Jeremy’emu i Benowi Thurlowom z wyrazami miłości
1 Leżę na plecach na trawie, a przy mnie Thoby. Czuję jego ciepły...
15 downloads
37 Views
973KB Size
Jeremy’emu i Benowi Thurlowom z wyrazami miłości
1 Leżę na plecach na trawie, a przy mnie Thoby. Czuję jego ciepły bok przyciśnięty do mojego. Oglądam płynące po niebie chmury, odnajdując w ich kształtach olbrzymów, zamki i skrzydlate baśniowe stwory. Coś łaskocze mnie po policzku. Unoszę się na łokciu i wyrywam źdźbło trawy z ręki Thoby’ego. Brat cofa się gwałtownie i ze śmiechem zaczynamy się okładać pięściami, aż zaplątują się nasze nogi i ręce. Gdy w końcu przestajemy, Thoby przytula twarz do moich piersi, czuję na żebrach ciężar jego głowy. W słońcu jego włosy są złociste. Spoglądając w górę, spostrzegam oślepiającą biel anioła. Obejmuję Thoby’ego za szyję. Po raz pierwszy w życiu wiem, co znaczy błogość. Nagle pada na nas cień i anioł znika. Rozpoznaję twoje zielone jak skóra węża oczy. Chcesz się położyć między nami, a kiedy cię odpycham, podskakujesz i szepczesz coś Thoby’emu do ucha. Brat unosi głowę i patrzy na ciebie. Widzę po jego minie, że twoje słowa nim zawładnęły. Wiem, że będziesz go kusiła jakimś kolejnym szalonym pomysłem. Odwracam się na brzuch, zamykam oczy i przyciskam twarz do trawy. Źdźbła kłują mnie w powieki. Skupiam się na tym, jak są ostre. Gdy
odwracam się na plecy, już was nie ma. Podnoszę się z trawy i widzę, że Thoby siedzi niepewnie na ogrodowym murze. Starając się zachować równowagę, przytrzymuje się rękami gałęzi ponad głową. Piszczy z dumy, ale i ze strachu. Chcę krzyknąć, by przyszedł do mnie bawić się na trawie, ale widzę, że chwytasz go za nogi, podciągasz się na rękach i siadasz obok niego. Chwiejesz się, lecz szybko odzyskujesz równowagę. Wiem, że zaraz odwrócisz się do mnie i triumfalnie mi pomachasz. Kładę się na trawie i udaję obojętność. Za nic w świecie nie pokażę ci swoich łez. Unoszę głowę znad kartki i wyglądam przez okno. Na szybie drżą promienie słońca. Gdy piszę, przez moment wydaje mi się, że widzę twoją młodą twarz z szelmowskim, szerokim uśmiechem. Ale światło znika i szyba przede mną jest pusta. Moje wspomnienia są splątane jak nici na szpulkach i kawałki tkanin w koszyku z przyborami do szycia Matki, które uwielbiałam wysypywać na podłogę w pokoju dziecięcym. Więc szperam wśród kolorowych wstążek i różnych guzików i chwytam trójkąt purpurowej koronki. Matka. Wchodzi do pokoju dziecięcego jak królowa. My, jej żołnierze, prezentujemy się do inspekcji; wiercimy się, oczekując w szeregu na swoją kolej. Ma włosy
przedzielone pośrodku przedziałkiem i ujęte na karku w siatkę. Gdy chodzi po pokoju, zbierając wilgotne ubrania z ekranu kominka i zgarniając do pudełka rozrzucone po podłodze elementy układanki, jej czarna suknia szeleści jak zeschłe liście pod stopami. Kiedy rozmawia z naszymi opiekunkami, jej upierścienione palce poruszają się w tanecznym rytmie. Znam na pamięć pytania, które zadaje tym kobietom. Później posadzę swoje lalki i zagadnę je jej wyraźnym, pełnym głosem o olej rycynowy i cerowanie. Ćwiczę stanie z uniesioną głową i wyprostowanymi plecami dopóty, dopóki nie zyskam poczucia, że ramiona są nieruchome, jakby zostały ściśnięte w prasie. W końcu Matka siada na krześle przy kominku i wzywa nas do siebie. Zawsze pierwszy idzie Thoby. Patrzę, jak otacza go ramieniem, i zamykam oczy, wyobrażając sobie jedwabistość dotyku jej sukni i zapach lawendy oraz mydła peaers. Kiedy otwieram oczy, głaszcze Thoby’ego po głowie. Nie pytam, dlaczego on zawsze idzie pierwszy ani dlaczego, odkąd tylko się urodził, Adrian zajmuje miejsce zaraz za Thobym. Czuję, że taki jest porządek rzeczy i w tej sprawie moje życzenia właściwie nic nie znaczą. Ale kiedy Matka odprawia Thoby’ego pocałunkiem i wyciąga rękę do ciebie, odbieram to tak, jakby została złamana obietnica. Czuję ucisk w dołku i z oburzenia dostaję wypieków na twarzy. Jestem najstarsza. Powinnam podejść do niej przed tobą. Kiedy Matka bierze cię na kolana, sięgasz pulchnymi rączkami po
wstążkę na jej szyi. Z dezaprobatą marszczy brwi, a ty ją całujesz. Jej uśmiech jest jak słońce w zimowe popołudnie. Wydaje mi się, że trzyma cię w ramionach nieskończenie długo. Klaszczesz w dłonie, recytując rymowankę pat-a-cake. Gdy cię chwali, zastanawiam się, co by było, gdyby od iskry z palącego się w kominku ognia zapaliła się twoja halka. Wyobrażam sobie, jak płonie na tobie ubranie, z twoich rudych włosów buchają płomienie, a przerażona Matka przytula mnie do piersi. Rozlega się pukanie do drzwi. Zziajana od wchodzenia po schodach Ellen wnosi na tacy bilet wizytowy. Matka wzdycha i sięga po niego. Przeczytawszy, kładzie go na tacy i mówi Ellen, że zaraz zejdzie na dół. Zdejmuje cię z kolan, wydaje opiekunkom polecenie i wychodzi za Ellen z pokoju. Odprowadzam ją wzrokiem, a ty na czworakach zbliżasz się do moich stóp i sięgasz po sprzączkę na bucie. Błyskawicznie cofam stopę i przydeptuję ci palce. Twój płacz oddaje to, co czuję. Liczę do pięciu, unoszę stopę, biorę cię na ręce i zanoszę na krzesło, na którym siedziała Matka. Sadzam cię na kolanach i kołyszę do tyłu i do przodu, dopóki twój cichy, miarowy oddech nie powie mi, że zasnęłaś.
* Pierwszy kawałek kredy dostałam od siostry przyrodniej, Stelli. Obchodzimy urodziny tego samego
dnia. Szperam w kieszeni jej sukienki i wyjmuję paczuszkę, o której wiem, że tam jest. Szary papier marszczy się, gdy obracam pakunek w dłoniach. W środku znajduję sześć grubych i krótkich, kolorowych „palców”. Spod ręki, którą dotychczas przyciskała do boku, ukrywając coś przede mną, Stella wyjmuje małą tablicę i jednym z tych palców zaczyna na niej rysować. Ze zdumieniem obserwuję, jak kreśli falistą linię, i sięgam po tablicę, chcąc też spróbować. To nowe zajęcie pochłania mnie przez cały poranek. Moje ruchy są niezdarne, ale nie ustaję w wysiłkach, zapełniając tablicę rysunkami. Zadziwia mnie, jak narysowane linie krzyżują się i łączą, dzięki czemu powstają maleńkie trójkąty, romby i prostokąty. Gdy kończę, siadam i zaczynam się przyglądać swemu dziełu. Przemieniłam tępą czerń w wielobarwną tęczę i zapełniłam tablicę licznymi kształtami, które zdają się podskakiwać, kiedy na nie patrzę. Jestem tak zadowolona z tego, co osiągnęłam, że ukrywam tablicę. Nie chcę się podzielić moim odkryciem z nikim. Stoimy w holu ubrane, przygotowane do spaceru. Na naszą prośbę Ellen stawia nas na krześle przed lustrem, żebyśmy mogły się przejrzeć. Twoja twarz jest niedokładną repliką mojej, jakby malarz starał się ukazać wygląd tej samej osoby z różnych punktów widzenia; twoja twarz jest ładniejsza, twoje rysy subtelniejsze,
a oczy jak wiry ruchliwego światła. W zmaganiach ze światem jesteś moją naturalną sojuszniczką. Robię rzeczy, których ty wciąż nie potrafisz. Uwielbiam, jak wtedy na mnie patrzysz. Jeszcze nie dostrzegam w tej minie frustracji i pragnienia, by mnie dogonić i przewrócić, które przesłonią twój respekt dla mnie. – Kogo lubisz bardziej, Matkę czy Ojca? To pytanie jest dla mnie jak grom z jasnego nieba. Nieruchomieję z dzbankiem ciepłej wody w ręce i patrzę na ciebie. Klęczysz na macie, a twoja zaróżowiona pod wpływem ciepła twarz błyszczy od pary. Masz na ramionach ręcznik. Końce twoich włosów są zmoczone. Jestem oszołomiona zuchwałością twojego pytania. Wolno wlewam do wanny wodę z dzbanka. – Matkę – odpowiadam i pochylam się do przodu, chłonąc ciepło. Wyżymasz dłońmi mokre włosy i zastanawiasz się nad moją odpowiedzią. – Ja wolę Ojca – wyznajesz. – Ojca? – Siadam szybko. – Jak możesz bardziej lubić jego? Zawsze tak trudno go zadowolić. – Przynajmniej nie wypowiada się ogólnikowo. Odwracasz się i patrzysz na mnie. Czuję, że ta rozmowa sprawia ci przyjemność. – Ale Matka jest... – szukam właściwego słowa. Myślę o tym, jak wygina szyję, wchodząc do pokoju, i o tym, jak
zmienia się atmosfera, kiedy siada przy stole. – No jaka? – Rzucasz mi wyzwanie spojrzeniem. – Piękna – oznajmiam cichym głosem. – Ale czy to się liczy? – Nawet nie próbujesz ukryć pogardy. – Matka nie wie tyle, co Ojciec. Nie czyta tak dużo jak on. Gdy Ojciec się na coś zdecyduje, to przynajmniej trwa przy tym. Chcę zebrać siły, oddać ci cios i powiedzieć, jak bardzo Ojciec jest skupiony na sobie, podkreślić dobroć Matki, jej nadzwyczajne poczucie obowiązku oraz umiejętność przywrócenia porządku, gdy wszystko znajduje się w nieładzie, ale tylko spoglądam w milczeniu na wodę. Kątem oka widzę, że się uśmiechasz. – Mogłybyśmy przynajmniej nie kłócić się o to, kogo lubimy – stwierdzasz pojednawczo, pewna zwycięstwa. Wychodzę z wanny i okrywam się ręcznikiem. Nasza sprzeczka bardzo mnie przygnębia. Jakże często tak jest. Przyciskam czoło do szyby w oknie i spoglądam na gałęzie drzew tworzące na niebie wzór kraty. Nie podoba mi się to sprawdzanie naszych uczuć, ważenie, ile zalet ma Matka, a ile wad Ojciec, jakby nasze życie sprowadzało się do umiejętności udzielenia odpowiedzi na proste pytanie z matematyki. Nie po raz pierwszy obawiam się o to, dokąd zaprowadzi cię twoja inteligencja. Chcę ukazać aurę tamtych dni. Kontrolującą obecność Ojca, odgłosy jego kroków w gabinecie nad nami
i donośne uporczywe pojękiwania. Matkę piszącą przy swoim biurku, zaabsorbowaną tym, nieuchwytną. Wyobrażam sobie tę scenę jako obraz. Kolory są ciemne – czarny, szary, rudobrunatny i burgundowy – wzbogacone błyskami karmazynu ognia. U góry kompozycji plamki srebrzystego nieba. Na pierwszym planie klęczą dzieci. Matka, Ojciec i nasi przyrodni bracia, George i Gerald, stoją za nami w półkolu, monumentalni i dominujący. Nasze twarze są niewyraźne, ale można dostrzec ich zarysy. Thoby sięga przeze mnie po coś, być może po zabawkę, szpulkę nici lub drewniany pociąg. Laura kryje się za nim. Stella obejmuje ją, jakby osłaniając. Adrian, wówczas jeszcze niemowlę, śpi w łóżeczku. Ty jesteś w centrum tego obrazu. Wydaje się, że zostałaś namalowana za pomocą innej palety barw. Na twoich włosach są smużki czerwieni ognia, na sukience smugi srebra księżycowej poświaty. Wyróżniasz się na monotonnym, posępnym tle pozostałych postaci. Nie potrafię powiedzieć, czy ta poczesność została ci narzucona, czy też postarałaś się o nią. – Vanesso, uważaj! – upomina mnie Matka, wyrywając z marzeń. Staram się skupić na tym, co mówi. Uczy nas historii. Siedzi wyprostowana jak struna i skromnie trzyma splecione dłonie na kolanach. Taka postawa też jest przedmiotem nauczania. Matka pragnie przekazać nam, że
przez cały czas musimy się kontrolować i uważać na swoje zachowanie. Błądzę myślami po stronie zawierającej spis imion i nazwisk, które czyta na głos. Na górze widnieje korona o delikatnym krenelażu, na którym bezwiednie skupiam uwagę. – Vanesso! Upominam cię po raz drugi! Wstań i wymień nam po kolei wszystkich królów i królowe Anglii! Tylko się nie pomyl! Zrywam się z krzesła. Patrzysz na mnie. Czuję, że chcesz, abym ich wszystkich pamiętała. Jąkając się, wymieniam Wilhelma, Henryka, Stefana i milknę. Ale zanim Matka zdąży mnie zbesztać, przychodzisz mi na ratunek. – Mam pytanie. – Patrzymy na Matkę, która kiwa głową. – Czy to prawda, że Elżbieta I była największym władcą Anglii? Czy rzeczywiście była monarchinią doskonałą? Matka uśmiecha się, zadowolona z twojej elokwencji, a ja ostrożnie siadam na krześle. Jestem przybita, ale czuję ulgę. Wolno ci kontynuować wypowiedź. Dostrzegam w twoich oczach błysk triumfu. Wiem, że teraz nic cię nie powstrzyma. – Sądzisz, że osiągnęła tak dużo, ponieważ była kobietą? – zwracasz się do Matki. – Nigdy nie wyszła za mąż, prawda? Uważam, że nie było wystarczająco dobrego dla niej króla. Gdyby została czyjąś żoną, byłaby zajęta wychowywaniem dzieci i nie miałaby czasu na sprawy państwa. Lud nazywał ją Glorianą. Miała swoje motto. – Semper eadem! – woła Ojciec, stając w drzwiach
i bijąc ci brawo. Trzyma pod pachą podręcznik, z którego uczy nas matematyki. – „Zawsze taka sama”. Takie motto jest wyryte na jej grobowcu. Chodzi więc o Elżbietę I, Królową Dziewicę, nieprawdaż? A skoro tak, to może byś poszła ze mną do biblioteki i poszukalibyśmy czegoś dla ciebie? Schodzisz z krzesła i bierzesz Ojca za rękę. Podskakując, opuszczasz pokój razem z nim. Gdy drzwi się za wami zamykają, odwracam się do Matki. Staram się nie słyszeć jej westchnienia, kiedy ponownie zaczyna odczytywać listę władców. Oglądam zdjęcia z rodzinnego albumu. Zatrzymuję się przy fotografii Laury, córki Ojca z pierwszego małżeństwa. Dziewczynka ma dziewięć, może dziesięć lat. Jej loki opadają kaskadą na ramiona. Odwraca twarz od aparatu. Ściska w rękach małą lalkę. Nie można określić jej miny. Nigdy się z niej nie naśmiewałaś. Pamiętam, że kiedyś Thoby próbował przedrzeźniać jej jąkanie i na niby wrzucać jedzenie do kominka – tak cię tym rozzłościł, że dałaś mu klapsa. Odwrócił się i spojrzał na ciebie z niedowierzaniem, ale byłaś na niego szczerze oburzona. W dniu, w którym Laurę gdzieś wysłali, zostałaś w naszym pokoju. To był jeden z twoich „przeklętych” dni. Gdy tam weszłam, chcąc sprawdzić, czy czegoś nie potrzebujesz, leżałaś na łóżku z twarzą ukrytą w poduszce. Zbliżyłam się do ciebie na palcach, a wówczas
odwróciłaś się do mnie. – Czy wysłali ją do zakładu dla obłąkanych? – spytałaś. Nie wiedziałam więcej od ciebie, ale pokręciłam głową. – Jak mogli? Dostrzegłam w twoich oczach cierpienie i otoczyłam cię ramieniem, jakby osłaniając przed strachem, który opanował także mnie. Leżymy w łóżkach i spoglądamy w mrok. Prosiłyśmy o pozostawienie szpary w zasłonach, ale zostały szczelnie zasunięte w obawie przed przeciągiem. Zamykam oczy, próbując sobie wyobrazić księżyc na niebie i usłyszeć kroki Matki na schodach. W domu są goście. Pomogłyśmy jej ubrać się na tę okazję. Ostrożnie zapięłam jej na karku naszyjnik z pereł. Obiecała, że tu przyjdzie i pocałuje nas na dobranoc. Wyobrażam sobie, jak siedzi przy stole i podaje talerze z zupą. Jeśli obiad się uda, Matka opowie nam o swoim mozole. Opisze nerwowego młodego człowieka, którego trzeba nakłaniać do rozmowy, i kobietę, którą należy powstrzymywać przed rozwodzeniem się nad swoimi dolegliwościami, by nie niepokoiła tym innych. Ale opowie nam o tym nie po to, żeby nas zabawić, lecz ponieważ chce, abyśmy skorzystały z tych przykładów. Musimy się przecież nauczyć, o czym przypomni nam rozważnym skinieniem głowy, że gospodyni nie może odejść od stołu dopóty, dopóki
siedzący przy nim goście nie poczują się swobodnie. Życzenia jej i córek muszą ustąpić potrzebom innych. Mrok jest tak gęsty, że wydaje się żywy. Myślę o srebrnym kandelabrze, rysującym krąg światła wokół siedzących przy stole. Nagle zaczyna skrzypieć podłoga i odwracam się w stronę, z której dochodzą dźwięki. – Matka? – pytam szeptem. Czuję na ręce twoją dłoń. Pogrążona w zadumie, zapomniałam o tobie. Odsuwam kołdrę i robię ci miejsce na łóżku. Leżymy ramię przy ramieniu, tą bliskością dodając sobie otuchy. Odchrząkujesz. – Któregoś ranka pani Dilke – zaczynasz tonem, którym zawsze opowiadasz różne historie – była okropnie zaskoczona, że skończyły im się jajka. Moszczę się na poduszce i poddaję urokowi twoich słów. Wkrótce zapominam o mroku i niedotrzymanej przez Matkę obietnicy i wkraczam do twojego świata fantazji. Zasypiam, marząc o chochlikach, złotych kurach i jajkach usmażonych na śniadanie na dużej ilości skwierczącego bekonu. – Czyta? Pracujemy w oranżerii; stoję przy oknie, przez które możemy zajrzeć do salonu. Matka siedzi w swoim fotelu, a na stole obok niej leży najnowszy numer naszej gazety. Trzyma w ręce list i z ruchu jej warg wnioskuję, że czyta
na głos jego fragmenty Ojcu, który zajmuje miejsce przy niej w swoim fotelu i wydaje się pochłonięty lekturą książki. Siedzisz w kucki przy mnie i nerwowo pociągasz za poduszkę. Zdumiewa mnie, że tak to przeżywasz, bo stworzyłyśmy tę gazetę dla zabawy. Zaglądam przez okno do salonu. – Skończyła czytać list, złożyła go i schowała do koperty – informuję cię. – Czy wzięła do ręki gazetę? Spoglądam na Matkę. Oparła się w fotelu i zamknęła oczy. Przez dłuższą chwilę patrzę na nią znieruchomiałą, a ty w akcie desperacji okładasz poduszkę pięściami. Nie mogę dłużej wytrzymać twojego niepokoju. – Tak – kłamię. – Właśnie ją otwiera. – Widzisz, co czyta? Czy moje opowiadanie o stawie? Czy ją rozśmiesza? Jaką ma minę? Odwracam się do okna. Matka nadal trzyma głowę na oparciu fotela. Patrzę, jak otwiera oczy, bierze do ręki gazetę, rzuca okiem na nagłówek i nieotwartą kładzie na kolanach. Nie mogę ci powiedzieć, co widzę. – Gazeta bardzo jej się podoba – kłamię znowu. – Właśnie czyta twoje opowiadanie i śmieje się do rozpuku. Zasuwam energicznie zasłonę i odwracam się od okna. Uśmiechasz się, jakby to, co powiedziałam, było najważniejszą rzeczą na świecie. To jest nasz rytuał. Okryta ręcznikiem siadasz
w łazience na taborecie, a ja zdejmuję z półki wodę różaną, staję za tobą, nalewam odrobinę na dłoń i czekam, aż się ogrzeje. Po chwili czuję pod palcami gładkość twoich ramion i przesuwam dłonie w dół pleców. Twoje ciało jest podatne na mój dotyk. Opierasz głowę na mojej klatce piersiowej. Gdy spoglądam w dół, widzę na twoich spuszczonych powiekach podkręcone rzęsy. Masuję delikatną skórę twoich rąk, jakbym zagniatała ciasto. – No już. – Lekko szturcham cię łokciem. – Opowiadaj. W ogrodzie poszczególne klomby i trawniki oddzielone są żywopłotem. Kieszonkowy raj, jak nazywa to miejsce Ojciec. Gramy na tarasie w krykieta. Moja kolej, żeby odbić. Rzucasz piłkę wysoko i gdy czekam, żeby spadła, nieoczekiwanie opuszczasz swoje stanowisko i zaczynasz biec, wołając Thoby’ego i Adriana, by ruszyli za tobą. Stoję bez ruchu, spoglądając na piłkę, ale zachęcona błyskiem w twoich oczach, po chwili pędzę za wami. Podekscytowani przybiegamy bez tchu do krzewów agrestu i porzeczki rosnących z tyłu ogrodu warzywnego. Dopiero teraz słyszę głos Ojca. Ale kładziesz palec na ustach i w ten sposób zabraniasz nam odpowiedzieć na to wołanie. Idziesz w stronę starej fontanny, na cały głos wykrzykując wiersz, by zagłuszyć Ojca. My, posłuszni żołnierze, podążamy tam za tobą w szeregu. Ojciec dogania nas przy popękanym kamiennym basenie fontanny. Najpierw pyta ciebie. Patrzysz mu w oczy i odpowiadasz,
że nie słyszałaś jego wołania. Mówisz z takim przekonaniem, że mnie to zdumiewa. Następnie odwracasz się do nas i z twojej miny bez trudu odczytujemy, że każesz nam kłamać. Gdy Ojciec pyta Thoby’ego, który ani na chwilę nie spuszcza z ciebie wzroku, ten kręci głową, a ty nagradzasz go uśmiechem. Adrian, zachwycony tym, że został dopuszczony do takiej zabawy, chichocze i nie chce nic powiedzieć. To ja mam najbardziej odczuć wściekłość Ojca. – Nie słyszeliście mnie? – pyta zaczerwieniony z wysiłku, jaki włożył w pościg za nami po ogrodzie, i piorunuje nas spojrzeniem. Przez chwilę przyglądasz mi się uważnie. Wbijam wzrok w trawę i odpowiadam: – Tak, Ojcze, słyszeliśmy cię. Bardzo cię przepraszamy za nieposłuszeństwo. Spoglądasz na mnie z najwyższą pogardą. Siedzisz na moim łóżku i trzymasz w dłoniach mój naszyjnik z ametystów. Wystawiasz kamienie do światła. – Ten – mówisz, jakby to były paciorki różańca – jest za Matkę. – Spoglądam na błyszczący fioletowy kamień. – Za Matkę, która kocha piękną Nessę bardziej, niż ma czas to powiedzieć.– Trafiasz w sedno. Próbuję odebrać ci naszyjnik, ale podrywasz ręce. – Nessę szczodrą, Nessę dobrą. Gdyby tylko Matka nie była tak zajęta – kontynuujesz swoją litanię przebiegle, pochlebczo,
złośliwie, a ja ci już nie przeszkadzam. – Zobaczmy, kto jeszcze kocha naszą siostrę? – Poruszasz ametystami i sama sobie odpowiadasz, zniżając głos do uwodzicielskiego szeptu. – Ach, kogo tu mamy? Biednego osieroconego Koziołka, beczącego w najbardziej żałosny sposób za swoją Matką Delfinem. Kogoś, kto by wolał, aby Ness tak bardzo nie krzyczała, kto żałuje, że Ness nie przestanie rysować i nie obejmie go swoimi ślicznymi rękami i nie zacznie pieścić. Wiem, do czego zmierzasz, i ponownie sięgam po naszyjnik. Wówczas zeskakujesz z łóżka i podbiegasz do okna. Zanim zdążę coś powiedzieć, wspinasz się na parapet. Naszyjnik kołysze się na twoich palcach. – Pamiętaj o tym, że kozy dobrze się wspinają. I skaczą – mówisz. Widzę, że oceniasz odległość od parapetu do krzesła, i pędzę do okna, by cię powstrzymać. Śmiejesz się, gdy łapię cię w pasie. Pod wpływem twojego ciężaru przewracamy się na podłogę. Bierzesz mnie za nadgarstki i opierasz głowę na moich piersiach. Czuję na policzku twoje usta, ale nie jestem w nastroju do rozpieszczania cię. Wysuwam się spod ciebie jak węgorz, przygniatam cię swoim ciałem, unieruchamiam jedną ręką, a drugą otwieram twoją dłoń zaciśniętą na naszyjniku i odbieram ci go. Tydzień czekasz na okazję do zemsty. Spacerujemy po Kensington Gardens, uradowane z balonu ofiarowanego nam w prezencie przez staruszkę siedzącą przy bramie.
Gdy za rogiem skręcamy w Hyde Park Gate, zaczynamy się kłócić o to, czy powinnyśmy powiedzieć o balonie Matce. Powody, które według ciebie przemawiają za tym, by sprawę przemilczeć, są nie do odparcia. Dlatego, kiedy w holu wieszamy płaszcze, godzę się ukryć prezent w kufrze, z którego wyjmujemy kilka pledów, by balon się zmieścił. Ale kiedy później Matka znajduje je w naszym pokoju, czuję się zobowiązana powiedzieć, jak było. – Czy to prawda, Virginio? – pyta surowym tonem, bo nie znosi oszukiwania. Piorunujesz mnie spojrzeniem. – Matko, masz przed sobą diablicę i świętą! – mówisz ze złośliwym błyskiem w oczach, wykonujesz teatralny ukłon i wskazujesz mnie dłonią. Ku mojemu zaskoczeniu Matka cię nie upomina, lecz się śmieje. Wieczorem powtarza tę odpowiedź Ojcu, który z podziwu dla twojego poczucia humoru i twojej inteligencji klaszcze w dłonie. Wkrótce zaczyna mnie nazywać świętą i mruga do ciebie porozumiewawczo. Do tego szydzenia przyłączają się George i Gerald, a nawet Thoby. Czuję się skrępowana z powodu etykietki, jaką mi przyczepiłaś, ale nie wiem, jak wziąć na tobie odwet. Nikomu nawet nie przychodzi do głowy, że możesz być diablicą. Jest pierwszy tydzień lipca. W holu stoją spakowane kufry. Wtłaczamy się do powozu, który zawiezie nas na
dworzec. Niesiemy książki, łopatki, siatki na motyle, kije do krykieta, blaszane pudełka z kredkami i słomkowe kapelusze. Siedzę przyciśnięta do ściany przy oknie. Po lazurowym niebie przemykają jaskółki, wzbijając się w górę i opadając w dół jak lotki badmintona. Czekaliśmy na tę chwilę przez całą zimę. W pociągu mówimy wszyscy naraz. Liczymy kolejne stacje i wytężamy wzrok, chcąc zobaczyć morze. Ojciec odkłada książkę i bierze Matkę za rękę. Na wakacjach w St Ives nie przestrzegamy sztywnego londyńskiego planu dnia. Goście przyjeżdżają i odjeżdżają zgodnie z rozkładem jazdy pociągów, inaczej niż w domu, gdzie zjawiają się stosownie do niezmiennych pór posiłków i wizyt. Nawet Ojciec wydaje się wolny od brzemienia pracy, przytłaczającej go stale w Londynie, i znajduje czas na spacery, wycieczki, gry i zabawy. Mamy tu niezwykłą swobodę poruszania się, niemal taką, jakiej sobie życzymy, po ogrodzie i znajdującej się w sąsiedztwie plaży. Dom jest jasny i przestronny, a pokoje otwierają się jeden na drugi jak pudełka origami. Matce jakoś udaje się wszystko ogarnąć. Tu ożywam. Przez wiele miesięcy w roku zamknięta w mieście niczym Persefona w Hadesie, odbieram ten nagły chrzest światłem jako nagrodę za poniesioną ofiarę, za długie niewidzenie linii horyzontu. Upajam się tym światłem jak spragniony go, unieruchomiony w murach więzienia skazaniec. Przez całe lato staram się je „zabutelkować”, pieczołowicie zgromadzić i uchwycić
w moich szkicach, żebym mogła zabrać do Londynu i sycić się nim w czasie ponurych zimowych miesięcy. W St Ives mogę rysować i malować przez cały dzień. To tu wykonuję pierwsze poważne wprawki, a gdy odkrywam nowe kształty, aby wypełnić mrok, moją rękę prowadzi Stella. W garniturze Thoby wygląda niedorzecznie, jakby próbował wcielić się w dorosłego. Matka wkłada mu do kieszeni czystą chusteczkę, prostuje kołnierzyk i przywołuje nas. Kolejno podajemy mu rękę, świadome naszej niezdarności. U szczytu schodów pojawia się Ojciec i żegnając Thoby’ego, wypowiada ostatnie napomnienie. Patrzymy, jak nasz brat znika w powozie. Czy pragnęłyśmy w ślad za nim udać się do szkoły? To skomplikowana sprawa. Z jednej strony bardzo chciałam uwolnić się z tego mrocznego, więżącego mnie domu i odkryć życie dla siebie, z drugiej natomiast cofałam się przed tym, niechętna rezygnacji z tego, co znane. Wyjazd Thoby’ego bez wątpienia przypieczętował łączący mnie i ciebie układ. Jedna stała się dla drugiej lustrem w sytuacji, gdy lekcje i spacery wypełniały nam dni i kiedy wymagano od nas polegania w dużym stopniu tylko na sobie. Spędzałyśmy ze sobą długie godziny w małej oranżerii, ty na czytaniu na głos, a ja na szkicowaniu, i w pogrążonej w mroku sypialni, w naszych przylegających do siebie łóżkach, ty na opowiadaniu, a ja na słuchaniu wymyślonych przez ciebie historii. Do tego
dnia, kiedy pojmuję, że słyszę w głowie twój, a nie swój głos, jego ton modelujący moje myśli przed snem. Nasze wspólnictwo cechowała arogancja. Nie miałyśmy zewnętrznego punktu odniesienia, lecz tylko siebie nawzajem, nie dysponowałyśmy przewodnikiem ani też nikt nie kontrolował naszych wyobrażeń i iluzji. Byłyśmy bezlitosne wobec wad innych osób. Poddane metamorfozie w twoim genialnym opisie, słabości i słabostki ludzi z naszego otoczenia stały się podporami chwiejnych wyobrażeń, jakie miałyśmy o sobie samych. Otrzymałaś dar słowa. Wiedziałaś, jak ująć i opisać wydarzenie, żeby ukazać jego istotę. Nie mam twoich talentów. Gdybyś tu była, wiedziałabyś, jak opowiedzieć tę historię. Znalazłabyś sposób dotarcia do prawdy i zawarcia tego, co byś odkryła, w tekście tak poetyckim, że dusza by śpiewała, nawet płacząc. Wielkanoc. Idziemy, jak zwykle, przez park, zatrzymując się, by popatrzeć na krokusy, które na rabatkach wydostały się spod zimowej brunatnej skorupy ziemi niczym lawa. Ścieżką przy stawie zbliża się do nas na wózku inwalidzkim pani Redgrave, wyglądająca, mówisz, jak źle zakonserwowany obiekt muzealny. Gdy wchodzimy do sali, kiwa na nas głową z mównicy panna Mills. Na jej niebieskoszarej sukni połyskuje krucyfiks. Zjawiają się pozostałe dziewczęta i panna Mills prosi nas o uwagę. – Kto mi powie, co to za dzień?
W jej głosie słychać bojaźliwość, błaganie, by ją wysłuchać i polubić, co cię denerwuje. Mruczysz coś pod nosem. Wysuwa się do przodu Julia Martin. – Panno Mills, dziś jest Wielki Piątek. Kobieta promienieje i spogląda w sufit, jakby się kontaktowała z jakąś siłą wyższą. – Tak. To dzień, w którym nasz umiłowany Pan umarł na krzyżu. Wielki Piątek. – Wielki? – prychasz drwiąco i noskiem buta rysujesz w kurzu znak zapytania. – Kto to powiedział? – pyta panna Mills. Gdy dowiaduje się, że to ty, czuje się pod obstrzałem, bo wie na podstawie wcześniejszych doświadczeń, że czeka ją trudna utarczka słowna. – Co to ma znaczyć, Virginio? – zwraca się do ciebie. Prosta linia jej ust świadczy o stanowczości. Coś w jej minie cię śmieszy, bo wpychasz sobie do ust mankiet, chcąc stłumić chichot. Nagle mnie też zbiera się na śmiech i gdy próbuję ukryć rozbawienie, drgają mi ramiona. Stoimy obok siebie z pochylonymi głowami, sprzymierzone przeciwko niedorzeczności świata. Szkolono nas, jak być damą. Jak to kiedyś przedstawiłaś? Nauczyłyśmy się czcić anielicę będącą uosobieniem wszelkich cnót, tak bezinteresowną, że
pozbawioną wszelkich wymagań, jeśli chodzi o nią samą. Nieustannie przed nami paradowała, stanowiąc cel naszych dążeń i przez cały czas pobudzając nas do działania. Zawstydzała nas, gdy nie potrafiłyśmy jej w czymś naśladować, i nie pozwalała nam realizować naszych marzeń. Więc trudno się dziwić, że ją zamordowałaś, wbijając pióro w jej doskonałe, nieprawdopodobne piersi. Jest czwarta po południu. Zatrzymuję się przed drzwiami salonu i obciągam spódnicę. Gdy wchodzę, Ojciec patrzy na mnie wilkiem. Dostrzegam plamy z farb na dłoni, więc chowam rękę z tyłu. Siadam na kanapie obok Matki. Pukanie do drzwi oznajmia przybycie pierwszego gościa. Postępujemy zgodnie z ustalonym porządkiem. Ty i ja jesteśmy mechanicznymi figurkami kontrolowanymi przez niewidocznego lalkarza. Słuchamy i obserwujemy, mówiąc tylko tyle, by piłeczka konwersacji przeskakiwała przez stół, do tyłu i do przodu. Jesteśmy jej niechętnymi strażniczkami, od których wymaga się pilnowania, by utrzymywała się przez cały czas w ruchu, tłumiącymi możliwe pragnienie, żeby wyrzucić ją z orbity lub na chwilę zatrzymać. Musimy podać ją siedzącej w kącie nieśmiałej młodej kobiecie, właściwie oceniając uderzenie, by było delikatne i zachęciło tę osobę do uniesienia rakiety i uczestniczenia
w grze. Musimy uwolnić piłeczkę konwersacji z monopolu naszych ciotek odbijających ją między sobą w sposób zakonspirowany, a zarazem nie dopuścić do tego, by siedzący z Ojcem młodzi mężczyźni, chcąc popisać się wiedzą, zawłaszczyli ją dla siebie. Jesteś w tym lepsza ode mnie. Stajesz się mistrzynią kamuflażu. Gdy cię słucham, jestem zdumiona sposobem, w jaki wplatasz kolce w tkaninę tak wielkiej urody, że twój rozmówca może się zastanawiać, czy zamierzałaś go skomplementować, czy też obrazić. Brakuje mi twojej subtelności i zręczności. Później miałaś odnotować wpływ, jaki ta nauka zachowania na podwieczorku wywarła na twoje pisarstwo, wyznać, że nigdy nie potrafiłaś uwolnić się z tych cugli. Niemniej jednak miałaś do dyspozycji słowa i znalazłaś sposób na przetrwanie. Ze mną sprawa przedstawiała się inaczej. Byłam zmuszona wyprawiać się dokładnie w te rejony swojej osobowości, w których czułam się najbardziej nieswojo. Zawsze działo się tak, że przestawałam mieć coś do powiedzenia, zapuszczałam się na tereny zakazane i wystawiałam na potępienie albo docierałam na mieliznę niepowstrzymanej przerwy w rozmowie. I coraz bardziej naśladowałam Matkę, przyjmując jej ugrzecznione milczenie jako kostium na tę popołudniową naukę reguł gry rozmowy towarzyskiej. Uczyłyśmy się nawet wtedy, gdy czymś pogardzałyśmy. Młode, szczere i chcące zadowolić innych, byłyśmy jak świeżo opierzone pisklęta szukające wskazówek, które
pozwoliłyby nam opuścić gniazdo. Czasami w rozciągającej się przed nami przestrzeni mignął nam poruszający się ogon latawca twojego lub mojego życia i czułyśmy wtedy przyspieszone bicie serca. Pragnęłyśmy wykonać skok, który pozwoliłby nam ruszyć w pogoń za tym latawcem, lecz wciąż trzymałyśmy się naszego zapewniającego poczucie bezpieczeństwa gniazda. Idziesz brzegiem rzeki, szukając kamieni, którymi mogłabyś napełnić kieszenie. Myślę o tobie, jak w tamtym dniu spoglądasz na płynącą wartkim nurtem rzekę, kiedy na tle upiornie szarego nieba widać nieruchome, bezlistne gałęzie drzew. Próbuję sobie wyobrazić, co działo się w twojej głowie. Czy wspominałaś mnie, Leonarda i dzieci, gdy zostawiłaś na brzegu laskę i weszłaś do wirującej wody? A może myślałaś tylko o ucieczce od czegoś, czego nie mogłaś już dłużej znieść? Widzisz, nawet po tych wszystkich latach zastanawiam się, czy rzeczywiście mnie kochałaś.
2 Stella budzi nas. Płomień trzymanej przez nią świecy rzuca na ścianę okropne cienie. Od razu wiem, że sytuacja jest poważna. Siadam na łóżku, narzucam na ramiona szlafrok i wkładam buty. Ty okrywasz się szalem i drżysz z zimna. Idziemy za Stellą do pokoju Matki. W drzwiach bierzemy się za ręce. Ojciec siedzi na krześle przy łóżku. Ukrywa twarz w dłoniach. Doktor Seton stoi przy oknie i rozmawia z George’em i Geraldem. Dwie pielęgniarki poprawiają poduszki pod głową Matki. Gdy wchodzimy do pokoju, zapada cisza. Stajemy obok Stelli, która kładzie ręce na naszych ramionach. Podchodzi do nas George i mówi, że kolejno musimy pocałować Matkę. Bierze za rękę Adriana i prowadzi go do jej łóżka. Widzę, jak Adrian się pochyla, aby pocałować Matkę w policzek, kurczowo trzymając George’a za rękę. Gdy George prowadzi do łóżka ciebie, Matka unosi powieki. Patrzy na ciebie spokojnie, ale po chwili zamyka oczy. Teraz przychodzi moja kolej. Pochylam się, chcąc pocałować Matkę w czoło, i słyszę jej ciężki oddech. Pragnę, by przemówiła do mnie i wytłumaczyła, co się dzieje. Chcę, by mi powiedziała, że mnie kocha. Ale ma zamknięte oczy. Czuję na ręce dłoń George’a i pozwalam
mu odprowadzić się stamtąd. Siedzę, wpatrując się w podłogę. Nie potrafię spojrzeć na łóżko. Słyszę za oknem śpiew ptaków. Naprzeciwko mnie stoi toaletka Matki. Spoglądam na szkatułkę z biżuterią, zdjęcia, notes i pióro. Lustro toaletki jest ustawione pod kątem i widzę w nim odbicie Matki. W panującym półmroku jej twarz wydaje się niemal przezroczysta. Oglądam ją w taki sposób, jakby była namalowana, zwracając uwagę na bladość skóry i rozdzielone przedziałkiem włosy. Staram się podjąć decyzję, jak ją narysuję. Na jej oczodołach widać ciemne plamy, a górna warga jest tak wysunięta, że dolna niemal pod nią znika. Jestem świadoma, że w pokoju robi się coraz jaśniej. Obserwuję w lustrze, jak doktor Seton bierze Matkę za rękę i bada jej puls. Kiwa głową i kładzie rękę wzdłuż ciała. Ojciec wydaje wściekły, pełen bólu krzyk. Uciekam z pokoju. Zbieramy się w salonie, nie wiedząc, co dalej robić. Jesteśmy jak figury pozbawione formy, barwy, życia. Zasunięte zasłony oddzielają nas od zimnego wiosennego światła. George siedzi przy kominku i płacze. Oniemiały Gerald patrzy na swoje ręce. Nad nami słychać rozpaczliwe szlochanie Ojca. Do pokoju wchodzi Stella, niosąc na tacy dzbanek ciepłego mleka i butelkę brandy. Patrzysz niewidzącymi oczami w ogień. Nie potrafimy
zrozumieć tego, co się stało. Pijemy ciepłe mleko. Przychodzi mi do głowy, że Matka nie musiała umrzeć. Wyobrażam sobie doktora Setona, który zawsze się spieszy i pozostawia pacjentów pod opieką pielęgniarek. Rozpamiętuję ciągle stawiane Matce przez Ojca wymagania, które wyczerpywały jej siły. Doskonale uchwyciłaś go w powieści, ukazując, jak, wygłodniały, dziobem do cna wysysa z Matki energię. Ciotka Mary krzywi się, udając nieszczęśliwą. Podaje mi rękę, a gdy ją ściskam, z niechęcią przyciąga mnie do siebie tak gwałtownie, że rozcina mi policzek sznurem gagatów na szyi. – Kochane biedactwo! – mówi i wznosi oczy do nieba; rozsiewa zapach kamfory i kremu do oczyszczania twarzy. Spostrzegłszy schodzącą po schodach Ellen, wypuszcza mnie z objęć, żeby zdjąć płaszcz. Potem prowadzi mnie do salonu. – Chcę, abyś mi obiecała... – Siada na krześle przy kominku. – Chcę, abyś mi obiecała, że przyjdziesz do mnie z każdym najdrobniejszym pytaniem i problemem. – Opiera się na poduszkach. – A teraz porozmawiajmy o lekcjach. Kto nadzoruje twoją grę na pianinie? Znam najwspanialszego nauczyciela, który będzie zachwycony, mogąc cię uczyć. Mam nadzieję, że nie widujesz już tej okropnej pani Watts.
Lata później w Royal Academy Sargent uznał moje obrazy za zbyt szare. Ale ta kompozycja, która wydaje mi się najlepiej ukazywać czasy sprzed śmierci Matki, wcale nie jest posępna. Przez płótno biegnie po przekątnej od lewego górnego rogu do prawego dolnego czarna linia, oddzielając niemal monotonny błękit górnej części od nieprzeniknionej bieli części centralnej. Gdy pracowałam nad nim, miałam w oczach piasek i morze, ale kiedy spoglądam na niego obecnie, widzę coś innego. Błękit jest tak całkowicie oddzielony od bieli, jakby obraz zdołał uchwycić istnienie dwóch różnych światów. W lewym dolnym rogu widać na tle jałowej bieli żółto-brązowy trójkąt, wyobrażający jakby skałę. W jego cieniu siedzą dwie postaci, jedna większa, druga mniejsza. Ich stroje i pozy sugerują matkę i dziecko. Obie są ukazane od tyłu. U matki widzimy tylko płaszcz i denko z rondem kapelusza. Dziecko ma na sobie podobny strój, ale kapelusz przekrzywiony, co wprowadza do kompozycji czujność, od której postać matki jest wolna. Ten drugi kształt cechuje pustka, jakby żywotna obecność matki została w jakiś sposób z obrazu wymazana. Z kolei w prawym dolnym rogu, blisko krawędzi płótna, znajduje się duży świetlisty kształt. Stoi przed nim kobieta ubrana w błękitny strój, o długich, opadających na plecy włosach. U jej stóp bawi się gromadka przykucniętych dzieci. Sądzę, że ten duży świetlisty kształt wyobraża kabinę
plażową, w której Matka się przebierała, ale gdy patrzę na niego ponownie, dostrzegam w nim coś innego. W oglądanym dziś przeze mnie obrazie dominuje eteryczny blask tego samotnego obiektu, jakby jego świetlistość pochłaniała kobietę. Dzieci skupiają uwagę na samym tym miejscu, podczas gdy ich matka wślizguje się w absolutny błękit. Ale nigdy nie wyobrażałam sobie Matki w niebie. – Tęsknisz za nią? Natychmiast uświadamiam sobie, że nie powinnam zadać tego pytania. Stella pochyla głowę nad szyciem, chcąc ukryć cierpienie. Chciałabym cofnąć te słowa, by zniweczyć zadany jej ból. Od śmierci Matki starsza siostra stała się dla mnie niezastąpiona i zrobiłabym wszystko, żeby jej nie zranić. Wiem, że jest bardzo zmęczona. Słyszę, jak wstaje w nocy i idzie do Ojca, chcąc go uspokoić po kolejnym upuście żalu po stracie żony. Teraz to ona prowadzi dom. Spostrzegam, że gdy pochyla się nad szyciem, ma taką samą linię karku jak Matka. – Dziś w nocy Ginny znowu krzyczała przez sen. Sztuczka zadziałała, bo Stella unosi głowę i patrzy na mnie. – Zrozumiałaś jej słowa? – pyta. – Nie za bardzo. – Jeszcze raz porozmawiam o tym z doktorem Setonem – zapewnia mnie z troską.
Nie mam wyboru, muszę brnąć dalej. – Wydaje mi się, że powiedziała: „Stój prosto, Koziołku”. Teraz obie jesteśmy matkami połączonymi wspólną troską o naszych podopiecznych. – Ciekawe, co miała na myśli – zastanawia się Stella. Sięga po nożyczki, przecina nitkę i podnosi naprawianą koszulę, by sprawdzić jej wygląd. – Czuję ulgę, że Ojciec się zgodził, by Adrian nie wyjeżdżał z Londynu do szkoły. Chyba nie zniósłby tej rozłąki. – Starannie składa koszulę, sięga po kolejną leżącą na stercie ubrań rzecz do naprawy. – A co u ciebie, Nesso? Jak tam postępy w rysowaniu? Podobał mi się twój obraz lilii. Rumienię się pod wpływem tej pochwały. Teraz wydaje mi się, że kołnierzyk, który przyszywam, otacza aureola. Myślę o tych liliach, o misternej siateczce ich płatków i o solidnych, podobnych do trąbki kształtach kwiatów. Po raz pierwszy od tygodni wstępuje we mnie jakaś nadzieja. Stoisz na parapecie z rozłożonymi rękami niczym anioł zemsty. Gdy podchodzę, patrzysz na mnie i piskliwym głosem oznajmiasz, że jeśli zbliżę się jeszcze bardziej, rzucisz się przez okno. Wyciągasz rękę w poszukiwaniu czegoś, czym mogłabyś rozbić szybę. Na podłodze leżą skorupy z talerza, którym rzuciłaś o ścianę. Po chwili przestajesz piszczeć i zaczynasz drżeć. Pozwalasz mi powoli i z czułością zaprowadzić cię do łóżka.
Szkicuję jabłko pozostawione przez Stellę na stole, a ty leżysz w łóżku na brzuchu. Wydaje się, że śpisz, ale co pewien czas pojękujesz. Od dwóch dni nie jesz. Okno, przez które wpada do pokoju światło, rzuca na podłogę cień w kształcie kraty. – Roztopi nas wszystkich – mówisz. Przestaję rysować i spoglądam na ciebie. Unosisz się na łokciach i patrzysz na oświetloną poduszkę. – Chcesz, żebym zasunęła zasłony? – szepczę. – Tak. Po raz pierwszy od jakiegoś czasu powiedziałaś coś wyraźnie. Podnoszę się z krzesła, zasuwam zasłony i podchodzę do ciebie. Gdy staję u boku łóżka, odwracasz się do mnie. – Kazała mi stać prosto. Czy sądzisz, że ptaki śpiewały dla niej? Mówisz, jakbyś nie spodziewała się znaleźć odpowiedzi na to pytanie. Siadam na krawędzi łóżka i głaszczę cię po głowie. Jesteś w moich ramionach bezbronna jak dziecko. Trzy razy w tygodniu wymykam się z domu. Och, szaleję ze szczęścia, zatrzaskując za sobą frontowe drzwi i znajdując się na zatłoczonych ulicach! Gdy jadę na rowerze Queen’s Gate, powietrze wachluje mi twarz. Mijam idące pary, nianie spieszące gdzieś z podopiecznymi, zdążających do pracy mężczyzn
w szarych ubraniach i czuję się tak, jakbym miała w życiu cel. Stoliki są ustawione w półkole, pośrodku sali na filarze wznosi się marmurowe popiersie. Pan Cope, nauczyciel rysunku, zatrzymuje się przy każdym uczniu, sprawdza jego postępy i udziela mu wskazówek, a czasami poprawia narysowane na papierze linie. Gdy wszyscy w skupieniu kontemplujemy znajdujący się przed nami obiekt, w sali panuje cisza. Ale nie staramy się odtworzyć na papierze wyglądu tej rzeźby, zreprodukować jej na rysunku. Próbujemy raczej uchwycić to, co widzimy – relację obiektu z przestrzenią i jego niepełne oświetlenie, na skutek czego policzek częściowo znajduje się w cieniu. Jest to nieporównanie trudniejsze niż wykonanie imitacji. Popiersie ukazuje grecką boginię, Artemidę lub Afrodytę. Koncentruję się na szczęce i szyi, starając się zrozumieć, jaki istnieje między nimi związek. Pan Cope staje za mną. Patrzy, jak rysuję, ale się nie wypowiada. Wie, że sama muszę ten związek określić, i pozostawia mnie z moim zadaniem. Zgłębiam zagadnienia kompozycji, zmagam się z problemami przestrzeni i formy, światła i mroku, konturu i faktury. Zapominam, jak cierpisz, jak Ojciec czuje się nieszczęśliwy i jak Stella troszczy się o wszystko. Wskazówki zegara nieubłaganie znaczą upływ czasu. W końcu odsuwam się od stolika i analizuję wykonaną pracę. Oceniam łuk nosa, kąt ust, nachylenie linii szyi i ramion. Kiwam głową. Jestem zadowolona z tego, co
osiągnęłam. Tchnęłam życie w moją boginię. Na kamiennej posadzce kościoła poruszają się smugi światła wpadającego do środka przez kolorowy witraż. Gdziekolwiek spojrzę, widzę, jak ludzie wyciągają szyje, chcąc zobaczyć pannę młodą. Jack stoi już przy ołtarzu. Czekamy ze Stellą w przedsionku kościoła, starając się uspokoić Ojca, który skarży się, że został opuszczony. Czekamy na znak pastora. W końcu organista zaczyna grać marsz i ruszamy nawą. Nie mogę oderwać oczu od Stelli. Jest dziś jakaś inna. Patrzę, jak idzie przede mną pod rękę z Ojcem, pozdrawiając zebranych skinieniem głowy, i szukam właściwych słów, żeby ją opisać. Sprawia wrażenie wyrwanej z transu lunatyczki. Gdy przed ołtarzem zajmuje miejsce obok Jacka, nie jest już dziewczyną uginającą się pod brzemieniem obowiązków, lecz kobietą. W jej przysiędze małżeńskiej słyszę słowa nadziei, że można żyć bez Matki. *** Gwałtownie wciągam powietrze, bo ptak wygląda jak żywy. Przysuwam szkicownik bliżej i oglądam rysunek. Zwracam uwagę na dokładność szkicu, misterne cieniowanie piór, doskonale uchwycone oko, dziób i szpon. Dostrzegając mój podziw, Thoby odwraca stronę, pokazuje mi inne, mniejsze rysunki ptaka.
