący za nimi samochód i kosz piknikowy. Rozmawiali ze sobą, podając sobie papierosa. Joe Amos pomyślał, Ŝe juŜ wkrótce ci Ŝołnierze poznają, jaką radość daje dzielenie się z przyjacielem. Genevieve pomachała im, a któryś z chłopców gwizdnął do niej na palcach. W odpowiedzi połoŜyła swoją dłoń na ręce Joego Amosa, która spoczywała na drąŜku zmiany biegów. Zabrała ją dopiero, kiedy jeden z Ŝołnierzy krzyknął: - Ej, gnoju! Zabieraj od niej łapy! - Panienko, co robisz z tym czarnuchem? Jeden z Ŝołnierzy wyrzucił papierosa za burtę. Niedopałek upadł na maskę jeepa i się od niej odbił. Chłopak zdjął karabin z ramienia, przeładował go i wycelował w Joego Amosa. Kilku innych pociągnęło lufę w dół. Chłopak rozejrzał się po kumplach, a potem wbił wzrok w Joego. Ten zwolnił i zjechał na pobocze. Obok cały czas mknęły cięŜarówki. Hałas i spaliny sprawiały, Ŝe to miejsce niezbyt nadawało się na postój. Kolejni Ŝołnierze pokrzykiwali na nich, kiedy mijali zaparkowanego jeepa. Joe Amos wbił wzrok w drzewa. Genevieve coś do niego mówiła, ale jej nie słuchał, tylko zaciskał z bezsilną złością zęby. W końcu uspokoił się, choć wściekłość nadal gorzała w jego sercu. Z jednej strony wiedział, Ŝe chłopak nigdy by nie strzelił, ale i tak został upokorzony przy Genevieve. Jak miał jej wytłumaczyć to, co się przed chwilą stało? Co ona mogła wiedzieć o kontaktach białych z czarnymi w Ameryce? Powinien jej powiedzieć, Ŝe ludzi takich jak on się za oceanem nie szanuje. Jak miał jednak odpowiedzieć, kiedy spyta dlaczego? Jasne było, Ŝe chodzi o kolor skóry, ale Genevieve tego nie pojmie, tak samo jak kaŜdy, kto nie
166 wyrósł w podzielonej Ameryce. Pewnie musiałby powiedzieć to samo, co mówiła matka: miłość i nienawiść to dwie karabinowe kule. Kiedy juŜ dostaną się do ludzkiego serca, nie moŜna ich wykorzenić. Jeśli chodzi o białych, trzeba było liczyć na to, Ŝe kiedyś sprawy przyjmą lepszy obrót. Z zamyślenia wyrwał go klakson samochodu. Joe Amos zerknął na drogę, pewien, Ŝe znowu ktoś ma do niego pretensje. Szybko skierował wzrok na Genevieve, która jednym uśmiechem odmieniła dzień na lepszy. Klakson zabrzmiał ponownie. Joe Amos obejrzał się za siebie. TuŜ za jeepem stał „Jimmy”, a za nim rząd samochodów. Kierowca cięŜarówki był biały i pokazał mu, aby wjechał na drogę. Joe Amos ruszył i podziękował mu gestem dłoni. Kilka minut później Genevieve pokazała, gdzie naleŜy skręcić. Wjechali na leśną dróŜkę, a wraz z oddalaniem się odgłosów wojny słabł gniew Joego Amosa. Drzewa wytłumiały odgłosy silników i chroniły ich przed letnim słońcem. Genevieve powiedziała mu, jak dojechać nad strumień. Zaparkował samochód i znaleźli sobie miłe miejsce, trawę pokrytą dywanem igieł. Genevieve rozłoŜyła koc i rozstawiła naczynia. Joe Amos stał nad strumieniem i palił papierosa. - Siadaj - powiedziała. Sama zajęła się krojeniem pomidora i układaniem plasterków na serze. - To dranie - powiedziała po chwili. - Chciałbym się nimi nie przejmować, ale... - Ja się z nimi nie liczę - odparła, nie podnosząc głowy. - Podejrzewam, Ŝe ty jednak musisz. PrzecieŜ to teŜ Amerykanie. - Podała mu kanapkę. - Pewnie ich nienawidzisz?
167 Pokręcił głową i musnął dłonią jej policzek. Zrobił to tak delikatnie, jakby trzymał w dłoniach gołębicę. - Nie, wcale tak nie jest. Oni po prostu są głupi. Od człowieka ograniczonego nie moŜesz wymagać szerokich horyzontów. - Kto je poszerzy? Kto ich nauczy innego Ŝycia? Ty? McGee? - Tak, my. - Jak? - Przez to, Ŝe będziemy uczciwymi ludźmi. - Nie - odparła, Ŝywo gestykulując. Otworzyła wino i powiedziała: - Nie, cest impossible. Nigdy nie będziesz taki jak oni, bo ulepiono cię z lepszej gliny. Merde, nawet McGee ich przewyŜsza. Joe Amos odsunął się, zaskoczony jej wybuchem. Dziewczyna zobaczyła jego reakcję i uspokoiła się. Odstawiła wino i wzięła jego dłonie w swoje. - Nie chcę być od kogoś lepszy. Po prostu wolę pozostać sobą. To wystarczy. Genevieve pocałowała go. Joe Amos ostroŜnie odłoŜył chleb na koc, dbając o to, aby pomidor nie spadł na tkaninę. Dziewczyna wypuściła z rąk zakorkowaną butelkę wina, która potoczyła się w trawę. Objęła go ramionami i połoŜyła się na kocu, pociągając chłopaka za sobą. Przez kilka chwil Joe Amos nie wiedział, co się dzieje. Słyszał tylko jej oddech i czuł dłonie, pieszczące plecy. Oparł się na łokciach i dotknął biodrami jej lędźwi. Oderwali się na chwilę od siebie, a Genevieve zaczęła rozpinać bluzkę. Zdjęła ją i rozpięła biustonosz. Joe Amos patrzył na nią zafascynowany. Wziął do ręki jedną z jej piersi i zaczął bawić się małym, brązowym sutkiem. Genevieve wygięła się w łuk, ale
168 ani na chwilę nie oderwała od niego wzroku. Przeciągnął dłonią po brzuchu, a potem plecach i ramionach. ObniŜył się i szepnął: - Genevieve? - Oui. - Chcę ci powiedzieć, Ŝe ja jeszcze nigdy... Spojrzała na niego, głaszcząc po skroniach. Na jej ustach pojawił się łobuzerski uśmieszek. - Co nigdy? Och, Joe Amosie, mon cher. Nie jesteś un vierge7. Nie wiem, jak to powiedzieć po angielsku. - Co? Aha. Nie, nie. Usiadł. - Ja po prostu jeszcze nigdy nie... - pokazał na jej biust. - Aha! - wykrzyknęła Genevieve. - Nie kochałeś się z białą kobietą? Pokiwał głową. - Nawet w Anglii? - Nie. - A w... - O, nie - roześmiał się na głos. - W Ameryce to byłoby niemoŜliwe. - Ale byłeś juŜ z kobietą? - Tak, jasne. - To powiedz mi, czy róŜnię się od nich? Przysunął się do niej i objął ją w pół. Pocałowali się, a Joe Amos szepnął: - Jesteś wyjątkowa. Szybko rozebrał ją do naga.
D+72 17 sierpnia
B
en zaproponował Samowi, aby ten nie szedł za nim. MoŜesz zostać w samochodzie. W odpowiedzi chłopak kopnął jedynie kupę śmieci, piętrzącą się w stodole. Na zewnątrz Shermany i niszczyciele czołgów M10 wyruszały przeciwko Niemcom. Sześciuset Ŝołnierzy z Drugiego Batalionu sprawdzało broń i szło śladem pojazdów. Szkopy wyrzuciły „Tough Ombres” z miasta w okolicach śniadania. Teraz Amerykanie wracali na kolację. - Nie ma problemu, Sam. Dołączysz do mnie, kiedy to wszystko się uspokoi. Ben otworzył plecak i wyciągnął z niego pistolet Phineasa. Wsadził go za pasek i ruszył ku drzwiom stodoły. Na zewnątrz powoli zapadał zmierzch. śołnierze kierowali się ku połoŜonej dwa kilometry na wschód wiosce na rozdroŜu. Ten szturm o zmierzchu przypomniał Benowi inną wojnę, kiedy z noŜem w jednej i pistoletem w drugiej ręce czołgał się do niemieckich okopów. - Co zamierzasz? - spytał Sam.
170 Ben spojrzał na chłopaka, stwierdzając, Ŝe właściwie mógłby mu wszystko opowiedzieć. Postanowił tego nie robić. Po co wystawiać jego nerwy na taką próbę? - Rabbi, co ty wyczyniasz? - ponownie spytał Sam. Nienawidzę, pomyślał Ben. - To nie jest twoje... - Sam pokazał na Ŝołnierzy szykujących się do walki. - To nie twoja działka. Ben mógłby mu strzelić wykład, bowiem nie raz i nie dwa myślał nad tym, co ma odpowiedzieć, kiedy ktoś zwróci mu uwagę. Spojrzał na Le Bourg-St.Leonard i tylko krótko spytał: - Idziesz czy zostajesz, Schenley? - Jasne, Ŝe idę, Alderdise. Ale zaklinam cię rabbi, trzymaj głowę nisko i się nie wychylaj. Jedyną odpowiedzią Bena było milczenie. Wmieszał się w tłum piechoty, wiedząc, Ŝe Sam jest kilka metrów za nim. Jego towarzystwo było tak samo pewne, jak fakt, Ŝe Ŝołnierze będą bronić swego kapelana do ostatka. Niemcy byli zdeterminowani, aby utrzymać swoje pozycje w Mortain. Po czterech dniach ofensywy jej impet osłabł. Nie zdołali przeciąć alianckiego korytarza przez Normandię. 11 sierpnia niemiecka Siódma Armia zaczęła się wycofywać w kierunku Sekwany. Dziewiętnaście dywizji, sto tysięcy ludzi z oporządzeniem i pojazdami ruszyło z powrotem, przebijając się przez osiemdziesięciokilometrowy pas ziemi obsadzony przez Brytyjczyków, Kanadyjczyków, Polaków, Francuzów i Amerykanów. Byli nękani ostrzałem artylerii i atakami z flanki. Alianci kontrolowali dwie z trzech głównych tras biegnących ze wschodu na zachód. To oznaczało, Ŝe Niemcom pozostała jedynie dwudziestoczterokilometrowa wyrwa w pierścieniu okrąŜenia, znajdująca się pomiędzy Falaise na północy i Argentan na
171 południu. Z jednej strony czyhał na nich Montgomery, z drugiej Patton. Ben szedł wśród Ŝołnierzy, którymi do niedawna opiekował się Phineas. Na ich morale nie pozostał nawet ślad koszmarnych walk pomiędzy Ŝywopłotami, potwornych strat na Mont Castre czy haniebnej poraŜki na wyspie Seves. śołnierze szli brudni i zarośnięci, z ponurymi grymasami na twarzach. To był dobry znak, większość z nich to weterani, którzy juŜ niejedno na tej wojnie przeszli i przeŜyli. Kiedy pierwsze czołgi dotarły na obrzeŜa Le BourgSt.Leonard, było juŜ po zmroku. Miasto zajmowało nie więcej jak kilometr kwadratowy, w zasadzie był to rząd budynków ustawionych wzdłuŜ dróg i na ich skrzyŜowaniu. Niemcy potrzebowali go, aby poszerzyć szczelinę w okrąŜeniu, a takŜe aby Dziewięćdziesiąta Dywizja nie zdobyła punktu obserwacyjnego na połoŜoną trzy kilometry dalej dolinę, gdzie wycofała się znaczna część ich oddziałów. Drugi Batalion zatrzymał się prawie czterysta metrów od granicy miasteczka. W ostatnich promieniach słońca Ben dostrzegał kontury niemieckich czołgów ukrytych pomiędzy budynkami. Obserwator podawał koordynaty artyleryjskie, a niszczyciele czołgów ruszyły do przodu. Pierwsze pociski spadły na miasto, rozświetlając zmierzch płomieniami. Batalion ruszył do przodu i po chwili się zatrzymał. Czołgi ruszyły jego śladem. Ludzie patrzyli na spektakl zniszczenia. Eksplozje były tak silne, Ŝe Shermany drŜały. Kilkanaście niemieckich karabinów maszynowych ustawionych w oknach otworzyło ogień, ale ostrzał był tak silny, Ŝe ich pociski nie sięgnęły celu. Ich strzelcy tylko zdradzili swoje pozycje, a Amerykanie znowu ruszyli do przodu. Ani Ben, ani Ŝołnierze nie szukali schronienia.
172 Pierwszy Sherman wjechał do miasta, taranując tabliczkę z jego nazwą. Armata plunęła ogniem, niszcząc fasadę budynku, który nie przypadł do gustu celowniczemu. Ogień artyleryjski przesunął się na dalszą część miasta. Jeden po drugim budynki Le Bourg-St.Leonard były równane z ziemią. Od pancerza czołgu zaczęły odbijać się kule z broni małego kalibru. - Rabbi! - krzyknął gdzieś zza pleców Sam. - Rabbi! Ben nie chciał odwrócić się do tyłu, wiedział, co tam zobaczy. Sam i medyk klęczeli nad rannym, zębami rozdzierając papierowe opakowania bandaŜy i wstrzykując mu morfinę. Ruszył przed siebie, chcąc zapolować w zaułkach miasteczka. Nagle, w pół kroku, zatrzymał się. Zawrócił na pięcie i podbiegł do rannego Ŝołnierza, Sama i medyka. Jednym okiem spoglądając na miasteczko, zmówił modlitwę nad rannym.
D+74 19 sierpnia
Z
agłada niemieckiej Siódmej Armii zaczęła się o świcie. Ben nie potrzebował lornetki, aby oglądać ten spektakl zniszczenia, choć towarzyszący mu oficerowie spoglądali przez nie na okolicę i gwizdali, jakby byli na wyścigach konnych. Pięć kilometrów dalej, na północ od Le Bourg-St.Leonard, na dolinę zaczęły spadać pierwsze pociski artyleryjskie. Kolumny wrogich wojsk pękły. śołnierze, czołgi, kuchnie polowe, artyleria, wozy zaopatrzenia, kaŜdy oddział próbował wycofywać się w zdyscyplinowany sposób, ale nie było to moŜliwe. Dziewięćdziesiąta Dywizja zajęła pozycje na południe i wschód od doliny, zapewniając artylerii doskonałą widoczność. „Tough Ombres” opanowali Ste. Eugenie, Menil i Fougy oraz drogę na Chambois. Siódma Armia miała tylko jedną trasę ucieczki. Kanadyjczycy Montgomery'ego znajdowali się na północy, a dywizja Bena pilnowała południowego krańca pierścienia. Do spółki nękali wycofujących się Niemców, którzy nie mieli innego wyjścia: mogli się wycofać albo zginąć. Do Dziewięćdziesiątej Dywizji dołączyło dwadzieścia batalionów artylerii. Ben obserwował, jak z dna doliny
174 wzbijają się słupy dymu. Wsłuchiwał się w kanonadę dział, które przerywały ogień tylko na chwilę, aby ostudzić lufy. KaŜdy pocisk przelatywał ze świstem nad jego głową. Ben po tych odgłosach potrafił zgadnąć, czy była to amunicja kalibru 105 mm czy 155 mm. KaŜdy pocisk rozrywał ziemię i znaczył kraterami dno doliny. Fosfor rozkwitał niczym białe chryzantemy, paląc ziemię, metal i ludzi. Ładunki wybuchowe eksplodowały z przeraŜającą siłą, przeciwpancerne przebijały się przez najgrubsze pancerze. Niektóre z pocisków wyposaŜono w detonator czasowy. Te spadały na ziemię i leŜały w niej, aŜ tykający zegar spowodował wybuch. Obserwatorzy ze wszystkich batalionów tłoczyli się na grzbiecie wzgórza, skąd przez krótkofalówki podawali artylerzystom nowe koordynaty. Sztuczka polegała na tym, aby zniszczyć pojazd, który prowadził kolumnę, wtedy pozostałe maszyny nie będą w stanie jechać dalej i staną się łatwym celem dla artylerii. Te, które zjeŜdŜały z dróg na pola, zakopywały się w ziemi, zwalniały i takŜe robiły się bezbronne. W punkcie dowodzenia Trzysta Pięćdziesiątego Dziewiątego, w skrócie CP, zainstalowano radio sporych rozmiarów. Ben słyszał właśnie meldunki samolotów rozpoznawczych, które krąŜyły po bezchmurnym niebie nad głowami zdezorientowanych i niezorganizowanych Niemców. Jeden z pilotów w dosadnych słowach wyraził swoje niezadowolenie tym, Ŝe zbyt duŜo czasu upływa pomiędzy jego meldunkiem a ostrzałem: - Przestańcie liczyć, a zacznijcie strzelać! Oficerowie roześmieli się na głos. Niemcy próbowali się odgryźć, ale Kanadyjczycy i „Tough Ombres” trzymali się dzielnie. Kiedy wrogie po-
175 jazdy eksplodowały, oficerowie kwitowali to okrzykami radości i klaskaniem w dłonie. Około południa w powietrzu zaczęły łopotać pierwsze białe flagi. Obserwatorzy wstrzymali ogień artylerii. Pilot zameldował: - Darujcie sobie, chłopaki. Ktoś jedzie. Oficer Trzysta Czterdziestego Czwartego Pułku Artylerii Polowej podszedł do Bena i zagadnął: - Jak się panu podobało przedstawienie? - Był tak pod ekscytowany, Ŝe zapomniał się i dodał: - Niezła masakra, co? Zabawne, stwierdził w myślach Ben. Ani razu nie pomyślał o Bogu tego ranka. Prawda była taka, Ŝe w ogóle nie wyczuwał jego obecności. Zupełnie, jakby On odwrócił się, nie chcąc patrzeć na wojnę. Sięgnąwszy w głąb duszy, Ben znalazł tam jedynie pustkę, ciemność i graniczący ze stagnacją spokój. Koniec kłótni, uznał w myślach. Ben spojrzał na białe flagi, pod którymi swe Ŝycia chronili pobici Niemcy. Przeniósł wzrok na oficera: - Masakra? - spytał. - Nie.
Biały Pies splunął na swoją dłoń i przygładził włosy na skroni. Jeden z ułoŜonych brylantyną loków wymknął się spod kontroli. Sprawdził jeszcze drugą stronę głowy, poprawił mankiety koszuli pod białą marynarką i wyszedł na zalaną słońcem ulicę. Avenue Marceau była zakorkowana ruchem napływającym od strony Etoile i Łuku Tryumfalnego. Wielkie sztabowe Mercedesy, błyszczące lakierem i objuczone stosami dodatkowego bagaŜu, kierowały się ku wschodnim
176 granicom miasta. Za plecami szoferów siedzieli niemieccy urzędnicy i oficerowie, niejednokrotnie z kochankami, spoglądając z niepokojem na ludzi, którzy otaczali ich na ulicach. Biały Pies posłał całusa jednej z ładniutkich panienek, która właśnie opuszczała ParyŜ wraz ze swoim generałem. W normalnych okolicznościach Biały Pies nigdy nie wybrałby się na samotny spacer bulwarem w biały dzień. ChociaŜ w kieszeni miał fałszywe dokumenty, a jego francuski w uszach niemieckiego patrolu zabrzmiałby wiarygodnie, to po co kusić los? Jego ubiór mógł sprowokować szkopów, policję Vichy albo bojówkarzy faszystowskiej Parti Populaire. Zwykle ParyŜ za dnia nie obchodził Białego Psa - nie był ani sklepikarzem, ani turystą. śycie zaczynało się dla niego dopiero po zmierzchu. Ale tego ranka uznał, Ŝe nie potrzebuje ochrony, chciał zobaczyć powstanie na własne oczy. Idąc powoli ulicami, rozmyślał, Ŝe historia przypomina kostki domina. Tylko niektórzy ludzie potrafili dostrzec, Ŝe kaŜde wydarzenie jest wynikiem jakiegoś innego zdarzenia. Jacyś GI nie przestraszyli się niemieckiej ofensywy, komuś zabrakło zdrowego rozsądku, by wziąć nogi za pas. Więc jakiś głupek został na pozycji, inni wzięli go za przykład - i proszę zatrzymano szwabów, którzy teraz rozwalą ten cały ParyŜ, albo uciekną, albo jedno i drugie. Sytuacja Niemców była nie do pozazdroszczenia. Oprócz klęski ataku w okolicach Mortain, cztery dni temu na południowym wybrzeŜu Francji wylądowała druga inwazja. Okupacyjne rządy Trzeciej Rzeszy dobiegały końca. Ludzie poczuli smak krwi, a w ParyŜu nikt nie był jej tak spragniony jak komuniści.
177 Plakaty na latarniach, słupach ogłoszeniowych i ścianach domów nawoływały do 1'insurrection populaire. Kolor czcionki zawsze był czerwony. Komuniści trzęśli teraz FFI, to oni mieli najwięcej martwych bohaterów. Zwolennicy de Gaullea musieli iść z nimi na ugodę, jeśli nie chcieli wojny domowej. Biały Pies przypuszczał, Ŝe w mieście obydwie frakcje mogły mieć około piętnastu tysięcy bojowników, uzbrojonych w jakieś parę tysięcy sztuk broni. Zaś przeciwko nim - szesnastotysięczny, świetnie uzbrojony niemiecki garnizon. Ale rewolta nie spocznie tylko na barkach fifi - z pewnością przyłączą się do niej paryŜanie, przecieŜ rewolucje to ich specjalność. I to właśnie chciał obejrzeć na własne oczy Biały Pies. Ruszył więc chodnikiem, podziwiając, jak na jego oczach tworzy się historia i jak zmienia się rynek dla jego interesów. Koło Łuku Tryumfalnego skręcił w kierunku okazałych hoteli na Rue Lafayette. Tutaj niemieccy oficerowie bezwstydnie rabowali wszystko, co się dało. Zabierali kosztowności, obrazy, a nawet meble i dywany. Łupy, które nie zmieściły się do bagaŜników i na dachy limuzyn, wrzucano na paki cięŜarówek. ParyŜanie, którzy przez cztery lata udawali, Ŝe Niemcy nie istnieją, otwarcie spoglądali na ten rabunek z odrazą i zdumieniem. Otwarty bunt kipiał w mieście, dodatkowo podgrzewany promieniami upalnego letniego słońca. Sklepy zamykały się wcześniej niŜ zwykle, co niezawodnie oznaczało, Ŝe zbliŜają się kłopoty. Biały Pies uśmiechnął się pod nosem. W jednym magazynie miał ukrytych więcej towarów, niŜ moŜna było w sumie kupić we wszystkich pięciu rządowych sklepach i na dodatek miał lepsze ceny. Uśmiechnął się pod nosem: po paru dniach tych bezsensownych walk czarny rynek rozkwitnie jak nigdy przedtem.
178 Prawie w kaŜdym zaułku i bocznej alejce moŜna było się natknąć na ludzi, którzy gdzieś przemykali, niosąc broń i butelki z benzyną, w których szyjki wetknięto szmaty. W powietrzu czuć było skrajne napięcie. Biały Pies zauwaŜył niemiecki patrol, który zatrzymał się w Avenue George V i oddał salwę do trójkolorowej flagi, wywieszonej na jednym z balkonów. Chwilę później od strony budynku Prefektury Policji słychać było odgłos kanonady. Sądząc z huku, musiał strzelać czołg. Idąc wzdłuŜ Boulevard Saint-Michel, zobaczył grupkę starszych ludzi, którzy draŜnili niemiecki patrol, wymachując w ich stronę szczotkami do czyszczenia sedesów. śołnierze kazali im się rozejść, a kiedy tamci nie usłuchali, wycelowali broń w ich stronę i z precyzją plutonu egzekucyjnego zaczęli strzelać. Biały Pies przywarł do ściany i uznał, Ŝe czas wracać na Montparnasse, na drugi brzeg Sekwany. Ruszył z miejsca, by jak najszybciej zniknąć w zakamarkach dzielnicy, którą znał jak własną kieszeń. Widział juŜ dość, a jedyne, co mogło go teraz spotkać w mieście, to przypadkowa kula bądź aresztowanie. Komuniści mogli go zabić za brak chęci udziału w powstaniu, a Niemcy zastrzelić tylko dlatego, Ŝe znajdzie się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. A przez najbliŜsze kilka dni to miejsce było właściwie wszędzie wokoło. Biały Pies uznał, Ŝe najlepszym rozwiązaniem jest przeczekać na Montparnasse i nie wychylać nosa z alejek, dopóki Historia nie pójdzie sobie precz z ParyŜa. Jedno było pewne. Niemcy nie będą juŜ dłuŜej przymykać oka. Komuniści otwarcie wzywają do powstania z bronią w ręku, a głupcy w całym mieście słuchali ich i ginęli ze szczotkami do kibla w ręku. Z punktu widzenia
179 szkopów próby pacyfikacji miasta, którego nie byli w stanie utrzymać, nie miały najmniejszego sensu. Albo poddadzą ParyŜ, albo go wysadzą. Tak czy inaczej, alianci nadciągali, a cztery miliony paryŜan miało się wkrótce stać siostrzenicami i siostrzeńcami Wuja Sama. Miasto zaleje taka fala dóbr, Ŝe same ochłapy, które spadną z cięŜarówek, uczynią Białego Psa bogatym człowiekiem. Zatrzymał się przy niewielkim kramiku w rzadko uczęszczanej ulicy. Stary fournisseur podał mu patisserie i zaŜądał od niego stu franków. Biały Pies ugryzł kawałek ciastka i oblizał wargi z bitej śmietany. - DuŜo ich sprzedajesz, staruszku? MęŜczyzna wyszedł zza wózka i zamknął drewniane drzwiczki kramu. Po czym z wysiłkiem podniósł dyszel nie mając konia, sam musiał ciągnąć swój sklepik. - Wystarczy, Ŝe sprzedałem dzisiaj tylko to jedno, monsieur. Merci beaucoup. Biały Pies skończył ciastko, patrząc w ślad za kramarzem. Spodobało mu się podejście tego człowieka, ale jeszcze bardziej przypadły mu do gustu jego własne plany paryskiego biznesu. Tam, gdzie historia stawiała swe cięŜkie kroki, tam ceny szybowały w górę. To zdecydowanie było właściwe miejsce i czas dla jego zamierzeń.
D+76 21 sierpnia
S
am zatrzymał jeepa pod koroną drzew. Kolumna ambulansów nie mogła jechać dalej, pola były zbyt gęsto usłane wrakami. Ben wyskoczył z samochodu, a Sam ruszył jego śladem. Lekarze, sanitariusze i kapelani wysypali się z długiej linii karetek, dzierŜąc torby z medykamentami i nosze, i obładowani jak juczne zwierzęta, biegli do przodu. Ben się nie śpieszył, szedł powoli. Sam uniósł chusteczkę do nosa i wymamrotał: - Rany boskie... Ludzie ich mijali, więc Sam przyśpieszył kroku, mając nadzieję, Ŝe Ben pójdzie jego śladem. Tak się nie stało. Kiedy wyszli spod osłony drzew, byli jednymi z ostatnich. PróŜno było szukać śladu drogi. Wszędzie dookoła ziały kratery po wybuchach. Wraki opowiadały smutną i gwałtowną historię: pierwszy z nich, czołg, został trafiony pociskiem i wybuchł. Następny w kolejności próbował go zepchnąć z drogi, ale takŜe eksplodował. Jadące za nimi samochody usiłowały ich wyminąć, ale zaryły w ziemi na poboczu i takŜe zostały trafione pociskami. Stanąwszy w płomieniach, zablokowały drogę ucieczki.
182 Ben szedł pomiędzy resztkami pojazdów, setkami metrów cmentarzyska ze stali. Sam oddychał przez chusteczkę, Ben jej nie potrzebował. Zapach metalu przypominał mu czasy, kiedy pracował w hucie. Za ścianą rozbitych pojazdów znajdowało się pole usłane ciałami zabitych. Sanitariusze nie przeszli nawet pięćdziesięciu metrów, kiedy znaleźli pierwszych rannych. Ben stracił pozostałych kapelanów z oczu. Ruszył dalej, omijając ciała, resztki pojazdów, oderwane członki i kratery. Przyglądając się pobojowisku, nie sposób było czasem rozróŜnić, czy szczątki naleŜą do człowieka, czy do zwierzęcia. Smród spalonego mięsa mieszał się z wonią rozgrzanego metalu. Sam odjął chusteczkę od ust, był przeraźliwie blady. Ben ruszył dalej. Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy postacie sanitariuszy stały się niewielkimi figurkami na polu. Spojrzał na południe, na wzgórza, z których szczytu przez ostatnie dwa dni obserwował efekty ostrzału artyleryjskiego. Z podziwem musiał uznać skuteczność i celność działonowych oraz wysiłek lotników, którzy bez przerwy bombardowali dolinę. Domy, pola, łąki pozostały nietknięte, a wszystko inne, co było niemieckie, zostało zniszczone. Pośród tego wszystkiego stał jeden koń, w dalszym ciągu zaprzęgnięty do wozu, beznamiętnie obserwujący rozciągające się dookoła pola zniszczenia. Ben minął działa, z których jedne zostały trafione przez amerykańską artylerię, inne wysadzone przez Niemców. Z wywróconych cięŜarówek wysypały się zapasy Ŝywności, amunicji i skradzione dzieła sztuki. KaŜdy pojazd: kołowy czy gąsienicowy, został zniszczony. Dzieło zniszczenia, odciśnięte w zdewastowanych pojazdach, było zadziwiające.
183 Wszędzie dookoła ziemia usłana była ciałami zabitych. Podobnie jak maszyny, niemieccy Ŝołnierze i ich zwierzęta zostali rozniesieni na strzępy przez artylerię. Konie i krowy leŜały na bokach, a ich zesztywniałe nogi sterczały w niebo. Ludzkie ciała były w znacznie gorszym stanie. śołnierze stopili się z czołgami i samochodami, pod którymi szukali schronienia. Nie było im dane wykopać sobie kryjówek, ciągły ostrzał uniemoŜliwił im zrobienie czegokolwiek, co mogłoby posłuŜyć dla ochrony.7 Ben szedł przez pole, napawając się obrazem zniszczenia, jakie dotknęło Niemców. Choć było ono wręcz monumentalne, to mogło być jeszcze większe. Pięć dni wcześniej powiedziano Ŝołnierzom, Ŝe celem tej operacji jest całkowite rozbicie niemieckiej Siódmej Armii. Kanadyjczycy i Amerykanie wałczyli w odległości kilkunastu kilometrów od siebie. Z jakiegoś powodu Patton i Montgomery pozostawili im kilkukilometrowy pas terenu, który mogli zająć, i tego nie zrobili. Ben i oficerowie Dziewięćdziesiątej Dywizji czekali na sygnał zamknięcia pierścienia oblęŜenia, ale ten wciąŜ nie przychodził. Montgomery zajął tereny pomiędzy Argentan i Falaise dopiero wczoraj. Oficerowie artylerii, stacjonujący opodal Le Bourg-St.Bernard mówili, Ŝe generalicja obawiała się, iŜ Kanadyjczycy i Amerykanie mogą omyłkowo ostrzelać siebie nawzajem, co doprowadziłoby do katastrofy. Mogło chodzić o dowódców albo kwestie związane z zajmowanymi terenami. Nikt nie wiedział na pewno. Skutkiem tego, niewielka część Siódmej Armii zdołała zbiec. Nie było wiadomo, ilu Niemców umknęło, ale plotki mówiły o dwudziestu tysiącach Ŝołnierzy. Pomimo to, cztery razy więcej ich towarzyszy broni zginęło lub dostało się do niewoli.8
184 Słysząc tupot stóp za plecami, Ben zatrzymał się, nie odwracając jednak głowy. W oddali karetki kluczyły pomiędzy polami usłanymi wrakami i trupami. Nasyciwszy wzrok, pokiwał głową do siebie. Sam podbiegł do niego i przystanął zasapany. Ben odczekał, aŜ chłopak będzie w stanie mówić. - Rabbi? - Nic mi nie jest. Ben załoŜył, Ŝe chłopak przybiegł sprawdzić, czy coś mu się nie stało. Wyraz jego twarzy powiedział mu coś wprost przeciwnego. - Rabbi, nie słyszysz ich? Dopiero teraz dotarło do niego wołanie rannych i konających. - Mówisz po niemiecku. - Sam wyciągnął do niego ręce. - PomóŜ nam, nie rozumiemy ich. Ben wciągnął powietrze, czując smród ciał rozkładających się pod sierpniowym słońcem. Teraz zauwaŜył, ile rąk wyciąga się błagalnie w jego stronę. - Rabbi, rozejrzyj się! Ben zrobił, co mu kazano. Krajobraz dookoła nie był pomnikiem zwycięstwa ani zemsty. To była groza przyobleczona w materialną formę, rozciągnięta na wiele kilometrów. - PrzecieŜ to robię. Chłopak nic nie rozumiał. Ben zatoczył dłonią dookoła i powiedział: - Wyobraź sobie, Ŝe jest ich więcej. - O czym ty mówisz? Ben chwycił go za nadgarstek i potrząsnął Samem. - Zrób to. Wyobraź sobie, Ŝe na miejscu kaŜdego zabitego leŜy ich tutaj pięciuset. - Obrócił chłopaka dookoła,
185 pokazując mu krajobraz rodem z koszmaru. - KaŜde ciało, krzyk, wszystko... Kiedy juŜ skończysz, zrób tak jeszcze raz, przemnóŜ ich przez pięćset, nie, sześćset razy. Martwi nie pomieściliby się w tej dolinie, Sam. - Obrócił się ku niemu i syknął z pasją: - Nie starczyłoby dla nich miejsca, rozumiesz? Puścił chłopaka, który cofnął się, nic nie rozumiejąc. A jednak zrobił to, co chciał od niego Ben. - Nie chodzi mi o mojego syna ani o Phineasa, Sam powiedział łamiącym się głosem, jakby tymi słowami pozwolił im wreszcie odejść z tego świata. - Ich juŜ nie ma. Sam nadal stał nieruchomo, spoglądając na martwą armię i w końcu spytał: - W takim razie o co? Ben opowiedział mu. Sam nie uwierzył - Miliony? To niemoŜliwe, rabbi! Gdyby tak się stało, wiedzielibyśmy o tym. Powstrzymalibyśmy Niemców, gazety by o tym pisały. Dokonalibyśmy nalotów, czegokolwiek. Ben pozwolił Samowi, aby uporał się z tym faktem o własnych siłach. Chłopak wypierał się tej wiedzy, próbował ją zracjonalizować i odrzucić jako plotkę. Ben wiedział, co się dzieje w sercu chłopaka. Czy i on nie próbował podwaŜyć słów von der Meera? Sam miał rację, nie mogąc uwierzyć w skalę zjawiska i bezczynność aliantów. Jak zwykli Niemcy mogli pozwalać na takie nieludzkie praktyki? Dlaczego śydzi nie próbowali walczyć? Czemu Ameryka nie wyjawiła sekretu nazistów? Jak moŜna w tajemnicy utrzymać fakt, Ŝe na masową skalę morduje się miliony ludzi? Sam był pewien, Ŝe niemiecki major specjalnie wprowadził Bena w błąd, aby go zranić psychicznie, skoro nie mógł uczynić tego fizycznie. Jednak jego opowieść była
186 zbyt logiczna, od propagandy poczynając, na obozach śmierci kończąc, aby mogła być tylko wymysłem chorego umysłowo szaleńca. Dlatego Ben mu uwierzył. Sam pokręcił głową. Ben wiedział, Ŝe to ich ostatnie wspólne chwile. Chłopak wsadził ręce do kieszeni i wyciągnął z nich kluczyki do jeepa. - Bierz, rabbi. - Co zamierzasz zrobić? - Pomogę sanitariuszom przy noszach. Spróbuj załatwić coś, aby pozwolili mi pomagać ludziom, dobrze? - Oczywiście. Porozmawiam z dowódcą twojego oddziału. Ben obserwował, jak Sam odchodzi, klucząc pomiędzy wrakami. Nie poŜegnał się z nim, nie podziękował i nie próbował zatrzymać. Powoli sylwetka chłopaka zniknęła pośród pozostałości niemieckiej Siódmej Armii.
