Rozdział 1. PAN MICHAŁ Pamięci mojej Matki Jadwigi Wiktorii Kuklińskiej (1926-2009) G PROLOG Sierpień 1909 aszono już gazowe latarnie na ulicach, gdy ...
18 downloads
36 Views
2MB Size
Rozdział 1.
PAN MICHAŁ
Pamięci mojej Matki Jadwigi Wiktorii Kuklińskiej (1926-2009)
PROLOG Sierpień 1909 aszono już gazowe latarnie na ulicach, gdy Michał Kalinowski opuszczał mieszkanie kochanki. Na ustach czuł jeszcze smak jej
G
pocałunków, w głowie przyjemnie szumiał alkohol. Na rogu ulicy Kościelnej i Niemieckiej dwaj młodzi mężczyźni zastąpili mu drogę. Kaszkiety mieli nasunięte nisko na czoła, w rękach sprężynowe noże. – Wspomóż rodaków – poprosili. Sierpniowy ranek w Białymstoku był wilgotny i chłodny, blade światło dnia dopiero nadchodziło nad budynki. Ulice były puste i ciche, kroki i słowa głucho odbijały się od ciemnych ścian kamienic i zamkniętych drewnianych żaluzji sklepów. Daleko na skraju rynku stała samotna dorożka, zesztywniały od długotrwałego czekania woźnica drzemał na koźle. Michał Kalinowski rozłożył ramiona. – Nic nie mam – odpowiedział. – Wszystko wydałem na kobietę. Poproście kogoś innego. Popatrzyli po sobie. Stali od strony ulicy, on miał za sobą wysoki mur otaczający kościół Wniebowzięcia. Nie mógł uciekać. – Wszystko? – zapytał jeden. – A zegarek? Albo laska? Łańcuszek od zegarka wystawał z kieszonki kamizelki. Laska miała srebrną gałkę, przedstawiającą myśliwskiego psa z długimi uszami. – I buty ma nowe – zauważył drugi. Kalinowski na próżno rozejrzał się w poszukiwaniu pomocy. Ulice były zupełnie bezludne, bramy domów zamknięte, światła w oknach jeszcze niezapalone. Jedynie od przeciwnej strony, z dużej kamienicy, gdzie mieściła się piekarnia Kamińskiego, dochodziło nieco światła. Tam już zapewne pracowano. – Zostawcie mnie – zaproponował zatrzymany. – Albo pożałujecie. Zaśmiali się, zakołysali nożami trzymanymi w rękach, nonszalancko,
z pewnością siebie. – Dość gadania! – powiedział jeden. – Dawaj portfel! – I zegarek! – przypomniał drugi. Michał Kalinowski podniósł laskę. – To ostatnie ostrzeżenie – uprzedził. Rozbawił ich. On, elegancki pan w średnim wieku, ze skroniami naznaczonymi siwizną. Oni młodzi, agresywni, pełni siły, pewni swoich doświadczeń w bójkach i awanturach. – Panie starszy – powiedział jeden. – Tracimy czas. Wyciągnął rękę i złapał za połę marynarki. Ale nie zdążył szarpnąć. Pan Michał uderzył kantem dłoni, by się uwolnić. Człowiek syknął z bólu, jego twarz poszarzała ze złości. – Och, ty dziadu! – wrzasnął i wymierzył cios, kierując ostrze noża w pierś. Kalinowski zareagował szybciej, niż się mogli spodziewać. Odchylił się w bok, zablokował atak przedramieniem. I sam uderzył. Wierzchem prawej dłoni, w której nadal trzymał laskę, palnął wprost w usta nieznajomego. Drugi z napastników też nie czekał. Jego nóż zatoczył łuk i już już powinien wbić się w lewy bok Kalinowskiego. Ale i on nie zdążył. Koniec laski kolnął go w czoło, ponownie mignął przed oczami i szturchnął w szyję. W kilka sekund zrozumieli, że nie poradzą sobie z kimś, kogo wzięli za łatwą do upolowania ofiarę. Dali się zwieść jego wyglądowi. Skoczyli obaj równocześnie, nożami wyciągniętymi daleko do przodu tnąc najszerzej jak mogli sięgnąć. – Koniec z tobą! – chrypieli przez zaciśnięte zęby. – Jesteś trup! Mężczyzna zasłonił się laską. Pierwszy cios noża zahaczył o rękaw marynarki, prześliznął się po nim bez szwanku, drugie ostrze chybiło o kilka cali. Kalinowski znalazł się nagle za nimi. Kopnął w zgięcie kolana, poprawił pięścią. Napastnik z lewej strony gwałtownie zgiął się,
