V. C. Andrews MELODY Prolog Od kiedy byłam na tyle duża, aby zrozumieć, że moi ro dzice się kłócą, czułam się jak ktoś obcy, ponieważ ilekroć zjawiał...
11 downloads
28 Views
2MB Size
V. C. Andrews
MELODY
Prolog Od kiedy byłam na tyle duża, aby zrozumieć, że moi ro dzice się kłócą, czułam się jak ktoś obcy, ponieważ ilekroć zjawiałam się w trakcie jakiejś sprzeczki, oboje natych miast milkli. Miałam wrażenie, że żyję w domu, którego ściany są pełne tajemnic. Wyobrażałam sobie, że pewnego dnia odkryję jeden z sekretów, a cały dom zawali mi się na głowę. Tak myślałam. I właśnie tak się stało. Pewnego dnia.
W sidłach miłości Kiedy byłam małą dziewczynką, sądziłam, że jeśli przy zwoici ludzie dostatecznie długo i żarliwie o coś proszą, ich życzenia zostają spełnione. I choć mam obecnie piętnaście lat i dawno temu przestałam wierzyć we Wróżkę Zębuszkę, w Świętego Mikołaja i w Wielkanocnego Królika, to niezu pełnie wyrzekłam się przekonania, że w otaczającym nas świecie działa magia. Gdzieś w górze czuwają nad nami aniołowie i w stosownym czasie, kiedy na to zasługujemy, wysłuchują naszych próśb. To tato mnie tego nauczył. Kiedy byłam na tyle mała, że wygodnie mieściłam się na jego prawym muskularnym ra mieniu i byłam wszędzie noszona, jak mała księżniczka, ra dził mi, żebym zaciskała mocno powieki i prosiła o coś do póty, dopóki nie zobaczę przefruwającego w pobliżu anioła, który powiewa skrzydłami, niczym trzmiel. Tato twierdził, że każdy ma swojego anioła stróża przy dzielonego mu w chwili narodzin i że aniołowie robią co w ich mocy, aby ludzie w nie uwierzyli. Powiedział, że gdy jesteśmy bardzo mali, o wiele łatwiej dajemy wiarę rze czom uznawanym przez dorosłych za fantazję. To dlatego aniołowie ukazują się czasami dzieciom. Sądzę, że niektó rzy z nas nieco dłużej i nieco mocniej trzymają się tej wia ry. I nawet już jako starsi, nie boją się przyznać, że oddają się marzeniom. Wypowiadamy życzenie, gdy łamiemy kość z kurczaka, gdy zdmuchujemy świeczki z urodzinowego tor tu, lub widzimy spadającą gwiazdę. Czekamy pełni nadziei i liczymy na to, że nasze pragnienie się ziści.
Melody
7
Gdy dorastałam, miałam tyle życzeń, że mój anioł stróż był z pewnością przepracowany. Nic nie mogłam na to pora dzić. Zawsze chciałam, żeby mój tato nie musiał zjeżdżać do kopalni węgla, gdzie pracował z dala od słońca w wilgot nych, ciemnych i zapylonych grotach. Jak wszystkie dzieci górników bawiłam się na otwartych przestrzeniach opusz czonych kopalń i nie byłam w stanie wyobrazić sobie, co czuje człowiek, który zapuszcza się kilometry w głąb ziemi, aby tam spędzić cały dzień bez dostępu świeżego powie trza. A jednak biedny tato musiał to robić. Jak daleko sięgam pamięcią, zawsze chciałam, żebyśmy mieli prawdziwy dom, a nie przyczepę mieszkalną, chociaż tuż obok nas mieszkali papa George i mama Arlene, któ rych szczerze kochałam. W moich marzeniach zawsze wi działam ich dom sąsiadujący z naszym: zarówno my, jak i oni mieliśmy prawdziwe podwórze, trawniki oraz duże klony i dęby, papa George uczył mnie gry na skrzypcach, podczas gwałtownej ulewy nie miałam wrażenia, że miesz kam wewnątrz blaszanego bębna, a w czasie wichury nie bałam się, że zostanę porwana nocą wraz z łóżkiem. Lista moich życzeń nie miała końca. Przypuszczałam, że jeśli kiedyś znajdę czas, aby je wszystkie spisać, papier bę dzie się ciągnął przez całą długość naszej przyczepy. Zawsze pragnęłam, żeby moja mama nie była wiecznie nieszczęśliwa. Praca w salonie piękności „U Francine" nie dawała jej zadowolenia. Mama wciąż narzekała, że musi myć głowy klientkom i robić im trwałą, choć wszyscy uwa żali, że jest doskonałą fryzjerką. Lubiła plotki i uwielbiała słuchać opowieści zamożnych kobiet o ich podróżach i o rzeczach, jakie sobie kupowały. Przypominała małą dziewczynkę, która ogląda na wystawie piękne towary, na które nie może sobie pozwolić. Nawet w chwilach smutku mama była piękna. Pragnę łam kiedyś, gdy dorosnę, dorównać jej urodą - to życzenie powtarzało się najczęściej. Gdy byłam młodsza, przesiady wałam w jej sypialni i patrzyłam, jak przy toaletce nakła da starannie na twarz puder w kremie i szczotkuje swoje włosy. W trakcie wykonywania tych czynności wygłaszała kazania o znaczeniu dbałości o urodę i opowiadała mi
8
Melody
o znanych jej atrakcyjnych kobietach, które się zaniedbały i wyglądały okropnie. Powiedziała mi, że jeśli kogoś natura obdarzy urodą, osoba ta ma obowiązek prezentować się ładnie w publicznych miejscach. - To dlatego poświęcam tak wiele czasu moim włosom i paznokciom, i z tego powodu wydaję mnóstwo pieniędzy na specjalne kosmetyczne kremy - wyjaśniała. Zawsze przynosiła do domu próbki szamponów i odżywek do wło sów, abym również i ja ich używała. Godzinami moczyła się w naszej małej wannie w perfu mowanych olejkach do kąpieli. Myłam jej plecy, a kiedy byłam na tyle duża, że mogła mi powierzyć to zadanie, po lerowałam jej paznokcie u nóg, podczas gdy ona zajmowała się swoim manikiurem. Czasami mnie też robiła pedikiur i fryzurę. Ludzie mówili, że bardziej wyglądamy na siostry niż na matkę i córkę. Odziedziczyłam jej delikatne rysy twarzy, a szczególnie jej zgrabny nos. Moje włosy miały jaśniejszy odcień brązu - były barwy siana. Kiedyś poprosiłam ją, że by pozwoliła mi je przyciemnić, ale nie zgodziła się twier dząc, że ich naturalny kolor jest ładny. W przeciwieństwie do niej nigdy nie byłam pewna własnej urody, chociaż tato mawiał, że spieszy się z pracy, gdyż teraz czekają na niego w domu dwie piękne kobiety. Mój tato miał metr dziewięćdziesiąt centymetrów wzro stu i ważył niemal osiemdziesiąt pięć kilo. Po wielu latach pracy w kopalni jego ciało było zbudowane z samych muskułów. Chociaż zdarzało się nieraz, że wracał do domu obolały po długim dniu fedrowania i poruszał się wolno, ni gdy się na nic nie uskarżał. Ilekroć na mnie spoglądał, na tychmiast na jego twarzy pojawiał się wyraz szczęścia. Bez względu na to, jak jego silne ramiona były zmęczone, za wsze mogłam do nich przybiec, a one unosiły mnie z łatwo ścią w powietrze. Gdy byłam mała, niecierpliwie czekałam, kiedy ciężko stąpając, pojawi się na popękanym i podziurawionym chodniku z makadanu prowadzącym z kopalni do naszej przyczepy na osiedlu Pole Minerałów. Wypatrywałam na wzgórzu jego bujnej czupryny jasnobrązowych włosów, wy-
Melody
9
sokiej sylwetki i długich nóg. Jego twarz i ręce zawsze były pokryte węglowym pyłem. Wyglądał jak żołnierz wracający do domu po bitwie. Pod pachą niósł, niczym piłkę, koszyk na drugie śniadanie. Sam sobie przygotowywał kanapki wczesnym rankiem, ponieważ mama zawsze spała, gdy wstawał i szykował się do pracy. Czasami idąc z kopalni, jeszcze zanim dotarł do bramy Pola Minerałów, podnosił głowę i widział, jak do niego ma cham. Nasza przyczepa znajdowała się blisko wejścia na osiedle, a nasze podwórze wychodziło na drogę do Sewell. Jeśli tato mnie zobaczył, przyspieszał kroku, machając swoim górniczym hełmem, niczym flagą. Dopóki nie ukoń czyłam dwunastu lat, musiałam na niego czekać obok przy czepy papy George'a i mamy Arlene, ponieważ moja mama później wracała do domu. Zwykle szła dokądś po pracy i często spóźniała się na obiad. Lubiła przesiadywać z kole żankami w barze „U Frankiego", gdzie słuchała muzyki z szafy grającej. Tato był jednak dobrym kucharzem, a i ja, od kiedy nauczyłam się gotować, potrafiłam sama przyrzą dzić wiele potraw. Częściej we dwoje, niż we troje, jadali śmy posiłki. Tato nigdy się nie uskarżał na nieobecność mamy. A je śli ja to robiłam, prosił mnie o wyrozumiałość: - Zbyt młodo pobraliśmy się z twoją mamą, Melody mawiał. - Czyż nie byliście straszliwie w sobie zakochani, tato? Przeczytałam dramat „Romeo i Julia" i wiedziałam, że je śli ludzie bezgranicznie się kochają, wiek nie stanowi pro blemu. Powiedziałam mojej najlepszej przyjaciółce, Alice Mor gan, że wyjdę dopiero wtedy za mąż, kiedy zupełnie stracę dla kogoś głowę i całkiem oszaleję z miłości. Była zdania, że przesadzam, i że prawdopodobnie niejednokrotnie zadu rzę się po same uszy, nim kogoś poślubię. Głos taty był pełen zadumy: - Byliśmy zakochani, ale nie słuchaliśmy mądrych rad starszych. Uciekliśmy i nie zastanawialiśmy się nad konse kwencjami. Oboje byliśmy podekscytowani i nie bardzo Myśleliśmy o przyszłości. Mnie było łatwiej. Zawsze lepiej
10
Melody
potrafiłem się przystosować do nowej sytuacji. Twoja mat ka wkrótce zaczęła odczuwać niedostatki naszego życia. Pracuje w salonie piękności i wciąż słyszy, jak bogate da my opowiadają o swoich podróżach i o swoich zamożnych domach. To ją frustruje. Musimy pozwolić jej na odrobinę swobody, aby nie czuła się osaczona miłością, jaką ją da rzymy. - Jak miłość może kogoś osaczyć, tato? - spytałam. Uśmiechnął się swoim szerokim, łagodnym uśmiechem. W takich chwilach jego zielone oczy stawały się zamglone, a wzrok nieobecny. Spoglądał w okno, a czasami nawet na ścianę, jak gdyby widział tam przesuwające się tajemne obrazy z przeszłości. - Jeśli kocha się kogoś tak bardzo, jak my kochamy ma mę, chce się go mieć przez cały czas przy sobie i cieszyć się nim, niczym pięknym ptakiem w klatce. Człowiek boi się wypuścić swojego ulubieńca na wolność, chociaż wie, że tam będzie piękniej śpiewał. - Dlaczego ona nie kocha nas równie mocno? - chciałam wiedzieć. - Kocha na swój sposób. - Uśmiechnął się. - Twoja ma ma jest najładniejszą kobietą w mieście - a nawet w całej okolicy. Czasami nie daje jej spokoju myśl, że się marnuje. Wiem o tym. Niełatwo żyć z takim przeświadczeniem, Melody. Ludzie ciągle jej mówią, że powinna pracować w filmie, w telewizji, lub jako modelka. Ma świadomość upływające go czasu i pojmuje, że wkrótce będzie już za późno na to, aby mogła stać się kimś więcej niż tylko żoną i matką. - Nie chcę, żeby była kimś więcej, tato. - Wiem. My niczego więcej od niej nie oczekujemy. Ona jednak zawsze była niespokojna i impulsywna. I do dziś nie wyrzekła się swoich wielkich marzeń, a przecież nikt nie chce rozwiać złudzeń ukochanej osoby. - Oczywiście mam wszelkie powody, aby wierzyć, że to ty będziesz znakomitością w naszej rodzinie - kontynu ował. - Pomyśl tylko, jak znakomicie papa George nauczył cię grać na skrzypcach! I możesz śpiewać. Niebawem wyro śniesz na młodą, piękną kobietę. Tylko patrzeć, jak cię stąd porwie jakiś poszukiwacz talentów.
Jńetody
li
- Och, nie pleć, tato. Kto by szukał kandydatek na gwiazdy w jakichś górniczych miasteczkach? - W takim razie pojedziesz na studia do Nowego Jorku albo do Kalifornii - przepowiadał. - To moje marzenie, więc nie drwij z tego, Melody. Roześmiałam się. Nie pozwalałam sobie na takie mrzon ki. Nie chciałam czuć się tak sfrustrowana i osaczona jak moja matka. Zastanawiałam się, dlaczego ojciec nigdy nie czuł się osaczony. Z uśmiechem znosił nawet najtrudniejsze sytua cje i nigdy nie przyłączał się do innych górników, którzy to pili swoje smutki w barze. Samotnie chodził i wracał z pra cy, ponieważ jego koledzy mieszkali w miasteczku. Osiedliliśmy się w Sewell - małej miejscowości powsta łej przy kopalni i wybudowanej przez towarzystwo górni cze w niewielkiej dolinie. Na głównej ulicy znajdował się kościół, urząd pocztowy, kilka sklepów, dwie restauracje, zakład pogrzebowy i kino otwarte tylko w weekendy. Do my, wszystkie w podobnym, jasnobrązowym kolorze, miały wyłożone deskami ściany i pokryte papą dachy, ale przy najmniej można tam było spotkać młodych ludzi. Na naszym osiedlu nie mieszkał żaden z moich rówieśni ków. Jak bardzo chciałam mieć brata lub siostrę, którzy do trzymywaliby mi towarzystwa! Gdy napomknęłam kiedyś o tym mamie, skrzywiła się i jęknęła, że sama była niemal dzieckiem, kiedy mnie urodziła. - Miałam wtedy zaledwie dziewiętnaście lat. To nie ta kie proste, urodzić dziecko. Najpierw musisz je w sobie no sić, a potem martwić się, żeby nie chorowało, miało co jeść, w co się ubrać, nie mówiąc już o zapewnieniu mu edukacji. Pospieszyłam się z macierzyństwem. Powinnam była z tym zaczekać. -Wtedy ja bym się nigdy nie urodziła - stwierdziłam z wyrzutem. - Oczywiście, że byś się urodziła. Tylko nieco później. Potem wszystko by się lepiej ułożyło i nie byłoby nam tak ciężko. Przyszłaś na świat w momencie, gdy w naszym życiu dokonywała się zmiana o przełomowym znaczeniu. To było bardzo trudne.
12
Melody
Często miałam wrażenie, że obwinia mnie o to, że się urodziłam. Tak jakby myślała, że dzieci latają wokół i tylko czekają na to, aby ktoś je spłodził, a czasami stają się nie cierpliwe i zachęcają swoich rodziców, aby je poczęli. I, zdaje się, że zdaniem mamy, tak właśnie było w moim przy padku. Wiem, że nim przyszłam na świat, rodzice przenieśli się z Cape Cod, w Provincetown, do Sewell, w Monongalia Country, w Zachodniej Wirginii, i że nie mieli wtedy za wiele. Mama powiedziała mi, że kiedy bez grosza przy du szy przybyli do Sewell, postanowiła, że nie zamieszkają w samym miasteczku i oboje z tatą wynajęli przyczepę na osiedlu Pole Minerałów, chociaż jego głównymi lokatorami byli emeryci, tacy jak papa George. Papa George nie był moim rodzonym dziadkiem, ani ma ma Arlene nie była moją prawdziwą babcią, ale pomimo to uważałam ich za moich dziadków. Kiedy byłam małą dziew czynką, mama Arlene często się mną opiekowała. Papa George był z zawodu górnikiem i przeszedł na rentę z po wodu inwalidztwa. Cierpiał na pylicę płuc, a zdaniem taty, chorobę pogłębiało to, że nie chciał rzucić palenia. Z powo du choroby wyglądał starzej niż na swoje sześćdziesiąt dwa lata. Miał obwisłe ramiona, jego bladą, znużoną twarz żło biły głębokie bruzdy. Był tak chudy, że zdaniem Arlene, na leżałoby go obciążyć swetrem udzierganym z liny. Spędzi łam z papą George'em wspaniałe chwile, gdy uczył mnie gry na skrzypcach. Uskarżał się, że najbardziej go męczy gderanie mamy Arlene. Ciągle sobie przygadywali, ale nie spotkałam bar dziej oddanych sobie ludzi, niż oni. Nigdy nie sprzeczali się na serio, a ich kłótnie zawsze kończyły się śmiechem. Tato przepadał za rozmowami z papą George'em. Szcze gólnie w weekendy można ich było spotkać na wybetonowa nym wewnętrznym dziedzińcu. Zwykle przesiadywali w fo telach bujanych pod metalową markizą i prowadzili ciche dysputy o polityce i o przemyśle górniczym. Papa George mieszkał w Sewell w burzliwych czasach powstawania gór niczych związków zawodowych i znał mnóstwo historii, któ re, zdaniem mamy Arlene, nie nadawały się dla moich uszu.
Melody
13
- Dlaczegóż by nie? - protestował. - Powinna znać praw dę o tym miejscu i o ludziach, którzy nim rządzili. - Będzie miała jeszcze mnóstwo czasu na to, żeby się do wiedzieć o okropieństwach tego świata, George'u 0'Neil, i nie musisz jej do tego ponaglać. Lepiej już zamilknij! Słuchał jej nie przestając mamrotać pod nosem, dopóki nie zwróciła ku niemu swego błękitnego spojrzenia, pod którym przełykał resztę gorzkich słów. Tato podzielał opinię papy George'a: górnicy wciąż byli eksploatowani. W tym zawodzie nikt nie miał życia. Nigdy nie mogłam pojąć, dlaczego tato, wychowany w rodzinie rybaków w Cape Cod, zdecydował się na życie z dala od słońca i nieba. Wiedziałam, że tęskni za oceanem, a pomimo to nigdy nie jeździliśmy do Cape Cod, ani nie utrzymywaliśmy kontaktów z rodziną ojca. Nie wiedziałam nawet, ilu mam kuzynów, ani jakie noszą imiona. Nigdy nie spotkałam się z moimi dziadkami i nie zamieniłam z nimi słowa. Znałam ich jedynie z wyblakłej, czarno-białej foto grafii, na której matka mojego ojca stała obok siedzącego męża. Oboje mieli nieszczęśliwe miny - najwidoczniej nie lubili się fotografować. Dziadek nosił brodę i wydawał się równie mocnej postury, jak mój ojciec. Babka wyglądała na kruchą, lecz wyraz jej oczu był twardy i zimny. Ojciec nigdy nie mówił o swojej rodzinie w Provincetown. Zawsze zmieniał temat, stwierdzając: -Różniliśmy się w poglądach. Lepiej, że mieszkamy z dala od siebie. Tak jest łatwiej. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego tak uważa, widziałam jednak, że poruszanie tego tematu sprawia mu przykrość. Mama również nigdy nie chciała o tym dyskutować. Ilekroć rozmowa schodziła na rodzinę męża, zaczynała płakać i uża lać się przede mną, że krewni taty zawsze mieli ją za nic tylko dlatego, że była sierotą. Powiedziała mi, że adoptowa li ją ludzie zbyt starzy, aby wychowywać dziecko. Oboje do bijali do sześćdziesiątki, gdy ona była nastolatką i bardzo surowo ją traktowali. Wyznała, że nie mogła się doczekać chwili, kiedy od nich ucieknie. Chciałam dowiedzieć się czegoś więcej zarówno o nich, jak i o rodzinie mojego taty, bałam się jednak, żeby moje
14
pytania nie stały się zarzewiem awantury rodziców. W ta kich wypadkach zwykle rezygnowałam prędko z mojej do ciekliwości. Ale i tak nie powstrzymywało ich to przed kłótnią. Któregoś wieczoru, chwilę po tym, gdy położyłam się do łóżka, usłyszałam ich podniesione głosy. Byli w swojej sy pialni. Nasze mieszkanie w przyczepie składało się z małej kuchni na prawo od wejścia oraz niewielkiej jadalni i salo nu. Na końcu wąskiego korytarza znajdowała się łazienka. Pierwsze drzwi po prawej stronie prowadziły do mojego po koju. Sypialnia rodziców mieściła się na drugim końcu przyczepy. - Nie wmawiaj mi, że to tylko moje wymysły - ostrzegał ojciec, zagniewanym tonem. - Ludzie, którzy robią te alu zje, nie są kłamcami, Haille - powiedział. Usiadłam na łóżku i zamieniłam się w słuch. Podsłuchi wanie zwykłej rozmowy poprzez cienkie jak papier ściany przyczepy nie było problemem, ale kiedy rodzice krzyczeli do siebie nawzajem, miałam wrażenie, że jestem z nimi w tym samym pokoju. - Żadna z tych wścibskich osób nie ma nic innego do ro boty w tym swoim nudnym, bezwartościowym życiu, jak tylko wymyślanie historii o innych. - Jeśli nie będziesz im dawała okazji... - Co mam robić, Chester? Ten mężczyzna jest barma nem „U Frankiego". Rozmawia ze wszystkimi, nie tylko ze mną - stwierdziła płaczliwym tonem mama. Wiedziałam, że kłócą się o Archiego Marlina. Nigdy nie wspominałam o tym tacie, lecz dwa razy widziałam, jak Archie podwiózł mamę do domu. Miał ognistoczerwone włosy i mlecznobiałą karnację z piegami na brodzie i na czole. Wszyscy mówili, że wygląda o dziesięć lat młodziej niż ma w rzeczywistości, choć nikt nie znał jego prawdziwego wieku. Często dowcipkował, wzruszał ramionami i plótł bzdury. Sły szałam, że pochodzi z Michigan lub z Ohio i że spędził sześć miesięcy w więzieniu za podrabianie czeków. Nigdy nie by łam w stanie pojąć, dlaczego mama darzy go sympatią. Twierdziła, że zna mnóstwo zabawnych historii i że zwiedził wiele ekscytujących miejsc, takich jak Las Vegas.
Meiody
15
Znowu przytoczyła ten argument, podczas kłótni w sy pialni: - Przynajmniej bywał w świecie. Mogę się od niego cze goś dowiedzieć - postawiła się ostro. - Gadanie. Nigdzie nie był - odparował tato. - A skąd ty możesz o tym wiedzieć? W ogóle nie znasz świata, z wyjątkiem Cape Cod i Sewell, tej pułapki bez wyjścia, w którą mnie zwabiłeś! - Sama w nią wpadłaś, Haille - odciął się i nagle mama zrezygnowała z dalszej kłótni. Zaczęła płakać. Chwilę póź niej uspokajał ją tak cicho, że nie zdołałam usłyszeć jego słów, a potem w ich pokoju zapanowała cisza. Nie rozumiałam, co to wszystko znaczy. Dlaczego mama tutaj przyjechała? Dlaczego zamieszkała w miejscu, które go nie lubiła? Leżałam, całkiem rozbudzona, i rozmyślałam. Zawsze były pomiędzy mamą i tatą chwile głębokiego milczenia przerwy, które się bali wypełnić. A potem kłótnie nagle się kończyły, podobnie jak ta, i rodzice zachowywali się, jak gdyby pomiędzy nimi nie doszło do żadnego spięcia i nic nie zostało powiedziane. Miałam wrażenie, że oboje ogła szają zawieszenie broni, gdyż wiedzą, że inaczej zrobią lub powiedzą coś okropnego. *** Nic nie wydawało mi się bardziej tajemnicze, jak miłość mężczyzny i kobiety. Zawsze miałam powodzenie u kole gów. Obecnie, częściej niż z innymi, spotykałam się z Bobbym Lockwoodem. Ponieważ moja najlepsza przyjaciółka, Alice, była najmądrzejszą dziewczyną w szkole, pomyśla łam, że może ona coś wie o miłości, chociaż sama nigdy nie miała chłopaka. Była miła, lecz nie cieszyła się wzięciem z powodu jedenastu kilogramów nadwagi, a także warko czy, jakie kazała jej nosić matka. Nie wolno jej było cho dzić w makijażu, ani nawet używać szminki. Alice była bar dziej oczytana niż wszystkie znane mi osoby, sądziłam więc, że z książek dowiedziała się, czym jest miłość. Zastanawiała się przez chwilę nad moim pytaniem. A potem odpowiedziała w wielce naukowy sposób.
16
Melody
- To jedyna metoda wyjaśnienia tego zjawiska - oświad czyła na koniec z właściwą sobie skrupulatnością. - Nie sądzisz, że jest w tym coś magicznego? - dociekałam. W środę po południu przyszła do naszej przyczepy po lekcjach, żeby się razem ze mną przygotować do czwartko wego testu z geometrii. Wspólna nauka przynosiła większy pożytek mnie niż jej, gdyż zwykle kończyło się na tym, że to ona musiała mnie dokształcać. - Nie wierzę w magię - stwierdziła oschle. Nie potrafiła udawać. Byłam jej jedyną prawdziwą przyjaciółką, być mo że również dlatego, że nigdy nie umiała się powstrzymać, aby nie wyrażać w obecności innych dziewcząt swoich szczerych o nich opinii. - Jak wobec tego wytłumaczysz fakt, że mężczyźnie wpada w oko ta, a nie inna kobieta, i odwrotnie, kobieta patrzy w szczególny sposób na jednego tylko mężczyznę. Coś się musi pomiędzy nimi dziać, nie sądzisz? - obstawałam przy swoim. Alice zacisnęła swoją grubą dolną wargę i zaczęła prze wracać dużymi, piwnymi oczami, jak gdyby odczytywała wydrukowane w powietrzu słowa. Gdy była pogrążona w myślach, miała zwyczaj ssania od wewnątrz lewego po liczka. Dziewczyny w szkole chichotały w takich momen tach, mówiąc: „Alice znowu się zżera". - No cóż - podjęła po długim namyśle. - Wiemy, że na sze ciała składają się z protoplazmy. -Uhm. - A pomiędzy komórkami zachodzą chemiczne reakcje kontynuowała, kiwając głową. - Przestań. - Może więc pomiędzy protoplazmami dwojga określo nych ludzi zachodzi jakaś reakcja. Działają jakieś siły ma gnetyczne. To po prostu reakcja atomów, ale ludzie widzą w tym coś więcej. - Bo w tym jest coś więcej! - upierałam się. - Musi być! Czy twoi rodzice tak nie myślą? Alice wzruszyła ramionami. - Nigdy nie zapominają o swoich urodzinach ani o rocz nicy ślubu - stwierdziła, jak gdyby do tego sprowadzała się miłość i małżeństwo.
Melody
17
Ojciec Alice, William, był miejscowym dentystą. Matka pracowała jako jego sekretarka, spędzali więc ze sobą mnóstwo czasu. Lecz ilekroć przychodziłam na przegląd zę bów, słyszałam, że zwraca się do swojego męża „doktorze Morgan", jak gdyby nie była jego żoną, a jedynie zatrud nioną przez niego urzędniczką. Alice miała dwóch starszych braci. Neal był już po matu rze i wyjechał na studia, a Tommy chodził do czwartej kla sy i nikt nie miał wątpliwości, że ukończy szkołę z najlep szymi wynikami. - Kłócą się czasami ze sobą? - spytałam. - Awanturują się? - Byłam ciekawa, czy zachowują się podobnie jak moi rodzice. - Nigdy nie są to burzliwe sprzeczki i rzadko przy in nych - wyznała. - Zwykle powodem jest polityka. - Polityka? - Nie potrafiłam sobie wyobrazić mamy zaj mującej się polityką. Zawsze oddalała się, ilekroć tato i pa pa George wdawali się w jedną ze swoich dyskusji. - Mam nadzieję, że kiedy wyjdę za mąż, nigdy nie będę się kłócić z moim mężem. - To nierealne. Ludzie, którzy żyją ze sobą muszą się kłócić. To naturalne. - Jeśli kłócą się i kochają, to zawsze dążą do zgody i czu ją się straszliwie, że się nawzajem zranili. - Być może - przyznała Alice. - Ale często godzą się dla świętego spokoju. Kiedyś moi rodzice przez tydzień nie od zywali się do siebie. Zdaje się, że poszło im wtedy o ostat nie wybory prezydenckie. - Przez tydzień! - Zastanawiałam się przez chwilę. Na wet kiedy wybuchały scysje pomiędzy mamą a tatą, wkrót ce potem zawsze rozmawiali ze sobą i zachowywali się tak, jak gdyby nic się nie stało. - Czy całują się na dobranoc? - Nie mam pojęcia. Nie sądzę, żeby to robili. - Nie całują się nawet przed snem? Alice wzruszyła ramionami. - Być może. Oczywiście musieli się kiedyś całować i od bywać ze sobą stosunki, gdyż spłodzili moich braci i mnie stwierdziła rzeczowym tonem. to znaczy, że jednak się kochają.
18
Melody
- Dlaczego tak sądzisz? - spytała sceptycznie Alice, a jej piwne oczy zwęziły się w małe szparki. Powiedziałam jej dlaczego: - Nie można się z kimś kochać, jeśli się go nie darzy uczuciem. - Współżycie seksualne nie ma nic wspólnego z miłością - pouczyła mnie. - Proces reprodukcji jest naturalny dla wszystkich istot żywych. Odbywa się w obrębie gatunków. -Uhm. - Przestań powtarzać „uhm" po każdym moim stwier dzeniu. Przypominasz Thelmę Cross - powiedziała i zaraz się uśmiechnęła. - To ją zapytaj o sprawy seksu. - Dlaczego? - Wczoraj w toalecie usłyszałam przypadkiem jej roz mowę z Paulą Tempie o... - O czym? - Wiesz. Szeroko otworzyłam oczy. - Z kim to robiła? - Z Tommym Getzem. Nie jestem w stanie powtórzyć te go, co opowiadała - dodała Alice, oblewając się rumieńcem. - Czasami zastanawiam się, czy nie jesteśmy jedynymi dziewicami w naszej klasie. - I co z tego? Nie wstydzę się, jeśli nawet tak jest. - Ja też nie. Jestem tylko... - Jaka? - Ciekawa. - Ciekawość to pierwszy stopień do piekła - upomniała mnie. Zmrużyła oczy. - Jak daleko się posunęłaś w swoich kontaktach z Bobbym Lockwoodem? - Do bezpiecznych granic. Zaczęła się nagle tak intensywnie we mnie wpatrywać, że musiałam odwrócić wzrok. - Pamiętaj o Beverly Marks - ostrzegła. Beverly Marks ściągnęła na siebie hańbę, gdy w ósmej klasie zaszła w ciążę i została wydalona ze szkoły. Do dzi siejszego dnia nikt nie wie, dokąd wyjechała. - Nie martw się o mnie - powiedziałam. - Nie pójdę do łóżka z kimś, kogo nie kocham.
Melody
19
Alice sceptycznie wzruszyła ramionami. Irytowała mnie. Czasami sama się sobie dziwiłam, że się z nią przyjaźnię. - Bierzmy się z powrotem do roboty. - Otworzyła pod ręcznik i przesunęła palcem wzdłuż strony. - Jutrzejszy test prawdopodobnie będzie obejmował... Nagle obie podniosłyśmy wzrok, nasłuchując. Rozległ się trzask samochodowych drzwiczek i czyjś donośny płacz. - Co to takiego? - Podeszłam do okna i spojrzałam w stronę wjazdu na osiedle. Z samochodu Loisa Nortona wysiadło kilka współpracownic mamy. Lois był kierowni kiem zakładu kosmetycznego. Tylne drzwi zostały otwarte i szef pomógł wysiąść mamie. Zanosiła się płaczem, pod trzymywały ją dwie koleżanki, które doprowadziły ją do drzwi naszej przyczepy. Chwilę potem zajechał drugi po jazd z dwoma innymi kobietami i zatrzymał się za Loisem Nortonem. Mama wydała nagle z siebie rozdzierający krzyk. Za marło we mnie serce. Nogi miałam jak z kamienia, a stopy niemal mi wrosły w ziemię. Mama Arlene i papa George wybiegli ze swojej przyczepy, żeby zobaczyć, co się stało. Rozpoznałam rozmawiającą z nimi Marthę Supple. Papa George i mama Arlene nagle mocno przywarli do siebie. Ręka mamy Arlene powędrowała do ust. A zaraz potem starsza kobieta pospiesznie podeszła do mamy, która już niemal dotarła do szczytu schodów. Byłam przerażona i łzy leciały mi jak groch. Alice, pełna napięcia, również stała jak skamieniała. - Co się stało? - wyszeptała. Pokręciłam głową. Jakoś zdołałam wyjść z mojego poko ju w chwili, kiedy frontowe drzwi otworzyły się. Mama na mój widok wciągnęła głęboki wdech. - Och, Melody - załkała. - Mamo! - zaczęłam płakać. - Co się stało? - spytałam, dławiąc szloch. - B y ł straszny wypadek. Tato i dwaj inni górnicy... zgi nęli. Ze ściśniętego gardła mamy wyrwało się długie wes tchnienie. Zachwiała się i byłaby upadła, gdyby mama Arlene nie podtrzymała jej w porę. Przerażone oczy ma-
20
Melody
my pociemniały. Zrozpaczona twarz straciła swój zwykły blask. Pokręciłam głową. To nie mogła być prawda. A jednak mama trzymała się kurczowo mamy Arlene, a wszystkie zgromadzone wokół niej przyjaciółki miały tragiczne miny. - Nieee! - wrzasnęłam. Przeciskając się pomiędzy ludź mi, zbiegłam na dół po schodach i z rękami na uszach wy padłam z przyczepy. Biegłam przed siebie, nie wiedząc gdzie, bez płaszcza, pomimo że był akurat luty i to wyjątko wo zimny. Dobiegłam do miejsca, gdzie rzeka Monongalia skręca ostrym łukiem. Dopiero tam dogoniła mnie Alice. Stałam na szczycie wzgórza i obejmowałam się ramionami, ciężko dysząc i płacząc. Bezmyślnie patrzyłam przed siebie na orzechowce i dęby porastające oba brzegi rzeki. Sarna z białą kitą, słysząc mój szloch, przypatrywała mi się z za ciekawieniem. Potrząsałam głową do złamania karku, wiedząc, że nikt i nic nie zmieni już obrotu rzeczy. Czułam, że świat uległ jakiejś straszliwej przemianie. Płakałam, aż rozbolały mnie wnętrzności. Słyszałam nawoływania Alice. Obejrza łam się i zobaczyłam, jak z trudem chwytając oddech, wspina się zadyszana na szczyt zbocza. Próbowała objąć mnie i pocieszyć, ale się jej wyrwałam. - Oni kłamią! - krzyknęłam histerycznie. - Kłamią! Po wiedz, że kłamią! Alice zaprzeczyła ruchem głowy. - Powiedzieli, że zawalił się strop i zanim dotarli do two jego taty i innych... - Tato... - jęknęłam. - Biedny tato. Alice przygryzła wargę i czekała, aż przestanę zawodzić. - Nie jest ci zimno? - spytała. - Jakie to ma znaczenie? - warknęłam ze złością. Skinęła głową. Miała również zaczerwienione oczy i drżała - bardziej z przygnębienia, niż chłodu. - Wracajmy - zaproponowałam bezdźwięcznym głosem. Podążała obok mnie w milczeniu. Nie wiem, jak zdoła łam nakłonić nogi do marszu, ale jakoś dotarłyśmy do do mu. Nie było już kobiet, które przywiozły mamę. Alice we szła za mną do przyczepy.
Melody
21
Mama leżała na kanapie z mokrą ścierką na czole. Czu wała przy niej mama Arlene. Mama chwyciła mnie za rękę. Rzuciłam się na kolana i położyłam jej głowę na brzuchu. Miałam wrażenie, że zwrócę wszystko, co zjadłam tego dnia. Chwilę później, gdy podniosłam wzrok, mama spała. Pomyślałam, że gdzieś w głębi duszy nadal płacze; płacze i krzyczy. - Zrobię ci herbatę - zaproponowała mama Arlene. Masz czerwony nos. Nie odpowiedziałam. Nadal siedziałam na podłodze przy kanapie i wciąż trzymałam mamę za rękę. Alice, zmiesza na, stanęła w drzwiach. - Lepiej już pójdę do domu i powiem rodzicom. Sądzę, że skinęłam głową, ale nie jestem tego pewna. Wszystko wokół wydawało się takie odległe. Alice wzięła swoje książki i zatrzymała się w wyjściu: - Wpadnę później, dobrze? Gdy odeszła, zwiesiłam głowę i płakałam cicho, dopóki nie usłyszałam wołania mamy Arlene i nie poczułam jej do tyku na moim ramieniu. - Usiądź przy mnie dziecko. Pozwól mamie spać. Podniosłam się z ziemi i dołączyłam do niej przy stole. Nalała herbatę do dwóch filiżanek i zajęła miejsce naprze ciwko mnie. - Napij się. Dobrze ci zrobi. Podmuchałam na gorący płyn i pociągnęłam łyk. - Ilekroć papa George był na dole w kopalni, zawsze się bałam, że coś podobnego może go spotkać. Ciągle zdarzają się tam jakieś wypadki. Powinniśmy zostawić węgiel w spo koju i znaleźć inne źródło energii - stwierdziła z goryczą. - To niemożliwe, żeby on nie żył, mamo Arlene. Nie ta ta. - Uśmiechnęłam się do niej i przekrzywiłam na bok gło wę. - Wkrótce wróci do domu, prawda? Zaszła pomyłka. Zaraz wyłoni się zza wzgórza z koszykiem pod pachą. - Dziecko... - Nie, mamo Arlene. Nie rozumiesz. Tato ma swojego anioła stróża, który by nie dopuścił, żeby spotkało go coś tak straszliwego. To jakieś nieporozumienie. Odkopią za wał i znajdą tatę.
22
- Już go znaleźli, a także dwóch innych biedaków, kocha nie. - Sięgnęła poprzez stół i wzięła mnie za rękę. - Musisz być dzielna ze względu na swoją mamę, Melody. Ona nie należy do odpornych, wiesz o tym, moja droga. Najbliższe dni będą dla nas bardzo ciężkie. Całe miastecz ko jest pogrążone w żałobie. Spojrzałam na mamę. Miała zamknięte powieki i lekko rozchylone usta. Jaka ona śliczna, pomyślałam. Nawet te raz wygląda pięknie. Jest za młoda na to, żeby zostać wdo wą. Napiłam się trochę herbaty, a potem wstałam i włoży łam płaszcz. Wyszłam na dwór, zatrzymałam się w drzwiach i zapatrzyłam na drogę. Stałam z zaciśniętymi powiekami i całym sercem modliłam się o to, aby straszliwe wieści okazały się nieprawdziwe i żebym usłyszała głos wołające go mnie taty. Proszę cię, błagałam mojego anioła stróża, nie zależy mi na spełnieniu żadnych innych życzeń, tylko niech to jedno się ziści. Wciągnęłam głęboki wdech i otworzyłam oczy. Droga była pusta. Zapadł zmierzch. Na powierzchni z makadamu ścieliły się długie cienie. Niebo przybrało groźną szarą barwę i zaczęły się pojawiać drobne płatki śniegu. Wzmógł się wiatr. Dobiegł mnie trzask zamykanych drzwi. Obejrzałam się i zobaczyłam papę George'a wycho dzącego ze swojej przyczepy. Obrzucił mnie wzrokiem, a potem usiadł w fotelu bujanym i zapalił papierosa. Bujał się, wpatrzony w ziemię. Jeszcze raz spojrzałam w stronę wzgórza. Nie było tam taty. Odszedł na zawsze.
Grób górnika W dniu pogrzebu taty padał śnieg, lecz gdy szliśmy do kościoła, a także i potem, gdy podążaliśmy za karawanem w stronę cmentarza, nie czułam na twarzy zimnych płat ków, ani wiatru rozwiewającego włosy. Trumny dwóch górników i taty stały przed ołtarzem i by ły nie do odróżnienia, choć tato był z nich trzech najwyższy i najmłodszy. W kaplicy zgromadzili się tłumnie górnicy ze swoimi rodzinami, właściciele sklepów, a także przyjaciółki i współpracownicy mamy z salonu „U Francine". Przybyło też kilku moich szkolnych kolegów. Bobby Lockwood był bardzo zmieszany. Najwyraźniej nie wiedział, czy powinien się do mnie uśmiechnąć, czy też przybrać smutną minę. Wiercił się niespokojnie, jak gdyby siedział na mrowisku. Posłałam mu słaby uśmiech, za który zdawał się być wdzięczny. Zewsząd dochodziły łkania i odgłosy wycierania nosów. Gdzieś z tyłu kościoła zakwiliło dziecko. Płakało przez całą mszę. Stosownie do okoliczności. Papa George uważał, że przedstawiciele towarzystwa górniczego powinni być liczniej reprezentowani na uroczy stości pogrzebowej, a kopalnię należało zamknąć na kilka dni dla uczczenia zmarłych. On i mama Arlene szli za trum ną obok mamy i mnie. Zatrważającą ciszę zakłócało skrzy pienie śniegu pod butami żałobników i odległy gwizd po ciągu wywożącego węgiel. Z wdzięcznością powitałam potok skarg papy George'a.
24
Jńelody
Stwierdził, że gdyby nie embargo na eksport ropy, które wzmogło presję na zwiększenie wydobycia węgla, mój tata by nie zginął. - Towarzystwo obchodzi tylko kurs dolara i ciśnie górni ków. Nie pierwszy i nie ostatni raz. Minęliśmy cmentarną bramę z wykutymi w granicie aniołami. Mama miała naciągnięty na głowę kaptur i spuszczone oczy. Co jakiś czas wzdychała głęboko i zawodziła monotonnie: - Chciałabym, żeby już było po wszystkim. Co mam ro bić? Jak długo jeszcze będziemy szli? Co mam powiedzieć tym ludziom? Mama Arlene trzymała mamę pod rękę. Poklepała ją delikatnie po dłoni i mruknęła w odpowiedzi: - Bądź dzielna, Haille. Bądź dzielna. Papa George stanął blisko mnie, gdy dotarliśmy do gro bu. Zamrugał załzawionymi oczyma, nim pochylił głowę z wciąż bujną czupryną włosów - równie białych jak spada jące nam na twarze śnieżynki. Mogiły dwóch górników, któ rzy byli razem z tatą, gdy zawalił się strop wyrobiska, znaj dowały się w północnej części tego samego cmentarza w Sewell. Dobiegały nas stamtąd hymny śpiewane przez ża łobników. Głosy niosły się wraz z lutowym wiatrem, który zasypywał płatkami chaty i wzgórza pod szarym niebem Za chodniej Wirginii. Podnieśliśmy głowy, gdy pastor zakończył swoje modli twy. Spieszył się, żeby odmówić modły nad grobami dwóch pozostałych ofiar wypadku. Chociaż mama była ubrana na czarno i nie miała zrobionego makijażu, wyglądała ślicznie. Jej oczy nie straciły swojego zwykłego blasku; smutek je dynie go odmienił. Jej bujne, ciemne włosy były spięte z tyłu. Specjalnie na pogrzeb kupiła sobie prostą, czarną sukienkę z kapturem. Spódnica sięgała tylko kilka centy metrów za kolana, lecz mama nie sprawiała wrażenia prze marzniętej, chociaż smagający wiatr opinał materiał wokół jej nóg. Wydawała się bardziej oszołomiona ode mnie. O wiele mocniej ściskałam jej rękę, niż ona moją. Wyobraziłam sobie, że gdybyśmy obie z mamą Arlene nie podtrzymywały mamy, uleciałaby razem z wichrem ni-
Melody
25
czym latawiec, gdy się zerwie z uwięzi. Wiedziałam, jak bardzo pragnie znaleźć się z dala od tego miejsca. Nie zno siła smutku. Ilekroć spotykała ją jakaś przykrość, nalewała sobie dżin z tonikiem i głośniej nastawiała muzykę, aby się nie poddawać melancholii. Po raz ostatni spojrzałam na trumnę taty, wciąż nie mo gąc uwierzyć, że to on leży w środku. Byłam prawie pewna, że za chwilę wieko odskoczy, tata usiądzie rozpromieniony i powie nam, że to był tylko żarcik. Wyobrażałam to sobie, pełna nadziei, i niemal śmiałam się w duchu. Lecz wieko pozostało zamknięte, a nad jego lśniącą powierzchnią tań czyły płatki śniegu - niektóre z nich przywierały do drew nianego lica i topniały, przemieniając się w łzy. Żałobnicy przechodzili obok nas - jedni brali w objęcia mamę i mnie, inni tylko przystawali, żeby uścisnąć nasze dłonie i pokiwać ze smutkiem głowami. Wszyscy mówili to samo - „ogromnie mi przykro". Mama prawie przez cały czas stała ze spuszczoną głową i na mnie spadł obowiązek dziękowania znajomym za przybycie. Kiedy Bobby podał mi rękę, nieznacznie się do niego przytuliłam. Wydawał się zażenowany, bąknął coś pod nosem i pospiesznie dołączył do swoich kolegów. Nie mogłam go o to winić, ale poczułam się jak trędowata. Spostrzegłam, że większość osób sprawia wrażenie zakłopotanych i traktuje nas z dystansem, jak gdyby tragedia była zaraźliwa, niczym katar. Po zakończonym obrządku wszyscy opuściliśmy cmen tarz szybciej, niż się tam znaleźliśmy; zwłaszcza mama. Śnieg padał obficiej i teraz, po pogrzebie, czułam przenika jące do szpiku kości zimno. Rodziny i przyjaciele dwóch górników zbierali się ra zem, aby wspólnie zjeść posiłek i się nawzajem pocieszyć. Mama Arlene przygotowała cały gar pieczeni, sądząc, że my również do nich dołączymy. Po wyjściu z cmentarza ma ma oświadczyła jednak, że nigdzie nie pójdzie. Chciała czym prędzej uciec od smutku. - Ani chwili dłużej nie zniosę widoku przygnębionych twarzy - jęknęła. - W takich momentach ludzie potrzebują siebie nawza jem - perswadowała mama Arlene.
26
Melody
Mama jednak tylko pokręciła głową i przyspieszyła kro ku. Nagle Archie Marlin zrównał się z nami. Miał na sobie połyskujący szary garnitur i buty ze sztucznej skóry, a jego rude włosy były wybrylantowane i uczesane z przedział kiem pośrodku. - Chętnie odwiozę cię do domu, Haille - zaproponował. Mamie pojaśniał wzrok, a na twarz powróciły kolory. Nic nie było w stanie rozweselić jej równie prędko, jak męska atencja. - Dziękuję, Archie. To miło z twojej strony. - Nie ma za co. Żałuję, że nie mogę być bardziej pomoc ny - zauważył, błyskając do mnie uśmiechem. Zauważyłam, że okrągłe oczy idącej za nami Alice stały się jeszcze większe. - Chodź, kochanie. - Mama sięgnęła po moją rękę, ale ja się cofnęłam. - Wrócę do domu z Alice - oświadczyłam. - To głupota, Melody. Jest zimno. - Mnie nie jest zimno - stwierdziłam, chociaż czułam, że za chwilę zacznę szczękać zębami. - Jak sobie chcesz - żachnęła się mama, wsiadając do samochodu Archiego. Na wstecznym lusterku wisiały dwie duże bawełniane kostki do gry, a siedzenia były wyłożone czepiającą się ubrań tkaniną imitującą białą wełnę. Byłam pewna, że czarna sukienka mamy oblezie spiralnymi włók nami, ale mama się tym nie przejmowała. Jeszcze przed wyjściem do kościoła zapowiedziała, że wyrzuci tę sukien kę do śmieci, gdy tylko ją z siebie zdejmie. - Nie zamierzam tygodniami chodzić w żałobie - oświad czyła. - Smutek postarza i nie przywraca życia zmarłym. Poza tym, nie mogę przecież ubierać się na czarno do pra cy, nie sądzisz? - A kiedy planujesz wrócić do pracy, mamo? - zwróci łam się do niej, zdziwiona. Sądziłam, że wraz ze śmiercią taty świat nagle przestanie się kręcić. Przecież nasze życie nie mogło wyglądać jak przedtem. - Jutro - odparła. - Nie mam wyboru. Nie mamy już ni kogo, kto by nas wspierał, prawda? Zresztą dotychczasowe wsparcie też nie było specjalne - mruknęła.
Melody
27
- Czy ja też od razu powinnam wrócić do szkoły? - spyta łam bardziej pod wpływem złości, niż chęci powrotu. - Oczywiście. A co innego zamierzasz robić przez cały dzień? Zwariujesz, patrząc na te cztery ściany. Miała rację, a jednak powrót do codziennych zajęć, jak gdyby tato nie umarł, uznałam za niestosowny. Nigdy nie było mi już dane usłyszeć jego śmiechu, ani zobaczyć, jak się do mnie uśmiecha. Czyż niebo mogło być jeszcze błękit ne, czy cokolwiek mogło mieć słodki smak, lub być miłe w dotyku? Wiedziałam, że już nigdy nie będzie mi zależało na otrzymaniu stu punktów z testu, ani na popisywaniu się moją dopiero co odkrytą wiedzą. Tato był jedyną osobą, którą to obchodziło i która była ze mnie dumna. Mama nie ukrywała przede mną, że kształcenie dziewcząt uważa za stratę czasu. Była zdania, że najważniejsze to, po osiągnię ciu odpowiedniego wieku, złapać faceta. Gdy wracałam z cmentarza, miałam wrażenie, że moje serce przemieniło się w jedną z olbrzymich brył, jakie tata wyrąbywał ze ścian setki metrów pod ziemią: w węgiel, któ ry go zabił. Prawie nie odzywałyśmy się do siebie z Alice, podążając w stronę osiedla przyczep. Musiałyśmy trzymać nisko zwieszone głowy, bo szybujące z szarego nieba płatki śniegu wpadały nam prosto do oczu. - Dobrze się czujesz? - spytała Alice. Skinęłam potwier dzająco. - Może my też powinnyśmy pojechać z Archie Marlinem - dodała ponurym tonem. Rozległo się wycie wiatru. Wrza snęłam: - Wolałabym iść na piechotę podczas dziesięciokrotnie gorszej zamieci niż zostać przez niego podwieziona - eks plodowałam. Gdy dotarłyśmy do osiedla Pole Minerałów, zobaczyły śmy samochód Archiego Marlina zaparkowany przed naszą przyczepą. Gdy podeszłyśmy bliżej, dobiegł nas śmiech mo jej mamy. Alice wydawała się zakłopotana. - Może powinnam pójść do domu - zasugerowała. - Wolałabym, żebyś została. Zamkniemy się w moim po koju.
28
Melody
- Zgoda. Gdy otworzyłam drzwi, stwierdziłam, że mama siedzi w jadalni razem z Archiem. Na stole stała butelka dżinu, naczynie do mieszania drinków i lód. - Czy jesteś zadowolona, że odmroziłaś sobie stopy pod czas pieszej wędrówki? - spytała mama. Zdjęła już czarną sukienkę i miała na sobie jedwabny, niebieski szlafrok. Włosy spływały jej do ramion i zdążyła uszminkować sobie usta. - Potrzebowałam spaceru - wyjaśniłam. Archie obrzucił wzrokiem mnie i Alice i wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Na piecu stoi czajnik z wrzątkiem, jeśli chcecie sobie zrobić herbatę albo gorącą czekoladę - oznajmiła mama. - Dziękuję, ale na nic nie mam ochoty - powiedziałam. - Może Alice chce się czegoś napić. - Nie, bardzo pani dziękuję, pani Logan. - Możesz powiedzieć swojej mamie, że w moim domu wszystko jest tak, jak być powinno - wypaliła matka. Alice była wyraźnie speszona. - Nigdy nie twierdziła, że jest inaczej, mamo. - Rzeczywiście, pani Logan, ja... - W porządku - matka ucięła dyskusję, wybuchając nerwowym śmiechem. Archie uśmiechnął się i uzupełnił drinki. - Idziemy do mojego pokoju - oświadczyłam. - Może powinnaś pójść na stypę, Melody. Wiesz, że nic nie ugotowałam na obiad. - Nie jestem głodna - powiedziałam. Pokonałam krótki korytarz prowadzący do mojej sypialni. Alice podążała za mną. Gdy zamknęłam za nami drzwi, rzuciłam się na łóżko i zanurzyłam twarz w poduszce, aby stłumić zarówno łka nie, jak i narastającą w piersiach złość. Alice usiadła obok mnie na pościeli zbyt zatrwożona i zdumiona, żeby się odezwać. Chwilę później usłyszałyśmy, że mama włączyła radio i znalazła stację z żywą muzyką. - Robi to, bo nie jest w stanie dłużej płakać - wyjaśni łam. Alice skinęła głową, widziałam jednak, że czuje się skrępowana. - Powiedziała mi, że powinnam od razu pójść do szkoły.
Melody
29
-1 zamierzasz to zrobić? Rzeczywiście powinnaś - doda ła, potakując. - Łatwo ci mówić. To nie twój tato umarł. - Natychmiast pożałowałam tych słów. - Przepraszam cię. Niezręcznie się wyraziłam. - W porządku. - Wiem, że jeśli się postaram prowadzić normalne życie i zachowywać się tak s jak gdyby się nic nie stało, będę od czuwać w głębi duszy mniejszy ból. Tylko co zrobię, gdy na dejdzie zwykła pora powrotu taty z kopalni? Codziennie będę stać i wypatrywać go na drodze w nadziei, że jak zwy kle wyjdzie zza wzgórza. Oczy Alice wypełniły się łzami. - Wmawiam sobie, że jeśli będę wystawać przed do mem, kierować ku tacie wszystkie moje myśli i dostatecz nie mocno pragnąć jego powrotu, to co się stało, okaże się tylko koszmarnym snem. - Nic ci go już nie wróci, Melody - powiedziała Alice ze smutkiem. - Jego dusza powędrowała do nieba. - Dlaczego Pan Bóg wziął go do siebie? - domagałam się wyjaśnień, bijąc się po udach dłońmi zaciśniętymi w pię ści. - Po co się urodziłam, skoro nie mogę mieć taty wtedy, kiedy jest mi najbardziej potrzebny? Nigdy więcej nie pój dę do kościoła - odgrażałam się. - To głupie myśleć, że zdołasz wziąć odwet na Panu Bo gu - zauważyła Alice. - Nic mnie to nie obchodzi. Wyraz jej twarzy świadczył o tym, że nie przypuszcza, abym wierzyła w to, co mówię. Ja jednak myślałam tak naprawdę; w całym moim życiu nie byłam nigdy o niczym bardziej przekonana. Zaczerpnę łam głęboko powietrza, nagle świadoma bezużyteczności mojego wybuchu złości. - Nie mam pojęcia, jak sobie bez niego poradzimy. Być może będę musiała rzucić szkołę i pójść do pracy. - Nie wolno ci tego zrobić! - Może nie będę miała innego wyjścia. Mama nie zara bia wiele w salonie piękności. Alice zastanawiała się przez moment.
30
Melody
- Otrzymacie górniczą rentę, a także ubezpieczenie spo łeczne. - Mama twierdzi, że nie wystarczy nam pieniędzy. Dobiegł nas głośny wybuch śmiechu mamy i Archiego Marlina. Alice zrobiła grymas. - Mój tata nie wie, jak Archie zdołał wydostać się z wię zienia. Podobno trafił tam za rozcieńczanie wodą whisky w barze. - Mama tylko usiłuje otrząsnąć się z przygnębienia tłumaczyłam. - W tej chwili byłaby gotowa każdego przy jąć w swoim domu. On przypadkiem znalazł się pod ręką. Alice bez przekonania skinęła głową. Sięgnęłam po skrzypce i szarpnęłam struny. - Tato lubił słuchać, jak gram - powiedziałam z uśmie chem, oddając się wspomnieniom. - Nikt ze znanych mi osób nie dorównuje ci w wirtuoze rii - stwierdziła Alice. - Nigdy więcej nie zagram - oznajmiłam i rzuciłam in strument na łóżko. - Ależ zagrasz. Twój tato nie chciałby, żebyś zaniechała ćwiczeń, prawda? Myślałam o tym przez chwilę. Miała rację, ale nie byłam w nastroju, żeby z kimkolwiek się zgadzać w jakiejkolwiek kwestii. Dobiegła nas kolejna salwa śmiechu. - Ściany naszej przyczepy są z dykty - zauważyłam. Za tkałam dłońmi uszy. - Zapraszam cię do mnie. W domu jest tylko mój brat. Alice mieszkała w jednej z najładniejszych willi w Sewell. Zazwyczaj uwielbiałam ją odwiedzać, dzisiaj jednak czułam, że pozwolenie sobie na jakąkolwiek przyjemność byłoby grzechem. Nagle usłyszałyśmy, jak mama i Archie wtórują dobiega jącej z radia piosence, a potem znowu zabrzmiał ich śmiech. Wstałam i sięgnęłam po płaszcz. - Masz rację. Wynośmy się stąd. Alice skinęła głową, opuściła pokój i razem ze mną prze mierzyła krótki korytarz. Mama leżała w niedbałej pozycji.
Melody
31
A Archie, z drinkiem w dłoni, stał w nogach kanapy. Nie odezwali się do nas, tylko Archie ściszył radio. - Idę do Alice. - Dobry pomysł, kochanie. Tato nie chciałby, żebyś sie działa przygnębiona w przyczepie. Miałam ochotę dodać, że pewnie również nie życzyłby sobie, aby mama się śmiała, śpiewała i piła alkohol z Archiem Marlinem, ale przełknęłam cisnące się na usta słowa i głośno stąpając po cienkiej wykładzinie, skierowałam się w stronę wyjściowych drzwi. - Nie wracaj zbyt późno - zawołała za mną mama. Nie odpowiedziałam. Gdy obie z Alice wyszłyśmy z przy czepy, za naszymi plecami znowu głośniej zabrzmiała radio wa muzyka. Żadna z nas się nie odezwała, dopóki nie skrę ciłyśmy w uliczkę prowadzącą na Wzgórze Białego Orzecha. Morganowie mieszkali na samym szczycie wzniesienia. Z okien ich salonu i z jadalni rozciągał się piękny widok na położone w dolinie Sewell. Mama Alice była bardzo dumna z ich domu, i niejedno krotnie chwaliła się w rozmowie ze mną jego kolonialnym pochodzeniem i historyczną architekturą. Dom miał dwa piętra i ganek na froncie, oraz dobudowany niedawno ga raż. W gmachu mieściło się dwanaście pokoi. Salon dorów nywał wielkością całej naszej przyczepie, sypialnia Alice była dwukrotnie większa od mojej, a pokój jej brata, Tommy'ego, wydawał się jeszcze przestronniejszy. Kiedyś zaj rzałam do sypialni rodziców, do której przylegała osobna łazienka, i miałam wrażenie, że się znalazłam w pałacu. Weszłyśmy do domu i zastałyśmy w kuchni Tommy'ego. Siedział na stołku, rozsmarowywał masło orzechowe na kromce chleba i trzymał pomiędzy ramieniem a uchem te lefoniczną słuchawkę. Na mój widok szeroko otworzył oczy i uniósł w górę brwi. - Potem do ciebie zadzwonię, Tina - uciął rozmowę i roz łączył się. - Przykro mi z powodu twojego taty. Był napraw dę bardzo sympatycznym człowiekiem. - Dziękuję. Spojrzał na Alice, jak gdyby oczekiwał wyjaśnień, co ja u nich robię i dlaczego siostra przyprowadziła mnie do ich
32
Melody
domu. Poczułam się nieswojo, jak gdybym była nosicielem jakiejś choroby. Nikt nie chciał bezpośredniej konfrontacji z tak głębokim smutkiem, jak mój. - Idziemy na górę do mojego pokoju - powiedziała Alice. Skinął głową. - Macie ochotę na coś do zjedzenia? Właśnie zrobiłem sobie przekąskę. Od kilku dni nie miałam nic porządnego w ustach i na tę propozycję zaburczało mi w brzuchu. - Może powinnam coś zjeść - zauważyłam. - Zrobię kilka kanapek i zaniosę je do mojego pokoju zaoferowała się Alice. - Mama nie lubi, kiedy jesz w pokoju, Alice - przypo mniał jej Tommy. - Tym razem zrobi wyjątek - odparowała. Na widok jej wściekłej miny i surowego spojrzenia brat się wycofał. - Nie chciałabym sprawiać kłopotu - powiedziałam ci cho. - Sądzę, że nic się nie stanie, jeśli tylko nie nabrudzicie - ustąpił Tommy. - Jak się miewa twoja mama? - Dziękuję, czuje się całkiem dobrze - wyjąkałam. Ski nął głową i spojrzał na siostrę, która wciąż patrzyła na nie go wyzywająco, a następnie ugryzł kęs chleba. - Chodźmy najpierw do mojego pokoju - zaproponowała Alice, obracając się na pięcie i biorąc mnie za rękę. Po szłam za nią. Prędko pokonałyśmy kręte i wyścielone dywanem scho dy prowadzące do jej sypialni. - Przepraszam cię za zachowanie mojego brata - po wiedziała. - Z powodu tego jego władczego tonu często się kłócimy. Połóż się, jeśli masz ochotę - zasugerowała, wska zując głową na puszyste poduszki na swoim łożu o królew skich rozmiarach, z różowymi słupami oraz plisowanym, zwiewnym, różowym baldachimem. Oparcie w wezgłowiu miało kształt walentynkowego serca. Marzyłam o takim łóż ku zamiast prostego, sprężynowego materaca, na jakim sy piałam. Zdjęłam płaszcz i usiadłam na łóżku.
Melody
33
- Sądziłam, że Bobby Lockwood odwiedzi cię - stwier dziła Alice. - Byłam pewna, że tego nie zrobi. W kościele i na cmen tarzu sprawiał wrażenie wystraszonego. - Wiedziałam, że go lubisz, ale nie przypuszczałam, że jest aż tak niedojrzały - zauważyła Alice. - Niewielu znajdziesz takich, którzy by dorośli do tego typu spraw. Nie mam do niego pretensji, że ode mnie uciekł. - Gdyby cię naprawdę lubił, chciałby z tobą być, żeby ci pomóc. Alice nie znosiła, ilekroć się z kimś spotykałam, ponie waż wtedy miałam mniej czasu dla niej. - Niewiele mnie teraz obchodzą chłopcy - wyznałam. Skinęła głową, zadowolona. - Zbiegnę na dół, przygotuję dla nas kilka kanapek i przyniosę je razem z mlekiem, dobrze? - Nie rób sobie kłopotu. - To żaden kłopot. Odpoczywaj, poczytaj coś sobie, albo włącz telewizor, jeśli chcesz. Rób to, na co masz ochotę zaproponowała. - Dzięki. Gdy wyszła, położyłam się na plecach i zamknęłam oczy. Powinnam teraz być razem z moją mamą, a ona powinna chcieć być ze mną, a nie z Archiem Marlinem. Pomyślałam, że będzie jej przykro, kiedy znajomy sobie pójdzie i ona sa ma zostanie w przyczepie. Postanowiłam, że nie zostanę długo poza domem. Wciąż w uszach brzmiały mi wyjaśnie nia taty, kiedy tłumaczył jej zachowanie i apelował do mo jej wyrozumiałości dla jej słabostek. Zawsze bardziej uża lał się nad nią, niż nad samym sobą. Byłam pewna, że robiłby to samo i teraz, chociaż to on, a nie ona, spoczywał zamknięty w trumnie. Zastanawiałam się, ile czasu musi upłynąć, żeby moi przy jaciele przestali dziwnie na mnie patrzeć. Wiedziałam, że powrót do szkoły będzie bardzo trudny: ze wszystkimi, skiero wanymi na mnie, pełnymi współczucia spojrzeniami. Przy puszczałam, że nawet nauczyciele będą się zwracać do mnie z litością i mówić cichym, smutniejszym niż zazwyczaj, tonem.
34
Melody
Może mama miała jednak rację, może powinnam uda wać, że nic się stało. Dzięki temu inni czuliby się mniej skrępowani w mojej obecności. Ale czyż takie zachowanie nie byłoby bezczeszczeniem pamięci taty? Musiałam zna leźć sposób na ukrycie mojego smutku i żyć dalej, chociaż życie wydawało mi się teraz całkiem puste. Gdybym miała brata, jak Alice, na pewno nie toczyła bym z nim nieustannej walki. W obecnej sytuacji bardzo by mi się przydał. Pomógłby mi radzić sobie z mamą i mo glibyśmy się nawzajem pocieszać. Nie wątpiłam w to, że gdyby był starszy ode mnie, przypominałby tatę. Miałam za złe mamie, że z powodu swojej słabości i egoizmu nie zde cydowała się na jeszcze jedno dziecko. Mogła wziąć pod uwagę to, jak bardzo chciałam mieć rodzeństwo. Musiałam być o wiele bardziej zmęczona, niż zdawałam sobie z tego sprawę, gdyż nie słyszałam, kiedy Alice wróci ła do pokoju. Postawiła kanapki i mleko na szafce nocnej przy łóżku i czekając, aż otworzę oczy, zabrała się za odra bianie lekcji z historii. Po przebudzeniu się stwierdziłam, że zapadł już zmierzch i pali się lampa. - Co się stało? - spytałam, pocierając policzki dłońmi i siadając na łóżku. - Zasnęłaś, a ja nie chciałam cię budzić. Mleko już wy stygło, ale kanapki wciąż są dobre. - Och, bardzo cię przepraszam. - Nic nie szkodzi. Zjedz coś. Dobrze ci to zrobi, Melody. Domyśliłam się na widok pustego talerza obok niej i pu stej szklanki, że już zjadła swoją przekąskę. Wciągnęłam głęboki wdech i ugryzłam kanapkę. Nie byłam pewna, jak zareaguje mój żołądek, gdy na nowo się wypełni. Burczało w nim i wrzało, ale kanapki bardzo mi smakowały i prędko się z nimi uporałam. - Byłaś głodna. - Chyba tak. Bardzo dziękuję, Alice. Która godzina? Spojrzałam na mały staromodny zegar stojący na toaletce. - Och, lepiej już pójdę do domu. - Nie musisz iść. Jeśli chcesz, możesz u mnie przenoco wać.
Melody
35
- Dziękuję, ale powinnam wrócić do domu. Mama mnie potrzebuje. Przepraszam, że byłam dzisiaj niezbyt dobrym kompanem. - Wszystko w porządku. Przyjdziesz jutro do szkoły? - Nie, nie przyjdę - oświadczyłam stanowczym tonem. Przynajmniej jeden dzień zostanę w domu. - Przyniosę ci wszystkie zadania domowe i powiem, co robiliśmy na lekcjach. - Dziękuję. - Umilkłam, a po chwili posłałam jej uśmiech. - Dziękuję, okazałaś się niezawodną przyjaciółką, Alice. Stwierdzenie to sprawiło, że do oczu napłynęły jej łzy. Odwzajemniła mój uśmiech. A potem odprowadziła mnie na dół. W całym domu panowała niezmącona cisza. - M o i rodzice biorą prysznic i ubierają się do kolacji wyjaśniła. - Zawsze to robią po powrocie z pracy. Kolacja jest u nas zawsze bardzo uroczysta. - T o miło - stwierdziłam, zatrzymując się w drzwiach, aby jeszcze raz obrzucić wzrokiem piękne wnętrze. - To mi ło, gdy wszyscy razem zasiadają przy stole. Jesteś szczę ściarą, Alice. - Mylisz się - odparowała ostro, a ja szeroko otworzyłam oczy. - To prawda, że jesteśmy zamożni, a ja mam najlep sze oceny w szkole, ale to ty jesteś wybranką losu. - Co takiego? - Omal się nie roześmiałam. Pomyślałam, że niezły dzień sobie wybrała na podobne opinie. - Jesteś najładniejszą dziewczyną w szkole, wszyscy cię lubią i któregoś dnia będziesz szczęśliwsza, niż którakol wiek z nas. Pokręciłam głową, jak gdyby właśnie wygłosiła najwięk szą bzdurę pod słońcem. Wyraz przekonania nie zniknął jednak z jej twarzy. - Będziesz, zobaczysz. - Alice - dobiegł nas z góry głos jej matki. - Czy zanio słaś jedzenie do swojego pokoju? - Lepiej już sobie pójdę - powiedziałam prędko. - Jesz cze raz bardzo dziękuję. - Do zobaczenia jutro - bąknęła i zamknęła za mną drzwi. Sama nie wiem dlaczego, ale nagle zrobiło mi się jej zal, nawet bardziej niż samej siebie.
36
Meiody
Samochodu Archiego Marlina już nie było, gdy wróci łam do domu. Z wyjątkiem zapalonej lampy w salonie, we wnątrz przyczepy panowała ciemność. Na stole nadal stały szklanki i niemal do końca opróżniona butelka dżinu. Ro zejrzałam się, nasłuchując, a potem cicho ruszyłam koryta rzem w stronę sypialni mamy. Drzwi były lekko uchylone, więc wsadziłam w nie głowę i zajrzałam do środka. Mama spała na brzuchu w podciągniętym powyżej kolan szlafro ku, a jej ręce zwisały po obu stronach łóżka. Podeszłam bliżej i uważnie przyjrzałam się jej twarzy. Oddychała ciężko przez usta, pogrążona w głębokim śnie. Przykryłam ją kocem i opuściłam pokój, żeby posprzątać w przyczepie. Gdy już zamierzałam się położyć, rozległo się ciche pukanie do drzwi. - Jak się czujesz, kochanie? - spytała mama Arlene, wchodząc do środka. - Dziękuję, nieźle - odpowiedziałam. - Mama śpi. - To dobrze. Przyniosłam ci trochę jedzenia ze stypy. Włożyła do lodówki nakryte talerze. - Nie można pozwolić, żeby się zmarnowało. - Bardzo dziękuję. Podeszła do mnie i wzięła mnie za ręce. Była niska, pięć centymetrów niższa ode mnie, ale według papy George'a miała kręgosłup ze stali. Niepozorna z postury, brała na swoje barki kłopoty wszystkich bliskich jej osób. - Przez jakiś czas będzie ci ciężko, ale pamiętaj, jeste śmy tuż obok, ilekroć będziesz nas potrzebowała, Meiody. -Dziękuję - powiedziałam załamującym się głosem, a pod powiekami poczułam palące łzy. - Prześpij się, kochanie. - Przytuliła mnie, a ja odwza jemniłam jej uścisk. Pieszczota przełamała tamę łez i na nowo zaczęłam płakać. - Połóż się spać - poradziła cicho. - Sen to najlepsze le karstwo. Sen i czas. Głęboko zaczerpnęłam powietrza i poszłam do mojego pokoju. Słyszałam, jak mama Arlene wychodzi, a potem za panowała cisza. W oddali odbił się echem w dolinie gwizd przejeżdżającego pociągu. Być może część węgla w wago nach została wydobyta przez tatę, zanim... zanim...
Jńelody
37
Gdzieś na północy kraju ktoś wrzuci do pieca ten wę giel, który przez chwilę będzie wydzielał ciepło. Zadrża łam. Zastanawiałam się, czy ja kiedykolwiek zdołam się rozgrzać. Nie byłam pewna, czy mama Arlene miała rację, mó wiąc o potędze czasu. W miarę upływu dni i miesięcy ból w moim sercu stał się przytępiony, lecz zawsze na nowo się odradzał, ilekroć moje myśli podążały ku tacie, albo gdy usłyszałam czyjś podobny do jego głos. Kiedyś nawet mia łam złudzenie, że go widzę na drodze. Nie mogłam się zdo być na to, żeby przejść obok kopalni, ani patrzeć na innych górników. Ich widok wywoływał we mnie ucisk w żołądku i ukłucia w sercu. Mama nigdy więcej nie poszła na cmentarz, ale ja bywa łam tam regularnie - niemal codziennie podczas pierw szych tygodni, a potem co kilka dni. Na początku, po moim powrocie do szkoły, wszyscy traktowali mnie inaczej niż za zwyczaj, wkrótce jednak nauczyciele zaczęli się do mnie zwracać tak samo jak do innych uczniów, a z czasem rów nież i moi przyjaciele dłużej się przy mnie zatrzymywali, częściej nawiązywali ze mną rozmowy i nie krępowali się śmiać w mojej obecności. Tylko Bobby Lockwood dał drapaka i przeniósł swoje za interesowanie ze mnie na Helen Christopher - pierwszoklasistkę wyglądającą o dwa lata poważniej. Alice, która zawsze umiała podsłuchać wszystkie rozmowy, doniosła mi, że Helen Christopher prowadzi się nawet jeszcze bardziej niemoralnie, niż okryta niesławą Beverly Marks. Alice przepowiadała, że i jej zajście w ciążę jest tylko kwestią miesięcy. Nic mnie to nie obchodziło. Nie uroniłam ani jednej łzy nad zdradą Bobby'ego. Sprawy, które niegdyś miały dla mnie znaczenie, wydawały się teraz błahe i nieistotne. Śmierć taty sprawiła, że gwałtownie wydoroślałam. Tym bardziej, że wraz z jego odejściem mama stała się bardziej kapryśna. Wydawało się, że po tragedii jeszcze bardziej niż kiedyś bała się starości. O wiele więcej czasu spędzała teraz
38
Melody
przed lustrem, strojąc się, czesząc i zastanawiając się nad makijażem. Wciąż robiła przegląd zawartości swojej szafy i uskarżała się na swoje ubrania, uważając je za stare i nie modne. Zawsze mówiła tylko o sobie: o długości i o odcieniu swoich włosów, o podpuchniętych policzkach i oczach, o tym, że jej nogi nie są już tak jędrne jak niegdyś, o nieko rzystnym wyglądzie biustu w starym staniku i jak zbawien ny wpływ na figurę miałby zakup nowego. Nigdy nie pytała o moje postępy w szkole i nigdy nie ugotowała posiłku, zdając się w tym całkowicie na mnie i na mamę Arlene. Prawdę mówiąc, rzadko siadała razem ze mną do stołu, narzekając, że przybiera na wadze. - Nie mogę jadać tyle, co ty, Melody - wyjaśniała. - Nie czekaj na mnie z kolacją. Jeśli nie wrócę do szóstej, zacznij beze mnie - polecała. Doszło do tego, że stołowała się w do mu najwyżej dwa razy w tygodniu. Najczęściej jadałam ra zem z mamą Arlene i papą George'em. Pomimo dbałości o cerę i figurę, mama nie zrezygnowa ła z picia dżinu, ani z palenia papierosów. Kiedy ją o to spy tałam, zezłościła się na mnie i powiedziała, że to jedyne jej nałogi i że każdy musi sobie pozwolić na odrobinę słabości. - Ludzie doskonali kończą w klasztorach i w zakonach, a na koniec tracą zmysły - wyjaśniała. - Teraz, po odejściu twojego taty, żyję w straszliwym napięciu. Muszę się tro chę odprężyć, dlatego nie nastręczaj mi nowych proble mów. Wiedziałam, że to oznacza: „Zostaw mnie w spokoju". I starałam się zadośćuczynić jej życzeniu. Miałam również ochotę ponarzekać: na to, że zbyt często spotyka się z Archiem Marlinem i że wiecznie przebywa poza domem. Ale nabierałam wody w usta i przełykałam ci snące się na nie słowa. W tamtych dniach byle co wyprowa dzało mamę z równowagi, a gdy atak furii mijał, załamywa ła się i płakała, co sprawiało, że czułam się okropnie. Czasami nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że to ja jestem matką, a ona moją córką. Piętrzył się stos naszych nie zapłaconych rachunków w głównej mierze dlatego, że to nie mama dotychczas je re gulowała. Dwukrotnie towarzystwo telekomunikacji zagro-
Melody
39
ziło nam zaprzestaniem świadczenia usług, a kiedyś rów nież i elektrownia umieściła na naszych drzwiach ostrzeże nie. Mama zawsze popełniała błędy w prowadzeniu rachun ku rozliczeniowego, musiałam więc przejąć naszą domową księgowość, robienie zakupów spożywczych i opiekę nad przyczepą. Pomagał mi w tym papa George, lecz śmierć ta ty także i na nim wycisnęła swoje piętno. Wyglądał starzej, bardziej chorowicie i wydawał się o wiele bardziej zmęczo ny. Mama Arlene zawsze upominała go, żeby bardziej o sie bie dbał, ale on wciąż nie zrywał z paleniem, a ostatnio za czął nawet popijać pod wieczór whisky. Zdarzały się noce, kiedy budził mnie śmiech mamy, a potem dobiegał głos Archiego Marlina. Wkrótce ten śmiech dochodził z jej sypialni. Zaciskałam dłonie na uszach, ale nie mogłam się odciąć od odgłosów uprawiania miłości. Gdy po raz pierwszy je usłyszałam, zebrało mi się na mdłości i musiałam pobiec do łazienki, gdzie zwymiotowa łam. Mama nawet nie była tego świadoma i nigdy nie spy tała, co się stało. Zwykle Archie wychodził, zanim budzi łam się rano, a kiedy wiedziałam, że krząta się po kuchni lub po salonie, zwlekałam ze wstawaniem możliwie jak najdłużej. Wszystko to stało się zbyt szybko - dla większości miesz kańców Sewell o wiele za szybko. Wiedziałam, że plotkuje o nas całe miasteczko. Któregoś wieczoru mama wróciła z pracy rozwścieczona. Wdała się w kłótnię z panią Sampler - jedną ze swoich najlepszych klientek. Powodem spięcia była uwaga pani Sampler o lekceważeniu przez ma mę stosownego okresu żałoby. Z tego, co się potem dowie działam, mama awanturowała się tak zaciekle, że Francine kazała jej opuścić zakład. Po powrocie do domu mama wciąż unosiła się gniewem i sięgając po alkohol, przytaczała argumenty: - Za kogo ona się uważa, żeby mnie pouczać? Czy wie, jak ciężkie miałam życie? I jak wiele wycierpiałam? Mieszka w tym swoim luksusowym domu, patrzy na mnie z góry i osądza. Kto ją upoważnił do pełnienia roli sędzie go i sądu?
40
Melody
Umilkła, żeby sprawdzić, czy jestem po jej stronie. Wie działam, że lepiej jej dodatkowo nie rozsierdzać. Dlatego, ile kroć kierowała na mnie swoje zmrużone oczy, potakiwałam entuzjastycznie i starałam się sprawiać wrażenie osoby obu rzonej na kogoś, kto miał czelność otwarcie ją skrytykować. - Nienawidzę tych ludzi. Myślą, że fakt posiadania pie niędzy daje im prawo pomiatania nami. Są tacy małostko wi. Są tacy... - Rozpaczliwie szukała właściwego określenia i spojrzała na mnie w oczekiwaniu na jakąś sugestię. - Prowincjonalni? - Tak. A co to znaczy? - Nieobyci w świecie; ludzie o ciasnych horyzontach odparłam. Spodobało się jej moje wyjaśnienie. - Jesteś mądra. To dobrze. I masz rację. Archie zawsze mówi to samo. On nienawidzi tego miasta podobnie jak ja. I ty - dodała. - Ja nie mogę tego o sobie powiedzieć, mamo. - Nie znosisz tej dziury, to oczywiste! Jaka tu czeka cię przyszłość? - Kilkoma łykami wychyliła koktajl, a potem podeszła do telefonu, aby zawiadomić Archiego o dzisiej szym zajściu. Wtedy jeszcze nie pojmowałam w pełni, jak brzemienny w skutki okaże się dzisiejszy incydent w salonie piękności. Uświadomiłam to sobie dopiero kilka dni później, gdy po powrocie ze szkoły zastałam mamę w domu. Leżała na ka napie i oglądała operę mydlaną w telewizji. Wyglądało na to, że od rana w ogóle się nie ubierała. Nie musiałam jej o nic pytać. Dostrzegła moją minę i udzieliła wyjaśnień, za nim zdążyłam się odezwać: - Nie pracuję już dla Francine - oświadczyła. - Jak to? Dlaczego? - Pokłóciłyśmy się. Po tylu latach miałam prawo oczeki wać od niej większej lojalności. Nie szczędziłam wysiłków, tyrałam dla niej i wyświadczałam jej wszelkiego rodzaju grzeczności. Niewdzięcznica. Oto kim jest. Podobnie jak oni wszyscy. - Co zamierzasz robić? - Nie zastanawiałam się jeszcze nad tym. Jestem zbyt wściekła - stwierdziła, wydymając usta. - Co zjemy na obiad?
Melody
41
- Z wczoraj został kurczak do podgrzania, mogę ugoto wać też ziemniaki i zielony groszek. Uśmiechnęła się z przymusem. - Skoro tylko to mamy, sądzę, że będziemy zmuszone się tym zadowolić - rzuciła i zamknęła oczy. Trzęsły mi się dłonie, gdy przygotowywałam posiłek. Co my teraz ze sobą poczniemy? Kto da mamie zatrudnienie? Jakiego rodzaju pracę 7.doła wykonywać? W Sewell był tyl ko jeden salon piękności. Być może moje słowa skierowane do Alice okażą się prorocze: rzeczywiście będę zmuszona rzucić szkołę i znaleźć jakieś zajęcie. Polisa ubezpieczeniowa na życie mojego taty była nie wystarczająca, niewiele też dostałyśmy z opieki społecznej. Poza tym mama dużo wydała na swoje nowe ubrania. Nie sprawiała jednak wrażenia zmartwionej. Gdy przy gotowany przeze mnie obiad był gotowy, nabrała apetytu. Jadła, piła i z ożywieniem opowiadała o swoim nowym ko stiumie i o dobranych do niego pantoflach. Po posiłku, gdy się zajęłam sprzątaniem, poszła do sypialni i nagle pojawi ła się w nowej bluzce, w nowej spódnicy i w nowych kol czykach. Przymierzyła to wszystko dla mnie i musiałam przyznać, że wygląda pięknie. Pomyślałam, że może rze czywiście powinna zająć się profesjonalnie modelowaniem i popełniłam błąd, wyrażając tę sugestię na głos. Nie fortunnie zaszczepiłam w niej jeden z jej szalonych po mysłów. - Oto kim powinnam była zostać. Tylko nie miałam niko go, kto by mi udzielił dobrej rady i był na tyle zorientowa ny, żeby mnie wprowadzić tam, gdzie trzeba. Cóż ja wie działam o życiu? Potrzebowałam kogoś znającego się na rzeczy, kto by mi pomógł i mną pokierował. Dlatego tak ważny jest wybór mężczyzny, którego się poślubia i obda rza miłością. Nie można w takich sprawach zdawać się na głos serca. Ale kto wie, może jeszcze nie jest dla mnie za późno? - dodała, radośnie spoglądając w lustro. Rozpogodziła się na tę myśl. - Muszę dotrzeć do odpowiednich miejsc i poznać wła ściwych ludzi - oznajmiła. Klasnęła w dłonie i skinęła gło wą.
42
- Tak, oto co muszę zrobić. - Jej twarz promieniała rado ścią. Pospiesznie wróciła do swojej sypialni, jak gdyby spo dziewała się tam zastać jakąś wpływową osobę. Zadrżało we mnie serce. Poczułam w środku obezwładniający strach. Czym innym jest oddawanie się raz na jakiś czas marze niom, pielęgnowanie nadziei i śmiałe patrzenie w przy szłość, czego uczył mnie tato, a czym innym życie w świecie ułudy, kiedy trzeba myśleć o realiach dnia codziennego i wziąć na siebie odpowiedzialność. Mama coraz bardziej traciła poczucie rzeczywistości. Gdy pozmywałam naczynia, poszłam odrobić lekcje. Nie długo potem do pokoju zajrzała mama, wciąż ubrana w swoją nową bluzkę i spódnicę. - Jadę do miasta - zakomunikowała. - Frontowe drzwi zostaw otwarte. Rozległ się samochodowy klakson i już jej nie było. Nie musiałam sobie łamać głowy, z kim się umówiła. Co z nami będzie? - zastanawiałam się. Dwa dni później otrzymałam odpowiedź. Przeszła moje najśmielsze wyobrażenia.
Żałosna, piękna marzyciela go dnia wracałam po południu ze szkoły z dotkliwym uczuciem pustki. Automatycznie przemierzałam drogę, wlo kąc się noga za nogą i niemal nie odrywając zelówek od na wierzchni. Obok mnie przebiegła cała klasa uczniów. W czy stym, ostrym powietrzu ich śmiech zadźwięczał melodyjnie, niczym pobrzękująca porcelana. Uświadomiłam sobie, że dzieci nie doświadczają głębokiego smutku. Ludzie zwykle próbują im go zaoszczędzić poprzez podarowanie zabawki lub złożenie obietnicy. Osiągnięcie wieku dojrzałego jest równoznaczne z wiedzą, że życie składa się również z czar nych dni. Tragedia unaoczniła mi realia życia. Wszystko, co widywałam przedtem, nawet przyroda, wyglądało inaczej. Już dawno temu stopniał śnieg. Białe dęby o potężnych, szerokich konarach, a także buki i topole, były obsypane liśćmi, które przybrały odcień soczystej zieleni. Nie zwra całam uwagi na ptaki wokół mnie, które przefruwały z ga łęzi na gałąź. Leniwe, mlecznobiałe chmury w górze zdawa ły się być nalepione na jasnobłękitne niebo. Dla mnie były tylko białymi plamami, niczym więcej. Ich kształty nie przywodziły mi na myśl wielbłądów ani wielorybów. Moja wyobraźnia została uwięziona w ciasnym i ciemnym po mieszczeniu. Zwykle pierwszy gorący pocałunek słonecznych promie ni napełniał mnie podnieceniem. W normalnych okoliczno ściach wszelkie smutne i przygnębiające sprawy traciły na ważności i stawały się błahe wobec obietnicy rozkwitają cych kwiatów i kaskady śmiechu małych dzieci.
44
Melody
Ale wspaniałości wszystkich wiosen świata nie były w stanie przywrócić mi taty. Z każdym upływającym dniem coraz bardziej tęskniłam za jego głosem i za jego śmie chem. Mama Arlene się myliła: czas nie zabliźnił rany, lecz sprawił, że pustka stała się większa, dłuższa i głębsza. Z trudem brnęłam przed siebie, niosąc książki w ciem noniebieskiej płóciennej torbie, którą dawno temu kupił mi tato. Miałam dwa testy do przerobienia i mnóstwo zada nych lekcji, tak że torba była pełna i ciężka. Alice została w szkole na zajęciach Klubu Aktualnych Wydarzeń. Na dzi siaj została również zaplanowana próba przed szkolnym występem, w którym miałam uczestniczyć i grać na skrzyp cach. Zgłosiłam swój udział kilka miesięcy temu, lecz od śmierci taty ani razu nie wzięłam instrumentu do ręki. Nie miałam już na to ochoty i straciłam wiarę w siebie. Wszyscy zdawali się mieć coś do roboty; spieszyli się na spotkanie z przyjaciółmi, albo do swoich zajęć. Kilkakrot nie usiłowałam wykrzesać z siebie entuzjazm, z jakim od dawałam się moim zainteresowaniom przed śmiercią taty, ale ta bardziej istotna część mnie umarła wraz z nim. Po ja kimś czasie przyjaciele zaniechali namawiania mnie, bła gania i zachęcania, żebym się do nich przyłączyła. Miałam wrażenie, że jestem cieniem. Nawet nauczyciele zaczęli mnie traktować, jak gdybym była szybą - patrzyli poprzez mnie na inne osoby i rzadko wyrywali mnie do odpowiedzi, nawet gdy podnosiłam rękę. Nieczęsto się uśmiechałam, ale nawet wtedy mój uśmiech był błędny. Nie mogłam przypomnieć sobie brzmie nia własnego śmiechu. Mama uskarżała się na moje humo ry, jeszcze zanim straciła pracę. Teraz jej wyrzutom nie było końca. - Skoro ja postanowiłam wyjechać, to ty też możesz perswadowała. - Może ojciec jest bardziej szczęśliwy tam, gdzie jest teraz. Przynajmniej zostało mu oszczędzone zma ganie się ze starością. Będziesz go zawsze pamiętała jako młodego człowieka. I tam, gdzie jest, nie musi się martwić o pieniądze. Uznałam jej stwierdzenie za okropne, ale ona się tylko roześmiała.
Melody
45
- Jeśli chcesz wiecznie chodzić ze skwaszoną miną, to twoja sprawa. Bardzo proszę. Nie będziesz miała przyjaciół i z pewnością nie zwróci na ciebie uwagi żaden przystojny chłopak. - Nic mnie to nie obchodzi! - krzyknęłam w odpowiedzi. Chłopcy i prywatki, długie rozmowy telefoniczne, zapisy wanie w notesach męskich imion - nic z tych rzeczy nie miało teraz dla mnie żadnego znaczenia. Dlaczego mama nie była w stanie tego zrozumieć? Nie miałam dzisiaj ochoty na kłótnie. Spodziewałam się zastać ją w domu, skoro straciła pracę „U Francine" i jesz cze nie znalazła nowej. Twierdziła, że moje towarzystwo działa na nią przygnębiająco i że traci przy mnie apetyt. Zawsze brzmiało to jak wymówka, aby czmychnąć z domu na spotkanie z Archiem Marlinem. Przypuszczałam, że dzi siaj nie będzie inaczej. Uzbroiłam się w cierpliwość, przy gotowana na kolejne pretensje. Kiedy jednak otworzyłam frontowe drzwi od przyczepy, nie powitały mnie słowa krytyki. Zobaczyłam natomiast porozkładane na podłodze walizki. Mama pospiesznie krzątała się wokół nich, składając ubrania i wrzucając je do środka. - Dobrze, że wcześnie wróciłaś do domu - powiedziała na mój widok. - Już się bałam, że akurat teraz, kiedy jesteś mi potrzebna, znajdziesz sobie jakieś głupie zajęcie. - Co robisz, mamo? Dlaczego się pakujesz? - Wyjeżdżamy - odparła z uśmiechem. - Te dwie walizki są twoje - oznajmiła, wskazując na dwie mniejsze torby stojące obok kanapy. - Przykro mi, że tylko tyle możesz ze sobą zabrać, ale nie mamy więcej miejsca. Spakuj najpo trzebniejsze rzeczy. Otworzyłam usta ze zdumienia. - Wyjeżdżamy? Dokąd? Nic nie rozumiem. - Nie mam wiele czasu na wyjaśnienia, Melody. - Złoży ła ręce jak do modlitwy i wbiła wzrok w sufit. - Nadarza się okazja, a my z niej korzystamy - oświad czyła. - Pospiesz się! Spakuj tylko swoje najlepsze ciuchy 1 pamiętaj, że nie mamy miejsca na nic innego. - Nie rozumiem - stałam w wejściu i kręciłam głową.
46
Melody
- A co tu jest do rozumienia? Wynosimy się stąd! krzyknęła. - W końcu opuszczamy Pole Minerałów! Bądź wdzięczna losowi. Bądź szczerze wdzięczna, kochanie. - Ale dlaczego wyjeżdżamy? Wyciągnęła przed siebie ramiona i przeniosła wzrok z prawej dłoni na lewą, jak gdyby odpowiedź znajdowała się w zasięgu jej rąk. - Dlaczego? - zaśmiała się piskliwie. - Dlaczego chcę porzucić to zapomniane przez Boga plotkarskie miasteczko, gdzie żyją ludzie bez wyobraźni i bez marzeń? Dlaczego pil no mi do opuszczenia przyczepy o wymiarach dwa na czte ry na osiedlu emerytów-starców, których tylko centymetry dzielą od grobu? Ciekawe dlaczego? - ponownie się zaśmia ła, lecz uśmiech zaraz zniknął z jej twarzy. - Uchodzisz za inteligentną uczennicę, dostajesz maksy malne ilości punktów w szkolnych testach i pytasz mnie dlaczego? - Dokąd pojedziemy, mamo? - Dokądkolwiek. - Przyglądała mi się przez, chwilę, a po tem jej wzrok stał się zamglony. - Rozejrzymy się za jakimś miłym miejscem, gdzie bę dziemy miały okazję bardziej korzystać z życia i gdzie nie damy się stłamsić. Teraz, kiedy twój ojciec nie żyje, nie ma powodu, żebyśmy mieszkały w górniczym miasteczku, prawda? Ponownie się uśmiechnęła, lecz jej uśmiech wydał mi się nieszczery. - Zawsze mieszkałyśmy na Polu Minerałów - powiedzia łam słabym głosem. - Ponieważ twój ojciec pracował w kopalni! Naprawdę, bądź rozsądna, Melody! Poza tym, gdy usiłowałam otrzą snąć się z przygnębienia po śmierci taty, wydałam więcej pieniędzy niż miałyśmy w banku. Z ubezpieczenia na życie twojego ojca nie pozostało ani grosza, a wiesz jak wysokie są nasze rachunki i jak niewiele brakuje, żebyśmy nie były w stanie co miesiąc ich płacić. Zawsze mnie przed tym przestrzegałaś. Bez pracy nie zdołam utrzymać nawet tej przyczepy! Nie zamierzam błagać Francine, żeby znowu da ła mi u siebie posadę. A w tym miasteczku nie ma dla mnie
47
innej roboty. Nie odpowiada mi rola kelnerki. Spójrz na mnie! - powiedziała, rozkładając szeroko ramiona. - Czy wyglądam na osobę, która jest w stanie zarabiać na życie w tym miasteczku? Nie potrafię pisać na maszy nie, a nawet gdybym umiała, to nie chcę siedzieć, jak ptak w klatce, w jakimś biurze towarzystwa górniczego. Nie ma my wyboru. Muszę pojechać tam, gdzie rysują się jeszcze przede mną jakieś widoki, póki nie jest na to za późno! - Czym pojedziemy? - Archie będzie tutaj za dwadzieścia minut - odparła. Nie mamy zbyt wiele czasu na to, żeby się nad tym roz wodzić. - Archie? - On również stąd wyjeżdża. Prawdę mówiąc, to był jego pomysł - dodała, uśmiechając się promiennie. - Skorzysta my z jego samochodu i... - Archie? Wyjeżdżamy stąd z Archiem Marlinem? - spy tałam z niedowierzaniem. - To raczej on wyjeżdża razem z nami - powiedziała i za śmiała się nerwowo. - Jego obecność będzie nam ogromnie pomocna. Ma ustosunkowanych przyjaciół w branży roz rywkowej. Twierdzi, że mogę zrobić karierę modelki. - Och, mamo, ależ on kłamie! Opowiada takie rzeczy, że byś z nim została. - Co takiego? Na co ty sobie pozwalasz? - wycelowała we mnie wskazujący palec. - Archie jest człowiekiem wraż liwym. I troszczy się o nas. Okazało się, że on również nie ma nikogo bliskiego. Decyzja o wspólnym wyjeździe jest więc bardzo rozsądna. Proszę cię, zajmij się pakowaniem rzuciła błagalnym tonem, przewracając oczami. - A co będzie z moją szkołą i... - Będziesz kontynuować naukę w innej szkole - znacznie lepszej! Och, kochanie, czyż to nie jest ekscytujące? - Kla snęła w dłonie. - Co w tym złego, że spróbujemy sobie zna leźć nowe miejsce do życia? Wiem, że nie czułaś się tutaj szczęśliwa, mam rację, prawda? - Tylko na skutek tego, co spotkało tatę. - Właśnie. I nic tego faktu nie zmieni, po co więc miały byśmy tu zostawać? Nowy początek - start od nowa - jest
nam wszystkim bardzo potrzebny. Musimy to zrobić, zanim nie będzie za późno, Meiody. Czyż mam czekać, aż się ze starzeję i będę bez najmniejszych szans? Spotkało to wielu ludzi, którzy tkwią w tej dziurze. Ja nie zamierzam do tego dopuścić - oświadczyła stanowczym tonem. Ponownie się uśmiechnęła. - Mam dla ciebie jeszcze jedną niespodziankę. Chcia łam się wstrzymać z wyjawieniem jej, dopóki stąd nie wy jedziemy. Planowałam o niej powiedzieć, gdy już będziemy w drodze, z lepszymi widokami na przyszłość. Patrzyłam na nią oniemiała, łamiąc sobie głowę nad tym, jaką jeszcze rewelację może chować dla mnie w zana drzu. - Nie jesteś zaintrygowana, co to takiego? - spytała, gdy się nie odezwałam. Odpowiedziałam przeczącym gestem i rozejrzałam się wokół. Przytłaczał mnie widok walizek na podłodze, wszechobecny bałagan i porozrzucane wszędzie ubrania... - Słucham - powiedziałam w końcu. - Pierwszym etapem naszej podróży będzie Provincetown, na Cape Cod. Wreszcie będziesz miała okazję poznać rodzinę taty. Nie jesteś podekscytowana? - dociekała, gdy nie zareagowałam. - Zawsze się o nich dopytywałaś. Teraz otrzymasz wszystkie odpowiedzi. - Provincetown? Rodzina taty? - Tak. Czy to nie dobry pomysł? - Sama nie wiem - wybąkałam. Miała rację. Zaskoczyła mnie. Nie mogłam uwierzyć, aby to była prawda. Zaczerp nęłam głęboko powietrza. Dudniło mi serce. Wszystko roz grywało się tak prędko, że nie byłam w stanie jasno myśleć. - Czy nie powinnyśmy tego lepiej zaplanować, mamo? Czy nie rozsądniej byłoby najpierw usiąść, porozmawiać i dobrze przygotować się to tego spotkania? - Nie, ponieważ wtedy nigdy byśmy tego nie zrobiły stwierdziła. - Archie zwykł mawiać, że człowiek tylko wte dy ma szansę coś zdziałać, kiedy kieruje się impulsem. - Czy naprawdę musimy jechać razem z nim? - nie da wałam za wygraną. Zacisnęła usta i zmrużyła oczy.
Melody
49
- Lubię Archiego, Melody. Przy nim potrafię się śmiać, a mam już dosyć płaczu i narzekania. Jestem zmęczona ob racaniem się wśród ludzi, którzy patrzą na mnie, jak gdy bym była jakimś dziwolągiem tylko dlatego, że mój mąż zginął podczas wypadku w kopalni. - Archie jest inny - perorowała dalej. Usiadła na kana pie i wskazała miejsce obok siebie. Dołączyłam do niej, ale nie wyzbyłam się rezerwy. Wtedy, po raz pierwszy od dnia śmierci taty, wzięła mnie w ramiona. Trzymała mnie mocno w objęciach, gładziła po włosach i powoli zaczęłam się od prężać. Czułam się błogo, znowu mając przy sobie mamę. Tak bardzo mi jej brakowało. - Polubisz Archiego, kiedy go lepiej poznasz. On jest le karstwem, jakiego obie potrzebujemy. - Umilkła, ale nadal głaskała mnie po głowie. Miałam nadzieję, że nigdy nie przestanie tego robić. - O jedno tylko muszę cię prosić, kochanie - dodała ci cho. - Gdy wyjedziemy z Sewell, nie chcę, żebyś go nazywa ła Archiem. - Dlaczego nie? - Ponieważ naprawdę ma na imię Richard. Archie to je go przezwisko. - To dziwne, że może tak prędko opuścić miasteczko. Przecież ma tutaj pracę - zauważyłam, łudząc się, że nie doprowadzę jej do furii i nie przestanie mnie obejmować. Być może Archie rzeczywiście został przyłapany na rozcień czaniu whisky, jak przypuszczał ojciec Alice. - To nie jest praca, jaką chciałby do końca życia wyko nywać mężczyzna pokroju Arch... Richarda. Dlatego podję liśmy decyzję o wyjeździe. A teraz, kochanie, chcę, żebyś poszła się pakować. I pamiętaj, tylko dwie walizki. - Będę musiała tak wiele rzeczy zostawić - protestowa łam. - George i Arlene zaopiekują się twoimi drobiazgami zapewniła. - Gdy tylko się osiedlimy w jakimś miłym miej scu, sprowadzimy resztę naszego dobytku. - M a m a Arlene - mruknęłam, nagle uświadamiając so bie, że jej już więcej nie zobaczę. - Powiedziałaś jej o swo ich planach? 4. Melody
- Właśnie zamierzałam to zrobić. Ale wciągnęłaś mnie w tę długą dyskusję i teraz już nie mam na to czasu. Muszę jeszcze dopakować bagaże. - Czy nie powinnam zawiadomić o wyjeździe szkolnych władzi... - Przestań w końcu trajkotać, Melody, i zabierz się za pakowanie! Wszystko będzie w porządku. Nie jesteśmy pierwszymi ludźmi, którzy się przeprowadzają. Chociaż je stem gotowa się założyć, że na palcach jednej ręki można policzyć osoby, które uciekły z tej szczurzej pułapki. Znowu błysnęła uśmiechem i pospiesznie się oddaliła do swojej sypialni. Stałam jak wmurowana w ziemię i rozglądałam się wo koło, wciąż nie mogąc uwierzyć w to, że opuszczamy Sewell na dobre! Czy zdążę po raz ostatni odwiedzić grób taty? Jak mam wyjechać, nie pożegnawszy się przedtem z Alice i z innymi przyjaciółmi? Poza tym muszę jeszcze oddać książki wypożyczone z biblioteki! A co z naszą pocztą? I z rachunkami, które trzeba uregulować? Pewnie będzie my musiały wstąpić po drodze do banku. Tak wiele było jeszcze spraw do załatwienia! Położyłam na podłodze moją torbę z książkami i wolnym krokiem pokonałam krótki korytarz. Szafy mamy było sze roko pootwierane, a ubrania rozrzucone na łóżku. Mama stała na środku pokoju i medytowała. - Ogromnie mi przykro, że tyle rzeczy muszę zostawić, ale kupię sobie nowe, prawda? - zadecydowała. - Mamo, proszę cię. Zaczekajmy i zróbmy wszystko tak, jak należy. - Jeszcze się nie zaczęłaś pakować? - Odwróciła się do mnie ze złością. - Ostrzegam cię, Melody. Gdy tylko Archie przyjedzie, wychodzimy z domu - zagroziła. - To, co spaku jesz, zostanie zabrane. Reszta zostanie. Zrozumiałaś? Przełknęłam wzbierającą w gardle gorycz i zastanawia łam się przez moment. Pod wpływem rozpaczy nasunęła mi się na myśl pewna sugestia: - Może powinnam zostać i zamieszkać z mamą Arlene i papą George'em, dopóki nie znajdziesz dla nas nowego domu, mamo?
Pokręciła przecząco głową. - Myślałam o tym, ale papa George jest bardziej chory, niż był kiedykolwiek przedtem. Mama Arlene ma przy nim wystarczająco dużo roboty. Poza tym oni nie są twoimi prawdziwymi krewnymi i nie mogą pełnić roli twoich prawnych opiekunów. Nie miałabym sumienia obciążać tak wielką odpowiedzialnością dwoje starych, niedołęż nych ludzi. - Wcale nie są starzy ani niedołężni - zaprotestowałam. - Melody, wrzuć swoje rzeczy do tych dwóch walizek! wrzasnęła, zaraz jednak dodała łagodniejszym tonem: - Nie utrudniaj i tak już niełatwej sytuacji. Polegam na twojej dojrzałości. Ja również jestem trochę wystraszona. Każdy się boi, gdy rozpoczyna nowe życie. Potrzebuję two jego wsparcia, Melody. - Zamilkła, gdy się nie poruszyłam. - Poza tym twój tato chciałby, żebyś wykonywała moje po lecenia - zauważyła z uśmiechem. - Chciałby tego, prawda? - Tak - przyznałam niechętnie. Zwiesiłam głowę i okręciłam się na pięcie. Gdy weszłam do mojego małego pokoju i rozejrzałam się po nim, poczu łam, że zadanie przerasta moje siły. Było tu tak wiele cen nych pamiątek, szczególnie podarunków od taty - moja pierwsza lalka i wszystkie obrazki. Walizki, jakie mama dla mnie przygotowała, mogły pomieścić zaledwie dziesiątą część moich ubrań, a już z pewnością nie było w nich miej sca na pluszowe maskotki. A co z moimi skrzypcami? - Dziesięć minut! - krzyknęła mama ze swojego pokoju. Miałam dziesięć minut na to, żeby zadecydować, co zo stawić, być może na zawsze. Nie byłam w stanie tego zro bić. Zaczęłam płakać. - Melody! Nie słyszę, żebyś wkładała rzeczy do walizek - zawołała mama. Powoli otworzyłam szuflady mojej komody i wyjęłam to, co uznałam za najbardziej potrzebne - bieliznę, skar petki, buty i tenisówki. Następnie podeszłam do szafy i wybrałam spódnice, bluzki, dwie pary dżinsów, oraz kilka swetrów. Podróżne torby prędko się zapełniły. Zgarnęłam jeszcze tyle zdjęć, ile zdołałam, i wetknęłam je pod ubrania. A po-
tern usiłowałam wcisnąć do środka moją pierwszą lalkę, pluszowego kota i misia, oraz kilka upominków od taty. Gdy mama weszła do pokoju, stwierdziła, że walizki są nad miernie wypchane i że nie da się ich zamknąć. - Nie możesz zabrać ze sobą tego wszystkiego. - Czy nie będzie mi wolno wziąć jeszcze jednej walizki? -Wykluczone. Arch... Richard ma również swój bagaż, a ja muszę zabrać cztery nesesery. Ładne ubrania będą mi potrzebne, żebym mogła dobrze wyglądać podczas przesłu chań i gdy się będę ubiegać o pracę - oświadczyła. - Obie całam ci, że poślemy po resztę. - Zależy mi jeszcze tylko na kilku drobiazgach. Może zmieściłby się mały karton... - Melody, jeśli sama nie jesteś w stanie podjąć decyzji, co zostawić, ja zadecyduję za ciebie - zakomunikowała, schyliła się i wyciągnęła pluszowego kota. - Nie! - krzyknęłam. - To ostatni prezent, jaki otrzyma łam od taty. - Z czegoś musisz zrezygnować: albo z tego, albo z plu szowego misia, albo z jakichś ubrań. Sama postanów. Jesteś już dużą dziewczyną. I nie potrzebujesz zabawek - warknę ła, wrzucając kota z powrotem na stos ubrań w podróżnej torbie. Mocno wcisnęłam do środka wypchane zwierzątko i usiadłam na wieku walizki, aby zamknąć zatrzaski. Baga że miały wybrzuszone boki i były bardzo ciężkie, ale' zdoła łam w nich umieścić wszystko to, z czym z pewnością nie zdołałabym się rozstać. - Wystarczy jeden płaszcz - poinstruowała mama. -1 bu ty, które masz na nogach. Nie zapomnij o rękawiczkach. - Zabieram skrzypce - oświadczyłam. - Skrzypce, Melody? To instrument górali. - Tato uwielbiał muzykę skrzypcową. - Ale teraz już nie będzie jej słuchał. Nie będziesz gry wać na skrzypcach, gdy stąd wyjedziemy, jestem tego pew na. Możesz nauczysz się grać na gitarze, albo... - Nie pojadę, jeśli mi nie będzie wolno zabrać skrzy piec, mamo. - Założyłam na piersiach ręce i oparłam się plecami o ścianę. - Nie ruszę się stąd, przysięgam.