D+79 24 sierpnia
O
świcie Biały Pies wychynął ze swoich zaułków. A co mi tam, pomyślał. W ciągu półtora roku ukrywania się na Montparnasse przybyło mu centymetrów w pasie i pieniędzy w portfelu. Ale kilka lat temu zaciągnął się do wojska i został pilotem bombowca właśnie po to, aby przeŜyć przygodę. Przez ostatnie pięć dni oglądał wychudzonych paryskich chłopaków, którzy z tych samych powodów wywoływali zamieszki, mające oswobodzić ParyŜ. Podczas gdy przemykał się zaułkami, oni wyrywali bruk z ulic, wznosili barykady z samochodów, worków wypełnionych piachem i rozmaitych gratów. Wciągali trójkolorowe flagi na placach miejskich. Powywracane samochody na ulicach miały za zadanie ograniczyć mobilność niemieckich patroli i utrudnić Niemcom dotarcie do miejsc, gdzie wybuchały zamieszki. Co odwaŜniejsi Francuzi ciskali kamieniami w Ŝołnierzy lub ostrzeliwali ich ze skradzionej broni. Rany odnosili głównie nieostroŜni lub po prostu pechowcy. Reszta gratulowała sobie nawzajem i rozpuszczała plotki.
188 Biały Pies ubrał się w jasną lnianą marynarkę, fikuśne workowate spodnie i jasnoszary kapelusz. Z papierosem w ustach ruszył w kierunku barykady, budowanej na skrzyŜowaniu Avenue du Maine z Avenue d'Orleans. Przywitał się z ludźmi i pomógł im wywrócić samochód, który miał stać się kolejną częścią barykady. Po śniadaniu zabił Ŝołnierza. Miał po prostu nadzwyczajne szczęście. Rzucił kawałkiem brukowca i trafił niemieckiego Ŝołnierza w głowę. Niemiecki patrol, pięciu chłopaków w mundurach feldgrau, wyszedł zza rogu i stanął jak wryty na widok barykady z ram łóŜek, metalowych barierek, starych mebli, przewróconego pisuaru i pięciu samochodów. Kiedy podeszli bliŜej, jeden z komunistów strzelił do nich z karabinu, który całą wojnę musiał przeleŜeć na strychu. Strzał chybił. Młodzi Niemcy nie wykazali chęci do walk ulicznych bez posiłków, nie znaleźli powodu do walki. Zaczęli się wycofywać, a ośmieleni ich zachowaniem ludzie zaczęli rzucać kamienie i butelki, wygraŜać tasakami, łomami. Biały Pies, który krył się za przewróconym stołem bilardowym, równieŜ wstał. Rzucił podniesionym, kamieniem tak daleko, jak tylko mógł i trafił jednego z Ŝołnierzy prosto między oczy. Amerykanin nie wierzył swoim oczom. Niemiec upadł, a zza barykady dał się słyszeć bojowy ryk tłumu. Z balkonów posypały się na patrol doniczki i inne przedmioty, a wraz z nimi przekleństwa kobiet. Pozostali czterej Ŝołnierze odciągnęli kamrata za róg, a Francuzi stanęli na baczność i zaczęli śpiewać „Marsyliankę”, zakazaną od czterech lat. Kiedy ktoś z odwaŜnych wyjrzał za róg, przekonał się, Ŝe Niemcy uciekli, pozostawiając martwego kolegę z krwią cieknącą z uszu. Fifis, komuniści i kobiety
189 zgromadzone na barykadzie zaczęli wiwatować na cześć Białego Psa. Nagle gdzieś z cienia wychynął Hugo, gangster, i podszedł do „bohatera”: - UwaŜaj Chien Blanc. Jesteś bardzo blisko... - Czego? - spytał Biały Pies, niewzruszenie spoglądając na uśmieszek męŜczyzny. - Opowiedzenia się po czyjejś stronie. Hugo odszedł, poklepawszy Białego Psa po ramieniu. Co za cholerny fart, pomyślał Amerykanin. Nie dość, Ŝe zabiłem jednym kamieniem tego szkopa, to jeszcze Hugo to widział. Jestem teraz jak Errol Flynn. Jakaś kobieta zawiązała na jego ręku opaskę w kolorach francuskiej flagi. Inni na barykadzie teŜ mieli podobne. Biały Pies nie znał imienia Ŝadnego z paryŜan, którzy obsadzili barykadę i na szczęście nikt nie pytał, kim jest. śaden z czarnorynkowych handlarzy nie kręcił się po ulicach, a jego własne zbiry nie pojawiały się przed zmrokiem. Biały Pies stał teraz w promieniach słońca i podrzucał w ręku kamień, na wypadek, gdyby kolejny patrol Niemców zamierzał wyjść zza rogu. Przez chwilę bawił się myślą, Ŝe mógłby porzucić swój stary gang, te drobne interesiki na handlu Ŝywnością, pończochami, papierosami i walutą na rzecz współpracy z gangiem Hugo i Woltera. Wielki interes z paliwem wymagał doświadczonych profesjonalistów, którzy wiedzieli, skąd wieje wiatr i jak się względem niego ustawić. Obiad zjadł przy jednym z kawiarnianych stolików, ustawionych za barykadą. Wokół niego kręciło się sporo młodych ludzi bez marynarek, część miała rewolwery, paru
190 wojskowe hełmy na głowach. Na balkonach budynków, jak w operowych loŜach, tkwili ciekawscy gapie, czekając na rozwój wydarzeń. Biały Pies czuł się jak aktor w wielkim przedstawieniu - podniecenie wywołane ryzykiem zmieszane z poczuciem bezpiecznej anonimowości w tłumie i pełną podziwu uwagą publiczności. Uznał, Ŝe niektórzy z młodych ludzi na barykadzie mogą naleŜeć do gangu Hugo, więc postanowił utrzymywać pozory patriotyzmu. Z jednego z otwartych okien dobiegł dzwonek telefonu. Po chwili ktoś krzyknął: - W Neuilly doszło do walk! - Czołgi Boche są na placu de la Concorde! - Atakują ratusz w Piątej Dzielnicy! Wczesnym popołudniem telefony zamilkły, a na ulicach zaczęły się szerzyć plotki: Amerykanie byli o osiem kilometrów na południowy zachód od przedmieść ParyŜa; niemiecka dywizja pancerna miała spacyfikować miasto; Boche zaminowali wszystkie pomniki i mosty w mieście; La Resistance zdołała rozbroić ładunki; buntownikom zabrakło amunicji. Nikt nie był pewny tego, co się działo w innych częściach ParyŜa, poza własną ulicą i wzniesioną na niej barykadą. Radio Wolnych Francuzów nadawało tylko wtedy, kiedy miało zasilanie. Zresztą i tak audycja ograniczała się do szumnych proklamacji, odtwarzania „Marsylianki” i przestróg, aby ludzie unikali pewnych rejonów miasta. Głównie naleŜało omijać Palaise du Luxembourg i Plac Saint-Michel, skąd Boche mieli czyste pole ostrzału z umocnionych pozycji w tamtym rejonie. Niemcy wzmocnili swoje siły w Palais Bourbon, Ecole Militaire, w Pałacu Inwalidów, Hotel Majestic i Meurice. Jedno było pewne: niemieckim garnizonem dowodził generał Dietrich von Choltitz, zwany Rzeźnikiem Stalingradu.
191 Dwa lata wcześniej obrócił to radzieckie miasto w perzynę. Istniało realne prawdopodobieństwo, Ŝe podobne okrucieństwo okaŜe wobec ParyŜa. Chłopak z kokardą w kolorach Francji wdał się w bójkę z innym, noszącym czerwoną chustkę na szyi. Choć szybko ich rozdzielono, to krzyczeli na siebie zawzięcie. Biały Pies obserwował ich ze znudzeniem. - To wszystko wasza wina! - krzyczał ten pierwszy. Dlaczego, dupki, nie potrafiliście dotrzymać porozumienia? - To nie było nasze porozumienie! - odpowiadał mu ten z czerwoną chustką. - To było zawieszenie broni de Gaullea! - Co ty tam wiesz! Wszystko było dobrze, ale nie potrafiliście wytrzymać. Przez was giną ludzie, bo głupi komuniści nie potrafili usiedzieć trzy dni na dupie! Teraz Boche spalą ParyŜ tak jak Warszawę! - Nic takiego się nie stanie, Amerykanie są zbyt blisko. - Komunista wskazał na Białego Psa. - A ty jak myślisz? Biały Pies spojrzał na niego podejrzliwie: - Czemu mnie pytasz? Masz coś do mnie? - Nie, nawet nie wiem, kim jesteś. Kogo to obchodzi? Na barykadzie zapadła cisza. Biały Pies wiedział jednak, Ŝe chłopaki Woltera mogą się kręcić w pobliŜu. - Nie wiem, gdzie są Amerykanie, ale byłoby dobrze, gdyby dotarli do miasta jak najszybciej. Wy, Czerwoni, po winniście byli poczekać, bo teraz Choltitz ma wolną rękę i moŜe nas wykończyć. A jeśli nie on, to Hitler się zniecierpliwi i wyśle Luftwaffe. Kto wie, czy mosty rzeczywiście nie są zaminowane? Albo wieŜa Eiffla? Wszystko moŜe się zdarzyć. Albo i nie. Ale jedno wiem na pewno.
192 Obydwaj przeciwnicy patrzyli na niego zdziwieni. - Tego, Ŝe jestem głodny i jeszcze tego, Ŝe stawiam wszystkim kolację. Skłoniwszy ich do pogodzenia się, zabrał chłopaków ze sobą. Ludzie na barykadzie gratulowali mu i klepali po ramionach. Kilka przecznic dalej znajdował się jeden z jego magazynów. Otworzył go i kazał chłopakom napełnić stojące w nim wózki mięsem, chlebem i serami. Potem przyszła kolej na papierosy, wino, likier i cydr. OpróŜnił pół magazynu i sam teŜ zaprzągł się do wózka. Przywiózł ludziom mydło, puszki masła, pończochy dla kobiet, czekoladę dla dzieci. Tryumfował, kiedy stojący za nim chłopcy wybałuszali oczy na widok zgromadzonego bogactwa. - Ty jesteś Chien Blanc - powiedział komunista. - Najlepszy przyjaciel człowieka - dokończył Biały Pies, zamykając drzwi magazynu. Kiedy wrócili na barykadę, Biały Pies czuł się jak Święty Mikołaj w środku lata. Jego imię krąŜyło pomiędzy paryŜanami wraz z rajstopami i było na ich ustach, zanim trafiły do nich mięso i ser. Usiadł przy stoliku, a ludzie dziękowali mu, ściskali dłonie, poklepywali po plecach. Dla nich był bohaterem, owianym tajemnicą człowiekiem, który porzucił noc, by pomóc w oswobodzeniu ParyŜa. Całkiem jak pieprzony Flynn, pomyślał. TuŜ przed ósmą wieczorem, gdy słońce kładło się nisko na dachach kamienic przy Avenue d'Orleans, dwóch motocyklistów zahamowało z piskiem opon przed barykadą i zawołało: - Leclerc właśnie wkroczył na Pont d'Austerlitz! Ludzie zamarli. Nie wiedzieli, czy krzyczeć z radości, czy nasłuchiwać odgłosów detonacji, bo jeśli von Choltitz
193 zamierzał zburzyć ParyŜ, to powinien się właśnie brać za wysadzanie mostów, póki czołgi de Gaullea były po prawej stronie rzeki. Hugo, który nagle pojawił się w drzwiach jednej z kamienic, uniósł butelkę wina i krzyknął: - Vive la France! Inne głosy dołączyły się do jego okrzyku. Ludzie padali sobie w ramiona, a Białego Psa ktoś podniósł do góry. Któraś z kobiet na górze zaczęła wołać, aby ludzie na dole się uciszyli, bowiem przywrócono zasilanie i radio FFI znów zaczęło nadawać. Podekscytowany głos wśród elektrycznych trzasków zawiadamiał, Ŝe Druga Pancerna Dywizja Francuska przekroczyła Sekwanę. Na ulicach i w domach nie pozostał juŜ Ŝaden sceptyk. Niemcy nie byli w stanie zniszczyć ParyŜa, a stolicę kraju oswobodzili Francuzi! Kobieta rozkręciła radio na cały regulator. Spiker nawoływał wszystkich księŜy, aby nakazali uderzyć w dzwony i w przeciągu kilku minut ich dźwięk poniósł się nad miastem, od potęŜnych dzwonnic Notre Dame i Sacre Coeur aŜ po brzęk rowerowych dzwonków. Kiedy zapadł zmrok, a radości nie było końca, Biały Pies wymknął się cichaczem, odrobinę wstawiony własnym koniakiem. Niemiecka artyleria zagrzmiała na północy, jej pociski mierzyły w pancerne kolumny armii francuskiej w 15. Dzielnicy. Jutro, pomyślał, kiedy zakończą się walki, ParyŜ znajdzie się w rękach Amerykanów. A wtedy wszelkie dobra spłyną na niego szerokim strumieniem. Biały Pies przerzucił marynarkę przez ramię i ruszył w kierunku Montparnasse.
194 TuŜ obok jednego ze swoich mieszkań minął dziewczynę z lampą naftową w ręku. Była sama, ładnie ubrana i umalowana. W pełgającym Ŝółtym świetle lampy wyglądała fantastycznie. Pocałował ją w policzek i klepnął po tyłku. Potem poczęstował papierosem i powiedział po angielsku: - Byłem dziś na barykadach.
D+80 25 sierpnia
D
zień dobry panom, proszę usiąść. Major Clay zdjął hełm i odczekał, aŜ trzystu kierowców i mechaników zgromadzonych w duŜym namiocie zajmie miejsca. Ze swojego miejsca, gdzieś na środku sali, Joe Amos widział, jak włosy majora lśnią od pomady. McGee zaciągnął się ostatni raz i zdusił niedopałka pod butem. - Czego znowu od nas chcą? - mruknął. śołnierze usiedli na ławach i blatach stołów. Clay obserwował ich ze zdegustowanym wyrazem twarzy, kiedy, jego zdaniem, guzdrali się z wykonaniem polecenia. Joe Amos uśmiechnął się, widząc, jak kierowcy pokazują swoją niechęć do nawet takich prostych rozkazów, jak „usiąść”. Nic dziwnego, Ŝe mieli wszystkiego dosyć, skoro jeździli po dwadzieścia godzin dziennie, przez trzy, czasem cztery dni z rzędu. Mogli liczyć tylko na siebie oraz zmiennika, który siedział obok w kabinie, czasem na ludzi z sąsiednich cięŜarówek. NiezaleŜnie od pory dnia i nocy wozili zapasy na linię frontu, a więźniów na tyły. Pomagali przenosić zwłoki i rannych. Major Clay był ich dowódcą, ale od chwili, kiedy włączyli silniki, odpowiedzialność za ładunek spadała na ich barki.
196 Clay wdrapał się na blat stołu i ponownie wsadził hełm na głowę. - Powiedziałem, siadać! W namiocie zapadła cisza - Panowie, mam dobre wiadomości. Dziś rano wyzwoliliśmy ParyŜ. śołnierze rozejrzeli się po sobie, nie wiedząc, czy powinni się cieszyć, czy zgodnie z rozkazem siedzieć cicho. Kierowcy szeptali pomiędzy sobą, kiwali głowami i uśmiechali się. - Dotarły do mnie interesujące informacje - kontynuował major. - Generał von Choltitz, dowódca obrony ParyŜa, został znaleziony w Hotel Meurice i nie zamierzał z niego wyjść. Francuscy Ŝołnierze, którzy dostali się do środka, zastali go leŜącego na łóŜku. Zapytany, dlaczego się nie podda, odpowiedział, Ŝe nie moŜe tego zrobić bez walki, aby Führer nie uznał go za tchórza. Francuzi wrzucili do środka budynku trzy granaty dymne, a zadowoleni Niemcy się poddali.9 Chłopcy, musicie pokochać tę wojnę. Tym razem kierowcy i mechanicy roześmieli się na głos wraz z oficerem. Trzeba było mu przyznać, Ŝe miał typowy dla południowców talent do opowiadania historyjek, tak jakby siedział właśnie na werandzie swojego domu. - NiewaŜne - uspokoił tłum major. - To oznacza, Ŝe wszystko się spierdoliło jeszcze bardziej. Przed nami zupełnie nowe morze szamba. Oto, jak się przedstawia sytuacja. Wojna wymknęła się spod kontroli, powiedział major, przynajmniej stanęła okoniem wobec planów generalicji. Siły Sprzymierzonych miały przekroczyć linię Sekwany i dotrzeć do granicy niemieckiej dopiero w maju 1945 roku. Tymczasem, juŜ za kilka dni wykonają ten plan, kilka miesięcy przed terminem. ParyŜ miał być oswobodzony dopiero
197 w połowie września, a nie sierpniowego ranka. Niespodziewany i ogromny tryumf w okolicach Argentan-Falaise przekonał niemieckie dowództwo, Ŝe naleŜy porzucić Francję i wracać do domu, gdzie mieli nadzieję zatrzymać nacierających na Linii Zygfryda. Ike polecił Pattonowi, Montyemu i Bradleyowi ścigać Niemców i zniszczyć ich armie, zanim zdąŜą wycofać się za umocnienia. - Nie spodziewaliśmy się, Ŝe szkopy podwiną ogon i uciekną z podkulonymi ogonami, jak to dzisiaj zrobili. Zamiast zaopatrywania przez kilka miesięcy dwunastu dywizji zbliŜających się do Sekwany, musimy wspomagać szesnaście, które przekraczają rzekę właśnie w tej chwili. Za tydzień będą się znajdowały ponad trzysta kilometrów dalej na wschód. Jak sobie doskonale zdajecie sprawę, kaŜdy kilometr, o który cofają się Niemcy, dla nas oznacza dwa do przejechania. Nasze linie zaopatrzenia staną się cholernie długie i cienkie. Ludzie mruknęli, zgadzając się z nim, a ktoś powiedział: - Amen. Major Clay miał w zanadrzu więcej złych wiadomości. Trzecia Armia generała Pattona miała być siłą wspomagającą Montgomery'ego, który prowadziłby atak na północy. W obliczu jej sukcesów Patton przekonał Ikea, Ŝeby rozbudować ją do dwukrotnie większych rozmiarów. To oznaczało, Ŝe będzie potrzebowała dwukrotnie większych uzupełnień. Major Clay wskazał ręką na wschód. - Wszyscy doskonale wiemy, Ŝe George nie zwolni. KaŜdego dnia oddala się coraz bardziej i jasnym jest, Ŝe wszelkie załoŜenia diabli wzięli.
198 Na froncie działało dwadzieścia dywizji, z których kaŜda potrzebowała pięćset ton zaopatrzenia dziennie. Kolejnych dziesięć czekało w Anglii i Stanach. Major Clay powiódł wzrokiem po kierowcach i pokręcił głową. - Gdyby to było wszystko, sytuacja byłaby trudna. Niestety, dzisiejszego ranka przybyło nam jeszcze jedno zadanie, którym jest zaopatrywanie... - Większość kierowców odpowiedziała chórem wraz z majorem: - ParyŜa! Wbrew obawom, większość z nich uśmiechała się szeroko. Któryś krzyknął: - Tak jest! Clay uciszył ich gestem dłoni. - Panowie, panowie! Sam bardzo chciałbym zobaczyć miasto, ale niestety oznacza to, Ŝe dziennie musimy do starczyć do niego cztery tysiące ton ładunku, co oznacza dla nas dodatkową pracę. Major pozwolił im odreagować. Ludzie mówili na głos, pogwizdywali, uśmiechali się. Joe Amos rozejrzał się. Wszyscy kierowcy starali się określić trasy, mechanicy rozmawiali na temat utrzymania pojazdów w odpowiednim stanie. śaden z ludzi zgromadzonych w namiocie nie wiedział wiele więcej niŜ to, co miał zrobić. Od pierwszych dni po lądowaniu na plaŜy OMAHA Joe Amos starał się poskładać z kawałków całościowy obraz wojny. W swojej głowie miał drogową mapę Francji i starał się uzupełniać ją o postępy oddziałów. Nie zdawał sobie jednak sprawy, Ŝe teatr działań był tak wielki. Jeszcze niedawno wszyscy ekscytowali się przełamaniem frontu w Normandii, dziś pukali do bram Niemiec. Wreszcie zobaczy ParyŜ. Pomyślał o markizie i Genevieve. Bardzo pragnął świętować wyzwolenie razem z nimi. Skąd miał jednak wziąć
199 czas, choćby jedno wolne popołudnie? Do tej pory nie było z tym problemu, wystarczyła paczka papierosów dla Garnera, ale w obecnej sytuacji sprawy mogły przybrać bardziej nieprzychylny obrót. A moŜe... moŜe udałoby się ją zabrać do ParyŜa? Serce Joego Amosa podskoczyło na samą myśl o takiej eskapadzie. Ilość kursów do stolicy Francji będzie tak ogromna, Ŝe z pewnością znajdzie się okazja, aby pojechać tam wspólnie. - Panowie, panowie! - krzyknął major Clay. - Jeszcze nie skończyłem. Siadajcie. Kierowcy i mechanicy z powrotem zajęli swoje miejsca. - Na wszelki wypadek powiem, gdybyście się nie domyślili, chłopcy, wy i wasze cięŜarówki odgrywacie bardzo waŜną rolę w tej operacji. Tory w północnej Francji zostały zbombardowane lub wysadzone przez francuski ruch oporu, dlatego nic nam po nich. Cherbourg nadal nie moŜe przyjmować statków oceanicznych, a pozostałe porty w Bretanii są albo zrujnowane, albo nadal pozostają w rękach Niemców. Jacyś inteligenci z Waszyngtonu uznali, Ŝe transport powietrzny to Ŝadne rozwiązanie, dlatego zamiast samolotów transportowych przysłano nam więcej bombowców. Jak dotąd, osiemdziesiąt procent zaopatrzenia przechodzi przez normandzkie plaŜe. Wszystko to oznacza, Ŝe będziemy mieli od cholery roboty. Nie wiedzieć czemu, Joe Amos roześmiał się na głos. Inni kierowcy, w tym McGee, spojrzeli na niego zdziwieni, więc umilkł natychmiast. Ktoś z tyłu namiotu dodał: - Pięknie.
200 Ktoś mruknął, Ŝe się zgadza, inny mu przytaknął, nagle kierowcy zaczęli klaskać w dłonie i gromkimi brawami skwitowali słowa majora Claya. Ten uniósł ręce, próbując ich uciszyć, ale brawa trwały jeszcze dobre kilka minut. Ludzie wstali z ławek i blatów, klepali się po plecach, nastrój udzielił się nawet ponuremu jak zwykle McGee. - Praca, jaka nas czeka - powiedział tonem podobnym do tego, jakim kaznodzieja wygłasza kazanie - wydaje się być niemoŜliwa do wykonania, czyŜ nie? Kierowcy roześmieli się. - W czasach Wojny Secesyjnej generał Forrest po wiedział, Ŝe wygrywają najlepsi i najszybsi. Od tamtych czasów sytuacja nie uległa zmianie. A teraz, posłuchajcie uwaŜnie, opowiem wam, jak dokonać niemoŜliwego. „Red Ball Express” rozpoczął się od okrzyku: - Odpalać silniki! Joe Amos przekręcił kluczyk w stacyjce i wcisnął pedał gazu. Silniki „Jimmych” na plaŜy OMAHA, w St. Lo i obozie kierowców ryknęły. Tuzin zielonych kolumn płynął jak rzeka. Joe Amos uśmiechnął się do McGee i jadąc zderzak w zderzak z pozostałymi samochodami w kolumnie, ruszył do przodu. Dwadzieścia minut później na pakę samochodu załadowano pierwsze towary. Sześćdziesiąt samochodów miało przewieźć ubrania, sześćdziesiąt pięć racje Ŝywnościowe. Podczas gdy cięŜarówki były ładowane, a ludzie z COM Z zmieniali ustawienia tonaŜu samochodów, kierowcy malowali czerwoną kropkę na przednim zderzaku. Dzięki niej Ŝandarmeria będzie wiedziała, kto naleŜy do „Red Ball Express”, a kto nie.
201 Joe Amos kupił jeszcze pięć kartonów papierosów od Szybkiego Clappa. Przez jego ręce przepływało tyle towarów, Ŝe przestał udawać, iŜ ewidencjonuje ich ruch. Teraz zajmował się tylko kierowaniem ruchu i wyznaczaniem miejsc składowania. Podczas gdy na samochody ich kompanii ładowano towary, Joe Amos wskoczył na miejsce kierowcy. McGee siedział obok, podekscytowany. Miło było go widzieć radosnego, po raz pierwszy od kilku tygodni. Jego kiepski humor, który wziął się z niewyjaśnionych przyczyn, doskwierał Joemu Amosowi. Jego domysły do niczego go nie doprowadziły. Najwidoczniej McGee był jednym z tych chłopaków, którzy nie lubili słuŜby w wojsku. - SierŜancie - powiedział McGee. - Mogę poprowadzić? - Spokojnie, dam sobie radę. - Będę mógł później? - Jasne. - Major Clay powiedział, Ŝe ta sprawa z „Red Ball” przejdzie do historii. Chciałbym poprowadzić samochód jako pierwszy, jeśli mogę... Joe Amos ustąpił mu miejsca. Niech chłopak ma swoje pięć minut. Armia inaczej go nie nagrodzi. McGee wyprowadził „Jimmyego” z plaŜy. Jechali w środku konwoju, a kiedy wydostali się na szosę, samochody rozciągnęły się w linię i nabrały prędkości. Joe Amos nie był w stanie dostrzec ani jeepa porucznika Garnera, ani ostatniej cięŜarówki w konwoju. Kolumna skierowała się na południe, w kierunku St. Lo, gdzie zaczynała się trasa „Red Ball”. Droga z OMAHA przechodziła przez Couvains. Joe Amos wystawił rękę przez okno i czekał.
202 Kolumna czyniła ogromny hałas. Joe Amos myślał o Genevieve, mówiąc do niej w myślach: wyjdź, zobacz nas. Mijali jej dom o kilkaset metrów, to było wspaniałe. I nagle, jak we śnie, zobaczył ją obok drogi! Stała tam, wyglądając go i choć kierowcy innych cięŜarówek trąbili na nią, nie zwracała na nich uwagi. Wychylił się przez okno i rzucił w jej stronę pudło Lucky Strike'ów. Karton wylądował u jej stóp, a Genevieve zauwaŜyła go i posłała pocałunek. Zabrała papierosy z ziemi i czekała, aŜ jego samochód zniknie z pola widzenia. - ParyŜ - powiedział do siebie Joe Amos. - Zabiorę ją do ParyŜa. McGee siedział cicho, nie wtrącając się w nie swoje sprawy. Kiedy mijali St. Lo, kolumna zwolniła. Miasto nadal było zrujnowane i cięŜarówki musiały kluczyć pomiędzy stosami gruzu. Saperzy oczyścili jedynie wąską ścieŜkę, a Joe spoglądał na resztki budynków, które uległy eksplozjom amerykańskich bomb. McGee pokręcił głową, oglądając te zniszczenia, choć widział je nie pierwszy raz. Joe Amos takŜe inaczej spoglądał na ruiny. Czuł się waŜniejszy, brał udział w wielkiej operacji, która miała pomóc temu zniszczonemu wojną krajowi stanąć na nogi. Wyjechawszy z miasta, samochody ruszyły szybszym tempem, kierując się ku Tessy-sur-Vire, a potem do Mortain. Droga była szeroka i twarda. Wreszcie trafili na jedną z tras zbudowanych w czasach Napoleona z tłuczonego granitu. Trzy lata bombardowań i miesiąc zaciekłych walk nie zdołały ich nawet zadrasnąć. Zielona normandzka wieś lśniła soczystszymi niŜ zwykle kolorami. Joe Amos nie podróŜował jeszcze tak szybko w tak duŜym konwoju. Zwykle droga była zakorkowana w
203 obydwie strony, a na skrzyŜowaniach tworzyły się zatory. Ale nazwa „Red Ball Express” oznaczała przecieŜ szybkość.10 Co kilka kilometrów obok drogi stał zaparkowany jeep Ŝandarmerii. MP obserwowali kolumnę, ich zadaniem było upewnienie się, Ŝe nic nie spowolni cięŜarówek. Strzegli drogi przed samochodami cywilnymi, wędrującymi stadami bydła, wozami, czołgami czy wolnymi pojazdami wojskowymi. KaŜdy samochód, który nie byłby w stanie dotrzymać tempa konwoju, był zmuszany do usunięcia się z drogi. Na rozdroŜach i skrzyŜowaniach ustawiono znaki z białą strzałką i duŜą czerwoną kropką, które wskazywały kierunek jazdy. McGee nie zdjął nogi z gazu nawet wtedy, kiedy minęli Mayenne. Tą jednokierunkową drogą szybkiego ruchu mknęły kilometry kabli, lasy słupów telegraficznych, stosy racji Ŝywnościowych, amunicja, benzyna, buty, lekarstwa, Ŝołnierze, wszystko to, co napędzało machinę wojenną. McGee nie zamienił miejsc z Joe Amosem nawet wtedy, kiedy zatrzymali się na postój w Marmers, sto dziewięćdziesiąt dwa kilometry na południowy wschód od St. Lo. Z kabin wysypali się kierowcy, jedni chcieli się wysikać, inni napić kawy. Szybko rozdano im racje Ŝywnościowe, ale musieli je zjeść w kabinach, bowiem zaraz trzeba było ruszać w dalszą drogę. Chwilę później na miejsce postojowe dotarła następna kolumna. Trasa „Red Ball Express” prowadziła jeszcze dziewięćdziesiąt sześć kilometrów na południe przez Nogent-leRotrou, potem do Chartres. Joe Amos jeszcze nigdy wcześniej nie był w tym mieście. JuŜ z daleka widać było wieŜe gotyckiego kościoła. Przypominały ramiona wyciągnięte na powitanie konwoju.
204 Miasto było zatłoczone. Panował tam ruch na skalę podobną do plaŜy OMAHA. Samochody były rozładowywane w ekspresowym tempie. Stosy towarów rosły w mgnieniu oka, tylko po to, aby później zostać posegregowane. „Jimmy” jeŜdŜące w „Red Ball Express” miały zostać przeładowane i ruszyć dalej w moŜliwie jak najkrótszym czasie. Znak przy drodze mówił, Ŝe odległość do ParyŜa wynosi dziewięćdziesiąt sześć, a do Berlina - tysiąc pięćdziesiąt sześć kilometrów. W drodze powrotnej do St. Lo prowadził Joe Amos. Trasa wiodła przez Alencon, gdzie znajdowało się oznaczenie połowy drogi i miejsce biwakowe. Tym razem porucznik Garner nie zatrzymał się na kawę i cała kompania pomknęła w stronę St. Lo i plaŜy OMAHA. Cały prawie pięćsetkilometrowy kurs zajął im dziewięć godzin. Kiedy Joe Amos wysiadł z kabiny, słońce kryło się juŜ za ruinami bunkrów. Usiadł na piasku i oparł się o rozgrzaną felgę. Zapalił papierosa i rzucił paczkę w McGee. Obaj byli zbyt zmęczeni, aby cokolwiek powiedzieć. Joe nie sprzedał ani jednej paczki papierosów, nie było na to czasu. Garner szedł na sztywnych nogach wzdłuŜ cięŜarówek. Chłodnice niektórych „Jimmych” zagotowały się, a kierowcy dokonywali drobnych napraw. Garner szedł przez wszystkie cztery plutony. Przystanął przy Joe Amosie, zapalił papierosa i poszedł dalej. Joe przymknął oczy, starając się nie słyszeć bezustannego szumu pojazdów. Pół godziny później Garner wrócił z rozkazami. Stanął obok nich, poŜyczył zapalniczkę i zaciągnął się mocno. Rozejrzał się i dał znak, aby wstali. - Włączać silniki! - krzyknął.
D+81 26 sierpnia
B
en się upił. Zrobił to po cichu, nie śpiesząc się, w ciągu całego popołudnia. Mieszkańcy Donnemarie pilnowali cały czas, aby w zasięgu jego ręki znajdowała się pełna butelka. Około południa w radio podali, Ŝe de Gaulle wkroczył do ParyŜa. Szedł od Łuku Triumfalnego do Notre Dame, a po drodze witały go miliony Francuzów. Za pośrednictwem radia był takŜe obecny w odległym o czterdzieści kilometrów od stolicy Francji Donnemarie. Ludzie wiwatowali i cieszyli się z odzyskanej wolności. Ben usiadł przy stoliku na zewnątrz kawiarenki. Sam nie pojawił się więcej, a Ben porzucił jeepa. Ponownie szedł u boku „Tough Ombres” lub jechał z nimi na cięŜarówkach. Nie upłynęła minuta, a ktoś postawił przed nim butelkę szampana. Chwilę później pojawił się kieliszek, a jakaś dziewczyna ucałowała go w policzek. Ben upił trochę alkoholu. Ludzie kłębili się na ulicach. Ben nie widział w tym Ŝadnego sensu oprócz tego, Ŝe chcieli się nacieszyć wolnością, krzycząc i wałęsając się po mieście. Nawet starsi ludzie, poruszający się o laskach, gdzieś śpieszyli. Ben mógł
206 pozwolić sobie na siedzenie bez ruchu, cieszenie się róŜowymi bąbelkami szampana, delikatnym smakiem koniaku lub czerwonym winem. Ulicami Donnemarie przeszła zaimprowizowana parada. Ludzie spoglądali z ciekawością na róg ulicy, zza którego dochodziło echo wrzasków i drwiących pokrzykiwań. Chwilę później wyłoniły się stamtąd trzy kobiety w nocnych koszulach, które popychano i obrzucano obelgami. Ktoś je musiał niedawno ogolić na łyso, a czynił to naprędce, bowiem tu i ówdzie z ich gołych czaszek sterczały kępki włosów. Mieszkańcy miasteczka obrzucali je wyzwiskami i wszystkim, co mieli pod ręką, a niektórzy spryskiwali szampanem. Kobiety pchane były przez starsze matrony, które szturchały je szpikulcami lasek. Ich nieszczęście i upodlenie było źródłem powszechnej wesołości. W trakcie całego popołudnia, siedząc samotnie, Ben opróŜnił cztery butelki. Pod wieczór zbliŜył się do niego ksiądz w sutannie, kapeluszu i koloratce. - Mogę usiąść? - spytał. - Jasne - odparł Ben, a ksiądz usiadł na krzesełku obok. - Merci. - Przykro mi, ale nie mam dla pana kieliszka, ojcze. Ksiądz wzruszył ramionami, wziął butelkę do ręki, przytknął szyjkę do ust i upił solidny łyk. Odstawił ją z metalicznym brzękiem, a Ben pomyślał, Ŝe nawet duchowny zaŜywał wolności. - Jest pan rabinem? - Tak. - Siedzi pan tutaj ód kilku godzin. Czemu nie dołączy pan do zabawy? - Niech się ojciec nie martwi. Dobrze mi. Merci.