walnął czołem wprost w mur. Ten z prawej, choć nie mniej zaskoczony, ponawiał cios za ciosem, wściekle, bezładnie, na oślep. Ostry świst policyjnego gwizdka przebił nagle poranną ciszę, odbił się głośnym echem od budynków, a zaraz potem dał się słyszeć tupot podkutych butów. Od strony Hotelu Niemieckiego ktoś biegł i wzywał pomocy. Najpierw jeden, potem kolejny, i następny. Drugi z napastników fechtował tymczasem rozpaczliwie. Jeszcze trzymał nóż w garści, ale to nie był atak, a jedynie obrona. Ręka z trudem trzymała broń, ciosy cienkiej, ale niezwykle twardej laski trafiały raz po raz w nadgarstek, w kostki palców, w przedramię. Gdy na małą tylko chwilę opuścił rękę, dostał w twarz drugą stroną laski, metalową, srebrną rączką o kształcie psiej głowy. Złamany nos zachrzęścił, ból rozsadził czaszkę. Żandarmi dopadli ich obu pod murem. Leżeli bez siły, bezładnie, zakrwawieni, posiniaczeni, obolali, nie mogąc uwierzyć w to, co się stało. – Taki dziadek! – jęknął jeden, gdy zakładano mu kajdanki. Był oszołomiony od ciosów, ale jeszcze więcej ze zdumienia. – Jak to możliwe, żeby taki dziadek... Drugi z leżących stracił przytomność. Trzeba było wezwać dorożkę, aby go odwieźć do cyrkułu. Żandarm przypiął do pojazdu pierwszego z zatrzymanych i kazał mu iść do aresztu pieszo. – Następnym razem zastanów się, na kogo napadasz – poradził. – Nie wiesz, kogo chciałeś obrabować? Dziadek? Przecież to Michał Kalinowski, durniu! Znany sportsmen i najlepszy strzelec. Dziękuj Bogu, że ci nie odstrzelił głupiego łba!
KALINOWSCY Z KALINÓWKI
W
poniedziałki państwo Kalinowscy jeździli do Zabłudowa. Z samego rana stangret Szczepan Sienkiewicz zaprzęgał dwa siwe konie do dużej bryczki. Kiedy były gotowe, a siedzenie wymoszczone dodatkowymi poduszkami, drzwi dworu otwierały się i wychodziła pani Katarzyna. W czarnej sukni, w czarnym kapeluszu, z czarną laską w dłoni. Niosła czarną torbę, skórzaną, z okuciami, z którą nigdy się nie rozstawała. Za starszą panią wybiegał z domu jej syn, pomagał zająć miejsce, otulał nogi kocem. Matka pana Michała, niewysoka, sucha, pomarszczona, zdawała się być istotą kruchą, w rzeczywistości jednak – mocna, wytrwała i odporna – od dziesiątków lat silną ręką trzymała dwór i rodzinę. Ubierała się wyłącznie na czarno, siwe włosy nosiła spięte na czubku głowy, by dodać sobie wzrostu, miała donośny głos i nie znosiła żadnego sprzeciwu. Wcześnie została wdową, sama nauczyła się zarządzać gospodarstwem i prowadziła je także wtedy, gdy jej jedyny syn dorósł i ożenił się. Michał miał już własne dzieci, potem został wdowcem, a w Kalinówce nadal zdanie pani Katarzyny liczyło się przede wszystkim. Nie było niczego, co Michał Kalinowski zrobiłby wbrew woli matki albo wbrew jej przyzwoleniu – wszyscy to wiedzieli. W Zabłudowie, około godziny dziewiątej, witał ich w drzwiach gospody przy rynku Żyd Josek, kłaniając się i zapewniając, że wszystko jest przygotowane jak zwykle. W poniedziałki matka pana Michała załatwiała sprawunki, jej syn interesy, ani na chwilę nie spuszczany z oka. Przebywali w gospodzie zwykle do popołudnia, tu przyjmowali interesantów, załatwiali targi, opijali transakcje, omawiali sprawy na przyszłe tygodnie i miesiące. Każdy mieszkaniec powiatu wiedział, że jeśli kto ma jaką sprawę do dziedzica Kalinówki, powinien jechać w poniedziałek do gospody Joska i przede wszystkim pokłonić się jego matce. Jej zgoda była niezbędna. Kalinowscy regularnie bywali w Zabłudowie także w niedziele i święta,