Westchnęła. - Zdaje się, że upłynie sporo czasu, nim zdołam z ciebie wykorzenić małomiasteczkowe nawyki. Weź je, bardzo pro szę. - Wycofała się do przedpokoju, aby dokończyć pako wanie kosmetyków. Zapomniałam o moich przyborach toa letowych i musiałam otworzyć jedną z walizek, żeby je wepchnąć do środka. W momencie przybycia Archiego Marlina na nowo mocowałam się z zapięciem. Przyjaciel mamy miał na sobie brązową, sportową marynarkę, spodnie w tym samym kolorze, koszulę i krawat. Wydawał się nieco lepiej ubrany niż zwykle. - Cześć - powiedział, wchodząc bez pukania do mojego pokoju. - Jesteś już gotowa? - Nie - odparłam grobowym tonem. Odpowiedź wywołała jedynie jego uśmiech. - Założę się, że jesteś podekscytowana podróżą. - Nie - stwierdziłam, tym razem stanowczo. - Trochę wystraszona? Nie ma się czego bać, - Za brzmiało to pyszałkowato. - Nie jestem wystraszona. Przykro mi tylko, że wyjeż dżamy w tak wielkim pośpiechu. - Nie ma powodu, żeby z tym zwlekać. - Strzelił palcami w powietrzu. - Albo ktoś jest człowiekiem czynu, albo tyl ko lubi dużo gadać. - Wyprostował ramiona i wypiął pierś, Odwróciłam głowę, żeby nie dostrzegł łez błyszczących w moich oczach. - Haille! - zawołał. - Och, już jesteś. To dobrze. - Mama weszła do mojego pokoju. - Prawie się już spakowałam. Możesz zacząć łado wać bagaże do samochodu, Richardzie. Szeroko otworzył oczy. - Melody już wie, że to twoje prawdziwe imię i że do tychczas używałeś przezwiska - wyjaśniła mama. - Ach, tak? To dobrze. Nigdy nie przepadałem za tym zdrobnieniem. - Archie-Richard puścił do mnie oczko i po szedł po torby mamy. - Spakowana? - spytała. - Obie walizki są już pełne, tylko tę jedną muszę jeszcze zamknąć.
- Nie ma problemu. - Archie zatrzymał się w drzwiach, taszcząc dwie największe walizy mamy. Zostawił je na mo ment, usiadł na moich bagażach, docisnął i zatrzasnął zamki. - Jeśli potrzebujesz czegoś, Melody, wystarczy tylko po prosić. - Prychnęłam na myśl o tym, że miałabym się do niego zwracać o pomoc w jakiejkolwiek sprawie. - Może w czasie, gdy będziemy ładować bagaże, pój dziesz się pożegnać z mamą Arlene i z papą George'em zasugerowała mama. Zwiesiłam głowę i włożyłam płaszcz. A potem wzięłam moje skrzypce w futerale i ruszyłam w stronę drzwi. Archie narzekał na ciężar walizek mamy. Słyszałam za plecami, że usiłuje je ściągnąć na dół po schodach. - Ostrożnie! - krzyknęła mama. - Tam są moje najład niejsze rzeczy. Tato dźwignąłby ten bagaż w dwóch palcach, pomyśla łam. Zapukałam do przyczepy mamy Arlene i papy George'a. - Melody, kochanie, co się stało? - Zauważyła, że dzieje się coś niedobrego w chwili, gdy spojrzała mi w twarz. - Och, mamo Arlene. Wyjeżdżamy. Opuszczamy Pole Mi nerałów na dobre! - rzuciłam się jej w ramiona. Prędko opowiedziałam jej o wszystkim. Wspomniałam także o moim pomyśle pozostania razem z nimi. Wyjaśni łam całą sytuację, stojąc w drzwiach. - Ach, tak. To dlatego Haille dopytywała się o stan zdro wia papy George'a. Wejdź na chwilę - zaproponowała. - Gdzie jest papa George? - spytałam, gdy nie dostrze głam staruszka w jego ulubionym olbrzymim fotelu przed telewizorem, z papierosem w ustach. Zanim zdążyła odpo wiedzieć, dobiegł mnie z sypialni jego ciężki kaszel. - Niezbyt dobrze się dzisiaj czuje - wyjaśniła. - Lekarz chciał go odesłać do szpitala, ale znasz papę George'a. Za nic by się na to nie zgodził. Kiedy wyjeżdżacie? -Dzisiaj! I to zaraz! - Zaraz? Nic mi nie powiedziała... zaraz? - Najwyraźniej wiadomość ta była dla niej podobnym wstrząsem jak dla mnie. Jej drobne dłonie zatrzepotały w powietrzu jak dwa
małe ptaki i powędrowały do gardła. Pokręciła z niedowie rzaniem głową. - M a m a chce, żebyś przechowała nasze rzeczy, dopóki nie poślemy po nie - wyjaśniłam. - Oczywiście. Zaopiekuję się wszystkim. Och, Melody rozpłakała się. - Będzie nam ciebie bardzo brakowało. Traktowaliśmy cię jak własną wnuczkę i dziecko, którego śmy się nigdy nie doczekali. - Nie chcę wyjeżdżać - jęknęłam. - Musisz być razem z twoją matką. Jesteś jej potrzebna. - Nieprawda - stwierdziłam z niezachwianą pewnością. - Ma Archiego Marlina. - Archiego Marlina? Och. - Oczy mamy Arlene pociem niały. Wyglądała na rozczarowaną i smutną. - Co się tam dzieje? - zawołał papa George z sypialni. - Lepiej idź i pożegnaj się z nim. - Sposób, w jaki to po wiedziała, zmroził mnie i poczułam chłód w sercu. Powoli podeszłam do drzwi sypialni i zajrzałam do środka. Papa George pod kołdrą wydawał się drobniejszy niż zwykle. Tylko jego głowa, okolona gęstymi, siwymi włosa mi, nadal miała imponujący wygląd. Przez długą chwilę kasłał gwałtownie, a potem splunął do metalowej nerki na szafce nocnej. Zaczerpnął głęboko powietrza i odwrócił się w moją stronę. - O czym wy kobiety tak paplacie ze sobą? - Wyjeżdżamy, papo George'u. - Kto wyjeżdża? - Mama i ja... i to na dobre - wyjaśniłam. Wpatrywał się we mnie bez słowa, jeszcze raz wciągnął wdech, zakasłał, a potem odepchnął się mocno od łóżka i usiadł na pościeli. - Dokąd cię zabiera? - Jedziemy odwiedzić rodzinę mojego taty. Jego krewni mieszkają w Cape Cod. Stary mężczyzna skinął głową. -Może tak będzie dla ciebie najlepiej. Szybko się zde cydowała. - To prawda. Nie zdążyłam się nawet pożegnać z moimi przyjaciółmi i nie byłam jeszcze na cmentarzu.
56
Melody
Myślał przez chwilę, a potem sięgnął do szuflady nocne go stolika. Coś z niej wyjął i skinął, żebym podeszła bliżej. - Chcę, żebyś to miała - powiedział i wręczył mi pozłaca ny, kieszonkowy zegarek. Widziałam go już przedtem kilka razy i wiedziałam, że wewnątrz znajduje się wygrawerowa na inskrypcja: „George'owi 0'Neil z życzeniami wydobycia dziesięciu ton węgla!". - Nadal dobrze wskazuje czas - dodał. Po otwarciu ko perty czasomierz grał jedną z ulubionych melodii papy George'a: „Piękną marzycielkę". - Nie mogę tego przyjąć, papo George'u. Wiem, jak wie le ten przedmiot dla ciebie znaczy. - Ważniejszy jest dla mnie fakt, że odtąd znajdzie się w posiadaniu córki Chestera Logana - oświadczył stary mężczyzna, nalegając, żebym przyjęła podarunek. Wycią gnęłam rękę i zacisnęłam zegarek w dłoni. - Dzięki niemu nigdy o mnie nie zapomnisz. - Och, papo George'u, jak mogłabym kiedykolwiek o to bie zapomnieć - jęknęłam i zarzuciłam mu ramiona na szy ję. Wydawał się niezwykle drobny, jak gdyby jego ciało składało się z samych kości i skóry. Jego uścisk był ledwo wyczuwalny. Byłam wstrząśnięta. Nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że starzec niknie w oczach. Znowu zaczął kasłać i odepchnął mnie, aby się schować pod kołdrę. Czekałam, aż odzyska oddech. - Przysyłaj nam widokówki - poprosił. - Dobrze. Będę codziennie pisać. Roześmiał się. - Wystarczy nam co jakiś czas pocztówka od ciebie, Me lody. I nie zapomnij grać na skrzypcach. Nie chcę, żeby czas, jaki spędziłem na uczeniu cię, poszedł na marne. - Będę ćwiczyć. - To dobrze. - Zamknął oczy. - To dobrze. Gorące łzy spływały mi po policzkach. Zdawało mi się, że pękną mi płuca, tak głęboki odczuwałam w nich ból. Gdy się odwróciłam, zobaczyłam stojącą w drzwiach sypial ni mamę Arlene. Zanosiła się od płaczu, podobnie jak ja. Wyciągnęła do mnie ramiona i mocno do siebie przywarły śmy. A potem wyprowadziła mnie na zewnątrz.
57
Mama i Archie Marlin zakończyli pakowanie samochodu marki Chevrolet. Archie zatrzasnął bagażnik i usiadł za kierownicą. Mama podeszła do mamy Arlene. - Nie przypuszczałam, że będziesz chciała tak szybko nas opuścić, Haille. - Najlepiej to w ten sposób załatwić, Arlene. Sadzę, że Melody już cię prosiła, żebyś zaopiekowała się resztą na szego dobytku. - Oczywiście, będę mieć oko na wasze rzeczy. - Gdy tylko się gdzieś urządzimy, zorientuję się, co bę dzie nam jeszcze potrzebne. Gdzie jest George? - Leży w łóżku. - Ach, tak. Spojrzały na siebie znacząco, a pode mną ugięły się ko lana. - Będę do was dzwonić, a od czasu do czasu napiszę obiecała mama. Myśli jak szalone galopowały mi po głowie. Zbyt wiele spraw było wciąż nie załatwionych. - Zostawię podręczniki na stole w kuchni, dobrze, ma mo Arlene? Zatelefonuję do mojej koleżanki Alice i ona je odniesie do naszej szkolnej biblioteki, zgoda? - Oczywiście, moja droga. - Oto klucze od naszej przyczepy - powiedziała mama, wręczając je mamie Arlene. Starsza kobieta niechętnie je przyjęła. Spojrzała na mnie i zadrżały jej usta. - Lepiej już pójdę i położę książki na stole, mamo - po wiedziałam. - Pospiesz się. Chcemy jak najprędzej wyruszyć. Przed nami daleka droga. Idź już. Ja zaczekam tutaj na ciebie z mamą Arlene. Pobiegłam do przyczepy i weszłam do środka. Przez chwilę stałam, rozglądając się wokół siebie. W naszym do mu, wyposażonym w najprostsze sprzęty, niewiele było miejsca. To prawda, że dywan był zniszczony, firanki cienkie, a tapety spłowiałe. Kurki przeciekały, a rdzawe plamy od wiecznie kapiącej wody szpeciły zlewy. Ogrze wanie nigdy nie funkcjonowało prawidłowo, a latem było jak w piecu. Zawsze marzyłam, żeby mieszkać w praw-
58
Melody
dziwym budynku, ale przyczepa była moim domem i mia łam wrażenie, że opuszczam biednego, starego przyja ciela. W małej jadalni tysiące razy jadaliśmy z tatą posiłki, a podczas oglądania telewizji na naszej zniszczonej kana pie tysiące razy wtulałam się w jego ramiona. To tutaj zdmuchiwałam wielokrotnie świeczki z moich urodzino wych tortów, a w tamtym kącie ubieraliśmy co roku naszą skromną bożonarodzeniową choinkę. I chociaż stos prezen tów pod nią nigdy nie był zbyt imponujący, to zawsze ich widok wprawiał mnie w zachwyt. Zegnaj przyczepo - mój domu, pomyślałam. Zegnajcie krople deszczu dudniące o dach w czasie mojego snu, na uki i posiłków. Żegnajcie trzaski i świszczące porywy wi chrów, i jękliwe odgłosy w kanalizacji, z których często śmialiśmy się z tatą. Jak miałam pożegnać się z moim małym pokojem, z mo im małym światem? Był dla mnie szczególnym miejscem, a teraz widziałam go po raz ostatni. Przygryzłam dolną wargę i przycisnęłam dłoń do serca, aby powstrzymać ból, a potem prędko zgarnęłam podręcz niki oraz książki wypożyczone ze szkolnej biblioteki i poło żyłam je na stole w kuchni. Archie Marlin użył klaksonu. Jeszcze raz obrzuciłam wzrokiem znajome sprzęty, aby na zawsze wyryły się w mo jej pamięci. Archie ponownie zatrąbił. - Żegnaj - szepnęłam do jedynego domu, jaki znałam. Wybiegłam frontowymi drzwiami w obawie, że jeśli się za trzymam lub obejrzę, nigdy nie zdołam stąd odejść. - Dlaczego to tak długo trwało? - spytała mama, wysta wiając głowę przez okno. Zajęłam miejsce z tyłu. W połowie było zawalone ubra niami mamy. Położyłam skrzypce na podłodze samochodu. - Uważaj na moje rzeczy - poleciła. - Jedziemy. - Archie ruszył z miejsca. Przycisnęłam twarz do szyby. Mama Arlene stała w drzwiach swojej przy czepy, drobna i smutna, z dłonią znieruchomiałą w poże gnalnym geście. Łzy zamazały mój obraz, a kilka z nich spłynęło po szybie. Gdy Archie nawrócił, zmierzając w stro-
Melody
59
nę bramy osiedla Pole Minerałów i w kierunku szosy, usia dłam prosto i starałam się odzyskać oddech. - Zatrzymamy się przy cmentarzu, mamo? - spytałam. - Co takiego? Po co? - Żeby pożegnać się z tatą - odparłam z rozpaczą. - Och, Melody. Czyż nie możemy rozpocząć naszej po dróży od czegoś bardziej radosnego? - Muszę się pożegnać z tatą! - wykrzyknęłam. - Muszę! Archie spojrzał na mamę, lecz ona pokręciła głową. - Cmentarz znajduje się po drodze, przy wyjeździe z miasteczka - zauważył. - No cóż, zgoda, ale j a z tobą nie pójdę. Nie zniosłabym tego. Gdy Archie zatrzymał się przed wjazdową bramą na cmentarz, mama oświadczyła, że pękłoby jej serce, gdyby znowu musiała tam wjechać. Za bardzo by to jej przypomi nało pogrzeb. - Czekamy tylko pięć minut, Melody - ostrzegła. - Jesteś pewna, że nie chcesz tam pójść, mamo? - spy tałam. Wpatrywała się we mnie przez chwilę, a w jej oczach malował się szczery smutek. Nieznacznie pokręciła głową. - Pożegnałam go już jakiś czas temu, Melody - wyjaśni ła. - Musiałam to zrobić, bo nie potrafiłabym dalej żyć. Otworzyłam drzwi, wyskoczyłam z pojazdu i pobiegłam ścieżką, omijając groby, dopóki nie dotarłam do mogiły ta ty. Podeszłam bliżej i zarzuciłam ręce wokół płyty nagrob ka, jakbym obejmowała tatę za szyję. Przycisnęłam poli czek do twardego granitu i zamknęłam oczy. - Och, tato, wyjeżdżamy, ale będę wracała tu tak często, jak to tylko będzie możliwe. Mama musi się stąd wyrwać. Nie jest w stanie dłużej tutaj mieszkać. - Wiem, że jej wybaczysz. Zawsze jej wszystko wybacza łeś - stwierdziłam z odrobiną goryczy. - I wiem, że każesz mi jej pomagać, ale nic nie poradzę na to, co czuję. Upadłam na kolana przed kamiennym nagrobkiem i po chyliłam głowę, żeby odmówić modlitwę, a potem zerwałam z mogiły źdźbło trawy i włożyłam je do zegarka kieszonko wego papy George'a. Pomyślałam, że na zawsze będzie ze
60
Melody
mną. Otworzyłam kopertę, aby zabrzmiało kilka dźwięków „Pięknej marzycielki". Tato też uwielbiał tę piosenkę. Mama i Archie Marlin ponaglali mnie, naciskając na klakson. Zamknęłam zegarek, podniosłam się z klęczek i spojrza łam na góry w oddali, chłonąc widok drzew i krzewów. Pra gnęłam, aby wspomnienie tego miejsca głęboko zapadło mi w pamięć, tak jak źdźbło trawy we wnętrze zegarka. A potem ucałowałam płytę grobu taty, zostawiając na niej kilka moich łez, odwróciłam się i odeszłam. Wsiadłam do samochodu bez słowa. Mama i Archie obrzucili mnie wzrokiem, a potem Archie skierował samochód w stronę prowadzącej na północ drogi, do Richmond. Mama zapiszczała z uciechy, gdy zostawiliśmy za sobą rogatki miasteczka i napis: „Sewell, Zachodnia Wirginia". - Wyjeżdżam stąd! - zawołała. - Naprawdę wyrywam się z tego więzienia! Mój wyrok dobiegł końca! Spojrzałam na nią z ukosa. Co miała na myśli? Spytała bym ją o to, ale czułam dotkliwy ból w piersiach i wiedzia łam, że gdy tylko się odezwę, załamie mi się głos. Archie zwiększył szybkość. Włączył radio i oboje zaczęli wtórować piosenkarzowi. Mama okręciła się w fotelu i spojrzała na mnie: - Och, rozchmurz się już, Melody, proszę cię. I postaraj się być szczęśliwa, jeśli nie ze względu na siebie, to przy najmniej na mnie. - Spróbuję mamo - powiedziałam niemal szeptem. - To dobrze. Za oknem zmieniały się krajobrazy. Nie zwracałam wiel kiej uwagi na widoki, ale i tak widziałam znajome okolice, które zostawały za nami w tyle. Moje serce przepełnił smu tek. Obejrzałam się i zobaczyłam przez tylną szybę, jak Se well znika za wzgórzem, a razem z miasteczkiem cmentarz, na którym spoczywa tato. Obróciłam się przodem i utkwiłam wzrok w drogę przed nami. Drżałam na całym ciele i czułam się nie mniej prze rażona niż niemowlę w chwili narodzin, które z trwogi przed nieznanym wierzga nóżkami i wrzeszczy, gdy je cią gną w przyszłość.
Dziewczyna z prowincji Z amknęłam oczy i wyciągnęłam się na tylnym siedzeniu.
Zanim tato zginął, on, mama i ja kilka razy byliśmy na pla ży w Wirginii, ale poza tym nigdzie nie jeździliśmy. Nigdy przedtem nie byłam na północy. Jedynie z literatury i ze zdjęć znałam takie miasta, jak Nowy Jork, Waszyngton, czy Boston. Mama próbowała zainteresować mnie podróżą, opo wiadając, co zwiedzimy w drodze do Cape w Waszyngtonie i w Bostonie. Zapowiedziała, że któregoś dnia wybierzemy się do Nowego Jorku. Twierdziła, że była tam kiedyś, ale jej przyszywani rodzice - ludzie w podeszłym wieku - oka zali się niezbyt zabawnymi kompanami i niewiele zapamię tała z tamtej eskapady. - Jestem pewna, że my spędzimy tam cudowne chwile, chodząc po muzeach, teatrach i słynnych restauracjach, prawda, Richardzie? - Oczywiście - przytaknął Archie. - Twoje życie dopiero teraz naprawdę się zaczyna, Melody. - A widzisz? - ucieszyła się mama. W czasie jazdy przysłuchiwałam się ich rozmowom. Ar chie rozprawiał o miastach, w których bywał, porównywał je ze sobą, narzekał na jedne i bredził o innych. Utrzymy wał, że zna najlepsze restauracje w Nowym Jorku i w Chi cago, że wielokrotnie bywał w Las Vegas i co najmniej trzykrotnie odwiedził Los Angeles. Chełpił się licznymi znajomościami z wpływowymi ludźmi w przemyśle rozryw kowym, których miał okazję spotkać, gdy pracował w róż nych barach i lokalach. Twierdził, że z pewnością zdoła te-
62
Melody
lefonicznie nakłonić wszystkich, aby rozważyli możliwość zatrudnienia mamy. Mama piszczała zachwycona i cieszyła się z wszystkich tych obiecanek. Nie mogłam się nadziwić, źe jest aż tak naiwna, ale potem przypomniałam sobie słowa taty, że jeśli ktoś bardzo pragnie w coś uwierzyć, lek ceważy rozwiewające iluzje fakty i przeważnie woli nie za dawać pytań w obawie, że odpowiedź będzie niezadowala jąca. Mama powinna zapytać Archiego Marlina, dlaczego nie załatwi sobie lepszej posady, skoro ma tak świetne konek sje. I jak to się stało, że trafił do Sewell? Kusiło mnie, żeby się pochylić i wypalić mu te pytania prosto w twarz. Nie chciałam jednak rozgniewać mamy i starałam się zasnąć. Zatrzymaliśmy się po paliwo, zjedliśmy przekąskę i ru szyliśmy w dalszą drogę do Richmond. Archie przechwalał się, że zna tam małą włoską restaurację, której właściciele z pewnością go pamiętają i okażą nam szczególne względy. Obiecał mamie, że podczas każdego przystanku zaprowadzi nas do jakiegoś godnego uwagi miejsca. Jednakże gdy skręciliśmy w ulicę, gdzie miała się znajdować włoska re stauracja, okazało się, że uległa likwidacji. - Problem z małymi knajpkami polega na tym, że pręd ko wypadają z interesu - zauważył. - Zatrzymamy się na kolację w przydrożnej gospodzie - zadecydował, zajeżdża jąc na parking przed karczmą. Nie byłam głodna, lecz mama nalegała, żebym coś zja dła. W oczekiwaniu na danie, korzystałam z okazji lepsze go przyjrzenia się Archiemu Marlinowi. Zastanawiałam się, co mama w nim widzi, tym bardziej że była żoną człowieka tak przystojnego i silnego, jak tato. Archie miał nie tylko piegowatą twarz, ale również i dło nie. Jego różową skórę szpeciły białe odbarwienia, zdawała się być na stałe pochlapana mlekiem. Zauważyłam, że jego przeguby są niewiele szersze od moich i mamy. Roześmia łam się w duchu na myśl o Archiem dźwigającym siekierę lub łopatę. Nic dziwnego, że największym ciężarem, jaki kiedykolwiek podnosił, był kufel piwa. Archie Marlin kipiał nerwową energią. Brakowało mu zdecydowanego, lecz opanowanego sposobu bycia taty. Je-
Melody
63
go wzrok był zawsze rozbiegany. Kiedy odpowiadał na pyta nia, prawie nigdy nie patrzył prosto w oczy. Spoglądał w dół, w górę, albo na łyżkę, którą się zabawiał. W czasie oczekiwania na realizację naszego zamówienia, opowie dział nam, jak to kiedyś był krupierem w kasynie w Las Vegas. Zademonstrował, w jaki sposób rozdawał karty i chował asy wewnątrz dłoni. Utrzymywał, że był jednym z najlepszych fachowców w mieście. - To dlaczego rzucił pan tę robotę? - wypaliłam, mając w końcu po uszy jego historii. - Byłem niepełnoletni - odparł. - A poza tym - dodał, mrugając okiem - w całości przegrywałem moje pensje w ka synie, wiecznie licząc na wielką wygraną, jak cała reszta biednych głupców. Przez jakiś czas było to jednak zabawne. - Nie tylko zabawne, ale i zapewne ekscytujące - stwier dziła mama. - Blask świateł, przepych i bogaci ludzie, z którymi miałeś do czynienia. - Och, tak, oczywiście - przytaknął, jak gdyby nic inne go nie robił przez całe swoje życie. - Spędziłem kilka mi łych chwil w Vegas, ale ja wszędzie się dobrze bawię, gdziekolwiek jestem. - Jak to się stało, że znalazł się pan w Sewell? - spytałam świadomie ostrym tonem. Mama posłała mi pełne nagany spojrzenie, ale ja nie spuszczałam oczu z Archiego. Nacią gnął usta w kącikach i uśmiechnął się przymilnie, jak kot. - Kiedyś to miasteczko wydawało mi się nawet dosyć mi łe - odparł. - Sądziłem, że się ustatkuję i wyciszę. Myśla łem, że jestem już gotów, aby wieść spokojne życie, ale się myliłem. - Roześmiał się, a mama mu zawtórowała. - Mój Boże, jak bardzo się myliłem. - Nie ma nic niewłaściwego w spokojnym życiu - wark nęłam. Oboje przestali się śmiać. - Co w tym złego, gdy się ma przyzwoitą pracę, przyjaciół, na których można pole gać, i przytulny dom? Archie wzruszył ramionami. - Nic, kiedy się dobija do siedemdziesiątki, albo osiem dziesiątki. - To głupi pogląd. Mama spojrzała na mnie groźnie.
64
Melody
- Melody, przeproś za swoją niestosowną uwagę, i to na tychmiast. - Nic się nie stało - zbagatelizował sprawę Archie. - Ona ma w głowie całkowity zamęt. Przypomnij sobie porzeka dło, że można wywieźć dziewczynę z prowincji, ale prowin cja i tak pozostanie w niej. - Mrugnął do mnie. - Nie przeszkadza mi moja prowincjonalność - odburk nęłam. - A to dlatego, że dotychczas nigdzie nie byłaś. Przeko nasz się, że z czasem będziesz myślała tak jak ja - zawyro kował. Mało prawdopodobne, pomyślałam. Już prędzej zaszyję się na dobre w kopalni węgla. Podano nasze dania. Jadłam w ponurym milczeniu, pod czas gdy oni trajkotali o rzeczach, jakie mieli zamiar obej rzeć i zrobić. Za każdym razem, kiedy Archie wspominał o jakimś nowym miejscu, mama radośnie piszczała. Archie był oczywiście nad wodospadem Niagara, podróżował po Parku Yellowstone i widział Wielki Kanion, przejeżdżał przez most Golden Gate i był w Grand Ole Opry, w Nashville. Bawił nawet w Alamo i utrzymywał, że uprawiał kaja karstwo górskie oraz narciarstwo w Utah. - Musi być pan znacznie starszy, niż można by sądzić po pana wyglądzie - zauważyłam obojętnym tonem. - Co takiego? Dlaczego tak uważasz? - Widelec z kęsem jedzenia zawisł w drodze do jego ust, gdy Archie czekał na moją odpowiedź. Jego wąskie wargi rozciągnęły się w jesz cze jednym nienaturalnym uśmiechu. - Musiałby pan dobijać do setki, żeby naprawdę być w tych wszystkich miejscach. Uśmiech w końcu zniknął z jego twarzy. - Nie kłamię, moja panno. Nic nie poradzę na to, że ty przez całe życie byłaś zamknięta w ciasnych granicach swo jego miasteczka. - Zapewne uświadomił sobie, że w jego słowach zabrzmiała niepohamowana złość, gdyż rzucił po spieszne spojrzenie w stronę mamy i w miejsce rozwście czonej miny przybrał słodki uśmiech. - Ale to, dzięki Bogu, wreszcie ulegnie zmianie. Prawda, Haille?
Melody
65
- Tak. - Matka zmierzyła mnie poirytowanym wzrokiem. _ Nie ma co do tego wątpliwości. Przez resztę posiłku milczałam. Oni zamówili jeszcze ka wę i deser, ale ja nie miałam już na nic więcej ochoty. Spy tałam, czy mogę wstać od stołu. Pozwolili mi zaczekać w sa mochodzie. Nie wyglądali na zmartwionych tym, że się pozbyli mojego towarzystwa. Archie dał mi kluczyki. Opu ściłam gospodę i ciężko opadłam na tylne siedzenie pojaz du, sfrustrowana i wściekła. Nie spieszyli się zbytnio z po wrotem. Dopiero po półgodzinie pojawili się, idąc pod rękę i chichocząc jak dzieci. - Jak się miewa nasza prowincjonalna księżniczka? spytał Archie, zapuszczając silnik. - Cudownie - odparłam. - To dobrze, bo my nie chcemy żadnych niezadowolo nych księżniczek w naszym rydwanie, prawda królowo Haille? - Prawda. Niezadowolona mina jest zakazana prawem. - Właśnie. My, Król Archie - to znaczy Richard - niniej szym oświadczamy, że począwszy od dnia dzisiejszego smu tek i łzy są niedozwolone w naszym życiu. Ktokolwiek bę dzie się na cokolwiek uskarżał, dopuści się przewinienia, otrzyma upomnienie. Ukarani dwoma upomnieniami staną się popychadłami. - Popychadłami? - spytała mama. - Tak. Osobami na posyłki. Mama dostała histerycznego ataku śmiechu i odjechali śmy. - Gdzie się pan urodził? - zagadnęłam Archiego. - Ja? W Detroit. - Nie ma pan żadnej rodziny? - Nikogo bliskiego, o kim chciałbym pamiętać. - Dlaczego? - Melody - upomniała mnie mama. - Nie tak cię wycho wywałam. Dobrze wiesz, że nie należy wścibiać nosa w czy jeś prywatne sprawy. - Nie wścibiam nosa. Ja tylko rozmawiam, mamo. Przed chwilą narzekałaś, że jestem zbyt małomówna, już nie pa miętasz?
66
Melody
- Tak, ale nie musisz brać Richarda w krzyżowy ogień pytań. - Rozważałam tylko drugą stronę medalu - stwierdzi łam, wzruszając ramionami. - Co masz na myśli? - spytał Archie. - Zastanawiałam się, czy to przypadkiem pana krewni nie chcą o panu zapomnieć. - Melody! Archie potrząsnął głową. - Ona jest zabawna. Daleko zajdziesz, Melody. - We wstecznym lusterku spostrzegłam, że jego uśmiech zniknął, a oczy stały się nagle zimno szkliste. - To nietypowe dla niej zachowanie - usprawiedliwiała mnie mama. - Jestem pewna, że to z podniecenia. Archie się nie odezwał. Włączył radio. Zapadły ciemno ści i wjechaliśmy w burzę, która wkrótce przerodziła się w ulewę. Wycieraczki nie nadążały ze zbieraniem wody. Nie ulegało wątpliwości, że są zużyte. Przednią szybę po krywały strugi deszczu. - Wygląda na to, że nie wystarczy nam czasu na pokona nie zaplanowanego dystansu - uznał Archie. - Najlepiej zrobimy, jeśli przenocujemy w jakimś motelu. - Zrobimy tak, jak uważasz, Richardzie - powiedziała mama. - To ty jesteś wytrawnym podróżnikiem. Zdajemy się na twoje doświadczenie. Tego było już za wiele. Miałam ochotę zwymiotować. By łam wściekła. Patrzyłam przez przednią szybę w ciemność, którą od czasu do czasu rozjaśniały światła nadjeżdżające go z naprzeciwka pojazdu. W ich blasku krople deszczu wy dawały się soplami lodu i skojarzenie to sprawiło, że poczu łam mrowienie wzdłuż kręgosłupa. Dwadzieścia minut później Archie zajechał na parking przed motelem. Z nieba lały się teraz nieprzebrane strugi wody. Prawie nie było widać świecącego się nad budyn kiem neonu. Archie naciągnął marynarkę na głowę i wy biegł w nawałnicę, kierując się w stronę recepcji. Gdy opuścił samochód, mama odwróciła się w moją stronę: - Życzę sobie, żebyś się odnosiła do Richarda z szacun kiem, Melody. Wiesz, że jest dorosły.
Melody
67
- Czy zrobiłam coś niewłaściwego? - Odzywałaś się do niego tak, jakby był twoim szkolnym kolegą. Nie chcę, żebyś zasypywała go pytaniami dotyczą cymi jego osobistego życia. To nieuprzejme. Jeśli będzie miał ochotę opowiedzieć nam o sobie, sam to zrobi. Zrozu miałaś? - Prawdę mówiąc, wcale mnie to nie obchodzi. - Najwyższy czas, żeby zaczęło. Przez długi czas będzie my przebywać razem. Musimy się do niego dostosować. Po winnyśmy być mu wdzięczne, że zgodził się nas ze sobą za brać. - Pochyliła się w moją stronę, spoglądając błagalnie. - Och, kochanie, spróbuj się rozpogodzić. Wkrótce zoba czysz wiele nowych, cudownych miejsc. Pomyśl o tym - mó wiła przymilnym tonem. - Powinnaś być szczęśliwa, że masz okazję podróżować. Ja nie mogę tego o sobie powie dzieć. Żyłam pod jednym dachem z ludźmi, których nie lu biłam i przez których musiałam przechodzić wiele straszli wych rzeczy. - Jakich na przykład? - zapytałam z ożywieniem. - Kiedyś ci o tym opowiem - odparła, z nieobecnym wy razem w oczach, z miną osoby zatopionej we wspomnie niach. - Kiedy? - Gdy będziesz na tyle dorosła, żeby to zrozumieć. - Jestem już duża, mamo. Mam piętnaście lat. Powinnaś raz na jakiś czas przyjrzeć mi się uważnie. Przestałam być dzieckiem. - Ciągle na ciebie patrzę. Wciąż jeszcze rośniesz, jesteś na etapie nadmiernej pobudliwości. Dobrze pamiętam, ja ka byłam w twoim wieku. Zaufaj mi. - Wyciągnęła do mnie rękę ponad siedzeniem i nakryła nią moją dłoń. - Chcę dla ciebie jak najlepiej. Wierzysz mi, prawda, Melody? - Tak, mamo - odpowiedziałam, z całego serca pragnąc jej uwierzyć. Otworzyły się drzwi i do pojazdu wskoczył Archie. Otarł deszcz z twarzy. - Urwanie chmury! Ale dopisało nam szczęście. Motel jest co prawda przepełniony, ale mają jeden wolny pokój.
68
Melody
- W porządku - powiedziała mama. Jeden pokój? - zdziwiłam się. Wszyscy razem w jednym, ciasnym pokoju? Archie podjechał bliżej budynku i zapar kował przed segmentem C. - Musimy się prędko zwijać. Najpierw otworzę drzwi, a wy dziewczęta ustalcie, co będziecie potrzebowały do spania, zgoda? - Zgoda - odparła mama. Archie ponownie wyskoczył w deszcz. - Co chcesz zabrać, Melody? - zwróciła się do mnie ma ma. - Jak możemy wszyscy razem spać w jednym pokoju? spytałam z grobową miną. - Jestem pewna, że w numerze są dwa łóżka, głuptasie. -Ale... - Zacznij się zachowywać jak osoba dorosła, za jaką pra gniesz uchodzić w moich oczach. Skup się. Co ci będzie po trzebne? - Mała walizka - stwierdziłam posłusznie. - W porządku. A teraz biegnij do pokoju. Oboje z Ri chardem przyniesiemy wszystkie niezbędne rzeczy. Idź już, kochanie. Otworzyłam drzwi. Na zewnątrz szalała niemal huraga nowa burza. Z rękami nad głową popędziłam w stronę nu meru C. Drzwi były szeroko otwarte. Wpadłam do środka. Rozejrzałam się. Ściany o matowym brązie były popla mione u podstawy. W pokoju znajdowały się dwa podwójne łóżka z ciemnobrązową szafką pośrodku i ze staromodnym telefonem na blacie. Z tyłu za mną dostrzegłam toaletkę i stojącą lampę z wypłowiałym żółtym abażurem. Otwarta szafa, z kilkoma wieszakami wewnątrz, sąsiadowała z przej ściem do łazienki. Weszłam tam i próbowałam zamknąć drzwi, ale bezsku tecznie. Brakowało zasłony wokół wanny, a przez sam jej śro dek - od samego końca aż do ścieku - biegła długa, rdzawa plama. Woda kapała do umywalki, nad którą wisiała szafka z rozbitym lustrem. Mama i Archie, obładowani bagażami, wpadli roześmiani do numeru, umykając przed deszczem. Czyżby wszystko ich bawiło? Nawet ten okropny pokój?
69
- Drzwi od łazienki się nie zamykają - oznajmiłam. Przestali się śmiać i spojrzeli na mnie. Archie podniósł do góry prawy palec wskazujący. - To pierwsza - stwierdził. - Co takiego? - spytałam. - Pierwsza skarga. Jeszcze jedna i otrzymasz miano popychadła. - Bardzo śmieszne - zauważyłam. - Ale co będzie z drzwiami? Gdy podszedł, żeby się im przyjrzeć z bliska, jego śmiech zabrzmiał jak odgłos zacinającej się kosiarki do trawy. - Po ich zamknięciu należy tylko dźwignąć do góry klamkę - poinstruował po chwili. - Dziękuję. Kierując się jego zaleceniem, podniosłam klamkę, gdy ponownie weszłam do łazienki. Drzwi nadal nie były szczel nie zamknięte, ale musiałam się tym zadowolić. Usłysza łam, że znowu oboje chichoczą. Po powrocie do pokoju stwierdziłam, że Archie nalewa dżin do dwóch szklanek. - To powinno nas trochę rozgrzać. Oboje z mamą stuknęli się szklankami i wychylili tru nek. - Właśnie zauważyłam, że nie ma telewizora - powie działa mama. - Czy wzięłaś coś do czytania, Melody? - Nie. Wyjechałyśmy w dużym pośpiechu, zapomniałaś mamo? I musiałam zostawić wszystkie książki, nie było na nie miejsca w walizkach - przypomniałam z wyrzutem. Ar chie skoczył na równe nogi. - To już druga skarga! Jesteś popychadłem. Mama się roześmiała. Ponownie stuknęli się szklanka mi. - Przydałoby się coś do rozcieńczenia drinków, nie są dzisz, Haille? - Rzeczywiście, byłyby lepsze - przyznała. Archie zagłębił rękę w kieszeni i wydobył z niej dwa do lary. - Może pobiegniesz do recepcji i przyniesiesz nam pusz kę toniku albo piwa imbirowego, dobrze? - Wyciągnął pie-
70
Melody
niądze w moją stronę. - Trzymaj się zadaszenia, to nie zmokniesz. Spojrzałam na mamę. Siedziała na łóżku z szerokim uśmiechem na twarzy. - Bądź dobrym dzieckiem, kochanie. Wyszarpnęłam banknoty z dłoni Archiego i skierowałam się do drzwi, chwytając po drodze płaszcz. I tak chciałam wyrwać się na moment z ich towarzystwa. Gdy trzasnęłam za sobą drzwiami, dogonił mnie ich śmiech. Rozejrzałam się wokół siebie. Uważna inspekcja motelu umocniła mnie w przekonaniu, że jest wyjątkowo obskur nym miejscem. Parking był pełen dziur, a w zapalonym neonie brakowało kilku liter. Owinęłam się szczelnie płasz czem i ruszyłam pospiesznie pod dachem w stronę recep cji. Zauważyłam po drodze, że w motelu jest wiele wolnych pokoi. Biuro było małe. Na jego wyposażenie składał się kom plet wypoczynkowy z czerwonej sztucznej skóry, noszą cej ślady licznych pęknięć i przecięć, zniszczone wyście łane krzesło, mały stolik i recepcyjna lada, za którą sie dział niski, łysy mężczyzna. Miał krzaczaste brwi, grube wargi i bladą cerę, przywodzącą na myśl barwę zdechłej glisty. Kiedy się uśmiechnął, zauważyłam, że brakuje mu wielu zębów. - Czym mogę służyć? - spytał. - Chciałam kupić tonik. - Maszyna jest popsuta, ale mam kilka puszek w lodów ce na zapleczu - oświadczył, wskazując pomieszczenie za biurem. - Czy coś jeszcze? - Nie, dziękuję, tylko tonik. Zapłaciłam dolara za napój. Nagle dostrzegłam telefon z tyłu na ścianie za kompletem wypoczynkowym. - Czy mógłby mi pan rozmienić banknot? Potrzebuję drobnych na telefon. - Oczywiście. - Wręczył mi bilon i podeszłam do aparatu. Mężczyzna ponownie zajął swoje miejsce i sięgnął po gazetę, ale wi działam, że jego uwaga nadal jest na mnie skupiona.
Melody
71
Wykręciłam numer do domu Alice, wrzuciłam żądaną monetę i czekałam, aby koleżanka podniosła słuchawkę. Zrobiła to po drugim sygnale. - Alice, tu Melody. - Gdzie jesteś? Po powrocie ze szkoły czterokrotnie pró bowałam skontaktować się z tobą o różnych porach. - Och, Alice, sama nie wiem, gdzie jestem. Gdzieś nie daleko Richmond, w Wirginii. - Richmond w Wirginii? Spojrzałam w stronę mężczyzny za stanowiskiem recep cji. Przestał udawać, że interesuje go cokolwiek innego po za mną. Odwróciłam się do niego tyłem i powiedziałam możliwie jak najciszej: - Wyprowadziłyśmy się, Alice. Mama miała wszystko za planowane. Kiedy wróciłam do domu, zastałam ją przy pa kowaniu bagaży. Jesteśmy razem z Archiem Marlinem jęknęłam. - Co takiego? Dokąd jedziecie? - Najpierw do Provincetown na Cape Cod, a potem sa ma nie wiem. Mama chce znaleźć dla nas nowe miejsce do życia. - Wyjechałaś na dobre? - spytała z niedowierzaniem Alice. - Tak. - Oślepiły mnie łzy. - Czy mogłabyś wszystkich ode mnie pożegnać, a szczególnie pana Kile? - Był moim ulubionym nauczycielem. - Jak się dowiem, gdzie mieszkasz? - Napiszę do ciebie, kiedy to tylko zostanie postanowio ne. Och, żebym nie zapomniała! Zostawiłam podręczniki i książki ze szkolnej biblioteki na stole w przyczepie. Ma ma Arlene wie o tym. Czy mogłabyś wpaść po nie i zwrócić je w moim imieniu? Bardzo cię o to proszę. - Oczywiście. Nie mogę w to wszystko uwierzyć. -Wyobraź sobie, jak ja się czuję. Wiesz, że nie znoszę Archiego Marlina - powiedziałam. Do rozmowy włączyła się telefonistka, informując, że muszę wrzucić kolejną mo netę, lecz mnie pozostało zaledwie pięć centów. - Do widzenia, Alice. Dziękuję za to, że na ciebie jedną zawsze mogę liczyć.
72
Melody
-Melody! - zawołała, jak gdybym miała rozpłynąć się w powietrzu, niczym zjawa. Połączenie zostało przerwane. Stałam przez chwilę z głuchą słuchawką w dłoni w obawie, że gdy się odwrócę, kierownik motelu zobaczy łzy w moich oczach. Głęboko za czerpnęłam powietrza, otarłam twarz wierzchem dłoni i od wiesiłam słuchawkę. - Rozpadało się nie na żarty - zauważył mężczyzna. - Rzeczywiście. - Jesteście z daleka? - Z Sewell. - A to nie z tak daleka. Ruszyłam do wyjścia. - Zapomniałaś zabrać swój napój - powiedział, wskazu jąc na puszkę, którą zostawiłam obok telefonu. - Och, dziękuję. - Wróciłam po tonik, lecz w drodze do drzwi przystanęłam. - Czy ma pan dzisiaj komplet gości? - Komplet? - zaśmiał się cicho i wzruszył ramionami. Trudno o gorszą frekwencję. - Tak też myślałam - mruknęłam pod nosem i wyszłam. Gdy wróciłam do pokoju, mama i Archie tańczyli w rytm radiowej muzyki. Mama wydawała się zakłopotana przez moment, lecz zaraz się uśmiechnęła: - Richard potrafi nawet najbardziej ponure sytuacje przemienić w chwile szczęścia. - Oto pański tonik - wcisnęłam mu do ręki puszkę. - Dziękuję, księżniczko. Czy została jakaś reszta? Wręczyłam mu pięć centów. - Musiałam zadzwonić do Alice, żeby jej powiedzieć o książkach - wyjaśniłam. - Jesteśmy panu winne dzie więćdziesiąt pięć centów. - Plus odsetki - dodał, mrugając do mamy. A potem otworzył puszkę i nalał trochę toniku do obu szklanek. - W motelu jest dużo wolnych pokoi - oświadczyłam. Archie zatrzymał się z wyrazem zaskoczenia na twarzy. - Są? Ten łysy w recepcji twierdził, że nie ma. Jak wam się to podoba? Założę się, że chciał nas naciągnąć na droż szy pokój.
Melody
73
- Czy wynajem dwóch numerów nie byłby dla niego ko rzystniejszy? - prychnęłam. - Nie. Ten pokój kosztował drożej, niż dwa - zapewnił. - Jakie to teraz ma znaczenie? - zapytała mama. - Takie, że jestem już tym wszystkim zmęczona. - A więc połóż się spać. Zgasimy światło - zaproponowa ła mama. A potem ściszyła radio. Widząc, że nie mam innego wyjścia, rozpięłam bluzkę i odwrócona do nich tyłem, zdjęłam ją z siebie, zrzuciłam z nóg buty, wyskoczyłam ze spódnicy i prędko wślizgnęłam się pod koc. Cuchnął tak, jak gdyby był przechowywany w pudle z kulkami na mole. Leżałam odwrócona plecami do mamy i Archiego, ale wiedziałam, że nadal tańczą, popi jają dżin i szepczą. Modliłam się o sen, i jakimś cudem może dlatego, że byłam skrajnie wyczerpana - prawie na tychmiast mnie zmorzył. W środku nocy gwałtownie otworzyłam oczy. Usłyszałam ciche pojękiwanie i stłumiony chichot, któremu towarzy szyło skrzypienie łóżkowych sprężyn. Sądzili, że śpię, więc się nie poruszyłam. Podobne dźwięki dobiegały mnie już przedtem poprzez cienkie ściany naszej przyczepy. Zarów no wtedy jak i teraz wiedziałam, co oznaczają. Zastanawiałam się, jak mama może pozwolić zbliżyć się do siebie innemu mężczyźnie i to tak prędko po śmierci ta ty? Czy w myślach nie widziała już jego twarzy, nie słyszała jego głosu ani nie pamiętała dotyku jego ust na swoich? Archie Marlin tak bardzo się od niego różnił. Był cherla kiem. Czy mama nie mogła zaczekać, aż spotka kogoś, kogo naprawdę pokocha? Była sfrustrowana, miała w głowie mętlik i bała się sa motności, tłumaczyłam sobie. Może to się zmieni, kiedy się urządzimy w nowym miejscu i mama przyjdzie do siebie po stracie taty. Z pewnością nie będzie chciała dzielić reszty swojego życia z kimś takim, jak Archie Marlin. Mocno zacisnęłam powieki, i przytknęłam ucho do po duszki. Starałam się myśleć o czymś innym, lecz ich ciężkie oddechy stawały się coraz głośniejsze. Mama jęknęła, a po tem oboje umilkli. Chwilę później mama położyła się obok mnie.
74
Melody
Dzięki temu wszyscy mogliśmy przynajmniej udawać, że niczego nie słyszałam i że o niczym nie wiem. Rano mama obudzi się w jednym łóżku ze mną, a Archie Marlin w dru gim. Był to smutny sposób na rozpoczynanie nowego życia... od okłamywania siebie nawzajem. *** Nazajutrz rano po porannej toalecie niezwłocznie opu ściliśmy miejsce naszego noclegu. W dziennym świetle mo tel wyglądał jeszcze obskurnej, niż wieczorem. Nawet ma ma nie powstrzymała się od komentarza. Archie nadrabiał miną, mówiąc: „W czasie burzy dobra jest każda przystań. Zdarzało się, że sypiałem w o wiele gorszych dziurach". - W to nie wątpię - mruknęłam. Jeśli któreś z nich usły szało moją uwagę, pozostawiło ją bez komentarza. Zatrzy maliśmy się na śniadanie przy autostradzie numer 95, pro wadzącej do Richmond, nim ruszyliśmy w dalszą drogę. Dostrzegłam w oddali z okien samochodu Kapitol, ale nie zatrzymaliśmy się w Waszyngtonie, aby zwiedzić miasto, jak to obiecywała mama. Nie wstąpiliśmy także do Balti more, ani do żadnego innego z mijanych miast. Nie ulega ło wątpliwości, że zarówno mama, jak i Archie chcą możli wie jak najprędzej dotrzeć do Provincetown. Zaczęłam snuć domysły na temat rodziny, którą miałam niebawem poznać. Niewiele o niej wiedziałam. Tyle tylko, że tato miał młodszego brata, który mieszka wraz ze swoją rodziną w Cape i że bliscy mojego ojca od bardzo dawna zajmują się połowem homarów. Ojciec mojego taty był już na eme ryturze i oboje z babką mieszkali w przestronnym domu o wiele za dużym dla nich dwojga. To były moje wszystkie informacje. Kiedy spytałam mamę o dzieci młodszego bra ta mojego taty, odpowiedziała, że o ile dobrze pamięta, urodziły mu się bliźniaki: chłopiec i dziewczynka, i że ona i tato wyjechali z Provincetown, nim trzecie dziecko przy szło na świat. Mama nie była pewna jego płci. Dodała jed nak, że jej zdaniem bliźniaki są w moim wieku, może o rok starsze.
Melody
75
- To brat taty ożenił się przed wami? - spytałam. - Tak sądzę. Nie pamiętam dokładnie. Proszę cię, Melody, nie zasypuj mnie pytaniami, na które nie potrafię odpo wiedzieć. Wszystkiego się dowiesz, gdy będziemy na miej scu. - Ale... o ile młodszy od taty jest jego brat? - Chyba o rok - odparła. - Ale jest inny niż on. - Co masz na myśli? - Zobaczysz - stwierdziła i kategorycznie odmówiła udzielenia jakichkolwiek dalszych wyjaśnień. Nic dziwnego, że byłam zdenerwowana przed spotka niem z członkami owej tajemniczej rodziny. Mama najwi doczniej zawiadomiła ich o śmierci swojego męża. Czy dziadkowie odczuwali żal po jego stracie? Jak doszło do te go, że po tylu latach miałyśmy się w końcu z nimi spotkać? Gdy nalegałam na mamę, żeby mi wyjaśniła, dlaczego jedziemy odwiedzić rodzinę taty, westchnęła głęboko i stwierdziła: - Jestem pewna, że twój ojciec by sobie tego życzył. Przekonywałam siebie, że to prawda, że muszę być silna i robić, co w mojej mocy, aby stosunki rodzinne pomiędzy nami wszystkimi znowu poprawnie się ułożyły. - Właśnie sobie uświadomiłem, że nigdy nie byłem na Cape - wyznał Archie, gdy zmierzaliśmy w stronę Massachusetss. - Jak to możliwe? - spytałam zgryźliwie. Mama łypnęła na mnie okiem, ale Archie tylko szerzej się uśmiechnął. - Nie jestem wielkim amatorem żeglowania, ani łowie nia ryb. - Sądziłam, że uprawiał pan kajakarstwo górskie? - zripostowałam bez namysłu. - To zupełnie co innego. Ten rodzaj sportu wywołuje dreszczyk emocji. - Cape Cod ma swój urok - stwierdziła mama. - Tylko mieszkańcy przylądka potrafią być surowi. To ocean czyni ich takimi. - Ty nie stałaś się surowa pod jego wpływem - zauważył Archie pożądliwym tonem.
76
Mebdy
Ponownie skierowałam uwagę na zmieniającą się za oknem scenerię. Tej nocy spaliśmy w znacznie przytulniejszym motelu. Wynajęliśmy apartament i miałam cały tapczan wyłącznie dla siebie. Mogłam wziąć prysznic i umyć włosy. Po kolacji, którą zjedliśmy na miejscu, wró ciłam do swojego pokoju, a mama i Archie zostali w ba rze, aby posłuchać muzyki i wypić drinka. Zjawili się kil ka godzin później na chwiejnych nogach, chichocząc i szepcąc. Udawałam, że śpię, gdy niezdarnie zmierzali w stronę sypialni. Pomimo lepszych warunków, miałam poważne trudności z zaśnięciem. Nazajutrz czekało mnie spotkanie z rodziną taty w Provincetown. Nic dziwnego, że cała dygotałam. Za stanawiałam się, gdzie będzie mój nowy dom? Czułam się jak balon podskakujący i dryfujący na wietrze - niesiony przez porywy fantazji mamy i Archiego. To prawda, że nie mieliśmy za wiele w Sewell, ale teraz zostałam pozbawiona wszystkiego: nie miałam ani jednego przyjaciela, ani jed nego znajomego widoku i nikogo, komu mogłabym się zwierzyć. Nigdy dotychczas nie czułam się aż tak bardzo osamotniona. Wiedziałam, że choćbym z całej siły zaciskała powieki, to i tak nie zdołam odpędzić wszystkich lęków. Bę dę rzucała się na łóżku i przeżywała senne koszmary, aż do momentu, gdy zasłony w motelowym pokoju pokryją smugi porannego światła. Mama i Archie spali do późna. Umyłam się, ubrałam i usiadłam nad przewodnikiem, zastanawiając się, czy zde cydujemy się w końcu na zwiedzanie jakiegoś miasta. Wreszcie, znużona przebywaniem w dusznym pokoju, wy brałam się na przechadzkę wokół motelu. Gdy wróciłam, mama i Archie już wstali i poszliśmy na śniadanie. Oboje byli bardzo wyciszeni, prawie się nie odzywali i sprawiali wrażenie zaspanych. - Czy nie zwiedzimy okolicy przed wyruszeniem do Provincetown? Archie jęknął. - W drodze powrotnej - pospiesznie powiedziała mama. - Chcemy dzisiaj możliwie jak najprędzej dotrzeć do Cape Cod.
Melody
77
- Sądziłam, że będziemy odkrywać nowe miejsca mruknęłam. - Och, Melody, daj spokój, bardzo cię proszę. Daruj so bie dzisiaj humory. Obawiam się, że wczoraj wieczorem tro chę za dużo wypiłam. Nic nie powiedziałam. Po śniadaniu w milczeniu z po wrotem spakowaliśmy rzeczy i ruszyliśmy w dalszą drogę. Miałam okazję podziwiać wiele pięknych widoków oceanu, szczególnie gdy przebyliśmy Kanał Cape Cod. Dzień był ciepły i pogoda była piękna. Żaglowce i kutry rybackie wy glądały jak namalowane na błękitnej wodzie. Zaciągnęłam się słonym powietrzem i nie mogłam się oprzeć zabawnemu wrażeniu, że oto wracam do mojego prawdziwego domu. Być może doświadczałam jedynie tego, co odczuwałby tata, gdyby żył, i również uczestniczył w tej podróży. Byłam pew na, że przyjeżdżając tutaj, więcej się o nim dowiem. Zde nerwowanie i J ę k powoli mijały. Wiedziałam, że w pewnym sensie tato będzie tu razem ze mną. Mama zasnęła, gdy jechaliśmy autostradą numer 6. Ki lometry śmigały jak długa wstążka bez końca. Na widok ta blic informujących o bliskości Provincetown, moje serce przeszywał dreszcz podniecenia. Jaka mama mogła to wszystko przespać? Wracała przecież w swoje rodzinne strony. Wreszcie Archie, który dzisiaj był również w bardzo milczącym nastroju, oznajmił, że wjeżdżamy do Provincetown. Mama się poruszyła, otworzyła oczy i przeciągnęła. Mój wzrok przykuły piaszczyste wydmy. - Pustynny krajobraz - zauważyłam. Lecz zaraz w polu widzenia pojawił się Pomnik Pielgrzy ma i mama wyjaśniła jego pochodzenie. - Prawdopodobnie pierwszymi ludźmi, którzy tutaj do tarli, byli pielgrzymi - powiedziała. - Ich potomkowie robią z tego wielką wrzawę. - Potomkowie? - Przedstawiciele miejscowej arystokracji, którzy śledzą historię swojej rodziny aż od czasów Mayflower. Krewni twojego ojca - dodała pogardliwym tonem. - Uważają, że dzięki temu są lepsi od nas wszystkich. - Czy to dlatego oboje stąd wyjechaliście?
78
Melody
- Między innymi - przyznała i zasznurowała usta. - Dokąd mamy jechać? - spytał Archie. - Skręć w lewo - poleciła mama. - Czy spodziewają się nas dzisiaj, mamo? - Tak - odparła. - Jacob powinien być w domu. Widzę, że jest przypływ. - Skąd o tym wiesz? - spytałam. - Fale załamują się w głębi plaży i dochodzą aż do traw. Widzisz? Skinęłam głową. - Rybackie łodzie, które wypłynęły w morze, wracają, gdy jest przypływ - wyjaśniła mama. - Tyle zdołałam zapa miętać, ale nie pytaj mnie o nic więcej, niewiele wiem o oceanie - dodała pospiesznie. Odniosłam wrażenie, że wspomnienia związane z tym miejscem są dla niej bolesne. Archie stosował się do jej wskazówek. Sunęliśmy wolno wzdłuż wąskiej ulicy z butikami po obu stronach, ze skle pami pamiątkarskimi, z knajpkami polecającymi na obiad świeże homary i tawernami o takich nazwach, jak: „Grot", czy „Korsarz". Gdzieniegdzie wywieszki reklamowały noc legi ze śniadaniem. Niektóre domy, zbudowane z szarego cedru, wyglądały na bardzo stare. Na wszystkich kołysały się na wietrze tablice z napisami: „Do wynajęcia". Mama stwierdziła, że nie ma jeszcze sezonu i że o tej po rze roku w miasteczku przebywa niewielu turystów. - Te małe uliczki są tak zatłoczone latem, że nieraz trudno się przecisnąć. - Zupełnie jak na striptizie w Vegas - skomentował Ar chie. - Skręć tutaj - poinstruowała mama. Zmierzaliśmy teraz na wschód jeszcze węższą uliczką, z małymi domkami po obu stronach i z niewielkimi trawnikami o ostrej z wyglądu trawie przed frontem każdego z nich. Gdzieniegdzie kwitły kwiaty. Przy jednym z budynków dostrzegłam sięgający da chu krzew bzu. Dobiegło mnie mruknięcie mamy: - Niewiele się tu zmieniło od mojego wyjazdu, choć wy daje mi się, że minęło sto lat. Nagle skończyły się zabudowania, a przed nami, jak okiem sięgnąć, rozpościerały się wydmy. Myślałam, że się
Melody
79
zatrzymamy, ale mama kazała Archiemu jechać dalej. Dro ga skręcała na północ i w odległości stu metrów po prawej stronie pojawił się w polu widzenia dom. Z tyłu za nim do strzegłam plażę i ocean. Stada mew krążyły wokół łupu na piasku. - Jesteśmy na miejscu - stwierdziła mama, wskazując głową na budynek. Na wysypanym żwirem podjeździe stał zaparkowany brązowy samochód terenowy, a z przodu przed nim niebieski czterodrzwiowy pojazd z podniesio nym w górę prawym tylnym kołem. Pochylał się nad nim wysoki, szczupły mężczyzna o włosach takiego koloru jak mojego taty i wymieniał przedziurawione koło. Nie obej rzał się w naszą stronę, nawet gdy zatrzymaliśmy się tuż za nim. - To twój stryj, Jacob - powiedziała cicho mama. Mężczyzna w końcu podniósł wzrok. Uchwyciłam w jego twarzy podobieństwo do taty, szczególnie w zarysie brody i w rozstawie kości policzkowych, ale był drobniejszy i po mimo młodszego wieku wyglądał starzej. Nawet z odległo ści dostrzegłam głębokie bruzdy w kącikach jego oczu. Miał też znacznie ciemniejszą karnację. Przez moment pa trzył na nas, lecz zaraz znowu zajął się defektem, jak gdy by wcale nie obchodziło go, kim jesteśmy, ani po co przy byliśmy. - Czy mogę tutaj zaparkować? - spytał Archie. - Tak - odpowiedziała mama, wzdychając głęboko. - No cóż, Melody, najwyższa pora, żebyś poznała swoją rodzinę.
Jedyna matka, jaką miałam Archie wolno wprowadził samochód na podjazd. Stryj Jacob nie obejrzał się, dopóki nie wyłączyliśmy silnika. Do piero wtedy wstał i wykonał wymowny gest w kierunku Archiego, pokazując mu, żeby się trochę cofnął. - Jest mi tutaj potrzebne miejsce do pracy - wyjaśnił. - Przepraszam - powiedział Archie. Odjechał pięć me trów do tyłu i wszyscy wysiedliśmy z pojazdu. Stryj Jacob, obrócony do nas plecami, kontynuował wymianę przedziu rawionego koła. - Witaj Jacobie - odezwała się mama. Mężczyzna skinął głową, nie patrząc w jej stronę. - To trochę potrwa - stwierdził w końcu, nie odwracając się do nas przodem. - Wejdźcie do środka. Sara czeka na was od samego rana. Sądziła, że przyjedziecie wczoraj wie czorem. - Jęknął, przekręcając nakrętkę w kole z defek tem. Z wysiłku na jego długiej ręce napięły się mięśnie i wybrzuszyły się muskuły na karku. W końcu nakrętka ustąpiła i mężczyzna się odprężył. - Podróż trwała dłużej niż się spodziewaliśmy - wyjaśni ła mama. Stryj Jacob burknął coś w odpowiedzi. Mama najpierw spojrzała na mnie, a potem na Archiego, który z dezaprobatą wykrzywił usta. Położyła mi rękę na ramieniu i poprowadziła w stronę frontowych drzwi. Dom był zbudowany w tutejszym stylu, z wychodzącą na ocean werandą. Pomalowane na niebiesko okiennice, po dobnie jak i cedrowe ściany, były wyblakłe od dużego stę-
Melody
81
żenią soli w powietrzu. Do głównego wejścia prowadziła wąska, krótka, wybrukowana uliczka. W oknach wisiały gustowne białe firanki, a na parape tach stały skrzynki na kwiaty pełne tulipanów i żonkili. Pod dachem kołysał się karmnik dla ptaków. Nieopodal za trzepotał skrzydłami niewielki wróbel, czekając na nasze odejście. Mama zapukała delikatnie do drzwi. Po chwili zrobiła to ponownie, tym razem nieco mocniej. - Wchodźcie od razu - zawołał stryj Jacob z podjazdu. Sara was nie usłyszy. Na pewno jest w kuchni. Mama przekręciła gałkę i znaleźliśmy się wewnątrz do mu. Mały korytarz doprowadził nas do salonu, usytuowane go po prawej stronie budynku. Większą część ściany na wprost drzwi zajmował potężny kominek z cegły. Chropo watą podłogę przykrywał niebieskawo szary dywan. Jedy nymi dobranymi do niego kolorystycznie meblami były głę boka kanapa i obity tapicerką fotel. Pozostałe sprzęty wyglądały na antyki: mocno zniszczony fotel na biegunach, małe sosnowe stoliki po obu stronach kanapy, niewielka maszyna do szycia w kącie, oraz lampy wykonane z mlecz nego szkła. Na obramowaniu kominka stały zdjęcia w ram kach, a powyżej wisiał przybity do ciemnoniebieskiej de ski miecznik o długości co najmniej trzech i pół metra. Gdy weszliśmy do pokoju, jego szklane oko zdawało się na nas patrzeć. - Saro! - zawołała mama. - Jesteśmy! Dobiegł nas brzdęk garnka upuszczonego do metalowe go zlewozmywaka i chwilę później w drzwiach wychodzą cych z kuchni pojawiła się ciotka Sara. Wysoka kobieta, o jakieś dwa i pół centymetra wyższa od mojej mamy, miała na sobie długą, powiewną, jasnonie bieską spódnicę i wydawało się, że się składa z samych nóg. Na ubranie miała nałożony zwykły biały fartuch, w który wytarła ręce. Bluzka, z rękawami wykończonymi falbankami, była zapinana niemal pod samą szyję na perło we guziki. Nieco rozchylony z przodu kołnierzyk odsłaniał Wydatne kości obojczyka i cienki złoty łańcuszek ze złotym Medalionem. Jej rozpuszczone kasztanowo-brązowe włosy
82
Melody
sięgały ramion i gdzieniegdzie były poprzetykane delikat nymi srebrnymi pasmami. Ciotka Sara nie miała cieni na policzkach, które by nieco ożywiły jej bladą cerę i, z wyjąt kiem medalionu, nie nosiła żadnej biżuterii. Kiedyś musiała być piękna, lecz nitki na skroniach przy brały już głęboki odcień srebra, a ciemnopiwne oczy, podpuchnięte i podkrążone, były pozbawione blasku. Miała mały nos, wydatne kości policzkowe i pełne, ładne usta, lecz jej twarz była szczupła, niemal mizerna. - Witaj Saro - powiedziała mama. - Witaj Haille - pozdrowiła matkę ciotka Sara pozba wionym emocji tonem. Sposób, w jaki przyglądały się so bie, sprawił, że poczułam skurcz w żołądku. Odniosłam wrażenie, że patrzą na siebie nie tylko poprzez pokój, lecz także poprzez ogromny dystans przestrzeni i czasu. Żadna z nich nie zrobiła gestu, który by świadczył o zamiarze ob jęcia się, czy uściśnięcia dłoni. Na długą chwilę zapadło głębokie, kłopotliwe milczenie, które obudziło we mnie po czucie, że oto grzęznę w lotnych piaskach świata dorosłych. Cóż za dziwne powitanie? Stałam, pełna obaw, szamo czących się niczym motyle w mojej piersi. - To mój przyjaciel, Richard. Był tak miły, że przywiózł nas tutaj z Zachodniej Wirginii. - Mama, jak sądzę, uważa ła, że musi najpierw usprawiedliwić obecność Archiego. Ciotka Sara skinęła głową, lecz jej oczy prędko podążyły w moim kierunku. Otaksowała mnie spojrzeniem z o wiele większym zainteresowaniem, a jej twarz rozjaśniła się z ra dości. - A to jest Melody - przedstawiła mnie mama, kładąc dłonie na moich ramionach. Wzrok ciotki był świdrujący. Miałam wrażenie, że jej oczy przeszywają mnie na wylot. W kącikach jej ust pojawił się ledwo uchwytny, niemal nie dostrzegalny uśmiech. - Tak - powiedziała, kiwając głową, jak gdyby dokład nie tak sobie mnie wyobrażała. - Jest niemal tej samej po stury i wzrostu co Laura, tylko Laura miała włosy ciemniej sze i nosiła krótszą fryzurę - stwierdziła. Pod wpływem smutku wydłużyła się jej twarz, a oczy wydały się bardziej zapadnięte.
Melody
83
- Przykro mi z powodu tego, co się stało - bąknęła cicho mama. - Dziękuję - odparła ciotka Sara, wciąż mi się przyglą dając. Spojrzałam na mamę. Z jakiego powodu było jej przykro? Kim była Laura? Nie ulegało wątpliwości, że ma ma wie o wiele więcej na temat rodziny taty, niż się do te go przyznawała. - Założę się, że jesteś głodna - zwróciła się do mnie ciot ka Sara, a na jej usta powrócił uśmiech. Odwzajemniłam go, ale czułam, że mam skurczony żołądek i obawiałam się, że nie zdołam niczego przełknąć. - Upiekłam kurczaka. Cary i May wkrótce wrócą ze szko ły. Oboje są bardzo podekscytowani twoim przyjazdem. Ale przedtem poczęstuję was gotowanymi mięczakami. - Znakomicie. Od czasu wyjazdu nigdy nie jadłam tak smacznych, jak twoje, Saro - oznajmiła mama. - Gotuję je w identyczny sposób, jak wszyscy w tej oko licy - stwierdziła skromnie ciotka. - Trzeba je tylko oczy ścić i wrzucić do kotła z wrzątkiem - tak, aby zakrywała je woda. Nie ma w tym żadnej tajemnicy - wyjaśniła niespo dziewanie stanowczym i surowym tonem. - Być może to kwestia tutejszych mięczaków - wycofała się mama. Pod lodowatym spojrzeniem ciotki Sary wyda wała się zakłopotana i skrępowana. - Z pewnością o to chodzi - poparł mamę Arenie. Ciotka Sara uniosła w górę brwi i obrzuciła go wzrokiem, jak gdy by dopiero w tej chwili zauważyła jego obecność. - Zapraszam do jadalni - powiedziała. Stary stół na kozłach zajmował niemal całą długość po koju. W obu jego końcach stały kapitańskie fotele i po cztery proste krzesła w równych odstępach po każdej stro nie. U szczytu stołu leżała oprawiona w skórę Biblia. W ką cie znajdował się mały sosnowy stolik z wazonem herbacia nych róż. Na ścianie wisiało olejne płótno: krajobraz z długim żaglowcem zmierzającym w stronę horyzontu. Przyjrzałam się bliżej malowidłu i dostrzegłam promień słońca sączący się poprzez szparę na zasnutym chmurami niebie, z boskim palcem pośrodku smugi światła, wycelo wanym na samotną łódź.
84
Meiody
- Usiądźcie, proszę - zwróciła się do nas ciotka Sara. To jest miejsce Jacoba - dodała, wskazując na kapitański fotel na końcu stołu, gdzie leżała Biblia. Najwidoczniej nikt inny nie miał prawa tam siedzieć. - Czy wszyscy lubicie sok żurawinowy? - Doskonale smakuje z wódką - zażartował Archie. - Słucham? - żachnęła się ciotka. Mama posłała mu peł ne nagany spojrzenie. - Oczywiście, że lubimy - prędko odzyskał animusz. Bardzo chętnie się napijemy. Ciotka Sara pospiesznie skierowała się do kuchni. - Kim jest Laura, mamo? - spytałam. - Dlaczego nic mi o niej nie powiedziałaś? - To zbyt smutna historia - wyznała szeptem mama i podniosła palec do ust. - Nie teraz, kochanie. Ciotka Sara wróciła z dzbankiem soku żurawinowego na tacy i z trzema wysokimi szklankami, a w każdej znajdowa ły się po dwie kostki lodu. Podała nam naczynia i sięgnęła po sok. - Pozwoli pani, że ja naleję - zaproponował Archie. Sara skinieniem głowy wyraziła zgodę. Ponownie spojrzała na mnie, chłonąc mnie wzrokiem, a jej oczy zaiskrzyły z zado wolenia i aprobaty. Poczułam się nieswojo, będąc przed miotem tak wnikliwych oględzin. Umknęłam wzrokiem w bok. - Lubisz mięczaki, moja droga? - zwróciła się do mnie. - Na pewno będą mi smakować - odpowiedziałam. - Nie pamiętam, żebym je kiedykolwiek jadła. - Uwielbia je - zapewniła pospiesznie mama. - Laura też je uwielbiała - stwierdziła z westchnieniem ciotka Sara. - Pójdę po nie. Wróciła do kuchni. - Mamo? - Błagalnym tonem prosiłam o jakąś informa cję- Zaczekaj, Meiody. Pozwól, żebyśmy się najpierw wszy scy poznali, zanim zaczniesz zasypywać mnie pytaniami. Spojrzała na Archiego. - Zawsze była niezwykle dociekliwa. - Nie musisz mi o tym mówić. - Archie przełknął kilka łyków napoju. - Ten sok jest naprawdę znakomity.
Melody
85
- Wszyscy tu uprawiają żurawiny - wyjaśniła mama. Gdybym dostała pensa za każdy litr tych owoców, jaki tu zebrałam, byłabym bogata. - Będziesz bogata - obiecał Arenie. Uśmiech mamy stał się cieplejszy. - To miły dom, nie sądzisz, kochanie? - zwróciła się do mnie. - Tuż za nim znajduje się plaża i port rybacki. - Za czerpnęła głęboki wdech i zamknęła oczy. - Zapomniałam już, jak orzeźwiające potrafi być oceaniczne powietrze stwierdziła. Jej uwaga wydała mi się zagadkowa. Nasze wy prawy nad ocean nigdy jej nie cieszyły w takim stopniu, jak tatę. - Och, tak. Z pewnością oczyści nasze płuca z węglowe go pyłu - zauważył Archie. Ciotka Sara przyniosła bardzo ładne miseczki z biało-niebieskiej porcelany, postawiła je przed nami i wróciła po kociołek z mięczakami oraz po czarę z roztopionym ma słem. - Proszę, częstujcie się - zachęcała. Archie sięgnął do kociołka i wyłowił z niego mięczaka. Kciukiem i palcem wskazującym oderwał kawałek mięsa, umoczył go w maśle i zjadł zachłannie. - Doskonałe - pochwalił. - Używaj widelca - upomniała go możliwie jak najciszej mama. - Co takiego? Ach, tak. - Nabrał do swojej miski garść mięczaków i posłusznie zaczął w nich grzebać widelcem. Przez usta ciotki Sary przemknął szybki uśmiech. Przez moment wydawała się roztargniona, jak gdyby nie wiedzia ła, co ma robić dalej. - Nie zjesz razem z nami, Saro? - spytała mama. - Nie dziękuję. Nie kłopoczcie się mną. Częstujcie się, na zdrowie, Haille. - Ponownie utkwiła we mnie oczy, przeszy wając mnie świdrującym spojrzeniem. Nerwowo sięgnęłam do kociołka i wygrzebałam kilka mięczaków. Włożyłam je do miski i zaczęłam wydłubywać widelcem mięso. Ciotka Sara śledziła moje ruchy, aprobując ledwo zauważalnym skinie niem głowy każdy gest. Miałam wrażenie, że jestem ogląda nym pod mikroskopem preparatem. Spojrzałam na mamę.
86
Melody
Najwyraźniej nie zwracała uwagi na ciotkę, ani nie przejmowała się sposobem, w jaki kobieta na mnie patrzy. - Te mięczaki są tak cudowne, jak je zapamiętałam. Upłynął szmat czasu, kiedy ostatnio miałam je w ustach. - To prawda - przyznała ciotka Sara. W końcu, po głębo kim westchnięciu, usiadła na krześle. - Czy podróż była bardzo męcząca? - Nie - odparł Archie. - Trochę po drodze padało, to wszystko. - Tego roku mieliśmy niezwykle srogą zimę - oznajmiła ciotka Sara. - Ogrzanie tego domu jest prawie niemożliwe. - Czym go ogrzewacie? - Głównie kominkiem oraz olejowymi piecami. To stary budynek, ale mieszkamy w nim od zawsze. - To znaczy od kiedy? - zapytał Archie. - Od czasu, kiedy się pobraliśmy z Jacobem - wyjaśniła ciotka. Przyglądała się mamie przez moment. - Nic się nie zmieniłaś, Haille. Wciąż jesteś bardzo ładna. - Dziękuję, Saro. - Melody odziedziczyła po tobie wszystkie najładniej sze rysy - dodała ciotka Sara, ponownie mierząc mnie wzrokiem. Zarumieniłam się i nic nie mogłam na to pora dzić. - Rzeczywiście, wszyscy to mówią - przyznała mama. - Cary wdał się w Jacoba, a May bardziej przypomina z wyglądu moją rodzinę. Laura... Laura miała szczególną urodę - dodała cicho ciotka Sara. Zaszkliły się jej oczy, a wzrok stał się zamyślony. Po chwili, jak gdyby przypomi nając sobie o naszej obecności, ponownie zwróciła się do mnie z uśmiechem: - Jesteś dobrą uczennicą? - Nawet bardzo dobrą - uprzedziła mnie w odpowiedzi mama. - Ma same najwyższe noty. - Zupełnie jak Laura - oświadczyła ciotka Sara. Pokrę ciła głową. - Cary nie jest podobny do swojej bliźniaczej siostry. Zdaje z klasy do klasy, ale źle się czuje zamknięty w szkole. Przypomina w tym Jacoba. Wystarczy dać mu ja kieś zajęcie na powietrzu, a będzie szczęśliwy, nawet w nie pogodę. Kiedy mężczyźni z rodziny Loganów są zaabsorbo-
Melody
87
wani jakąś pracą, świat wokół nich może przestać istnieć, a oni tego nawet nie zauważą. - Wiem coś o tym - powiedziała mama. Ciotka Sara znowu westchnęła, lecz tym razem wyjątko wo głęboko. Bałam się już, że na naszych oczach rozpadnie się na kawałki, niczym krucha porcelana. - Przykro mi z powodu Chestera. Pozwól, że to powiem, zanim przyjdzie Jacob. Nie pozwala nikomu wspominać o nim w swojej obecności. Spojrzałam na mamę. Dlaczego brat mojego taty nie po zwalał o nim mówić nawet teraz, po jego śmierci? Mama skinęła głową, jak gdyby zrozumienie słów bratowej nie na stręczyło jej trudności. - W jakim wieku jest teraz Cary? - spytała, świadomie zmieniając temat. - Ma szesnaście lat. May skończyła w ubiegłym miesią cu dziesiąty rok życia. - Założę się, że jest dobrą uczennicą - powiedziała ma ma, starając się podtrzymać rozmowę. Ciotka Sara uniosła w górę brwi. - To prawda, ale przecież wiesz, że chodzi do specjalnej szkoły? Cary codziennie ją tam odprowadza i przyprowadza do domu. Jest jej bardzo oddany. Myślę, że teraz jeszcze bardziej, kiedy... kiedy Laura odeszła. Ponownie spojrzałam na mamę. Umknęła wzrokiem w bok. - N i e smakują ci mięczaki, moja droga? - zwróciła się do mnie ciotka Sara, niemal rozczarowanym tonem. - Ależ smakują - zapewniłam, wbijając widelec w kolej ny kęs mięsa. - Jak się miewają Samuel i 01ivia? - zadała pytanie ma ma. Wiedziałam, że mówi o moich dziadkach, dlatego prze stałam jeść i cała zamieniłam się w słuch. - Od czasu do czasu oboje cierpią na artretyzm, ale poza tym czują się dosyć dobrze. Uprzedziłam ich o twoim przy jeździe - dodała, jak gdyby po namyśle. - Och tak? Ciotka Sara nic więcej nie powiedziała. Temat zniknął tak prędko, jak pęka mydlana bańka, lecz żadna z kobiet
88
Melody
nie wyglądała na niezadowoloną z tego powodu. Chciałam się czegoś więcej o moich dziadkach dowiedzieć. Przecież nigdy mnie nie widzieli. Nie byli mnie ciekawi, tak jak ja byłam ich? Dobiegł nas odgłos otwieranych drzwi. W jadalni poja wił się stryj Jacob ze szmatą w dłoni. Z kształtu brody i ust przypominał tatę, lecz miał od niego dłuższy i bardziej ostry nos, oraz większe uszy. I jego oczy były raczej piwne niż zielone. - Mięczaki są tego roku słodsze niż zazwyczaj - zauwa żył. - Są wyśmienite - stwierdził Archie. Stryj Jacob w koń cu zwrócił na niego uwagę. - To mój przyjaciel, Richard. Przywiózł nas tutaj - wyja śniła mama. Stryj Jacob tylko skinął głową i skierował na mnie spoj rzenie. - Nie jest tak wysoka, jak się spodziewałem - oświad czył z wyrzutem. Poczułam się niemal zawstydzona, że spra wiłam mu zawód, nie osiągając należytego wzrostu. - Melody, to jest twój stryj, Jacob - dokonała prezenta cji mama, nie spuszczając oczu ze szwagra. - Dzień dobry - powiedziałam załamującym się głosem. Nie uśmiechnął się. Wytarł ręce, wciąż na mnie patrząc. - Będziemy mieli mnóstwo czasu na to, żeby się lepiej poznać - oświadczył. - Teraz mam pilną robotę do wykona nia na łodzi. Saro, przyślij do pomocy Cary'ego, gdy tylko wróci ze szkoły. - I wyszedł z domu tylnymi drzwiami. - Należyta konserwacja łodzi to sprawa o zasadniczym znaczeniu - wyjaśniła ciotka Sara, uśmiechając się nerwo wo. - Zapewne zamierzacie u nas przenocować, Haille? - Nie, dziękujemy, mamy bardzo napięty plan podróży powiedziała pospiesznie mama. - Ach, tak. Zastanawiałam się, po co przebyliśmy tak daleką drogę, skoro tak prędko mieliśmy stąd wyjechać. Kiedyś mama obiecywała, że oprowadzi mnie po Provincetown. Zanim zdążyłam ją o to zapytać, ponownie usłyszeliśmy odgłos frontowych drzwi.
Melody
89
- To pewnie Cary i May - domyśliła się ciotka. Chwilę później u wejścia do jadalni pojawił się mój kuzyn. Był wysoki i rzeczywiście podobny do ojca. Miał tę samą co on ciemną karnację, tylko delikatniejsze rysy i bardziej wrażliwą twarz. Jego zielone oczy były identyczne jak mo jego taty, wydawały się jednak jaśniejsze przy kruczoczar nych włosach, które sięgały mu niemal ramion. Miał na so bie dżinsy i ciemnoniebieską koszulę z podwiniętymi do łokci rękawami. Obok niego stała, wciąż go trzymając za rękę, moja ku zynka, May. Była mała, jak na dziesięcioletnią dziewczyn kę, i bardzo drobna. W jej buzi dominowały okrągłe, jasnopiwne oczy. Miała krótko obcięte włosy o tym samym kasztanowym odcieniu, co ciotki Sary. Była ubrana w nie bieską sukienkę z wyszywanym stanikiem. Na nogach mia ła sandały. Jej stopy były tak małe, że przypominały stopy lalki. Uśmiechnęła się. Cary zachował poważną minę. Pręd ko prześlizgnął się wzrokiem po mamie oraz po Archiem. Odniosłam wrażenie, że wyraz jego oczu nieco złagodniał, gdy zatrzymał spojrzenie na mnie. - Dzieci, przywitajcie się ze wszystkimi - poleciła ich matka. - To jest wasza ciocia Haille, jej przyjaciel, Ri chard, oraz wasza kuzynka, Melody. Cary natychmiast odwrócił się w stronę May i zaczął po ruszać rękami. Dziewczynka uważnie mu się przyglądała i skinęła głową, gdy skończył. A potem obróciła się w naszą stronę. - Dzień dobry - powiedziała, przeciągając sylaby. Jej głos zabrzmiał mechanicznie. Nie zdołałam opanować wyrazu zdziwienia na twarzy i spostrzegłam, że rozgniewało to Cary'ego. - Ona jest głucha - wyjaśnił ostrym tonem. - No cóż, nie ma się czego wstydzić - mruknął Archie. Cary spojrzał na niego z wściekłością. Gdyby wzrok mógł zabijać, to Archie już by nie żył. - Jak było dzisiaj w szkole, May? - zagadnęła córkę ciotka Sara, jednocześnie przekładając pytanie na język migowy. May dumnie podniosła do góry kartkę z błyszczącą złotą gwiazdką na górze.
90
Melody
- Zdobyła sto punktów z testu ortograficznego - po chwalił się sukcesem siostry Cary. - To bardzo miło, moja droga - wyraziła uznanie ciotka Sara. Nie ulegało wątpliwości, że czuje się bardziej nieswo jo niż syn z powodu konieczności gestykulowania. - Ojciec życzył sobie, żebyś natychmiast poszedł do por tu. Przy obiedzie będziesz miał okazję spotkać się ze wszystkimi. Cary w jednej chwili obrócił się na pięcie, sygnalizując coś May. Skinęła głową i spojrzała na mnie. Chłopak po nownie obrzucił mnie wzrokiem i wyszedł. - Idź na górę i się przebierz, kochanie - ciotka zasygna lizowała May. Dziewczynka skinęła głową, przekazała mat ce jakąś informację w języku migowym i pospiesznie opu ściła pokój. - Cary doskonale się nią opiekuje - zauważyła ciotka, wzdychając. - Nie wiedziałam, że jest głucha - wyznała cicho matka. - Nie sądzę również, żeby Chester o tym wiedział. - Taka się urodziła. Wydawało się, że to dla nas wystar czające brzemię, a tymczasem... wydarzyła się historia z Laurą. Przy stole zaległa ciężka cisza. Archie nie mógł jej znieść. - Może przed obiadem pójdziemy się trochę rozejrzeć po mieście, co ty na to, Haille? Mama skinęła głową. - Czy May może nam towarzyszyć? - spytałam ciotkę. - Och, nie sądzę, żeby to było rozsądne - powiedziała pospiesznie mama. - Wciąż jesteśmy dla niej zupełnie ob cymi ludźmi. - Twoja mama ma rację, kochanie. Trochę na to za wcze śnie. - Ciotka wstała i zaczęła sprzątać ze stołu. - Pozwoli ciocia, że pomogę - zaproponowałam. Zdumio na obróciła się w moją stronę. - Dziękuję, kochanie, ale dam sobie radę. Może pój dziesz teraz po swoje rzeczy. Zaprowadzę cię do twojego pokoju. - Do mojego pokoju?
Melody
91
Ciotka Sara się uśmiechnęła i zniknęła w kuchni. - Do mojego pokoju? - Obróciłam się twarzą do matki. O czym ona mówi, mamo? Czy nie słyszała, że nie zostaje my na noc? - Wyjdźmy na zewnątrz - zasugerowała szeptem mama. Podążyłam za nią i za Archiem. Zmierzał w stronę ba gażnika samochodu. - Pozwól, że najpierw z nią porozmawiam, Richardzie zwróciła się do niego mama. Zatrzymał się i wzruszył ramionami. Wyjął z kieszeni papierosa i oparł się o maskę pojazdu. - Co się dzieje, mamo? - Nic strasznego - zapewniła pospiesznie. - Czyż tutaj nie jest ślicznie? Spójrz tylko, jaki stąd piękny widok na ocean, chociaż dom położony jest blisko centrum miasteczka. - O co chodzi, mamo? - domagałam się wyjaśnień. - Posłuchaj mnie uważnie, Melody, tylko nie zacznij się wściekać. - Rzuciła wzrokiem w stronę Archiego. Spojrzał wymownie na zegarek. - Wybierzmy się same na krótki spacer - zaproponowa ła. I ruszyła przed siebie. Podążałam za nią, ale byłam tak spięta, jak gdyby ktoś mnie od wewnątrz powiązał drutem. Miałam wrażenie, że za chwilę trzaśnie mi skóra i rozpadnę się na dwie części. - Nie powinniśmy przez tak długi czas żyć z dala od resz ty rodziny - zaczęła mama. - To nie było w porządku, że do tej pory nie miałaś okazji poznać swoich kuzynów, a tym bardziej swoich dziadków - wyrecytowała, niczym wyuczo ną na pamięć formułkę. - Do czego zmierzasz, mamo? Myślałam, że właśnie po to teraz tutaj przyjechałyśmy. - Masz rację, po to. - Wciągnęła głęboki wdech i zaci snęła usta. W jej oczach pojawiły się łzy. - Co się stało, mamo? O co chodzi? - Och, Melody, dobrze wiesz, że cię kocham i że zawsze będę cię kochać. - Tak, mamo. -1 wiesz, że chociaż cię kocham, to urodzenie dziecka w tak młodym wieku nadal uważam za swój życiowy błąd.
92
Melody
Chciałabym cię przed tym przestrzec - powiedziała suro wym tonem. - Nie decyduj się na dzieci, nim nie przekro czysz trzydziestego piątego roku. - Trzydziestego piątego roku! - Tak. Jeśli będziesz mądra, zapamiętasz tę radę. Wraca jąc do rzeczy - zmęczyło mnie odgrywanie roli dobrej mat ki. Wiem, że mogłabym być lepsza. - Nie uskarżam się, mamo - powiedziałam. Poczułam w oczach palące łzy. - Będzie nam dobrze razem, zobaczysz. - Na pewno, kochanie, ale najpierw muszę czegoś doko nać. W każdym razie muszę spróbować, czyż nie mam do tego prawa? Nie chciałabyś chyba, żebym zawsze miała po czucie, że zaprzepaściłam swoją życiową szansę? Chyba mi nie życzysz, żebym była wiecznie sfrustrowana i skazana na egzystencję w jakiejś podłej dziurze podobnej do Sewell? Ponieważ, jeśli ja nie będę szczęśliwa, to również i ciebie nie zdołam uszczęśliwić, prawda? Prawda? - po wtórzyła. - Prawda - przyznałam. Usiłowałam wciągnąć głęboki wdech, lecz miałam wrażenie, że moje płuca wypełniły się lodem i ścisnął je duszący ból. - To dobrze, że rozumiesz, dlaczego muszę podróżować, poznawać wpływowych ludzi, odbywać próby i uczyć się wielu nowych rzeczy. - Już mi o tym wszystkim mówiłaś, mamo. - Tak, wiem. Tylko że... obecnie, nie mogłabym cię nara żać na takie życie. Wciąż jeszcze chodzisz do szkoły, a dziewczynie w twoim wieku niezbędna jest stabilizacja. Potrzebujesz przyjaciółek, chłopaka, prywatek, na których będziesz bywać i... - Dlaczego nie mogę robić tego wszystkiego tam, gdzie aktualnie będziemy przebywać, mamo? - Ponieważ w najbliższym czasie nie zamierzam się ni gdzie zatrzymywać na stałe. A taki stan, kto wie, może jesz cze długo potrwać. Będę się musiała ciągle przemieszczać z miejsca na miejsce w ślad za nadarzającymi się okazjami. Nikt nie odrzuca w życiu wielkiej szansy, w każdym razie nie osoba w moim wieku - podkreśliła. - Jak, w takiej sy tuacji, wyglądałoby twoje życie?
Melody
93
- Ależ, mamo... - Posłuchaj, kochanie. Wyobraź sobie, że właśnie zawar łaś nowe przyjaźnie i zaczęłaś się spotykać z jakimś chłopa kiem, a ja wracam do domu i zawiadamiam cię, że jutro wyjeżdżamy. Przypomnij sobie, jak trudne to było tym ra zem i jak okropnie się czułaś. Wiecznie nocowałybyśmy w tanich motelach, jadałybyśmy w przydrożnych gospo dach i... tak dalej. Po niedługim czasie znienawidziłabyś mnie, a ja poczułabym odrazę do samej siebie, i nie mogła bym już podjąć próby, aby stać się kimś w życiu - wyjaśni ła. - Obie byłybyśmy bardzo nieszczęśliwe. Uśmiechnęła się. - Nie chcę, żebyś była nieszczęśliwa, kochanie. - To co w tej sytuacji zrobimy, mamo? - spytałam i wstrzymałam oddech. - Na razie wszystko się pomyślnie dla nas układa. Gdy zadzwoniłam do cioci Sary i stryja Jacoba, aby ich zawiado mić o śmierci taty, powiedziałam im również, co zamierzam dalej robić z własnym życiem. I to ciocia Sara sama wystą piła z tą propozycją. - Z jaką propozycją, mamo? - Żebyś tutaj została, gdy ja pojadę robić karierę. Twoja obecność w ich domu uszczęśliwi ją. To cudowne miejsce do życia. Nie wątpię w to, że wkrótce się tu z kimś zaprzy jaźnisz. - Nie możesz mnie tutaj zostawić. - Pokręciłam głową. -Tylko na jakiś czas, kochanie. Będę z tobą w stałym kontakcie telefonicznym i wrócę po ciebie, gdy tylko się gdzieś urządzę. Teraz jednak muszę jechać dalej z Archiem, a dobrze wiem, że nie jesteś zachwycona dalszą po dróżą z nami. - Z Richardem - podkreśliłam sucho. - On też nie jest zbyt uradowany, że mnie zabrałaś ze sobą. - M o j a decyzja o pozostawieniu ciebie tutaj nie ma nic wspólnego z Richardem. - Zamierzasz wyjść za niego za mąż, mamo? - Ależ skąd - powiedziała, ale bez wielkiego przekona nia. - W każdym razie, tutaj będzie ci dobrze przez jakiś czas. Zostawiam cię przecież u rodziny.
94
Melody
- Nie chcę tutaj zostawać, mamo. Nie chcę być z dala od ciebie - jęknęłam. - Nie będziesz, a nawet jeżeli, to bardzo niedługo. Obie cuję. - Pogłaskała mnie po włosach, uśmiechnęła się i poca łowała mnie w czoło. - Muszę wykorzystać tę szansę, kocha nie, a nie mogę jednocześnie zajmować się moją karierą i tobą. To nie byłoby wobec ciebie uczciwe. Zaniedbywała bym cię nawet bardziej niż w przeszłości. Ale ty jesteś bar dzo mądra i zrozumiesz mnie, prawda? Jestem spokojna o twoją przyszłość tutaj. Nietrudno cię polubić, Melody. Powoli zwiesiłam głowę, niczym flagę na znak kapitula cji, i utkwiłam wzrok w swoich stopach. Czułam na policz ku powiew wiatru z południa mierzwiącego mi włosy, które tańczyły mi wokół twarzy. Usłyszałam krzyk mew w pobliżu i ryk oceanu. Tato był ogniwem scalającym naszą małą rodzinę, która teraz, po jego odejściu, rozpadała się. - Wolałabym już raczej zostać w domu razem z papą George'em i mamą Arlene. - Wiem. Myślałam o tym, ale papa George jest bardzo chory. Nie mogłam dodatkowo obciążać mamy Arlene od powiedzialnością za młodą dziewczynę. Postąpiłabym wo bec niej nieuczciwie, gdybym zdecydowała się ciebie jej podrzucić. Spojrzałam ostro na mamę. - Wobec tego postanowiłaś podrzucić mnie tutaj? - Nie, Melody. Życie wśród własnej rodziny to nie to sa mo, co przebywanie wśród obcych. -Ale... ja wcale nie znam tych ludzi, mamo, a oni nie znają mnie. - To kolejny powód, dla którego powinnaś z nimi zostać, Melody. Powinnaś ich poznać, nie uważasz? - Czekała na odpowiedź, która by ją zadowoliła. - Sama nie wiem. Być może. Dlaczego przedtem nie utrzymywaliśmy z nimi żadnych kontaktów? I o co się tato na nich pogniewał? - Nie chcieli, żeby się ze mną ożenił. Już ci o tym mówi łam, Melody. Patrzyli na mnie z góry, ponieważ byłam siero tą, adoptowanym dzieckiem. W moich żyłach nie płynęła
Melody
95
błękitna krew i twoi dziadkowie, rodzice taty, pragnęli, że by poślubił kogoś innego - kobietę, którą oni dla niego wy brali. A on się im sprzeciwił. Chester Logan zakochał się we mnie i pobraliśmy się. Przestali się do niego odzywać, a on zerwał z nimi wszelkie stosunki. Zapewne teraz zdają sobie sprawę z własnej głupoty. I chcieliby wynagrodzić krzywdy twojemu tacie, tylko że teraz jest już na to za późno. Jedy nym sposobem zadośćuczynienia mu za okazaną gorycz i nieprzyjemności jest otoczenie ciebie opieką. To z tego powodu tak się do tego palą i dlatego ja wyraziłam na to zgodę. Chciałabym, żebyś dostrzegła logikę w moim rozu mowaniu i pozwoliła mi stąd wyjechać z lekkim sercem. - Gdy będę o ciebie spokojna, łatwiej mi będzie skon centrować się na robieniu kariery i prędzej zdołam ułożyć życie dla nas obu, Melody - dodała. - Co zamierzasz robić, mamo? Nie masz żadnego planu. - Oczywiście, że mam. Zostanę aktorką albo modelką oświadczyła zdecydowanym tonem. A potem się roześmiała i okręciła wokół własnej osi. - Czy widziałaś kiedyś ład niejszą kobietę, która byłaby bardziej predysponowana do tych zawodów? - Nie, mamo. - Czy to nie cudowne, że będziesz mogła mnie oglądać w żurnalach mody lub na filmach? Czy wyobrażasz sobie reakcje swoich przyjaciółek, kiedy im powiesz, że to twoja matka? - Zaśmiała się i zawirowała włosami. Była piękna. Kto wie, może rzeczywiście miała szansę na to, by zostać modelką? Doszłam do wniosku, że jeśli zacznę się awantu rować i nalegać na zabranie mnie, w razie jej niepowodzeń zostanę obarczona za nie winą. Nie chciałam, aby własna matka mnie znienawidziła. Obejrzałam się w stronę domu. Zniecierpliwiony Archie dreptał za samochodem. Przynajmniej nie będę dłużej ska zana na jego towarzystwo. Zawsze byłam niepoprawną opty mistką i po każdej burzy wypatrywałam tęczy na niebie. - Zostaniesz przez jakiś czas ze swoją rodziną, Melody? - spytała mama. - No jak, zostaniesz? - Skoro tego sobie życzysz, mamo - odparłam znużonym, zrezygnowanym tonem. Klasnęła w dłonie.
96
Melody
- Och, bardzo ci dziękuję, kochanie. Dziękuję, że dajesz mi tę szansę. Na pewno cię nie zawiodę. Obiecuję, skarbie. Skinęłam głową i wciągnęłam głęboki wdech. Gdy po nownie spojrzałam w kierunku domu, zobaczyłam na dwo rze May. Dziewczynka patrzyła w naszą stronę. Bawiła się piłką i wiosłem, nie spuszczając z nas oczu. - Co się stało z Laurą, mamo? - Pewnego dnia wybrała się razem z chłopakiem na przejażdżkę żaglówką i złapała ich burza. - Utonęła w oceanie? Mama skinęła potwierdzająco głową. - Dowiedzieliśmy się o tej tragedii dopiero kilka miesięcy później. Tato postanowił wtedy zatelefonować do brata, ale Jacob nadal nie chciał z nim rozmawiać. Ten dom był świad kiem wielkiego smutku, podobnie jak i nasz. Ale znowu za gości tu szczęście - dodała mama. Podniosłam na nią wzrok. - Skąd ta pewność? - Bo ty tu zamieszkasz - wyjaśniła. Objęła mnie ramie niem i ruszyłyśmy z powrotem w stronę podjazdu. Archie spojrzał wyczekująco w naszym kierunku i mama skinęła głową. Pospiesznie podszedł do bagażnika i wyładował mo je walizki. - Co będzie z resztą moich rzeczy, mamo? Niewiele zdo łałam ze sobą zabrać. - Skontaktuję się z Arlene i dopilnuję, żeby zostały tu taj odesłane. Nie martw się. - May wciąż przypatrywała się nam z wielkim zaciekawieniem. Mama zauważyła dziewczynkę. - Jak się masz, kochanie? May uśmiechnęła się w odpowiedzi, lecz prędko odwró ciła się do mnie, wzięła mnie za rękę i mocno ścisnęła za palce, ciągnąc, żebym z nią dokądś poszła. - Idź, kochanie - powiedziała mama. - Oboje z Richar dem zajmiemy się twoimi bagażami. -Ale... - May znowu mnie szarpnęła. Pozwoliłam się prowadzić. Przyspieszyła kroku, gdy dotarłyśmy do plaży i wkrótce biegłam obok niej. - Dokąd idziemy? - zawołałam, przez moment zapomi nając o jej głuchocie. Zmierzałyśmy w kierunku portu
Melody
97
i oceanu. Stopy grzęzły mi w piasku, gdy wspinałyśmy się na szczyt wydmy porośniętej karłowatą sosną. Niełatwo by ło tutaj biec i wkrótce poczułam ból w łydkach. Jednak małej May poruszanie się w tym piaszczystym terenie nie sprawiało najmniejszej trudności. Była lekka jak powie trze i wyprzedziła mnie spory kawał w drodze na wierzcho łek małego wzniesienia. Gdy znalazłyśmy się na szczycie, przystanęłam, mierząc wzrokiem bezkresny ocean. W oddali dwa rybackie kutry zarzuciły sieci i płynęły w stronę brzegu. Na tle horyzontu żaglówka wdzięcznie sunęła po falach, a jej biały żagiel ło potał na wietrze. Po prawej stronie stały wzdłuż wydm ry backie chaty. Nad nami w górze, na tle błękitnego nieba pocętkowanego pierzastymi kłębuszkami niebieskoszarych chmur, leciało w szyku na północ stado dzikich gęsi. Widok był pokrzepiający na duchu i świeże morskie powietrze niespodziewanie zmyło smutek z mego serca. To tutaj znaj dował się niegdyś teren dziecięcych zabaw mojego taty, po myślałam. A teraz, przynajmniej na jakiś czas, miał stać się również i moim. May szarpnęła mnie za rękę, wskazując w kierunku portu. - Car...ry - powiedziała. - Chodź. Roześmiałam się i zbiegłam za nią z wydmy. Ciężko dy szałam. Zwolniłyśmy dopiero w porcie. Używana do połowu homarów szaro-biała łódź mojego stryja lekko kołysała się na wodzie. Chociaż wyglądała na starą, była czysta i bardzo zadbana. Została nazwana imie niem „Laura" - całkiem niedawno, sądząc po świeżym na pisie z boku. Początkowo nikogo nie zauważyłyśmy, lecz po chwili z kabiny wyłonił się Cary z wiadrem i z pędzlem w dłoniach. Był bez koszuli i nie od razu nas spostrzegł. May go zawołała: - Car...ry. Na nasz widok natychmiast odstawił wiadro i odłożył pę dzel, aby móc się porozumieć językiem migowym z May. Co kolwiek miał jej do powiedzenia, wyrażał to w sposób bar dzo stanowczy. Nie ulegało wątpliwości, że jest wściekły. - Czy coś się stało? - spytałam. Na jego błyszczącej opa lonej skórze połyskiwało zachodzące słońce. Miał jędrne,
98
Melody
umięśnione ciało, a na szyi srebrny naszyjnik, którego nie zauważyłam wcześniej. - Ona wie, że nie wolno jej tutaj samej przychodzić. - Nie przyszła sama, tylko ze mną - odparłam. - Ty jesteś szczurem lądowym - warknął. - To tak, jak gdyby przyszła tutaj sama. - Ponownie przekazał na migi jakąś informację, a May zawróciła i skierowała się w po wrotną drogę. Zmierzyłam go wzrokiem. - Chciała mi tylko pokazać port - zauważyłam. - Dobrze wie, że nie wolno jej tego robić. Zabierz ją do domu - polecił i chwycił wiadro wraz z pędzlem. Odwrócił się do mnie tyłem i z powrotem zabrał do pracy. Przez chwi lę wrzało we mnie ze złości, a potem pospiesznie ruszyłam za May, starając się z nią zrównać. Dziewczynka szła teraz znacznie wolniej z nisko zwieszoną głową. Dogoniłam ją i wzięłam za rękę. Uśmiechnęła się do mnie. - Wszystko w porządku - powiedziałam. Przechyliła na bok głowę. Miała piękne piwne oczy, a łagodny brąz jej tę czówek zdobiły niebieskie, zielone i złote cętki. - Twój brat mógłby darować sobie te złośliwości - doda łam, ale najwyraźniej wprawiłam ją tym w zażenowanie. Poczułam się sfrustrowana. Mówiłam podniesionym głosem, jak gdyby to miało jakieś znaczenie. Zrobiło mi się głupio. Obejrzałam się i stwierdziłam, że Cary za nami patrzy. Za jego plecami niebo przybrało barwę ciemnej lawendy. - Skoro to miejsce jest aż tak niebezpiecznie, to dlacze go tutaj żyjecie? - mruknęłam. W drodze powrotnej mocno uderzałam stopami o piasek i nie wypuszczałam dłoni May ze swojej. Gdy dotarłyśmy do domu, zobaczyłam, że mama i Archie czekają przy samocho dzie. May uwolniła rękę z uścisku i wbiegła do budynku. - Gdzie byłaś, kochanie? - spytała mama. - Na spacerze w porcie, aby obejrzeć łódź do połowu ho marów, ale okazało się, że przekroczyłyśmy granicę, w ob rębie której May może się poruszać - wyjaśniłam. - Cary nie był dla mnie zbyt miły. - Och, pewnie dlatego, że się jeszcze nie znacie. Jestem o tym święcie przekonana - uspokajała mnie mama. - Haille - ponaglił ją Archie, unosząc w górę brwi.
Melody
99
- Kochanie - powiedziała mama i podeszła bliżej, aby mnie wziąć za rękę. - Oboje z Archiem powinniśmy już wy ruszyć, aby przed zmierzchem wrócić do Bostonu. Dzisiaj wieczorem zamierza mnie komuś przedstawić. - Już odjeżdżacie? A co z obiadem? - Zjemy coś po drodze. - Nie chcesz obejrzeć miasteczka i... - Znam to miasteczko - odparła ze śmiechem. - Nie za pominaj, że przez długi czas tutaj mieszkałam. - Ale... - spojrzałam w stronę domu, a potem znowu na ocean. - Nie chcesz porozmawiać ze stryjem Jacobem? - Będzie szczęśliwy, jeśli uniknie tej rozmowy, jestem tego pewna. Zanieśliśmy rzeczy do twojego pokoju. Jest bardzo ładny, kochanie - o wiele ładniejszy niż ten, jaki zajmowałaś w przyczepie. Z okna masz widok na ocean. Sa ra zapisze cię do szkoły, a z Zachodniej Wirginii zostaną przysłane twoje dokumenty. Podpisałam już wszystkie nie zbędne upoważnienia, aby Sara miała prawo w moim imie niu podejmować decyzje dotyczące ciebie. - Kiedy zdążyłaś to zrobić? - spytałam, ogłuszona tym, jak wiele ważnych kroków zostało już podjętych. - Przed chwilą. Ciocia Sara się dowie, jakich dalszych formalności trzeba będzie dopełnić. Jest bardzo podekscy towana twoją obecnością w swoim domu. Archie wsiadł do samochodu i zapuścił silnik. Serce za częło mi dudnić, niczym bęben w dżungli. - Mamo? - Nie utrudniaj nam tego jeszcze bardziej, kochanie. Za telefonuję do ciebie za kilka dni i powiem ci, gdzie jestem i co robię. Nawet się nie obejrzysz, jak po ciebie wrócę. - Czas ucieka - zawołał Archie. - Nie możesz trochę dłużej zostać? - błagałam. Moje serce trzepotało się i dudniło głucho. - Ociąganie się z wyjazdem nic ci nie da, a przed nami bardzo daleka droga, kochanie. Proszę cię. Przytuliła mnie, lecz ja stałam biernie z rękami opusz czonymi wzdłuż tułowia. A potem pocałowała mnie prędko w czoło. - Nie muszę ci przypominać, żebyś się dobrze zachowy-
100
Melody
wała, bo i tak wiem, że będziesz. Do zobaczenia wkrótce dodała i odwróciła się w stronę samochodu. - Mamo! Podbiegłam do niej i mocno ją objęłam. Przywarłam do niej ciałem, rozpaczliwie czepiając się jedynego życia, ja kie znałam, oraz wspomnień naszego wspólnego śmiechu i łez. Może nie była idealną matką, ale ją jedną miałam i spędziłyśmy razem również wiele miłych chwil. Były wspólne pikniki i kolacje, święta Bożego Narodzenia i uro dziny. Pamiętałam teraz tylko te czasy, kiedy byłam małą dziewczynką i spacerowałam z nią po ulicach Sewell, ści skając ją mocno za rękę. Wszyscy na nas patrzyli: mama była taka piękna, a mnie wprost rozpierała duma. - Melody - szepnęła. - Proszę cię, kochanie. Wypuściłam ją z objęć i się cofnęłam. Uśmiechnęła się do mnie. - Wkrótce zadzwonię. - Prędko obeszła samochód i wsia dła do środka. - Nie rób niczego, dziecko, czego ja bym nie zrobił mrugnął do mnie Archie z uśmiechem. - Chyba nie ma takiej rzeczy, jakiej nie zawahałby się pan zrobić - odparłam. Roześmiał się. - Będzie mi ciebie brakowało, księżniczko. Nie będę miał nikogo, kim mógłbym się wyręczać. - Ze śmiechem wycofał samochód z podjazdu. Zrobiłam krok do przodu. Mama pomachała mi, gdy odjeżdżali. Kolejny obraz do zapamiętania. Patrzyłam w ślad za ni mi, dopóki nie zniknęli na końcu ulicy. Stałam jak wryta w ziemię, wciąż nie mogąc uwierzyć w to, co się stało. Usłyszałam, że za moimi plecami otworzyły się drzwi. Obejrzałam się i zobaczyłam ciotkę Sarę. Nerwowo wycie rała ręce w fartuch. - Laura zawsze lubiła towarzyszyć mi w nakrywaniu do stołu. Czy nie zechciałabyś mi pomóc? Przytaknęłam z uśmiechem. - Chętnie. Ciotka wycofała się w głąb domu. Z pochyloną głową po dążyłam za nią. Czułam się jak pasażer wyrzucony za bur tę. Rozpaczliwie rozglądałam się za kołem ratunkowym.