– Najpierw narysowałem to. Wiedziałem, czego chcę, ale jakoś było mi łatwiej zacząć od ukazania ptaka pod różnymi kątami. Doskonale rozumiem, co ma na myśli. Kiwam głową i mówię: – Często się przekonuję, że dopiero podczas rysowania wpadam na pomysł, jak coś przedstawić, nawet jeśli doskonale wiem, czego chcę. Tak jakbym musiała najpierw odrzucić wszystkie pozostałe możliwości. Thoby nie odpowiada, lecz pokazuje mi szkic rudzika, którego rudą pierś namalował kredką. – Miałem z tym problem. Nie mogłem dobrze nałożyć koloru. – Kredki są twarde – mówię ze zrozumieniem. – Tak, ale właśnie trudność malowania nimi sprawia, że praca jest tak fascynująca! W przyrodzie mamy wielką różnorodność. Przysuwam się bliżej świecy. Wydaje się, że w otaczającym nas mroku znika udręka, którą przeżywaliśmy w ostatnich kilku miesiącach. Thoby kładzie mi rękę na ramieniu. Pochylając się w jego stronę, czuję, jak bije mu serce. Chciałabym, żeby ta chwila trwała wiecznie. Gdzieś w domu trzaskają drzwi i w holu rozlegają się czyjeś kroki. Stajesz w drzwiach. – A więc tu jesteście! – Nawet nie starasz się ukryć irytacji. – Szukam was wszędzie. Co robicie? – Podchodzisz do stołu, spoglądasz na rudzika. – Och,
oglądacie rysunki. Thoby odsuwa się ode mnie. – Cieszę się, że cię znalazłam. Przeczytałam ponownie Antoniusza i Kleopatrę. – Patrzysz na niego znacząco. – Naprawdę nie rozumiem, co masz na myśli, mówiąc, że szekspirowskie kobiety są takie wspaniałe. Bo mnie się wydaje, że są jak wycięte nożyczkami, że to nie tyle rzeczywiste kobiety, ile postaci skrojone na miarę wyobrażeń mężczyzny o tym, jakie powinnyśmy być. Twoje słowa odnoszą zamierzony skutek. Wzbudzasz zainteresowanie Thoby’ego. – Nonsens! – woła zachwycony perspektywą prowadzenia intelektualnego pojedynku. – Absolutnie nie są takie. – No dalej – ponaglasz go. – Musisz to wykazać w przekonujący sposób. Oświadczam ci, że mówią z boskiej inspiracji. Przyjrzałam się snowi Kleopatry o Antoniuszu i ciarki przeszły mi po plecach. Ale nie czyni to szekspirowskich kobiet rzeczywistymi. Nie słucham już waszej wymiany zdań. Podchodzę do okna. Widzę w nim tylko wasze odbicia w szybach. Przyciskam czoło do szkła. Nie przywiązuję do twoich słów wagi większej niż do spływających po szybach kroplach deszczu. Wiem, że zawłaszczysz Thoby’ego na resztę wieczoru. Od Szekspira przejdziesz do Greków, a następnie do romantyków i z każdym krokiem będę coraz bardziej wykluczana z tej rozmowy. Między wami będzie leżał zamknięty szkicownik Thoby’ego. Czekam, aż moje
czoło staje się zimne, i wychodzę z pokoju. Żadne z was nie zauważa, jak zamykam za sobą drzwi. Z listu w kopercie emanuje życzliwość. Smaruję tost masłem i zastanawiam się nad słowami Margery. Jej decyzja o rezygnacji na jakiś czas z nauki malarstwa, żeby poprawić umiejętność rysowania, wzbudza moje zainteresowanie. Myślę o tym, jaką wagę przykłada Cope do linii, i zastanawiam się, czy ja też nie powinnam zrobić tego, co Margery. Nagle pragnę być przy sztaludze. Ty i Adrian prowadzicie kolejną kłótnię. Jeśli zostanę tu dłużej, wciągniecie mnie w nią. Zjadam tost i odsuwam krzesło. Spoglądasz na mnie. Byłaś tak pochłonięta atakiem na naszego brata, że dotychczas nie zauważyłaś listu. – List! Od kogo? – Wyciągasz rękę. Waham się. – Od Margery – informuję cię w końcu, choć nie chcę ci powiedzieć nawet tyle. – Od Margery! Jaki teraz przeżywa kryzys? Przypuszczam, że opisuje ci go w całej rozciągłości, robiąc przy tym wiele błędów. Nie znam nikogo, kto tak jak ona nieustannie kaleczy angielski. Należy jej się za to nagroda! Milczę, a Adrian skupia się na jedzeniu śniadania, zadowolony, że w końcu wyrwał się spod twojej kontroli. – Posłuchajmy, co pisze. Będzie to dla mnie rozrywka –
ciągniesz. Do jadalni wchodzi Gerald. Siada na krześle naprzeciwko Adriana, ledwie się do niego uśmiechając. Wciąż nie może mu wybaczyć, najmłodszemu dziecku naszej Matki, że był jej ulubieńcem. Usłyszał twoją ostatnią uwagę i patrzy na ciebie z zaciekawieniem. – O co chodzi z tą rozrywką? – Nessa otrzymała pismo od boskiej Margery – informujesz go chłodno. – I nie możemy się doczekać, żeby poznać najnowszą klęskę Margery. – Margery? – zastanawia się Gerald i marszczy czoło, próbując gdzieś ją umiejscowić. – Snowden – podpowiadasz mu jej nazwisko. – Och, jedna z tych malarek – przypomina sobie. – Tak, koniecznie musimy posłuchać, co ma do powiedzenia. Czy jest marmolada? Trzyma twoją stronę. Spoglądam ponuro na kopertę. – To prywatna korespondencja – mówię nieśmiało. – Tym lepiej. To, co prywatne, zawsze jest smakowitym kąskiem. No już, czytaj! Ignoruję cię. Podaję Geraldowi marmoladę, biorę kopertę, wstaję od stołu i idę do drzwi. Ku mojej irytacji wychodzisz za mną z pokoju. – Ness? – zwracasz się do mnie błagalnym tonem. Wiem, że muszę przemówić. – Margery napisała do mnie. Nie sądzę, że powinnam pozwolić ci to przeczytać. Wzdrygasz się. Nie podoba ci się, że mam przed tobą
jakieś sekrety. – Czy jest chora? – pytasz z troską, ale podejrzewam, że to kolejny z twoich podstępów, i postanawiam być nieugięta. – Czuje się świetnie. Po prostu pragnie powiadomić mnie o decyzji, jaką podjęła w sprawie nauki malarstwa. Gdy to mówię, zdaję sobie sprawę, że popełniam błąd, bo w ten sposób przypominam o czymś innym, co nas nie łączy. – Jesteś nieuczciwa! Ja ci pokazuję wszystkie listy do mnie – przypominasz mi. – Może czas przestać. Może nadeszła już pora na nasze zainteresowania i przyjaźnie poza kręgiem rodzinnym. Patrzysz na mnie. Z wyrazu twoich oczu wnioskuję, że przychodzi ci do głowy kolejna myśl. – Ale przyjaźń z Margery? – Jesteś wyraźnie zdziwiona. – Ness, ona ci nie dorównuje. To jedna z tych kobiet, które w życiu błądzą. Wysila się, chcąc dotrzymać kroku tym, których pragnie naśladować. Absorbuje cię. Nie wiem, co powiedzieć na twoją zazdrość, więc się odwracam. – Nie odchodź! – wołasz. Słyszę w twoim głosie panikę, ale nie odważam się ustąpić ci. Gdybym pozwoliła ci przeczytać list, drwiłabyś z niego i podważyła wszystko, co Margery napisała. Nie zostałoby już nic, co mogłoby ci zagrozić. Wsuwam kopertę do rękawa i kieruję się na schody.
– Rzeczywiście musi malować na stojąco. Ciotka Minna odstawia filiżankę na stół. Gdy sięga po dzbanek, wykrochmalony kołnierz jej sukni szeleści. Zwraca się do naszego Ojca: – Dolać ci, Leslie? Ojciec coś odburkuje. Od pół godziny siedzi w milczeniu i patrzy przed siebie, od czasu do czasu tylko pomrukując. Ciotka Minna jeszcze nie zrezygnowała z zamiaru rozweselenia go i bierze jego odburknięcie za odpowiedź twierdzącą. – Virginio, bądź tak dobra i podaj mi filiżankę Ojca. Spoglądasz na nią z wściekłością. Widzę, że potraktowałaś poważnie jej głupią uwagę o staniu podczas malowania. – Znacznie lepszym zajęciem dla kobiet wydaje mi się pisanie – paple ciotka. – Bo ciało jest podparte i gdy siedzi się prosto, nic nie naciska na plecy. Nie wydaje mi się dobre dla Vanessy, że przez cały dzień będzie musiała stać przy sztaludze. – Po tych słowach zwraca się do mnie: – Czy pomyślałaś, kochanie, jaki to będzie miało wpływ na twoją postawę? Ignoruję ciotkę Minnę. Wiem, że mówi to z życzliwości. Obserwuję, jak bierzesz filiżankę Ojca i jej podajesz. W wyrazie twojej twarzy nie sposób nie dostrzec furii. Dopiero później w pełni zdaję sobie sprawę, jak wielki był twój gniew. Prosisz Ojca, by podarował ci na urodziny
pulpit, gdyż chcesz pisać na stojąco. Nie dopuścisz do tego, by z uprawianiem mojej twórczości wiązała się większa fizyczna trudność niż z twojej. Gdy wchodzę do naszego pokoju, jest już późno. Starałam się skończyć obraz i byłam tym tak pochłonięta, że straciłam poczucie czasu. Widziałam, jak szłaś na górę do sypialni, ale nie sądzę, że śpisz. Postanawiam opowiedzieć ci o problemach, z jakimi borykałam się w pracy nad kompozycją. Kiedy otwieram drzwi, w pokoju jest ciemno. Idę po omacku do twojego łóżka; mój wzrok powoli przyzwyczaja się do mroku. Gdy podchodzę bliżej, spostrzegam tam nieoczekiwaną osobę. Ku mojemu zdumieniu jest to George. Na mój widok przyrodni brat wyskakuje z twojego łóżka. – W końcu jesteś, Nesso. Ja tylko dotrzymywałem Ginny towarzystwa – mówi sztywnym głosem, jakby starał się zapanować nad oddechem. – Zostawiam was zatem same, żebyście mogły pójść spać. Dobranoc, drogie siostry. Jak ja wam zazdroszczę, że wasze łóżka stoją tak blisko siebie. To musi być wielki komfort dla was obu. Gdy idzie do drzwi, jego buty skrzypią. Zbliżam się do ciebie. Leżysz i zasłaniasz twarz dłońmi. Przychodzi mi do głowy straszna myśl. – Nie robił, no wiesz...? – Nie, nie, nic z tych rzeczy – odpowiadasz tak słabym
i drżącym głosem, że muszę się pochylić, chcąc cię usłyszeć. – Czy George przychodzi tu często, gdy jestem na dole? Czy... próbuje cię dotykać? Wybuchasz niepohamowanym płaczem. Pająk tkwi nieruchomo w pajęczynie na zewnątrz okna. Na jej lepkich niciach zebrały się krople deszczu, które błyszczą w świetle. W ogrodzie wieje niepokojąco silny wiatr. Nagle rozlega się silny trzask. Podmuch strąca konar drzewa. Spoglądam na pajęczynę. Pająk wciąż w niej tkwi, a nici są nietknięte. Zdumiewa mnie, że są tak mocne. Wyglądają tak, jakby mogły się porwać pod wpływem oddechu, ale trzymają się mocno, gdy tymczasem przewraca się dąb. Wchodzę do salonu jakże odmieniona. Spowija mnie biały woal pokryty czarnymi i srebrnymi cekinami, które w świetle tworzą mikroskopijne tęcze. Na szyi mam ametysty i opale, a we włosach emaliowane motyle. W napięciu czekam na to, co nastąpi. Na mój widok stojący przy kominku George odwraca się do mnie. Unosi monokl i ocenia mój wygląd. Nie ma różnicy między jego spojrzeniem na mnie i na klacz arabską, którą mi kupił, żebym mogła odbywać codzienne przejażdżki. Oczekuję od ciebie ochrony. Siedzisz obok Ojca i czytasz. Gdy
podnosisz wzrok znad książki i patrzysz na mnie, z wyrazu twoich oczu wynika, że wyglądam inaczej niż zwykle. Jedziemy powozem na przyjęcie. George milczy, opiera głowę na siedzeniu i pali cygaro. Spoglądam przez okno na naszyjnik latarni ulicznych. Czuję, że ma się wydarzyć coś doniosłego. Pokoje są jasno oświetlone. Przez chwilę stoimy na balkonie i spoglądamy na osoby pląsające na dole na parkiecie. Pary przemykają w eleganckim szyku, błyszcząc jak motyle w moich włosach. Chciałabym tu zostać i patrzeć na nie, mieć możliwość poobserwowania tego świata, zanim do niego wkroczę. George poprawia fałdy mojej sukni i ściska mnie za rękę. Zostajemy przedstawieni i kilka osób odwraca się w naszą stronę. George mocno ujmuje mnie za łokieć i prowadzi przez tłum. Zatrzymuje się przed mężczyzną o szczupłej twarzy o ostrych rysach. Ma plany dotyczące mojej osoby. – Właśnie przyszedłeś, Duckworth, co? – zwraca się do George’a ten mężczyzna i wita się z nim. – Panie Chamberlain, chciałbym przedstawić panu moją przyrodnią siostrę, pannę Vanessę Stephen – mówi George. Patrzę na wyciągniętą do mnie rękę pana Chamberlaina. Czuję na karku gorący oddech brata, który chce, żebym zachowała się właściwie. Ręka zbliża się do mojej – władcza, wyczekująca i niecierpliwa. Czuję się w tej sukni nieważna i śmieszna. Błagam los, by porwał mnie stąd któryś z sunących po parkiecie tancerzy. Witam się
z tym mężczyzną w pożałowania godny sposób i nie przychodzi mi do głowy nic, co mogłabym do niego powiedzieć. Wychodzimy wcześnie. George bez słowa pomaga mi wsiąść do powozu. Wiem, że jest na mnie zły. Czeka, aż ruszymy, i wybucha: – Czy mogłabyś mi powiedzieć, o co ci chodziło? Najwyraźniej uważasz, że to zabawne obrażać ludzi. Czy zdajesz sobie sprawę, kto to był? Pochylam głowę. W mokrych od deszczu szybach okien powozu odbijają się niewyraźne smugi światła ulicznych latarni. – I okropnie się uczesałaś! – wyrzuca mi. – Nie mogłaś upiąć włosów? Musisz się nauczyć używać tych spinek, które ci podarowałem. Biedny George! W kręgach, w których się obracał, moje milczenie było nie do przyjęcia, podobnie jak, paradoksalnie, twoja elokwencja. Wieczór, kiedy próbowałaś dyskutować o Platonie z osobami, które posadził obok ciebie na obiedzie, był upokarzający dla was obojga. Wszystko mogło być inaczej, gdyby tylko nie ryzykował tak wiele dla odniesienia przez nas sukcesu towarzyskiego! Gdyby tylko pozwolił nam odnaleźć własną drogę w morzu ludzi, w które nas wrzucał, zamiast kazać przeć do przodu tam, gdzie tonęłyśmy. Ale gdy teraz myślę o tamtych czasach, nie obwiniam go za wszystko. Podejrzewam, że coś z tego, czego potem dokonałyśmy, zawdzięczamy jego wpływowi. To, że ciągle prawił nam
kazania i przypominał, gdzie jest nasze miejsce i jakie mamy obowiązki, sprawiło, że skoncentrowałyśmy się na tym, co inaczej mogło pozostać tylko niejasną tęsknotą za czymś innym. Gdyby chodziło o fikcję literacką, a nie o wysiłek dostrzeżenia prawdy, śmierć Stelli, następując tak szybko po śmierci Matki, wydałaby się złośliwym przeładowaniem opowieści przez pisarza. Powrót Stelli z miesiąca miodowego, wychudzonej i ciężko chorej, był jak ostatnia wybita przez zegar godzina dla naszej nadziei, że życie może nam ofiarować nowe możliwości. Jakby należało zapłacić za przebudzenie, którego byłyśmy świadkami w dniu jej ślubu. Gdy uszło z niej życie, przywarłyśmy do siebie. Dowiedziałyśmy się wtedy, że szczęście jest ulotne. Zaciska mi się na szyi pętla obowiązków domowych. Nikt nie każe mi rano stawać na schodach i machać Adrianowi idącemu do szkoły, a wieczorem zanosić Ojcu gorące mleko. Jednak czuję, że jeśli nie będę tego robiła, ociężała machina spraw rodzinnych i domowych powoli się zatrzyma. Nie odważam się myśleć o Stelli. Gdy staram się zasnąć, mój umysł zapełniają przerażające obrazy. Schronienie przed nimi daje mi tylko praca. Maluję dopóty, dopóki mogę utrzymać w dłoni pędzel, a potem
kładę się do łóżka i zmuszam do kontynuowania tej pracy w wyobraźni. Jedyną osobą, którą chcę widywać, jest owdowiały mąż Stelli, Jack. Przychodzi do nas niemal codziennie wieczorem i spędzamy razem czas w salonie. Szyję, siedząc na krześle Matki, a on opowiada mi, jak spędził dzień. Lubię czuć na sobie jego spojrzenie. – Wyglądasz na zmęczoną, Nesso. Jestem pewny, że się przepracowujesz – mówi do mnie któregoś wieczoru. Nie przywykłam do takiej troskliwości. – Martwię się o Adriana. Ma paskudną ranę na nodze. Czasami myślę, że gdyby na jakimś otwartym terenie była tylko jedna przeszkoda, Adrian wpadłby na nią i się skaleczył. Czy wszyscy chłopcy są tak narażeni na wypadki? Zwierzam mu się ze swoich obaw w sposób do mnie niepodobny. Jack delikatnie bierze mnie za rękę. – Nie powinnaś być tym wszystkim obciążona. Ojciec obarcza cię zbyt dużą odpowiedzialnością. Tak samo było ze Stellą. Odkrywam, że mogę znieść, gdy Jack wymawia jej imię. Pozwalam mu głaskać się po ręce. Wyczekuję jego wizyt. Po obiedzie idę do sypialni i czeszę się. Zbieram włosy za uszami i upinam. Matka nosiła zwinięte na karku, a Stella upięte wyżej. Wypróbowuję obie fryzury. Przyglądasz mi się z łóżka, marszcząc brwi. Wyczuwasz, że robię to dla Jacka, i nie podoba ci się moje zachowanie. Kiedyś wieczorem, gdy
przymierzam broszkę, nie wytrzymujesz. – Nie zauważy – mówisz głosem nadąsanego dziecka. – Dlaczego tracisz na niego czas? – Niespodziewanie wybuchasz śmiechem i parodiujesz jego jąkanie: – „Uusiądź, n-najdroższa, i o-odpocznij”. Sprawia mi to ból. Nie mam ochoty żartować z niego z tobą, chciałabym wymierzyć ci policzek. Przechodzę obok ciebie w milczeniu, dając ci w ten sposób odczuć, jak bardzo jestem niezadowolona z twojego zachowania. Lis od ciotki Mary z radą, żebym przestała widywać się z Jackiem, jest tak absurdalny, że chcę go spalić. Ale schodząc na śniadanie, zabieram go do jadalni i rzucam na stół. Thoby, który z powodu wakacji wciąż jest w domu, przygląda mi się i pyta: – O co chodzi, Ness? Wyglądasz, jakby strzelił w ciebie piorun. – Bo strzelił. Właśnie przeczytałam list od ciotki Mary, która uważa, że to jej sprawa, z kim się przyjaźnię. George jest w szlafroku. Ciągle ziewa i przeciąga się leniwie. – Jeśli ma na myśli Jacka, to muszę się z nią zgodzić – oznajmia. – Przede wszystkim byłoby to wbrew prawu, gdybyś go potraktowała jako kandydata na męża. Mężczyzna nie może się ożenić z siostrą zmarłej żony. Jego słowa napawają mnie zgrozą, bo moje uczucia do Jacka absolutnie nie osiągnęły takiego stanu. Spoglądam na Thoby’ego, chcąc, by pospieszył mi na ratunek. – George ma rację. Najlepiej będzie, jeśli przestaniesz
spotykać się z Jackiem – mówi. Po tej wypowiedzi naprawdę czuję się tak, jakby strzelił we mnie piorun. Ze wzburzenia upuszczam nóż na podłogę. Pochylasz się, żeby go podnieść. – To są jakieś banialuki! – wykrzykujesz. – Jeśli rzeczywiście prawo tak stanowi, to należy je zmienić. W tym wypadku nie ma kazirodztwa. Spoglądasz zimno na George’a i prowokujesz go tą drwiącą uwagą, by połknął haczyk i zaczął się z tobą spierać, żebyś mogła wyjść z tej wymiany zdań zwycięsko. – Wszystko jedno – mówi na to Thoby. – Uważam, Ness, że powinnaś posłuchać rady ciotki Mary. Ma dobre intencje. I prawdą jest, że jeśli będziesz próbowała wyjść za Jacka, to będzie z tego straszny smród. – Przepraszam, ale od kiedy to ciotka Mary ma dobre intencje? – pytasz go, występując w mojej obronie z zaskakującą mnie zaciekłością. – Ciotka Mary ani przez moment nie myślała o szczęściu Nessy. Gdy pisała ten list, miała na względzie tylko własną reputację. Właściwie żałuję, że Stella nie miała dwóch mężów. Być może, gdybyśmy ich poślubiły, złamałybyśmy prawo. – Wkładasz mi do ręki nóż i mrugasz do mnie. Przychodzi z wizytą Violet. Spieszy do nas, chcąc się przywitać. Jest wysoka, a w luźnej sukni wydaje się jeszcze większa. Gdy wyciąga ręce, mimowolnie przypominam sobie, że swego czasu przedstawiła ją nam
Stella. Idziemy do salonu i zajmujemy miejsca przy kominku. Ty siadasz u stóp Violet i opierasz plecy o jej nogi. Nasza przyjaciółka nie traci czasu i od razu przechodzi do rzeczy. – Myślałam o was, pozostawionych samym sobie w tym ponurym domu. Jestem pewna, że dobrze by wam zrobiło, gdybyście się stąd wyprowadziły. Rozmawiałam o tym z Ozziem. Może zamieszkacie u mnie, przynajmniej przez jakiś czas, dopóki nie poczujecie gruntu pod nogami? Mogę się wami zaopiekować. Obserwuję, jak głaszcze cię po głowie. Masz zamknięte oczy i opierasz głowę o jej kolana. Natychmiast myślę o Adrianie, Ojcu i Thobym. Jest tak, jakbym myślała głośno, bo Violet mówi: – Wiem, że martwicie się o Adriana, ale żadna z was nie może mu matkować. Poza tym, gdy stąd znikniecie, mężczyźni sami będą musieli się o siebie troszczyć. Uśmiecham się mimowolnie na myśl o tym, jak Ojciec radzi sobie z codziennymi sprawami. – No cóż, moje drogie, decyzja zależy wyłącznie od was. Jestem pewna, że dobrze by wam to zrobiło. Byłoby nam ze sobą wesoło. Później tego wieczoru zastanawiam się nad jej planem. Perspektywa pozbycia się obowiązków domowych jest dla mnie nęcąca. – Koziołku, śpisz? Wyprowadzimy się do Violet? Słyszę w mroku, jak wiercisz się na łóżku. – To absurdalny pomysł! Kto będzie się troszczył
o Ojca?! A poza tym musimy wziąć pod uwagę Adriana! – W tonie twojego głosu wyczuwam jakiś fałsz. – Zastanawiałam się, czy nie mogłybyśmy poprosić ciotki Caroline, żeby tu zamieszkała – nie ustępuję. – Ciotki Caroline! Wiesz przecież, jak irytuje Ojca! Znacznie bardziej wolałabym, żeby wszystko zostało po staremu. Poza tym mogę widywać Violet, kiedy zechcę. W tym momencie rezygnuję z dalszego przekonywania cię do wyprowadzki. Nie jestem w wystarczającym stopniu pewna swoich racji, by starać się uzyskać twoją zgodę. Kładę głowę na poduszce i przypominam sobie wyraz twojej twarzy, gdy Violet głaskała cię po włosach. – Nie wierzę ci. Sądzę, że chcesz zatrzymać Violet dla siebie! – wybucham. – Proszę – słyszę. Otwieram drzwi. W pokoju znajduje się mnóstwo papierów, a podłoga jest zarzucona kartkami, na których widnieje pismo Ojca. Zasłony w oknach są na wpół zasunięte. Przez chwilę mój wzrok przystosowuje się do panującego tu półmroku. Ojciec siedzi przy biurku, otoczony książkami. Niektóre leżą przed nim otwarte, inne piętrzą się przy jego nogach, ułożone w chwiejne stosy, a jeszcze inne zapełniają półki znajdujące się z tyłu za nim na ścianie. Gdy wchodzę, podnosi wzrok. – Przyniosłam rachunki, Ojcze. – Podaję mu księgę
główną. Bierze ją ode mnie i krzywi się. Jego brwi się stykają, gdy ze zmarszczonym czołem wodzi palcem po sporządzonych przeze mnie w wyniku wielogodzinnej pracy spisach liczb. Nagle jego palec zatrzymuje się na jednej z pozycji. – Co to jest? Truskawki! Pozwoliłaś Sophie zamówić w maju truskawki! – oburza się i patrzy na mnie podejrzliwie, świdrując mnie wzrokiem. Otwieram usta, żeby mu wyjaśnić, skąd ten drażniący go zakup. Chcę mu powiedzieć, jaką minę robi Sophie, gdy próbuję się jej sprzeciwić. Zamierzam się powołać na swój brak doświadczenia w prowadzeniu domu i poprosić Ojca o pomoc, ale on już zapoznaje się z kolejnymi zakupami. – Łosoś! Chcesz mi powiedzieć, że jedliśmy go w ostatni wtorek? Dziewczyno, spójrz na cenę! Skąd ta rozrzutność? Czy nie wystarczyłby witlinek? Patrzę w podłogę. Myślę o bluszczu zasłaniającym okno kuchenne i o tym odcieniu zieleni na policzku Sophie w chwili, gdy odrzucała mój protest w sprawie zakupu łososia. Moje milczenie zdaje się ojca prowokować. – Stoisz tu jak kamień! Nie masz mi nic do powiedzenia?! – krzyczy. Myślę o rozdarciu na twoim płaszczu, o pieniądzach, które muszę wyczarować na podpaski i terpentynę. Z powodu wprowadzonych przez Ojca ograniczeń nie mogę umieścić tych zakupów w spisie.
– Chcesz mnie zrujnować?! – Ojciec z trzaskiem zamyka księgę główną i popycha ją w moją stronę. Myślę o tym, że gdyby rachunki przedstawiał mu George lub Thoby, zachowywałby się racjonalnie, jak mężczyzna w stosunku do innego mężczyzny. – Czy nie potrafisz sobie wyobrazić, czym teraz dla mnie jest to wszystko? Nie masz nade mną litości? – wyrzuca mi, dociskając mnie swoim dziobem i rozrywając mi ciało, złakniony współczucia. W końcu jestem wolna. Wychodzę na półpiętro, pochylając się pod brzemieniem swej klęski. Siedzisz na dole schodów. Z twojej miny wnioskuję, że podsłuchiwałaś naszą rozmowę. Spoglądasz na mnie ze współczuciem i świadomością, że nie potrafisz mi pomóc. – Niech go diabli! – wybucham. Z błysku twoich oczu wynika, że posunęłam się za daleko. Odwracasz wzrok. Jesteś moją wspólniczką tylko częściowo. Widząc linię twoich ramion i nagły ruch ręką, wiem, że wciąż Ojca kochasz, choć dostrzegasz jego tyranię. Unoszę głowę znad książki i myślami przenoszę się w przeszłość. Teraz wydaje mi się czymś niezwykłym, że przetrwałyśmy tamte czasy. Tylko tobie mogłam się zwierzyć, przynajmniej częściowo, z tego, co czułam. Tylko z tobą mogłam się podzielić tym, o czym marzyłam. Potajemnie, ale z coraz większą determinacją
określałyśmy kształt naszego życia, w którym każda z nas miała swobodę uprawiania wybranej przez siebie dziedziny twórczości. Żadna jednak nie zdawała sobie sprawy, jak wiele w trakcie tego poświęciłyśmy. Potrafiłyśmy udobruchać jedna drugą, przesadnie oceniając dzielące nas różnice i zrzekając się wszelkich pretensji do dziedziny zainteresowań drugiej. Będąc od ciebie mniej elokwentną, całkowicie zrezygnowałam na twoją rzecz ze sztuki słowa. Wzięłam dla siebie malarstwo.
3 Czasami zabijam Ojca nożem, kiedy indziej duszę go poduszką, a jeszcze kiedy indziej truję śmiertelną mieszanką leków, które nalewam na łyżkę z fiolek stojących na jego nocnym stoliku. Sen ma zawsze taki sam przebieg, różne są tylko metody uśmiercania, jakie stosuję. Gdy słyszę głos Ojca, jestem w holu, a drzwi domu są otwarte. Staję w nich i czuję na twarzy ciepło słońca. Chodnikiem przed domem pędzi na łeb na szyję dziecko, które wyrwało się opiekunce. Zastanawiam się, czy nie dołączyć do szkraba w tym jego biegu do wolności i nie trzasnąć drzwiami, by nie słyszeć drżącego głosu Ojca. Ważę w dłoniach kapelusz. Ale dziecko i jego opiekunka znikają mi z oczu. Zamykam drzwi i patrzę, jak słońce też znika. W końcu idę po schodach do pokoju Ojca. Zatrzymuję się w drzwiach i rozglądam dookoła. Nie chcę, by ktokolwiek zobaczył, że tu weszłam. Ojciec odwraca w moją stronę głowę. Zabijam go szybko, bez wysiłku. Czynię to bezwolnie, a on nie próbuje stawiać oporu. Jest tak, jakbyśmy realizowali zawartą umowę. Podchodzę do okna, rozsuwam zasłony, wpuszczam do środka światło. Budzę się.
Stoimy obok siebie i patrzymy, jak grabarze spuszczają trumnę ze zwłokami Ojca do grobu wykopanego w zmarzniętej ziemi. Nie potrafię płakać, mimo rzucanych mi przez ciebie ostrzegawczych spojrzeń. Z wyrazu twoich oczu wnioskuję, że postanowiłaś zapamiętać Ojca lepszym, niż był, że zapomnisz o wszelkich przejawach jego małej domowej tyranii i prośbach o współczucie. Uważam za niedorzeczne, że żywisz wobec niego takie uczucia teraz, kiedy w końcu jesteśmy wolne. Biorę od Thoby’ego łopatę i sypię na trumnę ziemię. – Król – mówisz nieoczekiwanie – zatrzymał się pod twoim oknem i opowiedział ci całą tę nieprzyzwoitą historię. Spoglądam na ciebie zaskoczona, a ty oskarżycielsko wskazujesz mnie palcem. – Tam jest winowajczyni! – krzyczysz, zeskakując z łóżka. – Pojmijcie ją! Nie wiem, do kogo kierujesz te słowa, ale na ich dźwięk do pokoju wbiega pielęgniarka. Obejmuje cię i nakłania do powrotu do łóżka. Daje mi znak, że lepiej będzie, jeśli wyjdę. Przestaję pisać i wstaję z krzesła. Podchodzę do okna, chcąc zobaczyć, jak na trawniku ptaki wydziobują rzucone im przez Grace okrawki bekonu. Nawet przez zamknięte okno słyszę na przemian nasilające się i słabnące ptasie głosy. Gdy wychodziłam z pokoju, zostawiając cię pod
opieką pielęgniarki, wyjaśniłaś, że śpiewały po grecku i nie miałaś cienia wątpliwości o czym. Sądzę, że w jakiś sposób, choć nie w pełni to rozumiem, twoje szaleństwo mnie oszczędziło. Słuchając wygłaszanych przez ciebie obłąkańczych tyrad, znajdowałam ucieczkę od tego w zainteresowaniu zwykłymi rzeczami: światłem słońca na twojej toaletce czy mknącymi po niebie obłokami. Było tak, jakby twoje wizje zastępowały ci moje uczucia, umożliwiając mi prowadzenie własnego trybu życia.
* Tego roku pojechaliśmy do Kornwalii sami. Pamiętam, że pogoda była wyśmienita. Thoby, Adrian i ja przemierzaliśmy całe mile wybrzeża. Nie chciałaś z nami spacerować. Kiedyś morze było tak wzburzone, że zdjęłam buty i pończochy i weszłam do spienionej wody. Wiatr rozwiewał mi włosy i wydymał spódnicę. Spoglądając na wzbierające fale, czułam, że mogę dokonać wielu rzeczy. Gdy wracaliśmy do domu, zastawaliśmy cię w salonie zagłębioną w lekturze którejś z książek z biblioteki Ojca. Zasłony zaciągnęłaś do połowy. Wchodząc do tego posępnego pokoju, Thoby i Adrian zamilkli. – Co czytasz, Ginny? W odpowiedzi podnosisz książkę na tyle wysoko, żebym mogła zobaczyć – Hardy, Elegies. – Fale były boskie. Powinnaś była z nami pójść. –
Opalony Thoby siada na kanapie. Tym razem to on podejmuje walkę. – Tak, uznaliśmy, że możemy jutro popłynąć łodzią na półwysep Godrevy do latarni morskiej – odzywa się Adrian, któremu doskonały humor brata dodaje śmiałości. Milczysz uparcie, trzymając książkę, jakbyś z nas drwiła. W końcu Thoby wstaje z kanapy. – Idę sprawdzić, co z lunchem. Zjadłbym konia z kopytami! Rzuca w Adriana poduszką i wybiega z pokoju, a młodszy brat za nim. Zostaję jeszcze chwilę, dręczona poczuciem winy. Dopiero gdy dochodzę do drzwi, mówisz: – Nie będzie jutro wycieczki do latarni morskiej. Przewidują deszcz.
* Paryż. Śmiała prostota malarstwa Maneta. Powierzchnie potraktowane jako barwne płaszczyzny: bordowa, cytrynowa, jasnoniebieska. Światło pozwoliło tchnąć w obraz życie, tak iż istota tematu została uchwycona. Półokrągły bar jest centralnym miejscem sali. Na jego jednym krańcu stoi wielki dzban z kwiatami – szkarłatnymi lwimi paszczami, purpurowymi cyniami, ogromnymi białymi piwoniami wielkości spodka, liśćmi koronkowej gipsówki, ciemnoróżowymi makami i żółtymi margerytkami o długich łodygach. Przy barze rozstawiono
wysokie drewniane stołki, spośród których wiele jest zajętych. Za barem właściciel kawiarni płucze kieliszki pod kranem; jest to mężczyzna o szerokim torsie i czarnej, gęstej czuprynie, ma zawiązany w pasie biały fartuch poplamiony tłuszczem. Na ścianie za nim wiszą półki wypełnione butelkami i paczkami papierosów, słojami z tytoniem i talerzami. Wśród stolików krąży kelner, niosąc wysoko nad głową tacę. Wszędzie słychać ożywione rozmowy. Thoby siedzi, przyciskając plecy do okna. Jego gęste włosy opadają na czoło. Skrzyżował ręce na piersiach i z wyraźną przyjemnością ogląda to, co ma przed oczami. Podchodzi do nas kelner i stawia na stoliku koszyk z chlebem oraz karafkę czerwonego wina. Clive, który bawi nas opowieścią o tym, jak próbował skorzystać z archiwum rządowego, milknie i sięga po kromkę chleba. Odgryza kęs i przeżuwa go w zamyśleniu. – Co takiego jest we francuskim chlebie? – pyta po chwili, unosząc kromkę, jakby to był obiekt czci. – Jak to jest, że coś tak zwykłego smakuje tak wybornie podczas biesiady? Spogląda na nas rozpromieniony i uśmiecha się porozumiewawczo. Przy intensywnie kasztanowych włosach jego twarz wydaje się niemal biała. – Choć nie podają do niego masła! – woła Thoby. Clive wykorzystuje tę uwagę do wygłoszenia wykładu na temat barbarzyństwa tego angielskiego zwyczaju. Śmiejemy się z jego dowcipnego i zręcznego wywodu.
Gdy mówi, kelner podaje nam zupę. Analizuję jej intensywną, ciemną barwę. Odkrywam w niej cebulę, pietruszkę i szczypiorek. Jem łapczywie. Gdy unoszę wzrok, spostrzegam, że odsunęłaś swój talerz na bok. Czuję, że nie lubisz nieznanych potraw, że plamy na obrusie napawają cię obrzydzeniem, podobnie jak nieoczekiwane wybuchy chrapliwego śmiechu przy stolikach. Nie bawisz się tu dobrze, o czym mówi twoje spojrzenie, i chcesz, żebym też czuła się zażenowana. Spoglądam na Clive’a, Thoby’ego i mężczyznę, który, mocno gestykulując, opowiada żarty przy barze, i postanawiam cię ignorować. Do kawiarni wchodzi kwiaciarka z bukietem róż. Kiwa głową do właściciela i zmierza do naszego stolika. Zorientowała się, że jesteśmy cudzoziemcami, i bez wątpienia uważa nas za łatwe ofiary. Podchodzi ukradkiem do Clive’a. Ma na ramionach szal haftowany w egzotyczne kwiaty i ptaki. Pochyla się nad Clive’em i głaszcze go po policzku. Clive śmieje się w reakcji na to swobodne zachowanie. – Les roses. Mais bien sûr! Il faut des roses! Z wyraźną przyjemnością mówi po francusku. Wyjmuje portfel i kładzie na stole garść franków. Kobieta podaje mu kwiaty. – Najpierw dla dam – mówi Clive, ogląda bukiet i po chwili wyjmuje z niego dwie róże. Szerokim gestem podaje mi jedną. Zachwycam się jej ściśle przylegającymi do siebie
płatkami i żywą czerwienią. Ty kładziesz ofiarowaną ci przez niego różę obok swojego kieliszka, obojętna na ten gest. Clive wybiera trzeci kwiat, obcina mu łodygę i wkłada Thoby’emu do butonierki. Kobieta zbiera monety ze stolika i podchodzi ze swoim bukietem do następnego. *** Otwiera mi drzwi pielęgniarka w białym fartuchu. Stoisz przy oknie. Gdy wchodzę do pokoju, odwracasz się do mnie. Włosy opadają ci na twarz i wyglądasz tak, jakbyś od jakiegoś czasu nie zmieniała ubrania. Na twojej bluzce są plamy, a rąbek spódnicy jest mocno rozdarty. Wiem, że nie należy tego komentować. Czekam, aż pielęgniarka zamknie za sobą drzwi i zostawi nas same. Gdy podchodzę do ciebie, patrzysz na moje buty. Na wąskim łóżku kładę paczki, które ci przyniosłam, i zaczynam je rozpakowywać. – Tu są książki, o które prosiłaś w liście, choć gdy rozmawiałam z doktorem Savage’em, stanowczo twierdził, że nie możesz codziennie długo czytać. Kładę książki na szafce przy łóżku i siadam na nim. Czuję, że na mnie patrzysz. Podchodzisz do szafki, bierzesz jedną z nich i obejmujesz ją jak starego przyjaciela. To jest dzieło Hakluyta, napisane na zlecenie Waltera Raleigha. – Savage chciałby owinąć mnie watą lub zaaplikować mi jakiś jej medyczny odpowiednik. Czy nie rozumie, że od tego wszystkiego jestem chora? – Wskazujesz dłonią półkę, na której stoi kilka do połowy opróżnionych
szklanek z etykietkami, i dodajesz: – Weronal, chloral, paraldehyd. Środek nasenny przeciwko ubocznym działaniom digitalisu, bromek przeciwko działaniu środka nasennego i nalewka na ból głowy spowodowany bromkiem. A to wszystko trzeba codziennie popić piętnastoma szklankami mleka. – Odwracasz się i patrzysz na mnie. – Wiesz, że Savage chce mi usunąć zęby? Nieoczekiwanie czuję się zawstydzona. Wyobrażam sobie, jak piszę list do doktora Savage’a i wyrażam zgodę na to, by przystąpił do leczenia ciebie. Jego opis powstających w zębach ognisk bakterii oraz ich wpływu na system nerwowy wydawał się w pełni przekonujący. Otwierasz książkę Hakluyta. – Dziękuję – mówisz pokornie jak małe dziecko wdzięczne za okazaną mu przychylność. Nie wytrzymuję tego dłużej i wyciągam do ciebie rękę. Kulimy się na łóżku. Ściany prywatnej kliniki znikają wraz z tym, jak powracamy myślami do czasów, gdy byłyśmy małymi dziewczynkami pozostawionymi w dziecięcej sypialni. Jesteś moim Koziołkiem, wombacikiem i myszką. Głaszczę cię po miękkim, jedwabistym futerku i czuję, jak przytulasz się do mojego policzka. Twoje zachłanne małpie usteczka są spragnione i figlarnie drażnisz zębami skórę mojej szyi. Rozpinam sukienkę, a ty zaczynasz ssać moją pierś swymi dziecięcymi wargami. Znowu jestem twoją Matką Delfinem, błyszczącą i lepką od pocałunków, którymi mnie obsypujesz. Zabiorę cię w głębiny oceanu, gdzie nikt nas
nie skrzywdzi. Przechodzę przez opustoszałe pokoje z notesem w ręce i zatrzymuję się przed każdym meblem, obrazem, fotografią w srebrnej ramce i ozdobnym przedmiotem. Muszę zdecydować, co z naszego dotychczasowego życia zabrać do nowego, a czego się pozbyć. Gdy oglądam każdy obiekt i dokonuję wyboru, mam dziwne poczucie, że pozostawiam za sobą przeszłość. Jest tak, jakbym wraz z każdą dokonaną oceną zerwała kolejną warstwę pamięci. Muszę zlekceważyć widok Matki, który przychodzi mi do głowy, kiedy zastanawiam się nad jej krzesłem. Stosuję dwa kryteria oceny: użyteczności i walorów estetycznych obiektu. Dlatego zastanawiam się, czy to krzesło jest użyteczne bądź piękne. Jeśli zaś nie jest ani takie, ani takie, postanawiam je sprzedać. Nie dopuszczam, by wspomnienie siedzącej na nim i szyjącej Matki wpłynęło na mój wybór. Bloomsbury stała się taka niesławna! W tamtych czasach atrakcyjność tej dzielnicy sprowadzała się do tego, że znaleźliśmy w niej dom, na który było nas stać, i znajdowała się daleko od miejsca zamieszkania naszych ciotek. Gdy spoglądam wstecz, widzę, że przenosiny do tego domu stanowiły punkt zwrotny w naszym życiu. A wybrałam go niemal przez przypadek. Nie mogę się przyzwyczaić do światła, które wpada przez okna do tego nowego domu. Klękam na gołej
podłodze i wystawiam się na jego działanie. Chcę być w nim skąpana, oczyścić się w jego promieniach, zareagować na tę jaskrawość. W tych prosto urządzonych, jasnych pokojach przedmioty zyskują nowe życie. Bogate słoje i delikatna intarsja biurka Matki po raz pierwszy stają się widoczne. Jest tak, jakbym na nowo uczyła się na wszystko patrzeć. Na tle białych ścian kolory promienieją – jeden z indyjskich szali Matki rzucony na oparcie kanapy i czerwony dywanik przed kominkiem nagle wypełniają pokój. Są też niespodzianki. Oprawione w skórę książki z biblioteki Ojca wyglądają okazale na prostych drewnianych półkach. Rozpakowuję zdjęcia Matki. Po godzinie sprawdzania, jak się prezentują w różnych miejscach, postanawiam powiesić je w holu. Widzę w rysach jej twarzy niedostrzegane dotychczas kąty i nieznane aspekty. W nowym miejscu nawet przeszłość wygląda inaczej. Słońce rozświetla ścianę oranżu, żarzą się gorące węgle. Moje kolory mają połysk jedwabiu, surową fakturę juty. W górnym prawym rogu obrazu znajduje się bladoróżowy kwadrat z niebieską obwódką. Zderzenie różu z oranżem jest uderzające, przykuwające uwagę, wspaniałe. Nieco przytłumiam ten kontrast, dodając do różu maźnięcie bieli, ale tylko trochę. Nie chcę osłabiać efektu. Po lewej stronie maluję szereg prostokątów.
Niektóre łączą się ze sobą, inne pozostają pojedyncze. Dwa z nich maluję na niebiesko – jeden mocną akwamaryną, drugi słabszą, złagodzoną takim samym maźnięciem bieli jak róż. Nie dbam o kontury. Zbyt wiele lat poświęciłam rysowaniu przesłodzonych detali. Interesuje mnie działanie koloru. Gdy wejdziesz do pokoju, chcę wywołać u ciebie natychmiastowe doznanie, ukazać ci niczym niezakłócony szeroki widok form i tonów barwnych. W centrum kompozycji umieszczam prostokąt. Maluję go nasyconą karmazynową czerwienią, tu i ówdzie dodając ciemniejszy cynober. Oślepia i parzy na tle oranżu. To z powodu Ojca. Namalowałam tę formę jako antidotum na wszystko, co mamy za sobą. Rozkoszuję się tym, że jest tak śmiała. Koncentruję się na dwóch pozostałych przy lewej krawędzi obrazu. Jedną maluję na zielono i niebieskozielono i dodaję nieco koloru kredowego. Dla drugiej wybieram żywy burgund. Fascynuje mnie lśnienie obu czerwieni i wzajemne ich siebie przywoływanie. Czasami, gdy staję w oddaleniu od tego obrazu, widzę tylko je. Zadziwia mnie sposób, w jaki pod ich wpływem cofa się oranż. Przez chwilę utożsamiam się z centralnie usytuowanym prostokątem. Jestem zuchwała. Tworzę przestrzenie, których potrzebuję. Jestem panią swego domu. Nie zapomniałam o tobie. Pisałam do ciebie codziennie.
Błagałam cię, żebyś się dobrze odżywiała i wypoczywała, przypominając „litanię” lekarzy. Urządziłam ci gabinet, znalazłam biurko i krzesło, ułożyłam twoje książki. Zarazem byłam wdzięczna Violet, że wzięła cię do siebie. Sama nie dałabym sobie z tobą rady w okresie twojej rekonwalescencji. W twojej utracie kontroli nad wszystkim była zarówno manipulacja, jak i bezradność. Przerzucając brzemię odpowiedzialności za siebie na mnie, zapewniłaś sobie, że pozostanę na miejscu Matki, zastępowałam ci rodziców i rozpieszczałam cię, a przecież mogłyśmy zrezygnować z tych ról. Byłam łatwą wspólniczką. Mogłam przeciwstawiać się twoim żądaniom, a nawet je tłumić, ale moje życie nie toczyło się oddzielnie od twojego. Obracam kalejdoskop pamięci i obserwuję, jak kształty zmieniają się i zanikają. Prawda nigdy nie jest łatwa do przyjęcia. Twój defekt psychiczny zarówno przynosił ci ulgę, jak i był źródłem przerażenia. Bogowie obdarowali cię zbyt hojnie. Z rozbawieniem myślę o tym, że coś, co okryło się tak złą sławą i było tak mocno dyskutowane, tak w pewnych kręgach doceniane, a w innych tak ośmieszane, zaczęło się całkiem skromnie. Ale wraz z upływem czasu to, co zaczęło się bardzo prosto, przysłoniły kolejne warstwy mitu i zaciemniła rosnąca zazdrość o nasze osiągnięcia. Po prostu przy kominku zbierała się garstka mężczyzn oraz dwie nerwowe, odczuwające skrępowanie kobiety.
Gdybyś o tym pisała, wiedziałabyś, jak te spotkania scharakteryzować, wykorzystując swój wybitny zmysł obserwacji, lotność umysłu, dowcip i inteligencję, genialną zdolność uchwycenia istoty rzeczy w kilku doskonale dobranych słowach. Wiedziałabyś, jak opisać kunsztownie złożony parasol Saxona, śpiewną intonację i zawieszanie głosu w wymowie geja Lyttona oraz drżące dłonie Leonarda. Rozkoszowałabyś się długimi chwilami kłopotliwej ciszy, tak często poprzedzającej nasze debaty, odchrząkiwaniem, spuszczaniem oczu, a następnie wypowiadaniem przez kogoś jakiejś przypadkowej uwagi, być może pięknem lub prawdą, słowem rzuconym w przestrzeń i wywołującym różne riposty – dopóty, dopóki nie powstał gmach drobiazgowej argumentacji i kontrargumentacji. Z przejęciem czekałam, żeby się dowiedzieć, jaki wniesiesz wkład w twórcze dzieło naszych rozmów. Twoja oryginalność bawiła mnie jak wszystkich innych. Znowu byłyśmy konspiratorkami: ja, witająca gości i czuwająca nad przebiegiem spotkania, ty, odznaczająca się lotnością umysłu, elokwentna i śmiała. Znajdowałam przyjemność w obserwowaniu, jak inni uczestnicy spotkań, zainspirowani tym, co powiedziałaś, pochylają się do przodu, bardzo chcąc cię na czymś przyłapać. Cieszyłam się z twoich triumfów. Ta twoja intelektualna zabawa odbywała się pod moją jurysdykcją i służyła mojej rozrywce. Byłam królową w swoim domu. Ganiono mnie za ciasnotę horyzontów i odmowę
otwarcia drzwi szerszemu gronu osób. Nie przepraszam za to. Zbyt długo inni mieli nad nami władzę. Potem odkryłyśmy wielką przyjemność wolności wyboru znajomych i ustalania warunków określających charakter naszych relacji. Teraz jestem starą kobietą. Artretyzm powykręcał mi palce. Spoglądam na swoją dłoń i próbuję sobie przypomnieć, jaka była wtedy – pokryta gładką, pozbawioną zmarszczek skórą, pulchna w kostkach. Obecnie uznałabym ją za piękną, rozpoznałabym jej zmysłowość i ruchliwość. W tamtych czasach nie potrafiłam. Gdy tak często słyszałam wypowiadane obojętnym tonem słowa o mojej atrakcyjności, jakby to było obowiązkiem kobiety, łączącym się z ciężkimi karami za brak urody, oddalała się chwila, w której mogłam poczuć się dumna ze swojej siły oddziaływania na mężczyzn. Trudno się dziwić, że czułyśmy się dobrze w towarzystwie przyjaciół Thoby’ego, pedałów, jak ich łobuzersko nazywałaś. Nasz wygląd nie stanowił dla nich zachęty do czegokolwiek ani żadnego wyzwania. Nie przywiązywali do tego wagi. Po prostu każdy przyjaźnie wyciągnął do nas rękę, nie zważając na maskę naszej płci. Ich aprobata umożliwiła nam wydobycie z naszych osobowości aspektów, które nie miały nic wspólnego z płcią. Ale to nie jest cała prawda. W czasie tych ciągnących się do późna w nocy dyskusji wchodziło w grę jeszcze coś innego, co wydobywało się na powierzchnię
i przebłyskiwało jak poranna zorza nad linią horyzontu. Widywałam to świtanie przedtem, kiedy Stella wyszła za mąż za Jacka. Teraz sama go doświadczyłam. Leżę na kanapie. Okrywam rękę przerzuconym przez ramię kawałkiem jedwabiu. To resztka pozostała z sukni, którą sobie szyję. Tkanina wyróżnia się jaskrawą wiśniową barwą. Jest tak piękna, że nie potrafię tej resztki wyrzucić. Okrywam nim ramiona, a następnie zawiązuję na głowie jak turban. Ty siedzisz przy stole pod oknem i piszesz. Słyszę, jak skrobiesz stalówką po papierze. Myślę o rozmowie, którą prowadziliśmy wczoraj wieczorem. Lytton mówił o miłości drżącym, łamiącym się głosem. Gdy uniosłam głowę sponad szycia, spostrzegłam, że Clive przygląda mi się w skupieniu. Przez chwilę przytrzymał mój wzrok, a ja poczułam nagłą, przyprawiającą o zawrót głowy euforię, jak wtedy, gdy po raz pierwszy zobaczyłam płótna Tintoretta. Zamykam oczy, chcąc sobie przypomnieć to odczucie, a gdy je otwieram, uderza mnie widok mojego odbicia w lustrze wiszącym nad kominkiem. Z głową owiniętą jedwabiem wyglądam jak cesarzowa, majestatyczna, dzierżąca najwyższą władzę, spoczywająca w na wpół leżącej pozie. Trzymam rękę na karku. Powstały kąt podkreśla krągłość moich ramion i piersi. Jestem ponętną boginią miłości, zmysłową i zuchwałą. Widzisz moje odbicie w lustrze. Zahipnotyzowana tym
widokiem, przerwałaś pisanie. Nasze spojrzenia spotykają się, ale zaraz spuszczasz oczy i powracasz do pisania, marszcząc z irytacją brwi. Nie lubisz tej nieznanej ci siostry. Wymykam się spod twojej kontroli. Wiśniowy jedwab mojego szala nas rozdziela. Jestem tak samo jak ty zszokowana moim odbiciem w lustrze, ale nie mogę oderwać od niego oczu. Chcę przy nim trwać i zastanawiać się nad tym moim nowym wizerunkiem, sprawdzić jego jeszcze niezbadane możliwości. Słucham, jak z furią skrobiesz piórem po papierze. Maluję na desce, wystarczająco dużej, by zmieścić na niej akt kobiecy w półleżącej pozie. Ukazuję ręce kobiety obejmujące głowę, powtarzając w ten sposób wygięcie ciała. Następnie powtarzam je w łuku piersi i ud znajdujących się blisko brzucha. Umieszczam akt na układających się w fale maźnięciach błękitu. Chcę stworzyć wrażenie, że kobieta znajduje się na wodzie albo w powietrzu. Bawię się kolorami. Mieszam róż z szarością i bielą, a następnie dodaję do niego nieco fioletu i złota. Chcę, żeby ciało wyglądało jak świeżo obnażone, jakby jakieś morskie stworzenie zostało wyjęte z muszli. Puste płótno nad nim szybko wypełniam turkusem i ultramaryną, nakładając farbę szerokimi pociągnięciami pędzla. Nie chcę odciągać uwagi od aktu, a jedynie zamknąć przestrzeń. Cofam się i oglądam to, co namalowałam. Obszar nad aktem nadal jest zbyt pusty.