ale takie dni nie były przeznaczone na interesy i każdy wiedział, że w niedzielę nie ma nawet co zaczynać rozmowy, bo u pana Michała, ani tym bardziej u jego matki, niczego nie wskóra. W kościele pod wezwaniem Świętych Apostołów Piotra i Pawła mieli Kalinowscy swoją ławkę po prawej stronie ołtarza, poczerniałą ze starości, z pulpitem wyślizganym od dotknięć skórzanych i jedwabnych rękawiczek. Nie opuszczali świąt, a ksiądz proboszcz Miodyński często właśnie do Kalinówki jeździł na świąteczne obiady. Podczas nabożeństwa wnukowie pani Kalinowskiej mieli zakaz rozglądania się po kościele i musieli trzymać głowy nisko, żeby wszystkim dawać dobry przykład. A po powrocie do domu byli przesłuchiwani z kazania. Proboszcz miał silny głos, czasem go jeszcze podnosił i grzmiał z ambony na grzeszne zachowania parafian tak dobitnie, że ciarki chodziły po grzbiecie. – Przeważnie wielkie grzechy – mówił ksiądz Miodyński. – Skąpstwo okropne, złe słowa, jeszcze przeważnie gorsze zachowanie. Żadnych przeważnie myśli o Panu Bogu. Chodzi taki po polu jak jaki wół, chodzi przeważnie i ryczy. Piosenki ryczy, głupie, świeckie. A przecież przeważnie kościelne pieśni powinien śpiewać, skoro chce, aby dobry przeważnie Pan Bóg pomagał mu w robocie, by ziemia przeważnie przynosiła złote plony. Przeważnie grzech i zaniedbania! I wy chcecie, wyrodne owieczki Pańskie, dostąpić łaski i przeważnie zbawienia? Nie ma mowy! Nie ma mowy, powiadam, jeśli nie zastanowicie się nad swoim postępowaniem i przeważnie nie poprawicie się w sercu swoim! Nic innego nie pomoże! Po nabożeństwie mało kto odważył się wyjść z kościoła przed Kalinowskimi, chyba że jakiś przyjezdny. Pan Michał towarzyszył matce do drzwi, dopiero za nimi tłoczyli się pozostali wierni. Kalinowski kłaniał się sąsiadom, odpowiadał na pozdrowienia i ukłony, w końcu zajmował miejsce w bryczce obok pani Katarzyny i odjeżdżali. Czasem zostawał chwilę pod lipami na placyku przy kościele, rozmawiał z sąsiadami, zapraszał do swojego domu albo pozwalał się
zaprosić w odwiedziny. O tym, do kogo można pojechać, a do kogo nie wypada, kogo można zaprosić, a kogo nie należy, decydowała matka pana Michała. On bez dyskusji przyjmował jej postanowienia. Bywać zaś w Kalinówce oznaczało dla całej okolicy zaszczyt i przyjemność, o jakiej można było potem szeroko opowiadać. Ci, którzy mogli przybywać tam bez uprzedzenia, należeli do bardzo wąskiego grona. Ksiądz proboszcz Miodyński, rejent Apolonowicz, emerytowany podpułkownik Horoszko z Charkowskiego Pułku Huzarów, czasem pan Nowacki z Topolan albo Jan Strumiłło, profesor białostockiego gimnazjum. Także w gospodzie Joska Kalinowscy zajmowali zawsze to samo miejsce, w kącie, gdzie siadali za stołem, twarzami do okna. – Dobre wiadomości, wielmożny pan Kalinowski! – Josek przynosił na drewnianej tacy butelkę mocnej wódki i małe kieliszki. Wysoki i chudy, potrafił bardzo nisko się ukłonić. Kłaniał się matce pana Michała, ale mówił do niego samego. – Jest tu kupiec, co ma interes na ten drzewo. I drugi, od mąki. Zdanie Joska nic nie znaczy przy mądrości pan Kalinowski, ale Josek radzi zrobić interes na ten drzewo. Znał wszystkich kupców w powiecie, jego rady zwykle brano pod uwagę. Kontrahenci podchodzili do stołu, wymieniano ostatnie ustalenia w sprawie wcześniej omówionych interesów. Ale dopiero po akceptującym skinięciu starszej pani wypijano za transakcję, pieczętując ją uściskiem dłoni. Tylko niekiedy zapisywano ją w formie umowy, zabezpieczano wekslami albo poręczeniem świadków. – Słowo pan Kalinowski droższe od pieniędzy – zapewniał kupiec, dostąpiwszy łaski uścisku dłoni dziedzica. Opinii tej nikt nie ośmieliłby się zakwestionować. Pan Michał, a już zwłaszcza jego matka, nigdy nie uczynili czegoś niespodziewanego. Ona dbała o całość majątku oraz o to, by syn nie przetracił więcej, niż mu wyznaczyła na dany miesiąc. On nie pił za wiele, w karty przegrywał rozsądnie, nie czynił niepotrzebnych zakupów. Opanowany i spokojny,