Rzeczy Laury Ciotka Sara ustawiła obiadowe talerze na blacie kuchen nym, a obok nich położyła stos sztućców. Poskładała też lniane serwetki. Kuchnia miała tę samą długość co szero kość, na ścianie wisiały garnki i rondle, a obok siebie stały dwa metalowe zmywaki, lodówka, oraz duży żeliwny piec. Po lewej stronie mieściła się spiżarnia. Promienie zacho dzącego słońca sączyły się przez olbrzymie, wychodzące na zachód okno i stanowiły obecnie jedyne źródło światła. - Wyjęłam naszą lepszą porcelanę - oznajmiła ciotka w trakcie starannego zwijania serwetek. - Musimy dzisiaj uczcić specjalną okazję, jaką jest twoje przybycie. Nakryj na pięć osób - poleciła. - Będziesz siedziała naprzeciwko May i obok mnie. Miejsce to zajmowała zawsze Laura. - Gdzie jest May? - spytałam. - Poszła do swojego pokoju, aby się wziąć za odrabianie lekcji. Jest pilną uczennicą. To Laura nauczyła ją sumien ności. - Zaprowadziła mnie do portu i Cary ją za to skrzyczał powiedziałam. Ciotka Sara skinęła głową. - Nie pozwala jej z nikim zbliżać się do wody. Boi się o nią. - Zaczerpnęła głęboko powietrza i położyła prawą rę kę na piersi. - Wszyscy staliśmy się trochę przewrażliwieni - mruknęła. Dźwignęłam stos talerzy i zaniosłam je do jadalni. Czu łam się jak lunatyczka. Czy to się działo naprawdę? Czy mama rzeczywiście odjechała, zostawiając mnie tutaj?
102
Gdy wróciłam do kuchni po sztućce i po serwetki, ciotka Sara sprawdzała kurczaka. Coś bulgotało na piecu. Ziem niaki się piekły, a na parapecie okiennym stygły babeczki. Krzątanina ciotki Sary podziałała na mnie pokrzepiająco. Wszystko tak cudownie pachniało. Ze zdenerwowania pra wie nie tknęłam śniadania i z wyjątkiem kilku mięczaków, jakie skubnęłam po przyjeździe, przez cały dzień nie mia łam niczego w ustach. - Laura uwielbiała razem ze mną kucharzyć - stwierdzi ła ciotka Sara, nie odrywając się od pracy. - Podczas gdy innym dziewczynom w jej wieku tylko chłopcy byli w gło wie i wiecznie między sobą o nich paplały, ona zawsze po magała mi w domowych zajęciach. Była już taka od dziec ka. Trudno o mniej samolubną osobę niż ona - zawsze bardziej martwiła się o innych, niż o siebie. - Czy wiesz, co Jacob powiedział? - odwróciła się w mo ją stronę. - Jego zdaniem, aniołowie byli tak bardzo o nią zazdrośni, że Pan Bóg spełnił ich prośbę i zabrał ją do nie ba wcześniej, niż zamierzał. Uśmiechnęła się. Jej twarz przybrała łagodniejszy wy raz, zaczęła drżeć jej broda, a w oczach rozbłysły łzy. - Niezmiernie mi przykro, że nie miałam okazji jej po znać. - Och, tak. Czyż to nie byłoby cudowne? - Zamyśliła się i po chwili dodała surowym tonem: - Powinnyście się były spotkać. Miałam ochotę ją spytać, dlaczego tak się nie stało, a także dowiedzieć się, dlaczego wszyscy w tej rodzinie są przepełnieni goryczą i niedobrzy dla siebie. Uznałam jed nak, że to zły moment na tego rodzaju pytania. Westchnęła głęboko. - Porozkładaj sztućce, kochanie. Gdy stół był już nakryty, ciotka Sara oświadczyła, że za prowadzi mnie do mojego pokoju. - Twoje bagaże już zostały tam zaniesione. Przygotowa łam miejsce, gdzie możesz je rozpakować. Chciałam ci tak że pokazać rzeczy, których możesz używać. „Używać?" Wchodząc za nią po schodach na górę, zasta nawiałam się, co miała na myśli. Pod ciężarem naszych kro-
Melody
103
ków trzeszczały stopnie i trzęsła się balustrada. Na piętrze przystanęłyśmy na małym podeście. - Po prawej stronie znajdują się pokoje Cary'ego i May - wyjaśniła ciotka. W pozbawionym okien holu panował półmrok. - Sypialnia moja i Jacoba mieści się na drugim końcu korytarza, a tutaj oto jest twój pokój, który kiedyś należał do Laury - oznajmiła, wskazując na pierwsze drzwi na lewo. - Tam natomiast jest łazienka - dodała, wskazując głową w stronę przejścia naprzeciwko przydzielonego mi pomieszczenia. - Wejdź, proszę. - Otworzyła drzwi i cofnęła się o krok, puszczając mnie przodem. Niespiesznie omiotłam pokój wzrokiem, wstrząśnięta tym, co zobaczyłam. Wciąż zapeł niony był rzeczami mojej kuzynki. Wyglądał tak, jak gdyby dziewczyna zaledwie wczoraj umarła. Na ścianach wisiały plakaty z gwiazdami rocka i filmu, a półki uginały się pod ciężarem pluszowych maskotek oraz porcelanowych lalek. Na jednej z nich mieściła się kolekcja glinianych kotów. Poniżej półek stał mały stolik z miniaturowym serwisem do herbaty, przy którym siedziała na krześle duża lalka. Pokój, wyłożony różową tapetą w białe kropki, był ślicz ny. Łóżko z baldachimem przypominało do złudzenia miej sce do spania Alice Morgan - z tą jedynie różnicą, że na wezgłowiu nie było serca. Pościel miała ten sam fiołkoworóżowy odcień co baldachim, a na dwóch puchowych po duszkach pośrodku narzuty siedział wypchany kot - był jak żywy i bardzo podobny do mojego, którego przywiozłam ze sobą. Ogarnęłam spojrzeniem toaletkę z dużym lustrem i ko modę. W kącie stało biurko z krzesłem. Na blacie leżał otwarty zeszyt, a przy nim piętrzył się stos podręczników i książek wyglądających na biblioteczne. Zastanawiałam się, dlaczego nie zostały oddane. Rozsuwane drzwi do garderoby były nie domknięte i w szparze pomiędzy nimi dostrzegłam ubrania. Na wiesza ku przy drzwiach szafy wisiał różowy szlafrok, a na podło dze w nogach łóżkach leżały ranne pantofle. Dwa otwarte okna po obu stronach posłania wychodziły na ocean. Firanki falowały i trzepotały w podmuchach bry-
104
Melody
zy. Nad ledwo uchwytną, słodkawą wonią perfum, którą wychwyciłam w chwili, kiedy tutaj weszłam, dorainował za pach morza. - Czyż pokój nie jest piękny? - spytała ciotka. - Jest śliczny. - Pragnęłabym, żebyś się w nim dobrze czuła - wyznała. - Możesz korzystać ze wszystkiego, co ci się podoba i co ci będzie potrzebne. Ogromnie się ucieszę, widząc cię w jed nej z tych ładnych sukienek. Przymierz którąś - zapropono wała, nie ukrywając zniecierpliwienia. - Mam wrażenie, że będą pasowały na ciebie jak ulał. Niepewnie pokręciłam głową. - Nie wiem, czy powinnam, ciociu Saro. - Pomimo wra żenia zamieszkania pokój przywodził na myśl sanktuarium zmarłej dziewczyny. - Oczywiście, że powinnaś - żachnęła się. W jej oczach dostrzegłam panikę, jak gdyby moja uwaga nie była jej w smak. - To dlatego zależało mi na tym, żebyś się u nas za trzymała. Dzięki tobie te wszystkie rzeczy nie staną się bezużyteczne. Gdyby Laura stała w tej chwili obok nas, po wiedziałaby: „Kuzynko Melody, używaj wszystkiego, czego tylko chcesz. Nie krępuj się". Niemal słyszę jej słowa. Ciotka przechyliła głowę, jak gdyby wychwyciła czyjś głos niesiony przez podmuchy wiatru. - Czy ty też je słyszysz? Uśmiechnęła się dziwnym, łagodnym uśmiechem. Weszłam w głąb pokoju i uważniej przyjrzałam się wszystkim drobiazgom. Na biurku leżał stos listów związa nych gumką. W szczotkach i grzebieniach na toaletce wciąż tkwiły pojedyncze, ciemne włosy. A na komodzie stało zdjęcie w ramce, na którym kuzynka Laura została uwiecz niona przed domem z bukietem herbacianych róż. - To fotografia z jej szesnastych urodzin - wyjaśniła ciotka. - A więc prawie sprzed roku. Urodziny Laury i Cary'ego wypadają w przyszłym miesiącu. A zatem mój kuzyn miał siedemnaście lat. - Czy Cary jest w maturalnej klasie? - Tak. Ale to Laura wygłaszałaby mowę pożegnalną po promocji, jako najlepsza uczennica w szkole. Wszyscy byli tego zdania.
Melody
105
Przyjrzałam się uważniej dziewczynie na fotce. Ciotka Sara mówiła prawdę. Laura była bardzo ładna. Miała ta kie same oczy jak Cary, a także jego nos i usta oraz iden tyczny odcień ciemnobrązowych włosów. Różniły ją tylko od brata delikatniejsze rysy twarzy. Prawdopodobnie była podobnego wzrostu i postury co ja, tylko jej piersi wydały mi się drobniejsze. Patrząc na zdjęcie, zrozumiałam, co miał na myśli stryj Jacob, mówiąc o zazdrości aniołów. Od Laury emanował blask, a uduchowiony wyraz jej delikat nej buzi nadawał jej nieziemski wygląd, jak gdyby dziew czynie lada chwila miały wyrosnąć skrzydła i unieść ją w przestworza. - Była śliczna - orzekłam. -Tak. - A to kto? - Wzięłam do ręki legitymacyjne zdjęcie ciemnowłosego młodzieńca, wetknięte za ramkę z fotogra fią mojej kuzynki. Chłopak był przystojny. - To Robert Royce - powiedziała ciotka Sara. I ponow nie westchnęła. - Tamtego tragicznego dnia został zabrany przez morze razem z Laurą. - Och, to straszne! - To straszne - powtórzyła za mną ciotka. Rozejrzała się wokół siebie. - Sprzątam tu tylko, ale niczego nie ruszam. Pokój wygląda tak samo, jak w dniu jej śmierci. Proszę cię, postaraj się to zachować, kochana Melody. Jeśli coś weź miesz, odłóż potem na miejsce. I pamiętaj, że wolno ci wszystkiego używać. - Sadzę, że teraz powinnaś trochę odpocząć po tak mę czącej i dalekiej podróży. Obiad będzie za godzinę. Jacob lubi, kiedy wszyscy ładnie się ubieramy na wieczorny posi łek. Częściowo opróżniłam dla ciebie komodę, żebyś mogła do niej schować swoje rzeczy - stwierdziła, wskazując na trzecią od góry szufladę. - Myślę, że w garderobie znaj dziesz dostatecznie dużo miejsca na powieszenie ubrań, które ze sobą przywiozłaś. - Mama obiecała dopilnować, aby przysłano resztę mo jego dobytku. - Zanim to nastąpi, korzystaj z odzieży Laury - wykona ła zamaszysty gest. - Jutro rano zaprowadzę cię do szkoły.
106
Melody
Mieści się niedaleko stąd. Codziennie będziesz mogła wra cać do domu w towarzystwie Cary'ego i May, jak zwykła to robić Laura. Ruszyła do wyjścia, ale zatrzymała się w drzwiach i po nownie podeszła do garderoby. Przerzuciła ciuchy córki. - Proponuję, żebyś tę włożyła na obiad. Tak, ta będzie doskonała. - Wyciągnęła rękę w moją stronę z niebieską sukienką z białym kołnierzykiem i białymi mankietami przy rękawach do łokci. - Obawiam się, że będzie trochę za ciasna - stwierdzi łam, trzymając się za żebra. - Nie, nie będzie. Materiał jest rozciągliwy. A nawet je śli okaże się za mała, to ją dla ciebie przerobię. - Jestem utalentowaną szwaczką - dodała ze śmiechem. - Zwykłam dopasowywać wszystkie sukienki na Laurę. Tę również uszyłam specjalnie dla niej. - Zdjęła z wieszaka kreację z różowej tafty. - Miała ją na sobie na szkolnej po tańcówce. - Jest bardzo ładna. - Może też kiedyś ją włożysz na podobną okazję. - Zapa trzyła się tępym wzrokiem przed siebie, nim odwiesiła ubranie do szafy - dokładnie w to samo miejsce, gdzie się przedtem znajdowało. Rozłożyła niebieską sukienkę na łóżku i cofnęła się o krok. - Jakiego rozmiaru nosisz buty? Gdy jej powiedziałam, sprawiała wrażenie rozczarowa nej. - Laura miała mniejsze od ciebie stopy. Szkoda, że nie będziesz mogła nosić jej pantofli. - Może będą kiedyś pasować na May - zasugerowałam. - Tak, może - szepnęła. Wydawała się przygnębiona. W każdym razie jestem pewna, że sukienka będzie na cie bie dobra. Witamy cię w naszym domu, kochanie. Przed odejściem jeszcze raz przystanęła w drzwiach. - Ogromnie się cieszę, że te wszystkie rzeczy znowu bę dą używane i lubiane. To tak... jak gdyby Laura nam ciebie zesłała. - Uśmiechnęła się do mnie i wyszła.
Melody
107
Przeszedł mnie chłód. Czułam się tutaj jak intruz. Ten pokój wciąż należał do Laury. Moje dwie małe walizki stały jedna obok drugiej pod ścianą, a na nich spoczywał futerał ze skrzypcami. Tak niewiele było tu mojego dobytku, a tak wiele rzeczy zmarłej kuzynki. Rozpakowałam bagaże i położyłam wypchanego kota obok tego, który już leżał na łóżku. Maskotki zdawały się pochodzić z tego samego śmietnika. Na poduszce u wezgło wia posadziłam mojego pluszowego misia. A potem powie siłam w szafie i poukładałam w opróżnionej szufladzie rze czy, jakie przywiozłam ze sobą. Kiedy uporałam się z bagażami, podeszłam do okna i za patrzyłam się na ocean i na plażę. Cary i stryj Jacob wraca li z portu. Kuzyn wciąż był rozebrany do pasa i niósł prze wieszoną przez ramię koszulę. Jego ramiona błyszczały w słońcu, gdy szedł ze zwieszoną głową. Wyglądało na to, że stryj Jacob wygłasza mu kazanie. Nagle młodzieniec podniósł wzrok na okno, jak gdyby wiedział, że na niego patrzę, i przez krótki zadziwiający moment nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że spoglądają na mnie szmaragdowe oczy Laury. Podskoczyłam, wyczuwając za plecami czyjąś obecność. W drzwiach stała May. - Cześć - powiedziałam, zapraszając ją gestem do środ ka. Weszła z książką w dłoni. Usiadła ciężko na łóżku i otworzyła podręcznik, wskazując na matematyczne za danie. - Chcesz, żebym ci pomogła? - spytałam. Pokazałam na książkę, skierowałam palec na siebie, a potem na nią. Ski nęła głową, tłumacząc coś na migi, co odczytałam jako po twierdzenie moich domysłów: „Tak, pomóż mi". - Zadanie dotyczy procentów. To łatwe - mruknęłam. Wytrzeszczyła na mnie oczy. Wciąż zapominałam, że nie dociera do niej ani jedno słowo. Zastanawiałam się, czym jest życie na świecie dla człowieka, który nie zna śpiewu ptaków ani muzyki i nigdy nie słyszy podnoszącego na du chu głosu ukochanej osoby. Uznałam to za wielką niespra wiedliwość losu, szczególnie w przypadku małej i miłej dziewczynki, jaką była May.
108
Melody
- Dobrze - powiedziałam, kiwając głową i wskazałam w stronę biurka. Ruszyła za mną. Usiadłam, a gdy staaęła obok mnie, zaczęłam rozwiązywać zadanie, głowiąc się nad tym, jak jej wyjaśnić to, co robię. Pomimo trudności z po rozumiewaniem się, podążała za wskazówkami, uważnie śledząc ruch moich warg. Gdy napotykała na jakiś pro blem, w mig pojmowała moją radę. Nie miałam wątpliwo ści, że jest bystrym dzieckiem. Zrobiłyśmy kolejne zadanie i znowu prędko wychwyciła moje sugestie. - Co się tu dzieje? - usłyszałam nagle. Obróciłam głowę. W drzwiach stał Cary. - Pomagam May w matematyce. - To moja rola - przypomniał. - Ona cię nie słyszy, co znacznie utrudnia jej naukę. - Wszystko przy mnie zrozumiała. Przekazał coś na migi May i dziewczynka posmutnia ła. Gdy ponownie coś jej zakomunikował, potrząsnęła gło wą. - Jeśli dostanie dwóję w szkole, będziesz temu winna warknął i odszedł. - Nie jest zbyt przyjaźnie do mnie nastawiony - bąknę łam. May nie zauważyła ruchu moich warg, lecz najwyraźniej nie przejęła się zachowaniem brata. Uśmiechnęła się, po deszła do moich walizek i pytająco poklepała wieko futera łu od skrzypiec. Spojrzała na mnie z nie ukrywanym zacie kawieniem. - To skrzypce - wyjaśniłam. Otworzyłam futerał i wyję łam smyczek. Szeroko otworzyła oczy ze zdumienia. Nagle uświadomiłam sobie potworność sytuacji: dziewczynka nie usłyszy granej przeze mnie muzyki. Pomimo to nalegała, żebym to zrobiła. Odpowiedziałam jej uśmiechem i potrząsnęłam przecząco głową, ale jej ogromne oczy nadal wpatrywały się we mnie błagalnie. - Jak zdołasz... - Poczułam się zażenowana. Skinieniem głowy pokazała na skrzypce. Wzruszyłam ramionami, sięgnęłam po instrument i za grałam.
109
May podeszła bliżej. Ciągnęłam smyczkiem po strunach, grając żwawą, góralską melodię. Powoli podniosła rękę i dotknęła palcami skrzypiec. Zamknęła oczy. Zrozumiałam, że wyczuwa wibracje. Zaczęła rytmicznie poruszać głową w takt muzyki. Roześmiałam się uszczęśli wiona i kontynuowałam wykonywanie utworu. Nagle w drzwiach ponownie zjawił się Cary. Zapinał gu ziki czystej, białej koszuli. - Co znowu z nią wyprawiasz? - domagał się wyjaśnień. Przerwałam grę i opuściłam instrument. May z niezado woleniem otworzyła oczy i obejrzała się, podążając w ślad za moim wzrokiem. - Chciała wiedzieć, co to jest i poprosiła, żebym dla niej zagrała. - To raczej podły żart - zauważył. - Słuchała muzyki palcami - próbowałam się przed nim usprawiedliwić, ale on tylko pokręcił głową i odszedł. Uniosłam się gniewem. -Twój brat jest... potworem - zwróciłam się do May. Wybałuszyłam oczy i wykrzywiłam usta, wskazując w kie runku drzwi. W najwyższym zdumieniu wpatrywała się we mnie przez moment, wstrząśnięta moim zachowaniem, a kiedy zrozumiała, co mam na myśli, zaniosła się od śmie chu. Jej słodki wybuch wesołości nieco mnie uspokoił. - Chyba powinnam się zacząć szykować do obiadu stwierdziłam, wskazując na sukienkę Laury. Odstawiłam pantomimę, udając, że podnoszę jedzenie do ust. May ski nęła głową, zgarnęła podręcznik do matematyki razem z notatkami i odeszła, żeby się również przebrać. Odkładając skrzypce, pomyślałam o moim tacie. Na mo ment oddałam się wspomnieniom, przypominając sobie, jak razem z papą George'em i mamą Arlene zwykli siady wać na podwórzu i przysłuchiwać się mojej grze. Ogromnie tęskniłam za nimi wszystkimi! Z wypowiedzi ciotki Sary wywnioskowałam, że ubiera nie się do obiadu jest w tym domu niemal rytuałem. Po szłam do łazienki, umyłam się, a potem wróciłam do poko ju i usiadłam przy toaletce, żeby poprawić fryzurę. Miałam
110
Jńeiody
ochotę usunąć stąd rzeczy Laury i urządzić sypialnię we dług własnego gustu, ale przypomniałam sobie o prośbie ciotki Sary, aby niczego nie ruszać. Niewiele pozostało tu miejsca na mój dobytek i gdy wszystko razem znalazło się obok siebie, zrobiło się bardzo ciasno. Niebieska sukienka Laury cisnęła mnie w biuście i mu siałam pozostawić rozpięte dwa górne guziki. Nie mogłam się jednak oprzeć przekonaniu, że z jakichś powodów ciot ce Sarze bardzo zależy na tym, abym ją włożyła na dzisiej szy posiłek. Być może powodem była opięta sukienka, lecz kiedy spojrzałam na siebie w lustrze, odniosłam wrażenie, że osiągnęłam nowy i dotychczas nie znany mi poziom kobie cości. W przeciwieństwie do sposobu, w jaki mama zawsze wypowiadała się o sobie, we mnie duma z własnego wyglą du i figury zawsze budziła wyrzuty sumienia. Ksiądz w ko ściele zwykł twierdzić, że to z powodu pychy. Kiedy jednak przesunęłam dłońmi wzdłuż biustu, a po tem niżej wzdłuż bioder, obracając się i badawczo się sobie przyglądając w lustrze, doszłam do wniosku, że mogę ucho dzić za urodziwą. Kto wie, może kiedyś również i za mną mężczyźni będą odwracali głowy? Czy myślenie w ten spo sób o sobie było grzeszne? Głośne pukanie przerwało rozmyślania. Czułam się, jak gdybym została przyłapana na robieniu niecnych rzeczy. - Pora zejść na dół - warknął Cary. - Ojciec nie lubi, kiedy się spóźniamy. - Już idę. - Upięłam luźny kosmyk włosów i otworzyłam drzwi. Cary i May stali w korytarzu i czekali na mnie. Na twarzy mojego kuzyna dostrzegłam wyraz zdumie nia. Zniknęła z niej maska surowości i gniewu. Bardzo do brze wyglądał z zaczesanymi do tyłu włosami. Był w krawa cie i miał na sobie elegancką parę spodni. - To jedna z sukienek Laury - szepnął. Motyle paniki znowu rozwinęły skrzydła, bombardując mój umysł wątpliwościami i rażąc moje serce niepewno ścią. Może nie powinnam była wkładać tej sukienki? Może łamałam kolejny, niepisany kodeks obowiązujący w tej oso bliwej rodzinie?
Melody - Twoja matka wybrała ją dla mnie na dzisiejszy obiad wyjaśniłam. Odpowiedź zadowoliła go, a rysy jego twarzy złagodnia ły. May wzięła mnie za rękę. Cary zmierzył ją wzrokiem, a potem obrócił się na pięcie i ruszył wyniośle w stronę schodów, prowadząc nas na dół. May pokazała mi coś na migi- Domyśliłam się, że mówi: „Wyglądasz bardzo ładnie". Stryj Jacob siedział przy stole. Jego mokre włosy były zaczesane do tyłu, z przedziałkiem pośrodku. Miał na sobie białą koszulę, krawat, szykowne spodnie i był świeżo ogolo ny. Cary rzucił wzrokiem w moją stronę, nim usiadł. May poszła w jego ślady. Zawahałam się. - Pójdę zobaczyć, czy ciocia Sara nie potrzebuje pomocy - powiedziałam. Stryj Jacob skinął głową, gdy skierowałam się do kuchni. - Czy mogę pomóc w podawaniu do stołu, ciociu Saro? spytałam. Odwróciła się od pieca. - Oczywiście, moja droga. Laura też zawsze mnie w tym wyręczała. - Wskazała skinieniem głowy na miski z jarzy nami i ziemniakami, na chleb oraz sos żurawinowy. Zaczęłam nosić jedzenie. Stryj Jacob trzymał przed so bą otwartą Biblię i czytał w milczeniu, a Cary i May sztyw no wyprostowani przyjęli wyczekującą pozę. Cary podniósł wzrok, śledząc moje ruchy wokół stołu. Na końcu przynio słam dzbanek schłodzonej wody. Napełniłam szklanki i za jęłam swoje miejsce w chwili, gdy ciotka Sara wniosła pie czonego kurczaka. Siadając, uśmiechnęła się do mnie. - Podziękujmy Bogu - zaproponował stryj Jacob. Pochy liliśmy głowy. - Panie, dziękujemy ci za pożywienie, którym za chwilę będziemy się raczyć. Gdy wszyscy podnieśli oczy, sądziłam, że stryj Jacob na tym poprzestanie, ale on podał Biblię Cary'emu. - Twoja kolej, synu. Cary strzelił wzrokiem w moim kierunku, a potem prze biegł wzrokiem wybraną przez ojca stronicę. - „Któż z was, gdy ma sto owiec, a zgubi jedną z nich, nie zostawia dziewięćdziesięciu dziewięciu na pustyni i nie
idzie za zagubioną, aż ją znajdzie?" - Głos Cary'ego miał tak mocne i głębokie brzmienie, że musiałam dwa razy spojrzeć na niego, aby się upewnić, że czyta. - „A gdy ją znajdzie - kontynuował - bierze z radością na ramiona"... - „i wraca do domu; sprasza przyjaciół i sąsiadów i mó wi im: Cieszcie się ze mną, bo znalazłem owcę, która mi zginęła".* - Dobrze. - Stryj Jacob odebrał od syna Biblię. Skinął głową na ciotkę Sarę, która podniosła się z miejsca i po cząwszy od męża, zaczęła nakładać jarzynę na talerze. Stryj zagłębił nóż w pieczonym kurczaku i w końcu spoj rzał na mnie. - Widzę, że się rozlokowałaś - zaczął. - Ciocia przekaże ci listę twoich codziennych obowiązków. Każdy ma tutaj swój udział w ich wypełnianiu. To nie jest dom noclegowy. - Umilkł, aby sprawdzić, czy go uważnie słucham. - W Zachodniej Wirginii wykonywałam większość prac domowych - powiedziałam mocnym głosem. - Z tego co zrozumiałem, mieszkaliście w przyczepie stwierdził, nakładając kurczaka na talerz May. - Ale roboty nie brakowało - sprzątania, prania i goto wania. - O, tak. Tego jestem pewien. - Potrząsnął głową. - Haille nigdy nie przepadała za obowiązkami domowymi. Umilkł, a po chwili znowu zwrócił się do mnie: - Co to za muzyka, którą przed chwilą słyszałem? - Grałam na skrzypcach dla May. Stryj Jacob uniósł w górę brwi, jak gdybym wyraziła najbardziej szokujące stwierdzenie pod słońcem. - Kto cię nauczył gry na tym instrumencie? Chester ni gdy nie był muzykalny. - Za moment dodał: - Chociaż mój ojciec utrzymuje, że jego rodzic miał do bry słuch. - Tę umiejętność zawdzięczam papie George'owi stwierdziłam, pospiesznie wyjaśniając, kim są oboje z ma mą Arlene.
113
- A więc on również był górnikiem? - Pokręcił głową. Nigdy nie pojmę, jak można dać się zamknąć we wnętrzu góry, aby w ten sposób zarabiać na życie. Szczególnie trud no mi to zrozumieć w przypadku kogoś, kto się wychował nad oceanem i oddychał najczystszym i najświeższym bo skim powietrzem na ziemi. Od wieków tutaj jest miejsce naszej rodziny. Nie zostaliśmy stworzeni po to, aby wieść krecie życie. - Mój tato nie wykonywał tej pracy z zamiłowania. - Jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz - warknął stryj Jacob. Nie ośmieliłam się zapytać, co ma na myśli. Zabraliśmy się do jedzenia. Stryj po chwili oderwał się od posiłku i znowu spojrzał na mnie. - W tym roku zapowiada się wyjątkowy urodzaj na żura winy. Jeśli do jesieni nadal będziesz u nas mieszkać, pomo żesz przy zbiorach. - Urodzaj na żurawiny? - Do nas należą mokradła po drugiej stronie wzgórza, na których rosną - wskazał głową na północ. - Zapewniają nam dodatkowe dochody. Zysk z połowu homarów nie jest wielki. Minęły czasy, kiedy mój ojciec posiadał całą flotę rybackich łodzi. Wskazał na syna. - Cary ci wszystko opowie na temat zbioru żurawin. Nie jesteśmy milionerami, ale nasza praca i tak jest lżejsza niż wyszarpywanie pazurami czarnej skały z bebechów ziemi mruknął. Skierowałam wzrok na Cary'ego. Przyglądał mi się badaw czo. Pospiesznie odwrócił oczy. Spojrzałam na May. Uśmie chała się. Jedno promienne miejsce za stołem, pomyślałam. A potem popatrzyłam w kierunku ciotki. Nie tknęła jeszcze ani kęsa. Przez cały czas z uśmiechem wpatrywała się we mnie. *** Pomogłam ciotce Sarze pozmywać po obiedzie i postano wiłam pójść na spacer. W kuchni ciotka przez cały czas roz-
114
Meiody
wodziła się na temat Laury - o tym, jak zawsze była pomoc na i jak wspaniałe robiła babki z żurawinami oraz dżemy. Pragnęła nauczyć mnie tego wszystkiego, co potrafiła przy rządzać jej starsza córka. Nie miałam nic przeciwko temu, jednak z powodu ciągłego porównywania mnie ze zmarłą kuzynką czułam się nieswojo. Ilekroć wyraziłam jakąś wąt pliwość, ciotka przerywała pracę i namawiała mnie z uśmie chem: - Musisz spróbować, kochanie. Laura na pewno by tego chciała. - Mówiła to z bezgraniczną pewnością, jak gdyby nadal miała prawo wyrażać opinie w imieniu swojej zmar łej córki. Kosztowało mnie to sporo nerwów. Byłam wyczerpana, gdy opuszczałam kuchnię. Tymczasem czekały mnie kolejne, pełne napięcia chwile. Aby dotrzeć do drzwi frontowych, musiałam przejść przez salon. Stryj Jacob siedział w fotelu bujanym i czytał gazetę. Na mój widok ode rwał się od lektury i zmierzył mnie ostrym wzrokiem. - Talerze pozmywane? - Tak, stryju. - Wobec tego usiądź obok mnie. Pogawędzimy. - Złożył gazetę i skinieniem głowy wskazał miejsce naprzeciwko siebie. Wolnym krokiem przemierzyłam pokój i przycupnęłam na kanapie. Odłożył dziennik na blat skrzyni, strzepnął po piół z fajki do popielniczki z muszli morskiej i rozsiadł się wygodnie w swoim fotelu, częściej spoglądając w sufit, niż na mnie. - Kiedy dowiedziałem się od Sary, że Haille chce cię tu przywieźć, abyś zamieszkała z nami przez jakiś czas, byłem temu przeciwny - przyznał szczerze. - Wcale się nie zdziwi łem, słysząc, że twoja matka próbuje uchylić się od odpowie dzialności - właśnie taką Haille zawsze znałem. Sara jednak całym sercem zapaliła się do tego pomysłu - a moja żona jest przyzwoitą, pracowitą i wyjątkowo ciężko doświadczoną przez los kobietą. Nie mamy prawa kwestionować boskich wyroków. Musimy żyć dalej, dźwigając nasze brzemię. - Sara uważa, że to sam Bóg cię zesłał, aby nam pomóc wypełnić pustkę w naszych sercach, jaka pozostała po odejściu Laury - mówił dalej, przeszywając mnie zimnym
Melody
115
spojrzeniem swoich stalowych oczu. - Nigdy nie zdołasz za bliźnić tej rany; nikt nie zdoła tego zrobić. Sara ma jednak prawo żywić nadzieję, że tak się stanie. Czy rozumiesz, co mam na myśli? - Tak - odparłam słabym głosem. Wstrzymałam oddech. - To dobrze. Chcę, żebyś mi obiecała, że nigdy nie za wiedziesz Sary. Początek miałaś dobry. Pomogłaś w przygo towaniach do obiadu, choć nikt cię do tego nie nakłaniał. Laura zachowałaby się podobnie. - Była dobrą dziewczyną. Czytywała Biblię, modliła się, miała dobre wyniki w szkole i nigdy nie przysparzała nam zmartwień, jakimi w dzisiejszych czasach młodzi ludzie często zasmucają swoich rodziców. Nigdy nie przyłapałem jej na paleniu papierosów... ani na żadnym innym przewi nieniu - dodał. W jego oczach zapłonęło ostrzeżenie... I nigdy poza domem nie popijała whisky ani piwa. Zawsze o przyzwoitej godzinie wracała z randek i nie popełniła czynu, którego musielibyśmy się wstydzić. Wypuściłam wstrzymywane powietrze. Pomyślałam, że pewnie Laura nie była aż tak bezgranicznie święta. Nie ośmieliłam się jednak wyrazić moich domysłów na głos. - To małe miasteczko. Wszyscy wiedzą tu wszystko o so bie. To, co zrobisz, odbije się na nas i możesz być pewna, że nic się przed nami nie ukryje. - Zdołałam się ustrzec przed kłopotami w Zachodniej Wirginii, przypuszczam więc, że i tutaj nie wplączę się w żadne tarapaty. Poza tym nie zagrzeję długo miejsca w Cape Cod. Odchrząknął. - Trzymam cię za słowo. Wypełniaj swoje obowiązki, sprawuj się dobrze w szkole i pamiętaj o Sarze, a wszyscy będziemy zadowoleni. - Sięgnął po fajkę i wypchał cybuch świeżym tytoniem. - Dopiero dzisiaj dowiedziałam się, że mam tutaj zostać ~ wyznałam. Szeroko otworzył oczy. - Naprawdę? - Tak. Sądziłam, że wybieramy się do Provincetown tyl ko z wizytą.
116
Meiody
W zamyśleniu pokiwał głową. - Haille zawsze miała ogromne problemy z trzymaniem się faktów. Prawda ją parzy, niczym rozżarzone węgle w dłoniach. - Dlaczego stryj nie lubi mojej mamy? Czy dlatego, że jej przodkowie nie wywodzili się od Białych Pielgrzymów? - Wszyscy jesteśmy grzesznikami - stwierdził. - Za spra wą naszych pierwszych rodziców, Adama i Ewy, zostaliśmy wygnani z raju i skazani na tułaczkę po ziemi, a także na walkę z bólem, dopóki nie zostanie udzielone nam miło sierdzie. Nikt pod tym względem nie jest uprzywilejowany. - Mama twierdziła, że źle ją traktowaliście, ponieważ była sierotą - wypaliłam. - To jedno z jej licznych kłamstw - odburknął. - Dlaczego zatem stryj przez te wszystkie lata ani razu nie rozmawiał z moim tatą? - Z jego winy, a nie z mojej. - Co takiego zrobił? - Przeciwstawił się swojemu ojcu i matce - odparł stryj z surową nutą w głosie. - A Biblia zabrania nam lekceważe nia rodziców: nakazuje nam ich szanować. - W czym się im sprzeciwił? - To matka ci nie mówiła? -Nie. - A mój brat? Czy on też nigdy o tym nie wspominał? - O czym? - spytałam. Stryj zacisnął usta i oparł się plecami o fotel. - Nie uważam za stosowne prowadzenie tego typu roz mowy z młodą kobietą. Powiem tylko tyle: brzemię grze chów ojców spada również na ramiona ich synów i córek. -Ale... - Żadnych ale. Przygarnąłem cię pod mój dach i proszę, abyś przyzwoicie zachowywała się podczas pobytu w tym domu. I na tym koniec. Powstrzymywałam łzy. Stryj ponownie zapalił fajkę, pyknął kilka razy i spoj rzał na mnie. - W niedzielę poznasz moich rodziców. Wybieramy się do nich na lunch. Postaraj się jak najlepiej zachowywać
Melody
117
w ich domu. Nie są zachwyceni, że cię do nich ze sobą za bieram. Poczułam się, jak rażona prądem. Jakimiż dziadkami by li? Jak mogli żywić aż tak głęboką urazę? - Może nie powinnam tam pójść? Gwałtownym ruchem wyciągnął fajkę z ust. - Oczywiście, że pójdziesz! Dopóki mieszkasz pod moim dachem, będziesz bywać wszędzie tam, gdzie bywają wszy scy członkowie tej rodziny, zrozumiałaś? - Wbił we mnie wzrok tak, że wydawało mi się, że zatrzeszczało. - Rozumiem, stryju - odparłam. - To dobrze. - Delikatnie się kołysał, w dalszym ciągu nie odrywając ode mnie wzroku. Podniosłam się z miejsca. - Przed odejściem należałaby poprosić o zgodę - zauwa żył. Z powrotem usiadłam. -Mogę odejść? - spytałam załamującym się głosem. Miałam wrażenie, że moje ciało jest kruchą porcelaną, któ ra w każdej chwili może się rozpaść na kawałki. - Ta miejscowość, w Zachodniej Wirginii... - Sewell. - Tak, Sewell, jest w górach, prawda? - Rzeczywiście, leży w górach. - Rodziny wyznają tam prawo wendety, mają kotły do destylowania bimbru, a mężczyźni poślubiają własne ku zynki, prawda? - Co takiego? - Uśmiechnęłam się, lecz spostrzegłam, że jest śmiertelnie poważny. - Nie, to tylko zwykłe górnicze miasteczko. Prychnął z powątpiewaniem. A potem pochylił się do przodu i wycelował we mnie cybuch fajki: - Istnieją takie miejsca w naszym kraju, które są rajem dla diabła. Szatan ma tam pełne ręce roboty, czuje się jak u siebie i jest mu tam równie dobrze, jak w piekle. Nie dzi wi mnie, że Chester prosto stąd udał się wraz z Haille wła śnie do takiego miasta. - Stryj ponownie wyprostował się w fotelu i pyknął z fajki, bujając się przez chwilę w zamy śleniu.
118
Melody
- Być może Sara ma rację i Bóg rzeczywiście zesłał cię tutaj, aby w ten sposób ocalić twoją duszę. - Mój tato był dobrym człowiekiem. Ciężko pracował na nasze utrzymanie - stwierdziłam. - Nie był grzesznikiem. Stryj nadal się huśtał, nie odrywając ode mnie oczu. Na gle znieruchomiał. - A może ty nawet nie wiesz, kim jest grzesznik? Czy zo stałaś wychowana na pobożną dziewczynę? - Chodziłam razem z tatą do kościoła. - Naprawdę? No cóż, może Chester pojednał się z Bo giem, zanim Pan powołał go do siebie. Mam nadzieję, że tak było przez wzgląd na jego duszę. - Mój tato był uczciwym człowiekiem. Cieszył się sym patią wszystkich mieszkańców Sewell. Znacznie większą, niż członków własnej rodziny - dodałam, lecz stryj był po grążony w myślach i nie słyszał mojego ostatniego stwier dzenia. Zamrugał powiekami i znowu spojrzał na mnie. - Kim jest mężczyzna, który was tutaj przywiózł? - spy tał. - To przyjaciel mojej mamy, który zna wpływowych lu dzi - wyjaśniłam niepewnie. Stryj dosłyszał brzmiącą w moim głosie wątpliwość i pokręcił głową. - Poznała go przed śmiercią twojego ojca, czy potem? zapytał, mrużąc podejrzliwie oczy. - Znała go przedtem - przyznałam niechętnie. - Tak też myślałem. - Usta wykrzywił mu złośliwy uśmiech. Odwróciłam wzrok, żeby nie dostrzegł wzbierających w moich oczach łez. Paliły mnie powieki, gdy powstrzymy wałam je, żeby nie popłynęły strugami po policzkach. - Czy mogę już odejść? - spytałam błagalnym tonem. Chciałabym pójść na krótki spacer. - Nie oddalaj się zbytnio i wróć niedługo. Sara musi zaprowadzić cię jutro do szkoły, żebyś mogła rozpocząć naukę. Wstałam z miejsca. Miałam ochotę spojrzeć na niego i wrzasnąć: „Za kogo się stryj uważa? Sam stryj przyznał, że jesteśmy grzesznikami. Dlaczego zatem stryj ma siebie
Jńdoiy
119
a wcielenie doskonałości? Jakim prawem osądza stryj mo ich rodziców i mówi o nich tak przykre rzeczy?" Mój język pozostał jednak przyklejony do podniebienia. Zamiast co kolwiek powiedzieć, wypadłam z pokoju i pognałam w stro nę frontowych drzwi. Byłam niczym zapalnik w bombie ze garowej: prędzej czy później musiałam wybuchnąć. W tej chwili pragnęłam tylko jednego: znaleźć schronienie w sta lowych ramionach mojego ojca. Na zewnątrz powitała mnie osobliwa ciemność. Na ulicy nie paliły się latarnie i jedynie z okien domu sączyło się skąpe światło. Wydmy za budynkiem ginęły w gęstym mro ku. Gwiazdy przesłaniało morze chmur. W podmuchach wiatru wirował piasek, a za wzniesieniami ryczał ocean. To był nie znany mi świat, zupełnie inny niż ten, w jakim dotychczas żyłam. Przeszedł mnie chłód. Nagle poczułam się bardzo samotna bez drzew, bez śpiewu ptaków i bez kwiatów z mojej przeszłości. Musiałam się zadowolić krzy kiem mew. Na tle ściany nocy zatrzepotał skrzydłami upior nie biały kształt. Miałam zupełnie rozstrojone nerwy - by łam pewna, że głośno brzękają, niczym struny skrzypiec. Obejmowałam się ramionami, a łzy pokrywały wilgotny mi smugami moje policzki. Pokonałam wybrukowany pod jazd i poszłam dalej, w stronę morza i wydm. Spojrzałam w niebo, łudząc się, że zobaczę gwiazdę - bodaj jedną, jako symbol nadziei i obietnicy. Ale sklepienie z chmur było zbyt gęste. Otaczały mnie nieprzeniknione ciemności. Zastanawiałam się, gdzie teraz jest mama. I czy o mnie myśli. Z pewnością w tej chwili było jej równie ciężko na sercu, jak mnie. A może popijała, śmiała się i tańczyła gdzieś z Archiem? A on zapoznawał ją właśnie z jakimiś interesujący mi ludźmi? Rozpaczliwie pragnęłam, żeby do mnie zatelefonowała. Gdy zamierzałam już zawrócić, z ciemności wyłonił się Cary, niczym nocny stwór. W pierwszej chwili, gdy jego syl wetka zamajaczyła w mroku, zaparło mi dech. Wytrzeszczy łam na niego oczy, zanim nie podszedł bliżej i zdołałam go rozpoznać w nikłym świetle padającym z okien. Wydawał się równie zaskoczony, jak ja. z
120
Melody
- Co tutaj robisz? - spytał. - Spaceruję, a ty skąd wracasz? - Musiałem coś sprawdzić na łodzi, a nie chciałem tego odkładać do rana - wyjaśnił, zbliżając się do mnie. - Przecież wokół panują egipskie ciemności. - Nie dla mnie. Przemierzyłem tę drogę przez plażę nie zliczoną ilość razy, w tym także w czasie burz i bezksiężyco wych nocy. Ty też wkrótce ją poznasz niczym własną kieszeń i przywykniesz do poruszania się w mroku. - Przyglądał mi się przez chwilę. - Wyglądasz na przemarzniętą. - Rzeczywiście, jest mi zimno - przyznałam. Drżałam na całym ciele - bardziej z powodu uczuciowego lodu niż po gody. - Dlaczego nie wrócisz do domu? - Właśnie zamierzam to zrobić. - To dobrze - stwierdził zwięźle i ruszył w stronę bu dynku. - Z jakiego powodu mnie nie lubisz? - spytałam. Ponow nie obrócił się do mnie twarzą. - Kto ci powiedział, że cię nie lubię? - Ja tak uważam. - Prawie cię nie znam. Wstrzymaj się z tym pytaniem, dopóki nie wyrobię sobie zdania na twój temat. - Bardzo zabawne. W jaki sposób mogę opanować język migowy? - spytałam. - Chcesz się go nauczyć? - Był szczerze zdziwiony. - Oczywiście. Jak inaczej będę się mogła porozumiewać z May? Zastanawiał się przez moment. - Pożyczę ci podręcznik - obiecał. - Czy mógłbyś to zrobić od razu? - Pospiesznie za nim podążałam. Jeszcze raz zmierzył mnie wzrokiem. - Tak, mogę - odparł, nie przystając. Starałam się do trzymać mu kroku, ale przyspieszył i wkrótce znacznie mnie wyprzedził. Gdy dotarliśmy do domu, on poszedł do salonu na rozmowę ze stryjem Jacobem, a ja na górę do mojego pokoju, gdzie zastałam ciotkę Sarę. Czekała na mnie, stojąc przed otwartą szafą.
Melody
121
-Witaj, kochanie. Postanowiłam wybrać dla ciebie na jutro ubranie. Laura miała to na sobie, gdy była po raz ostatni na zajęciach - oznajmiła, trzymając przed sobą ciemnoniebieską sukienkę do kostek, z dobranym pod ko lor paskiem. - Powinna idealnie na tobie leżeć. - Przywiozłam trochę własnych rzeczy, ciociu Saro, w których zwykle chodziłam do szkoły. - Ale ta jest taka ładna! Laura często ją wkładała - na legała. - Zgoda - ustąpiłam. Sukienka rzeczywiście była ładna. - To dobrze, kochanie. Czy już się trochę u nas zadomo wiłaś? - Jest tu zupełnie inaczej, niż u nas - przyznałam. Ale wszyscy są dla mnie bardzo mili - dodałam pospiesz nie, zanim na jej twarzy zdążył pojawić się wyraz rozcza rowania. Uśmiechnęła się i położyła mi rękę na policzku. - Jesteś słodką dziewczyną i uroczą młodą damą. Dzięki tobie mam wrażenie, że odzyskałam Laurę. - Przygarnęła mnie do siebie, objęła i pocałowała we włosy. - Wyśpij się dobrze, kochana, żebyś rano była wypoczę ta. Dobranoc. - I jeszcze raz złożyła pocałunek na mojej głowie. Ciotka Sara była delikatna i bardzo miła. Pragnęłam sprostać jej oczekiwaniom, a jednocześnie nieco zatrważał mnie wyraz jej oczu. Zbyt wiele się po mnie spodziewała. Nigdy nie mogłam stać się córką, którą straciła. Cóż za ironia losu, pomyślałam ze smutkiem. Moja mat ka zostawiła mnie bez zmrużenia oka, a ciotką Sara dałaby sobie prawą dłoń obciąć, aby bodaj na godzinę odzyskać swoją córkę. Rzuciłam się na łóżko i zanurzyłam twarz w kołdrze. Le żałam tak przez jakiś czas, zapominając o tym, że drzwi do mojego pokoju wciąż są otwarte. Nagle dobiegło mnie ci che pukanie. Spojrzałam gwałtownie w stronę wejścia. - Proszę - powiedział Cary, rzucając książkę na łóżko. Nie zgub jej, ani nie pozalewaj niczym stronic - prze strzegł. Na moment zatrzymał na mnie wzrok, lecz zaraz,
122
Melody
jak gdyby w bólu, umknął oczami w bok i pomaszerował korytarzem w stronę swojego pokoju. Spojrzałam na podręcznik języka migowego, usiadłam, głęboko zaczerpnęłam tchu, aby przełknąć łzy i zajrzałam do środka. Uzmysłowiłam sobie, że May nigdy nie usłyszy brzmie nia mojego głosu. Czułam się równie mała i bezradna, jak ona. Odniosłam wrażenie, że jest jedyną osobą w tym do mu, która pojmuje, jak bezbrzeżny jest mój smutek. Usiadłam przed lustrem i ćwiczyłam ruchy dłoni, dopóki nie opadły mi powieki. Miałam za sobą jeden z najdłuższych dni w moim życiu - krótszy jedynie od dnia śmierci taty. Gdy włożyłam własną koszulę nocną, stwierdziłam, że jest zbyt prześwitująca, abym mogła się w niej pokazać. Narzuci łam więc na siebie szlafrok Laury i poszłam do łazienki. Wychodząc z niej, natknęłam się pod drzwiami na Cary'ego, który czekał na swoją kolej. Spojrzałam na niego i z zaskoczeniem stwierdziłam, że był mile zdziwiony. - Czy May już śpi? - spytałam. - Najpierw muszę się z nią pożegnać i zgasić światło wyjaśnił. - Umiem już pokazywać na migi słowo: „dobranoc". Czy mogłabym spróbować? - Nie siedź u niej zbyt długo - przykazał, kierując się do łazienki. Ruszyłam korytarzem do pokoju May. Zajrzałam do środka. Leżała w łóżku i czytała powieść dla młodzieży. Mu siałam do niej podejść całkiem blisko, żeby mnie zobaczy ła. Opuściła książkę i uśmiechnęła się. Powiedziałam jej na migi: „dobranoc". Rozpromieniła się na buzi i odpowiedziała mi podob nym gestem. A potem wyciągnęła do mnie ramiona. Obję łam ją i pocałowałam w policzek, jeszcze raz przekazałam życzenie dobrej nocy i opuściłam pokój. Cary obejrzał się za mną, gdy mijaliśmy się na korytarzu. - Dobranoc - powiedziałam. - Dobranoc - bąknął, jak gdybym zmusiła go do wymó wienia tego słowa. Jego zachowanie rozbawiło mnie.
Melody
123
Wróciłam do mojego pokoju, zamknęłam drzwi na klucz i wślizgnęłam się pod kołdrę. Łóżko było wygodne, z rodza ju tych, w jakich się można dobrze ułożyć. Spojrzałam na kieszonkowy zegarek papy George'a i przesunęłam palcem po wieczku. Delikatnie je otworzy łam i dotknęłam źdźbła trawy z grobu taty. Zegarek wybrzęczał swoją melodię. Podziałała na mnie pokrzepiająco. Nie chciałam myśleć o niczym smutnym. Nie chciałam pamiętać widoku odjeżdżającej mamy. Nie chciałam sły szeć szorstkich słów stryja Jacoba, które wciąż dźwięczały mi w uszach: „Brzemię grzechów ojców spada również na ramiona ich synów i córek". Co to były za grzechy? Odgłosy uderzających o brzeg fal oceanu za oknem przy pominały kołysankę. W mroku pokoju myślałam o Laurze, która co noc zasypiała przy tej rytmicznej oceanicznej pie śni. Myślałam o nadziejach i o marzeniach mojej kuzynki, a także o jej obawach. Nie zdołałam powstrzymać się od płaczu za moją matką. Zamknęłam zegarek papy George'a i odłożyłam go z powro tem na nocną szafkę. Głęboko zaczerpnęłam tchu i powiedziałam sobie na mi gi: „dobranoc". A potem zamknęłam oczy, licząc na magię snu.
„Dziadek" Cary 1. romienie słońca przeniknęły przez ścianę porannej mgły. Powoli sączyły się przez okno, nim zalały cały pokój; uniosły ciemność i sen z moich oczu. Zamrugałam powie kami i rozejrzałam się wokół siebie. Miałam wrażenie, że wciąż jeszcze tkwię w moim śnie o zagmatwanej fabule. Podróż, decyzja mamy o pozostawieniu mnie w domu nie przychylnych mi krewnych i przebudzenie się w łóżku zmarłej kuzynki zdawały się należeć do koszmarów, jakie nawiedzały mnie po śmierci taty. Pomyślałam, że jeśli jesz cze raz zamrugam powiekami, to z pewnością znowu znaj dę się w Sewell. Za moment się obudzę, ubiorę i zjem śnia danie. A potem zobaczę się z mamą Arlene, z papą George'em i pójdę do szkoły. Wystarczy tylko, że zamknę oczy, wezmę głęboki wdech i pomyślę jakieś życzenie, a kiedy ponownie je otworzę, wszystko będzie tak, jak dawniej. Drzwi do pokoju otworzyły się jednak wcześniej, zanim zdążyłam sformułować prośbę. Stała w nich ciotka Sara z otwartymi ustami i wytrzeszczała oczy. Trzymała dłonie na piersiach. Po chwili zamrugała pospiesznie i uśmiechnę ła się do mnie. - Dzień dobry, kochana. Wybacz mi, jeśli cię przestra szyłam, ale kiedy zajrzałam do środka i zobaczyłam cię w łóżku Laury... przez moment miałam wrażenie, że Laura wcale nie... że Laura wciąż jest tu obecna. Dobrze spałaś? Nie wątpię w to - odpowiedziała na własne pytanie. - Łóżko Laury jest bardzo wygodne, prawda?
125
Dźwignęłam się na łokciach, oparłam o wezgłowie i star łam z oczu ślady snu. - Która godzina? - Och, pora jest jeszcze wczesna. My tu wstajemy skoro świt. Jacob nalegał, żebym ciebie również obudziła, ale przekonałam go, że miałaś wczoraj bardzo męczący dzień i potrzebujesz więcej snu. Cary z twoim stryjem już prawie od godziny szykują łódź. A ja zdążyłam przygotować śnia danie dla nich i dla Roya. - Kto to jest Roy? - To pomocnik Jacoba. - Och, tak. A zatem May pewnie już też jest na nogach? - Tak, właśnie je śniadanie. - Ciotka zwróciła na coś uwagę i weszła w głąb pokoju. - Oboje z Carym wkrótce wyruszą do szkoły. Ale ty nie musisz się spieszyć. - Zbliżyła się do szafki i przesunęła zdjęcie Laury dokładnie w to miejsce, gdzie stało przed tem. - Mamy obie jeszcze trochę czasu - zwróciła się do mnie. - Po drodze do szkoły wstąpimy na cmentarz. Codziennie rano odwiedzam grób Laury. - Wycofała się do wyjścia. - Zejdź na dół, gdy będziesz gotowa. - Głęboko zaczerp nęła tchu i zamknęła oczy. - Zapowiada się wspaniały dzień. Czuję to. Opuściła pokój, zamykając za sobą drzwi. Obrzuciłam wzrokiem zdjęcie na szafce nocnej. Najwidoczniej nie od stawiłam go tam, gdzie powinnam. Pokój rozjaśniało mocne światło późnego poranka. Nie mogłam się oprzeć silniejszemu niż kiedykolwiek przedtem wrażeniu, że jestem intruzem w tym mauzoleum. Ogarnęły mnie wyrzuty sumienia, że sprawia mi przyjemność korzy stanie z rzeczy Laury - z jej łóżka, z jej ubrań oraz z jej pięknej toaletki - z przedmiotów, których używanie na pewno ją również cieszyło. Po kąpieli włożyłam jednak jej suknię, jaką wybrała dla mnie ciotka Sara na pierwszy dzień w nowej szkole. Wie działam, że wielką wagę przywiązuje do tego, abym wła śnie tak była dzisiaj ubrana. Nie miałam sumienia jej od mówić. Przyjrzałam się sobie w lustrze. Czy między mną,
126
Melody
a moją zmarłą kuzynką było jakiekolwiek podobieństwo? Ja osobiście nie dostrzegałam żadnego - może z wyjątkiem zasadniczym cech, takich jak wzrost, waga, czy wiek. Róż niłyśmy się jednak zarówno kolorem włosów i oczu, jak i kształtem twarzy. Cary'ego i May już nie było, gdy zeszłam na dół. - Wiedziałam, że ta sukienka będzie na ciebie pasowa ła! Byłam tego niemal pewna! - Podekscytowana ciotka przemknęła przez kuchnię. Usmażyła drożdżowe racuszki, które podała do jajek. Były smaczne. Siedziała, nie spusz czając ze mnie oczu, sączyła kawę i opisywała miasto, szko łę, ulubione miejsca i zainteresowania Laury. - Zawsze uczestniczyła w szkolnych przedstawieniach. Czy ty też kiedyś występowałaś w teatrze? - Nie, ale brałam udział w szkolnym pokazie talentów grywałam na skrzypcach. - Ach, tak. Laura nie garnęła się do muzyki. Śpiewała w chórze, ale nie grała na żadnym instrumencie. - Ciotka zamyśliła się i po chwili stwierdziła z uśmiechem: - Przypuszczam jednak, że potrafiłaby to robić. Była do bra we wszystkim, czego się tylko tknęła. - Ja nie mogę tego o sobie powiedzieć - ciągnęła wywód. - Ukończyłam tylko gimnazjum. Mój ojciec był zdania, że młodej dziewczynie nie jest potrzebne gruntowne wykształ cenie. Mama chciała, żebym poszła na uniwersytet, ale ja nie widziałam takiej potrzeby. Nigdy nie zaliczałam się do najlepszych uczennic. W końcu zostało postanowione, że wyjdę za mąż za Jacoba i zajmę się prowadzeniem domu. - Co ciocia ma na myśli, mówiąc: „zostało postanowio ne"? - Nasi ojcowie przyjaźnili się od lat. Skojarzyli nas ze sobą, jeszcze zanim poszliśmy do liceum. - Jej słowom za wtórował cichy śmiech, przypominający pobrzękiwanie szkła. - Czy to znaczy, że oboje ze stryjem Jacobem nie byli ście w sobie zakochani? - Lubiłam go, a moja matka zawsze twierdziła, że miłość jest uczuciem, które się raczej stopniowo rozwija, niż eks ploduje w naszych sercach, jak przedstawiają to w powie-
Melody
127
ściach i na filmach. Mowa tu o prawdziwej, trwałej miłości. - Pokiwała głową ze stanowczym wyrazem twarzy. - Pogląd ten nie jest pozbawiony sensu. To dlatego w dzisiejszych czasach mamy tak wiele rozwodów. Częściej spotykamy się z opinią, że ludzie zakochują się w sobie, niż umacniają w miłości. Głębokie uczucie wymaga czasu, za angażowania i poświęcenia. Małżeństwo i miłość, jak Jacob zwykł mawiać, to rodzaj inwestycji. - Miłość inwestycją? - Byłam bliska wyśmiania tego po mysłu. - Tak kochanie. Ten pogląd wcale nie jest aż tak głupi, jak by się mogło wydawać. - Mój tato zakochał się w mojej mamie - obstawałam przy swoim. - Wielokrotnie mi to powtarzał. - Wiem o tym - przyznała ze smutkiem i odwróciła oczy. - A fakt ten rozgniewał wszystkich w tej rodzinie tylko dlatego, że moja matka była sierotą, prawda? - Kto ci o to powiedział? - Na zaintrygowanej twarzy ciotki Sary pojawił się wymuszony uśmiech. - Moja mama. - Nikt nie okazywał antypatii twojej mamie z tego po wodu, że była sierotą. Głupotą jest tak sądzić. Wszyscy byli dla niej zawsze mili, a już w szczególności Samuel i 01ivia. - Nie rozumiem. Z jakiej przyczyny zatem rodzina taty przestała utrzymywać z nim jakiekolwiek kontakty? Czyż nie dlatego, że się ożenił z mamą? - dociekałam. Ciotka Sara przygryzła dolną wargę, podniosła się z miejsca i zaczęła zmywać naczynia. - Stryj Jacob powiedział mi, że tato nie uszanował decy zji swojego ojca i matki. Czy nie miał na myśli związku mo jego taty z mamą? - dociekałam. - Wolałabym nie rozmawiać o Chesterze i Haille. - Ciot ka Sara była bliska łez. - Jacob zabronił mi o nich wspomi nać. - Wciągnęła głęboki wdech, jak gdyby temat wyczer pał zasób powietrza w jej płucach. - Przepraszam. Nie zamierzałam cioci denerwować. Jeszcze raz głęboko westchnęła i skinęła głową. - To dawno przebrzmiała sprawa. Jacob zwykł mawiać, że nie sposób płynąć przeciw prądowi. Teraz jesteś tutaj i chcia-
128
Melody
łabym, żebyś była z nami szczęśliwa. - Odwróciła się do mnie, znowu uśmiechnięta. Otrząsnięcie się ze złego nastroju przychodziło jej z równą łatwością, jak prześlizgiwanie się po kanałach programu telewizyjnego. - Dobrze, kochanie? Dąsałam się przez moment. Dlaczego stosunki mojego ojca z własną rodziną były trzymane w tak wielkiej tajem nicy? Co jeszcze mogło się za tym kryć? - Szykujmy się do wyjścia, moja droga. Skinęłam głową, wstałam od stołu i poszłam na górę, aby po raz ostatni sprawdzić mój wygląd. Uczesałam się, luźno związując włosy jasnoróżową wstążką znalezioną w szufladzie toaletki. Posmarowałam miejsca za uszami wo dą toaletową Laury, lecz postanowiłam nie używać szminki. Zauważyłam, że drobne piegi w okolicy oczu stały się bar dziej widoczne. Ale nic nie mogłam temu zaradzić. Puder w kremie jeszcze bardziej by je podkreślił. Perspektywa pójścia do nowej szkoły i konieczność zawierania nowych przyjaźni wydała mi się zatrważająca. Widywałam nieraz, jak były traktowane w środowisku uczniowskim inne dziewczęta, które się przeprowadziły do Sewell, a także ich onieśmielenie i zdenerwowanie. Zawsze im współczułam i starałam się przyjść z pomocą w przysto sowaniu się do nowych warunków, tym bardziej że niektóre z moich przyjaciółek czuły się zagrożone przez nowe twa rze. Chłopcy zawsze przejawiali większe zainteresowanie nowo przybyłymi, w każdym razie przez kilka pierwszych dni, i dziewczyny, które miały stałe sympatie, wpadały w panikę. Ciotka Sara czekała na mnie u podestu schodów. Zatrzy mała mnie, gdy zaczęłam schodzić na dół. - Będzie ci potrzebny zeszyt, ołówek i pióro. Wszystko to znajdziesz na biurku Laury, kochanie - poinstruowała. Zawahałam się, lecz posłusznie wróciłam do pokoju. Za branie pióra i ołówka nie stanowiło problemu, ale okładki wszystkich notatników były podpisane przez Laurę czar nym atramentem. Również wiele kartek zostało zapełnio nych jej wyraźnym pismem. Postanowiłam wziąć na razie jeden z zeszytów, nim nie kupię sobie własnego. Ciotka Sara sprawiała wrażenie zadowolonej.
Melody
129
- Zwykle Laura sama przygotowywała dla siebie drugie śniadanie, ale ponieważ dziś rano masz tak niewiele czasu, dam ci pieniądze, żebyś kupiła sobie coś do zjedzenia. I ciotka wcisnęła mi do ręki dwa dolary. - Dziękuję, ciociu Saro. - Pragnę, żebyś była szczęśliwa. - Pocałowała mnie w policzek. - Tak ślicznie wyglądasz, naprawdę doskonale. Zupełnie jak Laura. Ruszyłyśmy w stronę miasta. Mgła się rozstąpiła, odsła niając turkusowe niebo pomazane kłębiastymi obłokami, które poruszały się prędko w podmuchach wiatru. Po zato ce pływało dziś wiele łodzi rybackich i żaglówek, a w oddali na tle horyzontu sunął duży statek handlowy. Po lewej stro nie na wzgórzu w melancholijnym rytmie kołysały się ja łowce. Ciotka Sara wyjaśniła, że tuż za zakrętem znajduje się cmentarz. - To niedaleko stąd - stwierdziła, gdy zmierzałyśmy we wskazanym przez nią kierunku. Przy wejściu stały dwie pro stokątne, granitowe kolumny. Ich szczyty były zwieńczone wyrzeźbionymi ptakami, przypominającymi z wyglądu kru ki. Wysypana żwirem cmentarna alejka rozwidlała się tuż za bramą. Dwukrotnie skręciłyśmy w lewo, nim zatrzymałyśmy się przy kwaterze Loganów. Kamień płyty nagrobnej Laury miał delikatny popielaty odcień. Pod nazwiskiem, Laura Ann Logan, oraz datami, widniał napis: „Niech święci radu ją się chwałą: niech głośno śpiewają ponad miejscami wiecz nego spoczynku". Ciotka Sara uklękła przy grobie i położyła na pomniku dziką różę o intensywnym odcieniu czerwieni. Zamknęła oczy, odmówiła modlitwę, a potem zwróciła się do mnie z uśmiechem: - Laura najbardziej kochała czerwone róże. Zaraz je tu przynoszę, gdy tylko zakwitają. - Ja też je lubię. - Jestem tego pewna. - Ciotce pojaśniał wzrok. Podniosła się z ziemi i otrzepała spódnicę. Zanim opuści łyśmy cmentarz, spostrzegłam dwie nowe nagrobne płyty z wygrawerowanymi nazwiskami: Samuel Logan i 01ivia Lo gan. Poniżej widniały daty urodzin, lecz nie było dat śmierci.
130
Meiody
- Czy to nagrobki moich dziadków? - spytałam w naj wyższym zdumieniu. - Tak, kochanie. Samuel postawił je w tym roku, aby mieć gwarancję, że zostaną wykonane zgodnie z jego życze niem. - Zaśmiała się. - Loganowie nikomu nie ufają, nawet swoim bliskim. Samuel chciał się upewnić, że mogiły będą zwrócone na wschód, aby wschodzące słońce ogrzewało co rano jego grób. Gdy wychodziłyśmy z cmentarza, wzięła mnie za rękę. Przez chwilę milczała, lecz gdy tylko w polu widzenia poja wiła się szkoła, znowu zaczęła paplać w podnieceniu, roz wodząc się nad tym, jak to Laura przepadała za swoim li ceum i za nauczycielami oraz jak wielką była darzona przez nich sympatią. - W dniu pogrzebu Laury i Roberta zostały odwołane niemal wszystkie zajęcia. Wielu uczniów i nauczycieli pra gnęło w nim uczestniczyć. Przemierzyłyśmy dziedziniec, kierując się do głównego wejścia i po chwili znalazłyśmy się w budynku. Znak na ścianie wskazywał, gdzie jest gabinet dyrektora. Ciotka uprzedziła go o naszej wizycie. Powitała nas sekretarka, pani Hemmet, i uśmiechając się ciepło, wręczyła mi formu larze, abym wypełniła je w czasie oczekiwania na spotka nie z dyrektorem, panem Websterem. - A więc to pani bratanica? - zwróciła się do ciotki Sary. - Tak. Czyż nie jest śliczna? Sekretarka skinęła głową. Była chudą, nieproporcjonal nie zbudowaną kobietą o kościstych, nadmiernie długich rękach i włosach o barwie soli z pieprzem, ufryzowanych w krótkie loki, które zwisały jej z głowy niczym cienkie sprężyny. Zapełniałam informacjami arkusze, a ciotka Sa ra i pani Hemmet rozprawiały na temat miasta i nadcho dzącego sezonu turystycznego oraz jesiennych zbiorów żu rawin. Ciotka Sara wręczyła sekretarce list, w którym moja mama upoważniała ją do sprawowania nade mną opieki. - W porządku - orzekła sekretarka, gdy uważnie przej rzała moją papierkową robotę. - Natychmiast poślę po wy niki do twojej byłej szkoły.
Melody
131
- Przekona się pani, że jest doskonałą uczennicą - za pewniła ją ciotka Sara. Sekretarka uwierzyła nam na sło wo, lecz ja byłam pewna, że wszyscy będą zadowoleni z mo ich ocen. - Oto twój stały plan lekcyjny, chyba że zajdzie koniecz ność wprowadzenia jakichś zmian. Wręczyła mi kartkę z rozkładem zajęć, z numerami sal i nazwiskami nauczycieli. A potem zapukała do gabinetu dyrektora i zapowiedziała nasze przybycie. Pan Webster był niskim, krępym mężczyzną o łysieją cych jasnobrązowych włosach i grubym, bulwiastym nosie zaczerwienionym na grzbiecie, w miejscu gdzie spoczywały okulary w ciężkiej oprawie. Miał szkarłatne policzki, a ciemnopiwne oczy ginęły pod krzaczastymi brwiami. Ser decznie przywitał się z ciotką Sarą i przez chwilę taksował mnie wzrokiem, nim podał mi rękę i zaoferował uśmiech. - Usiądź, proszę - zaproponował, wskazując na krzesło za biurkiem. Ciotka Sara zajęła miejsce na innym, które stało z boku. - Przyjechałaś z Zachodniej Wirginii? - upewnił się, przeglądając wypełnione przeze mnie formularze. - Z kra iny kopalni węgla. Opowiedz mi o tamtejszej szkole. Opisałam ją w prostych słowach. Moje pozalekcyjne za jęcia zainteresowały go znacznie bardziej niż postępy w na uce, i kiedy powiedziałam, że gram na skrzypcach, uniósł w górę swoje krzaczaste brwi, spojrzał na ciotkę Sarę, a po tem zwrócił się do mnie: - To będzie coś nowego - stwierdził. - Na koniec każde go roku szkolnego organizujemy pokaz talentów, aby w ten sposób zgromadzić pieniądze na stypendia. Mam nadzieję, że będziesz w nim uczestniczyć. - Och, z pewnością - oświadczyła ciotka Sara. - Skoro jesteś bratanicą Sary i Jacoba Loganów, nie mu szę ci przypominać o potrzebie stosownego zachowywania się, Melody, ale mam obowiązek zapoznać cię z obowiązują cym w naszej szkole kodeksem uczniowskim. - Wręczył mi broszurę. - Przejrzyj to, a jeśli będziesz miała jakiekolwiek Pytania, nie wahaj się zapukać do moich drzwi. Życzę po wodzenia. Witamy cię w naszych murach.
132
Melody
Podziękowałam mu. Gdy wyszłam z gabinetu, natknęłam się na drobną dziewczynę o karmelowej skórze i hebano wych włosach do ramion. Czekała w sekretariacie. Jej oczy były tak samo czarne, jak włosy. Miała na sobie naszyjnik z małych muszelek, przewiewną niebieską bluzkę, spódnicę w tym samym kolorze i sandały na bosych stopach. Zauwa żyłam, że jej paznokcie u nóg są polakierowane na perłowo. - To Theresa Patterson - przedstawiła ją pani Hemmet. Jest jedną z naszych stypendystek. Oprowadzi cię po szkole. - Och, Thereso, to miło z twojej strony, że dotrzymasz dzisiaj towarzystwa Melody - wyraziła uznanie ciotka Sara. - Pamiętam, że Laura czasami pomagała ci w nauce. - Dzień dobry, pani Logan - powiedziała Theresa. Jej twarz nie rozjaśniła się w uśmiechu. Była ładną i najwyraź niej poważną z natury dziewczyną, lecz jej sroga mina su gerowała niemal rozdrażnienie. - Otrzymałaś już swój plan zajęć? - zwróciła się do mnie. - Tak - pokazałam jej kartkę. Przebiegła ją wzrokiem i pokiwała głową. - Pokrywa się z moim. Tracimy właśnie wykład z histo rii, a Pan K. nie lubi się powtarzać - stwierdziła. I ruszyła w stronę klasy. Spojrzałam na ciotkę Sarę. - Życzę ci miłego dnia, moja droga. Skinęłam ciotce na pożegnanie i niezwłocznie ruszyłam za wyraźnie niechętnie do mnie nastawioną przewod niczką. - Dlaczego się spóźniłaś? - spytała ze skierowanym przed siebie wzrokiem, gdy pospiesznie przemierzała ko rytarz. - Ciotka postanowiła przyjść dzisiaj razem ze mną do szkoły, a zawsze zatrzymuje się na cmentarzu, aby spędzić chwile przy grobie mojej kuzynki Laury, która utonęła pra wie rok temu. Theresa obrzuciła mnie spojrzeniem, unosząc w górę prawą brew. - Myślisz, że o tym nie wiem? Wiesz kim jestem? I dla czego właśnie mnie wybrali, abym cię oprowadziła po szko le? Zaprzeczyłam ruchem głowy.
Jńelody
133
- Nazywam się Theresa Patterson. Mój ojciec, to Roy Patterson. Tyra dla twojego stryja Jacoba, więc naturalnie zało żyli, że ja powinnam być na twoje usługi - dodała i odeszła. Witaj w nowej szkole, pomyślałam i przyspieszyłam kro ku, żeby dogonić Theresę. Uznałam, że szkoła nie różni się zbytnio od tej, do któ rej uczęszczałam w Sewell. Nawet ławki były podobne i ko rzystałam z tego samego podręcznika do historii, dlatego nie byłam w tyle z materiałem. Wyprzedzałam nawet tro chę program i mogłam już na pierwszej lekcji, pomimo licznych obaw, zgłaszać się do odpowiedzi. Nauczycielowi, panu Kattlinowi, którego uczniowie nazywali Panem K., najwyraźniej zaimponowałam swoją wiedzą. Theresa zwró ciła się do mnie z wymuszonym uśmiechem. - Czy algebra jest również wybranym przez ciebie przedmiotem? - spytała, gdy tylko dzwonek obwieścił ko niec lekcji. -Tak. - To dobrze. Zaoszczędzi mi to zachodu - skwitowała. Chodźmy. Sala matematyczna znajduje się na samym koń cu korytarza. Często piszemy nie zapowiedziane klasówki. Dlatego chciałabym przed dzwonkiem przejrzeć domowe zadania - dodała. Okazało się, że z algebry wyprzedzam o jeden rozdział resztę klasy, ale tym razem nie wyrywałam się do odpowie dzi. Nauczyciel rzeczywiście zaskoczył uczniów krótkim sprawdzianem i zdziwił się, że ja też zdecydowałam się go pisać. Niektóre z dziewcząt, obecne na lekcji historii, były najwyraźniej na mnie wściekłe. Obawiałam się, że jeśli wy padnę lepiej od nich, nauczyciel posłuży się mną, aby je ośmieszyć. Niejednokrotnie byłam świadkiem takiego po stępowania moich belfrów w Sewell. Po matematyce następowała długa przerwa na lunch i Theresa zaprowadziła mnie do szkolnej stołówki. - Przyniosłam ze sobą jedzenie - poinformowała mnie, Wskazując na swoją brązową torbę. - Nie stać nas na stoło wanie się w szkole.
134
Melody
- Nas? Jak liczne masz rodzeństwo? - Dwie siostry i brata. Wszyscy chodzą jeszcze do szkoły podstawowej, a zarobki mojego ojca z trudem nam wystar czają na życie. - Och, tak. Twoja mama nie pracuje? - spytałam. - Moja mama nie żyje - odparła ostrym tonem. - A teraz zamierzam usiąść tam - oświadczyła, wskazując głową w kierunku stolika na końcu sali, okupowanego przez in nych uczniów o ciemnym kolorze skóry. - Ale ty prawdopo dobnie nie będziesz chciała dzielić miejsca z Metysami. - Z Metysami? - W połowie czarnymi, w połowie Portugalczykami - wy jaśniła i odeszła, zostawiając mnie w kolejce. Rozejrzałam się za Carym i zobaczyłam go na drugim końcu sali. Siedział w towarzystwie dwóch kolegów. Był w klasie maturalnej, wiedziałam więc, że nie będziemy cho dzić na te same zajęcia, miałam jednak nadzieję, że spotka my się przynajmniej w porze lunchu. Skierował wzrok w moją stronę, ale nie wykonał żadnego zapraszającego ge stu i dalej prowadził rozmowę ze swoimi przyjaciółmi. Przebywanie w ogromnym pomieszczeniu pełnym ob cych ludzi, z których większość wygapiała się na mnie, sprawiło, że poczułam się jak przysłowiowa ryba pozbawio na wody. Nic dziwnego, trafiłam przecież do Cape Cod*. Myśl ta wywołała uśmiech na moich ustach. Odwróciłam się w stronę lady z przekąskami. - Cześć - obok mnie zjawiła się wysoka, szczupła bru netka. Miała najbardziej promienne niebieskie oczy, jakie kiedykolwiek widziałam, i uroczy uśmiech. - Nazywam się Lorraine Randolph. Podała mi rękę i wymieniłyśmy uściski dłoni. - Melody Logan - przedstawiłam się. - Wiem. A to jest Janet Parker. - Lorraine wskazała na ciemnowłosą koleżankę o twardych rysach i posępnych, piwnych oczach. Dziewczyna miała na czole dwie pokaźne krosty i była całkowitym przeciwieństwem Lorraine Ran dolph.
Melody
135
- Cześć - powiedziała. - A ja nazywam się Betty Hargate. - Najniższa z trójki dziewcząt wepchnęła się pomiędzy Lorraine i Janet. Była ciemną blondynką, nosiła włosy obcięte „na pazia" i miała na głowie kaszkiet dobrany kolorem do modnej bluzy i spódnicy. Podpuchnięte oczy i grymas w ustach nadawał jej twarzy głupkowaty wyraz. Jej mały nos zdawał się być naprędce doczepiony pomiędzy nadęte policzki. Betty, jako jedyna z całej trójki, nosiła kolczyki. Miała także złoty na szyjnik, a na każdym palcu pierścionek. - Cześć - odpowiedziałam. - A więc to ty jesteś kuzynką Dziadka, co? - upewniła się Betty. - Dziadka? - Uśmiechnęłam się, zbita z tropu. - Cary Logana. Przezywamy go Dziadkiem - wyjaśniła Lorraine. Przesunęłyśmy się w kolejce po jedzenie. - Cary'ego? Dlaczego? - Ponieważ zachowuje się tak, jakby nim był - odparła Betty. - Nie znasz swojego kuzyna? - Prawdę mówiąc, dopiero co się poznaliśmy - stwierdzi łam, wybierając danie. Przesunęłam się pospiesznie, zakło potana tonem Betty. Podążyły za mną i Lorraine zapropo nowała, żebym dosiadła się do ich stolika. Pragnęłam podejść do Cary'ego, chociaż mnie nie zaprosił, ale nie chciałam odrzucać szansy zawarcia nowych przyjaźni. - Jak to się stało, że dopiero teraz go poznałaś? - spyta ła Janet, nim wpakowała do ust połowę swojego hot doga. - Zbyt daleko mieszkaliśmy od siebie, aby nasi rodzice mogli się spotykać. - Wyjaśnienie najwyraźniej je zadowo liło. - A więc nie masz pojęcia, jaki on jest - doszła do wnio sku Betty. - Co masz na myśli, mówiąc: „jaki on jest"? - spytałam. ~ Nie rozumiem. - Nic go nie obchodzi poza pracą z własnym ojcem i mo dleniem się. Nie pali, nie pije i nigdy nie bywa na naszych Prywatkach. Odnosi się do nas, jak gdybyśmy były... -Kim?
136
Melody
- Jezebelami - odparła. Wszystkie się roześmiały. - Kto to taki? - Nie opowiadał ci o Jezebel? - spytała Janet. Przecząco pokręciłam głową. Betty pochyliła się w moją stronę. - Jezebel była żoną Ahaba i czciła pogańskie bóstwa. - To synonim grzesznicy - wyjaśniła Lorraine. - Jeśli nie znasz Biblii, jesteś w oczach Dziadka skazana na piekło i potępienie - stwierdziła Betty. - Znam Biblię - broniłam się. - Nie pojmuję tylko, dla czego Cary was tak nazwał. - Zrozumiesz, gdy tylko trochę lepiej go poznasz i gdy ciebie też tak zacznie traktować - uprzedziła mnie Betty. Spojrzałam w kierunku Cary'ego. Obserwował nas z wy raźnym zainteresowaniem. Nie uśmiechał się, lecz kiedy nasze oczy się spotkały, jego twarz przybrała łagodniejszy wyraz i nieznacznie skinął głową. Podczas posiłku odpowiadałam na liczne pytania doty czące życia w Sewell, Zachodniej Wirginii, mojej ulubionej muzyki, a także filmów i sztuk telewizyjnych, jakie obej rzałam. Dziewczęta odnosiły się do mnie, jak gdybym przy była z obcego kraju. - Dopóki będziesz mieszkała u Loganów, musisz zapo mnieć o telewizji - oznajmiła Janet. - Dlaczego? - Ponieważ nie mają telewizora, nie zauważyłaś? Zastanowiłam się przez moment, zdziwiona, że sama nie zwróciłam na to uwagi. - Rzeczywiście, nie mają. Ciekawa jestem dlaczego. - Program telewizyjny pełen jest grzesznych aktów - za żartowała Betty. - Dziadek nie wie nawet, o czym śpiewają Beatlesi. I są dzi pewnie, że rozmawiamy o owadach - zauważyła Lorrai ne. Ich śmiech zwrócił na nas powszechną uwagę. Ogarnęło mnie poczucie winy, że siedzę tutaj, słuchając, jak wyśmie wają się z Cary'ego. - Nie powinniście stroić sobie z niego żartów - zauważy łam. - Jego rodzina poniosła ciężką stratę. Przestały się śmiać.
Melody
137
- Mówisz o Laurze - domyśliła się Betty. - Czy dobrze ją znałyście? - Oczywiście - odparła Lorraine. Wymieniły między so bą spojrzenia, nie przestając jeść. Nad naszym stolikiem zaległa cisza, a ci którzy przysłuchiwali się nam z uśmiesz kami, wrócili do swoich rozmów. - M o j a ciotka jest wciąż bardzo przygnębiona - wyzna łam, wściekła na nie za ich okrucieństwo i nieczułość. - To był tragiczny wypadek, prawda? W trójkę spojrzały po sobie. Janet otarła serwetką usta i wypiła do końca swój sok jabłkowy. Lorraine pod wpły wem mojego spojrzenia prędko odwróciła oczy, lecz Betty rozparła się wygodnie na krześle. - Lepiej-zapytaj o to Dziadka - poradziła. Jej koleżanki zdawały się być zaszokowane jej słowami. - Co masz na myśli? Wzruszyła ramionami. - Zapytaj go o Laurę i Roberta. Korzystali z jednomasztowca Dziadka, gdy złapał ich południowo-zachodni sztorm - odparła, jak gdyby stwierdzenie to wszystko wy jaśniało. - Z jednomasztowca? - Z jego łodzi o jednym żaglu - stwierdziła Lorraine. - Niezbyt odpowiednia łajba do pływania w czasie zała mującej się pogody - mówiła dalej Betty. - Nikt o tym nie wie lepiej niż Dziadek. Urodził się tutaj, więc z falami i z przypływami jest za pan brat. Ponownie się roześmiały. - Nie rozumiem. Co usiłujecie mi powiedzieć? - Absolutnie nic - odparła pospiesznie Betty, a z jej twa rzy zniknął uśmiech. -1 nie wspominaj nikomu, że porusza łyśmy ten temat. Rozległ się dzwonek. Przez chwilę przyglądałam się ca łej trójce, nim wstałam. - Gdzie się wyrzuca tace? - spytałam. - Obserwuj Theresę. Ona jest ekspertem w sprzątaniu ze stołów - poinstruowała Janet. Pospiesznie oddaliłam się od ich irytującego śmiechu. Krew we mnie zawrzała. W ślad za innymi podeszłam do
138
Mciody
okienka w ścianie, gdzie były odstawiane tace i talerze. Theresa czekała tam na mnie. - Masz nowe przyjaciółki? - spytała oschłym tonem. - Raczej nowych wrogów - odpowiedziałam. Uniosła w górę brwi. Wydawało mi się nawet, że przez jej usta prze mknął przelotny, stłumiony uśmiech. - Następna lekcja to angielski - oznajmiła. - Czytamy teraz „Huckleberry'ego Finna". - Już to przerabiałam. Theresa przystanęła i odwróciła głowę w moją stronę. - Naprawdę? To dobrze. Może, dla odmiany, ty mi pomo żesz tym razem. - Z przyjemnością - odpowiedziałam mocnym i równie stanowczym głosem. Przyglądała mi się przez chwilę, a potem po raz pierwszy ciepło się do mnie uśmiechnęła. Jej perłowe, czarne oczy rozjaśniły się i wybuchła śmiechem. Zawtórowałam jej. Betty, Janet i Lorraine, przechodząc obok, spojrzały na nas zdumione. - Czy wiedźmy z Makbeta też mają teraz lekcję angiel skiego? - spytałam Theresę. - Wiedźmy? - Podążyła wzrokiem w ślad za Lorraine, Ja net i Betty. - Ach, one, Tak. - To dobrze - powiedziałam z przekonaniem. Gdy ruszyłyśmy w stronę klasy, Theresa już znacznie swobodniej opowiadała o naszych nauczycielach, o zaję ciach i o innych uczniowskich sprawach. Po lekcjach Cary czekał na mnie przed szkolnym budyn kiem. Gdy się zjawiłam, zmierzył mnie ostrym spojrzeniem. - Moja matka życzy sobie, żebyś wracała ze szkoły ra zem ze mną i z May - wyjaśnił. - Ale nie musisz, jeśli nie masz na to ochoty. - Z przyjemnością będę z wami wracała - oświadczyłam. Zaczął się prędko oddalać. - Idziemy, czy biegniemy? - spytałam, starając się do trzymać mu kroku. Obrzucił mnie wzrokiem.
Melody
139
- Nie chcę się spóźnić po May - powiedział. - Nie potrafi sama wrócić do domu? - spytałam niewin nie. Zatrzymał się i obrócił do mnie twarzą. - May jest głucha. Nie usłyszy samochodu, przechodząc przez jezdnię. - Założę się, że najpierw uważnie się rozejrzy - stwier dziłam. - Jest bystrą dziewczynką. - Po co kusić los? - Akurat w jej wypadku to ważne, żeby była samodziel na - perswadowałam. - To zaledwie dziesięcioletnia dziewczynka. Na samo dzielność ma jeszcze mnóstwo czasu. Poza tym tracimy czas, stojąc tu i kłócąc się. - Wcale się nie kłócimy - zauważyłam, utrzymując tem po marszu. - Rozmawiamy tylko ze sobą. Mruknął coś pod nosem, stawiając duże kroki, podobnie jak zwykł to robić stryj Jacob, i patrzył przed siebie. - Jak widzę, zdążyłaś już się zaprzyjaźnić z najbardziej znanymi dziewczynami w szkole. -Wolałabym mieć za przyjaciółkę Theresę Patterson odparłam. Strzelił wzrokiem w moją stronę, a na jego twa rzy pojawił się wyraz zdumienia. - Ona jest Metyską. - I co z tego? - Jeśli zamierzasz z nimi przestawać, przygotuj się na to, że reszta szkolnej społeczności nie będzie się zbyt przyjaź nie do ciebie odnosić. Nie będziesz dopuszczona do ich plo tek ani zapraszana na ich cudowne prywatki. - Zaryzykuję - oświadczyłam. Chociaż nie odwrócił się w moją stronę, dostrzegłam jego uśmiech. May czekała na nas cierpliwie przed swoją szkołą. Uśmiechnęła się promiennie, uszczęśliwiona, że ja też po nią przyszłam i że przywitałam ją w języku migowym. Pod biegła do nas, lecz Cary pospiesznie przekazał jej coś na migi. Jego polecenie wyraźnie uciszyło jej entuzjazm i ści ając go mocno za rękę, ruszyła grzecznie w stronę domu. Nieznajomość języka głuchych stawiała mnie w bardzo nie korzystnej sytuacji. Postanowiłam nauczyć się go jak naj szybciej.
140
Melody
Gdy przybyliśmy do domu, ciotka Sara stała przed do mem. Wybiegła nam naprzeciw z wyrazem oczekiwania na twarzy. Zauważyłam, że sposób, w jaki na nas patrzyła, gdy szliśmy ulicą, wprawił Cary'ego w zakłopotanie. Usłysza łam, jak wymamrotał coś pod nosem i przyspieszył kroku, ciągnąc za sobą May. - Jak upłynął wam dzień, dzieci? - Tak jak zwykle - mruknął Cary, prędko mijając ją w bramie. May zatrzymała się, żeby przekazać matce wszystkie szkolne nowinki. Błyskawicznie poruszała palca mi i rękami, i nie mogłam się nadziwić, jak ciotka jest w stanie ją zrozumieć. Matka jednak nie zwracała na nią wielkiej uwagi, bo chociaż potakiwała i uśmiechała się, jej oczy były utkwione we mnie. - Miło was widzieć, gdy w trójkę, a nie we dwójkę, idzie cie ulicą. Wszystko w porządku w szkole? Czy masz już ja kieś nowe przyjaciółki, moja droga? - Trudno zawrzeć przyjaźnie pierwszego dnia - odpar łam obojętnym, nie zdradzającym żadnych informacji to nem. - Rzeczywiście - przytaknęła. - Czy masz ochotę na coś zimnego do picia? O tej porze dnia zawsze raczyłyśmy się z Laurą szklanką mrożonej herbaty. - To brzmi wspaniale. Czy telefonowała moja mama? spytałam z nadzieją w głosie. Uśmiech ciotki osłabł i stał się smutny, niczym kwiat pozbawiony słońca i wody. - Nie, kochanie, jeszcze nie. Starałam się nie okazać rozczarowania. Pójdę się tylko przebrać. Chciałabym potem zobaczyć mokradła, na któ rych rosną żurawiny. - Och, oczywiście. Znajdują się tuż za wzgórzem. Może Cary cię tam zaprowadzi - zasugerowała. May próbowała zwrócić na siebie uwagę i na nowo zdobyć zainteresowanie matki. Jej małe dłonie trzepotały w powietrzu, jak ptaki, lecz ciotka Sara rozwodziła się na temat swoich spokojnych popołudni z Laurą. Nim zdążyłam wejść do mojego pokoju, na korytarzu zjawił się Cary. Miał na sobie zniszczone spodnie, brudne trampki i starą koszulę.
Melody
141
- Muszę pomóc ojcu w dzisiejszym połowie - powiedział, wymijając mnie w przejściu. - Nie mam czasu na krajo znawcze wycieczki. - Czy mogę być w czymś pomocna? - zawołałam za nim, ale on nie odpowiedział, zbiegając po schodach na dół. Dlaczego mnie unikał? Fakt, że szłam obok niego, gdy wracaliśmy ze szkoły, najwyraźniej wprawiał go w zakłopo tanie. A ilekroć się do mnie odzywał, zawsze patrzył w dru gą stronę. Czy aż tak go mierziłam? Był oburzony, że miesz kam w pokoju Laury i że używam jej ubrań, nie miałam co do tego wątpliwości. Nie mogłam się doczekać telefonu od mamy i nadejścia moich pozostałych rzeczy. Włożyłam własne dżinsy, bluzę oraz parę moich gorszych tenisówek i rozpuściłam włosy. May też już się przebrała i czekała na mnie. Przekazywała mi coś na migi, czego nie mogłam zrozumieć. - Zaczekaj - poprosiłam i sięgnęłam po podręcznik do nauki języka migowego. - Poćwiczymy razem zgoda? - za proponowałam, podnosząc do góry książkę. Skinęła głową, a ja wzięłam ją za rękę. Gdy schodziły śmy po schodach, ciotka Sara zawołała z kuchni: - Czy to ty, kochanie? - M a y i ja - odkrzyknęłam. Ciotka pojawiła się w drzwiach tylko z jedną szklanką mrożonej herbaty. Chodź! Chciałabym, żebyś posiedziała razem ze mną przez chwilę na ganku - powiedziała, podając mi napój. - Dziękuję. Może May też miałaby ochotę się napić? spytałam, podsuwając dziewczynce szklankę. Najwyraźniej zamierzała przytaknąć, lecz ciotka szorstkim tonem skwito wała moją propozycję: - May ma robotę do wykonania. - I powiedziała coś na migi. Uśmiech May zbladł. Przez moment zatrzymała na mnie wzrok, a potem prędko oddaliła się i zniknęła na ty lach domu. - Dokąd ona pobiegła? - May pomaga w pralni - składa ręczniki i segreguje bieliznę. To należy do jej obowiązków. Każdy ma swoją li stę prac do wykonania - wyjaśniła ciotka. - A gdzie jest moja lista?
142
Melody
- Masz jeszcze na to czas. Chciałabym, żebyś najpierw lepiej się u nas zadomowiła. - To niesprawiedliwe w stosunku do May - zauważyłam, patrząc w ślad za biedną dziewczynką. - Może pójdę i jej pomogę. - Nie, moja droga. Da sobie radę. Chodź. - Ciotka Sara skierowała się w stronę ganku, prowadząc mnie za sobą. Opowiedz mi, jak minął dzień w nowej szkole. Laura zwy kła opisywać mi wszystko bardzo drobiazgowo. Często od nosiłam wrażenie, że byłam tam razem z nią - wyjawiła. Zaśmiała się krótko i piskliwie. Usiadła w fotelu bujanym, a ja zajęłam miejsce obok niej na ławce. Siedzący na klonie wróbel dumnie się napuszył, jak gdy by się chełpił przed nami swoim upierzeniem. Zachodzące słońce ukryło się za cienką warstwą chmur i poprzez ubra nie poczułam powiew chłodnego wiatru od morza. Prze szedł mnie nagły dreszcz. Spojrzałam w stronę plaży, gdzie promienie słońca wciąż mocno prażyły. Podzieliłam się z ciotką moimi odczuciami odnośnie na uczycieli oraz przekonaniem, że nie odstaję z wiadomościa mi od reszty klasy, a z niektórych przedmiotów wyprzedzam nawet przerabiany materiał. Słuchała uważnie, lecz spra wiała wrażenie rozczarowanej, jak gdybym pomijała tema ty, o których naprawdę chciałaby się czegoś dowiedzieć. - Z nikim się jeszcze nie zaprzyjaźniłaś? - Theresa Patterson jest dosyć miła. - Moje oświadcze nie wywołało grymas na ustach ciotki. - Powinnaś się zaprzyjaźnić z dziewczętami z lepszych domów w mieście, moja droga. Tylko w ten sposób poznasz jakiegoś miłego i odpowiedniego młodego kawalera. Uśmiechnęła się. - I na pewno tak się stanie. Jesteś zbyt ładna, aby ci się to miało nie udać. Zawsze to samo powta rzałam Laurze i niewątpliwie... i niewątpliwie... urwała, jak gdyby zapomniała nagle, co dalej zamierza powiedzieć. Gwałtownie obróciła się w stronę oceanu. - Jacob twierdzi, że dzisiaj będzie kwadrowy przypływ. - Co to znaczy: kwadrowy przypływ? - Występuje, gdy księżyc jest w pierwszej lub w trzeciej kwadrze. Teraz jest w trzeciej. Fale przybrzeżne mogą osią-
Melody
143
gać wysokość nawet dwóch metrów. Trzymaj się dzisiaj wieczorem z dala od wody - dodała. Westchnęła głęboko. - Laura wypłynęła podczas kwadrowego przypływu i nie wróciła. Nigdy już nie zobaczyłam jej twarzy. - Powoli po kręciła głową. - Tylko ciało Roberta zostało odnalezione. - Ale przecież Laura ma grób - zauważyłam. - To prawda. Musiałam postawić jej pomnik - miejsce dla jej duszy. - Uśmiechnęła się. - Tylko skorupy mięcza ków są wyrzucane na brzeg. Zawsze mogę do niej pójść, ilekroć mam na to ochotę, i porozmawiać z nią. Powiedzia łam jej wszystko o tobie wczoraj wieczorem i jestem pew na, że jej duch patrzy na ciebie z góry. Stąd wiem, że ona chce, żebym ci to podarowała. - Sięgnęła do kieszeni su kienki. - Wyciągnij lewą dłoń, kochanie - poleciła. Zrobiłam to powoli, a ona założyła na mój przegub złotą, śliczną branso letkę i zapięła ją, zanim zdołałam zaprotestować. - Wygląda doskonale na twojej ręce. - Nie mogę jej przyjąć - oświadczyłam. - To nie przy stoi. - Laura nie chciałaby, żebyś ją nosiła, gdyby to było nie właściwe. Przyniesie ci szczęście, zobaczysz. Wiesz dlacze go, prawda? Zaprzeczyłam ruchem głowy, nawet bojąc się zgadywać. - Urodziłaś się dwunastego czerwca? - Tak - odparłam, wstrzymując oddech. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej. - Nie wiesz, kochanie? - O czym mam wiedzieć? - Laura urodziła się dwudziestego. Jesteście Bliźnięta mi. Nie rozumiesz? Pokręciłam przecząco głową, nadal wstrzymując oddech. - Zodiakalnymi Bliźniętami. Laura była spod tego zna ku, podobnie jak Cary, i ty - wyjaśniła. - Czyż to nie cu downe? - Nie znam się na astrologii - wyznałam. - Któregoś wieczoru, gdy będzie pogodnie, pokażę ci twoją konstelację. Obie z Laurą uwielbiałyśmy wpatrywać się w nią na nocnym niebie. - Podniosła wzrok, jak gdyby
144
Melody
panowała już noc i niebo jaśniało od gwiazd. May nieśmia ło pojawiła się w drzwiach. Ciotka Sara zapytała ją, czy wy konała już swoją pracę i dziewczynka odpowiedziała na mi gi potwierdzająco. - Może May zaprowadzi mnie teraz na mokradła i poka że, gdzie rosną żurawiny? - zasugerowałam. Ciotka skinęła głową, wyraźnie przygnębiona, że nie chcę z nią dłużej sie dzieć i rozmawiać. Niechętnie przekazała May moją proś bę. May rozpromieniła się, wzięła mnie za rękę i ponagliła, żebym poszła za nią. - Zaraz wracajcie! - krzyknęła ciotka Sara z ganku. - Dobrze, ciociu - obiecałam. - Przygotowałam znakomitą flądrę na dzisiejszy obiad. To było jedno z ulubionych dań Laury - zawołała. May mocniej pociągnęła mnie za rękę. Roześmiałam się, gdy puściłyśmy się pędem, okrążając dom i biegnąc po różowo-fiołkowych i perłowych kamykach w stronę wzgórza. Nad brzegiem oceanu dostrzegłam Cary'ego. Pracował w ło dzi razem ze swoim ojcem i Royem Pattersonem. Wydawało mi się, że patrzy w naszą stronę, ale nam nie pomachał. May zaprowadziła mnie na szczyt wzniesienia, gdzie się zatrzymałyśmy. Spojrzałam w dół, na mokradła porośnięte krzewinkami żurawin. Były całe w kwieciu. Przywodziły na myśl inne, jasnoróżowe morze. May zapamiętale gestykulo wała. Byłam pewna, że wyjaśnia mi sposób sadzenia roślin, nawadniania i zbioru jagód. Niemożność zrozumienia jej była frustrująca. Posadziłam ją obok siebie na szczycie wzniesienia i otworzyłam podręcznik języka migowego. Pomyślałam, że jeżeli będziemy razem pracowały, prędzej zrobię postępy. Byłyśmy w trakcie ćwiczenia gestów, gdy w polu widzenia pojawili się wracający z portu Cary i stryj Jacob. - Hej! - warknął Cary. - Zaprowadź ją z powrotem do do mu. - Przekazał coś na migi i May podniosła się z miejsca. Podziękowałam jej, wykorzystując moje świeżo nabyte umiejętności. Przytuliła się do mnie. Kiedy się obejrzałam, stwierdziłam, że Cary bacznie się nam przygląda. Pochylił głowę, podążając za ojcem. Wzię łam May za rękę i ruszyłyśmy za nimi.
145
- May pokazała mi żurawinowe moczary - powiedziałam mu, gdy byliśmy już w domu. Był w salonie razem ze stry jem Jacobem. - Są piękne. Prychnął. - Ciekawe, czy nadal tak będziesz o nich myśleć, gdy na stanie pora zbiorów. - Pospiesznie ominął mnie i poszedł na górę. - O ile jeszcze wtedy lu będę! - krzyknęłam za nim. Dla czego drażniło go każde moje stwierdzenie? - Idź i zapytaj, czy ciotka nie potrzebuje twojej pomocy przy szykowaniu obiadu - rozkazał stryj Jacob. Nie powitał mnie ani jednym słowem i nie miał żadnych pytań dotyczą cych mojego pierwszego dnia w szkole. Głośno szeleszcząc rozprostował gazetę i usiadł, żeby ją przeczytać. May spojrzała na mnie, zastanawiając się - byłam tego pewna - co oznaczają zachmurzone twarze jej bliskich. Uśmiechnęłam się do niej uspokajająco. Nagle rozległ się dźwięk telefonu. Och, Boże, spraw, żeby to była mama, modliłam się w duchu. Nigdy dotychczas tak bardzo nie tęskniłam za brzmieniem jej głosu. Nieważne, że miała liczne wady, ani że często drażniła mnie i sprawiała przykrości. Stryj Jacob niechętnie podniósł słuchawkę. Jego wzrok spoczął na mnie. - Powiedziałem ci, żebyś poszła pomóc Sarze - przypo niał. Wyszłam z salonu, lecz zatrzymałam się tuż za drzwiami, nadstawiając ucha. - Tak, jest już u nas. Z wyglądu bardzo przypomina Haille - usłyszałam, jak mówi do kogoś. - Zresztą, wkrótce sami się o tym przekonacie - dodał. - Jej widok budzi wspomnie ia, to pewne. Nagle poczułam na sobie czyjeś oczy i obejrzałam się w górę schodów. Na podeście stał Cary z utkwionym we mnie wzrokiem. - Podsłuchiwanie nie jest zachowaniem godnym damy. Wrócił na górę, zostawiając mnie samą. Przeszył mnie chłód. Zdławiłam łzy i weszłam do kuchni. Byłam pewna, że czeka tam ciotka Sara, aby opowiedzieć mi, w jaki sposób Przyrządza ulubione danie Laury.
Burzliwe ostrzeżenie Wieczorny posiłek, podobnie jak wczoraj, rozpoczęliśmy od modlitwy i od czytania Biblii. Stryj Jacob obrzucił wzro kiem Cary'ego i May, a potem jego oczy spoczęły na mnie. - Nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś się do nas przyłą czyła - zauważył. - Twoja kolej. - Moja kolej? - spojrzałam na ciotkę Sarę. - Stryj chce, żebyś przeczytała wyjątek z Pisma Święte go, moja droga. Laura zawsze to robiła, jako następna po Carym. - Mogę dalej czytać, jeśli ona nie ma ochoty - zapropo nował chłopak, uśmiechając się z przymusem. - W porządku - zapewniłam pospiesznie. - Chętnie przeczytam. Od którego momentu mam zacząć? Stryj Jacob wręczył mi Biblię, wskazując kciukiem aka pit. Zaczęłam: - „Dar Pana - żona spokojna i za osobę dobrze wychowaną nie ma odpłaty". - Dobra żona to dobra część dziedzictwa i jako taka będzie dana tym, którzy się boją Pana: wtedy to serce bogatego czy ubogiego będzie zadowo lone i oblicze jego wesołe w każdym czasie". Skierowałam spojrzenie w stronę Cary'ego, ponieważ poczułam na sobie jego palące spojrzenie.
Melody
147
- Dobrze - powiedział stryj Jacob, kiwając głową, naj wyraźniej zadowolony z mojej interpretacji tekstu. Cary opuścił wzrok i siedział tak, dopóki nie dobrnęłam do końca urywka. - Słowa godne zapamiętania. Amen. - Stryj Jacob utkwił we mnie oczy. Wiedziałam, co myśli o mojej matce. Czy wy brał ten fragment, gdyż sądził, że będę taka jak ona? Nie odważyłam się go o to zapytać. Gdy tylko zabraliśmy się do jedzenia, stryj Jacob i Cary zaczęli dyskutować o połowach homarów i że będą potrze bować większej ilości sieci. Ja w tym czasie usiłowałam po rozmawiać z May. Widziałam, że Cary obserwuje nas kątem oka i że któryś z moich gestów wywołał na jego twarzy uśmiech. Niespodziewanie stryj Jacob wpadł w gniew. - Zwróć uwagę swojej córce, żeby jadła i nie rozmawiała podczas posiłku - rozkazał. - To irytujące. - Dobrze, Jacobie - ciotka Sara przekazała na migi pole cenie May. Dziewczynka natychmiast utkwiła oczy w tale rzu i zaniechała dalszych prób komunikowania się ze mną. Nagle uzmysłowiłam sobie, że nie widziałam, aby stryj Jacob używał języka głuchych. Do tej pory robił to tylko Cary, ciotka Sara i ja. - Proszę mi wybaczyć - powiedziałam. - To moja wina. Usiłuję opanować znaki migowe. - Zajmuj się tym w innym czasie - warknął stryj Jacob i powrócił do rozmowy o nowych sieciach. Po posiłku pomogłam ciotce Sarze pozmywać naczynia i schować jedzenie. Rozwodziła się bez końca o cudownych Potrawach z ryb, jakie umiała przyrządzać Laura. - Jej filety z okoni mogły stawać do kulinarnych kon kursów. I żałuj, żeś nie próbowała jej rybnych pasztecików. Zawsze były takie chrupiące! Ta dziewczyna miała magicz ne zdolności w palcach. - Często gotowałam dla mojego taty - wyznałam. - Och, naprawdę, moja droga? Wcale w to nie wątpię. Nie przypominam sobie, żeby Haille kiedykolwiek przeja wiała skłonności do zajmowania się kuchnią. Miała w gło wie inne rzeczy. - Na przykład jakie? - drążyłam temat.
148
Melody
- Nie przystoi o tym mówić. - Ciotka Sara mocno zaci snęła usta. - Co to znaczy? - dociekałam. Pokręciła głową i spojrzała w stronę drzwi, nim ściszyła głos do szeptu: - Jacob nie życzy sobie, abym bodaj słowem wspomina ła o niej i o tamtych czasach. - Chciałabym się czegoś więcej dowiedzieć o mojej ma mie. - To wykluczone, moja droga. Muszę ci pokazać niektó re wyszywanki Laury - oświadczyła, żeby zmienić temat. Czy już ci mówiłam, że zwykła się tym zajmować? Wszyst kie jej robótki wiszą na ścianach w mojej sypialni, została jednak jedna, nie dokończona. Leży u mnie w szafie. Czy haftowałaś kiedyś, moja droga? - Nie, nigdy - stwierdziłam naburmuszona. - Powinnaś spróbować. Założę się, że byłabyś w tym również dobra. - Nie sądzę - powiedziałam. - Czy mogę jeszcze w czymś pomóc, ciociu Saro? - Co takiego? Och, nie, bardzo ci dziękuję. Racja, zapo mniałam. Pewnie masz lekcje do odrobienia, prawda? - Tak, ciociu. - Idź już. Przyjdę się z tobą pożegnać, nim zaśniesz. Wbiegłam po schodach na górę. Gdy znalazłam się na korytarzu, spostrzegłam drabinę, spuszczoną nad podestem drugiej kondygnacji. Prowadziła do drzwi w suficie. Wol nym krokiem zbliżyłam się do niej. Zadarłam głowę i za uważyłam światło na strychu. Zaciekawiona, zaczęłam wspinać się po szczeblach, a gdy dotarłam do ostatniego, zajrzałam do środka. Dwie naftowe lampy oświetlały stół, krzesło, kufer, skrzynie oraz inne różnego rodzaju stare przedmioty i malowidła. Jednak najbardziej interesujące wydały mi się drewniane modele łodzi. Jeden, nie dokoń czony, leżał na stole. Inne stały rzędem na półce - wszyst kie były pomalowane, a na niektórych uwijali się przy ża glach miniaturowi żeglarze. Po prawej stronie znajdowała się bardzo zniszczona ka napa oraz teleskop wycelowany w pojedyncze okno.