Analizuję kolory. Postanawiam całkowicie ignorować podobieństwo do rzeczywistości. Mam wielką ochotę na czerwień. Wyciskam z tuby na paletę karmazyn i mieszam go nożem. Tym razem maluję kule, a następnie przemieniam łuki w maki, w ogromne szeroko otwarte kwiaty. Ich czarne pręciki tworzą na tle czerwieni nowe pierścienie. Ale wciąż czegoś brakuje. Na pędzlu mam jeszcze czarną farbę pozostałą po namalowaniu pręcików. Rysuję nią linię między makami, tworząc na czerwieni czarny refleks. Cofam się i oglądam efekt. Tak, ta smuga farby wiąże poszczególne elementy w całość. Obraz jest skończony. Wchodzą do pokoju grupkami, po dwie – trzy osoby. Henry przybywa z Niną, trzymając ją pod rękę, a za nimi Beatrice i Ka. W kącie rozmawiają Gwen i Marjorie, pod oknem stoją Mary i Silvia. Tu nie obowiązują żadne sztywne reguły zachowania. Clive zgodził się, żebyśmy dziś rozmawiali o emocji w sztuce, ale nie spieszno mi do rozpoczęcia dyskusji. Siadam na zydlu i się rozglądam. Połowa moich gości zachwyca się innowacjami wprowadzonymi do sztuki francuskiej, a druga połowa jest nimi zbulwersowana. Nie przeszkadza mi to. Ważne jest, że koncentrujemy się na sztuce. Myślę o szyderczej uwadze Ojca, że sztuka malarska jest bękarcią siostrą literatury, i zastanawiam się, kiedy do nas przyjdziesz. Dałaś jasno do zrozumienia, że nie podobają ci się moje piątkowe
spotkania. Na śniadaniu spytałam, czy posłuchasz wykładu Clive’a, ale jedyną twoją odpowiedzią było tłumaczenie, jak ważny jest artykuł, który piszesz. Gdy większość gości jest już na miejscu, daję Clive’owi znak, żeby rozpoczął dyskusję. Clive siada na krześle przy kominku i prosi o ciszę. Zjawiasz się, gdy wygłasza pierwsze zdanie. Wiem, że nie potrafiłaś się powstrzymać. Siadasz na poduszce przy drzwiach. Widzę, że słowa Clive’a przyciągają twoją uwagę. Siedzisz pochylona do przodu, pragnąc usłyszeć jak najwięcej. Wprawdzie chętnie kpisz z malarzy, ale, jak wyczuwam, intrygują cię uwagi Clive’a na temat kompozycji. Gdy skończy wykład, wrócisz do swojego pokoju i będziesz się zastanawiała nad wszystkim, co usłyszałaś. Zastosujesz podane przez niego zasady w swoim pisarstwie, gdyż przy całej twojej udawanej pogardzie dla mojej sztuki to ona wskazuje ci drogę.
* Białe lniane kostiumy i szare filcowe kapelusze. Białe parasolki w zielone prążki. Stoimy wraz z Violet na pokładzie statku i spoglądamy, jak we mgle znika urwiste wybrzeże Anglii. Ta wycieczka jest spełnieniem mojego marzenia. Przez całe tygodnie zgłębiałam w British Museum architekturę i sztukę starożytnej Grecji. Powracamy do kolebki cywilizacji. Mamy dotrzeć same do Patras i tam spotkać się z Thobym i Adrianem.
Spoglądam, jak statek pruje gładką jak tafla toń wody, i staram się zebrać myśli. Nie przyjęłam oświadczyn Clive’a. Jestem pewna, że to słuszna decyzja, ale słowa jego listu wirują mi w głowie jak fale wzburzone przez płynący statek czy myśli pod wpływem choroby morskiej, na którą zapadamy, gdy tylko tracimy z pola widzenia brzeg. Nie chodzi o to, że nie lubię Clive’a. Przeciwnie, od dawna podziwiam jego nieudawaną wspaniałomyślność i umiejętność znajdowania przyjemności niemal we wszystkim, co napotyka w życiu. Myślę o tym, jak siedział przy kominku i jak szeroko ujął temat wykładu, co było dla umysłu niczym balsam, w porównaniu z podejściem niektórych innych mówców nakładających sobie ciasny gorset intelektualny, i jak na mnie patrzył, gdy szyłam. Drżę, choć na pokładzie jest ciepło, i zapinam płaszcz. Nie chcę małżeństwa. Nie chcę rezygnować z naszej świeżo zdobytej wolności. Dopiero zaczynamy podróż. Jeszcze nie jestem gotowa zawrócić. Moje myśli falują wraz z linią horyzontu. Dziwisz się, że jestem tak zaabsorbowana tym, co widzę. Gdy płyniemy przez Adriatyk, maluję bezładne skupiska domów przyczepionych do zboczy wzgórz, różową bugenwillę i pomarańczowy hibiskus. W chwili zbliżania się do portu wiem, że coś jest nie tak. Kiedy do niego wpływamy, ogarnia mnie takie znużenie, że nawet odległość kilku schodków dzieląca kabinę od pomostu wydaje mi się niewiarygodnie duża. Mam poczucie, że odwracam się w stronę wody. Mój
umysł zaczyna pracować na przyspieszonych obrotach i wydobywa z zakamarków pamięci strzępy rozmów i wspomnień, niczym kępka trawy poruszona przez wiatr. Widzę wynurzające się z dna morza obrazy, które dryfują po powierzchni i po chwili znowu zanurzają się w głębinach. W pobliżu powierzchni miga mi sylwetka Matki ubranej w zieloną suknię, lecz zaraz znika i przeobraża się w twoje zamyślone oczy koloru nefrytu. Dostrzegam też Ojca i Stellę. Formy, które na ogół pozwalają wyodrębnić sylwetki ludzi, zostają pochłonięte przez rozszalałe fale. Kiedy spoglądam na tamte wydarzenia z dzisiejszej perspektywy, zadaję sobie pytanie, jakie fatalne zrządzenie losu pozbawiło mnie siły i zdolności interwencji. Gdybym tylko nie była chora, może zapobiegłabym temu, co stało się potem. A może powinnam potraktować tę niedyspozycję jak złe przeczucie, jak zgrozę, którą byłam przejęta po śmierci Matki i ponownie po śmierci Stelli? Czy był to mój sposób ochrony przed nowym koszmarem? Jakbym na skutek utraty kontroli nad sytuacją nie musiała przeżywać udręki. Thoby miał taki sam jak ja uśmiech, co mogliśmy zobaczyć w lustrze, i podobną do mojej budowę ciała, co było łatwo widoczne, gdy goniliśmy się pod stołem w pokoju dziecięcym lub razem poszukiwaliśmy zabawki. Kiedy zapadł na tyfus, nie wierzyłam, że jest poważnie
chory, a potem nie pogodziłam się z jego śmiercią. Jak mogłam uznać, że nie istnieje już coś, co stanowiło cząstkę mnie samej? Wpatrując się w jego przygotowane do pochówku ciało, nie uroniłam jednej łzy. I tym razem to twój smutek pozwolił mi bezpiecznie pokonać ten wir, a może wtedy tylko tak myślałam. Podczas gdy ty płakałaś, ja zajęłam się swoim życiem. Napisałam do Clive’a. Każdy jego ruch przyprawiał moje tęskniące, kocie ciało o dreszcze. Pomimo tego, co wydarzyło się później, nigdy nie zapomnę, jak szczodrze Clive mnie wtedy obdarował. Gorączkowo szukam w pamięci obrazów. Te, które od razu przychodzą mi do głowy – obrazy ognia i wody, i nagle rozkwitłych wiosną drzew owocowych – są jakieś wymęczone, niedokładne. To było tak, jakby delikatnymi, wprawnymi palcami powoli usuwał z płótna matowy werniks, odsłaniając odcienie i faktury farb, aż w końcu postać ożywała. Nie wiedziałam, że można czerpać taką przyjemność z obcowania z czyimś ciałem. Spędzaliśmy razem popołudnia, odkrywając wzajemnie nasze źródła rozkoszy. Chwytaliśmy życie w sieć gorących uścisków i wspólnie przepędzaliśmy wszelkie myśli o śmierci. Przez chwilę byliśmy niepokonani. Stukot końskich kopyt rozlegający się, gdy jadę
powozem wypożyczonym przez George’a na mój ślub, sygnalizuje początek nowej ery. Wygładzam fałdy atłasowej sukni i zastanawiam się, co będę robić. Myślę o napomnieniach Matki, o jej z uporem głoszonym przeświadczeniu, że celem życia kobiety jest małżeństwo. Dostosowuję się do tego przeświadczenia, a zarazem odczuwam satysfakcję, że postępuję zgodnie z własną wolą. Sama sobie wybrałam mężczyznę, którego zaraz poślubię. Jestem taka szczęśliwa, że ledwie zwracam uwagę na całą ceremonię. Gdy wychodzimy z kościoła, zostajemy hojnie obsypani konfetti. Clive bierze mnie pod rękę i prowadzi wśród zebranych osób, które składają nam życzenia. W drodze na dworzec spoglądam na ulice przez woal nadziei. Spóźniamy się na pociąg. Clive chodzi tam i z powrotem po peronie, paląc. Ja udaję się do poczekalni. Siadam na twardej drewnianej ławce i rozglądam się dookoła. Patrzę na zegar wiszący na ścianie po przeciwnej stronie. Bardzo chciałabym wsiąść do pociągu. Słyszę, jak Clive rozmawia z naczelnikiem stacji. Pod oknem przechodzi jakiś mężczyzna i na mój widok uchyla kapelusza, wyrażając w ten sposób uznanie dla mojej sukni ślubnej. Czuję się bezbronna i nagle przestraszona. Wyjmuję z torebki notes i pióro. Pisanie przywraca mi równowagę. Odzyskuję spokój. Supełki liter tworzą nić, która łączy mnie z tobą, Drogi Koziołku.
4 Rozlega się pukanie do drzwi. Clive naciąga na nasze głowy prześcieradło i kładzie palec na ustach, a ja zagryzam wargi, żeby przestać chichotać. Nawija na palec pasmo moich włosów. Drzwi się otwierają i słyszymy czyjeś kroki. – In flagrante delicto! – woła Lytton. – Cholera! Czy nie można mieć godziny spokoju z własną żoną? – jęczy Clive. – Ha! A więc powołujesz się na świętość małżeństwa? Ja przeciwnie, wolę szczerość uczuć – stwierdza Lytton. – Powiedz mi: czy w tym buduarze nie ma krzesła, na którym nie byłoby waszych ubrań? Clive odsuwa z naszych twarzy prześcieradło. Lytton trzyma na końcu laski moje majtki, kłania się nam i wymachuje nimi jak flagą. – Panie, pani, ufam, że w pełni nasyciliście się przyjemnością. Opieram głowę na ramieniu Clive’a i słucham, jak przerzucają się żartami. Zdumiewa mnie moja śmiałość. Przesuwam ręką po nagiej piersi męża i myślę o sztywnych regułach zachowania obowiązujących w przeszłości. Przypominam sobie starania Matki, by wyrobić w nas
umiejętność ponoszenia wyrzeczeń, i niekończące się rozmowy przy podwieczorku, kiedy nie można było powiedzieć, co się myśli. Dotychczasowe życie spędziłam na wypełnianiu poleceń innych i dopiero teraz czuję się wolna. W bezwstydnym zapamiętaniu pieszczę pod prześcieradłem twardość Clive’a. W tym domu mogę powiedzieć i zrobić to, co mi się podoba. Wybieram do naszego salonu fiołkoworóżowe, podszyte na żółto zasłony, zdecydowana nie przyjąć zaproszenia od ciotki Mary. Zrównuję z ziemią gmaszyska konwencji. Doprowadzę swoją sztukę do granic możliwości. Postaci pochylają się w tę samą stronę i skłaniają owale głów. Zaznaczam obwód jego ramienia, obręcz fraka rozchodzącego się z tyłu promieniście. Tworzę jego ubranie za pomocą smug purpury, brązu, czerni i najjaśniejszego perłowozielonego. Mój tancerz nie może być statyczny. Jego istotą jest płynność formy. Owijam wokół niego ciało kobiety, powtarzając łuk w linii jej boku i uda. Sięga przez jego rękę przesadnie zgiętą swoją. Ma zamknięte oczy i opiera się na nim, a on obejmuje ją i prowadzi w tańcu. Chcąc namalować jej suknię, mieszam musztardową żółć z ochrą i tworzę grube pasy. Jest przecież ukochaną. Musi zajmować główne miejsce. Martwię się, że moim postaciom brak masywności. Czernią uwydatniam ich kontury i określam rysy twarzy. Akcentuję fałdy jego fraka i ciemne plisy jej sukni
opadające na piersi. Siatka, którą narysowałam w celu wykonania szkicu przestrzennego, wciąż jest widoczna. Postanawiam ją zachować. Wyodrębnia postaci ze świata. Podoba mi się, że mechanika mojej inwencji wciąż jest widoczna. Tło musi być dekoracyjne, wesołe. Wybieram dla niego barwy ziemi – terakotę, sjenę, spaloną umbrę. Tworzę wokół pary ramę, więcej owali. Siatka jest zarówno otwarta, jak i zamknięta. Tancerze są bezbronni. Trzeba ich chronić przed demonami tego świata.
* Odwijam kieliszki z bibułek i stawiam na tacy. Clive wypatrzył je gdzieś w Paryżu. Są stare, a każdy egzemplarz różni się nieco od pozostałych. Skończywszy, kładę bibułki z powrotem do pudełka i się rozglądam. Ledwie rozpoznaję ten pokój. Jest tu pełno rzeczy przyniesionych przez Clive’a. Są nowe dywany, szafki i krzesła. W oknach wiszą wspomniane fiołkoworóżowe zasłony na żółtym podszyciu, które mieni się w świetle. Wszystko jest nowoczesne, wykwintne i pełne życia. Na obramowaniu kominka stoi namalowany przeze mnie portret Nelly Cecil. Dostrzegam w nim pewną toporność, ale jestem zadowolona z osiągniętego rezultatu. Ukazałam Nelly czytającą pod oknem. Dzięki czerni sukni oraz ciemnym barwom wiszącej z tyłu zasłony zaakcentowałam oczy i bujne ciemne włosy modelki. Zamierzam wystawić ten portret. Już pokazałam go Margaret, która uznała, że
jest to moje najlepsze dzieło. Zjawiasz się wcześnie. Stajesz w drzwiach, zwracając uwagę na zmiany w wystroju pokoju. Clive całuje cię w policzki. Obruszasz się. – Podoba nam się opowiadanie, które przysłałaś – mówię pojednawczo, co działa. Clive zorientował się, o co mi chodzi, i mruga do mnie ponad twoją głową. – Tak – potwierdza. – Podobały mi się zwłaszcza fragmenty objaśniające, w których proza jest mniej rozgorączkowana. Mają walor bezpośredniości, której, jak sądzę, brakuje bardziej poetyckiemu pisarstwu. Dzięki tej pochwale odzyskujesz animusz. Nigdy nie zaniechasz możliwości porozmawiania o swojej pracy. – Często się zastanawiam, czy nie powinnam podążać za pierwszymi myślami – mówisz. – Zwykle dotykają tematu w sposób bardziej bezpośredni. Kłopot zaczyna się wtedy, gdy czytam to, co napisałam, i zdaję sobie sprawę ze wszystkich niuansów, których użyte słowa wciąż nie oddają. Clive przygląda ci się. Uśmiechasz się do niego. Znam ten uśmiech. – Ginny, musisz mi pomóc przy bufecie – odzywam się. – Wkrótce zjawią się inni. Clive należy do mnie. Nie pozwolę ci go skraść. Prowadzę cię do jadalni, gdzie szykujemy szwedzki stół. Wręczam ci koszyk ze sztućcami, które należy rozdzielić i zawinąć w serwetki.
W milczeniu przygotowujemy sztućce. Gdy kończę moją część pracy, wyjmuję z torby owoce. Czuję, że przyglądasz mi się badawczo. Układam na paterze pomarańcze i jabłka, tworząc z nich nęcącą pryzmę. Zerkam na twoje dłonie, gdy składasz płócienne kwadraty, i zwracam uwagę, jak bardzo są białe. Chciałabym cię spytać, jak się czujesz, ale nie mam odwagi. Odrywam od łodygi winogrono i ci podaję. Kręcisz głową, więc wkładam owoc do ust. Czuję na języku gorzko--słodki smak soku. Gdy wracamy do salonu, wchodzą pierwsi goście. Gwen gratuluje mi namalowanego obrazu; prowadzę ją do kominka. Clive kładzie płytę na gramofonie, który jest kolejnym prezentem dla mnie. Nina pociąga Henry’ego do tańca. Clive obejmuje mnie w talii. Czuję na ciele dotyk jego ciepłych dłoni. Gdy prowadzi mnie w tańcu, miękkie fałdy mojej spódnicy rozkładają się wokół mnie jak wachlarz. Widzę, że wszyscy na mnie patrzą, bo w salonie wciąż jest jasno. Muzyka cichnie i szepczę coś Clive’owi do ucha. Kiwa głową i idzie do ciebie. Przyglądam się, jak kładzie ci rękę na ramieniu, kiedy Ka puszcza płytę. Wykonujesz za nim kilka kroków, niezdarnie naśladując jego ruchy. Leonard podchodzi do mnie, chcąc porozmawiać. Gdy szukam cię wzrokiem, spostrzegam, że Clive tańczy z Mary, a ciebie nigdzie nie ma. Doganiam cię w holu. Masz na sobie płaszcz i zapinasz guziki. – Zostajesz! – Staję przed tobą. Rzucasz mi wściekłe spojrzenie.
– Kazałaś mu to zrobić, chcąc mnie ośmieszyć! Wzruszam ramionami. – Myślałam, że chcesz, żeby ktoś z tobą zatańczył – odpowiadam. – Nie chcę, żebyś się nade mną litowała! Jesteś tak bardzo nie w porządku! Masz wszystko: Clive’a, pieniądze i tych, którzy chcą zdobyć twoje obrazy. Ja nie mam... nic. – Niezdecydowanie wskazujesz dłonią salon. – Przecież musisz wiedzieć, jak wszyscy cię uwielbiamy. Patrzę w podłogę, bo nie wiem, co jeszcze mogłabym dodać. – Ness, niedawno myślałam o Matce. Pamiętasz, jak byłyśmy przerażone, gdy po jej śmierci przyszli po ciało pracownicy przedsiębiorstwa pogrzebowego? Przełykam ślinę. Przywołuję w pamięci chwilę, gdy na widok mężczyzn znoszących po schodach trumnę ze zwłokami Matki przywarłyśmy do siebie na półpiętrze. Zbieram się w sobie. Nie mogę ci pozwolić zabrać mnie w przeszłość. Przez otwarte drzwi salonu dobiegają dźwięki muzyki. – Znajdziesz sobie kogoś. Mogłabyś wyjść za mąż nawet jutro, gdybyś chciała. – Widząc, że jesteś zaskoczona moimi słowami, dodaję: – Walter jest tobą oczarowany. Nie może oderwać od ciebie oczu. A Lytton rozpowiada wszystkim, że jesteś najbardziej błyskotliwą kobietą, jaką zna. Spoglądasz na mnie z nadzieją.
– Jesteś piękny, Koziołku – zapewniam. – Mężczyźni się tobą interesują. Musisz tylko nieco ich zachęcić. Podaję ci ramię. Zdejmujesz płaszcz i bierzesz mnie pod rękę. Wracamy na przyjęcie.
* Mówi się, że człowiek zawsze zostanie skonfrontowany z tym, czego nienawidzi. Kiedyś mi dokuczałaś z powodu mojej skłonności do przesady, ale nawet ja nie potrafię właściwie ukazać okropności domu rodzinnego Clive’a. W czasach dorastania przychodziło nam borykać się z wieloma problemami, jednak trud bywał nagradzany. Miałyśmy w swoim otoczeniu przykłady osiągnięć zawdzięczanych odpowiednim staraniom. Od najmłodszych lat wpajano nam, że z ciężkiej pracy odnosi się korzyści. Pod tym względem dom rodzinny Clive’a był krańcowo różny. Jak ja opiszę to zabójcze połączenie różnych form odpoczynku pozbawionego celu i wystawności niepopartej dobrym smakiem? Snobizm i uprzedzenia rodziców oraz sióstr Clive’a sprawiały, że każde nasze spotkanie było dla mnie udręką. Przeciągające się wizyty u nich, na które Clive nalegał, były w naszym małżeństwie pierwszą przeszkodą, którą musiałam pokonać. Przyzwyczaiłam się do malowania kilka godzin dziennie i byłam sfrustrowana, gdy nie mogłam tego robić. Stawałam się niespokojna i zaczynałam marzyć o ucieczce.
Jak ja za tobą tęsknię! Siedzę w garderobie, którą przerobiłam na prowizoryczną pracownię, i wpatruję się w paletę. Przez otwarte okno słyszę apodyktyczny, warkliwy głos siostry Clive’a zbierającej jeźdźców. Zamykam okno, bo nie mogę jej dłużej słuchać. Pokłóciłam się z Clive’em i na myśl o tym czuję się nieszczęśliwa. Starałam się uświadomić mu moją potrzebę regularnego malowania, ale tylko się ze mną droczył. Powiedział, że jego zdaniem, jeśli coś nie przychodzi komuś łatwo, prawdopodobnie jest to znak, by tego zaprzestał. Zaczynam pogardzać jego pozbawionym zapału podejściem do pracy. Obawiam się, że przy całej swojej błyskotliwości nie stworzy niczego wartościowego. Myślę o pracy Ojca w jego gabinecie przez wiele godzin dziennie i o zaangażowaniu Matki w opiekę pielęgniarską nad chorymi, niezależnie od wszelkich innych jej obowiązków. Ich dewizą były ofiarność i poświęcenie, które, jak wyczuwam, Clive uważa za przekleństwo. Dziś rano nakłoniłam go, by został ze mną i pisał. Pracowaliśmy w milczeniu, ale po dwudziestu minutach odsunął książki. – To absurd. W tej chwili mam do powiedzenia tyle, co stara gazeta – stwierdził. Spojrzałam na niego. – Musisz dać sobie czas. Po prostu posiedź trochę, a przyjdzie ci do głowy jakaś myśl – próbuję mu tłumaczyć.
Przyjmuje moją radę i znowu milczymy. Powracam do mieszania farb. Ale w końcu traci cierpliwość. – Och, Nesso, no już! Jest wspaniały dzień, o wiele za ładny na to, by tu tkwić. Wybierzmy się wraz z innymi na przejażdżkę, a potem zjedzmy gdzieś lunch. Co ty na to? Patrzę w podłogę. Jeździliśmy konno wczoraj i przedwczoraj. Jeśli mu ulegnę, stracę możliwość malowania dzisiaj. Myślę o wszystkich tych godzinach, które spędziłyśmy razem na pracy w oranżerii w naszym domu rodzinnym. Gdy spoglądam na to, co zrobiłam, słyszę skrzypienie twojego pióra, jak przekreślasz stronę. Jest to dla mnie wystarczająca zachęta, żeby dalej malować. Wzdycham i mówię: – Jedź. Ja wolę zostać. Na przejażdżce będzie wiele osób. Nikt za mną nie zatęskni. Kończę mieszać farby na palecie. Wycierając pędzle, wyglądam przez okno i widzę Clive’a pod rękę z piękną ciemnowłosą kobietą. Zastanawiam się, kto to jest. Próbuję zabrać się do pracy. Na krześle obok mnie leży twój ostatni list. Biorę go do ręki. Tu jestem tkwiącym na plaży Delfinem, uderzającym ogonem o piasek w poszukiwaniu wody. Twoje słowa są mi potrzebne, żebym mogła ożyć. Mam ochotę się roześmiać, czytając twój opis kłótni, jaką miałaś z Adrianem na śniadaniu. Wyczarowujesz dla mnie scenę, w której ugotowanym na miękko jajkiem rzucasz o ścianę i spływa po niej lepkie żółtko. Wkładam twój list do kieszeni i wyobrażam sobie, jak go piszesz,
lekko marszcząc czoło, gdy pochylasz się nad kartką. Biorę ołówek i rysuję twoją twarz. Zaznaczam migdałowy wykrój brwi i piękną rzeźbę nosa. Biorę pastele i perłoworóżową barwą pokrywam twoją skórę, a do źrenic wprowadzam błysk zieleni. Maluję twoje usta, akcentując ich wygięcie tak bardzo skłaniające mnie do pocałunku. Nie mogę się doczekać, kiedy znowu cię zobaczę. W końcu się zjawiasz. Pędzę, by się z tobą przywitać. Przez cały dzień czekałam na twój przyjazd. Clive zarządził podanie nam kolacji w salonie, żebyśmy mogły uniknąć wypytywania nas o wszystko przez członków jego rodziny. Biorę cię pod rękę i prowadzę. Masz na sobie suknię, której nie znam, koloru morskiej zieleni, z dekoltem. Gdy wchodzimy do salonu, siadasz w fotelu. Clive nalewa ci wina. – Proszę – mówi. – Dobrze ci zrobi po podróży. Bierzesz od niego kieliszek i uśmiechasz się. – Dziękuję. Właściwie nie zauważyłam, jak minęła. Przyszedł mi do głowy nowy pomysł dotyczący tego fragmentu, który ci wysłałam. Miałeś rację, twierdząc, że tę prozę cechuje zbyt duża gorączkowość. Przez całą drogę pisałam ten kawałek na nowo. Mówię sobie, że nie powinnam być zaskoczona tym, że chcesz rozmawiać z Clive’em o swojej twórczości. Od jakiegoś czasu korespondujecie ze sobą w sprawie tej
powieści. Wiem, że Clive zachęca cię do dalszej pracy. Powściągam pragnienie zachowania cię tylko dla siebie i postanawiam nie przerywać wam rozmowy. – Cieszę się, że moje uwagi okazały się dla ciebie pomocne – oznajmia Clive, nalewa wina mnie i sobie, podaje mi kieliszek i siada obok ciebie na krześle. – Staram się powrócić do pewnego odrealnienia, od którego zaczęłam – tłumaczysz. – Chcę pokazać, że mężczyźni i kobiety są różni, ale nie zamierzam wygłaszać kazań. W pełni zgadzam się z tym, że nie należy postępować tak, jakby się było Bogiem. Chcę osiągnąć efekt płynącej wody. Wszystko ma być płynne, rozległe i głębokie. Gdy mówisz, wyglądasz pięknie. Pochylasz się do przodu, a twoje oczy błyszczą pod wpływem wizji literackiej. Wolną ręką gestykulujesz, jakbyś naśladowała płynącą wodę. Clive nieruchomieje. – Bez wątpienia twoje pisarstwo ma tę magiczną moc – mówi. – Czasami, gdy czytam to, co napisałaś, wydaje mi się, że trzymam w ręce żywego ptaka. Czuję bicie jego serca i z zachwytem patrzę, jak rozpościera skrzydła i wzbija się w niebo. Tylko naprawdę nieliczni pisarze potrafią osiągnąć taki efekt. Nieoczekiwanie w mojej głowie rodzi się przykry dla mnie obraz ciebie jako pisarki, która odnosi sukces, jest poszukiwana i fetowana, podczas gdy moje obrazy pozostają niezauważone. Czuję się wykluczona i drugorzędna. Wbrew postanowieniu, by nad sobą
panować, wybucham. – Zastanawiamy się z Clive’em, jak się ma twój harem! – Odwracam się i patrzę na ciebie. – Czy rozmawiałaś z Sydneyem od czasu, gdy nie przyjęłaś jego oświadczyn? Clive się śmieje. – Biedny Waterlow! – wtóruje mi. – Ale nie mogę powiedzieć, że jestem zaskoczony twoją decyzją. Zastanawiam się, jakie stworzenie zechcesz... – Ach! W tym sęk – wchodzisz mu w słowo. Z tonu twojego głosu wnoszę, że robię dokładnie to, czego chcesz. Temat twoich pretendentów do ręki wzbudził zainteresowanie Clive’a. Po raz pierwszy od przyjazdu uśmiechasz się do mnie z zadowoleniem. – Pierwsze miłości trudno zastąpić, o czym wiedzą wszystkie Delfiny – mówisz. Odwracam wzrok. Takie publiczne deklaracje wprawiają mnie w zakłopotanie. – A co do tego, kogo chciałabym uczynić moim towarzyszem życia... Mówiąc uczciwie, nie wiem, czy taka istota istnieje – odpowiadasz Clive’owi. Grace stawia na moim biurku wazon z kwiatami, czerwonymi i żółtymi chryzantemami i przypominającymi papier jesiennymi liśćmi. Wyglądam przez okno na ogród. W ciągu kilku tygodni z drzew i krzewów opadną liście. Już teraz wiatr rozwiewa leżące na trawniku wielkie sterty tych zeschłych. Odrywam liść od łodygi chryzantemy,
ściskam go w dłoni i patrzę, jak zamienia się w konfetti. Tej pierwszej jesieni po naszym ślubie nie powiedziałam Clive’owi, że jestem w ciąży. Zachowałam dla siebie odkrycie, że mój brzuch powoli się powiększa, i narastającą świadomość noszenia w sobie nowego życia. Gdy w końcu mu to wyznałam, dostrzegłam na jego twarzy dumę, ale potem strach i żal. W miarę jak stawałam się coraz grubsza, coraz bardziej się ode mnie oddalał. Nie spędzaliśmy już popołudni na dawaniu sobie zmysłowych rozkoszy. Zraniona odrzuceniem przez Clive’a, zamknęłam się w sobie i skupiłam całą energię na mającym się urodzić dziecku. Gdybyś miała dzieci, potrafiłabyś opisać coś, co zawsze wydawało mi się niemożliwe do wyrażenia. Wiedziałabyś, jak wprowadzić język do niemego wnętrza ciała, gdzie tym, co się dzieje, rządzi jakaś niewidzialna siła. Nie spodziewałam się tak uporczywego bólu rodzenia, słabnięcia i nasilania się strachu i nadziei. Wciąż pamiętam podziw i lęk, które odczuwałam, trzymając na rękach moje nowo narodzone dziecko. Gdy rozprostowałam jego maleńkie paluszki i poczułam, jak chwyta nimi mój palec, zawarłam z moim pierworodnym rodzaj umowy, to znaczy przypieczętowałam tym gestem złożoną sobie przysięgę, że zawsze będę kochać to dziecko i troszczyć się o nie. To było przyrzeczenie, którego ani ty, ani Clive nie rozumieliście.
Patrzę, jak wasze głowy znikają za kępami piwonii i goździków, za wysokimi kolumnami malw i ostróżek. Moje dziecko śpi w łóżeczku, w końcu ciche. Chciałabym iść z wami ścieżką wzdłuż klifu i czuć na ciele wiejący od morza silny wiatr. Chciałabym się tam zatrzymać i spoglądać na zagłębienie wypełnione falującym błękitem. Teraz mogłabym skoncentrować się na waszej rozmowie. Mogłabym włączyć się w waszą dyskusję o książce Lyttona. Wiem, że denerwuje cię moje ciągłe przejmowanie się dzieckiem. Wiem, że wolałabyś, abym je zostawiła i pozwoliła mu samemu zasnąć. Za każdym razem, gdy biorę je na ręce, dostrzegam na twojej twarzy zazdrość i dezaprobatę. Od czasu jego narodzin przeżyłam wiele rozczarowań. Gdy próbuję podać je Clive’owi, on wpada w panikę, złości się, ilekroć ono zapłacze. Obserwuję, jak mój mąż przez cały czas oddala się ode mnie. Nie sypia już w moim łóżku. Stałaś się jego sojuszniczką. Usprawiedliwiasz jego uczucia, współczujesz mu i udzielasz zachęt. Wczoraj, gdy byłyśmy same, zarzuciłaś mi, że zapomniałam o tobie, o swojej pierworodnej. Kiedy wzięłam dziecko na kolana, spytałaś mnie ze złością, gdzie się podziały moje pocałunki i pieszczoty. Twierdziłaś, że się od ciebie odwróciłam, że choć zaprosiłam cię do Kornwalii, to w rzeczywistości nie chciałam, abyś tu przyjechała. Wyrzucałaś mi, że nie miałam prawa nadać
synowi po Thobym jego pierwszego imienia – Julian. Uznałaś, że w tej sprawie zachowałam się źle i samolubnie, a na dodatek śmiesznie, gdyż Thoby nie należał do mnie, żebym teraz mogła go wskrzeszać. A wychodząc z pokoju na poszukiwanie Clive’a, krzyknęłaś, że weźmiesz za to na mnie odwet, że nie powinnam zawsze stawiać na swoim. Czy tak było? Przeszłość puszcza do mnie oko, przypominając mi, że jej zagadki pozostają nierozwiązane. Widzę teraz, że Clive z własnej woli uczestniczył w twoim dziele zniszczenia. Towarzyszyłaś mu na spacerach, oczarowywałaś go różnymi opowieściami, uwodziłaś skrzącą się prozą. Twoje wzmocnione dzięki jego przewodnictwu pisarstwo stało się potężną siłą. Zaczęłaś być znana. Jakaś cząstka mojej osobowości potrzebowała twojego triumfu. Tuliłam do piersi dziecko i znajdowałam perwersyjną pociechę w tym, że odnosisz sukcesy. Zajęta Julianem, niewiele energii mogłam poświęcić malarstwu. W sytuacji, gdy moje ambicje zostały uśpione, miałam nadzieję, że twoje osiągnięcia wyrażają nas obie. Wyglądasz nadzwyczajnie. Przebrana za Kleopatrę, masz na sobie złociste nakrycie głowy, ozdobioną paciorkami obcisłą górę i długą prostą spódnicę. Tak wyraziście pomalowałaś oczy i usta, że w pierwszej
chwili cię nie rozpoznaję. Na twojej gołej lewej ręce owija się wężowa bransoleta. Tłoczą się wokół ciebie ludzie. Stoję obok jednego z ozdobnych drzew i zastanawiam się, czy powinnam do ciebie podejść. Przyszłam na przyjęcie tylko dlatego, że Clive na to nalegał. Nie mam na sobie kostiumu i czuję się nie na miejscu wśród gości w barwnych przebraniach. Mój strój tu nie pasuje, a po porodzie włosy straciły połysk. Zanim jestem w stanie podjąć decyzję, czy się z tobą przywitać, podchodzi do mnie nieznajoma kobieta i podaje mi rękę jak stara przyjaciółka. – To pani! – wykrzykuje z amerykańskim akcentem. – Właśnie powiedziałam Cecilowi, że jestem tego pewna. Widziałam pani zdjęcie. Jest pani tak śliczna, jak sobie wyobrażałam. Rumienię się, choć bardzo tego nie chcę. Minęło dużo czasu od chwili, kiedy ktoś powiedział mi komplement. – Czy możemy być troszkę ciekawscy? Czy powie nam pani, co ją teraz pochłania? Jaką wspaniałość pani szykuje? Gdy tylko zobaczyłam, że stoi tu pani sama, powiedziałam do siebie: „Lydio, nie bądź niemądra. Ta kobieta jest zajęta obserwowaniem nas z myślą o swoim następnym wielkim dziele. Kto wie, może się w nim znajdę? Choć naprawdę świadczy to o moim zarozumialstwie”. Odsuwam się od tej kokieteryjnie uśmiechającej się nieznajomej. Nie rozumiem, o co jej chodzi. Czy liczy na
to, że ją namaluję? Dostrzega moje zakłopotanie i się śmieje. – Och, proszę się mną nie przejmować! Uwielbiam się droczyć. Właśnie zastanawiałam się... Rozumie pani, tak bardzo bym chciała skorzystać z możliwości porozmawiania z panią... Jeśli mogłabym panią spytać o Henry’ego Jamesa... Pani recenzja jego Złotej czary jest wspaniała. Naprawdę uważa go pani za jednego z największych żyjących pisarzy? Wy, Brytyjczycy, macie przecież tylu wybitnych autorów. Cóż to za komplement dla nas, Amerykanów! – Przepraszam, ale chodzi pani o moją siostrę Virginię, pisarkę – wyjaśniam nieporozumienie. – Mam na imię Vanessa. Jestem malarką. Kobieta patrzy na mnie z niedowierzaniem, mruczy coś pod nosem i pospiesznie się oddala. Podążam za nią wzrokiem, zadowolona, że zasłania mnie drzewo. Po chwili zdobywam się na odwagę i podchodzę do ciebie. – A więc w końcu przyszłaś się ze mną przywitać – mówisz. Przyglądam się złotym i czarnym grubym obwódkom, jakie wymalowałaś sobie wokół oczu. Wyglądasz jak kurtyzana. Trzymasz pod rękę wysoką kobietę o miedzianych włosach, okrytych czarną mantylą. Rozpoznaję Ottoline Morrell. Wskazujesz mnie upierścienioną dłonią. – To coś nowego zobaczyć cię bez dodatku. Zaczęłam już myśleć o twoim ciele jako trwale zdeformowanym,
nieodłącznym od tego dużego, kwilącego dziecka siedzącego na twoim biodrze. Ignoruję cię i witam się z Ottoline. Ale nie pozwalasz się zlekceważyć. – Właśnie rozmawiałyśmy z Ottoline o dzieciach – dodajesz. – Powiedziałam jej, że moje będzie całkowicie wykonane z papieru. Z papieru i słów, oczywiście. – Twoja bełkotliwa mowa świadczy o tym, jak dużo wypiłaś. – Ottoline ma doświadczenie z potomstwem jednego i drugiego rodzaju – ciągniesz. – Rozważałyśmy zalety i wady obu. Z grubsza rzecz biorąc, poród jest taki sam, choć w wypadku potomka „napisanego” jest być może więcej krwi, ale sowicie wynagradzają to inne korzyści. Przede wszystkim książki nie rosną i nie odwracają się od swoich starzejących się twórców. Spoglądasz na mnie triumfalnie. Rozglądam się za Clive’em. Zdajesz się czytać w moich myślach, bo pytasz: – Gdzie jest twój przemiły mąż? Posłałam go po lody. Kleopatra musi mieć swojego Antoniusza. Ach, tam jest. Powraca z ciężkiej kampanii wojennej. Wydaje się zwycięski. Przywołujesz go skinieniem dłoni, gdy z trzymaną nad głową tacą z lodami toruje sobie drogę w tłumie gości. Macham do niego, ale mnie nie dostrzega. Koncentruje spojrzenie na tobie. – Tu jesteśmy – mówisz. Clive podaje wam lody. Ku mojemu zaskoczeniu bierzesz mnie pod rękę. Niechętnie ruszam z tobą przez
dziedziniec. Zatrzymujemy się przy fontannie. – Cieszę się, że przyszłaś – oznajmiasz. – Ott jest taka śmieszna! Wielbi artystów, ale nie potrafi zdjąć z głowy korony, dlatego we wszystkim, co mówi, pobrzmiewa władcza protekcjonalność. Spójrz, jak flirtuje z Clive’em! Z tym swoim wielkim nochalem jest podobna do przerażającej Meduzy. Patrzę na ciebie. Sama już nie wiem, czy jestem zszokowana tym, że roznosisz Ottoline na strzępy, czy też odczuwam ulgę, gdyż po raz kolejny coś mi powierzasz. Sięgam po farby, chcąc się uspokoić. Wyciskam z tub na paletę kolejno pomarańczową, niebieską i fiołkoworóżową, a następnie nakładam je pędzlem na papier. Nie maluję, lecz tylko pragnę ukoić nerwy. Wściekła, zamaszystym gestem nanoszę na biały papier niebieską farbę. Przez cały poranek siedzę przy oknie, bo chcę wiedzieć, kiedy wrócicie ze spaceru. Uspokoiłam Juliana, który płakał w gorączce, i wyobrażałam sobie was samych na plaży. Źle dziś spałam. W pokoju jest duszno i gorąco. Tęsknię za orzeźwiającym morskim powietrzem. Nabieram na pędzel farbę fiołkoworóżową i kontynuuję malowanie. Julian wierci się w kołysce. Kołyszę go i po chwili się uspokaja. Nagle potrzebuję czerni. Maluję twoją dłoń spoczywającą lekko na ręce Clive’a i twoje oczy, jak na niego patrzysz, pytając go o coś. Wiem, że podnieca go twoja naiwność i będzie próbował cię
pocałować. Wprowadzam czarne paski przecinające kolorowe plamy. Pomarańczowy rozdzieram na kawałki, a niebieski i fiołkoworóżowy rozdzielam. Czy to w jakiś sposób was dotknęło? Czy w pewnym stopniu dosięgnął was mój morderczy gniew, podyktowany przez instynkt samozachowawczy, gdy tamtego dnia spacerowaliście wybrzeżem? Czy nastąpił taki moment, że spojrzałaś w górę i zobaczyłaś płetwę rekina przecinającą wodę lub skrzydło ptaka przeszywające nieskończony błękit? Czy to w tym momencie, w którym pozwoliłaś Clive’owi prowadzić się po kamykach, pojawiły się u ciebie wątpliwości, zaczęłaś drżeć i się cofać? Porcelanowy słój w kształcie urny stojący na niewysokim cokole. Nikt nie może mu odmówić piękna, chłodnego spokoju i niemal królewskiego wyglądu. Jego dekoracja jest bardzo precyzyjna: wieniec z liści u dołu i fryz z niebieskich kwiatów u góry. Jest w jakiś sposób nienaruszalny, jakby musiał zachować swoją tajemnicę do końca. Obok niego stawiam dwa mniejsze przedmioty: po prawej butelkę, z etykietką podobną do tych widniejących na buteleczkach z lekarstwami trzymanych przez Ojca przy łóżku, i maluję ją na zielono, dynamicznie, mocno zakorkowaną, a po lewej pustą miskę, która ewokuje nastrój oczekiwania na coś, jakby sama wiedziała, do czego służy. Kieruję uwagę na tło, gdzie są potrzebne światło, cień i przestrzeń. Chcę zasugerować, że w tej
pustce jest jakaś nadzieja. Przed tymi trzema przedmiotami maluję maki, kolejną grupę liczącą trzy elementy. Kładę farbę delikatnie i z najwyższą starannością. Dwa maki najbardziej oddalone od widza maluję na biało i ukazuję ich stulone płatki. Łączą się z cieniem. Trzeci maluję na czerwono. Kolor spływa z jego płatków jak krew. Nie dostrzegam w tych kwiatach żadnych znaczeń. Nie chcę mówić, który z nich symbolizuje mnie, Clive’a i ciebie. Maluję równoległe cienkie, długie łodygi. Nie dopuszczam do tego, by się dotykały.
5 Rozpoznaję go od razu. Nie wiedząc, czy mnie pamięta, zwalniam kroku i kryję się za Clive’em. Stoi na drugim końcu peronu i czyta rozkład jazdy, ale nagle odrywa od niego wzrok, jakby czuł na sobie moje spojrzenie. Też mnie rozpoznał, o czym świadczy wyraz jego oczu. Pospiesznie idzie w naszą stronę. Jedziemy w jednym przedziale. Zwracam uwagę na głębokie zmarszczki na twarzy Rogera, na jego gęste białe włosy i czarne jak atrament brwi, co tworzy zaskakujący kontrast. Rozmawia z Clive’em, a ja wyglądam przez okno i powracam myślami do przyjęcia u Desmonda i Molly. Wspominam, jak byłam zatrwożona, kiedy się zorientowałam, że siedzę obok Rogera Frya. Gdy spytał o moją twórczość, w pierwszej chwili oniemiałam, onieśmielona jego dociekliwym umysłem, encyklopedyczną wiedzą i reputacją artysty oraz krytyka sztuki. Ale w miarę upływu czasu mój stosunek do niego się zmieniał. Roger zachęcał mnie do mówienia i przekonywał, że moje zdanie się liczy. Zarażona jego entuzjazmem, formułowałam myśli, których się po sobie nie spodziewałam. Gdy przechodziliśmy od Sargenta do Francuzów, od zadziwiających dokonań włoskiego
renesansu do błędów angielskiego wzornictwa, ośmielałam się coraz bardziej. Pod koniec obiadu miałam poczucie, że znam Rogera od dziecka. A jednocześnie to, że właściwie go nie znałam i ośmieliłam się z nim rozmawiać, nie wiedząc, jak zareaguje na to, co powiem, uczyniło to spotkanie tak ekscytującym. Słucham, jak Clive i Roger rozmawiają o podróży, wspólnych znajomych i sztuce. Nie podejmuję próby dołączenia do nich, lecz skupiam uwagę na plamach światła widocznych przez okno jadącego pociągu na zmieniającej się zieleni mijanych pól. Ale zauważam życzliwość Rogera oraz sposób, w jaki na mnie patrzy, ilekroć w jego rozmowie z Clive’em następuje przerwa. Następnym razem spotykam go w Londynie. Je z nami obiad na Gordon Square. Jest to jedno z pierwszych przyjęć, w których uczestniczę od czasu urodzenia Quentina, i niepokoję się o to, czy pójdzie mi dobrze. Gdy wstajemy od stołu, żeby przejść do salonu, Roger podchodzi do mnie. Stajemy w holu, w którym panuje chłód. Zaczyna rozmowę. – Jak się czuje twoje małe dziecko? – pyta. Słyszalna w jego głosie łagodność chwyta mnie za serce. Nie mogę powstrzymać płaczu. Łzy płyną mi po policzkach, spadają na suknię i podłogę. Dochodzą we mnie do głosu i przytłaczają mnie tłumione od czasu urodzenia Quentina emocje, niepokój, wyczerpanie nerwowe i rozgoryczenie. Pod wpływem troski okazanej mi przez niemal obcą osobę wylewam wszystkie swoje
żale. Mówię Rogerowi o obojętności Clive’a i o swoim zmęczeniu, które nie pozwala mi malować, a także o tym, że Quentin nie przybiera na wadze, a ty prawdopodobnie masz romans z moim mężem. Roger rozumie wszystkie moje udręki i bierze je sobie do serca. Waży je w swoim umyśle i prowadzi mnie z powrotem do opustoszałej jadalni, gdzie zastanawia się nad rozwiązaniem moich problemów. *** Naszyjnik Matki jest tak piękny, jak go zapamiętałam. Drżącą ręką wyjmuję go ze szkatułki i przysuwam do szyi. Spoglądam w lustro i widzę rozbłyskujące w świetle kamienie szlachetne. Zakładam go po raz pierwszy od śmierci Matki. Clive podchodzi do mnie, usiłując zawiązać sobie krawat. – Przeklęty! – wykrzykuje. – Chyba nie dam rady tego zrobić. Czasami wiąże się pięknie, bez żadnego wysiłku, a kiedy indziej jest to diablo trudne. Zapinam naszyjnik i odwracam się. – Pozwól, że ja to zrobię – mówię. Garbi się, żebym mogła dosięgnąć jego szyi, stojąc na stołku. Gdy unoszę ręce, chcąc mu zawiązać krawat, czule mnie całuje. Opieram głowę na jego piersi i wdycham znajomy zapach mydła i wody kolońskiej, a po chwili wiążę krawat.