207 Ksiądz uniósł dłoń i krzyknął coś do przebiegającego obok chłopca. Ten zatrzymał się, kiwnął głową i znikł w pobliskich drzwiach. Kiedy wrócił, niósł butelkę Camus VSOP i dwa kieliszki. Duchowny poklepał go po głowie i odesłał. - Toast? - spytał, nalewając do kieliszków. Te wydawały się być kruchsze od tego, który parę godzin temu poda no Benowi. - La liberation! Stuknęli się kieliszkami. Ben musiał się skupić, Ŝeby trafić w ten, który ksiądz trzymał w dłoni. Wypili, a na placu zaczęły rozbrzmiewać pierwsze dźwięki muzyki. Akordeon, bębenek i trąbka musiały wystarczyć za orkiestrę, przygrywającą do potańcówki. - Rabbi? - Tak, ojcze? - MoŜemy porozmawiać? Byli tutaj śydzi, ale Niemcy ich zabrali. - Wiem. - Nie mamy pojęcia, co się z nimi stało. Obawiamy się najgorszego, ale wciąŜ mamy nadzieję. Ben nic nie odpowiedział. Ksiądz nalał jeszcze dwie kolejki, które wypili w milczeniu. Odstawiwszy kieliszek, Francuz wyznał: - Próbowałem się modlić za nich, ale nie wiem, czy Bóg chciał mnie wysłuchać. Rozumie pan? - Tak. - Czy poszedłby pan ze mną do kościoła? Czy pomodli się pan ze mną? Ben osuszył kieliszek jednym haustem i wstał po raz pierwszy od wielu godzin. Alkohol dał o sobie znać po kilku krokach. Ksiądz wziął go pod ramię i przez tłum przeszli objęci, jak starzy przyjaciele. Szli obok siebie i rozmawiali. Ksiądz urodził się i wychował w tym mieście.
208 Przypomniał sobie i opowiedział Benowi dowcip o tym, jak do spowiedzi przychodzi męŜczyzna i mówi, Ŝe uprawiał seks z dwiema pięknymi siostrami naraz. Kiedy skończył, ksiądz, który nie rozpoznał jego głosu, spytał, czy naleŜy do parafii. MęŜczyzna odparł, Ŝe nie, poniewaŜ jest śydem. Ksiądz zapytał: „Czemu więc mi o tym mówisz?”, a męŜczyzna odpowiedział: „Chwalę się kaŜdemu”. Ben roześmiał się na głos, doceniając sposób, w jaki duchowny sparodiował Ŝydowski akcent i zachowanie. Potem przystanęli i Ben opróŜnił pęcherz pod murem, podczas gdy za jego plecami przebiegały dzieci. Kościół był spory i zajmował całą przestrzeń pomiędzy dwiema ulicami. Przed wejściem do świątyni znajdował się monument upamiętniający Ŝołnierzy, którzy zginęli w poprzedniej wojnie. Ben pogładził marmur, myśląc, Ŝe być moŜe walczył obok któregoś z nich. NadproŜe było osmalone, a wnętrze kościoła kiepsko oświetlone. śadne z okien nie przypominało witraŜy, jakich moŜna się było spodziewać w świątyni. Ksiądz odgadnął myśli Bena i powiedział: - WitraŜe znajdują się w bankowym sejfie. - Ruszyli w stronę ołtarza. - Są bardzo stare i cenne, ale niedługo będziemy mogli je wstawić w ramy. Wysoki krzyŜ górował nad kamiennymi schodkami, ołtarzem, świeczkami i gromnicami. Od reszty kościoła odgradzała go barierka z polerowanego mosiądzu. Ben pomyślał o greckim słowie entheos, które oznaczało kogoś znajdującego się pod wpływem boskiej woli lub inspiracji. Ten, którego dłonie wyrzeźbiły figurę Jezusa, kto ukrył witraŜe, musiał być entheos. Podobnie jak ksiądz. Duchowny ukląkł przed ołtarzem, ucałował stułę i zarzucił ją na swoje barki. Nie zmuszał Bena, aby poszedł w
209 jego ślady. śydzi nie klękali przed Bogiem, nie wymagał tego od nich. Ben chciał usiąść, alkohol sprawił, Ŝe miał problemy z utrzymaniem równowagi. Spojrzał na pierwszy rząd ławek, ale nie chciał oddalać się od ołtarza. Ben podszedł do księdza i ukląkł obok niego. Francuz poruszał wargami, odmawiając róŜaniec. Ben nie modlił się od czasów walk o wyspę Seves. Teraz, kiedy klęczał w starym kościele, wreszcie poczuł, Ŝe moŜe zwrócić się do Boga. Na swoich barkach nie czuł juŜ brzemienia pamięci o Thomasie, Samie czy Phineasie. Słowa same wydostały się z jego gardła. Choć kadisz powinno odmawiać się w otoczeniu dziesięciu innych starozakonnych, to Ben uznał, iŜ sześć milionów zabitych nie moŜe czekać. Zaczął więc głośno mówić po hebrajsku: - Yis gadał v'yis'kadash shmay rabbo, bblmo dee'vro chir'usay v'yamlich malchusay, bchayaychon, uv'yomay'chon uv'chayay d'chol bais Israel baagolo u'viz'man koriv v'imru Omein...11 Kiedy skończył, zorientował się, Ŝe mimowolnie zamknął oczy. Otworzył je i zobaczył, Ŝe ksiądz płacze w ciszy. - Amen - powiedział przez łzy. Ben wstał z klęczek, ale się zatoczył. Francuz pomógł mu ustać na nogach i odprowadził go do ławki. Wrócił przed ołtarz, ucałował stułę i zdjął ją. Wyszeptał jeszcze kilka słów, przeŜegnał się i podszedł do Bena. Razem, ramię w ramię, opuścili kościół. Na ulicy odgłosy zabawy wcale nie przycichły. Muzyka i klaskanie odbijały się echem od brukowanego dziedzińca. - To było coś wspaniałego. Magnifique. Prawda, rabbi? Co to była za modlitwa? - Kadisz, modlitwa za zmarłych.
210 - Ach - westchnął ksiądz i pokręcił głową. - Sądzisz, Ŝe oni nie Ŝyją? Ben mógłby mu powiedzieć prawdę. Ale co by się stało, gdyby ksiądz uwierzył i porzucił nadzieję, Ŝe któryś z jego Ŝydowskich sąsiadów powróci do miasta? Co by wtedy zrobił? Nie był Ŝołnierzem, nie mógł powstrzymać wojny. Modliłby się więcej, ale Bóg nie chciał go słuchać. Stary ksiądz się nie mylił. Ani On, ani nikt inny, nie dbał o los śydów. Bóg dokonał wyboru, a Kadisz Bena nic nie znaczył. Skoro Bóg nie słucha, nie warto się modlić. Skoro jest tak daleko, nie ma sensu krzyczeć. MoŜna robić, co się chce, bowiem On nie dba o ludzkie uczynki. Człowiek jest wtedy wolny, bowiem On niczego od niego nie chce. Ben wysunął się z objęć księdza. - Będę juŜ szedł, ojcze. Nie zamierzam dziś opłakiwać nikogo więcej. Ruszył w kierunku placu, pozostawiając starego księdza samego. Postanowił, Ŝe upije się jeszcze bardziej, a potem zatańczy.
D+84 29 sierpnia
J
oe Amos wyprostował się nagle. Zewsząd dochodziły go dźwięki klaksonów, a w lusterkach pobłyskiwały światła samochodów. Gdzie ja jestem, myślał gorączkowo, rozglądając się dookoła. Nagle wszystko sobie przypomniał, wrzucił drugi bieg i zahamował. „Jimmy” zjechał na pobocze i zabuksował kołami o rów. Pozostałe samochody z kolumny mijały go, porykując klaksonami. Joe chwycił mocniej kierownicę, kiedy poczuł szarpnięcie. W końcu „Jimmy” zatrzymał się z piskiem. Joe Amos siedział, drŜąc i gorączkowo sprawdzając wzrokiem, czy nic nie stało się cięŜarówce, ładunkowi, jemu i McGee. - Kurwa! - krzyknął, waląc w kierownicę. McGee chrząknął i podciągnął się na siedzeniu. Joe Amos opanował się i uspokoił. - Dobra, dobra - powiedział, ponownie usadawiając się na fotelu kierowcy. Zasnął za kierownicą, ale na szczęście nic złego się nie stało. Było blisko, najadł się strachu, ale nic poza tym. Chłopaki za nim na pewno zauwaŜyli, Ŝe jego samochód dziwnie się zachowuje, dlatego zaczęli dawać sygnały światłami i trąbić. Joe Amos na szczęście
212 zahamował na czas, aby nie uderzyć w betonowy słup, który stał tuŜ przed nim, skąpany w świetle reflektorów. - Wszystko w porządku? - spytał McGee. - Tak - odparł, oddychając spokojnie. To byłaby głupia śmierć, gdyby zginęli w wypadku. Armia nie dawała medali za takie zejście z tego świata. - Gdzie jesteśmy? - Ostatnio mijaliśmy Marmers - powiedział Joe Amos. To oznaczało, Ŝe zapewne stanęli gdzieś w okolicach Chartres. Włączył silnik i ruszył wzdłuŜ pobocza, aŜ w końcu ktoś zlitował się i pozwolił mu wjechać na szosę. Wrzucił czwarty bieg i zbliŜył się do tylnych świateł samochodu, który jechał przed nim. Nie on pierwszy zasnął za kierownicą. McGee zerknął na zegarek. - Trzecia dziesięć, chcesz się zmienić? - Nie teraz. Jak dojedziemy do stacji przeładunkowej. Nic się nie martw. Adrenalina sprawiła, Ŝe siedział wyprostowany za kierownicą. Pociągnął łyk wody z manierki, ale kiedy ją zakręcał, ponownie zaczął ogarniać go sen. Obsunął szybę, aby zimne powietrze go orzeźwiło. Letnie upały były juŜ wspomnieniem i nocne chłody zaskoczyły większość kierowców, którzy pochodzili z amerykańskiego Południa. McGee zwinął się w kłębek na fotelu. - Ciekawe, czy zasnę z pełnymi gaciami? - Zamknij się - odparł Joe Amos, klepiąc go po ramieniu. Chciał, aby McGee mu towarzyszył, ale chłopak mówił z częstotliwością jednego zdania na pół godziny, co nie uchroniłoby go przed powtórnym zaśnięciem.
213 Joe Amos postanowił, Ŝe oprze się kolejnym falom senności. - Tout de suite - powiedział do samego siebie. Po wielu godzinach bezustannej pracy za kółkiem, to zdanie stało się nieoficjalnym mottem „Red Ball Express”. Znaczyło mniej więcej „natychmiast”. Joe Amos nie musiał się wstydzić tego, Ŝe zasnął za kierownicą. Wszyscy kierowcy chodzili nieprzytomni. Od jakiegoś czasu robili okrąŜenie za okrąŜeniem, zaczynając je od plaŜy OMAHA lub St. Lo i jadąc później do Chartres, a czasem osiemdziesiąt kilometrów dalej, poza ASP. Raz na osiem godzin mieli sześćdziesiąt minut przerwy na zmianę kół, wypicie kubka kawy i zjedzenie racji Ŝywnościowych. Potem ruszali dalej. Ludzie stawali się coraz bardziej draŜliwi, a konwoje porwane i poszarpane. Niektórzy kierowcy nie zdejmowali nogi z gazu, inni łączyli się w niewielkie grupy i jak najszybciej starali się dostarczyć towary na miejsce przeznaczenia. Długo nie trzeba było czekać na to, Ŝeby w operację wkradło się zamieszanie. Kierowcy jechali po prostu przed siebie, Ŝandarmeria usiłowała sterować ruchem, a cywile nie mieli odwagi wychynąć na drogę. Kierowcy „Red Ball Express” ignorowali wszystko, co mogło ich zatrzymać lub spowolnić: ograniczenia prędkości, naprawy i konserwację cięŜarówek, wolniejsze pojazdy, sen. Liczba samochodów, które brały udział w operacji, coraz bardziej się zwiększała. 25 sierpnia na trasę wyruszyło ich trzy tysiące, po czterech dniach - dwa razy więcej. Tylko jedna czwarta z kierowców to byli biali. KaŜdy pojazd ETO, który nadawał się do woŜenia towarów, został przeznaczony do tego zadania. Motocykliści, pojazdy przeciwlotnicze, artyleria samobieŜna, nawet świeŜo
214 przybyła piechota, wszyscy musieli oddać swoje pojazdy. Na początku, wczesnym rankiem, na plaŜy porucznik Garner powiedział im, Ŝe w ciągu doby „Red Ball Express” przewiózł 4500 ton towarów, które miały wspomóc oddziały walczące z Niemcami. Wczoraj było tego dwanaście tysięcy ton, a docelowo miało być piętnaście tysięcy. Potem z jego ust padło prawdziwe motto „Red Ball Express”: „Włączać silniki!”. Joe Amos skupił wzrok na czerwonych światłach „Jimmy’ego” przed nim. Przez kolejne trzy godziny drogi do Chartres walczył z opadającymi powiekami, z których kaŜda zdawała się mieć wagę pięciu ton. Kiedy dojechali do składu, Joe Amos wypełzł z kabiny i zmęczonymi oczami spoglądał na słońce. Spał na stojąco. McGee przyniósł im ciepłej kawy. Otrzeźwiał na tyle, aby usłyszeć rozkaz kapitana, aby kierowcy zebrali się w jednym miejscu. Stali jeden obok drugiego, rozprostowując plecy. - Zostawicie te cięŜarówki, my odprowadzimy je do bazy. - Wskazał na rząd pustych „Jimmych” po drugiej stronie placu. - Weźmiecie tamte, mają pełne baki i niesfatygowane koła. Ruszajcie. - Kiedy nikt nie zareagował na rozkaz, dodał podniesionym głosem: - Ruszać się, chłopcy, ruszać! Joe Amos jęknął, razem z dwustu innymi kierowcami. Właśnie odebrano im godzinę odpoczynku, na którą tak bardzo liczyli. Ledwo wystarczyło im czasu na wypicie kubka kawy i zjedzenie czegoś w locie. Kierowcy zabrali swoje karabiny i rzeczy osobiste, przenosząc je do nowych samochodów. Bez przydziałów, kaŜdy wspinał się na pierwszy samochód, który stał w pobliŜu. McGee podbiegł szybciej od innych, aby wybrać jak
215 najmniej sfatygowany pojazd. Kiedy Joe podszedł do cięŜarówki, McGee stał na zderzaku i grzebał pod maską. Zdemontował ogranicznik prędkości, co oznaczało, Ŝe na równej drodze mogli pędzić nawet sto kilometrów na godzinę. Na koniec załoŜył obudowę ogranicznika na miejsce, tak aby wyglądał na nienaruszony. Usunięcie ogranicznika prędkości było surowo zabronione, jednak kierowcy „Red Ball Express” czynili tak nagminnie. KaŜdy z kierowców miał odpowiedni zestaw kluczy przy sobie, więc wsiadającym towarzyszył tylko huk zamykanych klap. Samochody były w kiepskim stanie. Ich tłumiki najlepsze dni miały dawno za sobą, a cięŜarówki terkotały jak czołgi, dymiąc z rur wydechowych jak stado smoków. Mimo to jeździły, a więc nadawały się do słuŜby. Joe Amos przespał całą drogę do Alencon. Zjedli tam szybkie śniadanie i ruszyli dalej. Kiedy on kończył talerz jajecznicy, po drodze przemknął inny konwój, złoŜony z pięciuset samochodów, który kierował się ku St. Lo. Kiedy wrócili na drogę, zaczął myśleć o Genevieve. Nie widział dziewczyny od czasu, kiedy rzucił jej pod nogi karton papierosów, czyli przez dwa i pół tygodnia. To była jak do tej pory najdłuŜsza przerwa. Po raz kolejny chciał się kopnąć w tyłek za to, Ŝe tamtego popołudnia nie kochał się z nią w lesie. Teraz przynajmniej miałby co wspominać. Zamiast tego myślał bez ustanku o jej koszuli i piersiach. Był jak silnik, który działa na drugim biegu, ale nie moŜe rozwinąć większej prędkości, bo przeszkadza mu ogranicznik. W wyobraźni kochał się z nią na tysiące sposobów. Chciała tego, był pewien. Taka była cena bohaterstwa, trzeba było coś poświęcić. Słuszne decyzje nie zawsze są najłatwiejsze w podejmowaniu i realizowaniu. Wiedział, Ŝe zrobił dobrze, ale ona tego chciała!
216 Bardzo chciał się z nią jeszcze raz zobaczyć, nie miał jednak pojęcia, kiedy COM Z da im choć trochę wolnego. Przez ten cyrk z „Red Ball Express”, nie miał czasu sprzedawać papierosów. Kiedy nawet zdarzała się chwila wolnego: podczas posiłków, wizyty w latrynie czy przeładunku, albo on, albo jego klienci, pogrąŜeni byli we śnie. KaŜdego dnia wypalał po cztery paczki. Zwitek banknotów w kieszeni nie rozrastał się tak szybko, jak wtedy, kiedy ofiarował go markizowi. Przed kolejnym spotkaniem Joe Amos musiał wymyślić jakiś nowy sposób na szybkie wzbogacenie. Reszta dnia przebiegła tak samo, jak jego początek, choć Joe Amos lubił krótkie postoje na plaŜy OMAHA. Pozwalał wtedy oczom błądzić po falach i piasku. Trasa jawiła mu się jako ponury obraz złoŜony ze spalin ulatujących z rury wydechowej „Jimmyego” i ciągle tych samych krajobrazów za oknem. McGee siedział milczący jak zwykłe, a Joe w pewnym momencie zaczął sobie wyobraŜać, Ŝe sam prowadzi cięŜarówkę. Po dwudziestej pierwszej znów usiadł za kierownicą. Słońce dopiero co zaszło, a konwój jechał, oświetlając sobie drogę reflektorami. COM Z pozwoliło na ograniczenie strefy korzystania z osłon na lampy do szesnastu kilometrów w pobliŜu frontu. Konwój Joego Amosa składał się z ledwie dwunastu samochodów wiozących paliwo dla SP w Fontainebleau, miejscowości połoŜonej osiemdziesiąt kilometrów od Chartres. KaŜdy samochód wiózł kanistry z tysiącami litrów benzyny. Prowadził Morales, za nim jechał Joe Amos, a trzeci w kolejności był Baskerville. McGee kopcił Lucky Strike’a, a Joe Amos wystawił rękę przez okno. Etampes, miasteczko w połowie drogi do składu, przemknęło za oknem. Reflektory błyszczały na tle nocnego
217 krajobrazu, a szosa przed nimi pozostawała prosta. Kolumna opuściła trasę „Red Ball Express”, dlatego mieli wolną drogę. Morales wyznaczał tempo, ale jako Ŝe wszystkie samochody miały zdjęte ograniczniki, nikt nie miał kłopotu z nadąŜeniem za nim. Wjechali pod osłonę drzew i zobaczyli, Ŝe na drodze stoi ktoś z latarką. Dając nią sygnał, nakazał zatrzymać cięŜarówki. Morales zjechał na pobocze i stanął. Joe Amos zaparkował obok niego. - Co jest grane? - Joe spytał McGee, choć nie oczekiwał odpowiedzi. - Zostań tutaj. Wysiadł z kabiny i jako najstarszy szarŜą, podszedł do źródła światła. Baskerville i Morales szli obok niego. - Ej, cabron, zgaś tę lampę. Promień opuścił się na ziemię, ale przed oczyma Joego Amosa i tak latały błękitne mroczki. Ruszył przed siebie. Z ciemności dobiegł głos: - UwaŜaj, co mówisz, koleś. Joe Amos stanął, podobnie jak jego kierowcy. Nadal nie widział, kto zatrzymał ich konwój w środku nocy, na kompletnym pustkowiu. W blasku reflektorów zdołał w końcu dostrzec Ŝołnierzy. Sądząc z konturów kurtek i broni, była to piechota. Za nimi stał jeden „Jimmy”. - Chłopie, odsuń się z drogi, mamy waŜny kurs - powiedział do jednego z nich, który zrobił krok do przodu. - SierŜancie, mamy rozkaz zarekwirować wasze pojazdy wraz z ich ładunkiem - odparł tamten, opierając ręce na biodrach, jakby chciał podkreślić, Ŝe nie zamierza ustąpić. W odpowiedzi Joe Amos splótł ręce na piersi. Morales i Baskerville zrobili to samo. - Chyba się przesłyszałem - odparł.
218 MęŜczyzna podszedł do niego i w świetle lamp Joe zauwaŜył dystynkcje kapitana, więc dodał: - Sir. Stanęli prawie na baczność. Kapitan nadal trzymał jedną rękę na biodrze. - Generał Patton wydał mi rozkaz, abym zarekwirował samochody i ich ładunek, Ŝołnierzu. Zamierzam to zrobić, więc niech twoi chłopcy spokojnie wysiądą. Joe Amos nie potrafił uwierzyć, Ŝe właśnie został obrabowany przez Ŝołnierzy Trzeciej Armii. - Sir, nie moŜe pan zabrać benzyny po tym, jak ją dostarczymy do składu? Oficer pokręcił głową i powtórzył: - KaŜ im wysiadać, sierŜancie. Nie będę dłuŜej czekał. Joe Amos splunął na ziemię, a potem warknął: - Baskerville. Nie oglądając się za siebie, podszedł do oficera i spytał cicho: - Sir, co się dzieje? Kapitan zdjął rękę z kabury i powiedział: - Prawda jest taka, Ŝe zabrakło nam benzyny. Cała Trzecia Armia stoi w miejscu. - Jego Ŝołnierze ruszyli do cięŜarówek. - Tymczasem szkopy uciekają, a my nie jesteśmy w stanie ich gonić. Patton się wścieka. Jeśli zdołamy ich związać walką, zanim przekroczą rzekę Meuse, nie wycofają się za Linię Zygfryda. Problem w tym, Ŝe nie moŜemy walczyć bez paliwa. W tej chwili te fortyfikacje nadają się psu na budę, bo nie ma ich kto obsadzić. Jeśli to zrobią, to będziemy mieli na granicy powtórkę z D-Day. W takim przypadku, wojna potrwa jeszcze dłuŜej. Joe Amos odwrócił się, obserwując, jak jego kierowcy wysiadają z kabin, zabierając swoją broń. śołnierz z reflek-
219 torem oświetlał ich, aby pod osłoną ciemności nie doszło do bójek. śołnierze byli na tyle zdyscyplinowani, Ŝe nie reagowali na zaczepki kierowców. - Czyli Patton tak bardzo potrzebuje benzyny, Ŝe jest gotów ją ukraść? - Powiedzmy, Ŝe jest dość zdeterminowany, aby podebrać ją Pierwszej Armii. Reflektor zgasł, a kapitan ruszył w kierunku swojego samochodu. - MoŜe podwieziecie nas choć do Fontainebleau? - Nie jedziemy w tamtą stronę. ZdąŜamy do Reims. Reims? To było prawie sto sześćdziesiąt kilometrów na wschód dalej, niŜ zakładano. Patton był w połowie drogi pomiędzy ParyŜem a niemiecką granicą. Joe Amos chciał pojechać z nimi i dowiedzieć się więcej. - To jak wrócimy do bazy? - spytał nagle McGee, w którego głosie czaiła się groźba. Oficer stanął w drzwiach „Jimmyego” i uśmiechnął się złośliwie. - Zróbcie to, co my. Zaczekajcie na stopa. Dwudziestu czterech kierowców patrzyło, jak ich samochody odjeŜdŜają z rzęŜeniem, prowadzone przez nieprzywykłych do ich prowadzenia białych Ŝołnierzy. Ich śladem oprócz przekleństw posypały się rady. Noc stała się na powrót czarna. Usiedli na poboczu, jako Ŝe piesza wyprawa do Chartres czy Fontainebleau nie miała sensu. Po pół godzinie minął ich cywilny samochód, ale Joe Amos nawet nie próbował go zatrzymać. Poczęstował resztę kierowców papierosami, które McGee przytomnie zabrał ze schowka. WzdłuŜ drogi zajaśniały dwadzieścia cztery ogniki, tworząc przedziwną i niestałą konstelację.
220 W końcu ukazały się światła jakiegoś konwoju. Kierowcy wstali, zarzucając broń na ramię, ktoś narzekał, Ŝe czekanie zabrało im tyle czasu, Morales klął po hiszpańsku. Samochody pędziły jak szalone, co oznaczało, Ŝe i one muszą naleŜeć do „Red Ball Express”. Kiedy się zbliŜyły, Joe Amos zauwaŜył, Ŝe wiozą ładunek Ŝywności i amunicji do Fontainebleau. Pierwszy samochód minął ich ale kierowca wdepnął hamulec. Opuściła się szyba i ktoś zawołał: - Co wy tutaj robicie, chłopaki? Jeden przez drugiego zaczęli wyjaśniać i opowiadać, co się stało. Wskakiwali na paki cięŜarówek, nawet McGee znalazł sobie miejsce. Joe Amos przeszedł obok rzędu „Jimmych” i uniósł rękę na znak, Ŝe moŜna ruszać. Chciał wsiąść do ostatniego w rzędzie, kiedy nagle otworzyły się drzwi pasaŜera samochodu ze środka kolumny i znajomy głos zawołał: - Wsiadaj, kolego! Boogie wyszedł z aresztu pod koniec lipca. Ominęło go przełamanie frontu w Normandii, a porucznik Garner powitał go trzema tygodniami kopania latryn. Boog nie usiadł za kółkiem do chwili, kiedy zaczął się „Red Ball Express”. Przez te kilka dni zdąŜył odzyskać rangę kaprala, poniewaŜ był dobrym kierowcą i urodzonym przywódcą. Armia dała mu jeszcze jedną szansę. Jego pomocnik siedział pośrodku, próbując nie zasnąć, kiedy oni rozmawiali, nadrabiając stracony czas. W pewnym sensie przypominał McGee, był równie cichy co on. W trakcie rozładunku w St. Lo Boogie poprosił go, aby w drogę powrotną pojechał z kimś innym. Zgodził się chętnie.
221 Kiedy zostali sami, Boogie opowiedział mu o więzieniu: - Zdałem sobie sprawę, Ŝe to przetrzymam. Mógłbym nawet zostać kryminalistą. Spałem całe dnie, potem robiłem pompki i draŜniłem białasów. - TeŜ bym tak mógł. - Nie, kolego, tam by ci odbiło. - Boogie poklepał go po tylnej części hełmu. - Za duŜo myślisz, a w pierdlu nie moŜna tego robić. Przez ostatni miesiąc Joe sporo myślał o tym, co by się stało, gdyby go złapano na handlu papierosami. - Jasne, Ŝebym wytrzymał. Poza tym Boog, cholera, armia nie zapewni nam kariery. Boogie zachichotał. - Masz rację, kolego. Ale teraz chyba nas, czarnych, kocha, co nie? Na pewno. Joe Amos podał mu papierosa z ostatniej paczki, ale Boogie pokręcił głową. - Rzuciłem to. Więzienie i kopanie latryn zrobiło ze mnie innego człowieka. Straciłem trochę wagi. Ty teŜ do wyglądasz, kolego. Nadal prowadzasz się z tą Francuzeczką? Joe Amos opowiedział mu o Genevieve i pieniądzach, które zarobił dla niej i markiza. Nie wspomniał ani słowem o pikniku w lesie, ale przyznał, Ŝe ją kocha. - Spotkasz ją Boog i poznasz. Boogie nie próbował nawet ukryć kwaśnej miny. UraŜony Joe spytał zadziornie: - Chcesz coś powiedzieć? Boogie zrobił wielkie oczy i udał zaskoczenie, pomieszane ze strachem: - Przepraszam, panie sierŜancie, nie miałem nic złego na myśli.
222 Przez chwilę jechali w ciszy, a potem wspólnie zaczęli się śmiać z opowieści o dziewczynach, więzieniu, wojnie i drodze. Boogie nie mógł powstrzymać się od docinków na temat tego, Ŝe Patton ukradł cały konwój. - Nie mogę się doczekać, aŜ powiesz to Garnerowi. Kolumna Boogiego przecinała noc szybko i bez wysiłku. Na prostej pędzili prawie sto kilometrów na godzinę, a w terenie zabudowanym zwalniali, choć i tak jechali jak rajdowcy. Dla Boogiego „Red Ball” był darem z niebios. Wreszcie mógł się wyszaleć i jeździć tak, jak lubił. Zatrzymali się w Alencon, gdzie wypili po kubku kawy i coś zjedli. Kierowcy Joego Amosa zbili się w gromadę, a Morales nadal przeklinał drani, którzy ukradli mu samochód. - Zajmę się wszystkim, kiedy wrócimy do bazy - obiecał Joe Amos. - Nie musieli kraść - marudził Grove. - Zawiózłbym ich aŜ pod niemiecką granicę, gdyby tylko poprosili. Cholera, nie musieli kraść samochodu. Reszta kierowców zgodziła się z nim. Najbardziej zabolało ich to, Ŝe byli jedynie pasaŜerami, nie kierowcami. Ich zadaniem było prowadzić cięŜarówki, a nie jeździć nimi jako dodatkowy bagaŜ. Gdyby było trzeba, dojechaliby do Reims, Berlina czy cholernej Moskwy. Dwie godziny później konwój zatrzymał się opodal namiotu porucznika Garnera pod St. Lo. - Jesteśmy na miejscu, kolego. Czas na opieprz. Joe Amos wysiadł, a Boogie podąŜył wraz z nim. - Gdzie idziesz? - Muszę to zobaczyć. JuŜ drugi raz wracasz bez samochodu. To będzie dobre.
223 Wewnątrz zastali tylko sekretarza. Zaspany Garner pojawił się chwilę później. - O, Chryste! Trzymajcie się od siebie z daleka. - Witam, panie poruczniku - powiedział Boogie. - Jak pan ma potrzebę, zaraz wykopię jakiś dołek. - Będę o tym pamiętał Boogie. Jak tylko sprawy się uspokoją, masz to jak w banku. - Garner ignorował Joego Amosa, szukając czegoś w stosie papierów na biurku. Znalazł niebieską kartkę z rozkazami i podał ją Boogiemu. Zatankujcie i jedźcie do Cherbourga. COM Z przenosi się do ParyŜa. Thalhimer powie ci co i jak. Pośpiesz się, potrzebujemy waszych cięŜarówek. Boogie uśmiechnął się, dał kuksańca Joemu Amosowi i odparł: - Nawet pan nie wie, jak bardzo. Garner zmierzył ich wzrokiem i spytał: - O co chodzi? - Mam złe wiadomości - odchrząknął Joe Amos. - Mnie zostało czterdzieści minut snu. Co jest grane? - W okolicach Fontainebleau zostaliśmy napadnięci. Kapitan z Trzeciej Armii kazał nam się zatrzymać i zarekwirował nasze samochody. Powiedział, Ŝe zabiera je do Reims. Garner pokręcił głową. - Cholera, to Patton juŜ tam dotarł? Reims? - Chłopaki Boogiego podrzucili nas do domu. - Wieźliście benzynę? - Tak, sir. - Ten kapitan, zabrał wszystkie cięŜarówki? - Tak, sir. Dwanaście sztuk. - Sukinsyn! Od wczoraj to juŜ trzeci przypadek. -
224 Garner potarł skronie i powiedział do sekretarza: - Dobra, daj im dwanaście wozów z rezerwy. - Spojrzał na Joego Amosa z udawaną powagą i dodał: - Najpierw wróciłeś z jednym postrzelonym „Jimmym”. Potem straciłeś dwa w starciu z czołgami, a teraz ukradli ci ich dwanaście. Boję się, co będzie dalej. Porucznik wstał i poszedł do swojej kwatery, gdzie padł na pryczę. - To wszystko? - spytał Joe Amos. - Tak. Spróbuj ich nie zgubić ani nie zepsuć, co? Sekretarz powiedział do nich: - Poczekajcie. - Potem wyszedł z namiotu i udał się na poszukiwanie tuzina samochodów. - Pięknie - rzucił Boogie, klepiąc Joego Amosa po plecach. - Wychodzi na to, Ŝe mają nadmiar cięŜarówek. Muszę lecieć, kolego. ParyŜ na mnie czeka, a wolę się nie kręcić po okolicy, kiedy porucznik uzna, Ŝe z łopatą do kopania latryny mi do twarzy. Jakoś się spotkamy. Joe Amos został sam. PoniewaŜ nie było tu krzeseł dla gości, usiadł pod ścianą i zasnął.
D+85 30 sierpnia
K
obieta wzięła go pod rękę. Razem, jak para narzeczonych, przeszli przez Rue Benard. - Ach, Chien Blanc - powiedziała. - Naprawdę, nie ma nikogo nudniejszego od kolaboranta. Jej dłoń spoczywała w zgięciu jego łokcia. Nakrył ją swoją dłonią, rozkoszując się tym wieczornym spacerem bez konieczności krycia się w zaułkach. Wczoraj razem na Champs Elysees patrzyli na paradę amerykańskiej Dwudziestej Ósmej Dywizji. Śmiał się i rzucał konfetti na Ŝołnierzy, a nawet wymachiwał amerykańską flagą, ucieszony widokiem rodaków. Razem z tysiącami ludzi odprowadził Ŝołnierzy aŜ do Bastylii. Na całej trasie paryŜanie obsiedli balkony, płoty i uliczne latarnie. Co i rusz ktoś podbiegał do amerykańskich Ŝołnierzy, całował ich, przytulał, wręczał kwiaty. Plotki głosiły, Ŝe tego samego popołudnia Dywizja wyruszyła do boju na wschód od miasta. Te wiadomości napawały go dumą. - Ja nigdy nie kolaborowałam - ciągnęła dziewczyna. Nigdy nie dotknęłam Boche. Za Ŝadną cenę nie zgodziłam się z nimi spotykać.
226 Chwyciła w dłoń pukiel swoich włosów i pociągnęła go, pokazując, Ŝe są jej, naturalne. Wiele paryŜanek straciło swoje loki, kiedy wściekły tłum mścił się za związki z okupantami. - Oczywiście, cher. - Biały Pies uśmiechnął się. - Masz wspaniałe włosy. - ZauwaŜyłeś? Ludzie mówią, Ŝe po wyzwoleniu pojawiają się trzy typy kolaborantów. - I jacy oni są? - Nudni i Ŝałośni, wszyscy. - Ale jakie są te typy? - Pierwszy to ludzie, którzy pracowali dla Boche. Oni trafią do więzienia. Kilku pewnie zostanie rozstrzelanych, tak jak Laval, Petain i reszta zdrajców z Vichy. Są teŜ ludzie, którzy publicznie chwalili okupację. Ci nigdy nie odzyskają dobrego imienia we Francji. Najgorsi są jednak ci najpowszechniejsi, którzy nie pomagali czynnie Boche, ale spoglądali na nich przychylnie, przyjmowali ich w domach i korzystali z sytuacji. Teraz mówią, Ŝe zostali do tego zmuszeni, ale nikt ich nie chce słuchać. Nudni kłamcy. KaŜdy powinien dostać w twarz i siedzieć cicho. Nienawidzę ich, Chien Blanc. - Dobrze to ukrywałaś, cher. śart rozproszył jej zły humor. Obydwoje się roześmiali, a dziewczyna wtuliła się w jego ramię i pociągnęła go w bok, aŜ zachwiał się na kamieniach bruku. - Bohaterowie, którzy walczyli z Boche, nie mówią nic. Tak jak ty. Biały Pies nie zaprzeczył. - Jestem taka szczęśliwa. Przytuleni przeszli przez cały kwartał.