- Co robisz? - Obejrzałam się i zobaczyłam stojącego pod drabiną Cary'ego. - Zaintrygowało mnie światło i chciałam zobaczyć, co jest w środku. Czy to ty robisz te okręty? - Po pierwsze, to nie okręty, lecz różnego rodzaju statki. A po drugie, ten strych to prywatne miejsce. - Bardzo przepraszam. - Zaczęłam schodzić na dół, lecz poślizgnęłam się na przedostatnim szczeblu i spadłam pro sto w objęcia Cary'ego. Przez moment tylko centymetry dzieliły nasze twarze. W chwili kiedy się zorientował, że trzyma mnie w ramionach, rozluźnił uścisk i twardo wylą dowałam na podłodze. - To dlatego nie lubię, żeby ktokolwiek się tam wspinał - stwierdził, pospiesznie mnie wymijając. - To zbyt niebez pieczne. - Jego policzki były purpurowe. - Jeszcze raz przepraszam. Czy to twoje hobby? - spyta łam, zanim dotarł na szczyt. Rzucił słowo: „tak" w moją stronę i wciągnął za sobą drabinę. - Nie jestem trędowata! - zawołałam za nim. Zawahał się przez moment, nim zamknął drzwi. - Baba z wozu, koniom lżej! - Pomaszerowałam do moje go pokoju i po chwili skupiłam całą uwagę na lekcjach. Na gle doszły mnie z góry odgłosy kroków Cary'ego. Spojrzałam w sufit i nasłuchiwałam, dopóki znowu nie nastała cisza. W salonie zadzwonił telefon. Wstrzymałam oddech i nadstawiłam ucha. Dobiegło mnie wołanie ciotki Sary: - Melody! Telefon do ciebie, kochanie! - Mama! - krzyknęłam. - Wreszcie! - Popędziłam na dół co sił w nogach. - To Haille - poinformowała ciotka. - Pospiesz się, dzwo ni z daleka. Wpadłam do salonu. Stryj Jacob siedział w swoim fote lu, palił fajkę i przerzucał katalog z wykazem towarów za mawianych za pośrednictwem poczty. Obrzucił mnie wzro kiem, po czym ponownie zagłębił się w lekturze, ale nie podniósł się z miejsca. Ciotka Sara obserwowała mnie od drzwi. Zrozumiałam, że nie będę mogła swobodnie rozma wiać. Pomimo to mocno chwyciłam słuchawkę.
150
Melody
- Mama? - Cześć, kochanie. Telefonuję do ciebie, jak obiecałam, przy pierwszej nadarzającej się okazji. Ciotka Sara powie działa, że już chodzisz do nowej szkoły i że nie masz zale głości w nauce. - Tak, mamo. Gdzie jesteś? - W drodze do Nowego Jorku - odpowiedziała, wyraźnie podekscytowana. - Ludzie w Bostonie byli nieuchwytni i nie czekali na nas w umówionym miejscu, dlatego nie miałam okazji się z nimi spotkać. - Jej głos stracił na sile. - Richard ma jed nak innych wpływowych znajomych, którym mnie przedsta wi w Nowym Jorku, a potem w Chicago. Potem zamierzamy się udać do Los Angeles. - Do Los Angeles? Ależ mamo, kiedy ja ciebie... kiedy znowu będziemy razem? - spytałam możliwie jak najciszej. - Już wkrótce, kochanie. Naprawdę wkrótce, obiecuję. - Mogę się gdzieś z tobą spotkać, mamo, wsiądę do auto busu... - Proszę cię, nie utrudniaj wszystkiego jeszcze bardziej. Spotkało mnie już wystarczająco dużo przykrości. Zdobądź się na odrobinę wyrozumiałości. - Potrzebuję moich rzeczy. Nie zostawiłaś mi żadnych pieniędzy, mamo. Nie mogę nawet zatelefonować do moich przyjaciółek. Nie mam kontaktu z mamą Arlene ani z Ali ce, a to połączenia zamiejscowe. - Porozumiem się z mamą Arlene zaraz po przyjeździe do Nowego Jorku - obiecała. Dobiegł mnie ryk klaksonu i czyjeś nawoływania. - Idę! - odkrzyknęła mama. - Muszę już kończyć, Melody. I tak przeciągnęłam tę rozmowę dłużej, niż powinnam. Zadzwonię do ciebie, gdy tylko będę mogła. Dobrze się sprawuj, kochanie, do usłyszenia. - Ależ mamo... W telefonie zaległa martwa cisza. Trwałam w bezruchu przy aparacie. W gardle grzęzły mi bezgłośne spazmy, a pod powiekami wzbierały łzy. - Odwieś należycie słuchawkę - polecił stryj Jacob. Czekam na ważną rozmowę.
Melody
151
Rozłączyłam się, odwrócona do niego tyłem, i prędko wyszłam z salonu, nie patrząc również na ciotkę Sarę. - Chwileczkę - ryknął za mną stryj Jacob. - Wracaj na tychmiast, moja panno. Wstrzymałam oddech i zawróciłam. Moje serce waliło jak oszalałe, wystukując o żebra rytm przerażenia. - Słucham, stryju? - Sadzę, że wypada podziękować ludziom, jeśli się ko rzysta z ich rzeczy. Sara nie jest twoją sekretarką. - Przepraszam. Dziękuję, ciociu Saro. - Nie ma za co, moja droga. Czy u Haille wszystko w po rządku? -Tak. - To dobrze. Stryj Jacob zamruczał z niezadowoleniem. - Zajrzę do ciebie wieczorem i przyniosę szklankę gorą cego mleka - zaproponowała ciotka. - Proszę się mną nie kłopotać, ciociu Saro. - Zawsze zanosiłam Laurze ciepłe mleko. Zresztą nadal to robię dla May. - Jej olbrzymie, przestraszone oczy pa trzyły na mnie z przygnębieniem. Rzuciłam wzrokiem w stronę stryja Jacoba. Nie miałam wątpliwości, że jest go tów w każdej chwili na mnie naskoczyć. - Och, będę cioci bardzo wdzięczna. Jej twarz pojaśniała, a z oczu zniknął mrok. Zmusiłam się do uśmiechu i pospiesznie ruszyłam na górę. Kiedy do tarłam do mojego pokoju, zamknęłam za sobą drzwi i rzuci łam się na łóżko, zanurzając głowę w poduszce, aby stłumi ła moje szlochy. Nie chciałam być tutaj! Nienawidziłam tego miejsca! Nic dziwnego, że mój ojciec przestał rozmawiać ze swoją rodziną. W niczym nie przypominał stryja Jacoba. Doszłam do wniosku, że byłabym szczęśliwsza, gdyby matka porzuci ła mnie w sierocińcu. Trzęsły mi się ramiona w bezgłośnym płaczu. Nagle poczułam, że ktoś dotyka moich pleców. Od wróciłam się prędko i zobaczyłam małą May, która się we mnie wpatrywała. Na buzi dziewczynki malował się lęk i zatroskanie. Weszła tak cicho, że nie usłyszałam jej kro ków. Małe dłonie wykonywały gwałtowne gesty, dając wy-
152
Melody
raz jej zaniepokojeniu. Najwyraźniej chciała znać powód mojego przygnębienia i łez. - Tęsknię za moją mamą - powiedziałam. Przechyliła na bok głowę. Westchnęłam głęboko i rozejrzałam się za pod ręcznikiem języka migowego. Odnalazłam gesty, będące odpowiednikiem moich słów, i zademonstrowałam je. May skinęła głową i wyraziła ubolewanie. Aby dać lepszy wyraz swojemu współczuciu, przytuliła się do mnie. Jakaż ona jest słodka, pomyślałam. Smutne było, że tylko ona jedna w całym domu - osoba, która nie słyszała mojego głosu - pragnęła, żebym się tutaj czuła, jak u sie bie. Nie docierały do niej również dźwięki szurania ani kro ków ponad naszymi głowami, dostrzegła jednak kierunek, w jakim podążył mój wzrok, i zrozumiała. - Car...ry - stwierdziła i zademonstrowała konstruowa nie modelu łodzi. - Tak, wiem. Chodzisz na górę? - spytałam, gestykulu jąc. - Czy nawet tobie nie pozwala tam przebywać? Zastanawiała się przez moment, a potem zaprzeczyła ru chem głowy. -Nie? Potrząsnęła głową, powiedziała na migi: „tylko" i wska zała na fotografię Laury. - Tylko w towarzystwie Laury? - spytałam. Odpowie działa twierdząco. - Tylko razem z Laurą - pomyślałam na głos i spojrza łam na sufit. May odchrząknęła i opisała na migi wielki smutek Cary'ego. Ponownie utkwiłam w suficie oczy. Mój kuzyn bardzo cierpi, uzmysłowiłam sobie, i na moment przestałam się rozczulać nad sobą. May wróciła do swojego pokoju, żeby dokończyć odra bianie lekcji. A gdy ja uporałam się z moimi, obie ćwiczyły śmy posługiwanie się językiem migowym, dopóki nie nade szła pora, aby pójść do łóżek. Gdy umyłam się i przebrałam do spania, ciotka Sara przyniosła mi szklankę ciepłego mleka. Zauważyłam, że trzyma jakieś zawiniątko pod pa chą. Było to płótno z nie dokończonym haftem Laury.
Melody
153
przedstawiało kobietę zapatrzoną w morze podczas samot nego spaceru. - Laura własnoręcznie narysowała tę scenę - wyjaśniła ciotka. - Czyż nie jest piękna? - Jest, rzeczywiście - przyznałam. - Nie chciałabyś dokończyć tej robótki, moja droga? Ja nie byłabym w stanie tego zrobić - wyznała, głęboko wzdy chając. - Boję się, że mogłabym ją zniszczyć, ciociu Saro. - Och, na pewno nic takiego się nie stanie. Zostawię tu taj tę kanwę, a jutro przyniosę nici i pokażę ścieg. - Nigdy przedtem tego nie robiłam - wyznałam, lecz ciotka nie słyszała moich protestów, albo nie przejmowała się nimi. - Mój Boże - powiedziała ze wzrokiem utkwionym w dwóch, niemal identycznych, wypchanych kotach. - Skąd ta maskotka się tu wzięła? - Przywiozłam ją ze sobą. Otrzymałam ją w prezencie od mojego taty. - Czyż to nie nadzwyczajne? Drugą Cary wygrał na jar marku któregoś lata. Zapewne pluszowego misia również ze sobą przywiozłaś? -Tak. - Bliźnięta - stwierdziła. - Tak jak i wy wszyscy. Ze smutkiem rozejrzała się po pokoju, przez chwilę za trzymała na mnie wzrok, a potem wyszła, życząc mi spokoj nej nocy i dobrego wypoczynku. Byłam zmęczona. Miałam za sobą bardzo wyczerpujący dzień, głównie z powodu emocjonalnej huśtawki, jakiej do świadczałam. Przebyłam dzisiaj tunel strachu, złości, przy gnębienia i ciekawości. Przyjemność sprawiało mi jedynie przebywanie w towarzystwie małej May. Doceniałam ser deczność, z jaką mnie przyjęła. Była jedynym promykiem słońca w tym ponurym i smutnym świecie. Odruchowo sięgnęłam po skrzypce i zagrałam płaczliwą melodię. W pełni odzwierciedlała mój nastrój. Muzyka wy dobywała się z głębi mnie. Zamknęłam oczy i wyobraziłam sobie tatę, siedzącego na kanapie w salonie w naszej przy czepie mieszkalnej, nieznaczny uśmiech na jego twarzy
154
Melody
oraz wyraz dumy w jego oczach, jaką napawała go moja biegłość w posługiwaniu się smyczkiem. Potem zwykle przyciągał mnie do siebie, obdarzał jednym ze swoich niedźwiedzich uścisków, głaskał i całował po policzkach i po czole. Nagle usłyszałam głośne stukanie w ścianę. - Przestań hałasować! - dobiegło mnie polecenie stryja Jacoba. - Wszyscy o tej porze już śpią! Wspomnienie o tacie pękło, niczym bańka mydlana. Odłożyłam instrument i wczołgałam się pod kołdrę. Zgasi łam lampę naftową i zamknęłam oczy, wsłuchując się w ryk oceanu. Przez jakiś czas dom był pogrążony w absolutnej ciszy. A potem doszedł mnie czyjś stłumiony płacz. - Zaśnijże już! - rozległ się burkliwy głos stryja Jacoba. Łkanie ustało. Znowu jedynym dźwiękiem huk oceanu zza oknem - te go samego, który zabrał Laurę z jej rodzinnego domu i wy rwał ją z melancholijnego świata, w jakim ja się obecnie znalazłam. *** Nazajutrz rano, kierując się wskazówkami ciotki Sary, przygotowałam drugie śniadanie dla siebie i dla Cary'ego. Laura zawsze to robiła i przypuszczałam, że teraz stanie się to jednym z moich obowiązków. Każde z nas miało przy dzieloną kanapkę i jabłko. Otrzymaliśmy również po pięć dziesiąt centów na zakup picia. May jadała południowe po siłki w swojej szkole specjalnej. Gdy wyszliśmy z domu, May podała rękę mnie, a nie Cary'emu. Przystanął na moment wyraźnie niezadowolony, ale nic nie powiedział. - Chodźmy już, bo się spóźnimy - mruknął tylko i ruszył przed siebie, wysuwając się na czoło naszej małej grupy. Szedł tak prędko, że May musiała biec, aby dotrzymać mu kroku. Odprowadziliśmy ją i resztę drogi do szkoły przeby liśmy we dwoje. Próbowałam prowadzić rozmowę: - Od jak dawna zajmujesz się konstruowaniem modeli łodzi? - spytałam. Zmierzył mnie wzrokiem, jak gdybym zadała głupie pytanie.
Melody
155
- Od dawna. To nie zabawki - dodał. - Nigdy tak nie twierdziłam. Niektórzy dorośli też mają swoje zamiłowania. Papa George zwykł rzeźbić flety z gałę zi orzecha białego. Kiedyś nawet zrobił dla mnie skrzypce. - Dlaczego nazywasz tego człowieka papą George'em? spytał Cary pogardliwym tonem. - Przecież nie jest twoim krewnym. W niedzielę poznasz swojego rodzonego dziadka. - Papa George jest jedynym dziadkiem, jakiego znam. Oboje z mamą Arlene są dla mnie jedynymi prawdziwymi dziadkami - odparłam stanowczym tonem. - Nie mają własnych dzieci? -Nie. - To dlaczego Haille nie zostawiła cię z nimi, gdy po spiesznie wyjechała, aby robić karierę filmowej gwiazdy? spytał, a jego oczy zaiskrzyły się złośliwie. - Papa George jest bardzo chory. Cierpi na pylicę płuc. Cary odchrząknął. - Niezła wymówka. Z wściekłością szarpnęłam go za łokieć, zatrzymałam i obróciłam przodem do siebie. Był szczerze zdumiony mo im wybuchem i użyciem siły. Mnie również zaszokowała gwałtowność własnej reakcji. - To żadna wymówka. On naprawdę jest bardzo chory. Nie wiem, dlaczego mnie nie lubisz, Cary Loganie, i praw dę mówiąc, niewiele mnie to obchodzi. I skoro już musi tak być, niech będzie. Nie myśl jednak, że pozwolę ci naśmie wać się ze mnie albo źle wyrażać się o ludziach, których ko cham. Zaskoczenie i szok Cary'ego przemieniły się w podziw i zadowolenie, zanim odzyskał, typowy dla niego, stoicki spokój. - Nie mogę się spóźnić do szkoły - oświadczył. - Mam już na swoim koncie dwie nagany. Ruszył przed siebie, a ja musiałam wydłużyć kroku, że by go dogonić. - Dwie nagany? A co takiego zrobiłeś? Milczał. - Co zrobiłeś? - nie dawałam za wygraną, zrównując się z nim. Byłam zaintrygowana, jakim regułom mógł uchybić
156
Melody
mój kuzyn, który w powszechnej opinii uchodził za Uoso bienie Doskonałości. - Biłem się - odparł w końcu. - Ciekawa jestem, dlaczego mnie to nie zdziwiło - po wiedziałam, nie mogąc się powstrzymać od uszczypliwości. Zmierzył mnie wzrokiem. Pomyślałam, że gdyby spojrze nie mogło zabijać, dawno już leżałabym trupem. Przyspie szył kroku i przez resztę drogi szedł przodem. Theresa Patterson odnosiła się do mnie przyjaźnie na przerwach, ale skoro nie musiała już pełnić funkcji mojej przewodniczki, wolała się trzymać swoich przyjaciół. Choć nie powiedziała tego, wiedziałam, że gdyby próbowała wprowadzić mnie do ich grona, mieliby jej to za złe. W mo jej poprzedniej szkole, jak i zapewne w większości szkół, grupki dziewcząt i chłopców tworzyły paczki, czując się bezpieczniej i bardziej swobodnie wśród podobnych sobie. Podczas przerwy na lunch usiadłam sama przy stoliku. Po chwili dołączyły do mnie Lorraine, Betty i Janet wraz z dwiema innymi koleżankami. Domyśliłam się po złośli wym błysku w oczach Betty, że coś knują. - Co sądzisz o naszej szkole po dwóch spędzonych tutaj dniach? - zapytała niewinnie Lorraine. - Podoba mi się. Nauczyciele też są mili - odparłam. - Czy nasi chłopcy są przystojniejsi niż w Zachodniej Wirginii? - chciała wiedzieć Janet. - Nie miałam jeszcze okazji się rozejrzeć - oświadczy łam. A gdy wszystkie sceptycznie odniosły się do mojego stwierdzenia, dodałam: - Niełatwo jest zaczynać naukę w nowym miejscu w ostatnim kwartale. Muszę przystąpić do tych samych sprawdzianów, co i wy. Na twarzy jednej z nie znanych mi dziewczyn odmalował się wyraz współczucia, lecz Betty wydęła policzek w kąciku ust i powiedziała: - Nie sprawiasz wrażenia osoby, która by miała trudno ści z nauką. - Dziadek natomiast może mieć problemy - zauważyła Janet. - Ledwo przeszedł do czwartej klasy. Słyszałam, że jego matura stoi pod znakiem zapytania.
Melody
157
- Billy Wilkins przypuszcza, że Dziadka obleją na an gielskim - przytaknęła Lorraine. - Chyba że zdołasz go nieco podkształcić - zasugerowała Betty. -1 pokażesz mu, jak to się robi - dodała Janet. Wszyst kie wybuchnęły śmiechem. - O co wam chodzi? - spytałam. Dziewczyny popatrzyły na siebie i zajęły się jedzeniem. - Sypiacie w tym samym pokoju? - zwróciła się do mnie Betty. - W tym samym pokoju? - Razem z Dziadkiem. Słyszałyśmy, że Laura i Cary od urodzenia zajmowali jeden pokój. - To nieprawda - żachnęłam się. - Mieli oddzielne sy pialnie. - Nie byłabym tego taka pewna - powiedziała Lorraine. - Laura mieszkała w bardzo ładnym pokoju. Teraz ja go zajmuję. Żadna z was nie była nigdy w domu mojego stryjostwa? - Nie - odpowiedziała Betty. - Laura była bardzo dziwną osobą - pospieszyła z wyja śnieniem Janet. - Podobnie jak i cała jej rodzina. - Stroniła od rówieśniczek - dodała Lorraine. - Zacho wywała się jak stara baba - gotowała, sprzątała i razem ze swoją matką robiła przetwory owocowe. - Prawie nigdy nie widywałam jej na naszych potańców kach - narzekała Janet. - Robert Royce był jedynym chłopakiem, jakiego kiedy kolwiek miała - stwierdziła Lorraine. - Na jego nieszczęście - dodała Betty. - Dziadek natomiast nigdy nie spotykał się z żadną ze znanych nam dziewczyn - oznajmiła Janet. - Nareszcie mamy kogoś, kto może nieco uchylić rąbka tajemnicy o nim - zauważyła Lorraine, mierząc mnie wzro kiem. - Powiedz nam, Melody. - O czym mam wam powiedzieć? - Czy Dziadek spędza dużo czasu w łazience? Może ukradkiem przegląda tam pornograficzne czasopisma? Znowu rozległ się śmiech. Do twarzy napłynęła mi krew.
158
Melody
- Czy słyszysz skrzypienie sprężyn, gdy kładzie się spać? - ciągnęła dalej Betty. Dziewczyny zachichotały. - Jesteście wstrętne - stwierdziłam. Śmiechy umilkły. - Daj spokój, Melody. Z pewnością ty też jesteś nim za intrygowana - powiedziała Janet. - Ma niezłą prezencję - zauważyła Lorraine, spogląda jąc w przeciwległym kierunku sali, gdzie siedział Cary. On również na nas patrzył. - Może zdołasz go nieco rozluźnić. Chętnie ci w tym po możemy. - Co masz na myśli? Dziewczęta milczały przez moment z oczami utkwionymi w nauczyciela dyżurnego. W końcu Betty dała znak Lorrai ne skinieniem głowy. Dziewczyna otworzyła teczkę, którą postawiła pomiędzy mną a sobą, coś z niej pospiesznie wy jęła i wcisnęła mi do garści. Spojrzałam na zawiniątko w mojej dłoni. Przypominało wyglądem bibułkę z tyto niem, jakiej zwykł używać papa George. - Nie palę - oświadczyłam. - To nie papieros, głupia - wyjaśniła Betty. - I trzymaj rękę pod stołem, żeby pan Rotter niczego nie zobaczył. - Co to takiego? - Marihuana - szepnęła głośno Lorraine. - Nie chcę tego - żachnęłam się, usiłując oddać jej skrę ta, ale odepchnęła moją rękę. - Zatrzymaj go na wypadek, gdybyś miała okazję poczę stować nim Dziadka. To go rozluźni. - A potem opowiesz nam, co się działo, nic więcej skwitowała sprawę Betty. - Schowaj go, szybko - ostrzegła Lorraine, gdy pan Rot ter ruszył w stronę przejścia pomiędzy stolikami. Rozejrzałam się wokół z paniką, nie mogąc się oprzeć wrażeniu, że oczy wszystkich są skierowane na mnie w oczekiwaniu na moją reakcję. - Co słychać, dziewczęta? - zagadnął nas pan Rotter. Czy pomogłyście nowej koleżance w przystosowaniu się do nowego otoczenia? - Tak, panie profesorze - zamrugała powiekami Lor raine.
Melody
159
- Czy to prawda, Melody? - zwrócił się do mnie. Nie byłam pewna, czy nie załamie mi się głos. - Tak, panie profesorze - odparłam. - To dobrze. - Nauczyciel ruszył na dalszy obchód sto łówki. Wypuściłam powietrze. - Bardzo ładnie. Dobrze się spisałaś - pochwaliła Betty. Pozostałe dziewczęta najwyraźniej były tego samego zda nia. - W sobotę wieczorem urządzamy na plaży imprezę. Spotykamy się około ósmej w domu u Janet. Przyjdziesz? Będziesz miała okazję poznać kilku normalnych chłopców powiedziała Betty. - Nie wiem, czy będę mogła. Muszę wpierw spytać ciotki. - Nie zdradź się przed nią, dokąd się wybierasz, bo nie pozwoli ci pójść - poradziła Janet. - Powiedz jej, że mamy zamiar pouczyć się u mnie przed sprawdzianem. To zawsze skutkuje. - Nie lubię kłamać - wyznałam. Prychnęła. - Za krótko mieszkasz z Loganami. Wkrótce będziesz zmuszona polubić mówienie nieprawdy. Dzwonek obwieścił koniec długiej przerwy. Wszyscy po derwali się z miejsc i ruszyli do wyjścia. Ja wstałam jako ostatnia i dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że wciąż ści skam w garści skręta. Wsunęłam go do torby po drugim śniadaniu i wyrzuciłam do pojemnika na śmiecie przy wyj ściu ze stołówki. W drzwiach ktoś zderzył się ze mną gwałtownie. Obej rzałam się. Nigdy dotychczas nie widziałam chłopaka o równie doskonałych rysach. Jego błękitne oczy przypra wiały o zawrót głowy i miał najbardziej słodki uśmiech, z jakim zetknęłam się w życiu. Mocne, pełne usta były deli katnie uniesione w kącikach w górę i odsłaniały zęby - bia łe, niczym klawisze fortepianu. Faliste, ciemnobrązowe włosy spływały na czoło. Był wysoki, muskularny w ramio ach i wąski w talii. Nie miał tak opalonej twarzy jak Cary, lecz jasna karnacja nadawała mu wygląd modela lub gwiazdora filmowego. - Przepraszam, czy nic ci się nie stało? - spytał.
160
Melody
- Nie, wszystko w porządku. - Obawiam się, że zbyt byłem pochłonięty czekającą mnie właśnie klasówką z historii Europy. Zwykle nie je stem aż tak niezdarny. - Nie ma o czym mówić. - To ty jesteś tą nową uczennicą, prawda? - Tak - odparłam z uśmiechem. - Nazywam się Adam Jackson. - A ja Melody Logan. - Witaj w Provincetown. Widziałem, że już zdążyłaś się zaprzyjaźnić z kilkoma dziewczynami. Wybierasz się w so botę wieczorem na tę ich bibkę na plaży? - Jeszcze nie wiem... Zobaczę. - Mam nadzieję, że cię tam spotkam. - Jego przystojna twarz rozbłysła w uśmiechu, gdy odszedł, żeby dołączyć do swoich przyjaciół, w których gronie dostrzegłam również bardzo ładną brunetkę. Zmierzyła mnie wzrokiem, a potem wzięła go pod ramię i po chwili oboje zniknęli na końcu ko rytarza. Patrzyłam za nimi, dopóki Lorraine nie szturchnę ła mnie w bok. Dziewczyny stały w pobliżu i były świadka mi całej sceny. - Uważaj, to Adam Jackson - ostrzegła Lorraine. - Wiem. Właśnie mi się przedstawił. - A czy powiedział ci, że odkłada w dziobie swojej żaglówki monetę za każdą dziewczynę, którą weźmie do łóżka? - Co takiego? - Jeden pieniążek więcej, i łódź może zatonąć - dodała Betty. Dopiero przed samym wejściem do klasy zdołałam odzyskać oddech. - A może ona nie ma nic przeciwko temu, żeby się stać jedną z monet Adama? - zażartowała Janet. - Co ty na to, Melody? - Słucham? Wszystkie znowu się roześmiały. Czułam się równie bez radna, jak balon rzucany podmuchami wiatru raz w jedną, to znów w drugą stronę. A przebywałam w Cape Cod zaled wie od kilku dni!
Dńdoiy
161
Pan Malamud, nauczyciel chemii, spędził ze mną kilka minut po lekcji, żeby się upewnić, czy jestem na bieżąco z materiałem. To były moje ostatnie w tym dniu zajęcia. Cary nie czekał na mnie, gdy w końcu wyszłam ze szkoły. Przez chwilę rozglądałam się za nim, a potem pospiesznie ruszyłam w stronę domu. Przypuszczałam, że odebrał May ze szkoły, dlatego wybrałam najkrótszą powrotną drogę. - Och, Melody, moja droga, już się o ciebie niepokoiłam - powitała mnie ciotka Sara. - Cary i May przyszli dobrą chwilę temu. - Musiałam zostać po lekcjach, aby skorzystać z do datkowej pomocy profesora od nauk przyrodniczych - wy jaśniłam. - Powinnaś zawiadomić o tym Cary'ego - pouczyła mnie. - Niewiele widuję Cary'ego po przybyciu do szkoły i nie często mam okazję do porozmawiania z nim, ciociu Saro. Nie tylko ja jestem temu winna - dodałam. Gdy weszłam na górę, żeby się przebrać w dżinsy, zastałam rozłożoną na łóżku kanwę do wyszywania wraz z pudełkiem kolorowych nici. Chwilę później w drzwiach stanęła ciotka Sara. - Nauczę cię ściegu - zaproponowała. - Naprawdę nie jestem w tym dobra, ciociu Saro. - Będziesz, gdy tylko nabierzesz biegłości w haftowaniu - nalegała. Zamierzałam nadal się wzbraniać, gdy na kory tarzu za plecami ciotki pojawił się Cary. - Jeśli nie ma ochoty tego robić, nie zmuszaj jej, mamo - warknął. Ciotka otworzyła usta i zdenerwowana sięgnęła dłonią do gardła. - Nie miałam zamiaru... Ja nie chciałam... - W porządku, ciociu - zapewniłam, starając się ukryć gniew. - Chętnie się nauczę. Cary sprawiał wrażenie rozbawionego, gdy puścił się pę dem w dół po schodach i wybiegł z domu, co jeszcze bar dziej mnie rozsierdziło. Ciotka Sara weszła z uśmiechem w głąb pokoju, żeby zademonstrować sposób wykonywania ściegu. Pojęłam go w mig i stwierdziłam, choć zupełnie się tego nie spodziewałam, że haftowanie sprawia mi przyjem ność.
162
Melody
- Gdy tylko wyszywanka zostanie dokończona, oprawię ją w ramki i powieszę obok innych - obiecała ciotka. - Ale nie musisz teraz tego robić. Byłaś zamknięta w szkole przez cały dzień. Idź i zażyj trochę świeżego powietrza. Laura za wsze lubiła spacerować po plaży i zbierać muszle. May wciąż była zajęta przy wypełnianiu swoich obo wiązków, musiałam więc wybrać się na przechadzkę sama. Na niebie wciąż prześwitywały skrawki błękitu, lecz niemal w całości było zasnute chmurami, wyglądającymi na burzowe - sinoczarnymi kłębkami, które gwałtownie przetaczały się od strony horyzontu. Ocean również wyda wał się dzisiaj bardziej wzburzony niż zwykle. Dostrze głam Cary'ego i Roya Pattersona na łodzi używanej do po łowu homarów, która zacumowana w porcie podskakiwała na falach. Przebyłam spory kawałek drogi. Cary opuści! łajbę i ruszył w moją stronę, najwyraźniej zmierzając do domu. - Zanosi się na burzę - stwierdził, gdy zbliżył się do mnie. - Nadciąga z północnego wschodu - dodał, gdy się mijaliśmy. W milczeniu kontynuowałam spacer w kierunku oceanu. - Nie słyszałaś, co powiedziałem? - zawołał za mną. Obejrzałam się. - Nawet taki szczur lądowy, jak ty, powinien dostrzec oznaki rychłego sztormu. - Nie nazywaj mnie szczurem lądowym. Uśmiechnął się. - A nie jesteś nim? - Różnię się od ciebie tylko tym, że urodziłam się w in nym miejscu. Jestem pewna, że nie potrafiłbyś poruszać się po kopalni, ale nie mam zamiaru przezywać cię z tego powodu, ani wywyższać się nad tobą. - Nie mówię tego po to, żeby się wywyższać. Odwróciłam się do niego plecami i podjęłam wędrówkę. Ku mojemu zaskoczeniu w jednej chwili był przy mnie. - Jeśli pójdziesz dalej, złapie cię ulewa. Spójrz na falo chrony. Ocean przemawia do nas i uprzedza, czego możemy oczekiwać. Zwróć uwagę na mewy - również zmierzają w stronę bezpieczniejszego lądu.
Melody
163
-A gdzie stryj Jacob? - spytałam, przeszukując wzro kiem port. - Zawiózł do miasta dzisiejszy, niezbyt imponujący po łów. W sieciach były tylko cztery duże homary. - W jaki sposób je łowicie? - Nęcimy je do sieci zarzuconej na dnie oceanu, na przy nętę z cuchnącej, zdechłej ryby. Homary wczołgują się do „salonu" i zostają schwytane. - Do salonu? - Tak nazywamy część sieci. Potem ją wyciągamy i jeśli poszczególne sztuki mają odpowiednie rozmiary, przygoto wujemy je do sprzedaży. - Co z nimi robicie? Zakładamy gumowe opaski na kleszcze, żeby nie mo gły nikogo uszczypnąć. Jedne szczypce są mocne i tępe, lecz drugie, znacznie ostrzejsze, tną szybko, niczym no życzki. - Nie wiedziałam, że homary są aż tak niebezpieczne. - Nie są, jeśli człowiek obchodzi się z nimi ostrożnie. By łem już niejednokrotnie przez nie poszczypany, ale tylko raz do krwi. - Pokazał prawą dłoń. Na wskazującym palcu dostrzegłam niewielką bliznę. - Czy Laura wypływała razem z wami na połowy? - spy tałam. Gwałtownie zamrugał powiekami i odwrócił się w stronę wody. - Bardzo rzadko - odparł. - Czy równie dobrze jak ty znała ocean? - Powinniśmy wracać do domu. Roy już poszedł - wska zał głową na wysokiego czarnoskórego mężczyznę o szero kich barach, który właśnie opuścił port i pospiesznie się oddalał. - Gdzie mieszkają Pattersonowie? - W slumsach po drugiej stronie miasta. - Co się stało z matką Theresy? - Zadajesz nie kończące się pytania - zauważył. - A czy ty, będąc na moim miejscu, postępowałbyś ina czej? Jego usta nieznacznie wygięły się w górę, a oczy zatrzy mały się na mnie nieco dłużej niż zwykle.
164
- Sądzę, że nie - przyznał w końcu. - Matka Theresy zginęła w katastrofie, gdy wracała z pracy. Pracowała jako po kojówka w hotelu w North Truro. To był straszliwy wypa dek. Mężczyzna prowadzący traktor z przyczepą stracił podczas deszczu panowanie nad kierownicą i rzuciło nim na drugą stronę jezdni. Pojazd uderzył prosto w kobietę. Poniosła śmierć na miejscu. Tato twierdzi, że tak było jej pisane. - Jak to możliwe, aby tak potworne nieszczęście było ko muś pisane? - Mój ojciec wierzy w wyroki opatrzności. - Czy to wyjaśnia, dlaczego nie odczuwa najmniejszego żalu po śmierci mojego taty, chociaż był jego bratem? Czy jemu też był pisany tragiczny koniec? Cary milczał. Zwiesił głowę i kopał stopą w piasku. Roz legł się głośny krzyk rybołówki, obwieszczający nadciąga jącą burzę. - A śmierć twojej siostry? - drążyłam temat. - Czy rów nież była zaplanowana? Gdy Cary spojrzał na mnie, w jego oczach błyszczały łzy. - Nie lubię rozmawiać o... o zaginięciu Laury. - Jeśli będziesz tłumić smutek i ból, napęcznieje w to bie i któregoś dnia rozsadzi cię od wewnątrz - powiedzia łam. - Mama Arlene zwykła mi to powtarzać. - No cóż, szkoda, że nie miałem przyjemności jej poznać - odciął się. - Wracam do domu. A ty rób, co chcesz. - Dlaczego stryj Jacob przestał rozmawiać z moim oj cem? - domagałam się wyjaśnień, stojąc z rękami na bio drach. Zawahał się z odpowiedzią, w końcu odwrócił się do mnie tyłem. - Powiedział mi, że mój tato sprzeciwił się woli swoich rodziców - nalegałam. - Co miał na myśli? Co złego mój oj ciec im zrobił? - Nie wiem. - Nie wierzę. Ciotka Sara i stryj Jacob musieli często o tym ze sobą rozmawiać. - Nie podsłuchuję ich rozmów - oświadczył Cary. - Poza tym to już przebrzmiała historia, po co więc do tego wracać? - Rozumiem. Musisz się poddać prądowi.
Melody
165
Szeroko otworzył oczy i uniósł w górę brwi. - Nieraz trzeba popłynąć pod prąd i mieć na tyle siły, że by mu stawić opór. Czasami nie można dawać za wygraną. - Naprawdę? - spytał, rozbawiony moim wyzwaniem. - Tak, naprawdę. - W porządku, przy pierwszej okazji zabiorę cię na prze jażdżkę moją żaglówką i pozwolę ci przeciwstawić się prą dowi. - Zgoda. Pokręcił głową, uśmiechając się jeszcze szerzej. - Dziewczyny w szkole powiedziały mi, że Laura wypły nęła w morze ze swoim chłopakiem twoją łodzią żaglową. Czy rzeczywiście tak było? Uśmiech w jednej chwili zniknął z jego twarzy. - Mam teraz inną żaglówkę. I coś ci powiem - dodał na odchodnym. - Nigdy nie rozmawiam z nikim o zaginięciu Laury. A już w szczególności z obcymi. Patrzyłam za nim, jak idzie z przygarbionymi plecami, ze spuszczoną głową i z dłońmi zaciśniętymi w pięści. Wiatr przybrał na sile. Owiał mnie i pochwycił moje włosy. Tumany piasku wzbiły się w górę i smagały mnie po twarzy. Z nieba zniknęły już małe skrawki błękitu i zacią gnęły je szczelnie ciemnoczarne chmury. Choć stałam z da la od brzegu, czułam w powietrzu pył wodny znad oceanu. Ogarnęło mnie przerażenie. Czyżby pogoda mogła aż tak prędko się zmienić? Ruszyłam w stronę domu, zmagając się z wichrem. Po stawienie każdego następnego kroku wymagało coraz większego wysiłku. Stopy ślizgały się po piasku i grzęzły w nim. Pokonywanie drogi było trudniejsze niż posuwanie się po lodzie. W podmuchach silnego wichru zaczęły łzawić mi oczy. Musiałam je zamknąć. Mocniej przebierałam no gami. Spróbowałam biec. Bluzka trzepotała się na pier siach i na żebrach. Gdy byłam już pod domem, z nieba lunęła ściana wody. Z krzykiem dopadłam frontowych drzwi. Wtargnęłam do środka i natknęłam się na stojącego w holu Cary'ego. Miał rozradowane oczy i wypisane na ustach słowa: „A nie mó wiłem?"
166
Melody
- Nienawidzę tego miejsca! - wrzasnęłam do niego i rzu ciłam się biegiem w stronę schodów. W całym budynku słychać było rozdzierające wycie wi chru. Miałam wrażenie, że jego świszczące porywy zerwą dach, ale było mi to zupełnie obojętne. Pomyślałam: niech zawali się niebo i niech wezbrane fale oceanu zaleją to miasteczko. Obejmowałam się ramionami, stojąc przy oknie, i obserwowałam powyginane niemal do ziemi drze wa. Walące z góry strumienie przywodziły na myśl tłoczoną przez Boga z sikawki wodę. Ulica wkrótce stała się nieprze jezdna. Zadrżałam, zdarłam z siebie bluzkę i pospiesznie udałam się do łazienki po ręcznik do włosów. Gdy chwilę później stamtąd wyszłam, natknęłam się na Cary'ego. Obrzucił mnie wzrokiem, nim uświadomiłam so bie, że stoję w samym biustonoszu. Owinęłam się ręczni kiem. - Przepraszam cię - powiedział. Wydawał się skruszony. - Nie powinienem był cię tam zostawiać. - To moja wina, że cię nie posłuchałam - przyznałam. Gdzie się podziewa May? - Jest w swoim pokoju. Czasami głuchota jest błogosła wieństwem. May nie słyszy straszliwych odgłosów sztormu ani wichury. - W jaki sposób powiesz w języku migowym, że pada? spytałam. Pokazał mi. - A to oznacza, że deszcz jest silny - wyjaśnił, wykonu jąc dodatkowy gest. Uśmiechnął się. - To jednak nie to samo, co tkwienie w taką pogodę na zewnątrz, prawda? Odtajałam i odwzajemniłam uśmiech. - Może nie jest z ciebie aż tak wielki szczur lądowy stwierdził. Zarumienił się, zanim odszedł do swojego poko ju. Żadne z dotychczasowych stwierdzeń w jego ustach nie było tak bliskie komplementu. „Naucz się cieszyć życiem w jego najdrobniejszych prze jawach" - powiedziałby mój ojciec. Wróciłam do siebie i zasiadłam nad robótką, aż nadeszła pora, żeby pomóc ciotce Sarze w przygotowaniach do wie-
Melody
167
czornego posiłku. Zanim zeszłam na dół, usłyszałam pu kanie. - Proszę! W drzwiach pojawiła się głowa Cary'ego. - Myślę, że powinienem cię uprzedzić, co zrobimy, jeśli jutro rano nadal będzie padało. - Ciekawa jestem, co takiego? - Pójdziemy szybkim krokiem - oświadczył. Po raz pierwszy od czasu przyjazdu do Provincetown usłyszałam brzmienie własnego śmiechu.
Coś wyjątkowego Padało przez większą część nocy. Dwukrotnie przebudzi ło mnie głośne dudnienie kropli o parapet. Za drugim ra zem usłyszałam, jak do mojego pokoju zagląda ciotka Sara. Stanęła w drzwiach i wpatrywała się we mnie z twarzą ukrytą w cieniu. W przyćmionym świetle padającym z ko rytarza dostrzegłam kontur jej głowy. Nie odezwała się i po chwili delikatnie zamknęła za sobą drzwi. Deszcz ustał tuż przed nadejściem świtu. Gdy ubrałam się i zeszłam na dół, zdziwiłam się, stwierdzając, że więk szość okien jest pokryta skorupą soli. Osad na szybach przypominał szron. Podzieliłam się moim spostrzeżeniem przy śniadaniu. Ciotka Sara przyznała, że po burzy zjawi sko to nie jest niczym niezwykłym. - Z powodu soli odpryskuje farba z okiennych futryn. Pogoda daje się nam tutaj we znaki, ale jakoś ją znosimy. - Pogoda wszędzie daje się ludziom we znaki - oświad czył stryj Jacob. - Zważ, że bywa również łaskawa i powin niśmy być wdzięczni Bogu za to dobrodziejstwo - dodał ostrym tonem, mierząc w nas, niczym biblijny prorok, swo im długim palcem wskazującym. - Po lekcjach chętnie cioci pomogę w myciu okien - za proponowałam. - Dziękuję, moja droga. To miło, że pomyślałaś o tym. - Miło? Tak właśnie powinna się zachować. - Stryj Jacob utkwił we mnie oczy. - Większość młodych ludzi w dzisiej szych czasach nie wie, co to regularne obowiązki i odpowie dzialność. Sądzą, że wszystko im się należy tylko dlatego, że się urodzili.
Melody
169
Z trudem się pohamowałam, aby nie wypalić, że ja nie zostałam wychowana na zepsutą i samolubną osobę. Mia łam mnóstwo roboty w naszym domu w Sewell. Pomagałam także nieraz mamie Arlene i papie George'owi w ich co dziennych zajęciach. Nigdy ich o nic za to nie prosiłam, ani niczego od nich nie oczekiwałam. Wystarczającym wyna grodzeniem była dla mnie ich miłość. Zmierzyłam stryja wzrokiem. Czułam, że palą mnie po liczki. Nie znał mnie i przez całe moje życie rozmawiał ze mną nie dłużej niż dziesięć minut. Jakie miał prawo do te go, aby się wywyższać i utożsamiać mnie z lekkoduchami, których widywał w mieście? Cary chyba wyczuł, jakie słowa mam na końcu języka, gdyż rzucił mi ostrzegawcze spojrzenie, zanim zdążyłam otworzyć usta. Zatrzymałam przez chwilę na nim oczy i spostrzegłam, że delikatnie, lecz zdecydowanie kręci gło wą. Wbiłam wzrok w gorącą zupę mleczną, jaką miałam przed sobą, i przełknęłam złość, pomimo obawy, że utknie mi w gardle i że będzie mnie dławić przez resztę dnia. - Twój ojciec jest wilkołakiem - powiedziałam Ca5 ry emu, gdy wyszliśmy rano do szkoły. Nie odzywał się przez chwilę. - Boi się tylko, nic więcej - stwierdził w końcu. - Boi się? - Ogarnął mnie śmiech. - Twój ojciec? Czego on miałby się bać? - Tego, że znowu kogoś z nas utraci. - Przez dalszą drogę Cary na mnie nie patrzył. Szedł z zaciśniętymi ustami i z utkwionym przed siebie spojrzeniem. Podejrzewałam, że wbrew temu, co mówi, czasami wstydzi się zachowania swojego ojca. Ponieważ był piątek, Betty, Lorraine i Janet przypo mniały mi po lekcjach o imprezie zaplanowanej na sobotni wieczór. Obiecałam, że postaram się przyjść, zastrzegłam się jednak, że nie będzie to możliwe bez pozwolenia stryjostwa. - Wobec tego nie przyjdziesz - zawyrokowała Betty. Szkoda, ominie cię świetna zabawa. - Nic na to nie poradzę. Muszę najpierw zapytać o zgo dę stryja i ciotkę. Matka zostawiła mnie pod ich opieką.
170
Melody
- Zrób tak, jak radziła ci Janet: powiedz im, że idziesz się do niej pouczyć - poinstruowała Lorraine. - Przecież to tylko małe, niewinne kłamstwo. My wszystkie czasami się do nich uciekamy. - Wydaje mi się to czymś więcej, niż tylko niewinnym kłamstwem. Jeśli stryj się dowie, że skłamałam... - Nie dowie się - zapewniła Betty. - Nikomu o tym nie powiemy. - Chyba że wyda cię Dziadek, jeśli z czymkolwiek się przed nim zdradzisz - stwierdziła Janet. - Przestańcie nazywać go dziadkiem - wybuchnęłam. W niczym nie przypomina starego człowieka. - Och, skąd ta pewność? Czy wiesz o czymś, czego my nie wiemy? - spytała prędko Janet. Jej koleżanki uśmiech nęły się wyczekująco, ciekawe mojej odpowiedzi. - Nie, nie wiem - powiedziałam. - Poczęstowałaś go skrętem? -Nie. - Mam nadzieję, że go nie widział i o niczym nie doniósł swojemu ojcu? - upewniła się prędko Lorraine. - Mój stryj na samą myśl o tym, że mogłabym mieć przy sobie coś takiego... - Zadenuncjowałby cię na policji - domyśliła się. - Nie zawahałby się tego zrobić, nawet gdyby chodziło o jego własną matkę - dodała Betty. - Masz jeszcze skręta, czy wypaliłaś go ubiegłej nocy? - Nie, nie wypaliłam. - Nie chciałam się przyznawać, że go po prostu wyrzuciłam. - Zachowaj go na sobotnią imprezę - zasugerowała Ja net. - Chodźmy dziewczęta - powiedziała Betty. - Bądź o ósmej u Janet. Nie pożałujesz. Adam Jackson również jest zaproszony - zawołała Lorraine, gdy odchodziły. Patrzyłam za nimi, dopóki nie zniknęły w głębi koryta rza, a potem pospiesznie opuściłam budynek, aby się spo tkać z Carym i wrócić do domu. Chciałam mu powiedzieć o sobotnim spotkaniu na plaży i zapytać o jego opinię, ale bałam się nawet o tym wspominać. Wiedziałam, że nie zno si tych dziewczyn, a miałam wielką ochotę pójść na tę im-
Melody
171
prezę. Nigdy jeszcze nie byłam na zabawie organizowanej na plaży, a perspektywa uczestniczenia w niej była tym bardziej nęcąca, że ubiegłej nocy śniły mi się cudowne oczy Adama Jacksona. Postanowiłam zaczekać na odpowiedni moment, kiedy będziemy sprzątać po obiedzie razem z ciotką Sarą. Ciotka sama pomyła wszystkie okna, nawet te na piętrze. - Pomogłabym cioci - stwierdziłam. - Wiem, moja droga, i niech cię to nie trapi. Tylko dzię ki pracy jestem w stanie jakoś przetrwać każdy dzień. Jacob zawsze mawia, że bezczynne ręce czynią szkodę. Pokręciłam głową. Jakąż szkodę mogła kiedykolwiek wyrządzić ciotka? I dlaczego pozwalała na to, aby mąż trak tował ją jak jeszcze jedno dziecko, a nie swoją żonę - oso bę równą mu w domu? Wykonywała wszystkie jego polece nia, i o ile zdołałam się przekonać, nigdy się na nic nie uskarżała. Powinien całować ziemię, po której stąpała, i brać na siebie każdą domową pracę wymagającą fizyczne go wysiłku. Mój tato zawsze wyręczał mamę w ciężkiej ro bocie. Im więcej dowiadywałam się o tej rodzinie, tym większą stanowiła dla mnie zagadkę. - Zostałam zaproszona na zabawę w sobotni wieczór, cio ciu Saro. - Och! Tak prędko otrzymałaś zaproszenie! Co to za oka zja? Czyjeś urodziny? A może szkolna potańcówka? - Nie. Kilka dziewczyn z mojej klasy urządza pieczenie kiełbasek na plaży - wyjaśniłam. - Spotkanie zaczyna się około ósmej wieczorem. - Co to za dziewczęta? Wymieniłam nazwiska. Namyślała się przez moment. - Pochodzą z dobrych domów, ale będziesz musiała po prosić o pozwolenie stryja. - Ciocia nie może wyrazić zgody? - W sprawach tego typu musisz się zwracać do stryja odparła. Zauważyłam, że nawet myśl o samowolnej zgodzie napełnia ją trwogą. Uwijała się przy segregowaniu stoło wej zastawy. Jeśli chciałam iść na sobotnią imprezę, musia łam porozmawiać o tym ze stryjem Jacobem. Nie było spo sobu uniknięcia konfrontacji z nim.
172
Jńelody
Jak zwykle po obiedzie siedział w salonie i czytał gaze tę. Zwróciłam się do niego z moją prośbą. - Przepraszam stryju - powiedziałam od drzwi. Powoli opuścił dziennik, jego brwi uniosły się w górę, a skóra na czole utworzyła fałdy. Podczas rozmowy z moim ojcem nie zdarzyło się nigdy, żebym nie zobaczyła uśmie chu w jego oczach i na ustach. - Słucham? - Kilka dziewcząt z mojej klasy urządza jutro wieczo rem przyjęcie na plaży, na które jestem zaproszona. Ciocia Sara powiedziała mi, że muszę się zwrócić do stryja o wyra żenie zgody. Chciałabym tam pójść. Spotkanie towarzyskie to najszybszy sposób zawierania znajomości - wytoczyłam praktyczny argument. Skinął głową. - Nie dziwi mnie, że masz ochotę pójść na przyjęcie bez nadzoru dorosłych. Pochylił się w moją stronę z kwaśnym uśmiechem na ustach. - Nie myśl, że nie wiem, co się odbywa na tego typu im prezach: młodzież pije, pali środki odurzające i ulega de prawacji. - Depra... czemu ulega? - Wynaturzeniu - oświadczył z irytująco wycelowanym we mnie palcem wskazującym. Posługiwał się nim, niczym flagą sprawiedliwości. - Młode dziewczyny paradują tam w wyuzdanych stro jach, a potem przewalają się na kocach z młodymi mężczy znami i tracą niewinność. To pogańskie obyczaje. Dopóki mieszkasz pod moim dachem, będziesz prowadzić przyzwo ity tryb życia, będziesz się przyzwoicie ubierać i zachowy wać, nawet jeśli to jest sprzeczne z twoimi instynktami. Strzelił gazetą, niczym batem. - I nie chcę już więcej sły szeć na ten temat ani słowa. - Z jakimi instynktami? - próbowałam się dowiedzieć. Zlekceważył moje pytanie. - Jestem porządną dziewczyną. I nigdy nie zrobiłam ni czego, co by przyniosło wstyd moim rodzicom. Zerknął na mnie znad czasopisma.
Melody
173
- Przypuszczam, że niełatwo ich było czymś zawstydzić. Wiem jednak, czym jest krew, gdy się burzy. Jeśli pozosta wisz jej swobodę, doprowadzi cię prosto do piekła i narazi na potępienie. - Nie rozumiem. Dlaczego krew miałaby się we mnie burzyć? - Dość już tych rozmów! - wrzasnął. Wzdrygnęłam się i cofnęłam, jak gdyby wymierzył mi policzek. Zaczęło mi dudnić serce. Jego zaciśnięte usta tworzyły białą kreskę, podczas gdy reszta twarzy płonęła z furii. Nigdy nie wi działam, aby mała iskra roznieciła tak gwałtowny wybuch wściekłości. Przecież poprosiłam go tylko o pozwolenie pójścia na prywatkę. Obróciłam się na pięcie i weszłam po schodach na górę. Dziewczyny miały rację, pomyślałam, unosząc się gniewem. Powinnam była skłamać i powiedzieć, że idę się pouczyć do Janet. Okłamywanie takiego człowieka nie było występ kiem. Nie zasługiwał na uczciwe traktowanie. Cary stał u podestu schodów prowadzących na strych. Czekał, aż do niego podejdę. - Co to za krzyki? Gdy mu wyjaśniłam, prychnął: - Powinnaś była mnie najpierw zapytać. Oszczędziłbym ci jego reakcji na tę prośbę. - Dlaczego on jest taki podły? - J u ż ci powiedziałem. Nie jest podły, tylko... pełen lęku. - Nie rozumiem. Czego miałby się obawiać? Cary przyglądał mi się przez moment. - Uważa, że to była jego wina i że został ukarany. - Sło wa te najwyraźniej mu się wymknęły, gdyż zaraz zaczął się wspinać na górę. - Za co ponosi winę? - Podeszłam bliżej, gdy pokonywał kolejne szczeble. - Za śmierć Laury? Nie rozumiem. W czym mógł zawinić? Czy wyraził w tym dniu zgodę na jej Wyprawę łodzią? - Nie - odparł Cary, wspinając się w górę. - W takim razie nie pojmuję. Wyjaśnij, co miałeś na my śli! - Pod wpływem naglącego tonu w moim głosie, Cary ob-
174
Melody
rócił się w moją stronę. Gdy spojrzał na mnie z góry, do strzegłam na jego twarzy złość pomieszaną z bólem. - Mój ojciec nie wierzy w wypadki. Uważa, że ponosimy na ziemi karę za zło, jakie wyrządzamy w życiu. I od wrotnie - jesteśmy już tutaj nagradzani za dobro. W takiej wierze został wychowany i nam również takie wpoił przeko nania. - Ty też je podzielasz? - Tak - odparł, ale niezbyt przekonywująco. - Mój ojciec był dobrym i bardzo życzliwym człowie kiem. Dlaczego poniósł śmierć w wypadku? - Skąd możesz wiedzieć, jakie popełnił grzechy - zauwa żył Cary i odwrócił się, aby podjąć wspinaczkę po drabinie. - Nie miał na sumieniu grzechów ani żadnego poważne go występku, który, według poglądów twojego ojca, uzasad niałby jego tragiczne odejście! Cary Loganie! Czy słyszałeś, co powiedziałam? - Podbiegłam do drabiny i potrząsnęłam nią z całej siły. - Cary! - Spojrzał na mnie z góry, nim zaczął ją wciągać. - Nikt nie zna ciemności tkwiących w sercu drugiego człowieka. - Słowa te zabrzmiały tak, jak gdyby pochodziły z ust jego ojca. - To jeszcze jedna głupia religijna idea - stwierdziłam, lecz on nie zwracał na mnie uwagi i nadal chował drabi nę. Chwyciłam ją za ostatni szczebel i mocno pociągnę łam w dół. Spojrzał na mnie, zdumiony przypływem mojej siły. - Puszczaj! - Zgoda, ale nie myśl, że nie wiem, co robisz tam na gó rze każdego wieczoru - powiedziałam. Zaczerwienił się tak mocno, że nawet w półmroku korytarza dostrzegłam szkar łatne rumieńce na jego policzkach. - Szukasz ucieczki od tragedii, ale nie potrafisz się ukryć przed tym, co tkwi w tobie samym. Szarpnął z całej siły drabinę, niemal odrywając mnie ra zem z nią od podłogi. Byłam zmuszona rozluźnić uchwyt i po chwili zniknęła w otworze. Cary zatrzasnął klapę schowka. - Baba z wozu, koniom lżej! - zawołałam za nim.
Melody
175
May, uwięziona w świecie ciszy, wyłoniła się ze swojego pokoju z uśmiechem na ustach. Doszłam do wniosku, że jest najszczęśliwszą osobą w tym przeklętym domu. Zapytała mnie na migi, czy pozwolę, aby dotrzymała mi towarzystwa. Zgodziłam się. Weszła za mną do pokoju i ob serwowała, jak z wściekłością wtykam igłę z nitką w obrazek, który jej siostra Laura narysowała tuż przed swoją śmiercią. Podczas pracy, poirytowana, co jakiś czas kierowałam wzrok w sufit, a potem w podłogę, poniżej której mój nieczuły stryj Jacob czytał gazetę. Mechaniczna praca po chwili uspokoiła mnie i wprawiła w refleksyjny nastrój. Zaczynałam rozu mieć, dlaczego Laura lubiła tak często zajmować się wyszy waniem. Każdy w tym domu szukał jakiejś odskoczni. *** May spędziła ze mną resztę wieczoru, dopóki nie nade szła pora snu. Dzięki jej niezliczonym pytaniom dotyczą cym mojej przeszłości, mojej rodziny i życia w Zachodniej Wirginii doskonaliłam umiejętność porozumiewania się na migi. Była wszystkiego ciekawa i pełna słodyczy. A zamęt szalejący w sercach pozostałych członków tej rodziny zda wał się jej nie dotyczyć. Być może w jej świecie wcale nie panowała absolutna cisza. Może słyszała inną muzykę i od mienne dźwięki, dochodzące z jej niczym nie skrępowanej, dziecięcej wyobraźni? Kiedy zaczęły opadać jej powieki, zaproponowałam, żeby się poszła położyć. Ja również by łam zmęczona. Czułam się, jak gdyby ktoś wyżął mnie do ostatniej łzy, przepuszczając przez wyżymaczkę. Cary niemal przez całą noc siedział w swojej kryjówce na strychu. Tuż przed świtem obudził mnie odgłos jego kro ków na drabinie. Przystanął na moment pod moimi drzwia i, nim poszedł do swojego pokoju. Nieco ponad godzinę później, o wschodzie słońca, był już na nogach i zanim zjawiłam się na śniadaniu, wyszedł z domu ze stryjem Jacobem. Ciotka Sara powiedziała mi, że zaplanowali dzisiaj całodzienny połów. Wybrałam się z May do miasta. Spędziłyśmy niemal całe popołudnie na zwiedzaniu ciekawych sklepów na Commercial Street, a potem przyglądałyśmy się pracy rybaków na nabrzeżu.
176
Melody
Nie nadszedł jeszcze sezon turystyczny, lecz ciepła wiosen na pogoda przyciągnęła z Bostonu i z pobliskich okolic tłum gości. Na ulicach panował ożywiony ruch. Ciotka Sara dała nam trochę pieniędzy, żebyśmy mogły kupić sobie hamburgery. Nie miała nic przeciwko temu, że zabieram ze sobą May. Widziała, jak dziewczynka się do mnie garnie i że ja nabrałam już pewnej wprawy w posłu giwaniu się językiem migowym. Wyraziła podziw, że tak szybko i prędko opanowałam tę umiejętność. - Laura w tym celowała - poinformowała mnie. - Była nawet lepsza od Cary'ego. - A stryj Jacob? - zapytałam. - Nie nauczył się języka głuchych? - Trochę. Jest zapracowany i nigdy nie ma czasu na ćwi czenie gestów - stwierdziła, lecz ja uznałam to usprawiedli wienie za mało przekonywujące. Byłam pewna, że gdyby możliwość porozumiewania się ze mną wymagała używania języka migowego, dla mojego taty zdobycie tej biegłości byłoby najważniejsze. Około południa policzyłam drobne, jakie mi zostały, i znalazłam budkę telefoniczną. Kwota była za mała na przeprowadzenie rozmowy z Sewell, ale zaryzykowałam wy branie numeru Alice. Na szczęście zastałam ją w domu i zgodziła się ponieść koszty połączenia. - Przepraszam cię, ale mam za mało pieniędzy - powie działam. - Nie ma o czym mówić. Gdzie jesteś? - W Provincetown, na Cape Cod. Mieszkam u mojego stryja i ciotki. - Mieszkasz u nich? Dlaczego? - Mama pojechała do Nowego Yorku, aby wykorzystać szansę zrobienia kariery modelki, albo aktorki - odparłam. - Jeśli tam nie dostanie pracy, ma zamiar pojechać do Chi cago i do Los Angeles, dlatego ja musiałam tutaj zostać i zapisać się do szkoły. - Naprawdę? Jak tam jest? Opowiedziałam jej o szkole, o moim życiu w domu stry ja, o zaginięciu i śmierci Laury, oraz o ułomności May.
Melody
177
- To wszystko nie brzmi zbyt wesoło. - Ciężko jest z nimi żyć, a w szczególności z moim kuzy nem Carym. Jest rozgoryczony wszystkim, ale pocieszam się, że długo nie zagrzeję tutaj miejsca. - Jakie są dziewczyny w szkole? - Inne. Wygląda na to, że wiedzą więcej niż my i robią więcej. - Co takiego na przykład? Opowiedziałam jej o skręcie, którego podarowały mi w szkolnej stołówce. - I co zrobiłaś? Chyba go nie wypaliłaś? - Nie. Bałam się. Prawdę mówiąc, byłam przerażona, gdy do naszego stolika podszedł nauczyciel. A potem, kie dy dziewczyny nie widziały, wyrzuciłam skręta do śmieci. - Ja też bym tak postąpiła - zapewniła Alice. - Może po winnaś się trzymać od nich z daleka? - Zaprosiły mnie na imprezę organizowaną dzisiaj wie czorem na plaży, ale stryj zabronił mi tam pójść. - Impreza na plaży! - Zawahała się. - Brzmi nieźle przyznała z zazdrością w głosie. - Kto wie, może pomimo wszystko polubisz tamtejsze życie. - Nie sądzę. Wolałabym wrócić do domu. - Przechodziłam wczoraj koło cmentarza, pomyślałam o tobie i odmówiłam w twoim imieniu modlitwę przy gro bie twojego ojca. - Naprawdę? Dziękuje ci, Alice. Tęsknię za tobą. - Spróbuję przyjechać do ciebie latem, jeśli wciąż tam jeszcze będziesz. - Byłoby wspaniale, ale mam nadzieję, że tak długo tu nie zabawię. Mama obiecała przyjechać po mnie, gdy tylko się gdzieś urządzi. Czy widziałaś się z mamą Arlene? Moja mama obiecała się z nią skontaktować i poprosić o przesła nie moich rzeczy. - Rozmawiałam z nią. Papa George jest bardzo poważ nie chory. - Tak, wiem o tym. - Przypuszczam, że jest w szpitalu. - Och, nie! Czy mogłabyś przekazać mamie Arlene, że telefonowałam? Bardzo cię o to proszę!
178
Melody
- Pójdę do niej natychmiast - przyrzekła Alice. Podałam jej nazwisko mojego stryja oraz numer jego te lefonu. Zobowiązała się zadzwonić do mnie w przyszły weekend. - Teraz, gdy wyjechałaś, nie mam tu nikogo, z kim mo głabym się przyjaźnić - wyznała na zakończenie naszej roz mowy. Moje oczy wypełniły się łzami. Gdy się rozłączyłam, May chciała wiedzieć, dlaczego płaczę. Próbowałam jej wy tłumaczyć, ale znałam zbyt mało znaków migowych, żeby wyrazić cały ból w moim sercu. Łatwiej było po prostu pójść do domu. Gdy wróciłyśmy, ciotka Sara uprzedziła nas, że dzisiej sza kolacja będzie inna niż zazwyczaj. Stryj Jacob zaprosił na wieczór znajomego rybaka z żoną: pana i panią Dimarcosów. May, Cary i ja mieliśmy zjeść jako pierwsi i odejść, zanim starsi usiądą do stołu. Uznałam to za błogosławień stwo i z radością myślałam o posiłku bez stryja Jacoba ły piącego na mnie złym okiem, jak gdybym była jedną z nie rządnic, których się wszędzie dopatrywał. Stryj Jacob wrócił wraz z Carym późnym popołudniem. Obaj byli w doskonałych humorach. Dzisiejszy dzień na morzu należał do bardzo udanych - złowili aż piętnaście homarów i dwanaście pokaźnych okoni. Dla uczczenia tego wydarzenia Cary oświadczył, że on, May i ja urządzimy sobie prawdziwą, typową dla Nowej An glii ucztę: amerykańską potrawę z homara, pieczone na ruszcie okonie, ziemniaki i jarzyny. Zapowiedział, że osobi ście przygotuje rożen. - Mama jest zajęta szykowaniem dań przed wizytą go ści. A my zrobimy sobie piknik - oznajmił. - Doskonale - pochwaliłam pomysł. - Obawiam się jednak, że nie będzie to równie ekscytu jące wydarzenie, jak grill na plaży. - Przecież powiedziałam, że się cieszę. Skinął głową i przedstawił swoje plany May. Była za chwycona. - Możecie obie nakryć do stołu, jeśli macie ochotę. Skinęłam głową bez uśmiechu, chociaż byłam zadowo lona.
Melody
179
Cary w sposób Melodyczny zajął się przygotowaniem po siłku. Jego umiejętności znacznie przewyższały moje ocze kiwania. Żaden ze znanych mi chłopców w Zachodniej Wir ginii nie miał pojęcia o patroszeniu ryb ani obieraniu jarzyn. Cary podziękował nam, gdy obie z May rozłożyły śmy talerze i sztućce. Postanowiłam nawiązać uprzejmą rozmowę: - Nadal nie rozumiem, w jaki sposób łowisz homary stwierdziłam, stając obok niego i przyglądając się, jak ob raca na ruszcie rybę. - Nie potrzebujesz do tego celu bo saka? Roześmiał się. - Nie łowię ich dosłownie. Zarzucam jedynie sieci na dno oceanu i zamocowuję boje, które dryfują na po wierzchni. -W jaki sposób rybacy odróżniają sieci i wiedzą, które do nich należą? - Każdy rybak zajmujący się połowem homarów ma bo je innego koloru. Nasze są takie same, jakich używał jesz cze mój pradziadek. Każdej rodzinie jest przypisana okre ślona barwa - coś w rodzaju rodowego herbu - rozumiesz? Skinęłam potakująco głową. - Po wyciągnięciu sieci, jeśli znajduje się w nich jakiś homar, mierzymy go od oczodołu, do końca grzbietu. Prze ciętna waga waha się od osiemdziesięciu dekagramów do dwóch kilogramów. Mój ojciec wyłowił kiedyś homara, któ ry ważył ponad dwanaście kilo. - Ponad dwanaście kilo! - Tak. A słyszałem nawet, że w ubiegłym roku ktoś wy ciągnął blisko szesnastokilogramowego skorupiaka. Homa ry z jajami na ogonach muszą zostać natychmiast wrzucone powrotem do wody. Obowiązkiem każdego rybaka jest troska o to, aby gatunek ten miał szansę się odtworzyć. Około siedem i pół roku potrzeba, aby homar osiągnął Przyzwoite rozmiary. - Aż tak długo? - Tak, tak - potwierdził ze śmiechem. - Teraz wiesz, dla czego musimy uprawiać żurawiny. - Czy chcesz się tym zajmować przez resztę życia?
180
Meiody
Przytaknął. - Nie zamierzasz pójść na studia? - Tam jest pole do zdobywania wiedzy - powiedział, wskazując widelcem na ocean. - Zycie nie kończy się na żeglowaniu i na połowach. Jest tyle cudownych miejsc, które warto zwiedzić i tyle rzeczy godnych obejrzenia. - To, co widzę tutaj, w zupełności mi wystarcza. - Jeszcze nigdy nie spotkałam chłopaka, który by się za chowywał... - Jak? - zapytał prędko. Przełknęłam słowa, jakie mia łam na końcu języka, i wybrałam mniej bolesne. - Jak człowiek dorosły. Pokiwał głową. - No dalej, śmiało. Jeśli i ty masz ochotę nazwać mnie Dziadkiem, to się nie krępuj, bardzo proszę. Na pewno się tym nie przejmę. - Nie kojarzysz mi się z dziadkiem. Przez chwilę z zaciekawieniem taksował mnie wzro kiem. Uznałam, że skoro on był wobec mnie uczciwy, ja po winnam postąpić tak samo. - Uważam jednak, że twoje życiowe plany są zbyt wy krystalizowane. Chłopak w twoim wieku powinien być bar dziej otwarty na świat. - Pewnie - przytaknął z sarkazmem. - I palić trawkę, pić alkohol oraz trwonić czas, jak robią to głupcy z naszej szkoły. - Chyba nie wszyscy uczniowie są głupcami? - Może nie wszyscy, ale na pewno większość. - Potrafisz być irytujący - stwierdziłam. Wzruszył ramionami i zajął się serwowaniem ryby. - Ja nikomu nie wchodzę w drogę i tylko życzę sobie, że by inni zostawili mnie w spokoju. - oświadczył. - Zabieraj my się do jedzenia. Najpierw obsłużył May. Sposób, w jaki się o nią trosz czył, zaspokajał jej potrzeby i dbał o to, aby była szczęśli wa, ostudził nieco mój gniew. - Ogromnie ciężkim ciosem musiała być dla May śmierć Laury, prawda? - spytałam, gdy siedzieliśmy przy stole. - Bardzo ciężkim - przyznał.
Meiody
181
- Biedactwo, na domiar jej ułomności jeszcze taka tra gedia. - Dobrze sobie radzi - stwierdził ze złością. - Nikt nie twierdzi, że jest inaczej, Cary. I nie musisz od razu skakać mi do gardła. Wiesz jednak, że jest coś takiego jak nadopiekuńczość. - Opieki nigdy nie jest za wiele - odparł. - Jeśli kiedyś znajdziesz się tam, zrozumiesz. - Wskazał głową na ocean. - A kiedy będę mogła wypłynąć? - Milczał. - Jeszcze ni gdy nie żeglowałam. Tato zabierał nas na plażę, ale moja mama nie znosiła łodzi, kąpaliśmy się więc tylko i opala liśmy. - Banda turystów - zażartował. - Nie powinieneś drwić z turystów. Kupują przecież od was homary, prawda? - I wszystko niszczą - zaśmiecają plażę, zatruwają wodę i wiecznie się z nas wyśmiewają. - Sądzę, że byłbyś najszczęśliwszy, gdybyś prowadził ży wot pustelnika - doszłam do wniosku. Moja uwaga nie wy prowadziła go z równowagi. Wzruszył ramionami. - Smaczna - pochwaliłam, gdy skosztowałam ryby. Moje słowa zabrzmiały jak komplement. - Dzięki - powiedział beznamiętnym tonem. - Bardzo proszę - warknęłam. Jedliśmy w milczeniu, od czasu do czasu posyłając sobie piorunujące spojrzenia, ale gdy odwróciliśmy się do May, stwierdziliśmy, że przygląda się nam wyraźnie ubawiona. Cary przeniósł na mnie wzrok. Patrzyliśmy na siebie przez moment i nie byliśmy w stanie powstrzymać śmiechu. Miałam wrażenie, że pękła lodowa tafla, blokująca do pływ ciepłego powietrza. Zaczęliśmy rozmawiać na lżejsze tematy. Zachwycaliśmy się otaczającą nas scenerią. W pro mieniach zachodzącego słońca niebo nad oceanem spowi jała poświata o morelowym odcieniu. Nigdy nie przypusz czałam, że ocean może być aż tak piękny. Moja uwaga sprawiła wyraźną przyjemność Cary'emu. Opowiedział mi, że kiedy był małym chłopcem, o zmierzchu zwykli oboje z Laurą leżeć na plecach w łodzi ich ojca i obserwować zmieniające się kolory nieba.
182
Melody
- Wydawało się nam, że działa magia - wyznał. - Bo rzeczywiście tak jest. Jego oczy zabarwiły się prawdziwie ciepłym blaskiem. Pomyślałam, że dziewczyny miały rację: rzeczywiście jest przystojny, gdy tylko tego chce. On jednak niespodzie wanie znowu zamknął się w sobie i jego twarz przybrała typowy dla niego poważny i surowy wyraz. Jednakże gdy pomagałam mu posprzątać po kolacji, zaskoczył mnie, proponując, żebyśmy poszli razem z May do miasta na krem mrożony. - Przy okazji sprawdzimy, ile szkód wyrządzili przyjezd ni - dodał. - A także przekonamy się, ile pieniędzy zostawili u tu tejszych mieszkańców - przekomarzałam się. Starał się ukryć uśmiech, ale zdążyłam go dostrzec. Po raz pierwszy gdy szliśmy z May, pozwolił jej trzymać nas oboje za ręce. Poprowadził nas inną drogą, poprzez wy sokie trawy, krzewy i zagajniki porośnięte skarłowaciałymi dębami. W czasie marszu dobiegło mnie kukanie kukułki. - Tutaj mieszka Theresa razem z ojcem i ze swoim ro dzeństwem, poinformował mnie Cary, wskazując na wyła niający się zza zakrętu budynek. Przyjrzałam się prowadzącej na wschód uliczce. Domy były tu małe, a jedyne pasma zieleni wokół nich stanowiła wysoka trawa pokryta plamami. W miarę zbliżania się do miasta zabudowania stawały się ładniejsze, trawniki bar dziej zadbane, a klomby coraz piękniejsze: herbaciane ró że, ciemnopurpurowe irysy i hortensje. Cape Cod było naprawdę zdumiewającym miejscem. W stronę oceanu jak okiem sięgnąć ciągnęły się piaszczy ste, niemal pustynne przestrzenie - suche i z rzadka pokry te roślinnością, a już kawałek dalej rosły dęby, krzewy czarnej borówki i cukrowe klony, a na klombach przed do mami ścieliły się kobierce krokusów, cesarskich tulipanów oraz rozłożyste krzewy bzu. Te dwie części przylądka wy glądały jak dwa różne światy. Cary powiedział, że często na przeciwległych krańcach cypla panuje inna pogoda: i choć na wschodzie jest burzowo, na zachodzie w tym czasie mo że być piękny dzień i świecić słońce.
Pomyślałam, że może krajobrazowo-klimatyczne różnice wyjaśniają zgoła odmienne usposobienie mieszkańców obu części tego skrawka lądu - twardą i powściągliwą naturę jednych, z ich głęboko zakorzenionymi religijnymi zasada mi oraz beztroski, impulsywny i jowialny charakter dru gich: ludzi spragnionych zabawy i ekscytujących wydarzeń. Jedni żyli po to, żeby pracować, a drudzy pracowali tylko tyle, aby móc w pełni czerpać z życia. Wieczorami w miasteczku panowała ekscytująca atmos fera - tętniło życiem, z barów i restauracji dobiegała mu zyka, turyści nawoływali się nawzajem, a w porcie spacero wały tłumy. Wszystko wokół wydało mi się interesujące. Cary kupił May mrożony krem i mnie również zapropono wał. Przyjęłam poczęstunek i Cary obojgu nam zafundo wał deser. May chciała pójść do portu i popatrzeć na płetwonur ków, zajmujących się połowami w głębinach. Usiłowali zwrócić na siebie uwagę i skłonić turystów, żeby ich wyna jęli. Nigdy przedtem nie byłam wieczorem w prawdziwej turystycznej miejscowości. Urzekło mnie morze świateł i zaskoczył sposób, w jaki właściciele sklepów oraz organi zatorzy wycieczek po pustyni nawoływali ludzi, kusząc ich, przymilając się i praktycznie żebrząc, aby skorzystali z ich oferty. - Nie znoszę wycieczek na pustynię - wyznał Cary, gdy obok nas przetoczył się zatłoczony samochód terenowy. - Kiedyś kilka dżipów zatrzymało się za naszym domem i jeden z przewodników, wskazując na matkę i na Laurę, określił je mianem rdzennych mieszkanek rybackiej wioski. - A czyż twoja matka nią nie jest? - Na pewno nie jest dziwadłem ani turystyczną atrakcją - oświadczył. - I Laura też nigdy nią nie była. Ciekawe, jak oni by się czuli, gdyby autobus pełen wycieczkowiczów za jechał na ich podwórze i ludzie obserwowaliby ich w trak cie wykonywania domowych obowiązków. Skinęłam głową, pojmując powód jego rozdrażnienia. - Masz rację. To nie mogło być miłe - przyznałam. Spra wiał wrażenie usatysfakcjonowanego, lecz prędko powstrzy mał uśmiech i spojrzał na siostrę.
184
ca.
Melody - Lepiej już wracajmy - zaproponował. - May jest śpią
Gdy przyszliśmy do domu, stryj Jacob zabawiał w salo nie swojego przyjaciela rybaka, a ich żony prowadziły po gawędkę w kuchni. Dyskretnie udaliśmy się na górę. May niezwłocznie położyła się spać. - Dziękuję za mrożony krem i za spacer - powiedziałam Cary'emu na korytarzu. Przez chwilę zatrzymał na mnie wzrok. - Czy jesteś bardzo zmęczona? - Nie, nie bardzo. - Chcesz zobaczyć coś wyjątkowego? - Pewnie, że chcę. - To chodź - polecił i jako pierwszy zszedł na dół. Poru szaliśmy się cicho, przechodząc przez dom, lecz pomimo to stryj Jacob usłyszał nas i stanął w drzwiach salonu. - Dokąd się wybieracie o tej porze, synu? - spytał. - Idziemy tylko popatrzeć na moczary - odparł Cary. Stryj Jacob przeszył mnie wzrokiem. Jego oczy stały się całkiem wąskie, nim nieznacznie skinął głową i wrócił do swojego towarzysza. Cary nic więcej nie powiedział. Pospiesznie opuścił dom i poprowadził mnie aż na wzgórze. Zatrzymaliśmy się do piero na szczycie. Ogarnęliśmy spojrzeniem mokradła. Światło księżyca działało magicznie na kwiaty. Błyszczały oślepiającym blaskiem w mroku nocy, niczym szlachetne kamienie. - Co o tym sądzisz? - chciał wiedzieć Cary. - Urzekający widok. - Pomyślałem, że może ci się spodobać. Na prawo od nas ryczał ocean. Objęłam się ramionami. - Zmarzłaś? - Trochę - przyznałam. - Założę się, że bardzo chciałaś pójść na tamtą imprezę. - Nigdy nie byłam na prywatce organizowanej na plaży. - Palą tam tylko narkotyki i piją alkohol. Oczywiście niektórzy odchodzą od ogniska i szukają schronienia w ciemnościach. - Czy nie chciałbyś mieć kiedyś swojej dziewczyny?
Melody
185
- Jeśli znajdę jakąś rozsądną, spróbuję się z nią doga dać - odparł. - A żadna ze znanych ci nie jest rozsądna? - Ani ładna - stwierdził. Stał z rękami w kieszeniach, kopał w piasku i czasami patrzył w moją stronę, a potem znów kierował wzrok na ocean. - A ty? - Co ja? - Czy miałaś chłopaka w Zachodniej Wirginii? -Przez jakiś czas. Ale po śmierci taty... przestałam by wać na szkolnych potańcówkach i innych tego typu impre zach. - Tak, ja też nie miałem na nic ochoty, gdy Laura zginę ła. Mierziła mnie praca i myślałem już, że nigdy nie wrócę do szkoły. - To jedyna korzyść naszego wyjazdu z Sewell - nie muszę widywać górników, nie muszę odwiedzać miejsc, gdzie zawsze bywałam z tatą, ani czekać na jego powrót z pracy. Zamyślił się przez moment. - Ja nigdy nie mógłbym stąd wyjechać. - Większość znanych mi młodych ludzi snuje plany o opuszczeniu rodzinnych stron. - Ale nie ja. Tutaj jest moje miejsce i tutaj zamierzam zostać. Mam we krwi słoną morską wodę. Zaśmiałam się. - Pewnie i tak nie zdam matury - dodał. - Dlaczego nie? - Angielski przysparza mi kłopoty. - Kłopotów. - Słucham? - Przysparza kłopotów, a nie kłopoty. - Sama widzisz. - Może mogłabym ci pomóc? Jestem dobra z angiel skiego. - Prawdopodobnie jest już na to za późno. Jeśli nie zdam matury... - Zdasz - zapewniłam. - Będę ci pomagać co wieczór, zgoda?
186
Melody
- Sam nie wiem. Nie jestem pewien, czy mi na tym za leży. - Musi ci zależeć! I jestem przekonana, że jeśli się po starasz, dasz sobie radę. Uśmiechnął się. - Z tego co słyszałam, Laura była bardzo dobrą uczenni cą. Pomagała ci w nauce? Zamiast odpowiedzieć, umknął wzrokiem w bok, a po tem odwrócił się i zaczął schodził w dół zbocza. - Wracajmy do domu. Podążyłam za nim. Gdy weszliśmy do domu, stryj Jacob zaprosił Cary'ego, żeby się przyłączył do rozmowy o han dlu homarami. Powiedziałam wszystkim dobranoc i uda łam się do mojego pokoju, aby poczytać. Chwilę później usłyszałam, jak Cary wspina się do swojej kryjówki na strychu. Przez moment dochodziło mnie z góry jego szura nie, a potem zapanowała cisza, z wyjątkiem dobiegających z dołu stłumionych głosów stryja Jacoba, ciotki Sary i ich przyjaciół. Ciążyły mi powieki. Zdrzemnęłam się, przebudziłam, poszłam się umyć do łazienki, wróciłam i przebrałam do spania. Gdy zgasiłam światło, wyjrzałam przez okno i zoba czyłam spacerujący po oceanie księżyc. Cóż za piękny wi dok! Czy Laura też była nim urzeczona? Co naprawdę lubi ła? Ciotka Sara ciągle dostarczała mi opisów, porównań i uwag dotyczących swojej zmarłej córki, a jednak nie mo głam się oprzeć wrażeniu, że była jeszcze inna część osobo wości Laury, której istnienia nie podejrzewała. Tylko Cary naprawdę ją znał, pomyślałam. Była jego bliźniaczą siostrą. Nie miał ochoty o niej rozmawiać. Prze łamanie jego rezerwy wymagało czasu, a co ważniejsze, po zbycia się nieufności. Zastanawiałam się, czy kiedykolwiek zyskam jego zaufanie i zdecyduje się powierzyć mi swoje sekrety. Wiedziałam, że są zagrzebane bardzo głęboko. Zamknęłam oczy, leżąc na wznak, i pomyślałam o ma mie. Gdzie spędzała dzisiejszą noc? Przełknęłam łzy i moc no wcisnęłam głowę w poduszkę, aby zasnąć i nie dopuścić do siebie ponurych myśli. Czy właśnie to robił co noc Cary?
Zakon Kłamstw azajutrz rano, w niedzielę, poszliśmy do kościoła. Po powrocie do domu szykowaliśmy się do odwiedzin u moich dziadków, jak gdybyśmy zamierzali złożyć wizytę rodzinie królewskiej. Ciotka Sara wyjaśniła, że każdy wkłada swoje najlepsze ubranie i stara się nienagannie prezentować. Spacerowała po pokoju i pouczała mnie, w co mam się ubrać, w jaki sposób upiąć włosy i jak się nosić. - 01ivia nie lubi rozpuszczonych włosów u kobiet. Twierdzi, że to fryzura w sam raz dla czarownic. Starannie je upnij wsuwkami albo grzebieniami. I żadnego maki jażu! Zrezygnuj nawet ze szminki. Możesz mieć na sobie jedynie bransoletkę ze swoim znakiem zodiaku, gdyż Olivia jest zdania, że młodym damom nie przystoi noszenie pierścionków, naszyjników, a już w szczególności kolczy ków. - Czy ciocia też tak uważa? - M o j a opinia nie ma nic do rzeczy, gdy wybieramy się do domu 01ivii i Samuela - odparła. - Jacob jest rad, kiedy oni są zadowoleni. - A kiedy ciocia jest zadowolona? Ciotka przystanęła i popatrzyła na mnie, jak gdybym za dała najgłupsze pytanie pod słońcem. - Wtedy, kiedy zdołam sprostać wymaganiom Jacoba. I tak powinna robić każda żona. - Mam nadzieję, że mojemu mężowi będzie zależało również na moim szczęściu, a moje uczucia będzie przed kładał ponad swoje własne. Mój tato był właśnie taki.
188
Melody
- Och, moja droga, proszę cię, nie wyrażaj tego rodzaju poglądów w obecności Jacoba. A już w szczególności nie dzisiaj - ostrzegła. - Może nie powinnam tam iść razem z wami - zauważy łam. W oczach ciotki rozbłysła trwoga. - Musisz! Dzisiaj jest niedziela. Zawsze chodzimy na niedzielne lunche do Samuela i 01ivii. Laura cieszyła się na te wizyty. U 01ivii są zawsze wspaniałe przysmaki. Lau ra przepadała za ciasteczkami z lukrem i galaretką na wierzchu, a Samuel zwykł jej dawać przed wyjściem no wiutki banknot pięciodolarowy. Była jego oczkiem w gło wie. Była... - Umilkła, żeby głęboko zaczerpnąć tchu. Przez moment sprawiała wrażenie, że jest nieobecna myślami, a potem gwałtownie zamknęła powieki, otworzyła je i obróciła się wokół własnej osi. - Gdy chodzisz, staraj się prostować ramiona i mieć uniesioną głowę. 01ivia nie znosi, kiedy młodzi ludzie się garbią. Utrzymuje, że postawa świadczy o charakterze i jest ozdobą dobrego zdrowia. - Nikt nigdy nie zarzucił mi, że się garbię. - Rzeczywiście nie masz tego zwyczaju, ale dzisiaj zwra caj na to większą uwagę niż zazwyczaj. Muszę teraz pójść i dopilnować May. Wciągnęłam głęboki wdech i podniosłam się z miejsca. Byłam bardziej zdenerwowana, niż w dniu mojego przyby cia tutaj. Gdy w końcu uznałam, że jestem w miarę dobrze ubrana, a mój wygląd spełnia oczekiwania ciotki, zeszłam na dół. Cała rodzina już czekała na mnie w salonie. Wszy scy byli ubrani tak samo, jak w kościele. Stryj Jacob miał na sobie ciemnoniebieski garnitur i kra wat, a Cary błękitną, sportową marynarkę, krawat i wyjścio we spodnie. Jego buty były wyczyszczone na glans. May wy glądała słodko w swojej różowej bawełnianej sukience i w różowej kokardzie we włosach. Na nogach miała czarne pantofelki z lakierowanej skóry. Ciotka Sara wybrała dla siebie na dzisiejszą okazję ciemnoniebieską suknię z wyso kim kołnierzem i z paskiem. Jak zwykle była bez makijażu, a jedyną jej biżuterię stanowił medalion. Włosy miała ze brane do tyłu i spięte białym grzebieniem w surowy kok.
Melody
189
Gdy weszłam, wszystkie spojrzenia skupiły się na mnie. Stałam się przedmiotem oględzin. Czekałam na aprobatę. Oczy Cary'ego rozszerzyły się, a potem pociemniały, zanim odwrócił wzrok. Byłam pewna, że to z powodu następnej sukienki Laury, jaką miałam na sobie - tym razem kremo wej. Nie mogłam się doczekać na dotarcie moich osobi stych rzeczy. - Melody wygląda bardzo ładnie, prawda Jacobie? - spy tała ciotka słabym głosem. - Tak - przyznał niechętnie. - Czy rozmawiałaś już z nią na temat jej zachowania? - Jeszcze nie - odparła ciotka. - Co złego zrobiłam? - spytałam. - Problem nie w tym, co zrobiłaś, ale co możesz zrobić zauważył stryj Jacob. - Załatw to czym prędzej i chodźmy już - zwrócił się do żony, wstając. Skinął głową na Cary'ego, który pospiesznie poderwał się z miejsca, wziął May za rękę i razem z nią wy szedł za ojcem z salonu. - Usiądź na moment, moja droga - poprosiła ciotka. Jest jeszcze kilka innych rzeczy, o których musisz pa miętać. - O czym? - przycupnęłam na kanapie. - 01ivia, twoja babka, jest przeczulona na punkcie za chowania dzieci w jej domu. - Nie jestem już dzieckiem. Mam prawie szesnaście lat. - Tak, wiem o tym. Ale dopóki nie wyjdziesz za mąż, bę dziesz uchodzić w jej oczach za dziecko. - Ciotka Sara naj wyraźniej dzieliła się własnymi doświadczeniami. Stanęła przede mną, niczym belferka w szkole. - Najważniejsze jest to, żebyś nigdy nie odzywała się nie proszona. 01ivia uważa za grubiaństwo, gdy młodzi lu dzie domagają się od starszych odpowiedzi albo ich opinii, jeśli się im na to nie zezwala. A szczególnie nigdy, ale to ni gdy nie przerywaj nikomu w trakcie wypowiedzi. - Nie mam takiego zwyczaju - oświadczyłam. - To dobrze. Pamiętaj o stosowaniu form grzecznościo wych. Gdy siedzisz, zawsze złącz nogi i trzymaj dłonie na kolanach. Przy stole podnoś łyżkę i widelec do ust, a nie na
190
Melody
odwrót, i nie zapominaj o łokciach ani o używaniu serwet ki. Trzymaj się prosto i nie gap się na ludzi - recytowała, jak gdyby odtwarzała z pamięci podręcznik savoir-vivre'u. - Czy wszystko zrozumiałaś? Skinęłam potakująco głową. - Nie zanosi się na to, żeby pobyt u dziadków sprawił mi wielką przyjemność - mruknęłam. Ciotka pobladła. - Och, moja droga. Nigdy nie wyrażaj na głos takich opi nii, bardzo cię o to proszę! Tego rodzaju myśli zachowaj wyłącznie dla siebie. - Niech ciocia się nie martwi. Nigdy się nie zdarzyło, że bym swoim zachowaniem wprawiła w zakłopotanie moich rodziców. Zapewniam, że również i cioci nie przyniosę wstydu. - Wstałam, choć nogi odmawiały mi posłuszeń stwa, i wyszłam z domu. Cary i May czekali z tyłu samocho du. Dosiadłam się do nich, zajmując miejsce obok May. - Czy to daleko stąd? - spytałam cicho Cary'ego. - Około dwadzieścia minut jazdy. Dzwoniły mi zęby ze strachu przed dezaprobatą i nie przychylnym przyjęciem babki 01ivii. Ale dlaczego? Oto miałam w końcu poznać rodziców mojego ojca, moich praw dziwych dziadków. Powinnam odczuwać uniesienie. Wszy scy dziadkowie, o jakich kiedykolwiek słyszałam, szczerze kochali swoje wnuki. Przypomniałam sobie jednak, że nasza rodzina jest inna. *%*
Z zewnątrz dom dziadków nie wydawał się zimny ani bezosobowy. Był duży i miał oszalowane ściany. Ciotka Sara powiedziała, że jest zabytkowy, a jego orygi nalna część pochodzi z 1780 roku. Cary potrząsnął głową i wbił oczy w dach samochodu, gdy jego matka rozwodziła się na temat budynku - zapewne wykład ten, wielokrotnie udzielany przez babkę 01ivię, na dobre zapadł jej w pa mięć. Była to najładniejsza posiadłość, jaką widziałam na Cape Cod. Równie piękne i zadbane trawniki należały tu do rzadkości, a ogród, z koszami złotych i purpurowych brat-
Melody
191
ków, róż i pelargonii zaliczał się na pewno do najbardziej wypielęgnowanych. Po prawej stronie znajdował się mały staw, po którym pływało kilkanaście kaczek. Ale najbar dziej imponujące wydały mi się ogromne, obsypane kwie ciem cukrowe klony. Na dwóch drzewach w kącie ogrodu po prawej stronie była zawieszona huśtawka z balda chimem. Zatrzymaliśmy się na podjeździe i wysiedliśmy z samo chodu. Ciotka Sara natychmiast poprawiła luźny kosmyk włosów, który się wymknął z mojej fryzury, i wygładziła na ramionach moją sukienkę. - Zostaw ją, przecież dobrze wygląda - mruknął Cary. Gdy stryj nacisnął dzwonek, ciotka zajęła miejsce obok niego, a my stanęliśmy z tyłu za nimi. Chwilę później otwo rzyły się drzwi. Po raz pierwszy miałam okazję zobaczyć na własne oczy mojego dziadka. Dotychczas znałam go tylko ze starej foto grafii mojego taty. Dziadek Samuel nadal był wysokim, sztywno wyprosto wanym mężczyzną o dumnej i mocnej postawie. Natych miast uchwyciłam w jego twarzy podobieństwo do mojego ojca. Tato, podobnie jak Cary, odziedziczył po nim zielone oczy. Włosy dziadka, przeważnie siwe, tworzyły imponującą czuprynę. Były starannie ostrzyżone nad uszami i po bo kach, zaczesane do góry, i lekko faliste. Tato miał ten sam prosty, mocny nos, natomiast usta dziadka wydawały się cieńsze, a broda bardziej zaokrąglo na. Samuel miał duże dłonie mojego taty, długie ręce, i jak na mężczyznę w podeszłym wieku, mocne, barczyste ra iona. - Dzień dobry, Jacobie i Saro. - Jego wzrok prędko się Po nich prześlizgnął i zatrzymał na mnie. Zdawało mi się, że w kącikach jego ust dostrzegłam przelotny uśmiech, ten sam delikatny, ledwo zauważalny grymas, jaki zwykł często robić tato. Samuel pospiesznie skierował oczy na Cary'ego i May. - Witajcie, dzieci. - Dzień dobry, dziadku - powiedział Cary. - Dzień dobry... dziad... ku - zawtórowała May.
192
Melody
- To jest Melody - przedstawiła mnie ciotka, przesuwa jąc się w bok i robiąc mi miejsce z przodu. - Ładna dziewczyna. Wiele ma w sobie z Haille, nie są dzisz, Jacobie? - Tak - odparł stryj Jacob, obrzucając mnie taksującym spojrzeniem. - Witaj, Melody - powiedział dziadek. Nie byłam pewna, czy powinnam mu podać rękę, dy gnąć, czy tylko się skłonić. - Dzień dobry. Cieszę się, że mam okazję dziadka po znać. - Niemal cisnęło mi się na usta słowo: „wreszcie". Skinął głową, zatrzymując na ustach uśmieszek. - Wejdźcie do środka - zaprosił, cofając się w przejściu. - 01ivia jest zajęta doglądaniem posiłku. Znaleźliśmy się w wyłożonym marmurową posadzką ho lu, którego ściany po obu stronach zdobiły obrazy: pejzaże z Cape Cod, pejzaże z łodziami i portrety marynarzy. Dom przesiąknięty był wonią kwiatowych perfum. Dziadek Samuel zaprowadził nas do mieszczącego się po prawej stronie salonu, którego wygląd przywiódł mi na myśl wystawę w sklepie meblowym. Dębowa podłoga była tak wyfroterowana, że mogłam się w niej przeglądać. Na każdym stoliku i półce stały kosztowne szklane bibeloty, wazony oraz fotografie w srebrnych i w złotych ramkach. Obrzuciłam je wzrokiem. Znajdowały się tam podobizny dziadka i babki w młodym wieku, a także stryja Jacoba, ciotki Sary, Cary'ego, Laury i May. Nie dostrzegłam żadne go zdjęcia taty. - Usiądź razem z Carym i May - poinstruowała ciotka Sara. Przycupnęliśmy na otomanie mieszczącej się w pra wym kącie pokoju. Dziadek Samuel zajął miejsce na krze śle, a ciotka Sara i stryj Jacob usadowili się na kanapie na przeciwko nas. - Jak połowy w tym tygodniu, Jacobie? - Samuel zagad nął syna, nie spuszczając ze mnie wzroku. -Trochę lepsze niż zazwyczaj. Szczególnie wczorajszy dzień możemy zaliczyć do udanych, prawda Cary? - Tak, tato - odparł Cary, strzelając w moją stronę spoj rzeniem.
193
Dziadek Samuel skinął głową. - A więc to ty jesteś Melody - zwrócił się do mnie. - Ile masz lat? - Piętnaście, prawie szesnaście. - Tak, to by się zgadzało. - Zamyślił się przez moment, lecz zaraz znowu jego twarz rozpromieniła się w uśmiechu. - Słyszałem, że grasz na skrzypcach. Mój dziadek grywał na akordeonie. Czy kiedyś wspominałem o tym, Saro? - Nie - odparła ciotka, szeroko otwierając oczy. - Przecież ci o tym mówiłem - stwierdził oschle stryj Jacob. - Naprawdę? Nie przypominam sobie, żebym o tym kie dykolwiek słyszała, Jacobie. - Tak, i był w tym dobry - oświadczył dziadek Samuel, zwracając się do mnie. - Wciąż jeszcze brzmią mi w uszach jego wesołe melodie. - Są rzeczy bardziej godne zapamiętania, niż jakiś tam leniwy rybak - dobiegł nas ostry i cienki głos. Odwrócili śmy się w stronę stojącej w drzwiach babki 01ivii. Miała niewiele ponad metr pięćdziesiąt wzrostu i była ubrana w jasnożółtą sukienkę. Śnieżnobiałe włosy nosiła upięte w kok - równie surowy, jak ciotki Sary. Jej oczy wydawały się w tej fryzurze większe, a czoło bardziej szerokie. Policz ki i skronie na granicy włosów cętkowały starcze plamy. Jej nie uszminkowane usta wyglądały blado, a skóra na pod bródku była obwisła, jak u kury. 01ivia nie miała przygarbionych pleców i dzięki swojej Wyniosłej postawie wydawała się wyższa i silniejsza, niż by ła w rzeczywistości. -Wcześnie przybyliście - rzuciła oskarżająco, wpijając się we mnie wzrokiem. - Byliśmy gotowi, więc przyjechaliśmy - usprawiedli wiał się stryj Jacob. -Lepiej przyjść przed czasem, niż się spóźnić - zauwa żył dziadek Samuel. Babka zmierzyła go spojrzeniem i z je go twarzy natychmiast zniknął uśmiech. - Przedstaw nas sobie - poleciła babka ciotce Sarze. - Dobrze, 01ivio. - Ciotka obróciła się w moją stronę. To jest Melody. Córka Haille.
194
Jńeiody
Haille. A dlaczego nie Chestera i Haille? - pomyślałam. Czyżby w tym domu zabronione było nawet wymawianie imienia mojego ojca? Ciotka Sara dała mi znak skinieniem głowy, żebym wsta ła. Podniosłam się z miejsca i babka zbliżyła się do mnie. Pożerała mnie wzrokiem, lustrując od stóp do głów i kiwała głową, jak gdyby znalazły potwierdzenie jej wcześniejsze o mnie wyobrażenia. - Wygląda zdrowo. Jest wysoka i ma dobrą postawę. Wysoka? Wcale nie byłam wysoka. Po chwili uzmysłowi łam sobie, że prawie każdy musi się jej taki wydawać. - No cóż, co powiesz? - spytała. Spojrzałam na ciotkę Sarę. Z uśmiechem skinęła głową. - Dzień dobry, babciu 01ivio - przywitałam ją. Moje sło wa najwyraźniej ją dotknęły. Zesztywniała i jeszcze wyżej podciągnęła ramiona. - Zaczniemy jeść nieco wcześniej niż zwykle - postano wiła. Dziadek wstał. Cary i May poderwali się z miejsc, po dobnie jak ciotka Sara i stryj Jacob. Przez chwilę miałam wrażenie, że przebywam w armii i babka 01ivia jest generałem, który komenderuje nami. Wyszła z salonu, a my wszyscy podążyliśmy za nią. Minęli śmy hol i skierowaliśmy się do jadalni. To był piękny pokój ze ścianami wyłożonymi ciemną, dębową boazerią oraz z długim stołem z wiśniowego drzewa o błyszczącym blacie. Wszystkie krzesła miały wysokie oparcia i wyściełane siedzenia. Porcelana wyglądała na bardzo kosztowną, a świeczniki sprawiały wrażenie, że są zrobione ze szczerego złota. Srebrna zastawa była ciężka. Każdy z nas miał przed sobą własny płócienny obrus oraz płócienną serwetkę. Cary, May i ja zostaliśmy posadzeni po jednej stronie stołu, ciotka Sara i stryj Jacob po drugiej, a ciotka 01ivia i dziadek Samuel zajęli miejsca na przeciwległych koń cach. Służąca wniosła jedzenie. Posiłek zaczynał się od sałatki, lśniącej miniaturowymi pomidorami i najbardziej zielonymi ziarnami pieprzu oraz liśćmi sałaty, jakie kiedykolwiek widziałam. Długie bochny chleba były pokrojone na kromki i ułożone na srebrnych
Melody
195
półmiskach. Każdy otrzymał wysoką szklankę wody z lo dem. W następnej kolejności na stole pojawił się duży pół misek z krewetkami misternie ułożonymi na liściach sałaty oraz małe ziemniaki na zimno, szparagi i dwie pięknie wy pieczone kaczki - również pokrojone w plastry. Babka 01ivia jedynie kosztowała wszystkiego, lecz dzia dek Samuel jadł z równym apetytem, jak stryj Jacob i Cary. Oczy babki 01ivii śledziły mój każdy ruch. Powtarzałam w myślach zalecenia ciotki Sary dotyczące zachowania się przy stole, gdy przeżuwałam jedzenie, piłam wodę, lub po cokolwiek sięgałam. - A więc Haille telefonowała - odezwała się niespodzie wanie babka 01ivia, jak gdybyśmy były w trakcie rozpoczę tej wcześniej rozmowy. - Tak - odparła ciotka Sara. - Przedwczoraj rozmawiała z Melody. Babka 01ivia skierowała na mnie swoje zimne oczy o stalowym spojrzeniu. - Gdzie obecnie przebywa twoja matka? - Telefonowała z drogi. Jechała z Bostonu do Nowego Jorku. - Jak długo zamierza to ciągnąć? - spytała. - Ciągnąć? - Potrząsnęłam głową. - Udawać, że coś zamierza zrobić z tym swoim żałosnym życiem. Poczułam, jak do twarzy napływa mi gorąca krew. - Ma wyznaczone terminy przesłuchań i spotkań. Próbu je zostać... - Kim? Modelką? Aktorką? - przerwała mi i zaśmiała się piskliwie. A potem spojrzała na dziadka Samuela. - Aktorką to ona zawsze była. Odwrócił wzrok, a ona z powrotem na mnie skupiła swo ją uwagę. - Czy twój ojciec nie zostawił tobie i twojej matce żad nych pieniędzy po tylu latach tak zwanej uczciwej pracy? -Miałyśmy jakieś oszczędności, ale koszty utrzymania były bardzo wysokie, a mama potrzebowała ubrań i... - Zawsze była rozrzutna. Nie zmieniła się ani na jotę mruknęła babka.
196
Melody
- Jak wygląda ? - zwróciła się do ciotki Sary. - Och, wciąż jest bardzo ładna, 01ivio. Może rzeczywi ście ma szansę zostania modelką. - Śmieszne. Z jej postawą? Cary - powiedziała oschle, postanawiając skierować swoją uwagę na inną osobę przy stole. - Jak twoje postępy w nauce? - Obawiam się, że nie poczyniłem wielkich, babciu. - Co zamierzasz z tym zrobić, Cary? Niewiele zostało ci czasu, prawda? - Myślę o skorzystaniu z pomocy - przyznał, kierując wzrok na mnie. Dostrzegłam na jego ustach nikły uśmiech i również się uśmiechnęłam. Babka 01ivia przechwyciła na szą wymianę spojrzeń. - Rozumiem, że jesteś dobrą uczennicą? - zwróciła się do mnie. - Tak, babciu. Zawsze na koniec roku otrzymywałam wy różnienie. - Ho, ho - powiedziała i pokręciła głową. - Twoja matka nie ukończyła nawet liceum, wiesz o tym, prawda? Prędko podniosłam wzrok. - Ukończyła - stwierdziłam. Ciotka Sara na moment straciła oddech i podniosła do ust serwetkę. Patrząc na mnie, dyskretnie pokręciła głową. Czy oczekiwała ode mnie, że pozwolę, aby babka 01ivia mówiła nieprawdę? - Zapewne ona tak twierdziła, co? - Tak - przyznałam. Znowu uśmiechnęła się tym swoim zimnym uśmiechem, aż zdawało się, że pękną jej wąskie usta. - Ta dziewczyna nigdy nie potrafiła odróżnić rzeczywi stych faktów od iluzji. Nic dziwnego, że wałęsa się teraz po kraju, aby zrobić karierę aktorki lub modelki - perorowała babka 01ivia. Skąd wiesz tak dużo o mojej mamie? Miałam ochotę za pytać. Ty, która wydziedziczyłaś ojca, kiedy się z nią ożenił. Ale zamiast cokolwiek powiedzieć, spuściłam oczy i zaczę łam dłubać w talerzu. Spojrzałam na May - jadła z utkwio nym przed siebie wzrokiem i uśmiechała się łagodnie. By łam ciekawa, czy któreś z dziadków potrafi się z nią
Melody
197
porozumieć. Dotychczas widziałam jedynie skierowane do niej uśmiechy i skinięcia głową dziadka Samuela. Babka Olivia, o ile zdążyłam się zorientować, ledwie ją zauważała. W milczeniu spożywaliśmy posiłek i wszyscy, z wyjąt kiem babki, trzymaliśmy oczy utkwione w jedzeniu przed sobą. W końcu dziadek Samuel podniósł wzrok. - Doszły mnie słuchy - zwrócił się do stryja Jacoba - że w tym roku, kiedy wzrosty ceny zagranicznych podróży, za powiada się dobry turystyczny sezon. - Tak, to prawda - przytaknął stryj Jacob. - Słyszałem, że hotele są dobrze przygotowane do przyjęcia gości. Na jesieni będzie mnóstwo śmieci do uprzątnięcia z plaży - do dał. Zrozumiałam, co było źródłem negatywnego stosunku Cary'ego do przyjezdnych. - A co z uprawą żurawin? - spytał dziadek Samuel. -Zapowiada się duży urodzaj. Spodziewamy się przy zwoitych plonów. - Czy matka zamierza zostawić tutaj ciebie na całe lato? - zagadnęła mnie nagle babka. - Nie wiem - odparłam - Mam nadzieje, że nie. Uniosła w górę brwi. - A dlaczegóż to? Czyżbyś była źle traktowana w domu mojego syna? Podobno dostałaś pokój po Laurze i korzy stasz z jej rzeczy? - Jestem bardzo dobrze traktowana - zapewniłam po spiesznie. - Miałam na myśli jedynie to, że chciałabym być razem z mamą. Tęsknię za nią. Prychnęła. - Dziewczyna w twoim wieku powinna mieć normalny dom, a nie włóczyć się samochodem po kraju w pogoni za czyjąś iluzją - mruknęła. - Miałyśmy dom. I znowu będziemy miały - stwierdzi łam prowokująco. - A cóż to był za dom w Zachodniej Wirginii? - spytała, nie zrażona tonem mojego głosu. - Mieszkaliśmy na osiedlu przyczep mieszkalnych. Tato bardzo ciężko pracował w kopalni węgla. Nigdy nie chodzi łam głodna. - A twoja matka, czym ona się zajmowała?