Mój mąż sprawdza efekt w lustrze. – Zapomniałem, jak zręczne masz dłonie – stwierdza, pieści palcami moje ramiona, dotyka naszyjnika. – Dobrze ci w nim – dodaje. – Mam nadzieję, że ten, z którym wybierasz się na obiad, docenia to, jak ślicznie wyglądasz. Rumienię się, wdzięczna mu za ten komplement. Na przekór wszelkim naszym rozmowom o potrzebie samospełnienia i łączącej się z przestrzeganiem konwencji hipokryzji, jeszcze nie przywykłam do naszej separacji. Zadaję mu pytanie, którego się boję. – Czy Koziołek będzie na przyjęciu? Na dźwięk twojego przydomka Clive odsuwa się ode mnie. Widzę w lustrze, jak marszczy brwi. – Z pewnością jest zaproszona – odpowiada. – Oczywiście nie znaczy to, że przyjdzie. Stała się sławna. Każdy chce ją poznać. Koncentruje się na zapinaniu spinek do mankietów. Nie nabierze mnie, udając obojętność. Postanawiam zapuścić się nieco głębiej. – Mówiłam ci? – pytam. – Była pewna, że urodzę dziewczynkę, a nie chłopca. Odpowiedziałam jej, że jeśli rzeczywiście tak się stanie, dam córce na imię Clarissa. Chyba jej się spodobało. Wstrzymuję oddech. Odważyłam się naraz wymienić ciebie i moje drugie dziecko. Ku mojemu zaskoczeniu Clive uśmiecha się szeroko. – Pokazała mi opowiadanie, które napisała przed kilkoma tygodniami – mówi. – Występuje w nim kobieta
imieniem Clarissa. Na twoim miejscu bardziej bym uważał. Podkręca opadły pukiel moich włosów, a ja dotykam jego dłoni. Wówczas poklepuje mnie, jakby chciał dodać mi otuchy. – No cóż, do zobaczenia jutro – żegna mnie. Gdy zamykają się za nim drzwi, nieoczekiwanie wpadam w panikę. Wiem, że nawet jeśli go zawołam, nie wróci. Przypominam sobie, że nie wolno mi powstrzymywać mojego męża przed tym, co robi, że jeśli chcę utrzymać go przy sobie, powinnam dać mu swobodę postępowania. Spoglądam na swoje odbicie w lustrze. Naszyjnik Matki skrzy się w świetle. Odpinam go i ostrożnie wkładam do szkatułki. Zarzucam na szyję jedwabny szal i schodzę na dół na spotkanie z Rogerem. Konstantynopol wydaje się ulotny jak bańka mydlana. Któregoś ranka wymykamy się z Rogerem na wzgórza, by tam malować, i zostawiamy Clive’a i Harry’ego, żeby sami kontynuowali zwiedzanie zabytków. Rozstawiamy sztalugi w gaju oliwnym i zachwycamy się srebrzystozielonymi liśćmi i niedojrzałymi oliwkami koloru nefrytu, rdzą i ochrą wysuszonej ziemi. W pewnym momencie podjeżdża do nas staruszek na osiołku. Zsiada, chcąc zobaczyć, co malujemy. Jak zwykle spontaniczny Roger rozpoczyna z nim rozmowę, na którą składają się głównie gesty i kilka często powtarzanych
słów. Gdy kończymy malować, mężczyzna kiwa na nas, żebyśmy za nim poszli. Pokazuje na migi, że chce nam dać coś do picia. Pakujemy rzeczy i idziemy za nim do niskiego kamiennego domu. Znika w środku, ale zaraz wychodzi wraz z żoną. Tym razem pokazuje nam na migi, że chce, byśmy ją narysowali. Wyświadczamy mu tę grzeczność, zadowoleni z możliwości odpoczynku. W domu panuje chłód, jakże dla nas przyjemny po dłuższym przebywaniu na palącym słońcu. Biorę szkicownik i zaczynam rysować kobietę. Mężczyzna przynosi dzbanek kawy i cztery małe ozdobne szklanki. Podaje czarną kawę z kilkoma łyżkami cukru. Jest tak słodka, że ledwie mogę ją wypić. Kończę portret i pokazuję go kobiecie. Z zachwytu klaszcze w dłonie, podekscytowana uchwyconym przeze mnie podobieństwem. Wyprowadza mnie na zewnątrz, do studni, żebym mogła się obmyć. Woda jest rozkosznie zimna. Myję ręce, a następnie moczę róg szala i zwilżam nim szyję oraz twarz. Gdy wycieram dłonie, zauważam, że z mojego palca zniknął pierścionek. Patrzę na czerwoną obwódkę na skórze, jaka po nim została, i uświadamiam sobie, że musiał się ześliznąć w lodowatej wodzie. Głośno wyrażam swoją konsternację, co sprawia, że z domu wychodzą mąż kobiety i Roger. Staruszek wraca do domu po lusterko. Zaglądamy do studni w nadziei, że w odbiciu wody zobaczymy błyszczące kamienie szlachetne. Po kilku minutach bezowocnych poszukiwań kobieta zaczyna płakać. Jestem zmuszona ją uspokajać, udawać, że nic się
nie stało. Roger próbuje mnie rozweselić opowiadaniem o wszystkich wspaniałych pierścionkach, jakie widział na miejscowym bazarze. Przyrzeka mi podarować nowy. Nie śmiem mu wyznać, że ten, który właśnie zgubiłam, to pierścionek zaręczynowy od Clive’a. Leżę pod otwartym oknem naszego pokoju hotelowego, łowiąc docierające tu z zewnątrz dźwięki i bolejąc po stracie dziecka. Słyszę głosy bawiących się na dziedzińcu maluchów i wspominam krew płynącą między moimi nogami. Do moich uszu docierają też rozmowy kobiet szorujących podłogi i odgłosy kroków gości hotelowych przechodzących pod drzwiami mojego pokoju. Ale wszelkie dźwięki słyszę stłumione, jakbym była oddzielona od świata. Patrzę w sufit, starając się w widniejących na nim rysach i pęknięciach odnaleźć pamięć. Patrzę, jak woda ochlapuje moje dłonie i pierścionek zsuwa mi się z palca do studni. Czuję, jak trzymam Clive’a za rękę i jak wodzę palcami po ciele Rogera. Przypominam sobie namiętny pocałunek tego drugiego i dręczące mnie poczucie winy, kiedy doświadczałam bolesnych skurczów brzucha. Dostrzegam kształt płodu w materii krwi. Zawsze jest tak, jakby pamięć mnie wyprzedzała, i nie mogę interweniować. Następnie obrazy zacierają się w niej z trzaskiem, aż w końcu wszystko się zwija i Roger, Clive oraz ja jesteśmy częścią tej samej ohydnej bestii. Trzęsąc się,
krzyczę do niej, żeby uważała, przestrzegam ją przed mordem, który ma popełnić. Czasami rzucam się na nią i staram się rozdzielić ciała, a kiedy indziej leżę nieruchomo, szlochając, gdy dowiaduję się, że w obrazach z mojego życia pojawiło się tyle mściwości. Woda. Może to z powodu dusznego upalnego lata w Turcji ciągle o niej myślę? Czuję się tak, jakbym stała nad przepaścią i w każdej chwili mogła wpaść do otchłani, z której już nie powrócę. Widzę siebie lecącą do przodu, bojąc się, a zarazem pragnąc upadku. Nie potrafię już dłużej panować nad mechanizmami funkcjonowania mojego ciała, nad szalonymi majakami mojego umysłu. Tylko woda może zmyć to, co zrobiłam. Tylko utonięcie unicestwi potwory, które nadal mogę tworzyć. To Roger zabiera mnie znad przepaści. To dotyk jego dłoni oddala moje lęki, a głos zachęca mnie do dalszego życia. Roger czuwa przy mnie codziennie, zapewniając, że nie zwariuję. Trzymam się kurczowo jego ręki, wsłuchuję w głos i słowa wiary we mnie. Są dla mnie jak latarnie morskie prowadzące mnie w bezpieczne miejsce. Niewprawne, wulgarne, odrażające! Wciąż widzę te nagłówki w gazetach. Poruszenie, jakie wywołała wystawa zorganizowana przez Rogera, trudno sobie dziś wyobrazić. Chcąc je zrozumieć, trzeba powrócić do edwardiańskiej Anglii, z jej przywiązaniem do konwencji i głęboką niechęcią do zmian. Dla społeczeństwa, które
pogrzebało różnice poglądów pod miękkimi dywanami elity rządzącej, narzucająca się bujność malarstwa Maneta czy Gauguina była skrajnie szokująca. Ci francuscy malarze otworzyli podwoje sztuki eksperymentowi i indywidualnej ekspresji, co wstrząsnęło do głębi uświęconą przez tradycję tendencją sztuki angielskiej do naśladowania rzeczywistości. Wysoka sala o białych ścianach. Kompozycje malarskie są tak oślepiające, że czuję się zmuszona spuścić wzrok. Po tygodniach chorowania wciąż jestem osłabiona i w pierwszej chwili nie potrafię przyswoić sobie tej kakofonii kolorów i form. Gdy unoszę wzrok, znowu oślepiają mnie karmazyn, żółć i niebieskie pasy. Wstrzymuję oddech. Właściwie nigdy dotąd nie widziałam czegoś tak ekscytującego. Popadam w stan uniesienia, jakby te obrazy potrąciły w mojej duszy jakąś do tej pory nieporuszoną strunę. Roger bierze mnie pod rękę i prowadzi do pejzażu namalowanego przez Cézanne’a. Na tym obrazie barwy są spokojniejsze niż na innych, lecz mimo to nie mogę oglądać całej kompozycji naraz. Najpierw analizuję niewielką plamę sjeny w pobliżu prawego dolnego rogu, uwydatnioną przez biel, czerń i szarość. To mogą być stłoczone domki. Zauważam rozmyślność pociągnięć pędzlem, sposób nakładania koloru na kolor, tak iż niezależnie od sugestii istnienia domków ważny jest tu całościowy efekt. Roger ściska mnie za rękę, z czego wnioskuję, że jest tak samo jak ja zafascynowany tym
obrazem. Wolno unosi drugą rękę i wskazuje plamę zieleni. Skłębienia i maźnięcia farby sugerują liście, ale jeszcze bardziej niezwykły jest sposób, w jaki ich skupisko tworzy wrażenie odległości, pozostając elementem większego układu. Cofam się o krok. Teraz obejmuję spojrzeniem cały obraz. Chłonę błękity i biele szczytu wzgórza, a następnie zniżam wzrok, chcąc dostrzec ich powtórzenie w brązach i zieleniach. Na widok smugi purpury na dole obrazu mam ochotę roześmiać się radośnie. Nie ma tu dla niej żadnego uzasadnienia poza tym, że powtarza motyw góry. Rogerowi udziela się mój nastrój. Wskazuje kobietę w liliowej sukni cofającą się od aktu Matisse’a, gdyż zszokowało ją brutalne przedstawienie przez malarza kobiecego ciała w barwie fuksji. Gdy ta kobieta odwraca się od obrazu, jej spódnica lekko się z tyłu unosi i rozszerza po bokach. W ten sposób zwiedzająca nieświadomie staje się elementem wystawy, gdyż w wyniku tego ruchu jej strój staje się odzwierciedleniem linii purpury z obrazu Cézanne’a. Powracam do oglądania pejzażu namalowanego przez tego artystę. Tym razem moje oko przyciąga kolorowa smuga biegnąca poziomo od prawej strony ku środkowi. Czy to droga, czy może most? Ale widzę, że nie ma to znaczenia. Bez niej obraz byłby chaotycznym zbiorem różnych kształtów. To jest zasadnicza linia, która tworzy kompozycję. Nie mogę już dłużej oglądać tych prac. Odwracam się do Rogera. Od razu mnie rozumie i prowadzi wśród tłumu
zwiedzających do sali, w której jest spokojniej, znajdującej się z dala od głównej galerii. Obejmuje mnie, a ja przyciskam twarz do jego ubrania. Wie, jak wiele znaczy dla mnie ta wystawa. Nie muszę mu tego mówić. – Może Clive kupi tego Cézanne’a? – odzywam się w końcu, choć wolałabym trwać w milczeniu w jego uścisku. Unosi moją twarz i całuje mnie. – Może sama namalujesz arcydzieła? – mówi na to. Cieszę się, że postanowiłyśmy przyjść tu razem. Gdy zmierzamy do szatni, nieoczekiwanie czuję się onieśmielona. Kiedy u dostawców strojów przeglądałam katalog, poszukując czegoś stosownego wśród falbaniastych sukni balowych i typowych kostiumów do pantomimy, wszystkie wydawały mi się doskonałe. Teraz natomiast, gdy tu jesteśmy, czuję się mniej pewnie. Na przyjęciu u Rogera chciałabym wystąpić w stroju odpowiadającym witalności zorganizowanej przez niego wystawy. Toteż, kiedy spostrzegłam szkic spódniczki wykonanej z trawy i girland papierowych kwiatów, uznałam, że go znalazłam. – Czy chciałabyś, żebyśmy się przebrały za mieszkanki wysp Południowego Pacyfiku? – spytałam, gdy zatrzymałaś się w drzwiach. – Mogłybyśmy być kobietami Gauguina. Ukryłaś twarz pod rondem kapelusza. Wyczułam w tobie
niechęć do luster, manekinów krawieckich i ciekawskich spojrzeń sprzedawczyń zaintrygowanych tym, jakie kostiumy wybierzemy. Być może to twój niepokój sprawił, że stałam się śmielsza. Zamówiłam dla nas stroje. Szczęśliwie w szatni jest pusto. Spóźniłyśmy się i większość gości już przybyła. Spędziłam popołudnie z Rogerem, pokazując mu moje nowe projekty. Zabierze je do swojej pracowni. Wciąż jestem podekscytowana jego pochwałą. Rozpinam płaszcz i zdejmuję buty oraz pończochy. Jeśli chcemy przebrać się właściwie, musimy być boso. Przyniosłam girlandy kwiatów w torbie i teraz zakładam je na szyję przed lustrem. – Co o tym myślisz? – pytam, wsuwając za ucho kwiat i odwracając się do ciebie. – Wyglądasz... wspaniale! – wołasz i patrzysz na moje gołe piersi, osłonięte jedynie częściowo papierowymi kwiatami. Nieoczekiwanie przypominam sobie, jak się ubrałam na jeden z wieczorków organizowanych przez George’a, i myślę o tym, jak długą przebyłam od tamtego czasu drogę. Nie powstrzymują mnie już przestarzałe zasady i przestałam być niewolnicą malarstwa dawnych mistrzów. Teraz do działania popycha mnie pasja. – Idziemy – mówię. Zrzucasz płaszcz na podłogę i uśmiechamy się do siebie szeroko, ubrane w nasze egzotyczne stroje. Rozpuszczam ci włosy, by swobodnie opadały na ramiona, i zawieszam na szyi girlandy kwiatów. Gdy kończę, obejmujesz mnie
w talii i wykonujemy kilka kroków tanecznych, kręcąc biodrami, żeby nasze spódniczki z trawy zaszeleściły. Po chwili zaczynamy chichotać jak uczennice. Bierzemy się pod ręce i ruszamy do boju. Gdy przeciskamy się przez tłum, kilka osób odwraca w naszą stronę głowę. W oddali spostrzegam Rogera rozmawiającego z grupą gości, ale postanawiam nie podchodzić do niego, lecz prowadzę cię do kąta, gdzie jest ciszej. – Czy to prawda? – pytam. – Wiem od Clive’a, że Gerald wydaje twoją powieść. – Tak – potwierdzasz z zadowoleniem. Myślę, jak łatwo ci być pisarką przy tak dużej pomocy rodziny. – I spodoba mi się? – Mam taką nadzieję... Wiesz, że większość rzeczy robię dla ciebie – odpowiadasz, nie mogąc całkowicie wyzbyć się błagalnego tonu. – Ale obawiam się, że jestem daleko w tyle za malarzami, jeśli chodzi o rozumienie czegoś takiego jak zamysł twórczy – dodajesz po chwili wahania. Czuję się poruszona twoją szczerością. Chcę odwzajemnić twoje zaufanie. – Obie musiałyśmy się tylu rzeczy oduczyć. – Sądzę, że zaszłaś dalej niż ja – wyznajesz. – Bez wątpienia to malarstwo nadaje wszystkiemu kierunek. Powieściopisarstwo zatraciło swój cel. Pisarz krąży wokół tematu, opisując wszystko, co jest wobec tego tematu zewnętrzne, a potem czuje się zaskoczony, że znika
on z pola widzenia. Nie mogę ci odpowiedzieć, bo nagle spostrzegam, że macha do mnie stojący po drugiej stronie pokoju Roger. Ty też go spostrzegasz. – Tam jest Roger – mówisz i pytasz: – Idziemy do niego? Waham się. Jestem ciekawa, czy się domyśliłaś, że ja i Roger zostaliśmy kochankami. Nagle pragnę zachować ten związek tylko dla siebie. – Nie – odpowiadam. – Właśnie zobaczyłam Lyttona. Niedawno napisał do mnie, informując, że Leonard Woolf jest w drodze powrotnej do kraju z Cejlonu. Porozmawiajmy z nim. Chciałabym dowiedzieć się od niego więcej na temat Leonarda, który, jak wynika z tego, co ludzie mówią, odniósł tam wielki sukces. – Pociągam cię z krzesła i szepczę: – Lytton powiedział mi również, że Leonard szuka dla siebie w Anglii żony. Mógłby być odpowiedni. – Robię do ciebie oko. Czekam na to od wielu dni. Rozrywam szary papier i ważę ją w dłoniach – twoją pierwszą powieść. Nie mogę się zmusić do przeczytania jej od razu. Zamiast tego otwieram na chybił trafił i przebiegam wzrokiem kilka zdań. Zwięzłość tej prozy mnie nie zaskakuje, bo jestem do niej przyzwyczajona. Zaskakuje mnie twoja zuchwałość. „– Cierpimy tutaj niczym potępione dusze – oznajmiła Helen.
– Tak sobie wyobrażam piekło – odpowiedziała Rachel”[1]. W mojej głowie rozlega się dzwonek alarmowy. Przenoszę się myślami na tańce, na które kiedyś musiałyśmy pójść wraz z George’em. Oczami wyobraźni widzę, jak stoimy w kącie i rozmawiamy konspiracyjnym szeptem. Te linijki można by wyjąć wprost z naszych ust. Czytam kilka dalszych zdań, ciekawa, co jeszcze sobie przywłaszczyłaś. Tak, oto znowu ja, niezdarna i czująca się nieswojo w czarno-białej sukni ozdobionej cekinami. Czy nigdy ci nie ucieknę? Przeskakuję kolejne zdania do przodu i czytam rozważania młodego mężczyzny, który waha się między wyborem pracy na uniwersytecie Cambridge a karierą w adwokaturze. Natychmiast czuję ulgę. To jest cały Thoby! Nie uprawiasz literatury, lecz zaledwie dziennikarstwo. Po prostu odtworzyłaś na kartach powieści świat, który znasz. Napisałaś to wprawnie, tego ci odmówić nie mogę, doskonale przeobraziłaś postaci, nasyciłaś zdania liryzmem i błyskotliwymi stwierdzeniami, ale nie przyniosło to takiej zmiany perspektywy, takiego przesunięcia rozumienia, które jest cechą wielkiej sztuki. Siedzę przy kuchennym stole. Nie mam już nic przeciwko twoim drobnym kradzieżom rzeczywistych sytuacji. Skoro teraz jestem pewna, że nie napisałaś arcydzieła, mogę przeczytać twoje słowa ze spokojem. Inaczej było z powieścią Do latarni morskiej. W niej po raz pierwszy odczułam całą moc twojego geniuszu.
Z zawiłej tu równowagi między kompozycją i wizją, z kunsztu każdego zdania wynikało dla mnie, wbrew mojej woli, że jesteś doskonałą artystką i nic, co namaluję, nigdy nie będzie mogło rywalizować z twoją twórczością. Znowu opowiedziałaś naszą historię, ale tym razem zrobiłaś to w sposób, który zlikwidował rozziew między biografią a sztuką. Odmalowałaś słowami portret Matki i Ojca tak pewnie, że z wrażenia zabrakło mi tchu. Starając się utrafić w pewne cechy, pokazałaś ich czytelnikowi z bezpośredniością, która uczyniła z nich postaci archetypowe, a zarazem żywe, tak samo pouczające, jak rzeczywiste. Uwolniłaś ich z sideł pamięci i wykorzystałaś do rozważenia głębszych kwestii ludzkiego życia. Zrobiłaś to wszystko w prozie o takiej przejrzystości i sile oddziaływania, że mogłam tylko podziwiać twój talent. Zrobiłaś więcej. Dzięki śmiałej konstrukcji, wydłużeniu, a następnie skróceniu czasu, w celu ukazania jego wpływu, a nie upływu, otworzyłaś przed swoją sztuką nowe możliwości. A ja zaczęłam dostrzegać równoważne problemy i perspektywy przed moim malarstwem. Tym razem to, czego dokonałaś, było tak doniosłe, że rozwinęło nas obie. Jak wzajemnie splątane muszą się wydawać nasze losy komuś spoza naszego stadka. Czy gdy zachęcałam Leonarda, żeby poprosił cię o rękę, a ciebie przekonywałam do przyjęcia jego oświadczyn, czułam, że
posyłam ci tratwę ratunkową? Spośród nas, dwóch sióstr, ja byłam istotą zmysłową, a ty intelektualistką. Tak brzmi opowieść, ale prawda wygląda inaczej. W swoim małżeństwie doświadczyłaś bliskości, o jakiej ja mogłam tylko marzyć. Być może gdybym potrafiła przyjąć czyjeś oddanie, też mogłabym mieć swojego Leonarda. W mojej naturze była jakaś wada, słabość czy skaza, która czyniła mnie obojętną na wszystko, co ofiarował mi Roger. Nosiłam w sobie jakieś niedające mi spokoju pragnienie, jakiś głęboko tkwiący impuls, które popychały mnie do uganiania się za czymś niemożliwym do zdobycia, z czego zdawałam sobie sprawę. Sprawiło to, że odepchnęłam od siebie jedynego człowieka, który mógł mi pomóc odnieść sukces. Odrzuciłam troskę okazywaną mi przez Rogera, chcąc sprostać skazanemu na porażkę wyzwaniu zamiany czyjejś rezerwy w miłość. Nie miałam świadomości, że robiąc to, powtarzam stary schemat postępowania. Widniejąca na pierwszym planie kobieta siedzi odwrócona tyłem. Jest na tym obrazie postacią dominującą, ale naprzeciwko niej siedzi druga kobieta, która z chwilą, gdy ją dostrzeżemy, też domaga się uwagi. Ta druga ma poważne, władcze i krytyczne spojrzenie. Jest coś odpychającego w skierowanym ku dołowi kącikom jej ust. Postaci siedzą po przeciwnych stronach stołu, na którym widać nieliczne talerze i szklanki, dzban i tacę z pieczywem. Biały obrus raczej odpycha, niż przyciąga
wzrok. Postać znajdująca się na pierwszym planie ma pochyloną głowę. Nie widzimy jej twarzy. Jedynie to pochylenie głowy i kąt, pod jakim jest ukazana ręka sięgająca po talerz, sugerują bezsilność. Czujemy, że jest to osoba nieszczęśliwa, która, gdyby mogła, przywróciłaby w namalowanej scenie harmonię i dobre samopoczucie występującym w niej innym osobom. Przy stole siedzi wraz z kobietami dwoje dzieci. Po lewej stronie widzimy małego chłopca unieruchomionego na wysokim krześle i uważnie spoglądającego na posępną kobietę znajdującą się na drugim planie. Naprzeciwko niego siedzi jasnowłosa dziewczynka o gniewnym spojrzeniu, która patrzy na kobietę znajdującą się na pierwszym planie. Opiera stopy na poprzeczce krzesła. Wyraz jej oczu świadczy o złośliwości i skłonności do samowoli. Gdy dziś ponownie analizuję ten obraz, jestem zszokowana jego surowością. Nie ma w nim żadnej dekoracyjności, niczego ubocznego. Jest ogołocony ze wszystkiego, co zbędne. Dostrzegam dezaprobatę kobiety widocznej po dalszej stronie stołu, zazdrość dziewczynki i udrękę drugiej z kobiet, której twarz jest niewidoczna. Wyczuwam krytyczny dystans Matki, twoją czujność, której towarzyszy napięcie, i moje starania, by udobruchać naszą rodzicielkę i zyskać jej aprobatę. Ten mały chłopiec może być Adrianem lub jednym z moich synów. Ale nie musi to być nikt konkretny. Sztuka to przecież nie życie.
Z twarzą odwróconą do ściany leżę w łóżku. Mówię sobie, że powinnam zejść na dół, że wszyscy będą na mnie czekali. Mam zająć się przygotowaniem obiadu z okazji świąt Bożego Narodzenia i włożyć do skarpet prezenty dla dzieci. Słyszę już docierające z holu śpiewanie kolęd. Zamykam oczy. W moim życiu nie mogę już dłużej utrzymać wszystkiego na swoim miejscu. Wczoraj wieczorem na obiedzie Clive siedział obok Mary i słuchał opowieści o jej talentach, jakby była cennym przedmiotem, który chciałby mieć. Na przemian budzę się i zasypiam. Przypominam sobie Stellę pokazującą mi, jak za pomocą cieniowania wydobyć rysowane postaci z tła. Przytrzymuje moją dłoń. Gdy prowadzi mój ołówek, spostrzegam, że trzyma coś w ręce, jakiś przedmiot, którego nie mogę rozpoznać. Wiem, że muszę go od niej wziąć i ukryć w bezpiecznym miejscu. Teraz widzę twoją twarz. Znajdujemy się pod wodą. Czuję, że to, co dała mi Stella, pozwoli nam utrzymać się na powierzchni. Spoglądając w dół, zauważam, że trzymam w dłoni lusterko. Choć woda zniekształca rysy twojej twarzy, rozumiem, że się boisz. Podaję ci lusterko. Od razu wiesz, o co mi chodzi, ale zamiast je wziąć zaczynasz płynąć. Wołam za tobą, zaskoczona, że mój głos brzmi tak wyraźnie. Przeraża mnie myśl, że jeśli pozwolę ci oddalić się ode mnie, utoniesz. Płynę za tobą i gdy się zrównujemy, chwytam cię za ramię i wkładam ci do ręki lusterko. Następnie widzę cię wysoko nade mną, na twardym gruncie.
Jestem zbyt wyczerpana, by walczyć z żywiołem. Krzyczę do ciebie, ale tym razem nie mogę wydać z siebie dźwięku. Gdy idę na dno, czuję, że ktoś mnie chwyta. Otwieram oczy i widzę obok siebie Rogera. Być może, jeśli będę trzymała się go wystarczająco długo, odnajdę ciebie i to lusterko. To jest jeden z tych poranków, kiedy niebo wygląda jak wyszorowane do czysta. Gdy przechodzimy obok St Pancras, zmierzając do urzędu stanu cywilnego, jest mi zimno i czuję się źle. Siedzisz w poczekalni z Leonardem, który trzyma cię za rękę. Nagle przychodzi mi do głowy, że odtąd, zanim cokolwiek mi powierzysz, najpierw podzielisz się tym z nim. Czuję się jak pasażer pozostawiony na brzegu, który macha, tracąc z pola widzenia elegancki liniowiec. Gdy kierujemy się do wolnych foteli, ściskam Clive’a za rękę, wdzięczna za jego obecność. Przemówienie powitalne kierownika urzędu nie ma końca. Spoglądam na Adriana, myśląc o tym, jak bardzo jest podobny do Thoby’ego. Twoją twarz zasłania rondo kapelusza. Nie potrafię określić twojego samopoczucia. Gdy następuje moment wymiany obrączek, wyciągam szyję. Patrzę, jak Leonard wsuwa ci na palec złoty krążek. Wówczas odwracasz się do niego z uśmiechem. Dostrzegam w twoich oczach czułość. Wstaję z miejsca i mówię:
– Czy można zadać pytanie? Zapada cisza, a wszyscy zwracają głowy w stronę osoby, która się odezwała. Kierownik urzędu przeszukuje wzrokiem salę, chcąc ustalić, kto przerwał uroczystość. Gdy stwierdza, że to ja, z irytacją marszczy czoło. Nie mam wyboru. Muszę wyjaśnić, o co mi chodzi. – Chciałabym zmienić mojemu synowi imię. Byłabym wielce zobowiązana, gdyby mnie pan poinformował, jak to się załatwia. Jakże długie wydawały mi się dni, kiedy cię nie było. Przez cały czas o tobie myślałam. Śledziłam na mapie twoją podróż, wyobrażając sobie, jak jedziesz autobusem do klasztoru Montserrat w Katalonii i płyniesz statkiem do Marsylii. Oczami wyobraźni widziałam, jak jesz śniadania w obcych salach jadalnych i planujesz wycieczki w ciągu dnia. Wyobrażałam sobie, jak w nocy w łóżku spoczywasz w ramionach Leonarda. Nie chcąc o tym wszystkim myśleć, postanowiłam namalować autoportret. Ustawiłam obok sztalugi lustro i przez jakiś czas oglądałam w nim swoje odbicie, analizując zmarszczki, które pojawiły się na czole przy linii włosów, i lekkie opadnięcie szczęki. Nie mogę powiedzieć, że na mojej twarzy nie ma oznak starzenia się. Wówczas przyszły pierwsze listy. Byłam oczarowana twoimi opisami wsi francuskiej. Czytając o tym, jak zapadłaś na chorobę morską, a Leonard ze stoickim
spokojem zajadał korniszony, trzęsłam się ze śmiechu. Gdy nacieszyłam się tym, że dostałam od ciebie wiadomość, zaczęłam poszukiwać zdań opisujących sprawy bardziej intymne. Zastanawiałam się nad twoimi wzmiankami dotyczącymi Leonarda, nie wiedząc, jak je rozumieć. Otrzymałam odpowiedź w listach od niego. Były drobiazgowe, szczere i wolne od wahań. Wydawało się, że miłość fizyczna cię nie pociąga, napisał Leonard, i był ciekaw, czy w związku z tym mam dla niego jakąś radę. Odpowiedziałam mu natychmiast. Poinformowałam go, że zawsze byłaś obojętna na cechy fizyczne ludzi, a zwłaszcza mężczyzn. Napisałam też, że moim zdaniem nie uda mu się ciebie zmienić. Tamtego dnia malowałam autoportret z nową energią. Gdy spojrzałam w lustro, miałam wrażenie, że moja uroda znowu rozkwitła. Pod wieloma względami Leonard był jak poddana apoteozie nasza Matka. Wzbudzał szacunek, realizując się nie tylko w działaniu, ale także w tym, co pisał. Wszystko mogło się ułożyć całkiem inaczej, gdybym zamiast przekonywać szwagra, że nie jest niczemu winny, zachęciła go, by się nieco odprężył. Być może, gdybym była bardziej wspaniałomyślna, potrafiłabym pomóc mu zyskać pewność siebie umożliwiającą podjęcie próby. Ale w zaistniałej sytuacji moje słowa utwierdziły go tylko w jego obawach, a ciebie wmanewrowały w małżeństwo pozbawione życia seksualnego. Los miał mnie za to ukarać. W tej chwili nie mogę sobie przypomnieć, kiedy
dokładnie zniszczyłam ten autoportret. Być może stało się to tego dnia, w którym Duncan oznajmił mi, że nigdy już nie będzie moim kochankiem. Nie wiem. Tamten okres pamiętam mgliście. Cieszę się, że zniszczyłam ten obraz. Widoczne na nim moje zaróżowione policzki i rozmarzone radosne oczy nie były prawdziwe. Nie powiedziałam Leonardowi wszystkiego. Na szaroniebieskim niebie widać w oddali czaplę. Po przypływie pozostały w mule i wśród kamyków kałuże, nieruchome lustra o zmąconej powierzchni. Nasza trójka spaceruje wzdłuż ujścia rzeki, czując na plecach przyjemne ciepło słońca. Roger idzie pierwszy, a ja i Clive trochę wleczemy się za nim, przystając, żeby popatrzeć na ptaki rozgrzebujące ziemię w poszukiwaniu pożywienia. Zanim docieramy do pomostu, wszystkie łodzie do wynajęcia odpływają. Clive i ja siadamy na ławce, zadowoleni, że możemy odpocząć. On wyjmuje książkę i zaczyna czytać, a ja oglądam rozpościerający się przed naszymi oczami widok, krzątaninę rybaków transportujących połów i pełne elegancji nurkowanie mew poszukujących resztek ryb. Roger wrze gniewem z powodu naszego spóźnienia. Chodzi tam i z powrotem po pomoście, starając się nakłonić rybaków do wypożyczenia nam łodzi. W końcu mu się to udaje i kiwa na nas triumfalnie. Łódź jest większa od tych do wynajęcia i szybko
posuwamy się nią do ujścia rzeki. Siedzę w części dziobowej na poduszce. Początkowo Clive stara się pomóc Rogerowi manewrować żaglami, ale kilkakrotnie przez niego zniechęcony, zajmuje miejsce obok mnie. Roger stoi u steru, a silny wiatr rozwiewa mu włosy. Jest w swoim żywiole. Opieram się na poduszce i patrzę na nadymające się żagle. – Powinniśmy zawrócić – mówi Clive. Jakby ignorując jego słowa, łódź gwałtownie skręca w prawo, a my lecimy do przodu. Roger jest podekscytowany szybkością, z jaką płyniemy, z wrażenia aż błyszczą mu oczy. Spostrzegam na niebie ciemną kłębiastą chmurę. Nieoczekiwanie żagle zaczynają luźno zwisać i stają się bezwładne jak mokre prześcieradła. Roger halsuje w lewo, ale łódź ledwie się porusza. – Wiatr stracił na sile – oznajmia, wciągając liny. Clive unosi się na łokciu. – Jesteśmy cholernie daleko od brzegu! – stwierdzam i siadam zaniepokojona. Uświadamiam sobie, że opuściliśmy teren estuarium i znajdujemy się na otwartym morzu. Czuję fale uderzające o burty. – Musimy zarzucić kotwicę i poczekać na przypływ – oświadcza autorytatywnie Clive, co mnie uspokaja. – Nie możemy dopuścić, by zniosło nas jeszcze dalej. Roger się krzywi. Wciąga liny. Gdy wykonuje obrót, żagle wydymają się i łódź posuwa się do przodu, ale niemal natychmiast się zatrzymuje, gdyż ustaje ruch
powietrza wywołany nagłą zmianą kierunku. Żagle opadają. – O której godzinie jest przypływ? – pyta Clive. – Czy ktoś pomyślał o tym, żeby sprawdzić? – Tuż po północy – odpowiada mu Roger. – Po północy! – wykrzykuje mój mąż i słyszę w jego głosie znajomą nutę niezadowolenia, że ktoś zepsuł mu przyjemność. – Co za nuda! Nikt nie zabrał jedzenia, co? – Wyjmuje fajkę i kapciuch. – Co cię skłoniło do wypłynięcia tak daleko? – pyta Rogera. Roger nie odpowiada. Ze sztywności jego ramion wnioskuję, że nie zamierza się poddać. Zaczyna znowu zwijać liny. – Do diabła, człowieku! Zarzuć kotwicę! To jest zbyt ryzykowne – irytuje się Clive. Łódź zmienia kierunek i zyskujemy kilka stóp. Roger bezzwłocznie przygotowuje się do ponownego zwrotu. Jego mina zapowiada, jak będzie. Pokona żywioły. I prędzej doprowadzi się do całkowitego wyczerpania, niż się podda. Clive pyka fajkę, nadąsany jak dziecko, któremu zepsuto dzień. Wiem, że lepiej się do tego nie mieszać. Znam przykre konsekwencje prób strofowania obu tych mężczyzn. Jak tylko go zobaczyłam, wiedziałam, że jest odpowiedni. To był dom z rysunku dziecka, symetryczny i miły dla oka, o spadzistym dachu i dużych oknach.
Przepełniła mnie radość, kiedy poprosiłaś, żebyśmy wynajęły go wspólnie. Gdy agent pokazywał nam pokoje, nieoczekiwanie przypomniałam sobie nasze wakacje z czasów dzieciństwa spędzane w St Ives. Na wsi, rozumowałam, poczuję się wolna. W sytuacji, gdy Clive pozostanie bezpiecznie ulokowany w Londynie, a Roger będzie tu przyjeżdżał tylko na weekendy, zacznę znowu żyć swoim rytmem. Dzieci będą miały ogród do zabawy, a ja zyskam możliwość powrotu do pracy. To, że mogłyśmy dysponować domem niezależnie od naszych mężów, wydawało się zapowiadać nową erę. W Asheham stopniowo ustalił się porządek dnia, jaki lubiłam. Rano malowałam, potem spotykaliśmy się na lunchu, a po południu zajmowałam się ogrodem, podczas gdy chłopcy bawili się wśród jabłoni w chowanego albo szukali na klombach kwiatowych skarbu. Często odwiedzali nas goście. Uwielbiałam charakterystyczne dla tego domu poczucie celowości wykonywanych zajęć, gdy jego mieszkańcy zabierali się do pracy. To w Asheham po raz pierwszy eksperymentowałam ze sztuką poza ramą obrazu. To tam zaczęłam rozumieć, że malarstwo można realizować w życiu. Odkryłam przyjemność przemiany przedmiotów, wśród których żyłam. W mojej sypialni na ścianach, z których odpadał tynk, skopiowałam freski Fra Angelica, a chłopcom stworzyłam dżunglę kolorów. Ozdobiłam ściany, drzwi,
meble i różne przedmioty dekoracyjne, malując na nich postaci, kwiaty i wzory abstrakcyjne. W konsekwencji moja twórczość uległa poszerzeniu. Patrzę na list od ciebie, składam go i wsuwam do kieszeni. Opieram łokcie na parapecie okna i spoglądam na ogród. Coś w tym liście brzmi fałszywie. Zza krzewu porzeczki wyłania się twarz Juliana. Macham do niego. Uśmiecha się do mnie szeroko i znika mi z oczu. Nie rozumiem, dlaczego odwołałaś przyjazd. Zamierzałam zrobić ci niespodziankę i wydać przyjęcie z okazji twoich urodzin. Wszystkie moje przygotowania poszły na marne. Zdania z twojego listu kotłują się w mojej głowie, gdy staram się uchwycić ich ukryte przesłanie. Chodzi o Leonarda, o jego artykuł do „Nation”, wiec poparcia dla Rosjan i komisję rządową. Bez względu na to, jak podchodzę do twoich słów, ich znaczenie jest takie samo. Leonard ma przede mną pierwszeństwo. Czasami miłość pojawia się od razu, z oszałamiającą pewnością, a kiedy indziej jest jak mgła, która tworzy się nad morzem i stopniowo podnosi, zasłaniając widok, aż w końcu jest się zmuszonym przypomnieć sobie, jak wygląda brzeg. Kiedy przestałam widzieć w Duncanie kochanka mojego brata i sama zaczęłam się w nim zakochiwać? Sądzę, że
stało się to w pierwszy weekend, kiedy Adrian przywiózł go do Asheham i gdy obserwowałam, jak Duncan maluje w ogrodzie. Wcześniej nigdy nie widziałam Adriana z kochankiem i ten widok dziwnie wytrącił mnie z równowagi. Gdy przez okno pracowni zobaczyłam, że się całują, poczułam silną zazdrość. Następnego dnia rano rozstawiłam sztalugę na trawie obok sztalugi Duncana. Obserwowałam go, mieszając farby na palecie. Koncentrował się tak bardzo na pracy, że aż mi się to udzieliło. Gdy stałam obok niego, spoglądając na interesujący mnie przedmiot, wydawało mi się, że widzę wszystko lepiej. A kiedy zaczęłam malować, moje ruchy stały się zgodne z jego ruchami. Nie rywalizowaliśmy ze sobą, a jedynie mieliśmy poczucie, że robimy coś razem. Nie czułam takiej jak w tym momencie jedności z drugim człowiekiem od czasu, kiedy jako dziewczynka przebywałam w pokoju dziecięcym z Thobym. Musiałam się zakochać w Duncanie. Otwieram drzwi łazienki. Duncan stoi przy umywalce, a na ręczniku spostrzegam pędzel do golenia i brzytwę. Z szerokim uśmiechem odwraca się i mi macha. Spędziłam popołudnie na pieleniu ogrodu warzywnego. Czuję się zmęczona i marzę o kąpieli. Niepomny na moje pragnienie Duncan namydla policzki. Przez chwilę czekam niecierpliwie, ale widząc, że nie ma zamiaru się pospieszyć, postanawiam napuścić wody do wanny.
Odkręcam kran z gorącą wodą i obserwuję unoszące się nad nią obłoczki pary. Bolą mnie zmęczone nogi i plecy. Chcę się zanurzyć w ciepłej wodzie. Zdejmuję buty i pończochy. Duncan uniósł podbródek, prowadząc ostrze brzytwy po ośnieżonej mydlaną pianą twarzy. Zdejmuję sukienkę i majtki i rzucam je na posadzkę. Mam na sobie tylko halkę. Czuję, że Duncan ogląda mnie w lustrze. Gdy napotyka moje spojrzenie, uśmiecha się szeroko i wywija brzytwą. Podtrzymuję z nim kontakt wzrokowy, zdejmuję przez głowę halkę i wchodzę do wanny. Owinięta ręcznikami, cicho otwieram drzwi mojej sypialni. Wkładam wiszące na krześle bluzkę i spódnicę. Bluzka jest pognieciona, a spódnica poplamiona farbami, ale nie zwracam na takie drobiazgi uwagi. Związuję włosy i zakładam na głowę szafranowy szal. Nie ma dla mnie znaczenia, jak się prezentuję. Zupełnie przestałam dbać o modny wygląd. Nieodwołalnie zrezygnowałam z niedorzecznej męki starań, by być dobrze ubraną. Zawiązuję szal z tyłu głowy, przypominając sobie beznadziejne próby utrzymania włosów w utworzonej ze szpilek klatce. Tu dbam o wygodę. Schodzę do salonu. W kominku płonie ogień. Przykucam przed nim i ogrzewam dłonie. Duncan czyta na kanapie. Nagle bardziej niż czegokolwiek innego zaczynam pragnąć, by mnie objął. Siadam obok niego i kładę głowę na jego kolanach. Przyjmuje ten hołd bez słowa.
U dołu schodów rozlega się wołanie. – Ness? Przyjdź to zobaczyć! – wykrzykuje Roger, zakłócając mi spokój. Moja ręka z pędzlem w ręce nieruchomieje nad płótnem. Modlę się, by przestał mnie nachodzić. – Ness! Gdzie jesteś?! Musisz tu przyjść! Teraz znajduje się bliżej. Słyszę, jak wchodzi po schodach. Wsadzam głowę za sztalugę, zastanawiając się niemądrze, czy w ten sposób uda mi się przed nim schować. Staje w drzwiach. – Tu jesteś! Przyszła poczta; jest kartka od Saxona. Znalazł doskonałe miejsce, hotel w połowie drogi na szczyty szwajcarskich Alp. Radzi, byśmy złapali pierwszy jadący w tamtą stronę pociąg. Pisze, że to miejsce jest naprawdę inspirujące. Co o tym myślisz? Obserwuję zabłąkany liść, który wpadł przez otwarte okno poderwany z ziemi przez podmuch wiatru i wiruje przy podpórce sztalugi, a następnie spada na podłogę. Nie chcę jechać do Szwajcarii. Nie chcę Rogera, który nagle studzi swój entuzjazm, czując, że nie zamierzam sprostać jego oczekiwaniom. Macha do mnie kartką od Saxona i uśmiecha się pojednawczo. – Może innym razem? – pyta, starając się nadal mówić radosnym tonem, ale wiem, że sprawiam mu przykrość. – Mógłbyś pojechać sam – odważam się zasugerować, świadoma, że nie tego sobie życzy. – Nie, nie, to był tylko szalony pomysł. Wiesz, jak
przekonująco Saxon pisze – odpowiada, stając obok mnie, tak blisko, że mógłby mnie dotknąć. Jego miłość izoluje, dusi i nuży. Nic na to nie poradzę. Muszę się od niej uwolnić. Na środku stołu stoi misa z owocami, białe naczynie wypełnione zielonymi jabłkami. Duncan rozstawił sztalugę przed moją, tak iż z miejsca, w którym stoję, widzę tył jego głowy. Chciałabym założyć mu za uszy jego grube loki, które ciągle opadają na twarz, i przesunąć palcami po ciemnej grzywie. Obserwuję, jak ogląda półki znajdujące się po drugiej stronie stołu, i zastanawiam się, czy uwzględni je w obrazie. Postanawiam skupić uwagę na misie z owocami. Zaczynam szkicować zarys kompozycji. W pobliżu krawędzi stołu stoi butelka i jej cień pada na jabłka. Uświadamiam sobie, że między tym cieniem a owocami istnieje jakaś relacja, lecz zachowuję to dla siebie. Duncan zaczął już malować. Nakłada na pędzel kolejne farby i nanosi je na płótno. Pracuję wolniej niż on. Znacznie dłużej zastanawiam się nad wyborem koloru i pociągnięciami pędzla. Malujemy do późnego popołudnia. Rytm pracy tak mnie pochłania, że na jakiś czas zapominam o otaczającym świecie. Istnieje dla mnie tylko Duncan. Jest tak, jakbyśmy oboje wkroczyli do jakiejś innej sfery. Nasz wzrok podąża za tym samym wspaniałym światłem, skupia się na tych samych obiektach.
Panującą ciszę zakłóca płacz Quentina, który obudził się z drzemki, jest głodny i domaga się mojej uwagi. Wycieram pędzel i po raz pierwszy oglądam to, co namalowałam. Mój talerz i jabłka to kolosy. Są jak wykute w granicie, monumentalne. Akceptuję je. Sposób, w jaki dominują w kompozycji, jest właściwy. Duncan nadal maluje. Ukradkowo spoglądam na jego płótno i staję osłupiała. Podczas gdy namalowane przeze mnie przedmioty są posągowe, niemal brzydkie w swej masywności, jego są kształtne i opalizujące. W jego obrazie przedstawienie owoców, butelki i stołu podlega złożonej grze światła i cienia. Podążam wzrokiem za powtórzonymi krzywiznami, biegnącymi od jabłek do talerza i do słoików na półkach. Zwracam uwagę na subtelną gradację odcieni barw i porównuję ją z moją surowością w operowaniu kolorami. Wiem, że stoję obok wielkiego artysty. Gdy idę po schodach, mam znajome poczucie swojej przeciętności. Ku mojemu zaskoczeniu jesteś w pokoju chłopców. Siedzisz przy oknie na krześle i trzymasz Quentina na kolanach. Przestał płakać i bawi się gałgankowym króliczkiem, którego mu dałaś. Julian klęczy przy tobie na podłodze i z zainteresowaniem słucha twojej opowieści. Nie chcąc ci przerywać, przysiadam na jednym z łóżek. Spoglądasz na mnie, ale nie możemy zamienić ze sobą słowa, bo Julian ciągnie cię za rękaw, żebyś kontynuowała opowieść. Zamykam oczy. To jest historia o wróżkach, które bawią się na drugim końcu ogrodu. Pamiętam
opowieści Matki o stworzeniach żyjących w wyrzuconej przez morze czaszce starej owcy, znalezionej przez Thoby’ego na plaży w St Ives. Chcąc uśmierzyć twoje lęki, Matka owinęła wokół jej rogów swój zielony szal i gdy kładła cię do łóżka, mówiła, że ta czaszka jest bardzo podobna do góry, z jej dolinami, kwiatami i biegającymi kozami. Wstaję i podchodzę do okna. Duncan skończył malować i pali w ogrodzie papierosa, opierając się plecami o drzewo. Pięknie wygląda, kiedy tak spogląda w niebo. Odwracam się i spostrzegam, że mnie obserwujesz. Teraz patrzysz na stojącego pod drzewem Duncana. Nie potrafię ukryć przed tobą mojej miłości. Podjeżdżam taksówką pod wasz dom i widzę czekającego tam na mnie Leonarda. Gdy płacę kierowcy, twój mąż podchodzi do mnie. Wyraz jego twarzy świadczy o tym, jak bardzo się niepokoi. Ka już jest. Obejmujemy się na powitanie, gdy Leonard wylicza symptomy twojej choroby. Postanawiamy, że ja i Leonard od razu pojedziemy do Savage’a po poradę. Proszę, żebym najpierw mogła cię zobaczyć. Leżysz w zaciemnionym pokoju. Siadam obok ciebie na łóżku. Nie odpychasz mnie. Czuję się spokojniejsza, dowiadując się, że już nie wygłaszasz szalonych tyrad, których Leonard był świadkiem. Kładę ci rękę na ramieniu i nakłaniam cię do obiecania mi, że postarasz się coś zjeść. Jesteśmy w poczekalni przed gabinetem Savage’a, gdy
dzwoni Ka. Pielęgniarka podaje Leonardowi słuchawkę. Słysząc głos Ki, Leonard blednie. Od razu domyślam się, co zrobiłaś. Taksówka posuwa się zatłoczonymi ulicami. Rozmawiamy o przekazanej przez Kę wiadomości. Gdy przyjeżdżamy na miejsce, Leonard otwiera drzwi i pospiesznie wchodzi do domu. Wolnym krokiem podążam za nim do twojego pokoju. Zanim jeszcze twój mąż znajdzie opróżnioną fiolkę, wiem, że nie ma sensu cię budzić. Lekarze zajmują się tobą przez całą noc. Nie wolno nam ciebie zobaczyć. Siedzę na krześle w salonie i wpatruję się w ogień na kominku. Nie mogę znieść myśli o życiu bez ciebie.
[1] Virginia Woolf, Podróż w świat, Warszawa, Prószyński i S-ka, 2009, s. 205; przeł. Michał Juszkiewicz.
6 Przez okno wpadają promienie słońca. Przesuwam się na łóżku i odwracam twarzą do światła. Widzę za szybą brunatnozłociste liście jabłoni. Leżę jeszcze przez chwilę i nasłuchuję, ale dom pogrążony jest w ciszy. Myślę o Duncanie, który śpi w pokoju obok. Wstaję z łóżka, wkładam pantofle i okrywam się szalem. Za oknem gałęzie jabłoni tańczą na wietrze, tworząc żywą mozaikę. Schodzę na dół i stawiam czajnik na płycie. Kilka minut po mnie zjawia się w kuchni Duncan. Ma podpuchnięte od snu oczy. Siada na jednej z odwróconych do góry dnem beczek, z których kazałam zrobić krzesła, i bierze mnie za rękę. Przyciskam usta do czubka jego głowy. Wdycham zapach jego spoconych włosów i czuję na policzku ich szorstkość. Trwamy tak. Obserwuję przez okno, jak ostatnie jaskółki sfruwają na trawę po okruchy, które im wyrzuciłam. Gdy Duncan puszcza moją rękę, jest to dla mnie znak, żeby się od niego odsunąć. Robię śniadanie. Nabijam na widelec kolejne kromki chleba i opiekam je wprost nad ogniem. Jemy jak chłopi, bez talerzy i sztućców, uśmiechając się szeroko, bo czerpiemy z tego niechlujstwa wielką przyjemność. Spoglądam na półki i zastanawiam się, co będziemy dziś jedli na lunch.