227 - Jesteśmy na miejscu - powiedziała. Przez otwarte drzwi lokalu dobiegały dźwięki pianina, a wraz z nimi na zewnątrz ulatywały kłęby papierosowego dymu. W środku kłębił się tłum. - Prowadź - powiedział Biały Pies. Wzięła go za rękę i weszli do baru. Dziewczyna prowadziła, przepychając się łokciami przez tłum. Radziła sobie lepiej, niŜ zrobiłby to Biały Pies. W ścisku musieli iść bokiem. Powietrze było cięŜkie i duszne, przepełnione zapachem potu, tytoniu i wełnianych ubrań. Co i rusz ktoś wznosił toast. Biały Pies unikał wymachujących rąk i rozlewanych drinków, a dziewczyna ciągnęła go dalej w tłum. Tłok był tak wielki, Ŝe choć była o dwa kroki dalej, to nie widział jej. Zewsząd dobiegał hałas rozmów, przez który przebijały się dźwięki pianina i brzęk kasy. Sam juŜ nie wiedział, ile razy wybąkał „Pardon”. Pośród ciŜby Francuzów Biały Pies spostrzegł kilka amerykańskich mundurów. Kiedy doszli do przeciwległej ściany, dziewczyna stanęła. Biały Pies przepchnął się do niej wśród kilku wstawionych dryblasów śpiewających „Marsyliankę”. Przy stoliku pod ścianą, oparty o nią plecami, siedział amerykański Ŝołnierz. Obok niego Biały Pies zauwaŜył kobietę, o której wiedział, Ŝe jest narkomanką. Na stoliku piętrzyły się kufle po piwie i kieliszki po wódce. MoŜna by się spodziewać, Ŝe czarnoskóry kierowca będzie pijany w sztok, ale kiedy spojrzał na Białego Psa, jego oczy były ostre i wyraźne. - Hej, panienko - powiedział czarny, spoglądając na dziewczynę obok Białego Psa, a jego samego zupełnie ignorując. - Zapomniałem o czymś? Uśmiechnęła się kokieteryjnie.
228 - Nie, monsieur, pamięć panu dopisuje. - Chcesz się czegoś napić? - Koniak. - A twój przyjaciel? - To samo, merci - powiedział z francuskim akcentem Biały Pies. Nie było sensu wykładać od razu wszystkich kart na stół. Murzyn dał znak kelnerce, aby przyniosła im kolejkę koniaku. Dziewczyna u jego boku zaczęła osuwać się w pijacką drzemkę. - No więc - podjął tamten, spoglądając teraz uwaŜniej na Białego Psa - jesteś jej alfonsem, czy co? Biały Pies zmusił się do uśmiechu, zamiast uderzyć Ŝołnierza w twarz. - Nie, monsieur, ona jest moją przyjaciółką. Witamy w ParyŜu, jak podoba się miasto? - Fajne, bardzo fajne. Ale straszny tutaj ścisk. Zanim Biały Pies usiadł na krześle, powiedział do narkomanki: - Spadaj stąd, mam interesy do załatwienia. Przeproś pana. Kobieta spojrzała nieprzytomnym wzrokiem na Białego Psa, ale skinęła głową. Dał jej znak, Ŝe później wynagrodzi straty. - Mon cher - powiedziała do Murzyna. - Nie czuję się zbyt dobrze... muszę iść. - Na pewno maleńka? Wstała, chwiejąc się na nogach i pokiwała głową. - No dobra - mruknął. Wyjął kilka banknotów ze zwitka i podał dziewczynie. Wzięła je bez słowa i zniknęła w tłumie. Dziewczyna Białego Psa poklepała go po ramieniu i powiedziała:
229 - Upewnię się, Ŝe weźmie taksówkę. Z tymi słowami pozostawiła ich samych przy stoliku. Murzyn przyglądał się temu z dezaprobatą, a kiedy Biały Pies usiadł naprzeciwko, mruknął: - Człowieku, ty to wiesz, jak wyczyścić okolicę. Kelnerka postawiła przed nimi cztery kieliszki. Murzyn przysunął sobie dwa. - Do dna - powiedział. - Sante. Kiedy opróŜnili wszystkie cztery i otarli usta, Biały Pies przysunął się do Murzyna, tak aby mogli rozmawiać po cichu. - Słyszałem, Ŝe jesteś kierowcą cięŜarówki. - Ona ci to powiedziała? - Tak, oczywiście. Sam się chwaliłeś. - Co jeszcze ci powiedziała? - Na przykład to, Ŝe wozisz benzynę i chciałbyś wiedzieć, ile moŜesz dostać za jeden kanister w ParyŜu. Murzyn pochylił się jeszcze niŜej, opierając łokcie o blat. Odsunął kieliszki, aby nie przeszkadzały im w rozmowie. Biały Pies uśmiechnął się w duchu i ciągnął, wciąŜ z przesadnym francuskim akcentem. - Jaką cenę ci zaproponowała, mon ami? - Mówiła coś o osiemnastu dolarach za kanister. - A czy taka cena ci odpowiada? Murzyn zmruŜył oczy. - Kim ty do cholery jesteś? - spytał, z nagłą wrogością w głosie. - Mon ami. - Kupcem, a jeśli się nie mylę, ty chcesz sprzedać towar, którego ja szukam. Dlatego przyprowadziła mnie do ciebie. Jak mówiłem, cena osiemnastu dolarów jest uczciwa, choć będę musiał ją podbić, ze względu na moje zyski.
230 - Do jakiego poziomu? - Dwadzieścia sześć dolarów za jeden kanister, tyle płaci ulica. Czy moje osiemnaście dolców ci odpowiada? To uczciwa propozycja. Murzyn pochylił się jeszcze bardziej. Biały Pies czuł od niego woń potu, alkoholu, pewnie teŜ kobiety. Cichym, ale mniej złowieszczym tonem spytał: - Ile chcesz? - A ile, jak to mawiają, masz? - Cztery tysiące litrów. Murzyn patrzył na niego uwaŜnie. Biały Pies gwizdnął. - Co, nie stać cię na tyle? A w ogóle, czemu się tak ubierasz? - spytał, wskazując na białą koszulę, czarny krawat, jasną marynarkę, fikuśne spodnie i zaczesane, wysmarowane pomadą włosy. - To znaczy jak? - Wyglądasz jak jakiś Cab Calloway, albo jakiś inny pajac. O co chodzi? - Lubię amerykańską muzykę - odparł i pstryknął palcami. A potem nagle porzuciwszy francuski akcent, dodał: - Mam takie pieniądze. Zapłacę ci trzy tysiące dolców za twoją benzynę. Murzyn odsunął się, zaskoczony tą nagłą przemianą. Biały Pies próbował odczytać uczucia z jego twarzy. - Człowieku - powiedział oszołomiony Murzyn. - Co ty robisz? - Staram się ubić interes, przyjacielu. - Wyciągnął rękę przez stół i podał ją Murzynowi. - Mówią na mnie Biały Pies. Kierowca spoglądał na niego podejrzliwie, a potem zapytał:
231 - Jesteś Amerykaninem? - Tak. Szarlotka, Brooklyn Dodgers, Cab Calloway i tak dalej. Chcesz się załoŜyć? Murzyn niepewnie uścisnął jego dłoń. - Co ty robisz w cywilu? - Byłem pilotem B-17, ale półtora roku temu zestrzelili mnie nad Verdun. La Resistance pomogło mi uciec i przeszmuglowali mnie do ParyŜa. - RozłoŜył ręce, jakby chciał objąć tłum, muzykę, Ŝycie i wszystkie profity. - Tutaj znalazłem swój drugi dom. - Więc handlujesz na czarnym rynku... - Le marche noir. Owszem, mam wielu przyjaciół, znajomości, powiązania i wierz mi bracie, mam pieniądze. Teraz, kiedy szkopy znikły, muszę wykarmić całe miasto. Dobrze się stało, Ŝe się spotkaliśmy, bo razem moŜemy załatwić sobie przepustkę do raju. Uśmiechnął się szeroko, a Murzyn spytał: - Czemu nie wrócisz do domu? - Wujek Sam nie jest mi potrzebny do Ŝycia. Armia myśli, Ŝe nie Ŝyję, a ja wolę, aby tak pozostało. - Trzy tysiące dolarów, mówisz - spytał wielki Murzyn, pocierając szczękę. - Płacę gotówką. - Daj mi cztery kawałki, a dorzucę jeszcze cięŜarówkę. Biały Pies znowu gwizdnął. To była okazja. - Dwuipółtonówka? - Z pełnym bakiem. - MoŜesz tak zrobić? - Bez najmniejszego problemu. - Murzyn roześmiał się, a Biały Pies zauwaŜył, Ŝe męŜczyzna jest trochę wstawiony. - No to mamy umowę.
232 Murzyn uśmiechnął się szeroko. - Naprawdę jesteś Amerykaninem? - Z dziada pradziada. - Niemcy o tym wiedzieli? - Wszyscy wiedzą. W ParyŜu ludzie myślą tylko o tym, jak coś kupić, sprzedać albo ukraść. Spokojnie nam się układa. Wystarczy trzymać się z dala od kłopotów. Przyznam ci się szczerze, Ŝe jestem nawet trochę bohaterem ludu. - Naprawdę? - Tak. Pozwól, Ŝe o coś spytam. Nie chcę cię obrazić, ale odpowiedz mi na pytanie: jak cię traktują w wojsku? - Co masz na myśli? - A jak przypuszczasz? Mam to powiedzieć, dobra Jesteś czarny, więc jak cię traktują w wojsku? - Jak czarnucha. - No widzisz - odparł Biały Pies, rozprostowując się na krześle i kładąc dłonie na blacie. - Więc nie masz nic do stracenia, bo i tak cię nie docenią. Musisz coś uszczknąć dla siebie. Cztery tysiące dolarów na początek. Chcesz coś jeszcze usłyszeć? - Jasne. - Jeśli wszystko pójdzie jak z płatka, dam ci ekstra pięć stów za kaŜdy samochód z benzyną, który do mnie trafi. Wyglądasz na przyjacielskiego gościa. Masz przyjaciół? - Jasne. - No to wiesz, o czym mówię. - Biały Pies skinął na kelnerkę, która momentalnie postawiła przed nimi dwa kolejne koniaki. - Skąd mam wiedzieć, Ŝe mogę ci zaufać? MoŜe jesteś szpiclem czy innym gliną?
233 Biały Pies obejrzał się za siebie i wyłowił spojrzeniem dziewczynę z tłumu. Skinął na nią, a ona podeszła bliŜej. Usiadła na miejscu narkomanki, a Biały Pies powiedział: - Jest twoja. Ja stawiam. Czy policjant zrobiłby coś ta kiego? Murzyn zmierzył ją spojrzeniem. Dziewczyna musnęła jego brązową dłoń spoczywającą na stoliku. - Jak masz na imię Ŝołnierzu? - spytał Biały Pies. Kierowca chwilę zastanawiał się, czy wyjawić je nieznajomemu, ale odpowiedział: - Boogie. - Tylko Boogie? - Tyle wystarczy. Przezwisko. Biały Pies roześmiał się na głos. On i Boogie stanowili idealną parę. Dokończył koniak. Murzyn nie zwracał uwagi na swój kieliszek, zajął się dziewczyną. - To mi się podoba - mruknął do siebie Biały Pies, wypił drugi koniak i mruknął: - Kocham to miasto.
D+91 5 września
O
d sześciu dni Ben maszerował u boku piętnastu tysięcy Ŝołnierzy przez skąpane w słońcu pola. Nie napotykali Ŝadnego oporu. Mieli wreszcie czas na gorące posiłki, a na deser dostawali pomarańcze. Wieczorami oglądali filmy, nocami spali. Ben ostatnio często pił wino i palił papierosy z oficerskich zapasów. Kilka razy miał okazję rozmawiać z innymi kapelanami, którzy zawitali do ich obozu pod St. Masmes, dwadzieścia kilometrów od Reims, gdzie Dziewięćdziesiątej Dywizji skończyło się paliwo. Ben odprawiał modlitwy o świcie i zmierzchu, a takŜe świętował przy kieliszku wina i dwóch kromkach chleba szabas, w którym brało udział trzystu Ŝołnierzy Ŝydowskiego pochodzenia. Rzeka Suippe po suszy była płytka i wąska. Ben wyjął z kieszeni list od Thomasa i wraz z pistoletem Phineasa włoŜył go do buta. Potem wszedł do wody, umył się i uprał mundur. Starał się nie zwracać uwagi na innych Ŝołnierzy, którzy nadzy zaŜywali kąpieli w rzece. Potem, w samej bieliźnie, ułoŜył się na trawie i leŜał, słuchając ich głosów. „Tough Ombres” odpoczywali, zmuszeni do bezczynności brakiem paliwa.
236 Tego ranka dotarły do nich wieści, Ŝe niebawem znowu ruszą na wschód. W południe Dziewięćdziesiąta zwinęła namioty spod St. Masmes i ruszyła na piechotę, dalej na front. Przez cały tydzień wojska Pattona tkwiły w miejscu, nie mogąc ścigać Niemców wycofujących się za Linię Zygfryda. Wieści niosły, Ŝe chcą oni takŜe obsadzić pozostałą po pierwszej wojnie światowej Linię Maginota. Choć Ŝołnierze cieszyli się z przerwy, to oficerowie pieklili na COM Z, które nie było w stanie dostarczyć im odpowiedniej ilości paliwa. Wielu z nich uwaŜało, Ŝe zadaliby Niemcom ostateczny cios, gdyby zdołali rozbić ich armie, nim te skryją się za umocnieniami. Szansa przepadła, wojna miała potrwać dłuŜej.12 Maszerując z Trzysta Pięćdziesiątym Ósmym Pułkiem, Ben zdawał sobie sprawę, iŜ Ŝaden z Ŝołnierzy nie pali się do powrotu na front. Ben nie podzielał złości i frustracji oficerów, były one charakterystyczne dla tych, którzy wierzą, Ŝe swoimi czynami mogą coś zmienić. Ben pogodził się z gorzką prawdą, Ŝe jego działania nie powstrzymają śmierci tysięcy śydów, których codziennie mordowano w obozach śmierci na wschodzie. Nie potrafił odnaleźć syna, Phineasa ani Sama. Ludzie dookoła niego mieli broń albo układali plany. OręŜem Bena miała być wiara i Bóg, ale nie czuł jego obecności, wiedział, Ŝe jego modlitwa nie zmieni losów świata. Jedyne, co mógł zrobić, to iść pośród Ŝołnierzy, rozmawiać z nimi, zachęcać ich do walki i modlić się nad zabitymi. Dla niego te słowa nie miały znaczenia, były tylko pustymi dźwiękami. Ben Ŝył pośród wspomnień z poprzedniej wojny i rozmyślań o synu. Jedynym łącznikiem z tym światem był dla niego pistolet Phineasa. Do osiemnastej pokonali dwadzieścia cztery kilometry. Choć Trzeci Batalion maszerował w pełnym słońcu, nękany
237 przez owady lgnące do spoconych ludzi, Ben dotrzymywał kroku. Podobało mu się, Ŝe nie miał wyboru, musiał iść tam, gdzie kaŜą, wsłuchując się w rytm marszu. Przez wiele godzin nie był sam, zewsząd otaczali go Ŝołnierze. Jedni rozmawiali, inni Ŝartowali, czasem śpiewali. To było łatwe, Ben poczuł się, jakby znowu był Ŝołnierzem frontowym. Nurzając się w ich młodości, na chwilę odzyskał swoją, przestał być porzuconym męŜem, nieposłusznym synem, ojcem w Ŝałobie. Był jednym z „Tough Ombres” maszerujących na front. Uniósł twarz do słońca i szedł na ślepo, sprawdzając, czy rytm kroków pułku poniesie go prosto przed siebie. Z zadowoleniem stwierdził, Ŝe tak się stało. Do zmierzchu pozostało jeszcze kilka godzin. Pułk zszedł z drogi na pola ciągnące się aŜ po horyzont. Wkrótce dogoniła ich kuchnia polowa. Bena poproszono o modlitwę przed posiłkiem. Zmówił ją w oszczędnych, ale pięknych słowach, nawołując do odwagi, poczucia obowiązku i woli zwycięstwa. Mówił tak długo, Ŝe niektórzy Ŝołnierze zaczęli jeść, nim skończył. Modlił się z zamkniętymi oczyma, ponownie sprawdzając sam siebie, czy gdzieś się nie potknie, nie zboczy z wytyczonej marszruty. Nic takiego się nie stało. Roześmiał się i zakończył: - Amen. Siadajcie i jedzcie. Kiedy zapadł zmierzch, do obozu podjechała pusta kolumna „Jimmych”. Pułk załadował się na cięŜarówki i ruszył dalej. śołnierze cieszyli się i wiwatowali. Z jednej strony radowała ich myśl, Ŝe pojadą, zamiast iść, z drugiej, pojawienie się cięŜarówek oznaczało, Ŝe braki benzyny zostały uzupełnione. Mogli znowu zacząć ścigać Niemców. Ben wsiadł do samochodu z Ŝołnierzami kompanii „C”. Kilku z nich pamiętało go z walk o Mont Castre i nazywała
238 przezwiskiem, jaki sobie wtedy zaskarbił: „Biegający rabbi”. Ktoś przypomniał sobie, jak Ben odpowiedział Niemcom, którzy przez megafon nawoływali do kapitulacji. śołnierze roześmieli się, inni poklepywali go, jakby był maskotką, amuletem szczęścia. Ben zapalił papierosa i wbił wzrok w ciemną drogę. śołnierze wokół takŜe palili i gadali. Niektórzy z nich, bardziej zmęczeni od pozostałych, zsunęli hełmy na oczy i poszli spać, wtuleni w oporządzenie. Jeden po drugim dołączyli do nich kolejni, aŜ Ben pozostał sam pośród śpiących. Oprócz terkotu silnika nic nie zakłócało nocnej ciszy. Przesłonięte szczelinami reflektory „Jimmy’ego” oświetlały Ŝołnierzy. Ben wstał z ławki i pozwolił, aby wiatr owiewał mu twarz. Spoglądał na czerwone światła samochodów z naprzeciwka, wyglądające jak czerwone ślepia. Stał tak przez godzinę, obserwując, jak ciemny krajobraz przemyka wzdłuŜ drogi. Miał wraŜenie, jakby zaraz coś się miało stać. Nagle zrozumiał, Ŝe instynktownie poznał tę okolicę. Gdzieś na polu zobaczył pozostałości przegniłych drewnianych umocnień. Zacisnął mocniej dłonie na poręczy. Chciał, aby samochód przyśpieszył, ale ten, jakby na złość, jeszcze bardziej zwolnił. Ben dostrzegł przecinające pole długie linie zardzewiałego drutu kolczastego, wspartego na drewnianych Ŝerdziach. Nie musiał spoglądać dalej, aby wiedzieć, co się kryje w ich pobliŜu. Tak, opodal zasieków widniały linie okopów. Ben poczuł, jak ogarnia go nagła złość. Dlaczego Francuzi ich nie zasypali? Po co je pozostawili, aby jak blizny przypominały o koszmarze Wielkiej Wojny? Ben zacisnął szczęki i pięści. Samochód skręcił w stronę mostu, a Ben zdał sobie sprawę, Ŝe to nie koniec. Znał tę rzekę, nie musiał spoglądać na znak drogowy.
239 Meuse, znajdował się trzy kilometry na południe od Verdun. Na przestrzeni niecałych dziesięciu kilometrów kwadratowych zginęło tutaj siedemset tysięcy ludzi. Gdzieś na tych polach rozbił się samolot Thomasa, a dwadzieścia pięć kilometrów stąd, na polach St. Michele, Ben z noŜem w zębach czołgał się, aby poderŜnąć gardło kolejnemu Niemcowi. Ben wrócił do miejsca, wokół którego dziwnym zbiegiem okoliczności zdawało się kręcić jego Ŝycie. Poczuł nagłe pragnienie, aby zeskoczyć z samochodu i ukryć się pośród starych okopów, na ziemi, którą Bóg wyznaczył na scenę tragedii jego Ŝycia. Ben rozprostował palce i opadł na ławkę pomiędzy dwoma Ŝołnierzami. Osunął hełm na oczy i zasnął.
D+92 6 września
R
ed Ball Express” toczył się swoim szalonym tempem. Operacja była zakrojona na szeroką skalę, przygotowana naprędce i chaotyczna. Joe Amos bezustannie się zastanawiał, jakim cudem to wszystko działało i nie zawaliło się pod własnym cięŜarem. Kierowcy ignorowali rozkazy COM Z, jeździli z prędkością dwukrotnie większą od górnego limitu, rozrywali konwoje i przez cały czas ryzykowali Ŝycie. Kilkakrotnie zdarzyło się, Ŝe taranowali pojazdy Ŝandarmerii, zbaczali z trasy, jadąc tam, skąd wzywani byli przez kwatermistrzostwo jednostek liniowych. Przemawiał do nich smak ryzyka, związany z przebywaniem na obszarze działań wojennych. Docierali na miejsce, rozładowywali zapasy, a potem z piskiem opon wracali, gnając na złamanie karku. Nie przystawali nawet na przegląd techniczny, skutkiem czego „Jimmy” były w opłakanym stanie. Silniki się psuły, wały napędowe pękały, a akumulatory po prostu wysiadały. WzdłuŜ trasy „Red Ball Express” widać było stojące, porzucone, załadowane towarami cięŜarówki, które odmówiły posłuszeństwa. Kierowcy wyskakiwali z kabin, łapali stopa, a w następnej bazie dostawali nowy samochód i wracali do pracy, pozostawiając
242 dylemat, co zrobić ze starym wozem do rozwiązania komuś innemu. Przejechanie pełnej trasy zabierało obecnie ponad czterdzieści godzin, skutkiem czego kierowcy, niezaleŜnie od koloru skóry, chodzili nieprzytomni ze zmęczenia. Czasem sami psuli własne cięŜarówki, aby zyskać kilka godzin odpoczynku. Zdarzało się teŜ i tak, Ŝe dojechawszy na miejsce, nie zastawali tam wyznaczonych jednostek, poniewaŜ linia frontu przesuwała się zbyt szybko. Zrzucali wtedy ładunek, oddając go byle komu i wracali do bazy. Nie tylko kierowcy byli źródłem kłopotów. Brakowało Ŝandarmerii, skutkiem czego pojazdy cywilne spowalniały cięŜarówki, dochodziło do wypadków. Podobnie rzecz miała się z załadunkiem lub rozładunkiem, który potrafił się niekiedy przeciągnąć do trzydziestu godzin. Ignorowano przepisy bezpieczeństwa. Jeden rząd pocisków kalibru 155 mm waŜył więcej, niŜ pięciotonowy limit udźwigu cięŜarówki. Nie było chyba kwatermistrza, który by się zgodził wypuścić samochód, nie dorzuciwszy mu przynajmniej jeszcze jednego. Kierowcy przyjeŜdŜali do magazynów, zanim dotarły rozkazy, skutkiem czego musieli czekać na wydanie im ładunku. Czasami okazywało się, Ŝe jest zbyt mało samochodów, dlatego cięŜarówki jechały potwornie przeładowane, niszcząc sobie zawieszenie, drogę i doprowadzając kierowców do skraju wycieńczenia. Saperzy nie nadąŜali z naprawieniem dróg, a objazdy spowalniały samochody lub czasem wyprowadzały je w szczere pole. Mechanicy próbowali utrzymywać samochody w naleŜytym stanie, ale nie zawsze dawali radę. Czasem radzili kierowcom, aby nie dokonywali przeglądów w ogóle, łatwiej było wymienić cięŜarówkę na nową, niŜ naprawiać ją bez końca.
243 Koniec końców, Joe przekonał się, Ŝe nie trudno się zgubić w tym bałaganie. - Gotów? - spytał Joe Amos. McGee pokiwał głową i dopalił Chesterfielda, którego trzymał w kąciku ust. Joe Amos zdjął nogę z gazu i samochód zaczął zwalniać. W tylnym lusterku zobaczył, jak zbliŜa się do nich cięŜarówka Moralesa, który zaczął trąbić. Joe skierował samochód na pobocze i zatrzymał go tam. Morales stanął za nim, a reszta kolumny przemknęła obok. McGee wyskoczył z kabiny i podniósł maskę. Z kluczem w ręku zaczął grzebać w silniku. Joe Amos takŜe wysiadł, rozprostowując kości i z rękoma na biodrach, czekał na Moralesa. Latynos wysiadł z samochodu i spytał: - Kurwa, co tym razem? - Nie wiem. McGee, znalazłeś coś? Chłopak odkręcił coś kluczem, a potem wyciągnął niewielki biały przedmiot, jak dentysta wyrwany ząb. Wypluł niedopałek papierosa, zeskoczył ze zderzaka i podał świecę Joemu Amosowi. Porcelana była zimna. - Spalona - powiedział. Joe podrzucił ją do góry, a potem cisnął w krzaki. - Poradzicie sobie, chłopaki? - spytał Morales. - Tak - odparł Joe Amos, kiwając głową w stronę McGee, który wycierał ręce w szmatkę. - Chłopak ma gdzieś zapasowe. Pewnie trzyma je pod poduszką. Naprawimy wóz i dogonimy was. - Najlepszy mechanik w kompanii - mruknął Morales. Dobra, Mano. Hasta luego.
244 McGee zapalił kolejnego papierosa i wspiął się na zderzak. Zajrzał pod maskę, wydmuchując kłęby dymu, a Joe Amos wrócił na siedzenie kierowcy. PrzejeŜdŜający machali mu na poŜegnanie. Odpowiadał im tym samym gestem. Od pięciu dni czekał na tę chwilę. Po raz pierwszy od dawna wieźli benzynę. Spojrzał na McGee i rzucił: - Poczekaj, nie mamy się co śpieszyć. McGee dalej udawał, Ŝe naprawia samochód. Ostatnia z ich cięŜarówek zniknęła za horyzontem. Joe Amos powiedział McGee, aby przestał, i czekali. Minęło kolejne pięć minut i minął ich konwój, którego kierowców Joe nie poznawał. Nadszedł czas. - Dobra, chłopie. McGee wyciągnął z kieszeni dobrą świecę, która jeszcze przed chwilą tkwiła w silniku Jimmy ego. Ta, którą pokazali Moralesowi, od dawna nie działała. Wsadził działającą na miejsce, podłączył kable i zatrzasnął klapę. Joe Amos włączył silnik, a McGee wskoczył na swoje miejsce. Zjazd do Couvains był osiemset metrów przed nimi. - Poczekaj na mnie chwilę. Załatwię jedną sprawę i jedziemy. McGee skrzyŜował ręce na piersi, nie spoglądając na Joego Amosa. - Dobra, niewaŜne. Joe spojrzał na niego uwaŜnie. To nie był odpowiedni moment na buntowniczy nastrój. - Co się dzieje? - spytał. - Po prostu nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy tutaj przyjeŜdŜać. -To mi zajmie minutę. Wszystko ci wyjaśnię, jak wrócę.
245 - No to idź. Joe Amos zeskoczył na ziemię. Zanim zamknął drzwi, spytał znacznie łagodniejszym tonem: - Boisz się? Chłopak rzucił mu nieprzyjazne spojrzenie i zagryzł wargę. - Idź juŜ. Im wcześniej skończysz, tym szybciej ruszymy. Joe Amos ruszył po trawniku, kierując się do wejścia do posiadłości. Zanim dotarł do drzwi, do jego uszu dobiegł głos McGee: - Tak, boję się. Joe Amos wszedł do środka i zawołał Genevieve i markiza. Szedł przez hall, po raz kolejny podziwiając meble i kobierce na ścianach. Wyciągnął dłoń, próbując musnąć koniuszkami palców Ŝyrandol, który zwieszał się nisko nad podłogą. W powietrzu unosił się zapach pieczonego kurczaka i gotowanych warzyw. Joe Amos wyjrzał za okno i zobaczył markiza, jak kosi trawę w ogródku. Ruszył w tamtą stronę i w drzwiach wpadł na Genevieve. Ubrana była w luźną spódnicę i lnianą bluzę. Kosmyki włosów wydostały się z warkocza i okalały twarz jak aureola. Policzki miała zarumienione, a kiedy zobaczyła Joego Amosa, otarła czoło rękawem. Pachniała skoszoną trawą i zmęczeniem. Zapach sprawił, Ŝe Joe Amos zapragnął jej jeszcze mocniej. - Cześć - powiedział. - Joe Amos - odparła, wygładzając spódnicę i koszulę. Miło cię widzieć. Przyjechałeś. - Tak - odparł. Podszedł do niej, chcąc ją objąć. Dziewczyna cofnęła się, ale potem nadstawiła policzek. Pewnie wstydzi się, bo jest spocona, pomyślał.
246 - Wpadłem tylko na kilka chwil. Urwałem się z konwoju, aby cię zobaczyć i będę musiał zaraz wracać. - Właśnie gotowałam obiad - powiedziała, wskazując na kuchnię. - I pracujesz w ogrodzie - dodał, wyciągając spomiędzy jej włosów źdźbło trawy. - Oui. Jestem bardzo zajęta. Joe Amos odniósł niepokojące wraŜenie, Ŝe dziewczyna nie jest zadowolona z jego przybycia. Markiz dostrzegł go w drzwiach i machnął ręką, zapraszając do ogrodu. Joe wziął ją za rękę i powiedział: - Chodź, mam do omówienia sprawę z tobą i ojcem. - Nie, Joe Amosie - odparła, przechylając głowę i marszcząc czoło. Wysunęła swoją dłoń z jego objęć. Joe nie rozumiał, co się dzieje. Przed rezydencją stała cięŜarówka pełna benzyny, którą wieczorem miał sprzedać w ParyŜu za ogromne pieniądze. Jeszcze dzień, moŜe dwa, a wyciągnie ich wszystkich z biedy. Chwycił ją za nadgarstek i pociągnął do ogrodu. Z początku się opierała, ale poszła za nim. Markiz wyłączył kosiarkę, zapiął koszulę i nalał wina do kieliszków. Genevieve przyniosła butelkę specjalnie z piwnicy. Joe Amos uśmiechnął się do siebie, ciesząc się myślą, Ŝe juŜ wkrótce napełni ich spiŜarnię jedzeniem. - Joe Amosie Biggs! - wykrzyknął markiz, podając mu kieliszek. - Znowu nas odwiedziłeś! Joe Amos przyjął kieliszek i opróŜnił go jednym haustem. To był toast za niego. - Markizie, mam tylko kilka minut. - Oczywiście, zatem... - Chcę ci coś opowiedzieć, a potem o coś spytać. Genevieve po raz kolejny wyślizgnęła się z jego objęć.
247 - Słucham zatem - rzekł markiz. - Dobra, chodzi o to... Zamilkł na chwilę i odchrząknął. Przypomniał sobie, co chciał powiedzieć, jak ułoŜył sobie w myślach tę przemowę. Markiz połoŜył dłoń na jego ramieniu, jak ojciec rozmawiający z synem i powiedział: - Mów, cokolwiek to ma być. Wykrztuś to z siebie. Co jest grane, pomyślał Joe Amos. Gdzie znikła ta radosna atmosfera, wesołość poprzednich wizyt? Co się stało? NiewaŜne, uznał. Powiem im wszystko prosto z mostu i będzie tak dobrze, jak kiedyś. - Markizie. Genevieve. Posłuchajcie. Mam ustawioną transakcję dziś wieczorem, na której zarobię grubą kasę. Znam faceta, który ma kontakt w ParyŜu. Jest tam pewien Amerykanin, który kręci czarnym rynkiem. To pilot, którego zestrzelili nad Francją, ale udało mu się przeŜyć i zdobył niezły majątek. Mój kumpel sprzeda mu swoją benzynę i samochód za cztery tysiące dolarów. Ja teŜ, ale tysiąc muszę odpalić McGee. Nie bójcie się, robota jest czysta, nie ma szans, Ŝeby coś poszło nie tak. Armia nie panuje nad sytuacją, wszystko się dzieje zbyt szybko. Powiem, Ŝe samochód nawalił i zostawiłem go po drodze. Co wy na to? Trzy tysiące dolarów. Markiz zdjął rękę z jego ramienia. - To ogromna suma. - Tak, wiem. Chcę ją wam oddać! Joe Amos był pewien, Ŝe markiz się rozpłacze albo podskoczy do góry ze szczęścia. Nic takiego się nie stało. - Czego oczekujesz w zamian? Joe poczuł się, jakby ktoś uderzył go kamieniem w głowę. Nie spodziewał się takiej odpowiedzi. - Nie, to nie tak. Ja nie chcę...
248 - Powiedz, czego oczekujesz, Joe Amosie. Co się działo? Nic nie rozumiał. PrzecieŜ właśnie obiecał im fortunę! Nic nie rozumiał, ale uznał, Ŝe musi powiedzieć, co mu leŜy na sercu i wtedy wszystko się wyjaśni, ucieszą się, a wino, śmiech i pocałunki przegonią ponurą atmosferę. - Chciałbym oŜenić się z Genevieve. Ani markiz, ani dziewczyna nie zareagowali. Spojrzał na nią, ale ona utkwiła wzrok w ojcu. - Powiedziałem, Ŝe chcę się z tobą oŜenić. - Joe Amosie - powiedział markiz. - Spójrz na mnie. Oderwał od niej wzrok i spojrzał na ojca. Genevieve, myślał gorączkowo, to dla ciebie zrobiłem to wszystko: zostałem bohaterem i przestępcą. - Mój przyjacielu. Jesteś dobrym człowiekiem, ale się nie zgadzam. Objął go w pasie, próbując odsunąć od Genevieve. - Nie zgadzasz się? Markiz nie odpowiedział, więc Joe Amos powtórzył głośniej: - Nie zgadzasz się? - To nie tak, jak myślisz - powiedział, jeszcze raz próbując go odsunąć, ale chłopak stał jak skamieniały. - Genevieve, wracaj do domu. - Zostań. - Nie jesteś panem tego domu. - Spojrzał na córkę i powtórzył: - Wracaj do domu. - Spojrzała na niego i pokręciła głową. Ten jeden gest złamał serce Joego Amosa. Nie wiedział, czy powtarzała słowa ojca, czy mówiła mu: „Odejdź i nie pytaj. Nie wracaj”. Joe Amos patrzył, jak się oddala. Jego świat walił się w gruzy. Weszła do budynku, a Joe Amos miał nadzieję,
249 Ŝe wyjrzy do niego z kuchennego okna, dając mu jakiś znak. Nie zrobiła tego. - Dobra, człowieku - powiedział, wyrywając się z uścisku. - Co jest grane? Nie chcesz moich pieniędzy ani mnie za zięcia. Czemu? Nie podoba ci się kolor mojej skóry? Odsunął się o krok. Markiz opuścił głowę i zastanawiał się, co powiedzieć. Joe, który wiedział juŜ, Ŝe zadrwiono z niego, chciał się dowiedzieć prawdy. Natychmiast. - O co, kurwa, chodzi, markizie? Wyjaśnij mi. Jesteś mi to winien. - Nie myśl, Ŝe to będzie łatwe - odparł. - No dawaj. Markiz westchnął. - Naziści... byli tutaj przez cztery lata, a moja Ŝona... - Tak, opowiadałeś mi to. Zmarła na grypę, a oni nie zrobili nic, aby jej pomóc. - Nie - pokręcił głową markiz. - Nikt nie chorował na grypę. Moja Ŝona Ŝyje. Joe Amos zesztywniał cały, tym razem niczego juŜ nie rozumiał. W głowie miał kompletny zamęt. - Skoro Ŝyje, to gdzie jest teraz? - W domu. Joe nic juŜ nie rozumiał. Czemu ukrywali ją przed nim? Czemu nic nie powiedzieli? - To Genevieve jest moją Ŝoną. Joe Amos poczuł się tak, jakby ktoś go uderzył młotem w głowę. Poczuł palący go wstyd. Nie dość, Ŝe został oszukany, to jeszcze wykorzystano go w perfidny sposób. Wyszedł na kompletnego durnia. - Wrobiliście mnie - syknął, czując się jak ostatni wioskowy głupek.