cieszył się opinią rzetelnego człowieka, otoczonego powszechnym szacunkiem. Choć nawet w drobnych sprawach kierował się przede wszystkim zdaniem matki, nie traktowano jego postawy jako uległości, widziano w niej raczej przejaw synowskiej miłości. Michał Kalinowski miał teraz lat czterdzieści i cieszył się sławą dobrego gospodarza i znakomitego myśliwego. Średni wiek nie był mu przeszkodą w uczestnictwie w zawodach jeździeckich, w których wygrywał ze znacznie młodszymi. Jako mężczyzna o regularnych rysach twarzy, gęstych włosach ledwo zaznaczonych siwizną, czarującym uśmiechu i niskim, głębokim głosie, miał też wielkie powodzenie u kobiet. O jego miłosnych podbojach opowiadano w swoim czasie z podziwem i zazdrością. W strojach wybierał wygodę i praktyczność, przekładając ubrania w typie sportowym, a do mody odnosił się nonszalancko. Kalinówka nie była wielkim majątkiem. Liczyła nieco ponad sto osiemdziesiąt dziesięcin ziemi ornej i łąk oraz kawał lasu, ale – zarządzana sprawnie i nowocześnie – przynosiła przyzwoity dochód, szacowany na kilka tysięcy rubli rocznie. Wśród okolicznej drobnej szlachty zagrodowej i miejscowych zasobnych chłopów – gospodarzy, pan Michał mógł uchodzić za wielkiego bogacza, choć daleko mu było do właścicieli takich folwarków jak Tylwickie czy Topolany. Pan Kalinowski planował przekazać wkrótce ziemię tylko jednemu z prawie już dorosłych synów. Tak rzecz widziała pani Katarzyna, nie dopuszczająca myśli o podziale majątku, choć na razie nie rozstrzygnęła, któremu z wnuków ma przypaść dziedzictwo. Bardziej do tej roli wydawał się sposobny osiemnastoletni Ignaś. – Ma zamiłowanie do ziemi – mówiła starsza pani. – To najważniejsze, jeśli chcemy, aby majątek nie przeszedł w obce ręce. Ignasiowi Kalinowskiemu już od dziecka najwięcej radości sprawiały wakacje i wszystkie te dni, kiedy mógł pracować w polu. Gospodarstwo nie miało przed nim tajemnic, nie bał się żadnej roboty, wszystkim się ciekawił, wszystkiego doglądał.
Nie cieszył się jednak dobrym zdrowiem. Męczył się szybko, łatwo przeziębiał, czasem nawet popadał w omdlenie. Lekarz z Białegostoku, zaprzyjaźniony z rodziną Kalinowskich, tłumaczył to ogólną słabością organizmu. – Niewiele tu można zrobić. To wrodzona słabość płuc, pewnie po dziadku. Powinien mieszkać na wsi. Miejskie powietrze mu nie służy, potrzebuje otwartej przestrzeni. Michał Kalinowski zabrał syna ze szkoły przed ukończeniem przez niego czwartej klasy gimnazjum. Planował, że potrzyma chłopaka na wsi rok czy dwa, odchucha, a potem może dzieciak powróci do szkolnej ławki. Minęło jednak kilka lat, Ignaś znacząco nie wydobrzał, a i do dalszej nauki nie zdradzał ochoty. Sprawdzał się natomiast bardzo dobrze jako pomocnik, a z czasem i zastępca ojca w większości spraw gospodarskich. Drobny i chudy, zapadał często na zdrowiu, zaś późną jesień i wczesną wiosnę zwykle spędzał w łóżku, obstawiony lekarstwami. Ale i wtedy nie zapominał o swoich obowiązkach: czytał „Gazetę Rolniczą”, planował zasiewy, budowę nowej owczarni, oczyszczenie zarośniętych stawów. Szesnastoletni Staś Kalinowski mało przypominał starszego brata. Podobny z wyglądu do ojca, był tak jak on zdrowy i niezwykle odporny, ale z charakteru, z zamiłowania do praktyczności, mało ojca przypominał. Nauka przychodziła mu nad podziw łatwo, miał jednak opinię lenia, zainteresowanego nie tym, co wykładano w szkole. Można go było często spotkać z książką w ręku, w domu, w sadzie czy na polu, ale nie były to książki, których czytania wymagano w gimnazjum. Nie odczuwał przy tym żadnego upodobania do prac rolnych. Czasem pan Michał spodziewał się po nim pomocy i pomoc tę otrzymywał, ale Staś nie dawał jej ani z przekonaniem, ani też z zaangażowaniem. Robił tylko tyle, ile musiał. Rano ojciec wyznaczał mu zadanie i mógł spodziewać się jego wykonania, ale pod warunkiem, że wcześniej bardzo dokładnie wytłumaczył, co i jak ma być zrobione. Staś bowiem przyjmował rzecz po swojemu, nie domyślał się intencji ojca albo udawał, że ich nie odgaduje.