Są jajka z farmy. Później nakopię w ogrodzie warzywnym ziemniaków i marchwi. Mamy bekon i mnóstwo przetworów. Sięgam po słoik z dżemem, żeby posmarować tost. To jest zrobiony latem dżem truskawkowy. Biorę łyżkę i podaję ją wraz ze słoikiem Duncanowi. Kładzie ją obok stojącego na stole wazonu z kwiatami, które zerwałam. Analizuje ten układ przedmiotów, ich kontury i kąty, zastanawiając się nad całością jako tematem obrazu. Rozglądam się za drugą łyżką, ale nie mogę jej znaleźć. Duncan wkłada do słoika palec, wyjmuje go i przysuwa do moich ust. Do czysta zlizuję z jego palca słodki, lepki dżem. Ponownie zanurza palec w słoiku. Jakoś przetrwamy nadciągającą wojnę. Są dwie postaci. Po prawej stronie stoi przy sztaludze artysta. Bardzo się trudzę, pracując nad jego pozą. Musi komunikować zarówno doskonałość, jak i pracowitość, wrażliwość, ale też determinację. Maluję ciemny i pełen dramatyzmu strój mężczyzny, ale rysów jego twarzy nie wydobywam, gdyż ważne są ręce. Chcąc je ukazać pod właś- ciwym kątem, podejmuję kilka prób. Uchwycenie płynno-ści i swobody ich ruchów okazuje się trudne. Ostatecznie pozostawiam je niewyraźne, wolę zasugerować ich zręczność niż podjąć ryzyko zredukowania tylko do kształtu. U stóp artysty umieszczam siedzącą kobietę. Nie może ona osłabiać jego dominującej pozycji. Jej strój jest prosty: ciemna spódnica i biała
bluzka. Rysów jej twarzy również nie wydobywam. Łuk jej głowy i wygięcie ramion, gdy pochyla się nad obrazem, sugerują związek z mistrzem. Kluczowe znaczenie ma na tym obrazie rozdzielająca ich oboje przestrzeń. Musi się wydawać zarówno nieograniczona, jak i zamknięta. Powinniśmy czuć, że choć bliskość mistrza jest dla kobiety konieczna, to rozdzielenie ich, fakt, że stoi on nieco z boku, umożliwia jej pracę. Do zapełnienia tej przestrzeni wybieram smugi koloru zielonego, pomarańczowego, białego, fiołkoworóżowego i niebieskiego. Maluję każdą starannie, nadając kolorom miękkość albo je ożywiając za pomocą faktury i głębi. Kolory muszą w sobie kryć siłę działania ich wzajemnych relacji, moc obrazów, których jeszcze nie ma. Gdy odsuwam się od płótna, chcąc ocenić kompozycję, spostrzegam w niej coś wyjątkowego. Wbrew intencji ukazania na pierwszym planie artysty uwagę przyciąga promieniujące barwami tło i świetlistość postaci siedzącej kobiety. Oglądam obraz uważniej. Podczas gdy mężczyzna okazuje się mroczny i ciężki, kobieta jest pełna życia. Malując, jest w swoim żywiole. Odcienie bieli jej bluzki, pomarańczowa plama na bucie tworzą harmonię z jaskrawym tłem. Uświadamiam sobie, że dokonałam czegoś rzadkiego. Namalowałam szczęśliwą kobietę. – Zamykasz się na rzeczywistość! Nie możesz chować głowy w piasek i udawać, że nie ma wojny! – wyrzucasz
mi. Patrzę na ciebie z gniewem. Miałam nadzieję, że poprzesz mój plan wyprowadzenia się z Londynu i zamieszkania na stałe na wsi. Spoglądam na stojące za tobą na półkach książki Leonarda. Z miejsca, gdzie siedzę, mogę odczytać niektóre tytuły: Democracy, International Government. Jestem arogancka, a zarazem zawstydzona. Rozumiem powagę tego, co się dzieje. – Czy naprawdę uważasz, że to wszystko... – niepewnie wskazuję dłonią papiery Leonarda schludnie ułożone w stertę na stole – robi jakąś różnicę? Przede wszystkim spalili broszurę Clive’a. A przecież wydawała się zjednywać dla tej wojny poparcie. Czy mówiłam ci, że w zeszłym tygodniu, kiedy wracaliśmy ze wsi do domu, Duncan został obsypany pierzem? To było straszne. Przez cały czas szli za nami dwaj synowie rzeźnika. – Wzdycham. Nigdy nie potrafiłam zrozumieć polityki. Nie jestem nawet pewna, czy popieram walkę o przyznanie kobietom prawa głosu. Wydaje się to tak bardzo pozbawione związku z naprawdę ważnymi sprawami. Jeszcze teraz odbieram wojnę krajów europejskich jako czyste szaleństwo i trudno mi ją pojąć. – To, że nie jesteśmy uwikłani w ten cały szowinizm, nie znaczy, że powinniśmy ją ignorować – odpowiadasz mi. – Maynard mówi, że wszyscy jego najzdolniejsi studenci w Cambridge zaciągnęli się do wojska, gdy tylko ukazał się plakat z Kitchnerem. Powinniśmy przynajmniej
zrozumieć, co znaczą te wszystkie słowa decydujące o naszym losie. Spoglądam na notatnik leżący obok ciebie na podłodze do góry grzbietem. Nie zapomniałam o twoim życzeniu rozmowy z Kobiecą Gildią Spółdzielczą z Richmond. Moje milczenie cię uspokaja. Gdy odzywasz się ponownie, twój głos brzmi łagodniej. – Poza tym ostatecznie ucierpi na tym twoja sztuka – mówisz. Obruszam się. To jest coś, do czego podchodzę z pasją. – Polityka w nią nie wkracza! – protestuję. – Gdy pracuję nad obrazem, nie szukam niczego w świecie zewnętrznym, lecz chcę uchwycić relację między stojącym przede mną przedmiotem a plamami, jakie wykonuję na płótnie. Kiedy zaczynam malować, nigdy nie wiem, jaka ona będzie, dopóki jej nie uchwycę. To nadaje sens całej reszcie. To może być echo, powtórzenie lub przesunięcie albo linia, która łączy. Milknę, gdyż dręczy mnie zadawniony lęk, że wyśmiejesz wszystko, co powiem. Ale ku mojemu zaskoczeniu słuchasz mnie z uwagą. Po raz pierwszy podnoszę na ciebie wzrok. Wciąż jesteś blada po ataku choroby, lecz twój wygląd się zmienił. Zauważam twoje pulchne policzki, zaróżowioną skórę szyi i pokaźny brzuszek. Przychodzi mi do głowy pewna myśl. – Przytyłaś! – wykrzykuję. Promieniejesz rozbawiona tą zmianą tematu rozmowy. – Zgadza się – potwierdzasz. – Leonard nie na darmo
zarządzał całą cejlońską prowincją. Jeśli zjadam wszystko z talerza, daje mi słodycze! – Jesteś w ciąży? – pytam wprost. Rumienisz się i odwracasz wzrok. Ale zbyt się o ciebie troszczę, by przejmować się tym, że może poruszyłam delikatną sprawę. Naciskam więc. – Pomyślałam, że się zdecydowałaś... Leonard napisał mi... – Co? – wchodzisz mi w słowo. – Że jego zdaniem nie powinnam mieć dzieci. Ale dlaczego nie? Savage nie dostrzega w tym nic szkodliwego, a Jean Thomas twierdzi, że jeśli tylko będę uważała, okaże się to dla mnie bardzo dobre. Czy nie chciałabyś zostać ciocią? Patrzę w podłogę. Nie przyszło mi do głowy, że możesz mieć dzieci. – A co z twoją chorobą? – pytam. – Czy urodzenie dziecka nie grozi jej nawrotem? – Bez zastanowienia wynajduję przeszkody. – A więc ty też jesteś przeciwko mnie – stwierdzasz. Natychmiast zaczyna mnie dręczyć poczucie winy. – Nie o to chodzi. Nie chcę, żebyś znowu zachorowała. To wszystko. Ciąża jest bardzo wyczerpująca – tłumaczę się. Nie odpowiadasz mi, bo do pokoju wchodzi Leonard, niosąc tacę z herbatą. Podaje nam filiżanki i siada obok ciebie na kanapie. Odchrząkujesz i mówisz: – Nessa postanowiła czmychnąć na wieś. Pójdziemy
w jej ślady? Potrzebujemy miejsca dla naszych mangust i mandryli. Z twojego uśmiechu wnioskuję, że to jest wasza sekretna zabawa. Leonard splata dłonie, jakby to były łapy, i potrząsa głową. Czyści swoje wyobrażone zwierzęce wąsy, a następnie kładzie „łapę” na twoim karku i udaje, że cię iska. Ty trącasz go w rękę nosem i liżesz jego dłonie po wewnętrznej stronie. Odstawiam filiżankę na tacę i podnoszę się z miejsca. – Powinnam już iść – mówię. – Umówiłam się z Duncanem w pracowni. Odprowadzasz mnie do drzwi. Nadal dzieli nas udający iskającą cię małpę Leonard. W dawnych czasach odgrywałaś rolę mojego ulubionego zwierzątka. Gdy się odwracam, żeby wyjść, kładziesz mi rękę na ramieniu. – Ness, prawda jest taka, że jeśli osiedlisz się na wsi, będę bardzo za tobą tęskniła – wyznajesz. Przyjeżdżam z Duncanem do Londynu na wydawaną przez Maynarda kolację. Gdy wchodzimy do lokalu, Maynard macha do nas i wskazuje dłonią puste krzesła na drugim końcu stołu. Siadamy posłusznie po obu stronach wysokiego, dobrze zbudowanego młodzieńca. Czuję się odizolowana od Duncana i żałuję, że nie możemy zmienić miejsc. Maynard wygłasza powitanie, a następnie Lytton opowiada sprośny dowcip i wszyscy, z wyjątkiem siedzącego między mną i Duncanem mężczyzny,
wybuchamy śmiechem. Nieznajomy jest zdenerwowany i niezdarnie bawi się nożem. Nie tylko ja dostrzegam jego nieśmiałość. Duncan zaczyna z nim rozmawiać, próbując uwolnić go od napięcia. Popijam szampana i staram się nie przejmować tym, że zostałam odcięta od mojego partnera. Słyszę, jak młody mężczyzna przedstawia się Duncanowi jako David, ale dodaje, że przyjaciele nazywają go Królikiem. Tej nocy zostają kochankami. Wracam do domu sama. Siedząc w taksówce, właściwie nie wiem, co czuję. Wyobrażam sobie ich obu w łóżku, jak pożądliwie rozchylają usta i zrywają z siebie ubrania. Okrywam się szczelniej szalem i przyciskam czoło do szyby, ciesząc się, że jest solidna. Czuję się stara i samotna, niepożądany intruz w zabawie moich dzieci. Gdy taksówka zatrzymuje się pod domem, wysiadam, płacę kierowcy i idę prosto do sypialni, gdzie kładę się do łóżka w ubraniu. Chcę tylko zasnąć. Budzi mnie uporczywy dzwonek do drzwi. Otwieram oczy i ze zdumieniem stwierdzam, że na dworze jest jasno. Unoszę się na łokciach i skonsternowana patrzę na moją wieczorową suknię i buty. Wszystko sobie przypominam. Nim zdążyłam zastanowić się nad swoimi uczuciami, słyszę czyjś głos i kroki gości wpuszczonych do holu, a następnie protesty i jakieś wyjaśnienia. Po chwili kroki rozlegają się na schodach i do moich uszu dociera pukanie do drzwi. Nie mam szans odpowiedzieć, bo do pokoju wpada Duncan, uśmiecha się promiennie i siada na łóżku. Za nim wchodzi zmieszany Królik. Pałam gniewem
i protestuję przeciwko takiemu zachowaniu. Wówczas Duncan pochyla się nade mną i okrywa mnie pocałunkami. Odwzajemniam jego uśmiech i po chwili tulimy się do siebie i śmiejemy. Wiem, że na przekór temu, co się wydarzyło, nic nie może zniszczyć łączącej nas więzi. Duncan sięga ręką po Królika i przyciąga go do nas na łóżko. To pomysł Duncana, by Królik nam pozował. Ociągam się, gdy Duncan wprowadza swojego partnera do pokoju, który zmieniłam w pracownię. Rozstawiam sztalugę, podczas gdy on jest pochłonięty sprawdzaniem różnych wariantów pozowania, każąc Królikowi stanąć, a następnie usiąść na krześle; odsuwa, a potem zasuwa zasłony w oknach, by dobrać odpowiednie światło. Przez cały czas wyczuwam, jak się niecierpliwi, by zacząć pracę. Kiedy w końcu przystępujemy do malowania, intensywność, z jaką analizuje wygląd Królika, wytwarza między nimi tak silne emocje, że zdają się one wypełniać pokój. Zmuszam się do patrzenia na swoje płótno i ściskam w dłoni pędzel. Jeśli chcę namalować ten obraz, to nie mogę zwracać uwagi na swoje uczucia. Gdy później porównujemy dwa portrety, swój traktuję lekceważąco jako nieudany. Podczas gdy obraz, który wyszedł spod pędzla Duncana, jest studium atrakcyjnego, pociągającego seksualnie młodego mężczyzny, mój okazuje się karykaturą chłopaka o zwiotczałej skórze i niezdrowej
cerze. W portrecie Duncana nagi tors Królika ma siłę przyciągania i wskazuje na żywiołowość modela, a twarz emanuje energią i czułością. W moim natomiast barwne płaszczyzny tworzą kontrast, będąc surowymi plamami koloru różowego, cytrynowego i brązowego. Smugi zieleni, którą domieszałam do odcieni barw ciała, nadają skórze Królika niezdrowy wygląd. Oczy to zaledwie kropki, z ich aluzją do słabości i samolubności, a nawet chciwości. Zdaję sobie sprawę, że namalowałam swoją zazdrość. Kładę na stole kartkę papieru, biorę pióro do ręki i piszę list do Królika. Nie jest to takie trudne. Przede wszystkim operuję słowami, a one nie ranią, nie przeszywają i nie kaleczą ciała, nie niszczą równowagi psychicznej i poczucia tożsamości. Zapraszam Królika, by tu przyjechał i zamieszkał z nami. Kuszę go opisem domu i ogrodu, urodą kwitnących jabłoni, obietnicą wyśmienitych posiłków i spokoju nieodzownego do pisania. Wychwalam nową instalację wodociągową i przekonuję, że tutejszy sad będzie rajem dla jego pszczół. Uwodzę go zapewnieniami o tym, jak bardzo za nim tęsknimy. Czytam, co napisałam, zaskoczona, że potrafię tak kłamać. Duncan chodzi tam i z powrotem obok kominka. Narzucił na zmoczone ubranie koc, a z jego splątanych włosów spływają krople wody. Jest rozgoryczony
i zniecierpliwiony, pomstuje na deszcz. Przypomina mi lwa patrolującego klatkę, którego kiedyś widziałam w zoo, dokąd zabrał nas Ojciec. Pomyślałam wtedy, jak straszny jest los kogoś, kto przez cały czas marzy tylko o ucieczce. Podpisuję list i zaklejam kopertę. Wkładam płaszcz i kapelusz, żeby udać się na pocztę, pomimo deszczu. Wiem, że jeśli Królik wkrótce się tu nie zjawi, Duncan wyjedzie. Stoisz przy kominku i oglądasz owoce, które namalowałam na jego brzydkim obramowaniu. Pod wpływem ciepła farby zaczęły już odpadać, a formy ulegać deformacji. Na stole wciąż leżą pozostałości po wczorajszym przyjęciu, a nasze stroje wiszą na oparciach krzeseł. Spoglądasz na wełnianą perukę i piersi z pâpiermaché, które miał na sobie Duncan. Pospiesznie przewieszam części garderoby przez rękę i sprzątam ze stołu. Zbliża się pora lunchu, a Duncan i Królik jeszcze nie wstali. Myślę o rygorystycznym planie pracy, którego ty i Leonard przestrzegacie, i jest mi wstyd. Wiem, że zwykle do tej godziny piszesz już kilkaset słów. Siadasz na krześle, które opróżniłam z ubrań. Myślę o tym, jak niefrasobliwe musi ci się wydawać moje życie. Przez otwarte okno docierają głosy bawiących się w ogrodzie Juliana i Quentina. Napełnili wodą stojącą tam starą wannę i ochlapują się nawzajem, chichocząc i piszcząc z zimna. Mam świadomość, że wpadną tu za kilka minut,
rzucą byle gdzie ubrania i mokre ręczniki i przystąpią do następnej zabawy. Postanawiam ignorować ból głowy i zapanować nad sytuacją. – A więc zdecydowaliście się wynająć dom – zaczynam z tobą rozmowę. – Muszę powiedzieć, że uważam to za doskonały pomysł. To bezpieczna posiadłość. Dzięki temu będziecie mieli wybór między mieszkaniem w Londynie i na wsi. – Owszem. Zdaniem Leonarda pobyt poza stolicą dobrze mi zrobi. Na podstawie tej odpowiedzi nie potrafię ocenić, czy podzielasz zdanie męża w tej sprawie, czy też nie. Tak jak przewidywałam, Julian i Quentin wbiegają do pokoju. Są nadzy. Twarze mają jeszcze częściowo pomalowane po wczorajszym przyjęciu. Na twój widok Julian zwalnia, lecz zaraz pędzi do ciebie. Ku mojemu zaskoczeniu śmiejesz się z jego wyglądu i pozwalasz mu szukać w twoich kieszeniach słodyczy. Gdy coś znajduje, udajesz, że chcesz mu to odebrać, i złościsz się na niby, kiedy od ciebie odskakuje i mknie do drzwi. Czekam, aż zapanuje spokój. – Przepraszam – usprawiedliwiam się. – Wczoraj wszyscy poszliśmy spać o wiele za późno. Pozwoliliśmy dzieciom przebrać się wraz z nami w kostiumy i wciąż są bardzo podekscytowane. – Rozumiem – mówisz. – Czy to było przyjęcie rodzinne? – Nie, a przynajmniej... urodziny Królika. Duncan
wpadł na pomysł, żebyśmy się przebrali w kostiumy maskaradowe. Choć staram się mówić spokojnie, wymieniam przydomek „Królik” z wahaniem. Patrzysz na mnie. – Ty zorganizowałaś przyjęcie? – Królik... – zaczynam i milknę zakłopotana. – Ness? O co chodzi? – naciskasz. Zdradzam się ze wszystkim. Nie wytrzymuję. Muszę komuś o tym powiedzieć. – Gdy chłopcy poszli do swojego pokoju, Duncan zasnął na kanapie. Wszyscy troje trochę wypiliśmy. Uznaliśmy z Królikiem, że najlepiej będzie go tam zostawić. Okryłam Duncana kocem, zgasiłam światło i udaliśmy się na górę. Kiedy się odwróciłam, chcąc wejść do swojego pokoju, Królik chwycił mnie za rękę i podziękował za przyjęcie. Złożyłam mu jeszcze raz życzenia urodzinowe, a wówczas pocałował mnie w policzek. Jednak nie chciał na tym poprzestać, no i musiałam mu się jakoś... wyrwać. – Nie chciałaś go? – Nie! Oczywiście, że nie! Wiem, co musi ci się wydawać... że jestem niczym... ale gdybym uległa Królikowi, odebrałabym to jako gwałt. Wybucham płaczem, bo nie przejmuję się już tym, co o mnie myślisz. Jesteś świadkiem klęski, jaką poniosłam w życiu. Ale wstajesz z krzesła i klękasz przede mną. – Kochanie, nie płacz. – Opierasz moją głowę na swoim ramieniu i kołyszesz mnie delikatnie. – Z pewnością nie wierzysz w to, co mówisz. Rozejrzyj się tylko dookoła.
Unoszę głowę. – Co? Dzieci są pozbawione opieki, dom się wali, a obrazy się nie sprzedają. Całujesz mnie w twarz. – Nie wiesz, jak bardzo chciałam tu przyjechać? – odpowiadasz. – Nie wiesz, że zrezygnowałabym z jutrzejszego pisania, gdybym mogła zamienić je na odrobinę tego wszystkiego? Spoglądam na ciebie z niedowierzaniem. Wskazujesz dłonią kominek i dojrzałe brzoskwinie oraz morele na jego obramowaniu. Odnajdujesz schemat kompozycji w łodydze i liściach, łączący ze sobą owoce, zamieniający chaos dekoracji w formy artystyczne. Słyszę, jak Julian i Quentin z zadowoleniem bawią się znowu w ogrodzie. Wkrótce zjawi się tu Duncan i pójdę do kuchni, żeby przygotować lunch. Stopniowo różne elementy mojego życia – pozostałości po przyjęciu, porzucone przez dzieci ubrania i w połowie ukończony ozdobny fryz wokół kominka – łączą się w całość. Namalowałaś obraz.
* – No już, spróbuj! – mówi Marjorie, jakby rzucała mi rękawicę. Duncan trąca mnie w żebra. – No już, Ness! – woła. – Będzie zabawnie! Zaskakuje mnie ten jego zapał. – Doskonale – odpowiadam i siadam na jedwabnych
poduszkach, które Marjorie położyła obok swoich. – Wygodnie ci? – Marjorie bierze mnie za rękę. Potakuję. Zamyka oczy i kilka razy oddycha głęboko, a ja wpatruję się w jej przypiętą do sukni wysadzaną kamieniami szlachetnymi broszkę w kształcie dwóch walczących ze sobą smoków. Po chwili otwiera oczy i analizuje wewnętrzną stronę mojej dłoni. Ma wpięte we włosy pawie pióro, które drży pod wpływem każdego jej ruchu. – Widzę, że twoja linia życia jest silna – oznajmia. – Wprawdzie w kilku miejscach przerwana, co sugeruje choroby, niemniej jednak dożyjesz późnego wieku. Ma uwodzicielski ton głosu. Pomimo sceptycyzmu jestem ciekawa, co jeszcze mi powie. – Będziesz miała... jedno, dwoje, troje, czworo... nie... troje dzieci – ciągnie. Jestem tym podekscytowana i zastanawiam się, czy usłyszała moją sekretną modlitwę. Spoglądam na Duncana, który słucha wróżby w skupieniu. – Będziesz kochała i będziesz kochana namiętnie, ale... – Marjorie przysuwa moją rękę do twarzy, jakby chciała sprawdzić trafność przepowiedni. – Ale niekoniecznie będzie to jedna i ta sama osoba. Oddech mi przyspiesza, a Duncan marszczy czoło. – A co z jej charakterem? Z pewnością są tam jakieś wskazówki – zwraca się do Marjorie, jakby chciał zmienić temat.
Ta ponownie spogląda na moją dłoń i wylicza: – Skryta, małomówna, zazdrosna. Coś ukrywasz... może jakąś ranę? Drżę, nagle obnażona. Porywam rękę i wstaję. – No, Duncanie! – ponaglam go. – Teraz twoja kolej. Posłuchajmy, jakie masz sekrety. Wojna już dała się odczuć. Maynard przyniósł z ministerstwa skarbu przerażającą wiadomość o zeppelinach. Ruppert zginął w walkach prowadzonych w Turcji. Bardziej realny stał się przymusowy pobór do wojska. Ojciec Duncana zgodził się wydzierżawić mu farmę w nadziei, że uchroni go to przed czynną służbą wojskową. Nie byliśmy przygotowani na zaniedbania, jakie tam zastaliśmy. Od dawna nikt nie pielęgnował drzew owocowych, a wiele pól tak zarosło chwastami, że w niektórych miejscach nie dało się przejść. Drewniane klatki dla kur przegniły, a te ptaki, które jeszcze na farmie zostały, znalazły schronienie w nieużywanej stodole. W rogu podwórza stało stadko niedożywionych owiec. Opuszczone przez ludzi apatycznie skubały rozsypany stóg siana. Co do krów, to nigdy się nie dowiedzieliśmy, gdzie się podziały. Gdy Duncan i Królik przycinali drzewa owocowe, ja zajmowałam się domem. Pomalowałam ściany, z których odpadała tapeta, i usunęłam zewsząd spleśniałe perkale
pozostawione przez poprzednich dzierżawców. Ufarbowałam zasłony i powłoki na poduszki, a na ścianach powiesiłam nasze obrazy. Urządzałam kolejno każdy pokój, przygotowując dla nas miejsce do życia i pracy. Kiedy zrobiłam co się dało, pomagałam Duncanowi i Królikowi zaprowadzić porządek na farmie. Uznaliśmy, że trzeba zaorać pola. W budynku gospodarczym znaleźliśmy nadający się do użytku pług, ale nikt nie chciał pożyczyć nam konia. Królik codziennie odbywał męczącą wyprawę na kolejną farmę w okolicy, lecz zawsze otrzymywał taką samą odpowiedź – wszystkie konie są potrzebne. W końcu zasugerowałam, żebyśmy spróbowali ciągnąć pług sami. To była wyczerpująca praca i już po kilku godzinach musieliśmy uznać swoją porażkę. Zmęczeni, powlekliśmy się do domu. Mimo to mieliśmy poczucie celu w życiu i towarzyszył nam spokój. Słysząc okrzyki dzieci bawiących się w ogrodzie w chowanego, łatwo zapominaliśmy o toczących się za granicą walkach. W jednej z najmniej zniszczonych stodół urządziłam sobie pracownię i namalowałam tam drzewa kwitnące w sadzie. Gdy zebraliśmy jabłka i gruszki, miałam poczucie spełnienia. W porównaniu z tym, co działo się na wojnie, nasz ekscentryczny trójkąt wydawał się zupełnie zdrowym układem. Budząc się rano, życzyłam sobie, by nic nie zakłóciło naszego spokoju. Kiedy w domu zrobiło się zbyt zimno, przenieśliśmy się do stodoły, gdzie piec lepiej działał. Spałam w zamykanym
łóżku chowanym w ścianie, a Duncan i Królik na kocach na klepisku. Wysłałam dzieci do Clive’a i nie widzieliśmy ich przez całe tygodnie. Duncan i Królik oporządzali inwentarz, a ja przygotowywałam posiłki z tego, co udawało się zdobyć. W wolnych chwilach malowałam pejzaże z bezlistnymi drzewami i ziemią pokrytą grubą warstwą śniegu, który przez krótki czas zalegał w okolicy. Czułam, że jeśli poczekam wystarczająco długo, wszystko wróci do normy. Gdy w ciemne zimowe wieczory tuliliśmy się do siebie, pożądanie Duncana narastało. Co rano spoglądałam na skutą mrozem ziemię i szukałam oznak wiosny. Kiedy Królik oznajmił, że chce wyjechać, przyjęłam tę wiadomość z zadowoleniem, jako zapowiedź uwolnienia się od dotychczasowej sytuacji. Od dawna marzyłam o tym, by zniknął z naszego życia. Ale musiałam postępować rozważnie. Gdy w końcu mogliśmy znowu zamieszkać w domu, powiesiłam jego namalowany przez Duncana portret nad kominkiem. Traktowałam to jako przypomnienie miejsca dotychczas zajmowanego przez Królika w naszym życiu. I napisałam do niego. W odpowiedzi poinformował nas o swojej pracy we Francji, o ciężkim położeniu tamtejszych uchodźców, którym pomagał. Czytałam jego listy na głos, a Duncan słuchał w milczeniu. Jest sylwester. Masz na sobie szarobrązową suknię
z koronkowym kołnierzem i lamówką. Leonard pełni honory gospodarza; podaje drinki. Siedzę naprzeciwko ciebie i próbuję cię rozśmieszyć anegdotami z pobytu w święta Bożego Narodzenia w Garsington. Wyglądasz na zmęczoną. Masz to nieprzeniknione spojrzenie, którego zaczęłam się bać. Chcę cię objąć, ale tego nie robię, lecz opisuję pantomimę, w której wszyscy tam uczestniczyliśmy, i wyjątkowe przebrania Ottoline. Pytam, jak się czujesz. Nie odpowiadasz mi, bo zbliża się do nas Leonard zaniepokojony twoim zmęczeniem. Gdy proponuje ci, żebyś się położyła, kręcisz głową. Wkrótce dochodzisz do siebie i zadajesz pytania Maynardowi, a następnie Clive’owi. Leonard się waha, ale widząc, że nic nie wskóra, powraca do roli gospodarza. Nieuchronnie zaczynamy rozmawiać o wojnie. – A więc uważasz, że nastąpi? – pyta Maynarda obojętnym tonem Clive, ale nikt nie daje się temu zwieść, wszyscy pochylają się do przodu, chcąc usłyszeć odpowiedź. – Tak – potwierdza Maynard. – Zostanie ogłoszony w ciągu następnych kilku dni. Obowiązkowy pobór do wojska obejmie mężczyzn między osiemnastym a czterdziestym pierwszym rokiem życia, z wyjątkiem jedynych żywicieli rodziny. Zapada milczenie, ponieważ wszyscy dokonują w myślach jakichś kalkulacji. Po chwili przerywa je Duncan. – Ja się po prostu nie stawię na wezwanie. Co
w najgorszym wypadku mogą mi zrobić? – pyta Maynarda. – Wsadzić do więzienia, skierować na roboty przymusowe. Biorąc pod uwagę wszystko, odmowa może oznaczać tego rodzaju konsekwencje. Duncan blednie. Nagle wyobrażam go sobie w więzieniu, załamanego, niezdolnego malować. – Z pewnością musi istnieć wobec nich jakaś alternatywa, co? – odzywa się po raz pierwszy Królik i szybko wypija podanego mu przez Leonarda drinka. – Owszem, można się zwrócić o zwolnienie ze służby, zwykle ze względu na stan zdrowia – ciągnie Maynard. – Istnieją też pewne regulacje dotyczące obdżektorów. Ale mają ograniczony zasięg i w pierwszej instancji zwolnienie zależy od miejscowego sądu. – Wszyscy wiemy, co ono oznacza – jęczy Clive. – Dotyczy bigotów kierujących się wyłącznie własną korzyścią. Duncan podskakuje na krześle i wciela się w postać złośliwego sędziego pokoju wymierzającego karę chłosty, wywracając oczami pod wpływem udawanej przyjemności, jaką mu to daje. Wszyscy przyłączamy się do tej farsy. Clive śpiewa Rule, Britannia, a Maynard wymienia coraz bardziej absurdalne powody odmowy zwolnienia ze służby czynnej w armii. Królik osuwa się na krzesło i udaje, że chrapie jako gnuśny sędzia żarłok. Leonard odgrywa rolę zakłopotanego generała, udając, że ogląda mapę, i drapiąc się po głowie, gdy nie może znaleźć na niej podległego mu wojska. Nawet ty zacierasz
ręce w geście udawanej radości z widoku rzezi żołnierzy na polu bitwy. Klaszczemy i śmiejemy się w trakcie tych popisów, zadowoleni, że przynoszą nam ulgę. Ale wszyscy zdajemy sobie sprawę z powagi tej następnej fazy wojny.
* Odbyły się dwa przesłuchania. Na pierwszym, w którym uczestniczyłam, farmerzy stanowiący ławę przysięgłych jednogłośnie odrzucili prośbę Duncana i Królika o przyznanie im statusu obdżektorów. Przez kilka strasznych tygodni więzienie dla nich obu wydawało się nieuchronne. Zrobiłam wszystko, co przyszło mi do głowy, by zapewnić Duncanowi bezpieczeństwo. Napisałam do każdej osoby, co do której miałam nadzieję, że może wpłynąć na tę sprawę, z prośbą o interwencję. W końcu dzięki zeznaniu Maynarda drugie przesłuchanie okazało się dla Duncana i Królika korzystne. Ich prośba została uwzględniona pod warunkiem wykonywania pracy „ważnej dla kraju”. Wieczorem uczciliśmy to we troje, wypijając ostatnią butelkę wina spośród tych przywiezionych przez Królika z Francji. Leżeliśmy obok siebie na dywaniku przed kominkiem, gapiąc się w sufit. Byliśmy pijani, a nacierający na okna mrok zdawał się nas chronić. Królik wyczarował dla nas łany dojrzewającego zboża i drzewa w sadach uginające się pod ciężarem owoców. Duncan dodał do tego kury znoszące obficie jaja i stada dobrze
odżywionych owiec. Ja z kolei wymyśliłam worki pełne jarzyn z ogrodu, pęki suszących się ziół i słoiki z przetworami. Spleceni, stworzyliśmy sobie raj, aż w końcu wojna stała się dla nas jakimś odległym piekłem, nienormalną pożogą, która wybuchła, rozpaliła się i w końcu zgasła. Rano wstałam wcześnie, nie budząc Duncana ani Królika. Szybko się ubrałam i zapakowałam do torby pół bochenka chleba, dwa jabłka i resztki sera z naszej wczorajszej biesiady. Było jeszcze ciemno, gdy z przybudówki wyprowadziłam rower i ruszyłam na nim przez trawę do drogi. Pomyślałam o naszej bliskości, gdy leżeliśmy wczoraj wieczorem przed kominkiem, i woli przetrwania. Pedałując, czułam, że odzyskuję siły. Pod wpływem zimnego powietrza wstąpiło we mnie nowe życie i zyskałam niezłomne poczucie celu. Wiedziałam, co muszę zrobić. Chcąc zadowolić sąd, Duncan i Królik nie mogli się sami zatrudniać. Należało im znaleźć pracę. Na stacji kupiłam bilet i czekałam na peronie na pociąg. Próbowałam sobie przypomnieć moje krótkie spotkanie z panem Hecksem na targu w Lewes. Gdy przyjechał pociąg, wstawiłam rower do wagonu służbowego i zajęłam miejsce w przedziale drugiej klasy. Byłam zdecydowana nas wybronić. Należało to zrobić osobiście, gdyż list by tyle nie zdziałał. Zatrzymałam się przed bramą farmy, zsiadłam z roweru i wzięłam głęboki oddech. Oparłam rower o kamienny murek i ruszyłam przez podwórze w stronę domu. Drzwi
wejściowe były lekko uchylone. Gdy zadzwoniłam, pojawiła się w nich służąca w brudnym fartuchu. Szybko przedstawiłam jej powód wizyty. Bez słowa wskazała dłonią sąsiadującą z domem stodołę. Ruszyłam tam pospiesznie. W środku panował półmrok, ale pan Hecks mnie rozpoznał. W odpowiedzi na moje żarliwe prośby oświadczył, że będzie rad z dwóch dodatkowych pracowników, i przyrzekł zajęcie dla Duncana i Królika. Teraz musiałam tylko znaleźć dla nas dom. To ty powiedziałaś mi o nim. Leonard zobaczył ogłoszenie w miejscowej gazecie i oboje go obejrzeliście. Wydawało się, że ten dom ma wszystko, czego potrzebowałam. Poza tym, jak napisałaś mi przymilnie w liście, jeśli się na niego zdecyduję, będziemy znowu mieszkać blisko siebie. Ale gdy zobaczyłam go po raz pierwszy, dostrzegłam tylko jego wady. Coś jednak sprawiło, że udałam się tam ponownie. Jechałam na rowerze wyboistą drogą, niebo było zachmurzone. Tym razem moją uwagę zwróciło otoczenie domu, w tym znajdujący się od frontu ocieniony drzewami staw. Kiedy go oglądałam, nagle zza chmur wyszło słońce i zasrebrzyły się białe kwiaty powojnika. Dom był pokryty czerwoną dachówką i miał za duże okna, jakby budowniczemu pomyliły się proporcje. Pan Stacey wprowadził mnie do środka. Dzięki wielkim oknom było tu bardzo jasno. Serce zabiło mi szybciej, gdy
zaczął mi pokazywać pokoje; dom okazał się naprawdę przestronny. W myślach ułożyłam plan rozlokowania wszystkich: to mogła być sypialnia Clive’a, to gabinet Maynarda, to pokój Duncana, to Juliana i Quentina, a to moja pracownia. Boczne drzwi prowadziły do właściwego ogrodu. Rosły tu w wielkiej obfitości nagietki, maki, naparstnice i bławatki. Wydawało mi się, że słyszę beztroskie okrzyki bawiących się wśród nich dzieci. Wyobraziłam sobie malującego na tarasie Duncana i gości przechadzających się po trawniku. W centrum tego wszystkiego zobaczyłam siebie – witalną, pozwalającą rozwijać zdolności, ukochaną. Podjęłam decyzję. Odwróciłam się do pana Staceya i oznajmiłam, że wydzierżawię ten dom na długi czas.
7 Ocieram ręką czoło i kładę się na plecach. Ziemia jest ciepła. Spoglądam w górę. Chmury przesuwają się po niebie. Próbuję wyśledzić w ich kształtach mityczne stwory i zamki, które widziałam w nich jako dziecko. Ostrożnie zdejmuję z tacy rozsadę fasolki szparagowej, umieszczam poszczególne roślinki w przygotowanych dołkach i zagrzebuję korzonki w ziemi. Ich delikatne wici drżą na wietrze. Wkrótce oplotą tyczki, które wbijam obok, i będą się piąć ku słońcu. Nie jest łatwo zadomowić się w Charleston. W domu nie ma bieżącej wody i elektryczności, a wiele pokoi stoi pustych, pomimo przysłanych nam przez Maynarda mebli. Pomalowałam ściany, mieszając farbę czerwonobrązową z kobaltową, aby stonować biel, ale mam mało czasu na ozdobienie domu. Najważniejsza jest dla mnie uprawa ogrodu, gdyż z powodu wojny występują coraz większe braki w zaopatrzeniu, a poza tym Duncan i Królik są codziennie poza domem. Czasami, gdy odrywam wzrok od pielenia, sadzenia czy siania, wyobrażam sobie któryś z pokoi jako pusty obraz i próbuję wymyślić jakąś kompozycję. Ponad oknem pokoju Duncana zamierzam namalować fryz złożony z niebieskich i żółtych księżyców,
a pod parapetem drugi, utworzony z zielonych i brązowych kół będących ich odpowiednikiem, lecz zarazem z nimi skontrastowanych. Biorę patyk i rysuję na ziemi wazon z liliami i makami, który chcę umieścić na drzwiach pokoju Duncana. Zastanawiam się, czy traktuję te kwiaty jako rekompensatę za wszystkie rośliny, jakie wyrwałam w ogrodzie. Zaopatrzenie w żywność jest tak słabe, że potrzebujemy każdego skrawka ziemi pod uprawę jarzyn i owoców. Dokonuję przeglądu tego, co zrobiłam. Powiedziałam Clive’owi, że nie chcę, by chłopcy wyjechali do szkoły, i sama będę ich tu uczyć. Zatrudniłam guwernantkę i przyjęłam na naukę dodatkowe dzieci, żeby zmniejszyć koszty. Wykopuję mlecz, który wysiał się wśród marchwi. Martwię się o Juliana. Quentin przykłada się do lekcji, Julian natomiast sabotuje każde moje polecenie. Wierci się, ilekroć jestem odwrócona do niego tyłem, i wydaje się zazdrosny o inne dzieci. Zaledwie wczoraj, gdy pomagałam Annie-Jane namalować martwą naturę, strącił naczynie z owocami na podłogę. Odwijam rośliny, które Duncan przyniósł wczoraj z farmy. Widzę rozsadę grochu. Wciąż mam tyle do zrobienia. Wygrzebuję palcami dołki w ziemi, paznokciami zagłębiając się w podatną glebę, i sadzę kolejne roślinki. Spoglądam ponad ogrodem w stronę linii horyzontu. Rozpościera się przede mną wzgórze Firle. Jego wielkie zbocze jest puste. Nie ma nikogo, komu mogłabym zaufać. Czuję się jak kapitan statku skazany na
ponoszenie wszelkich konsekwencji swoich działań. Czasami, gdy nocą leżę w łóżku, wydaje mi się, że słyszę oddechy tych wszystkich, którzy są ode mnie zależni. Muszę dopłynąć swoim statkiem do bezpiecznego portu. Osa bzyczy tuż przy mojej twarzy. Odpędzam ją machnięciem ręki. Nie miałam czasu zakopać gnijących owoców z zeszłorocznych zbiorów, które tworzą pryzmę w sadzie. Kończę sadzić groch i wycieram pobrudzone ziemią ręce w fartuch. Pora dać dzieciom lekcję francuskiego. Potem ugotuję zupę, żeby była gotowa, gdy Duncan i Królik wrócą z pracy, wygłodniali i zmęczeni. Staję. Nagle w oddali rozlega się huk. Do mojej świadomości dociera, że jest to ostrzał artyleryjski. Po raz pierwszy słyszę odgłosy wojny. Krzyczę udręczona, co sprawia, że gawrony w popłochu odfruwają z dębów. Zjawiasz się u mnie wraz z Leonardem. Właśnie maluję w salonie płytki wokół kominka. Spędziłam poranek na pracy w ogrodzie i moje ubranie jest poplamione ziemią. Dałam dzieciom pół dnia wolnego od zajęć. Teraz słyszę, jak Julian i Quentin atakują drewnianymi mieczami domowej roboty resztki zarośli w ogrodzie. Pospiesznie wycieram ręce. Masz na sobie ciemnoniebieską suknię z łódkowym dekoltem, którą rozpoznaję jako jeden z projektów powstałych w warsztatach Omega Rogera. Zbieram rzeczy, żebyście mieli gdzie usiąść, i wychodzę do kuchni zrobić herbatę.
Gdy wracam, jesteś sama. Oglądasz malowane przeze mnie płytki. Stawiam tacę z herbatą na podłodzie i siadamy po obu stronach. – Leonard poszedł poszukać chłopców – wyjaśniasz. – Czy to ma być morze? – Wskazujesz na płytki. Podążam wzrokiem za twoją dłonią i staram się oddalić od siebie dręczącą myśl, że powinnam wyjść za Leonardem i znaleźć synów. Jego zdaniem za bardzo im pobłażam. Uważa, że większa kontrola byłaby dla nich korzystna. – Chyba myślałam o morzu, choć oczywiście najlepiej wyobrażałam sobie samą barwę i wzór – odpowiadam. Zastanawiasz się nad tym. – Skoro nie myślałaś o żadnym konkretnym krajobrazie morskim, to dlaczego umieściłaś tu ten znak? – Przesuwasz palcem po czarnej pionowej linii pośrodku płytki. – Sądziłam, że to latarnia morska. Spoglądam na tę linię. Pamiętam, jak ją malowałam i czułam, że błękitne wiry wymagają jakiegoś punktu zaczepienia. – Raczej nie zamierzałam za pomocą tej linii ukazać niczego konkretnego, choć oczywiście nie mam nic przeciwko temu, żebyś dostrzegła w niej latarnię morską – wyjaśniam, biorę dzbanek i nalewam herbatę. Nie odrywasz wzroku od płytki. – Ale skoro nie jest to latarnia morska czy jakiś inny obiekt, to dlaczego się tu znajduje? – Nie ustępujesz. Dolewam mleka do herbaty i podaję ci filiżankę. Za
oknem rozlega się mrożący krew w żyłach krzyk. Spoglądam na ogród, ale wydaje się opustoszały. – Bo wymagał tego błękit, malowany przeze mnie wzór. Wzrok ma na czym spocząć. – A więc chcesz uwzględnić w kompozycji widzów? – Nie pozwalasz mi odetchnąć. – Oczywiście. Ale gdy maluję, raczej nie myślę głównie o nich. – Cieszę się, że to słyszę, choć właściwie martwię się, że za mało myślę o swoich czytelnikach. Piszę dlatego, że stwarza mi to możliwość posunięcia się w czymś dalej, sposobność wkroczenia tam, skąd inaczej byłabym wykluczona. Tymczasem ty, jeśli dobrze cię rozumiem, musisz stawić czoło czemuś przeciwnemu. Ty jesteś w środku i wyzwanie, jakiemu powinnaś sprostać, polega na tym, by znaleźć dla tych, którzy są na zewnątrz twojego dzieła, właściwą perspektywę. – Interpretujesz to, co robię, w sposób przesadny. Przede wszystkim maluję... aby nie odczuwać. Wstaję. Powiedziałam wystarczająco dużo. Biorę szal i postanawiam rozejrzeć się za chłopcami. Ale do pokoju wchodzi Leonard. – Znalazłeś ich? – pytam zbyt szybko. Nachmurzony kręci głową. Dostrzegam w tej minie dezaprobatę dla niesfornej zabawy moich synów. Gdy siada obok ciebie, nalewam mu herbaty. Mocniej okręca szalik na twojej szyi i opiera na niej palce. Ujmujesz jego rękę i ją całujesz. Spoglądam na moją filiżankę. Zaczyna
mnie prześladować myśl, że jestem zmuszona codziennie wieczorem kłaść się do łóżka sama. Słyszę dźwięk uderzających w okno kamieni. Spoglądam w tamtą stronę i widzę twarz. – Thoby! – wołam. Spoglądasz na mnie ze złością i z niedowierzaniem. Wstaję i podchodzę do okna. W drzwiach pojawia się rozczochrany Quentin z drewnianym mieczem w ręce. Za nim stoi jego brat. – Dobrze, że jesteście – mówię. – Julianie, wejdźcie i napijcie się herbaty. Dopiero teraz, gdy wymawiam jego imię, zdaję sobie sprawę ze swojej pomyłki. Thoby miał na pierwsze imię Julian i z powodu zaniepokojenia pomyliłam te dwa imiona. Nigdy nie zaakceptowałaś tego, że postanowiłam nadać starszemu synowi imię po naszym zmarłym bracie. Chłopcy wchodzą do pokoju i siadają obok nas na podłodze. Sprzeczają się i potrącają, chcąc zwrócić twoją uwagę. Droczysz się z nimi z powodu ich okropnego wyglądu i wyjmujesz z torby słodycze, które dla nich przywiozłaś. Śmieją się, klaszczą w dłonie i pilnie słuchają każdego twojego słowa. Zaczynam się obawiać, że wychowują się beze mnie. Do końca waszych odwiedzin mówię bardzo mało. Opowiadasz historyjkę, a oni siedzą obok ciebie potulni i cisi. Spostrzegam na twojej dłoni nowy pierścionek. Gdy kończycie odwiedziny, obserwuję, jak idziesz pod rękę z Leonardem drogą dojazdową, a moi synowie podążają za
tobą, nadskakując ci. Proponuję ci, żebyś mi pozowała do portretu. Jakoś uzasadniam wybór pory dnia. Rozstawiam sztalugę w ogrodzie. Czuję, że pójdzie mi łatwiej, jeśli zasugeruję ci, byś śniła na jawie, siedząc na krześle. Wiem, jak nie znosisz, gdy ktoś ci się przygląda. Szkicuję krzesło i twoją na nim sylwetkę. Nakładam na płótno ciepłą sjenę twojej sukni i płomień twojego szkarłatnego krawata. Gdy maluję, moje poczucie izolacji zaczyna słabnąć. Wszelkie rany i rozczarowania, z którymi muszę żyć, stopniowo znikają i w końcu jest tylko widniejący przede mną obiekt i moja poruszająca się rytmicznie ręka. Myślę o Matce siedzącej na swoim leżaku w ogrodzie w St Ives z zamkniętymi oczami, gdy pozwalała sobie po lunchu na kilka minut odpoczynku. Dzięki ruchom pędzla przywracam pieszczotę dłoni i wytęsknione schronienie, jakie dają z miłością obejmujące ręce. Wypełniam kolorem rondo twojego kapelusza i opaskę włosów okalających twarz. Tworzę łuk twojego nosa i wygięcie ust. Wydobywam rysy twojej twarzy i robię sobie przerwę, aby ocenić osiągnięty rezultat. Nie udało mi się. Zeskrobuję nożem farbę z płótna. Patrzę na twoje zamknięte oczy i głowę spoczywającą na oparciu krzesła. Wypełniam owal twojej twarzy kolorem ciała. Ponownie spoglądam na rezultat. Teraz masz obojętny wyraz twarzy. Odkładam pędzel. Namalowałam cię taką, jaką cię widzę.
Zima jest ostra. Rano wstaję pospiesznie z łóżka, okrywam się starym kocem i idę do kuchni, żeby przygotować śniadanie Duncanowi i Królikowi. Stawiam czajnik na płycie i kroję chleb. Następnie pakuję takie jedzenie, jakie mam, do dwóch płóciennych toreb dla nich obu na lunch. Gdy przychodzą do kuchni, jest jeszcze ciemno. Na odmrożone stopy wkładają buty, a na odmrożone dłonie rękawiczki. Woda w miednicach, które postawiłam w miejscach, gdzie przecieka dach, zamarzła. Zamarzła również instalacja wodociągowa. Musimy pójść z wiadrami przez pola do źródła. Na farmie trwają wykopki rzepy. Zastanawiam się, jak uda się wbić w ziemię łopatę. Zalewam herbatę wrzątkiem i przyciskam łyżką liście do dzbanka w płonnej nadziei, że lepiej naciągnie. Pozostało nam bardzo niewiele herbaty, a od tygodni nie mamy kawy. Duncan przyjmuje z wdzięcznością filiżankę. Wygląda na wyczerpanego. Nie jest tak silny jak Królik i miesiące ciężkiej pracy zaczynają dawać mu się we znaki. Z powodu braku wystarczającej ilości snu ma podpuchnięte powieki, a skórę wysuszoną jak papier w starych dokumentach. Chciałabym wziąć go w ramiona, położyć się z nim w moim łóżku i obejmować go, gdy śpi, ale tylko poruszam pogrzebaczem płonące w piecu drewno i robię miejsce na stole na śniadanie dla dzieci. Gdy Duncan i Królik kończą jeść, całuję ich na pożegnanie
i odprowadzam wzrokiem, gdy ciężkim krokiem idą drogą, aż w końcu zimno zmusza mnie do zamknięcia drzwi. Wojna przybliża się do nas. Jej szaleństwo przenika do naszego domu. Wkrada się drzwiami i sączy przez szpary, niewidzialne, zaraźliwe i czyniące zło. Julian uderza guwernantkę w twarz tak mocno, że muszę jej zrobić zimny okład. I nie mogę już liczyć na niczyją pomoc w wykonywaniu prac domowych. Któregoś ranka Emily przychodzi do pracy dopiero o dziesiątej. Gdy ganię ją za spóźnienie, oświadcza, że rezygnuje. Może zarabiać lepiej, mówi mi, zatrudniając się przy produkcji amunicji na potrzeby wojny. Zaopatrzenie w żywność pogarsza się jeszcze bardziej. Duncan jest tak zmęczony, że codziennie zasypia przy wieczornym posiłku. Często się zdarza, że ja i Królik odprowadzamy go do łóżka. Mnie też brakuje snu. Chciałabym naciągnąć kołdrę na głowę i obudzić się w innym miejscu, tam, gdzie życie nie przypomina nieustannej walki.
* Leżę w łóżku i słucham szumu wiatru potrząsającego koronami drzew. Nie chcę, by do moich uszu docierał huk wystrzałów z dział nad kanałem La Manche, a także odgłosy człapania Królika pod moimi drzwiami. Nadal nie zrezygnował z zamiaru sypiania ze mną. Zamykam oczy
w nadziei, że mu przejdzie. Nagle rozlega się czyjś krzyk. Siadam na łóżku. Przez chwilę nie wiem, czy rzeczywiście go usłyszałam, czy tylko tak mi się wydawało, ale po nim następuje jakiś głuchy odgłos i rozlegają się kolejne krzyki. Zarzucam kołdrę na ramiona i biegnę do drzwi. Na półpiętrze jest ciemno. Stoję i nasłuchuję. Krzyki dochodzą z pokoju na drugim końcu. Otwieram drzwi. Na podłodze wiją się nadzy Duncan i Królik. W świetle świecy wygląda to okropnie. – Ja cię nauczę! – wyje Królik, wspina się na Duncana i splata z nim. – Ty sukinsynu! – odpowiada mu Duncan ściśniętym z bólu głosem. Gdy Królik zaczyna okładać go pięścią po klatce piersiowej, zdejmuję z ramion kołdrę i rzucam ją na nich. Odnosi to skutek. – Wstawać! – mówię i zdejmuję z nich kołdrę. – Już! Słaniając się, Królik podnosi się z podłogi, jest spocony i przyjmuje pozycję obronną. Z jego rozciętej wargi płynie krew. Duncan się nie rusza. Oddycha z wysiłkiem. Po chwili wolno siada na podłodze. Pomagam mu wstać. Chwieje się na nogach i kładzie mi rękę na ramieniu, próbując odzyskać równowagę. Prowadzę go do mojego pokoju. Wiem, że lepiej nie pytać, o co się pobili. Kładę się obok niego na łóżku i tulę go w ramionach. Płacze, wchodząc we mnie. Gdy napełnia mnie nasieniem,
zastanawiam się, czy myśli o mnie, czy o Króliku.
* Mary zgadza się pozować do portretu. Nie przeszkadza mi już, że została kochanką Clive’a. Każę jej stanąć z pochyloną głową, ze wzrokiem utkwionym w posadzce łazienki. Włosy zaplotła w warkocz. Początkowo nie wiem, gdzie powinna trzymać ręce. Splatam je na brzuchu, a następnie przysuwam do boków. Ale nie jest dobrze ani tak, ani tak. Ta poza wydaje się zbyt otwarta, zbyt zachęcająca. Proszę, by Mary uniosła dłonie i ujęła w nie warkocz, jakby go nadal zaplatała. To daje dobry efekt. Jest świadectwem dokonywania introspekcji, a zarazem troski o wygląd zewnętrzny. Szybko szkicuję sylwetkę Mary i kieruję uwagę na balię. Po namyśle postanawiam ukazać balię nieco podniesioną i przełamuję jej pękaty kształt dzięki wprowadzeniu u dołu linii prostej. Niespiesznie zaznaczam jej kontury i maluję boki na kolor srebrzystoszary, który wzmacniam smugami czerni, bieli, turkusu i bladego różu. Przerywam pracę przed pomalowaniem dna, nie mogąc się zdecydować, czy zastosować tu takie same kolory jak na bokach, czy też wprowadzić soczyste brązy i złoto, które zarezerwowałam na posadzkę. W końcu łączę je ze sobą. Pośrodku łukowatej przestrzeni, którą stworzyłam za balią, stawiam wazon. Wybieram dla niego karmin przytłumiony kolorem rudobrunatnym – pęknięcie w oazie spokoju. Przez długi
czas zastanawiam się, jakie kwiaty namalować w wazonie. Wyobrażam sobie przy ścianie liście roślin rosnących w ogrodzie, purpurowe i żółte przywiędłe irysy oraz koronkowe zwoje kwiatów hortensji w pełnym rozkwicie. Ale ani jedne, ani drugie nie wydają mi się właściwe. Nie maluję żadnych z nich, tylko w trzech oddzielonych od siebie łodygach powtarzam linię łuku – dwie pochylając w prawo, a jedną w lewo – i formując na końcu każdej z nich mieszaniną czerwieni, którą pomalowałam wazon, owal tulipana. W ostatniej chwili po lewej stronie zamieniam czerwony kwiat na samotny jasnocytrynowy. Nie wiem, dlaczego to robię, poza tym, że czuję potrzebę rozdzielenia kwiatów. W rezultacie dwa z nich pozostają w dużej bliskości, a trzeci jest odseparowany i zachowuje dystans. Powracam do postaci. Jestem zadowolona z wyglądu jej głowy i rąk, ale białą halkę uważam za zbyt delikatną. Postanawiam ją usunąć i namalować akt. Zastanawiam się, czy poprosić Mary o ponowne pozowanie, lecz gdy zaczynam formować piersi i ramiona, uświadamiam sobie, że sama mogę wyznaczyć linie, potrzebne mi linie. Bez żywej modelki, która mogłaby wpłynąć na moją pracę, tworzę barwne tony ze złota i ochry, które przygotowałam w celu namalowania posadzki. Postać wtapia się w tło, a zarazem oddala od widza i oddziela od kręgu balii. Pozostawiam płótno na sztaludze na kilka tygodni. Jest we mnie jakaś niechęć do uznania tej kompozycji za skończoną. Powracam do niej, zatrzymuję się i oglądam to,
co namalowałam, czasami bez przerwy przez godzinę. Przyciąga moją uwagę zarówno bezruch postaci, jak i sprzeczność między możliwościami tkwiącymi na zewnątrz konturów balii a niewzruszoną pustką panującą w jej środku. Jestem zaintrygowana tym, że o ile początkowo srebrzysta szarość boków balii zachęcała do kontemplacji, o tyle obecnie obfite złoto posadzki czyni ten odcień lodowatym. W końcu zdejmuję obraz ze sztalugi i pakuję go, by wysłać Rogerowi na sprzedaż. Piszę list, w którym informuję go, że moim zdaniem w kompozycji występuje równowaga realizmu i abstrakcji. Przeświadczenie o prawdziwości tego sądu zachowuję dla siebie. – Nie masz prawa być zazdrosny! – woła Roger do Duncana, który przysunął stołek do kominka i z nieszczęśliwą miną spogląda w ogień. – Zgadzam się. Tu chodzi o pociąg do osoby odmiennej płci, Królika do Barbary. Pomijając wszystko inne, cóż bardziej naturalnego? – Clive rozpiera się na kanapie i pyka fajkę. Nadstawiam ucha, siedząc w fotelu i robiąc na drutach. – Mówisz, że miłość między mężczyznami nie jest tak silna jak między mężczyzną i kobietą? – pyta z udręką w głosie Duncan. – Uważam, że różnice są ważne. Miłość rozkwita w przepaści, jaka istnieje między płciami – odpowiada mu
po chwili Clive. – To nie jest miłość! – Roger pochyla się na krześle. – Tak czy inaczej, dlaczego mężczyzna nie miałby wprowadzać do związku z innym mężczyzną wystarczającej różnicy, skoro jest ona tak magiczna w związku mężczyzny i kobiety? – Różniący się ode mnie czy nie, żałuję, że kiedykolwiek na niego spojrzałem! – wybucha Duncan, sięga do koszyka po szczapę drewna i wrzuca ją do kominka. – Pamiętam, jak zakochałem się po raz pierwszy. Miałem siedemnaście, może osiemnaście lat – zaczyna Roger, a my sadowimy się wygodnie na swoich miejscach, by wysłuchać jego opowieści. Nawet Duncan podnosi wzrok znad ognia. – To była kobieta, którą widziałem wcześniej wiele razy. Ale pewnego dnia, gdy mijałem ją na ulicy, spostrzeg- łem interesujący wyraz jej twarzy. Miała blask w oczach i wręcz zaczepne spojrzenie. Wyglądała na zadowoloną z siebie, jakby czegoś szukała, jakby właśnie zjadła pyszny posiłek i nadal była głodna. Po tym spotkaniu nie mogłem przestać o niej myśleć. Ciągle wyobrażałem sobie te skierowane na mnie oczy o pożerającym spojrzeniu. Gdy zobaczyłem ją znowu, było za późno, gdyż jej obraz przesłoniły mi fantazje, jakie snułem na jej temat. Nie potrafiłem już zobaczyć jej taką, jaka była. Kochałem się w niej beznadziejnie, ale to z powodu iluzji, jaką żywiłem na jej temat, a nie tego, co powiedziała czy zrobiła.