250 Markiz wyprostował się, jakby rozpierała go wewnętrzna duma. Gdzie ten facet ma honor, pomyślał Joe Amos. - Ja teŜ zostałem tak samo wykorzystany, nie gorzej niŜ ty. - Co ty gadasz? Idź do diabła. - Myślisz, Ŝe Niemcy w moim domu zachowywali się zgodnie z etykietą? Sądzisz, Ŝe stałem wtedy bezczynnie? Nie wiem, ile razy obtłukli mnie do nieprzytomności w moim własnym ogrodzie. Jak myślisz, Joe Amosie, ile człowiek moŜe znieść? Jak wiele upokorzeń jest w stanie wytrzymać? Ja juŜ wiem, bo przeszedłem gorsze piekło niŜ ty. Ta wiedza przychodzi ze łzami, krwią i potem. Joe Amos spojrzał ku oknu, mając jeszcze nadzieję, Ŝe zobaczy tam Genevieve, która jakimś cudem zaprzeczy tym kłamstwom i wszystko będzie dobrze. Okna pozostały puste. - Jesteś zwykłym skurwysynem. - Oui. - A twoja Ŝona to dziwka. Markiz nie poruszył się ani milimetr. Spojrzał na niego hardo i dodał: - Jeśli przeklinanie nas ułatwi ci przełknięcie poraŜki, to dalej, lŜyj nas. Musisz zrozumieć, Ŝe moja Ŝona, którą nazywasz dziwką, ma więcej odwagi i determinacji ode mnie i od ciebie, a nawet tysiąca męŜczyzn razem wziętych. Nie moŜesz się z nią oŜenić, bo jest moją Ŝoną. Nawet gdyby nią nie była, nie zasługiwałbyś na jej rękę. Nie cierpiałeś jak ona ani nie utraciłeś domu. Jesteś taki, jak ja, Joe Amosie. Jesteś złodziejem. - Coś ty powiedział? Markiz nie cofnął się ani o krok.
251 - Dalej, uderz mnie, jeśli musisz. Nie będziesz pierwszy. Po czterech latach okupacji przywykłem do cięgów. Nawet ich nie poczuję. Joe Amos zacisnął zęby i syknął: - Skoro ja jestem złodziejem, to co powiesz o niej? - A czy ona ci coś ukradła? Serce? Nie prosiła o nie i właśnie ci je oddała. Nic od ciebie nie chcieliśmy, sam zaproponowałeś swoją pomoc, licząc na to, Ŝe się z nią oŜenisz. Chciałeś ją za Ŝonę i postanowiłeś kupić jej rękę za trzy tysiące dolarów. Markiz zamilkł, spoglądając na Joego Amosa bez strachu. - To wszystko? - Nie masz dość? - Mów! - Bon. Damy sobie bez ciebie radę. Genevieve robi to, czego wymaga od nas sytuacja. Ona ma serce lwicy i wie, jak ochronić swoją rodzinę. - Co ty mówisz? Nic nie rozumiem. - JeŜeli poczekasz dość długo, to zobaczysz kolejną cięŜarówkę i jej kierowcę. JeŜeli zaczekacie we dwóch jeszcze trochę, przyjedzie trzeci. Joe Amos pokiwał głową. Był oszołomiony. Jak człowiek mógł znieść tyle wstydu na raz? Jak? Markiz nalał mu wina, a chłopak opróŜnił kieliszek jednym haustem. - To na poŜegnanie. Jedź, sprzedaj tę benzynę w ParyŜu i zatrzymaj pieniądze dla siebie oraz McGee. Zasługujecie na nie. - Czy... czy ona coś do mnie czuje? - Oczywiście. Bardzo cię lubi. Jesteś porządnym chłopcem.
252 Joe Amos ruszył na podjazd. Nie spoglądał w okna, wbił wzrok w ziemię. Dźwięk kosiarki prowadził go do samochodu. McGee i „Jimmy” czekali na kolistym podjeździe, tak jak ich zostawił. Joe Amos wsiadł do kabiny, włączył silnik i ruszył. Jadąc po ocienionej drodze, bał się, Ŝe minie ich inna cięŜarówka. Zatrzymałby ją i opowiedział naiwnemu chłopakowi całą historię markiza. Gdyby pół godziny wcześniej ktoś zrobiłby to dla niego, pewnie wdałby się z nim w bójkę. Kanistry na rampie brzęczały tak, jakby naigrywały się z jego nieszczęścia. McGee palił w milczeniu. Joe Amos siedział za kółkiem, ponuro spoglądając na okolicę, która przemykała za oknami konwoju, do którego się dołączył. Nie odezwali się ani słowem, aŜ dotarli do Vire, a potem do Domfront. Joe Amos nie zwracał uwagi na upływający czas. Minął MP, który machnięciem flagi nakazał mu zmniejszyć prędkość, a potem wskazał znak z czerwonym kółkiem, który oznaczał drogę jednokierunkową. Pola po obu stronach drogi okryły się szkarłatem. Słońce zachodziło za horyzontem, a Joe Amos był rad, Ŝe kończy się ten paskudny dzień. Wsłuchiwał się w rytmiczną pracę silnika i skrzypienie zawieszenia. Pomyślał, Ŝe jest równie zmęczony i zniechęcony, co „Jimmy”. Musieli odpocząć, a nie zaharowywać się jak niewolnicy, na śmierć. Tysiąc litrów benzyny trzeba było jednak odwieźć tam, gdzie było jej miejsce, na front, a nie na czarny rynek ParyŜa. MoŜe i Joe Amos odzyskał swoje serce, ale było ono podeptane i złamane. Konwój dojechał na miejsce postoju. Na polu rozstawiono namioty warsztatów, mes, magazynów i te przeznaczone do spania. Gdzie okiem sięgnąć, tam nie pozostało ani jedno źdźbło trawy. W jedną i drugą stronę poruszały
253 się masy ludzi i pojazdów. Zewsząd było słychać pokrzykiwania kierowców czy Ŝołnierzy, trąbienie klaksonów i zamęt. Joe Amos skręcił i zaparkował samochód z dala od reszty pojazdów. Zamierzał zatrzymać się na kawę i pojechać dalej. Jeśli się pospieszą, dołączą do Moralesa, Baskerville'a i reszty chłopaków. Gdyby czas mógł być jak ta droga, wtedy miesiące przemknęłyby niczym zły sen. McGee zeskoczył na drogę. - Mam poprowadzić? - Jasne. McGee? - Co? - Nici z interesu. Chłopak upił łyk kawy i zapytał: - Co masz na myśli? - Nie jedziemy do ParyŜa. Zmieniłem zdanie. - Coś się stało u markiza, tak? - spytał, mruŜąc oczy. - Nie twój interes. - Jak to nie? Wkopałem się w te same kłopoty co ty, tyle Ŝe za jedną czwartą działki. Nic do tej pory nie mówiłem, ale to są moje pieniądze, więc powiem. - Daruj sobie, McGee. - Dziewczyna cię więcej nie chce. To się stało, dała ci kosza, a ty nie chcesz forsy, co? Nie jestem głupi, sierŜancie. - Powiedziałem, Ŝebyś sobie podarował. - Nie, ty sobie daruj. MoŜe i zmieniłeś zdanie, ale ja nie. Chcę dobić interesu. - A ja nie. Zapomnij o tym, wsiadaj do samochodu, ja prowadzę. McGee upuścił kubek z kawą na ziemię. - Nie, sierŜancie. Ja poprowadzę, a ty zostajesz.
254 - McGee, spokojnie. To bardzo kiepski pomysł. Chłopak pokręcił głową i dodał znacznie spokojniejszym, mniej zadziornym tonem. - SierŜancie, mogę nie mieć drugiej takiej szansy. Obydwaj wiemy, Ŝe nic mi po tej wojnie. Nie zestrzelę niemieckiego myśliwca i nie awansuję. Nie zdobędę dziewczyny, więc daj mi chociaŜ zarobić. - Złapią cię. - MoŜe tak, a moŜe nie. Nie przekonam się, dopóki nie spróbuję. Poza tym zobaczę ParyŜ! Joe Amos zmierzył go wzrokiem. McGee znał ryzyko i był gotów je podjąć. - Nikomu nic nie powiem, sierŜancie. Jeśli mnie złapią, powiem, Ŝe ukradłem samochód. Idź, przynieś mi kawę. No dalej. - Schylił się i podniósł z piasku kubek. Podał go Joemu Amosowi i uścisnęli sobie ręce. - Znasz adres na Montparnasse? - Tak. Rue Stanislas. W schowku mam mapę. - Wiesz, jak gość się nazywa? - Tak, wołają na niego Biały Pies. - Dobra. Powodzenia. - Jeśli wszystko się powiedzie, dam ci jedną czwartą. - Nie, McGee, zatrzymaj wszystko. Joe Amos wypuścił jego dłoń z uścisku i zabrał puste kubki do mesy. Nie obejrzał się za siebie, kiedy usłyszał odgłos włączanego silnika. Kiedy wyszedł z powrotem na zewnątrz z parującą kawą, zobaczył, jak samochód McGee znika w oddali. Na ziemi leŜał jego M-l. Podszedł do niego jakiś kierowca i spytał: - To twój karabin? - Tak.
255 - Co się stało? - Pokłóciłem się z moim pomocnikiem. Właśnie odjechał beze mnie. - Dupek. - Wcale nie. MoŜecie mnie podrzucić do Chartres? - Niestety nie. Jedziemy w zupełnie inną stronę. - Gdzie dokładnie? - Daleko przed siebie, aŜ do Metz. Na samiutką linię frontu. - Kto tam stacjonuje? Patton? - Tak. Wieziemy amunicję dla Dziewięćdziesiątej. Stacjonują w pobliŜu miasteczka Thionville, nad Moselle. Moselle? Ostatnio, kiedy słyszał o „Tough Ombres”, stacjonowali pod ParyŜem. Teraz stukali do bram Niemiec. Kierowca wzruszył ramionami i dodał: - Jak mówiłem, to daleka droga. Joe Amos roześmiał się głośno. - Nawet nie wiesz, jak bardzo. Zabiorę się z wami.
D+93 7 września
B
en dostał drugą kulkę na tej wojnie. Uderzyła nisko, tuŜ obok pasa, obróciła go wokół własnej osi, zanim upadł na ziemię. Gdy na nią runął, zaczął się wściekle wić, drąc dłońmi trawę. Strzelec puścił serię na prawo i lewo od niego, ale na szczęście nie trafił. Kiedy przeniósł ogień na inny cel, Ben spojrzał na ranę. Kompania „I” weszła prosto na pozycje obronne Niemców, którzy okopali się na opłotkach wsi Mont. Mieli dojść do Fontoy, ale niespodziewany opór zaskoczył wszystkich. Spotkanie z gniazdami niemieckich CKM-ów stało się pierwszym od dwóch tygodni starciem dla całej dywizji. Braki benzyny sprawiły, Ŝe dostali nieoczekiwany prezent w postaci odpoczynku. Nieszczęśni obrońcy mieli niewdzięczne zadanie spowolnienia marszu Amerykanów, podczas kiedy ich towarzysze wycofywali się na wschód. Dwustu zaskoczonych Ŝołnierzy Kompanii „I” przypadło do ziemi, a oficer zaczął przez radio wzywać jednostki A/T. SierŜanci krzyczeli na Ŝołnierzy, zmuszając ich do poderwania się z ziemi i okrąŜenia drzew. Do Bena podbiegł medyk, który pomógł mu pozbyć się paska. Skóra była pęknięta w miejscu, w które trafiła kula.
258 LeŜąc w trawie, Ben i sanitariusz znaleźli osłonę przed karabinem maszynowym, który zaczął ostrzeliwać Ŝołnierzy biegnących przez pole. - Co za sukinsyn strzela do kapelana? - mruknął medyk. - PrzecieŜ jest jasno i widać czerwony krzyŜ na hełmie. Co za skurczybyk, przysięgam... Ben oddychał przez zaciśnięte zęby. RozdraŜnienie medyka oderwało go od myślenia o ranie. - Nic mi nie jest - syknął. - Po prostu... Au! JuŜ mnie kiedyś postrzelili... Kiedy sanitariusz rozpiął pasek, pistolet Phineasa wysunął się na trawę. - Proszę, proszę! Co my tutaj mamy? MoŜe szkop wyczuł pismo nosem i po prostu strzelił pierwszy, co? - MoŜe. Jak wygląda rana? W odpowiedzi medyk wsadził w nią palec, szukając odłamków. Ben jęknął i zamrugał oczami, przed którymi wirowały mroczki. - Nie jest źle. Czysto. No, no, ojcze, niech mnie pan nie zostawia. - Podał mu trochę wody z manierki. Zanim zdąŜył upić łyk, część jej rozlała się po twarzy. - No proszę. Kiedy chłopak przestał gmerać przy ranie, Ben trochę otrzeźwiał. Dopiero teraz zauwaŜył, Ŝe sanitariusz jest wielki jak góra. - Byłeś... byłeś bokserem, czy co? - Nie, a czemu pytasz? - Chłopak sprawnie posypał ranę proszkiem i zaczął ją obwijać bandaŜem. Czując znowu ból, Ben zacisnął zęby. PrzyłoŜył gazę i ciaśniej zawiązał bandaŜ. - NiewaŜne - wycharczał Ben. - Tata ma rzeźnię w Wyoming. O to ci chodziło?
259 - Tak. Pewnie tak. - Miał pan szczęście, ojcze. Nie masz zbyt duŜo ciała, ale kula ominęła waŜne organy. - Kilka tygodni temu teŜ mi się dostało. W tę samą stronę. - Co za baran strzela do kapelana? - mruknął ponownie chłopak. Sanitariusz przycisnął dłoń Bena do opatrunku, a potem pomógł mu usiąść. Zaczął obandaŜowywać jego korpus. Kiedy skończył, poklepał go po ramieniu. - Jak nówka, ojcze. Kiedy wrócimy do szpitala polowego, obejrzy cię doktor, ale nic ci się nie stanie. Kilka szwów i po krzyku. - Poklepał go po ramieniu, a Ben się skrzywił. Sanitariusz wcisnął mu do ręki kilka tabletek przeciwbólowych. - Dzięki. Jak masz na imię? - Bubba. - Powinienem się domyślić. Dzięki, Bubba, uwaŜaj na siebie. - Jasne, ojcze. Dasz sobie radę o własnych siłach, czy potrzebujesz noszy? - Jeszcze mam trochę pary. Medyk odbiegł schylony. Karabin maszynowy nadal praŜył w kierunku Ŝołnierzy Kompanii „I”, którzy próbowali obejść jego pozycję. Ben krył się nadal w trawie, zapinając pasek. Kiedy skończył, wcisnął Colta za spodnie. Kompania „I” zaprzątała uwagę niemieckiego strzelca, więc Ben podniósł się z ziemi i schylony wycofał się. Przebiegł tak z pięćdziesiąt metrów i w końcu zatrzymał się i wyprostował, próbując złapać oddech. Ból w boku był nieznośny, ale zacisnął zęby i powlókł się dalej, powłócząc nogą.
260 Coraz więcej Ŝołnierzy pragnących przyłączyć się do polowania mijało Bena, kompania musiała oczyścić lasy z nieprzyjaciela, zanim zajmie Mont i skieruje się na Fontoy. Mijający go GI klęli i próbowali dodać Benowi otuchy, wołając: „Dorwiemy tego sukinsyna, który to panu zrobił, kapelanie. Bez obaw, juŜ my go nauczymy moresu. Cholerne szkopy!”. Obsługa działka przeciwczołgowego ustawiła się na pozycji i skierowała lufę na drzewa. Ben przysiadł na ziemi i obserwował, jak wystrzeliwują pięć pocisków po płaskiej trajektorii. Eksplozje wyrzuciły w górę konary i ziemię. śołnierze Kompanii „I” skulili się, chroniąc przed odłamkami. Kiedy dym się rozwiał, a ostatnie resztki kory i liści opadły, ruszyli pędem w kierunku zagajnika, z bronią gotową do strzału. Ben trzymał się z tyłu. Od czasów walk o Mont Castre nie wycofywał się ani razu. Z kaŜdym krokiem, kaŜdym kilometrem przebytym na wschód w pogoni za Niemcami, próbował pojąć, czego Bóg od niego chce. Teraz jednak uciekał. Pomyślał sobie, Ŝe gdyby zechciał, mógłby dostać się do szpitala polowego, stamtąd na brzeg i wrócić do domu, za ocean. Nic dla niego nie pozostało juŜ we Francji. Wrócił na wojnę, aby coś zrobić, komuś pomóc, ale Bóg dał mu do zrozumienia, Ŝe nie chce tego. Miał nadzieję, Ŝe zmyje ze swoich dłoni krew, ale ona brukała je nadal. Bóg nie pozwalał na łatwe wyzbycie się grzechów. Kto strzela do kapelana? Ben znał odpowiedź. Nikt. Prawda była taka, Ŝe Ben Kahn nie był juŜ kapelanem. Nie mógł zwać się rabinem. Dostrzegł go kierowca ambulansu i podbiegł do niego. - Kto strzela do kapelana? - spytał, biorąc Bena pod ramię. Ten pokręcił tylko głową i nic nie powiedział.
261 Ben uprosił kierowcę, aby nie sadzał go z tyłu, na noszach, a pozwolił jechać obok siebie. Chłopak z zadowoleniem przystał na tę prośbę. Jadąc samochodem, paplał o swojej rodzinie, domu i tym, dlaczego nie walczy, tylko prowadzi karetkę. Był Mormonem z Provo. Ben pozwolił mu teŜ trajkotać i stał cicho z boku, kiedy do spółki z sanitariuszem ładował nosze do samochodu. KaŜdy z rannych dostał w nogi, zanim karabin maszynowy został uciszony przez działko przeciwczołgowe. Ben zamienił z nimi kilka słów, a kaŜdy z chłopaków dotknął dłonią zaczerwienionego od krwi bandaŜa. - Czy to boli? - pytali. - Jasne - odparł, zaciskając zęby. Kierowca wskoczył za kółko i znowu zaczął paplać. Jechali w konwoju samochodów, które kierowały się ku Mairy po zapasy. Droga była jednokierunkowa, wąska i ledwie widoczna. Miasto znajdowało się dwa kilometry dalej, więc podróŜ była krótka. Chłopak był koszmarnym kierowcą: ranni podskakiwali na noszach, a gałęzie drzew szorowały o boki samochodu. Po pięciu minutach dojechali do wsi. W jej centrum wznosił się kościół, a tablicę z nazwą miejscowości wieńczył drewniany Jezus. CięŜarówki zatrzymały się obok sterty skrzynek, piętrzącej się pod bacznym okiem figury. Ben wysiadł z kabiny, a kierowca wcisnął gaz i odjechał. Rana w jego boku pulsowała. Dotknął jej dłonią i zobaczył na niej krew. Do punktu przeładunkowego dotarła kolejna grupa samochodów, tym razem przybywająca z zachodu. Kwatermistrze witali ich, machając notatnikami i pokazując nimi, gdzie mają zaparkować. KaŜdy z samochodów miał na zderzaku emblemat „Red Ball Express”, cięŜarówki
262 zatrzymały się w równej linii. Ben zauwaŜył, Ŝe kaŜdy z kierowców był Murzynem. Podszedł do nich, zastanawiając się, czy będą go mogli podwieźć do punktu dowodzenia. Spojrzał na samochody, spod masek niektórych z nich unosił się dym. Z daleka było widać, Ŝe kierowcy tworzyli jedną grupę. Wymieniali się papierosami, rozmawiali i poklepywali się po plecach. Ani jeden z nich nie ruszył się, aby rozładować amunicję. Niektórzy rozciągali zesztywniałe członki, inni drzemali w cieniu pojazdów. śaden z Ŝołnierzy nie zamienił z nimi słowa. Ben ruszył ku kierowcom. W połowie drogi zauwaŜył grupę Ŝołnierzy, którzy siedzieli na trawie. Nagle zamarł i potoczył wzrokiem w miejsce, w które patrzyli się i oni. Najpierw usłyszał krzyki noszowych, biegnących pomiędzy drzewami. KaŜdy Ŝołnierz w okolicy przyglądał im się ze zdziwieniem. Kierowcy pędem skoczyli do cięŜarówek, a Ben patrzył jak skamieniały na to, co się rozgrywało na jego oczach. Do jego uszu dotarł chrzęst gąsienic i ryk motorów. Trzysta metrów dalej zauwaŜył sylwetki niemieckich czołgów. Najpierw wyłonił się jeden, potem dwa kolejne. Za nimi biegła setka grenadierów. WieŜyczka pierwszego czołgu obróciła się, a długa lufa wycelowała w stos skrzynek. Ben połoŜył rękę na ranie, w drugą dłoń chwycił pistolet Phineasa i ruszył biegiem. Działo czołgowe wystrzeliło. Dystans był tak krótki, Ŝe odgłos strzału i eksplozji zlał się w jeden huk. Cały róg składu wyleciał w powietrze w kuli pomarańczowo-czarnej eksplozji. Na uciekających Ŝołnierzy posypał się grad odłamków, kawałków drewna i racji Ŝywnościowych.
263 Joe Amos nie wiedział, czy bardziej jest wkurzony, czy wystraszony. Stał jak wryty i gorączkowo myślał: skąd się tutaj wzięli Niemcy? Kompletnie nie wiedział, co ma ze sobą zrobić, dokąd biec, uciekać. Około setki Ŝołnierzy, białych i kolorowych, podobnie jak on zamarło, kompletnie zaskoczonych sytuacją. Drugi czołg wystrzelił i kolejny stos skrzynek eksplodował fontanną odłamków. Joe Amos warknął. Oni się trudzili, targając te skrzynie przez pół Francji, a Niemcy ot tak po prostu je rozwalali. Trzy czołgi jechały przez pole, a na magazyn spadły dwa kolejne pociski. Pod ich osłoną niemieccy Ŝołnierze biegli w kierunku konwoju. Joe Amos spojrzał na Hulla i Franklina, dwóch kierowców, którym towarzyszył przez ostatnie półtora dnia. Nigdzie ich nie spostrzegł. Nie wiedział teŜ, gdzie w zasadzie się znajduje, przeoczył tabliczkę z nazwą wsi. Biali Ŝołnierze dali nura do jam, które sami sobie wykopali lub przejęli po Niemcach stacjonujących tutaj cztery lata temu. Czarni, zabrawszy karabiny spod siedzeń samochodów, rozproszyli się, szukając osłony. Joe Amos pomyślał, Ŝe i on powinien tak zrobić, ale był zbyt daleko od samochodu Hulla, aby chwycić swój karabin. Wokoło niego zaczęły śmigać kule. Ruszył biegiem ku rzędowi zaparkowanych samochodów. Wskoczył na pakę ostatniego z nich, przebiegł po skrzynkach i znalazł się za karabinem maszynowym kalibru .50. Obrócił go w stronę nacierających Niemców, załadował taśmę amunicyjną i mruknął: - No dobra, chłopcze, czas na zabawę. Nacisnął spust i puścił długą serię. Choć dym przesłaniał mu widoczność, to był pewien miejsca, gdzie powinni znajdować się niemieccy Ŝołnierze. Na jego stopy posypały
264 się łuski, a karabin szarpał w dłoniach. Joe Amos trzymał go kurczowo, cały czas kierując ogień na atakujących. - Dobra jest! - krzyknął. W tej samej chwili dwa oddziały z bazookami wybiegły do przodu. „Skąd oni je wzięli?”, pomyślał Joe Amos. Najprawdopodobniej wyciągnęli je ze skrzyń. Czwórka Ŝołnierzy pobiegła do przodu. Joe Amos znowu nacisnął spust, strzelając do wszystkiego, co się ruszyło na polu. Jeden z Ŝołnierzy ukląkł, biorąc na cel niemiecki czołg, który przejeŜdŜał obok pierwszych płonących skrzyń. Joe Amos puścił w niego serię, mając nadzieję, Ŝe odciągnie uwagę czołgistów od Ŝołnierzy z bazookami. WieŜyczka obróciła się w jego stronę, jak wskazujący palec śmierci. Joe Amos strzelał dalej, ale kiedy zobaczył otwór lufy wycelowany prosto w niego, puścił karabin i zeskoczył na ziemię. Upadek go zabolał, ale przetoczył się po ziemi, starając jak najbardziej oddalić od „Jimmy’ego”. Siła wybuchu popchnęła go do przodu. Po cięŜarówce nie pozostało nic oprócz podwozia i resztek kabiny, które płonęły jasnym płomieniem. Półtora metra za nim z brzękiem opadła klapa maski. Joe Amos zaryzykował rzut oka na czołg. Jego lufa obracała się właśnie ku następnej cięŜarówce, kiedy trafił go pocisk z bazooki. Kula płomieni wykwitła z jego wieŜyczki, która z wyciem znieruchomiała. Chwilę później drugi pocisk trafił w to samo miejsce i oderwał ją od pojazdu. Otworzyły się włazy awaryjne i załoga czołgu wysypała się na zewnątrz. Joe Amos ruszył wzdłuŜ rzędu cięŜarówek. Drugi karabin maszynowy został obsadzony przez jednego z kolorowych kierowców, który pruł z niego jak opętany. Joe Amos potrzebował broni. Skręcił między samochody,
265 rozglądając się za jakimś karabinem i dogodną pozycją, z której mógłby prowadzić ogień. Za jego plecami śmignęły kule, więc przypadł do ziemi. Wyjrzał zza samochodu i przekonał się, Ŝe na łące toczy się regularna bitwa. Dym z czołgu i płonących zapasów przesłaniał co jakiś czas widok. Drewniany Jezus nad znakiem spoglądał ponad płomieniami, a Joe Amos pomyślał, Ŝe juŜ niejedna tragedia musiała się rozgrywać w jego cieniu. Bez karabinu Joe nie był w stanie wiele zrobić, mógł tylko obserwować sytuację ze swojego okopu. Dwa pozostałe na polu czołgi strzelały zawzięcie i manewrowały, ustawiając się tak, by utrudnić podejście zespołom uzbrojonym w bazooki. Dwa „Jimmy” stały w płomieniach, trzeci szczęśliwie uniknął trafienia. Amunicja na płonących cięŜarówkach wybuchała, pociski leciały w kaŜdą ze stron. śołnierze z bazookami próbowali podejść bliŜej czołgów, ale te wycofały się pod osłonę własnej piechoty. Ze swojego schronienia Joe widział walkę jak na dłoni, nawet teraz, gdy dym z płonących pojazdów gęstniał, mieszając się ze spalinami czołgów. Szkopy nacierały z północy, Ŝołnierze i kierowcy bronili się od południa, próbując chronić konwój. Na przestrzeni pomiędzy wrogimi pozycjami manewrowały czołgi próbujące trafić kolejne cięŜarówki i do końca zniszczyć bazę zaopatrzeniową. śołnierzy obu stron dzieliło nie więcej niŜ dwieście metrów terenu, w niektórych miejscach nawet mniej niŜ sto. Joe był gotów w kaŜdej chwili poderwać się na nogi i biec ku konwojowi, do swoich. Zewsząd dobiegał go hałas: chłopak na dachu „Jimmy ego” strzelał z karabinu maszynowego, Ŝołnierze krzyczeli, a ponad terkotem broni dawało się słyszeć wycie silników i chrzęst gąsienic czołgowych. Kolejne trzy
266 „Jimmy” stanęły w ogniu po tym, jak zostały trafione przez pociski z czołgu. Niemcy usiłowali podejść bliŜej, Amerykanie starali się zatrzymać ich ogniem z karabinów. Poprzez dym Joe Amos nie był w stanie zauwaŜyć wrogów, więc kaszlał, klął pod nosem i bezskutecznie szukał broni. Nagle zobaczył Ŝołnierza, który zataczając się, szedł przez siebie, nie zwaŜając na kule. Musiał być ranny. W jednej dłoni trzymał pistolet. Jakiś Ŝołnierz podbiegł do niego i Joe Amos zobaczył, Ŝe na hełmie rannego widnieje czerwony krzyŜ. Medyk? Nie, kapelan. Biegnący na pomoc chłopak krzyknął: - Padre! Był juŜ prawie przy nim, kiedy dostał. Upadł na ziemię jak szmaciana laleczka, której ktoś odciął sznurki. Kapelan zachwiał się i ukląkł przy nim. Przewrócił go na plecy, jakby nie zdawał sobie sprawy, Ŝe jest w samym środku bitwy. Opadł na kolana i pochylił głowę. Ben spojrzał na martwego chłopaka. Nie wiedział, jak miał na imię, jakiego był wyznania, skąd pochodził. Zginął, bo chciał pomóc rannemu. Klęcząc, spoglądał na twarz martwego. Ben oddychał z trudnością: przeszkadzał mu dym i doskwierała rana w boku. Za sobą słyszał tupot niemieckich butów, ale nie był w stanie ruszyć się dalej. Świat zawirował mu przed oczami. - Przepraszam - wymamrotał do zabitego. Chłopak na pewno nie zamierzał zginąć w jakiejś małej wsi, podczas walk z przypadkowym podjazdem na punkt zaopatrzenia. Chciał się zapewne wykazać albo po prostu pomóc kapelanowi, który zagubił się pośród walk. Wierzył, Ŝe robi dobrze, a zginął. Zginął przez Bena. Chciał znaleźć
267 jakieś dobre słowo, ale nie potrafił. Zamiast tego zmówił modlitwę za jego duszę, zakładając Ŝe tamten był chrześcijaninem. Nie czuł dumy z poświęcenia chłopaka, uwaŜał, Ŝe jego śmierć była marnotrawstwem. Nadchodził ten moment. Uciekał i bronił się przed nim za pomocą kłamstw, wykrętów i nadziei. Dziury łatał wiarą, ale w końcu musiał się zmierzyć z nieuchronnością śmierci swojego syna. Ojciec, matka, brat, wrogowie i przyjaciele, Thomas i Phineas. Wszyscy odeszli. Zakasłał, czując ponownie ukłucie bólu. Rozejrzawszy się, stwierdził, Ŝe umrze tak samo, jak tamten chłopak. A moŜe nie? Ben spojrzał na ziemię. Bóg nie mówił juŜ do niego, zostawił go. Choć stary rabin nie chciał tej wolności, dostał ją. To nie Bóg przesądził o jego losie, o tym, Ŝe ma umrzeć na polu bitwy. To Ben tak zdecydował. Z wysiłkiem wstał z ziemi. Zrobił krok przed siebie, wiedząc, Ŝe nie zdoła dotrzeć do amerykańskich linii. śołnierze wycofali się zbyt daleko, a Niemcy byli tuŜ obok. Uśmiechnął się do siebie. Ruszył. Zza jego pleców dobiegł głos: - Halt! Halten Sie! Aus den Grund! Ben obrócił się i wycelował. Pierwsza kula trafiła grenadiera, odległego o dwadzieścia metrów od niego. Druga i trzecia ugodziły jego kompanów. Jeden dostał w nogę i wywrócił się na ziemię, drugi w ramię. Ben dobił go dwoma pociskami. Ranny w nogę uniósł ręce, ale Ben strzelił mu prosto w twarz. Odwrócił się w stronę konwoju i zobaczył na tle płomieni jednego z kierowców. - O cholera - powiedział chłopak.
268 Kapelan opuścił broń i odwrócił się ku niemu. Wyglądał tak, jakby za chwilę miał upaść. Jego lewy bok był cały we krwi. Joe Amos podbiegł do niego i pomógł ustać na nogach. Potem rzucił się w stronę martwego Ŝołnierza i zabrał jego karabin. - Przepraszam, koleś - mruknął do trupa, mając nadzieję, Ŝe chłopak usłyszy go, gdziekolwiek trafił. Joe Amos zarzucił karabin na plecy i odciągnął kapelana, biorąc go pod ramię. - No dalej, dalej - mówił, ciągnąc go za sobą. Kapelan płakał i ledwie trzymał się na nogach. Joe praktycznie uniósł go z ziemi. Jęki rannego i tupot butów nie były w stanie zagłuszyć świstu kul. - Jeszcze kawałek, tylko kilka metrów... Przebiegli jakieś czterdzieści metrów. Kątem oka Joe zauwaŜył, Ŝe chłopak przy WKM-ie na dachu „Jimmy’ego” nadal strzelał. Dym gryzł go w oczy i powodował, Ŝe chciało mu się kasłać. Kapelan jęknął, ale Joe Amos tylko powtórzył: - Jeszcze trochę, jeszcze trochę. Kiedy byli dziesięć metrów od kryjówki, czołg trafił w kolejną cięŜarówkę. Samochód eksplodował z potwornym hałasem, najwidoczniej przewoził pociski artyleryjskie. Kapelan wysunął się z objęć Joego Amosa, a siła wybuchu pchnęła ich obu naprzód, szarpiąc i przewracając. Ogłuszony Murzyn wpadł do jamy, ale prawie natychmiast podniósł się i zaczął szukać Bena. Ten leŜał o kilka metrów od okopu, ale odczekał jeszcze chwilę, leŜąc bez ruchu, nim z zaciśniętymi z bólu zębami zaczął pełznąć w jego stronę. Nie wypuścił z dłoni pistoletu. Joe Amos zrobił mu miejsce i skulił się obok niego. - Wyjdziesz z tego?
269 Kapelan pokiwał głową. Jedną dłoń przycisnął do zakrwawionego boku, w drugiej wciąŜ trzymał broń. - Co tam robiłeś? Kapelan przez chwilę nie odpowiadał. Był drobny, zasuszony, jego szczękę pokrywała siwa broda. Nie naleŜał do zbyt gadatliwych. - Szedłem. - No ja myślę. Człowieku, spójrz na siebie, jesteś cięŜko ranny. - PrzeŜyję. - No nie wiem, tutaj rozpętało się prawdziwe piekło. Kapelan pokiwał tylko głową, jakby dziękując za ocalenie Ŝycia. Czerwona plama na jego kurtce rozszerzała się. Joe Amos zobaczył insygnia na jego kołnierzu. - Jesteś rabinem? - Tak. - Człowieku, kto strzela do rabina? Staruszek pokręcił głową i odparł: - Wszyscy. - Ja się nie dziwię. Nie wiedziałem, Ŝe nosicie broń. W oczach męŜczyzny stanęły łzy. Opuścił głowę na pierś, skrywając twarz pod krawędzią hełmu. Spoglądając na niego, Joe Amos stwierdził, Ŝe musi bardzo cierpieć. - Czy my się przypadkiem nie znamy? Rabin wzruszył ramionami, nie podnosząc wzroku. - Nic się nie martw, ojczulku. Joe Amos Biggs jest przy tobie, więc nic ci się nie stanie. Wyjrzał ostroŜnie z jamy i przyłoŜył policzek do kolby broni. UwaŜnie przeczesując okolicę, dostrzegł niemieckiego grenadiera, który czołgał się w stronę amerykańskich pozycji. Skład płonął, dziewięć cięŜarówek równieŜ stało w płomieniach. Na chwilę dym zasłonił Niemca.