– Wiem, że to konieczność – odpowiadał na uwagi. – Oczywiście, może ojciec na mnie liczyć. Ale trudno mi ukryć, że praca na roli nie bardzo mi odpowiada. Ja bym wolał coś innego... Michał Kalinowski marszczył brwi. – Czego ty chcesz? – pytał. – Ziemia potrzebuje pracy, miłości i przywiązania. Tylko wtedy odpłaca się dobrym plonem. Nigdy nie zawiedzie. Twoja babka w koło to powtarza, ale ma rację. Nasza rodzina od pokoleń tak właśnie żyje. Przy ziemi, na ziemi i dzięki ziemi. – Wiem, ojcze – tłumaczył Staś, zawstydzony swoją odmiennością. – Wiem to i bardzo szanuję. Ale jeśli o mnie chodzi, marzę o innej przyszłości. Ja, ojcze, chciałbym podróżować, poznawać świat... Michał Kalinowski pokiwał głową. – Chwalebny zamiar. Świat jest podobno wielki i interesujący. Zobaczysz go, jak tylko zgromadzisz środki na podróżowanie. Jakże inaczej chciałbyś tego dokonać? Najpierw więc zdobądź pieniądze na podróże, potem jedź. Nie był zagniewany na młodszego syna. Wzruszał ramionami, czasem zżymał się, ale nie okazywał gniewu. Staś miał także zalety, które stanowiły o jego przydatności w majątku. Wykazywał bowiem duże zainteresowanie mechaniką, co w gospodarstwie bardzo się przydawało. Nie miał jeszcze piętnastu lat, gdy bez niczyjej pomocy naprawiał pługi, brony, a i w młynie okazał się bardzo pomocny. Pan Wudkiewicz, który dzierżawił młyn należący do Kalinówki, nie mógł się go nachwalić. Staś zastąpił kilka elementów drewnianych żelaznymi, sam je zamontował i puścił w ruch. Wszelkie roboty z zakresu mechaniki Staś wykonywał niezwykle łatwo, jakby od niechcenia. Kalinowski patrzył przez palce na dziwaczne zainteresowania młodszego syna. Staś był może lekkoduchem, trudnym do utrzymania w dyscyplinie, ale na pewno nie był niemądry. Jego niechęć do ziemi wynikała być może z wielokrotnie powtarzanych zastrzeżeń babki Katarzyny, że w Kalinówce nie ma miejsca dla obu braci. Problem leżał
jednak także w tym, że Staś, choć nauka przychodziła mu łatwo, wcale nie chciał się uczyć i niewiele wskazywało na to, że znajdzie jakikolwiek dobrze płatny fach poza pracą w rodzinnym majątku. Według oceny pana Michała, Staś nadmiernie interesował się sprawami odległymi od prawdziwego życia i ojciec martwił się, czy syn porzuci dziecięce marzenia, gdy stanie się doroślejszy. Chłopak naczytał się literatury podróżniczo-awanturniczej, nic dziwnego, że zawróciła mu w głowie. Gdyby czytał inną, poważniejszą, może i myślałby bardziej po dorosłemu. Tymczasem nic na to nie wskazywało. Kalinowski niejeden raz miał ochotę przywołać syna do porządku, ale wszelkie jego wysiłki napotykały na opór babki chłopca. Pani Katarzyna nie pozwalała powiedzieć o Stasiu złego słowa, zawsze tłumaczyła jego zachowanie młodością, rozbujałą wyobraźnią, artystycznym powołaniem. – Jeszcze będą z niego ludzie – powtarzała, ukradkiem karmiąc łakociami, usprawiedliwiając i łagodząc kary za drobne przewinienia. Ojciec wzdychał, ale nie umiał się przeciwstawić. Starsza pani zawsze potrafiła wytłumaczyć zachowanie Stasia niewłaściwym postępowaniem innych albo wrażliwą naturą chłopca. Gdy przed kilkoma tygodniami usłyszała, że relegowano go z gimnazjum, omal nie zemdlała. – Panno Przenajświętsza! I teraz się dopiero o tym dowiaduję?! Za co tym razem? Pani Katarzyna załamała ręce. Była przekonana, że Staś, który już wcześniej miewał kłopoty w szkole, nie mógł zaangażować się w coś niegodnego. Zawsze była tego pewna. Nawet teraz, gdy chłopca wyrzucono z gimnazjum, ani myślała słuchać o tym, że on sam może nie być bez winy. Michał Kalinowski wzruszył ramionami. – Niemało rubli dałem, żeby skarga nie poszła do inspektora. Jakby poszła, sąd pewny. – Biedne dziecko! – ubolewała pani Katarzyna. – Musi być w strasznym stanie! To taki wrażliwy chłopiec! Taki oczytany, dobrze zna