Po jego słowach nikt się nie odzywa, gdyż wszyscy myślimy o naszych miłosnych doświadczeniach. – Miłości towarzyszy iluzja – mówi po chwili Clive. – Ale nie wierzę, że nie towarzyszy jej też prawda. Ktoś musi mieć w sobie coś, że inny się w nim zakochuje, żywiąc na jego temat jakąś iluzję, jak to nazwałeś. Musi mieć jakąś zaletę, którą zakochana w nim osoba dostrzega i na nią reaguje, coś, co zasługuje na te wszystkie uczucia, jakimi go obdarza. – Czynicie miłość zbyt abstrakcyjną! – jęczy Duncan. – Oczywiście jest tym i tym, czyli przeżyciem wewnętrznym, a zarazem obrazem drugiej osoby i ten obraz ma związek z charakterem zakochanego, ale temu wszystkiemu towarzyszą także zwykłe emocje, nadzieje, frustracje, potrzeby... Clive prostuje się na siedzeniu. – Po pierwsze, nigdy bym nie poszedł do łóżka z kimś, kto, zgodnie z moimi odczuciami, by tego nie chciał – oświadcza. – Jeśli dobrze rozumiem – przerywa mu Roger – problem nie polega na tym, że Królik nie chce sypiać z Duncanem, lecz na tym, że chce także kochać się z Barbarą. – Gdyby to była tylko Barbara! – Duncan zdaje się sarkastyczny. – Niemniej jednak – mówi, unosząc fajkę, Clive, który nie chce zrezygnować z prezentacji swojego rozumowania – musi być wzajemność. W przeciwnym razie człowiek
naraża się na cierpienie. Poza tym nieodwzajemnione uczucie zaczyna go degradować, bo nieustannie pragnie je zaspokoić, lecz nigdy to nie następuje. I zostaje przez to uczucie pochłonięty. W końcu nawet nie potrafi dostrzec, jak jest dla niego upokarzające. Nie wiem, kiedy przestaję tego słuchać. Nie jestem nawet pewna, czy dokładnie pamiętam tę rozmowę, czy też mój udręczony umysł podsuwa mi te myśli. Wiem tylko, że w pewnym momencie zwijam robótkę i po cichu wychodzę z pokoju. Idąc po schodach, żałuję, że widoczny na niebie przez okno na półpiętrze srebrzysty sierp księżyca nie może mnie unieść i zabrać gdzieś ze sobą. Wchodzę do pokoju i kładę się do łóżka. Wtulam twarz w poduszkę, czując na czole przyjemny chłód tkaniny. Pod zamkniętymi powiekami widzę pomarszczoną twarz Duncana klęczącego przed kominkiem i ciebie, jak trzymasz pod rękę Leonarda, gdy idziecie drogą dojazdową, a za wami podążają nadskakujący ci moi synowie. Zaciskam dłonie i podciągam nogi pod brodę. Nie wiem, jak długo leżę w tej pozycji. Rozlega się pukanie do drzwi i pojawia się w nich świat- ło. Niechętnie patrzę w tamtą stronę. Duncan klęka obok mnie przy łóżku i głaszcze mnie po głowie. – Ness – mówi ze skruchą. – Ja naprawdę cię kocham. Wiesz o tym. Nie potrafię mu odpowiedzieć, lecz biorę go za rękę i przyciskam ją do ust. Wiem, że położy się obok mnie, jeśli teraz go o to poproszę. Odsuwam kołdrę. Jesteśmy
dla siebie delikatni. Gdy kończymy, spoczywam bez ruchu w jego ramionach. Spoglądam na widoczny przez niezasłonięte okno księżyc, dziękując losowi za to zawieszenie broni. Pochylam się nad przegródkami z czcionkami i przyglądam się, jak wybierasz litery. Kładziesz każdą z nich odwrotnie na dnie płaskiego pojemnika. Gdy dochodzisz do końca linijki, starannie przykrywasz litery paskiem ołowiu i przystępujesz do przygotowania następnej. – W rzeczywistości to jest raczej uspokajające zajęcie, kiedy się do niego przywyknie – mówisz, pokazując mi skończone zdanie. Próbuję odczytać słowa powstałe z położonych odwrotnie liter. Podziwiam zwinność twoich palców, gdy opróżniasz pojemnik z czcionek i wkładasz je z powrotem do odpowiednich przegródek. Zazdroszczę ci, że jesteś przy tym zajęciu taka spokojna. – Oczywiście – ciągniesz – przeżywaliśmy ciężkie chwile, gdy uruchamialiśmy tę maszynę. Dysponowaliśmy tylko instrukcją obsługi i elementarną wiedzą Leonarda na temat mechaniki. Wyobrażam sobie, jak ty i Leonard zagłębiacie się w lekturę tej instrukcji, a potem, jak po wyjęciu z prasy pierwszej wydrukowanej strony padacie sobie w ramiona w poczuciu odniesionego triumfu.
– Jakiego rodzaju książki będziecie wydawać? – pytam. Śmiejesz się. – Wszystko zależy od tego, jak szybko opanujemy tę sztukę! W tej chwili myślimy o jednym z opowiadań Katherine i tomiku wierszy Toma. Być może opublikujemy też jakieś eseje. Zaczynamy od dwóch opowiadań, jednego Leonarda i jednego mojego. Ziewam. Wstaję od stołu i podchodzę do otwartego okna. Opieram ręce na parapecie. Przywołujesz mnie z powrotem. – Carrington wykonała dla nas drzeworyty! Nie zdawałam sobie sprawy, jak jest utalentowana, dopóki Lytton nie pokazał nam niektórych jej prac. Mamy już próbne wydruki. Chcesz zobaczyć? Wręczasz mi kartkę papieru z czterema odbitymi na niej obrazkami. Ich lapidarna, wyrazista kreska robi na mnie wrażenie. – Jak zamierzacie wykorzystać te drzeworyty? – pytam, siadając znowu przy stole. – Możemy je zreprodukować na obwolucie, potraktować jako frontyspis lub zamieścić w tekście. Możliwości są nieograniczone. – Chcesz powiedzieć, że możecie drukować drzeworyty obok słów? – Tak. To nie jest takie trudne. Wyznaczam położenie obrazka i po prostu umieszczam tekst wokół niego. Pytam, czy mogę wziąć do domu wydrukowaną stronę. Wieczorem, kiedy wszyscy już są w łóżkach, wyjmuję
opowiadanie, które mi przysłałaś. Gdy czytam je teraz, wyobrażam sobie ogród, który opisałaś w sposób tak poruszający. Przebiegam wzrokiem po kolejnych zdaniach i przychodzi mi do głowy mnóstwo pomysłów. Biorę papier i węgiel. Wokół twoich słów rysuję kwiaty, łodygi, liście. Szkicuję sylwetki dwóch kobiet rozmawiających w ogrodzie. Mają przekrzywione kapelusze, gdyż zwierzają się sobie. Jestem podekscytowana. Rysuję szybko i wkrótce pokrywam twoje opowiadanie ilustracjami. Na niektórych stronach projektuję tylko proste obramowanie, a na innych wymyślam bardziej wyszukane obrazki, sceny z ogrodu i wzory dekoracyjne. Rano pakuję opowiadanie i wysyłam ci je. W dołączonym liściku piszę, z jaką przyjemnością pracowałam nad ilustracjami. Krzątam się przy zajęciach domowych i czuję, że odzyskuję dobry nastrój. Wyobrażam sobie twoje opowiadanie wydrukowane z moimi ilustracjami na każdej stronie. A więc będę miała trzecie dziecko. Pomimo rozmaitych udręk łączących się z moją miłością do Duncana zaowocuje ona właśnie tym. Opieram lustro o łóżko i przeglądam się. Na razie niewiele widać. Dostrzegam lekkie obrzmienie piersi, niewielkie zmarszczenie skóry wokół brodawek i bezsporne zaokrąglenie brzucha. W tej chwili to dziecko jest mirażem, nie bardziej realnym niż życzenie. Unoszę wzrok i widzę w źrenicach odbicie
maleńkiej postaci. Myślę o tobie, jak pochylasz się nad biurkiem i szkicujesz nową powieść. Dokonałaś o wiele więcej niż ja. Nagle czuję tajemnicze wewnętrzne poruszenie. Kładę rękę na brzuchu. Postać odbijająca się w moich oczach jest pełna blasku. Postanawiam urodzić dziecko w domu. Gdy nadchodzą święta Bożego Narodzenia, obmyślam plan działania. Wojna się skończyła. Wprawdzie nadal występują braki w zaopatrzeniu, ale znajduję czas na zrobienie porządków w domu. W mojej sypialni szoruję podłogę i maluję ją na miodowy kolor, nasycony złocistobrązowy. Farbuję nowe zasłony i narzutę na łóżko, maluję ściany, sufit i drzwi. O piątej po południu w wigilię Bożego Narodzenia odchodzą wody płodowe. Królik jedzie na rowerze po lekarza, a Duncan odprowadza mnie do mojego pokoju. To nie jest ciężki poród. Między atakami skurczów stoję oparta o obramowanie kominka. Natychmiast po porodzie proszę, żeby mi pokazano córkę. Lekarz kiwa głową, że się zgadza. Położna owija ją czystym ręcznikiem i podaje mi. Dziewczynka zgina paluszki i jej dłonie przypominają maleńkie gwiazdki. Przytulam ją do piersi, a następnie podaję ojcu. Później wręczamy sobie prezenty. Królik przygląda się małej badawczo i wydaje okrzyk zachwytu, gdy dziewczynka otwiera oczy. Żartuje, że gdy tylko będzie wystarczająco dorosła, ożeni się z nią. Gdy sięga po nią do łóżeczka, boję się, że też mi ją ukradnie.
Pracuję nad drzeworytem. Obok mnie śpi w łóżeczku moja córka. Spoglądam na nią co kilka minut, zachwycając się jej urodą. Wycinam w klocku obraz balii. Tym razem umieszczam postać bezpośrednio przed nią. Ale tak samo jak na obrazie kobieta patrzy w posadzkę i zaplata warkocz. Teraz jednak linie jej ciała powtarzają okrągły kształt balii. W łukowym oknie umieszczam wazon z zaledwie dwoma kwiatami. Pochylają się w przeciwnych kierunkach, ale tworzą doskonałą symetrię. Podczas pracy wybieram imię dla córki. Myślę o trzech: Clarissa, Rachel i Helen. Nie mogę znaleźć dla niej jednego wystarczająco dobrego imienia. Jest zesłanym z nieba aniołem, odpowiedzią na modlitwę. Przygotowując klocek drzeworytniczy, projektuję przyszłość córki. Będzie wielką artystką. Odniesie sukces tam, gdzie ja poniosłam porażkę. Wycinam w drewnie pośladki kobiety dopóty, dopóki nie są tak ponętne jak matczyne kontury balii.
8 – Dziękuję, że przyjechałaś – mówi Leonard i prowadzi mnie do salonu, gdzie siadamy przy kominku. – Od jak dawna źle się czuje? – pytam, z trudem ukrywając rozdrażnienie, bo byłoby mi o wiele łatwiej zajmować się Angelicą, gdybym mogła oddać Juliana i Quentina pod waszą opiekę, jak uzgodniliśmy. Leonard wzdycha. – Od jakiegoś czasu dokuczają jej bóle głowy, a teraz grypa zmusza ją do pozostawania w łóżku. Uznałem, że powinienem cię poprosić o odebranie chłopców. – Rozumiem. Czy są w ogrodzie? – Tak. Podchodzę do okna w nadziei, że zobaczę Juliana i Quentina, jak się bawią. Na stole pod oknem, obok butelek z atramentem i piór, leży kilka kartek papieru pokrytych twoim pismem. Widnieją na nich jakieś rysunki. Gdy pochylam się nad nimi, spostrzegam, że zostały wykonane przez chłopców. Biorę do ręki jedną z kartek. – Są śliczne – chwalę je, nie odrywając od nich wzroku. – Owszem – zgadza się ze mną Leonard. – To był jeden z pomysłów Virginii, jak zająć chłopców podczas pobytu u nas. Początkowo zamierzała napisać sztukę, ale
przekonałem ją, że będą spokojniejsi, robiąc coś razem z nią. Jest jej przykro, że nie może wraz z nimi dokończyć tej opowieści. Przyglądam się satyrycznemu rysunkowi kobiety w dużym kapeluszu, która z furią pedałuje na rowerze. – Naprawdę jest tak chora? – pytam. – Doktor Fergusson obawia się o jej serce. Chce, żeby udała się na konsultację do specjalisty na Wimpole Street. – A więc sądzisz, że tym razem może chodzić o jej serce, a nie o stary problem? – Spoglądam na niego uważnie. – Nie jestem pewny, czy da się oddzielić je od siebie. Ale cokolwiek to jest, potraktowała sprawę wystarczająco poważnie, by zgodzić się ze mną, że teraz nie powinna mieć chłopców u siebie. – Czy mogę się z nią zobaczyć? Leonard kiwa głową i idę do twojego pokoju. Wbrew temu, czego się spodziewałam, nie leżysz w łóżku, lecz siedzisz na krześle i trzymasz na kolanach tabliczkę do pisania. Gdy wchodzę, unosisz wzrok. – Wydawało mi się, że słyszałam samochód – mówisz. Siadam na łóżku. – Jak się czuje Angelica? – pytasz, składając kartki. – Mówiąc szczerze, nie wiem – odpowiadam, patrząc w podłogę i zastanawiając się, jak niania radzi sobie z moją córką. – Nesso... – zaczynasz i wyciągasz do mnie rękę. – Przykro mi. Sprawiłam ci zawód. Wiesz, jak bardzo
czekałam, żeby chłopcy tu przyjechali. – Naprawdę? – pytam ostrym tonem, nie mogąc się pozbyć pretensji. – Oczywiście. Miałam tyle planów związanych z ich pobytem. Leonard nalegał na telefon do ciebie. – A ty robisz wszystko, co Leonard każe? – Tyle mu zawdzięczam, Ness. – Twoja wyciągnięta ręka opada na kolano. – Nie wyobrażasz sobie, ile dla mnie zrobił. Odwracam wzrok. Pamiętam niepokój w głosie Leonarda, gdy rozmawiał ze mną przez telefon, i czułość w wyrazie jego twarzy, kiedy przed chwilą w salonie wymienialiśmy uwagi na twój temat. – Zginęłabym bez niego. Pragnę tylko, by czasami pozwolił mi nieco rozwinąć skrzydła – wyznajesz. Myślę o romansie Duncana z Królikiem, o jego przedłużających się wyjazdach. – I co byś zrobiła, gdybyś mogła rozwinąć skrzydła? – pytam. – Och, wiele rzeczy. Na przykład miałabym dzieci. – Nie jest jeszcze za późno. Patrzysz na mnie lekceważąco. – Oczywiście, że jest! Mam czterdzieści lat. – A ja czterdzieści dwa. – Tobie zawsze było łatwiej. Wstaję z łóżka. Jestem zmęczona tą sprzeczką. – Muszę iść i zabrać chłopców. – Odwracam się do drzwi.
– Najdroższa... – zaczynasz płaczliwym tonem, co sprawia, że się waham. – Wiesz, że nie takiego życia chciałam. Patrzę na ciebie okrytą kocem i przycupniętą na krześle, z tabliczką do pisania na kolanach. – Bardzo mi się podoba opowieść, nad którą pracujesz z chłopcami. – Naprawdę? – pytasz rozpromieniona. – Może pozwolisz im pobyć tu, gdy poczuję się lepiej? Siedzimy na leżakach naprzeciwko siebie, w ogrodzie twojego nowego domu. Kwitną jabłonie i wietrzyk rozrzuca u naszych stóp różowe i białe płatki. – Oczywiście – mówisz, nalewając herbatę – konieczność rezygnacji z Asheham była dla nas ciosem. Kątem oka widzę, że Julian i Quentin pomagają Leonardowi usunąć z drzewa uschniętą gałąź. Co pewien czas odgłosy piłowania zmuszają nas do przerwania rozmowy. – Mimo to – ciągniesz, podając mi herbatę – pocieszenie przynosi świadomość, że ten dom jest naszą własnością. Nikt nie może nas stąd usunąć. Uschnięta gałąź odłupuje się od konara i spada na ziemię. Chłopcy wchodzą na nią z radosnymi okrzykami. – Zastanawiałam się, czy mogłabyś tu przyjechać i ozdobić jakoś ten dom – proponujesz. Patrzę na ciebie. Nie spodziewałam się tej oferty. Nie
wiem, czy mam się czuć zadowolona, czy obrażona. Z pewnością miałabym na co wydać zarobione pieniądze. Chcąc zyskać na czasie, pytam o twoją pracę. – Sądzisz, że będzie ci się tu dobrze pisało? – Mam taką nadzieję. Zaczęłam nową powieść. Leonard nazywa ją historią o duchach. Poprawiam się na leżaku. Spoglądam, jak twój mąż i Julian ciągną odciętą gałąź do drewutni, pozostawiając za sobą kwietną mozaikę. Wkrótce płatki wbiją się w trawę, przylgną do ziemi i zbutwieją. – Kto jest tym duchem? – Thoby – odpowiadasz tak cicho, że w pierwszej chwili to do mnie nie dociera. – Piszesz o nim powieść? – Owszem. Nie zamierzałam. Zaczęłam od myśli, że nigdy nie uda się zgłębić życia drugiego człowieka, zgłębić naprawdę, i w tracie pisania skupiłam się właśnie na życiu Thoby’ego. Zastanawiam się nad twoimi słowami. Pamiętam listy, które pisałaś do Violet po jego śmierci, podtrzymując w nich fikcję, że nasz brat wciąż żyje. – Myślałam, że będziesz zadowolona – mówisz po chwili wahania.
* Stawiam na sztaludze naciągnięte na blejtram płótno. Biorę do ręki pędzel. Maluję niepewnie, źle. Formując
kształty, zmuszam się do wykonywania kolejnych pociągnięć pędzlem. Robię to, bo nie wiem, co robić innego. Bez wątpienia ten obraz będzie porażką artystyczną. Maluję lewą stronę framugi, a przy ścianie obok otwartych drzwi krzesło i stolik, następnie na zewnątrz, naprzeciwko tych mebli, drugie krzesło na tle krzewów. Drzwi pozostawiam w cieniu. Nie ma w nich nic interesującego i są za małe, by wypełnić przestrzeń. Powracam do krzeseł. Na krześle ogrodowym maluję niebieską poduszkę ze szkarłatnymi brzegami. Ta jaskrawość podkreśla, że jest puste – to absurdalne krzesło wciśnięte między otwarte drzwi i ogród. Wygląda tak, jakby stało w pokoju, a nie na zewnątrz. Temu we wnętrzu nadaję bardziej elegancki wygląd. Formuję zaokrąg- lone oparcie i wygięte nogi. Nie mogę się zdecydować na kolor. Wypróbowuję szary, brązowy i niebieski. Żaden nie jest właściwy, ale mi to nie przeszkadza. Postanawiam pozostawić tę kwestię nierozstrzygniętą. Na siedzeniu maluję ciemniejszy kwadrat. Tym razem wyobraża on notatnik, a nie poduszkę. Między okładkami wyraźnie widać kartki. Po bokach obrazu wprowadzam ciemne zasłony, tworząc obramowanie dla krzeseł. Chcę podkreślić, że jedno z nich jest zbędne, że do siebie nie pasują. Otwieram paczkę, zaskoczona, że zaadresował ją Leonard. Wyjmuję znajdujące się w środku kartki i rozkładam je na stole. Od razu widzę, że zamieścił moje
drzeworyty gdzie indziej, niż planowałam. Zignorował wszelkie wskazówki, które spisałam z taką starannością. Trzęsę się z gniewu. Leonard nie może zniszczyć moich ilustracji przez ich błędne umiejscowienie! Nie potrafię uwierzyć, że pozwoliłaś na to, by zupełnie nie liczył się z moimi zamysłami. Piszę do ciebie w liście, co sądzę o waszej arogancji i waszej amatorszczyźnie. Oświadczam, że nie chcę już więcej współpracować z tobą i Leonardem. Jest zbyt zimno, by malować na dworze. Wnosimy sztalugi na górę, skąd rozciąga się widok na staw. Nagie konary wierzb tworzą dziwne odbicia na szklistej powierzchni wody, przypominające kudły wiedźmy. Maluję róg ogrodu z dwoma drzewami i fragmentem muru, pola za nim i niebo. Duncan rozstawia sztalugę nieco przed moją. W czasie pracy widzę jego pochyloną głowę i ramiona, poruszającą się rękę. Jest mi trudno uchwycić zmieniające się światło. Nakładam na korę drzew karmazyn, a na mur o ziarnistej fakturze koralową wstęgę. Znowu zmienia się światło. Niebo maluję srebrem i błękitem. Duncan przerywa pracę i siada na łóżku. – Ożeni się. Wiem to na pewno – mówi. Dociera do mnie, że ma na myśli Królika. – Owszem, przypuszczam, że tak – potakuję. – Mallory się ożenił. Adrian się ożenił. Nawet Maynard myśli o żeniaczce. Wszyscy się poddadzą.
– Z wyjątkiem ciebie? – ledwie odważam się spytać. – Z wyjątkiem mnie. Patrzę na niego i widzę, że jest zdesperowany. – Nesso, żałuję, że nie mogę. Trzęsie mi się ręka. Czuję, że Duncan na mnie patrzy, sprawdza moją reakcję. Spoglądam na drzewa, które maluję, na mur i niebo. Może, jeśli będę wpatrywać się w te formy dostatecznie intensywnie, znajdę powód do kontynuowania pracy. – Ness! Chce, bym go rozgrzeszyła, zapewniła, że nie stanowi to dla mnie żadnej różnicy. Wyglądam przez okno i spostrzegam pod osłoną muru kępę młodych pędów. Odwracam się do płótna. – Skończmy obrazy – proponuję. Jesteśmy w salonie w Charleston. Wysłuchujemy relacji Maynarda z konferencji pokojowej, co prowadzi do dyskusji o tym, czy mądrze jest oddać życie w słusznej sprawie. Roger przysiadł na piętach i na nowo rozpala ogień w kominku. – Czy wy naprawdę uważacie, że mężczyźni powołani do wojska zadają sobie takie pytanie? – zwraca się do nas. – Myślę o tych, których znam. Mówią o walce i znoju, a nie o umieraniu, a przynajmniej nie w otwarty sposób. Maynard pochyla się do przodu. – Tę myśl trzeba jednak podjąć – replikuje. – Zwłaszcza
gdy w miarę upływu czasu rośnie liczba zabitych. Roger milczy. Starannie zgina kartki gazety w harmonijkę i wkłada je między szczapy. – Mogę sobie wyobrazić, że zgadzam się oddać życie, jeśli jestem pewny, że dzięki temu świat będzie lepszy – odzywa się siedzący pod oknem Duncan. – Ach, w tym właśnie sęk! – wykrzykuje Maynard. – Kto mógłby coś takiego obiecać? I ktoś, kto zdecydowałby się ponieść taką ofiarę, musiałby sobie postawić pytanie, jak długo świat miałby odnosić z tego korzyści. Czy w przewidywanym okresie jego życia? Jeśli tak, to, jak przypuszczam, korzyści i straty by się zrównoważyły i byłoby to warte swojej ceny. A może wszystko okazałoby się bez znaczenia już po kilku latach? – Bez wątpienia Maynard jest w tym wywodzie cyniczny. – Mnie, na przykład, nikt nigdy mnie nie przekona, że warto złożyć życie w ofierze! – wykrzykuje Clive. – Pobiłbym się z Picassem o ostatnie miejsce w łodzi ratunkowej i z pewnością nie zawahałbym się tego zrobić, gdyby chodziło o ostatni skrawek lądu! Śmiejemy się z jego impulsywności. Roger przykłada zapałkę do papieru umieszczonego w konstrukcji z drewna, którą wzniósł w kominku, spogląda na mnie i pyta: – A co na to powie Kobieta? Czy wykazujemy tu po prostu słabość naszej płci? Patrzę, jak płomienie pożerają papier. – Mogę sobie wyobrazić, że jestem gotowa ponieść
śmierć na przykład za artystę, w którego uwierzyłam – odpowiadam. Czuję, jak Roger prześwietla mnie wzrokiem. Wiem, o czym myśli. Czytam w jego myślach błaganie, bym pozwoliła Duncanowi odejść. Zdrada Królika niczego nie zmienia, z wyjątkiem tego, że obecnie Duncan przeżywa przygody miłosne poza domem. Kiedy wyjeżdża, moje życie organizuje się wokół poczty. Gdy rano widzę listonosza z torbą, idącego drogą dojazdową do mojego domu, czuję przypływ nadziei. Pędzę do holu, chcąc sprawdzić stos listów, i modlę się, by jeden z nich był zaadresowany ręką Duncana. A jeśli tak jest, rozrywam kopertę i szybko przebiegam list wzrokiem, chcąc sprawdzić, czy jego ogólna wymowa jest dobra, czy też zła. Następnie czytam go wolniej i zagłębiam się w poszczególne zdania, aż nauczę się ich na pamięć. Nie zapominam o nich, gdy pracuję w ogrodzie i maluję, starając się dotrzeć do jakichś ukrytych sygnałów. W moim umyśle znaczenia poszczególnych słów ulegają wykrzywieniu i w końcu nie wiem, czy wyrażenie „Mam nadzieję, że jesteś szczęśliwa” znaczy „Jestem bardzo zakochany i cię nie potrzebuję”, czy też „Tęsknię za tobą i wkrótce przyjadę do domu”. Przeżywam radość i mękę odpowiadania. Siadam przy stole, wyjmuję pióro i papier i wygładzam go, by dzięki temu osiągnąć spokój. Nie piszę dopóty, dopóki nie pozbędę się złego nastroju.
Dopiero gdy tak się staje, wierzę, że potrafię znaleźć słowa, które nie przestraszą i nie będą błagalne. Piszę tak neutralnie, jak tylko potrafię, o tym, co w domu, o Angelice, o naszych wspólnych przyjaciołach i o wszystkim, co nas łączy. Nie odważam się wyrazić myśli, które żłobią mój umysł, przyznać się do samotności i tęsknoty. Piszę za to o różach, o nowym malowidle, które wykonałam na ścianie w holu. Oferuję uroki domu i kuszę, jak tylko potrafię, by nakłonić Duncana do powrotu. Pewnego dnia przychodzi list, który sprawia, że jestem pełna złych przeczuć. Lekarz zdiagnozował u Duncana tyfus. Po przeczytaniu natychmiast się pakuję. Kiedy biorę Angelicę za rękę i w pośpiechu udajemy się na stację, potrafię myśleć tylko o tym, że muszę jak najszybciej dotrzeć do Duncana. Nękają mnie wspomnienia dotyczące Thoby’ego. Gdy zajmujemy miejsca w pociągu, widzę w brudnych szybach odbicia trumny brata. Angelica przytula się do niani, bojąc się matki, jaką się stałam. Przekraczamy kanał La Manche i jedziemy do Paryża, gdzie również nie odważam się odpocząć. Mimo zmęczenia i oszołomienia zmuszam się do wyruszenia w dalszą drogę, przerażona na myśl, że może przybywam za późno. Na dworcu bierzemy taksówkę. Gdy jedziemy wąskimi uliczkami, myślę tylko o tym, by znaleźć się u boku Duncana. Zatrzymujemy się przed domem, w którym przebywa. Pospiesznie wysiadam z taksówki i dzwonię do drzwi. Zjawia się służąca i prowadzi nas do salonu.
Wyglądam przez otwarte okno na starannie przycięty żywopłot z bukszpanu. W końcu przychodzi elegancko ubrana kobieta. Od razu rozpoznaję w niej matkę Duncana. Wita się ze mną i dziękuje za troskę. Zapewnia, że jej syn powraca do zdrowia. Widzę, że zwraca uwagę na nasze niechlujne stroje i chaotyczny bagaż. Spogląda na Angelicę i zaciska usta. Gdy pytam, czy mogę się zobaczyć z Duncanem, kręci głową, przeświadczona o swoich prawach. Chce wiedzieć, gdzie się zatrzymałyśmy. Kiedy mówię, że właśnie przyjechałyśmy, nawet nie próbuje powstrzymać uśmiechu. Żegna się z nami pod pretekstem, że jesteśmy zmęczone. Wychodząc, rzuca przez ramię, że powinnyśmy przyjechać, gdy Duncan będzie zdrowy. Każe służącej odprowadzić nas do drzwi. Nasza taksówka odjechała i teraz nie pozostaje nam nic innego, jak wrócić pieszo. Mój status jest nieokreślony. Nie jestem żoną, kochanką, krewną czy przyjaciółką Duncana. Siedzę w hotelu na łóżku i spoglądam na morze. Jeśli mocno wychylę się przez okno, mogę zobaczyć dom, w którym Duncan powraca do zdrowia. Gdy w końcu wolno mi się z nim zobaczyć, uświadamiam sobie, że nie tylko jego matka jest przeciwko mnie. Na mój widok Duncan trzęsie się ze śmiechu i ledwie się do mnie odzywa. Wynajmuję willę, gdyż nie stać mnie na dalszy pobyt w hotelu. Poza tym nie mam innego wyboru, jak tylko tu zostać. Duncan odwiedza Angelicę i podobnie jak ja maluje w ogrodzie. Wprowadzamy do naszej twórczości
krzykliwe śródziemnomorskie kolory i wielkie płaszczyzny oświetlone padającym z boku światłem. Stopniowo przestaje się na mnie złościć i gdy jego matka wraca do Anglii, wprowadza się do wynajmowanej przeze mnie willi. Przyjeżdżasz z Leonardem. Idziemy do portu, rozkoszując się chłodem wąskich uliczek. Bierzesz mnie pod rękę. Dotarłszy na nabrzeże, przystajemy i obserwujemy rybaków wyładowujących połów. Mówisz mi, jak bardzo jesteś zazdrosna o to, że maluję wraz z Duncanem w swobodnej towarzyskiej atmosferze, podczas gdy ty musisz pisać w samotności. Twoim zdaniem wyglądamy jak brat i siostra, czuli, lecz niewzruszenie cnotliwi. Błyskawicznie i niezawodnie zadajesz mi ból. Spoglądam na grupę powabnie ubranych młodych kobiet, które plotkują i śmieją się, czekając na końcu nabrzeża na swoich mężczyzn. Pod wpływem twoich słów czuję się wysuszona i wyeksponowana jak rozgwiazda, którą wystawiono na słońce, by ją potem sprzedać za kilka centymów przechodniowi. W nawracającym śnie siedzę przy oknie i spoglądam na ogród. Mam na ramionach zielony szal Matki, a obok mnie siedzi chłopiec, który wycina z magazynu różne kształty, w skupieniu marszcząc czoło. Ty wylegujesz się
w ogrodzie na leżaku. Trzymasz na kolanach otwarty notatnik. Obserwuję, z jakim zacięciem zapełniasz pismem stronę. Nagle uświadamiam sobie, że ktoś stoi w drzwiach. Unoszę wzrok i spostrzegam sylwetkę mężczyzny, ale z powodu oślepiającego słońca nie mogę rozpoznać jego twarzy. Podejrzewam, że to Duncan, lecz nie mogę mieć co do tego pewności. Podchodzi do mnie i kładzie mi rękę na ramieniu. Wydaje mi się, że siedzące obok mnie dziecko wierci się, niespokojne i zazdrosne. Czuję, że jestem potrzebna, choć część mnie ma ochotę nadal tkwić w milczeniu przy oknie razem z moim dzieckiem. Podnoszę się z miejsca i odwracam do mężczyzny. Ku mojemu zaskoczeniu zniknął. Spoglądam w stronę drzwi, lecz widzę tylko pustą framugę i światło. Odwracam się w stronę ogrodu. Twój leżak jest pusty. Jedyny znak, że tu byłaś, to notatnik spoczywający na trawie grzbietem do góry. Patrzę na chłopca, ale jego też nie ma. Pozostały po nim tylko rozrzucone na podłodze wycinanki z papieru. Spoglądam na nieobecność.
* Przeczytałam ponownie pierwszy akapit listu od Duncana. Gdy natykam się na nowe imię, za każdym razem czuję ten sam ból. Przenoszę wzrok na stokrotki, które same się wysiały na trawniku. Ogarnia mnie strach. Co, jeśli tym razem romans nie minie i Duncan tu nie wróci? Zmuszam się do wstania z krzesła i wychodzę przez bramę.
Spaceruję do zmroku. Gdy wracam do domu, Julian śpi na krześle, opierając głowę na leżącej na stole ręce. Pod wpływem nagłej czułości pochylam się nad nim i całuję go w policzek. Syn otwiera oczy i spogląda na mnie z taką odrazą, że przez chwilę jestem tym zaskoczona. Pochylam się, chcąc go ponownie pocałować, ale mnie odpycha. Zrywa się z krzesła i przebiega obok mnie. Idę za nim do jego pokoju. Nie chce ze mną rozmawiać. Dopiero następnego dnia dociera do mnie, że wyszłam z domu w dniu jego urodzin. Ten sen jest inny. Leżę na brzuchu na dywanie i przesuwam palcami po wzorze. Dotykam zawiłego skrętu łodygi i liści, wielkich pętli kwiatów. Znajduję się pod znajomym stołem z pokoju dziecięcego. Gdy odwracam głowę, widzę nogi służących wystające spod spódnic. Ich gawędzenie podczas sortowania prania działa na mnie kojąco. Nagle czuję na boku ciepło. Odwracam w tamtą stronę głowę i widzę, że to Thoby leży tak blisko mnie, jakby jego ciało było niemal nieodróżnialne od mojego. Czuję, że muszę zachowywać się cicho i spokojnie, bo inaczej to ciepło utracę. Gdy o tym myślę, coś się przesuwa. Tracę swoje miejsce w labiryncie liści i kwiatów. Uświadamiam sobie, że Thoby zniknął. Miejsce, w którym był, jest teraz puste i zimne. Krzyczę, ale nikt mnie nie słyszy. Służące wydają się nieświadome
tego, co się stało. Spoglądam w dół, lecz wszystkie kształty i kolory też znikły. Nie zostało nic. Postanawiam wypełnić tę pustkę własnymi wzorami. Niestety, bez względu na to, jak ciężko pracuję, nie mogę niczym zastąpić tego, co straciłam. Jest niedziela. Wysłałam dzieci do Clive’a i zostałam w domu sama. Przynajmniej raz nie mam w Charleston gości. Siedzę w salonie, od wczesnego rana, czekając na Duncana i zastanawiając się, dlaczego wciąż go nie ma. Od czasu, gdy przysłał mi list, zapowiadając powrót, myślę o niewielu innych sprawach. Posprzątałam i ozdobiłam każdy pokój, chcąc wyprzedzić życzenia powracającego. Teraz, gdy Duncan zakończył już romans, przyznaję, że rozstanie to bolesny proces. Staram się pamiętać, że będzie potrzebował przestrzeni, by móc dojść do siebie. Postanawiam nie zmuszać go do niczego, o nic nie prosić dla siebie. Wystarczającą rekompensatą będzie dla mnie jego ponowna tu obecność. Patrzę, jak światło przenika przez zasłony i jaśnieje na podłodze. Po raz nie wiadomo który próbuję nie zastanawiać się nad tym, dlaczego Duncan nie zjawił się o zapowiadanej w liście porze. Wryło mi się w pamięć zdanie: „Zjemy razem obiad”. W jadalni stół wciąż jest nakryty, a na kredensie na półmisku czeka wystygła kaczka. Siedziałam tam przy stole, spoglądając na wypalające się świece i wstając na dźwięk każdego plusku deszczu na
żwirze czy podmuchu wiatru w koronach drzew. Gdy w końcu nastał świt, przyszłam tutaj. Jest późne popołudnie, gdy słyszę głos Duncana. Zmuszam się do zapanowania nad emocjami, które w jednej chwili mną owładnęły. Nagietki na stole pulsują światłem. Nie potrafię zdusić nowej nadziei, że tym razem Duncan przyjeżdża tu po to, by zostać na zawsze. Staje w drzwiach. Coś w jego zachowaniu sprawia, że nieruchomieję. Przemyka ukradkiem obok mnie, tylko zdawkowo klepiąc mnie po ramieniu, i ciężko siada na krześle. To, że czekałam na niego przez te wszystkie tygodnie i tłumiłam samotność, daje teraz o sobie znać. – Spodziewałam się ciebie wczoraj wieczorem – wyrzucam mu. Duncan jęczy i opada na krzesło. – Martwiłam się. Nie wiedziałam, co się stało – dodaję i nakazuję sobie czekać na odpowiedź. – Nesso, jestem tu teraz. Mój gniew jest tak silny, że nie potrafię nad nim zapanować. – Czyżbyś uważał, że moje życie sprowadza się do tego? Do czekania na ciebie? Mruży oczy i wpatruje się w anioła namalowanego na drewnianym pudełku. Pracowaliśmy nad tym obrazkiem oboje, śmiejąc się podczas sprzeczki o miejsce skrzydeł. W tej strasznej chwili zdaję sobie sprawę, że Duncan może odejść ode mnie na dobre. Natychmiast przyjmuję postawę defensywną. Powściągam uczucia.
– Przepraszam. Pewnie jesteś zmęczony po podróży. Zrobię herbatę – mówię i idę do kuchni, pamiętając o widocznej na jego twarzy irytacji. Jest ciemno. Tylko przez szparę między zasłonami przedostaje się do pokoju księżycowa poświata. Leżę, przytulając policzek do poduszki i nasłuchując. Moje mięś-nie są napięte z tęsknoty. Zamykam oczy i wyobrażam sobie, że słyszę na schodach jej kroki. Nie wątpię, że przyjdzie. Myślę o jej chłodnych dłoniach, gdy się pochyla, żeby mnie pocałować, o dotyku palców w rękawiczkach, kiedy zakłada mi za uszy kosmyki włosów. Otwieram oczy i widzę blade światło drżące w przeciągu. Wytężam słuch, chcąc usłyszeć jej kroki, ale słyszę tylko twój miarowy oddech po drugiej stronie pokoju. Jednak nadal nie wątpię, że przyjdzie. Staram się sobie przypomnieć, jaką suknię ma na sobie Matka. Wyobrażam sobie niebieski aksamit i bieg- nące od pasa w dół fałdy, które wyglądają wokół niej jak morze. Myślę o wszystkich gościach, którym musi powiedzieć dobranoc, o bieganinie po holu, by znaleźć każdy kapelusz, płaszcz i parasol. Wyobrażam sobie końskie kopyta ślizgające się na mokrym bruku i usypiające ciepło w kołyszących się dorożkach. Gwałtownie otwieram oczy, siadam na łóżku i unoszę róg zasłony. Widzę na niebie pasma szarości, a na liściach drzew spływające na ziemię krople deszczu. Moje
rozczarowanie spływa strugami po szybie. *** Melodia wydobywająca się z gramofonu kroczy dumnie po pokoju jak na defiladzie. Kilka par tańczy. Jestem pod wrażeniem zbytku, z jakim ozdobiłaś swój nowy londyński dom. Krzesła mają pokrycie w śmiałą żółtą kratę, a na półce nad kominkiem stoi zielone szkło dekoracyjne. Są też nowe lampy. Rozmawiasz z kobietą, której nie rozpoznaję. Przyglądam się jej ciemnym, krótko obciętym na chłopaka, zaczesanym do tyłu włosom, głęboko osadzonym oczom i zmysłowym ustom. Pamiętam, że w ostatnim liście napisałaś mi o właśnie poznanej młodej kobiecie z rodu Sack- ville, pisarce Vicie Sackville-West. Scharakteryzowałaś ją doskonale: arystokratyczna, arogancka i ubrana jak papuga. Nie mogłaś znieść jej salonowej paplaniny i nie sądziłaś, że jeszcze kiedykolwiek ją spotkasz. Melodia jest skoczna i pełna wigoru. Obserwuję, jak bierzesz Vitę za rękę i swawolnie, ale władczo prowadzisz ją na środek parkietu. Wszystkie oczy są zwrócone na was. Vita ma na sobie pomarańczowe, krzykliwe spodnie, a we włosach dwa czarne pióra. Pochylasz się, wykonujesz podskok, a następnie jeden z kroków nowego tańca. Obracając Vitę, unosisz ręce do góry, nieokiełznana i swobodna. Gdy melodia zwalnia, opierasz policzek na piersi partnerki i wirujesz w tańcu, robiąc dwa kroki do tyłu i dwa do
przodu. Kiedy kończycie, wszyscy klaszczą. Przesuwasz wzrokiem po zgromadzonych i nisko się kłaniasz, zarumieniona i ekstatyczna. Prowadzisz Vitę do stołu z zakąskami. Podajesz jej drinka, szepczesz coś do ucha i wybuchacie gromkim śmiechem. Rozglądam się za Duncanem. Stoi przy oknie i rozmawia z Tomem. Zastanawiam się, kiedy będzie najodpowiedniejsza pora, żebym stąd wyszła. Podchodzisz do mnie. Znajdujesz puste krzesło i stawiasz je obok mojego. Twoje oczy wciąż błyszczą z powodu triumfu, jaki odniosłaś tym tańcem. Z gramofonu wydobywa się kolejna melodia. Lydia zmusza niechętnego Maynarda do wstania z krzesła. – A więc – zaczynasz – powiedz, co o niej sądzisz. Patrzę na Vitę, która pali papierosa i mocno się zaciąga, przebiegając wzrokiem po zgromadzonym towarzystwie i zatrzymując się na mnie. – Przygląda mi się, jak koń rasy arabskiej mógłby osłowi – komentuję. Śmiejesz się zadowolona z mojej dowcipnej odpowiedzi. – Z pewnością ma rodowód. Czy ci mówiłam, że jej pochodzenie sięga Wilhelma Zdobywcy? – pytasz. Milczę. Do Vity podchodzi jakiś młody mężczyzna. Obserwuję, jak zaczynają rozmowę. – Myślę, żeby spapugować po niej i ostrzyc się na chłopaka – mówisz. Jestem zdumiona.
– Dlaczego nie? – Mrugasz do mnie. – Czas ruszyć do przodu. Poza tym wyobraź sobie, że nie trzeba polegać na szpilkach do włosów! Przesuwam zabłąkany kosmyk włosów na swoje miejsce i patrzę na ciebie. Nagle rozumiem, dlaczego masz na sobie ciemny atłas i koronkę. – Czy to ze względu na nią włożyłaś suknię Matki? – pytam. Ignorujesz moje rozdrażnienie i przysuwasz się bliżej. – Mówiąc uczciwie, czy nie uważasz, że jest wspaniała? – pytasz o Vitę. – Od kiedy robisz wszystko, by wzbudzić we mnie zazdrość o tę kobietę, nie odpowiem ci – oświadczam. – Niczego takiego nie robię! – Ściszasz głos. – Zaproponowaliśmy jej, żeby napisała książkę dla naszego wydawnictwa. – Spoglądasz figlarnie. – To będzie wielki sukces. Jest bardzo poszukiwaną autorką. Nie byłabym zaskoczona, gdyby dostała nagrodę. Poruszam się na krześle, czując się niekomfortowo. Żałuję, że Duncan mnie nie szuka i nie podchodzi do nas. – Właściwie myślę o napisaniu książki o niej. Zawsze przecież utyskujesz, gdy piszę o tobie – mówisz, spoglądając na mnie szelmowsko. – Pomyślałam, że mogłabym spróbować czegoś innego. Czegoś zabawnego i lekkiego. Na przykład parodii dramatu historycznego. Nie uważasz, że można by za pomocą nowych form wyrazić wszystkie stare uczucia? Co sądzisz o Vicie jako elżbietańskim dworzaninie? Widzę ją z wąsami i jako typ
męski, choć również mogłaby być cudzoziemską księżniczką, niezwykłą i egzotyczną. Oto obraz, który powinnam namalować. Gdy nie mogę w nocy spać, czasami widzę go w wyobraźni. Zdarza się to również wcześnie rano, kiedy światło zaczyna wydobywać ściany z mroku, a pozostali domownicy jeszcze śpią. Czasami spostrzegam go, gdy spoglądam w ogień lub też miga mi wśród drzew w ogrodzie. Na obrazie tym siedzimy naprzeciwko siebie przy stole, a obok mnie na wysokim krześle tkwi jakieś dziecko, być może Thoby. Z kolei obok ciebie widzę postać, którą niezmiennie uznaję za naszego Ojca. Temu rodzinnemu spotkaniu przewodzi Matka. Jest do nas zwrócona tyłem, ale wyraźnie widzimy jej profil. Nie próbuję namalować tego zbiorowego portretu, bo jest niestabilny. Wprawdzie zawsze w scenie występują te same postaci – ty, ja, dziecko na wysokim krześle i dwie osoby dorosłe – ale w mojej wyobraźni za każdym razem zamieniają się miejscami. Czasami zakłócenie wcześniejszego porządku jest tak poważne, że któraś z osób znika. W szczególności jest tak z Matką, być może z powodu jej znaczenia w tej kompozycji. Ale ilekroć jej nie ma, to miejsce zajmuję ja. Jakby jakaś tajemnicza siła sprawiała, że ilekroć znika forma oznaczająca Matkę, ta oznaczająca mnie zmienia się, aby wypełnić lukę. W żaden sposób nie mogę zapobiec temu ruchowi postaci. Gdzieś w zakamarkach mojego
umysłu wiem, że jeśli spróbuję go zahamować, przestrzeń pochłonie wszystkie postaci. I zdaję sobie sprawę, że moją rolą jest do tego nie dopuścić. W tym zbiorowym portrecie występuję jako znak na płótnie, a poza nim jako artystka. Czasami jesteś w nim moją sojuszniczką, a kiedy indziej dzieckiem wymagającym opieki, bywa też, że twoja bliskość oznacza zagrożenie. Ilekroć twój opór staje się zbyt silny, nie pozostaje mi nic innego jak wytoczyć wszelkie armaty, jakimi dysponuję, by zmusić cię do odwrotu. Jednak nie mogę ryzykować utraty ciebie. Podczas gdy inne osoby występujące w tej kompozycji pojawiają się i znikają, nie powodując katastrofy, ty jesteś nieodzowna do zachowania równowagi. Nie mówię nikomu o tym prześladującym mnie po nocach koszmarze. Robię wszystko, co mogę, by zachować wobec niego dystans. Zdobię go postaciami, kwiatami, pejzażami i wzorami abstrakcyjnymi. Czasami, gdy kontempluję obrazy, zaczynam podejrzewać, że pustka nie musi być taka przerażająca, i mam pokusę, by przyjrzeć jej się dokładniej. Ale coś mnie powstrzymuje. Obawiam się, że to wrażenie jest iluzją, chimerą, która ma mnie przywieść do stanu zapomnienia, czemu za wszelką cenę muszę się przeciwstawić. Jedyny raz próbuję namalować Matkę zwróconą na zewnątrz. Biorę wszystkie jej zdjęcia, jakie mam, i stawiam je w rzędzie. Najbardziej podoba mi się to, w którym ma na głowie koronkowy czepek. Wciąż wygląda na nim młodo, choć widoczne w wyrazie oczu
cierpienie ukazuje głębię jej życiowych doświadczeń. Wpatrując się w to zdjęcie, uświadamiam sobie, że zanim zostało zrobione, straciła pierwszego męża, mężczyznę, którego kochała. Oto co ujawnia się na jej twarzy: świadomość tej straty. Jest to twarz o przepięknych rysach. Przyglądam się łukowatym kościom policzkowym i wspaniale uformowanemu nosowi. Matka ma skórę gładką jak alabaster. Widniejący na tym zdjęciu fryz, utworzony przez zwisające liście, sprawia wrażenie, że kobieta wychodzi z lasu. Mogłaby być postacią mityczną. Mój obraz mnie przyzywa. Nie mogę pracować, gdy Matka na mnie patrzy. Zbieram ze stołu jej zdjęcia. Zaczynam, zatrzymuję się i usuwam to, co stworzyłam. Maluję tło z roślinności, ścieżkę i altanę w ogrodzie oraz stół z wazonem kwiatów. Różowe i liliowe odcienie piwonii oraz naparstnic kłócą się z karmazynem maków. Ale przez cały czas jawi się środkowa przestrzeń. Ilekroć próbuję namalować twarz Matki lub jej postać siedzącą na krześle, formy mi się nie udają, a konstrukcja załamuje. Wygląda to tak, jakbym nie miała odwagi zmienić kompozycji. Ty mog- łabyś. Odniosłaś sukces tam, gdzie ja poniosłam porażkę. Nie gmatwałaś wszystkiego tak jak ja. Portret Matki, który stworzyłaś w powieści, jest tak przekonujący, że gdy czytałam tę książkę, słyszałam głos naszej rodzicielki i widziałam jej wyprostowane plecy. Spoglądam na mój obraz. Pustka pozostaje. Chcąc ją wypełnić, pospiesznie, na chybił trafił, maluję przypadkową postać i zdejmuję płótno ze sztalugi. Dopiero
po latach, gdy znowu spojrzę na ten obraz, zdam sobie sprawę, że ta postać to moja córka. O tej porze roku drzewa wyglądają jak połamane wachlarze, ich nagie konary wykręcają się we wszystkie strony. Jesteśmy w Cassis. Siedzimy na tarasie willi, którą zatrzymałam po wynajęciu jej na lato. Jest przyjemnie, mimo późnej jesieni. Czytasz, trzymając w ręce pióro. Co pewien czas robisz przerwę i zapisujesz jakąś myśl w notatniku. Wyglądasz na pochłoniętą lekturą, zadomowioną w niej, jakbyś postępowała z autorem – w tym wypadku zapewne z Proustem – jak równy z równym. Otwieram gazetę i przerzucam strony, zatrzymując się na zdjęciach. W porównaniu z tobą jestem intelektualnym motylem. – Co sądzisz o tym biznesie Adriana? – zagaduję w końcu. – Co masz na myśli? – Spoglądasz na mnie. – Tę psychoanalizę, którą się zajął. Kładziesz książkę na kolanach grzbietem do góry. – To niedorzeczne, jak wszystko inne, czym się zajmuje! – wykrzykujesz. – Widziałaś go ostatnio? Wyrobił sobie irytujący nawyk kiwania ze znawstwem głową w reakcji na wszystko, co się mówi, jakby dostrzegał za tym jakiś ukryty przekaz. Doprowadza mnie to do szału. – Sądzisz, że to mu pomoże? – Tylko dlatego, że oferuje mu kogoś, kogo może
obciążyć odpowiedzialnością za wszystko! – prychasz. – Z pewnością zdajesz sobie sprawę, że to nasza wina. W dzieciństwie go ignorowałyśmy, co sprawiło, że zaczął tłumić w sobie uczucia. – To absurd! – oburzam się, bo przecież pamiętam go z dzieciństwa. – Uważam, że mogłyśmy zrobić dla niego więcej – wzdycham. Miażdżysz mnie wzrokiem. – Nie zaczynaj. Lytton za dużo mi naopowiadał o niespełnionych pragnieniach. Dlaczego wszyscy nagle mówią o Freudzie? Nie chcę nawet myśleć o tym, w jaki sposób jego teorie odnoszą się do przypadku Adriana. Chichoczę. – Może to dlatego, że podczas śniadania rzucałaś w niego jajkami? – przypominam. – Oczywiście! Chodzi o kapiące żółtko i skalane białko! Jego psychoanalityk musi mieć używanie. Śmiejemy się jak szalone. Wygłaszasz jeszcze kilka złośliwych komentarzy na temat Adriana i powracasz do lektury. Biorę do ręki ołówek i szkicuję stojącą na tarasie donicę z późno kwitnącym geranium. Nie mogę zaliczyć tego rysunku do udanych. Niewłaś- ciwie określiłam kąt i nie uchwyciłam gry światła. Ku mojej uldze Elise przynosi listy. Sprawdzam koperty i wyjmuję tę ze stemplem pocztowym Cambridge. – To od Juliana! – wołam ostentacyjnie i rozrywam kopertę.