270 Chwilę potem zobaczył go ponownie przez przyrządy celownicze Garanda. Joe zmruŜył oko i ściągnął spust. Odrzut karabinu kopnął go w ramię, a szara postać czołgała się dalej. Strzelił powtórnie i jeszcze raz. Niemiec opadł bezwładnie na ziemię. - Mam cię! - zawołał Joe Amos. - Widziałeś to, Padre? Załatwiłem drania. Głowa tamtego była pochylona, nie patrzył. Joe znalazł kolejny cel. Wymierzył, strzelił i spudłował. Ale to nie było waŜne, liczył się karabin w jego rękach, to, Ŝe wszyscy - biali i kolorowi - wymieszali się ze sobą, wszyscy walczyli, razem, wspólnie. - Nie patrzyłeś - powiedział, dalej mierząc z karabinu. O tym właśnie mówiłem, od chwili kiedy tu przy jechałem. Mówią, Ŝe czarny nie potrafi walczyć. Bzdura. Rozejrzyj się. No dalej, podnieś głowę i się rozejrzyj. Co my tutaj robimy, no co? Murzyni nie potrafią walczyć? Gówno prawda! Kapelan nadal nie reagował. Siedział skulony, cichy. Niemcy skryli się za osłoną jednego z czołgów. Joe Amos przypadł do ziemi i czekał. Czołg ruszył, a jego karabin maszynowy plunął ogniem. Joe strzelił do maszyny raz, a potem drugi. Wiedział, Ŝe nie jest w stanie jej zagrozić, ale chciał choć przestraszyć Niemców. Strzelił jeszcze dwa razy: za chłopaka od WKM-u i za właściciela karabinu. Obydwa czołgi ruszyły ponownie, a za nimi piechota. Daleko po prawej Ŝołnierze z bazooką przemykali się przez pole. Za nimi oddział strzelał seria za serią, próbując ich osłonić. Po przeciwnej stronie kierowcy ostrzeliwali się zawzięcie. KaŜdy z nich walczył z bronią w ręku.
271 Joe Amos nacisnął spust jeszcze raz, a potem znowu. Kule odbiły się od pancerza czołgu. Pusty ładownik szczęknął i wyskoczył z komory. - O, do diaska - mruknął. Kapelan podniósł wzrok. Joe Amos w jego oczach nie widział strachu, tylko pustkę. Ból i łzy znikły. Przypominał pustą skorupę, nie człowieka. Jego twarz była jak pośmiertna maska, jaką widywał na twarzach zabitych. Kapelan wstał i wyjął magazynek z pistoletu. Joe Amos pomyślał, Ŝe tamten coś powie, ale rabin zachował milczenie. Sprawdził ilość amunicji - zostały mu cztery naboje. WłoŜył magazynek do pistoletu i spojrzał na pole bitwy. Pod osłoną czołgu grenadierzy pokonali kolejne dziewięćdziesiąt metrów. Dym ścielił się za ich plecami. WieŜyczka pojazdu obróciła się w kierunku ostatnich trzech cięŜarówek. - Dobra - powiedział Joe. - Czekaj tutaj na mnie, zaraz wrócę. Wyskoczył z nory i pobiegł w kierunku najbliŜszego „Jimmy’ego”. Miał nadzieję, Ŝe chłopcy z bazooką zniszczą czołg, zanim ten zdąŜy wystrzelić. Znajdował się na otwartym terenie, płomienie lizały jego mundur i musiał uskakiwać przed latającymi odłamkami. Broń zaterkotała, ale zdąŜył wskoczyć na rampę cięŜarówki. Poszczęściło mu się i od razu znalazł skrzynkę amunicji. Chwycił ją i wyrzucił na ziemię, mając nadzieję, Ŝe się rozbije, ale przetrwała upadek. Joe Amos zeskoczył za nią na ziemię. Nie miał czasu na jej otwieranie, brakowało mu poza tym łomu. Spinając się do biegu, chwycił ją pod ramię, ale w ostatniej chwili zatrzymał się jeszcze na chwilę. Otworzył drzwi po stronie kierowcy i zajrzał pod siedzenie.
272 Znalazł tam schowany karabin. MoŜe kapelan skorzysta z niego tak jak z Colta? - pomyślał. Ruszył biegiem do kryjówki, klucząc pomiędzy resztkami skrzynek. Kule śmigały obok niego, ale starał się jak najlepiej korzystać z osłony samochodowych wraków. Tempo biegu spowolniała skrzynka. ZbliŜył się do jamy na prawie pięć metrów i cisnął nią jak piłką. Wylądowała w kryjówce, ale wytrzymała i ten upadek. Kiedy wślizgnął się za nią do jamy, z trudem łapał oddech. Kapelan uderzył w skrzynkę rękojeścią pistoletu i rozbił deszczułki. Cisnął jeden z ładowników Joemu Amosowi, a w tym samym momencie „Jimmy”, z którego zabrał amunicję, wybuchł, trafiony pociskiem. Czołg znieruchomiał, biorąc na cel kolejne dwa samochody. Jego załoga była pewna, Ŝe otaczający czołg grenadierzy osłonią go przed atakiem piechoty. Ogień ze strony kierowców i Ŝołnierzy był tak silny, Ŝe Ŝołnierze z bazooką zaryzykowali podkradniecie się o kilka metrów bliŜej. Jeden strzał wystarczył, aby rozerwać gąsienice pojazdu, unieruchamiając go i naruszając pancerz. Kolejny pocisk trafił w wieŜyczkę w tej samej chwili, kiedy otworzyły się włazy. Zamiast uciekających Ŝołnierzy, wytrysnęły z nich płomienie. Kiedy przebrzmiały echa wybuchu, z wnętrza pojazdu wydostawały się tylko kłęby dymu. Kapelan odłoŜył Colta na krawędź jamy i przeładował M-l. Joe Amos takŜe wprowadził nabój do komory i ramię w ramię wychylili się, mierząc do Niemców. Joe Amos strzelił. W skrzynce miał setki ładowników, czemu ich nie wykorzystać? Uciekający grenadierzy byli trudnym celem. Kluczyli i wycofywali się, porzuciwszy zniszczony czołg. Ilekroć strzelał, zawsze szeptał: „Bang!”,
_
273
„A masz!”. Spodobał mu się szczęk ładownika, kiedy opróŜniony wyskakiwał z karabinu. Był jak odznaczenia za męstwo, świadectwo tego, Ŝe i on mógł walczyć. Kapelan strzelał powoli, uwaŜnie celując. W tym czasie, kiedy Joe zuŜywał cztery ładowniki, on wykorzystywał jeden. Praktycznie kaŜda jego kuła sięgała celu. Jeden strzał, jeden martwy grenadier. Joe Amos spojrzał na pole. Załoga ostatniego czołgu wyciągnęła nauczkę z lekcji. Czołg cały czas był w ruchu, nie zatrzymywał się ani na chwilę, wiedząc, Ŝe wystawi się wtedy na strzał z bazooki. Jego karabin maszynowy błysnął ogniem, zasypując Ŝołnierzy i kierowców deszczem ołowiu. Obrońcy kulili się, nie myśląc o strzelaniu, a grenadierzy ruszyli do ataku. Skryci za zasłoną dymu byli trudnym celem. Poruszali się i strzelali z morderczą precyzją, wzajemnie osłaniając się w marszu. Kwatermistrzowie i kierowcy odpowiedzieli ogniem, ale nie mogli ich powstrzymać. Niemcy byli dobrze wyszkoleni i zaprawieni w bojach. Bitwa trwała ponad dziesięć minut, a Niemcy przeszli juŜ przez połowę pola. W tym tempie za kilka minut będą mogli obrzucić obrońców granatami, których nie miał ani Joe Amos, ani Ŝaden inny kierowca. Joe zaczął się denerwować. Kula świsnęła obok nich, ale kapelan nawet jej nie spostrzegł. W milczeniu, metodycznie, strzelał do Niemców. - Mało brakowało, a popełniłbym duŜy błąd - powiedział nagle Joe. Kapelan strzelił i ponownie załadował broń. Wkładając ładownik, spytał: - MoŜe jednak to byłaby dobra decyzja?
274 Joe Amos wystrzelił dwa pociski i wyznał: - O mały włos, a zrobiłbym coś bardzo złego. Zakochałem się we Francuzce. Chciałem sprzedać samochód z ładunkiem benzyny, aby pomóc jej i jej ojcu. Kapelan wychylił się z jamy i wycelował, powoli wybierając cel. Joe Amos gadał dalej: - Mój kumpel poznał gościa w ParyŜu, który płaci cztery tysiące dolarów za samochód z benzyną. To spory kawał grosza. Sprawa nie wypaliła, bo dziewczyna mnie nie chciała. Mój pomocnik, McGee, pojechał sprzedać wóz. Naprawdę ma na imię Adolf. To ci dopiero, nie? Pewnie się bawi teraz w ParyŜu. Chyba nie wróci, wojsko mu nie słuŜy. Wystrzelili równocześnie, ale to kapelan trafił. - Dziwna rzecz - mruknął. - Paryski czarny rynek jest pod kontrolą gościa, który jest Amerykaninem. Był pilotem B-17, ale w czterdziestym trzecim zestrzelili go nad Verdun. Joe Amos oparł się plecami o ziemię. Ku swojemu zdziwieniu, nie bał się. Czego miał się obawiać, skoro siedział u boku duchownego? Rabin roztaczał wokół siebie aurę bezpieczeństwa i spokoju. Choć był niezwykle cichy, to sprawiał wraŜenie dobrego człowieka. Widać to było po sposobie, w jaki uklęknął obok Ŝołnierza, który próbował go ratować. Joe zmienił zdanie - nie był on pusty jak chodzący trup, raczej posępny i zamyślony, niczym biblijni prorocy. Pomimo cięŜkich ran walczył z pewnością siebie, która brała się z wiary. Joe Amos był pewien, Ŝe ten pancerz chroni teŜ jego. Bóg spoglądał na nich z niebios i w godzinie potrzeby roztaczał swoją opiekę. CzyŜ gdzieś tam w dymie nie czuwał na nimi drewniany Chrystus? Wystarczyło, Ŝe Joe będzie wierzył i zachowa w sercu odwagę,
275 a wszystko dobrze się skończy. Bóg był po stronie kapelana, a Joe Amos siedział z nim w jednym okopie. Genevieve, markiz, Boogie, McGee, Messerschmitt, Garner, Speedy i Himey... Wszyscy oni skierowali go w to miejsce, niczym drogowskazy. Kapelan spojrzał na niego. - Co powiedziałeś? Joe Amos zerknął na dwa pozostałe „Jimmy”. - Skoczę po granaty - powiedział. - Zaczekaj! Joe Amos oparł dłonie na krawędzi okopu i zebrał się w sobie do skoku. - Nic się nie martw, rabbi. Jestem dziś bohaterem. To mój szczęśliwy dzień. Kierowca został trafiony dokładnie w chwili, w której się wychylił. Zachwiał się, próbując odzyskać równowagę i zrobił kilka kroków do przodu, wtedy dosięgła go druga kuła. Upadł na plecy. Joe Amos Biggs stoczył się w dół, prosto na Bena. Rabin zdjął jego hełm. Chłopak przewracał oczami i dyszał. Jego serce waliło jak oszalałe. Na czole zaperlił się pot, a Ben otarł go dłonią. - Cholera - sapnął Joe Amos. - Co ja zrobiłem? Przełknął ślinę, a na jego wargach nie było śladu krwi. To oznaczało, Ŝe pocisk nie przeszedł przez płuco. LeŜał przez chwilę spokojnie i Ben juŜ prawie był pewien, Ŝe nic złego się nie stało. Nagle chłopak zaczął drŜeć. To był zły znak. Musiał stracić sporo krwi. Ben rozerwał jego koszulę. Pierwsza kula trafiła chłopaka w bark, rozrywając mięśnie i łamiąc kości. Druga uderzyła niŜej, pod kręgosłupem. Ben nacisnął ranę, a kierowca
276 nienaturalnie jęknął. Z rany nie ciekła krew, ale dawał się wyczuć regularny puls. Kula przeszyła arterię. Nawet gdyby go opatrzył, utrata krwi zabiłaby go w ciągu kilku minut. - Joe Amosie! Chłopak zamknął oczy i szepnął: - Nie dam rady pobiec po granaty. Zrobisz to za mnie? - Nie ma potrzeby. - Pamiętasz, uratowałem cię tam na polu. - Tak. - I razem walczyliśmy. Ben pokiwał głową. Joe Amos zebrał się na ostatni wysiłek: - Powiedz majorowi Clayowi. - Dobrze. - I mojej mamie... w Danville. - Joe Amosie. Chłopak zamilkł, zbierając się w sobie. Jego ciałem wstrząsała drŜączka, przeszywały go paroksyzmy bólu. Otworzył nagłe oczy i szepnął zeschniętymi wargami: - Genevieve... powiedz Genevieve. Ben nie wiedział, kim jest Genevieve, i nie przypuszczał, Ŝe kiedykolwiek się tego dowie. Mimo to pokiwał głową. - Joe Amosie, posłuchaj mnie. - Jasne, ojcze, jasne. - Spróbował go objąć i poprosił: Powiedz coś, błagam... Chciał, aby Ben się pomodlił. - Jezu - szepnął. - Joe Amosie - szybko zapytał Ben. - Człowiek w ParyŜu, któremu miałeś sprzedać benzynę. Pilot, jak się nazywa?
277 - Co? A... białe coś... Biały Pies. - Czy wiesz, gdzie go mogę znaleźć? Czy twój przyjaciel powiedział, gdzie zamierza sprzedać benzynę? Chłopak poruszył ustami, ale nie wydał z siebie głosu. Ben widział, Ŝe właśnie przekracza most pomiędzy Ŝyciem a śmiercią. Chciał mu pomóc w tej podróŜy, ale jednocześnie musiał wyciągnąć z niego informacje. Błagam cię, mówił do niego w myślach. Wytrzymaj jeszcze chwilę. Doprowadź mnie do mojego dziecka. Ben potrząsnął umierającym: - Gdzie znajdę Białego Psa? Chłopak zakaszlał. Wstrząsnęły nim silniejsze spazmy. Ben wiedział, Ŝe chwila śmierci jest bliska. - Gdzie on jest? Chłopak zesztywniał, a potem zwiotczał. Jego szczęki drŜały, a serce biło nieregularnie i coraz wolniej. Oczy miał ślepo utkwione w Benie. - Joe Amos, proszę, powiedz mi. To moŜe być mój syn. Joe nie odpowiedział. Ben przestraszył się, Ŝe jest juŜ za późno. Nagle kierowca uśmiechnął się, jak człowiek, który zdobył niezachwianą pewność i poznał prawdę, tak jakby spełniła się jakaś obietnica. Joe rozluźnił uścisk dłoni Bena, niemą prośbę o to, by pozwolił mu odejść. - Montparnasse - szepnął Joe Amos z wysiłkiem. Wziął jeszcze jeden cięŜki oddech i dodał: - Rue Stanislas. To były ostatnie słowa chłopaka, ten adres. śył jeszcze kilka minut, a Ben skulony na dole lisiej jamy podtrzymywał go, czując, jak pierś chłopaka unosi się i opada coraz słabiej i słabiej. Ben nie modlił się za Joego Amosa, nie
278 miał juŜ sił i nie wierzył w to, Ŝe Bóg wciąŜ jeszcze był przy nim. Gdy wreszcie kompania Ŝołnierzy Dziewięćdziesiątej Dywizji wraz z trzema Shermanami wsparcia przybyła na pomoc ocalałym Ŝołnierzom i kierowcom „Red Ball”, Ben powiedział o tym Joemu Amosowi. Chłopak zmarł w chwilę później. Przeszukujący pole walki „Tough Ombres” znaleźli Bena w jamie, skulonego nad ciałem czarnoskórego kierowcy. Doczesne szczątki Joego Amosa Biggsa uniesiono i załadowano na pakę cięŜarówki. Ben wstał sam, choć z trudem, cały pokryty krwią swoją i nieŜyjącego chłopaka.
D+100 14 września
B
en obudził się przed wschodem słońca. Piętnaście świeŜo załoŜonych szwów wciąŜ go swędziało, ale nie czuł juŜ bólu. BandaŜe nasiąkały krwią. W świetle lampy palącej się na końcu sali ubrał świeŜy mundur, pieczołowicie ułoŜony na krześle przy łóŜku. Pasował, pielęgniarka, która mu go przyniosła, powiedziała, Ŝe jej mąŜ nosił ten sam rozmiar. Na nowy mundur przepiął oznaczenia stopnia i funkcji. Nie odpiął jednak starych odznak, przydadzą się jeszcze. Wyjął Colta Phineasa z szuflady nocnego stolika i sprawdził, czy w magazynku pozostały jeszcze cztery naboje. Były na miejscu. Schował pistolet za paskiem, pod bluzą. Z wózka z medykamentami zabrał teŜ nieco bandaŜy, taśmy, gazy i opatrunków. Wrzucił je do swojego nowego plecaka. WłoŜył teŜ nowe skarpetki, ale zatrzymał stare znoszone buty, które wyczyściła jakaś nieznajoma ręka. Tylko jego hełm z czerwonym krzyŜem pozostał równie brudny jak w chwili, gdy trafił do szpitala. Na palcach wymknął się z oddziału, unikając pielęgniarki z nocnego dyŜuru. Gdy dotarł do korytarza prowadzącego do wyjścia, włoŜył buty, wyprostował się i spokojnym krokiem przekroczył frontowe drzwi. KaŜdy, kto by
280 go teraz zobaczył, uznałby zapewne, Ŝe to zatrudniony tu kapelan wychodzi z wojskowego szpitala, i nie próbowałby go zatrzymywać. Na zewnątrz Ben złapał pierwszą wojskową cięŜarówkę. Ulice Fontainebleau były zatłoczone nawet o tak wczesnej porze. LeŜące nad Sekwaną miasto było jednym z głównych składów Trzeciej Armii, siedzibą sztabów kilku jednostek i częścią trasy powrotnej „Red Ball Express”. Tutaj mieściła się ostatnia siedziba cesarza Francuzów, Bonapartego, i to właśnie z Fontainebleau udał się on w 1814 roku na wygnanie. Ben podjechał na wschodni kraniec miasta, do jednej z baz samochodowych znajdujących się nad rzeką. Na miejscu podziękował kierowcy za podwiezienie i ruszył w stronę parku maszynowego. Uszedł niecałe pięćdziesiąt metrów, a juŜ kilkukrotnie musiał uskakiwać z drogi cięŜarówkom i kryć się za stosami skrzynek. Kolumny wozów pędziły to w jedną, to w drugą stronę. Wokół panowała gorączkowa praca - rozładowywano i ładowano kolejne pojazdy. Ludzie uwijali się jak w ukropie, maszyny hałasowały, zewsząd dochodził huk, jak na polu bitwy. Choć Ben w szpitalu spędził tydzień, to nadal czuł się słaby jak dziecko. Kilkukrotnie nakrzyczano nań, gdy plątał się ludziom pod nogami. Od harmidru bolała go głowa, twarz wykrzywiał mu grymas bólu za kaŜdym razem, gdy zatrąbił klakson czy skrzynka opadła na rampę samochodu. W końcu, umierając z pragnienia, dotarł do biura podoficera zarządzającego parkiem maszynowym. SierŜant, który siedział za biurkiem, z początku go odprawił, ale gdy Ben przekroczył próg, tamten wybiegł za nim i sprowadził z powrotem. Oddał mu swoje krzesło, napoił wodą z własnej manierki i poprosił, by Ben zaczekał chwilę. Dziesięć
281 minut później, gdy świt przedzierał się juŜ przez usmarowane szyby baraku, sierŜant podjechał pod biuro świeŜo pomalowanym jeepem, z włączonymi światłami. Ben, który przysnął na krześle, podskoczył na dźwięk klaksonu i prawie spadł na podłogę. - Wszystko w porządku? - spytał sierŜant, zadowolony ze swego samarytańskiego uczynku. Ben przytaknął skinieniem głowy, spytał, czy moŜe zatrzymać manierkę, a kiedy sierŜant się zgodził, rzucił ją wraz z plecakiem na tylne siedzenie jeepa i ruszył w drogę do ParyŜa. Ben Kahn nigdy nie był w stolicy Francji, jednak kiedy odnalazł Montparnasse, to juŜ bez trudu trafił na Rue Stanislas. NieduŜa uliczka biegła między dwiema głównymi arteriami dzielnicy, niecałe trzysta metrów od Ogrodów Luksemburskich. Kolejni paryŜanie kierowali go w odpowiednią stronę przy pomocy gestów i łamanej angielszczyzny. Uliczka przypominała wąski kanion przechodzący pomiędzy wysokimi, zdobnymi fasadami mieszczańskich kamienic. Na poziomie ulicy biegł szereg witryn sklepowych i drzwi garaŜy, nad nimi zwieszały się balkony. Gdy Ben dotarł na miejsce, słońce dopiero wzeszło ponad dachy ulicy, zarysowując na bruku ulicy ich ostre cienie. Zaparkował jeepa po zacienionej stronie, był to jedyny pojazd w zasięgu wzroku. Na chodniku kilka starszych kobiet właśnie wracało z zakupów, niosąc bochenki świeŜego chleba i siatki jakichś warzyw. Ubrane były w fartuchy, otulone chustami przed chłodem poranka. Ben patrzył przez chwilę na grube kostki ich nóg. Upił ostatni łyk wody z podarowanej manierki. Długa jazda otwartym i podrzucającym na wybojach Willisem wyczerpała go.
282 Siedział i odpoczywał, spoglądając wzdłuŜ Rue Stanislas. Rozpiął bluzę i koszulę, sprawdził opatrunek. W Ŝadnym miejscu nie był nasiąknięty krwią, więc szwy nie puściły. Zapiął ubranie i niechętnie wysiadł z samochodu. Ta ulica musiała skrywać wiele tajemnic, których nie chciał poznawać. Gdyby miał megafon, zostałby w wozie, nawołując Thomasa. Krzyczałby: „To ja, twój ojciec. Przyjechałem po ciebie! Wyjdź, wyjdź, moŜesz juŜ wyjść!”. Chłopak pojawiłby się, usiadł na pustym siedzeniu obok niego, i razem odjechaliby z Rue Stanislas. Ben nie chciał wiedzieć, czym się zajmował jego syn, dlaczego tutaj mieszkał, czemu nazywali go Białym Psem, a nie Thomasem Kahnem. Wyjaśniliby to później, w bezpiecznym miejscu, gdy Ben odzyskałby siły i mogliby spokojnie rozmawiać. Chwilę walczył z pokusą nadziei. Wiedział przecieŜ, czego moŜe się spodziewać - Thomas zostałby pewnie postawiony przed sądem polowym i skazany na więzienie jako dezerter. NiewaŜne. Chłopak był jeszcze młody, nikogo nie zabił, racja, uwikłał się w czarny rynek, ale musiał z czegoś Ŝyć. Ben w imię obowiązku robił w młodości gorsze rzeczy. Był jeszcze czas, by uratować Thomasa. Dotknął kieszeni na piersi - opiekuńcza pielęgniarka przełoŜyła jego cenny list do nowego munduru. Ulicą nadszedł starszy męŜczyzna w meloniku. Ben podniósł rękę na przywitanie. MęŜczyzna uśmiechnął się przyjaźnie. - Pardonnez-moi. - Oui? - Przepraszam, ale nie mówię po francusku. Czy zna pan człowieka, który nazywa się Białym Psem? MęŜczyzna przekrzywił głowę. - Chien Blanc?
283 - Tak. Oui. MęŜczyzna pogroził mu pomarszczonym palcem. - Non - odparł. - Non. - Odszedł pośpiesznie, kręcąc głową. Ben stał obok jeepa. Zagadnął dwie młode kobiety, które przechodząc, rozmawiały o czymś zawzięcie. Znały angielski i zanim zdąŜył je zapytać, jedna z nich ucałowała go w policzek. Spytane o Białego Psa spojrzały na siebie i odpowiedziały, Ŝe go nie znają. Kolejna kobieta, staruszka o lasce, prawie z oburzeniem krzyknęła: „Non!” i pogroziła Benowi laską. Czekał cierpliwie. W końcu wybrał otyłego męŜczyznę, w średnim wieku, ubranego w brudny roboczy kombinezon. Jego gruby brzuch wskazywał na kogoś, komu musiało się dobrze powodzić pod niemiecką okupacją. Być moŜe miał jakieś powiązania z czarnym rynkiem i z Białym Psem. - Chien Blanc? - MęŜczyzna stanął i potarł dłonią podbródek. Na palcach tej ręki nosił dwa pierścienie. - Czego od niego chcesz? - Chcę mu sprzedać jeepa. - Jesteś rabinem? Duchowni nie robią takich rzeczy. - To tylko mundur, przebranie. Jestem ranny, spójrz. Ben rozchylił kurtkę, pokazując tamtemu opatrunek, a przy okazji rękojeść czterdziestki piątki tkwiącej za pasem. - Znam Chien Blanc - nalegał Ben. - Powiedział, Ŝe mam się z nim spotkać na Rue Stanislas, ale nie wiem, w którym budynku. Grubas pokiwał głową z uznaniem. - Rabin. To cwane. - Nikt mnie nie podejrzewa. - Daj mi coś. - Nic nie mam. -
284 - Pistolet. - Nie. - Plecak. - Dobra, jest twój. MęŜczyzna wziął plecak do ręki i wyrzucił z niego gazę oraz bandaŜ. - Zatrzymaj je sobie, rabbi. Numer trzysta dziesięć, jeśli jest u siebie. - Merci. - Monsieur, na twoim miejscu nie brałbym pistoletu. - Czemu nie? - Chien Blanc był dobry dla ludzi z Montparnasse. Uratował wielu przed śmiercią głodową. Jest bohaterem, widziano go na barykadach. Wielu uwaŜa go za bohatera, ale ja go znam. Upierścienioną dłonią męŜczyzna odgarnął włosy i przekrzywił głowę, pokazując Benowi świeŜą bliznę. - To jego robota. - Co chcesz powiedzieć? - To, Ŝe jeśli będziesz musiał uŜyć pistoletu, moŜe się okazać, Ŝe to nie wystarczy. MęŜczyzna zarzucił plecak na ramię i poprosił: - Niech mu pan nie mówi, Ŝe to ja pana do niego skierowałem. - Nie powiem. - śyczę udanej transakcji. Bonne chance, rabbi. Biały Pies poprawił mankiety i wygładził krawat. Wyciągnął dłoń i obserwował, jak rośnie na niej stos zielonych banknotów. Zawsze kazał Hugo płacić amerykańską walutą. NiezaleŜnie, czy były to dwa, trzy tysiące dolarów, on przyjmował tylko studolarówki. Uniósł drugą dłoń do góry,
285 na znak, by Hugo przestał na chwilę, zwinął banknoty i schował je do kieszeni płaszcza. Potem wyciągnął rękę jeszcze raz i zainkasował następne trzy tysiące dolarów. Kiedy umieścił kolejny gruby zwitek banknotów w kieszeni, wyjął z niej kluczyki do dwuipółtonówki. CięŜarówki przynosiły Białemu Psu największy zysk. Kupował je po tysiąc dolarów za sztukę, a sprzedawał gangowi Woltera za dwa. Potrząsnął kluczykami nad głową jak przynętą, ale Hugo sięgnął po nie beznamiętnie. Kiedy transakcja dobiegła końca, obydwaj spojrzeli na „Jimmy’ego” stojącego w zaułku. Z jego paki zdejmowano właśnie ostatnie kanistry z benzyną. Za nim stał rząd dwudziestu samochodów. KaŜdy z kierowców odbierał po dziesięć pojemników i chował je w bagaŜniku lub na siedzeniach i przykrywał kocem. Wejścia do uliczki strzegło dwóch rosłych ochroniarzy w skórzanych kurtkach. - Wejdźmy do środka - powiedział Biały Pies, kładąc dłoń na plecach Hugona. - Mamy jeszcze kilka spraw do omówienia. Hugo podąŜył za Białym Psem, a ich śladem poszło czterech gangsterów, którzy właśnie skończyli rozładunek. Kolumna samochodów wyjechała z alejki, niczym kondukt pogrzebowy. StraŜnicy takŜe wsiedli do swojego pojazdu, i zanim Biały Pies wszedł do garaŜu, alejka opustoszała. Jedynym śladem transakcji były zwitki banknotów w jego kieszeniach i pięciu paskudnych gości, których właśnie przepuszczał przed sobą w drzwiach do garaŜu. Weszli do środka. Biały Pies poruszał się ostroŜnie, aby nie ubrudzić swojego nowego białego płaszcza. Warsztat był nieuŜywany od lat, wszystko pokrywała warstwa kurzu. Łańcuchy zwieszały się z wysokiego sufitu, niczym
286 w średniowiecznej sali tortur. Hugo i jego ludzie stanęli w półkolu. Jeden z nich usiadł na błotniku starego Citroena, nie zwaŜając na to, Ŝe zabrudzi sobie spodnie. - Bon - powiedział Biały Pies, zacierając ręce. Potem, juŜ po angielsku, aby zrozumiał go tylko Hugo, dodał: Zarobiliśmy wspólnie duŜo pieniędzy przez te ostatnie trzy tygodnie. Prawda? Hugo rozejrzał się po pomieszczeniu. Mięśnie szczęki napięły się, a na twarzy malowała się irytacja. Nie podobał mu się ten zaciemniony garaŜ. Hugo nie był stworzeniem nocy, jak Biały Pies, nie lubił tego brudu i ciemności. Jemu zaleŜało na władzy i płynących z niej luksusach. Biały Pies uznawał tylko chciwość i z tego powodu uwaŜał się za silniejszego. - Tak - przytaknął francuski gangster, odrywając spojrzenie od poplamionego olejem betonu. - Nie pamiętam dokładnie, ale sprzedałem ci juŜ z tuzin cięŜarówek, prawda? - Być moŜe. Było ich całkiem sporo, Chien Blanc. Biały Pies uśmiechnął się paskudnie. Miał w końcu złe wieści do przekazania. - Początki zwykle bywają trudne, ale nam poszło łatwo. Mam kontakty pośród Ŝołnierzy, mogę na nich polegać. Ale wygląda na to, Ŝe będą kłopoty. Słyszę od ludzi, Ŝe w COM Z ktoś się połapał, Ŝe zbyt wiele samochodów z benzyną przepada w ParyŜu. Doszło do tego, Ŝe pieprzony Patton musiał kraść paliwo. No więc... Hugo czekał w milczeniu. Po chwili spytał: - No więc? - No więc interes zrobił się dla nich bardzo ryzykowny, a to oznacza, Ŝe muszę im więcej płacić. - Biały Pies splótł
287 dłonie na piersiach - CóŜ, to było do przewidzenia. Ale teraz i ja muszę podnieść ceny. Mam nadzieję, Ŝe mnie rozumiesz? Hugo potarł czoło. - O ile? - Dwadzieścia dwa za kanister. I tak sprzedasz je za trzydzieści z pocałowaniem ręki. W czym problem? - Muszę o tym porozmawiać z Wolterem. - Jasne, obgadaj to z nim. Mogę zrobić tylko tyle, Ŝe utrzymam dla was cenę na cięŜarówki, równe dwa kafle. To wszystko, co mogę zrobić. Hugo odwrócił się do swoich zbirów i powiedział po francusku: - Chien Blanc chce podnieść ceny. Cała czwórka wymamrotała przekleństwa pod nosem i jeden splunął na beton. Hugo odwrócił się do Białego Psa. Nagle cwaniak siedzący na masce samochodu skoczył na równe nogi, wszyscy czterej ludzie Hugona sięgnęli pod kurtki. W ich rękach błysnęła broń. RównieŜ i Hugo, nieco wolniej, wyciągnął rewolwer z kabury przy biodrze. Zaskoczony widokiem broni Biały Pies cofnął się o krok, przewrócił półkę z narzędziami, które pospadały na betonową podłogę warsztatu i potoczyły z brzękiem. Dopiero wtedy Biały Pies zdał sobie sprawę, Ŝe pistolety nie mierzą w niego, ale obok, w kogoś, kto stoi za jego plecami. W wejściu do garaŜu stał Ŝołnierz. Biały Pies spojrzał na niego z wściekłością i zobaczył, Ŝe to jakiś medyk z czerwonym krzyŜem na hełmie. Ale ten człowiek był za stary jak na typowego sanitariusza. Co więcej, choć było to nieprawdopodobne, wyglądał znajomo.
288 Biały Pies spojrzał na połę swojego białego płaszcza. Półka, na którą wpadł, pozostawiła na niej czarną, tłustą smugę. - Monsieur - powiedział Hugo, śmiertelnie spokojny. Znalazł się pan w niewłaściwym miejscu i o niewłaściwym czasie. Sugerowałbym, aby wyszedł pan stąd tą drogą, któ rą się pan tutaj dostał. Medyk nie drgnął. Ktoś odciągnął kurek. To nie był lekarz. Kapelan. Rabin? To nie jest kurwa moŜliwe, pomyślał Biały Pies. - Szukam Białego Psa - powiedział rabin. - Jaki masz do niego interes? - spytał Hugo. - To moja sprawa. - A kim pan jest, monsieur7. - Nazywam się Ben Kahn. Biały Pies zakrztusił się pełnym niedowierzania śmiechem. - To ty jesteś jego starym? Nie spuszczając rabina z muszki, Hugo zwrócił się do Białego Psa po francusku. - Znasz go? - Tak - odparł po angielsku, aby rabin Kahn go zrozumiał. - To ojciec Aciera. Starszy męŜczyzna zrobił krok do przodu, nie zwaŜając na wycelowaną w niego broń. - Ty jesteś Białym Psem? - Nikt inny. - Znasz mojego syna? - Znałem go. Rabin zatrzymał się, przygryzł wargi, zaciskał i rozwierał pięści. - Jak to go znałeś?
289 - Byłem jego drugim pilotem. Po tym, jak nas zestrzelili, La Resistance przerzuciła nas do ParyŜa. Tommy wpadł na pomysł, Ŝe zostaniemy i rozkręcimy tu interes, w którym właśnie nam przeszkodziłeś. Jeśli pozwolisz zatem... - Gdzie on jest? - Przepadł. - Przepadł gdzie? - Szczerze mówiąc, to nie jest odpowiedni moment na opowieści. Hugo opuścił broń, a z nim czwórka jego pomagierów. - Powiedz mu - rzucił do Białego Psa. - Rany, Hugo... - Biały Pies bezradnie machnął rękoma. - Powiedz mu, co się stało z jego synem. Biały Pies był wściekły. To była stara sprawa, a teraz ten rabin pojawił się znikąd i wszystko zepsuł. Szlag trafił zakończony sporymi zyskami miły i udany wieczór. Jakim cudem on trafił do tego garaŜu? - Tommy wpadł w ręce gestapo. Rabin zgiął się wpół, jakby ktoś uderzył go w brzuch, i przycisnął dłoń do boku. - Kiedy? - Chcesz wiedzieć dokładnie? 12 czerwca. Od tamtej pory nikt go nie widział. Coś jeszcze, rabbi? - On jest rabinem? - spytał Hugo. Ojciec Aciera wbił wzrok w podłogę i cięŜko oddychał. Milczał. Hugo spojrzał na Białego Psa i warknął po francusku: - Acier był śydem? - Owszem. Nigdy ci o tym nie wspomniał? - Nie. Ale ty wiedziałeś? - Wiedziałem. I co z tego?