naszą tragiczną historię. Jest wrażliwy, nie może znieść tego kłamstwa wokół, nic dziwnego, że czasem powie coś nieodpowiedniego dla uszu urzędników szkolnych. Hołubić go powinieneś, Michale, nie karcić. To przecież w naszej rodzinie ogniwo, które w przyszłe pokolenia przeniesie nasze zasługi, powołanie, misję. Michał Kalinowski krzywił się na takie słowa. Rozmowy o tradycji i historii nużyły go, nie dostrzegał w tym praktycznej wartości, a praktykę cenił ponad wszystko. Prawie z lekceważeniem odnosił się do dawnych zasług rodziny. – Teraz są zupełnie inne czasy, proszę mamy. A historia? Co z historii wynika praktycznego? – Martwię się twoim nieczułym sercem, Michale – zasmuciła się pani Katarzyna. – Kalinowscy herbu Prawdzic zawsze wypełniali obowiązki wobec kraju, zawsze byli wierni naszej narodowej tradycji. Nie możesz lekceważyć przeszłości. To historia twojej własnej rodziny, ojców i dziadów. – Spełniam, co należy – sprzeciwił się Kalinowski. – Jestem tylko przeciw niemądrym mrzonkom i brakowi poczucia rzeczywistości. Starsza pani wzniosła oczy do nieba. – Dziękuję Bogu, że choć ten wrażliwy chłopiec pamięta o innych powinnościach Kalinowskich. Przechować nasze wartości i nasze tradycje, oto jest obowiązek mój, twój i twoich dzieci. Po wieki wieków. Tak było kiedyś, tak jest teraz i tak będzie w przyszłości. Bo jeśli my o tym zapomnimy, nikt nie będzie pamiętał. Poszła też zaraz rozmówić się z wnukiem. Staś siedział w sadzie, pod jabłonkami, z książką w ręku. Zerwał się na widok nadchodzącej babki. – Wiem wszystko – oznajmiła pani Katarzyna. – Wszystko wiem. Bóg cię pocieszy, dziecko, w twoim strapieniu. Chłopiec stał z niepewną miną. Ojciec zakazał mówić o powodach relegowania ze szkoły. – Wybacz, babuniu...
Starsza pani objęła serdecznie młodego człowieka. – Nic nie mów – pocieszyła. – Nic nie mów, ja wszystko rozumiem. – Ale... – Nie chcę znać szczegółów. Powiem tylko, że jestem dumna z twojej postawy. Jakże cieszyłby się z tego twój stryjeczny dziadek! W salonie dworu wisiała makatka, a na niej stara szabla oraz niewielki portrecik szwagra pani Katarzyny. Janek Kalinowski jako szesnastolatek poszedł do powstania. Był w partii sławnego Walerego Wróblewskiego, brał udział w potyczce pod Waliłami, gdzie odniósł zaszczytną ranę. Nie wrócił do Kalinówki, umarł od owych zaszczytów. Tak mówił o swoim stryju pan Michał. Pani Katarzyna czciła pamięć bohatera z wielkim nabożeństwem, z okazji rocznicy jego urodzin zamawiała specjalną mszę w Zabłudowie, a postawę Janka wskazywała wnukom jako wzór do naśladowania. Teraz Staś Kalinowski kręcił się w miejscu niepewnie, ponieważ nie miał powodów do dumy. Brakowało mu jednak odwagi, aby wyjaśnić babce, że to nie szczytna działalność patriotyczna spowodowała skreślenie go ze szkoły. Wraz z dwoma kolegami wybrał się do teatru, choć gimnazjaliści mieli zakaz uczęszczania do takich przybytków. Byli podochoceni wypitym ukradkowo winem, krzyczeli, klaskali, a