198
Jńeiody
- Pracowała w salonie piękności. - To zrozumiałe. Ta kobieta nigdy nie powinna się roz stawać z lustrem. Zanim zdołałam cokolwiek powiedzieć, babka odwróciła się prędko i zawołała służącą. - Dorośli napiją się kawy w salonie, Loretto. - Tak, proszę pani. - Przynieś lody i ciasteczka dla dzieci. Dla dzieci? Spojrzałam na Cary'ego, aby się przekonać, jak mu się podoba nazywanie go w ten sposób. Przygryzł wargę i utkwił wzrok w ścianie. - Szczęściara z ciebie, że ciotka Sara zachowała wszyst kie ubrania po Laurze - zauważyła babka 01ivia. - Ona za wsze miała takie ładne sukienki. - Mama prosiła o przesłanie moich rzeczy - odparłam. Spojrzałam na ciotkę Sarę i po wyrazie jej twarzy odga dłam, że czuje się zraniona. - Niemniej jestem wdzięczna cioci Sarze, że pozwoliła mi wszystkiego używać. Przykro mi tylko z powodu okolicz ności, w jakich to się stało. Dziadek Samuel pokiwał głową, a jego oczy złagodniały. Babka 01ivia uniosła w górę brwi. - A co ty wiesz na temat okoliczności? - No cóż, powiedziano mi, że... - Czy naprawdę musimy jeszcze raz przez to przecho dzić, 01ivio? - zapytał cicho dziadek Samuel. Babka prychnęła. - Jacob twierdzi, że dobrze grasz na skrzypcach oświadczyła. Byłam wstrząśnięta. Stryj Jacob powiedział o mnie coś dobrego? - Może któregoś dnia dasz nam kon cert? - dodała. Oniemiałam ze zdumienia. Czy babka mówiła poważnie? Podniosła się z miejsca. - Przejdźmy na kawę do salonu, Samuelu - zakomende rowała. - Dobrze, moja droga - rzekł dziadek, wstając od stołu. Służąca przyniosła trzy półmiski z lodami, dla Cary'ego, dla May i dla mnie, i podała je razem z talerzem małych ciasteczek, które podobno tak bardzo lubiła Laura.
Melody
199
- Przepraszam, że mamy tylko lody waniliowe - dodała babka. - Cary, gdy skończycie jeść, oprowadź Melody po naszej posiadłości i pobawcie się trochę na dworze. Tylko nie chodźcie po błocie. Dopilnuj, żeby May również mnie zrozumiała. - Dobrze, babciu - powiedział Cary i przekazał polece nia siostrze. - Jak ona się miewa? - spytała babka, zostając przy sto le i patrząc na dziewczynkę z litością. - Bardzo dobrze, babciu - zapewnił Cary, uprzedzając w odpowiedzi swoich rodziców. Babka 01ivia najpierw ski nęła, a potem potrząsnęła głową, jak gdyby odganiała przy kre myśli, i wyprowadziła dorosłych z jadalni. Miałam wrażenie, że razem z nią ulotniła się z pokoju przytłaczająca powłoka czarnych chmur i powietrze zbyt ciężkie, aby nim można było oddychać. - Powinieneś nazywać to miejsce Lodowym Domem zauważyłam. Cary się uśmiechnął. - Nie jest tak twarda, za jaką chciałaby uchodzić. Zabraliśmy się za jedzenie deseru i musiałam przyznać, że smakują mi małe ciasteczka. - Sam dom jest bardzo ładny. Ładniejszy nawet od do mu Alice Morgan. - Kto to taki? - Moja najlepsza przyjaciółka z Sewell. - Ogarnęłam wzrokiem śliczne przedmioty - serwantkę wypełnioną drogi mi kryształami, piękny żyrandol ponad naszymi głowami i ol brzymie obrazy w bogato zdobionych ramach na ścianach. - Na czym dziadek Samuel zdołał zarobić tak duże pie niądze? - spytałam Cary'ego. - Znaczną część majątku odziedziczyła babka 01ivia po swoich rodzicach. Dziadek był właścicielem floty rybackich kutrów i łodzi służących do połowu homarów. Lecz więk szość stracił w ciężkich czasach. Na szczęście mój ojciec do robił się do tego czasu własnych. Chodź, oprowadzę cię po posiadłości. Porozumiał się na migi z May i dziewczynka przełknęła pospiesznie jeszcze jedną łyżeczkę lodów. Gdy obeszła stół
200
Melody
dookoła, wzięłam ją za rękę. Cary przeprowadził nas przez dom, mijając korytarz, kuchnię i gabinet po prawej stro nie. Dotarliśmy do tylnych drzwi budynku. Wychodziły na małą werandę. Za domem znajdowała się spora altanka z rozległym wi dokiem na okolicę. Obok skalniaka i małej fontanny stało kilka ławek. Posiadłość ciągnęła się aż do plaży, gdzie w małej przystani stała przycumowana duża żaglówka i ma ła łódź motorowa. - Piękne miejsce - oświadczyłam. - To prawda. Dzięki niewielkiej zatoce woda nie jest tu tak wzburzona, jak w innych częściach wybrzeża. Zeszliśmy do przystani i zapatrzyliśmy się na ocean. Fa lował łagodnie. Błękitne niebo było poprzecinane mlecznobiałymi pasmami chmur. Po prawej stronie na linii hory zontu wystawały potężne skały. - Spójrz na przyczepione do skał małże - zwrócił moją uwagę Cary. Na tle kamieni mięczaki odcinały się purpurową barwą. Mewy dreptały po piasku w poszukiwaniu smacznych kąsków. Spostrzegłam, że jedna z nich zatoczyła koło ponad skałą i wypuściła coś z dzioba. W chwili gdy zdobycz uderzy ła o skaliste podłoże, ptak runął z góry, żeby ją odzyskać. - Co ta mewa wyprawia? - Rzuca małże na skały, aby rozbić skorupy i zjada je na tychmiast po zderzeniu z kamieniem. Sprytne ptaszysko, prawda? Pokręciłam głową zdumiona, nie tylko tym, co zobaczy łam, ale i rozległą wiedzą Cary'ego. Obrzuciłam wzrokiem ciągnącą się po lewej stronie pla żę. Olbrzymia żaglówka podskakiwała na falach, a żagiel łopotał w podmuchach oceanicznej bryzy. - Teraz jestem w stanie zrozumieć, dlaczego mój tato tak bardzo lubił jeździć nad morze. Musiał za nim bardzo tęsknić. Cary skinął głową, spojrzał na mnie, a potem sprawdził linę umocowującą motorówkę w przystani. May zasygnali zowała nam, że wybiera się na poszukiwania muszelek. - Nie oddalaj się zbytnio - odpowiedział jej na migi Ca ry. Skinęła głową i skierowała uwagę na piasek.
Melody
201
- Nasza babka nienawidzi mojej mamy, prawda? Cary wodził czujnym wzrokiem za May. - Na to wygląda - przyznał. - Czy często rozmawiają na temat moich rodziców? - Prawie nigdy. - Ruszył w stronę plaży. Podążyłam za nim. - Jakiego mój ojciec mógł się dopuścić przewinienia, że ściągnął na siebie tak straszliwy gniew? Czy mężczyzna nie ma prawa ożenić się z kobietą, którą kocha? Dlaczego wy dziedziczyli ojca? Babka jest bardzo okrutna. A może za mierzasz mnie przekonać, że ona również tylko się boi? Cary obrócił się do mnie twarzą. W jego oczach było więcej bólu, niż złości. - Nie taki diabeł straszny, jak go malują. Wkrótce sama się przekonasz, że babka wcale nie jest groźna, tylko spra wia takie wrażenie. Potrzebuje czasu, żeby nabrać przeko nania do obcych. - Nie jestem nikim obcym, tylko jej wnuczką, nawet je śli się to jej nie podoba! Cary odwrócił wzrok. May była blisko wody, niemal na granicy załamywania się fal. - Do diabła! - rzucił się w jej stronę i wciągnął ją w głąb plaży. Uznałam, że niepotrzebnie tak szorstko się z nią ob szedł i nie omieszkałam mu tego wytknąć. A potem wzię łam dziewczynkę za rękę i razem ruszyłyśmy przed siebie. Obiecałam, że jej pomogę w poszukiwaniu muszelek. Cary podążał za nami. - Ona nie potrafi pływać - usprawiedliwiał swoje zacho wanie. - Nie potrafi? - Nie. Ale nawet gdyby potrafiła, cofająca się fala czasa mi wciąga w głąb oceanu i zatapia nawet najsilniejszych pływaków. Starałam się zachować słuszny dystans od wody. - Rozumiem twoją opiekuńczość w stosunku do May, Cary. To przejaw wielkiej dobroci i miłości, ale musisz po zwolić jej oddychać. Wbił we mnie wzrok. Kosmyki włosów tańczyły wokół jego twarzy. Czułam na policzkach krople morskiej wody. Ponad naszymi głowami, krzycząc, krążyła rybołówka.
202
Meiody
- Wiem, dlaczego rodzina nie chciała mieć nic wspólne go z twoim ojcem i dlaczego oboje z twoją matką uciekli wyznał. - Wiesz? - Tak. - Uklęknął, wydobył muszelkę z piasku i wręczył ją May. - Nikt mi o niczym nie mówił. Domyśliłem się te go ze strzępów informacji, jakie przez lata docierały do mnie z ich rozmów, ilekroć przypadkiem znalazłem się w pobliżu. - Kiedy mój ojciec uświadomił sobie, jak wiele faktów zdołałem poznać - kontynuował Cary - zabronił mi kiedy kolwiek o nich wspominać, a już w szczególności w obecno ści moich dziadków. - Powiedz mi - poprosiłam cicho. - Twoja matka powinna ci była o tym powiedzieć, albo twój ojciec. Przypuszczam jednak, że za bardzo się wstydzi li i bali - dodał. Zamarło we mnie serce, znowu drgnęło i zaczęło głośno bić, a od jego dudnienia do głowy uderzyła mi krew. - Czego mieliby się wstydzić? Co złego zrobili? - Pobrali się. - I co z tego? Czy twoi rodzice i nasi dziadkowie mają aż tak wielkie mniemanie o sobie i są aż tak bardzo wyniośli, że patrzą z góry na kogoś, kto nie pochodzi z tak zwanej do brej rodziny? Na kogoś, kto był sierotą? Za kogo oni się... - To prawda, że twoja matka była sierotą. Ale nigdy się nie przyznała, kim byli jej przyszywani rodzice, prawda? Wstrzymałam oddech. - Co masz na myśli? A kim byli? - To dziadek i babcia - stwierdził. - Twoja matka i oj ciec wychowywali się razem, jak rodzeństwo. Kiedy się okazało, że Haille jest w ciąży z tobą, spadła na nich jesz cze większa hańba. Pokręciłam głową i niewiele brakowała, a zaśmiałabym się w głos. - To jakieś bezsensowne, idiotyczne kłamstwo, którym uraczył cię twój ojciec, żeby usprawiedliwić odrażający sposób, w jaki potraktowali mojego tatę. - To co powiedziałem, jest prawdą - upierał się Cary.
Melody
203
- Nie! - Zatkałam dłońmi uszy. - Nie chcę słyszeć ani jednego okropnego słowa więcej. May przyglądała mi się z wykrzywioną buzią. Zaczęła prędko gestykulować, dopytując się, czy stało się coś złego. Zaprzeczyłam ruchem głowy. - Sądziłem, że powinnaś się o wszystkim dowiedzieć, że by zrozumieć stosunek całej rodziny do twojego ojca i mat ki. Miałem nadzieję, że nie będziesz winiła tak bardzo dziadków ani mojego ojca i matki. - Mam do nich jeszcze większy żal! - krzyknęłam. - Za to, że kłamią! - Nie mają takiego zwyczaju - stwierdził cichym głosem. - Dziwię się, że szkolne plotkary jeszcze o niczym ci nie do niosły. To stara historia i być może jej nie znają, albo jesz cze nie zdają sobie sprawy z tego, kim jesteś. Potrząsnęłam głową i cofnęłam się przed nim. - Mścisz się na mnie za to, co powiedziałam o May. Je steś okrutny. Nienawidzę cię. Nienawidzę! I zaczęłam biec przed siebie plażą. Po policzkach spły wały mi łzy. Biegłam najszybciej, jak potrafiłam, lecz stopy ślizgały się i grzęzły w piasku. Nieuważnie wdepnęłam w wodę, rozchlapując ją, aż w końcu wyczerpana upadłam na wznak na piasek. Miałam wrażenie, że za chwilę eksplo duję. Wciągałam mocne i głębokie oddechy. Mój kuzyn na pewno kłamał albo przekazywał kłamstwa. Dlaczego mama i tato mieliby taić przede mną prawdę? Chwilę później Cary stanął przy mnie. - Wiedziałem, że nie powinienem był niczego mówić. - Nie powinieneś wygadywać głupstw - odcięłam się, podnosząc na niego wzrok. Trzymał za rękę May. Dziew czynka wydawała się przestraszona i bliska płaczu. Zerwa łam się na nogi i wygładziłam ubranie. - Gdy wrócimy do domu, coś ci pokażę - zapowiedział. Obrócił się i ruszył z powrotem. Wzięłam May za rękę i obie podążyłyśmy za nim. Zatrzymał się przy tylnym wejściu. - Tędy - powiedział, idąc przodem. Okrążyliśmy północ ne skrzydło budynku i znaleźliśmy się przy metalowych drzwiach prowadzących do piwnicy. Cary otworzył je moc-
204
Melody
nym szarpnięciem za klamkę. Krótkie betonowe schody prowadziły do kolejnych drzwi. - To suterena. Zawahałam się. Cary zszedł do pomieszczenia na dole i pociągnął za sznurek, zapalając gołą żarówkę, która zwi sała z sufitu. Gdy pokonałam schody i dołączyłam do niego, stwierdziłam, że stąpam po wybetonowanej nawierzchni. Przy ścianach dostrzegłam metalowe półki na kamiennych fundamentach. Ominęłam pajęczyny. Panowała tu wilgoć i odór stęchlizny. - Znajdujemy się pod najstarszą częścią domu - wyja śnił Cary. - Sadzę, że kiedyś była tu piwnica, gdzie prze chowywano owoce i warzywa. Oboje z Laurą zwykliśmy uważać to miejsce za nasz lokal klubowy. Nie przeszkadza ła nam wilgoć, pajęczyny ani myszy. - Myszy? - Zdążyły już czmychnąć do swoich kryjówek. - Uśmiech nął się, a potem podszedł do jednej z metalowych półek na przeciwległej ścianie małego pomieszczenia, zdjął pudło i postawił je na brudnej podłodze. Karton, przetrzymywany w wilgoci, rozmiękł i pod dotykiem Cary'ego w chwili otwierania o mało się nie rozdarł. - Proszę, zobacz - powiedział Cary, czekając, aż się zbli żę. Zrobiłam w jego stronę kilka kroków. Czułam się, jak bym połknęła bryłę węgla, która zaległa mi ciężarem na sercu. May nie odstępowała mojego boku i trzymała mnie za rękę. Zajrzałam do pudła. Było wypełnione albumami fotograficznymi. Cary wyjął i otworzył pierwszy z brzegu. - Twoich rodziców już tutaj nie było, kiedy oboje z Lau rą odkryliśmy te albumy. Gdy spytaliśmy babcię 01ivię o zdjęcia, zabroniła nam tutaj przychodzić. I długo trzyma liśmy się z dala od tego miejsca. Spojrzałam na odbitki. Były to stare fotki trojga dzieci: dwóch chłopców i dziewczynki. - To twój tato i twoja matka, a to mój ojciec - wyjaśnił Cary, wskazując na postacie. Przewracał kartki, na których znajdowały się zdjęcia dokumentujące proces dorastania całej trójki. W miarę wertowania stronic, podobieństwo stawało się coraz wyraźniejsze.
Melody
205
- Twój ojciec był zawsze mocnej postury, prawda? A mat ka od początku urodziwa - zauważył Cary. Łzy spływały mi po policzkach, gdy wolno przerzucałam strony przedstawiające fotografie z przyjęć na wolnym po wietrzu, na huśtawce, nieopodal ogrodów, na żaglówkach i na kutrach rybackich. Były tam również szkolne odbitki i grupowe ujęcia rodzinne. Z niedowierzaniem kręciłam głową. - Przykro mi, że do tej pory nie znałaś całej prawdy powiedział Cary. Przygryzłam dolną wargę i wciągnęłam przez nos powie trze, ignorując palące łzy. Cary z powrotem schował album do kartonu, który starannie zamknął i odłożył na miejsce. - Zdjęć jest o wiele więcej, ale może obejrzymy je in nym razem. Odwróciłam się, wypuszczając z uścisku dłoń May. Mia łam wrażenie, że straciłam linę bezpieczeństwa i dryfuję w kosmicznej przestrzeni. Oszołomiona, z powrotem poko nałam betonowe stopnie, kierując się w górę ku dzienne mu światłu. Nie słyszałam, gdy Cary zgasił żarówkę i za mknął za nami drzwi od piwnicy. Zapatrzyłam się przed siebie w połyskujące morze - w ocean przypominający ru chome, hipnotyzujące lustro. Oplatał mnie kokon kłamstw. Cary go przeciął i dzięki niemu spojrzałam innymi oczami na świat. Byłam pewna, że czeka mnie jeszcze więcej niespodzia nek. To złowieszcze przeczucie napawało mnie lękiem. Po przysięgłam sobie, że dowiem się wszystkiego, bez względu na to, jak odrażająca miałaby się okazać prawda.
On mówi, że jestem ładna Cary wszedł po schodach na górę i przez chwilę stał przy mnie w milczeniu. Nieopodal przeleciały dwie mewy. Ich nawoływania wydały mi się wyjątkowo wrzaskliwe. Może dlatego, że sama krzyczałam w głębi duszy. W jednej chwili mój świat wywrócił się do góry nogami. Błękitne niebo sta ło się szare. A jasnoniebieska woda przybrała odcień lodu. - Moi rodzice nie wiedzą, że fakty z przeszłości Haille są ci znane, Melody. W każdym razie nigdy nie słyszałem, że by mój ojciec kiedykolwiek o tym wspominał. Będę zobo wiązany, jeśli im nie powiesz, że to ja ci je wyjawiłem. Obróciłam się gwałtownie w jego stronę. Zrobił grymas; jak gdyby się spodziewał, że mu wymierzę policzek. - Domyślam się, że mam ich okłamać i utrzymywać, że dowiedziałam się wszystkiego od mamy. Albo udawać, że ktoś doniósł mi o tym w szkole. A może powinnam twier dzić, że sama odkryłam prawdę? Jak widzę, kłamstwa ro dzą się tutaj w wielkiej obfitości, niczym żurawiny. Mogę w nich przebierać do woli, prawda? Skinął głową. - Dobrze wiem, co czujesz. - Naprawdę? - żachnęłam się. Skóra na twarzy paliła mnie, jak gdyby była spieczona od słońca. - Tak, wiem - odparł stanowczym tonem. Jego zielone oczy pociemniały, lecz ich spojrzenie było szczere. - Rozumiem cię, Melody. Gdy po raz pierwszy uświado miłem sobie, że nie znasz prawdy o swoich rodzicach, prze żyłem wstrząs. Już wcześniej zastanawiałem się, czy ci
Melody
207
o wszystkim nie powiedzieć. Byłem zmęczony wysłuchiwa niem twojego uskarżania się na sposób, w jaki mój tato traktuje twoją matkę i ojca, ale... - Ale co, Cary Loganie? Odwrócił wzrok, przełknął ślinę i ponownie na mnie spojrzał. - Pragnąłem uniknąć tego, co się właśnie stało - wyznał. - A co się takiego stało? - spytałam, biorąc się pod boki. Dostrzegłam kątem oka, że May przygląda się nam z wyra zem konsternacji na buzi. - Słucham? - Nie chciałem, żebyś mnie znienawidziła. Serce dudniło mi nadal, lecz stalowe napięcie mięśni barków i pleców ustąpiło. Rozluźniłam się i ponownie spoj rzałam na ocean. - Nie mam pojęcia, o co ci chodzi - mruknęłam. - Uczeń nie zawsze zapamiętuje lekcję, ale nigdy nie za pomina o nauczce udzielonej mu przez nauczyciela. Niena widzimy zwiastunów złych wieści. Dlatego na ogół sami niechętnie je przekazujemy. - Jak mogłabym cię znienawidzić za wyjawienie praw dy? Jestem przede wszystkim wściekła na moją matkę. Po winna była powiedzieć mi o wszystkim, zanim mnie tutaj przywiozła i porzuciła w rodzinie, której członkowie nie mogą na mnie patrzeć. - Nikt nie odnosi się tutaj do ciebie z niechęcią, Melody. Któż mógłby cię o cokolwiek winić? Ale masz rację: twoi rodzice powinni ci byli o wszystkim powiedzieć - stwier dził, kiwając głową. - Powinni byli wyjawić ci prawdę o swojej przeszłości. Przypuszczam jednak, że mój ojciec trafił w sedno, twierdząc, że się wstydzili. To dlatego w ta jemnicy się pobrali, uciekli stąd i zamieszkali w Zachod niej Wirginii. - Ale... nie pojmuję tego wszystkiego. - Pokręciłam gło wą. - Dlaczego babka 01ivia i dziadek Samuel przyjęli mo ją matkę pod swój dach i adoptowali ją, skoro uważali, że jest kimś gorszym od nich? A poza tym, nawet jeśli mój oj ciec i moja matka wychowywali się razem, to przecież nie byli prawdziwym rodzeństwem. Dlaczego więc ich związek uznano za tak haniebny, że zaszła konieczność wydziedzi-
208
Melody
czenia mojego ojca? I dlaczego został znienawidzony do te go stopnia, że nikt z was nie opłakiwał jego śmierci? - Nie znam szczegółów. Jak już powiedziałem, nikt z ro dziny nie lubi na ten temat rozmawiać. Może twoja matka o wszystkim ci opowie, gdy ją o to zapytasz. - O, tak. Na pewno to zrobię - jęknęłam. - Jeśli w ogóle kiedykolwiek do mnie zatelefonuje albo po mnie przyje dzie. - Przykro mi, Melody. To wszystko cuchnie, jak zepsuta ryba. Spojrzałam w jego łagodne teraz, szmaragdowe oczy i dostrzegłam, że szczerze podziela mój ból. - Dziękuję za troskę - powiedziałam. Rozjaśniła mu się twarz, a przez usta przemknął przelotny uśmiech. May podniosła na mnie wzrok, czekając na wyjaśnienia. Zatrwożył ją mój wybuch złości. Dlaczego ktoś tak niewin ny i słodki miał się czuć zraniony z powodu mojego podłego nastroju? - Wszystko w porządku - przekazałam jej na migi i wzięłam ją za rękę. Uśmiechnęła się od ucha do ucha. - Lepiej wracajmy, bo zaraz zaczną nas szukać - powie dział Cary. Polecił May, żeby przed wejściem do domu po rządnie wytarła buty. - Przyszły dzieci - stwierdziła ciotka Sara, gdy zjawili śmy się w drzwiach salonu. - Właśnie zamierzałam was wo łać. Gdzie byliście, Cary? - Spacerowaliśmy po plaży. - Znalazłaś jakieś ładne muszle? - zwróciła się do mnie. - Laurze zawsze udawało się wyszukać okazy o najbardziej niezwykłych kształtach, prawda Jacobie? Stryj odburknął coś pod nosem. Teraz, kiedy poznałam nieco prawdy, przebywanie z ni mi stało się niezwykle trudne. Babka 01ivia siedziała sztywno wyprostowana w ogromnym, głębokim fotelu i trzymała ręce na jego oparciach. Wydawała się wściekła, gdy skierowała na mnie wzrok. Czułam na sobie jej palące i przeszywające na wskroś spojrzenie. Bez względu na to, co mówił Cary, ja wiedziałam swoje: babka mnie nienawi dziła. Nie znosiła mojego widoku, bo ilekroć na mnie pa-
Melody
209
trzyła, widziała moją matkę. Nie mogłam się doczekać chwili, kiedy będę mogła opuścić ten dom. Wyraz twarzy dziadka Samuela był łagodniejszy i na ustach błąkał mu się lekki uśmiech. - Nie zabrałeś jeszcze swojej kuzynki na przejażdżkę ża glówką, Cary? - spytał. - Jeszcze nie, dziadku. - Nie ma pośpiechu - wtrąciła ciotka Sara, jąkając się ze strachu. - Nikomu bardziej nie zaufałbym na łodzi, niż Cary'emu - stwierdził dziadek Samuel, z wciąż utkwionym we mnie wzrokiem. Cary się zarumienił. - Jest najlepszym żegla rzem, jakiego kiedykolwiek mieliśmy w rodzinie, prawda Jacobie? - Prawda - przyznał stryj. Uderzył dłońmi o kolana i wstał. - No cóż, będziemy się zbierać. - Skierował wzrok na ciotkę Sarę, która się prędko poderwała z miejsca, a po tem spojrzał na Cary'ego. - Dziękuję za obiad, babciu - pospiesznie powiedział Cary pod ciężarem natarczywego spojrzenia ojca. Oczy stryja Jacoba zatrzymały się na mnie. - Dziękuję - powiedziałam. Powietrze wypełniające mo je płuca było gorące i nie sądziłam, że zdołam wydobyć z nich jakiś dźwięk. Miałam ochotę dorzucić sarkastycznie: „Dziękuję za przechowywanie w kartonie zagrzebanym w piwnicy zdjęć mojego taty i mojej mamy. Dziękuję, że z powodu nienawiści do waszego syna, nigdy nie wymawia cie w domu jego imienia, a tym bardziej nie opłakujecie jego śmierci. Dziękuję za to, że obarczacie mnie winą za to wszystko, co oni kiedykolwiek zrobili". Ale przełknęłam moje gorzkie myśli i odwróciłam się w stronę May, która, gestykulując, wyrażała właśnie swoje podziękowania. Pra wie nie zwracali na nią uwagi. Pomyślałam, że może w ten sposób udają, że dziewczynka nie jest ułomna. Jeszcze jed no kłamstwo więcej w steku łgarstw głęboko zalegających marynarskie kufry i mroczne szafy Loganów. - Zatelefonuję do ciebie w tygodniu, Saro, i zawiadomię o terminie kolacji - oznajmiła babka 01ivia, nieznacznie odwracając głowę w stronę synowej.
210
Melody
- Wspaniale, 01ivio, dziękuję - powiedziała ciotka Sara i spojrzała na męża w oczekiwaniu na jego dalsze wskazów ki. Gdy skierował się do wyjścia, ruszyła za nim. Zauważy łam, że nikt nikogo nie całuje na pożegnanie, podobnie jak nikt tego nie robił na powitanie. Tylko dziadek Samuel od prowadził nas do drzwi. - Życzę wam miłego tygodnia, Jacobie. - Dzięki, tato - odparł stryj. Potrząsnął dłonią swojego ojca i po chwili zmierzał do samochodu. Wszyscy podążyli śmy za nim. - Nie mogę się doczekać, żeby usłyszeć, jak grasz na skrzypcach - zawołał za mną dziadek Samuel. - Przywieź ze sobą instrument, gdy przyjedziecie na kolację. Obejrzałam się za nim. Uśmiechał się ciepło i błyszczały mu oczy. Niewiele zamieniliśmy ze sobą słów i niewiele spędziliśmy ze sobą czasu, uznałam jednak, że ten miły człowiek nie sprawia wrażenia osoby zdolnej do wydziedzi czenia swojego syna, ani do noszenia w sercu długotrwałej i głębokiej urazy. - Miło spędziłaś czas, Melody? - zagadnęła mnie ciotka, gdy już wszyscy wsiedliśmy do samochodu. Cary rzucił w moją stronę nerwowe spojrzenie. - Tak, ciociu Saro. Jedzenie było cudowne, a miejsce jest wyjątkowo piękne - wyrecytowałam sucho. - Prawda? Uwielbiam tutaj przyjeżdżać. Laura często odwiedzała swoich dziadków. Z czasem ty też będziesz, je stem tego pewna. - Bardzo w to wątpię - mruknęłam pod nosem. Cary ja ko jedyny mnie usłyszał, ale nic nie powiedział. - Wszyscy zostaliśmy zaproszeni na kolację w tym tygo dniu, czyż to nie miło? - spytała ciotka Sara. Nikt nie odpo wiedział, nawet stryj Jacob. Jechaliśmy w milczeniu. Pomy ślałam, że w tym niemym świecie tylko May czuje się dobrze. Zmiana wizytowego stroju na drelichowe spodnie, teni sówki i luźną bluzkę sprawiła mi wielką ulgę. Czułam się bardzo skrępowana w sukienkach Laury. Ciotka Sara trak towała je jak relikwie. Zapięłam do połowy guziki mojej własnej bluzki, a jej końce związałam z przodu w pasie, tak
Melody
211
jak zwykła to często robić mama. Wciąż wirowało mi w gło wie od rewelacji dotyczących moich rodziców. Kiedy po raz pierwszy uświadomili sobie, że są w sobie zakochani? Czy rzeczywiście ich uczucie miało znamiona kazirodczego związku, chociaż nie byli prawdziwym ro dzeństwem? W jaki sposób powiedzieli o tym dziadkowi i babci Loganom? Tak wiele faktów z historii mojej rodziny wciąż stanowiło dla mnie zagadkę. Czułam się jak ktoś, kto żyje wśród obcych. Gdy wyszłam z pokoju, wszyscy się jeszcze przebierali. Wiedziałam, że May nie może się doczekać, aby spędzić ze mną trochę czasu, lecz ja pragnęłam być sama. Pospiesznie pokonałam schody i wybiegłam z domu. Skonfundowana, wściekła i wylękniona zapamiętale zmierzałam w stronę oceanu, prędko stawiając kroki na piasku. Bryza smagała moje włosy. Duże, kłębiaste chmury zasłoniły słońce. Prze niknął mnie chłód i uświadomiłam sobie, że powinnam włożyć na siebie coś więcej niż tylko bawełnianą bluzkę. Ale nie miałam ochoty wracać. Mocno ubite nabrzeże zalała gwałtowna fala. Musiałam przed nią odskoczyć na suchy grunt. Nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że ocean ma ochotę mnie pożreć. Zdjęłam buty oraz skarpetki i zaczęłam brnąć po wodzie, nieświadoma jej zimna. Pomyślałam, że jeśli zachoruję na zapalenie płuc, stanie się to z winy mamy. Zresztą, i tak nikt się tym nie przejmie. Jak mama mogła zataić przede mną prawdę? Czy sądzi ła, że nigdy nie nadejdzie taki dzień, kiedy będzie musiała uznać swoje kłamstwa? Tato powiedziałby mi w końcu o wszystkim. Czekał tyl ko, aż dorosnę. Z pewnością pragnąłby zaoszczędzić mi zra nienia, jakie obecnie stało się moim udziałem. Mama jed nak musiała zakładać, że poznam całą historię, gdy się tutaj znajdę. Ale ją obchodził tylko jak najszybszy wyjazd stąd i własna kariera. - To nie jest w porządku - krzyknęłam w stronę oceanu. Moje słowa utonęły w ryku fal. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak daleko ode szłam, dopóki nie obejrzałam się w stronę domu. Zało-
212
Melody
żyłam ręce na piersi, usiadłam na suchym kopcu piasku i zapatrzyłam się w falującą wodę. Wiał wiatr, lecz niebo nie było w pełni zachmurzone, jak początkowo się zapo wiadało. Pogoda zmieniała się tutaj bardzo prędko. Trud no się było oprzeć wrażeniu, że odprawia nad nią czary ja kiś magik z Cape Cod. Wyczułam, że tutaj, w pobliżu wody, słońce odbija się od piasku i mocniej grzeje. Ocea niczna bryza osuszyła łzy z moich policzków. Westchnęłam zbyt głęboko i przelękłam się, że pęknę niczym kruche porcelanowe naczynie. Wyobrażałam już sobie moją twarz roztrzaskaną na kawałki, przypominającą puzzle z alabastru. Nagle usłyszałam i zobaczyłam podskakującą na falach motorówkę, która wzbija wokół siebie tuman wodnego py łu. Skręciła gwałtownie w stronę brzegu i nabierając pręd kości, zmierzała prosto na mnie. Przyglądałam się jej zain trygowana, dopóki nie podpłynęła na tyle blisko, że zdołałam rozpoznać sternika. Adam Jackson pomachał do mnie. Wyłączył silnik i łódź, dryfując na wodzie, poddała się przypływowi. - H e j ! - zawołał do mnie, przykładając do ust dłonie zwinięte w trąbkę. - Dlaczego siedzisz tutaj samotnie? - Wybrałam się na spacer - odkrzyknęłam. - Domyśliłem się, że to ty. Mam świetny wzrok, nie są dzisz? -1 śmiejąc się, pokazał mi lornetkę. - Chodź, zabiorę cię na przejażdżkę. Pokręciłam przecząco głową. - Nie, dziękuję. - Chodź, na pewno ci się spodoba. - W jaki sposób mam wsiąść do łodzi? Przemoczę się do suchej nitki i przemarznę na kość. Roześmiał się i wyskoczył za burtę. Miał na sobie obci słe, czarne kąpielówki i błękitną koszulkę polo, która na tychmiast nasiąknęła wodą, lecz on najwyraźniej się tym nie przejął. Podciągnął motorówkę bliżej brzegu, dopóki dziób nie zarył się w piasku. A potem zdarł z siebie górną część garderoby i wrzucił ją na pokład. - Chodź, dopilnuję, żebyś się nie zamoczyła. - Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł.
Meiody
213
- Nie wyglądasz na zbyt szczęśliwą. Przejażdżka rozpro szy twój ponury nastrój. Masz na to stuprocentową gwaran cję Adama Jacksona. Spojrzałam w stronę domu. Ciotka Sara i stryj Jacob do staliby ataku szału, gdyby zobaczyli, że wsiadam do łodzi, ale w promieniach popołudniowego słońca ramiona Adama Jacksona błyszczały ponętnie. Z bijącym sercem podnio słam się z ziemi. Dlaczegóż by nie? - pomyślałam. Przecież nie zostałam tutaj uwięziona za karę. - Zgoda - powiedziałam impulsywnie. - Znakomicie - zawołał. - Pospiesz się. Woda w Oceanie Atlantyckim nie osiągnęła jeszcze temperatury kąpieli w wannie - stwierdził ze śmiechem, udając, że się trzęsie z zimna. - Podwinęłam, najwyżej jak mogłam, nogawki moich drelichowych spodni, wzięłam do ręki buty oraz skarpetki i weszłam do wody. Podpłynęła wysoka fala i z krzykiem odskoczyłam do tyłu. Adam wybuchnął śmiechem, ruszył w moją stronę i zanim zdążyłam zaprotestować, wziął mnie na ręce. Zaniósł mnie do łodzi, jak gdybym nic nie ważyła, i delikatnie przesadził przez burtę. Gdy byłam już w środ ku, zepchnął motorówkę na wodę, a sam odbił się w górę i wskoczył na pokład. - Jak widzisz, nie zmoczyła cię ani jedna kropla. - Nie mogę uwierzyć, że zdecydowałam się na tę eska padę. - Wielka mi sprawa. - Wzruszył ramionami. - Łodzie, wo da, łowienie ryb... to sprawy tak powszednie dla mieszkań ców Cape Cod, jak oddychanie. Jeśli zamierzasz stać się członkiem naszej społeczności, musisz przywyknąć do tego wszystkiego. W przeciwnym razie zawsze będziesz uchodzić za outsidera. A wiesz, jak traktujemy przybyszów. - Rozsze rzył oczy, jak gdyby los osoby bawiącej przejazdem w Cape Cod był gorszy od śmierci. Roześmiał się i włączył silnik. Łódź ostro podskoczyła na falach. Miałam kłopoty z utrzymaniem równowagi. - Czy ocean nie jest dzisiaj zbyt wzburzony? Czuję się jak naczynie do ubijania jajek.
214
Melody
- Ty to nazywasz wzburzonym oceanem? Niezbyt trafne określenie. - Wskazał mi miejsce obok siebie. - Usiądź tutaj. Będziesz miała stąd dobry widok. Pozwo lę ci nawet sterować, jeśli zechcesz. - Naprawdę? - Oczywiście, no chodź - nalegał. Usłuchałam jego proś by. - W tym roku jeszcze niewiele korzystałem z łodzi. Cie szę się, że właśnie dzisiaj przyszła mi na to ochota. - Obró cił się do mnie twarzą. Dostrzegłam błysk w jego błękitnych oczach. - To nie przypadek, że znalazłem cię na plaży, wiesz o tym, prawda? - Nie przypadek? - Zrządzenie losu. Stało się to, co się musiało stać oświadczył, mrugając do mnie porozumiewawczo. Niespodziewanie z całej siły nacisnął gaz. Dziób moto rówki uniósł się w górę i łódź, podskakując na falach, twar do uderzała o wodę. Krzyknęłam. Ratując się przed utratą równowagi, chwy ciłam się Adama, czego najwyraźniej nie wziął mi za złe. - Czy musimy płynąć z tak dużą prędkością? - zawoła łam. Uderzał w nas pył wodny i wiatr mocno targał moją bluzką. Bałam się, że za chwilę zedrze ją za mnie. Oczy wy pełniły mi się łzami. - Oczywiście - powiedział. - Na pewno chcesz zaznać dreszczyku emocji, prawda? Powolna przejażdżka nie jest dla takich ludzi jak my. Ludzi jak my? Za kogo on mnie bierze? - zastanawiałam się. Motorówka przy każdym podskoku twardo lądowała na wodzie. Byłam pełna niepokoju, że za chwilę rozpadnie się na dwie części. Serce biło mi jak szalone. W końcu Adam zwolnił i zaproponował mi przejęcie sterów. Odsunął się na bok, a gdy zajęłam jego miejsce, usiadł za mną okrakiem, objął mnie z tyłu ramionami i położył dłonie na moich rę kach. - Najpierw ci pokażę, jak to się robi - oświadczył, ocie rając się twarzą o mój policzek. Używał jakiejś zachwyca jącej wody po goleniu. Morska bryza, woń oceanu i perfum Adama - wszystko to wprawiło mnie w oszołomienie. Zawi-
Melody
215
rowało mi w głowie. Było to uczucie cudowne i podniecają ce zarazem. I jedno nie ulegało wątpliwości: na moment zdołałam zapomnieć o tajemnicach i o kłamstwach. Adam powoli dodał gazu, a ja obróciłam sterem, zafa scynowana umiejętnością prowadzenia łodzi. Byłam tak po chłonięta tą czynnością, że nie zwracałam uwagi na jego usta przesuwające się znad mojego ucha w dół policzka. - Jesteś cudowna - stwierdził nagle. - Co takiego? - odchyliłam się na bok, aby na niego spojrzeć. Wpatrywał się we mnie. Wprost mnie pożerał ty mi swoimi niesamowitymi oczami. Prędko zapięłam guzik w bluzce, ale czułam, że moja odzież jest skąpa i nie zakry wa mnie przed jego natarczywym spojrzeniem. Zaparło mi dech. Bez ostrzeżenia motorówka podskoczyła gwałtownie, rzucając Adama na moje kolana. Krzyknęliśmy jednocze śnie, lecz on jako pierwszy odzyskał panowanie nad sobą, zmniejszył prędkość i wyrównał ster. Z trudem łapaliśmy oddechy, gdy łódź delikatnie kołysała się na falach. Z dala od brzegu woda była spokojniejsza i bardziej nęcąca. - Musisz patrzeć przed siebie, gdy siedzisz przy sterach - powiedział. - A ty musisz uważać, żeby oczy nie wyskoczyły ci z orbit. Roześmiał się i odchylił do tyłu. - Czasami jesteś zabawna. Twoje słowa działają na mnie pobudzająco. Wszystkie tutejsze dziewczyny wciąż powta rzają te same frazesy. Są bez najmniejszej inicjatywy, wiesz, co mam na myśli? Skinęłam głową. - Dlaczego nie przyszłaś wczoraj na imprezę? - spytał. Przez cały wieczór cię wypatrywałem. - Nie mogłam. Miałam ochotę, ale... - Twój stryj ci nie pozwolił? - Coś w tym rodzaju. - Domyśliłem się. - Pokręcił głową. - To musi być dla ciebie trudne. Założę się, że czujesz się jak więźniarka, al bo jak zakonnica, prawda? Nie odpowiedziałam. - Wszystkie dziewczyny są o ciebie zazdrosne, chyba wiesz o tym?
216
Jńelody
- Co takiego? Dlaczego miałyby być? - Słyszałem wczoraj, jak rozmawiały o tobie. Twierdzą, że jesteś bardzo ładna. - Na pewno tego nie powiedziały. - Przysięgam. - Podniósł do góry dłoń. - I mówiły praw dę. Jesteś jedną z najładniejszych dziewczyn, jakie widzia łem, a wierz mi, spotkałem ich trochę w życiu. - Pochylił się w moją stronę. - Umawiałem się nawet ze studentkami uniwersytetu, ale ty masz w sobie coś, co zdarza się raz na milion - masz w sobie urok dostępny jedynie filmowym gwiazdom i modelkom. Ktoś puścił famę, że twoja matka jest modelką. Teraz wszystko rozumiem. Siedziałam z rozdziawioną buzią. Nigdy nie słyszałam, aby jakiś chłopak w mojej poprzedniej szkole mówił w po dobny sposób, a już z pewnością nigdy o mnie. - Zaczekaj moment - poprosił, zanim zdołałam zareago wać na jego słowa. Wstał i wszedł do kabiny po aparat foto graficzny. - Chciałbym cię sfotografować w naturalnej pozie i z wło sami rozwianymi na wietrze. - Co mam zrobić? - Steruj łodzią i staraj się zachowywać normalnie. - Wy celował we mnie obiektyw i zaczął trzaskać zdjęcia. - Będą kiedyś w cenie, gdy staniesz się sławna. Roześmiałam się i pokręciłam głową. - Nie jestem zbyt urodziwa. Mam piegi, zbyt duże uszy i nigdy nie zdobędę sławy. - Adam Jackson zna się na ładnych dziewczynach, za pewniam cię, i twierdzi, że ty się do nich zaliczasz. Nie dys kutuj z ekspertem. - Przyglądał mi się rozbawiony. Spra wiał, że czułam się nieswojo. - Czy mogę trochę przyspieszyć? - spytałam. - Wiedziałem, że zechcesz to zrobić. Wystarczy, że powo li przesuniesz do przodu dźwignię. Wypełniłam jego instrukcję. Z każdą chwilą czułam się pewniej przy sterach. Adam dostrzegł to i pochwalił mnie. - Masz nogi wprost stworzone do chodzenia po plaży stwierdził i przesunął dłonią wzdłuż mojej prawej łydki. Są bardzo zgrabne. - Roześmiał się i spojrzał mi w twarz.
Melody
217
- Lepiej zacznij się oswajać z komplementami, Melody. Gdy będziesz starsza i ładniejsza, zaczną na ciebie spływać jak ulewne deszcze. Krew uderzyła mi do twarzy. Rzucał te słowa na wiatr, czy naprawdę tak uważał? Objął mnie ramieniem, drugą ręką pomagając mi sterować. Trzymał mnie mocno w uści sku, przyciągając coraz bliżej siebie, aż w końcu poczułam na policzku jego oddech, a potem delikatne muśnięcie ust. - Sądzę, że lepiej będzie, jeśli odwieziesz mnie z powro tem - powiedziałam bliskim załamania głosem. - Moja ciot ka, szukając mnie, gotowa poprzerzucać skały na plaży. Roześmiał się. - Dobrze, ale jedynie pod warunkiem, że zgodzisz się spotkać ze mną jutro wieczorem około ósmej. - Spotkać się z tobą? Gdzie? Namyślał się przez chwilę. - Umówmy się w tym samym miejscu, gdzie dzisiaj cię znalazłem, chyba że się boisz spacerować wieczorem po plaży. - Nie, wcale się nie boję - zapewniłam pospiesznie. Tylko nie jestem pewna... - Czy będziesz mogła wyjść z domu? Nie pozwól im, żeby cię traktowali jak dziecko - powiedział, mrużąc oczy. - Nie o to chodzi - zaprotestowałam, przyznając mu w głębi duszy rację. - A zatem postanowione. Przyniosę radio, koc i coś do wypicia. - Coś do wypicia? - Coś, co nas rozgrzeje. Robiłaś to już wcześniej, praw da? - Oczywiście - przytaknęłam, choć nie miałam naj mniejszego pojęcia, o czym on mówi. Zamierzał przynieść termos z gorącą czekoladą, kawą, herbatą, czy chodziło mu o whisky? - Tak przypuszczałem. Masz bardziej doświadczone spojrzenie od innych dziewczyn. Chciałbym usłyszeć o tym, jak dorastałaś w Zachodniej Wirginii. Moi kumple z uni wersytetu twierdzą, że dziewczyny z górniczych miasteczek znają życie od podszewki. Tutejsze nastolatki lubią uważać
218
Melody
się za dorosłe. Są mocne w gębie, ale gdy przychodzi do działania, okazują się zupełnie zielone. Wiesz, co mam na myśli? -Nie. - Na pewno wiesz. - Lepiej wracajmy. - Tak jest, kapitanie - odparł, prężąc plecy i salutując. Roześmiałam się, gdy pospiesznie przejął stery i zawrócił łodzią. - Czy chcesz, żebym cię odwiózł w to samo miejsce, gdzie byłaś, czy wolisz wysiąść bliżej domu? - Odwieź mnie w to samo miejsce. Moja ciotka wyjdzie z siebie, gdy mnie zobaczy na pokładzie motorówki, a stryj zakuje mnie w kajdany. - Loganowie to dziwni ludzie, i nie stali się tacy po tra gedii z Laurą. Byli dziwakami już na długo przedtem. Chciałam się przekonać, jak dużo Adam wie, i w jakim stopniu ludzie zajmują się tutaj plotkami. - Masz na myśli mojego ojca i moją matkę? - spytałam. - Nie - zaprzeczył ruchem głowy. - Niewiele o nich wiem oprócz tego, co słyszałem w szkole. Przykro mi z po wodu twojego ojca. To musiał być straszliwy wypadek. - To prawda. - Masz uzasadniony powód do smutku, Melody, jesteś jednak zbyt ładna na to, żeby długo trwać w melancholii. Podpłynął łodzią równie blisko brzegu, jak przedtem. Zało motało we mnie serce, gdy znowu się uśmiechnął. Wysko czył z motorówki. - Usiądź na burcie - polecił. - Nie martw się. Na pewno cię nie upuszczę. Ścisnęłam kurczowo w garści tenisówki oraz skarpety i wykonałam jego polecenie. Ponownie chwycił mnie pod nogi i tym razem mocniej przytrzymał w pasie. Zaledwie centymetry dzieliły nasze twarze. Miałam wrażenie, że uto nę w jego spojrzeniu. Pochylił się nade mną i delikatnie pocałował w usta. - To nie fair - zauważyłam. - Jestem uwięziona, niczym kot na drzewie. Zaśmiał się.
Melody
219
- Rzeczywiście. I jeśli nie odwzajemnisz mojego poca łunku, wrzucę cię do oceanu. - Udawał, że mnie upuszcza. Krzyknęłam. - No i co ty na to? - Zgoda, ale tylko raz. Tym razem pocałunek trwał długo i Adam wsunął mi ję zyk w usta. Przeszedł mnie dreszcz wzdłuż kręgosłupa, ale nie było to niemiłe. - Muszę wracać - powiedziałam prawie szeptem. Serce mocno mi biło. Sądziłam, że nie zdołam wydobyć z siebie słowa. - Nie ma problemu. - Zgrabnie przebrnął przez wodę i postawił mnie na suchym piasku. - Do zobaczenia jutro wieczorem. Spotkamy się przedtem w szkole, wolałbym jednak zachować naszą randkę w tajemnicy. Jeśli tego nie zrobimy, możemy mieć towarzystwo. Znam tutejsze dziecia ki. Potrafią być dokuczliwe. Poza tym lubię sekrety, a ty? - Nie - odparłam bez wahania tonem tak zdecydowa nym, że uniósł w górę brwi. - Nie lubisz nawet sekretów związanych ze sprawami sercowymi? Nie chciałam zdradzać się przed nim, że nigdy takich nie miałam, wzruszyłam więc tylko ramionami. - Na pewno masz ich tyle, że twoje serce nie jest ich w stanie pomieścić - jestem gotów się założyć - dowcipko wał. - Przegrałbyś zakład. - Zaczęłam się wycofywać. - Mu szę już iść. Dziękuję za przejażdżkę. Stał przez chwilę i patrzył za mną. A potem się odwrócił i, brnąc po wodzie, dotarł do swojej motorówki. Przystanę łam, obserwując, jak jego łódź nabiera prędkości i, tnąc fa le, zatacza koło. Nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że uczestniczyłam właśnie w jakiejś filmowej scenie. Adam miał rację: łzy i przygnębiający nastrój, w jakim byłam po grążona, rozproszyły się w pyle wodnym podczas prze jażdżki po oceanie. Sprężystym krokiem zmierzałam plażą w stronę domu mojego stryjostwa. Zastanawiałam się, czy starczy mi odwagi, żeby jutro wieczorem spotkać się z Ada mem Jacksonem.
220
Melody
- Gdzie byłaś, kochanie? - zapytała ciotka, gdy tylko we szłam do domu. Stała w drzwiach salonu. Obrzuciła wzro kiem tenisówki i skarpetki w mojej ręce. Zapomniałam je włożyć. Zapomniałam też o odwinięciu nogawek spodni. - Spacerowałam po plaży - wyjaśniłam pospiesznie. - Nie powinnaś nigdzie chodzić bez uprzedniego powia domienia nas o tym - zza jej pleców dobiegł mnie z głębi salonu podniesiony głos stryja Jacoba. - Nie dopuszczę do tego, żeby ciotka musiała cię szukać, słyszysz? - Tak, stryju. Proszę mi wybaczyć - przeprosiłam ciotkę i rzuciłam się biegiem w stronę schodów, zanim zdołała mnie o cokolwiek zapytać, albo powiedzieć. Cary usłyszał dudnienie moich kroków i wyjrzał ze swojego pokoju. - Wszystko w porządku? - spytał. Z zaciekawienia zwęzi ły mu się oczy. Zbliżył się do mnie z podręcznikiem w dłoni. - Słyszałem, jak wybiegłaś z domu, ale zanim zdążyłem włożyć buty, zniknęłaś za wzgórzem. Domyśliłem się, że chcesz być sama i uporządkować myśli. - Uporządkować myśli? Łatwiejszym zadaniem byłoby rozwikłanie zagadki pszczelego roju. Skinął głową, lecz zaraz rozszerzyły mu się oczy: - Trochę się opaliłaś. Nie wytrzymałam jego spojrzenia i zawstydzona odwró ciłam wzrok. Czyżby dostrzegł moją zarumienioną twarz i błysk podniecenia w oczach? Tato zwykł je porównywać do okien, w których się wszystko odbija, a moje myśli są tak czytelne, jak czcionki w gazecie. - Spacerowałaś po wodzie? - Cary zadał kolejne docie kliwe pytanie, wskazując na tenisówki w mojej dłoni i na podwinięte nogawki drelichowych spodni. Pomiędzy palca mi u nóg wciąż tkwiły drobne ziarna piasku. - Jestem zmęczona - oświadczyłam, kierując się do mo jego pokoju. - Chcę trochę odpocząć przed kolacją. - Melody. Obejrzałam się. Podniósł do góry książkę. - Chciałem się dowiedzieć, czy po kolacji nie mogła byś...
Melody
221
- Czy to podręcznik do angielskiego? - Tak. Jutro mam test z budowy zdania - oznajmił po nuro. - To nie jest trudne. Pokażę ci kilka sztuczek, jakich na uczył mnie mój nauczyciel w Sewell. - Dzięki. - Gdzie się podziewa May? - Ona również odrabia lekcje. Skinęłam głową i weszłam do mojego pokoju, cicho za mykając za sobą drzwi. Przez chwilę stałam nieruchomo, usiłując okiełznać moje wzburzenie. Przeszłam dzisiaj przez różne stany emocjonalne - od złości i smutku, po eks cytację i dreszcz podniecenia. Doszłam do wniosku, że trudno o bardziej mieszane uczucia, niż moje wobec nowe go otoczenia. Rodzina Loganów była surowa i niemiła, z wyjątkiem słodkiej i spragnionej miłości May oraz... Cary'ego - bardziej wrażliwego i troskliwego, niż to okazywał. Ocean bywał zimny, szary i żadna burza w Zachodniej Wir ginii nie wzbudziła we mnie tak ogromnego lęku, jak ta wczorajsza - połnocnowschodnia. A jednak dzisiaj ocean wydał mi się czarowny i ekscytujący, a plaża ciepła i go ścinna. Czy naprawdę nienawidziłam tego miejsca? I czy chcia łam stąd uciec? Przed oczami zamajaczyła mi przystojna twarz Adama Jacksona, a w uszach zabrzmiało echo jego komplemen tów. Czy rzeczywiście byłam tak ładna, jak twierdził? Przyjrzałam się sobie w lustrze. A może uroda, której on się we mnie doszukiwał, miała się dopiero rozwinąć? I do szedł do takiego wniosku, sugerując się opiniami innych dziewcząt? Nie chciałam stać się zarozumiała, ale nie za mierzałam też odgrywać roli zahukanej myszy bez wiary w siebie i wylęknionej przed przyszłością, jak to stało się w przypadku ciotki Sary, która żyła zastraszona w cieniu swojego męża. Zamyślona usiadłam przy toaletce. Nagle mój wzrok spoczął na pliku listów związanych gumką. Koresponden cja należała do Laury i pochodziła od jej chłopaka. Nie miałam prawa do niej zaglądać, a jednak nie zdołałam po-
222
JAdoiy
skromić ciekawości. Chciałam poznać stopień zażyłości ich stosunków przed tragicznym końcem, jaki ich spotkał. Zdjęłam gumkę i otworzyłam pierwszą z kopert. Pismo było bardzo ładne, niemal kaligraficzne. List został napisa ny na niebieskiej papeterii. Najdroższa Lauro! Wczorajszy dzień był cudowny. Nie wiem, jak wiele razy spacerowałem po plaży, lecz wczoraj, gdy byłem tam razem z tobą, wydała mi się piękniejsza, niż kiedykolwiek przedtem. Nie zamierzałem odciągać cię od pracy. Wiem, że rozzłościłem Cary'ego swoją nie zapowiedzianą wizytą. Gdy będę miał oka zję, przeproszę go za to, że ukradłem mu ciebie i że został tylko ze swoimi homarami i rybami. Ale nigdy nie będę przepraszał go za to, że ciebie dokądkol wiek zabieram. Cieszę się, że odwzajemniasz moje uczucia. Darzę cię nimi od dawna, ale wcześniej nie miałem ich odwa gi wyznać. Nie pytaj, dlaczego teraz postanowiłem to zrobić. Sądzę, że powodem był sposób, w jaki uśmiechnęłaś się do mnie tamtego dnia w stołówce. Twój uśmiech okazał się bodź cem, jakiego potrzebowałem. Nie przywykłem do pisywania listów. Jesteś pierwszą dziewczyną, nie licząc mojej kuzynki Susie, z którą kiedykol wiek utrzymywałem korespondencję. Wiem, że jest ci trudno prowadzić długie telefoniczne rozmowy. Poza tym otrzymywa nie od ciebie wiadomości za pośrednictwem poczty jest szale nie ekscytujące. Trochę się tylko denerwuję, wysyłając do cie bie listy, czy nie wpadną w niepożądane ręce. Wiesz czyje. Nigdy nie był zachwycony moim widokiem - nawet wtedy, gdy nie odrywałem cię od pracy, gdy pomagałaś ojcu. Może kiedyś, gdy poczuje do jakiejś dziewczyny to samo, co ja czuję do ciebie, stanie się bardziej wyrozumiały. Wiem, co miałaś na myśli, mówiąc, że czasami twoje uczucia do mnie napawają cię lękiem. Mnie też trochę obezwładniają, ale nie wstydzę się ich i nigdy nie będę się ich wstydził. Mam nadzieję, że ty możesz to samo powiedzieć o sobie. Obiecuję, że spróbuję bardziej panować nad sobą, ale wiesz, jaka jest powszechna opinia o obietnicach da wanych przez kochanków: są tylko bujdą. Proszę, nie zacznij mnie nienawidzić za to, że kocham cię bardziej, niż powinienem-
Jńelody
223
Lubię pisywać do ciebie, Lauro. Mam przed oczami twoją twarz, gdy dobieram słowa. Z tego powodu miałbym ochotę siedzieć nad listami do ciebie przez całą noc. Zachowaj mnie w sercu, dopóki cię nie zobaczę. Twój kochający Robert Oczy wypełniły mi się łzami. Czy ktoś kiedyś pokocha mnie tak gorąco, jak Robert Royce Laurę? Zastanawiałam się, wzdychając, dlaczego musieli umrzeć tak tragicznie i tak młodo, skoro łączyło ich tak piękne uczucie? Gdy za mierzałam sięgnąć po kolejny list, rozległo się ostre puka nie do drzwi. Z poczuciem winy schowałam papier do ko perty. - Proszę! Do pokoju wszedł Cary. Przeniósł spojrzenie ze mnie na stertę korespondencji, a potem znowu skierował wzrok na mnie. - Mama prosi, żebyś zeszła do telefonu. Dzwoni jakaś dziewczyna z Sewell. - Alice! - podskoczyłam z radości. - Dzięki. Prędko zeszłam na dół, zapominając o tym, że wciąż nie włożyłam tenisówek ani skarpet. Tym razem stryj Jacob nie siedział w salonie, gotów nadstawiać ucha. Ciotka Sara trzy mała słuchawkę z dala od siebie, jak gdyby miała do czynie nia z zakazanym przedmiotem, który mógłby ją skalać. - Jacob nie pochwala, gdy młodzi ludzie plotkują przez telefon - szepnęła. - Nie rozmawiaj długo. - Dziękuję - powiedziałam, biorąc słuchawkę. - Alice? - Czy dzwonię o niewłaściwej porze? Twoja ciotka spra wiała wrażenie zdenerwowanej. - Wszystko w porządku. Jestem szczęśliwa, że tak szyb ko się odezwałaś. Ciotka Sara rzuciła mi ostrzegawcze spojrzenie i bezsze lestnie wyszła z pokoju. - Tęsknię za tobą i brakuje mi Sewell - dodałam, gdy tylko zniknęła za drzwiami. - Bardziej niż się tego spodzie wałam. - Och, tak? Niestety, nie mam dla ciebie dobrych wieści. Papa George jest w szpitalu, a kiedy zapytałam mamę Ar-
224
Melody
lene o twoje rzeczy, powiedziała mi, że twoja mama nie odezwała się ani słowem od czasu waszego wyjazdu. - W ogóle do niej nie telefonowała? - Na razie nie. Uznałam, że powinnam cię o tym zawia domić. - Jak się czuje papa George? - Jest na oddziale intensywnej terapii. Jego stan jest bardzo poważny. Przykro mi, Melody. - Powinnam tam teraz być - jęknęłam. - Sama nie wiem, co robić. - A co możesz zrobić? - spytała Alice z typową dla siebie szczerością. - Nic, dopóki moja mama nie skontaktuje się ze mną. - Naprawdę nienawidzisz tamtego miejsca? - Wiele się wydarzyło, Alice. - Opowiedz mi o wszystkim - błagała Alice. - Nie przez telefon. Napiszę do ciebie list. - Nie zwlekaj z tym. Zrób to jeszcze dzisiaj. - Melody, kochanie, nie rozmawiaj zbyt długo - dobiegł mnie zza ściany ponaglający głos ciotki Sary. Prawdopo dobnie przez cały czas stała tuż pod drzwiami. - Muszę już kończyć, Alice. Dziękuję, że zadzwoniłaś. - Napisz do mnie, a ja natychmiast dam ci znać, gdy tyl ko twoja mama skontaktuje się z mamą Arlene - zapewniła prędko. - Dziękuję. Cześć. Odłożyłam słuchawkę na widełki w chwili, gdy w drzwiach wejściowych zjawił się stryj Jacob. Zobaczył ciotkę Sarę na korytarzu i mnie przy telefonie. - Czy to twoja matka? - zwrócił się do mnie. - Nie. Przyjaciółka z Sewell. Spojrzał ze złością na ciotkę Sarę. - Nie rozmawiała długo, Jacobie. Burknął coś pod nosem. A potem spostrzegł moje bose stopy. - Nie życzę sobie, żeby ktokolwiek chodził roznegliżowa ny po moim domu. - Przez moment nie mogłam pojąć, o co mu chodzi. - Twoje stopy - powiedział, wskazując głową.
Melody
225
- Och, tak. W pośpiechu zbiegłam na dół. To była rozmo wa zamiejscowa i... - Przyzwoita dziewczyna zawsze myśli o należytym wy glądzie. - Jestem przyzwoitą dziewczyna - wypaliłam. - To się jeszcze okaże - powiedział niewzruszony i spoj rzał w górę schodów. - Ubierajmy się do kolacji - mruknął w stronę ciotki Sary. - Dobrze, Jacobie. Przygotowałam smaczny niedzielny posiłek - zapewniła. - Nie przejmuj się - szepnęła do mnie. - W końcu się przekona, że jesteś równie słodka, jak Laura i potem wszystko... znowu się cudownie ułoży - dodała. Jej oczy błyszczały nadzieją. - Pospiesz się z myciem i ubieraniem, żebyś zdążyła na kryć do stołu. Patrzyłam za nią, jak odchodzi z tym swoim wątłym uśmiechem na twarzy. Ciotka Sara owijała się szczelnie złu dzeniami, które nie były niczym innym, jak upiększonymi kłamstwami. Obawiałam się, że któregoś dnia ciężar praw dy runie na jej szklany domek i jeszcze dotkliwiej roztrza ska jej marzenia. Wolałam znajdować się daleko stąd, kiedy to się stanie. I przebywać w takim miejscu, gdzie ludzie nie muszą się nawzajem okłamywać, aby razem żyć. Ale czy gdzieś było takie miejsce? A nawet jeśli tak, to czy ja, urodzona w świecie kłamstwa, mogłam żywić na dzieję, że je znajdę? Teraz, kiedy tato nie żył, a mama dążyła do zrealizowa nia własnych planów, czułam się jak sierota, jak włóczęga żebrzący o jałmużnę miłości. Nic dziwnego, że moje oczy były chciwe na spojrzenia Adama Jacksona, a moje uszy chłonęły jego słowa. Spotkam się z nim jutro wieczorem, pomyślałam butnie. I nawet nie powstrzyma mnie przed tym żadna zdradziecka północno-wschodnia burza.
Lekcja angielskiego Podczas kolacji wszyscy byli przygaszeni, nawet May. W milczeniu zabraliśmy się za jedzenie, gdy stryj odczytał fragment z Biblii. Pomyślałam, że ciężka atmosfera w domu może być spowodowana pogodą. Chociaż nie padało, na wielkich, spienionych bałwanach oceanu ścieliła się gęsta mgła. Okryła wszystko całunem, czyniąc krajobraz zimnym i przygnębiającym. Jeszcze raz warunki atmosferyczne na Cape Cod zaskoczyły mnie niestałością i tendencją do gwałtownych przemian. Zastanawiałam się, czy istnieje sposób na przepowiedzenie pogody na jutrzejszy wieczór. Czyżby miało padać, a moje spotkanie z Adamem ulec od roczeniu? - Czy często zdarzają się tutaj mgliste wieczory? - spy tałam możliwie jak najbardziej niewinnym tonem. Stryj Jacob uniósł w górę brwi. Ciotka Sara uśmiechnęła się po błażliwie, jak gdybym zadała niedorzeczne pytanie, a Cary wydawał się rozbawiony. - O tej porze roku są dość powszechne. - Synoptycy w tych dniach mogą równie dobrze rzucać kostką, jak silić się na sporządzenie prognozy - mruknął stryj Jacob. - Już lepszą wskazówką jest łamanie w ko ściach. - Jeszcze trochę ziemniaków, moja droga? - spytała ciot ka Sara. - Nie, dziękuję. - Nie będę dzisiaj wieczorem pił kawy - oświadczył stryj Jacob, jak gdyby cały kraj czekał na jego decyzję. - Jutro
Meiody
227
mam ważny dzień. Muszę wstać wcześniej niż zwykle i za wieźć łódź do warsztatów Stromfielda, w North Truro, na wyregulowanie silnika. - Mogę jutro nie pójść do szkoły - zaproponował natych miast Cary. Rzucił pospieszne spojrzenie w moją stronę, ponieważ wiedział, że znam pobudki skłaniające go do opuszczenia lekcji. Nie miał powodu do obaw. Nigdy się nie mieszałam do cudzych spraw. A poza tym za nic nie narazi łabym go na kłopoty ze stryjem Jacobem. Nie zrobiłabym tego nawet największemu wrogowi. - Nie ma takiej potrzeby - uznał stryj, podnosząc się z miejsca. Twarz Cary'ego skurczyła się z rozczarowania. - Damy sobie radę obaj z Royem - zapewnił stryj, prze ciągając się. - Wypalę fajkę w moim gabinecie i pójdę spać. Chciałbym mieć dzisiaj spokojną noc - dodał, mie rząc mnie wzrokiem, jak gdybym była hałaśliwą nastolat ką, która zwykła słuchać muzyki rockowej po nocach. Wstałam, żeby pozmywać talerze. May chciała, żebym do niej przyszła i pomogła jej w lekcjach, ale wyjaśniłam, że muszę poduczyć Cary'ego przed jutrzejszym testem. Sprawiała wrażenie rozczarowanej. Ciotka Sara zaoferowa ła jej swoją pomoc. Dziewczynka wydawała się wciąż za wiedziona, wiedziałam jednak, że jest zbyt delikatna na to, aby zranić uczucia matki. Gdy obie z ciotką pochowałyśmy naczynia, poszłam do mojego pokoju. Zostały mi lekcje do dokończenia, i czeka jąc na Cary'ego, prędko się z nimi uporałam. Zapukał do drzwi i nieśmiało wsadził w nie głowę. - Masz teraz czas? - Tak. - Przysunęłam do biurka drugie krzesło. - Usiądź obok mnie. - Nie znoszę gramatyki - utyskiwał. Starał się ograni czyć pole widzenia do mnie i do biurka, ale miał rozbiega ne oczy i co chwila strzelał wzrokiem po całym pokoju z wyrazem smutku na twarzy. W sposób widoczny cierpiał, jak gdyby rozjątrzona rana wciąż sprawiała mu niewypo wiedziany ból. Spostrzegł, że go obserwuję. - Nie bywam tu często - zwierzył się. - Od tamtej pory prawie wcale tutaj nie zaglądałem.
228
Melody
- Rozumiem. Zachmurzył się i sceptycznie zmarszczył czoło. Czyżby uważał, że nie potrafię pojąć ogromu bólu po stracie bli skiej osoby, ponieważ sama nie miałam rodzeństwa? - Po wypadku, w którym zginął mój ojciec, nie mogłam patrzeć na przedmioty, które mi go przypominały - wyja śniłam. Powątpiewanie zniknęło z twarzy Cary'ego równie prędko, jak się pojawiło. - Tato był mi bliższy, niż matka. I kiedy zginął, uznałam to za koniec świata. Od tamtej pory wszystko wydaje mi się inne. I nigdy już nie będzie takie, jak przedtem. Pokiwał głową, a jego wzrok złagodniał. - Żałuję, że nie mogłem go poznać. -1 ja bardzo żałuję. Wolałabym też, żeby ta rodzina nie była tak mściwa. Przechylił na bok głowę. - Jaka? - Okrutna - perorowałam. - Jeśli się kocha drugiego człowieka, nie można żywić do niego nienawiści aż do śmierci za błąd, jaki popełnił. Trzeba go zrozumieć i starać się przyjść mu z pomocą, a jeśli to nie jest możliwe - oka zać mu współczucie. Ale nie wolno go na zawsze wydziedzi czyć, ani udawać, że nigdy nie żył. Cary przyglądał mi się przez chwilę, a potem się uśmiechnął i lekko pokręcił głową. - Jakbym słyszał Laurę. Zawsze starała się w każdym dostrzegać same dobre strony. Dziewczyny w szkole szydzi ły z niej, nie dopuszczały jej do swojego grona, były o nią zazdrosne, a ona pomimo to zawsze traktowała je uprzej mie. Często z tego powodu dochodziło pomiędzy nami do sporów - wyznał. - Praktycznie był to jedyny różniący nas pogląd. We wszystkich innych byliśmy ze sobą zgodni. - Nie mieliście odmiennych opinii co do Roberta Royce'a? - spytałam prędko. W jego głębokich szmaragdowych oczach pojawiły się cienie. - To zupełnie inna sprawa. Laura była zaślepiona w... - W czym? - spytałam zaintrygowana. - W jego kłamstwach, w jego fałszywym uroku i przy stojnej twarzy - odparł z goryczą.
229
- Skąd wiesz, że był nieszczery? - spytałam. List Rober ta do Laury zdawał się być pisany z głębi serca. - Bo wiem - obstawał przy swoim Cary. - Zawsze mnie słuchała. Byliśmy ze sobą bardzo zżyci, i to nie tylko dlate go, że urodziliśmy się tego samego dnia. Mieliśmy te same upodobania i odczucia. Nie potrzebowaliśmy słów, aby się porozumieć. Wystarczyło, że wymieniliśmy spojrzenia i uśmiechnęliśmy się do siebie. - Lecz od czasów Roberta... - Umknął wzrokiem w bok, a jego oczy zmniejszyły się i pociemniały, gdy je utkwił w zdjęciu Laury na toaletce. - Co się stało, gdy w jej życiu pojawił się Robert? Odwrócił się do mnie twarzą i przeszył mnie twardym, zamglonym od łez spojrzeniem. - Zmieniła się. Robiłem wszystko, aby przejrzała na oczy, ale nie chciała mnie słuchać. - Może podobało się jej to, co widziała - zasugerowałam cicho. Skrzywił się. - Dlaczego dziewczyny, które są zwykle bystrzejsze od chłopców, zupełnie na ich punkcie tracą rozum? Spojrzałam na niego zdziwiona. Szybko poruszył powie kami. Miał długie, przepiękne rzęsy, jakich by mu poza zdrościła większość moich koleżanek. - Sądzę, że to kwestia... - Czego? - przerwał. - Zamierzałam powiedzieć zapatrywania, lecz sądzę, że to bardziej sprawa serca. Wydmuchał powietrze kącikiem ust. - Sercowe sprawy - prychnął pogardliwie. - Usprawie dliwianie głupoty. - Cary Loganie, czy chcesz powiedzieć, że nie wierzysz w miłość? Ani w to, że dwoje ludzi może się w sobie zako chać? - Nie miałem dokładnie tego na myśli - wycofywał się. Niedorzeczny wydaje mi się jednak pogląd, że równie ła two można się w kimś zadurzyć, jak złapać grypę. - To akurat niezbyt pasuje do Laury. O ile wiem, nie miała wielu chłopców, prawda?
230
Melody
- Nie w tym rzecz. Wydawało się jej, że jest zakochana i że jej uczucie jest odwzajemnione, ale... A ja wiem, że to była pomyłka i poprzestańmy na tym. - Spojrzał na pod ręcznik. - Nie znoszę gramatyki. Czy naprawdę jest aż tak ważna i przydatna w życiu? - Jest ważna, bo dzięki niej poznajemy nasz język i po trafimy się wypowiedzieć - oświadczyłam stanowczym to nem. Cary potrafił mi zaleźć za skórę, jak drzazga. Ponownie się skrzywił i uniósł w górę brwi. - Życie nie upłynie ci tylko na rozmowach z homarami, Cary Loganie - niezrażona dowodziłam swoich racji. - Bę dziesz musiał się też czasami odezwać do swoich klientów. A jeśli nie zdołasz przekonywająco mówić o swojej pracy, nie obdarzą cię zaufaniem, choćbyś nawet był najlepszym rybakiem. Nie udało mu się powstrzymać uśmiechu. - Nie musisz się od razu tak wściekać. - Wcale się nie wściekam. - Nie, a co robisz? - szydził. - Wściekam się - skapitulowałam. - Dlaczego trzeba na mawiać cię do nauki? Nie żyjemy w średniowieczu. Nawet tutaj, w niebiańskim Cape Cod, gdzie podobno wszyscy są doskonali, ludzie też muszą się kształcić - wypaliłam. Roześmiał się. - Zgoda, naucz mnie, jak mam rozmawiać z klientami. Zajrzałam do podręcznika. - Zdania są łatwe do rozpoznania. Jeśli nie mają pod miotu i orzeczenia, zlekceważ je w ten sam sposób, jak wy rzucasz za burtę zbyt małe homary. Szerzej się uśmiechnął. - To mi się podoba. Tę radę na pewno zapamiętam. Ciągnęłam wywód na temat roli podmiotu i orzeczenia w zdaniu. Słuchał, próbował znajdować przykłady i coraz szerzej otwierał oczy. - Rozumiem wszystko to, co tłumaczysz. Nie jestem tyl ko w stanie pojąć, jak odróżniasz przymiotnik od przy słówka.
Melody
231
- Spróbuj jeszcze raz - poradziłam. - Jest na to jeden sposób: część mowy, która może być użyta zarówno w środ ku, jak i na końcu angielskiego zdania, to przysłówek. Zro zumiałeś? Rozjaśniły mu się oczy. -Tak. - Czy twoja nauczycielka nigdy ci tego nie objaśniała? - Nie pamiętam. Nigdy nie słuchałem jej tak uważnie, jak ciebie. Może powinnaś zostać pedagogiem. - Niewykluczone, że kiedyś nim będę. Zrób ćwiczenia na końcu tego rozdziału. Sprawdzę je, gdy skończysz. - Dobrze, pani profesor. Podeszłam do szafy, aby dokonać uważnego przeglądu garderoby. Postanowiłam, że jutro włożę własne rzeczy, chociaż nie miałam wielkiego wyboru. Jak mama mogła do tej pory nie zadzwonić do mamy Arlene? Wiedziała prze cież, że potrzebuję ubrań. - Laura zawsze naprawdę ładnie w tym wyglądała - za uważył Cary. Nie wiedziałam, że na mnie patrzy. Trzyma łam w rękach jasnożółtą sukienkę z bawełny. - Zastanawiasz się, czy nie włożyć jej do szkoły? - Mogę się ubrać w moje dżinsy i w bluzkę, którą przy wiozłam ze sobą - stwierdziłam. - Laura nigdy nie chodziła do szkoły w spodniach. Mój ojciec uważał to za niestosowne. - No cóż, stryj Jacob nie jest moim ojcem - odparłam. A ja nie jestem Laurą. Wzruszył ramionami. - Tylko mówię. - Zrobiłeś ćwiczenia? - Jeszcze nie... - Skończ je zatem - poleciłam. - Dobrze - zgodził się, wracając do zadań. Uśmiechnęłam się do siebie, rozważając wybór żółtej sukienki. Miała kwadratowy kołnierz, plisowane rękawy i lekko bufiastą spódnicę. Doszłam do wniosku, że mogę się w niej ładnie prezentować. Chciałam się podobać Ada mowi. - Skończyłem - oznajmił Cary.
232
Melody
Odwiesiłam sukienkę na miejsce i podeszłam do biurka. Cary zrobił jeden błąd, ale i ja mogłabym go popełnić. - Całkiem nieźle - pochwaliłam. - Mam nadzieję, że jakoś sobie jutro poradzę. - Na pewno. Pamiętaj tylko o sztuczkach. - Dziękuję - powiedział, wstając. - Jestem twoim dłuż nikiem. - Namyślał się przez moment. - Może podczas tego weekendu zrobię to, co sugerował dziadek Samuel. - Co takiego? - Zabiorę cię na przejażdżkę żaglówką. Co o tym są dzisz? Pomyślałam o Adamie. A jeśli znowu zaprosi mnie na wyprawę swoją łodzią motorową?
-Ja...
Moje wahanie rozdrażniło Cary'ego. - Nie musisz jechać, jeśli masz ciekawsze plany. - Ru szył w stronę drzwi. - Nie zrozum mnie źle. Moje niezdecydowanie spowodo wane jest tym, że jeszcze nigdy nie żeglowałam. Obejrzał się za mną. - Obojętne. Jeśli będziesz miała ochotę, popłyniemy. - Powtórzymy materiał w drodze do szkoły - zapropono wałam. Przewrócił oczami. - Nie mogę się wprost doczekać - stwierdził i wyszedł. Chwilę później usłyszałam, jak wspina się do swojej kryjówki na strychu. Oczywiście nie miałam pewności, ale byłam gotowa się założyć, że po śmierci Laury spędza tam więcej czasu niż przedtem. Wszyscy mamy swoje kryjówki na poddaszach, do których wycofujemy się w chwilach bó lu. Ja swojej wciąż szukałam. Nazajutrz rano stryj Jacob zjadł śniadanie i wyszedł z domu, zanim May, Cary i ja zeszliśmy na dół. Zdecydo wałam się na żółtą sukienkę Laury. Cary stwierdził, że wy glądam w niej bardzo ładnie, gdy zobaczył mnie na kory tarzu.
Melody
233
- Jak myślisz, chyba nie będzie padało? - Nie. Zapowiada się ładny dzień i wieczór też będzie pogodny - zapewnił. Odetchnęłam z ulgą. Przeszedł mnie dreszcz podniecenia. Ciotka Sara szalała na dole. Babka 01ivia zadzwoniła do niej wczoraj wieczorem, aby ją powiadomić, że kolacja od będzie się jutro. Z tego, co mówiła ciotka, wywnioskowa łam, że kolacja u dziadków jest niezwykłym wydarzeniem i przedsięwzięciem bardzo starannie przygotowanym. Miał w niej uczestniczyć ktoś jeszcze - powszechnie szanowany członek tutejszej społeczności. Dowiedziałam się, że wszy scy musimy pamiętać o jak najlepszych manierach, o sta rannym ubiorze i zachowaniu bardziej uprzejmym niż na audiencji u samej Królowej Anglii. - Nie zapomnij tylko, że dziadek sobie życzył, aby Melody zagrała na skrzypcach - drwił Cary. Ciotce Sarze zaparło dech i wytrzeszczyła na mnie oczy z wyrazem skrajnego przerażenia na twarzy. - Och, nie sądzę, żeby miał na myśli akurat tę kolację powiedziała głosem niewiele głośniejszym od szeptu. - Jestem pewien, że chodziło mu o jutrzejszy dzień - na legał Cary celowo podniesionym tonem. - Wszyscy słyszeli śmy jego słowa, mamo. Ciotka Sara pokręciła głową. - Ale 01ivia nie... - W porządku. I tak nie mam ochoty zabierać ze sobą skrzypiec - stwierdziłam uspokajająco. - Dziadek będzie rozczarowany - ostrzegł Cary. - I może cię wysłać z powrotem do domu po instrument. Dlaczego nie chcesz, na wszelki wypadek, wziąć go ze sobą i zostawić w samochodzie? - nalegał. Ciotka Sara ponownie pokręciła głową, tym razem bar dziej zdecydowanie. - Jacob może się zdenerwować. Nie wiem, czy... - Nie zabiorę ze sobą skrzypiec, ciociu Saro. Proszę się nie martwić - oświadczyłam stanowczo. Spojrzałam ze zło ścią na Cary'ego. Jego zielone oczy zaiskrzyły się figlarnie. May chciała wiedzieć, o czym z takim przejęciem rozma wiamy. Cary wyjaśnił jej, pokazując na migi, jak gram na
234
Melody
skrzypcach. Oczy dziewczynki zapaliły się i spojrzała na mnie zachęcająco. - Widzisz mamo, nawet May chce, żeby Melody wzięła instrument, pomimo że nie słyszy muzyki. - Och, mój Boże - westchnęła ciotka Sara, wykręcając ręce. - Przestań - upomniałam go ostrym tonem. - Wpakujesz mnie w kłopoty. Dokończył w milczeniu swoje śniadanie, nie przestając się lekko uśmiechać. W drodze do szkoły ofuknęłam go: - Nie powinieneś w ten sposób dokuczać swojej matce, Cary Loganie. - Wcale jej nie dokuczałem. Mnie również zależy na tym, żebyś zabrała ze sobą skrzypce. To by urozmaiciło przyjęcie. Tak wiele razy w nich uczestniczyłem, że wiem, czego można oczekiwać. Mogłoby się zdarzyć coś ekscytującego. - Nie jestem w nastroju do dawania koncertu. Przypo mniałby mi jedynie o moim tacie, a w domu babki 01ivii nie ma miejsca na rozmyślania o nim - stwierdziłam z goryczą. Z twarzy Cary'ego zniknął szelmowski uśmiech. - Może gdy usłyszą twoją grę i dowiedzą się więcej o ży ciu twojego ojca, gdy wyjechał stąd z Haille, będzie im przykro, że sprawy przyjęły taki obrót - zasugerował. - Już dawno powinni tego żałować. Mój tato odszedł i nie mogą naprawić wyrządzonej mu krzywdy. Cary zamilkł. Najwyraźniej był głęboko poruszony. Gdy odprowadziliśmy May, przez dalszą drogę do szkoły powta rzaliśmy gramatykę przed sprawdzianem z angielskiego. Natychmiast po przybyciu do szkoły rozdzieliśmy się. Na szczęście Cary nie usłyszał kłopotliwych pytań dziewczyn, jakimi nękały mnie, gdy podeszłam do mojej szafki. Je stem pewna, że wpadłby we wściekłość. - Brakowało nam ciebie w sobotę wieczorem - powie działa Janet. - Byłaś zbyt zajęta cerowaniem skarpet? - A może musiałaś piec bułeczki z żurawinami? - spyta ła Lorraine. - Miałam ochotę przyjść - stwierdziłam. Betty zbliżyła się do koleżanek, żeby usłyszeć moje wyjaśnienia. - Ale mój stryj mi na to nie zezwolił.
Melody
235
- Uprzedzałyśmy cię, że tak będzie. Radziłyśmy ci, że byś skłamała - wyrzucała mi Betty. - Ale ty jesteś taka jak Laura, prawda? Zbyt dobrze ułożona, żeby się umieć na prawdę bawić. To musi krążyć po waszej rodzinie - Dzia dek, Laura, a teraz ty. Założę się, że niemowa też się od was nie różni. - Ona nie jest niemową - odcięłam się ostro. Krew ude rzyła mi do głowy. Obawiałam się, że rozsadzi mi czaszkę. Jest głucha, ale potrafi mówić. - Słyszałam to co mówi. Kto jest w stanie to pojąć? - za uważyła Betty. Pozostałe dziewczyny przytaknęły, najwy raźniej podzielając tę opinię. - Jeśli dasz jej czas, zdołasz ją zrozumieć. Jest bystrą, słodką dziewczynką. - W porządku. W każdym razie w sobotę wszyscy się świetnie bawiliśmy. A pewien chłopak miał złamane serce, że nie przyszłaś - powiedziała Lorraine, wykrzywiając w uśmiechu usta. Jakby na zawołanie, na korytarzu zjawił się Adam i pod szedł do nas niespiesznym krokiem. Trzy wiedźmy z Mak beta zatrzepotały rzęsami i rozpromieniły się w najbardziej uwodzicielskich uśmiechach, ale jego oczy były utkwione we mnie. - Dzień dobry, dziewczęta. Dzielicie się kobiecymi se kretami, czy mogę posłuchać? - zapytał z czarującym uśmiechem. Nawet o tak wczesnej porze wyglądał dosko nale. Można by sądzić, że przed chwilą pozował do reklamy wody po goleniu dla jakiegoś przeznaczonego dla mężczyzn czasopisma. - Informujemy właśnie Melody, jak wspaniała impreza przeszła jej koło nosa - wyjaśniła Janet. - To prawda. Było znakomicie - przyznał, wciąż nie odry wając ode mnie wzroku. - Debby McKay z pewnością dobrze się bawiła, prawda, Adamie? - rzuciła Betty. -Musicie ją o to zapytać - odparł z nonszalancją, która sprowokowała całą trójkę do śmiechu. - Z pewnością zostaniemy o tym powiadomione - za uważyła Lorraine. - Debby zalicza się do tych dziewczyn,
236
Melody
które uwielbiają dużo mówić. Do zobaczenia później, Melody. - Do zobaczenia - zawtórowała jej Betty i odeszły, zosta wiając mnie sam na sam z Adamem. - Teraz sama rozumiesz, dlaczego chcę zachować w ta jemnicy sprawy pomiędzy nami - stwierdził, śledząc je wzrokiem. - Tutejsze plotkary pracują w godzinach nad liczbowych. Odprowadzę cię do klasy - zaproponował, gdy zamknęłam moją szafkę. - Czy poza tym wszystko u ciebie w porządku? Nie miałaś kłopotów z powodu naszej wczo rajszej przejażdżki? - Nie, nie miałam. - To dobrze. Zauważyłam, gdy szliśmy korytarzem, że uwaga wszyst kich jest skupiona na nas. Nawet pani Cranshaw, bibliote karka, zerkała na nas zza swoich grubych okularów. - Wczoraj naprawdę miło spędziłem z tobą czas - wy znał cicho Adam. - A ty? - Ja też. - Cieszę się. Do zobaczenia o ósmej - szepnął w drzwiach klasy. - Nie spraw mi zawodu. - Ścisnął mnie za rękę i odszedł. Łomotało mi serce. Czy naprawdę zamierzałam się z nim spotkać? Czy miałam na tyle odwagi? Jego kuszące usta były niczym zakazany owoc, och, i to bardzo soczysty, doj rzały i wyborny! Obietnica, jaką złożyły jego wargi na mo ich, gdy trzymał mnie w objęciach i całował, napawała mnie tkliwością i zachwytem! Westchnęłam. Gdy skierowałam się w głąb sali, zauważyłam, że dziew czyny patrzą w moją stronę. Wszystkie z zaciekawieniem, większość z zazdrością. - To nie potrwa długo - stwierdziła Theresa Patterson za moimi placami, gdy podchodziłam do ławki. - Słucham? - Adamowi Jacksonowi nie zajmie dużo czasu złowienie nowej ryby - mruknęła, mijając mnie. Pomyślałam, że dziewczyny w tej szkole nadałyby każde mu słowu nowe, złośliwe znaczenie. Adam miał co do nich rację. Cary również przestrzegał mnie przed nimi.
Melody
237
Zobaczyłam się z moim kuzynem dopiero w porze lun chu w stołówce. Wydawał się podekscytowany i szczęśliwy. Napisał test z angielskiego i po raz pierwszy był pewien do brej oceny. - Za każdym razem, gdy zastanawiałem się nad odpo wiedzą, słyszałem twój głos i twoją radę. Sprawdzian nie był tak trudny, jak się spodziewałem. - To dobrze. - Spojrzałam za jego plecami w stronę wej ścia na salę w nadziei, że zobaczę Adama. Przypuszczałam, że usiądzie obok mnie, ale przyszedł w towarzystwie kolegów i razem z nimi zajął miejsce przy stoliku po prawej stronie sa li. Spojrzał w moją stronę i uśmiechnął się. Cary podążył za moim wzrokiem, dostrzegł, kto jest przedmiotem mojego za interesowania i na jego twarzy odmalował się wyraz zawodu. - Dziękuję za pomoc - rzucił oschle i zaczął się oddalać. - Cary - zawołałam. Obejrzał się przez ramię. - Czy mo gę się do ciebie dosiąść? Wolałabym zwiać przed moimi no wymi przyjaciółkami. Zauważyłam, że trzymają dla mnie miejsce przy swoim stole, ale przebywanie w ich towarzystwie było równoznacz ne z poddaniem się hiszpańskiej inkwizycji - z salą tortur i wszystkimi innymi jej atrybutami. Cary wzruszył ramionami. - Jak sobie życzysz. Ale to nie będzie najbardziej ekscy tujące miejsce na sali. Pomimo to poszłam za nim. Przedstawił swoich dwóch przyjaciół: Billy'ego Beedsly'a i Johna Taylora. Ich rodziny również utrzymywały się z połowu ryb i homarów. Chłopcy zadawali mi mnóstwo pytań na temat kopalni węgla. Naj wyraźniej sprawiłam im zawód moją ograniczoną wiedzą o górnictwie. - Nienawidziłam myśleć o tym, że mój tato tkwi we wnątrz szybu, odcięty od światła i od powietrza. Zresztą on też nie bardzo lubił o tym mówić. - Dlaczego więc się tym zajmował? - spytał Billy. Oboje z Carym wymieniliśmy porozumiewawcze spojrzenia. - W tamtych czasach można tam było najlepiej zarobić Wyjaśniłam, a potem Cary'emu udało się skierować rozmo wę na inne tory.
238 Po lekcjach kuzyn nie mógł się na mnie doczekać. Szcze rzył zęby z wyrazem satysfakcji na twarzy. - Wyglądasz tak, jak gdybyś coś przede mną ukrywał stwierdziłam. - Bo rzeczywiście mam pewien sekret - przyznał, po spiesznie ruszając w drogę powrotną do domu. Musiałam iść bardzo prędko, żeby dotrzymać mu kroku. - Co to za sekret? - Nic wielkiego. - Cary Loganie - chwyciłam go za łokieć i obróciłam twarzą do siebie. - W tej chwili mi powiedz! - Pan Madeo zatrzymał mnie na korytarzu, gdy wycho dziłem z budynku, i poinformował, że sprawdził mój test z angielskiego. Otrzymałem dziewięćdziesiąt osiem punk tów na sto! Nauczyciel chciał mi pogratulować, a także się dowiedzieć, jak tego dokonałem. Powiedziałem mu o mojej wspaniałej nauczycielce. „Nadal z nią pracuj" - poradził mi na odchodnym. - Och, Cary! Dziewięćdziesiąt osiem punktów! - To najwyższa nota, jaką kiedykolwiek dostałem - wy krzyknął. - A widzisz? Potrafisz brylować, jeśli tylko chcesz. Wzruszył ramionami. - Dziękuję. Poza tym doszedłem do wniosku, że masz ra cję. Muszę nauczyć się prawidłowo wysławiać i zdobyć wy kształcenie, jeśli chcę zostać biznesmenem. - Uśmiechał się od ucha do ucha. - Gratuluję. Tak bardzo się cieszę. - Uczcijmy to wydarzenie - zaproponował. - Zróbmy dzisiaj coś szczególnego po kolacji. Zapraszam cię do mia steczka na mrożony krem. Żołądek podjechał mi do gardła. Kuzyn zauważył reak cję - tak wyrazistą na mojej twarzy, jak słońce na niebie. - Co się stało? - spytał. - Obiecałam już komuś innemu, że się z nim spotkam. Skinął głową. - W porządku - powiedział i ruszył przed siebie. - Może przełożymy to na jutrzejszy wieczór? - zasugero wałam, biegnąc, aby się z nim zrównać.
Melody
239
- Wstrzymajmy się z decyzją. Możesz do tego czasu zło żyć komuś kolejną obietnicę. - Zamknął się w sobie, jak żółw w skorupie, wyprostowując ramiona i chowając w nie głowę. Poczułam mdłości. Zdawałam sobie sprawę z tego, jak wiele kosztowało go otwarcie się przede mną. Od czasu śmierci Laury stał się zupełnym milczkiem. Targały mną sprzeczne uczucia. Jedna część mnie była pełna podniecenia i liczyła minuty do spotkania z Adamem, podczas gdy druga rwała się do tego, aby dzielić z Carym je go uniesienie i uczestniczyć z nim w procesie odzyskiwania zaufania i nadziei - w powrocie do świata, gdzie słoneczne światło i gwiazdy rozpraszają mrok tragicznych wspomnień. Żałowałam, że przynajmniej na dzisiejszy wieczór nie mogę się rozdwoić i jednocześnie przebywać w dwóch miejscach. Ale nie byłam w stanie tego zrobić. Mogłam co najwyżej ubolewać z tego powodu. Cary wyprzedzał mnie przez resztę drogi do szkoły May. A kiedy zobaczył, że jego siostra podbiega do mnie, rzucił przez ramię, nie przerywając marszu: - Dopilnuj, żeby bezpiecznie dotarła do domu. - Już idziemy! Zaczekaj! - zawołałam. Nie zwolnił jednak, a May miała do mnie mnóstwo py tań i wiele historii do opowiedzenia. Zobaczyłam tylko, jak Cary znika za rogiem. Miał wciąż przygarbione plecy, przez co sprawiał wrażenie starego człowieka. Jego przygnębie nie sprawiło, że łzy napłynęły mi do oczu, ale je powstrzy małam i przybrałam jeden z najbardziej promiennych uśmiechów dla May, która gestykulowała przez całą drogę do domu, opowiadając o czymś zapamiętale. *** Cary pozostał na przystani ze stryjem Jacobem aż do obiadu. Jak zwykle pomogłam ciotce Sarze w przygotowa niu posiłku. Tuż przed powrotem Cary'ego i stryja zadzwo nił telefon. Odebrała go ciotka Sara i zawołała mnie, pod ekscytowana: - To twoja mama, kochanie! Na moment stanęło we mnie serce, lecz zaraz znowu za częło bić, i to bardzo prędko. Bałam się już, że nie zdołam
240
Melody
wydobyć z siebie głosu. Powoli weszłam do salonu i przeję łam z rąk ciotki Sary słuchawkę, zastanawiając się, czy dru ty wytrzymają słowa, jakie pragnęłam wykrzyczeć. - Halo - odezwałam się. - Cześć, kochanie. Mam tylko kilka minut, ale... - Nie waż się tym razem prędko ze mną rozłączać! Na wet się nie waż. - Och, Melody. Jesteśmy w Los Angeles i ja... - Jak śmiałaś mnie okłamywać? - Niemal natychmiast poczułam dławiący ucisk w gardle. Myślałam, że się udu szę, nim zdołam wydobyć z siebie głos. - Jak mogłaś utrzymywać przede mną w tajemnicy toż samość rodziców, którzy cię adoptowali? I dlaczego nigdy nie powiedziałaś mi, że oboje z tatą wychowywaliście się razem? Po krótkiej chwili milczenia matka odparła: - Twój tato nie chciał ci o tym wszystkim mówić, Melo dy. Pragnął cię chronić przed wszystkimi nieprzyjemno ściami. - Nie zwalaj teraz na niego winy. On nie żyje. I nie może się bronić. - Nie tylko ja tego chciałam! Jemu też zależało na utrzy maniu całej sprawy w tajemnicy - oświadczyła. - Dlaczego? - krzyknęłam. - Z jakiego powodu kryliście prawdę o tym, jak się poznaliście, a potem zakochaliście w sobie? Dlaczego nie powiedzieliście mi, co jest przyczy ną gniewu waszej rodziny? - domagałam się wyjaśnień. Pod powiekami czułam palące łzy. - Chester uważał, że jesteś zbyt młoda, aby to zrozumieć. - Ale teraz jestem już dostatecznie duża! Dlaczego zo stawiłaś mnie tutaj bez wyjawienia prawdy, całej prawdy o tobie i o tacie? Jak mogłaś mi to zrobić? Milczała przez chwilę. - Obawiałam się, że nie zechcesz zostać, jeśli poznasz fakty, Melody - przyznała. - A w tamtym momencie nie miałam wielkiego wyboru. Jeśli rzeczywiście jesteś doro sła, jak twierdzisz, to mnie zrozumiesz. - Mamo, ci ludzie nienawidzą ciebie i tatę za to, co obo je zrobiliście. Jak mogę tutaj zostać?
Jńeiody
241
- Stryj Jacob nigdy cię nie wyrzuci ze swojego domu, ]Vlelody - zapewniła. - I nie ma prawa zachowywać się wo bec ciebie wyniośle, wierz mi. Nie pozwól, aby traktował cię z góry. Staraj się nie sprawiać kłopotów... ale nie mu sisz wysłuchiwać jego... nonsensów. - Nie mogę tutaj zostać, mamo. Chcę się czegoś więcej dowiedzieć. Chcę poznać wszystkie fakty. - Wszystkiego się dowiesz. Obiecuję. Niewątpliwie jesteś już w odpowiednim wieku, aby usłyszeć całą historię, przed stawioną z naszego punktu widzenia. A skoro już o tym mo wa, kto ci o tym powiedział: Jacob, Sara, czy 01ivia? - Widziałam fotografie. Babka 01ivia pochowała wszyst kie wasze zdjęcia do kartonów - wyjaśniłam. - Nikt tutaj nie wymawia imienia taty, ani nie wspomina o jego wypad ku w kopalni. To straszne. - Jestem pewna, że to robota 01ivii. Mieszkałam z nimi pod jednym dachem, ale ani razu nie byłam w stanie na zwać jej matką. Zawsze zwracałam się do niej po imieniu stwierdziła z goryczą. - Dlaczego wzięli cię do siebie? Dlaczego cię adopto wali? - To bardzo skomplikowana historia, kochanie. I kolejny powód, dla którego nie mogłam się wdawać w roztrząsanie jej przed wyjazdem z Provincetown. Wytrzymaj jeszcze tro chę. Postaraj się znosić jeszcze przez jakiś czas ich snobizm - powiedziała błagalnym tonem. - Mamo, nie skontaktowałaś się z mamą Arlene, żeby wysłała moje rzeczy - stwierdziłam z wyrzutem. - Zrobię to natychmiast, gdy tylko się rozłączymy - za pewniła. - Telefonowała Alice. Papa George przebywa w szpitalu. Podobno jest bardzo poważnie chory. - Tego należało się spodziewać, kochanie. - Nie mogę tutaj dłużej zostać, mamo. Proszę cię, przy jedź po mnie, albo daj znać, dokąd mam się udać. Spotkam się z tobą, gdziekolwiek zechcesz. Zniosę wszelkie uciążli wości - częste podróże i przemieszczanie się z miasta do ttiiasta. Nie będę się na nic uskarżać. Obiecuję. Przysię gam.
242
Melody
- Melody, jestem w Los Angeles! Jestem w Hollywood! Mam umówione spotkania, przesłuchania. Czy możesz to sobie wyobrazić? Stanie się coś cudownego, i to wkrótce, jak cię zapewniałam. Daj mi jeszcze odrobinę czasu. Przy najmniej do końca roku szkolnego. A potem, w czasie wa kacji... - Mamo. - Po twarzy spływały mi łzy. - Dlaczego tak was znienawidzili za wasz ślub? Dlaczego nigdy się z tym nie pogodzili? Przecież nie byliście ze sobą spokrewnieni? - Sprzeciwiliśmy się woli Królowej 01ivii - zażartowała. - Staraj się schodzić jej z drogi. Niebawem umrze i skróci wszystkim cierpienia. Brrr - powiedziała. - Nie mogę o nich mówić. Zadali nam zbyt wiele cierpień. Wyciągnij od nich, co możesz. Są ci to winni. Ta rodzina nigdy nie bę dzie w stanie zadośćuczynić naszym krzywdom. Rób swoje i nie zwracaj na nich uwagi. Stryj Jacob nie wyrzuci cię ze swojego domu. - Mamo... - Muszę już iść. Mam umówione spotkanie. Zatelefonu ję do Arlene, obiecuję. - Gdzie cię mogę znaleźć? - Nie zatrzymaliśmy się jeszcze w żadnym konkretnym miejscu. Zawiadomię cię, gdy tylko się gdzieś urządzimy. A kiedy znowu będziemy razem, przeprowadzimy długą rozmowę, jak dwie dorosłe kobiety, i opowiem ci o wszyst kim w najdrobniejszych szczegółach. Sprawuj się dobrze, kochanie. - Mamo! Trzask widełek zabrzmiał jak grzmot. - Mamo! - krzyknęłam głośniej, ściskając z całej siły w dłoni słuchawkę i ponownie w nią wrzasnęłam. Przybiegła ciotka Sara. a Otworzyły się frontowe drzwi i do domu wszedł stryj J ' cob, a tuż za nim Cary. Wrzeszczałam histerycznie, zanosząc się nie kontrolowa nym płaczem. - Co się tutaj dzieje? - spytał stryj Jacob. - Skąd ten wybuch? - Przed chwilą rozmawiała z Haille - wyjaśniła ciotka.
Melody
243
- Nie życzę sobie, żebyś w ten sposób dawała upust swo im emocjom. Przestań - zażądał. Powoli odłożyłam słuchawkę na widełki, otarłam łzy wierzchem dłoni i zmierzyłam go wściekłym wzrokiem. Fu ria w moich oczach zaskoczyła go. Zamrugał powiekami. - Idź się umyć albo nie dostaniesz obiadu - polecił. - Nie chce mi się jeść. Niczego od was nie chcę - wyce dziłam przez zaciśnięte zęby. Stryj Jacob poczerwieniał na twarzy. Cary szeroko otwo rzył usta, a ciotce Sarze z wrażenia zaparło dech. - Niczego nie chcę od tej... od tej potwornej rodzinki. Wypadłam jak burza z salonu. - Jeszcze zobaczymy! - zawołał za mną stryj Jacob, gdy wbiegałam na górę po schodach. - A ty myślałaś, że jest po dobna do Laury. To nieodrodna córka Haille! Zatrzymałam się gwałtownie, odwróciłam do niego i zmierzyłam wzrokiem z góry. - A co stryj widzi złego w tym, że jestem córką Haille? Dlaczego stryj ciągle to powtarza? Co takiego moja matka stryjowi zrobiła? - dociekałam. Spojrzał najpierw na ciotkę Sarę, a potem na mnie. - Mnie nic nie zrobiła. Największą krzywdę wyrządziła sobie i Chesterowi. - Co stryj przez to rozumie? - wrzasnęłam. - Idź do swojego pokoju i uspokój się - powiedział, wy raźnie wstrząśnięty. Nie ruszyłam się z miejsca. Mama dwukrotnie powtarzała: „on nie wyrzuci cię ze swojego do mu". Skąd o tym mogła wiedziesz? I dlaczego była tego ta ka pewna? Pomyślałam, że za każdym razem, gdy odkry wam jakiś sekret, za nim pojawia się dziesięć następnych. - Idź już - polecił. - Pójdę, dokąd będę chciała i kiedy będę miała na to ochotę - oświadczyłam butnie. Moje zuchwalstwo zaskoczy ło nas oboje i sprawiło, że stryj zaczął się jąkać w poszuki waniu właściwych słów. Drżałam, ale starałam się sprawiać wrażenie, że jestem opanowana, aby móc nadal stawiać mu czoło. - Bardzo proszę - odezwał się w końcu. - Nie będę się do tego mieszał. Chciałaś ją tutaj, więc teraz sobie z nią i
244
Meiody
radź - zwrócił się do ciotki Sary. A potem machnął ręką, jak gdyby odganiał muchy i odszedł, znikając w głębi do mu. Cary gapił się na mnie z wyrazem oszołomienia na twarzy. - Och, Boże. Och, Boże, Boże - zawodziła ciotka. - Przepraszam, ciociu - powiedziałam, wciągając głębo ki wdech. - Muszę przez chwilę odpocząć. Podniosła na mnie swoje smutne oczy i pokręciła głową. - Wszystko tak dobrze się układało, prawda Cary? - Zostaw ją w spokoju - poradził chłopak i poszedł za oj cem. Zawróciłam, pokonałam resztę schodów i dotarłam do mojego pokoju. Za zamkniętymi drzwiami dałam upust łzom - żalu, strachu i samotności. Leżałam na brzuchu i nie słyszałam, gdy May zapukała i weszła do środka. Poczułam jej małą rękę na ramieniu. Gwałtownie się odwróciłam. Sprawiała wrażenie, że jest bliska płaczu dlatego, że ja jestem nieszczęśliwa. - Co się stało? - spytała na migi. Uśmiechnęłam się przez łzy. - W porządku. Wszystko będzie dobrze - zapewniłam. A potem wyprostowałam się na łóżku i wzięłam ją w ob jęcia. Uczepiłam się jej kurczowo, niczym łodzi ratunkowej na wzburzonym, pełnym zdradzieckich wirów morzu.
Zła na nich wszystkich Poszłam na kolację głównie dlatego, żeby bardziej nie zdenerwować May. Nie miałam apetytu. Wczorajsza ciężka atmosfera przy stole była niczym w porównaniu do cmen tarnej ciszy, jaka panowała dzisiaj w jadalni. Dobiegało mnie jedynie chrupanie stryja Jacoba, gdy rozgryzał jedze nie trzonowymi zębami oraz ciche westchnięcia ciotki Sary pomiędzy przełykaniem kolejnych kęsów. Dodatkowe hała sy wywoływało stukanie sztućców, pobrzękiwanie naczyń i odgłos nalewanej wody. A jeśli ktokolwiek przerywał mil czenie, mówił monosylabami: - Trochę chleba, Jacobie? Stryj odburknął potwierdzająco. - Dołożyć ci kurczaka, Cary? - Nie, mamo. Cary śledził mój każdy ruch. Siedziałam ze spuszczonym wzrokiem i jak ptak dziobałam w talerzu. Nie wiedziałam, na kogo jestem bardziej wściekła: na mamę, na stryja Jaco ba, czy na moich dziadków. Możliwe, że na nich wszystkich po trosze. Złościłam się nawet na samą siebie o to, że wyra ziłam zgodę na pozostanie tutaj. Jak mogłam dać wiarę obietnicom mamy? U Loganów jedno kłamstwo pociągało następne, a mama najwyraźniej zaraziła się od nich choro bliwym mówieniem nieprawdy. Ciotka Sara próbowała mnie rozweselić, opowiadając o uroczystości Poświęcenia Rybackiej Floty - dorocznym święcie, jakie obchodzono w czerwcu w Provincetown. Twierdziła, że będzie mnóstwo łodzi, przebierańców, świet-
246
Melody
nego jedzenia i zabawy. Ilekroć zwracała się do stryja Jacoba, odburkiwał coś w odpowiedzi, nie odrywając ode mnie wzroku. Wyczułam, że moje pytania wykrzyczane na kory tarzu rozdrapały jakiś strup w jego pamięci. Zdawał się być nie tyle rozsierdzony, co ogłuszony. Ciotka Sara podjęła ostatni wysiłek, aby nieco rozluźnić napiętą atmosferę i wspomniała o wyniku Cary'ego z testu. Stryj Jacob wyraził zdumienie i słowa pochwały, ale kiedy Cary wyjaśnił, że zawdzięcza to moim korepetycjom, po nownie się zachmurzył. - Laura też zwykła pomagać Cary'emu, pamiętasz Jacobie? - spytała ciotka Sara z uśmiechem. - Pamiętam - przyznał stryj. - Mam jeszcze coś do zro bienia w porcie. - Wstał, odsuwając się od stołu. - Nie parz dla mnie kawy. - Gdy wrócisz, będzie czekała na ciebie gorąca herbata, Jacobie - obiecała ciotka Sara. Nim wyszedł, jeszcze raz obrzucił mnie spojrzeniem. - Jeśli masz lekcje do odrobienia, nie musisz mi dzisiaj pomagać w sprzątaniu ze stołu, Melody - powiedziała ciot ka Sara. Dokładała wszelkich starań, aby sprawy pomiędzy nami od nowa się dobrze ułożyły. Było mi jej żal, ale jesz cze bardziej litowałam się nad samą sobą. Oczy Cary'ego były utkwione we mnie. Ich spojrzenie wydało mi się dziwnie zastraszone. Nadal się na mnie gnie wał, czy tylko mi współczuł? Od dnia przybycia nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że Cary nosi głęboko ukryte w sercu tajemnice, które niczym ołów przygniatają go i sprawiają, że się wydaje nad wiek dorosły. To za ich przyczyną był wiecznie zgorzkniały, i to dlatego dziewczyny w szkole wi działy w nim „dziadka". - Czeka mnie dzisiaj sporo pracy, ciociu Saro - oświad czyłam. - Zamierzam pouczyć się razem z przyjaciółką przed jutrzejszym sprawdzianem. Cary opuścił wzrok i pochylił głowę, jak gdyby się mo dlił. - Och, tak? No cóż, Laura też zwykła czasami to robić. Do kogo Melody wybiera się na naukę, Cary? Do Sandry Turnick?