290 - To znaczy, Ŝe nie Ŝyje. - Nie wiem, Hugo. Pewnie jest w jakimś obozie, gdzieś tam. - Tak. W obozie gdzieś tam. - Hugo pokręcił głową. Opowiedz mu, co zrobiłeś, albo ja to zrobię. - O czym? - Chien Blanc, nie traktuj mnie jak głupca. Nie tylko ty rozmawiałeś z Niemcami. Wolter takŜe ma oczy i uszy otwarte. Opowiedz wszystko rabinowi albo koniec z naszymi interesami. - Odgrywasz się na mnie? Daj spokój, Hugo, zarabiamy pieniądze i nie moŜemy się przejmować takimi... - Czy ja wyglądam na kogoś, kto Ŝartuje? - No dobra. Co tam... Biały Pies przygładził włosy na skroniach. Poprawił jeszcze raz mankiety i po angielsku powiedział: - Posłuchaj rabbi. To są interesy, jasne? MoŜe i szepnąłem gestapo słówko czy dwa. To wszystko. Ale mieli masę własnych powodów, Ŝeby się nim zająć, śyd czy nie-śyd. Rozumiesz? Czarny rynek zawsze jest nielegalny, a Acier stał się grubą rybą. Tu nie ma miejsca na sentymenty. Wszyscy robimy to, co musimy. Tommy postępował tak wobec innych, ja zrobiłem to samo. Zero złudzeń. Biały Pies skończył i odwrócił się do Hugona. - Teraz zadowolony? MoŜemy przejść do interesów? Na osobności? - Zabiłeś mojego syna. Biały Pies westchnął. Czy to nie mogło się juŜ skończyć? Hugo patrzył na niego przenikliwym wzrokiem. Biały Pies odwrócił się z powrotem do rabina. - Nie zrozumiałeś mnie, tatuśku.
291 - Nie mów do mnie tatuśku - skrzywił się tamten, sięgając ponownie do boku. Po chwili odjął dłoń i spojrzał na jej wnętrze. - W czym problem? - spytał Biały Pies. - Nie masz serca do interesów? To miał być Ŝart, ale zabrzmiał pusto, więc Biały Pies mówił dalej. - PrzecieŜ tu chodzi tylko o zysk. PrzecieŜ tu chodzi tylko o zysk. Daj spokój, kaŜdy tak robi. Ben zachwiał się. Oparł się cięŜko o blat stołu, by utrzymać równowagę. Gdy stanął pewniej i zabrał rękę, na stole pozostały czerwone ślady. Ktoś go musiał postrzelić, ale kto by próbował zabić kapelana? Ten stary był niezłym narwańcem. - Dobra, tatuśku, co teraz zrobimy? Nie mogę tu tak stać i gadać z tobą cały dzień o starych czasach. Ty teŜ nie wyglądasz, jakbyś miał ochotę na pogawędki. Ben nie poprawił go tym razem. Sięgnął pod swoją oliwkową kurtkę i wyciągnął zza paska duŜy pistolet, Colta .45. Wyglądało na to, Ŝe stary próbował go nastraszyć, upokorzyć przy wspólnikach. Ale trzymał ten pistolet, celując z niego pewnie, bez wahania. - I co teraz zrobisz, zastrzelisz mnie? - Tak. Biały Pies spojrzał na Hugona. Francuz stał z opuszczoną bronią. - Coś mi mówi - powiedział - Ŝe zakończyliśmy nasze interesy Chien Blanc. Dopiero teraz Biały Pies poczuł pierwszą falę strachu. Spłynęła mu lodowato gdzieś do Ŝołądka. Co tu się wyprawiało?
292 Hugo schował swój rewolwer, jego pomagierzy równieŜ. Kiwnął na największego z nich i wskazał mu Białego Psa. Tamten podszedł tak blisko, Ŝe czuć było zapach jego wody kolońskiej i sprawnie opróŜnił kieszenie marynarki Amerykanina ze zwitków dolarów. Potem prztyknął palcami i wystawił rękę. Biały Pies posłusznie wyjął z kieszeni spodni jeszcze jeden zwitek banknotów. Bandzior przekazał odebrane pieniądze Hugonowi. Gangster schował gotówkę do kieszeni, podszedł blisko do Białego Psa i szepnął mu na ucho. - Mamzer. To w jidysz, Chien Blanc. Znaczy „skurwysyn Nie mówiąc nic więcej, Hugo i jego ludzie opuścili garaŜ. Biały Pies spoglądający w czarną źrenicę lufy Colta usłyszał jeszcze huk zamykanych drzwi. Zaczął się trząść. Poszukiwania syna dobiegły końca. Trzymany na piersi list, który dawał mu siłę, nadzieję i wiarę, stał się cięŜki jak kamień u szyi. Ben połoŜył raz jeszcze dłoń na kieszeni. Kawałek papieru w środku nagle stał się starą pamiątką, artefaktem. Ostatnim w swoim rodzaju. To był koniec, koniec wszystkiego. Prawie wszystkiego. Chłopak po drugiej stronie lufy pistoletu dygotał ze strachu. Ben zastanawiał się, co takiego zobaczył ten tchórz, Biały Pies, co przekonało go, Ŝe za chwilę umrze. Spoglądając na niego ponad pistoletem, Ben czuł to samo, co wtedy, w czasie Wielkiej Wojny, gdy wypełzał w ciemnościach z okopów, wyruszając na polowanie, aby podrzynać gardła, rozwalać czaszki. Tydzień temu, w walce
293 o płonący skład pod Mairy, kiedy musiał zabijać, płakał. Nie rozumiał czarnego chłopaka, który cieszył się z walki. Tam w okopie spełniło się przeznaczenie ich obu. A teraz przed Białym Psem stał opuszczony stary człowiek. Pistolet mierzył między oczy Białego Psa. Chłopak wrzasnął: - Nie moŜesz tego zrobić! - Mogę - głos Bena był spokojny. - Nie, nie, nie. PrzecieŜ... przecieŜ jesteś sługą boŜym. Ben spojrzał mu w oczy. - JuŜ nie. Nie pytał, jakim człowiekiem stał się jego syn. A kimŜe był on sam? Pierwsza kula, która trafiła Białego Psa, nie przywróciła Ŝycia Thomasowi. Druga teŜ nie oŜywiła pomordowanych, zdradzonych milionów. Trzecia nie sprowadziła Boga do serca Bena. Czwarta uderzyła w ścianę, gdy Biały Pies leŜał juŜ martwy na betonowej podłodze.
A MojŜesz rzekł do Boga: KimŜe jestem, bym miał pójść do faraona i wyprowadzić synów izraelskich z Egiptu? Exodus 3, 11
24 grudnia 1944
B
en nie miał zamiaru przyjeŜdŜać tu w Wigilię, ale podróŜ z Pittsburgha na południe zajęła mu cztery dni, zamiast dwóch. Chciał przyjechać w piątek, a zamiast tego zjawił się w niedzielę. Drogi przez Appalachy zostały zasypane śniegiem. Teraz, gdy większość młodych męŜczyzn walczyła na Pacyfiku czy w Europie, odśnieŜanie zabierało więcej czasu. Ben wlókł się swoim starym fordem za pługami odgarniającymi zaspy, a wycieraczki z trudem walczyły ze śniegiem. Po drodze sypiał w motelach, ale nie rozmawiał z nikim, jeśli nie liczyć paru słów potrzebnych do tego, by zamówić posiłek, wynająć pokój czy zatankować paliwo. Kiedy zjechał z Blue Ridge i znalazł się na terenach Wirginii, śnieg zaczął topnieć. Na brązowych brzegach rzeki Dan nie było go juŜ w ogóle. Ben znał jej adres. Napisał do niej list, musiała go dostać jeszcze jesienią. Przekroczywszy rzekę, znalazł się w Danville. Zatrzymał się na stacji benzynowej i poprosił o zatankowanie. Na zachodzie widać juŜ było dymiące kominy przędzalni. Na stacji zamówił jeszcze szarlotkę i czekając na nią, zauwaŜył
298 nad ladą napis: „Tylko dla białych”. Ben wziął ciasto i wyszedł na zewnątrz. Jedząc, obserwował, jak starszy człowiek nalewa benzyny do baku. Polecił jeszcze uzupełnić poziom oleju i spytał o dokładną drogę. Talerz i widelec zostawił na zewnątrz. Kierując się wskazówkami, dojechał na wschodni kraniec miasta, połoŜony za torami kolejowymi i Pumpkin Creek. Opony zadudniły na torach, był to jak gdyby znak przekroczenia jakiejś rzeczywistej granicy. Zdjął nogę z gazu i jechał poboczem, pełen niepewności. Od tygodni zastanawiał się, ćwiczył słowa, które zamierzał wypowiedzieć, ale przez ostatnie cztery dni ogarnęły go wątpliwości. Samochód prawie się zatrzymał. Dopiero dźwięk klaksonu półcięŜarówki z tyłu zmusił go do wciśnięcia gazu. Gdy wjeŜdŜał do Danville, słońce rozpędziło chmury. Teraz, pod wieczór, ostatnie promienie światła nad rzeką wydawały się błękitne i mroźne. Ben odnalazł właściwy dom, otoczony pustymi polami zamarzniętej ziemi, zaoranej pod przyszłe uprawy. Koła forda zachrzęściły na Ŝwirze, minął obtłuczoną skrzynkę na listy. Mały biały piesek zaszczekał i wybiegł na spotkanie samochodu, ale zatrzymał się w połowie podwórka. Opodal domu gdakały kurczaki. W oknie wisiała płócienna flaga: złota gwiazda na białym prostokącie w czerwonej obwódce. Oznaczała ona, Ŝe członek tej rodziny zginął w słuŜbie kraju. Nim Ben zdąŜył wyłączyć silnik, pojawiła się na ganku, ubrana w szal. Ben wysiadł. Nie pomachał, nie powiedział ani słowa, po prostu szedł. Kobieta czekała i spoglądała na niego, otulona ciasno szalem. Ubrana była w kolorową sukienkę, jakby zamierzała gdzieś wyjść. Na nogach miała podbijane
299 futerkiem buty. Ich oddechy unosiły się na mrozie w kłębach pary. - Jak się pan miewa? - Odezwała się pierwsza. Ben nie był w mundurze, juŜ nigdy go nie załoŜy. Uniosła dłoń na przywitanie, a Ben zbliŜył się bez słowa. Kiedy podszedł na kilka kroków, zobaczył odciski na jej dłoni. - Pani Biggs. Oparła dłoń na piersi, spoglądając na niego. Była niewysoką, kościstą kobietą w sile wieku. - Tak, proszę pana? Miała długie, siwawe włosy, zebrane z tyłu głowy. Jej skóra była ciemniejsza niŜ jej syna, miała kolor zamarzniętej ziemi otaczającej dom. - Jestem Ben Kahn. Trwała w bezruchu. - To pan jest tym kapelanem, który napisał do mnie list. - Tak, proszę pani. - Był pan przy moim chłopcu. - Tak, byłem z Joe Amosem. Odetchnęła głęboko i owinęła się szczelniej szalem. - Co pan tutaj robi, kapelanie? - Nie jestem juŜ kapelanem, pani Biggs. Nazywam się Ben Kahn. Oczy matki spoglądały na niego chłodno. - CóŜ, panie Kahn, zechce pan wejść do środka? Dziś jest zimno na dworze. - Tak. Dziękuję. Odwróciła się i ruszyła przed siebie, nie przytrzymując przed nim otwartych drzwi. Ben podąŜył za Murzynką. Zaraz po przekroczeniu progu uderzyła go w twarz fala
300 ciepła z opalanego drewnem piecyka. Dom był czysty, serwety leŜały na kaŜdym stoliku, na kanapie i krzesłach poduszki. Podłogę salonu wyścielał owalny dywan. Pani Biggs znikła w kuchni, a Ben podszedł do ściany zawieszonej fotografiami w ramkach. Na większości z nich widać było dzieci w róŜnym wieku, głównie dziewczynki. W centralnym punkcie wisiało oznaczone czarną wstąŜką zdjęcie młodego męŜczyzny w zielonym mundurze. Ben spojrzał raz jeszcze w oczy Joego Amosa, człowieka, który wykrwawił się na śmierć na jego rękach. Jak miał opowiedzieć matce o jego ostatnich chwilach? O tym, jak jej syn wyglądał, gdy walczył i umierał? Na zdjęciu, wykonanym pewnie zaraz po szkoleniu podstawowym, na ustach Joego był lekki uśmiech. Ben był pewien, Ŝe tak wyglądał ten chłopak za kaŜdym razem, gdy wierzył, Ŝe czeka go w Ŝyciu coś waŜnego. TuŜ obok zdjęcia zawieszono Srebrną Gwiazdę oprawioną w złotawe ramki. Z szerokiej, pasiastej biało-niebieskiej wstąŜki z najgrubszym czerwonym paskiem pośrodku zwieszał się medal: pięcioramienna gwiazda ze złoconego brązu, w którą wstawiono drugą, mniejszą, ze srebra. Ben ucieszył się, widząc odznaczenie. Jeszcze ze szpitalnego łóŜka napisał do majora Claya list, w którym opisał bohaterską postawę Joego Amosa. Po drugiej stronie zdjęcia Joego wisiał obrazek przedstawiający Jezusa, który z dłońmi złączonymi do modlitwy spoglądał na świat spod złotej aureoli. - Niech pan usiądzie, panie Kahn - powiedziała pani Biggs z kuchni. Ben wybrał sofę stojącą pod oknem, przyozdobionym pamiątkową flagą. Matka Joego Amosa weszła do salonu, niosąc tacę z dwiema szklankami. MroŜona herbata w mroźny grudniowy dzień. Ben podziękował, a ona usiadła
301 w bujanym fotelu naprzeciw niego. Upił łyk napoju, dziwiąc się zawartej w nim ilości cukru. Ona takŜe wypiła i oblizała wargi. - Skąd pan przyjechał, panie Kahn? - Z Pittsburgha. - To daleka podróŜ, jak na odwiedziny starej Murzynki. Mogę spytać, co pana do mnie sprowadza? Ben odstawił szklankę. Lód sprawił, Ŝe dłoń mu zdrętwiała. Spojrzał na piecyk, od którego biło ciepło i pomyślał o chłopcu, który przed wojną rąbał tu drewno na opał. - Chciałem pani opowiedzieć, jak dzielnym człowiekiem był pani syn. Pani Biggs wychyliła się do przodu i postawiła na stoliku szklankę z herbatą. Z leŜącej tuŜ obok Biblii o wytartych okładkach wyjęła list. Ben poznał niebieski papier. Podała mu rozłoŜoną kartkę. - JuŜ mi to pan opowiedział, panie Kahn. Tu. Ben nie sięgnął po list. Pani Biggs spoglądała na kartkę jeszcze przez chwilę, aŜ w końcu schowała ją z powrotem pomiędzy kartki Biblii. Wzięła do ręki swoją szklankę i zaczęła się lekko bujać w fotelu. Kostki lodu zagrzechotały. - On nie miał zginąć - powiedziała. - Jego zadaniem było prowadzenie cięŜarówki, tak mu powiedzieli, kiedy się zaciągał. Jakim cudem kierowca cięŜarówki zginął na froncie? Ben opowiedział jej to wszystko, czego nie mógł napisać w liście, bowiem cenzorzy zatrzymaliby to, jako potencjalne naruszenie tajemnicy wojskowej. Wyjaśnił, Ŝe wszystko wydarzyło się w Mairy, niewielkiej wiosce we Francji, która miała jakiekolwiek znaczenie tylko dlatego, Ŝe była składem zapasów. Niemcy zaatakowali ją, chcąc zakłócić działanie linii komunikacyjnych i spowolnić marsz
302 wojsk Sprzymierzonych. Ben został ranny, a Joe Amos wyciągnął go spod kul, znalazł jamę, w której się schowali i walczył z bronią w ręku. Kiedy skończyła im się amunicja, pobiegł do samochodu i wziął jej zapas ze sobą, oraz drugi karabin. Jej syn wyskoczył z cięŜarówki na kilka chwil przed tym, jak pocisk z niemieckiego czołgu rozniósł ją na strzępy. Kolorowi kierowcy i biali Ŝołnierze walczyli ramię w ramię. Kiedy Niemcy podeszli blisko, Joe Amos próbował zdobyć trochę granatów z drugiej cięŜarówki. Wtedy został trafiony dwa razy. Śmiertelnie. - Pani Biggs, pani syn uratował mi Ŝycie. Pomógł odeprzeć atak Niemców, a przed śmiercią prosił mnie, abym to pani opowiedział. Przestała się bujać i siedziała nieruchomo. - Bardzo panu dziękuję, panie Kahn. Doceniam to. LŜej mi na duszy, gdy wiem, jak do tego doszło. - Rozumiem, proszę pani. Joe prosił mnie teŜ, abym opowiedział to wszystko Genevieve. Wie pani, kim ona jest? MoŜe to jego dziewczyna? Pokręciła przecząco głową, rozmyślając nad imieniem. - Nie ma tutaj takiej dziewczyny, ale mój syn był przystojnym męŜczyzną... - Rozumiem. - Pewnie poznał we Francji jakąś dziewczynę. Wcale mnie to nie dziwi. CóŜ... Kimkolwiek ona jest, pewnie wie, Ŝe mój syn juŜ do niej nie wróci. Zamyśliła się nad kobietą, która podobnie jak ona opłakuje Joego. Znów zaczęła się bujać. Ben pokiwał głową, tak samo jak wtedy, gdy słuchał wyznania Joego Amosa. Przywykł do takich słów. Starsza kobieta nieznacznie pokręciła głową, jakby pogodziła się z pewnymi rzeczami i podjęła jakąś decyzję.
303 Joe Amos miał ten sam zwyczaj, kiedy spierał się sam ze sobą. - Panie Kahn - powiedziała. - Mógłby pan opisać to wszystko w liście, który wysłałby pan z Pittsburgha... Odstawiła szklankę na stół, tuŜ obok jego szklanki. Ciepło panujące w pokoju sprawiło, Ŝe ich ścianki spotniały. - Czemu nie jest pan juŜ kapelanem? Ben jechał tu cztery dni nie tylko po to, by opowiedzieć tej kobiecie o bohaterstwie syna. To juŜ wiedziała, przecieŜ dostał medal. W ciągu dwu tygodni morskiej podróŜy przez Atlantyk, a potem podczas długich rozmyślań z wzrokiem wbitym w sufit swej niewielkiej sypialni w Pittsburghu, Ben dojrzewał do pewnej decyzji. Postanowił opowiedzieć matce Joego Amosa, i tylko jej, o czymś jeszcze. - Umierając, pani syn poprosił mnie, abym pomodlił się za niego, pani Biggs. A ja tego nie zrobiłem. Kobieta ciaśniej obwinęła się szalem, jej dłonie drŜały, dotknęła policzka. - Zanim został postrzelony, opowiedział mi o pewnym człowieku w ParyŜu, który zajmował się nielegalnym handlem na czarnym rynku. - Mój Joe...? - Nie, proszę pani, nie zrobił nic złego. Ale z jego słów wynikało, Ŝe ten człowiek w ParyŜu moŜe być moim synem. Pani Biggs zakryła usta dłonią. - Pani syn umierał, a ja, zamiast go pocieszyć, wypytywałem go o ParyŜ, mając nadzieję, Ŝe odnajdę mojego Thomasa. - A on umierał... - Tak.
304 Pani Biggs zmierzyła go wzrokiem. - Czy mój syn powiedział, gdzie ma pan dotrzeć, panie Kahn? - Tak, a potem zmarł na moich rękach. Zamiast zadbać o spokój jego duszy, zadbałem o spokój mojej. Dlatego przyjechałem, aby z panią porozmawiać. Kobieta powoli pokiwała głową. - Znalazł pan swojego syna w ParyŜu? - Odkryłem, co się z nim stało. Człowiek, do którego skierował mnie Joe Amos, był wspólnikiem mojego syna w czarnorynkowych interesach. Obydwaj byli dezerterami. Stali się potworami. Na ich rękach była krew niewinnych ludzi. Tamten człowiek wydał Thomasa w ręce gestapo tego samego dnia, kiedy ja wylądowałem we Francji. Mój syn nie Ŝyje. - Skąd ta pewność? Ben mógłby jej opowiedzieć o obozach śmierci i losie śydów, ale wolał tego nie robić. Spuścił wzrok, spoglądał na swoje dłonie. Zapadła cisza, a w końcu pani Biggs zapytała: - I co pan zrobił, gdy odnalazł tamtego człowieka? Ben podniósł wzrok. - Zabiłem go. Murzynka pochyliła głowę, spoglądając na Bena uwaŜniej, jakby nagle zobaczyła go w innym świetle. Milczała. Mówił dalej o tym, jak po zabiciu Białego Psa wyszedł z garaŜu i zgłosił się na posterunek śandarmerii Wojskowej, opowiadając wszystko. Aresztowano go. Armia i Korpus Kapelanów szybko doszły do porozumienia co do tego, Ŝe nie ma sensu karać rabina Bena Kahna. Trwała wojna i ujawnienie przed opinią publiczną informacji, Ŝe dwóch amerykańskich pilotów rozkręciło organizację
305 przestępczą okradającą aliantów z paliwa i cięŜarówek nie przyniosłoby nic dobrego. Podobnie jak wiadomości o kapelanach noszących pistolety. Benowi polecono zrezygnować ze słuŜby, wpisując mu honorowe zwolnienie, i odesłano do domu. Thomas Kahn został wpisany na listę jeńców wojennych, a Biały Pies, który naprawdę nazywał się Gerome Semmes i był porucznikiem Sił Powietrznych, został wpisany na listę zabitych w akcji. Pani Biggs wstała z fotela i zebrała puste juŜ szklanki. JuŜ z kuchni zapytała: - Czy był pan przy moim chłopcu do chwili, gdy od szedł? Ben zwrócił się w jej stronę, ale ze swego miejsca nie widział zlewu. - Tak. Wróciła do salonu, otworzyła drzwiczki piecyka i dorzuciła parę drew. Podmuch Ŝaru dotarł do Bena siedzącego na kanapie. - Modlił się pan za niego później? - Nie. - A za swojego syna? - Nie. Zamknęła skrzypiące drzwiczki. - Po co więc pan przyjechał, panie Kahn? Po przebaczenie? - Nie, proszę pani. - Dobrze. Więc po cóŜ? - Aby się wyspowiadać. Pani Biggs pokiwała głową i powiedziała: - Dobrze. Niech pan pójdzie ze mną.
306 Kiedy opuścili dom, na niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy. Samochód Bena został na podjeździe. Szli pieszo, otuleni przed mrozem. Po drodze pani Biggs witała się z innymi ludźmi zmierzającymi w tę samą stronę. Wszyscy byli odświętnie ubrani. Matka Joego Amosa załoŜyła płaszcz do kolan i jaskrawy szal, dłonie ukrywając w futrzanej mufce. Ben szedł obok niej, milczący, jakby nagle skurczony w swoim cięŜkim, zimowym płaszczu. Kobieta nie przedstawiała go ani nawet nie spojrzała na niego przez całą drogę. Kościół Baptystów znajdował się dwa i pół kilometra od jej domu. Biała, pudełkowata konstrukcja z drewna, z dwoma dymiącymi kominami. Drzwi do świątyni były otwarte i światło ze środka wylewało się na chodnik. Ludzie witali się i ściskali przed kościołem, po czym wspólnie wchodzili do środka. Ben został gdzieś w tłumie za panią Biggs, ale po chwili odnalazła go spojrzeniem i wyciągnęła rękę, by podszedł do niej. Gdy znalazł się tuŜ obok, ukłonił mu się młody, szczupły Murzyn w okularach. Jego garnitur był smoliście czarny i odcinał się od śnieŜnobiałego nakrochmalonego kołnierzyka i tasiemkowatego krawata. Za to głos młodego męŜczyzny był głęboki i silny, zdawało się, Ŝe dobiega gdzieś z wysokości kościelnej dzwonnicy. - Jestem zaszczycony, mogąc gościć pana w naszym kościele. Jestem wielebny Willis. - Wielebny. Ben uścisnął wyciągniętą dłoń tamtego, a pastor nakrył uścisk swoją drugą ręką. - Pani Biggs pokazała mi list, który pan wysłał. To bardzo smutne wieści, ale chciałbym podziękować za piękny
307 sposób, w jaki je pan przekazał. Joe Amos był podporą naszej społeczności. Ben nie mógł wypowiedzieć słów cisnących mu się w tej chwili na usta, gdy pastor ściskał jego rękę. Jestem wyrzutkiem. Puść tę dłoń, bo nie wiesz, co nią robiłem, czyja krew jest na niej. Pani Biggs odprowadziła Bena na bok. Pastor ukłonił się jeszcze raz. Usiedli na ławie w środkowym rzędzie, biegnącym przez centrum kościoła. Za nimi usiadły cztery kobiety i ich męŜowie. Po kolei witali się z panią Biggs, całując ją w policzek i mówiąc do niej: „Mamo”. Ben przywitał się z kaŜdym z nich uściskiem ręki i skinieniem, wciąŜ czując, Ŝe nie pasuje do tego miejsca - nie przez kolor skóry, lecz z powodu własnej niegodziwości. Ich czarna skóra była jaśniejsza niŜ czerń jego grzechów, mimo to siedział tu, pod samym nosem Pana Boga, w wigilijny wieczór, wśród tłumu bogobojnych ludzi. Twarde ławki wypełniły się wiernymi, zamknięto drzwi. Ben zapragnął uciec, teraz, jeszcze zanim rozpocznie się msza. Czuł, jak łamie się jego wola, kolejny dowód grzechu i słabości. Na ołtarzu, obok zwisającej luźno amerykańskiej flagi, paliły się świeczki. Wystrój kościoła był skromny. Samą świątynię wznieśli zapewne ci ludzie wokoło lub ich przodkowie, w ciągu dnia pracujący na okolicznych polach i w fabrykach. Ben ogarnął wzrokiem zgromadzenie, pastelowe kapelusze kobiet, barczyste ramiona męŜczyzn w garniturach. Poczuł dumę tych ludzi. Zwołano ich, by oddali cześć, i przyszli. Kazano wysłać im synów na wojnę i wysłali ich. Ameryka odpłacała im za to głównie pogardą, ale oni dalej pracowali w fabrykach, uprawiali swoje pola,
308 wieszali w oknach flagi ze złotą gwiazdą, podczas gdy ich synowie ginęli. Nie byli do końca wolni w Ameryce, nie byli wolni nawet wobec Boga. Siedząc obok pani Biggs, Ben poczuł się oszukany. Wielebny Willis podszedł do ołtarza. Ubrany w białe szaty chór za jego plecami wyrównał szeregi. Wielebny oparł dłonie na pulpicie. Wzrokiem szukał w tłumie Bena. - Zanim rozpoczniemy mszę boŜonarodzeniową, chciałbym powiedzieć, Ŝe mamy wśród nas dzisiejszego wieczoru wyjątkowego gościa. Ben spojrzał na panią Biggs, a ona szepnęła: - Słuchaj uwaŜnie. Wielebny mówił dalej: - Jak wszyscy wiecie, walki w Europie ostatnio stały się cięŜsze. Osiem dni temu Niemcy przeprowadzili kontrofensywę w Ardenach, w Belgii. To będą cięŜkie święta dla niektórych z naszych Ŝołnierzy, ale jestem pewien, Ŝe chłopcy ich zatrzymają. Jakby dla podkreślenia swoich słów, młody pastor uderzył pięścią w pulpit. - Wszyscy tutaj zgromadzeni wiedzą, Ŝe młody Joe Amos Biggs z naszego zgromadzenia zginął w walkach we Francji we wrześniu. Joe został odznaczony Srebrną Gwiazdą za swe męstwo w walce. Do ostatniej chwili był z nim kapelan Ben Kahn, który jest z nami, jako gość pani Belindy Biggs. Kapelan Kahn powrócił niedawno z wojny w Europie. Jeśli nie miałby nic przeciwko, chciałbym poprosić go, Ŝeby rozpoczął nasze spotkanie modlitwą. Kapelanie? Pani Biggs nie spuszczała oczu z Bena. Ten siedział jak skamieniały. Dwieście par oczu patrzyło na niego. - Wstań. Bóg chce, abyś przemówił - szepnęła pani Biggs.
309 - Nie, nie chcę. - Więc ja tego chcę. Wstań i pomódl się za mojego chłopca. Zrób to przed jego bliskimi, przyjaciółmi, krewnymi, sąsiadami. Córki pani Biggs siedzące z tyłu pochyliły się, aby dotknąć ramienia Bena. MąŜ jednej z nich wyjął chusteczkę i podał Ŝonie, gdy tej do oczu napłynęły łzy. - Kiedy skończysz - powiedziała pani Biggs - wstanę i wtedy wszyscy tutaj pomodlimy się za twojego chłopca. PołoŜyła dłoń na jego dłoni. - Za niego i za twój lud. Wstań i idź, rabbi. Ławka skrzypnęła, kiedy podnosił się z miejsca. Pani Biggs wzięła go za rękę i mocno ją uścisnęła. Otworzył usta, nie wiedząc, co powiedzieć. Rozejrzał się dookoła, powiódł wzrokiem po zgromadzonych, wszystkie twarze były skupione, dłonie złączone do modlitwy. Ben zamknął oczy.
Słowniczek ASP - (Advance Supply Point) - prowizoryczny punkt przeładunkowy i magazynowy. A/T - (Anti/Tank) - armata przeciwpancerna. BAR - (Browning Automatic Rifle) - ręczny karabin maszynowy, wykorzystujący tę samą amunicję co M-l Garand, zdolny wystrzelić 450 pocisków na minutę. CO - (Commanding Officer) - głównodowodzący. COE - (Cab Over Engine) - dwuipółtonowa cięŜarówka, podobna do „Jimmyego”, o nieco większej komorze ładunkowej, stworzonej dzięki umieszczeniu silnika pod kabiną. COM Z - (Communication Zonę) - dowództwo nadzorujące linie zaopatrzenia i komunikacji oraz logistykę na terenach oswobodzonych. CP - (Command Post) - punkt dowodzenia. DUKW - (slangowo „DUCK” - kaczka) - amfibia zbudowana na bazie dwuipółtonówki, wykorzystywana do przewoŜenia zapasów ze statków na plaŜę. ETO - (European Theater of Operations) - europejski teatr działań wojennych. FFI - (Forces Francais de lTnterieur) - francuski ruch oporu, walczący z niemiecką okupacją Francji w latach 1940-1945. FUBAR - (Fucked up beyond all recognition) - skrót w Ŝargonie wojskowym, oznaczający coś spieprzonego ponad wszelkie wyobraŜenie. G-I - członek personelu pomocniczego i administracyjnego. Kategoria MOS (patrz niŜej).
312 G-2 - oficer wywiadu. Kategoria MOS (patrz niŜej). HQ - (Headquarters) - kwatera główna, sztab. KIA - (Killed in Action) - zabity w akcji. LCM - (Landing Craft, Mechanized) - barka desantowa, zaprojektowana do przewozu trzydziestotonowego czołgu albo 60 Ŝołnierzy. LCT - (Landing Craft, Tank) - barka desantowa, zaprojektowana do przetransportowania na plaŜę czterech lub pięciu (w zaleŜności od typu) Shermanów. LD - (Line of Departure) - linia wyjścia, pozycje wyj ściowe. LP - (Listening Post) - stacja nasłuchowa. LST - (Landing Ship, Tank) - okręt desantowy słuŜący do desantowania czołgów bezpośrednio na plaŜę lub przybrzeŜną płyciznę. MG - (Machine Gun) - karabin maszynowy. MLR - (Main Linę of Resistance) - główna linia obrony. MOS - (Military Occupation Specialty) - amerykańska kategoria specjalizacji wojskowej, zwykle podawana w formie kodu, np. w czasie II wojny światowej MOS 745 oznaczało szeregowego Ŝołnierza piechoty, a MOS 1026 - pilota szybowca desantowego. MP - (Military Police) - Ŝandarmeria. MTB - (Motor Transport Brigade) - gałąź Korpusu Transportowego Armii, która dysponowała kompaniami cięŜarówek i tym samym była odpowiedzialna za organizację „Red Ball Express”. POL - (Petrol, Oil, Lubricants) - paliwo, olej, smar. QM - (Quartermaster) - kwatermistrzostwo, Korpus Armii odpowiedzialny w 1944 roku za zaopatrzenie. SNAFU - (Situation normal, all fucked up) - skrót w Ŝargonie wojskowym, oznaczający „Sytuacja jak zwykle, wszystko popieprzone”. SOP - (Standard Operating Procedurę) - standardowa procedura operacyjna. TD - (Tank Destroyer) - niszczyciel czołgów.