na koniec wdali się w bójkę na ulicy. Poszkodowany, uczeń niższej klasy, doznał urazu nosa. Nie chodziło o byle kogo. Był to syn urzędnika magistratu, a ten zażyczył sobie zadośćuczynienia przed sądem. Szczęśliwie, wyrzucenie z gimnazjum i sowita łapówka wręczona ojcu poszkodowanego załagodziły sprawę. Staś szybko zapomniał o niebezpieczeństwie, w jakim nagle się znalazł. Był zbyt młody, żeby tracić czas na zamartwianie się niejasną przyszłością. Ta zresztą jawiła mu się jako raczej pociągająca. Miał własne tajemne plany, a termin ich realizacji zbliżał się z każdym tygodniem. Zamierzał, gdy już zdobędzie odpowiednie fundusze, ruszyć w daleki świat. Tam, dzięki swojej odwadze i przemyślności, zdobędzie sławę
i pozycję. Zostanie księciem Hindusów, wodzem Indian albo generałem wojsk walczących o wolność w jakimś państwie azjatyckim czy na egzotycznej wyspie, badaczem Afryki lub Ameryki Południowej. Po cichu przygotowywał się do takiego życia. Czytał odpowiednie książki, zbierał potrzebne mapy, w kuferku gimnazjalisty miał kompas i składany nóż. Nie dysponował jeszcze niezbędnymi pieniędzmi, ale znał na pamięć nazwy wielu walut w różnych państwach i ich kurs. – Pojadę w świat dla kraju – mówił Staś do babki. – Nie wszyscy mogą zostać tutaj. Muszą być tacy, co poświęcą swoje życie w służbie gdzieś daleko i z dala będą pomagali ojczyźnie, aby wybiła się na niepodległość. Czy Legiony we Włoszech, walka za waszą wolność i naszą, nie są wzorem do naśladowania? Ja, kochana babuniu, nie chciałbym spędzić życia przy kopcowaniu kartofli. Wiem, że będziesz mnie karcić za takie pragnienia, ale czy na pewno tak musi być? – Nie będę cię karcić – zapewniała pani Katarzyna. – Ty jeden z naszej rodziny myślisz o jej tradycji i przechowujesz historię. Jakże ja, osoba, której szwagier padł w powstaniu, miałabym ganić tak patriotyczną postawę? Pani Katarzyna po cichu sprzyjała podróżniczym planom wnuka. Wprawdzie nie w takiej wersji, o jakiej marzył Staś, ale zasadniczo nie miała nic przeciw temu. Dawała osłonę jego ekstrawaganckim niekiedy pomysłom, dyskretnie wspomagała też jego wzrastające potrzeby, czyniąc to z radością, bo przecież nie chodziło tu o karciane długi albo niezapłacone rachunki w gospodzie. – Jeszcze będziesz ze mnie dumna, babuniu – powtarzał Staś, całując ręce starszej pani. Wobec tak górnolotnych planów wyrzucenie z gimnazjum było tylko drobną dolegliwością, o której Staś zapomniał, zanim jeszcze skończyły się wakacje. Przyszła jednak pora przyznać się przed babką, dlaczego z początkiem nowego roku szkolnego nie pojechał do gimnazjum. Chciał wszystko wyjaśnić, ale Katarzyna Kalinowska nie oczekiwała tłumaczeń.
Staś czuł się okropnie niezręcznie, gdy okazało się, że przez nieporozumienie starsza pani bierze jego wybryki za działalność patriotyczną. Tak była przejęta jego bohaterskimi wyczynami, taką jej sprawiały radość, że nie miał serca prostować przekonania babki i pozbawiać ją złudzeń. Zdobył się tylko na niepewne zaprzeczenie. – Nie zasłużyłem, babuniu. Naprawdę nie zasłużyłem... Ale pani Katarzyna nie pozwoliła mu się wytłumaczyć. – Wiem, że ci czasem ciężko, wnuku – odpowiedziała uroczystym tonem. – Wierz mi jednak, że żadna ofiara, jaką weźmiesz na siebie w imię wyższego dobra, nie pozostanie bez nagrody. I pamiętaj, że taka ofiara wynika czasem z obowiązku. Szlachectwo zobowiązuje.