Melody
247
- Tak - przytaknął pospiesznie kuzyn, ale nie podniósł oczu. - Jej siostra chodzi do twojej klasy, prawda Melody? Czy to z nią masz zamiar dzisiaj powtórzyć wiadomości? - Nie - odparłam. Cary podniósł głowę i spojrzał na mnie. - To inna koleżanka. Janet Parker - wyjaśniłam. Ca ry sprawiał wrażenie rozczarowanego i ponownie utkwił wzrok w talerzu przed sobą. - Najpierw jednak odrobię lekcje z May, gdyż jej to obiecałam - dodałam. Ciotka Sara rozpromieniła się w uśmiechu: - To miło z twojej strony, moja droga. Jestem pewna, że May to doceni. Porozumiała się z córką na migi i dziewczynka, gestyku lując, wyraziła swój entuzjazm. Poszłam z nią na górę, gdzie zajęłyśmy się czytaniem i ćwiczeniem wymowy. Za kwadrans ósma musiałam jednak wyjść z domu. Wyjaśni łam May, że prawdopodobnie będzie spała, gdy wrócę, i po całowałam ją na dobranoc. Cary przebywał na strychu. Słyszałam jego kroki, gdy pomagałam May w lekcjach, ale teraz na górze panowała cisza. Znalazłam niebieską wełnianą kamizelkę i włożyłam już na żółtą sukienkę Laury. Choć temperatura na dworze przekraczała piętnaście stopni, światło księżyca ścieliło się na piasku zimną poświatą. - Nie wracaj zbyt późno, moja droga - zawołała za mną ciotka Sara z salonu, gdy zmierzałam do frontowych drzwi. - Dobrze, ciociu - powiedziałam. Serce biło mi mocno z podniecenia i z poczucia winy. Nie lubiłam nikogo okła mywać, ale nie miałam wątpliwości co do reakcji ciotki i stryja Jacoba na wiadomość, że się zamierzam spotkać z chłopakiem na plaży. Nie mieli prawa niczego mi zabraniać, buntowałam się w myślach. Szczególnie ta rodzina nie miała prawa mówić mi, co powinnam, a czego nie powinnam robić. Nigdy przedtem nie czułam się tak bardzo zdana na siebie i w pełni odpowiedzialna za własny los. Mama opuściła mnie, okłamała, zignorowała moje uczucia i potrzeby. Świa domie zostawiła mnie u ludzi, którzy traktowali nas z góry,
248
Melody
gdyż liczyła na to, że sama zadbam o własne sprawy. I wła śnie to zamierzałam teraz zrobić. Przez całe życie wierzyłam w uczciwość. Wierzyłam w ludzką dobroć. Tymczasem okazało się, że zostałam oszu kana przez własnych rodziców. Kogo miałam na świecie oprócz samej siebie? Powodowana w równej mierze wściek łością, co nęcącym wspomnieniem czarownych oczu Adama Jacksona, zbiegłam prędko po schodach i zaczęłam się od dalać od domu. Obejrzałam się tylko jeden raz. Zdawało mi się, że na piętrze w oknie poruszyła się firanka, ale poza tym nic nie wskazywało na to, że jestem przez kogoś obser wowana. Skręciłam w lewo, zagłębiając się w plażę. Prędko odkryłam, że łatwiej jest iść bez butów. Piasek, nagrzany w ciągu dnia od słońca, był cieplejszy niż powietrze. Gdy znalazłam się bliżej oceanu, spostrzegłam spaceru jący po wodzie księżyc i usłyszałam huk fal. Atramentowa tafla połyskiwała tajemniczo w blasku gwiazd na horyzon cie, których jasność napełniła moje serce jeszcze większym podnieceniem. Uszłam spory kawał drogi i poczułam się sa motna. Dom Loganów był oświetlony, ale po kilku kolej nych minutach marszu wyglądał z oddali jak zabawka. Brnęłam po nierównym terenie. Na szczycie jednej z wydm spojrzałam w dół - w kierunku miejsca, gdzie Adam po raz pierwszy się na mnie natknął. Dostrzegłam migotliwe płomienie małego ogniska. Serce zabiło mi moc niej. Zastanawiałam się, czy będzie zaskoczony, że jednak zdecydowałam się z nim spotkać. Mnie samą to dziwiło. Gdy podeszłam bliżej, zauważyłam jego motorówkę za kotwiczoną na plaży i dosłyszałam dobiegającą z radia mu zykę. Leżał na kocu z rękami pod głową i patrzył w niebo. Miał na sobie białą koszulę polo i białe spodnie. Był bosy. Jeśli usłyszał moje kroki, nie dał tego po sobie poznać. Przez chwilę stałam obok niego, zanim powoli odwrócił gło wę. Jego twarz błyszczała w świetle księżyca, gdy uśmie chał się tym swoim gładkim uśmiechem. Usiadł. - Cieszę się, że przyszłaś - powiedział. - Jest tak cudow nie! Szkoda byłoby przesiedzieć taką noc w domu. - Klep nięciem dłoni wskazał miejsce obok siebie na kocu. - Mia łaś kłopoty z wyjściem?
Melody
249
- Nie - odparłam. - Przekopałam tunel. Roześmiał się. - Wspaniale. I co dalej? - spytał po chwili. - Zamierzasz stać przez cały wieczór? Chyba nie przyszłaś z tak daleka po to, aby przyglądać mi się, jak leżę na kocu. - Może właśnie po to. Nie zapominaj, że moi stryjostwo nie godzą się na telewizję w ich domu. Odrzucił do tyłu głowę i zaniósł się od śmiechu. A potem spoważniał i skinął na mnie, żebym do niego podeszła. - Tutaj jest bardzo przytulnie. Uklękłam i położyłam na piasku buty, zanim usiadłam na skraju koca. Przyglądał mi się z figlarnym uśmiechem na twarzy, po trząsnął głową i powiedział: - Żarty sobie ze mnie stroisz? W porządku, ja też będę grał rolę niedostępnego. - I położył się z powrotem na ple cach, wsuwając ręce pod głowę, i zapatrzył się w niebo. - Nie mam takiego zamiaru. - Oczywiście, że masz. Wszystkie dziewczyny lubią się drażnić z chłopakami. - O mnie tego nie można powiedzieć. - Doprawdy? - Obrócił się na brzuch, oparł brodę na łokciu i skierował na mnie oczy. - Czy nie po to tak ciężko pracujesz nad swoją urodą, aby przyciągać pożądliwe spojrzenia młodych mężczyzn? - Nie pracuję ciężko nad moją urodą. - Oczywiście. Już w to wierzę - powiedział, kiwając głoI wą. - Jesteś naturalną pięknością. To dlatego wszystkie ko ty w szkole ostrzą sobie na ciebie pazurki. Opowiedz mi o swoim życiu w górniczym miasteczku - zaproponował, sia dając. - Czy zostawiłaś tam jakiegoś chłopaka, który teraz roni łzy nad kuflem piwa? -Nie. - Założę się, że tak. No cóż, jego strata, a mój zysk prychnął. - Zbliż się trochę. Przecież cię nie ugryzę. - A może chcesz, żebym cię błagał? - dodał, kiedy się nie poruszyłam. - Nie, nie chcę. - A więc o co chodzi?
250
Meloóy
Przysunęłam się bliżej. -Teraz jest lepiej. Przynajmniej czuję zapach twoich włosów. - Przytknął nos do mojej głowy i pocałował mnie w czoło. - I mogę spojrzeć w te fantastyczne oczy. Czy wiesz, że mózg mi galaretowacieje na twój widok? Tym razem nie zdołałam opanować śmiechu. - Nie chcesz chyba powiedzieć, że robi się z niego sos żu rawinowy? Uwaga wywołała szeroki uśmiech na ustach Adama. Je go błyszczące błękitne oczy rzucały iskry, gdy spoglądał na mnie z góry. - Jak widzę, rozum dorównuje urodzie. Jesteś rzadkim klejnotem. - Pocałował mnie w usta. Miałam tak napięte nerwy, że z pewnością musiał słyszeć ich brzękanie. Przez chwilę wpatrywał się we mnie z tym swoim zagad kowym uśmiechem na twarzy, a potem pochylił się nad płó cienną torbą, którą trzymał z boku. Wyciągnął z niej butel kę wódki oraz dwie szklanki, ponownie zanurzył w niej rękę i wydobył słoik z żurawinami. - Skąd wiedziałaś, że przywiozłem żurawiny? Czyżby szepnął ci o tym na ucho jakiś ptaszek w szkole? - Nie wiedziałam o tym. - Doskonale smakuje razem z wódką. To ulubiony napój alkoholowy mojego ojca. Pozwól, że zaraz przyrządzę dla nas drinki. - Nie znoszę whisky - oświadczyłam pospiesznie. - To nie whisky, lecz wódka. Oddech po niej jest mniej cuchnący, a po dodaniu soku żurawinowego prawie się jej nie czuje. Dobrze ci zrobi. Na pewno nieraz już ją pijałaś, prawda? - Jasne - przytaknęłam, niezgodnie z prawdą. Jedynym alkoholem, jakiego kosztowałam, był dżin mamy. I nigdy nie mogłam pojąć, jak może jej smakować. Adam przygotował drinki i wyszukał stację nadającą spokojniejszą muzykę. - Wznieśmy toast - zaproponował, stukając swoją szklanką o moją. - Za nas. Za dobre czasy i za wiecznie dobrą pogodę. Upiłam łyk. Adam miał rację. Drink smakował znacznie lepiej niż dżin mamy.
Meioiy
251
- Gdzie zwykłaś się spotykać wieczorami w Zachodniej Wirginii ze swoimi chłopakami? W starych i nieczynnych kopalniach? - Czasami - przyznałam, chociaż na samą myśl o wie czornym spacerze do kopalni węgla przejmowała mnie trwoga. Nie chciałam, aby sądził, że jestem mniej doświad czona niż tutejsze dziewczęta. Podniósł szklankę do ust i radził mi zrobić to samo. - Alkohol rozgrzeje cię od środka - stwierdził. Pociągnęłam kilka łyków. - Czy wieczory w Zachodniej Wirginii były równie urok liwe? -Tak. - Ale nie miałaś tam oceanu. Nie sądzisz, że przy nim niebo wydaje się ładniejsze? - Przysunął się do mnie bliżej i objął mnie w talii. Ogarnęłam wzrokiem horyzont. Woda się srebrzyła, a migocące na tafli gwiazdy świeciły jaśniej niż kiedykolwiek przedtem. Adam trącił mnie nosem w po liczek i pocałował w kark. Fala gorąca spłynęła gwałtownie z moich ramion do piersi. Zdenerwowana, upiłam kolejny łyk wódki. A potem odsunęłam się od Adama. - Lubię tę piosenkę - stwierdziłam. - A ty? - Co takiego? Ach, tak. - Sięgnął po butelkę i ponownie napełnił moją szklankę. - Wywołuje miłe uczucie, prawda? -Tak. -Proponuję, żebyśmy tym razem wznieśli toast za... ukończenie szkoły. Oby stało się to jak najprędzej i poło żyło kres moim katuszom. - Znowu stuknął się ze mną szklanką. - Wypij szybko, bo w przeciwnym razie nasze ży czenie nigdy się nie spełni - nalegał. Pociągnęłam solidny łyk i pomyślałam, że tym razem wódka jest znacznie moc niejsza. - Sądziłam, że jesteś dobrym uczniem. Roześmiał się. - Rzeczywiście, nie mam problemów w szkole. Adam Jackson uczy się wystarczająco dobrze, aby zadowolić ojca swoimi ocenami - stwierdził chełpliwie. - Czy twój ojciec jest prawnikiem? - spytałam.
252
Melody
- Tak, jest. Ale nie martw się, nie wniosę skargi do są du, jeśli nie będzie nam dobrze dzisiaj wieczorem. - Czy zamierzasz pójść w jego ślady? - zapytałam po spiesznie, gdy nachylił się, żeby mnie pocałować. - Może. Jeszcze nie wiem. Mojemu ojcu bardzo na tym zależy. - Otarł się ustami o moje, a potem niespodziewanie położył mi głowę na kolanach i spojrzał na mnie od dołu. - Wspaniale stąd wyglądasz - stwierdził i zaczął rozpi nać guziki mojej kamizelki. Nakryłam dłońmi jego ręce. - Chyba nie jest ci zimno? - spytał. - Trochę. - To się jeszcze napij - zasugerował. - Zaraz się rozgrze jesz. Usłuchałam jego rady i się uśmiechnął. Jego palce upo rały się najpierw z jednym guzikiem, a następnie z drugim. - Zachwycająco wyglądałaś dzisiaj w tej sukience; świe żo, niczym kwiat. Byłem zazdrosny, widząc, w jaki sposób moi niektórzy przyjaciele patrzą za tobą. Przesunął palcami wzdłuż wgłębienia pomiędzy moimi piersiami. Powoli uniósł się na łokciu, objął mnie za kark i przyciągnął moją głowę. Przypominało to filmowy pocału nek - jego wargi przyciskały moje, język penetrował usta, a wokół otaczała nas muzyka i gwiazdy. Poczułam rozcho dzące się po całym ciele ciepło. Wirowało mi w głowie. Adam wziął ode mnie szklankę z wódką i z żurawinowym sokiem, nakłonił, żebym się położyła na kocu, a potem ob rócił się do mnie twarzą. - Wiedziałem, że dopnę swego - stwierdził. - Skąd mogłeś o tym wiedzieć? - Adam Jackson zna się na kobietach. - Mówisz o sobie, jak o kimś obcym - zachichotałam. Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś wypowiadał się o sobie w ten sposób. - Wyjaśnienie jest proste - stwierdził, wzruszając ramio nami. - Moja osobowość przerasta jedną osobę. Pochylił się nade mną i mocno pocałował w usta, przesu wając prawą dłonią wzdłuż żeber w kierunku piersi. - Jesteś zachwycająca - stwierdził. Czułam szalone tem po uderzeń tętna. Spojrzałam ponad jego ramieniem na
253 gwiazdy. Były zamazane i zlewały się w jedną całość. Adam musnął ustami moją szyję, a potem pochylił się niżej, aby wsunąć język pod kołnierz sukienki na wysokości biustu. Delikatnie dźwignął mnie w górę i znalazł zamek na ple cach. Zaczęłam oponować, ale suwak już zjechał w dół, Adam prędko odsłonił moje ramiona i zanurzył usta w mo ich piersiach. Miałam wrażenie, że znajdujemy się nie na plażowym kocu, lecz na czarodziejskim dywanie, który unosi się po nad piaskiem i wiruje zgodnie ze wskazówkami zegara. Adam ściągnął ramiączka mojego stanika i z chirurgiczną wprawą manipulował przy haftce. Ustąpiła, jego dłoń w jednej chwili znalazła się pod spodem i zsunęła bieliznę z piersi. Zanim powietrze zdążyło musnąć mój nagi biust, usta Adama prędzej do niego dotarły, trącając i drażniąc brodawki. Poczułam słabość w nogach, gdy rozdzieliły je uda Ada ma i wdarły się pomiędzy nie. Wszystko działo się zbyt szyb ko - migające i zamazane gwiazdy, które spadały na nas ni czym ulewa diamentów, wirujący koc, ręka Adama pod spódnicą mojej sukienki i jego palce manipulujące przy moich majtkach. Huk oceanu zagłuszał moje słabe protesty. - Jesteś cudowna. Wiem, że będzie nam wspaniale ra zem - powiedział Adam. Sytuacja nie wydawała mi się jednak miła, ani roman tyczna. Rozgorączkowanie Adama bardziej przerażało mnie niż podniecało. Za szybko, pomyślałam. To wszystko rozgry wa się o wiele za szybko. Odepchnęłam go i pokręciłam głową, ale uciszył moje protesty, zamykając pocałunkiem moje usta i mocniej wpy chając w nie język. O mało się nie udusiłam, a kiedy wresz cie się oderwał ode mnie, krzyknęłam: - Przestań! - Co takiego? Czyż nie tego chciałaś? Chyba po to tutaj Przyszłaś? Odpręż się. Leż spokojnie i spędzaj miłe chwile z Adamem Jacksonem. Miałam zbyt drobne i za słabe ręce, żeby zepchnąć z sie bie jego tors. Zaczęłam płakać, gdy z łatwością mnie dźwig nął i zaczął ściągać z bioder majtki. Kręciłam głową i prosi-
254
Melody
łam. Słyszałam jego ciężki oddech i odwracałam głowę, sta rając się umknąć przed jego ustami. Lecz jego żądza była już niepohamowana. Jego twarz zamazywała się przed mo imi oczami podobnie jak gwiazdy. Przypominał olbrzymią meduzę pełzającą po mnie i usiłującą mnie pochłonąć. - Proszę... przestań - błagałam. Dźwignął głowę i spojrzał na mnie pogardliwie z góry: - Lubisz się drażnić, co? Ale Adam Jackson sobie na to nie pozwoli. Miałam wrażenie, że zemdleję pod naporem jego ciała. Przewróciłam oczami, a mój umysł na moment pogrążył się w mroku. Niespodziewanie zostałam uwolniona od jego cię żaru - najpierw odskoczyła do tyłu głowa, a potem ustąpiła cała reszta. Otworzyłam powieki. Zobaczyłam, że Cary ścią ga go ze mnie, trzymając go za włosy oraz za prawe ramię, i pcha z całej siły do tyłu. Adam upadł plecami na piasek. - Trzymaj się od niej z daleka! - wrzasnął Cary. Adam prędko się pozbierał z ziemi. Usiadłam, czując bulgotanie w żołądku. Dwaj młodzieńcy stali zwróceni twa rzami do siebie. Zaciśnięte w pięści dłonie Cary'ego przy pominały młotki. Przystąpił do natarcia z wyciągniętymi w górę ramionami jak jastrząb i zrobił kilka kroków w stro nę Adama. - No chodź - powiedział. - Zaraz się przekonamy, czy zdołasz ochronić przed zeszpeceniem tę swoją przystojną gębę. - Wynoś się stąd - wyjąkał Adam. - Ona sama tego chciała - dodał, wskazując na mnie. Przecież przyszła tutaj z własnej woli, czyż nie tak? Cary spojrzał z wściekłością na butelkę wódki. - Upiłeś ją, draniu. Chciałeś ją wykorzystać. - I zamie rzył się na swojego przeciwnika, który odskoczył do tyłu. - Jesteś szalony - wrzasnął Adam. - Podobnie jak cała twoja rodzina, łącznie z nią. - Zrobił krok do tyłu. - Nie zamierzam się o nią bić. - Wciąż wycofywał się w stronę łodzi. Cary stał nieruchomo i patrzył na niego z wściekłością. A potem sięgnął po butelkę i cisnął nią w stronę przeciwnika. Szkło roztrzaskało się o kadłub ło dzi, a alkohol obryzgał burtę.
Meiody
255
- Zupełnie ci rozum odjęło! Jeszcze tego pożałujesz odgrażał się Adam. Zepchnął motorówkę na wodę i po spiesznie do niej wskoczył, gdy Cary wykonał ruch, jak gdyby zamierzał się puścić za nim w pogoń. - Na tym sprawa się nie skończy. Jeszcze o mnie usły szysz! - wrzeszczał Adam. - Podaj mnie do sądu - odkrzyknął Cary, biorąc się pod boki. Adam zapuścił silnik i nawrócił łodzią. Chwilę później podskakiwał na wodzie, ratując się ucieczką. Przewróciłam się na lewy bok i zanurzyłam w kocu twarz. Poczułam, że Cary ukląkł obok mnie i dotknął moje go ramienia. - Czy wszystko w porządku, Melody? - spytał cicho. - Nie - odparłam. Było mi niedobrze, czułam się zażeno wana i nagle bardzo, ale to bardzo zmęczona. - Wstań. Odprowadzę cię do domu. - Nie chcę wracać do domu - zapłakałam. - To nie jest mój dom! Nie mam swojego domu! - Oczywiście, że masz. Będziesz mieszkać z nami, dopóki nie przyjedzie po ciebie twoja mama. - Jest mi obojętne, czy jeszcze kiedykolwiek się tutaj zjawi. - Na pewno tak nie jest. - Przestań wciąż powtarzać: „na pewno" i „oczywiście". Skąd możesz wiedzieć, czego ja chcę. Nikt z was nie ma o tym zielonego pojęcia i nikogo to nie obchodzi. - Mnie obchodzi - oświadczył. - Chodź - nalegał. Zaczął zasuwać zamek w mojej su kience. - Spacer dobrze ci zrobi. Wkrótce poczujesz się le piej. - Nigdy nie poczuję się lepiej i wcale mi na tym nie za leży. Zostaw mnie tutaj. Niech mnie zabierze przypływ i wciągnie w głąb oceanu. Pragnę utonąć. Roześmiał się. - Chodź. Jesteś tylko trochę wstawiona. - Nie jestem wstawiona - zaprotestowałam i obróciłam się. Cały świat okręcił się wraz ze mną i nie przestawał wi rować. Jęknęłam i upadłam w ramiona Cary'ego. Bulgota-
256
Melody
nie w żołądku przekształciło się w erupcję wulkanu. Cary podtrzymywał mnie, gdy wymiotowałam. Wszystka wódka, jaką wypiłam na pusty żołądek, podjechała mi do gardła niczym roztopiona lawa. Paliła przełyk i wylewała się usta mi. Pod wpływem bólu wywołanego torsjami zgięłam się wpół. Gdyby nie pewne ramię Cary'ego, niewątpliwie runę łabym twarzą w piasek. W końcu nudności ustąpiły. Wciągałam głębokie odde chy, zachłystując się czystym powietrzem. - Już dobrze? Gdy pozbyłam się alkoholu z organizmu, moje samopo czucie uległo nieznacznej poprawie. Skinęłam głową i Cary pomógł mi położyć się na kocu. - Odpocznij chwilę - poradził. Oddychałam już płycej i nieco zelżał ucisk w piersiach, ale wciąż dawał znać o sobie dotkliwy ból oczu i żołądka, jak gdybym zainkasowała liczne razy. Dobrze przynaj mniej, że przestało mi wirować w głowie. - W jaki sposób nas znalazłeś? - spytałam, gdy zaczęłam pojmować, co się wydarzyło. - Szedłem za tobą. Podejrzewałem, że zamierzasz się spotkać z tym draniem. Nie potrafił utrzymać języka za zę bami. Chełpił się przed swoimi przyjaciółmi, że szykuje mu się wspaniały wieczór na plaży i że jutro będzie miał o czym opowiadać. Nie wymienił twojego imienia, ale oba wiałem się, że chodzi o ciebie. A kiedy odrzuciłaś moje za proszenie na wypad do miasteczka z powodu wcześniej szych planów, nabrałem jeszcze większych podejrzeń. Kłamstwo, do jakiego się uciekłaś przy kolacji, rozstrzy gnęło sprawę. Wiedziałem, że Janet Parker jest ostatnią osobą, do której poszłabyś się uczyć. - Przepraszam, że naraziłam cię na kłopoty - powiedzia łam. - Naraziłaś faceta, który uważa siebie za uosobienie do skonałości, a nie mnie - stwierdził ze śmiechem. - Słyszałam, jak ci groził. - Będzie zbyt zażenowany całą sytuacją, aby się przed kimś przyznać do tego, co naprawdę zaszło. Nie martw się. Próbowałam usiąść.
Melody
257
- Jak myślisz, czy zdołasz iść o własnych siłach? - Tak - odparłam. Zasunął do końca zamek mojej sukienki, lecz stanik po został nie zapięty. W tej chwili było to dla mnie jednak bez znaczenia. Zaczęłam się zbierać z ziemi. Cary podszedł do mnie od tyłu i dźwignął mnie za łokcie, pomagając stanąć na nogach. Zachwiałam się i runęłam na niego. - Ho, ho! Widzę, że masz niepewny grunt pod stopami, jak na pokładzie statku przy sztormowej pogodzie. - Może powinnam włożyć kamizelkę ratunkową - zasu gerowałam. Moja uwaga rozśmieszyła go. Ruszyliśmy w po wrotną drogę. - A co z kocem, radiem i całą resztą? - Zostawimy wszystko oceanowi. Zwykle radzi sobie ze śmieciami pozostawionymi na plaży - stwierdził. W czasie marszu trzymał mnie pod rękę. - Pewnie żałośnie wyglądam. Mdli mnie. Mam wrażenie, że połknęłam cały ul. - Po powrocie do domu zaraz położysz się do łóżka, oba wiam się jednak, że jutro nie będziesz w dobrej formie. - Twoja matka zdenerwuje się z mojego powodu, a jeśli zobaczy mnie twój ojciec... - Nie zobaczy - obiecał Cary. - Jest za wczesna pora na mój powrót. Twoja matka za cznie się zastanawiać, dlaczego tak szybko skończyłam się uczyć. - Przeprowadzę cię niepostrzeżenie do twojego pokoju obiecał. Szłam z zamkniętymi oczami, trzymając głowę na jego ramieniu. Czułam się przytłoczona ciężarem wstydu, jaki dźwigałam na barkach. Cary prowadził mnie, jak gdybym była ze szkła, które w każdej chwili może pęknąć. Gdy poty kałam się, podtrzymywał mnie mocniej i bardziej zdecydo wanie. Zdawało mi się, że schodzenie ze wzgórza trwa całą wieczność. Gdy zaczęliśmy pokonywać następne wzniesie nie, Cary zatrzymał się gwałtownie. - Zaczekaj. Otworzyłam powieki. - Co się stało?
258
Jńeiody
Zmrużył oczy w ciemnościach. - Mój ojciec - szepnął. - Wraca z portu. - Wspaniale. Zaraz usłyszę, że jestem nieodrodną córką mojej matki. Każe mi przez całą noc czytać Biblię. - Ciii! Nie ruszaj się przez moment. - Milczał przez dłu gą chwilę. - W porządku - odezwał się w końcu. - Jest już przy domu. Chodź, posiedzimy trochę w łodzi. Umyjesz się i doprowadzisz się do porządku, a potem wrócimy. Zoba czysz, wkrótce lepiej się poczujesz - obiecał. Jego słowa pokrzepiły mnie. Odprężyłam się i posłusznie ruszyłam we wskazanym kierunku. Skręcił w prawo, zeszliśmy zboczem w dół, i znowu zmie rzaliśmy w stronę oceanu. W porcie Cary pomógł mi wsiąść do łodzi. Łagodnie kołysała się na wodzie, lecz ja wciąż nie pewnie trzymałam się na nogach i nie mogłam się obejść bez jego pomocy. - Spokojnie. - Zaprowadził mnie do kabiny i obitej tapicerką ławki. Zapalił małą, naftową lampę. - Jak się czujesz? - Jak w urwanym wózku diabelskiego młyna. Mam obo lałe żebra, głowa ciąży mi jak ołów, a żołądek odmawia po słuszeństwa... nigdy przedtem nie byłam pijana. Jakie szczęście, że w porę się tam znalazłeś. Dziękuję. Spojrzał na mnie. - Nie znoszę facetów pokroju Adama Jacksona. Sądzą, że są w czepku urodzeni i wszystko się im należy. Powinno się ich wszystkich wywieźć w morze i zostawić tam na pa stwę losu. Roześmiałam się, lecz sprawiło mi to ból i jęknęłam. Odruchowo wziął mnie za rękę. - Chcesz się napić wody? - O tak, bardzo proszę - odparłam. W tym momencie skierowałam wzrok na moją sukienkę i stwierdziłam, że jest w opłakanym stanie. - Cary, spójrz. Ciotka Sara będzie załamana. To jedno z ubrań Laury. Te plamy się nie spiorą. Spojrzał na mnie i przez chwilę się namyślał. - Mamy wannę na pokładzie, znajdzie się też trochę my dła. Wypierzemy sukienkę, a potem rozłożymy ją na olej o-
259 wym grzejniku, żeby trochę przeschła. - Podał mi szklankę wody. - A tymczasem włóż to - zdjął z wieszaka pelerynę prze ciwdeszczową. Wypiłam wodę. - Napełnię wannę mydlinami i zajmę się przepierką. - Ja to zrobię. Nie musisz mnie w tym wyręczać. - Nie ma problemu. Skoro mogę zmywać z pokładu cuchnące wnętrzności ryb, równie dobrze mogę sprać zuży tą wódkę. - Ohyda - powiedziałam ze śmiechem. Wyszedł, a ja zdjęłam sukienkę, zapięłam biustonosz i włożyłam gumowy płaszcz. - Wszystko przygotowane - zawołał. - Ja to zrobię - nalegałam. - Jesteś pewna? -Tak. Zaprowadził mnie do wanny i w czasie gdy tarłam popla miony materiał, rozpalił piecyk. Gdy uznałam, że sukienka jest dostatecznie czysta, zaniosłam ją do kabiny, a Cary starannie rozłożył ją na grzejniku. - Wkrótce powinna być sucha - zapewnił. Usiadłam na ławce. Podszedł do szafy i wyjął poduszkę. - Proszę - powiedział i rzucił ją w róg siedzenia. - Połóż się, zamknij oczy i odpocznij. - Dziękuję. Mógłbyś z powodzeniem pełnić rolę etatowe go członka ekipy ratunkowej. Usiadł na podłodze przy ławce i oparł się o nią plecami, trzymając dłonie splecione wokół kolan. Migotliwy pło mień naftowej lampy rzucał cienie na ściany kabiny. Sły szałam, jak fala chlupoce pod pokładem i obmywa burty łodzi. Ostry odór wodorostów i morskiej wody wydał mi się w tym momencie równie orzeźwiający jak zapach mięty. Głęboko zaczerpnęłam tchu i westchnęłam. - Czuję się paskudnie - wyznałam. - Nie powinnaś. Masz pogodne usposobienie i jesteś ład na. Wszystko będzie dobrze - zapewnił mnie z głębokim przekonaniem. Zastanawiałam się, jak to możliwe, żeby | ktoś lepiej ode mnie widział moją przyszłość.
260
Melody
- Nie przejmuj się z powodu tego, co się dzisiaj stało. Faceci pokroju Adama codziennie wystawiają dziewczyny na pośmiewisko - dodał z goryczą. Pomyślałam o Laurze oraz o Robercie Roysie i doszłam do wniosku, że z pewnością to ich miał na myśli. - Przeczytałam list Roberta do Laury - wyznałam. - Te śmiecie? - Pomimo mrocznego światła, mojej uwagi nie uszedł mars na czole Cary'ego. - Przeczytałam, co prawda, tylko jeden, ale nie sprawił na mnie wrażenia, że jest bezwartościowy. Wydał mi się dość szczery. - On wiedział, jak wykorzystać szczerość do osiągnięcia własnych celów - odparł ostro Cary. - Był podstępny i fał szywy... - Skąd masz tę pewność? - Mam i już - stwierdził stanowczo. - Nie ośmieliłabym się wygłaszać kategorycznych opinii nawet o ludziach, których znam od dziecka i z którymi się codziennie widuję. Skąd możesz wiedzieć, co Laura i Ro bert mówili sobie nawzajem i co sobie obiecywali. A wyda je mi się, że Laura miała wiele rozsądku, Cary. Może byłeś na punkcie Roberta... - Jaki? - Trochę przewrażliwiony. Sądzę, że to naturalne. Opo wiedz mi, jak doszło do wypadku. - Nie ma o czym mówić. Wypłynęli żaglówką, nadciągnę ła burza i nie zdołali wrócić. - Nie otrzymali żadnego ostrzeżenia? - Zbyt długo ich nie było. On prawdopodobnie... - Prawdopodobnie, co? Milczał. - Cary? - Prawdopodobnie miał takie same plany wobec Laury, jak Adam Jackson wobec ciebie dzisiejszego wieczoru. Sta wiała mu opór, więc ją trzymał z dala od brzegu i dlatego złapała ich burza. To on jest odpowiedzialny za to, co się stało. Ma szczęście, że również zginął, w przeciwnym razie zabiłbym go gołymi rękami. Prawdę mówiąc, żałuję, że nie przeżył i nie mogłem osobiście pomścić jej śmierci.
Melody
261
Milczałam przez moment. Uniesione z wściekłości w gó rę ramiona Cary'ego opadły. - Czy nie sądzisz, że jeśliby Robert Royce rzeczywiście okazał się chłopakiem tego typu, to Laura przestałaby się z nim spotykać, Cary? - spytałam cicho. - Ja z pewnością nie chciałabym znowu znaleźć się sam na sam z Adamem Jacksonem. Przez chwilę nie odpowiadał. A potem westchnął i bez radnie pokręcił karkiem. - Zamieszał jej w głowie, to wszystko. A jej pilno było mieć chłopaka. - Dlaczego? - Z powodu tych wszystkich... intrygantek w szkole, któ re zawsze drwiły z niej, że żadnego nie ma i wygadywały wstrętne rzeczy o... - O czym? - Wstrzymałam oddech. - O nas. Wymyślały o nas plugawe historie i Laura sądzi ła, że to z powodu braku chłopaka. Jak widzisz, problem nie tkwił w jej zauroczeniu Robertem. Próbowała jedynie sprostać oczekiwaniom koleżanek i położyć kres plotkom. Myślała, że się nimi przejmuję i siebie za nie obwiniała. - To straszne - stwierdziłam. Cary skinął głową. - Dlaczego wymyślali o was takie historie? - Dlaczego? Ponieważ są zepsuci, podli i samolubni. Nie byli w stanie pojąć, że jesteśmy w dobrych stosunkach z Laurą, umiemy wspólnie działać i jesteśmy dla siebie grzeczni. Byli zazdrośni i dlatego opowiadali o nas niepraw dziwe historie. Są na równi z Robertem odpowiedzialni za jej śmierć - oświadczył na koniec. - Przykro mi, Cary - dotknęłam jego ramienia. Skinął głową. - Nie marnuj więcej czasu na czytanie tych obłudnych listów. Roi się w nich od kłamstw. Robert pisał i mówił je dynie to, co jego zdaniem zbliżało go do osiągnięcia celu zapewnił. - Dlaczego w takim razie twoja mama nie wyrzuciła tej korespondencji? - Nie chciała ruszać żadnych osobistych rzeczy Laury. Przez długi czas nie dopuszczała do siebie myśli, że starsza
262
Jńdody
córka nigdy nie wróci. Jej ciało nie zostało znalezione, dlatego matka odmówiła pogodzenia się z jej śmiercią. Dopiero gdy ojciec postawił Laurze nagrobek i zmusił matkę, żeby z nim poszła na cmentarz, w końcu zaakceptowała fakty. Ale nadal ciągnie ją do sypialni Laury, do jej rzeczy i ubrań. Byłem zdzi wiony, że zechciała cię u nas przyjąć i pozwoliła zamieszkać w jej pokoju. To niemal tak, jak gdyby wierzyła, że... - Że co? - Że Laura za twoim pośrednictwem wróciła. To kolejny powód, dla którego mój ojciec nie był w stosunku do ciebie zbyt gościnny. A nie dlatego, że cię z jakiejś przyczyny nie lubi. - M u s i istnieć jakieś wytłumaczenie jego antypatii do mojej mamy i chcę je poznać. Może mógłbyś mi w tym po móc? - O niczym więcej nie wiem - zapewnił prędko. Zbyt prędko, pomyślałam. - W takim razie będę zmuszona zwrócić się do dziadków, aby zechcieli mi udzielić szczegółowych wyjaśnień. Cary obrócił się do mnie przodem z wyrazem niedowie rzania na twarzy. - Chyba nie pójdziesz do nich i nie zapytasz ich o to wprost? - Dlaczegóż by nie? - Babka 01ivia potrafi być... nieprzyjemna. - Podobnie jak ja, gdy jestem do tego zmuszona oświadczyłam stanowczo. Roześmiał się. - Może nie powinnaś być dociekliwa, Melody - stwier dził po chwili już bez uśmiechu. - Może lepiej, żeby pewne sprawy nigdy nie zostały do końca wyświetlone. - Tajemnice zaogniają się jak zakażona rana. Po jakimś czasie mogą spowodować śmiertelną chorobę, Cary. Nic nie poradzę na to, że tak to odbieram. Czułeś się podobnie, kiedy ludzie wymyślali niestworzone historie o tobie i o Laurze - stwierdziłam, szukając sposobu uświadomienia mu, jak ogromne ma to dla mnie znaczenie. - Chcę ci coś obiecać - powiedział, biorąc mnie za rękę- Postaram się możliwie jak najwięcej dowiedzieć na te mat twoich rodziców.
263
- Naprawdę zrobisz to dla mnie? Och, dziękuję ci, Cary. Nadal trzymał w swoich dłoniach moją rękę. - Prawdopodobnie masz rację i rzeczywiście powinnaś znać wszystkie fakty z historii rodziny Loganów. Uśmiechnęłam się. - Na początku, zaraz po przybyciu tutaj, sądziłam, że mnie nienawidzisz. - I faktycznie tak było - przyznał. - Wiedziałem, dlacze go mojej mamie zależy na twoim przyjeździe i bardzo mnie to niepokoiło, ale... - Ale co? - Jesteś bardzo miła - stwierdził. - I oprócz ciebie nie mam innych kuzynek, dlatego musiałem się pogodzić z two ją obecnością w naszym domu. - Bardzo dziękuję - powiedziałam, podnosząc się z miej sca. Podał mi sukienkę. - Zaczekam na zewnątrz - oznajmił, gdy zaczęłam zdej mować płaszcz. Przebrałam się, powiesiłam pelerynę i wyszłam za Carym na pokład. - Jak się czujesz? - Jestem zmęczona i jeszcze trochę niepewnie trzymam się na nogach, ale dzięki tobie i tak o sto procent lepiej, niż przedtem. - Wracajmy - zaproponował, biorąc mnie za rękę. Pro wadził mnie aż do samego domu. - Jak wyglądam? - spytałam, zaczesując dłonią włosy. - Dobrze - odparł, lustrując mnie w blasku padającego z ganku światła. W korytarzu natknęliśmy się na stryja Jacoba. Zmierzał do salonu z kubkiem herbaty w dłoni. Zatrzymał się na nasz widok, a jego przymrużone oczy wyraźnie pociemniały. - Gdzie razem byliście? - spytał. - Spotkałem Melody, gdy wracała od koleżanki - odparł pospiesznie Cary. Stryj przeniósł spojrzenie z Cary'ego na mnie, a potem znowu skierował wzrok na syna, nim ruszył w stronę salonu. - Wróć jutro ze szkoły zaraz po lekcjach - polecił. - Cze ka nas mnóstwo pracy.
264
Melody
- Dobrze tato. W kuchennym przejściu pojawiła się ciotka Sara. - Och, witajcie. Wszystko w porządku? - Tak. Dziękuję, ciociu. Jestem zmęczona i idę spać. - Dobrej nocy, moja droga. Cary poszedł za mną na górę. - Przykro mi, że z mojego powodu musiałeś okłamać swojego ojca, Cary - powiedziałam przy drzwiach do moje go pokoju. - Niezupełnie skłamałem - zauważył. - Przecież byłaś w drodze do domu. - Jeszcze raz bardzo ci dziękuję. Dobranoc. - Nachyliłam się w jego stronę i pocałowałam go w policzek. Oblał się ru mieńcem. Błysnęłam najładniejszym uśmiechem, na jaki mnie było stać, i wycofałam się do mojego pokoju. Gdy za mykałam drzwi, wciąż stał na korytarzu. Po chwili usłysza łam, jak ściąga drabinę ze strychu i wchodzi na górę. Przebrałam się do spania. Moje odbicie w lustrze wyda ło mi się odrażające. Zastanawiałam się, czy do jutra znik ną mi sińce pod oczami. Jeszcze nigdy materac nie wydał mi się równie wygodny. Powieki opadły mi w jednej chwili, niczym stalowe wrota. Ostatnią zapamiętaną przeze mnie myślą było życzenie, aby Cary już nigdy więcej nie musiał z mojego powodu kłamać. Wszystko zaczyna się zwykle od niewinnych półprawd, które się nawarstwiają, aż w końcu człowiek zatraca granicę pomiędzy faktami a blagą - jak to miało miejsce w przypadku mojej mamy. Mnie to się nigdy nie przydarzy - ślubowałam sobie. Nigdy. Monotonna przyśpiewka zadziałała jak kołysanka. Na stępną rzeczą, z jakiej zdałam sobie sprawę, było trzepota nie rzęs w powodzi słonecznego światła, które wpadało przez szparę pomiędzy zasłonami w oknach i ponaglało mnie do rozpoczęcia nowego dnia.
Bezradne stworzenie Nestety, Cary pomylił się co do Adama Jacksona. Jego honor uwodziciela co prawda doznał uszczerbku, lecz spo sób, w jaki dał upust swojej frustracji, spowodowanej moją odmową, okazał się dla mnie bardzo nieprzyjemny w skut kach. Zanim oboje z Carym dotarliśmy do szkoły, jego kłamliwa wersja wydarzeń rozniosła się wśród uczniów, ni czym pożar w czasie suszy. Na widok wyrazu twarzy Lorraine, Janet i Betty od razu wiedziałam, że do ich uszu dotar ły, a zapewne wkrótce dotrą i do moich, jakieś złośliwe i plugawe plotki. Gdy tylko znaleźliśmy się wewnątrz budynku, Cary na tychmiast wyczuł, że powietrze jest naelektryzowane i krą żył koło mnie, niczym zdenerwowany niedźwiedź grizzly. Zwykle od razu pędził do swoich kolegów. Dzisiaj jednak nie odstępował mnie na krok, gdy układałam rzeczy w szaf ce. Stojące obok rozchichotane dziewczyny przyglądały się nam z uwagą. Chłopcy mijali nas z głupkowatymi uśmiesz kami na twarzach, wykrzywiali usta i coś pomiędzy sobą szeptali. Podziwiałam obojętność Cary'ego. Zachowywał się, jak gdyby w tym momencie nikt dla niego nie istniał i jak gdyby niczego złego nie słyszał ani nie widział. A jeśli zatrzymywał na kimś oczy, przeszywał go wzrokiem, jak po wietrze. - Dzień dobry, Cary - powiedziała Betty, przechodząc obok nas w towarzystwie Lorraine i Janet. - Dzień dobry, Cary - zawtórowała jej Lorraine. - Dzień dobry, Cary - poszła w ślady koleżanek Janet.
266
Melody
Nie ulegało wątpliwości, że za ich szerokimi uśmiechami kryje się coś nieuczciwego i paskudnego. Cary nie odpo wiedział. Odprowadził mnie na lekcję i zjawił się ponownie wraz z dźwiękiem dzwonka, żeby mi towarzyszyć w drodze do następnej sali. - Nie musisz się o mnie martwić - zapewniłam, widząc go po pierwszej godzinie zajęć pod drzwiami mojej klasy. - Och, to nie to... - jąkał się. - Znalazłem się tutaj przy padkowo i pomyślałem, że mogę dotrzymać ci towarzystwa równie dobrze jak kto inny. - Bardzo dziękuję - powiedziałam, kwitując uśmiechem jego nieporadne wysiłki usprawiedliwienia swojej obec ności. - Nie myśl, że robię to niechętnie, tylko zwykle... - Jesteś zbyt zajęty? - Właśnie - przytaknął, wdzięczny za moją sugestię. Nie czekał już na mnie po następnej lekcji, ale krążył w pobliżu. To miło z jego strony, że się mną opiekuje, po myślałam. Przynajmniej przez chwilę wydawało mi się, że mam brata. Zauważyłam zarówno w salach, jak i na korytarzach, gdy przemieszczałam się z klasy do klasy, że dziewczyny trzy mają się ode mnie z dala. A podczas lekcji spostrzegłam, że spoglądają na mnie ukradkiem i przekazują sobie kart ki. Żadna z nich nie wyraziła jednak pod moim adresem uwagi. Dopiero gdy weszłam do stołówki w porze lunchu, stwierdziłam, że Janet, Lorraine i Betty z roziskrzonymi wesołością oczami niecierpliwie na mnie czekają. - Jesteś dzisiaj w bardzo czułych stosunkach z Dziad kiem - natychmiast zadrwiła Betty. - Czy istnieje po temu jakiś szczególny powód? - Łypnęła oczami w stronę kole żanek. - W czułych stosunkach? Nie wiem, o czym mówisz - od parłam. Podeszłam do lady po kubek mleka, ale przechwy ciłam znaczące spojrzenia, jakie wymieniły pomiędzy sobą, ustawiając się za mną w kolejce. - Słyszałyśmy, że przejęłaś rolę Laury, i to w wielu aspektach - szepnęła mi do ucha Janet. Z jeżyły mi się na karku włosy.
Melody
267
- Co takiego? - obróciłam się do nich twarzą. - Korzystasz z jej zeszytów, nosisz jej ubrania - podkre śliła Lorraine. - Sypiasz w jej pokoju i używasz jej rzeczy - wyrecyto wała Betty. -1 cokolwiek robiła z Carym, poszłaś w jej ślady - do kończyła Janet. Czułam, jak do twarzy uderza mi krew. Paliły mnie po liczki. - Cokolwiek robiła z Carym? Co to ma znaczyć? - żąda łam wyjaśnień. - Dobrze wiesz. - Betty przewróciła oczami. - Nie wiem, ponieważ nie mam brudnych myśli. Do cze go zmierzacie? I kto wam nagadał takich bzdur? - Nikt inny, jak naoczny świadek - oświadczyła Betty z prokuratorską stanowczością. Wskazała głową na Adama Jacksona, który zjawił się właśnie z grupą swoich kumpli. Przeszedł sztywno wyprostowany przez stołówkę, a kiedy spojrzał w moją stronę, na jego twarzy malował się wyraz pewności siebie. Spostrzegłam złośliwy uśmiech wykrzy wiający doskonałą linię jego ust. - Naoczny świadek? - Nie ma sensu dłużej przed nami udawać - stwierdziła Lorraine, przysuwając się do mnie bliżej. - Adam powie dział nam o niedwuznacznej sytuacji, w jakiej zastał was oboje wczoraj wieczorem na plaży. - A co on tam robił? - Twierdził, że wypłynął motorówką, dostrzegł ognisko i przybił do brzegu, zanim mieliście szansę stworzyć pozo ry, że wasze stosunki mają niewinny charakter. - On wam to powiedział? - Czy to cię dziwi? - Opisywał, jak go błagałaś, żeby tego nie robił i jak obiecywałaś mu coś w zamian - dodała Betty. - Czy hołdowałaś podobnym zwyczajom w krainie kopal ni węgla i przekupywałaś chłopców swoim ciałem? - spyta ła Lorraine. Usiłowałam się odezwać, ale słowa uwięzły mi w gardle. Zaprzeczyłam jedynie ruchem głowy. Kątem oka spostrze-
268
Mebdy
głam, że Cary obserwuje nas z niepokojem. Odniosłam wrażenie, że zamierza wstać. Stopy wrosły mi w ziemię pod wpływem ogarniającej mnie paniki. Wiedziałam jednak, że muszę coś zrobić i to niezwłocznie, aby zapobiec straszliwej scenie, która niechybnie się rozegra na oczach wszystkich uczniów. - To wierutne kłamstwa - oświadczyłam w końcu. - Mści się na mnie za to, że nie zdołał wczoraj wieczorem nakłonić mnie do zadośćuczynienia jego zachciankom na plaży. Ta kie są fakty! - Och, naprawdę? Czy to dlatego oboje z Dziadkiem je steście dzisiaj nierozłączni, niczym para gruchających go łąbków, i najchętniej trzymalibyście się za ręce? - zażarto wała Betty. - Dziadek jest gotów wleźć ci pod sukienkę, byleby tylko się znaleźć bliżej ciebie. - To odrażające - zauważyła Janet. - Jesteście przecież bliskim kuzynostwem, prawda? - Loganowie przysparzają złej sławy Cape Cod - oświad czyła Lorraine. Jej dwie przyjaciółki pokiwały głowami. - Na co czekasz? - spytała Betty, wskazując wzrokiem na Cary'ego. - On na ciebie czeka. Możecie trzymać się za ręce pod stołem, albo robić inne rzeczy, na jakie macie ochotę. Wszystkie trzy się roześmiały i przesunęły w kolejce po jedzenie. W tej samej chwili obstąpiły je inne dziewczęta, aby pożywić się plotkami, niczym kurczaki w kurniku. Czułam, jak bije mi serce. Wszyscy patrzyli się na mnie w oczekiwaniu na mój następny ruch. Cary wciąż spoglądał w moim kierunku z wyrazem głębokiego zatroskania na twarzy. Zawahałam się. Wiedziałam, że jeśli do niego podej dę, wszyscy zaczną strzępić sobie języki. Jednak przebywa nie dzisiaj w towarzystwie dziewczyn było równoznaczne z wzięciem na siebie roli ofiary w rzymskim Koloseum: po żarłyby mnie żywcem. - Nie zamierzasz się do niego dosiąść? - spytała Janet, wskazując głową na Cary'ego, gdy wymijała mnie z tacą. Do baru weszła Theresa z koleżankami. - Obiecałam towarzyszyć Theresie przy lunchu - powie działam na tyle głośno, żeby dziewczyna mnie usłyszała.
Melody
269
Obejrzała się zdziwiona, ale prędko się opanowała, widząc mój wyraz twarzy i zbliżające się trzy wiedźmy z Makbeta. Zaczekałam na nią. - Dziękuję - szepnęłam. - Szczególnie dzisiaj zależało mi na tym, aby nie siedzieć razem z nimi. Chodzi im tylko o to, żeby naśmiewać się ze mnie i z Cary'ego - wyjaśniłam. - Och, tak. Odgadłam po jej spojrzeniu, że wie, o czym mówię. Gdy zajęłyśmy już miejsca przy stoliku i wyjęłyśmy z to reb nasze kanapki, pochyliłam się w jej stronę: - Co miało oznaczać to „och, tak"? Czy również i do cie bie dotarły paskudne plotki? - W naszej szkole dzień bez kłamliwych pogłosek uwa żany jest za bezowocny. A szczególnie bez tych dotyczących Cary'ego Logana. Oboje z Laurą często byli głównym tema tem rozmów. - Dlaczego? - Pomimo że rodzeństwa nie należą tu do rzadkości oświadczyła, wskazując zamaszystym gestem na innych uczniów zgromadzonych w stołówce - to żadne z nich nie za chowywało się tak, jak gdyby było ze sobą skute niewidzial nymi kajdanami. Każdy to potwierdzi. Gdyby Cary mógł chodzić za Laurą do damskiej toalety, sądzę, że by to robił. - Czy wy wszyscy aby trochę nie przesadzacie? - Nie sądzę. Razem przychodzili do szkoły, siadali w jed nej ławce na wszystkich lekcjach, wspólnie jadali lunch, zajmowali miejsca obok siebie w bibliotece i razem wracali do domu. A kiedy po raz pierwszy zobaczyłam Laurę na zabawie szkolnej, była w towarzystwie Cary'ego. I tańczyła z nim - dodała Theresa. - Bawiła się, co prawda, także i z kilkoma innymi chłopakami, ale bratu poświęciła pierw szy taniec. - Może była zbyt nieśmiała i chciała się poczuć bardziej swobodnie, albo on był nieśmiały - powiedziałam. Mogło istnieć sto pobudek, jakimi Laura się kierowała. Theresa prychnęła. - Miała przecież chłopaka, czyż nie tak? - zauważyłam. Moja towarzyszka ugryzła kanapkę, a potem pokręciła głową.
270
Melody
- Jesteś zupełnie obca w swojej własnej rodzinie? - spy tała. - Tak - przytaknęłam. - Początek zażyłości Laury i Roberta Royce'a stanowił fantastyczną pożywkę dla plotek. Cary siadywał zwykle w towarzystwie swoich koleżków po drugiej stronie sali i z wściekłością łypał wzrokiem na siostrę oraz na jej chło paka. I snuł się po szkolnych korytarzach ze zwieszoną do kostek głową. Koledzy zaczęli się z niego naśmiewać i z te go powodu wdał się nawet w kilka bójek. Spojrzałam poprzez salę na Cary'ego i stwierdziłam, że nadal się nam przygląda z wyrazem zatroskania na twarzy. Czułam, że trzykrotnie wzrasta tempo uderzeń mojego pul su. Czy do Cary'ego dotarły już krążące po szkole historie o nas? - Nic dziwnego, że teraz, kiedy Laura odeszła, ty znala złaś się na tapecie - stwierdziła Theresa. - Nie bez czyjejś wydatnej pomocy - zauważyłam, mie rząc z wściekłością wzrokiem od stóp do głów Adama. Był najwyraźniej w trakcie wymyślania swoich zawiłych kłamstw, gdyż opowiadał o czymś, zamaszyście gestykulując i spoglą dając znacząco na Cary'ego. - Nigdy nie przestaną robić intryg. Pożarliby się nawza jem, gdyby mogli. Lecz muszę przyznać, że Cary i Laura ochoczo dostarczali im tematów do plotek. - Theresa po nownie potrząsnęła głową. - Zachowywali się tak, jak gdy by ich to nie obchodziło i nikt nie mógł ich dotknąć złośli wym słowem ani spojrzeniem. Nie potrafię tego zrozumieć. - Twój ojciec pracuje z moim stryjem i z Carym, praw da? Co on o tym wszystkim sądzi? Theresa wyprężyła się na moment i zmierzyła mnie peł nym oburzenia wzrokiem. Po chwili uspokoiła się jednak i ponownie pochyliła w moją stronę: - Nigdy nic nie mówi o Loganach, z wyjątkiem stwier dzenia, że są pracowitymi ludźmi - oświadczyła tonem koń czącym dyskusję. - Nie pamiętam, która z nich jako pierwsza wysunęła tę sugestię - powiedziałam, wskazując głową na Janet, Lorraine i Betty - ale wyraźnie dały mi do zrozumienia, że Cary
Melody
271
przyczynił się w jakiś sposób do wypadku Roberta i Laury. Z ich wypowiedzi można było wywnioskować, że świadomie wystawił ich na niebezpieczeństwo. - Niektórzy ludzie tak uważają - przyznała Theresa. - A ty? Przez chwilę jadła w milczeniu, a potem westchnęła. - Widzisz, nigdy nie utrzymywałam szczególnie zażyłych stosunków z Laurą ani z Robertem Royce'em. Laura była dla mnie miła i bardzo ją lubiłam, ale należałyśmy do dwóch różnych światów i ona zajmowała stolik w barze po jednej stronie sali, a ja po drugiej. Co się zaś tyczy Cary'ego, zawsze zdawał się tkwić gdzieś w przestrzeni ko smicznej. Nie mam zwyczaju nikogo obgadywać ani zajmo wać się plotkami, dlatego daruj sobie dalsze pytania. Umilkła i odwróciła się do mnie przodem, tak że sie działa teraz plecami do swoich przyjaciółek. Dodała cicho: - Jak większość Metysów w naszej szkole, zwykłam pil nować własnego nosa. I nic mnie nie obchodzi, co się dzieje w domach zamożnych i wpływowych ludzi w miasteczku. Mój ojciec nauczył mnie, że to najlepszy sposób na wy strzeganie się kłopotów. Nie powtarzaj więc nikomu, że co kolwiek mówiłam - ostrzegła, przeszywając mnie zimnym spojrzeniem swoich hebanowych oczu. - Możesz być spokojna. - To dobrze. - Z powrotem zabrała się za jedzenie. Ja prawie nie tknęłam mojego. Czy nie mieliśmy nikogo po naszej stronie? Ponownie spojrzałam w kierunku Cary'ego. Wydał mi się samotny i zagubiony. W głębi serca uznałam to za niesprawiedliwe. Tak jak nie było uczciwe to, co o mnie i o nim opowiadali, ani nieszczęście, jakie musiało go spotkać. Skubnęłam kęs kanapki, czując, że mam zupełnie ści śnięty żołądek. Theresa przez chwilę rozmawiała ze swoimi koleżankami, a potem spojrzała na mnie. W twardym pan cerzu, jakim się otoczyła, pojawiła się nieznaczna rysa. - Cary nie narażałby na ryzyko Laury, żeby się dobrać do skóry Robertowi Royce'owi. To nie miałoby najmniej szego sensu, prawda? - zwróciła się do mnie. - Rzeczywiście - przyznałam.
272
Melody
- A zatem nie dawaj wiary tym nonsensom - wskazała głową na Lorraine, Janet, Betty oraz na ich koleżanki. Problem z nimi polega na tym, że ich życie jest puste i aby je urozmaicić, tworzą mydlane opery. Chociaż nie pochodzę z zamożnej rodziny ani nie mieszkam w ładnym domu, za nic nie chciałabym się znaleźć na ich miejscu. - Trudno się temu dziwić - stwierdziłam z uśmiechem. Nieco bardziej się rozpromieniła. - Nie zwracaj na nie uwagi. Może w końcu się tobą znu dzą i skierują swoje zainteresowanie na inną osobę - zasu gerowała. Nic na razie nie wskazywało jednak na to, aby sytuacja miała ulec zmianie: dziewczyny robiły wszystko, żeby jesz cze ją bardziej rozjątrzyć. Ani Theresa, ani ja nie zauważy łyśmy liścików, jakie w trakcie naszej rozmowy krążyły po sali. Przy stoliku, do którego jakiś docierał, milkły rozmo wy, wszyscy się nad nim pochylali i czytali oszczerstwa. Wkrótce korespondencją pantoflową zainteresowały się ko leżanki Theresy i przechwyciły jedną z kartek. Zapoznały się z jej treścią i podały Theresie. Na skrawku papieru widniały dwa wydrukowane zdania: „Nie ma jak kazirodztwo. Wystarczy spytać o to Cary'ego i Melody". Poczułam dziwną lekkość, jak gdyby wyparowała dolna połowa mojego ciała. Nie miałam nóg. Obawiałam się, że nigdy nie zdołam wstać od stolika. Na sali aż szumiało od głośnych rozmów i od śmiechu. Mocno waliło mi serce. Nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że wyraźnie słychać wydoby wające się moim nosem odgłosy jego dudnienia. - Suki - mruknęła Theresa. Jej przyjaciółki pokiwały głowami. Znowu oczy wszystkich były skierowane na mnie. Powoli przeniosłam wzrok na Cary'ego. Ktoś cisnął jedną z kartek na jego stolik. Po przeczytaniu zmiął ją w garści i odwrócił się w moją stronę. Pokręciłam głową, próbując mu przekazać: „Nie przejmuj się. Staraj się nie zwracać na nich uwagi", widziałam jednak, że płonie z gniewu. - Cary! - zawołałam, kiedy się podniósł z miejsca. Nie spuszczał wzroku z Adama Jacksona, który siedział po dru giej stronie stołówki.
Melody
273
- Och, tylko nie to - mruknęłam. - Nie wchodź mu w drogę - ostrzegła mnie Theresa. Widziałam go przy pracy. Dźwigał sieci, jak gdyby nie były wypełnione pięciokilogramowymi rybami, lecz balonami powietrza. - Właśnie o to im chodziło - jęknęłam. Wszyscy się uciszyli, widząc determinację Cary'ego, gdy przemierzał salę. Miał napięte mięśnie twarzy i wyprężone ramiona. Jeden z dyżurnych nauczycieli spojrzał zacieka wiony znad gazety, gdy Cary przeszedł obok niego. Dźwignęłam się z krzesła, gdy mój kuzyn okrążył stolik sąsiadujący ze stolikiem Jacksona. Adam siedział z rękami założonymi na piersi i głupkowato się uśmiechał. - Uważaj na siebie - powiedziała Theresa, dotykając mojej dłoni, gdy ruszyłam za Carym. - Obrzuciłeś nas dzisiaj stekiem plugawych łgarstw - powiedział Cary donośnym głosem, aby go wszyscy sły szeli. - Nic nie poradzę na to, jeśli prawda jest dla was kło potliwa - oświadczył Adam. - Co się tam dzieje? - zawołał pan Pepper. Poruszał się tak ospale, że przywodził na myśl swoim zachowaniem żół wia naśladującego geparda. Cary nie był rozrzutny w słowach. Jego ciało zamieniło się w pięść - tak było napięte. Chwycił Adama poprzez stół, dosłownie uniósł go w powietrze i przyciągnął do sie bie, przewracając tacę z jedzeniem. Adam usiłował się wyswobodzić, lecz uścisk Cary'ego był żelazny i nieustępliwy, niczym szczękościsk. Adam wy glądał jak ryba wyłowiona z wody - wił się, szarpał, wyry wał, wymachiwał w powietrzu rękami i nogami. Cary obrócił go twarzą do siebie i przyparł do blatu. Wszyscy się cofnęli. Pan Pepper w końcu zebrał się w sobie i podbiegł do stołu, krzycząc: - Cary Loganie! Przestań! W tej chwili!... Zostaw go! Cary jednak nie zwracał uwagi na nauczyciela. Spoglą dał z góry na przerażoną twarz Adama. - Powiedz im prawdę! Powiedz im! Czy było coś pomię dzy mną a Melody? Powiedz, było? - wrzeszczał.
274
Melody
- Puść go, Cary Loganie - zawodził pan Pepper, ale nie śmiał dotknąć Cary'ego, jak gdyby chłopak płonął i nauczy ciel wiedział, że sparzy sobie dłonie. - Biegnij po dyrektora - zawołał w stronę stojącego w pobliżu ucznia, który niechętnie się odwrócił, rozczaro wany, że ominie go widowisko. - Gadaj prawdę! - wrzeszczał Cary i podniósł w górę pięść. Adama zapewne ogarnęła trwoga, że za chwilę na je go przystojne oblicze spadnie kowalski młot. - Zgoda. Nic się nie wydarzyło! Wymyśliłem całą tę hi storię! Zadowolony? Cary się odprężył, a Adam usiadł szybko, oburzony i za żenowany. Najwyraźniej zamierzał coś powiedzieć, lecz gdy Cary obejrzał się w jego stronę, zamilkł. - Logan, natychmiast do gabinetu dyrektora! Słyszysz? polecił pan Pepper. Cary jednak w dalszym ciągu nie zauważał obecności belfra. Odszukał mnie wzrokiem. - Wszystko w porządku? - spytał. Nie byłam pewna, czy w płucach zostało mi jeszcze po wietrze. Skinęłam głową, oszczędzając słowa. - Jeśli ktokolwiek będzie cię jeszcze niepokoił, daj mi tylko znać - powiedział donośnym głosem. A potem, poru szając się niczym więzień skazany na galery, ruszył przed panem Pepperem w stronę drzwi. W chwili gdy wyszedł, na sali podniósł się gwar. - Jesteście teraz z siebie zadowolone? - zwróciłam się do Janet, Lorraine i Betty, gdy przechodziłam obok ich sto lika. Były zbyt wystraszone, żeby odpowiedzieć. - Adam Jackson umówił się ze mną wczoraj wieczorem na plaży. Popełniłam błąd i przyszłam. Usiłował mnie zgwałcić - powiedziałam. Wybałuszyły na mnie oczy. - Upił mnie wódką z sokiem żurawinowym. Po wyrazie twarzy Janet odgadłam, że mi wierzy. Być może miała podobne doświadczenie. - Cary przybył w samą porę i powstrzymał Adama. Do słownie zdarł go ze mnie siłą - wyznałam. - Adam chciał się na mnie zemścić, a wasze podłe plotki wydatnie mu w tym pomogły. To przez was Cary znalazł się teraz w tara-
Melody
275
patach. Wielkie dzięki. - Zrobiłam w tył zwrot i wróciłam do Theresy. - Lepiej niech Adam Jackson uważa teraz na każdy swój krok, jeśli nie chce, żeby Cary zrobił z niego przynętę dla ryb - powiedziała Theresa. - Z mojej winy Cary znowu wpakował się w kłopoty jęknęłam. Ledwie zdążyłam usiąść, gdy rozległ się dzwo nek. Gwar rozmów zaczął się oddalać wraz z młodzieżą opuszczającą stołówkę. Pomyślałam, że nauczyciele będą mieli dzisiaj na popołudniowych lekcjach problemy z zain teresowaniem uczniów tematyką swoich przedmiotów. Za czekałam, aż sala opustoszeje, i dopiero wtedy podniosłam się z miejsca. Theresa również ociągała się z wyjściem. - Co mu zrobią? - spytałam. - Prawdopodobnie znowu go zawieszą - wyjaśniła. Czułam się okropnie. Półżywa przesiedziałam na wszyst kich zajęciach, prawie nie słuchając i nie odpowiadając na zadawane pytania. Nie mogłam się doczekać końca lekcji. Gdy nadszedł wreszcie, zastałam Cary'ego przed budyn kiem szkolnym. Czekał na mnie, trzymając ręce w kiesze niach i spacerując w tę i z powrotem ze zwieszoną głową, niczym zwierzę w klatce. Ożywił się na mój widok. - Wszystko u ciebie w porządku? - spytał pospiesznie. - U mnie tak, ale co z tobą? - Otrzymałem dwa dni wakacji - odparł. - Och, Cary, i to tuż przed końcem roku szkolnego, kiedy są ci potrzebne powtórki przed egzaminami! To straszne! - Nieważne. - Ależ ważne. Nie dopuszczę do tego, aby dyrektor tak niesprawiedliwie się z tobą obszedł! Powinien przeczytać obrzydliwe zapiski, jakie krążyły po szkole. - Czytał je. I nie wpłynęło to na zmianę jego decyzji. Uznał, że nie mam prawa tracić panowania nad sobą ani sa modzielnie wymierzać sprawiedliwości. - Ma rację - przyznałam. - Nie omieszkałem mu powiedzieć, że nie może nic o tym wiedzieć, gdyż podobna tragedia nie dotknęła jego rodziny. - 1 co on na to?
276
Melody
- Zmieszał się przez chwilę, a potem oświadczył, że nie w tym tkwi sedno. Ale się nie martw. I tak będę cię odpro wadzał do szkoły i czekał na ciebie po lekcjach, a gdyby Adam Jackson, albo ktokolwiek inny cię niepokoił... - I tak ci o tym nie powiem, bo... zrobisz z nich przynętę dla ryb - oznajmiłam, używając określenia Theresy. Skinął głową, zadowolony z określenia. - Dokładnie tak, i oni dobrze o tym wiedzą. - Doceniam to, że starasz się mnie chronić, ale jest mi ogromnie przykro, że przeze mnie masz kłopoty - powie działam, gdy ruszyliśmy w powrotną drogę do domu. Spostrzegłam uśmiech na jego ustach. - Nie ma się z czego cieszyć! - zauważyłam. - Sprawy pomiędzy mną a Laurą zwykle układały się po dobnie - wyznał cicho. Zaraz jednak przestał się uśmie chać. - Dopóki w jej życie nie wkroczył Robert Royce. Nie odezwałam się. Szliśmy dalej w milczeniu, ścigani przez własne dręczące myśli. *** Cary nie musiał opowiadać ciotce Sarze ani stryjowi Jacobowi o tym, co się wydarzyło w szkole. Dyrektor skontak tował się telefonicznie z ciotką Sarą przed naszym powro tem do domu i osobiście ją o tym powiadomił. Stryj przebywał jeszcze w porcie i o niczym na razie nie wie dział, lecz ciotka była wyraźnie wstrząśnięta i drżała na sa mą myśl o tym, co się stanie, gdy mąż pozna fakty. Wykrę cała ręce i potrząsała w rozpaczy głową. - Nie martw się mamo. Sam mu o tym powiem. Zejdę zaraz do portu - powiedział Cary. - Jak do tego doszło, Cary? Od dawna nie miałeś żad nych kłopotów, a tu znowu to samo, i to tuż przed maturą. Byłam bliska wzięcia winy na siebie, ale Cary uprzedził mnie w odpowiedzi: - Ten chłopak wygadywał w szkole paskudne, odrażają ce rzeczy o nas i o naszej rodzinie. Musiałem zrobić to, co do mnie należało, mamo. - Dlaczego to robił?
Melody
277
- Ponieważ jest rekinem, którego trzeba schwytać na harpun. Nie ma nic więcej do wyjaśniania - spojrzał na mnie ostrzegawczo. - Och, Melody, ty też na pewno musiałaś się bardzo źle poczuć, prawda? - Tak, ciociu. Przykro mi, że Cary ma kłopoty, ale to by ła wina tamtego chłopaka. Kobieta westchnęła. - Co my teraz poczniemy? Że też musiało się to akurat wy darzyć w dniu, kiedy idziemy do dziadków na kolację. Żeby ście przy nich o niczym nie wspominali - nakazała bojaźliwie. - Nic nie powiem, jeśli i ty będziesz milczała - obiecał Cary. Mrugnął do mnie i poszedł się przebrać na górę. May, do której dotarły jedynie strzępy informacji o ca łym zajściu, rozpaczliwie usiłowała się dowiedzieć, co wy wołało całe zamieszanie. W drodze powrotnej do domu nie dowiedziała się wiele ani ode mnie, ani od Cary'ego, gdyż żadne z nas nie było w nastroju do rozmowy. Wyjaśniałam jej całą sprawę najlepiej jak potrafiłam, pomijając nie przyjemne szczegóły plotek. Wyraziła na migi swoje ubolewanie z powodu ponow nych kłopotów Cary'ego. Stwierdziła, że zawsze smuciły Laurę, a ją nadal zasmucają. Pomyślałam, że w jej mrocz nych, ciemnych oczach kryje się więcej tajemnic i cier pień, niż powinno się znajdować w spojrzeniu dziecka. A z powodu jej ułomności, większość z nich pozostawała uwięziona w sercu. - Idź i przymierz sukienkę na dzisiejszy wieczór - po wiedziała ciotka znużonym, zrezygnowanym głosem. W tych okolicznościach musimy przynajmniej ubrać się jak najstaranniej. - Dobrze, ciociu Saro. Weszła za mną na górę. Sukienka wisiała na drzwiach szafy, a na podłodze stała para nowiutkich, dobranych do niej pod kolor pantofli, które ciotka kupiła, skoro nie mo głam nosić butów Laury. - Och, ciociu Saro. Nie powinna była ciocia tego robić. Mogłam przecież ubrać się w coś, co pasowałoby do moich czółenek.
278
Melody
- To ostatnia sukienka, jaką uszyłam dla Laury. Nie zdą żyła jej na siebie włożyć - wyjaśniła. - Och, tak. Spojrzałam na kreację innym okiem. Nie mogłam się oprzeć niesamowitemu wrażeniu, że ubranie, jakie miałam przed sobą, należy do ducha. Była to długa beżowa sukien ka z jedwabiu, z wiktoriańskim, wysokim koronkowym koł nierzem. - Wszyscy powinniśmy szczególnie starannie ubrać się na dzisiejszy wieczór. 01ivia i Samuel będą gościć sędzie go Childsa. 01ivia specjalnie telefonowała, żeby mnie o tym uprzedzić, dlatego musimy wszyscy jak najlepiej wyglądać. Trzeba ci wiedzieć, że sędzia Childs był najwyż szym sędzią sądu stanowego. Teraz jest już na emerytu rze, ale może słyszałaś o jego synu, o artyście Kennecie Childsie? - Nie, nie słyszałam - pokręciłam przecząco w głową, nie spuszczając z oczu sukienki. Niemal wyobrażałam sobie w niej Laurę. - Sądziłam, że informacje o nim mogły do ciebie do trzeć, skoro już jakiś czas przebywasz w naszym mieście. Jest jednym z najwybitniejszych tutejszych rzeźbiarzy. Je go prace są wystawiane w muzeum sztuki współczesnej w Provincetown i można je spotkać we wszystkich dobrych galeriach. Potrząsnęłam głową. - Childsowie zawsze przyjaźnili się z 01ivią i z Samue lem. A Kenneth tak często bywał w ich domu, że prawie się razem wychowywał z Chesterem i z Jacobem. Żona sę dziego zmarła dwa lata temu. Jego pozostali synowie i cór ka mieszkają w Bostonie. Rodzeństwo Kennetha prawie nie utrzymuje z bratem stosunków, ale to on był zawsze ulubionym dzieckiem sędziego, choć nie zrobił nic w tym kierunku, aby uzyskać dyplom prawnika. Sędzia i jego żo na dali mu dostatecznie dużo pieniędzy, by mógł się zaj mować sztuką. Wspomagali go finansowo przez jakiś czas i reszta dzieci miała do nich o to pretensje. Z zazdrości, jak sądzę. Westchnęła głęboko.
- Każda rodzina ma swoje problemy. Chciałam cię zapo znać z kilkoma faktami, żeby w odpowiedzi na pytanie sę dziego nie wymknęła ci się jakaś niestosowna uwaga. - Dlaczego jesteśmy tacy spięci przed każdą wizytą u dziadków, ciociu Saro? Zawsze mi się zdawało, że chwile spędzone w rodzinnym gronie powinny być okazją do re laksu. - Och, wcale nie jesteśmy spięci. Staramy się tylko sto sownie zachowywać, mówić to co należy i przyzwoicie wy glądać. Tego właśnie... - Oczekuje od nas babcia 01ivia - dokończyłam. - Dzi wię się, że w ogóle ma jakichś przyjaciół. - Oczywiście, że ma! I to wielu! A wszyscy wywodzą się z najwyższej sfery! - To jeszcze nie powód, że właśnie ich warto mieć za przyjaciół, ciociu Saro. Uśmiechnęła się pobłażliwie, jak gdyby podobną opinię mogła wygłosić tylko bardzo niedoświadczona młoda osoba. - Przymierz sukienkę, kochanie. Chcę mieć pewność, że dobrze na tobie leży i że zbędne są jakiekolwiek przeróbki - ponaglała. Gdy zaczęłam się rozbierać, dopadły mnie przykre słowa Betty, Lorrame i Janet: „Słyszałyśmy, że przejęłaś rolę Lau ry, i to w wielu aspektach". Ale co innego mogłam zrobić? Nie miałam żadnej ładniejszej kreacji do włożenia. Oczy wiście, moje osobiste rzeczy wciąż jeszcze nie nadeszły. Sukienka cisnęła mnie trochę w biuście, ale poza tym leżała na mnie jak ulał. - Sądzę, że możemy się obejść bez jakichkolwiek popra wek - stwierdziła ciotka Sara, lustrując mnie wzrokiem. Jak się w niej czujesz? - Świetnie, ciociu Saro. - To dobrze, a jak pasują buty? - Dziękuję, też są bardzo wygodne. - A zatem jesteś wyszykowana. Pójdę wobec tego dopil nować May. Zamierzamy wyjechać z domu około piątej uprzedziła. Po jej wyjściu stałam przez chwilę przed lustrem i przy glądałam się mojemu odbiciu. Sukienka była ładna, a na-
280
Melody
wet piękna, i w innych okolicznościach byłabym szczęśliwa, mając ją na sobie. W tej chwili jednak zdawało mi się, że jestem odziana w całun. Budziło to we mnie grozę, ale nie byłam w stanie otrząsnąć się z tego wrażenia. Im bogatsza była moja wiedza na temat Laury, im czę ściej korzystałam z jej rzeczy, im więcej jej listów czytałam i ubrań nosiłam, tym dokuczliwsza stawała się świadomość, że zakłócam jej spokój i ocieram się o sprawy, które powin ny zostać nie odkryte i zagrzebane na dnie oceanu wraz z nią i z jej kochankiem. Byłam ubrana, uczesana i gotowa. Stryj Jacob i Cary nie wrócili jeszcze z portu. May wyglądała ślicznie w swojej ró żowej sukience z tafty i w dobranych do niej pod kolor pantofelkach. Obie czekałyśmy, siedząc w salonie, a ciotka Sara nerwowo krążyła po korytarzu. - Gdzie oni się podziewają? Przecież muszą się jeszcze przebrać! Na pewno się spóźnimy! Nie dawała mi spokoju myśl, czy nie doszło do czegoś strasznego, gdy Cary przyznał się przed ojcem, że został za wieszony w szkole. W końcu jednak otworzyły się drzwi wejściowe i obaj weszli do środka. Cary strzelił wzrokiem w stronę salonu i wbiegł bez słowa na górę. Stryj Jacob przystanął i spojrzał na nas. Zatrzymał na mnie oczy i pokiwał głową. - Wiedziałem, że wpakowanie go w tarapaty nie zabie rze ci wiele czasu. - To nie była jej wina, Jacobie - pospieszyła z wyjaśnie niem ciotka Sara. - Odpowiedzialność za to, co się wyda rzyło, w pełni ponosi ten paskudny Adam Jackson. - Ostrzegałem cię, do czego może doprowadzić obecność córki Haille w naszym domu - przypomniał stryj. Podskoczyłam w górę, jak gdybym siedziała na mrowi sku. - Dlaczego stryj wciąż to powtarza? Co ta ma znaczyć? dociekałam. - Zapytaj swojej matki, gdy zatelefonuje następnym ra zem - poradził. Spojrzał na ciotkę: - Pójdę się umyć i przebrać. Szkoda marnować czas na te nonsensy. -1 ruszył po schodach na górę.
Melody
281
- Dlaczego stryj ciągle to powtarza, ciociu Saro? Muszę się dowiedzieć, co ma na myśli? Potrząsnęła głową i mocno zacisnęła usta, jak gdyby w obawie, że wymknie się z nich wbrew jej woli jakieś słowo. - Nigdzie się stąd nie ruszę, dopóki nie otrzymam odpo wiedzi - obstawałam przy swoim. - O mój Boże, och, mój Boże. Dlaczego to musiało się stać akurat tuż przed naszym wyjściem do Samuela i Olivii? - Usiadła na kanapie i zaczęła płakać. May podbiegła do niej i zaczęła ją tulić. Czułam się okropnie, gdy łkała, a May z czułością i z zatroskaniem gładziła ją po włosach. - Ty też wyglądasz pięknie w tej sukience - zawodziła. Czym sobie na to zasłużyliśmy? Co zrobiliśmy złego? May podniosła wzrok, zmieszana i zraniona, a jej łagod ne oczy zaszkliły się od łez. Wyglądało na to, że jestem zdol na jedynie do tego, aby wszystkim wyrządzać przykrość. - W porządku, ciociu Saro. Przepraszam. Pójdę z wami. Przełknęła łzy i otarła chusteczką policzki. A potem się uśmiechnęła: - Będzie dobrze - powiedziała. - Gdy wszyscy cię lepiej poznają, sprawy pomyślnie się ułożą. Spójrz tylko, jak wspaniale wyglądasz w sukience Laury. To nie przypadek, lecz omen. Dobra wróżba. Jacob też w końcu zda sobie z te go sprawę. Rybacy są bardzo wyczuleni na dobre i złe zna ki. Zobaczysz. Patrzyłam na nią bez słowa. Westchnęła i poklepała May po głowie. - Moja śliczna mała muszelka - powiedziała, całując swoją córkę. Przytuliła ją do siebie i kołysała przez mo ment w ramionach. - Wszyscy zasługujemy na odrobinę szczęścia, moja dro ga. Nie sądzisz? - Tak, ciociu Saro - przytaknęłam. - A zatem postanowione. Wszyscy będziemy szczęśliwi oświadczyła, jak gdyby wierzyła, że słowa zdołają zmienić otaczający nas świat. Wyszła, aby obmyć twarz i poprawić fryzurę. May usiad ła obok mnie i razem obejrzałyśmy jedną z jej książek. Ca-
282
Meiody
ry zjawił się na dole i stanął w drzwiach. Miał na sobie nie bieski garnitur, niebieski krawat i prezentował się bardzo dobrze. - Świetnie wyglądasz - zauważyłam. - Mam wrażenie, że jestem w kaftanie bezpieczeństwa. Szarpnął za kołnierzyk. Nie znoszę nosić krawata. Czuję się... - Jak ryba bez wody - zasugerowałam. - Właśnie. Zaczekam na zewnątrz - powiedział. - To mo ja ulubiona pora dnia. -Wyjdziemy razem z tobą. - Porozumiałam się na migi z May, zamknęła książkę i wzięła mnie za rękę. We trójkę spacerowaliśmy przed frontowymi drzwiami budynku. Słońce tuż nad linią horyzontu przybrało intensywną szafranową barwę - było niemal pomarańczowe. Zwiewne chmury przesuwały się po lazurowym niebie, niczym welo ny z cienkiej bawełny. Nad oceanem nawoływały się mewy. Wiał wiatr, lecz jego porywy były cieplejsze niż zazwyczaj. Musiałam przyznać, że Cape Cod jest pięknym miej scem. Byłam pewna, że mój ojciec opuszczał je z ciężkim sercem. Cary spojrzał w moją stronę i jego błyszczące oczy napo tkały mój wzrok. -Twój ojciec ma rację - stwierdziłam. - To była moja wina. - Nie zaczynaj od nowa tej dyskusji - ostrzegł. - Zostanę tutaj tylko do końca roku szkolnego - oświad czyłam. - A potem wyjadę stąd - bez względu na wszystko. Jeśli moja mama mnie nie chce, mogę zamieszkać z mamą Arlene w Sewell. Podejmę gdzieś pracę w niepełnym wy miarze godzin, aby zarobić na swoje utrzymanie, ale za nic nie zostanę tam, gdzie nie jestem mile widziana i tylko przysparzam kłopotów ludziom, których lubię. Przez usta Cary'ego przemknął ledwo uchwytny uśmiech. - Lato jest tutaj najlepszą porą roku. Nie możesz stąd wyjechać. Poza tym liczę na twoją pomoc przy zbiorach żu rawin. Pokręciłam przecząco głową.
Jńelody
283
Doszłam do wniosku, że nikt z Loganów nie potrafi sta wić czoła rzeczywistości. Niespodziewanie May ścisnęła mnie mocniej za rękę i wskazała w kierunku plaży. - Co się stało, May? - Przesłoniłam dłonią oczy, lustru jąc teren przede mną. - Cary, dlaczego zgromadzili się tam ludzie? - Gdzie? Och, nie. Znowu to samo - stwierdził i ruszył w stronę grupy osób nad brzegiem. - O co chodzi? - Niemal biegłyśmy, żeby dotrzymać mu kroku. Niespełna tysiąc metrów przed nami wokół dużego i ciemnego kształtu leżącego na piasku krążyli gapie. - Cary? - To wyrzucony na brzeg kaszalot - odkrzyknął. Jego marsz przeszedł w trucht. May i ja starałyśmy się nie zosta wać w tyle. Ponad dwadzieścia osób dotarło już do wzbudzającego litość stworzenia. Wieloryb miał prawie dwadzieścia pięć metrów długości, leżał na boku, a widoczne oko było wyłu piaste i otwarte. Pomimo gigantycznych rozmiarów był bez radny i umierał. Większość zgromadzonych ludzi, przeważ nie turystów, trzymała się na dystans od zwierzęcia, zachowując odległość kilkunastu metrów. Znalazło się jed nak kilkoro wyrostków, którzy podbiegali do kaszalota i uderzali go dłońmi po ciele. Cary podszedł bliżej, jednak niezbyt blisko, aby nie przemoczyć swoich wypolerowanych wyjściowych butów. Obie z May zrównałyśmy się z nim. - Co się stało? - Sam wypłynął na brzeg - odparł Cary. - Dlaczego? - Istnieje wiele teorii na ten temat. Niektórzy twierdzą, że chore kaszaloty podpływają do brzegu, aby ocean wyrzu cił je na piasek, wiedząc, że w ten sposób przyspieszą swo ją śmierć. - Czy to zwierzę wygląda chorowicie? - Nie wiem. - Z jakiego innego powodu mogłoby chcieć to zrobić? - Wieloryby mają własny sonar, za pomocą którego określają ultradźwiękami położenie obiektów w głębinach. Czasami jednak, jeśli przypadkiem się znajdą trzydzieści,
284
Melody
a nawet sześćdziesiąt metrów pod powierzchnią, ich system nawigacyjny zostaje zakłócony, przechwytują odbicia dźwięków, tracą orientację i wyrzuca je na plażę. - I co się teraz stanie z tym biedakiem? Czy odpływ z powrotem go nie zabierze? - Problem z nimi polega na tym, że gdy trafią na ląd, ich płuca ulegają zmiażdżeniu albo ucisk ciała uniemożliwia im oddychanie z powodu ogromnej wagi ciała. Przegrzewa ją się i zdychają. Wygląda na to, że właśnie tak się dzieje w przypadku tego kaszalota. - Och, Cary, czy naprawdę nie można w jakiś sposób mu pomóc? - Myślisz o wepchnięciu go z powrotem do morza? - spy tał. - Nawet gdyby znalazł się w wodzie, ocean znowu wy rzuciłby go kawałek dalej na plażę. Czy ktoś już posłał po Straż Przybrzeżną? - zwrócił się do ludzi w tłumie. - Ktoś już pobiegł ich zawiadomić - odparł wysoki męż czyzna. - Jeśli zaraz przybędą, mogą spróbować coś zrobić. Ale jeśli wkrótce się nie pokażą... - To co? Rozejrzał się wokół siebie. Dzieciaki wciąż nękały wie loryba, poklepując go, podbiegając i zaglądając mu w oko, a jeden dzieciak nawet się zamachnął na zwierzę znalezio nym na plaży patykiem. - Przestańcie! - wrzasnęłam. Przerwali zabawę, ale gdy zobaczyli, że to tylko ja, za częli dokazywać dalej. - Dzisiaj i tak nie jest najgorzej - zauważył Cary. - Lu dzie czasami przychodzą tutaj w nocy i odcinają kawałki wieloryba, gdy jeszcze żyje - wyjaśnił ze złością. - Och, nie, to niemożliwe. Obejrzeliśmy się, słysząc klakson. Stryj Jacob i ciotka Sara wyjechali już na szosę i kiwali na nas. - Musimy już iść - oświadczył Cary. - To potworne - stwierdziłam. Westchnął. - Wiem - przyznał i ruszył w stronę pojazdu. -Cary?
Melody
285
- Przyjdziemy tutaj później, po powrocie od dziadków obiecał. Jeszcze raz spojrzał na wieloryba i potrząsnął głową. -1 tak w niczym nie możemy mu pomóc. Chodź już - po naglał. Ruszyłam za nim, lecz po kilku krokach obejrzałam się na bezradne olbrzymie stworzenie, które z jakiegoś powo du leżało w potrzasku na plaży. Prawdopodobnie było zbyt zdezorientowane i ogłuszone, aby w pełni pojąć, co się sta ło i co wkrótce nastąpi. Jestem w identycznym położeniu, pomyślałam, idąc wol no za Carym i oglądając się za siebie co chwila: jestem ni czym wyrzucony na brzeg kaszalot.
Gdy wjechaliśmy na podjazd przed domem moich dziadków coś pękło w moim sercu i boleśnie zapiekło; być może stało się to z powodu rodzinnych tajemnic, które zaczęłam odkrywać. Mój stan graniczył z histerią. Oślepiały mnie łzy. Odwróciłam głowę i wyjrzałam przez okno, żeby May nie spostrzegła, jak bliska jestem płaczu. Na podstawie świeżo zdobytych informacji wyobraża łam sobie moich rodziców, niewiele starszych ode mnie i od Cary'ego, jak ukradkiem trzymali się za ręce i pota jemnie wyznawali sobie miłość w mrocznych kątach domu babki 01ivii. Czy stryj Jacob od początku wiedział o łączą cym ich uczuciu? I czy stało się ono przyczyną obrazy na mojego ojca? Stryj Jacob wyłączył silnik. - Pamiętajcie o wzorowych manierach - przypomniała ciotka Sara, przekazując na migi to samo polecenie swojej córce. - Nie możemy się już lepiej zachowywać, mamo, bo we zmą nas żywcem do nieba - zażartował Cary. Stryj zmierzył go wzrokiem od stóp do głów i mój kuzyn umknął wzrokiem w bok. Na podjeździe obok samochodu stryja stał jeszcze jeden pojazd, który pomimo starszego rocznika wydawał się od niego nowszy, dzięki błyszczącej karoserii i nienagannej czystości. - Sędzia już przybył - mruknął stryj. - Bardziej dba o swój wehikuł, niż większość ludzi o siebie. Ten człowiek
Melody
287
zna wartość ludzkiej pracy - mówiąc to, spojrzał na syna, do którego najwyraźniej ta uwaga była zaadresowana. Babka 01ivia zwykła wynajmować służących na wydawa ne w jej domu oficjalne kolacje. Drzwi otworzył lokaj. Był wysokim, szczupłym mężczyzną o wąskim, ostrym nosie i ciemnopiwnych oczach. Miał tak rzadkie, kędzierzawe włosy, że kiedy się ukłonił, przez sprężynowate nitki prze świtywała skóra i brązowe plamy. - Dobry wieczór państwu - powiedział z uśmiechem, który zdawał się być przylepiony do jego twarzy. Przytrzy mał drzwi, lustrując nas uważnie i rozglądając się za płasz czami i kapeluszami do powieszenia. Nie mieliśmy dzisiaj na sobie wierzchnich ubrań ani nakryć głowy. - Wszyscy są w salonie, sir - zakomunikował i ruszył przodem, jak gdyby stryj Jacob nie wiedział, jak tam tra fić. Ciotka Sara podziękowała lokajowi z uśmiechem, nato miast stryj Jacob sprawiał wrażenie, że nie dostrzega obec ności mężczyzny. Babka 01ivia siedziała w fotelu z wysokim oparciem, ni czym królowa podczas audiencji. Miała na sobie wytworną czarną suknię z weluru, na szyi sznur pereł i w uszach kol czyki z perłami. Włosy uczesała w surowy kok, w który był wpięty grzebień z masy perłowej wysadzany drobnymi bry lantami. Dziadek Samuel wyglądał bardziej zwyczajnie. Siedział ze skrzyżowanymi nogami i trzymał w dłoni szklan kę whisky. Na palcu miał sygnet z diamentem oprawionym w złoto, który połyskiwał w blasku sączącego się poprzez szparę w zasłonach zachodzącego słońca. Doszłam do wnio sku, że dziadek prezentuje się bardzo elegancko w swoim ciemnym garniturze. Ilekroć kierował na mnie spojrzenie, jego twarz rozjaśniała się w szerokim, ciepłym uśmiechu podobnie jak podczas mojej poprzedniej wizyty. Po prawej ręce babki siedział starszy pan o dystyngowa nym wyglądzie. W jego siwych włosach prześwitywały ciemniejsze pasma. Był starannie uczesany z przedział kiem po prawej stronie. Miał na sobie smoking i muszkę. Gdy obrócił się do nas przodem, spostrzegłam, że wciąż jest przystojnym mężczyzną. Miał pełną twarz o zdrowej cerze, i tylko czoło bruździły zmarszczki, a intensywny
288
Melody
blask jego jasnopiwnych oczu mógłby cechować mężczyznę o połowę młodszego. - Spóźniliście się - stwierdziła babka 01ivia, zanim kto kolwiek zdążył się odezwać. - Mieliśmy problemy z łodzią. Zatrzymała nas robota przy jej naprawie - wyjaśnił stryj Jacob. Babka 01ivia nie uznała tego usprawiedliwienia za wy starczające: - Łodzie mogą zaczekać, ludzie nie. - Daj spokój, 01ivio. Nie bądź zbyt surowa dla ludzi, któ rzy w dzisiejszych czasach uczciwie pracują - zażartował sędzia. - Jak się miewasz, Jacobie? - Dziękuję, nie najgorzej, a pan, sędzio? - W moim wieku nie ośmieliłbym się narzekać - odparł starszy pan. - Nie przesadzaj, Nelsonie. Jesteś zaledwie półtora roku ode mnie starszy - zauważył dziadek Samuel. - Ciebie też trudno by nazwać młodzieniaszkiem, Samue lu - odciął się sędzia. Obaj wybuchnęli śmiechem. Niespo dziewanie gość dziadków zainteresował się moją osobą: - Jak widzę, Saro, wzięłaś pod swoje skrzydła jeszcze jedno pisklę. I to na dodatek bardzo ładne. - Rzeczywiście, sędzio - przyznała ciotka Sara, biorąc mnie za ramię i popychając do przodu. - To jest Melody. Córka Haille. - Jest bardzo podobna do matki - stwierdził mężczyzna, kiwając głową. - Pamiętam, że Haille tak samo wyglądała w jej wieku. Dobry wieczór, Melody. - Dobry wieczór, panu. - Ile masz lat? - Za kilka tygodni skończę szesnaście. - Och, to miło. Jeszcze jedna czerwcowa jubilatka. - Kenneth jest również spod znaku Bliźniąt, prawda? Ciotka zwróciła się do sędziego. - Och, Saro, tylko znowu nie zaczynaj swoich astrolo gicznych wywodów - zaprotestowała babka. Ciotka Sara skurczyła się w sobie. - Urodził się osiemnastego czerwca. Czy to coś oznacza? - spytał sędzia.
- Bliźniaki to osoby urodzone pomiędzy dwudziestym pierwszym maja, a dwudziestym czerwca - oświadczyła ciotka niepewnym głosem i wystraszona rzuciła pospieszne spojrzenie w stronę 01ivii. - Rozumiem, ale niestety, nie bardzo wyznaję się na gwiazdach - wyznał sędzia. Potrząsnął głową, patrząc na dziadka Samuela i na babkę 01ivię. - M o j a służąca, Toby, każdy dzień rozpoczyna od spraw dzenia w gazecie swojego horoskopu - stwierdził. - Idiotyczne dyrdymały - żachnęła się babka 01ivia. - Nie jestem tego wcale pewien - oświadczył sędzia Childs, wzruszając ramionami. - Większość znanych mi rybaków to bardzo przesądni ludzie. A skoro już o nich mowa, jak się udają w tym roku połowy homarów, Jacobie? - Bardzo różnie - stwierdził stryj. - Wątpię w to, czy mo je wnuki zdołają cokolwiek złowić przy tak ogromnym za nieczyszczeniu oceanów i ciągłych wyciekach ropy. Sędzia pokiwał ze smutkiem głową. Gdy przybył lokaj, aby zapytać stryja Jacoba, na jaki koktajl ma ochotę, ciot| ka Sara podprowadziła mnie, May i Cary'ego do kanapy. - Nie pijam alkoholu - odparł stryj ostrym tonem. - Powinieneś nieco złagodzić swoje obyczaje w tym względzie, Jacobie - zauważył sędzia Childs. - Lekarze twierdzą, że jeden kieliszek w ciągu dnia jest bardzo wska zany na serce. Muszę przyznać, że stosowałem się do tego zalecenia, jeszcze zanim stało się modne. - Mój syn dba o swój trzeźwy osąd - wyjaśnił dziadek Samuel. - A zwykle jest on nieomylny - zwłaszcza w kwestiach moralności - dodała babka 01ivia, posyłając w stronę męża spojrzenie ostre jak strzała. Dziadek potakująco pokiwał głową. - Prawda, prawda. Spostrzegłam, że podczas wymiany zdań sędzia skupia na mnie swoją uwagę, a z jego ust nie schodzi łagodny, nieznacz ny uśmiech. W końcu, jak gdyby w salonie nie toczyła się roz mowa na inne tematy, zapytał mnie, co porabia moja matka. - Skąd ona to może wiedzieć - warknęła 01ivia. - Haille wyjechała, żeby robić karierę gwiazdy filmowej.
290
Melody
- Czy to prawda? - upewnił się sędzia, nadal zwracając się do mnie. - Mama słyszała od wielu osób, że z jej urodą może my śleć o karierze modelki albo gwiazdy filmowej. Zamierza się spotkać z wpływowymi ludźmi w Hollywood i odbyć przesłuchania. - Naprawdę? - Bardzo możliwe. - Babka 01ivia spojrzała na stryja Jacoba, który skinął głową, uśmiechając się drwiąco. Niemal do złudzenia przypominał z urody swoją matkę. Mój tato odziedziczył znacznie więcej cech po ojcu, dlatego był przeciwieństwem stryja Jacoba. - Uchodziła za jedną z najładniejszych dziewcząt w Provincetown - stwierdził sędzia. - Nigdy nie zapomnę kon kursu piękności. Byłem wtedy jednym z członków jury. - Co to za konkurs? - wypaliłam. Ciotka Sara podniosła rękę do ust, aby stłumić jęk przerażenia. Złamałam regułę: odezwałam się jako pierwsza, zanim zostałam zagadnięta przez kogoś ze starszych. - Czy twoja matka nigdy nie opowiadała ci o tym wyda rzeniu? - zdziwił się sędzia. - Wygląda na to, że niewiele jej wyjawiła ze swojej przeszłości - stwierdziła babka 01ivia, wykrzywiając swoje wąskie usta. - Otóż jedno z towarzystw - nie przypominam sobie je go nazwy - organizowało wybory Miss Nastolatek Cape Cod. Finał odbywał się tutaj, a twoja matka była jedną z pięciu finalistek. Paradowały w strojach kąpielowych oraz w przepięknych sukniach i bez zmrużenia oka odpo wiadały na liczne pytania. - Roześmiał się. - Żadna z po zostałej czwórki nie miała najmniejszej szansy, prawda Samuelu? - Rzeczywiście, nie miała - przytaknął dziadek. - Nie ma potrzeby rozwodzenia się nad tym wątpliwym osiągnięciem - ucięła dyskusję babka 01ivia. - Och, wszyscy uważaliśmy to wtedy za wspaniałą zaba wę, 01ivio. Przecież zgodziliście się tutaj zorganizować tę imprezę - przypomniał. Babka spojrzała pospiesznie na dziadka Samuela.
Melody
ł
291
- To nie był mój pomysł. Wyraziłam jedynie zgodę, ale nigdy go nie pochwalałam. - O ile sobie przypominam, obywatele Provincetown by li dumni, że jedna z ich mieszkanek zwyciężyła. Wiesz jak ludzie są skłonni do rywalizacji, a szczególnie ci z Plymouth Rock - dodał sędzia Childs, mrugając do mnie. Haille otrzymała wtedy jakąś nagrodę. Z pewnością widziałaś jej trofeum, prawda Melody? - zwrócił się do mnie. - Może zastawiła je w lombardzie - mruknęła babka Olivia na tyle głośno, żebyśmy wszyscy mogli ją usłyszeć. - W tamtych czasach nie było chłopaka w mieście, który by się nie kochał w Haille - ciągnął dalej swój wywód sę dzia. Babka zaczęła niespokojnie wiercić się na krześle. - To wtedy Kenneth zaczął koczować na trawniku przed waszym domem - powiedział ze śmiechem. - Co on obecnie porabia? - spytał dziadek Samuel. - Już wieki go nie widziałem. - Robi to, co zwykle - odparł sędzia, kręcąc głową. Pewnie też niewiele bym go widywał, gdybym od czasu do czasu nie odwiedzał go w jego pracowni. Ożenił się ze swo ją pracą i wiedzie żywot bardziej pustelniczy od mnicha. Słyszałem, że jego małe gliniane rzeźby mew znajdują na bywców, choć są sprzedawane po dziesięć tysięcy dolarów. Czy możesz to sobie wyobrazić, Jacobie? - Nie, nie mogę - odparł stryj. - Sądzę, że nigdy nie za braknie bogatych głupców. - Kenneth nie uskarża się na niedostatek. - Sędzia zno wu zmierzył mnie przeciągłym i twardym spojrzeniem. - A czym ty chciałabyś się zajmować w przyszłości, Me lody? - Jeszcze nie wiem. Może nauczaniem - dodałam, pa trząc na Cary'ego. Oblał się rumieńcem. - Znakomity pomysł - pochwalił sędzia, kiwając głową. - Melody potrafi grać na skrzypcach - wtrącił dziadek Samuel. - Przywiozłaś ze sobą instrument, Melody? Pospiesznie spojrzałam na ciotkę Sarę i z powrotem skierowałam wzrok na Samuela. - Nie, dziadku.
292
Melody
~ Och, to szkoda. Cieszyłem się na koncert. - Mogę po nie wrócić - zasugerował Cary, uśmiechając się figlarnie. - Nie ma na to czasu - orzekła babka, prędko podnosząc się z miejsca. - Pora na posiłek. Jerome! - zawołała i lokaj wetknął głowę w drzwi, jak gdyby wyczekiwał pod nimi na polecenia. - Słucham? - Powiedz w kuchni, że możemy już siadać do stołu - za komenderowała. Mężczyzna skinął głową. - Dobrze, proszę pani. Sędzia wstał i nadstawił ramię. - Pozwól 01ivio, że cię poprowadzę - zaproponował, po syłając jednocześnie przelotny uśmiech w moją stronę. Babka, z wysoko uniesioną głową i wyprostowanymi ra mionami, wzięła go pod rękę. Dziadek Samuel podążał za nimi, a my zamykaliśmy pochód, i w takim szyku weszliśmy do jadalni. Nigdy dotychczas nie widziałam równie elegancko i bo gato nakrytego stołu. Przy talerzach, umieszczonych na srebrnych tacach, stały kryształowe puchary do wina. W każdym z dwóch srebrnych lichtarzy paliły się po trzy świece, a pomiędzy nimi leżała gałązka białych róż. Sędzia został posadzony po prawej ręce babki, a po lewej stryj Jacob. Dziadek Samuel zajmował swoje zwykłe miejsce, po dobnie jak ciotka Sara, May, Cary i ja. Stryj Jacob odmówił modlitwę, która zdawała się trwać dwa razy dłużej niż zwykle, i w końcu zabraliśmy się do je dzenia. Posiłek był starannie zaplanowany i jego przebieg przypominał przedstawienie teatralne. Liczba osób obsłu gujących dorównywała liczbie stołowników, a do każdego dania zdawał się być przypisany inny kelner. Zaczęliśmy od kawioru na pobudzenie apetytu. Wstydziłam się przyznać, że nie wiem, co jem. Oczy sędziego zaiskrzyły się z uciechy, gdy stryj Jacob oświadczył: - Zawsze mam poczucie winy, ilekroć jem rybie jaja. - Daję słowo, 01ivio, zdołaliście wychować świętego stwierdził sędzia.
Melody
293
- Jacob to dobry człowiek - powiedziała chełpliwie bab ka. - Jest dla nas prawdziwym błogosławieństwem losu. Stryj Jacob nie zareagował rumieńcem na komplement matki. Sprawiał co najwyżej wrażenie człowieka w pełni usatysfakcjonowanego. Sędzia posłał mi uśmiech i mrugnął znacząco. To głównie dzięki niemu czułam się zupełnie od prężona. Jerome rozlał dorosłym wino do kieliszków i sędzia wzniósł toast za zdrowie i za nieustające szczęście. Wraże nie wywarł na mnie sposób, w jaki zdołał nadać swojemu głosowi senatorską moc. W jednej chwili przeobraził się w człowieka o silnej osobowości, wzbudzającego powszech ny szacunek. Pomyślałam, że w okamgnieniu potrafi wpro wadzić zgromadzonych w poważny nastrój. Po przekąsce został podany wyborny krem ze szparagów. Gdy jedliśmy, sędzia rozprawiał o scenie politycznej i o je siennych wyborach. Dorośli chłonęli informacje z uwagą, jak gdyby od nich miał zależeć przebieg omawianych wy darzeń. Kolejnym daniem była sałatka z groszku zielonego i orzechów włoskich posypana solonym białym serem w so sie winegret na bazie octu malinowego. Jej pojawienie się zapoczątkowało dyskusję o cenach świeżych produktów żywnościowych. Odniosłam jednak wrażenie, że problemy finansowe stanowią najmniejsze zmartwienie tej rodziny. Zdziwiłam się, gdy podano małą czarę pomarańczowego sorbetu. Zastanawiałam się, czy to deser. Sędzia dostrzegł wyraz zmieszania na mojej twarzy i wybuchnął śmiechem. - Jak widzę, twoja wnuczka nie jest obeznana z tym ku linarnym obyczajem, 01ivio - zauważył. - Nic dziwnego, skoro wychowywała się na końcu świa ta, gdzieś w górach Zachodniej Wirginii. Sorbet służy do przepłukania ust, rozumiesz? - Tak - odparłam ostrym tonem. Rzuciłam wzrokiem w stronę Cary'ego, który gniewnie spoglądał na babkę. Przechwyciła jego spojrzenie i powróciła do rozmowy z sę dzią o gubernatorskich wyborach. Cały personel pracujący w kuchni, łącznie z lokajem, serwował podstawowe danie, na które składały się pieczo-
294
Melody
ne przepiórki z ryżem na dziko oraz młode warzywa. Wokół nas uwijali się służący: uzupełniali srebrne sztućce, ukła dali serwetki, nalewali wino i wodę. Jeden z nich zdawał się usługiwać wyłącznie babce 01ivii. Gdy tylko po coś się gała, natychmiast spieszył jej z pomocą. Uczta była na prawdę imponująca, a deser zakasował wszystkie poprzed nie dania i wywołał okrzyk zachwytu sędziego. - Twój ulubiony - zakomunikowała babka 01ivia. Był to creme brulee - coś, czego nigdy przedtem nie wi działam ani nie kosztowałam. W chwili kiedy to zrobiłam, zrozumiałam, dlaczego sędzia jest tak wielkim jego ama torem. - Znakomity, co? - zwrócił się do mnie. - To prawda - przyznałam. - Nie ma nic złego w czerpaniu od czasu do czasu przy jemności z luksusów dostępnych jedynie ludziom bogatym, prawda Jacobie? - spytał, z upodobaniem szydząc z mojego stryja. Musiałam przyznać, że jego drwiny sprawiają mi za dowolenie. - Dopóki wiemy, komu jesteśmy winni za nie naszą wdzięczność - stwierdził stryj Jacob. - Och, ja wiem. Dziękuję 01ivio i Samuelu - powiedział i wybuchnął śmiechem. Dziadek mu zawtórował, lecz bab ka 01ivia potrząsnęła głową z dezaprobatą, jak gdyby sę dzia był nieznośnie zachowującym się chłopcem. - Doprawdy, Nelsonie - przywołała go do porządku. - Oczywiście to był tylko żart. Nie ma drugiego szczęśli wego człowieka, który by myślał o swoim farcie z tak ogromną wdzięcznością. Żałuję jedynie, że Louise dłużej nie mogła cieszyć się razem ze mną życiem - dodał z po smutniałą nagle twarzą. - Nam wszystkim jej bardzo brakuje - stwierdziła babka. - Dziękuję ci, 01ivio. Została podana kawa. Mnie i Cary'emu również pozwo lono się jej trochę napić. Nigdy nie próbowałam francu skiej kawy waniliowej, ale nie chciałam uchodzić za osobę nieobytą, jak usiłowała przedstawić mnie babka, dlatego sączyłam ją małymi łykami, jak gdybym robiła to każdego dnia.
Melody
295
Po posiłku dziadek zaproponował koniak i cygara w salonie. - Teraz mógłbym posłuchać koncertu skrzypcowego - zauważył dziadek, kierując na mnie spojrzenie swoich błyszczących oczu. - Wciąż mogę po nie pojechać - zaoferował się Cary. - Zanim wrócisz, będzie zbyt późna pora - stwierdziła babka. - Innym razem. Cary sprawiał wrażenie rozczarowanego, lecz ja ode tchnęłam z ulgą. Nie miałam najmniejszej ochoty występo wać przed tak krytyczną widownią. - Dzieci pobawcie się teraz trochę same, tylko nie chodźcie po błocie, Cary - ostrzegła. Sędzia, przechodząc obok, pochylił się w moją stronę: - Jeszcze posłucham twojej gry na skrzypcach. - Mrug nął do mnie i wyszedł z jadalni za stryjem Jacobem i za babką 01ivią. Służący zaczęli sprzątać ze stołu. - Chcecie pójść na plażę, czy macie ochotę posiedzieć na ganku? - spytał Cary. Namyślałam się przez moment. - Wolałabym, żebyś znowu zaprowadził mnie do piwnicy i pokazał inne zdjęcia - powiedziałam. Uśmiechnął się. - Wiedziałem, że mnie o to poprosisz. Porozumiał się na migi z May, która zdawała się być pod ekscytowana pomysłem. Przyniósł latarkę dziadka Samue la i opuściliśmy budynek tylnym wyjściem. Nie musieliśmy korzystać z latarki, okrążając dom. Księ życ był pełniejszy i roztaczał więcej blasku niż kiedykol wiek przedtem. Za jego sprawą ocean przeobraził się w srebrną szybę, a ziarna piasku iskrzyły się niczym maleń kie perły. Linia horyzontu wyraźnie odcinała się w oddali na tle atramentowego, nocnego nieba. - Nic dziwnego, że ludzie w czasach starożytnych oba wiali się, że spadną z ziemi, jeśli zbyt daleko wypłyną - za uważyłam. - Tafla oceanu wydaje się całkiem płaska. Cary skinął głową. Wzięłam May za rękę, gdy kuzyn podprowadził nas pod drzwi do piwnicy za rogiem domu. - Pilnuj jej, żeby nie pobrudziła sobie sukienki, bo zo stanie za to surowo ukarana - ostrzegł.