Przypisy 1 Wynalazek stalowych kłów dla czołgów Sherman. Przez sześć tygodni Ŝywopłoty normandzkie uniemoŜliwiały Amerykanom skuteczne wprowadzenie do walki czołgów. Mając na względzie zbliŜający się termin operacji COBRA (wyrwania się wojsk sprzymierzonych z rejonu Normandii), Eisenhower i jego generałowie wiedzieli, Ŝe jeśli ma się ona powieść, jednostki pancerne muszą się wydostać z rejonu gęstych Ŝywopłotów Bocage, w którym utknęły. Na kilka dni przed planowanym rozpoczęciem COBRA dowodzący nią generał Bradley otrzymał telefon od generała Leonarda Gerowa, dowódcy V Korpusu, by spotkać się z nim w dowództwie 2. Dywizji. „Mamy tu coś, na widok czego oczy ci wypadną ze zdumienia” - powiedział Gerow. Dalszy ciąg znamy z relacji generała Bradleya: „Wynalazek kłów nadszedł w ostatniej chwili, wtedy kiedy najbardziej go potrzebowaliśmy, gdy normandzkie Ŝywopłoty powstrzymywały nasze czołgi przed wkroczeniem do ofensywy [COBRA]...” „Zastałem Gerowa z paroma ludźmi z jego sztabu tłoczących się wokoło lekkiego czołgu, do którego z przodu przyspawano poziomą stalową belkę. Z tej belki wystawały cztery ostre, płaskie kły. Czołg wycofał się i ruszył wprost na Ŝywopłot z prędkością jakichś 15km/h. Kły wgryzły się w ścianę, przytrzymały w dole kadłub i czołg przedarł się przez nieprzebytą dotąd zasłonę ziemi i gałęzi. Podobnie wyposaŜony Sherman powtórzył ten wyczyn. RównieŜ wjechał w Ŝywopłot, ale zamiast jak zwykle unieść się brzuchem do góry i zatrzymać, wyrwał dziurę w Ŝywopłocie. Brak czegoś tak absurdalnie prostego powstrzymywał armię przez dobre
314 pięć tygodni. Ten zębopodobny wynalazek został wymyślony przez niejakiego Curtisa G. Culina juniora, 29-letniego sierŜanta z Nowego Jorku”. „[Podpułkownik John] Medaris [oficer łącznikowy Pierwszej Armii] popędził do sztabu, gdzie nakazał jednostkom zaopatrzenia ciągłą produkcję przeciwŜywopłotowych kłów. Złom metalowy, potrzebny do ich wytworzenia, pochodził z podwodnych zapór, które kazał ustawiać na plaŜach Rómmel. Tydzień później trzy czołgi na pięć miały juŜ zamontowane kły. Za swoje zasługi Culin został nagrodzony Legią ZasłuŜonych. Cztery miesiące później wrócił do Nowego Jorku, po tym jak stracił nogę w lesie Huertgen”. (Omar N. Bradley „A Soldier's Story”, The Modern Library 1999, s. 342). 2 Kapitulacja na wyspie Seves. 23 lipca 1944 Feldfebel (sierŜant) Alexander Uhlig z Szesnastej Kompanii Szóstego Pułku Spadochroniarzy (Fallschirmjager) poprowadził pięćdziesięciu ludzi do szarŜy przez otwarty teren, na punkt dowodzenia pierwszego batalionu 358. pułku na wyspie Seves. Atak został wymuszony przez ostrzał amerykańskiej artylerii, który uniemoŜliwił im wycofanie się w kierunku własnych pozycji. Oddziałowi Uhliga towarzyszyły dwa czołgi z 2. Dywizji SS „Das Reich,,. W rezultacie tego ataku poddało się jedenastu amerykańskich oficerów, a wraz z nimi dwustu pięćdziesięciu czterech Ŝołnierzy. Oficerowie zostali zaprowadzeni na duŜą farmę, gdzie stanęli przed dowódcą oddziałów niemieckich, majorem von der Heydte, który przedstawił im człowieka, któremu się poddali, sierŜanta Uhliga. Po wspólnej filiŜance herbaty spotkanie się zakończyło. Trzy dni później sierŜant Uhlig, który został odznaczony KrzyŜem Rycerskim przez von der Heydtego, dostał się do niewoli Trzysta Pięćdziesiątego Siódmego Pułku, kiedy osłaniał odwrót swojej jednostki. Wiele lat później na wyspie Seves był gospodarzem spotkania walczących wówczas po przeciwnych stronach Ŝołnierzy.
315 3 Kapelani zbierający rannych i zwłoki na wyspie Seves. Unikając ognia broni piechoty i ataków lotnictwa, trzech amerykańskich kapelanów zbierało rannych i zabitych podczas walk na wyspie Seves. Gdy z flagami z czerwonym krzyŜem wyszli na otwarty teren, Niemcy, będąc pod wraŜeniem ich odwagi, przestali prowadzić ogień. Amerykanie takŜe powstrzymali się od walk, jeśli nie liczyć artylerii, która znajdowała się daleko na tyłach. Trójka dzielnych duchownych to: ojciec Joseph J. Esser, katolik z Cleveland w Minnesocie, kapelan Edgar H. Stohler z Spavinaw w Oklahomie z Armii Zbawienia i pastor James M. Hamilton, z Fort Worth w Teksasie, prawdziwi Uczniowie Chrystusa. Kapelanów, wskazujących zespołom noszowych połoŜenie rannych, powitał niemiecki kapitan. Z pomocą amerykańskiego Ŝołnierza, który znał niemiecki, ustalono, Ŝe kapitan poinformuje o sytuacji swojego przełoŜonego, majora von der Heydte. Ten zadecydował o wstrzymaniu ognia i wymianie rannych jeńców. Straty, jakie na wyspie Seves 23 lipca 1944 poniósł Trzysta Pięćdziesiąty Ósmy Pułk wyniosły jednego oficera i sześćdziesięciu ośmiu Ŝołnierzy zabitych, dziewięćdziesięciu dziewięciu rannych oraz wspomnianych w przypisie 2 Ŝołnierzy, którzy poddali się po ataku sierŜanta Uhliga. Trzy tygodnie wcześniej major von der Heydte postąpił równie honorowo, kiedy 4 lipca 1944 na południe od Carentan w pobliŜu Periers jego Ŝołnierze powstrzymali atak Osiemdziesiątej Trzeciej Dywizji Piechoty, zadając jej straty w wysokości tysiąca czterystu zabitych i rannych. Von der Heydte odesłał wziętych do niewoli amerykańskich medyków do dowodzącego 83. Dywizją generała Roberta C. Macona, stwierdzając w załączonym liście, Ŝe umiejętności tych ludzi mogą mu się przydać i prosząc w zamian o podobną grzeczność, gdyby sytuacja się odwróciła. 4 Wiadomość o tym, Ŝe Patton jest juŜ we Francji. Generał Bradley wspomina: „Przez pierwsze dwa tygodnie po przełamaniu frontu Trzecia Armia była niewykrywalna dzięki pracy cenzorów. Poprzez ukrycie jej liczebności i nazwiska dowódcy
316 chcieliśmy zmylić wroga co do naszych intencji. Gdyby Hitler zorientował się, Ŝe na flance von Klugego jest właśnie Patton, mógłby odwołać atak na Mortain. Wiedziałem, Ŝe Patton niecierpliwił się w anonimowości cenzorskich cugli i chciał jak najszybciej obwieścić światu, Ŝe walczy we Francji. George Ŝył dla nagłówków w prasie, a im większą czcionką je drukowano, tym bardziej zaciekle walczył”. „12 sierpnia zasugerowałem Ike'owi, aby zakończyć tę maskaradę... «Jeszcze nie», odparł. «George przysporzył mi dość kłopotów i siwych włosów, niech jeszcze trochę poczeka na swą sławę i nagłówki w gazetach». Kilka dni później [15 sierpnia] gazety w Stanach Zjednoczonych podały, Ŝe Trzecią Armią dowodzi generał Patton. George rozpoczął walkę o wydostanie się z niełaski, w jaką popadł po incydencie na Sycylii”. (Omar N. Bradley „A Soldier's Story”, The Modern Library 1999, s. 393). 5 Kolejny dowódca Dziewięćdziesiątej Dywizji. 28 lipca 1944 generała Landruma na stanowisku dowódcy Dziewięćdziesiątej Dywizji zastąpił generał brygady Raymond McClain. Był to trzeci dowódca, jakiego dywizja dostała w przeciągu zaledwie dwóch miesięcy walk. Według słów Bradleya: „Landrum nie zdołał nadać 90. Dywizji pełnej wartości bojowej. Uporządkował wiele spraw, ale nie zrobił tego w wystarczającym stopniu”. Po haniebnej poraŜce na wyspie Seves, zadecydowano, Ŝe Landrum musi odejść. W historii 90. Dywizji opisywano go jako: „niskiego, grubego, pozbawionego charyzmy, nie potrafiącego motywować Ŝołnierzy. Jego styl dowodzenia przypominał wydawanie poleceń z fotela. Brak mu było wiary i pewności, był ponurakiem i pesymistą”. McClain był rezerwowym kandydatem. Z początku dowództwo chciano powierzyć jednemu z bohaterów lądowania na plaŜy UTAH, generałowi Theodorowi Rooseveltowi, najstarszemu oficerowi w siłach inwazyjnych. Roosevelt, który liczył sobie pięćdziesiąt siedem lat, zmarł jednak we śnie na atak serca, tuŜ przed ogłoszeniem nominacji. Bradley powierzył dowództwo McClainowi, który był bankierem z Oklahoma City
317 i oficerem Gwardii Narodowej z długoletnim staŜem. McClain miał za sobą słuŜbę w artylerii i doświadczenie bojowe zdobyte w Afryce. Pod jego dowództwem Dziewięćdziesiąta Dywizja osiągnęła sukcesy przewyŜszające dokonania innych jednostek w Europie. 6 Obrona Mortain. 7 sierpnia 1944 rozpoczęła się niemiecka kontrofensywa w kierunku Avranches. Miała wbić klin pomiędzy siły sprzymierzonych we Francji i zepchnąć je do kanału La Manche. Oddziały czterech niemieckich dywizji pancernych uderzyły na pojedynczą amerykańską dywizję piechoty, stacjonującą opodal miasta Mortain. 30. Dywizja utrzymała się i dzięki długotrwałej obronie pozwoliła reszcie sprzymierzonych okrąŜyć Niemców na wschodzie, zamykając worek w rejonie Argentan-Falaise. Nieudany kontratak kosztował Niemców całą armię i pozwolił aliantom na wyzwolenie Francji. Dzięki swej zaciekłej obronie Trzydziesta Dywizja zyskała miano „Skały Mortain”. 7 Zniszczenia wewnątrz worka Argentan-Falaise. Generał Dwight Eisenhower opisuje te sceny następująco: „Bitwa o Falaise była jedną z największych w tym konflikcie. Drogi i pola były tak gęsto usiane zabitymi ludźmi, zwierzętami i zniszczonym sprzętem, Ŝe nie sposób było się przez nie prze dostać. Czterdzieści osiem godzin po zamknięciu okrąŜenia osobiście szedłem przez pole bitwy i na własne oczy widziałem sceny, które tylko Dante mógłby opisać. MoŜna było dosłownie przejść setki metrów, stąpając tylko po rozkładających się ciałach zabitych”. (Dwight D. Eisenhower, „Krucjata w Europie”, Doubleday 1948, s. 279). 8 Opóźnienie w zamknięciu okrąŜenia w rejonie Argentan-Falaise. 12 sierpnia generał Patton zatelefonował do generała Bradleya, informując go, Ŝe jego oddziały dotarły do Argentan na południowym skrzydle okrąŜenia. „Pozwól mi zająć
318 Falaise”, nalegał Patton, „Zepchniemy Brytyjczyków z powrotem do kanału, urządzimy im drugą Dunkierkę”. Bradley powstrzymał Pattona, obawiał się bowiem, Ŝe dojdzie do kolizji z siłami Montgomery ego. W ogniu i zamieszaniu walki oddziały mogłyby nie rozpoznać się nawzajem i ostrzelać, czego skutki byłyby fatalne. Pattonowi zabroniono ruszać się poza Argentan, a czołgi XV Korpusu, które tamten wysłał w kierunku Falaise, natychmiast zawrócono. Podczas gdy Amerykanie czekali, by Montgomery zamknął okrąŜenie w Argentan, Niemcy umocnili korytarz. W ciągu pierwszych dwóch dni w kierunku Sekwany wymknęły się niektóre jednostki pancerne i SS. Montgomery, zamiast zamknąć okrąŜenie, wolał ich zaatakować na zachodzie, co w efekcie przypominało wyciskanie pasty do zębów z tubki, czyli wypychanie Niemców w kierunku otwartego jeszcze korytarza. Działania Brytyjczyków zdezorientowały Bradleya, zdumiały Eisenhowera i rozwścieczyły Pattona. Bradley jednak znów powstrzymał Pattona przed wysłaniem oddziałów do zamknięcia worka, poniewaŜ uznał, Ŝe Patton nie ma dość sił, by powstrzymać uciekających Niemców. W tamtym rejonie Amerykanie dysponowali zaledwie czterema dywizjami, które strzegły trzech potencjalnych dróg ucieczek: w Alencon, Sees i Argentan, podczas gdy niemieckich dywizji, które parły na łeb, na szyję ku korytarzowi, było aŜ 19. Gdyby Patton spróbował zająć takŜe Falaise, jego blokada rozciągnęłaby się na czterdzieści mil długości. Tak osłabione siły zostałyby zapewne rozniesione przez Niemców, dlatego Bradley zabronił zamykania okrąŜenia. Przez dwa dni Bradley czekał, aŜ Montgomery zamknie kocioł, ale w tym czasie kolejne niemieckie oddziały wymykały się z okrąŜenia. 14 sierpnia, kiedy Brytyjczycy nie wykonali Ŝadnego ruchu i nie poprosili o pomoc, Bradley zezwolił Pattonowi na wysłanie dwóch dywizji ku Sekwanie, gdzie miały przechwycić wycofujących się Niemców. Tego samego dnia Montgomery skontaktował się z Bradleyem, proponując, aby ich armie się spotkały na północnym wschodzie, w Chamois, piętnaście mil na południe od
319 Falaise. Bradley był wściekły - gdyby zaczekał dłuŜej, wtedy dwie dywizje Pattona nie ruszyłyby ku Sekwanie - siedemdziesiąt pięć mil na wschód od Chambois. Mając te siły na miejscu, mógłby wtedy bez wahania pomóc Montgomeryemu zamknąć kocioł. Kości jednak zostały rzucone. Ruch tych dwu dywizji na północny wschód przyspieszył stworzenie przyczółków wojsk amerykańskich na Sekwanie, jednak późniejsze zamknięcie okrąŜenia spowodowało wzięcie mniejszej liczby jeńców wojennych. Po wojnie Bradley przyznał, Ŝe to była jedyna decyzja w czasie całej wojny, która nie dawała mu spokoju, gdy kładł się spać. Do końca Ŝycia nie wiedział, czy postąpił słusznie. 19 sierpnia Montgomery zamknął okrąŜenie. W Chambois doszło do spotkania 10. Pułku polskich dragonów, działającego jako szpica oddziałów kanadyjskich, z oddziałami amerykańskiej 90. Dywizji. 18 sierpnia feldmarszałek von Kluge został pozbawiony stanowiska dowódcy wojsk niemieckich w Normandii, przyczyną tej dymisji było fiasko kontrofensywy Siódmej Armii. Obowiązki przejął feldmarszałek Walter Model. Następnego dnia, w drodze do Metz, von Kluge popełnił samobójstwo, zaŜywając cyjanek potasu. Szacunkowe starty poniesione przez Siódmą Armię wynosiły siedemdziesiąt tysięcy zabitych, rannych i wziętych do niewoli Ŝołnierzy, oraz ogromne ilości sprzętu i zapasów. Część historyków przypuszcza, Ŝe z okrąŜenia uciekło około stu tysięcy Ŝołnierzy. Bitwa o Francję w zasadzie się zakończyła, choć niemieccy Ŝołnierze, którzy wymknęli się pod Falaise, mieli stanąć naprzeciw sił sprzymierzonych, broniąc Linii Zygfryda i podczas zimowej kontrofensywy w Ardenach. 9 Generał von Choltitz i kapitulacja ParyŜa. 19 sierpnia 1944 na ulicach ParyŜa doszło do niekontrolowanych starć ulicznych, kiedy nieskoordynowane grupy bojowników Francuskiego Ruchu Oporu (FFI) zaczęły atakować niemieckie patrole. Obawiając się, Ŝe von Choltitz odpowie na nie represjami wobec cywili, przywództwo La Resistance skontaktowało się z Raoulem
320 Nordlingiem, od osiemnastu lat pełniącym funkcję konsula Szwecji w ParyŜu, prosząc, by podjął się mediacji. Nordling udał się na spotkanie z generałem, którego kwatera znajdowała się w hotelu Meurice. Konsul zastał niemieckiego dowódcę bardzo przygnębionego, narzekającego, Ŝe znowu został na tyłach, gdzie ma zrównać z ziemią kolejne miasto. „Teraz zostanę zapamiętany jako ten, który zniszczył ParyŜ”, powiedział. Nordling błagał go, aby tego nie czynił, dopóki on nie skonsultuje się z dowództwem Ruchu Oporu i spróbuje wynegocjować zawieszenie broni. Von Choltitz zgodził się, wysuwając jeden warunek: jeśli ataki na niemiecki garnizon się nie skończą, zrówna ParyŜ z ziemią. La Resistance przystała na taki układ, ale cisza trwała zaledwie jeden dzień. Problemy z komunikacją utrudniły wprowadzenie zawieszenia broni. Komunistyczne gazety podburzały dodatkowo ludność ParyŜa i nawoływały do wejścia na barykady. Frakcje gaulistowska i komunistyczna wewnątrz FFI prześcigały się w zajmowaniu symbolicznych budynków na terenie miasta, korzystając z przerwy w walkach. 21 sierpnia Rada Narodowa Ruchu Oporu odrzuciła rozejm z Niemcami pod presją komunistów. Gaulliści woleli uniknąć ryzyka wewnętrznych walk i ulegli. Von Choltitz zareagował, odcinając dostawy Ŝywności do miasta. Ale na tym etapie ani on, ani FFI nie byli juŜ w stanie powstrzymać ludzi na ulicach. Generał powiedział Nordlingowi, Ŝe nie ma wyboru, musi wykonywać rozkazy, bowiem poddanie się nieregularnej armii nie wchodzi w grę. Nordling zrozumiał, Ŝe von Choltitz próbuje powiedzieć między wierszami, Ŝe gotów jest poddać się wojskom aliantów. Uzyskał od generała zgodę na przedostanie się do obozu Sprzymierzonych i przedstawienie jego stanowiska. Wejście Amerykanów do miasta dałoby okazję do honorowej kapitulacji. Aby upewnić się, Ŝe Nordling nie będzie miał problemów z wykonaniem zadania, von Choltitz przydzielił mu oficera do ochrony. 22 sierpnia Nordling oraz inni członkowie delegacji opuścili ParyŜ małym citroenem. Następnego ranka dotarli do kwatery głównej Pattona na południowy zachód od Chartres. Patton załadował ich do kilku awionetek i wysłał na
321 spotkanie z generałem Bradleyem, który czekał na nich na lotnisku pod St. Saveur Lendelin. Usłyszawszy relację Nordlinga, Bradley wydał rozkaz francuskiej Drugiej Pancernej oraz amerykańskiej Czwartej Dywizji Piechoty, by niezwłocznie ruszyły do ParyŜa. Sam udał się awionetką na spotkanie z Eisenhowerem, aby zrelacjonować mu wyniki rozmów. W międzyczasie von Choltitz otrzymał telegram od Hitlera, który nakazywał mu: „ParyŜ nie moŜe wpaść w ręce wrogów w stanie innym, jak kupa gruzów”. Niemiecki generał spodziewał się takich rozkazów, dlatego kazał wcześniej rozmieścić trzy tony materiałów wybuchowych w katedrze Notre Dame, dwie pod Pałacem Inwalidów, a jedną pod Palais Burbon. Gotów był takŜe zburzyć ogniem artylerii Łuk Triumfalny, budynek Opery i Madeleine. Snuł takŜe plany wysadzenia wieŜy Eiffla w taki sposób, aby zatarasowała ona koryto Sekwany. Choć niemoŜliwym było wysadzenie ponad siedemdziesięciu paryskich mostów, generał planował uczynić, co w jego mocy. Poczyniwszy te przygotowania, z telegramem od Hitlera w garści, von Choltitz czekał na aliantów. Francuski dowódca wojsk pancernych Jacques Leclerc (nomme de guerre Phillipa de Hauteclocque) otrzymał rozkaz niezwłocznego wyruszenia 22 sierpnia, nie był jednak w stanie przygotować Dywizji Pancernej przed 23. Przez następne 24 godziny jego czołgi brnęły przez tłumy wiwatujących na drogach Francuzów. Generał Bradley zapisał: „Choć nie mogę ich winić za to, Ŝe odpowiadali na gościnność swoich wyzwolonych rodaków, to nie mogłem teŜ czekać, aŜ tryumfalnie dowloką się na miejsce. Skoro von Choltitz chciał poddać miasto, trzeba było dotrzymać warunków umowy”. (Omar N. Bradley „A Soldie-r's Story”, The Modern Library 1999, s. 392). Bradley rozkazał Czwartej Dywizji, by natychmiast wkroczyła do miasta. Słysząc te wieści, ludzie Leclerca natychmiast ruszyli, by ich wyprzedzić. O godzinie dwudziestej drugiej, 24 sierpnia, oddział czołgów i kompania piechoty francuskiej Drugiej Dywizji Pancernej dotarły pod Hotel de Ville w ParyŜu. Następnego ranka generał von Choltitz opuścił hotel Meurice w kłębach purpurowego dymu z trzech wrzuconych
322 do hallu granatów dymnych. Przewieziono go do Gare Montparnasse, gdzie formalnie poddał Miasto Świateł Francuzom. 10 Nazwa „Red Ball Express”. Nazwa „Red Ball Express” narodziła się przypadkowo, z potrzeby chwili. COM Z wybrał nazwę dla swojej operacji transportowej, zapoŜyczając ją z Ŝargonu kolejowego. W latach 40. „Red Ball Express” oznaczał po ciąg uprzywilejowany, najszybszą wtedy metodę dostaw. 11 Polska translacja kadiszu, Ŝydowskiej modlitwy Ŝałobnej.
Niech będzie wywyŜszone i poświęcone Imię Jego, wielkie w świecie, który On Sam stworzył według Swojej woli. Niechaj ustanowi Swe królowanie, niechaj sprowadzi wyzwolenie, niechaj ześle juŜ wkrótce Mesjasza, za Ŝycia waszego i za dni waszych i za Ŝycia całego domu Izraela, szybko i w bliskim czasie. Mówcie: Amen. Niechaj Jego wielkie Imię będzie błogosławione. Niechaj będzie błogosławione i pochwalone, opiewane i wywyŜszone, wyniesione i uświetnione, uwielbiane i sławione Święte Imię Jego; niech będzie błogosławiony we wszystkich błogosławieństwach i pieśniach pochwalnych, hymnach i dziękczynieniach zanoszonych na tym świecie. Mówcie: Amen. Niechaj zapanuje niebiański pokój na wysokościach, oby zesłał pokój i dla nas i dla całego Izraela. Mówcie: Amen. Ten, który sprawił pokój na wysokościach, oby zesłał pokój i dla nas i dla całego Izraela. Mówcie: Amen. Ten, który sprawia pokój na wysokościach, aby w Swym miłosierdziu zesłał pokój dla nas i dla całego Izraela. Mówcie: Amen.
323 (Warto zaznaczyć, Ŝe w kadiszu nigdzie nie wspomina się o śmierci. Modlitwa mówi o wielkości Boga i jest błaganiem o pokój pomiędzy narodami, ludźmi i o spokój ducha). 12 Przeniesienie kwatery głównej COM Z do ParyŜa. Szefem logistyki Eisenhowera był generał John C. H. Lee. To on zdecydował, Ŝe gigantyczna machina biurokratyczna COM Z zostanie przeniesiona z Valognes do ParyŜa. Decyzja została podjęta w wyjątkowo złym momencie, w czasie gdy wojskom brakowało paliwa na pościg za Niemcami uciekającymi z Francji na wschód. Kilka miesięcy przed wyzwoleniem ParyŜa Ike zabronił jakimkolwiek dowództwom przenosić się do ParyŜa. Bulwary i hotele miały pozostać miejscem wypoczynku dla Ŝołnierzy. Najwidoczniej ten rozkaz nie dotarł do generała Lee, który 30 sierpnia przeniósł się z obozu pod Cherbourgiem, dwieście mil dalej, do ParyŜa. NiezaleŜnie od tego, jak skrupulatnie przygotowana była ta operacja, nie pomogła ona w działaniu COM Z. W momencie, w którym wszystkie zasoby powinny być skierowane na działania frontowe, biurokracja pochłonęła ogromne ilości paliwa, zaangaŜowała w swoje przenosiny flotę cięŜarówek i samolotów. Posunięcie generała Lee było wyjątkowo niefortunne. Dodatkowo działalność gangów benzynowych na czarnym rynku ParyŜa i innych miast spowodowała ogromne straty w zapasach paliwa Sprzymierzonych. Wszystkie te czynniki uniemoŜliwiły skuteczny pościg za wycofującymi się ku granicy wojskami niemieckimi. Dokonania Dziewięćdziesiątej Dywizji na froncie drugiej wojny światowej. Pomimo trudnych początków w Normandii, Dziewięćdziesiąta Dywizja stała się jednym z najbardziej wyróŜnionych oddziałów w europejskim teatrze działań. George Patton nazwał ją „jedną z najlepszych dywizji, jakie kiedykolwiek walczyły”. PoniŜej znajduje się spis jej odznaczeń oraz strat:
324
NAGRODY 1 ODZNACZENIA Honorowy Medal Kongresu
KrzyŜ za wybitną słuŜbę
4
Legia zasługi
78
Lotniczy KrzyŜ Zasługi
6
Srebrna gwiazda
4
Medal Ŝołnierski
J3I1
Brązowa gwiazda za odwagę
40
Brązowa gwiazda za zasługi
3526
Medal za operacje powietrzne
1531
U5
STRATY 6 CZERWCA 1944 - 9 MAJA 1945 KIA 1944
DOW
DOI
SWA
0 EM
0 EM
0
LWA
0 HM
0
Czerwiec
34
351
1
22
0
59 1033
4
29
45
Lipiec
68
909
12 146
1
5
54 1076
0
14
147 2222 10 187
Sierpień
25
251
7
84
0
1
22
385
2
21
17
360
0
95
Wrzesień
9
147
2
44
0
1
27
397
0
10
16
272
3
93
Październik
5
80
2
18
0
0
10
162
0
4
178
0
Listopad
22
287
1
36
6
2
22
346
0
Grudzień
9
194
]
35
0
0
15
207
0
6 4
43 5
37
EM
LIA
EM
0
EM
SI A
0
730
0 EM 1
76
40
874
8
171
665
8
150
MIA 0 EM 74
150
2315
18 629
310
5188
6 20
!1 12
406
12
258
2
49
0
0
18
415
l.uty
16
2-1-
1
28
n
1
1?
2'„-
Marzec
9
236
1
25
0
0
14
Kwiecień
7
121
1
12
0
0
Maj
0
45
0
1
0
1
31 500
7
11
Razem
216 3124 KIA DO W DOI SWA O
-
zabici w boju zmarli z ran zmarli od obraŜeń cięŜko ranni w bo oficerowie
1 1
676
145
1
9
14
0
25
263 4501 u
93 1603
69
58
60
22
544
289
108
2004
16 424
1945 Styczeń
RAZEM 0 EM
1033
86
1680
106
2581
43
693
13 242
7 248
22
iC'J
1 186
7 188
60
163S
4
17
330
1
3 131
46
928
0
4
13
316
2 212
1
40
33
719
0
0
5
60
0
1
14
6
157
93 2572
107 8
2039 0
18 838 EM SIA LW AU A MI
409 7329 -
57
11
47 1520
szeregowcy cięŜkie obraŜenia w boju lekko ranni w boju lekkie obraŜenia w )oju zaginieni w akcji
Zakładając, Ŝe stan początkowy dywizji liczył 14 000 Ŝołnierzy, to jej całkowite straty na poziomie 27 371 zabitych wynoszą 153 procent. Źródło: (John Colby „War from the Ground Up: The Ninetieth Division In WWII” Nortex Press 1991, s. 148-149). Uwaga o stratach w oddziałach piechoty. Generał Bradley zaobserwował poniŜszą prawidłowość, jeśli chodzi o ponoszone straty: „Poprzednie walki nauczyły nas, Ŝe największe straty ponoszą liniowe oddziały piechoty. Na nich skupiał się największy cięŜar walk, to one szły na przeciwnika pod jego ogniem.
325 śołnierze w nich słuŜący mieli najniŜsze szanse przetrwania spośród wszystkich rodzajów sił zbrojnych. Dywizja piechoty w trakcie drugiej wojny światowej składała się z 81 plutonów walczących, z których kaŜdy liczył ok. 40 ludzi. To dawało 3420 Ŝołnierzy, podczas gdy cała dywizja liczyła około 14000. W armii liczącej 350 000 Ŝołnierzy, ledwie jeden na siedmiu walczył na froncie. Nie oznacza to, Ŝe reszta nie brała udziału w walce, byli przecieŜ wśród nich strzelcy karabinów maszynowych, artylerzyści, saperzy i czołgiści. W Europie, proporcjonalnie na jednego walczącego człowieka z karabinem przypadało piętnastu pełniących słuŜbę pomocniczą”. „Przed inwazją zakładaliśmy, Ŝe na piechotę przypadnie 70% całości poniesionych strat. W sierpniu musieliśmy zweryfikować nasze obliczenia, bowiem wśród Ŝywopłotów Normandii proporcje strat sięgały 83%”. (Omar N. Bradley „A Soldier s Story”, The Modern Library 1999, s. 445). Niektóre plutony piechoty straciły ponad 200% swojego składu. System uzupełnień był tak skonstruowany, Ŝe podczas jedenastu miesięcy walk na kontynencie przez jeden pluton mogło się przewinąć nawet osiemdziesięciu Ŝołnierzy. Straty w Korpusie Kapelanów. Z 5200 kapelanów, którzy słuŜyli we flocie i armii Stanów Zjednoczonych w czasie drugiej wojny światowej, 100 zginęło w działaniach wojennych, 275 zostało rannych, a 42 dostało się do niewoli. Pod koniec wojny Korpus Kapelanów ogłosił, Ŝe poniósł największy procent strat, zaraz po piechocie i siłach powietrznych. Straty pośród kierowców „Red Ball Express”. „Red Ball Express” był ogromnym przedsięwzięciem, koordynowanym przez niezliczoną ilość jednostek kwatermistrzostwa, stąd nie ma oficjalnych danych na temat strat pośród personelu. Pewne jest to, Ŝe tysiące kierowców, zarówno białych, jak i czarnych, zostało rannych lub straciło Ŝycie w trakcie wykonywania obowiązków. Dość powiedzieć, Ŝe dostarczanie zapasów na linię frontu nie było i nie jest bezpiecznym zajęciem.
326 Koniec „Red Ball Express”. „Red Ball Express” stał się „ogonem” U.S. Army, która była najbardziej zmechanizowaną i mobilną formacją w historii wojskowości. Działał przez osiemdziesiąt jeden dni, od 25 sierpnia do 16 listopada 1944 roku. Koniec „Red Ball Express” przyniosła stabilizacja linii frontu na granicy niemieckiej i spowolnienie marszu Sprzymierzonych. Przez trzy miesiące swego istnienia „Red Ball Express” zajął trwałe miejsce w mitologii drugiej wojny światowej, stając się jednym z największych osiągnięć amerykańskiego sposobu myślenia „chcieć-to-móc”. Ponad sześć tysięcy samochodów i dwadzieścia trzy tysiące ludzi przewiozło ogółem 412 193 ton ładunku, nadąŜając za amerykańskimi armiami, prącymi do granicy Niemiec i Belgii. Murzyńskie jednostki oraz integracja rasowa w Armii USA. Oprócz prowadzenia cięŜarówek, Murzyni słuŜyli w U.S. Army jako saperzy, mechanicy, z nich w trzech czwartych składała się obsługa portów. Nie wszyscy czarnoskórzy Ŝołnierze słuŜyli w oddziałach pomocniczych. Stworzono kilka odrębnych jednostek frontowych, gdzie mogli walczyć z bronią w ręku. Największe z nich to 92. Dywizja Piechoty, która wsławiła się we Włoszech i 9. Dywizja Piechoty, walcząca na Pacyfiku. Najbardziej znanym „czarnym” oddziałem bojowym była 332. Grupa Myśliwska, znana jako „Tuskegee Airmen”, utworzona z 9., 100., 301. i 302. Dywizjonu Myśliwskiego. Czarni słuŜyli takŜe w oddzielnych batalionach artylerii oraz w 84., 827. i 761. Batalionie Pancernym. Ten ostatni szczególnie odznaczył się trakcie walk w Europie. Kolejnym oddziałem był 555. Batalion Spadochronowy, zwany „Triple Nickels”, który zamiast do walki w Europie wysłano na początku 1945 roku na amerykańskie wybrzeŜe Pacyfiku. SłuŜyli tam oni jako skoczkowie-straŜacy („smoke jumpers”), walcząc z ogniskami poŜarów lasów, wywoływanych przez japońskie urządzenia zapalające, mocowane do balonów i wysyłanych z wiatrem znad Pacyfiku. Wykonali oni ponad tysiąc dwieście skoków podczas ostatniego lata wojny,
327 działając na terenie całych północno--zachodnich Stanów, włączając w to Montanę. Pod koniec wojny kilka tysięcy Murzynów zostało wcielonych do regularnych oddziałów liniowych. W związku z ogromnymi stratami wśród niedoświadczonych Ŝołnierzy piechoty, poniesionych przez U.S. Army w trakcie ofensywy niemieckiej w Ardenach, Eisenhower wcielił do armii 30 000 młodych białych Ŝołnierzy, którzy szybko powiększyli listę strat. Szukając innych rozwiązań, zaoferowano amnestię tym więźniom, którzy zaciągną się do wojska. Odpowiedź była mierna, jako Ŝe większość z osadzonych odsiadywała wyroki za uchylanie się od słuŜby wojskowej. Wtedy Eisenhower spróbował innego rozwiązania, zaoferował miejsce w oddziałach liniowych Murzynom, którzy słuŜyli w oddziałach pomocniczych. Mieli tworzyć osobne plutony, tym samym zostałaby podtrzymana zasada „równi, ale podzieleni”. Dwa i pół tysiąca Murzynów zgłosiło się od razu, do końca lutego - w sumie 4562. Przyjmowano tylko szeregowców i starszych szeregowców, aby uniknąć sytuacji, w której Murzyn byłby wyŜszy szarŜą od białego. Plutony rozdysponowano pomiędzy Szóstą i Dwunastą Grupą Armii. śaden z nich nie trafił do Trzeciej Armii, z powodu niechęci Pattona do czarnych Ŝołnierzy. Dokonania i odwaga oddziałów złoŜonych z czarnych (zwłaszcza „Tuskegee Airmen”, czołgistów z 761. Batalionu, spadochroniarzy z 555. i kierowców „Red Ball Express”) sprawiły, Ŝe została podwaŜona opinia mówiąca, Ŝe czarni nie są w stanie walczyć w szeregach U.S. Army. Gdy nadeszły czasy Zimnej Wojny, a w 1948 roku sytuacja przybrała niebezpieczny obrót, 26 lipca prezydent Harry Truman wydał bezpośredni rozkaz: „Od tej pory decyzją prezydenta jest, aby wszystkie osoby, niezaleŜnie od rasy, koloru skóry, wyznania i pochodzenia, miały równe prawa, traktowanie i szanse awansu w strukturach wojskowych. Polecenie to naleŜy wprowadzić na tyle szybko, aby nie zakłóciło ono funkcjonowania jednostek i nie wpłynęło na morale i sprawność bojową Ŝołnierzy”.
In memoriam Isidore John Previtera (1924-2004)
Spis treści CZĘŚĆ TRZECIA D+35- 11 lipca .................................................. 11 D+43 - 19 lipca ................................................. 47 D+46 - 22 lipca ................................................. 75 D+47 - 23 lipca ................................................. 95 D+49 - 25 lipca .................................................115 D+57 - 2 sierpnia ..............................................119
CZĘŚĆ CZWARTA D+60 - 5 sierpnia ..............................................127 D+62 - 7 sierpnia ..............................................145 D+66 - 11 sierpnia ............................................157 D+72 - 17 sierpnia ............................................169 D+74 - 19 sierpnia ............................................173 D+76 - 21 sierpnia ............................................181 D+79 - 24 sierpnia ............................................187 D+80 - 25 sierpnia ............................................195 D+81 - 26 sierpnia ........................................... 205 D+84 - 29 sierpnia ........................................... 211 D+85 - 30 sierpnia ........................................... 225 D+91 - 5 września............................................ 235 D+92 - 6 września............................................ 241 D+93 - 7 września ............................................ 257 D+100 - 14 września .........................................279 24 grudnia 1944 ............................................... 297 Słowniczek....................................................... 311 Przypisy ........................................................... 313