Pospiesznie czytam opis proszonej kolacji, informację o nowym opiekunie naukowym i relację z wyprawy łodzią po rzece Cam. Ożywam pod wpływem słów mojego syna. Twoje czytanie Prousta i wszystkich innych autorów odzyskuje właściwe proporcje. – Idzie mu bardzo dobrze. Opiekun naukowy wygłosił zachęcające uwagi na temat jego rozpraw. Przewiduje ocenę bardzo dobrą – paplę bezmyślnie. Spoglądasz na leżący na moich kolanach list. – Pozwól spojrzeć – mówisz. Gdy tylko ci go wręczam, wiem, że popełniłam błąd. List cię zaskakuje. Zawsze byłaś zazdrosna o Juliana. Widzę, że czytasz z zamierającym sercem. – Wspomina o Orlandzie, którego mu posłałam – mówisz swobodnym, lekkim tonem. – Szkoda, że nie pisze, czy mu się podoba. Czy ci mówiłam, że według szacunków Leonarda zarobiliśmy już dwa tysiące funtów na sprzedaży tej książki? Trafiasz w mój czuły punkt. Czuję ból. Doskonale wiesz, że prawie nic nie zarabiam na malarstwie, że z trudem opłacam modeli. Kończysz czytać. Oddajesz mi list. Chowam go do kieszeni.
9 Ostre w śródziemnomorskim klimacie słońce sprawiło, że niebieska farba na ramie okiennej pokryła się pęcherzykami. Moją uwagę przykuwają tutejsze kolory, oszałamia mnie kaskadowo zmieniający się szkarłat doniczkowego hibiskusa, a także oślepiająca biel pobielonego wapnem muru. Jakby różne barwy, najpierw oddzielnie, a potem razem, uderzyły w kolejne tony, które odbieram jak rozbrzmiewający akord. Odczuwam przymus namalowania tego wszystkiego. Muszę ukazać uderzenie czerwieni w błękit, bieli w czerwień. Być może powinnam potraktować ten przymus jako świadectwo jakiegoś defektu. Gdy maluję, myślę tylko o tym, co znajduje się przed moimi oczami. Obracam i obracam kalejdoskopem pamięci i widzę przesuwające się i rozpadające przed moimi oczami wzory w gwieździe, a potem w prostokącie powstałym, gdy zakończenia jej ramion poszerzyły się i połączyły ze sobą. Prawda ma wiele stron, wiele zmiennych kształtów i form. Byłam zrozpaczona, gdy w porównaniu z twoją moja twórczość marginalizowała się coraz bardziej, ale także upajałam się tym, że dzieła, które wyszły spod mojego pędzla, okazywały się dla innych niejasne.
Wygładzasz leżący na stole prostokąt bibułki i bierzesz z puszki sporą szczyptę tytoniu. Formujesz tytoń w kolumnę, zawijasz bibułkę, liżesz brzeg, przyciskasz w połowie zwitka, a następnie na całej długości. Wkładasz papierosa do ust, zapalasz go od płomienia świecy, siadasz i mocno się zaciągasz. Quentin, z którym dyskutujesz na temat strajku generalnego, udaje, że się obrusza, ale mówi żartobliwym tonem: – A więc taka jest twoja odpowiedź? Dogadzać sobie, siedząc na tarasie tysiące mil od przodka węglowego! Podnosi dzbanek z czerwonym winem. Podsuwasz mu pusty kieliszek i uśmiechasz się szeroko. – Oczywiście – odpowiadasz. – Wiedzieliśmy wszyscy, jak to się skończy. Kongres Związków Zawodowych „sprzedaje” górników, a następnie sam daje się nabrać. – To była zwykła ludzka historia – stwierdza jękliwym tonem Leonard. – Strona, która ma absolutną słuszność, staje się kapitałem politycznym służącym uprzedzeniom i aspiracjom wszystkich pozostałych, i w tym procesie zostaje zmiażdżona. Zapada milczenie, gdyż powaga Leonarda wprowadza niemile widziany ton do atmosfery wyjątkowo wesołego wieczoru. – Pamiętacie Baldwina? – Chichoczesz. – Jego absurdalne przemówienie radiowe? Wrzeszczał, jakby stał
w Speakers’ Corner w Hyde Parku. Słuchając go z Pinker na kolanach, nie mogłam przestać myśleć o tym, jak jest pompatyczny. W końcu to premier, myślałam, dlaczego nie mam dla niego większego szacunku? Leonard z uśmiechem bierze cię za rękę, a ty go całujesz. – Jak myśmy się o to kłócili! – wspominasz. – Ty byłeś bardzo rozczarowany, chciałeś działać, podczas gdy ja... – Wszystko zebrałaś i wykorzystałaś w jakimś szkicu! – kończy za ciebie. – Jaki jest pożytek z pesymizmu? – pytasz Quentina i mrugasz do niego. – Zwłaszcza w takim miejscu jak to. – Wskazujesz dłonią zatokę, a twój papieros wygląda w mroku jak świetlny punkcik. Spoglądam w tamtą stronę. Zbocze wzgórza spowija czerń, a niebo jest usiane gwiazdami. Złowieszczą obecność morza w oddali zdradza tylko jego szum. Powietrze jest ciepłe jak na tę porę roku, przesycone zapachem dzikiego tymianku. Rozglądam się wśród towarzystwa. Jemy, śmiejemy się i opowiadamy sobie nieprawdopodobne historie. Jutro, gdy Angelica będzie miała lekcję francuskiego, poświęcę się malowaniu, a potem Duncan zawiezie nas na plażę. Czuję się zadowolona i otoczona tym, co w życiu dobre. Dostrzegasz mój nastrój. – Jest doskonale, prawda?! – mówisz. – Gdybyśmy teraz byli w Anglii, każdy kuliłby się z zimna w domu i samotnie pochylał w stronę kominka. Nie byłoby tego skłaniającego
do marzeń wspólnego siedzenia na dworze pod nocnym niebem. – Spoglądasz na Leonarda i pytasz: – Wyznamy nasze grzechy? – Rozglądasz się wśród siedzących przy stole, chcąc się upewnić, że wszyscy na ciebie patrzą. – Dziś obejrzeliśmy z Leonardem willę. – Dajesz do zrozumienia, że chodzi o coś bardzo ważnego. Gwałtownie poruszam się na krześle. Nie takich słów się po tobie spodziewałam. – Uznałam, że jest za droga. – Unosisz brwi. – Ale nie dla dobrego negocjatora. Patrzę na ciebie, zastanawiając się, co masz na myśli. – Po prostu powiedziałam temu człowiekowi, nie Leonardowi, że willa jest za droga, ale zastanowimy się nad jej wynajęciem. – I zgodził się? – pytam szybko. – Oczywiście. Mamy wstawić nowe okna i przywieźć nasze meble. Wówczas willa będzie dla nas dostępna, kiedykolwiek zechcemy, za trzysta franków miesięcznie. – To jest nic! – wykrzykuję. Spoglądasz na mnie rozpromieniona. – A widzisz! Wcale nie przesadziłam. – Czy to znaczy, że willa nie będzie już na sprzedaż? – pyta Duncan. Pochylam się do przodu, chcąc usłyszeć twoją odpowiedź. Zaciągasz się papierosem. – Jeszcze nie zawarliśmy umowy. – A więc... – zaczynam, czując ulgę. – To nie jest żaden
interes, skoro macie zapłacić za wstawienie nowych okien, a willa może być w każdej chwili sprzedana! Nie zamierzasz jednak odstąpić od planu. – Ale nie zostanie sprzedana! – Unosisz kieliszek. – Wznoszę toast za nasze nowe życie w Cassis. Po tych słowach posyłasz mi jeden ze swoich najbardziej czarujących uśmiechów. Gdy później idę do swojego pokoju, zatrzymujesz mnie, prowadzisz do salonu i każesz usiąść na kanapie. – Muszę z tobą porozmawiać – zaczynasz. – Nie rozumiem twojej reakcji na to, co powiedziałam na temat willi. Przez większą część lata usiłowałaś przecież nakłonić nas do przeniesienia się tutaj! Siadam obok ciebie i próbuję zapanować nad gorączkowymi myślami. Powiedziałaś prawdę. Uznałam, że jeśli przekonam cię do wynajęcia tu domu, nie będę musiała wracać na zimę do Anglii. Lecz nagle myśl, że możesz mieszkać dokładnie naprzeciwko mnie, wzbudziła mój niepokój. – Martwię się, że nie będziesz zadowolona. To wszystko – dukam. – Prowadzimy tu całkiem inne życie. Bardzo proste. – No właśnie! – wołasz rozpromieniona. – Nie jestem pewna, czy będzie ono dla ciebie odpowiednie – próbuję brnąć dalej. – Nonsens – kwitujesz moją uwagę i machasz ręką,
jakbyś odpędzała natrętną muchę. – W Anglii stanowczo za bardzo uwikłaliśmy się z Leonardem w rozmaite sprawy. Doskonale nam zrobi, gdy wyniesiemy się stamtąd. – To miejsce jest doskonałe do uprawiania malarstwa i wychowywania dzieci – tłumaczę, a z powodu wypitego do obiadu wina dodaję coś, o czym wiem, że tego pożałuję: – Chodzi o to, że twoje życie jest zupełnie inne. Potrzebujesz dostępu do bibliotek, kontaktów z ludźmi, podczas gdy dla mnie nie ma znaczenia, gdzie jestem, tak długo, jak długo... – Jestem w pobliżu – przerywasz mi błagalnym tonem, co sprawia, że nie mogę zaprotestować. Przysuwasz się i dodajesz: – Nesso, mówiąc szczerze, nie sądzę, żebym wytrzymała naszą rozłąkę, gdy przeniesiesz się tu na dobre. Po twoim wyjeździe moje życie w Anglii stanie się jałowe... drętwe. Ty sprawiasz, że świat się porusza. Kręci mi się w głowie. Opieram ją na twoich piersiach. – Nie bądź niemądra! – wybucham, ale mój głos jest stłumiony, bo trzymam usta przy twojej sukni. – Doskonale sobie poradzisz beze mnie. Przede wszystkim – unoszę głowę – gdy wyjadę, będziesz mogła robić to, co lubisz najbardziej. – Całuję cię w policzek. – I co by to miało być? – pytasz. – Przecież możesz mnie wymyślać na nowo, ile dusza zapragnie. Przez otwarte okno wlatuje jakieś stworzenie; Angelica
spostrzega je pierwsza i podekscytowana wskazuje dłonią. Milkniemy, spoglądając, jak krąży ono po pokoju, a następnie wokół stojącej pośrodku stołu lampy. Nigdy jeszcze nie widziałam tak dużego owada. – Czy to nietoperz? – pyta szeptem zatrwożona córka. Duncan kręci głową. – To ćma – odpowiada. – Sądząc po wielkości, powiedziałbym, że to cesarz. – Dlaczego tak krąży wokół lampy? – Tym razem Angelica pyta nieco głośniej. – Przyciąga ją światło – odpowiadasz. – Wydaje się jej, że może się dostać do środka. Spoglądam na ćmę, a po chwili wstaję od stołu i zamykam okno. – Nie rób tego – syczy na mnie Angelica. – Nie będzie mogła się stąd wydostać. Ignoruję jej niezadowoloną minę. – Czy możesz przynieść z holu swoją siatkę na motyle? Spróbujemy schwytać tę ćmę do kolekcji Juliana. Angelica biegnie posłusznie do holu i wraca z siatką. Biorę ją od niej. Ćma nadal wykonuje powolny, nabożny lot wokół lampy. Gwałtownym ruchem chwytam ją do siatki i przyciskam do lampy. Nawet ja jestem zaskoczona siłą stawianego przez nią oporu. Dopiero po kilku minutach ćma przestaje walczyć. Widząc to, Angelica blednie. – Och, mamo, pozwól jej odlecieć. Jest za duża. Nie zabijaj jej – prosi.
Biorę magazyn, zasłaniam nim otwór siatki i kładę ją na stole, a rączkę przyciskam książką. Następnie przynoszę z kuchni słoik chloroformu i szmatkę. Angelica zaczyna płakać i ciągnie mnie za rękaw, gdy odkręcam słoik i nalewam trochę chloroformu na szmatkę. Spoglądam na uwięzioną w siatce ćmę. Jej skrzydła są pokryte jasnopłowym meszkiem. Wyobrażam sobie, jak by nimi zatrzepotała, gdybym ją uwolniła, podnosząc siatkę. – Tak czy inaczej wkrótce umrze – odpowiada mojej córce Leonard. Jego słowa wydają się rozstrzygające, bo Angelica patrzy na niego, a następnie na mnie. Ty kiwasz głową. Podnoszę nieco siatkę i wsuwam do środka szmatkę zmoczoną chloroformem. Wszyscy milkną. – No już – mówię po chwili do Angeliki, wyciągając do niej rękę. – Czas spać. Gdy w nocy leżę w łóżku, wydaje mi się, że słyszę cichy dźwięk trzepoczących skrzydeł owada krążącego pod sufitem nad moją głową. Myślę o błaganiu Angeliki o litość dla ćmy, o zdroworozsądkowej uwadze Leonarda i mojej determinacji, by schwytać owada dla Juliana. Wspominam Stellę, Thoby’ego, Matkę. Jakże bezsensowna wydawała się ich śmierć. Wstaję z łóżka, narzucam na ramiona szal i idę do salonu, gdzie mrok rozświetla tylko światło księżyca wpadające przez niezasłonięte okno. Siatka na motyle wciąż leży na stole, a na jej rączce książka. Podchodzę tam i zaglądam do siatki. Dobrze widzę ćmę w księżycowej
poświacie. Teraz, gdy owad się nie rusza, wydaje się mniejszy. Otwieram okno i czuję na skórze zimne powietrze. Podnoszę magazyn i delikatnie strząsam z niego ćmę za okno. Przez jakiś czas na próżno oczekuję, że stworzenie wzbije się w powietrze. W końcu zamykam okno. Gdy odwracam się, chcąc wyjść, spostrzegam w drzwiach twoją sylwetkę. – Wydawało mi się, że tu weszłaś – mówisz. – Czy jest martwa? – Sądzę, że tak – odpowiadam. – Pozwoliłam jej odlecieć, ale nie widziałam, żeby się wzbiła w powietrze. – Jesteś głuptaską. Teraz uraziłaś wszystkich. Nie możesz powiedzieć Angelice, że ćma żyje, ani też oddać mart- wego owada jako zdobyczy Julianowi. – Prawdą jest, że Julianowi by się spodobała – przyznaję. Podchodzisz do okna. – Czego byś ty nie zrobiła dla swoich bachorów! Czasami myślę, że usmażyłabyś mnie na oleju, gdyby dostarczyło im to rozrywki. Śmieję się wbrew woli. – Masz ochotę na kakao? Idziemy do kuchni. Zapalam światło. Siadasz przy stole, a ja stawiam na kuchence rondelek z mlekiem. – Czy pamiętasz drzewo ciem? – pytasz nieoczekiwanie. Wsypuję do kubków kakao i spoglądam na ciebie. – No wiesz, to w St Ives, które Ojciec posmarował
melasą, żebyśmy mogli łapać ćmy. Zawsze miałam mieszane uczucia co do tego. Zalewam kakao gorącym mlekiem i siadam naprzeciwko ciebie przy stole. – Pamiętam zbiory Ojca – mówię. – Wszystko w nich opisane w porządku alfabetycznym, a niżej podana nazwa. – Upijam łyk kakao. – Wtedy myślałam, że tak wygląda dorosłe życie. Że wszystko jest w nim zorganizowane i znajduje się na swoim miejscu. – Rozglądam się po kuchni. W zlewie stoją brudne naczynia, a przy balii piętrzy się stos ubrań do prania. Wzdycham i dodaję: – Moje dorosłe życie stało się zaprzeczeniem porządku. – Zbieram porozrzucane po stole niedokończone rysunki, kładę je wszystkie po jednej stronie i komentuję: – Jest w kawałkach jak szycie Matki w koszyku. Nic nie jest dokończone, nic wykonane dobrze. Patrzysz na mnie. – Przynajmniej wszystkie nitki są w twoich rękach. – Ale w ten sposób życie każdego dorosłego człowieka można traktować jako sukces! Wzruszasz ramionami. – Nie, Nesso. Ty trzymasz lampę. A samotne ćmy, takie jak ja, krążą wokół niej, chcąc dostać się do światła. – Wiedziałam, że stworzysz z tego scenę! Wobec tego, co z pozostałymi osobami siedzącymi wczoraj wieczorem przy stole? Jakie role grają w twoim skeczu? Pochylasz się w moją stronę i przyglądasz mi się uważnie.
– Uosabiają różne głosy symbolizowane przez ćmę. – Brzmi to jak początek powieści. Czytam spis gości i zastanawiam się, poniewczasie, czy rozsądne było zaproszenie tylu osób. Chcąc stłumić lęk, chodzę tam i z powrotem i sprawdzam pomalowane przeze mnie i Duncana meble; prawie każdy jakoś ozdobiliśmy, podobnie jak stojące na środku pokoju pianino. Na ścianach widnieją różne malowidła. Poza tym na jednej z nich zawiesiliśmy prace, które mamy nadzieję sprzedać. Pierwszy zjawia się Roger. – Fantastycznie! Cały Londyn będzie was fetował i podziwiał! – woła, ledwie zerknąwszy na nasze dzieło. Uśmiecham się, słysząc te pochlebstwa, ale zanim mogę zdobyć się na jakąś złośliwą odpowiedź, przybywają inni goście. Staję za stołem z drinkami i wręczam szklanki z ponczem. Staram się nie słuchać, co wszyscy mówią o naszych dokonaniach. Dostrzegam w rogu pokoju Lyttona i macham na niego. Przychodzi do mnie natychmiast. – Moja droga, nie zdawałem sobie sprawy, że zwabiłaś tu takie tłumy dżentelmenów z prasy! Naprawdę jestem wyczerpany koniecznością tłumaczenia im różnicy między stylem prowansalskim a włoskim! Nie znoszę tego, że dopuszczają się takich przekłamań! Nie uchodzi naszej uwadze nagłe poruszenie przy drzwiach. Widzę, że wchodzisz, a za tobą tęga siwowłosa
kobieta w sfatygowanym kostiumie i trójgraniastym kapeluszu. Wiadomość o twoim przybyciu rozchodzi się wśród gości z szybkością błyskawicy. Lytton poprawia monokl, żeby lepiej cię widzieć. – Och, to boska Virginia spowodowała, jak zwykle, takie zamieszanie! – komentuje. – Jakie to urocze, że postanowiła się tu zjawić. Ostatnio nasze drogi raczej się nie spotykają. – Jest jedną z patronek tego pokazu moich i Duncana prac – informuję go. – Zobowiązała się wydać co najmniej sto funtów. Mówi, że nie przywiązuje specjalnej wagi do tego, co ma. – Nasi przyjaciele z gazet gromadzą się wokół niej jak sępy, którymi są, bo bez wątpienia w związku z ukazaniem się jej nowej książki mają nadzieję na jakieś apetyczne kąs- ki. Ale z tobą jako moją kartą wstępu zdołamy się przez nich przecisnąć – śmieje się Lytton. Rusza śmiało w twoją stronę. Podążam za nim niechętnie. Wolałabym spytać go o Carrington. Zebrany wokół ciebie tłum wciąż się powiększa. Powinnam wiedzieć, że nawet na moim pokazie to ty znajdziesz się w centrum zainteresowania. Nagle ponad tym hałaśliwym tłumem rozlega się donośny ostry głos: – Dobry człowieku, od kiedy to prasa rozumie cokolwiek dobrze?! Wytężam wzrok, chcąc się zorientować, co się dzieje. Głos rozlega się ponownie: – Powiedziałam wam, że pani Woolf jest zmęczona
i dziś wieczorem nie będzie odpowiadała na żadne pytania. A teraz bądźcie tak dobrzy i pozwólcie nam przejść! Twoja towarzyszka rozpycha się łokciami i toruje ci drogę do krzesła, na którym w końcu siadasz. A gdy tylko ktoś próbuje do ciebie podejść, zrywa się i odpędza go parasolką. To jest zabawny widok. Przybywa harfistka, więc ustawiam krzesła. Gdy zaczyna grać, zauważam w drzwiach Leonarda. Rozgląda się po pokoju, poszukując ciebie, a gdy cię spostrzega obok twojej towarzyszki, zmierza do pustego krzesła obok mnie. W czasie przerwy w grze pochylam się w jego stronę. – Kim jest kobieta siedząca obok Virginii? Leonard odwraca do mnie zasmuconą twarz. – To Ethel Smyth. – Ta sufrażystka? – pytam szeptem. – Czy nie była w więzieniu wraz z Emmeline Pankhurst? Leonard potakuje. – Teraz jest równie bojową kompozytorką – stwierdzam. Ktoś wyciąga rękę i mnie dotyka. Unoszę wzrok. Stoisz przede mną i się uśmiechasz. – Ness! – wołasz. – Jaka to radość, że jesteś znowu w Anglii. Wpadamy na siebie na ulicy. Nawet nie wiedziałam, że przyjechałaś do Londynu.
Szukam w kieszeni listu od Duncana. Gdy dotykam papieru, wydaje mi się ostry jak brzytwa. Przeżywam taki zamęt uczuciowy, że właściwie nie wiem, czy potrafię na ten list odpowiedzieć. Bierzesz mnie pod rękę. – Chodźmy na herbatę – proponujesz. W głowie wirują mi słowa Duncana. Muszę znaleźć się w jakimś cichym miejscu, żeby się uspokoić. – Przepraszam. Muszę iść do... galerii. Patrzysz na mnie. Nie dajesz się nabrać na mój wykręt. – To spotkajmy się jutro na lunchu. O pierwszej u mnie. Stoję, jakbym wrosła w ziemię. Właśnie o tej porze Duncan zasugerował mi spotkanie z nim i Peterem. Próbuję sobie przypomnieć słowa, jakimi określił jego oczy. Napisał coś o trawie po stopnieniu śniegu, o źdźbłach pożółkłych z braku światła. – Nie mogę, idę... to znaczy mam zjeść lunch z Duncanem – tłumaczę się, nie umiejąc ukryć wzburzonych emocji. Obejmujesz mnie w talii. – O co chodzi, kochanie? Coś jest nie tak. Nie ukrywaj tego przede mną. Pozwalam ci zaprowadzić się na ławkę na środku placu, gdzie jest spokojniej. – Mam zjeść lunch z Duncanem. Poprosił mnie, żebym poznała... Petera. Patrzysz na mnie ze zrozumieniem. – Nie ma do tego prawa! – wołasz.
– Nie. To ja zażyczyłam sobie tego spotkania. Robi to dla mnie. – Ale dlaczego? Spoglądam na drzewa i rozpierzchające się po niebie chmury. Wszystkie punkty zaczepienia, jakie miałam, zdają się ulegać unicestwieniu i ginąć ponad moją głową. – Ponieważ... nie mogę znieść braku spotkań z Duncanem – wyznaję. Milczymy, ale po chwili bierzesz mnie za rękę. – Przynajmniej pozwól mi pójść z tobą. W ten sposób będzie nas czworo. Mogę zająć uwagę... tej osoby, gdy będziesz rozmawiała z Duncanem. Ściskam cię za rękę. – Nie – mówię. – Miło z twojej strony, że to proponujesz, ale sama muszę stawić czoło sytuacji. Z wysiłkiem wstaję z ławki i odchodzę. – Będę w ten weekend w Rodmell! Odwiedzę cię! W niedzielę! – wołasz za mną. Nie mogę zapanować nad wyobraźnią. Wkładam do rzeki kij i obserwuję, jak woda wiruje wokół niego w szybko poruszających się kręgach. Gdy zamykam oczy, widzę tylko twarz Duncana z uśmiechem pochylającego się w stronę Petera. Wchodzę do wody i czuję w nogach lodowaty chłód. Przy brzegu rzeka jest płytka i brunatna od mułu. Idę przed siebie, zwracając uwagę, że jej poziom się podnosi. Zatrzymuję się blisko mostu, ukrywam się za nim.
To byłaby katastrofa, gdyby ktoś stał się mimowolnym świadkiem moich poczynań. Teraz, gdy jestem w wodzie, czuję się spokojniejsza, jakby zimno powoli znieczulało mój ból. Tego właśnie pragnę. Już więcej nic nie czuć, nie pragnąć niczego, czego mieć nie mogę. Idę i w końcu docieram na środek rzeki. Tu woda jest głębsza. Pozwalam, by porwał mnie nurt. Gdy rzeka zwala mnie z nóg, nie stawiam oporu. Uporczywe dzwonienie do drzwi sprawia, że przytomnieję. Zatykam uszy, nie chcę tego słyszeć. Spoglądam na ślady pozostawione przez ubłocone buty na podłodze i czekam, żeby intruz sobie poszedł. Mam podarte ubranie, a nogi i ręce podrapane. Przykładam rękę do czoła. Gdy ją odsuwam, palce są lepkie od krwi. Powoli przypominam sobie znieczulający efekt chłodu wody. Pamiętam siłę nurtu popychającego mnie w stronę mostu, widok wynurzającego się przede mną jego podbrzusza i podniesienie się poziomu wody wyrzucającej mnie na kratownicę. Nie wiem, jak długo tam leżałam zaklinowana, desperacko pragnąc znowu zanurzyć się w rzece. Potrafiłam tylko myśleć o oświadczeniu Duncana złożonym w czasie lunchu, który zjedliśmy razem z Peterem, że już nie może więcej kochać się ze mną. Spoglądałam na płynącą wartkim nurtem wodę i pragnęłam wyswobodzić się z miejsca, w którym tkwiłam, by znowu móc znaleźć się w jej objęciach. Ale coś mnie
powstrzymało. Czyżby strach? Najwidoczniej w pewnym momencie zaczęłam się czołgać, wyczerpana i pozbawiona tchu, wzdłuż szerokiego dźwigara i wywlokłam się na brzeg. Dzwonienie ustaje. Po chwili widzę w oknie twoją twarz. Nagle wszystko sobie przypominam. Jest niedzielny poranek, na który zapowiedziałaś się z wizytą. Zaglądasz do pokoju. W końcu mnie spostrzegasz i machasz do mnie. Kulę się, ale nic to nie daje. Idziesz do oszklonych drzwi i wchodzisz przez nie. Gdy widzisz, w jakim jestem stanie, podchodzisz do mnie w pośpiechu. – Ness, kochanie, co się stało? Jesteś przemoczona i pokrwawiona. Miałaś wypadek? Nie odpowiadam. – Wpadłaś do rzeki? Nadal milczę. Stopniowo dociera do ciebie prawda o tym, co się stało. – O mój Boże! Co ty zrobiłaś?! – wykrzykujesz. Pomagasz mi się rozebrać i okryć kocem. Rozniecasz ogień, przynosisz z kuchni wodę i ściereczkę i przemywasz skaleczenia na moim czole. – Dlaczego nie przyszłaś do mnie? – wyrzucasz mi. – Nie mogę znieść myśli o tym, co mogło się stać. Wydaje mi się, że teraz, gdy masz do wykonania różne konkretne czynności, nie przeszkadza ci moje milczenie. Skończywszy opatrywać mi rany, przynosisz z kredensu butelkę brandy i nalewasz do kieliszka.
– Wypij. Pomoże ci. – Przysuwasz mi kieliszek do ust i wypijam łyk brandy. – Nigdy sobie nie wyobrażałam, że ty... Sądziłam, że tylko ja zastanawiałam się nad skończeniem z tym wszystkim – ciągniesz. Łapię oddech, a ty znowu przysuwasz mi kieliszek do ust. – Zawsze wyobrażam sobie ciebie szczęśliwą, w centrum wszystkiego – mówisz. Brandy zaczyna działać. W mojej głowie pojawiają się myśli o Julianie, Quentinie, Angelice. – Czy możesz mi przyrzec – zaczynam chrapliwym głosem. Pochylasz się nade mną, żeby lepiej słyszeć. – Najdroższa, wszystko – zapewniasz. – Nie, to jest ważne. – Mówienie sprawia mi ból, ale się zmuszam. – Chcę, abyś mi przyrzekła, że nigdy nikomu o tym nie powiesz. Nie zniosłabym tego, że dzieci wiedzą. Albo Duncan. – Milknę, a po chwili powtarzam: – Przyrzeknij mi, że nikomu o tym nie powiesz. Nawet Leonardowi. Ściskasz mnie za rękę. – Przyrzekam, jeśli w zamian ty też mi coś przyrzekniesz. Zaskakujesz mnie tymi słowami. Patrzę na ciebie i widzę w twoich oczach łzy. – Chcę, abyś przysięgła, że bez względu na to, co się stanie i jak ciężkie wydaje się życie, już nigdy nie spróbujesz zrobić czegoś takiego jak dziś – mówisz.
Kiwam głową. W tonie twojego głosu nic nie potwierdza doniosłości umowy, jaką zawieramy. Angelica klęczy przy mnie na łóżku. Przed nią leży taca, na której zgromadziła szminki, kredki, słoiczki z pudrem i pędzelki. Gdy zaczyna mnie malować, czuję na twarzy delikatny dotyk jej palców. Rozchichotana nakłada mi na skórę plamy czerwieni, paski różu i pasy błękitu. Tworzy mnie na nowo. W pokoju rozbłyskuje światło. Większość gości już przybyła i są jak my przebrani w fantastyczne kostiumy. Angelica drży z podniecenia. Gdy skacze na jednej nodze, jej sukienka wróżki porusza się, a przymocowane do pleców srebrzyste skrzydła drżą, jakby miała zaraz odlecieć. Towarzyszący nam na przyjęciu Clive znika w tłumie. Obserwuję, jak kręci się niczym bączek, przechodząc od jednej grupki gości do drugiej. Wierna Angelice, kieruję się wraz z nią do stołu z zakąskami. Macha do nas kobieta w bryczesach i z opaską pirata na jednym oku. Natychmiast skręcam w przeciwną stronę, ale jest już za późno i Lydia rzuca się na nas. – Najdroższe! Wyglądacie wprost wyśmienicie! Mogłabym was zjeść! – Dotyka moich policzków czerwonymi ustami i odwraca się do Angeliki. – To jakiś anioł! – Bierze nas pod ręce tak energicznie, że przekrzywia się przymocowana do jej ramienia wypchana
papuga. – A teraz muszę się dowiedzieć wszystkiego! – mówi do mnie. – Czy to prawda, że ty i Duncan otrzymaliście zamówienie na dekorację królewskiego jachtu? Zanim zdołałam zaprzeczyć, Lydia przeszła na drugą stronę pokoju, gdyż kogoś tam zobaczyła. Ale zdążyła jeszcze polecić nam sorbet. Z ulgą spostrzegam ciebie i Leonarda stojących pod oknem. Idziemy do was. Wyrażasz zachwyt nad kostiumem Angeliki. – Wyglądasz tak, jakbyś została „zlydiowana”. – Nie pojmuję, jak Maynard może myśleć o poślubieniu takiej kreatury! – stwierdzam. Śmiejemy się. Bierzesz mnie pod rękę. – Niech Leonard i Angelica powalczą o lody, a my znajdźmy sobie miejsca do siedzenia. Idziemy do cichego kąta i siadamy na krzesłach. Pochylasz się w moją stronę. – Jak się czujesz? Kiwam głową na znak, że dobrze. – Lepiej. Wspaniale jest mieć Angelicę. Koziołku... Powstrzymujesz mnie, jakbyś wiedziała, co chcę powiedzieć. – Najdroższa, nie. Nie mogę zaprotestować, bo pospiesznie podchodzi do nas pobladły Leonard. – Zostawiłem Angelicę z Duncanem – uspokaja mnie. – Właśnie rozmawiałem z Mary. Dziś rano zmarł Lytton.
Instynktownie bierzesz mnie za rękę. Wszyscy się obawialiśmy, że usłyszymy tę wiadomość. – A co z Carrington? – pytam. – Ralph się nią opiekuje – mówi Leonard. – Najwidoczniej jest w fatalnym stanie psychicznym. Milczymy. Dowiadujemy się o tej śmierci tak nagle i jest dla nas zbyt bolesna. Pamiętamy samobójczą próbę Carrington, kiedy okazało się, że Lytton jest poważnie chory. Spoglądasz w podłogę. – Napiszę do niej – mówisz. – Poproszę, żeby do nas przyjechała. – Ralph bardzo się boi zostawić ją samą. – Leonard siada obok ciebie i otacza cię ramieniem. – Nie wolno jej pozwolić ze sobą skończyć! – wybuchasz nieoczekiwanie. – Lytton ją kochał. Dopóki będzie żyła, coś z niego, może to, co było w nim najlepsze, przetrwa. Drżysz jak liść na wietrze. – Wezwę taksówkę, dobrze? – mówi Leonard, patrząc na mnie. Kiwam głową. Nie ma sensu uczestniczyć dalej w przyjęciu. Kula toczy się po trawie i zatrzymuje, niemal dotykając białej piłeczki. Leonard, w swej oficjalnej funkcji sędziego, mierzy odległość i ogłasza twoje zwycięstwo.
Odwracasz się do pozostałych graczy i kłaniasz. – Angelico! – wołam. – Pomożesz mi podać herbatę? Widzę, że szepczesz jej coś do ucha. Kiwa głową i bieg-nie za mną. Wchodzimy do kuchni, gdzie podaję jej tacę. – Weź filiżanki i podstawki i zanieś na stół, dobrze? Angelica kręci się niezdarnie koło pieca. – O co chodzi? – pytam, zaparzając w dzbanku herbatę. – Ciocia Ginny mówi, że poprosi wróżki o pieniądze na ubrania dla mnie. Mieszam zalane wrzątkiem listki herbaty. – Ale ty masz śliczne stroje. – Staram się zachować spokój. Angelica przestępuje z nogi na nogę. – Powiedziała, że mogłabym je wydać, na co bym chciała. Wiem, że często brakuje nam pieniędzy, a ciocia Ginny jest bardzo bogata. Wzdrygam się. – Pomyślimy o tym – odpowiadam i stawiam na drugiej tacy dzbanek z herbatą i talerz z bułeczkami scone. – Teraz wynieśmy wszystko na dwór, zanim wystygnie. Czuję się nieswojo przez cały podwieczorek. Gdy kończymy jeść, zachęcam Angelicę i Quentina, by zabrali Leonarda na spacer. – Angelica twierdzi, że zaproponowałaś jej jakieś pieniądze – mówię do ciebie, kiedy wszyscy troje się oddalają. – Owszem – potwierdzasz. – Uwielbia ładne rzeczy,
więc pomyślałam sobie... – Pomyślałaś sobie, że możesz się wtrącić i zrobić, co ci się podoba! – Jesteś nie w porządku, Ness! – Ja? Jeśli rzeczywiście chciałaś okazać jej życzliwość, to najpierw należało spytać mnie o zdanie. Niech ci się nie wydaje, że nie widzę, jak używasz jej niczym pionka w grze. Przestajesz sprzątać brudne filiżanki i spoglądasz na mnie. – Nie wiem, o czym mówisz – oświadczasz. – O tych wszystkich przeznaczonych dla mnie przekazach od wróżek. Co tym razem próbujesz mi powiedzieć? Że jestem niewystarczająco dobrą matką? Odwracasz wzrok. Zaczynam żałować swojego wybuchu. – W tej chwili moje relacje z nią są wystarczająco trudne – stwierdzam pojednawczo. Zagryzam wargi, zastanawiając się, czy mówić dalej. Dostrzegasz moje wahanie. – Angelica cię uwielbia. Wszystkie twoje dzieci cię uwielbiają. – Nie, nie o to mi chodzi. Angelica zadaje mi pytania o Clive’a. – Jakie? Stawiasz stos naczyń na tacy. – Och, nie są jakieś szczególne. Chce wiedzieć, dlaczego Clive przez cały czas przebywa w Londynie –
odpowiadam, sprzątając naczynia. – Nadal nie zna prawdy? – Kręcę głową. – Nie uważasz, że nadeszła pora, byś jej powiedziała? Patrzę na ciebie przerażona. – Prawdopodobnie nie umiałabym tego zrobić! Jest na to o wiele za młoda. Zresztą pomyśl, jakie byłoby to trudne dla Clive’a. Nosi jego nazwisko. – Wcześniej czy później wszystkiego się dowie. Jest nawet podobna do Duncana. – Tak, ale jeszcze nie nadszedł czas, żeby jej powiedzieć. – Nie rozumiem, w jaki sposób zwlekanie z tym miałoby pomóc. Spoglądam na ciebie bezradnie. – Boję się, że Duncan już nigdy by do mnie nie przyszedł, gdyby się poczuł związany ojcowskimi pętami – wyznaję nieoczekiwanie. Biorę tacę i idę do kuchni. Po chwili bierzesz drugą i podążasz za mną.
* Nie wiem, którą srokę złapać za ogon... Nie, to brzmi jakoś inaczej, zawsze śmiałaś się ze mnie, że nie zapamiętuję dokładnie idiomów. Ta właśnie myśl nie daje mi spokoju, gdy macham Angelice na pożegnanie. Obserwuję oddalający się samochód, starając się śledzić go wzrokiem, dopóki nie zniknie mi z oczu. Gdy to
następuje, przez chwilę stoję w drzwiach i spoglądam na ogród. Nad stawem unosi się mgła, a światło o poranku jest perłowe. Odwracam się w stronę domu. Teraz, gdy Angelica wyjechała, mogę poświęcić malowaniu cały dzień. Ale idę do salonu, bo nie jestem jeszcze gotowa udać się do pracowni. Siadam na krześle i wspominam, jakie miałam ambicje artystyczne, zanim urodziłam dzieci. Przede mną dni i tygodnie semestru Angeliki w szkole. Niestety zamiast cieszyć się wolnością, za którą tak tęskniłam, nie mam ochoty pracować. Leżąca na stole gazeta czeka na przeczytanie. Zwalczam pokusę wzięcia jej do ręki. Wiem, że lektura rozproszy moją uwagę, a muszę tu siedzieć ze swoją pustką i znaleźć sposób ponownego nawiązania kontaktu z tamtą młodą kobietą, którą kiedyś byłam. Pracuję równolegle nad dwoma dużymi płótnami. Jedno jest prawie ukończone, a drugie dopiero zaczęte. Krążę między nimi. Wyzwania napotykane przy jednym traktuję jako mile widziany odpoczynek od problemów, którym stawiam czoło przy drugim. Na pierwszym elegancko ubrana kobieta siedzi na podnóżku przy kominku i spogląda na nagiego małego chłopca, jak można przypuszczać – syna. W jej spojrzeniu widać chłód i rezerwę, jakby coś utrzymywała pod kontrolą. Po prawej stronie obrazu inna kobieta spoczywa na kanapie ze znacznie mniejszym dzieckiem, ubrana w bardziej
codzienny strój. Jej zdarte buty na płaskim obcasie mocno kontrastują z wypolerowanymi skórzanymi pantoflami na obcasie pierwszej. Poza tym w przeciwieństwie do pierwszej ma pełny kontakt z dzieckiem. Trzyma małego chłopca obiema rękami, nie pozwalając mu wziąć zabawki. Przygląda mu się starszy chłopiec, odwracając w jego stronę głowę. Postawa ciała starszego wskazuje zarazem, że kieruje uwagę na matkę. Zabawki – konik, książka, łódka – wypełniają przestrzeń między postaciami, jakby miały wyeliminować istniejący między nimi dystans. Siedząca na podnóżku kobieta trzyma w ręce lusterko i chusteczkę. Nie potrafię zdecydować, czy są przeznaczone dla chłopca, czy też ona sama chce się przejrzeć i wytrzeć twarz, przygotowując się do wyjścia. Coś w jej spojrzeniu skierowanym na chłopca mówi, że wkrótce go opuści. Jej twarz wyraża rezygnację i zamyślenie. Zamiast uścisnąć chłopca przygląda mu się stanowczo zbyt uważnie. Jest tak, jakby wiedziała, że chcąc się z nim rozstać, musi się powstrzymać przed okazaniem mu miłości. Na drugim obrazie nie ma dzieci, są tylko dwie kobiety. Po lewej stronie na kanapie widać akt w pozie półleżącej. Jest to być może modelka odpoczywająca po pozowaniu. Po prawej natomiast stoi kobieta ubrana, która przygląda się kompozycji z owoców ustawionych przed nią na stole. Mog- łaby to być artystka, ale w pobliżu nie ma przyborów ma- larskich ani farb, a jej strój wydaje się zbyt wyszukany. Sprawia wrażenie całkowicie obojętnej
wobec kobiety odpoczywającej na kanapie. Jej uwagę pochłania naczynie z owocami, choć nie wiadomo, co w nich tak ją interesuje. Nie mogę ukończyć tego drugiego obrazu. W jego centrum czegoś brakuje. Maluję piec i wiadro z węglem, drugi, niższy stół, lampę i wazon z kwiatami, lecz mimo to nadal jest tam pusto. W końcu zaczynam rozumieć, o co chodzi. Po prostu żadna z kobiet nie jest usytuowana centralnie i bez względu na to, jakie dzieło sztuki tworzą, wydaje się ono poza ich zasięgiem. Kobieta odpoczywająca na sofie opiera głowę na ręce. Wygląda na zmęczoną, jakby chciała zrezygnować z roli modelki i odpocząć. Kobieta stojąca wpatruje się w owoce, jakby umykał jej ich sens. Być może malarzem jest jej mąż lub syn, a ona stanowi dla niego zaledwie rekwizyt potrzebny do podania jego gościom herbaty. Wyraz jej twarzy świadczy o tym, że jest z siebie bardzo niezadowolona. Jej pełna koncentracja sugeruje, że też mogłaby być artystką, gdyby tylko otoczenie było inne, gdyby udało się zamienić z mężczyzną miejscami. Ostatecznie pozostawiam ten obraz w takim stanie. Nie wytrzymuję pracy nad nim. Coś w postawie obu kobiet mówi mi, że jestem odpowiedzialna za ich porażkę, że moim zadaniem jest odmienić los jednej i drugiej. Ale właściwie nie wiem jak. Pośrodku znajduje się kominek, na jednym końcu okno, a w drugim w rogu kuchenka i umywalka. Kładę paczki
przy drzwiach i zaczynam się przechadzać po tym wnętrzu. Panująca tu pustka sprawia mi przyjemność. Teraz, gdy Angelica wyjechała do szkoły i zostałam sama, postanowiłam na kilka dni w tygodniu wyjeżdżać z Charleston do Londynu i malować tam w pracowni wynajmowanej niedaleko mieszkania Duncana. Rozpakowuję pierwszą z paczek. Jest w niej obraz Duncana ukazujący dzbanek z gałązkami cytryny i pomarańczy, przywieziony mi w prezencie z Afryki Północnej. Stawiam go na półce nad kominkiem. W pokoju od razu zmienia się atmosfera. Znowu zaczynam po nim krążyć i planować, jak go urządzę. Tu postawię łóżko, które w ciągu dnia będzie służyć za kanapę. Przy oknie rozstawię sztalugę. Zamierzam kupić używany parawan, pomalować go i zasłonić nim kuchenkę oraz umywalkę. Wyobrażam sobie ciemnoczerwone zasłony w złociste liście i kremowe ściany. Nie ma tu jeszcze krzesła, więc siadam na parapecie i wyjmuję z torby ołówek i szkicownik. Zaczynam rysować, szybko poruszam ołówkiem, starając się nadążyć za wizją. Doświadczam znajomego poczucia zaabsorbowania pracą. Kiedyś rano do mojej pracowni wchodzi przez okno kot. Daję mu spodek mleka. Zwierzę patrzy na nie podejrzliwie. Uważam, że w tej sytuacji najlepiej udawać obojętność. Zaczynam malować, ale ilekroć na nie spojrzę, widzę, że nie odrywa ode mnie zielonych oczu. Chyba po godzinie podchodzi do okna, skacze na parapet i wydostaje się na dach. Martwi mnie ta jego dezercja. Wylewając
mleko, czuję, że nie przeszłam pomyślnie próby. Następnego dnia kot powraca. Tym razem wypija mleko, chłepcąc je łapczywie, po czym siada i obserwuje mnie przy pracy. Nazywam go Marco Polo. Odwiedza mnie każdego dnia. Łapię się na tym, że codziennie rano na niego czekam. Przyzwyczaiłam się do jego przenikliwego spojrzenia, gdy maluję. Zaczyna nas łączyć rodzaj przyjaźni. Stawiam dla niego przy kuchence stare pudełko, które wykładam kocem. Podczas pracy mówię do niego, opisując mu kompozycję lub tłumacząc napotkane problemy. Mam przedziwne poczucie, że rozumie, co chcę mu przekazać. Wkrótce jego obecność staje się dla mnie niezbędna. Odkrywam, że nie mogę malować, gdy nie wpatrują się we mnie te szmaragdowe oczy. Jestem pełna podziwu dla jego rezerwy. Pochlebia mi, że wybrał sobie mnie na towarzyszkę. Przede wszystkim jego spojrzenie pozwala mi cofnąć się do tych odległych dni, kiedy w domu rodzinnym robiłyśmy różne rzeczy razem i planowałyśmy w oranżerii naszą przyszłość. Jestem w holu twojego domu. Rozglądam się za swoim kardiganem, gdy dzwoni telefon. Podnoszę słuchawkę i słyszę czyjś głos opisujący upadek, przewiezienie do szpitala i nieoczekiwany atak serca. Wysłuchuję wszystkiego i odkładam słuchawkę. Spoglądam na numer wydrukowany na kartce przyczepionej do tarczy telefonu. Chyba go znam i staram się sobie przypomnieć, do kogo należy. Ach, to przecież twój numer, a Roger zmarł, o czym
ty i Leonard jeszcze nie wiecie, bo stoicie teraz na tarasie. Widząc moją minę, od razu wiesz, że coś się stało. Unosisz rękę do ust, jakbyś zasłaniała się przed ciosem. Gdy mówię, co się wydarzyło, bledniesz. Przez długi czas wszyscy troje siedzimy w milczeniu. W końcu Leonard wstaje i wchodzi do domu. Spoglądam na ciebie. Przyciskasz ręce do piersi i kołyszesz się na krześle do tyłu i do przodu jak dziecko. Nie muszę cię pytać, by wiedzieć, że, podobnie jak ja, myślisz o brutalności śmierci. Przed moimi oczami przesuwają się różne obrazy ukazujące Rogera. Przywołuję w pamięci jego energię i melodyjny głos. Myślę o tym, jak odtrąciłam jego miłość i uznałam za pewnik przyjaźń, którą mnie obdarzył. Nieoczekiwanie dla siebie samej zaczynam krzyczeć. Zamykam oczy i nie odważam się ich otworzyć, gdyż czuję, że jeśli uniosę powieki, to światło mnie zniszczy – są delikatne jak skrzydła ćmy, ale tylko one chronią przed unicestwieniem. Boję się, że jednak lada chwila je otworzę i zostanę ukarana za popełnione przestępstwo. Gdy odzyskuję świadomość, jesteś przy mnie. Widzisz, że się ocknęłam, i natychmiast podchodzisz. – Jak się czujesz, najdroższa? Życzysz sobie czegoś? – Kręcę głową. – Okropnie się wszyscy przestraszyliśmy – mówisz. Myślę o Duncanie, dzieciach i próbuję wydobyć
z siebie głos. Klepiesz mnie po ręce. – Ciii. Jeszcze nie mów. Musisz się napić. To ci pomoże. Bierzesz z tacy stojącej na nocnym stoliku szklankę z wodą i przysuwasz mi do ust. Piję z wdzięcznością. Po chwili odstawiasz szklankę i siadasz przy mnie. – Jak długo byłam w tym stanie? – pytam cicho. – Dwa dni. Upadłaś na tarasie. Uznaliśmy, że najlepiej będzie cię tu zatrzymać. Ściskam ci rękę. – Nie mogę znieść myśli, że już nigdy nie będę mogła z nim porozmawiać – mówię. – Wiem – wzdychasz i wyjmujesz z kieszeni list. Rozpoznaję charakter pisma Rogera. – Czytałam ostatni list, jaki od niego dostałam. Napisał go po pobycie u ciebie w Charleston. – Wyjmujesz z koperty kartki. – Pisze o tobie... o niepowtarzalnej atmosferze, jaką wokół siebie tworzysz. Wyznaje, że piękno twojego stylu życia działa na niego krzepiąco. Chcę poprosić cię o pokazanie listu, ale jest na to za wcześnie. W tym momencie spostrzegam leżącą na twoim krześle otwartą książkę. – Poczytasz mi? – proszę. Słucham twojego głosu, gdy opowiadasz historię małżeństwa Persefony i Hadesa. Wyobrażam sobie rozpaczliwe poszukiwanie córki przez Demeter i umowę, jaką zawarła z Zeusem, a następnie Persefonę wychodzącą z zaświatów, mrużącą oczy z powodu jasnego światła.