296
Melody
Przekazałam jego przestrogę May, gdy mocował się z zamkiem. Zapalił latarkę, odnalazł kontakt, zaświecił je dyną, gołą żarówkę i przywołał nas skinieniem dłoni Z po wodu panującego w pomieszczeniu mroku nadal potrzebo waliśmy latarki do odnalezienia kartonów. - Ostrożnie - powiedział Cary, gdy zdejmowaliśmy jeden z nich z półki. - Pokrywa go gruba warstwa pyłu. Cała się zakurzysz. Mało mnie to jednak obchodziło, gdy zaczęłam kopać w stosie zdjęć. - Naprawdę jesteś bardzo podobna do swojej matki, gdy była w twoim wieku, Melody - zauważył. - I jesteś równie ładna. Spojrzałam na niego i stwierdziłam, że bacznie mi się przygląda. May stała przy mnie, gdy przykucnęłam obok niego. Za ledwie centymetry dzieliły nasze twarze. Jego oczy błysz czały w świetle latarki. - Nie dorównuję jej urodą - stwierdziłam. - Nigdy nie wygrałabym konkursu piękności. Zaśmiał się. - Jestem pewien twojego sukcesu. - Mam wrażenie, że słyszę Adama Jacksona. Uśmiech zniknął z jego twarzy. - Nie było to moim zamierzeniem - warknął. - Miałam na myśli komplementy, jakie mi prawisz. Cary skinął głową i spojrzał w dół na fotografie. - Różnica pomiędzy nim a mną polega na tym, że on nie był wobec ciebie szczery. A ja jestem - powiedział cicho. Uśmiechałam się do siebie, gdy przerzucałam odbitki. Pod tymi, które oglądałam poprzednio, znajdowały się wcześniejsze ujęcia mamy i taty w łodzi, na plaży i na huś tawce za domem. Stryj Jacob był również na nich uwiecz niony, na wszystkich jednak zdawał się trzymać nieco z bo ku, a nawet chować za ich plecami. Znalazłam zdjęcia maturalne. Widziałam, jak mama wypiękniała i stała się urodziwą kobietą. Była fotogeniczna. Na wszystkich odbitkach została uwieczniona w zabawnych i wdzięcznych pozach. Przypusz-
Melody
297
czałam, że to tato ją fotografował, lecz kiedy odwróciłam jedno ze zdjęć, do którego pozowała w stroju bikini na pla ży, zobaczyłam inicjały K.C. oraz datę. - Co to może oznaczać? - spytałam Cary'ego. Przez chwi lę przyglądał się podpisowi, a potem się uśmiechnął. - Och, założę się, że to Kenneth Childs. - Wyciągnął kolejny album ze sterty i przewertował kilka stron. - Oto i on - wskazał na podobiznę przystojnego młodego mężczyzny, który stał z rękami skrzyżowanymi na piersiach i opierał się o jabłoń. Długie kosmyki jasnobrązowych wio sów opadały mu na czoło i spływały na ramiona. Nie uśmiechał się na zdjęciu. Miał poważną minę; wydawał się niemai zły. - Kenneth prawie się nie zmienił. Nadal ma długie włosy, tylko wiąże je teraz w koński ogon. - Naprawdę? - Tak, a czasami nosi w uchu kolczyk. - Nie wierzę. Syn sędziego Childsa? - Kenneth jest artystą. Robi to, co mu się podoba. Jemu wszystko uchodzi. Pokiwałam głową, szeroko otwierając oczy. Cary przerzucił kilka następnych kartek, dopóki nie natknął się na kolejne zdjęcie Kennetha Childsa. Syn sędziego mógł mieć na nim szesnaście, co najwyżej siedemnaście lat. Był wyższy niż na poprzedniej fotografii, lecz jego rysy twarzy nie wiele się zmieniły. Wciąż nosił długie włosy i wydawało mi się, że dostrzegam kolczyk w jego lewym uchu. Miał na so bie dżinsy i kamizelkę bez koszuli pod spodem. - Czy są jeszcze jakieś jego podobizny? Cary zaprzeczył ruchem głowy. - To on zwykle robił zdjęcia. Mój ojciec powiedział o tym kiedyś mnie i Laurze. Przez chwilę zatrzymałam wzrok na fotce uwieczniają cej Kennetha. A potem powróciłam do innych odbitek w albumie. Była tam jedna naprawdę ładna, przedstawia jąca mamę i tatę w licealnych czasach. Siedzieli na ławce w altance i tato obejmował mamę ramieniem. Trzymała rę ce splecione wokół podciągniętych w górę kolan. Opierali się głowami. Mama miała we włosach różę. Jej twarz pro-
298
Melody
mieniała radością. I nie pamiętam, żeby kiedyś tato wydał mi się równie szczęśliwy. - Podoba mi się to zdjęcie - powiedziałam. - Naprawdę? - Przyjrzał się fotografii. - Oboje ładnie wyglądają. Dlaczego jej sobie nie weźmiesz? - zasugerował. - Naprawdę mogłabym? - A czy ktoś się o tym dowie? - Wzruszył ramionami. Spojrzałam na May, a potem wydarłam zdjęcie z kartki. Jeszeze przez chwilę wertowaliśmy album. Były tam po dobizny krewnych, o których nigdy przedtem nie słysza łam. W końcu natknęliśmy się na komplet zdjęć kobiety o niepozornym wyglądzie, która sprawiała wrażenie, jak gdyby za moment miała wybuchnąć płaczem. - A to kto? - spytałam. - To młodsza siostra babki 01ivii - stwierdził Cary. - Naprawdę? Nie widziałam w domu dziadków żadnych jej fotografii. Czy babka 01ivia ma jakichś braci? -Nie. - A gdzie mieszka jej siostra? Umilkł na moment, jak gdyby nie mógł się zdecydować, czy odpowiedzieć na to pytanie. - Przebywa w szpitalu. - W szpitalu? - J e s t niespełna... - Wskazał na skronie i potrząsnął głową. - Leczy się w zakładzie psychiatrycznym? - Myślę, że tak. Miała różnego rodzaju problemy, w tym także alkoholowe. Niewiele się o niej mówi w domu. Babka 01ivia nie lubi nawet, kiedy ktoś o nią pyta. - To straszne. - Rzeczywiście. Wiele lat temu została tutaj przywiezio na na jakiś czas, ale nie potrafiła żyć poza zakładem za mkniętym. Naprawdę niewiele o niej wiem - dodał. - Jak ma na imię? - Przyjrzałam się kobiecie o drob nych rysach, która obejmowała się ramionami, jak gdyby za chwilę miała się rozpaść na kawałki. - Belinda - odparł Cary. - Ładne imię. Co jest z nią nie w porządku? - Z wytężo ną uwagą przerzucałam fotografie. Na jednej z nich kobie-
Melody
299
ta wydawała się bardziej opanowana, niemal ładna. - Co było powodem jej kłopotów z alkoholem oraz innych pro blemów? Czy ktoś kiedyś coś o tym wspomniał? - Właściwie nie. Dowiedziałem się tylko od ojca, że wła sne stwierdzenia zwykła kwitować śmiechem, a w każdym mężczyźnie upatrywała swojego, od dawna wyczekiwanego, księcia z bajki - bez względu na jego wiek oraz wygląd. - Jakie to smutne - powiedziałam. Przez chwilę przyglą dałam się twarzy kobiety, a potem znowu zaczęłam werto wać kartki. Babka 01ivia była w młodości piękną kobietą niechętnie to przyznawałam, nawet przed samą sobą. Dzia dek Samuel też świetnie się prezentował. Zamyśliłam się nad dzieciństwem mamy, gdy przeglądałam te rodzinne zdjęcia, na których zostały uwiecznione takie momenty, jak: urodziny, przyjęcia, popołudniowe przejażdżki łodzią i spacery po plaży. Musiała być szczęśliwa, żyjąc w tak do statnim i spokojnym otoczeniu. Bardzo żałowałam, że nigdy nie opowiadała mi o tamtych czasach. Szczerze ubolewa łam nad tym, że wcześniej nie został położony kres kłam stwom. Cary obawiał się, że May może się pobrudzić, krążąc niecierpliwie po piwnicy, dlatego odłożyliśmy na miejsce pudło ze zdjęciami. Zatrzymałam fotografię mamy i taty i opuściliśmy suterenę. Zdziwiliśmy się, gdy zastaliśmy na ganku lokaja. - Dobrze, że jesteście - zawołał na nasz widok. - Pole cono mi, abym was przyprowadził. Pani Logan nie czuje się najlepiej i wasz ojciec chce was wszystkich zabrać do do mu. - Mama jest chora? - zapytał Cary i ruszył w stronę salo nu, wyprzedzając May i mnie. Ciotka Sara rzeczywiście cierpiała na niedyspozycję żo łądkową i większość czasu po naszym wyjściu spędziła w toalecie, gdzie zwróciła całą obfitą i wyborną kolację. Stryj Jacob był najwyraźniej wściekły. - Gdzieście się podziewali? - warknął. - Wracamy do do mu. Wasza matka ma nudności. - Co się stało? - Nie wiem.
300
Jrfelody
Służąca przyprowadziła ciotkę Sarę z łazienki. - Bardzo przepraszam - lamentowała ciotka. - Popsułam wszystkim miły wieczór. Wybacz mi, 01ivio - powiedziała od drzwi. Babka 01ivia siedziała sama w salonie. Sędzia i dziadek Samuel zostali wypędzeni na dwór. Dym z ich cy gar był według babki 01ivii powodem kłopotów żołądko wych ciotki Sary. - Och ci mężczyźni i ich ohydne przyzwyczajenia - bąk nęła. - Wyprowadź Sarę na świeże powietrze, Jacobie. - Słusznie, mamo. Pożegnajcie się i podziękujcie mruknął do nas. Cary jako pierwszy przystanął w drzwiach i spełnił polecenie ojca. May poszła w ślady brata, uśmie chając się i gestykulując. Babka 01ivia w odpowiedzi za mknęła i otworzyła oczy. Oboje opuścili pokój, podążając za ojcem. Zostałam sama z babką - Co trzymasz w ręce? - spytała, zanim zdążyłam wydo być z siebie słowo. Najwidoczniej miała sokole oczy. - To stare zdjęcie moich rodziców - odparłam. - Cary zaprowadził cię do piwnicy - domyśliła się, kiwa jąc głową. Bałam się, że na domiar złego wpadnie we wściekłość. Rozjątrzyłoby to jeszcze bardziej stryja Jacoba i wybuch jego furii niechybnie dorównałby siłą erupcji wulkanu. Jednakże babka 01ivia tylko westchnęła głęboko i pokręciła głową. - Nie rozumiem, dlaczego oboje z Laurą zwykli spędzać najpiękniejsze popołudnia w tej dziurze pod domem. Przywołała się do porządku i ponownie przybrała sztywną pozę. - Lepiej się pospiesz. Sara powinna położyć się do łóż ka. - Dobrze, babciu. - Waliło mi serce. Cary, May i stryj Jacob byli już przy głównych drzwiach, podążając za służącą, która wyprowadzała ciotkę Sarę z domu. - Czy mogłabym któregoś dnia wpaść do babci z wizytą? - Chcesz się ze mną spotkać? - Odchyliła do tyłu głowę. - Kiedy? - Możliwie jak najprędzej. Jutro po lekcjach? Sprawiała wrażenie rozbawionej tym pomysłem, lecz po chwili zacisnęła usta. Byłam pewna, że zamierza zlekcewa-
Melody
301
żyć moją prośbę, lecz ona odwróciła się do ściany i powie działa: - Jutro po południu zastaniesz mnie w ogrodzie. - Dziękuję, babciu 01ivio. Przykro mi z powodu cioci Sa ry - dodałam. Spojrzała na mnie, a ja zmusiłam się do uśmiechu i pospiesznie ruszyłam do wyjścia, aby dogonić pozostałych członków rodziny. Dziadek Samuel i sędzia stali z boku budynku i patrzyli, jak służąca prowadzi ciotkę Sarę do samochodu. Dym z ich cygar wił się spiralnie i ginął w ciemnościach nocy. - Niech Sara zażyje węgiel, Jacobie - poradził dziadek Samuel. - To skutki zbyt jednostajnej diety i spożywania jedynie niewyszukanych dań. Musisz raz na jakiś czas zabierać żo nę do restauracji, Jacobie - zasugerował sędzia, uśmiecha jąc się szeroko. - M a m ją narażać na jedzenie trucizny, aby się z nią oswoiła? O nie, wielkie dzięki - powiedział stryj. Sędzia ryknął śmiechem. Spojrzał na mnie. - Dobranoc, mała Haille. Nie zaniedbuj gry na skrzyp cach. Wsiedliśmy do samochodu. Ciotka odchyliła do tyłu gło wę. Służąca położyła jej na czole wilgotny kompres. - Wybacz mi, Jacobie. Wszystko zaczęło się od bulgota nia w żołądku - usprawiedliwiała się ciotka. - Nie rozmawiajmy o tym, Saro. To tylko pogorszy spra wę. - Jechał do domu najszybciej, jak mógł. Przez całą powrotną drogę May siedziała pochylona do przodu, trzymała matkę za rękę i wydawała się zatroskana. Cary usiłował przekazać jej na migi, że matka wróci do zdrowia, lecz dziewczynka była bliska łez, dopóki nie wró ciliśmy do domu i nie położyliśmy ciotki do łóżka. W końcu ciotce powróciły kolory i powiedziała nam, że lepiej się czuje. Nadal tłumaczyła się przed stryjem Jacobem, który w końcu zapewnił ją, że wszystko jest w porząd ku. Uważał, że jedzenie było zbyt treściwe i przyznał, że sam miał kłopoty z opanowaniem nudności. - Prześpij się trochę - zasugerował. May pocałowała matkę na dobranoc i wszyscy opuściliśmy sypialnię.
302
Melody
- Zamierzam wysłuchać radiowych wiadomości - stryj po informował syna. - Dopilnuj, żeby twoja siostra poszła spać. - Dobrze tato - powiedział Cary. Pomogłam mu zaprowa dzić May do jej pokoju i uspokoić na tyle, aby mogła za snąć. A potem, zakłopotani, zatrzymaliśmy się na korytarzu. - Ciekawe, co się stało z wielorybem na plaży - powie działam. - Przebierzmy się i sprawdźmy - zasugerował. Dziesięć minut później oboje byliśmy w dżinsach i w sportowym obuwiu. - Dokąd się wybieracie? - zawołał do nas stryj Jacob z salonu. - Idziemy zobaczyć wieloryba wyrzuconego na brzeg odpowiedział Cary. - Zaraz wrócimy. - Radziłbym zbytnio z tym nie zwlekać - przestrzegł. Pospiesznie opuściliśmy dom i pobiegliśmy w kierunku plaży. Nieobecność gapiów świadczyła o tym, że coś się mu siało wydarzyć. Gdy podeszliśmy bliżej, stwierdziliśmy, że kaszalot zniknął. - Pewnie przyjechała Straż Przybrzeżna i z powrotem wciągnęła go do morza - snuł domysły Cary. - Myślisz, że zwierzę przeżyło? - Omiotłam spojrzeniem mroczną taflę wody. - Albo odpłynęło, albo zatonęło w miejscu, gdzie zostało wrzucone - wyjaśnił z charakterystyczną dla mieszkańców Cape Cod szczerością. - Przynajmniej nie zostanie wydane na pastwę okrut nych ludzi. - To prawda - przyznał. Nawet w ciemnościach czułam na sobie jego oczy. - Naprawdę do złudzenia przypominasz swoją matkę na zdjęciach z jej wczesnej młodości. -Dziękuję - powiedziałam, wzbijając wzrok w piasek. A potem zaczerpnęłam głęboko świeżego, słonego powie trza. - Pójdę poczytać, żeby nadrobić zaległości z socjologii - oświadczyłam. - Nadrobić zaległości? Założę się, że chcesz wyprzedzić materiał. - Coś w tym rodzaju - przyznałam i Cary się roześmiał.
OńdoAy
303
- Porozmawiam z wszystkimi twoimi nauczycielami i za pytam ich, nad czym musisz popracować, żebyś nie został w tyle z nauką. - Zrób to, jeśli chcesz. Ruszyliśmy w powrotną drogę do domu. Szłam z rękami założonymi na piersiach i ze zwieszoną głową. Ponad nami niebo wybuchnęło gwiazdami, lecz ja bałam się spojrzeć w górę, aby nie ulec hipnozie i nie spędzić reszty nocy na plaży. - Czy miałabyś ochotę... obejrzeć moje modele statków? - W twoim pokoju na poddaszu? Skinął głową. - Oczywiście. Gdy weszliśmy do domu, dobiegł nas głos z radia, roz prawiający o grzechu i potępieniu. Oboje zajrzeliśmy do salonu. Stryj Jacob spał, zgięty w pół w swoim fotelu. Jego chrapanie było niemal równie donośne, jak głos dochodzą cy z radia. Cary położył palec na ustach i się uśmiechnął. Cicho weszliśmy na górę po schodach i ściągnęliśmy prowa dzącą na strych drabinę. - Ostrożnie - powiedział Cary, gdy zaczęłam się za nim wspinać. Wyciągnął do mnie rękę, pomagając mi pokonać kilka ostatnich stopni. Pomieszczenie było mniejsze, niż sądziłam. Podczas po przednich szybkich oględzin nie zauważyłam skosów po obu stronach pokoju. Cary miał stół, przy którym pracował nad modelami statków. Skończone prace stały w rzędach na kilku półkach. Oceniałam, że wykonał około stu modeli. Po prawej stronie znajdowało się łóżko, a po lewej skrzynie i kufry. - Uważaj na głowę - ostrzegł mnie, gdy wstawałam. Su fit był pochylony pod ostrym kątem i aby się wyprostować, musiałam zrobić kilka kroków do przodu. - Tutaj stoją dawne jednostki pływające - wyjaśnił, podchodząc do półek. - Są ustawione w porządku chronolo gicznym od lewej strony do prawej. - To łódź egipska - stwierdził z ożywieniem, biorąc do ręki model i wyciągając go w moją stronę. - Pochodzi z trzeciego wieku przed naszą erą. Jest wyposażona w po-
304
Melody
dwójny maszt, złączony na wierzchołku, na którym są za wieszone żagle. Odłożył na miejsce swoją pracę i sięgnął po następną. - A to statek Fenicjan. Byli lepszymi konstruktorami. Ta jednostka, zwana okrągłą łodzią, jako pierwsza w historii bardziej była uzależniona od żagli niż od wioseł i, jak wi dzisz, ma większą przestrzeń załadunkową. Zauważyłam, z jak ogromną powagą mówi o swoich stat kach. Twarz rozjaśniła mu się z entuzjazmu. Jego głos ki piał energią. Mówił tak dużo i tak prędko, że ledwo nadąża łam za jego wyjaśnieniami. Opisał budowę greckich i rzymskich modeli i pokazał mi łódź Wikingów, która została użyta podczas najazdu na An glię. Cary skonstruował nawet płaskodenny chiński żaglo wiec. Stwierdził, że chociaż wciąż jest używany, brak mu trzech elementów uważanych za fundamentalne dla wszyst kich statków: stępki, dziobnicy i rufy. Posługiwał się mode lami dla zilustrowania wykładu. Zauważyłam jednak, że największą dumą napawają go żaglowce. - To replika H.M.S. „Victory", flagowego okrętu brytyj skiego admirała Horatio Nelsona - objaśnił jednym tchem, mówiąc niskim głosem. - Jest piękny, Cary. - Prawda? - Promieniał. Odstawił model ostrożnie na półkę i wziął następny. - A to ulubiony żaglowiec Laury - amerykański kliper. Jest repliką „Great Republic", zbudowanego w 1853 roku. Te jednostki przeprawiały się przez Atlantyk rekordową ilość razy. - Elementy są bardzo małe. Nie mogę się nadziwić, jak je potrafisz wykonać. - Dzięki olbrzymiej cierpliwości - odparł ze śmiechem. - A nazwę tego modelu zmieniłem na „Laurę" - oświadczył i pokazał miejsce na burcie, ze starannie wyrytym imie niem. Trzymał statek przez chwilę w ręce, nim z czułością odłożył go na półkę. - Jest tu tego o wiele więcej. Są parowce, kontenerowce, tankowce i oczywiście luksusowe statki transatlantyckie. Czy poznajesz ten model? - spytał, podnosząc go w górę.
Jńelody
305
- Nie jestem pewna. - To „Tkanie". Pokręciłam ze zdumieniem głową. - Tak wiele wiesz o statkach, Cary. Powinieneś mieć lep sze noty z historii. Zrobił grymas. - To dwie odrębne sprawy. - Czy kiedyś pisałeś pracę o jednostkach pływających? - Tak - odparł. - I otrzymałem najwyższą ocenę, ale zro biłem tak wiele błędów, że nauczyciel obniżył ją do troi. Odłożył model na miejsce i podszedł do małego okna, gdzie leżała lornetka. - Oboje z Laurą spędzaliśmy wiele czasu na obserwa cjach oceanu - wyznał. Gdy stanęłam za nim, podał mi przyrząd. Ogarnęłam wzrokiem bezmierne wodne prze strzenie. W oddali dostrzegłam małe światełko. - Co to takiego? - Tankowiec. Zmierza do Anglii albo do Irlandii. Uwiel bialiśmy snuć domysły o porcie docelowym statku i wy obrażać sobie, że znajdujemy się na jego pokładzie. Uśmiechnął się, a potem usiadł na łóżku. - Często przeby waliśmy na strychu. Laura zwykła się tutaj kłaść i gdy ja zajmowałem się moimi modelami, ona czytała książkę albo się uczyła. - Zrobił grymas. - Od czasu kiedy zaczęła się spotykać z Robertem Royce'em, przestała tutaj bywać. - Na twarzy Cary'ego odma lowała się złość. - Zaczęła interesować się chłopcami, Cary. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego - powiedziałam cicho. - No cóż, dokonała niezbyt fortunnego wyboru. - Skąd masz tę pewność? - Mam i już. - Zmrużył oczy i mocno zacisnął powieki, jak gdyby chciał odsunąć scenę na trwałe wypaloną w mó zgu. Odwróciłam się, aby ponownie wyjrzeć przez okno. - To dlaczego pozwoliłeś im skorzystać ze swojej łodzi? spytałam, stojąc do niego plecami. - Laura była dobrym żeglarzem, niemal tak dobrym, jak ja - stwierdził. - Chciała, żebym pożyczył jej łajbę.
306
Melody
Odwróciłam się do niego. - Nigdy jej niczego nie odmówiłem - wyznał ze smut kiem. - Gdybym zdobył się na to... bodaj ten jeden jedyny raz. - Wbił wzrok w podłogę, abym nie dostrzegła kropli, jaka się wymknęła spod jego powiek. - Przepraszam, że o to zapytałam. - Sama byłam bliska łez. Znowu zapatrzyłam się w ocean. Potrafił był piękny, a jednocześnie nieubłagany i śmiertelnie groźny. - W niesamowity sposób ją straciliście. To tak, jak gdy by po prostu zniknęła. - Nie - powiedział bardzo cicho. Początkowo nawet są dziłam, że się przesłyszałam. Ale kiedy odwróciłam się do niego twarzą, jeszcze raz zaprzeczył. - Nie, to niezupełnie tak było. - Co masz na myśli, Cary? Wpatrywał się we mnie przez moment. - Nikt o tym nie wie. Nawet moi rodzice. Wstrzymałam oddech. - Kiedy Laura i Robert nie wrócili, pożyczyłem łódź od przyjaciela i wypłynąłem, żeby ich odszukać. Robiłem to codziennie, niemal przez cały tydzień. Przeczesywałem pla żę i czasami tak blisko podpływałem do skał, że niewiele brakowało, a sam bym się o nie rozbił. Pewnego dnia coś przykuło mój wzrok. - Co to było? - spytałam z bijącym sercem. Cary wstał i podszedł do jednego z kufrów. Otworzył go, sięgnął w głąb ręką i wyciągnął różowy jedwabny szalik. - Podczas żeglowania Laura lubiła go nosić na szyi. Uno sił się na wodzie, gdy go znalazłem. - Dlaczego nie pokazałeś go swojej matce? - Najpierw chciałem podtrzymać w niej nadzieję, a po tem miałem zbyt wielkie wyrzuty sumienia z powodu prze milczenia tego faktu. A teraz to już nie ma znaczenia. Mat ka zaakceptowała grób siostry. Laura odeszła. Czułam spływające po policzkach gorące łzy. - Jesteś jedyną osobą, o której pomyślałem, że to zrozu mie. - Spojrzał na szalik, zanim mi go podał. - Chciałbym, żebyś go zatrzymała. - Och, nie mogłabym tego zrobić.
Melody
307
- Proszę, weź go i noś. - Wcisnął mi go do ręki. - Dziękuję - powiedziałam cicho. - Będę bardzo o niego dbała. - Wiem o tym. - Podniósł oczy i spotkaliśmy się wzro kiem. Głębia jego bólu sprawiła, że zapomniałam o własnym. Usłyszałam na schodach w dole kroki stryja Jacoba. Przystanął na chwilę pod drabiną prowadzącą na strych, lecz zaraz skierował się do swojej sypialni i zamknął za so bą drzwi. - Lepiej zejdę na dół - powiedziałam. Cary przytaknął skinieniem głowy. - Zamierzam jutro spotkać się z babcią - oznajmiłam. Skoro on powierzył mi swoją najskrytszą tajemnicę, ja też mogłam mu zaufać. - W jakim celu? - Chcę, żeby mi o wszystkim opowiedziała. Wybieram się tam zaraz po szkole. - Czy chcesz, żebym również był przy tym? - Nie. Chcę z nią porozmawiać w cztery oczy. Ale bardzo ci dziękuję. - Pamiętaj, nie taki diabeł straszny, jak go malują. - Dobranoc, Cary. Dziękuję, że pokazałeś mi swoje modele. Uśmiechnął się, a potem niespodziewanie cmoknął mnie w policzek. - Schodź ostrożnie - powiedział, gdy zaczęłam się spusz czać w dół po szczeblach. Gdy stanęłam na ziemi, spojrza łam w górę. - Dobranoc. - Dobranoc - odpowiedział. Wciągnął drabinę, jak gdyby pragnął zerwać kontakt z całym światem, a potem zatrzasnął drzwi od strychu, za mykając się ze swoimi wspomnieniami i głosami, które tyl ko on jeden słyszał. Weszłam do mojego pokoju, ściskając w garści jedwab ny szalik, aby przygotować się do spania i snów wypełnio nych moimi własnymi wspomnieniami i głosami. Ścigani przez kłamstwa i smutek, oboje z Carym byli śmy do siebie podobni, niczym dwie żaglówki dryfujące na wodzie i wypatrujące sprzyjającego wiatru.
Kto jest moim tatą? Chociaż Cary został zawieszony w lekcjach, nazajutrz wstał wcześnie rano i był gotów odprowadzić nas do szkoły. Wyręczył mnie w niesieniu podręczników, skoro nie musiał dźwigać własnych. Gdy wyszliśmy z domu, na dworze było szaro i pochmurno. Gęsta mgła bardzo ograniczała widocz ność. Miałam wrażenie, że brniemy w chmurach. - Opadnie wczesnym popołudniem - zawyrokował Cary. Pomimo że został ukarany za agresywną postawę wobec Adama Jacksona w szkolnej stołówce i stryj Jacob wraz z ciotką Sarą ubolewali nad jego postawą, przejawiał niety powe dla niego ożywienie. Nie zamykały mu się usta i jeśli zapadała cisza pomiędzy nami, to tylko na kilka sekund. Paplał nieprzerwanie, jak gdyby się obawiał, że milczenie pobudzi nas do smutnych refleksji. Szczególnie ekscytowały go plany zbudowania latem własnej żaglówki. Dotychczas musiał korzystać z łodzi swo jego ojca. - Czyż nie mam wystarczającej praktyki w konstruowaniu modeli? - powiedział. Zastanawiał się nawet, czy by w przy szłości profesjonalnie nie zająć się budową sportowych łodzi. - Nie mogę zdać się jedynie na rybołóstwo i na połowy homarów - wyjaśnił. - Któregoś dnia będę odpowiedzialny nie tylko za siebie. Szłam, trzymając May za rękę, słuchałam jego zwierzeń i uśmiechałam się lekko, patrząc pod nogi. Cary roztaczał przede mną wizję swojej przyszłości. Pragnął mieć dom na obrzeżach miasteczka, ogród, no i oczywiście własną przy stań. Zamierzał założyć rodzinę, dochować się przynaj mniej czworga albo pięciorga dzieci i odbywać wycieczki do Bostonu, a nawet do Nowego Jorku. - Provincetown jest miejscem sprzyjającym wychowy-
Melody
309
waniu dzieci - zapewnił. - Naprawdę. Znacznie wolniej do cierają tu wszelkie złe obyczaje, i na przylądku znacznie trudniej niż w innych miejscach kryć się z nimi. Wiesz co mam na myśli, prawda? Skinęłam głową, ale zanim zdążyłam się odezwać, dodał: - Wiedziałem, że mnie zrozumiesz. Jesteś bystrzejsza od tutejszych dziewczyn. I nie myślę o wiedzy książkowej. Masz wiele zdrowego rozsądku. - Dziękuję. Uśmiechnął się, wciągnął głęboki wdech i rozejrzał się wokół siebie. - Mgła opadnie, ale pod wieczór będzie lało. Deszcz wisi w powietrzu. Gdy odprowadziliśmy May do szkoły, nalegał, że pójdzie ze mną dalej. - Chcę mieć pewność, że bezpiecznie dotarłaś na lekcje -wyjaśnił. Pod szkołą uczniowie z wesołymi minami rzucali w naszą stronę ukradkowe spojrzenia. Cary mierzył ich z wściekło ścią wzrokiem. Gwałtownie odwracali głowy i pospiesznie znikali wewnątrz budynku, jak gdyby pierzchli w popłochu przed mrozem. - Masz mi powiedzieć, gdyby ktoś cię niepokoił. Nie po zwól sobie dokuczać, słyszysz, Melody? - Dobrze, na pewno do tego nie dopuszczę. - Przyjdę po ciebie po lekcjach. - Uprzedzałam cię przecież, że wybieram się z wizytą do babki 01ivii - przypomniałam. Oczy zwęziły mu się z niepo koju i rozczarowania. - Wiem, ale pomimo to sprawdzę przedtem, czy wszyst ko u ciebie w porządku - obstawał przy swoim. Wręczył mi moje książki. - Co zamierzasz teraz robić? - spytałam. - Popracuję nad planami mojej łodzi - stwierdził. - Kie dy jestem w kłopotach, ojciec nie życzy sobie, abym mu w czymkolwiek pomagał, jak gdybym mógł go skalać moją obecnością. - Po raz pierwszy wyraził się w sposób krytycz ny o swoim ojcu. - Ludzie, którzy źle postępują, przyciągają nieszczęście.
310
Melody
No cóż... - Zawahał się, spoglądając w kierunku głównego wejścia. - Wszystko będzie dobrze, Cary. Przestań się o mnie martwić. - Ścisnęłam go za rękę i ruszyłam w stronę bu dynku. Kiedy się obejrzałam, wciąż stał w tym samym miejscu i patrzył za mną. Większość uczniów na korytarzach trzymała się ode mnie z daleka. Wszyscy posyłali mi jednak zaciekawione spojrze nia. Natknęłam się na Theresę przy szafce na ubrania. - Jak przyjęli w domu przewinienie Cary'ego? - spytała. - Nie najlepiej. Stryj Jacob bardzo się na niego gniewa. Ale tak naprawdę jest wściekły na mnie. - To nie była twoja wina, ani Cary'ego. Nie powiedziałaś im o tym? - Powiedziałam. - Lubię Cary'ego - stwierdziła. - Przynajmniej nie uda je kogoś, kim nie jest - dodała na tyle głośno, aby usłyszało ją kilka dziewczyn. Janet, Lorraine i Betty prędko przeszły obok nas, spoglądając na mnie w przelocie. Tego dnia koncentrowałam się wyłącznie na nauce, choć zdawałam sobie sprawę z nieustających szeptów za moimi plecami oraz z krążących po klasie kartek. Jedyny krytycz ny moment nastąpił w chwili mojego wejścia do stołówki. Ucichł gwar i na kilka sekund skupiły się na mnie wszyst kie oczy. Theresa podeszła do mnie i nawiązała rozmowę. Po chwili znowu podniósł się zgiełk i uczniowie z powrotem zajęli się swoimi sprawami. Ja jednak czułam się tak, jak gdybym połknęła pełną łyżkę gwoździ. Theresa powiedziała mi, że Adam Jackson próbował na prawić swoją reputację poprzez wmawianie wszystkim, że Cary swoim zachowaniem jedynie potwierdził przedstawio ną przez niego wersję wydarzeń. Trzymał się jednak ode mnie z daleka i nawet nie spojrzał w moją stronę. Pod ko niec zajęć miałam niejasne wrażenie, że każdy jest już zmęczony i znudzony wczorajszym skandalem. Koledzy z mojej klasy, z którymi często dyskutowałam na różne te maty, znowu zaczęli się do mnie odzywać. W miarę upływu dnia ustępowało moje skrępowanie i pewniej się czułam podczas przerw na korytarzach.
Melody
311
Wszyscy nauczyciele Cary'ego chętnie przekazali mi dla niego zadania do przerobienia i każdy z nich wyraził przeświadczenie, że młody człowiek osiągałby znacznie lepsze rezultaty, gdyby się tylko o to trochę bardziej posta rał. Pan Madeo mrugnął do mnie i oświadczył, że jest pe wien pozytywnego wyniku Cary'ego na maturze z angiel skiego, jeśli tylko przy nim wytrwa jego dotychczasowa nauczycielka. - Osobiście tego dopilnuję - zażartowałam. Gdy dzwonek obwieścił koniec lekcji, Cary, zgodnie ze swoim przyrzeczeniem, czekał na mnie przed szkołą. Stał tuż pod bramą z rękami w kieszeniach. Włosy opadały mu na czoło, miał ściągniętą twarz i nachmurzoną minę. - Wszystko w porządku - zakomunikowałam bezzwłocz nie. - Nikt już niemal nie pamięta o całej sprawie. - O tak, z pewnością. - Uwierz mi, naprawdę. - Wcisnęłam mu do garści kart ki z zadaniami do przerobienia. - Proszę, oto twoja praca klasowa, Cary Loganie. Spodziewam się, że opanujesz ten materiał, pomimo że nie byłeś obecny na lekcjach. Spojrzał na notatki, a potem podniósł wzrok i uśmiech nął się do mnie. - Widzę, że chcesz zrobić ze mnie prymusa. - Jestem pewna, że staniesz się nim z własnej woli. Doszliśmy razem tylko do końca ulicy, ponieważ wybie rałam się do babki 01ivii i tu rozchodziły się nasze drogi. - To nie będzie krótki spacer - uprzedził mnie Cary. Gdyby nie kara w szkole, ojciec pożyczyłby mi swój dostaw czy samochód i mógłbym cię podwieźć, ale w tej sytuacji... - Wiem, jak to daleko. Nic mi się nie stanie. Chcę tam pójść. Zresztą, nie mam innego wyjścia - oświadczyłam. Skinął głową i kopnął kamień, kierując go na drugą stronę jezdni. - Na pewno nie chcesz, żebym ci towarzyszył? - Musisz zaopiekować się May, Cary. - Sama potrafi wrócić do domu, jeśli to będzie ko nieczne. - Kiedyś za to stwierdzenie o mało nie urwałeś mi głowy. Uśmiechnął się.
312
Melody
- Rzeczywiście, przypominam sobie. W porządku, idź, ale się nie denerwuj i... - Uspokój się już, panie Zamartwialski! - Dobrze. Ruszyłam w drogę. - Nie taki diabeł straszny, jak go malują! - zawołał za mną. - To samo odnosi się również do mnie - krzyknęłam w odpowiedzi. Śledził mnie wzrokiem przez chwilę, nim za wrócił, kierując się do szkoły May. To był długi spacer. Gdy wyszłam na szosę, poruszanie się znacznie utrudniały przejeżdżające obok samochody. Nie które śmigały z tak ogromną prędkością, że pęd powietrza, jaki zostawiały za sobą, rozwiewał mi włosy. Niespodziewa nie zatrzymała się przy mnie poobijana, jasnopomarańczowa półciężarówka. Za kierownicą siedział starszy mężczyzna. - Nie powinna panienka spacerować po tak ruchliwej szosie - zauważył z naganą w głosie. - To prawda, ale nie ma innej drogi - odparłam. - Proszę wsiadać, to panienkę podrzucę. Śmiało. Moja żona straszliwie by się piekliła, gdyby doszło do niej, że po zwoliłem młodej dziewczynie iść tędy pieszo. Uśmiechnęłam się i wsiadłam do kabiny. Fotel pasażera był podarty, a na podłodze stał kosz z muszelkami i walały się różnego rodzaju narzędzia. - Proszę nie zwracać uwagi na bałagan. Moja wnuczka lubi robić z muszli różne rzeczy - wyjaśnił. Brodę mężczyzny oraz żuchwę po bokach pokrywał szary zarost, a jego nie ostrzyżone, rzadkie siwe kosmyki opadały na skronie i zawijały się z tyłu głowy, ale miał poczciwe, niebieskie oczy oraz łagodny uśmiech. Przypominał mi pa pę George'a. Papa George, westchnęłam. Jakże straszliwie tęskniłam za nim. - Dokąd panienka się wybiera? - Do moich dziadków, Loganów - odpowiedziałam. Sze roko otworzył oczy. - Do 01ivii i Samuela Loganów? - Tak - odparłam. - Słyszałem, że ich wnuczka jest głucha.
Melody
313
- Mają jeszcze jedną wnuczkę. - Och, tak. Nie wiedziałem. Nie obracam się w tak wy twornym towarzystwie. Kiedyś pracowałem dla dziadka pa nienki, ale to było dawno. Budowałem dla niego szopę na narzędzia. Zapłacił mi o czasie - dodał. Furgonetka toczyła się o połowę wolniej niż śmigające obok nas samochody, ale staruszek najwyraźniej wcale się tym nie przejmował. - Wszyscy pędzą jak szaleni - mruknął. - Gonią za wszech mocnym dolarem, lecz przez to omija ich wiele dobrego. Uśmiechnął się do mnie, lecz zaraz spoważniał, jak gdy by pod wpływem nagłej refleksji. - Czy panienka jest córką Chestera? - Tak, proszę pana. - Co się z nim dzieje? Nikt nie miał o nim żadnych wie ści, od czasu kiedy wyjechał stąd z matką panienki. - Zginął w wypadku w kopalni węgla - odpowiedziałam, czując natychmiast dławienie w gardle. - W kopalni węgla? Czy po to stąd wyjechał, żeby tam pracować? Nigdy nie mogłem zrozumieć... Przyglądał mi się przez chwilę i dostrzegł moją smutną minę. -Przepraszam, że zapytałem. Nie miałem pojęcia... mruknął, niezdarnie się tłumacząc. Prędko jednak powró cił do roli zatroskanego dziadka. - Dziwię się, że Samuel Logan pozwala swojej wnuczce chodzić pieszo po tej zwariowanej szosie. - Postanowiłam ich odwiedzić bez jego wiedzy - zapew niłam pospiesznie. Skinął głową, lecz jego oczy wciąż patrzyły na mnie po dejrzliwie. - Jesteśmy na miejscu. Oto mamy przed sobą ich dom oznajmił. - Tak, wiem. Bardzo dziękuję. Zatrzymał się, a ja wysiadłam i jeszcze raz mu podzięko wałam. - Niech panienka nigdy więcej nie szwęda się po ruchli wych drogach. - Dobrze, proszę pana. - Przykro mi z powodu ojca panienki. Znałem go od dziecka. Sprawiał wrażenie miłego, młodego człowieka.
314
Melody
- Dziękuję. - Do widzenia - powiedział staruszek i odjechał. Wzięłam wdech, wyprostowałam ramiona, upewniłam się w moim postanowieniu i ruszyłam podjazdem w stronę domu babki. Zanim dotarłam do frontowych drzwi, zza wę gła wyłonił się ciemnoskóry mężczyzna około pięćdziesiąt ki. Pchał przed sobą taczki. - Szuka panienka pani Logan? - spytał. -Tak. - Jest z tyłu za domem, w ogrodzie warzywnym - poin formował. Podziękowałam mu i obeszłam budynek. Zastałam bab kę 01ivię na klęczkach w jej ogrodzonym warzywniaku. By ła ubrana w stare dżinsy i flanelową koszulę. Pracowała w gumowych rękawicach. Na głowie miała kapelusz z szero kim rondem, ozdobiony kilkoma wetkniętymi z tyłu, sztucz nymi goździkami. Zaskoczył mnie jej zwyczajny wygląd. Przystanęłam i obserwowałam, jak pieli chwasty. Kontrast pomiędzy władczą damą, która niczym królowa sprawowała rządy w swoim wytwornym domu i kobietą w starej, znisz czonej odzieży, o rękach upapranych błotem, był tak wiel ki, że wydała mi się niemal kimś obcym. Wyczuła za plecami moją obecność i odwróciła się do mnie twarzą. - Podaj mi żelazne pazurki - rozkazała, wskazując na stertę leżących nieopodal narzędzi. Pospiesznie wykona łam polecenie. - Patrz pod nogi. Nie chciałabym stracić żadnej z tych marchewek. - Odebrała ode mnie narzędzie i spulchniła ziemię wokół krzewu pomidora. - Przyszłaś na piechotę? - spytała, nie przerywając pracy. - Nie babciu. Pewien starszy człowiek jadący furgonem zabrał mnie po drodze i podwiózł tutaj. - Łapałaś okazję? - Niezupełnie. - Czy zawsze wsiadasz do pojazdów prowadzonych przez nieznajomych? - Nie, nie mam takiego zwyczaju.
Melody
315
Oderwała się na chwilę od roboty i otarła czoło. - Będzie padało dzisiaj wieczorem - oznajmiła tym sa mym tonem, jakiego zwykł używać Cary, ilekroć przepo wiadał pogodę. - Jest nam bardzo potrzebny. W ubiegłym roku mój ogród o tej porze znacznie lepiej się prezentował. - Teraz też bardzo ładnie wygląda - stwierdziłam. Pokręciła głową i podniosła się z ziemi. Wskazała na ma ły stół. Stał na nim gliniany dzbanek o fiołkoworóżowej barwie oraz kilka szklanek. - Masz ochotę na lemoniadę? - spytała. - Chętnie się napiję, dziękuję. Napełniła szklanki dla mnie i dla siebie. A potem usiad ła, spojrzała na mnie i zapytała, gdy piłam: - W jakim celu przyszłaś się ze mną zobaczyć? Lemoniada na moment utknęła mi w gardle. Głęboko za czerpnęłam powietrza i zajęłam miejsce naprzeciwko niej. - Chcę poznać prawdę o moich rodzicach - oświadczy łam. - Znużyły mnie już wszystkie kłamstwa i nieznajo mość faktów. - To dobrze. Nie znoszę kłamców, a Bóg jeden wie, że w tej rodzinie aż się od nich roi. W porządku, co chciałabyś wiedzieć? - spytała, wyprostowując się w krześle. - Za co babcia tak bardzo nienawidzi mojego tatę? Był przecież synem babci. - Był moim synem, dopóki ona mi go nie ukradła stwierdziła babka 01ivia. - Nie rozumiem tego. Przecież babcia ją zaadoptowała, prawda? A zatem chciała mieć ją w swoim domu. Na moment odwróciła wzrok. - Nie chciałam jej, ale musiałam ją przyjąć. Nie miałam innego wyjścia. - Dlaczego? - dociekałam. Ponownie spojrzała na mnie. - Haille jest nieślubną córką mojej siostry - wyznała. Moja siostra od samego początku była głupia i zepsuta. Nasz ojciec ją rozpieszczał i dorastała w przekonaniu, że wszystko się jej należy. Brakowało jej cierpliwości i nie umiała znosić rozczarowań. Szukała ucieczki przed nimi
w alkoholu i w narkotykach. Zawsze dokładałam wszelkich starań, aby ją ochraniać i bronić przed nią samą. Być może ponoszę winę za jej wypaczony charakter na równi z moim ojcem. Gdy był na łożu śmierci, nieopatrznie obiecałam mu, że zaopiekuję się Belindą i że zawsze będę miała na uwadze jej szczęście. Siostra 01ivii była moją babką? Zawirowało mi w głowie. Starałam się jednak nie okazywać oszołomienia wywołane go nowinami w obawie, że przerwie swoją wypowiedź. - Co się stało z waszą matką? - spytałam. - Była słabą kobietą. Nie potrafiła zaakceptować niemi łych faktów i nigdy nie przyjmowała ich do wiadomości. Prawdę mówiąc, mój ojciec miał trzy córki, a nie dwie. Mat ka umarła na raka piersi. Zlekceważyła diagnozę, tak jak robiła to w przypadku wszystkich innych złych informacji. - Gdy moja siostra zaszła w ciążę z twoją matką, popeł niłam błąd, przyjmując ją do siebie podczas porodu. Dru gim błędem było pozostawienie w naszym domu dziecka. Mój mąż uważał, że oddanie go byłoby grzechem i przypo mniał mi o przyrzeczeniu, jakie złożyłam mojemu ojcu przed śmiercią - stwierdziła z goryczą. Westchnęła głęboko. - Przygarnęłam więc Haille, wychowywałam ją razem z mo imi synami i aż do dnia śmierci będę tego żałować. - W takim razie Belinda jest moją babką? - Tak - przytaknęła, kiwając głową i wykrzywiając w uśmiechu usta. - Ta nieszczęsna kobieta żyjąca w zakła dzie zamkniętym jest twoją babką. Idź i przyznaj się do łą czących was więzi pokrewieństwa. - Sprawiała wrażenie, że zamierza zakończyć naszą rozmowę. Powróciłam więc do pytania, jakie postawiłam jej na początku: - Za co znienawidziliście waszego syna, a mojego ojca? Czy za to, że ożenił się ze swoją kuzynką i miał z nią dziec ko? - spytałam ryzykownie. Obrzuciła mnie zimnym, twardym spojrzeniem. - Czy sądzisz, że jesteś na tyle dorosła, aby znieść praw dę? - rzuciła zaczepnie. - Tak - odparłam z bijącym sercem. Mój oddech stał się tak krótki, że ledwie zdołałam wydobyć z siebie to jedno słowo.
Melody
317
- Twoja matka dorastała tutaj i niczego jej nie brakowa ło. Mój mąż tak samo ją rozpieszczał, jak niegdyś mój oj ciec jej matkę. Wystarczało, że Haille mrugnęła okiem i Samuel spełniał wszystkie jej zachcianki: kupował jej su kienki, biżuterię, pozwalał jej wychodzić z domu, pomimo mojego wcześniejszego zakazu, i tak dalej, i tak dalej. Ostrzegałam go przed nią, ale nie chciał mnie słuchać. By ła małą córeczką, której ja nigdy mu nie urodziłam. I jak wszyscy mężczyźni sądził, że jego rolą jest jej psucie. Ojco wie zwykle mylnie biorą pocałunki wdzięczności i uściski małych dziewczynek za oznaki miłości. - Miała wielu chłopców. Przez ten dom przewinęło się z tuzin kawalerów, którzy na skinienie jej palca skoczyliby za nią w ogień i na klęczkach żebraliby o jej pocałunek. Ilekroć jej czegoś zabraniałam albo wymierzałam jej karę, Samuel podważał moją decyzję. I do czego to doprowadzi ło? Ręka dobroczyńcy została ugryziona. Umilkła. Opowieść w sposób widoczny wyczerpała ją fi zycznie i emocjonalnie. Upiła łyk lemoniady i potrząsnęła głową. - Co to znaczy? - spytałam, gdy nieco odpoczęła. - Podobnie jak jej matka, puszczała się na lewo i na prawo, i jak sądzisz, co z tego wynikło? Ona również zaszła w ciążę! Z tobą! A potem zrobiła coś niewybaczalnego. Babka przerwała wypowiedź, jak gdyby musiała zaczerp nąć tchu i nabrać potrzebnej siły. - Obwiniła o to Samuela. Miała czelność stanąć przede mną w moim domu i oświadczyć, że mój mąż, a jej ojczym, sypiał z nią i że spodziewa się z nim dziecka. Samuel był za łamany. Nie omieszkałam mu wytknąć, że w pełni sobie na to zasłużył za swoje głupie postępowanie wobec niej przez te wszystkie lata. Pokręciłam głową. - Nie rozumiem - powiedziałam z powiekami pełnymi łez. Zaśmiała się złośliwie. - A co tu jest do rozumienia? Sądziła, że jeśli obciąży winą Samuela, sama nie zostanie potępiona. - A l e mój tato...
318
Melody
- Twój ojciec, a mój syn, wystąpił przeciwko własnemu rodzicowi. Odwrócił się także ode mnie. Stanął po jej stro nie i dał wiarę jej słowom. Uwierzył w to, że jego własny ojciec dopuścił się tak odrażającego postępku. Czy możesz sobie wyobrazić, jak bolało mnie serce, gdy mój rodzony syn w tym oto domu oświadczył, że ufa tej, tej... dziwce, a nie swojemu ojcu? Czy jesteś w stanie to pojąć? Kazałam im obojgu się stąd wynosić i zabroniłam mu tutaj przyjeż dżać, dopóki za nią obstaje. Oświadczyłam, że nie chcę mieć dłużej do czynienia z synem, który w tak straszliwy sposób zawiódł własnych rodziców. Znał przeszłość Haille, a pomimo to... Jemu również zawróciła w głowie, podobnie jak wszystkim innym mężczyznom, z którymi się zetknęła. - Jacob miał złamane serce. Nie mógł uwierzyć, że brat tak niegodziwie się zachował. Na plaży przed naszym do mem pobili się straszliwie na pięści i od tamtej pory prze stali się do siebie odzywać. Pokręciłam głową. - To nie może być prawdą. Dlaczego w takim razie mat ka przywiozła mnie tutaj? - zawołałam przez łzy. Babka uśmiechnęła się i pokiwała głową. - Dlaczego? Ponieważ chciała się ciebie pozbyć, moja droga, a wiedziała o stracie, jaką poniosła Sara. Moja syno wa zawsze była poczciwą kobietą. Zgodziła się ciebie przy jąć, a Jacob, Boże pobłogosław mu za jego dobroć, zrobiłby wszystko, byleby tylko Sara znowu była szczęśliwa. Haille wykorzystała kolejną osobę w tej rodzinie, to proste. - Nie zabierałam głosu w tej sprawie. - 01ivia kontynu owała swój wywód. - W końcu jesteś wnuczką mojej siostry i pamiętając o obietnicy danej mojemu ojcu na łożu śmier ci, postanowiłam nie przeciwstawiać się tej decyzji, byle bym tylko nie musiała widywać twojej matki. Siedziałam jak ogłuszona i kręciłam głową. Z pewnością czekało mnie jeszcze odkrycie kolejnych kłamstw, które bazowały na poprzednich. - M ó j tato zawsze traktował mnie jak rodzoną córkę oświadczyłam. - Wiem, że mnie kochał. - Wcale w to nie wątpię. Szkoda tylko, że nie pamiętał również o miłości należnej ojcu i matce.
Melody
319
Wpatrywałam się w nią, usiłując zrozumieć sens jej wy powiedzi. Powoli pojmowałam, co kryje się za jej słowami, o ile to, co 01ivia powiedziała, było prawdą. - Skoro tato myślał, że dziadek Samuel jest moim oj cem, to... musiał wiedzieć, że nie jestem jego córką - wy snułam wniosek. - Właśnie - przytaknęła babka 01ivia z nową energią w głosie. - A pomimo to uciekł razem z nią, nadal trzymał jej stronę i odwrócił się plecami do swoich rodziców. - Kto... w takim razie jest moim ojcem? - Może być nim każdy - odparła sucho. - Może pewnego dnia matka ci powie, choć prawda może być dla niej gorz ka. Nie zniesie tego. Wciąż z powątpiewaniem kręciłam głową. - Nie mogę uwierzyć, że tato nie był moim rodzonym oj cem - upierałam się. - To już twoja sprawa. - Babka 01ivia dopiła lemoniadę. - Chciałaś prawdy, to ją masz. Twierdziłaś, że jesteś doro sła i że zdołasz ją przyjąć, a ja ci uwierzyłam. Jeśli nadal pragniesz żyć w świecie iluzji i kłamstw, podobnie jak two ja matka, bardzo proszę, tylko więcej tutaj nie przychodź i o nic nikogo nie oskarżaj. - Powinnaś nakłonić swoją matkę do powrotu - dodała. - Jej obowiązkiem jest wzięcie na siebie odpowiedzialności za twoje wychowanie. Ale nadzieje, aby ci się to udało, są raczej płonne - stwierdziła, podnosząc się z miejsca. - Do póki przyzwoicie się zachowujesz, jesteś posłuszna i wywią zujesz się ze swoich obowiązków, Jacob nie wyrzuci cię ze swojego domu. Słyszałam, że się dobrze uczysz i jeśli tylko będziesz na to zasługiwała, dopilnuję, abyś otrzymała wy kształcenie. Zrobię to przez wzgląd na mojego ojca i daną mu obietnicę. - Niczego od was nie chcę - oświadczyłam z goryczą. Roześmiała się, a jej śmiech przywiódł mi na myśl dźwięk tłuczonego szkła. - Jestem pewna, że z czasem zmienisz zdanie w tej kwe stii. Postaraj się tylko nie zrobić niczego, co zmieniłoby moją decyzję o szczodrobliwości wobec ciebie - przestrze gła, mierząc we mnie swoim małym, zakrzywionym wskazu-
320
Melody
jącym palcem. - A przez to rozumiem także unieszczęśliwienie mojego syna i jego rodziny. Pójdę się umyć. Jeśli chcesz, każę Ralphowi, mojemu służącemu, odwieźć cię do domu. Siedziałam z drżącymi ramionami, wstrząsały mną spa zmatyczne drgania, zrobiło mi się strasznie zimno. Objęłam się wpół. - Nie mam czasu sterczeć tutaj i patrzyć, jak wpadasz w histerię - oznajmiła babka. - Przyjdź do mnie, gdy się weźmiesz w garść. Dopilnuję, żebyś została odwieziona do domu. Odwróciłam wzrok. Zapatrzyłam się w ocean. Ciężka po włoka z chmur przesuwała się w stronę wybrzeża, a wiatr przybrał na sile i wzbijał w górę grzywiaste, przybrzeżne fale. Na kilka chwil zahipnotyzował mnie monotonny rytm, z jakim woda uderzała o skały. Rozległ się krzyk rybołówki. Próbowałam wycofać się myślami do małej kryjówki w mo im mózgu, gdzie mogłabym czuć się bezpieczna i wolna od lęku, lecz miejsce to wydało mi się klatką. Doszłam do wniosku, że nienawidzę Cape Cod i że nie zdołam wytrzymać tutaj ani chwili dłużej. Prędko podnio słam się z miejsca i zamyślona wolnym krokiem ruszyłam w kierunku frontowego wyjścia z posesji. Kiedy się obej rzałam, miałam wrażenie, że dostrzegam w oknie babkę 01ivię. Patrzyła za mną poprzez szparę w firankach. Ale, być może, uległam tylko złudzeniu, bo słońce, które wynu rzyło się zza jednej z ołowianych chmur, rzuciło cień na dom i okno, i jak za sprawą czarnej magii, przemieniło je w lustro. Gdy dotarłam do szosy, nie skręciłam w stronę miasta. Przez długą chwilę szłam jak zahipnotyzowana. Samochody i ciężarówki przelatywały ze świstem obok mnie, lecz tym razem nie zauważałam ich bliskości, pędu powietrza, jaki zostawiały za sobą, ani głośnych klaksonów. Mój tato nie był moim prawdziwym rodzicem. Moim oj cem mógł być każdy. Czy właśnie o tym w zjadliwych sło wach poinformowała mnie babka? Jak mama mogła zosta wić mnie samą w tym piekielnym miejscu? Naprawdę była samolubna. Nie chciałam dać wiary straszliwym rzeczom,
Melody
321
jakie wygadywała o niej babka 01ivia, lecz w głębi duszy wiedziałam, że wynurzenia babki mają sens. Gdybym umiała spojrzeć prawdzie w oczy i przyznać uczciwie, co właściwie reprezentuje sobą moja matka, nie miałabym problemów z uwierzeniem, kim była wtedy. Ale żeby obwi nie dziadka Samuela o moje poczęcie... W tym momencie niemal trzymałam stronę babki 01ivii i stryja Jacoba. Nie mam pojęcia, jak długo szłam i jak daleko zdołałam dotrzeć, gdy dobiegł mnie przeciągły ryk klaksonu. Obej rzałam się i zobaczyłam Cary'ego w samochodzie dostaw czym swojego ojca. Zjechał na pobocze drogi i wyskoczył z kabiny. - Dokąd idziesz? Szalałem z niepokoju. Wszyscy się o ciebie martwimy, nawet babka 01ivia. - Poznałam prawdę, Cary - powiedziałam. Niebo było już niemal całkiem zasnute chmurami. Wiatr jeszcze bardziej przybrał na sile i miałam wrażenie, że o kilkanaście stopni spadła temperatura powietrza. Drża łam na całym ciele, nie zdając sobie z tego sprawy. Cary prędko zdarł z siebie marynarkę i narzucił ją na moje ra miona. - Wracajmy do domu - zaproponował. Pokręciłam głową i cofnęłam się przed nim. - To nie jest mój dom, Cary. Twój ojciec nie jest moim stryjem, a twoja matka nie jest moją stryjenką. - O czym ty mówisz? - spytał zmieszany, uśmiechając się niepewnie. - To, co słyszałeś. Mój tato... mój tato... - Co twój tato? - Nie był moim ojcem. Mama zaszła z kimś innym w cią żę ze mną i obwiniła o to... - Musiałam najpierw przełknąć ślinę, żeby mówić dalej. - Obwiniła o to dziadka Samuela. Tato jej uwierzył i z tego powodu Loganowie przestali z nim rozmawiać. Twój ojciec i mój... - Nagle dotarło do mnie, kim tato był dla mnie naprawdę. - ... I mój ojczym pobili się na plaży i od tamtej pory przestali się do siebie odzywać. Nie wiedziałeś o tym? Domyśliłam się po jego minie, że dotarły do niego ja kieś informacje.
322
Melody
- Wiedziałem, że bili się ze sobą, ale nie miałem pojęcia o co - przyznał. - Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś? - Obawiałem się, że znienawidzisz nas i odejdziesz - wy znał. - Właśnie to robię. Odchodzę stąd. - Odwróciłam się do niego tyłem i zaczęłam iść przed siebie. Dogonił mnie i chwycił za łokieć. - Zatrzymaj się. Nie wolno chodzić pieszo po szosie. - A dlaczegóż by nie? Muszę wrócić do domu - po wiedziałam. - Muszę zobaczyć się z mamą Arlene i z papą George'em. - Zamierzasz dojść na piechotę aż do Zachodniej Wir ginii? - Pojadę autostopem. Będę błagała kierowców o pod wiezienie. Albo zapracuję u ludzi na bilet autobusowy. Ale dotrę do domu. Jakoś się tam dostanę - oświadczyłam, pa trząc na niego, lecz mój wzrok sięgał dalej. Zobaczyłam na szą starą przyczepę, mamę Arlene machającą do mnie na pożegnanie, papę George'a uśmiechającego się z łóżka oraz mogiłę taty - kamienny nagrobek, który z całych sił obej mowałam ramionami, zanim zostałam zmuszona do wyjaz du. - Jakoś tam w końcu trafię - mruknęłam. - Nie wrócisz najpierw do domu po swoje rzeczy? I nie posilisz się porządnie przed podróżą? - Nie chce mi się jeść, a moje rzeczy nie przedstawiają dla mnie żadnej wartości. Powiedz cioci Sarze, że przy naj bliższej okazji odeślę jej tę sukienkę - dodałam i ruszyłam w drogę. - Zaczekaj chwilę, Melody. Nie możesz tego zrobić. Nie przerywałam marszu. - Melody! - Odchodzę, Cary. I ani ty, ani nikt inny nie zdoła mnie zatrzymać - oświadczyłam pełna buntu i złości. Zaczęłam się oddalać. Milczał przez moment. Wkrótce mnie jednak dogonił. - Dlaczego to robisz, Cary? Nie zdołasz zmienić mojej decyzji. - Wiem. Zastanawiam się tylko.
Jńelody
323
Przystanęłam i obróciłam się do niego twarzą. - O co ci chodzi? Po chwili namysłu skinął głową. - W porządku - powiedział. Sięgnął do kieszeni i wydo był z niej plik banknotów. - Odwiozę cię do Bostonu i dam ci pieniądze na bilet autobusowy. - Naprawdę, zrobisz to? - Oczywiście. Nie zamierzam pozwolić, abyś się włóczyła po drogach i łapała okazje, a widzę, że jesteś zdecydowana wyjechać. Zaczekaj na mnie. Wrócę po auto. - Twój ojciec będzie na ciebie wściekły, Cary. - Nie po raz pierwszy i, jak sądzę, nie ostatni. I tak wpadnie w furię, że wziąłem bez pozwolenia jego samo chód - dodał i wzruszył ramionami. - Nie martw się o mnie. Podbiegł do furgonetki i podjechał po mnie. Wsiadłam do kabiny i po chwili włączyliśmy się do ruchu na szosie. - Czeka cię długa podróż, Melody. Sewell, w Zachodniej Wirginii, jest daleko stąd. -Wiem, ale to jedyny dom, jaki kiedykolwiek miałam i mieszkają tam ludzie, którzy mnie kochają. - Tutaj też znajdą się tacy - powiedział. Uśmiechnął się do mnie. - Chociażby May i ja. - Wiem. Przykro mi ze względu na May. Wytłumacz mnie przed nią. Bardzo cię o to proszę. - Oczywiście. Ale od kogo ja otrzymam wyjaśnienia? - Cary, to było straszne, siedzieć tam, słuchać tej histo rii i patrzeć na wściekłość babki 01ivii. Czułam się gorzej nawet, niż przez nikogo nie chciana sierota. Dodał gazu. - Nie powinna była tego robić. Mogła coś wymyślić, ja kąś bardziej sensowną opowieść, która nie wyprowadziłaby cię z równowagi. - Kolejne kłamstwa? O nie, wielkie dzięki. Wśród nich dorastałam. Karmiono mnie nimi na śniadanie, obiad i ko lację. Najwyższy czas, aby rozpocząć życie w prawdzie. Po ra wracać do ludzi, którzy nie wiedzą, co to takiego fałsz i blaga. - Każdy człowiek mówi czasami nieprawdę - stwierdził Cary. - Okłamuje innych, albo samego siebie.
324
Melody
Na przedniej szybie rozbryzgiwały się krople deszczu. Pomyślałam o nim, że samotnie będzie musiał wracać. - Ogromnie mi przykro, że narażam cię na kłopoty, Cary. - Niepotrzebnie się przejmujesz. Czułbym się o wiele gorzej, gdybym nic nie zrobił. - Powiedz mi, czego jeszcze dowiedziałaś się od babki 01ivii. Słuchał uważnie, gdy relacjonowałam mu naszą rozmo wę, a w miarę poznawania kolejnych faktów jego oczy ciemniały i stawały się coraz mniejsze. - Szepty i słowa, jakie sporadycznie docierały do mnie, nabierają teraz sensu. - To straszne. Mam wrażenie, że zostałam od wewnątrz powiązana na niemożliwe do rozplatania supły. Czuję się oszukana i zdradzona, Cary. Człowiek, który mnie kochał i nazywał swoją księżniczką, nie był moim ojcem. - No cóż, bycie ojcem nie jest koniecznie uzależnione od więzów krwi, nie sądzisz? Był dla ciebie dobry. I nigdy nie wątpiłaś w jego miłość. Sama to przyznałaś. Skinęłam głową, przełykając łzy. - A pomimo to wciąż nie mogę otrząsnąć się z wraże nia... że jestem niekompletna - wyznałam cichym głosem. - Ty masz własne nazwisko i dziedzictwo. A sprawy te mają dla ciebie i dla twojej rodziny bardzo duże znaczenie. Czu ję się nikim, a poczucie to jest teraz znacznie silniejsze niż w czasach, kiedy mieszkałam w Zachodniej Wirginii. Nazy wam się Melody Nikt - stwierdziłam ze śmiechem. Spojrzał na mnie. Zaśmiałam się jeszcze głośniej. - Pozwól, że ci się przedstawię: jestem Melody Nikt. Śmiech zaczął sprawiać ból i wkrótce przemienił się w łzy w spazmatyczne łkania, które mocno wstrząsały moimi ra mionami. Obawiałam się już, że za chwilę rozpadnę się na kawałki. Cary zjechał na pobocze drogi i zatrzymał pojazd. A po tem pochylił się nade mną, objął i mocno trzymając mnie w ramionach, scałowywał z moich policzków łzy. - Nie zadręczaj się - powiedział. Wciągnęłam kilka głębokich oddechów i skinęłam gło wą.
Melody
325
- W porządku. Już się uspokoiłam. Nie będę się już wię cej rozklejać, obiecuję. - Nie mam nic przeciwko temu, dopóki jestem przy to bie. Ale nie mogę myśleć o tym, że gdzieś samotnie bę dziesz wypłakiwać oczy i nie znajdzie się nikt, kto cię po cieszy. - Będę miała mamę Arlene. Przyglądał mi się przez moment, nim z powrotem wślizg nął się za kierownicę. Pojechaliśmy dalej. W strugach desz czu oślepiały nas reflektory nadjeżdżających z naprzeciw ka samochodów, lecz Cary pewnie prowadził pojazd i nie okazywał zmęczenia. Namówił mnie, żebyśmy się zatrzymali i kupili coś do zjedzenia. Zgodziłam się bardziej ze względu na niego, niż na siebie, chociaż gorąca kawa bardzo mi pomogła i dzięki ciepłemu płynowi w żołądku odzyskałam potrzebną mi energię. Zaraz potem straciłam rachubę czasu i zasnęłam z głową wspartą na ramieniu Cary'ego. Gdy ponownie otworzyłam oczy, byliśmy w Bostonie i zmierzaliśmy w kie runku dworca autobusowego. Wyprostowałam się w fotelu i suchymi dłońmi otarłam z policzków sen. Cary poszedł razem ze mną na dworzec. Poinformowali śmy kasjera w jednym z okienek, dokąd się udaję. Pora dził nam, żebyśmy kupili bilet do Richmond. Stamtąd mo głam dotrzeć do Sewell podmiejskim autobusem, choć mężczyzna w kasie nie mógł ręczyć za tamtejszy rozkład jazdy. - Dam sobie radę, gdy już znajdę się w Richmond - za pewniłam. Cary zapłacił za bilet i nalegał, żebym przyjęła od niego pięćdziesiąt dolarów. - Na razie nie wiem jak, ale na pewno spłacę mój dług zapewniłam. - Nie musisz, jeśli tylko obiecasz, że zatelefonujesz z Se well i będziesz regularnie pisywać do mnie listy. - Obiecam, jeśli ty mi przyrzekniesz, że ukończysz szko łę i zdasz egzamin maturalny. - To dość poważna obietnica, ale zgoda. Przekonałaś mnie, że powinienem bardziej przykładać się do nauki powiedział z uśmiechem.
326
Melody
- Autobus do Richmond zaraz odjeżdża - zakomuniko wał kasjer. Oczy Cary'ego napotkały mój wzrok. Były przepełnione smutkiem i lękiem o mnie. - Wszystko będzie dobrze, gdy tylko wrócę do domu. Nie martw się o mnie. Skinął głową. - Żałuję, że nie nauczyłaś się myśleć o Provincetown ja ko o swoim domu. - Jeśli ktoś nie ma prawdziwej rodziny, jego dom jest tam, gdzie może znaleźć miłość - stwierdziłam. - Znalazłaś ją w Provincetown - powiedział, wskazując na siebie. - Wiem - szepnęłam. Nachyliłam się w jego stronę i de likatnie pocałowałam go w policzek. - Ojej, twoja marynarka! - przypomniałam sobie i za częłam ją z siebie zdejmować. - Nie, proszę. Zatrzymaj ją. - Dzięki. Odprowadził mnie do autobusu i patrzył, jak wsiadam. Gdy usadowiłam się przy oknie, podniósł do góry rękę. - Do widzenia - powiedziałam przez szybę. Kierowca za puścił silnik. Cary'emu zmarszczyła się twarz i zaczęły drżeć mu usta. Łzy na jego policzkach sprawiły, że serce zaczęło mi krwawić. Przycisnęłam dłoń do szyby, jak gdybym mogła w ten sposób powstrzymać go od płaczu. Podniósł rękę. Au tobus ruszył. Cary szedł obok niego przez chwilę, a potem pojazd skręcił w przecznicę i kuzyn zniknął mi z oczu. Wiedziałam, co zrobi po powrocie do domu. Pójdzie na strych i skulony na łóżku będzie rozmyślał o Laurze i o mnie, zastanawiając się nad tym, dlaczego wszystko co dobre i delikatne w jego świecie wymyka mu się z rąk. Zamknęłam powieki, wyobrażając sobie uśmiech mamy Arlene, papę George'a, Alice oraz przytulny salon w mojej dawnej przyczepie mieszkalnej. Blask tych wspomnień, niczym latarnia morska podczas sztormu, podtrzymywał we mnie wątłą iskierkę nadziei.
Nie ma jak. w domu /echałam autobusem przez całą noc. Ludzie wsiadali i wy siadali na różnych przystankach, lecz ja tego nie zauważa łam. Ledwie odnotowałam fakt, że ktoś zajął miejsce obok mnie na jednym z postojów, ale zaraz się skuliłam i ponow nie zasnęłam. Gdy otworzyłam oczy, osoby siedzącej obok już nie było. Dopiero co najmniej po godzinie, gdy całkiem się rozbudziłam i poprawiłam w fotelu, stwierdziłam, że ra zem z towarzyszem podróży zniknęła moja torba. Krzyknę łam tak głośno, że kierowca gwałtownie zahamował i zje chał na pobocze jezdni. - Co się tam z tyłu dzieje? - zawołał. Wszyscy pasażero wie autobusu patrzyli na mnie. - Zginęła moja torebka ze wszystkimi pieniędzmi - za wodziłam. Leżała tuż przy moich nogach. Było w niej pięć dziesiąt dolarów Cary'ego - pieniądze, za jakie miałam się dostać do domu. Ktoś się roześmiał. Większość ludzi pokręciła głowami. -1 to wszystko? - prychnął kierowca, z powrotem włą czając się do ruchu. Drobna ciemnoskóra kobieta o miłym spojrzeniu, która siedziała dwa rzędy za mną, uśmiechnęła się do mnie: - Nieczęsto podróżujesz, prawda? - Rzeczywiście, proszę pani. - W autobusie nie wolno ani na chwilę spuszczać z oka wartościowych rzeczy, kochanie. Ja noszę moją portmonet kę pod sukienką - powiedziała. Pokręciła ze współczuciem głową, a potem odwróciła wzrok.
328
Melody
Siedziałam jak ogłuszona. Byłam wściekła. Jak ludzie mogą być aż tak bezwględni? A w głębi duszy zastanawia łam się: „Jak to możliwe, aby ktoś był aż tak głupi?" Po winnam już wiedzieć, że nikomu nie można ufać. „Niczego od nikogo nie oczekuj, to nie zaznasz rozczarowania" - pod powiadał mój wewnętrzny głos. Dopiero rano dotarliśmy do Richmond. Wysiadłam z au tobusu, wciąż oszołomiona podróżą i tym, że zostałam okra dziona. Przechodząc przez dworzec, obejrzałam się pożądli wie na kasy, gdzie mogłam kupić bilet do domu. W tej sytuacji nie pozostawało mi nic innego, jak znaleźć szosę prowadzącą do Sewell i złapać jakąś okazję. Byłam głodna. Uczucie czczości nasiliło się, gdy prze chodziłam obok stolików, przy których ludzie pałaszowali z apetytem swoje śniadania. Aromat świeżych rogalików, bekonu, jajek, kawy oraz duńskich ciast doszedł moich noz drzy i wywołał skurcz żołądka. Kusiło mnie, żeby dojeść po rzuconą kromkę białego chleba, jaką spostrzegłam na ław ce przed dworcem, ale ptaki dobrały się do niej przede mną. Prędko zmierzałam w kierunku, jaki wskazał mi mężczy zna w szarym garniturze. Nieznajomy prawdopodobnie spieszył się do pracy, gdyż objaśniał mi drogę, nie przery wając marszu. Podążałam za nim, niczym ryba na haczyku. Gdy wysłuchałam wykrzyczanych w moją stronę wskazó wek, odkrzyknęłam, dziękując. Szłam ulicą ze zwieszoną głową. Na skutek skulenia, w jakim spędziłam większą część nocy, bolały mnie wszyst kie kości. Dobrze przynajmniej, że nie padało. Zapowiadał się nawet pogodny dzień. Po pewnym czasie dotarłam do rozwidlenia dróg oraz do drogowskazu z napisem Sewell. Samochody mijały mnie w pędzie. Kierowcy obrzucali wzrokiem mnie, a także mój uniesiony w górę kciuk, lecz żaden z nich nawet nie zwolnił. Zniechęcona, zamiast stać i czekać na kolejny pojazd, postanowiłam ruszyć przed sie bie. Stanie i wyczekiwanie przypominało mi jedynie o gło dzie i o zmęczeniu. Za każdym razem, ilekroć słyszałam odgłos nadjeżdżającego samochodu, obracałam się i podno siłam kciuk wysoko w powietrze, ale wciąż bez powodze-
Melody
329
nia. Jedna z kobiet za kierownicą zmierzyła mnie spojrze niem pełnym dezaprobaty. Sądziłam już, że się zatrzyma i wygłosi mi kazanie. Przez moment panował spokój, nim znowu pojawił się sznur pojazdów. Tym razem tuż przy mnie przyhamowała poobijana, jasnobrązowa furgonetka i zatrzymała się kilka metrów dalej. Podbiegłam do niej. Za kierownicą siedział mężczyzna z tęczową przepaską na głowie. Miał rzadką, brązową brodę i nosił ciemne, przeciwsłoneczne okulary. W prawym uchu dyndał mu kolczyk, a naszyjnik na jego piersi zdawał się być zrobiony z łusek po nabojach. Długie kosmyki tłustych, ciemnych włosów wyglądały tak, jak gdy by albo własnoręcznie obciął je nad uszami, albo zrobił to jakiś niefachowiec. Był ubrany w szary, spłowiały i przepocony kombinezon. - Dokąd się wybierasz? - Do Sewell. - To nie jest moje miejsce docelowe, ale będę przejeż dżał nieopodal miasteczka. Przez chwilę się namyślałam. Im bliżej znajdę się domu, tym lepiej, doszłam do wniosku. - Dziękuję, chętnie skorzystam z okazji - powiedziałam i otworzyłam drzwi. Ku mojemu zmartwieniu w kabinie nie było fotela pasażera. - Musisz się wczołgać do tyłu. Ktoś ukradł siedzenie ubiegłej nocy - wyjaśnił. - Ktoś ukradł fotel? - Cieszą się dużym popytem i są bardzo drogie. Złodzie je sprzedają je do tanich barów. Wskakuj, jeśli jest ci ze mną po drodze. Muszę przed zmierzchem dotrzeć do Jacksonville. Zawahałam się, ale żaden inny kierowca dotychczas się nie zatrzymał i byłam zmęczona. Postanowiłam pojechać z nieznajomym. Wsiadłam do furgonetki i skulona przeci snęłam się do tyłu. Na podłodze leżał materac niedbale przykryty postrzępionym prześcieradłem, poduszka bez po szewki oraz cienki, zniszczony wełniany koc. Obok małej kuchenki dostrzegłam konserwy z żywnością, kilka paczek chleba i ciastek, oraz słoje z masłem orzechowym i z dże-
330
Melody
mem. Po prawej stronie piętrzył się stos ubrań. Stały tam też dwa kartony wypełnione czasopismami. Nachyliłam się do przodu, żeby zamknąć drzwi kabiny od strony pasażera. - Rozgość się - powiedział nieznajomy. - Możesz usiąść na łóżku. Odjechał tak gwałtownie, że o mało nie upadłam. Nie pewnie przycupnęłam na materacu. Doszedł mnie odór nie świeżej żywności i stęchlizny, jaką zwykle przesiąknięte są miejsca będące jednocześnie miejscem noclegu i codzien nej pracy. - Jak się nazywasz? - zawołał do tyłu. - Melody. - Wspaniałe imię. Śpiewasz? -Nie. - Dlaczego podróżujesz autostopem? - Ukradli mi torbę w autobusie. - O Boże, tysiące razy słyszałem tę śpiewkę. Jeśli jesteś głodna, skubnij coś, na co masz ochotę - zaproponował. Obrzuciłam wzrokiem żywność, starając się znaleźć ja kiś produkt o apetycznym w miarę wyglądzie. Uznałam, że nie zaszkodzi mi chleb z odrobiną masła orzechowego. - Dziękuję. Zanurzyłam rękę w paczce z chlebem i wyciągnęłam kromkę. Wyczułam w dotyku, że leży tu od kilka dni, ale przynajmniej nie była zapleśniała. Wytarłam nóż i nabra łam nim trochę masła. - Z jak daleka jedziesz? - Dotarłam tu autobusem z Bostonu, ale podróż rozpo częłam w Cape Cod. - Nie żartuj. - Obejrzał się na mnie. - Ile masz lat? - Prawie siedemnaście. - Uciekłaś z domu? - Nie. - Przeżułam i połknęłam kęs. - Prawdę mówiąc, właśnie do niego wracam. - Pokiwał głową, uśmiechając się '. powątpiewaniem. - Wszyscy zmierzamy do jakiegoś domu - wymruczał włączył muzykę. Zobaczyłam, że wyjmuje coś z samochoowej skrytki. Gdy zapalił, rozpoznałam słodkawy zapach.
Melody
331
- Masz ochotę się sztachnąć? - Nie, dziękuję. - Na tym świecie najważniejszy jest błogi spokój. A tak że nie poddawanie się stresom. Oto tajemnica - stwierdził i zaczął śpiewać na nutę London Bridge is Falling Down: - To tajemnica mojego życia, mojego życia, mojego życia. To tajemnica mojego życia, moja jasnowłosa damo. - Roze śmiał się. Przestałam jeść i uważniej przyjrzałam się zawartości jednego z kartonów. Był nie domknięty i zdołałam dostrzec okładkę czasopisma. Widniało na niej zdjęcie nagiego, ma łego chłopca. - Zajmuje się pan przewożeniem gazet? - spytałam, uświadamiając sobie, że się nie przedstawił. - Możesz uważać mnie za kolportera prasy - zaśmiał się. - Ale skoro masz zaledwie siedemnaście lat, nie wolno ci oglądać tych czasopism. - Odwrócił się w moją stronę i uśmiechnął. - Teraz tym bardziej miałabyś ochotę je przejrzeć, praw da? Oto najlepszy sposób, aby nakłonić kogoś do zakupu zabronić mu tego. Głupi politycy - bąknął. Spojrzenie jego czarnych i błyszczących jak oliwa oczu było przerażające. Na dnie żołądka poczułam bryłę lodu, która emanowała chłód rozchodzący się wzdłuż kości. Czu łam, jak z zimna cierpną mi stopy i dłonie. Nie byłam w stanie wykonać ruchu, a przerażenie, formujące się ni czym paskudna bestia w moim mózgu, narastało wraz z upływem każdej sekundy, gdy nieznajomy wpatrywał się we mnie. - Od wielu godzin siedzę za kierownicą i zupełnie zapo mniałem o jedzeniu - oświadczył. - Zatrzymam się na chwi lę i też coś przekąszę. Zwolnił i zjechał z trasy, skręcając w jakąś wysypaną żwirem boczną drogę. Siedziałam nisko i nie widziałam zie mi. Dostrzegałam jedynie drzewa. - Jesteśmy w bezpiecznym miejscu - oznajmił. Wyłączył silnik. Nie byłam w stanie przełknąć śliny ani oddychać. Męż czyzna powoli wstał z fotela i obrócił się do mnie twarzą.
332
Melody
- Smakował ci chleb? - spytał, wślizgując się na tył fur gonetki i siadając obok mnie. - Tak, dziękuję - zdołałam z siebie wydusić. - Skoro się zatrzymaliśmy, wysiądę, aby zaczerpnąć trochę świeżego powietrza - powiedziałam. Wybuchnął śmiechem. - O co chodzi? Czyżby w moim domu śmierdziało? Nie odpowiedziałam. - Wyglądasz poważnie jak na siedemnaście lat. Założę się, że biorą cię za dziewiętnastolatkę. A ty pewnie skwa pliwie z tego korzystasz i odwiedzasz miejsca, w których można się czegoś napić i obejrzeć pornograficzne filmy. Zaprzeczyłam ruchem głowy. - Hej, nie musisz się przede mną wypierać. Ja też tam bywam - zapewnił, stukając się kciukiem w pierś. - I je stem wyrozumiały. Nic się nie martw. - Dmuchnął w powie trze dymem i ponownie zaproponował mi skręta. Potrząsnęłam głową: - Nie, dziękuję. - To dobry towar. - Nie, dziękuję - powtórzyłam. Wzruszył ramionami. - Więcej zostanie dla mnie. - Ponownie pyknął dymem. - Czy mogę wysiąść? - spytałam. - Oczywiście. Odchylił się do tyłu, umożliwiając mi przejście, ale gdy go wymijałam, pstryknął skręta w stronę kabiny i schwycił mnie w pasie. Zaczęłam krzyczeć, ale trzymał mnie mocno. Zawrócił mnie i pchnął z powrotem na materac. - Zostań w środku - powiedział. - Tu ci będzie przyjem niej - piskliwie się zaśmiał. - Niech mnie pan puści! - Próbowałam usiąść, ale rozło żył mnie na łopatki i wpatrywał się we mnie z góry. Smród marihuany pomieszany z kwaśnym odorem jego cia ła i odzieży sprawił, że poczułam mdłości. - Mogę wprowadzić cię do gazet. Znam wielu fotogra fów. Zarobisz masę forsy. - Nie zależy mi na pieniądzach, dziękuję. A teraz niech mi pan pozwoli wysiąść. - Jasne, tylko najpierw musisz zapłacić za bilet.
Melody
333
- Za jaki bilet? - Zapomniałem cię uprzedzić. Tutaj jest jak w autobu sie. Wsiadasz i płacisz za przejazd. - Nie mam pieniędzy. Powiedziałam przecież, że zosta łam okradziona. - Istnieją inne sposoby zapłaty. - Uśmiechnął się, odsła niając nierówne zęby, pokryte zielonymi i brązowymi smu gami. Dotknął moich piersi, a potem przesunął dłońmi w dół ciała, aby się wedrzeć pomiędzy moje nogi. Oszalała z roz paczy i trwogi zacisnęłam w garści, niczym kamień, szklany słoik z masłem orzechowym. Gdy mężczyzna zanurzył ręce pod moją spódnicę, wykonałam zamach i z całej siły ude rzyłam go słojem w głowę. Szkło się roztrzaskało, a ogłuszo ny ciosem napastnik wypuścił mnie z uścisku. Poderwałam się do ucieczki. Gdy doskoczyłam do drzwi, mężczyzna wy dał z siebie przeciągły ryk. W chwili gdy natrafiłam dłonią na klamkę, szarpnął za połę mojej sukienki. Próbował mnie zatrzymać, lecz ja rzuciłam się głową do przodu i ma teriał wyślizgnął mu się z ręki. Przewróciłam się, wyskakując z furgonetki. Prędko zo rientowałam się, że do głównej drogi dzieli mnie odległość co najmniej kilkunastu metrów. Napastnik pojawił się w drzwiach, a wzdłuż twarzy ściekała mu struga krwi. Ze rwałam się na równe nogi i pobiegłam w stronę szosy, woła jąc na całe gardło o pomoc. Nie ruszył za mną w pościg. Gdy dotarłam do szosy, omal nie wpadłam pod koła olbrzymiej ciężarówki. Kierow ca równie mocno nacisnął klakson, jak hamulce. W ostat niej chwili przebiegłam na drugą stronę jezdni, ale olbrzy mi samochód zdążył się już zatrzymać. Furgonetka wycofała się z bocznej drogi, nawróciła, wzbijając żwir spod kół, i popędziła w kierunku, z którego przybyliśmy. Kierowca ciężarówki wysiadł z kabiny i rozwścieczony ruszył w moją stronę. Był wysokim, postawnym mężczyzną około pięćdziesiątki. - Co ty wyprawiasz? Czy wiesz, że mogłaś spowodować wypadek i stracić życie? Kto...
334
Jńelody
- Tamten facet usiłował mnie zgwałcić - zawołałam, wskazując na furgonetkę. Mężczyzna przystanął i spojrzał za znikającym pojazdem. - Wyrwałam mu się i uciekałam, gdy pan nadjechał. Bardzo przepraszam. - Westchnęłam, starając się odzyskać oddech. - Co to za jeden? - Nie wiem. Podróżowałam autostopem. - Autostopem? - potrząsnął głową. - Gdzie są w tym kra ju wszyscy rodzice? Zaczęłam płakać, gdy w pełni do mnie dotarło, czego właśnie zdołałam uniknąć. - Dobrze, już dobrze, uspokój się. Dokąd jedziesz? spytał. - Do Sewell - jęknęłam przez łzy. - Czy tam mieszkają twoi rodzice? - Tak - skłamałam. - W porządku. Wsiadaj! Będę tamtędy przejeżdżał. Pod rzucę cię, chociaż nie wolno mi zabierać pasażerów - pod kreślił. Moje wahanie rozzłościło go. - Ruszaj się, jeśli chcesz dotrzeć do domu - polecił. Po słusznie poszłam za nim i wsiadłam do pojazdu. Sprawdził, czy droga jest wolna, wrzucił bieg i wystartował, obrzuca jąc mnie pełnym dezaprobaty spojrzeniem. - Czy wy, dzieciaki, nie pojmujecie, jak ogromnie nie bezpieczne jest podróżowanie autostopem? Szczególnie dla dziewcząt? - Nieczęsto korzystam z okazji na drogach, proszę pana, więc nie wiem. - No cóż, w pewnym sensie jestem rad, że dostałaś na uczkę - powiedział. Po kilku minutach przeszła mu złość. Sam mam dziesięcioletnią córkę i uważam, że wychowywa nie dzieci w dzisiejszych czasach to nieustanna walka. - To prawda - przyznałam. Przyjrzał mi się uważniej. - Jak to się stało, że znalazłaś się sama tak daleko od ro dzinnej miejscowości?
-Ja...
- Powinnaś być teraz w szkole, prawda? Uciekłaś, co? A potem zrozumiałaś, jak dobrze ci było w domu i nie mo-
••--Ł
Melody
335
głaś się doczekać, żeby czym prędzej do niego wrócić stwierdził, głęboko przeświadczony o słuszności swojego ro zumowania. Uśmiechnęłam się w myślach. - Tak właśnie było - przyznałam. - Wiedziałem. Dobrze, że przynajmniej nic złego ci się nie stało. - Dzięki panu. - I opowiedziałam mu, jak zostałam okra dziona w autobusie. Wzbudziłam jego współczucie. - W termosie jest trochę zimnego soku pomarańczowe go. Poczęstuj się, jeśli masz ochotę. - Bardzo panu dziękuję. Gdy podskakiwaliśmy na szosie, wyciągnęłam się wy godnie na fotelu pasażera. Uderzenia serca powróciły do normalnego rytmu i poczułam odprężenie, jak gdyby moje ciało zanurzyło się w ciepłej kąpieli. Zamknęłam oczy. Sły szałam kierowcę, jak opowiada o swojej rodzinie, o córce, o młodszym synu i o zwariowanych ludziach na drogach. Musiałam zasnąć z wyczerpania, gdyż powróciłam do rze czywistości dopiero w chwili, gdy delikatnie szturchnął mnie za łokieć. - Dojeżdżamy do Sewell - oznajmił. Usiadłam prosto. Nigdy nie przypuszczałam, że widok znajomych wzgórz i drzew może być równie cudowny. Minęliśmy cmentarz i wtoczyliśmy się do centrum mia steczka. Widok wszystkich tak dobrze znanych mi sklepów, salonu piękności „U Francine", gdzie pracowała moja ma ma, warsztatów samochodowych i restauracji rozgrzał moje serce i napełnił je radością. Kierowca ciężarówki spo strzegł, jak bardzo jestem szczęśliwa. - Dawno cię tu nie było, co? - Rzeczywiście, ale już jestem z powrotem. - No cóż, muszę jechać dalej. Wysadzę cię tutaj - oświad czył. - Dobrze się zastanów, zanim następnym razem posta nowisz opuścić dom, młoda damo. Choćby się zdawało, że sprawy układają się jak najgorzej, człowiekowi zawsze jest trudniej żyć w obcym miejscu, szczególnie gdy jest sam. - Ma pan rację, bardzo dziękuję. - Wysiadłam z cięża rówki. Skinął mi na pożegnanie, a ja patrzyłam w ślad za
336
Melody
nim, dopóki nie zniknął z pola widzenia. A potem obróci łam się i rozejrzałam po mieście, jak gdybym nie mogła na sycić oczu jego widokiem. Kilka znajomych twarzy spojrza ło w moją stronę. Pomachałam im - nawet ludziom, którym się nigdy przedtem nie kłaniałam. Niektórzy odpowiadali mi gestami powitania; inni kręcili z dezaprobatą głowami. Wiedziałam dlaczego: był środek dnia i o tej porze powin nam być w szkole. Z bijącym radośnie sercem skierowałam się w stronę osiedla przyczep mieszkalnych. Nie mogłam się doczekać spotkania z mamą Arlene. Gdy mijałam ulicę prowadzącą do kopalni taty, moje uniesienie stłumiła fala smutku. Wy jazdy i powroty nie zmieniają tragicznych faktów. Wspina łam się na wzgórze, które on pokonywał każdego dnia, gdy wracał z pracy i przypomniałam sobie, jak czekałam na niego, ciesząc się z góry na to spotkanie, oraz jak macha łam i wołałam do niego. Niemal widziałam siebie w dzie ciństwie - małą dziewczynkę, podekscytowaną, bo jej tatuś wracał do domu, by porwać ją w ramiona i zasypać jej bu zię pocałunkami. Jak bardzo tęskniłam za jego śmiechem. Wejście na osiedle Pole Minerałów wyglądało tak, jak je zapamiętałam, ale gdy skręciłam w uliczkę prowadzącą do domu mamy Arlene i papy Gerorge'a, stanęłam jak wry ta. W ich przyczepie było ciemno. Porośnięte trawą podwó rze pokrywały opadłe gałęzie i piach. Mama Arlene nigdy by nie tolerowała takiego zaniedbania. Puściłam się bie giem i dopadłam do drzwi. Wewnątrz panowała cisza. Za pukałam mocno i zawołałam: - Mamo Arlene! Mamo Arlene! To ja, Melody! Powitała mnie cisza. Zaczęłam się mocniej dobijać. - Hej - usłyszałam za plecami czyjś głos. Obejrzałam się i zobaczyłam panią Edwards, jedną z partnerek mamy Ar lene do remibrydża. Kobieta była jej rówieśnicą. - Co ty tutaj robisz? - spytała, zmierzając w moją stro nę. - Och, to ty Melody. Nie poznałam cię. - Dzień dobry, pani Edwards. Szukam mamy Arlene. - Dawno cię tutaj nie było - stwierdziła, jak gdyby sobie właśnie o tym przypomniała. - Arlene już tu nie mieszka, kochanie. Wyjechała stąd.
Melody
337
-Wyjechała? - Tak. Postanowiła się przenieść do swojej siostry, w Raleigh. Wyprowadziła się wkrótce po śmierci George'a. - Papa George... nie żyje? - Niestety. Nie wiedziałaś o tym, kochanie? Bardzo cier piał. Lepiej dla niego, że umarł - stwierdziła, kiwając gło wą. - A gdzie jest twoja mama? Wróciłyście razem? - spy tała, wypatrując za moimi plecami Haille. - Słucham? - Potrząsnęłam głową. Nie mogłam mówić. Papa George nie żył? A mama Arlene wyjechała? - O, wreszcie przyjechał mechanik. Wezwałam go do na prawy mojej zmywarki - oznajmiła kobieta, gdy na osiedle zajechała ciężarówka. - Tylko dwie godziny się spóźnił. Mu szę iść do niego. Miło cię znowu widzieć, kochanie. Przekaż ode mnie pozdrowienia swojej mamie. - H a l o ! Jestem tutaj! - zawołała do kierowcy, który wy stawił głowę z okna ciężarówki. Sąsiadka odeszła, a ja po nownie obróciłam się twarzą do drzwi przyczepy mieszkal nej mamy Arlene i papy George'a. To niemożliwe, że ich nie ma, pomyślałam. Zajrzałam do środka przez frontowe okno. Poprzez panujące wewnątrz ciemności dostrzegłam przykryte prześcieradłami meble. Przytłoczyło mnie rozczarowanie. Nogi ciążyły mi, jak gdy by były z ołowiu. Spojrzałam w stronę mojego dawnego do mu. Wyglądał na równie opustoszały. Zastanawiałam się, gdzie się teraz podzieję? I do kogo pójdę? Byłam jednak zanadto zmęczona i ogłuszona nowi nami, żeby się teraz tym przejmować. Podeszłam do drzwi naszego dawnego domu i spróbowałam je otworzyć. Wisiała na nich wywieszka: „Do wynajęcia". Oczywiście były za mknięte, ale szok wywołany nowinami i ciężkie przejścia w podróży sprawiły, że wpadłam w szał. Przeszukałam po dwórze i natknęłam się na krótki, metalowy pręt. Wbiłam go pomiędzy drzwi a podłogę przyczepy i dopóty porusza łam nim w przód i w tył, napierając na metal całym ciałem, aż w końcu drzwi otworzyły się z trzaskiem, a ja runęłam do tyłu jak długa. Pozbierałam się prędko, wyrzuciłam pręt i weszłam do środka. Nieważne jak, ale w końcu znowu zna lazłam się w domu.
*** W przyczepie wszystko zostało wyłączone: prąd, gaz, a nawet woda. Szafki w kuchni były opróżnione, a drzwi od lodówki, z pustymi wewnątrz półkami, otwarte. Ktoś, praw dopodobnie przedstawiciele banku, usunęli z naszego do mu resztę sprzętów. Gdy obeszłam wszystkie pomieszczenia, zwinęłam się w kłębek na postrzępionym dywanie w salonie, w miejscu, gdzie kiedyś stała kanapa. Nie wiedziałam, która jest go dzina. W kątach majaczyły cienie, a ze ścian dobiegały szepty. Poczucie czasu było tu równie nie na miejscu, jak uczciwość, pomyślałam. Leżałam tak, łkając, dopóki nie zmorzył mnie sen. Obudziłam się na dźwięk mojego imie nia. Usiadłam, ocierając sen z oczu. Popołudniowe słońce zasłaniały chmury i wnętrze przyczepy było pogrążone w mroku. Dostrzegłam w drzwiach jakąś postać. - Melody? - Alice! - zawołałam uszczęśliwiona, że słyszę przyjazny, znajomy głos. - Skąd się dowiedziałaś, że tutaj jestem? - Twój kuzyn Cary zadzwonił do mnie wczoraj późnym wieczorem. Znalazł w twoim notesie mój numer telefonu i przypomniał sobie, że wspomniałaś mu kiedyś o mnie ja ko o swojej najlepszej przyjaciółce z Sewell. - Cary? - Tak. Powiedział mi, że wsadził cię do autobusu i bar dzo się niepokoił, czy bezpiecznie dotarłaś na miejsce - wy jaśniła. - O włos uniknęłam nieszczęścia. - I opowiedziałam Ali ce o mojej przygodzie, która o mało nie zakończyła się ka tastrofą. -Wielkie nieba! - skomentowała moją relację. - Na prawdę miałaś szczęście, ale... - Rozejrzała się wokół sie bie. - Czy umówiłaś się tutaj ze swoją mamą? - Nie, Alice. Nie mam pojęcia, gdzie ona się podziewa jęknęłam. Z powrotem usiadłam na podłodze, a Alice przy cupnęła obok mnie, jak zwykłyśmy to niegdyś robić w jej przytulnym pokoju, w przepięknym domu jej rodziców. - Co to znaczy? Nie telefonowała do ciebie? I nie kazała ci tutaj przyjechać? Nic nie rozumiem - stwierdziła.
Opowiedziałam jej całą moją historię. W trakcie mojej relacji, w miarę poznawania kolejnych faktów, coraz szerzej otwierała oczy. A na koniec, pod wpły wem szoku i zdumienia, rozdziawiła usta. - Chester Logan nie był twoim rodzonym ojcem? I na wet nie wiesz, kto nim jest? Zaprzeczyłam ruchem głowy. - Co teraz zamierzasz zrobić? - Nie wiem. Uciekłam, gdyż miałam nadzieję, że za mieszkam razem z mamą Arlene - wyznałam. - Nie dotarły do mnie wieści o papie George'u. - Byłam na pogrzebie. Papa George jest pochowany nie daleko twojego... - Rozumiem. Sama nie wiem, jak go teraz nazywać. Głęboko westchnęłam. - Niech pozostanie tak jak było, do póki nie dowiem się, kim jest mój prawdziwy ojciec. - Na pewno umierasz z głodu. Chodź ze mną do domu. Zrobię ci coś do zjedzenia - nalegała Alice. - Jestem głodna, przyznaję. Ale wiem, co powiedzą na moją wizytę twoi rodzice. Nie, dziękuję, Alice. - Nie możesz tutaj zostać. To miejsce nie należy już do was, lecz do banku. - Zostanę tu tak długo, dopóki mnie stąd nie wyrzucą. Czy mogłabyś mi pożyczyć trochę pieniędzy? Kupię sobie coś do jedzenia. Alice namyślała się przez moment. - Wiem, co zrobię. Wrócę do domu i zdobędę trochę je dzenia dla nas obu. Powiem rodzicom, że uczę się dzisiaj chemii u Beverly Murden i przyjdę tutaj. Przyniosę także kilka świec. Urządzimy sobie coś w rodzaju pikniku, jak w dawnych czasach, zgoda? - zaproponowała z entuzja zmem. Roześmiałam się. Co za ironia losu! Moje przykre poło żenie wprawiło Alice w tak wielką ekscytację, jakiej z pewnością nie zaznała od miesięcy. - Zgoda - powiedziałam. - Twój kuzyn zostawił swój telefon, żebym go mogła za wiadomić, czy bezpiecznie dotarłaś. Czy mam mu coś jesz cze przekazać?
340
Melody
- Podziękuj mu tylko w moim imieniu, ale nic więcej nie mów, dobrze? Nie chcę, żeby się dowiedział o moich straszliwych przejściach podczas podróży. Skinęła głową. - Zorganizowanie wszystkiego i powrót tutaj zajmie mi trochę czasu. - Nic nie szkodzi. Chcę pójść na cmentarz, aby zło żyć wyrazy szacunku papie George'owi i odwiedzić grób taty. - Raczej człowieka, którego uważałaś za swojego tatę poprawiła mnie Alice. -Tak. -Dobrze. Spotkamy się tutaj. Przyniosę ze sobą tranzy stor, żebyśmy mogły posłuchać muzyki. Mam ci do przeka zania wiele plotek z naszej szkoły. Boby Lockwood spotyka się z Mary Hartman. - Chętnie ich wysłucham - powiedziałam, starając się okazać zainteresowanie, choć w tym momencie szkolne wieści nie miały dla mnie najmniejszego znaczenia. - Cieszę się, że wróciłaś - nawet jeśli nie na długo - wy znała Alice, ściskając mnie za rękę. - Do zobaczenia mniej więcej za godzinę. W pośpiechu opuściła przyczepę. Wkrótce ja też wy szłam na dwór. Niebo było coraz bardziej zasnute chmura mi, które, nim dotarłam na cmentarz, nadały krajobrazowi szary i przygnębiają wygląd. Odnalezienie świeżego grobu papy George'a nie zabrało mi wiele czasu. Pod nazwiskiem i imieniem widniały daty urodzin i śmierci. - Przepraszam, że nie przyjechałam, żeby przynajmniej jeszcze raz się z tobą zobaczyć, papo George'u. Byłeś moim prawdziwym dziadkiem i na zawsze pozostaniesz w moim sercu. - Ucałowałam kamienny krzyż i skierowałam się alejką do mogiły taty. Przez chwilę stałam przy niej, wpatrując się w znajome rzeźby. Potrząsałam głową, a po policzkach spływały mi łzy. - Dlaczego, tato? Dlaczego nie powiedziałeś mi prawdy? - patrzyłam z ukosa na nagrobną płytę. Pragnęłam obudzić w sobie złość i nienawiść, ale widziałam przed sobą jego
Melody
341
uśmiechniętą twarz, ciepłe oczy i radość, jaką zawsze oka zywał na mój widok. - Zostałam teraz zupełnie sama, tato. Naprawdę, nie mam już nikogo. Uklękłam przy jego grobie i odmówiłam modlitwę. Pro siłam, aby jemu i mamie zostały wybaczone wszystkie straszliwe postępki, jakich być może się dopuścili, i błaga łam dla nich o miłosierdzie. A potem wstałam i przez długą chwilę wpatrywałam się w mogiłę, dopóki nie naszła mnie zabawna myśl: - Jeśli papa George jest razem z tobą, to na pewno cię skrzyczał, tato. Niemal słyszę jego łajanie. Westchnęłam głęboko i ruszyłam w drogę powrotną na Pole Minerałów. Alice przybyła wkrótce po mnie, przyno sząc torby z żywnością i nowiny. - Telefon odebrał twój kuzyn. Stwierdził, że przez cały dzień czekał na wiadomość ode mnie. Sprawia wrażenie miłego młodzieńca, Melody. - Rzeczywiście jest miły. Nie powiedziałaś mu o przy krościach, jakie mnie spotkały, Alice? - Nie - odparła, ale sposób, w jaki prędko spuściła oczy, przeczył jej słowom. - Wyraził nadzieję, że wrócisz. - A więc wygadałaś się przed nim o mamie Arlene i o papie George'u? - Dopytywał się o nich. Nie uprzedziłaś mnie, że mam o nich nie mówić - protestowała. - Nieważne. Uśmiechnęła się i przystąpiła do rozpakowywania toreb. Przyniosła dwie świece wraz z lichtarzami, które musiały śmy od razu zapalić, gdyż wczesny zmierzch, z powodu peł nego zachmurzenia, pogrążył wnętrze obskurnej przyczepy w całkowitym mroku. - Nie wiedziałam, co zabrać - stwierdziła Alice. - Przy niosłam to, co mogłam. A mogła przynieść: owoce, kurczaka, trochę zimnego ma karonu, ciastka, chleb, słoik miodu, tuńczyka oraz dwie ta bliczki czekolady. Widok jedzenia przypomniał mi, jak bar dzo jestem głodna. Otyłej Alice nie trzeba było zachęcać do posiłku. Pałaszowała z apetytem, który nie ustępował moje-
342
Melody
mu. Gdy zmiatałyśmy jedzenie, przekazywała mi szkolne wieści. Nowej przygodzie miłosnej Bobby'ego Lockwooda nadała rangę najbardziej płomiennego związku w Ameryce. W końcu, wyczerpana, błagała mnie, żebym opowiedziała jej o uczniach z Provincetown. Nie paliłam się zbytnio do rozdrapywania bolesnych wspomnień, lecz Alice zanudzała mnie o to. Twierdziła, że postępuję wobec niej nieuczciwie, gdyż chętnie wysłuchałam jej relacji, a sama nie chcę po dzielić się z nią żadnymi wiadomościami. W końcu skapitu lowałam i opisałam jej kilka ostatnich tygodni. Chłonęła każde moje słowo. Świece do końca się wypaliły i otoczyła nas ciemność, a wraz z nią chłód. - Powinnaś przynajmniej u mnie przenocować. Wrócisz tutaj rano, jeśli zechcesz. Co zamierzasz ze sobą począć? wypaliła, zanim zdołałam cokolwiek wymyślić. W końcu nasunął mi się pewien pomysł. - Jaką kwotę możesz mi pożyczyć, Alice? - Prawdopodobnie zdołam wyskrobać jakieś sto pięć dziesiąt dolarów, może trochę więcej. Wiem, w której szuf ladzie mój brat trzyma pieniądze. Nie zauważy ich braku. - To dobrze. - Co planujesz? - Pojadę do Los Angeles i odszukam mamę - oświadczy łam. - O rany. Zastanawiała się przez chwilę. - Sto pięćdziesiąt dolarów to za mało, żeby przejechać przez cały kontynent, Melody. - Jakoś się tam dostanę. Czyż nie zdołałam dotrzeć tu taj? Przytaknęła skinieniem głowy. - Zgoda. Dam ci te pieniądze. - Dziękuję, Alice. Jesteś moją jedyną, prawdziwą przy jaciółką. - Prześpisz się u mnie? Rozejrzałam się wokół siebie. Nawet pomimo braku me bli w przyczepie, czułam, że znowu jestem w domu. Bez trudu mogłam sobie wyobrazić, gdzie wszystko niegdyś sta-
Melody
343
ło, odtwarzałam w myślach prowadzone tu rozmowy i nie mal każde miejsce rodziło jakieś wspomnienia. - Nie, dzięki. Prześpię się tutaj. Będziesz miała nieprzy jemności, jeśli twoi rodzice zastaną mnie w twoim pokoju. I tak naraziłam już na kłopoty zbyt wielu ludzi. Alice ogarnęła wzrokiem wnętrze przyczepy. - Ale... czy zdołasz się tutaj wyspać? - Oczywiście. Marynarka Cary'ego jest bardzo ciepła. - Zgoda. Jutro wstanę nieco wcześniej, zajrzę tutaj przed szkołą i przyniosę ci pieniądze. Zostawię radio, aby dotrzymywało ci towarzystwa. - Dzięki, Alice. - Znowu będę za tobą tęsknić - powiedziała. - Napiszę do ciebie, gdy tylko dotrę do Los Angeles i od szukam mamę. Może zdołasz mnie tam odwiedzić. - Dobrze, spróbuję - obiecała podekscytowana pomy słem. - Dobranoc, Melody. - Dobranoc. I odeszła, zostawiając mnie w ciemnościach. Otaczały mnie jedynie wspomnienia głosów i śmiechu mojego taty i mamy. Cicho łkałam przez chwilę, a potem skuliłam się i zasnęłam. Obudziłam się w środku nocy i zdawało mi się, że słyszę czyjeś kroki. Serce biło mi mocno i, wytężając wzrok, usiło wałam przeniknąć bezkresne ciemności panujące na osie dlu. Niemal oczekiwałam, że za chwilę wyłoni się z nich mama. Coś przemknęło obok mnie po podłodze. Doszłam do wniosku, że była to wiewiórka albo szczur, który się zbierał na odwagę, aby zaatakować pozostałości po naszym pikniku. Poczułam się nieswojo i przez resztę nocy wciąż się bu dziłam, nasłuchiwałam i zapadałam w sen, aby po chwili znowu się przebudzić. Gdy przez brudną i pokrytą smuga mi szybę wpadły pierwsze strugi porannego światła, byłam tak zmęczona, jak gdybym wcale nie spała. Niemniej wsta łam i skorzystałam z toalety, chociaż nie działała spłuczka. Nie miałam wyboru. Z zewnątrz dobiegły mnie głosy ludzi spieszących się do pracy. Pozostałam w mojej kryjówce i starałam się cicho za-
344
Melody
chowywać, czekając na Alice. Dotrzymała obietnicy i przy szła do mnie przed szkołą. - Nie wyglądasz na wypoczętą, Melody - zauważyła, tak sując mnie spojrzeniem. - Nie spałam zbyt dobrze. - Powinnaś była pójść do mnie. Przez całą noc zamar twiałam się o ciebie. Oto pieniądze - powiedziała, wręcza jąc mi kopertę wypełnioną banknotami. - Dziękuję, Alice. - Uważaj, żeby tym razem cię nie okradli. - Nie musisz się tego obawiać, dostałam niezłą nauczkę. - No cóż, lepiej już pójdę do szkoły. - Nie zdradź się przed nikim, że tutaj jestem, zanim stąd nie wyjadę. - Zgoda. Uścisnęłyśmy się na pożegnanie. - Nie zapomnij napisać, gdy tylko będziesz mogła przypomniała. - Na pewno nie zapomnę - obiecałam. Patrzyłam za nią, jak odchodzi, a potem usiadłam na podłodze i oparłam się plecami o ścianę, starając się ze brać siłę przed długą i niebezpieczną podróżą do Kalifor nii. Nie miałam żadnego pomysłu co do wyboru trasy ani najtańszego środka lokomocji. Nie wiedziałam też, jak od szukam mamę, kiedy już tam dotrę. W końcu wstałam i opuściłam przyczepę. Przystanęłam w bramie osiedla Pole Minerałów, spojrzałam na nią po raz ostatni i ruszyłam w kierunku miasteczka. Po drodze za trzymałam się przy strumieniu, zanurzyłam dłonie w zim nej wodzie i zmyłam z twarzy sen. Byłam pewna, że wyglą dam żałośnie. Na dworcu autobusowym znajdował się bar Mamy Jo nes. Zamówiłam filiżankę kawy i bułkę z masłem. Kelnerka zapytała mnie, dlaczego nie jestem w szkole. Odparłam, że już tutaj nie mieszkam i że przyjechałam tylko z wizytą. Wciąż przyciągałam zaciekawione spojrzenia. Bałam się podejść do okienka informacji i zapytać o połączenia z Ka lifornią. W końcu postanowiłam wrócić autobusem do Richmond. Sądziłam, że z tak dużego miasta łatwiej zdo-
Melody
345
łam zaplanować podróż przez cały kontynent. Nie czekałam długo na autobus. Tym razem zajęłam miejsce z przodu, tuż za fotelem kie rowcy. Pasażerów było niewielu, a kierowca okazał się czło wiekiem niezwykle rozmownym. Powiedziałam mu, że na kilka dni wybieram się z wizytą do moich dziadków w Rich mond. Zauważyłam, że teraz, kiedy uciekłam z domu, łga nie przychodzi mi o wicie łatwiej. Nie lubiłam tego robić, przekonałam się jednak, że okłamywanie ludzi jest o wiele prostsze niż mówienie im prawdy. Na dworcu w Richmond kasjer w okienku biletowym dał mi mapę z kilkoma możliwościami połączeń. Usiadłam na ławce, medytując, która z dróg będzie najszybsza i naj tańsza. Byłam tak pochłonięta analizowaniem poszczegól nych tras, że nie spostrzegłam stojącej przy mnie osoby. Gdy oderwałam wzrok od mapy i spojrzałam pod nogi, roz poznałam buty. - Cary! - zawołałam. - Miałem szczęście - stwierdził z uśmiechem. Byłam wstrząśnięta, ale i bardzo szczęśliwa na jego widok. - Spo strzegłem cię w chwili, gdy wysiadłem z autobusu i sze dłem do kasy kupić bilet do Sewell. - Co ty tutaj robisz? Jak... - Babka 01ivia wpadła w furię, gdy dowiedziała się, co zrobiliśmy. Dała mi pieniądze na bilet w tę stronę oraz na bilety powrotne dla nas obojga - wyjaśnił. - Nie zamierzam wracać do Cape Cod, Cary - oświadczy łam. - Wybieram się do Los Angeles. Chcę tam odszukać mamę i zmusić ją do odkrycia całej prawdy. - Nie musisz jechać do Los Angeles, Melody. Myślę, że już znam fakty. Odbyłem z babką 01ivią bardzo szczerą roz mowę i nakłoniłem ją do wyjawienia wszystkiego, co jest jej wiadome na twój temat. - Chyba wiem, kim jest twój ojciec - dodał.
Już nie sama Mówiłem ci, że babka wcale nie jest taka straszna, jak by się mogło wydawać - stwierdził Cary, prowadząc mnie do pierwszego powrotnego autobusu do Bostonu. - Gdy tyl ko się dowiedziała, co zrobiłaś, wezwała mnie do siebie i okropnie zwymyślała! Jak mogłem okazać się aż tak wiel kim głupcem, żeby dać ci pieniądze i pozwolić na samotną podróż? Dlaczego nie przyprowadziłem cię do niej, zamiast odwozić cię do Bostonu? Jak mogłem się zgodzić na twój powrót do Zachodniej Wirginii? Robiła mi wyrzuty, jak gdybym cię odesłał do pracy w kopalni węgla. Bałem się już, że wywiezie mnie w morze i każe iść na śmierć z zawią zanymi oczami po wystającej za burtę desce. - Jak przyjąłeś jej wyrzuty? - spytałam. - Słuchałem jej cierpliwie, dopóki nie przestała się pie klić i czerwona na twarzy nie zamilkła z wyczerpania. Wte dy spokojnie wstałem i oświadczyłem: - „To wszystko twoja wina, babciu." - Naprawdę? Zrobiłeś to? Wsiedliśmy do autobusu i zajęliśmy miejsca. - Naprawdę. - A co ona na to? - Ciężko opadła na fotel. Była tak zaszokowana moim oskarżeniem i śmiałą postawą, że jedynie bezgłośnie poru szała ustami. Nie wydobyło się z nich żadne słowo. Uzna łem, że teraz moja kolej na robienie wymówek. - „Jak mogłaś w tak brutalny sposób przedstawić dziew czynie tę nieszczęsną historię? - spytałem. - Sprawiłaś, że
Melody
347
poczuła się nic niewarta, podważyłaś jej wiarę we wszyst ko, z czym żyła przez wszystkie lata i ograbiłaś ją z jedy nych wartości, jakie uznawała. Czego się spodziewałaś? Ko chała stryja Chestera jak rodzonego ojca". - „No, cóż, chciała usłyszeć prawdę, więc spełniłam jej prośbę" - jąkała się babka. - „A jak ty byś się czuła, gdyby ktoś ci wypalił taką prawdę prosto w oczy, babciu?" - spytałem. Wpatrywała się we mnie przez chwilę w milczeniu. -1 co powiedziała? - Stwierdziła, że dokładnie to ją spotkało. Za pierw szym razem zrobiła to jej siostra, a dziewiętnaście lat póź niej twoja matka, Haille. Powiedziałem, że tym bardziej powinna wiedzieć, czym jest brutalna szczerość i co czuje człowiek w konfrontacji z bolesną rzeczywistością. Usiad łem naprzeciwko niej i mierzyłem ją taksującym spojrze niem. Przez długą chwilę bez słowa wpatrywała się w pod łogę. - „Masz rację, Cary - przyznała wreszcie. - Jesteś o wie le dojrzalszy i roztropniejszy, niż sądziłam. W pewnym sen sie przewyższasz nas wszystkich rozumem". Wyprostowała się w fotelu w znany ci już, a typowy dla niej sposób i to nem nie znoszącym sprzeciwu poleciła, abym cię odszukał i przywiózł. Oświadczyła, że da mi pieniądze. Życzyła so bie, żebym niezwłocznie wyruszył w drogę. Obiecała, że wszystko wyjaśni mojemu ojcu i zapewniła, że nie muszę się niczego z jego strony obawiać. - I tak oto znalazłem się tutaj - dokończył swoją relację ze śmiechem. Autobus ruszył. - Zdawało mi się, że wiesz, kim jest mój ojciec? Sądzi łam, że babka zdradziła ci więcej faktów? - Właśnie do tego zmierzam. Nie zerwałem się na równe nogi, żeby natychmiast wykonać jej rozkaz - oświadczył chełpliwie. Był niezwykle dumny, że postawił się swojej babce i ogromnie mnie to rozśmieszyło. - Ani nie drgnąłem, tylko nadal wpatrywałem się w nią bez słowa. Wreszcie spytała: „Zamierzasz pojechać po nią, czy nie?"
348
Mebdy
- Namyślałem się przez chwilę, nim stwierdziłem: „Nie mogę jej z powrotem sprowadzić, babciu, dopóki nie wyja wisz mi prawdy. W przeciwnym razie po co miałaby tu wra cać?" Babka wypuściła powietrze, jak przekłuta ryba, i ski nęła głową. - „Kilka dni po wyjeździe Chestera i Haille przyszedł do mnie twój ojciec. I pomimo straszliwej bójki z Chesterem, w której to przede wszystkim on oberwał, czuł się bar dzo podle, że stracił brata. Stanowili nierozłączną trójkę. Jacob dał mi jednak do zrozumienia, że nie zawsze tak było i że wie coś więcej. Gdy podążyłam tym tropem, wyjawił mi, że Haille wiele nocy, na które rzekomo zatrzymywała się u swojej przyjaciółki, spędziła w domu Childsów. - U Childsów? Masz na myśli rodzinę sędziego? - Tak, a szczególnie Kennetha. W ostatnim roku przed ich wyjazdem Kenneth często bywał w Provincetown - wy jaśnił Cary. - Wybierał się na Uniwersytet Bostoński i miał zostać prawnikiem, ale interesował się również rzeźbiar stwem i ojciec wybudował dla niego pracownię w sąsiedz twie rodzinnego domu. Gdy tylko Kenneth był w mieście, twoja matka spędzała tam prawie każdy weekend. - Czy to możliwe, aby moim prawdziwym ojcem był Ken neth Childs? - Wywnioskowałem z wypowiedzi babki, że jest to wiel ce prawdopodobne. Nie miałem jeszcze okazji, aby poroz mawiać o tym z moim ojcem. Wziąłem pieniądze i wyjecha łem po ciebie, pozostawiając babce 01ivii zadanie usprawiedliwienia mnie przed nim. - Dlaczego matka nie powiedziała prawdy? Dlaczego ob ciążyła winą dziadka Samuela? - O to sama będziesz musiała ją zapytać. Być może chro niła Kennetha albo siebie, a może.... - O czym myślisz? Wzruszył ramionami. Usiadłam prosto, aby przetrawić najświeższe informa cje. Jeśli to, co powiedział Cary, było prawdą, to mój ojciec mieszkał w Truro i jechałam we właściwym kierunku. - Czy kiedykolwiek rozmawiałeś z Kennethem Childsem? - spytałam.
Melody
349
- Zawsze mu się kłaniam, ale niełatwo go spotkać. Żyje jak pustelnik w Race Point. Najlepiej opisał go sędzia tam tego wieczoru: liczy się dla niego tylko jego praca. - Nie ma żony ani dzieci? - Nie. Wszyscy uważają go za dziwaka, ale jak już mówi łem, akceptują go, ponieważ jest artystą. - A zatem moim prawdziwym ojcem jest jakiś artysta-pustelnik, który mieszka na plaży z dala od ludzi? - mruk nęłam, odczuwając coraz większe oszołomienie, w miarę jak Cary zapoznawał mnie z kolejnymi rewelacjami. - Przynamniej teraz będziesz miała szansę odkryć prawdę. Potrząsnęłam głową. Może wcale nie powinnam była o nią zabiegać, lecz nadal żyć w świecie ułudy? - Co mam teraz zrobić? - spytałam, osaczona nagle fak tami. - Mam pójść do niego i zapytać: „Czy pan jest moim prawdziwym ojcem?" - Nie wiem. Może powinnaś się zwrócić o radę do moje go ojca? - Do twojego ojca? - zaczęłam się śmiać. - Sądzisz, że zechce ze mną o tym rozmawiać? - Tak - powiedział Cary, mrużąc oczy. - W przeciwnym razie poskarżę się na niego babce i skręci mu kark. Zaśmiałam się, wyobrażając sobie, jak babka 01ivia ska cze do oczu stryjowi Jacobowi. - Cieszę się, że tak prędko cię odnalazłem, Melody - po wiedział Cary z uśmiechem. Skinęłam głową i westchnęłam głęboko, gdyż smutek na nowo zakiełkował w moim sercu i rozwijał swoje mroczne kwiaty. - Papa George umarł - poinformowałam Cary'ego. Wczoraj nikogo nie zastałam w ich domu. Mama Arlene wyprowadziła się do swojej siostry. Ich przyczepa była za mknięta, a z naszej wywieźli wszystkie meble. - Wiem o tym. Alice mi powiedziała. Bardzo mi przykro. - Alice okazała mi wielką pomoc, ale ubiegłą noc spę dziłam w moim dawnym domu. Spałam na podłodze. Nie mam pojęcia, co się stało z moimi rzeczami. Nawet o nich nie pomyślałam. Odwiedziłam także cmentarz. Dziwnie się
350
Melody
tam czułam. Byłam zła, smutna... i zakłopotana. Czy przy padkiem mama nie telefonowała w czasie mojej nieobec ności? - O ile wiem, to nie. W każdym razie na pewno się nie odezwała do momentu mojego wyjazdu z domu - odparł. Jak spodziewałaś się ją znaleźć w Los Angeles? To ogrom ne miasto. Słyszałem, że nawet jego mieszkańcy czasami się w nim gubią. - Nie miałam lepszego pomysłu. Byłam sama i zdana wyłącznie na siebie - stwierdziłam ponuro. - Ale już nie jesteś i nigdy nie będziesz. Zapamiętaj to oświadczył stanowczym tonem, w którym brzmiała szcze rość. - Dzięki, Cary. Uśmiechnął się ciepło, patrząc na mnie z czułością. A potem zmienił się na twarzy i głęboko zaczerpnął powie trza. - A teraz ci się przyznam, że trząsłem portkami, gdy od ciąłem się babce. Bałem się, że wyrzuci mnie za drzwi, za dzwoni do mojego ojca i na tym się skończy cała sprawa. - Mówiłeś przecież, że nie taki diabeł straszny, jak go malują. - Rzeczywiście, ale to nie znaczy, że nie potrafi człowie kowi zaleźć za skórę. Autobus wjechał do Bostonu. Byłam niczym piłeczka w losującej maszynie, która się toczy w przód i w tył, ale przynajmniej moje trudy nie poszły na marne. W końcu zdołałam rozwikłać kłamstwa, które do tej pory szczelnie mnie spowijały, i byłam pewna, że wkrótce dotrę do praw dy. Powinnam być szczęśliwa, a tymczasem mocno łomotało mi serce i czułam się roztrzęsiona. Ponieważ niewiele spałam tej nocy, niemal całą podróż przedrzemałam z głową wspartą na ramieniu Cary'ego. Po przyjeździe do Bostonu musieliśmy coś zjeść, a potem wsie dliśmy do samochodu dostawczego stryja Jacoba i ruszyli śmy w drogę powrotną do Provincetown. Niemal świtało, gdy zobaczyliśmy przed nami miasto z pomnikiem Pielgrzy ma. Na wschodzie zza horyzontu wyłaniało się obrzeże sło necznej kuli, która nadawała niebu fioletowo-pomarańczo-
Jńeiody
351
wą barwę, a jej jaskrawa złocistość sprawiała, że wszystkie te boskie kolory stawały się jeszcze bardziej intensywne. Ciemność znikała znad oceanu, unosząc się w górę, niczym prześcieradło zdzierane ze srebrnej tafli. Na tle pomarań czowego nieboskłonu majaczyła sylwetka tankowca. Widok zapierał dech w piersiach. Piękno przylądka, obietnica odkrycia prawdy oraz mój powrót po rozpaczliwej ucieczce - wszystko to razem spra wiało, że ze wzruszenia kręciło mi się w głowie. Czułam zdenerwowanie, strach, uniesienie i ekscytację. Byłam szczęśliwa, a zarazem smutna. Sama nie wiedziałam, czy mam płakać, wzdychać z zachwytu, odczuwać ulgę, czy też jeszcze większe napięcie. - Szczęście, że zostałem zawieszony w szkole, nie są dzisz? - zauważył Cary, gdy dotarliśmy do obrzeży miasta. - Szczęście? - Oczywiście. Gdyby nie to, musiałbym chodzić na zaję cia i nie mógłbym za tobą pojechać. Przypuszczam jednak, że i tak bym to zrobił, nawet gdyby z tego powodu miała mnie potem spotkać w szkole kara. - Lepiej, żeby to się już więcej nie powtórzyło, Cary. Musisz zdać maturę. - Tak jest, kapitanie - odparł, salutując. Przejechaliśmy przez miasto i skręciliśmy w stronę jego domu. Byłam cie kawa, jak zostaniemy powitani. Czy ktoś z domowników bę dzie już na nogach? - Może powinnam pójść się wyspać na plażę - zasugero wałam. Spojrzał na mnie z wymuszonym uśmiechem. - Najwyższa pora, żebyś porządnie wypoczęła - zauwa żył. - W najbliższym czasie czeka cię mnóstwo pracy. Po pierwsze, musisz mi pomóc przebrnąć przez maturę, a po drugie, pomyśleć o własnej promocji. Jaki on jest rozsądny, doszłam do wniosku. Kto wie, mo że faktycznie przewyższa nas wszystkim rozumem? *** Gdy przybyliśmy na miejsce, w domu panowała absolut na cisza. Tylko na korytarzu paliła się mała lampka. Spój-
352
Melody
rżeliśmy na siebie, a potem możliwie jak najciszej ruszyli śmy po schodach na górę. Deski trzeszczały jednak pod ciężarem naszych kroków, niczym plotkary. Nim dotarli śmy do podestu, w drzwiach swojej sypialni pojawił się stryj Jacob, ubrany w długą nocną koszulę. Przystanęli śmy. Przez chwilę przyglądał się nam bez słowa, a potem skinął głową: - Idźcie się trochę przespać. Jutro porozmawiamy. - Wy cofał się do swojego pokoju i cicho zamknął za sobą drzwi. - To jego sposób wyrażenia zadowolenia, że bezpiecznie wróciliśmy - wyjaśnił Cary. - Dlaczego nie powiedział tego wprost? Czy kiedykol wiek okazał jakieś uczucia oprócz złości? Nigdy nie widzia łam, żeby się śmiał lub płakał. - Płakał jedyny raz, gdy dowiedział się o zaginięciu Laury. Poszedł w stronę żurawinowych mokradeł i stał na wzgórzu, łkając. A potem otwarcie szlochał na jej pogrze bie. Nie jest człowiekiem, który się afiszuje ze swoimi emocjami. - Z wyjątkiem złości - przypomniałam. - To tylko pozory... - Wiem - stwierdziłam ze śmiechem. - Nie taki diabeł straszny, jak go malują. Cary się uśmiechnął. Muszę przyznać, że widok miękkiego materaca i kołdry wydał mi się rozkoszny. Nie pofatygowałam się nawet, aby zdjąć z siebie ubranie. Rzuciłam się na łóżko, wtuliłam się w puszystą poduszkę, objęłam pluszowego kota i zasnęłam. Spałam aż do późnego popołudnia. Jak przez sen, mgliście przypominałam sobie, że ciotka Sara weszła do mojej sy pialni, stanęła przy łóżku, przez chwilę przyglądała mi się z góry i pogłaskała mnie po włosach. Gdy jęknęłam i bez słowa obróciłam się na bok, wyszła z pokoju. Usiadłam w pościeli i zatrzeszczały mi kości. Miałam wrażenie, że zarosłam pajęczyną od niemycia. Nigdy do tychczas gorący prysznic nie wydał mi się równie cudowny. Umyłam włosy, wyszorowałam zęby i włożyłam dżinsy oraz czystą bluzkę. Jeszcze przed zejściem na dół dobiegł mnie z kuchni zachwycający aromat.
Melody
353
-Wstałaś! Jak się czujesz, moja droga? - spytała ciotka Sara. - Dziękuję, dobrze. Bardzo przepraszam - dodałam po spiesznie. - Nie ma o czym mówić, kochana. Najważniejsze, że bez piecznie wróciłaś do domu. Udusiłam dla ciebie rybę. Jest już gotowa i zaraz mogę ją podać. Założę się, że jesteś głodna. - Umieram z głodu - przyznałam. Poczułam skurcz w żo łądku na myśl o smacznym daniu i o portugalskim chlebie. - Usiądź, a ja zaraz nakryję do stołu. Chociaż daleko jeszcze do pory obiadu, musisz zjeść coś ciepłego. - Gdzie się podziewa Cary? - spytałam. - Nadal śpi? - Cary? Ależ skąd. Wstał o zwykłej porze, odprowadził May do szkoły, a potem poszedł na swoje zajęcia. - Musi być wyczerpany. - Nie pierwszy raz niemal całą noc spędził na nogach, a zapewne i nie ostatni. Taki już los rybaka, moja droga. Cary do tego przywykł. - Czy ciocia zna powód mojego niespodziewanego wy jazdu? - Nie, moja droga - stwierdziła i prędko się oddaliła, aby dać mi do zrozumienia, że nic ją to nie obchodzi. Ciot ka Sara była mięczakiem w tej rodzinie, gotowym w każdej chwili zamknąć się w swojej skorupie, byleby tylko nie do puścić do siebie nieprzyjemnych wiadomości. Niemal okru cieństwem byłoby nakłanianie jej do wysłuchania faktów, których nie chciała poznawać. Nic nie powiedziałam. Jadłam w milczeniu, czekając na powrót Cary'ego, May i stryja Jacoba. Lecz przed ich przyj ściem złożył nam wizytę nieoczekiwany gość. Gdy już nie mal uporałam się z moim daniem, do jadalni wpadła ciotka Sara. - Ona tutaj! - zawołała. - O Boże, a w domu panuje tak straszliwy bałagan! - lamentowała, wykręcając ręce, jak gdyby wyżymała w nich niewidzialną ścierkę smutku. - Kto taki, ciociu? - spytałam. - 01ivia, nie odwiedziła nas - od... niepamiętnych cza sów. - I ciotka zaczęła się gwałtownie krzątać po pokoju,
354
Melody
porządkując rzeczy, które jej zdaniem leżały nie na swoim miejscu. Chwilę później babka 01ivia zadzwoniła do frontowych drzwi i ciotka zawołała do mnie, żebym poszła ją wpuścić. Trochę roztrzęsiona podniosłam się z miejsca. Babka wymi nęła mnie w przejściu i szturmem wtargnęła do salonu. - Witaj, 01ivio - powiedziała ciotka Sara. - Miło cię wi dzieć. - Chcę porozmawiać z Melody na osobności - warknęła babka. - Ależ oczywiście. - Ciotka wycofała się z uśmiechem z pokoju. Babka 01ivia ściągnęła czarne skórzane rękawicz ki i usiadła w fotelu stryja Jacoba. Utkwiła we mnie swoje czarne, przymrużone oczy. - I na co ci się zdał twój dramatyczny gest? Co spodzie wałaś się w ten sposób osiągnąć? - To wcale nie był dramatyczny gest. Chciałam wrócić do domu. - Do domu - parsknęła pogardliwie, jak gdyby słowa te wypełniły jej usta goryczą. Odwróciła wzrok. - Dom każde go człowieka znajduje się tutaj - stwierdziła, stukając się w skronie. - A także tutaj - dodała, pokazując na serce. - Chcę żyć między ludźmi, którzy nie uciekają się do kłamstw - wyznałam. - Nikogo takiego nie spotkasz. Kłamstwo, to sprawa przetrwania - oświadczyła. - Jak zatem można wytłumaczyć wasz stosunek do mo jej matki? Znienawidziliście ją za to, że skłamała - odcię łam się. Babka szeroko otworzyła oczy. - Nie przyszłam tu po to, żeby rozmawiać o twojej mat ce, lecz o tobie. Jak już wspomniałam, jesteś wnuczką mo jej siostry, a ja złożyłam mojemu ojcu obietnicę. - Tak, wiem. Dziękuję za uczciwe postawienie sprawy. Miałam ochotę dodać: „oraz za posługiwanie się prawdą, jak żądłem". - Nie wyjawiłam ci wszystkiego. Wyprostowałam się na krześle. Babka na moment umilkła. - Mój ojciec pozostawił zarówno mnie, jak i mojej sio strze pokaźną fortunę. Większość mienia, jaką miałaś oka-
Melody
355
zję widzieć w naszym domu, nie została zgromadzona dzię ki zapobiegliwości i błyskotliwym interesom mojego męża. Samuel nigdy nie był dobrym biznesmenem. Obawiam się, że do dzisiejszego dnia nie rozumie, na czym polega zesta wienie zysków i strat - stwierdziła pogardliwie. - Ale to in na sprawa. Jak już wspomniałam, Belinda przebywa pod stałą opieką lekarską. Koszty leczenia pokrywane są z odziedziczonego przez nią majątku, ale nawet gdyby żyła i sto lat, uszczuplą go zaledwie o niewielki procent. Pienią dze zostały dobrze zainwestowane i przynoszą pokaźny do chód. Zmierzając do sedna: twoja matka odziedziczyłaby resztę pozostawionego przez moją siostrę kapitału, gdybym nie pomogła Belindzie przejrzeć na oczy. Dzięki mojej in terwencji został utworzony majątek powierniczy, którego ty jesteś spadkobierczynią. -Ja? - Tak. Dopóki nie osiągniesz dwudziestego pierwszego roku życia, będą pokrywane z niego koszty twojej edukacji i podstawowych potrzeb. Potem, jeśli zechcesz, będziesz go mogła roztrwonić. Do czasu twojej pełnoletności ja nim za rządzam. - Dlaczego babcia nie powiedziała mi o tym wcześniej? - Dlaczego? Nie uważałam tego za stosowne. Uznałam, że najpierw powinnaś zostać odpowiednio przeszkolona. - Przeszkolona? - Mam na myśli przebywanie przez jakiś czas w rodzinie kierującej się moralnymi zasadami i wyzbycie się złych na wyków, jakie w tobie zaszczepiła Haille. - Nie zaszczepiła we mnie żadnych złych nawyków stwierdziłam stanowczym tonem. - Chciałabym, żeby to była prawda, lecz szczerze mó wiąc, nie bardzo wierzę, abyś dorastając przy niej, nie zo stała zainfekowana jej podłymi skłonnościami. W każdym razie cieszę się, że Cary zdołał przemówić ci do rozsądku i że wróciłaś. - Dlaczego? - spytałam zaczepnie. - Przecież babcia nie nawidzi mojej mamy ani nie znosi mojego widoku. - To nieprawda, że nie znoszę twojego widoku. I wyja śniłam ci, co było przyczyną mojego negatywnego stosunku
356
Melody
do twojej matki. Zrobiłaś jednak na mnie... dobre wraże nie i wierzę, że zdołasz przezwyciężyć skutki swojego nie fortunnego wychowania. Jeśli się będziesz dobrze sprawo wała i słuchała mądrzejszych od siebie, możesz wiele zyskać. Będzie to pokaźna fortuna, jakiej jedno pokolenie większości ciężko pracujących ludzi nie jest w stanie się dorobić. Niech to stanowi dla ciebie zachętę. Witaj znowu w domu - powiedziała, jak gdyby, uciekając się do tego nieoczekiwanego gestu pojednania, chciała uśpić swoje wyrzuty sumienia. - Babcia mnie wita? -prychnęłam, potrząsając głową. - Czyż nie przyszłam tutaj? - zaprotestowała. Przyglądałam się jej przez chwilę. Pomyślałam, że przed chwilą była najbliższa stwierdzenia, które można by uznać za przeprosiny. Nie wiedziałam jednak, czy zdobyła się na nie ze względu na obietnicę daną swojemu ojcu, czy też z powodu szczerej skruchy, że wypaliła mi prosto w oczy prawdę, i tym samym pchnęła mnie do ucieczki. - Chciałabym cię prosić tylko o jedno - powiedziała. - O co? - Zostaw w spokoju przeszłość. Skoncentruj się na swojej przyszłości. Nic nie zyskasz, kopiąc w przykrych wspomnie niach i odkrywając fakty, o których nie warto pamiętać. - Nie wiem, czy zdołam sprostać temu życzeniu - stwier dziłam. - Pozostało jeszcze wiele spraw do wyjaśnienia. Ponownie zmrużyła oczy, a jej twarz znowu przybrała za cięty wyraz: - Nie życzę sobie, żebyś chodziła po Provincetown, zada wała pytania i doprowadziła do tego, że o rodzinie Loganów zaczną się szerzyć plotki. - Nie będę tego robić. - Lepiej, żebyś o tym pamiętała - ostrzegła. Podniosła się z miejsca. - Zajrzyj do mnie od czasu do czasu. Chcę wiedzieć, jak sobie radzisz - oświadczyła. - I przyprowa dzaj ze sobą Cary'ego - dodała, nim opuściła pokój. Ciotka Sara czekała na korytarzu. - Czy zostaniesz na obiedzie, 01ivio? - Wykluczone - odparła babka. Popatrzyła na mnie przez chwilę, a potem odwróciła się w stronę drzwi i wyszła
Melody
357
- niczym wiatr, który przeleciał przez dom i trzasnął drzwiami. - Czyż to nie miło z jej strony? - zauważyła ciotka Sara, jak gdyby członek rodziny królewskiej zniżył się do złoże nia w jej progach wizyty. - Pomóż mi, kochanie, nakryć do stołu. Oszołomiona, nie ruszałam się przez moment z miejsca. Miałam odziedziczyć fortunę? Czy mama i tato zdawali so bie sprawę z istnienia majątku? Jeśli nawet tak było, to nie mogli mi o nim powiedzieć bez wyjawienia pozostałych faktów. Im więcej się dowiadywałam, tym bardziej mnie zdumiewało poświęcenie, na jakie się zdobyli, uciekając razem z Cape Cod. May i Cary przybyli tuż przed stryjem Jacobem. Cary wyglądał na zmęczonego, ale starał się to ukryć. May była bardzo podekscytowana moją obecnością i miała mi do przekazania tak wiele informacji, że jej ręce ani na chwilę nie przestawały się poruszać. Ciotka Sara bez przerwy roz prawiała o wizycie babki 01ivii. Zaskoczony Cary spojrzał na mnie wyczekująco. Szepnęłam, że później mu o wszyst kim opowiem i zajęłam się podawaniem do stołu. Ponieważ niedawno jadłam, przyłączyłam się do stołowników dopiero przy deserze - pysznym placku jagodowym ciotki Sary. Gdy pomogłam jej posprzątać, odwiedziłam Cary'ego w jego pokoju na poddaszu. Przekazałam mu wszystko, cze go dowiedziałam się od babki 01ivii. Nie miał pojęcia o ma jątku. - Nie jestem nawet pewien, czy mój ojciec wie o jego istnieniu - stwierdził. - To cudownie, Melody. - Pieniądze nie mają dla mnie wielkiego znaczenia, Ca ry. Prawdopodobnie babka 01ivia łudziła się, że chętnie za pomnę o wszystkich kłamstwach, bylebym tylko w przyszło ści odziedziczyła moją spuściznę. Nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że próbuje mnie przekupić, obiecując pieniądze. Zamyślony, skinął głową. - Czy możemy teraz pomówić z twoim ojcem? Będzie chciał z nami rozmawiać? - spytałam. Bałam się go zagad nąć sama. - Spróbujmy - zaproponował Cary.
358
Melody
Zeszliśmy oboje na dół. Zastaliśmy stryja Jacoba w salo nie. Czytał gazetę i słuchał nadawanych przez radio wiado mości. Spojrzał na nas, zaskoczony. - O co chodzi? - spytał. - Melody chciałaby zadać tacie kilka pytań - wyjaśnił Cary. - W związku z informacjami, jakie oboje uzyskaliśmy od babci 01ivii na temat jej matki. - Wiesz, co sądzę o poruszaniu tego tematu - przypo mniał stryj, z powrotem podnosząc gazetę. - Babcia uważa, że jesteśmy wystarczająco dorośli, aby poznać fakty. Dlaczego tato jest przeciwnego zdania? - rzu cił ojcu wyzwanie Cary. Przypuszczam, że był odważniejszy, gdy stałam obok. Czułam się jednak odpowiedzialna za wszelkie spięcia pomiędzy nimi. Stryj Jacob namyślał się przez moment, a potem opuścił gazetę na kolana i wyłączył radio. - Chcesz usłyszeć o swojej matce? Poznać paskudną prawdę o niej? - spytał z nutą groźby w głosie. - Chcę poznać prawdę, jaka by nie była - odparłam nie ustraszona. - W porządku. Usiądźcie - powiedział, wskazując głową na kanapę. Oboje zajęliśmy miejsca. Zapalił fajkę i pykał z niej przez kilka minut. - Haille miała szczególną zdolność napytywania sobie biedy w kontaktach z chłopakami. Chester lub ja zawsze musieliśmy jej śpieszyć na ratunek i chronić ją przed nią samą. Nieraz miałem okazję zastać ją na plaży w męskim towarzystwie, gdzie robiła rzeczy, jakich wolałbym nie opi sywać. Często z jej powodu wdawałem się w bójki, podob nie jak i Chester. Wszyscy się z nas naśmiewali. Rodzina była wiecznie narażona na hańbę, lecz nic nie zdołało jej zmienić. Była zapatrzona w siebie. - Twoja matka stała się źródłem przykrości dla moich rodziców - stwierdził i wykonał zamaszysty gest fajką, pod kreślając doniosłość swojego stwierdzenia. - Była niejed nokrotnie przyłapywana w szkole na paleniu, na piciu i na nieprzyzwoitym zachowaniu. Gdyby moja matka nie zali czała się do wpływowych osób w tym mieście, Haille nie chybnie zostałaby wyrzucona z publicznej szkoły. W cza-
Melody
359
sach licealnych dwukrotnie trafiła do aresztu za obrazę mo ralności publicznej na plaży. - Zamilkł. - Jesteś pewna, że nadal chcesz słuchać? Pomimo ucisku w gardle skinęłam głową. - Gdy miała piętnaście, a może szesnaście lat została przyłapana na wydmach z kierowcą ciężarówki... Zamie rzali podać go do sądu. Miał około czterdziestu ośmiu lat, a ona była nieletnia. Moja matka obawiała się jednak skandalu, wyciszyła więc sprawę i kierowca został wypusz czony na wolność. Matka zasięgnęła nawet opinii medycz nej, jak pomóc Haille. Radziła się lekarza, który w tamtym czasie zajmował się jej siostrą, Belindą. Nic jednak nie skutkowało. Haille była dzikim stworzeniem. Robiła to, na co miała ochotę. Oboje z Chesterem dokładaliśmy wszel kich starań, aby kryć jej występki i zawsze stawaliśmy w jej obronie. Umilkł i zamyślony wyprostował się na krześle. Bruzdy na jego twarzy stały się bardziej wyraziste, a spojrzenie oczu zimniejsze. Odetchnął i podjął wywód: - Tego roku, kiedy miała ukończyć szkołę, zaczął u nas regularnie bywać Kenneth Childs i spędzał z nami coraz więcej czasu. Lubiliśmy Kennetha, a nasze rodziny utrzy mywały ze sobą bliskie stosunki. W tamtych dniach obaj z Chesterem uważaliśmy go za brata. Kenneth chodził do li ceum w Bostonie. Przyjeżdżał do domu na weekendy. Nie zawsze wiedzieliśmy, że przebywa w mieście, lecz Haille za wsze miała o nim pewne informacje. Mnóstwo czasu spę dzała w domu Childsów i po pewnym czasie wszyscy prze stali dla niej istnieć - liczył się tylko Kenneth. - Tego roku zaszła w ciążę. I wymyśliła tę historię o mo im ojcu. Chester zawsze faworyzował ją bardziej niż ja i czę ściej przymykał oczy na jej występki. Zawsze miała coś na swoje usprawiedliwienie. Chester nie chciał uwierzyć, żeby Kenneth mógł się nie przyznać do ojcostwa. Haille zasypała go kłamstwami o naszym ojcu i mój brat je przełknął, po nieważ był nią oczarowany. - Starałem się go przekonać, że Haille jest dziwką i kłamczucha. Powiedziałem mu, że kiedyś mnie też próbo wała uwieść. Rzucił się wtedy na mnie z pięściami. Trzymał
360
Melody
jej stronę i uciekł razem z nią. Oto i cała historia - stryj Jacob skwitował swoją opowieść, a stwierdzenie to było ni czym grzmot pioruna na koniec burzy. W pokoju zaległa ciężka cisza. Cary spojrzał na mnie. - Czy potem stryj rozmawiał kiedyś z Kennethem Childsem? - spytałam. - Zamieniliśmy ze sobą kilka słów, głównie ze względu na sędziego. Oczywiście wybrałem się również na pogrzeb jego matki, ale nie jest mi łatwo patrzeć mu w twarz i nie myśleć o tamtej sprawie. - Czy nigdy stryj nie zapytał go o nią wprost? - Nie. I nigdy nie zamierzam tego zrobić. Jesteś wnucz ką siostry mojej matki. Ciotka Sara jest z ciebie zadowolo na i z tego co słyszałem, dobrze radzisz sobie w szkole. Je steś mile u nas widziana, dopóki będziesz potrzebowała naszej opieki albo do czasu, kiedy twoja matka postanowi wziąć na siebie rodzicielskie obowiązki, zamiast wieść ży cie włóczęgi. Oczywiście to może nigdy nie nastąpić, ale i tak niebawem będziesz pełnoletnia. Nie życzę sobie jed nak więcej rozmów na ten temat w moim domu - oświad czył stanowczym tonem. - I nie chcę żadnych skandali. Spojrzał na Cary'ego: - Zadowolony? - Czy chcesz o coś jeszcze spytać mojego ojca, Melody? - zwrócił się do mnie Cary. - Nie - odpowiedziałam. Płakałam w głębi duszy. Łzy za lewały mi serce. Stryj Jacob powrócił do swojej lektury i ponownie włą czył radio. Tupiąc po schodach, weszłam na górę i wróciłam do mojego pokoju. Rzuciłam się na łóżko i leżałam bez ru chu, tuląc do siebie pluszowego kota. Dobiegło mnie ciche pukanie do drzwi. - Proszę! Cary wetknął głowę w drzwi. - Dobrze się czujesz? - Nie, ale nie ma powodu do obaw. W głębi duszy do myślałam się tego wszystkiego, o czym powiedział twój oj ciec. Ale pomimo to wysłuchanie takiej prawdy nie jest łatwe. Cary przytaknął skinieniem głowy.
Melody
361
- Wszystko będzie dobrze. Sprawy pomyślnie się ułożą, zobaczysz - obiecał. Uśmiechnęłam się do niego. - Na pewno. - Chyba już pójdę i zabiorę się do nauki. Jakoś muszę zdać tę maturę. - Tak, lepiej już idź - przyznałam mu rację. - Cary - za gadnęłam go, gdy już zamykał drzwi. Uniósł w górę brwi. Czy któregoś dnia w tym tygodniu zawieziesz mnie do Ken netha Childsa? - Oczywiście - zapewnił. - Choć nie mam pojęcia, jak się zachowa. Wiem, że nie lubi, kiedy ludzie kręcą się w po bliżu jego pustelni. Słyszałem, że nikomu nie otwiera drzwi, gdy pracuje. - Pomimo to chciałabym spróbować się z nim spotkać. - Zgoda. A teraz idę harować bez wytchnienia - oświad czył i wyszedł. Długo leżałam zamyślona. Przypominałam sobie głupie postępowanie mojej mamy, jej ciągłe płacze i utyskiwania oraz pocieszające słowa taty. A potem pomyślałam o ma mie i o Archiem Marlinie. Dzieci tak wiele dziedziczą po rodzicach, uzmysłowiłam sobie. Czy stanę się pewnego dnia taka jak ona? Ta myśl zatrważała mnie i intrygowała. Muszę się dowiedzieć, kim jest mój prawdziwy ojciec. Wtedy będę mogła stwierdzić, jakie cechy przejęłam po nim i czy są na tyle silne, aby zdominować te złe, przekazane mi przez mamę. Doszłam do wniosku, że brak przeszłości jest niemal równie tragiczny, jak brak widoków na przyszłość. Byłam zdecydowana poznać moją przeszłość. Wiedzia łam, że żadne pokusy przejęcia fortuny ani żadne groźby nie powstrzymają mnie przed wytropieniem prawdy. *** Nikt w szkole nie wiedział o mojej podróży do Zachod niej Wirginii ani nikt nie zapytał, dlaczego byłam nieobec na. Niektóre dziewczyny sądziły, że solidaryzuję się z Carym z powodu kary, jaką niesłusznie otrzymał. Nie potwierdzałam tych domysłów ani im nie zaprzeczałam. Na
362
Melody
zajęciach wyczuwało się podniecenie związane ze zbliżają cym się końcem roku szkolnego. Tydzień przed ostatnimi sprawdzianami był przeznaczo ny głównie na powtórki. Na weekend po klasyfikacji został zaplanowany występ szkolnych artystów, z którego dochody miały zasilić budżet przeznaczony na uczniowskie stypen dia. Dyrektor, pan Webster, nie zapomniał, że umiem grać na skrzypcach. Zwrócił się do pani Tropper, nauczycielki muzyki odpowiedzialnej za przygotowanie występu, aby za chęciła mnie do udziału. Próbowałam się z tego wykręcić, twierdząc zgodnie z prawdą, że podczas ostatnich miesięcy niewiele ćwiczy łam. Pani Tropper była zrozpaczona. - Młodzież, która zgodziła się wystąpić, zdoła wypełnić zaledwie półgodzinny program. Jesteś nam potrzebna. Za grasz tylko dwa utwory - błagała. - Szlachetny cel przy świeca tej imprezie. Naprawdę nam nie pomożesz? Jak mogłam odmówić? Planowany występ, czekająca mnie wizyta u Kennetha Childsa i końcowe sprawdziany wszystko to sprawiało, że czułam się bardziej zdenerwowa na niż stado kur nad widok czyhającego pod bramą lisa. Nie miałam apetytu. Nie mogłam spać. Cary był podekscy towany moim występem chyba jeszcze bardziej ode mnie. Nalegał, że będzie przysłuchiwał się moim próbom. Ciotka Sara również uznała to za świetny pomysł i nawet stryj Ja cob sprawiał wrażenie zainteresowanego. Wybrałam jeden z ulubionych utworów papy George'a: „Kąty Cline" oraz tradycyjną ludową melodię : „Ta ziemia jest twoją ziemią". Oczywiście zamierzałam również za śpiewać. Gdy ćwiczyłam, stryj Jacob sprawiał wrażenie zdumionego, a ciotka Sara miała na twarzy szeroki uśmiech i nigdy nie widziałam, aby była równie szczęśliwa. Cary promieniał. Było mi tylko przykro z powodu May, dziewczynka jednak wydawała się usatysfakcjonowana wy czuwaniem wibracji, kiedy jej na to pozwalałam, lub obser wowaniem mimiki mojej twarzy. Osobiście nie uważałam, aby aktualna forma predysponowała mnie do publicznego popisu, lecz nawet stryj Jacob uznał, że gram dobrze. Po-
Melody
363
wiedział, że wybierze się na występ. Dowiedziałam się od Cary'ego, że nigdy dotychczas tego nie robił. - Jedyna impreza, na jakiej bywa, to uroczystość pobło gosławienia rybackiej floty. Cary zasugerował, żebyśmy w czwartek, po przyprowa dzeniu May ze szkoły, wybrali się do Point i spróbowali roz mówić z Kennethem Childsem. - Co mu zamierzasz powiedzieć? - spytał. Zastanawiałam się przez chwilę. - Najpierw mu się przedstawię i będę obserwować jego reakcję. - A co zrobisz, jeśli nic nie powie? Jeśli tylko skinie gło wą i odejdzie? - Z pewnością znajdę jakiś sposób wciągnięcia go do rozmowy. Drżałam teraz z podniecenia na samą myśl, że nieba wem go zobaczę i przekonam się na własne oczy, czy je stem do niego podobna. Niewiele mogłam stwierdzić na podstawie kilku jego zdjęć, jakie widziałam. - Kiedy spotkałem go ostatnio, nosił brodę - uprzedził Cary. - Oboje z Laurą zapuszczaliśmy się często na plażę nie opodal jego pustelni, ale nigdy nie byliśmy u niego w domu ani wewnątrz pracowni. Jak wytłumaczymy naszą wizytę? - Powiemy, że moja matka prosiła o przekazanie mu po zdrowień - odparłam. Cary z uśmiechem skinął głową. - Knujesz intrygę? - Ostatnio nie robię nic innego - przyznałam. - A zatem do czwartku - obiecał Cary. Serce waliło mi z niepokoju. Wieczorem przed zaplanowaną wizytą usiadłam przy biurku, wepchnęłam do koperty owinięte w papier pienią dze, jakie pożyczyła mi Alice, i napisałam list. Kochana Alice! Zapewne się zdziwisz, ale nie pojechałam do Los Angeles. Mój kuzyn Cary, wysłany po mnie przez babkę Olivię, znalazł mnie na dworcu autobusowym w Richmond. Zgodziłam się z nim wrócić, gdy powiedział, że wie, kim jest mój prawdziwy ojciec. Okazało się, że to zamieszkały w Provincetown artysta
364
Melody
rzeźbiarz. Jutro Cary zawiezie mnie do jego pracowni i po raz pierwszy zobaczę na oczy człowieka, który być może jest moim ojcem. Widziałam jego zdjęcia, gdy był młodszy, ale to nie to samo co spotkanie. Wciąż powtarzam w myślach, co mu powiem i w jaki spo sób to zrobię. Uśmiałabyś się, gdybyś mnie widziała, jak pozu ję przed lustrem w moim pokoju i wyobrażam sobie, że przed nim stoję. Wszystkie zdawkowe uwagi wydają mi się głupie. Boję się, że zmierzy mnie wzrokiem, pokręci głową i zatrzaśnie mi drzwi przed nosem. Nie mam pojęcia, jak będę się czu ła, gdy to zrobi. Z tego co o nim wiem, jest człowiekiem zamkniętym w so bie, a więc przewidywana przeze mnie sytuacja może się zda rzyć. Napiszę do Ciebie wkrótce o przebiegu tej wizyty. A skoro mowa o próbach, nie uwierzysz, ale zostałam na mówiona do wzięcia udziału w występie organizowanym na zakończenie roku szkolnego. Zagram na skrzypcach dwa utwo ry. Ćwiczę przed rodziną. Wszyscy najwyraźniej są pod wraże niem moich umiejętności, lecz ja jestem przerażona. Zwracam pieniądze, które mi pożyczyłaś. To był miły gest z twojej strony i teraz mam pewność, że jesteś moją jedyną, prawdziwą przyjaciółką. Wierzę, że zawsze będziemy się przy jaźniły, pomimo dzielącej nas odległości. Nadal nie miałam żadnych wieści od mamy. Gdy podczas ostatniej telefonicznej rozmowy spytałam ją, dlaczego mnie okłamała, odniosłam wrażenie, że jest wściekła i bardzo oschła. Obawiam się, że już więcej do mnie nie zadzwoni. Cze ka nas wiele spraw do przedyskutowania, teraz, kiedy już je stem dorosła i wiele potrafię zrozumieć. Poznałam nieprzy jemne fakty z jej młodości - z okresu, gdy była mniej więcej w moim wieku albo niewiele starsza. Zasmuciły mnie i przy prawiły o mdłości, staram się jednak o nich nie myśleć. Babka powiadomiła mnie, że jestem dziedziczką pokaźnej fortuny. A to dopiero niespodzianka, co? Czy to możliwe, że któregoś dnia stanę się bogata? Na razie jednak nie zastana wiam się nad tym. Pieniądze naprawdę nie mają dla mnie znaczenia. Najważniejsze jest to, że być może jestem bliska poznania prawdy o sobie i o mojej rodzinie. Ujawnienie wszystkich fak-
Melody
365
tów napawa mnie przerażeniem, a jednocześnie pragnę ich od krycia. Pisząc ten list, spoglądam na zegarek, który dostałam od papy George'a. Wewnątrz koperty umieściłam źdźbło z grobu mojego taty. Choć tak niedawno odwiedziłam Sewell, rodzin na miejscowość wydaje mi się bardzo odległa - i to nie tylko w przestrzeni, lecz także w czasie. Nie potrafię oprzeć się wra żeniu, że niebawem stanę się kimś innym, jak gdyby wkrótce miał nastąpić kres mojego dotychczasowego życia. W końcu z mojej poprzedniej egzystencji pozostał mi tylko zegarek oraz kilka osobistych rzeczy, jakie zdołałam ze sobą zabrać. Oczy wiście mam jeszcze wspomnienia, lecz one dopalają się, ni czym świece. Boję się, że potem otoczą mnie ciemności. Gdy skończę pisanie tego listu, poćwiczę grę na skrzypcach, a potem pójdę spać, aby śnić o nowym jutrze, gdzie kłamstwa kruszą się, jak jesienne liście pod stopami, a obietnica szczę ścia i nadziei wybucha soczystą zielenią, niczym nasze góry i wzgórza na wiosnę. Pomódl się za mnie. Dzięki za to, że jesteś najwierniejszą przyjaciółką na świecie. Całuję, Melody Włożyłam list do koperty, zagrałam na skrzypcach, a po tem wczołgałam się do łóżka i przyśniło mi się to, o czym opowiadałam Alice. Jutro będzie nowy dzień.
Zagubiona i odnaleziona Szosa do Race Point była bardzo wąska, kryła się wśród wydm i łatwo można ją było przeoczyć. Cary wyjaśnił, że na życzenie Kennetha Childsa nie został umieszczony na niej żaden znak identyfikacyjny. Nikt poza Kennethem nie mieszkał w tej okolicy i droga wiodąca do jego posiadłości była nazywana „Drogą Childsa". Jej powierzchnię, od sa mego początku osłoniętą przez dwa wzgórza, pokrywał pia sek, którego warstwa miejscami osiągała grubość nawet dwudziestu kilku centymetrów. - Muszę spuścić powietrze z opon. To najlepszy sposób na przeprawienie się tędy - oznajmił Cary i zatrzymał pojazd. Było późne popołudnie. Po błękitnym niebie przesuwały się zwiewne obłoki i rozmazywały się na nim, niczym lody waniliowe, tworząc plamy o różnych kształtach. Cary po wiedział, że świadczą o wietrznej pogodzie w górnej części atmosfery. Pokonanie półtorakilometrowej odległości za brało nam trzy kwadranse. Wreszcie dotarliśmy na szczyt wzniesienia, z którego roztaczał się widok na ocean. Na tle ciemnoniebieskiej tafli o metalicznym połysku spienione grzywy przybrzeżnych fal wydawały się bielsze niż zwykle. Plaża usiana była kępkami splątanych wodorostów, które przeczesywały zęby fal. Wśród morskich roślin dreptały mewy, jak gdyby uczestniczyły w ptasim balecie, zatytuło wanym „Poszukiwanie Żywności". - To najlepsze miejsce na znalezienie wyrzuconego przez ocean drzewa - stwierdził Cary. - Całe godziny upły wały nam tutaj z Laurą na zbieraniu konarów o najdziw-
Melody
367
niej szych kształtach. Miejscowi artyści zawsze chętnie je kupują, podobnie jak i muszle. - Gdzie mieszka Kenneth? - Zaraz dotrzemy do jego domu - oznajmił Cary i skręcił w prawo. Przed nami pojawiła się ciemnoszara, cedrowa chałupa. Niegdyś czarne okiennice spłowiały od słonego morskiego powietrza, od słońca oraz od deszczów, i były teraz barwy jasnego węgla drzewnego. Za chatą dostrze gliśmy inny mały budynek, przypominający z wyglądu sto dołę. - To jego pracownia - wyjaśnił Cary. W okolicy nie było żywego ducha. Front domu porastała z rzadka czerwona, dzika trawa, nigdzie nie było widać kwiatów ani drzew. Przy domu leżała przewrócona do góry dnem łódź na wiosła z wybielonym od słońca kadłubem. Na prowizorycznym podjeździe stał niebieski dżip. Na tylnym siedzeniu samochodu leżał kruczoczarny labrador, który podniósł łeb, gdy podjechaliśmy bliżej, i przyglądał się nam z zaciekawieniem. - To jego pies, Ulisses. Ma piętnaście lat i jest już nie mal całkiem ślepy i głuchy - stwierdził Cary. - W każdym razie tak twierdzi sędzia. Kenneth musi być w domu, skoro jego auto tu stoi - mruknął wyraźnie zdenerwowany. Od momentu naszego wyjazdu z domu nieznaczne, lecz uporczywe drżenie wprawiało w wibrację każdą kość i każ dy mięsień mojego ciała. Moje serce waliło jak oszalałe. Cary usiłować prowadzić ze mną rozmowę, lecz mnie było stać jedynie na uśmiechy i na skinięcia głową. - Jesteś pewna, że tego chcesz? - upewnił się po raz ostatni, nim skręciliśmy w podjazd przed domem. Przytak nęłam i wzięłam głęboki wdech. Ulisses dźwignął się z wyraźnym trudem, jak gdyby wa żył trzykrotnie więcej niż w rzeczywistości, lecz gdy już był na czterech łapach, wyskoczył z dżipa i zaczął szczekać. By ło to jednak przyjazne ujadanie, pozbawione groźniejszych warknięć. - Ilekroć oboje z Laurą zatrzymywaliśmy się tutaj, za wsze mieliśmy wrażenie, że ktoś nas obserwuje, lecz Ken neth nigdy nie wychodził z domu. Pokazał się może ze dwa
368
Melody
razy, ale i wtedy nasza rozmowa ograniczyła się do słów po witania i zdawkowych uwag o pogodzie. - Zamierzam spróbować - oświadczyłam stanowczym to nem. Otworzyłam drzwi półciężarówki i wysiadłam. Ulisses podbiegł do mnie, machając ogonem. - Dzień dobry - powiedziałam, klepiąc go po grzbiecie. Widok towarzystwa najwyraźniej go ucieszył, polizał moją rękę i zaczął skakać pomiędzy nami, zabiegając o naszą uwagę i dopraszając się pieszczot. - A to ci dopiero pies obronny! - zaśmiał się Cary. Spojrzałam w stronę frontowych drzwi. Były szare i spłowiałe. Nie dostrzegłam kołatki ani dzwonka - niczego, co wskazywałoby, że gospodarz domu ma ochotę kogokolwiek w nim przyjmować. - Nikt by nie przypuszczał, że to zamożny człowiek, są dząc po warunkach, w jakich mieszka - mruknął Cary. Jego dżip liczy co najmniej dziesięć, może nawet dwana ście lat, a wygląd mebli sugeruje, że kupił je za grosze w sklepie ze starociami. Nie byliśmy z Laurą nigdy we wnątrz - dodał pospiesznie. - Kiedyś jednak zerknęliśmy przez okno do środka. Na ścianach nie ma ani jednego ob razu. Domyślam się, że wszystkie jego prace znajdują się w pracowni. Nie zdołaliśmy się zakraść aż tak blisko, aby móc tam zajrzeć. - Kenneth ma niesamowite oczy, które mogą cię przera zić - dodał. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Wkrótce sama się przekonasz, o ile Kenneth nas wpuści. - Wpatrywaliśmy się w drzwi przed nami. Zrozumiałam, że Cary nie zamierza do nich podejść ani zapukać. Powoli ruszyłam w ich stronę ścieżką wyłożoną drobnymi kamie niami. Ulisses nie odstępował mojego boku. Cary szedł kil ka kroków za mną. Zastukałam. Jedynymi dobiegającymi nas dźwiękami był ryk ocea nu, huk załamujących się na plaży fal, krzyki mew i świst oceanicznej bryzy. Zapukałam ponownie, tym razem głoś niej. - Czego chcecie? - Oboje z Carym omal nie wyskoczyli-
Melody
369
śmy z butów. Obejrzeliśmy się w kierunku głosu. Kenneth Childs stał nieopodal węgła domu. Ubrany był w dżinsy oraz spłowiały, brązowy podkoszulek. Był bez skarpet i bez butów. Miał długie nogi i szczupłą budowę ciała. Włosy, o nieco ciemniejszym odcieniu od moich, nosił związane w koński ogon, który sięgał mu karku. Jego całą twarz po krywała ciemna broda. Miał szerokie czoło, głęboko osa dzone, piwne oczy, długi, prosty nos oraz wydatne usta o opadających w dół kącikach. Nie mogłam oderwać wzro ku od tej twarzy, doszukując się w niej podobieństw do mojej własnej, ale z powodu gęstego zarostu zadanie było trudne. Wydawała się nieodgadniona, niczym maska. - Ona przyjechała tutaj, żeby się z panem spotkać - wy jaśnił pospiesznie Cary, wskazując na mnie. Był zmieszany, a przedłużająca się cisza jeszcze bardziej potęgowała jego zdenerwowanie. - Po co? - spytał Kenneth, mierząc mnie spojrzeniem. - Mama kazała mi przekazać panu pozdrowienia. - A kto jest twoją matką? - Wyraz jego twarzy nie zła godniał ani o jotę: był bardzo daleki od uśmiechu. - Haille - odparłam. - Haille Logan. Nieco dłużej zatrzymał na mnie wzrok, a potem pod szedł bliżej. Ulisses natychmiast doskoczył do jego boku. - Jesteś córką Haille? -Tak. -1 Haille cię do mnie przysłała? - spytał z powątpiewa niem. Skinęłam głową. Podejrzewał, że zmyślam. Byłam te go pewna. - Dlaczego sama nie przyjechała? - N i e ma jej tutaj. A ja obecnie mieszkam u mojego stryjostwa - wyjaśniłam, usiłując przełknąć ślinę, aby mój głos nie brzmiał tak cienko. Wpatrywałam się w niego jak urzeczona. Jego spojrzenie było twarde, niemal kamienne. Chyba to miał Cary na myśli, mówiąc o jego oczach. - Jak ci na imię? - Melody. Jego usta nieco złagodniały. Spojrzał na Cary'ego, a po tem ponownie przeniósł wzrok na mnie. nunjv^ ł„ tara? r\n szknłv - nznaimiłam. Byłam zbyt
370
Melody
zdenerwowana, aby dopuścić do długich chwil milczenia. Zostanę tu przez jakiś czas. - A gdzie się podziewa twoja matka? - Jest w Kalifornii. Odbywa tam próby. Chce zostać mo delką albo aktorką. W końcu się całkiem rozchmurzył. - To zrozumiałe - stwierdził. Odniosłam wrażenie, że za mierza odwrócić się i odejść. - Poznałam pańskiego ojca w domu moich dziadków oświadczyłam pospiesznie. Uniósł w górę brwi. -1 co powiedział, gdy dowiedział się, kim jesteś? spytał. - Był dla mnie... miły - odparłam, nie wiedząc, o co mu chodzi. - Tato to najbardziej czarujący człowiek w Cape Cod zauważył Kenneth, jak gdyby informował mnie o powszech nie znanym fakcie. Skierował wzrok na Cary'ego. - Jesteś synem Jacoba? - Tak, proszę pana. - Przykro mi z powodu twojej siostry. Niewiele dociera tutaj wieści, ale o tym słyszałem. Cary skinął głową i przygryzł dolną wargę. Zaszkliły mu się oczy. Kenneth ponownie skierował uwagę na mnie: - Dobrze się uczysz? - Tak, proszę pana. - Czy twój ojciec również tu przyjechał? - spytał, a jego twarz ponownie przybrała twardy wyraz. - Nie, proszę pana. Mój ojciec zginął w wypadku w ko palni węgla kilka miesięcy temu. - Naprawdę? - Kenneth spojrzał na Cary'ego, a potem znów na mnie. - W kopalni węgla? A gdzie mieszkaliście? - W Sewell, w górniczym miasteczku w Zachodniej Wir ginii. Pokiwał głową. - Ach, tak. Wiem, że wyruszyli na południe. - Przez chwilę jego wzrok był pełen zadumy, lecz zaraz zamrugał powiekami i przyjrzał mi się uważniej.
Melody
371
czam, że wciąż jest piękna, skoro ma nadzieję zrobić karie rę modelki albo gwiazdy filmowej. - To prawda. Jest bardzo urodziwa. - No cóż, dziękuję, że wpadliście do mnie - powiedział, odwracając się, aby odejść. - Czy mogłabym obejrzeć jakieś pańskie prace? - wypa liłam. Oczy Cary'ego rozszerzyły się. Skierował na mnie wzrok, a potem przeniósł spojrzenie na Kennetha, który znieruchomiał w półobrocie i się namyślał. - Dlaczego ci na tym zależy? - spytał podejrzliwie. - Wiele o nich słyszałam. - Znasz się na sztuce? - Nie bardzo. Wiem na jej temat tylko tyle, ile nauczy łam się szkole. - Powstające dzieło jest dla artysty czymś niezwykle osobistym, aż do dnia, kiedy nie wystawi go w jakiejś gale rii na sprzedaż. - Tak, wiem o tym. - Wiesz? - szeroko się uśmiechnął. - Jesteś artystką? - Gram na skrzypcach i śpiewam. Nie lubię tego przed nikim robić, dopóki nie mam pewności, że jestem dobrze przygotowana. Przypuszczam, że podobnie ma się sprawa z rzeźbiarzem: nie kwapi się do pokazywania swojej pracy, dopóki nie jest pewien, że jest skończona. Kenneth ponownie uniósł w górę brwi. - Masz rację. - Zastanawiał się przez moment. - Zgoda, pokażę ci jedną, niemal już gotową rzeźbę. Może jest mi potrzebne świeże spojrzenie? Pozwolę ci ją obejrzeć, jeśli obiecasz, że uczciwie powiesz, co o niej sądzisz. - Nie lubię nikogo oszukiwać co do moich odczuć oświadczyłam, a moje oczy, podobnie jak jego, przybrały stanowczy i twardy wyraz. - Wierzę ci. Chodź za mną. -I ruszył na tyły domu. Cary miał minę, jak gdyby zobaczył ducha - był zaszokowany, zdumiony i w dalszym ciągu wystraszony. - Jego też możesz zabrać ze sobą - dodał Kenneth, nie oglądając się na nas. Pomiędzy domem a pracownią znajdował się skrawek piaszczystej ziemi porośnięty dziką trawą. Była tam ławka
372
Melody
oraz sztuczny staw. Piskorze pod powierzchnią wody roz pierzchły się na wszystkie strony, odpływając w panicznym popłochu, gdy na taflę padły nasze cienie. Kenneth otwo rzył drzwi do pracowni i zatrzymał się przy nich. - Nie dotykajcie żadnych narzędzi - ostrzegł. Oboje z Carym skinęliśmy głowami. Pracownia mieściła się w jednym przestronnym pomiesz czeniu. Pod ścianą stały stoły oraz piec do wypalania. Na bla tach leżały narzędzia i tworzywo. Tuż na lewo od wejścia znajdowała się mocno zniszczona i obita tweedem kanapa oraz stół zrobiony z wyrzuconego na brzeg drzewa, na którym stał olbrzymi kubek do kawy i talerz z nie do jedzoną bułką. Nie dokończona praca Kennetha zajmowała miejsce w prawym kącie pracowni. Był to prawie półtorametrowy posąg kobiety, której ręce powyżej łokci przechodziły w skrzydła. Postać miała interesującą twarz. Wzniesione w górę oczy i otwarte usta zdawały się wyrażać głębokie westchnienie. Figura była naga z wyjątkiem piór, które po rastały jej plecy, boki ciała i brzuch. - Jak sądzisz, co twoim zdaniem usiłuję w tej bryle przedstawić? - spytał Kenneth. - Osobę przemieniającą się w anioła. Uśmiechnął się ciepło. - Dokładnie tak. Nazwałem tę pracę „Powstawanie anio ł a " . Muszę jeszcze dopracować wiele szczegółów. - To ekscytująca postać, a zwłaszcza wyraz jej twarzy stwierdziłam. - Wygląda, jak gdyby... - Jak gdyby co? - Przysunął się do mnie bliżej. - Jak gdyby po raz pierwszy zobaczyła niebo. - Masz rację. Właśnie stanęło przed nią otworem. - Za patrzył się w figurę. - Czy zawsze pracuje pan w glinie? - spytałam. - Nie, rzeźbię w kamieniu, w metalu i w drewnie. Teraz staram się tylko uchwycić i utrwalić przelotne odczucia i wrażenia. Moja obecna praca jest czymś w rodzaju szkicu sporządzanego naprędce przez malarza. Gdy skończę, odle ję tę postać w brązie. - Jak pan to zrobi? - spytałam. Obrzucił mnie wzrokiem, usiłując odgadnąć po wyrazie mojej twarzy, czy naprawdę
Melody
373
chcę to wiedzieć. Usatysfakcjonowany, wskazał w stronę narzędzi i pieca. - Odbywa się to w dwóch etapach. Najpierw powstaje forma odlewnicza będąca negatywem i dopiero w niej zo staje ukształtowana właściwa rzeźba. Do wykonania nega tywu używany jest gips, a do ostatecznego odlewu, brąz. Tę część pracy rzeźbiarza nazywam niewolniczą robotą: nie ma nic wspólnego z twórczą działalnością artysty. - A zatem całą rzeźbę wykonuje pan samodzielnie, prawda? - Tak - zaśmiał się krótko. - A teraz powiedz mi, co wiesz na temat sztuki rzeźbiarskiej - spytał, ponownie mrużąc oczy. - Niewiele. Tyle tylko, ile nauczyłam się na lekcjach hi storii o starożytnych Grekach. Ich ulubionymi tematami by li bogowie i herosi - wyrecytowałam. - Pamiętam, jak mój belfer puścił kiedyś w obieg po klasie zdjęcie Trzech bogiń. Kenneth uniósł w górę brwi. - Dobrze. - A rodzice mojej najlepszej przyjaciółki mają w swoim domu kopię Davida Michała Anioła - powiedziałam. - Ni gdy jednak nie byłam w żadnym muzeum, a jedyne galerie, jakie widziałam, to te na głównej ulicy w Provincetown. - Zaprowadź ją do „Domu Gordona" - rzeźbiarz zwrócił się do Cary'ego. - Wystawiam tam kilka moich prac. Wiesz, gdzie to jest? Cary prędko przytaknął. - Chciałabym je zobaczyć. Skinął głową. - Przywróciłaś mi wiarę w system naszego szkolnictwa. Czy kiedykolwiek próbowałaś rysować albo malować? -Nie. - Może powinnaś - stwierdził. Czyżby sugerował, że mo głam odziedziczyć po nim talent? Spojrzałam w stronę Cary'ego, który wciąż sprawiał wrażenie zdenerwowanego. Strzelał oczami na boki, jak gdyby szukał drogi ucieczki. - Niedługo skończysz szkołę, prawda? - spytał Kenneth. - Tak, jeszcze tylko kilka powtórek, ostatnie sprawdzianv i wakacie. Cary zdaje maturę, a ja dopiero za rok.
374
Melody
- Co zamierzasz dalej robić? - Kenneth zwrócił się do Cary'ego. - Prawdopodobnie będę zajmował się tym, czym dotych czas - połowami i zbiorami żurawin. Mężczyzna skinął głową. - A kim ty chcesz zostać? - Sadzę, że nauczycielką. - A nie aktorką ani modelką, jak twoja matka? - Raczej nie - odparłam. Najwyraźniej zadowoliła go moja odpowiedź. - Kiedyś bardzo się pan przyjaźnił z moją mamą, prawda? - Tak - odparł. Skierował wzrok na swoją nie dokończo ną pracę. - A także z twoim ojcem i ojcem Cary'ego. Ra zem dorastaliśmy. Cary i ja spojrzeliśmy po sobie. W oczach kuzyna do strzegłam napięcie. Wyraźnie obawiał się, że wprost zapy tam Kennetha, czy jest moim ojcem. - Muszę brać się do roboty - oświadczył Kenneth. I pod szedł do drzwi, dając nam do zrozumienia, że chce, abyśmy się już zabierali. Ponownie skierowałam oczy na Cary'ego, nim podąży łam za rzeźbiarzem. Kuzyn ruszył za mną. Ulisses czekał przy drzwiach. - Lubię pańskiego psa. - Jest stary, lecz wierny. Obawiam się, że ma za mało ruchu. - Może pozwoli pan, żebym czasami wyprowadziła go na spacer? - zaproponowałam. - Lubię chodzić po plaży i szu kać muszli. Skinął głową. - Co zamierzasz robić latem? - spytał. - Nie wiem. Czekam na mamę. Ma tutaj po mnie przy jechać. - Pozdrów ją ode mnie, gdy się zjawi - powiedział, wyco fał się do swojej pracowni i zamknął za sobą drzwi. Spojrzałam na Cary'ego. - Nie miałam pojęcia, jak dotrzeć do sedna - wyjaśni łam. -W porządku. Jedziemy już. I tak nie sądzę, żeby do cze-
Jńelody
375
gokolwiek się przyznał. Może nawet sam o tym nie wie. Ulisses dotrzymywał nam towarzystwa, gdy zmierzaliśmy do naszej półciężarówki. - Powinnam była coś więcej powiedzieć i zadać bardziej konkretne pytanie - jęknęłam. - Zrobisz to następnym razem. Czy wzbudził w tobie ja kieś uczucia? - spytał Cary, wycofując samochód z podjaz du i kierując się w stronę szosy. - Sądzę, że tak - przyznałam. - To dla mnie bardzo trud ne. Jak mama mogła tak nieuczciwie wobec mnie postąpić! - załkałam. - Musi powiedzieć mi prawdę! Musi! - oświad czyłam kategorycznie. - Nie ma powodu, dla którego teraz miałaby tego nie zrobić. Podskakiwaliśmy po pokrytej piaskiem nawierzchni. Gdy się obejrzałam, zobaczyłam, że Ulisses zawrócił i z powro tem podreptał do dżipa. Sprawiał wrażenie zawiedzionego. Cary zatrzymał się w warsztacie samochodowym, żeby na nowo uzupełnić powietrze w kołach, i ruszyliśmy dalej. Gdy skręciliśmy w stronę domu, zobaczyliśmy policyjny ra diowóz zaparkowany tuż za samochodem stryja Jacoba. - Co się mogło stać? - zastanawiał się na głos Cary. Za trzymaliśmy się tuż za wozem policyjnym i powoli wysiedli śmy z półciężarówki. Drzwi frontowe do budynku były otwarte. Spojrzeliśmy po sobie, a potem pospiesznie we szliśmy do środka. W holu stało dwóch funkcjonariuszy. Wyższy z nich trzy mał w dłoniach służbową czapkę. Stryj Jacob prowadził z nimi cichą rozmowę. Na odgłos naszych kroków wszyscy odwrócili się w naszą stronę. Twarz stryja Jacoba wydawała się bardziej pociemniała i twarda, niż kiedykolwiek przed tem. Z salonu dobiegało ciche łkanie. Zajrzałam do środka. Ciotka Sara siedziała razem z May na kanapie. Dziewczyn ka głaskała ją po ramieniu. - Co się dzieje? - spytał Cary. - Zdarzył się wypadek - odparł stryj Jacob. - Czy komuś coś się stało? - dociekał mój kuzyn. Stryj Jacob SPOJRZAŁ na obu policjantów, a potem odwrócił się
376
Melody
w naszą stronę i zatrzymał wzrok na mnie. Na moment za marło we mnie serce. - Chodzi o mamę? - załkałam. Skinął głową. - Obecny tutaj oficer Baker przybył, aby nas zawiado mić, że otrzymali telefoniczną wiadomość z posterunku w... gdzie to było, proszę pana? - W Pomonie - podpowiedział wyższy policjant. W miejscowości nieopodal Los Angeles - wyjaśnił. - Co się stało? Jest ranna? - Moje serce przestawało bić. - Niech pan jej powie, czego się pan dowiedział - popro sił stryj policjanta. Oficer obrócił się do mnie przodem. - Na autostradzie miał miejsce wypadek. Niespodziewa nie samochód stanął w płomieniach. Mężczyzna został wy rzucony z pojazdu, lecz... - Co z mamą? - Nie zdołała się z niego wydostać. Mężczyzna przeżył i przebywa obecnie w szpitalu. Nazywa się... - Zajrzał do swojego notatnika. - Marlin. Richard Marlin. Twierdzi, że kobieta, która poniosła śmierć, to Haille Ann Logan. To on polecił policji tutaj zatelefonować. Samochód eksplodował i nic już się nie dało zrobić. - Mama... nie żyje? Policjant spojrzał na stryja Jacoba. Ciotka Sara zaczęła głośniej płakać. Cary chwycił mnie za rękę, lecz mu się wy rwałam. - Powiedzcie mi! - wrzasnęłam. Musiałam nakłonić ich, żeby powiedzieli to na głos. - Tak twierdzi policja - oświadczył stryj Jacob. Zaprzeczyłam ruchem głowy. - Czekały ją przesłuchania. Miała tu po mnie przyjechać. - Chcą wiedzieć, czy tutaj mają odesłać jej szczątki oficer zwrócił się do stryja. - Zadzwoń do 01ivii - zawołała ciotka Sara. - Tak, niech je przyślą - odparł stryj Jacob. - Dość już tego! Przestańcie kłamać! - wrzasnęłam. Zatkałam dłońmi uszy i potrząsnęłam głową. - Uspokój się - powiedział stryj Jacob, wyciągając do mnie rękę.
Melody
377
- Kłamiecie! Każdy z was łże jak najęty! Spojrzałam na Cary'ego. Pokręcił bezradnie głową. - Melody - odezwał się cicho. - Powiedz, że to nieprawda - błagałam go. A potem się obróciłam na pięcie i wybiegłam z domu. - Jacobie! - krzyknęła ciotka Sara. O mało nie potknęłam się na schodach, ale zaraz odzy skałam równowagę i wypadłam za róg domu. Biegłam naj szybciej jak mogłam. Musiałam uciec przed nimi wszystki mi, przed ich bujdami i przed spojrzeniami policjanta. Gdy dotarłam na plażę, poślizgnęłam się na piasku i upadłam. Dźwignęłam się na rękach i znowu wystrzeliłam przed sie bie, jeszcze prędzej przebierając nogami. Łzy zalewały mi twarz. Miałam wrażenie, że pękną mi płuca, ale się nie za trzymywałam. Ponownie przewróciłam się, gdy wbiegłam na szczyt wzniesienia. Leżąc, zaniosłam się od płaczu. Mama już do mnie nie zatelefonuje. Nie przyśle po mnie ani sama nie przyjedzie, żeby mnie stąd zabrać. Zawodzi łam, aż rozbolały mnie żebra, a potem siedziałam bez ru chu zapatrzona w żurawinowe moczary. Nie słyszałam kro ków Cary'ego. Stwierdziłam nagle, że stoi przy mnie. - M o j a mama martwi się o ciebie - powiedział i przy cupnął obok na ziemi. Włożył do ust źdźbło zerwanej z wydm trawy. Patrzyłam przed siebie nic nie widząc, nic nie słysząc, ani niczego nie odczuwając. -Policja twierdzi, że prawdopodobnie jechali z nad mierną prędkością i kierowca stracił panowanie nad pojaz dem. Uderzyli w barierę i samochód przewrócił się na dach, wyrzucając przyjaciela twojej matki na drogę. Drzwi od jej strony się nie otworzyły, auto kilkakrotnie przeko ziołkowało i stanęło w płomieniach. Nikt cię nie okłamuje, Melody. Odwróciłam głowę w drugą stronę. Mama postąpiła sa molubnie, zostawiając mnie tutaj i ukrywając przede mną wiele faktów, ale pomimo to kochałam ją nadal. Miałam także mnóstwo dobrych wspomnień o niej i o wspólnie spę dzonych z nią chwilach. Czasami przechwytywałam jej spojrzenie, gdy przyglądała mi się z delikatnym uśmie chem na ustach, i niemal słyszałam jej myśli, że bardzo
378
Melody
jest ze mnie zadowolona. Przywykła zdawać się na mnie niemal we wszystkim. Gdybym tylko tam wtedy była razem z nimi. Kazałabym im zwolnić. - Zamierzają sprowadzić ją tutaj i pochować w naszej rodzinnej kwaterze na cmentarzu - poinformował mnie Cary. Obróciłam się do niego twarzą i zmierzyłam rozognio nym wzrokiem. - Kiedy żyła, nie chcieli jej widzieć na oczy, a teraz za mierzają złożyć ją tutaj do ziemi, aby spoczywała obok nich? Nie miał nic do powiedzenia. Spuścił tylko oczy. - Powinni odesłać ją do Sewell i pochować obok mojego ojca - oświadczyłam. - Tam jest jej miejsce. Wzruszył ramionami. - Powiedz to babce. Zastanawiałam się przez moment. - Zrobię to. Zawieź mnie do niej. - Teraz chcesz tam pojechać? Wstałam. On również podniósł się z ziemi. - Tak, teraz - oznajmiłam i pospiesznie ruszyłam w dół zbocza. Biegłam, gnana złością i rozczarowaniem. Cary zrównał się ze mną. - Uprzedzę tylko tatę - powiedział, gdy dotarliśmy do domu. - Jedźmy od razu, Cary. Przestań bez przerwy prosić ich o pozwolenie. Niedługo będziesz się pytał, czy wolno ci od dychać. Spojrzał na mnie i skinął głową. - Zgoda, jedźmy. Wsiedliśmy do półciężarówki i Cary wycofywał ją z pod jazdu. Gdy odjeżdżaliśmy, dostrzegłam stryja Jacoba. Wy szedł przed dom i patrzył za nami. Po dotarciu na miejsce Cary nie zdążył się nawet zatrzymać, gdy wyskoczyłam z pojazdu. Zahamował tylko, a ja w jednej chwili byłam już na zewnątrz i biegłam w stronę frontowego wejścia. Cary niezwłocznie ruszył za mną. Nacisnęłam dzwonek, odczekałam sekundę i nacisnęłam ponownie. Drzwi otwo rzył dziadek. Był wyraźnie przygnębiony.
Melody
379
-Melody - powiedział, a zdziwienie na moment prze zwyciężyło smutek. - Gdzie jest babcia 01ivia? - zapytałam. Pomyślałam prędko, że rozmowa z dziadkiem nie ma sensu. To ona po dejmowała wszystkie decyzje w tej rodzinie. Pospiesznie podążałam za nim. - Co się tutaj dzieje? - domagała się wyjaśnień babka. Stała w drzwiach salonu. - Słyszała babcia o mojej mamie, o swojej siostrzenicy? - rzuciłam wyzywająco. Zesztywniała. - Tak. Przed chwilą telefonował Jacob. - Cóż za straszliwa tragedia - stwierdził dziadek Samu el, zatrzymując się obok mnie. - Nie chcę, żeby mama tutaj została pochowana. Uwa żam, że powinna spocząć w Sewell, obok mojego taty oświadczyłam. - Tam jest jej miejsce. - W Sewell? - Babka spojrzała na dziadka, a potem na Cary'ego. - Była córką mojej siostry. I tutaj jest jej miej sce, a nie tam. - Od lat nie chcieliście jej tu widzieć - wypaliłam jej prosto w oczy. - Jak babcia może być aż taką hipokrytką! Twarz babki 01ivii straciła resztki koloru i przypominała teraz blady, wykrzywiony rąbek księżyca w fazie zaniku. - Nie jestem hipokrytką. I nikt nie może mi zarzucić ob łudy. Nigdy w życiu nie skłamałam. Zawsze dotrzymywa łam słowa i spełniałam dane obietnice. Twoja matka była dzieckiem mojej siostry i powinna spocząć w tej ziemi, obok grobów mojego ojca i matki. Dlaczego miałaby leżeć w jakimś obcym miejscu obok człowieka, który nigdy nie powinien był jej poślubić? - Ten człowiek to wasz syn - zauważyłam. - Przestał nim być dawno temu - przypomniała. - Nie dam ani centa na odesłanie tam jej prochów. Powinna być razem ze swoją rodziną. - Dlaczego babcia nie uważała tak za jej życia? - Znasz odpowiedź na to pytanie - stwierdziła. - Jesteś zdenerwowana i wyczerpana - dodała. - Wszyscy doznaliśmy wstrząsu. Nikt z nas nie chciał, aby doszło do tej tragedii, ale nic nie zmieni faktu, że jednak się rozegrała.
380
Jńdody
Zaczęła się dawno temu, teraz nastąpił tylko jej straszliwy finał. Jedyne, co możemy obecnie zrobić dla biednej duszy Haille, to złożyć jej szczątki w rodzinnym grobie. Jesteś zbyt przygnębiona tą druzgocącą wieścią, aby rozsądnie rozumo wać - zauważyła i odwróciła się do nas tyłem. - Kiedyś i tak przeniosę ją do Sewell. Zrobię to któregoś dnia, przysięgam. - Po mojej śmierci będziesz mogła robić, co ci się żyw nie podoba. Mam jednak nadzieję, że dorośniesz do tego czasu - odparła. - Współczuję ci z powodu twojego smutku. Strata matki, jaką by nie była kobietą, zawsze jest bardzo ciężkim doświadczeniem. Życie jednak toczy się dalej, a my musimy postępować właściwie i robić to, co słuszne. Cary, dopilnuj, żeby Melody bezpiecznie dotarła do domu poleciła i zostawiła nas samych. Przez chwilę nie ruszałam się z miejsca. - Babcia ma rację, kochanie. - Dziadek objął mnie ra mieniem. - Jak zwykle. Jest nadzwyczajną kobietą. - Jest wilkołakiem. Niezwykła wydaje mi się tylko potulność, z jaką znosicie jej tyrańskie rządy. - Wyrwałam się z jego objęć i wyszłam z budynku. Cary dołączył do mnie i razem wróciliśmy do samo chodu. - Nic nie możemy zrobić - stwierdził. - Nie mamy pie niędzy ani żadnego upoważnienia... - Wiem. Wracajmy. - Zwiesiłam głowę. Gdy wróciliśmy, dom pogrążony był w martwej ciszy. Po szłam prosto do mojego pokoju i leżałam tam, myśląc, wspominając i płacząc, dopóki w moich oczach pozostały jeszcze jakieś łzy. May stanęła w drzwiach i na migi prze kazała mi słowa żalu. Podziękowałam jej, ale nie miałam ochoty, aby ktokolwiek mnie pocieszał, nawet ona. Wciąż odczuwałam rozgoryczenie i wściekłość. Nieco później ciot ka Sara przysłała przez May tacę z jedzeniem. Nie byłam w stanie nic przełknąć, ale pozwoliłam May zostać w moim pokoju. Usiłowałam jej opisać mamę, gdy poprosiła mnie, żebym o niej opowiedziała. Wyrażanie na migi myśli i sprawdzanie co chwila w pod ręczniku, czy wykonuję właściwe gesty, sprawiło, że skupi-
Melody
381
łam uwagę na formie wypowiedzi. Przez chwilę mój umysł był zaprzątnięty opisami i dzięki temu smutek nieco zelżał. Wyczerpana, wcześnie zasnęłam - w ubraniu i zwinięta w kłębek. Ciotka Sara zajrzała do mnie i okryła mnie ko cem. Późnym wieczorem usłyszałam ciche skrzypienie drzwi. Poprzez zamglone snem oczy dostrzegłam Cary'ego, który wszedł na palcach do mojego pokoju. Stanął przy łóż ku i przez chwilę przyglądał mi się z góry. A potem uklęk nął i pocałował mnie w policzek. Udawałam, że mocno śpię. Poranne światło przyniosło chwilę niedowierzania i chwilę nadziei. Być może to wszystko okaże się tylko kosz marnym snem? Zaraz jednak spostrzegłam, że jestem w kompletnym ubraniu. Bolesnych faktów nie można było powstrzymać. Rozebrałam się, umyłam i ubrałam w świeżą odzież. Po zejściu na dół stwierdziłam, że Cary i May udali się już do szkoły. W domu panowała cisza. Nawet ciocia Sa ra wyszła. Zaparzyłam sobie kawę, zrobiłam grzankę i usia dłam na ganku. Jakieś pół godziny później zobaczyłam na ulicy ciotkę Sarę. Miała na sobie odświętne ubranie. - Dzień dobry, kochanie. Czy zrobiłaś sobie coś do zje dzenia? - Tak, ciociu. - Byłam w kościele, aby pomodlić się za Haille. - Dziękuję. - Poczułam się winna, że nie wstałam i nie poszłam razem z nią. - Jeśli chcesz, jutro obie możemy się wybrać do kościo ła. To straszliwa tragedia. Chcę jednak, abyś wiedziała, że nasz dom jest również i twoim domem. Kochamy cię, Melody. - Dziękuję, ciociu Saro. - W drodze powrotnej zatrzymałam się przy grobie Lau ry - oznajmiła z westchnieniem. - I przekazałam jej smut ne nowiny. Miałam w niej zawsze olbrzymie wsparcie, ile kroć docierały do mnie jakieś przykre wieści. Zawsze potrafiła swoim uśmiechem tchnąć we mnie nadzieję - swo im cudownym, łagodnym uśmiechem. Powinnaś pójść na jej grób i odmówić modlitwę. Zaznasz pocieszenia. - Może tak zrobię - odparłam. Moja odpowiedź sprawiła ciotce radość.
382
Melody
- Daj mi znać, gdy tylko będziesz miała na coś ochotę, albo gdy będziesz chciała porozmawiać - powiedziała i we szła w głąb domu. Wciąż siedziałam na ganku, gdy Cary i May wrócili ze szkoły. May puściła się biegiem w moją stronę, gdy tylko mnie zobaczyła. Objęłyśmy się, a potem przekazała mi na migi szkolne nowinki. Pochwaliła się także najwyższymi notami w formie gwiazdek na kartce z zadaniem. Gdy poszła się przebrać, Cary usiadł na stopniach i opo wiedział o przebiegu dnia w szkole. - Do wszystkich dotarła bolesna wiadomość o twojej mamie. Nauczyciele prosili, żeby cię pozdrowić i zapewnili, że nie musisz się martwić sprawdzianami. Przełożą terminy twoich zaliczeń. - Przystąpię do nich o czasie - zapewniłam. - Nie ma po trzeby, żeby przysparzać im dodatkowej pracy. - Jesteś pewna? -Tak. Zamyślił się na moment, lecz zaraz się uśmiechnął: - Zdziwiłabyś się, ile osób pytało dzisiaj o ciebie, gdy wiadomość rozeszła się po szkole. Nie podejrzewasz nawet, jak znaną jesteś postacią. Założę się, że możesz się ubiegać o stanowisko przewodniczącej klasy maturalnej. I jestem pewien twojej wygranej w wyborach. Zajmiesz miejsce tej beznadziejnej Betty Hargate. - W tej chwili nie ma to dla mnie wielkiego znaczenia. - Tak, wiem. - Umilkł. Za moment znowu się odezwał: - Mój ojciec powiedział, że pogrzeb odbędzie się w so botę. Do tego czasu zostaną... twoja mama zostanie tu sprowadzona. Odwróciłam w bok głowę i podniosłam się z miejsca. - Dokąd się wybierasz? - spytał, pełen niepokoju. - Trochę pospaceruję po plaży. - Chcesz, żebym dotrzymał ci towarzystwa? - Nie, nie teraz - powiedziałam. Posłałam mu uśmiech i odeszłam. Zdawało mi się, że mewy mnie śledzą, krążąc ponad mo ją głową. Na tle horyzontu dostrzegłam zmierzający na po łudnie statek transportowy. Nigdy dotychczas nie widzia-
Melody
383
łam aby ocean był równie spokojny. Szłam nad samym brzegiem. Języki łagodnie szemrzących fal obmywały moje stopy.Balsamiczna, chłodna woda była cudowna w kontakcie z gołą skórą i miała niemal magiczne działanie. Podobno uczeni wierzą, że życie na ziemi powstało w oceanach. To dlatego wielkie akweny tak fascynują nas i pociągają. Powiedział mi o tym kiedyś jeden z moich na uczycieli nauk przyrodniczych. Stwierdziłam, ze szum przy brzeżnej fali, krople wody na policzkach, ostry zapach sło ego powierza w nozdrzach i jego świeżość wypełnająca płuca - wszystko to dodawało mi otuchy i wzmacniało. Tysiące kartek z kondolencjami, tysiące żałobników w kościele tuziny kazań i organowej muzyki nie ukoiłyby bardziej mojego bólu, niż krzyki mew i bezmiar błękitnej wody Widok ten na nowo tchnął we mnie życie i dodał sił do walki Pogrzeb odbył się dwa dni później. Obrządek kościelny był długi i bezosobowy. Oczywiście trumna była zamknięta Ksiądz zaledwie wymienił imię mojej matki. Poniewaś była członkiem rodziny Loganów, w kościele panował tłok. Babka Olivia, władcza jak zwykle, kierowała przebiegiem ceremo nii ski nieniami głowy, znakami dawanymi oczami i podno szoną w górę dłonią. Po nabożeństwie samochody w jednej chwili ustawiły się w szyku i procesja ruszyła w kierunku cmentarza. Tam, obok grobu ojca babki Olivii oraz jej matki zostały złożone doczesne szczątki mojej mamy. Ksiądz odmó wił modlitwę i uścisnął mi dłoń. Przez większość uroczystości miałam mgłę w oczach, lecz gdy odwróciłam się od gro u, spostrzegłam Kennetha Childsa. Stał na uboczu. Miał na sobie ciemnoniebieską sportową marynarkę i wyjściowe spodnie. Musiałam przyznać, że jest przystojnym mężczy zną. Jego ojciec, sędzia, w czasie pogrzebu nne odstępował boku mojej babki. Cary'ego również zaskoczyła obecność Kennetha na po grzebie, chociaż rzeźbiarz trzymał się z dala od reszty ża łobników. Wcześnie odszedł i nie miałam okazji zamienić z nim ani słowa.
W następny poniedziałek wróciłam do szkoły, aby zali czyć wszystkie sprawdziany. Nauczyciele odnosili się do
384
Jńelody
mnie ze współczuciem, poprosiłam ich jednak, żeby trakto wali mnie na równi z innymi i nie okazywali żadnych szcze gólnych względów. Nauka pomogła mi odsunąć myśli od tragedii. Cary także intensywnie pracował, przygotowując się do swoich egzaminów. Nazajutrz po ich zakończeniu, Cary, ciotka Sara, May i nawet stryj Jacob zaskoczyli mnie przy śniadaniu. W tym dniu wypadały moje urodziny. Prawie o nich nie myślałam, pochłonięta nauką, zdobywaniem zaliczeń i roz pamiętywaniem tragedii. W tym roku nie miały dla mnie znaczenia ani nie sprawiały mi radości. A jednak oni pamię tali o moim święcie i na śniadaniowym stole czekały na mnie prezenty. Pierwszy rozpakowałam podarunek od May. Był to magnetofon. Wyjaśniła, że sama go wybrała i kupiła za własne oszczędności. Chciała mi umożliwić nagrywanie gry na skrzypcach i śpiewu. Zdziwiłam się, że tak młoda oso ba potrafi być otwarta na pragnienia i potrzeby innych. Była prawdziwym małym aniołem. Uścisnęłam ją i pocałowałam. Ciotka Sara i stryj Jacob kupili mi dwa prezenty. Jed nym był złoty, elegancki zegarek, a drugim śliczna, biała bawełniana sukienka na lato, oblamowana haftem w paste lowych kolorach. Sięgała około piętnastu centymetrów po wyżej kolan. Byłam zdumiona, lecz ciotka Sara wyjaśniła, że poprosiła sprzedawcę o jakąś modną kreację. Przekona ła potem stryja Jacoba, że sukienka jest przyzwoita, ładna i że Laura też byłaby nią zachwycona. Cary szepnął, że upominek od niego czeka na mnie w żaglówce. - Pierwszym prezentem będzie dzisiejsza przejażdżka po oceanie - wyjaśnił. I zaraz po śniadaniu zeszliśmy do portu. Cary wykonywał wszystkie czynności na łodzi z dzie cinną łatwością i kilka minut później sunęliśmy po falach. Reagowaliśmy krzykiem na rozpryskującą się na naszych twarzach wodę i śmialiśmy się na widok ryb wyskakują cych ponad powierzchnię morskiej tafli. Kiedy nieco się uciszyliśmy, Cary wręczył mi małe pudełko zapakowane w okolicznościowy papier. Otworzyłam je i znalazłam w środku bransoletkę z moim wygrawerowanym imieniem. Po każdej stronie napisu widniała nuta.
Melody
385
- Spójrz na wewnętrzną stronę. Pełnego wiatru w żaglach. Z wyrazami miłości, Cary. - Jest piękna. Dziękuję ci, Cary - powiedziałam i nachy liłam się w jego stronę z zamiarem pocałowania go w poli czek. W tym momencie odwrócił głowę i pocałowałam go w usta. Uśmiechnął się. - Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Melody. Usiadłam prosto, oszołomiona. Założyłam na rękę bran soletkę. Nasz cudowny rejs trwał nadal. Gdy późnym popołudniem wracaliśmy z plaży, nagle do strzegłam zmianę w twarzy Cary'ego. - A niech mnie wszyscy diabli - powiedział. Spojrzałam w stronę domu. - Co się stało? - Na naszym podjeździe stoi dżip Kennetha Childsa. Wy mieniliśmy spojrzenia i przyspieszyliśmy kroku. Prędko weszliśmy do domu. Kenneth był w salonie w towarzystwie ciotki Sary i stryja Jacoba. - Jak się udała przejażdżka łodzią? - zapytał prędko stryj Jacob. - Wspaniale, dziękuję tato - odparł Cary. Oboje skiero waliśmy wzrok na Kennetha, który siedział ze skrzyżowany mi nogami. Miał na sobie marynarkę typu „safari", spodnie w kolorze khaki i sportowe buty włożone na bose stopy. - Zdaje się, że oboje znacie już Kennetha Childsa? Do wiedziałem się właśnie, że byliście u niego z wizytą. - Tak, tato - odpowiedział Cary. Ukłonił się Kennetho wi, który jednak całą swoją uwagę skupił na mnie. Serce zabiło mi mocno. - Dzień dobry - powiedziałam. - Nie wiedziałem, że dzisiaj są twoje urodziny. Przyjmij moje najlepsze życzenia. - Dziękuję. - Kenneth przybył z pewną propozycją. Powiedziałaś mu, że nie masz nic do roboty w ciągu lata, Melody - ode zwał się stryj. - Miałam swoje plany, ale uległy zmianie. Kenneth się nie uśmiechnął. Jego oczy jeszcze bardziej pociemniały.
386
Melody
- Doszedłem do wniosku, że przydałaby mi się asystent ka, która pomagałaby mi w mojej niewdzięcznej pracy przy odlewie posągów i wykonywałaby różne zajęcia, związane z utrzymaniem porządku w domu oraz w pracowni. A także wyprowadzałaby Ulissesa na spacery - dodał z uśmiechem. - Naturalnie, chciałbym zaangażować kogoś, kto się zna na sztuce i ze zrozumieniem potraktuje potrzeby artysty. - Och, tak - powiedziałam. Spojrzałam na stryja Jacoba, który sprawiał wrażenie, że jest bardzo z siebie zadowo lony. - Wiem, że mieszkam kawał drogi stąd. Ale i tak zawsze rano wcześnie wstaję, aby uprzedzić turystów w zakupach - stwierdził, kierując oczy na stryja Jacoba, który skinął głową. - Mógłbym więc po ciebie przyjeżdżać. Oczywiście miałabyś również zapewniony codzienny powrót do domu. - Co o tym sądzisz? - spytał stryj Jacob. - Myślę, że... - rzuciłam wzrokiem na Cary'ego. Był na wet bardziej zdumiony niż ja. - Chętnie, bardzo podoba mi się ten pomysł. - Znakomicie. Jacob i ja ustaliliśmy twoją pensję, któ rej wysokość nam obu wydaje się dosyć uczciwa - oznajmił Kenneth. - Sadzę, że tę kwestię powinien pan omówić ze mną wypaliłam. Wyraz zadowolenia zniknął z twarzy stryja Jacoba, a Kenneth się uśmiechnął. - Masz całkowitą rację. Myślałem o stu dolarach tygo dniowo. Oczywiście plus wyżywienie - dodał. - Czy to go dziwa płaca? - Tak, najzupełniej - odparłam. Nie miałam zielonego pojęcia o wynagrodzeniach, byłam jednak szczęśliwa, że przejęłam kontrolę nad własnym życiem. - A zatem postanowione. Możesz zacząć tuż po zakoń czeniu roku szkolnego. Och, byłbym zapomniał - powie dział, już stojąc. - Weź ze sobą skrzypce. Ulisses uwielbia muzykę. Skierował się do wyjścia. Stryj Jacob poszedł go odpro wadzić. Cary i ja ponownie spojrzeliśmy na siebie ze zdu mieniem, a potem przeniosłam wzrok na ciotkę Sarę. Nie
Melody
387
odrywała ode mnie oczu i najwyraźniej była zmieszana. Mia ła minę, jak gdyby właśnie odkryła, że nie jestem osobą, za jaką dotychczas mnie brała. Przeszedł mnie chłód. Próbowa łam się do niej uśmiechnąć. Odwzajemniła uśmiech. Zapro ponowałam, że pomogę jej w przygotowaniach do kolacji. Dzisiejszy posiłek miał być jednak szczególny z powodu mo ich urodzin i ciotka chciała zająć się wszystkim sama. Jedliśmy homary i krewetki, cudowne domowe frytki i warzywne sałatki, portugalski chleb oraz czekoladowy tort urodzinowy. May pomogła mi zdmuchnąć świeczki i śpiewała na równi z innymi. Podziękowałam im wszyst kim. Nawet stryj Jacob wydawał się dzisiaj spokojniejszy i przyjaźniej do wszystkich usposobiony. Jakże złożone i za gmatwane stały się moje stosunki z ludźmi, którzy pojawili się w moim życiu. Cary usilnie prosił mnie, żebym zagrała na skrzypcach, i w końcu się zgodziłam. Zniosłam instrument na dół i da łam im koncert. A potem poszliśmy z Carym na spacer. Gwiazdy błyszczały w górze i tylko smuga chmur zasłaniała ich majestatyczne piękno. - Jak sądzisz, dlaczego Kenneth to robi? - spytałam. - Prawdopodobnie uznał, że to najprostszy sposób lep szego poznania ciebie, a być może i wyjawienia prawdy stwierdził Cary. - Będę zaglądał do ciebie, gdy tylko będę mógł, żeby sprawdzić, czy wszystko u ciebie w porządku. - Nie musisz tak bardzo się o mnie martwić, Cary. - Oczywiście, że muszę. - Uśmiechnął się. - Widzę, że za łożyłaś na dzisiejszy wieczór szalik Laury. To miły gest z two jej strony. - Po ostatnich wydarzeniach jest mi bliższa, niż kiedy kolwiek przedtem - wyznałam. Uśmiechnął się lekko, sięgnął po moją rękę i obrócił mnie twarzą w stronę oceanu. Staliśmy tak, wsłuchując się w przybrzeżne fale. Poprzez ich szum dochodziły nas głosy - oczywiście do każdego z nas inne. A potem w ulewie gwiezdnego światła wróciliśmy do domu.
Epilog
Kim jestem? W idownia była wypełniona po brzegi. Ludzie pozajmo-
wali nawet miejsca stojące z tyłu sali. Pani Tropper stwier dziła, że na żadnym z dotychczasowych występów nie było tak dużej publiczności. Wiedziałam, że wiele osób przybyło ze względu na mój udział w koncercie. Powiedział mi o tym dyrektor, pan Webster, gdy podszedł do nas, aby życzyć nam powodzenia. - Byłem pewien, że skrzypce wzbudzą zainteresowanie stwierdził. Przypuszczałam jednak, że ludzie nie tyle przy szli z powodu muzyki, co z ciekawości i chęci poznania no wej wnuczki 01ivii Logan. Cała moja rodzina stawiła się w komplecie, nawet stryj Jacob. Żaden z uczniów, z wyjątkiem tych, którzy bywali na próbach, nie słyszał mojej gry. Niektóre dziewczyny przy szły po to, żeby się ze mnie ponabijać. Z pewnością takimi pobudkami kierowały się trzy wiedźmy z Makbeta. Zajęły miejsca w pierwszym rzędzie. Tuż za nimi usadowił się Adam Jackson ze swoimi kolegami i przyjaciółkami. Cze kali tylko, żeby mnie ośmieszyć. Uczniowie uczestniczący w koncercie w większości śpiewali lub grali na gitarze. Jeden chłopak zagrał na trąbce utwór zatytułowany „Karnawał w Wenecji". Ocza rował swoim występem widownię. Dwie dziewczyny ode grały scenę z „Poskromienia złośnicy", a inny uczeń żon glował jajkami. Gdy jedno z nich roztrzaskało się pod jego stopami, widzowie zapiszczeli z uciechy. Chłopak się zmieszał, ale kontynuował pokaz i wkrótce wszyscy prze-
Melody
Ji89
stali się śmiać, a na koniec nagrodzili go rzęsistymi bra wami. Po występach tak uzdolnionych kolegów, odczuwałam jeszcze większą tremę. Gdy nadeszła moja kolej, czekałam przy wyjściu na scenę, gdy pani Tropper przedstawiała mnie jako nową uczennicę. Weszłam na podwyższenie, po witały mnie kurtuazyjne oklaski. Czułam, że wszystkie oczy są utkwione we mnie i śledzą każdy mój ruch. Ubra łam się dzisiaj w nową sukienkę, jaką dostałam od ciotki Sary i od stryja Jacoba. A na przegubie dłoni miałam dwie bransoletki: jedną z moim wygrawerowanym imieniem, i drugą, należącą niegdyś do Laury. Nie wiem, co skłoniło mnie do udziału w tej imprezie. Po ogromie smutku, jaki mnie spotkał, zostałabym uspra wiedliwiona, gdybym zrezygnowała z występu. Czułam jed nak, że papa George byłby ze mnie szczególnie dumny, wi dząc mnie na scenie. Gdy zaczęłam, palce drżały mi tak straszliwie, że wzięłam niewłaściwą nutę. Ci, którzy czekali na moje potknięcie, ryknęli tryumfującym śmiechem i za częli klaskać. Przerwałam grę, głęboko zaczerpnęłam po wietrza i rozejrzałam się po widowni. Cofnęłam się w cza sie i nagle przed moimi oczami pojawił się papa George w swoim fotelu na podwórzu, z fajką w ustach. Zobaczyłam także siedzącą na tapczanie mamę Arlene i usłyszałam wo łanie taty: „Zaczekaj na mnie!" Obróciłam się do niego na scenie, jak gdyby biegł z na szej przyczepy do domu papy George'a i mamy Arlene, a gdy się już usadowił, opuściłam smyczek. Na widowni zapanowała cisza. Zaczęłam od piosenki „Piękna marzycielka". Zamknęłam oczy, żeby zaśpiewać. I nagle ujrzałam przed sobą uśmiechniętą twarz taty. Tak bardzo mnie kochał. Być może nie powiedział mi prawdy dlatego, że myślał o mnie jako o swojej prawdziwej córce, a może nie zrobił tego z obawy, że już nie będę go darzyć równie silną jak dotychczas miłością? Prawda nigdy nie zaważyłaby na sile mojego uczucia do niego. Skrzypcowa muzyka i mój śpiew brzmiały nadal. Papa George uśmiechał się, a mama Arlene promieniała.
390
Melody
Gdzieś z tyłu za moimi plecami jak zwykle uskarżała się mama, że znowu na nią nie zaczekałam. Tato ją ofuknął, żeby przestała mielić językiem, tylko się pospieszyła. Miałam właśnie zacząć drugi utwór. Mama dołączyła do nas i przez moment znowu byliśmy rodziną, nie zbrukaną kłamstwami ani oszustwami; wolną od za zdrości i od lęków. Nasze uśmiechy były promienne, w na szych oczach malowała się miłość i pragnęłam jedynie, że by ta chwila nigdy się nie skończyła. Całkowicie oddałam się muzyce, byleby tylko zatrzymać ten moment. Mój głos nigdy dotychczas nie brzmiał tak donośnie i nie przepełniała go tak wielka nadzieja. Pochłonięta mu zyką nie zauważyłam, że porwałam moją grą widownię nawet uczniów, którzy przyszli po to, żeby się ze mnie wy śmiewać. Cary promieniał, ciotka Sara szeroko się uśmiechała, a stryj Jacob kiwał głową, jak gdyby był świadkiem wyjąt kowego wydarzenia. Nawet May, której wrażenia były bar dzo ograniczone, klaskała w dłonie i wykrzykiwała moje imię. Babka 01ivia spoglądała w zadumie, a dziadek Samu el śmiał się i kręcił głową. Zdawało mi się, że tuż przy drzwiach na samym końcu sali dostrzegam Kennetha Childsa. Zanim jednak ogłusza jący aplauz ucichł, rzeźbiarz zniknął. Nazajutrz rano jednak przyjechał po mnie, jak obiecał. Czekałam na niego na ganku. Poranne słońce nie wze szło jeszcze wysoko i powietrze było dość chłodne. Cary po szedł już ze stryjem Jacobem do portu. May wciąż spała, a ciotka Sara zmywała po śniadaniu, mrucząc coś pod no sem. Co jakiś czas milkła, jak gdyby słyszała głos Laury, a potem kiwała głową, uśmiechała się i kontynuowała pracę. Jego dżip skręcił w stronę domu. Być może dawno temu czekała tak na niego moja matka. Kiedyś, nim zaczęły się wierutne kłamstwa, które niczym ogromny potwór zawład nęły na długie lata naszym życiem. Pomyślałam, że to, co się dzieje teraz, zwiastuje koniec tych czasów i rozpoczyna czas prawdy. Przywiodły mnie tu-
Melody
391
taj kłamstwa, a ja miałam położyć im kres. Teraz wszystko nabierało sensu. Kenneth Childs również to pojmował. I jechał po mnie, gdyż w głębi duszy słyszał podobny głos. Głos, który mu na kazywał: „Powiedz jej. Niech wie, kim jest."