Wyobrażam sobie trzymany przez nią w ręce owoc granatu, zerwany w ogrodzie Hadesa po odzyskaniu wolności. Zastanawiam się, czy była to pamiątka pobytu w zaświatach, czy też zabezpieczenie na wypadek, gdyby Demeter zechciała postawić na swoim. Nie mogę już dłużej okłamywać córki. Przez cały dzień zbieram siły, żeby powiedzieć jej prawdę. Chodzę po ogrodzie i obserwuję samotnego kosa wydziobującego z trawy robaki. Zabieram Angelicę do salonu. Wyznanie jej prawdy w tym miejscu wydaje mi się w jakiś sposób łatwiejsze. Razem podziwiamy przez okno purpurowe krokusy, które wystrzeliły z ziemi pod drzewami. Gdy mówię, córka przez cały czas milczy. O tym, że mnie słucha, świadczy tylko nagłe zaciśnięcie przez nią dłoni na mojej ręce. Chcę, żeby zaprotestowała, zadała mi jakieś pytania, potępiła mnie za ukrywanie przed nią prawdy przez tak długi czas. Ale nic takiego nie robi. Po moim wyznaniu odsuwa rękę i wychodzi do ogrodu. Gdy idzie przez trawnik, znowu widzę tego kosa; trzyma w dziobie robaka. Wieczorem pukam do jej pokoju. Nie odpowiada, choć wiem, że tam jest. Siadam na półpiętrze w nadziei, że wyjdzie i porozmawia ze mną. Niestety, czekam na próżno. Świat okazuje się chiński. Przypadkowo słyszę w radio
audycję o mieście Hankou. Przekazują prosto do mojego salonu tamtejszy gwar uliczny i śpiew handlarzy na targu. Idę na wystawę sztuki chińskiej do Royal Academy i wracam do domu z jaskrawo pomalowanymi talerzami i jedwabnym wachlarzem. Kupuję mapę Chin i w wolnych chwilach poznaję geografię tego kraju. Gdy jestem w Cassis, otrzymuję od Juliana list z informacją, że zamierza wyjechać na trzy lata do Chin jako nauczyciel języka angielskiego. Z tonu listu wnioskuję, że jest to decyzja, której nie mogę zmienić. Próbuję sobie wyobrazić trzy lata bez najstarszego syna i na myśl o tym mój umysł się buntuje. Pospiesznie wracam do Anglii, chcąc spędzić z Julianem czas do jego wyjazdu. Stoimy oboje na nabrzeżu w Newhaven, czekając na prom. Nie odważam się wypuścić ręki Juliana ze swojej, gdyż minie dużo czasu, zanim będę mogła ponownie go dotknąć. Stanowimy dziwną parę. Zdaję sobie sprawę, że przyciągamy spojrzenia innych. Gdy rozlega się gwizd syreny, ściskam syna na pożegnanie. Po wejściu na pokład odwraca się do mnie, macha mi i wkrótce znika w tłumie. Jadę do Charleston samochodem tak wolno, jak tylko potrafię. Boję się pustego domu. Wchodzę i instynktownie kieruję kroki do pokoju Juliana. Siadam na łóżku syna i spoglądam na jego książki i papiery, wiszącą na wieszaku marynarkę. Julian będzie teraz żył w innym krajobrazie, którego jeszcze nie potrafię sobie wyobrazić. Zdejmuję buty i kładę się na łóżku. Sięgam po marynarkę. Szorstka wełna przypomina mi szal Matki, który narzucała
na ramiona, gdy szła zajmować się opieką pielęgniarską. Pamiętam zamykające się za nią drzwi domu i pustkę, jaką czułam, gdy słyszałam, jak zbiega po kamiennych schodach. Wkładam marynarkę. Nie wiem, jak sobie poradzić z tym najnowszym rozstaniem. Słyszę głos Ojca wołającego Matkę: – Julio! Julio! Po raz pierwszy uderza mnie podobieństwo imion jej i mojego najstarszego syna. Nieznajomy znaczek na kopercie, moje imię i nazwisko oraz adres napisane zamaszystym pismem Juliana sprawiają mi wielką przyjemność. Cienki papier pęka, gdy podnoszę list z maty. Idę do kuchni, rozcinam kopertę i na widok kilku kartek w środku serce mi podskakuje. Wyjmuję je i kładę na stole. Z jednej strony chcę rozkoszować się czekaniem na lekturę, a z drugiej pragnę od razu pogrążyć się w niej. W każdym kolejnym tygodniu czytanie listów od Juliana stało się dla mnie zajęciem najważniejszym. Stale robię to od nowa, aż w końcu czuję, że zaczynam poznawać nie tylko obcy kraj, ale także na nowo mojego syna. Jakby dzieląca nas odległość i możliwość kontaktowania się tylko listownie zachęcała do ujawnienia na swój temat więcej, niż odważyliśmy się sobie powiedzieć kiedykolwiek wcześniej. Czuję, że Julian zwierza mi się ze wszystkiego, że niczego przede mną nie ukrywa.
Rozkoszuję się tym pełnym odkrywaniem sekretów jego serca i umysłu. Zaczynam rozumieć jego uczucia, przewidywać myśli. Odwzajemniam to podejście. Opowiadam mu w listach o wszystkich swoich dawnych ranach, zwierzam się z tego, co dotychczas uważałam za nienadające się do przekazania komukolwiek. Wraz z upływem czasu staję się świadoma, że nasze relacje się zmieniają. Teraz to od Juliana otrzymuję rady, to on przyrzeka mi miłość i pomoc. Życie toczy się dalej dzięki mojemu synowi. Nie mam dość pieniędzy, by móc uiścić zbyt wysoką opłatę pocztową. Listonosz czeka cierpliwie w drzwiach z paczką w ręce, przysłaną, co od razu spostrzegam, przez Juliana. Przeszukuję portmonetkę i liczę monety. Mam trzy szylingi i jedenaście pensów. Biegnę do kuchni i wyjmuję pieniądze z naczynia, w którym Grace trzyma to, co zostało jej z zakupów. Jest tam tylko szyling i sześciopensówka, czyli nadal za mało. Wracam pod drzwi i wciskam listonoszowi do ręki wszystko, co mam. Obiecuje przyjść ponownie po południu. Spoglądam, jak zabiera paczkę, którą dostałam od Juliana. Gdy później dzwoni dzwonek, mam już przygotowane pieniądze. Dziękuję listonoszowi. Zanoszę paczkę do pracowni, ostrożnie przecinam sznurek i szary papier. Widząc, co jest w środku, wciągam głęboko powietrze. Leżą tam, starannie ułożone jeden na drugim, kupony
chińskiego jedwabiu w olśniewających kolorach. Przesuwam po nich palcami, rozkoszując się gładkością materiału. Z papieru wylewają się czerwień, zieleń, błękit, żółć, pomarańcz, róż i odcień fiołkoworóżowy. Wyobrażam sobie Juliana wybierającego te kolory, obserwującego, jak kupony są odcinane z bel materiału i składane w kwadraty. Wyjmuję jeden, potrząsam nim i go rozprostowuję. Jego błękit jest tak ciemny, że w miejscach, w których fałdy znajdują się w cieniu, wydaje się niemal czarny. Wieszam go na oparciu krzesła. Rozkładam drugi. Jego pomarańcz jest tak intensywny, że aż piecze w oczy. Rozwijam kolejne kupony i pokój mieni się kolorami, jakbym uwolniła z paczki tęczę. Jeden zawiązuję w pasie, dwa u góry na rękach, jeden na szyi i jeden na głowie. Przeglądam się w lustrze i śmieję do swojego odbicia. Mam ochotę tańczyć z radości. Całe popołudnie spędzam na tworzeniu z tych jedwabi różnych świeżych kombinacji. Zachwyca mnie to, jak ze sobą harmonizują i kontrastują, wywołując różny rezonans i tworząc nowe zestawy. Gdy nadchodzi pora wyjścia z pracowni, składam kupony, otwieram szufladę i wyjmuję szkice, które tu przechowywałam. Wkładam na ich miejsce kupony jedwabiu, oddzielając je od siebie papierem, i zamykam szufladę. Nie otworzę jej już za życia Juliana.
10 Jestem w twoim domu. Stoję przy oknie i spoglądam na ros- nące na skwerze drzewa. Zostałaś zawołana do sutereny z powodu jakiegoś problemu z maszyną drukarską. Nie wiem, jak długo cię nie będzie. Odwracam się od okna i chodzę wolno po pokoju. Ścianę naprzeciwko okna zdobią trzy duże panneaux namalowane przeze mnie i Duncana wkrótce po tym, jak się tu wprowadziliście. Teraz staram się spojrzeć na nie krytycznym okiem. Użyliśmy kolorów śródziemnomorskich – czerwieni, błękitu, brązu – umieszczając martwe natury w medalionach obramowanych kres- kowaniem. Przyglądam się poszczególnym przedmiotom: stołowi, dzbankowi i zwojowi papieru po lewej, pianinu i gitarze pośrodku oraz wazonowi z kwiatami, otwartej książce, wachlarzowi i mandolinie po prawej. Próbuję przywołać nastrój niezmąconego niczym zaangażowania w pracę, gdy malowałam te kompozycje razem z Duncanem. Wracasz do pokoju nachmurzona. – Wszystko w porządku? – pytam. – Tak. Powstało zamieszanie dotyczące realizacji zamówienia. Sprawdziłam wskazówki Leonarda i na szczęście okazały się absolutnie jasne.
Siadasz na tym co zwykle krześle. Psy, które leżały zwinięte w kłębek na dywaniku przed kominkiem, wstają i kładą się obok ciebie. Głaszczesz Pinker po głowie i dodajesz: – Dostaliśmy listy od Juliana, jeden Leonard i jeden ja. Wczoraj. O tym właśnie miałam nadzieję porozmawiać. – Co pisze? Nic mu nie jest? – Wygląda na to, że chce się sprawdzić. List do Leonarda niemal w całości dotyczy polityki. Julian pragnie wykorzystać Partię Pracy jako platformę rewolucji zbrojnej i chce, by Leonard mu w tym pomógł! Słysząc to, blednę. Od tygodni wszystkie listy Juliana świadczą o jego rosnącej frustracji z powodu wyczekującej postawy lewicy. – Jego zdaniem Europa ma tylko dwa wyjścia: podporządkować się faszystom albo z nimi walczyć. Uważa, że jedyną nadzieją dla Hiszpanii jest rozstrzygająca akcja zbrojna. – Zagryzam wargi. – Czy ty i Leonard też tak myślicie? To wydaje się przeczyć wszystkiemu, o co walczyliśmy w czasie ostatniej wojny. Ku mojemu zaskoczeniu odwracasz się i głaszczesz Pinker po uszach. – Och, my też się o to spieramy – odpowiadasz słabym głosem i odsuwasz z twarzy kosmyk włosów. Pinker unosi głowę i patrzy na ciebie, kiedy przestajesz ją pieścić. – Martwię się o Juliana – wyznaję. – Dlaczego? – Obracasz się na krześle.
– Wszystko, co mówi, jest albo czarne, albo białe. Mart- wię się, że ta odległość, izolacja i wielkie oddalenie sprawiają, że rzeczywistość do niego nie dociera. – Z pewnością daje mu to fałszywe poczucie tego, co może osiągnąć! – Nie próbujesz ukryć irytacji. – Nawet jego wyjazd do Hiszpanii ma być tylko odskocznią, sposobem zdobycia doświadczenia w walce zbrojnej, które mógłby potem wykorzystać w jakimś wspanialszym przedsięwzięciu! – Ale jego umowa kończy się dopiero za rok! Dotychczas jego wypowiedzi na temat Hiszpanii dotyczyły stanu hipotetycznego. Wyczuwasz mój niepokój. – Pamiętasz, jak bawił się z Quentinem w wojnę, gdy byli mali? Z tym właśnie kojarzą mi się jego listy. Z frustracjami małego chłopca udającego wojskowego stratega. Czy mówiłam ci o jego ostatniej wizycie w tym domu? Byłam wtedy sama. Spojrzałam na schody prowadzące do holu i zobaczyłam na nich jakiegoś obcego mężczyznę. Spytałam, kto idzie, a wówczas uniósł głowę i okazało się, że to Julian, w olbrzymim kapeluszu. Nigdy nie przywiązywał wagi do stroju. Chciał, żebym mu dała numer telefonu, nie pamiętam do kogo. Zaprosiłam go na lunch, ale pokręcił głową i mruknął pod nosem, że ma zbyt dużo pracy, choć widziałam, że zaproszenie sprawiło mu przyjemność. Później przyszło mi do głowy, że to jest sedno problemu: jak młodemu człowiekowi uwielbianemu przez rodzinę udało się od niej uwolnić?
– Czy powiedział ci, że ma romans? – pytam nagle. Uśmiechasz się szeroko. – To chyba dobrze? Wiem, ile dla siebie znaczycie, ale w pewnym momencie musi zacząć żyć na własny rachunek. Patrzę na ręce. Mam nierówne, połamane paznokcie, choć dziś nie wykonywałam żadnej pracy fizycznej. – Kiedy wyjechał do Chin, bardzo za nim tęskniłam. Ale zaczęły przychodzić listy i wydawało mi się, że dzięki nim go odzyskałam. – W pisaniu nie ma nic złego – mówisz. Po raz pierwszy nie chcę, żebyś mnie uwalniała od poczucia winy, więc ci przerywam i przedstawiam to, co mam do powiedzenia. – Zrozumiałam, że trzymam się go zbyt mocno. Chciałam dla wszystkich moich dzieci jak najlepiej, ale być może zwłaszcza dla Juliana, mojego pierworodnego. Czasami myślę, że wszystko, co robię, okazuje się na końcu szkodliwe dla nich. Jest tak, jakbym nie potrafiła zobaczyć ich jako oddzielnych osób, a traktowała jako część siebie. Tę najlepszą. Kładę ręce na kolanach. Przez chwilę patrzysz na mnie w milczeniu. – Fakt, że jest w związku z inną kobietą, świadczy o tym, że nie zaszkodziłaś Julianowi aż tak bardzo. – To nie jest prawdziwy związek. Żaden z jego romansów nie jest. Ta kobieta jest żoną jego profesora. – Czy ten profesor o wszystkim wie? – Oczywiście, że nie. Ale to tylko kwestia czasu.
Prędzej czy później się dowie. – A jakie będą tego konsekwencje? – Julian zostanie zmuszony do wyjazdu. Jestem tego pewna. Podchodzę do okna. Postanawiam po raz ostatni zaapelować do ciebie, żebyś coś zrobiła. – Koziołku, napiszesz w moim imieniu do Juliana? Przekonasz go, że bez względu na wszystko nie wolno mu jechać do Hiszpanii? Nie wiem, czy potrafiłabym to znieść, gdyby mu się coś stało. Patrzę ci w prosto oczy. Z ulgą przyjmuję, że kiwasz głową. Staram się być przez cały czas zajęta. Duncan przekonuje mnie do obejrzenia wraz z nim wystawy surrealistów w Londynie, choć nie podobają mi się ich prace. Gdy tylko wchodzę do sali, zdaję sobie sprawę, że przyjście tu było błędem. Wybieram obraz niemal na chybił trafił i spędzam przy nim kilka minut, choć wiem, że nie można oglądać obrazów szybko. Po lewej stronie ukazana w zbliżeniu ręka, ze zwróconym w stronę oglądającego ogromnym paznokciem kciuka, trzyma w palcach jakieś dziwaczne urządzenie złożone z czegoś, co wygląda jak skorupa orzecha włoskiego, i z metalowych szpilek. Niektóre z nich przekłuwają palec na wylot. Z kolei po prawej stronie znajdują się dwie głowy o oczach nabiegłych krwią i wyglądających na
ludzkie, choć ich kształt sugeruje, że są ptasie. Jedna ma rogi, do których jest przyczepiony sznurek. U góry widnieje balon, czarna kropka na niebie. Nie podoba mi się ten obraz. Mój instynkt malarski odrzuca jego natrętną symbolikę i elementy narracji, które niweczą pragnienie oglądania. Ale pomimo tych zastrzeżeń szybko rozważam możliwe interpretacje kompozycji. Czy to po lewej to ręka Boga? Czy ptaki stanowią parę? Jak należy rozumieć to okrutne urządzenie? Albo swobodnie, jak się wydaje, unoszący się w oddali balon? To nie obraz, mam ochotę krzyknąć, lecz malarska inkwizycja! Zmusza nas do myślenia, a nie do oglądania. Stanowi zaprzeczenie wszystkiego, co kiedykolwiek ceniłam w sztuce. Kieruję się do wyjścia. Orzeźwia mnie chłodne powietrze. Wiem, że przez jakiś czas Duncan zostanie na wystawie. Udaję się do parku, by tam na niego zaczekać. Idę kilka minut i w końcu siadam na ławce nad stawem. Róże są w pełnym rozkwicie, w powietrzu rozchodzi się ich silny zapach. Wyjmuję z torby szkicownik, pudełko z ołówkami i rysuję fontannę. Na znajdującej się pośrodku rzeźbie siedzą ptaki. Nagle z przerażeniem uświadamiam sobie, że przeniosłam na kartkę ptasie głowy z obejrzanego na wystawie obrazu. Sznurek, który bezwiednie przymocowałam do rogów mniejszego ptaka, przypomina uzdę, jakby miał zapobiec walce. Rysuję też niby-rękę Boga. Zastanawiam się, czy ma palce kobiety, czy mężczyzny. Następnie szkicuję skorupę orzecha i wiernie przekłuwam kciuk największą
ze szpilek. Ale tylko na moim rysunku widać krew. Biorę czerwoną kredkę i maluję na kciuku ranę, wykrzywiając go, gdyż odczuł ból. Wyrywam kartkę ze szkicownika i zaczynam wszystko od nowa. Tym razem starannie rysuję różę. Odtwarzam ząbkowany obrębek zewnętrznych płatków i ciasny zwój tych znajdujących się w środku. Teraz jestem spokojna. Rysuję do czasu, kiedy muszę wrócić na wystawę, by odszukać Duncana. Zapowiedź Juliana staje się rzeczywistością. Kiedy czytam list, w którym ogłasza zamiar wyjazdu do Hiszpanii i walki po stronie komunistów, w mojej głowie kłębią się różne myśli. Julian prosi, żebym pojechała do Cassis, dzięki czemu będziemy mogli się spotkać, gdy jego statek wpłynie do portu w Marsylii. Odpowiadam mu od razu, czując, że czasu jest mało. Zwracam uwagę, że nie tylko ja, lecz także inni domagają się jego przyjazdu do Anglii. Przypominam mu o Charleston, o słonecznym kącie w salonie, gdzie chętnie czyta, i o jego ulubionych spacerach po wzgórzach. Wkładam list do koperty, wsuwam ją do kieszeni i wychodzę z domu. W drodze na pocztę odrywam płatki dzikiej róży rosnącej w żywopłocie i wkładam je między strony listu. Prośba odnosi skutek. Julian zgadza się przyjechać do domu. Przynajmniej na razie jest bezpieczny. Z okazji jego powrotu urządzam przyjęcie. Julian pełni rolę gospodarza. Ubrany w chińską szatę, zajmuje
honorowe miejsce przy stole. Nie mogę oderwać od niego wzroku, jakbym musiała nasycić się jego widokiem po tych wszystkich miesiącach, kiedy byliśmy rozdzieleni. Wręcza nam przywiezione z Chin prezenty. Otrzymuję jedwabie i ręcznie czerpany papier, Duncan i Quentin rysunki, a Angelica porcelanowy serwis herbaciany dla lalek. Dla ciebie, Leonarda i Clive’a Julian przywiózł książki. Pytamy o Chiny dopóty, dopóki nie dowiadujemy się wszystkiego, co chcemy wiedzieć. Julian opisuje krajobrazy, ludzi, nieznane nam zwyczaje i specyfikę języka, jakby wcześniej wszystko przećwiczył. Rozmawiamy do późna w nocy. Quentin przymierza jego chińską szatę. Julian uczy Angelicę prawidłowej postawy chińskiej damy. Nawet ty wydajesz się zaintrygowana opowieścią o jego przyjacielu pisarzu, Su-Hua. Kiedy wszyscy idą do łóżek, pozostaję przy pustym stole i odmawiam bezgłośną modlitwę, by to szczęście przetrwało. Następnego dnia spacerujemy z Julianem po wzgórzach. Trzymamy się pod rękę jak starzy kochankowie. Wówczas obwieszcza mi to, czego się obawiałam. Mówi, że nie może znieść siedzenia bezczynnie, kiedy rząd nic nie robi, a władza faszystów wciąż rośnie. Wymienia nazwiska innych, którzy pojechali. Ocenił zagrożenia i jest gotowy oddać życie za sprawę, którą w pełni popiera. Walczymy jak dzikie bestie. Nie wiedziałam, że można to robić tak długo i tak zacięcie. Późno w nocy, znalazłszy się z naszymi argumentami w sytuacji patowej, wyczerpani
udajemy się do łóżek. Rano podejmujemy walkę od nowa, przystępując do ataku ze świeżym zapasem energii i amunicji. Wykorzystuję każdą broń, jaka tylko przychodzi mi do głowy. Kiedy siła mojej perswazji zawodzi, przyzywam ciebie, Clive’a i Maynarda. W końcu zawieramy wymęczony kompromis. Julian nie zaciągnie się do Brygad Międzynarodowych, lecz jako wolontariusz zostanie kierowcą ambulansu hiszpańskiej służby medycznej. Nic więcej nie mogę zrobić. Wykorzystałam każdą możliwą taktykę. Mogę jedynie mieć nadzieję na zmniejszenie ryzyka. Patrzę, jak znika mi z oczu w ambulansie, który kupił i wyposażył za zebrane pieniądze, i trzymam się słupka bramy. Nie wiem, jak długo tak stoję. Wiem tylko, że kiedy wchodzę do domu, jest ciemno. Zapalam lampy i dokładam do ognia w kominku w salonie, chcąc się czymś zająć. W końcu wychodzę do ogrodu w nadziei, że w panującej tu ciszy odzyskam spokój, jakiego zaznałam po powrocie Juliana z Chin. Koncentruję się na domu. Mój niepokój zmniejsza się w otoczeniu rzeczy należących do najstarszego syna. Postanawiam odnowić jego sypialnię. Uderza mnie, jak starannie wszystko posprzątał. Biurko opróżnił całkowicie, a ubrania złożył i schował do kufra. Zdejmuję z półek jego książki i pakuję wszystkie do kartonów. Odsuwam od okna łóżko, przykrywam je starym prześcieradłem i przygotowuję farby. Podczas pracy
staram się nie myśleć, lecz skupiam uwagę na kolorach i kształtach, jakie mam przed oczami. Projektuję wokół okna fryz z szarych wazonów wypełnionych liliami, symbolami pokoju. Nad lambrekinem maluję żółte słońca, a wokół nich niebieskie kropki. Powierzchnię między słońcami wypełniam brązową kratką, mniejszymi okręgami oraz czerwonymi i białymi kwiatami. Nagle podczas pracy kątem oka spostrzegam czyjś ruch. Przez chwilę myślę, że to Quentin, ale gdy ten ktoś pochyla w moją stronę głowę, zdaję sobie sprawę, że to Julian. Odwracam się z niedowierzaniem. Postać znika. Stoję nieruchomo, opierając rękę o parapet. Rozglądam się po pokoju. Jest pusty. Mój wzrok spoczywa na kluczyku pozostawionym w zamku górnej szuflady biurka. Wyjmuję kluczyk, chcąc go gdzieś schować, by nie zginął. Wyciągając go, wysuwam szufladę, gdyż okazała się niezamknięta. Jest w niej plik papierów. Na wierzchu kartka ze słowami napisanymi ręką Juliana: „Otworzyć w razie mojej śmierci”. Nadal staram się być przez cały czas zajęta. Quentin pisze na moje urodziny sztukę. Siedzimy w salonie na ustawionych w półkole krzesłach, a Angelica stoi przed kominkiem w stożkowatej czapce z napisem „przewodniczka”. Trzyma w ręce kartki i przystępuje do oznakowania nas nimi, jakbyśmy byli meblami: Clive’a, Królika, Maynarda, ciebie, Leonarda, Duncana i mnie. Bez
okularów trudno mi odczytać, co jest na nich napisane. Zjawia się Quentin i czyta w „gazecie” relację o wizycie na Ziemi delegacji gości z Księżyca. Jesteśmy, jak się zdaje, w 2036 roku. Angelica wita Quentina w Charleston i oprowadza go po pokoju. Mówi mu, że dekoracje powstały dzięki zastosowaniu starożytnej techniki malowania farbą za pomocą pędzla. Quentin ziewa, wyraźnie znudzony jej wyjaśnieniami. Przejawia zainteresowanie dopiero wtedy, gdy Angelica zaczyna mówić o mieszkańcach tego domu. Pobudziła jego ciekawość i teraz pyta ją o ich osobowości i zwyczaje. Wybałusza oczy, gdy przewodniczka informuje go o moim upodobaniu do przyjmowania gości w stroju poplamionym farbami malarskimi lub ziemią z ogrodu. Angelica nikogo nie oszczędza. Naigrawa się z twojego wstrętu do bycia fotografowaną, podobnie jak z niezmiennej natychmiastowej odmowy Leonarda uczestniczenia w jakiejkolwiek grze. Zachęcana przez swojego rozmówcę, obnaża nasze kolejne słabości. Mówi o tym, jak rano Clive guzdrze się w łazience, jak Duncan nie potrafi zaangażować się w żaden związek i jak skąpy jest Maynard. Gdy sztuka dobiega końca, bijemy brawo, wiwatujemy i prosimy o bis. Przez niemal godzinę nikt nie wspomniał o toczących się w Hiszpanii walkach. Idziemy do ogrodu, gdzie czeka na nas zastawiony stół. Gdy zauważam, że siadasz na kocu pod jabłonią, dołączam do ciebie. – Angelica ma talent – mówisz. – Mogłaby pójść dalej.
– Uwielbia grę aktorską. Zawsze tak było. – Jest w tym bardzo dobra. – Odwracasz się i patrzysz na mnie. – Nie tylko ja zauważyłam, jak zachwycająco wygląda w tej białej, luźnej sukience. – Co masz na myśli? – Królik nie mógł oderwać od niej oczu! – Królik? Nie bądź śmieszna. – Czasami dziwię się, że będąc malarką, nie widzisz pewnych rzeczy. – Królik zna Angelicę od urodzenia. Mógłby być jej ojcem. Poza tym zaprosiliśmy go tu tylko dlatego, że bardzo poruszył nas jego list. – Zrywam stokrotkę. – Wydaje się, że Barbarze zostało niewiele życia. – No właśnie. – Patrzysz na mnie zimno. – Nie zauważyłaś, jak się uśmiechał do Angeliki, gdy przypinała mu kartkę? Nie potrafię ukryć oburzenia. – Oczywiście, że zauważyłam! Nie mogła wbić szpilki w jego wełnianą marynarkę, więc jej pomógł podłożyć papier pod klapę. Uśmiechasz się krzywo. – Czasami mi się wydaje, że oglądasz świat przez inne niż ja okulary. – Jeśli mowa o okularach, to bez nich nie mogłam odczytać tego, co było napisane na kartkach. Czy ty byłaś półką na książki? – pytam. Mrugasz do mnie łobuzersko. – Ha! Byłam Fikcją Literacką!
Perspektywa wybuchu następnej wojny światowej jest coraz bliższa. Zaczynają przychodzić listy od Juliana. W przeciwieństwie do długich, przemyślanych i często autorefleksyjnych, jakie przysyłał z Chin, te są zwięzłe i stanowcze w tonie, a poza tym sprawiają wrażenie pisanych w wielkim pośpiechu. Opieram je o ścianę nad obramowaniem kominka, traktując jak talizman. Mam przesądne przekonanie, że im bardziej wydłuży się ten szereg, tym bezpieczniejszy będzie Julian. Zapraszam Wogana. Ma wciąż zabandażowaną rękę, lecz mimo to nalegam, by mi opowiedział o toczących się w Hiszpanii walkach. Mówi o wyczekiwaniu, o wybuchach wzmożonej aktywności i o niemal lekceważącym stosunku do śmierci. Przestaję pisać i wyglądam przez okno salonu. Jaskółki krążą chaotycznie w powietrzu. Zdejmuję okulary i pocieram czoło, gdyż boli mnie głowa. To, co mam opisać, wymaga odwagi. Oto mój obraz ostatniego dnia życia Juliana. Wstaje wcześnie, ale jest już gorąco, i wykorzystuje chwilowy spokój w toczących się walkach na załatanie wybojów na drodze, utrudniających dojazd do linii frontu. Gdy na niebie pojawiają się wrogie samoloty, których wystrzały z dział zamieniają drogę w proch i pył, szuka kryjówki. W pobliżu ambulansu wybucha pocisk artyleryjski. Odłamek wbija mu się w ciało. Julian próbuje coś do mnie
napisać i w pośpiechu bazgrze na pustej stronie notatnika trzy słowa. Kiedy dzwoni telefon, nie potrafię przyswoić sobie tego, co ktoś do mnie mówi. W uszach szumi mi krew, a oddychanie sprawia ból. Spowija mnie czerń, jakby zamknęło się nade mną lustro wody. Znowu ratujesz mi życie, siedząc przy moim łóżku i mówiąc do mnie. Przywieram do twoich słów jak do liny ratunkowej. Nie mogę myśleć i mówić, a jedynie słucham. Początkowo nie rozumiem wypowiadanych przez ciebie zdań. W końcu pewnego wieczoru wydaje mi się, że widzę mart- wego Juliana na stole operacyjnym i odwracam się do ciebie z krzykiem. Trzymasz mnie mocno w ramionach. Słyszę, jak mówisz, że świat to dzieło sztuki i choć nie ma Boga, jesteśmy elementami istniejącego wzoru. Widzę rękę z tego surrealistycznego obrazu trzymającą dziwaczne urządzenie. Rozumiem, że jeśli ktoś się poddaje, ktoś inny musi walczyć. Jestem świadkiem przelanej w walce krwi. Spostrzegam w oddali cudownie kolorowy, swobodnie unoszący się w powietrzu balon. Jest jak czysta fantazja.
11 Siadam przy biurku Juliana. Już wystarczająco długo z tym zwlekałam. Wkładam kluczyk do zamka szuflady, wysuwam ją i wyjmuję papiery. Masz rację. Należy opublikować spuściznę mojego najstarszego syna. Mam teczkę z jego wierszami i drugą z listami. Jestem winna Julianowi ocalenie tego, co po nim pozostało. Podnoszę pierwszą kartkę. Widok znajomego charakteru pisma nadal jest dla mnie bolesny. Chowam papiery do szuflady i piszę do ciebie z prośbą o wydanie spuścizny mojego syna. Zjawiasz się na herbacie. Szyję zasłony okienne, trzymając na kolanach ciężki materiał. Kiedy siadasz obok mnie, nie unoszę głowy. – Jak się czujesz? – Wbijam igłę w materiał i przeciągam nitkę na drugą stronę. – Mogę ci pomóc? – pytasz znowu. Wzruszam ramionami, co bierzesz za znak zgody. Kątem oka widzę, jak zaczynasz obszywać zasłonę od drugiego końca. Przez kilka minut pracujemy w milczeniu. – Czy ci mówiłam, że dostałam od Helen list w sprawie
domu? – pytasz. Omal nie wbijam sobie igły w palec. Jestem tak zła, że wybucham. – Do mnie też napisała. Twierdzi, że właściwie ją błagałaś, by go wzięła! Nie masz prawa! Szybko unosisz głowę, zaskoczona moją gwałtowną reakcją. – Helen poszukiwała domu, więc uznałam, że go jej zaproponuję. Ona i jej dzieci wydają się mili. – Uznałaś tak tylko dlatego, by nie żyć w strachu, że co chwila będą pukać do twojego domu! Lub by na nich nie wpadać, ilekroć z niego wyjdziesz! – Nie zdawałam sobie sprawy, że nabrałaś do niej takiej niechęci. – Nie chodzi o Helen. Nie miałaś prawa proponować go komukolwiek. Kończy mi się nitka i szybko obszywam to, co mi zostało. – Przepraszam. Pomyślałam, że jeśli weźmie ten dom ktoś, kogo znasz, to nie będziesz się czuła taka odizolowana od świata. Duncan mówi, że od tygodni nie miałaś gości. – Nawlekam igłę i kładę na kolanach następną plisę, a ty przytrzymujesz koniec zasłony. – Kiedyś uwielbiałaś otaczać się ludźmi. W tym domu było zawsze pełno gości. Grozi ci, że zostaniesz odludkiem. Wyznaczam szew, bo chcę, żeby był prosty. – Mam dość ludzi. – Nie rozumiem, dlaczego zamykasz się w sobie. Kiedyś
byłaś... – Wiem, źródłem światła – przerywam ci niegrzecznie. – Duncan mówi, że również nie malujesz. Wpatruję się we wbitą w materiał igłę. To prawda. Od czasu śmierci Juliana maluję bardzo mało. – No to co? – Ness, zawsze malowałaś! – Może nadszedł czas, żebym przestała. – Nie opowiadaj takich rzeczy – mówisz cicho. – To prawda. Wszystko, co teraz maluję, jest brzydkie i martwe. Nie ma sensu tego ciągnąć. – Bledniesz. Mam poczucie winy. Wiem, że ciężko ci znieść mój obecny stan psychiczny. – Tak czy inaczej, nikt nie kupuje obrazów – dodaję. – Nikt nie kupuje książek, ale to chyba nie jest powód, żeby przestać pisać! Patrzę na ciebie. Po raz pierwszy uświadamiam sobie, że wybuch wojny wszystko zmieni w twoim życiu. – Uważasz, że w pogłoskach o inwazji jest ziarnko prawdy? – pytam. – Sądzę, że jest bardzo prawdopodobna. – Obie przerywamy szycie. Przez chwilę patrzymy na siebie. – Kiedyś w nocy, gdy nie mogłam zasnąć, wyobrażałam sobie, że wybuchła – ciągniesz. – Słyszałam pisk opon na żwirze, walenie w drzwi i krzyki w języku niemieckim, gdy żołnierze weszli do holu. – A co o wojnie sądzi Leonard? – Jego zdaniem tym razem Wielka Brytania znajdzie się
na linii frontu. – Bierzesz nożyczki i odcinasz postrzępione końce na brzegu materiału. – Znasz relacje. Żydzi spędzeni i internowani. Leonard nie miałby szans. – A ty? Ku mojemu zaskoczeniu śmiejesz się. – Obłąkana żona Żyda! Nie wyobrażam sobie, że mam jakieś szanse. – Ale co możemy zrobić? Nasze szwy już się niemal stykają. Składasz zasłonę od swojej strony. – Bądźmy gotowi. Leonard ma w garażu wężyk pod silnikiem i zapasowy kanister z benzyną. Teraz ja blednę. Twój spokój mnie zadziwia. Wygląda na to, że się nie boisz.
* Mam wrażenie, że to jakiś olbrzym zburzył mur. Klatka schodowa wciąż stoi, ale za nią widzę tylko to, co zostało z pokoi, czyli roztrzaskane lustro nad kominkiem, nogi od stołu wystające z góry gruzu i wywróconą wannę. Widziałam w gazetach zdjęcia z bombardowania Londynu, ale nie przygotowały mnie na ten widok. Budynek jest ogrodzony sznurem. Gdy się do niego zbliżam, podchodzi do mnie dozorczyni. Mówię, kim jestem, a wówczas kobieta pozwala mi zajrzeć do środka. Kiedy idziemy po schodach, mam poczucie, że w każdej chwili budynek może się zawalić. Z powodu kurzu zatykam szalem nos.
Gdy docieramy do półpiętra, widzę, że drzwi do mojej pracowni zostały wyrwane z zawiasów. Z pomocą dozorczyni otwieram je szarpnięciem i staję na stercie gruzu i połamanych przedmiotów. Wnętrze pracowni wygląda tak, jakby olbrzym przeszukał wszystko, co miałam. Kanapa jest rzucona na ścianę, sztaluga połamana i wywrócona do góry nogami, a naczynia i książki strącone z półek na podłogę. Natychmiast dociera do mnie, że obrazy są nie do naprawienia. Patrzę, co zostało z płótna, które najwidoczniej zostawiłam oparte o ścianę pod oknem. W żarze po wybuchu bomby kształty uległy deformacji i przybrały karykaturalną postać. Odwracam się. Nie ma tu nic do ocalenia. Książka jest masywna i ciężka. Odwracam ją i spoglądam na nazwisko mojego syna na okładce. Stawiam ją na półce i przesuwam dłonią po grzbietach pozostałych. To nie jest jedyna książka, jaką dla mnie wydałaś. W końcu znajduję to, czego szukam. Zdejmuję z półki napisaną przez ciebie biografię Rogera i otwieram ją na pierwszej stronie. Czytam twój opis jego ogrodu z czasów dzieciństwa, karłowatej i oblepionej brudem jabłoni oraz maków, które wysiały się w rogu. Dzięki twoim słowom powracam myślami do Cambridge, jazdy pociągiem i tego wówczas jeszcze nieznanego mi mężczyzny. Mknący wśród pól pociąg przyspiesza, a ów mężczyzna woła:
– Spójrzcie! Spójrzcie! Podążam za jego wzrokiem i zachwycam się karmazynowymi makami płonącymi w dojrzewającym zbożu. Jestem znowu młodą kobietą, a Julian małym chłopcem. Twoje słowa mają taką moc. Piszesz do mnie z okazji urodzin Juliana. Tylko ty o nich pamiętasz. Siedzę, trzymając twoją kartkę na kolanach, i myślę o moich dzieciach. Angelica jest z Królikiem, a Quentin mieszka w Londynie. Duncan pracuje jako kronikarz wojenny w Plymouth i nie spodziewam się go w domu. Wiem, że Królik ożeni się z Angelicą, choć jeszcze nie zostało to ogłoszone. Pomimo twoich dodających mi otuchy słów czuję się bardzo osamotniona. Wyglądam przez okno salonu i patrzę na mknące po niebie chmury. Dalsze takie trwanie chyba nie ma sensu. Wkładam kluczyk do stacyjki i cieszę się, że udało mi się uruchomić silnik. Muszę cię zobaczyć. Nie obchodzi mnie, że wykorzystuję ostatni przydział benzyny. Muszę ci powiedzieć, że nie mogę dotrzymać przyrzeczenia, które ci złożyłam, gdy moja sytuacja życiowa wyglądała zupełnie inaczej. Jadę polnymi drogami z równą szybkością. Drzewa rzucają ażurowe cienie. Kiedy zatrzymuję się przed twoim domem, machają do mnie na powitanie dwa wielkie dęby – Leonard i Virginia, jak je nazwałaś. Czuję ulgę, gdy okazuje się, że jesteś sama.
Ze zdumieniem rozglądam się po twoim salonie. Wszędzie są kartony, stosy książek i porozrzucane papiery. Nagle dociera do mnie, że twój londyński dom został zbombardowany. Uświadamiam sobie, że to wszystko, co ocalało ze zniszczeń. – Czy bardzo ucierpiał od bomb? – pytam. Klękasz obok pudełka i zaczynasz je rozpakowywać. Niczego nie oglądasz, tylko dodajesz do papierów zaściełających podłogę. – Och, wszystko zostało roztrzaskane, meble, obrazy, dywany, wszystko zniszczone. Ocalały niemal wyłącznie książki i papiery. – Zdmuchujesz z książki kurz. – Ale nawet one są uszkodzone. – Nie uważasz, że lepiej byłoby pozostawić wszystko w kartonach? Patrzysz na mnie, jakbym postradała rozum. – Och, nie. Muszę te kartony rozpakować. – Przykro mi z powodu twojego domu. – Niech ci nie będzie. Z wielu względów odczuwam ulgę, że jestem wolna od tego całego dobytku. Dokonałam też różnych odkryć. – Przerzucasz leżący obok ciebie stos papierów i wyjmujesz spośród nich notatnik. – Spójrz, to jest dziennik, który prowadziłam w okresie pisania Do latarni morskiej. – Kartkujesz go i zatrzymujesz się, aby przeczytać po cichu wybrane fragmenty. – Koziołku, chcę ci coś powiedzieć... – Waham się przez chwilę. – Nie mogę dłużej już tak trwać. Patrzysz na mnie. Dostrzegam w wyrazie twoich oczu
strach. Ale nie odpowiadasz, tylko wyjmujesz z pudełka paczkę listów. – Napisałaś je do mnie przed urodzeniem Thoby’ego. Nie potrafię rozstrzygnąć, czy specjalnie zmieniłaś Julianowi imię. Wyjmujesz list z koperty. – Cleeve House! Pamiętasz starego Squire’a Bella? To końskie kopyto, które przerobił na popielniczkę? Cóż za sposób upamiętnienia ulubionego zwierzęcia! – Koziołku – mówię błagalnym tonem. – Pamiętasz przyrzeczenie, które ci złożyłam? Nadal mnie ignorujesz. Wiem, co robisz, pogrążając się w opowieści. Słucham twojej paplaniny do chwili, gdy muszę wyjść. Jazda po ciemku jest zbyt niebezpieczna. Obejmuję cię i całuję na pożegnanie; wydajesz mi się taka wątła. Przez chwilę pragnę tu zostać, wyciągnąć się obok ciebie przed kominkiem i karmić cię grubymi tostami, jak wtedy, gdy byłyśmy małe. Ale tego nie robię; idę do samochodu i odjeżdżam. Dzwoni twój ogrodnik. Słyszę jego głos jakby z bardzo daleka. Odkładam słuchawkę i patrzę na dzban z kwiatami stojący na stole w holu. Nie wiem, co począć ze słowami ogrodnika. Odbijają się rykoszetem od mojej głowy. Wciąż ich nie rozumiem. Rzeczy się ode mnie oddalają. Stół w holu i wszystkie znajdujące się na nim przedmioty są już poza moim zasięgiem. Opieram się o ścianę, chcąc odzyskać równowagę. Widzę, jak stoisz na brzegu rzeki,
rozglądając się za kamieniami, by napełnić sobie nimi kieszenie. Czuję paraliżujące zimno, gdy brodzisz w wodzie, ciężar twojego mokrego ubrania, kiedy zmuszasz się do parcia naprzód. Mam wodę w ustach i płucach, gdy nurt wciąga nas w głębinę. Tym razem nie mogę z niej uciec. Wszystko tonie w ciemnościach. Nie chcę ich pokonać.
12 Mam cztery lata i szperam w koszyku z szyciem Matki w salonie w St Ives. Matka szyje, siedząc na krześle. Choć raz jesteśmy same. Wyciągam jeden z jej szali i okrywam się nim. Jest miękki, ciepły i pachnie wodą lawendową, którą lekko smaruje nadgarstki i skronie, ilekroć jest zmęczona. Wyobrażam sobie, że jestem królową wystrojoną na ważną uroczystość państwową, i pociągam Matkę za spódnicę, by na mnie spojrzała. Gdy widzi, co mam na sobie, zrywa ze mnie szal. Ze złością mówi, że nie jest do zabawy, i każe mi wyjść z pokoju. Potykam się, idąc do ogrodu i próbując powstrzymać łzy. Thoby mnie znajduje i pociąga na trawę, gdzie leżymy objęci za szyje. Czuję się uspokojona i pocieszona. Spoglądając na chmury, szukam aniołów. Po chwili pada cień. Próbujesz się położyć między nami. Odwracam się na brzuch i przyciskam do oczu zaciśnięte dłonie. Gdy otwieram oczy, siedzisz z Thobym na ogrodowym murze i machasz ręką. Ten obrazek powraca w mojej pamięci. Bez względu na to, ile razy go odsuwam, wszystkie jego elementy zawsze pojawiają się na tym samym miejscu. Ja, Thoby i ty.
Wysiadam z samochodu przy bramie. Wchodzę do domu, spoglądam na listy, które Grace starannie ułożyła jeden na drugim na stole w holu, i idę na górę. Wchodzę do pokoju gościnnego i kładę się na łóżku. Kiedyś, w dzieciństwie, sypiali tu Julian i Quentin. Na drzwiach jest malowidło Angeliki, a na parapecie okna popiersie z terakoty wykonane przez Quentina. Przykrywam się kołdrą i zamykam oczy. Nie wiem, jak długo tak leżę. Myślę o rozpaczy malującej się na twarzy Leonarda, gdy grzebaliśmy twoje prochy pod dębami. Czuję obecność Duncana, Quentina, Angeliki, strumienia poruszających się ludzi, których twarze zlewają się ze sobą i zamazują. Kiedy otwieram oczy, widzę swoją twarz w lustrze toaletki stojącej naprzeciwko łóżka. To odbicie przypomina mi o innej twarzy oglądanej dawno temu. Wolno siadam. W tym lustrze zobaczyłam kiedyś zmarłą Matkę. Zaczynam od namalowania pionowych podpórek sztalugi – solidnych równoległych drążków. Na nich maluję poziome rozpórki, a na końcu pulpit. Z chwilą gdy mam na pulpicie namalowaną ramę, maluję odwrotną stronę płótna. Nie staram się ukryć jego pustki czy upiększyć brzydoty. Ważne jest, że zajmuje centralne miejsce w kompozycji. Po prawej stronie sztalugi maluję siebie siedzącą na swoim starym krześle, na którym leży wyblakła zielona poduszka. Wokół mnie znajdują się
przybory malarskie: pędzle i ściereczki, paleta i naczynia do mieszania farb, butelki oleju i terpentyny. Odchylam głowę od sztalugi, rysy twarzy pozostawiam niewyraźne. Nie chcę, by to artystka przyciągała uwagę, lecz sam akt malowania. Nade mną są okna, przez które widać blade niebo i nagie drzewa. Po pewnym czasie robię przerwę w malowaniu, chcąc ocenić to, co zrobiłam. Jest sztaluga, zniechęcająca pustka płótna i względna słabość oka, pędzla i ręki. Spoglądam na obraz ponownie i spostrzegam delikatną morelę i strumień purpury spływający po koronkowej firanie na rękaw artystki. W pozie tej kobiety jest energia i determinacja, które przypominają mi ciebie. Przyglądam się postaci uważniej. Tym razem uświadamiam sobie, że trzyma ona w ręce nie pędzel, lecz pióro. Pracuję nad okładką twojej ostatniej powieści. Rysuję kurtynę zasłaniającą scenę. Szybkimi pociągnięciami pióra uwydatniam fałdy tkaniny. Boki znikają w bogatej dekoracji z kwiatów. Chcę zasugerować, że grana tu sztuka będzie zajmująca i bogata w treści. U góry piszę tytuł, traktując słowa jako element kompozycji. Z dumą piszę wyraźnie nasze imiona i nazwiska. Zastanawiam się, czy nie powinnam rozsunąć dwóch części kurtyny, aby można było zobaczyć coś z mającego się tu odbyć przedstawienia. Co powiedziałaś? „Przetrwa nie to, co umieścimy w ramie”. Zostawiam zasuniętą kurtynę.
Na moim biurku stoi wazon z żonkilami, sadzawka płynnego złota na tle drewna. Za chwilę je namaluję. Już zaczynam wybierać kolory. Na razie odkładam szkicownik. Muszę dodać jeszcze kilka zdań do opowieści.
13 Zrobiłam. Związuję stertę kartek i idę do holu włożyć żakiet i buty. Udaję się nad rzekę. Klękam na brzegu, rozwiązuję paczkę i zamaczam w wodzie pierwszą kartkę. Słowa się rozmazują. Czekam, aż papier nasiąknie, by nie porwał go wiatr, i pozwalam kartce odpłynąć. Nurt porywa ją z mojej dłoni i unosi. Biorę następną kartkę. Kiedy uwalniam ostatnią, wypowiadam w myślach dedykację. Ta opowieść jest dla ciebie. Wolnym krokiem wracam do domu. Tylną bramą wchodzę do ogrodu. Mój wzrok przyciągają jaskrawe żonkile ros- nące pod jabłoniami. Postanawiam rozstawić tu sztalugę i namalować je, a nie te stojące w wazonie. Spoglądam na żółć – żywą i namacalną w świetle słońca. Masz rację. Liczy się to, że nie przestajemy tworzyć.
Podziękowania Niniejszy utwór jest powieścią, ale wiele zawdzięcza badaniom licznych krytyków i uczonych, a w szczególności czterem wyjątkowym biografiom. Są to: Frances Spalding, Vanessa Bell, London, George Weidenfeld & Nicholson, new edition 1996; Angelica Garnett, Deceived with Kindness: A Bloomsbury Childhood, London, Pimlico, new edition 1995; Jane Dunn, Virginia Woolf i Vanessa Bell. Sekretny układ, Kraków, Wydawnictwo Literackie, 2004, tłum. Paweł Łopatka, i Hermione Lee, Virginia Woolf, London, Vintage, 1999. Wiele zawdzięczam także University of St Andrews, Leverhulme Trust i Robinson College w Cambridge. Ponadto w napisaniu tej książki pomogły mi różne osoby, w tym koledzy ze School of English University of St Andrews, zespół New Writing Parnership (w szczególności Sally Cline i Michelle Spring) oraz Alex Bulford, Ian Blyth, Jane Goldman, Jackie Kay, Eric Langley, Heidi Stalla, Helen Taylor, Jeremy Thurlow i Molly Thurlow. Szczególne podziękowania jestem winna agentce literackiej Jenny Brown, wydawcom Sharon Blackie i Davidowi Knowlesowi z Two Ravens, Lindsey Smith z Harcourt oraz Sarze Lodge i drogiej przyjaciółce oraz nauczycielce
Jo Campling, która, niestety, zmarła przed ukazaniem się tej książki, co przyjęłam z wielkim żalem. Ostatecznie powieść ta zawdzięcza wszystko dwóm niezwykłym siostrom – Vanessie Bell i Virginii Woolf, których życie i twórczość nie przestaje intrygować, inspirować i zachwycać.
Od tłumaczki Ta powieść powstała z zainspirowania życiem i twórczością osób rzeczywistych. Pierwowzorami jej głównych bohaterek – sióstr Vanessy i Virginii – są siostry: malarka Vanessa Bell (1879–1961) i pisarka Virginia Woolf (1882–1941), pierwowzorem Thoby’ego jest ich brat Julian Thoby Stephen, Adriana – ich drugi brat, pisarz i psychoanalityk Adrian Leslie Stephen, Stelli – ich przyrodnia siostra Stella Duck- worth, George’a i Geralda – ich przyrodni bracia Sir George i Gerald Duckworthowie, Laury – przyrodnia siostra rodzeństwa Stephenów z pierwszego małżeństwa ich ojca, Laura Stephen, Matki (Julii) – matka wszystkich wyżej wymienionych, z wyjątkiem Laury, Julia Stephen, po pierwszym mężu Duckworth, Ojca (Lesliego) – ojciec Laury, Vanessy, Virginii, Thoby’ego i Adriana, pisarz Sir Leslie Stephen. Podobnie bohaterowie powieści spoza rodziny mają swoje pierwowzory w osobach rzeczywistych, na ogół z kręgu grupy Bloomsbury, która wyłoniła się w 1905 roku ze spotkań towarzyskich w salonie rodzeństwa Stephenów. Zrzeszała wybitnych artystów i intelektualistów, w tym między innymi Vanessę Bell, jej męża krytyka sztuki
Clive’a Bella, Virginię Woolf, jej męża teoretyka polityki i pisarza Leonarda Woolfa, artystę i krytyka sztuki Rogera Frya, malarza i przedstawiciela sztuki użytkowej Duncana Granta, pisarza i krytyka literackiego Lyttona Stracheya, pisarza i wydawcę Davida „Królika” („Bunny’ego”) Garnetta, ekonomistę Johna Maynarda Keynesa i urzędnika Saxona Sydneya-Turnera. Wszyscy oni są pierwowzorami bohaterów powieści o tych imionach, podobnie jak związane z grupą Bloomsbury malarka i przedstawicielka sztuki użytkowej Dora Carrington, pisarka i artystka Angelica Garnett, córka Vanessy Bell i Duncana Granta, żona Davida Garnetta, czy pisarka, poetka i przedstawicielka sztuki ogrodów Victoria Mary Sackville-West (1892–1962), lady Nicolson, znana jako Vita Sackville-West, a także synowie Vanessy i Clive’a Bellów: poeta Julian Bell (1908–1937) i historyk sztuki oraz pisarz Quentin Bell. Podobnie pierwowzorem powieściowej Ethel jest kompozytorka i sufrażystka Ethel Smyth, przyjaciółka Virginii Woolf. Tak samo jest w przypadku innych mniej znanych osób, których tu nie wymieniam. W powieści opisane zostały autentyczne obrazy Vanessy Bell: Plaża w Studland (1912), Obraz abstrakcyjny (ok. 1914), Akt z makami (1916), Tańcząca para (1914), Islandzkie maki (1908–1909), Podwieczorek w pokoju dziecięcym (ok. 1912), Frederick i Jessie Etchell malują (1912), David Garnett (1915), Virginia Woolf (1912),
Balia (1917), Widok na ogród (1926). Słowa „Matka” i „Ojciec” w odniesieniu do rodziców Vanessy i Virginii piszę za autorką wielką literą, gdyż w powieści są oni uosobieniem wiktoriańskich wzorców rodziców, wcieleniem patriarchalnych „archetypów” matki i ojca. W ich wypadku narratorka powieści nigdy nie używa zdrobniałych form. Bożenna Stokłosa
Spis treści Karta redakcyjna Dedykacja Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Podziękowania
Od tłumaczki