MATKA I SYN
J
an Suma, stróż kamienicy pod numerem czternastym przy ulicy Mikołajewskiej w Białymstoku, miał udany dzień. Jak zwykle we czwartki, przyszedł pan Kalinowski. Wcześniej jednak niż zwykle, bo przeważnie zjawiał się dopiero wieczorem. Ale Suma był przygotowany już od rana i gdy gość zastukał do stróżówki, mógł odebrać gotowy bukiecik kwiatów. Kwiaty kupowała w oznaczone dni żona stróża i trzymała je potem w szklanym wazoniku, żeby nie zwiędły. Pan dziedzic płacił za bukiecik aż dwadzieścia kopiejek, a następnie szedł do znajomej sobie lokatorki na pierwsze piętro. Tego dnia Jan Suma kłaniał się bardziej uniżenie niż zwykle, ponieważ okazało się, że dostał całe pół rubla. Warto było się kłaniać. Znał dziedzica Kalinowskiego od dawna, widywał go trzy-cztery razy w miesiącu. Pan Kalinowski odwiedzał znajomą dość regularnie, często zostawał na noc, czasem przychodził bardzo późno i trzeba było otwierać bramę. Zdarzało się, że prosił o pomoc, za którą płacił dodatkowo. Węgla przynieść, w piecu napalić, dostarczyć co ze sklepu, naoliwić zamek w drzwiach. Lokatorkę z pierwszego piętra stróż też oczywiście znał. Elegancka kobieta, zawsze w bardzo szerokich kapeluszach. Nazywała się Helena Mittag, nie do końca wiadomo, panna czy wdowa, dawała podobno lekcje rysunku. Rzeczywiście, kilkakrotnie przychodzili jacyś uczniowie, dziewczynki i chłopcy, prowadzeni przez matki lub służące. Ale chyba za wiele nie zarobiła, lekcje szybko się skończyły. Nie dziwił się, nie jego sprawa. Panna Mittag płaciła czynsz regularnie, ani dnia spóźnienia, więc nie miał powodu się uskarżać. Właściciel kamienicy, Abram Łapidus, co sam mieszkał przy ulicy Pocztowej, nigdy go nie prosił, by upomniał lokatorkę z pierwszego piętra. – Jak tam sprawy? – zapytał stróża pan Kalinowski. – Wszystko w najlepszym porządku, wielmożny panie – zapewnił Suma, chuchając na pieniądz i kłaniając się raz po raz. – Dostarczyli ten obraz, co pan dziedzic zamówił. Od razu powiesiłem.
– Doskonale, doskonale – skinął pan Michał i szybkim krokiem skierował się do oficyny. Panna Helena Mittag, trzydziestoletnia, dość ładna kobieta o pełnych, posągowych kształtach, czekała na Michała Kalinowskiego w czwartkowe późne wieczory, gdy wracał z partyjki kart, z przygotowaną kolacją i butelką szampana. Lubiła kolor różowy. Miała w mieszkaniu różowe tapety, różowe obicia na meblach, różową pościel. Jej jedwabny szlafrok był oczywiście różowy. – Jak dobrze, że już jesteś! – zawołała na widok Kalinowskiego. – Nigdy się ciebie doczekać nie mogę. Chwyciła gościa za rękę, wprost wciągnęła do mieszkania. Nie puszczając jego dłoni, szybko zamknęła drzwi i poprowadziła do wnętrza. W największym pokoju, nazywanym salonem, zasłony na oknach były różowe. Na stoliku, przykrytym białym i różowym obrusem, czekała przygotowana zastawa. – Jak możesz pozwalać, bym usychała z tęsknoty? – żartobliwym tonem wyrzucała panna Mittag. Michał Kalinowski pocałował ją w czubek nosa. Otworzył szampana, napełnił kieliszki. – Co to za okazja? – zapytał. – Dopiero w zeszłym miesiącu miałaś urodziny. Panna Mittag zmarszczyła nosek. – Nie pamiętasz? Jak możesz nie pamiętać?! Przecież to rocznica naszego poznania! Mężczyzna skinął głową. – Aha. Była zmartwiona taką reakcją. – Czyżbyś mnie już nie kochał? – spytała, przytulając się. – Tak szybko? Michał Kalinowski pokręcił głową. – Nie przywiązuję wielkiej wagi do rocznic – wyjaśnił z uśmiechem. –
A co do kochania, zaraz się przekonasz. Zachichotała rozbawiona. Odstawiła kieliszek na stolik, odeszła nieco, wyjęła z fryzury szpilkę i kilkoma ruchami głowy pozwoliła włosom rozpuścić się na ramiona. – W co się bawimy? – spytała zachęcająco. Michał Kalinowski pokręcił głową, nie wstając z krzesła. – Jestem dziś dość zajęty, mam tylko chwilę. Kobieta zrobiła zawiedzioną minę. – Och, jaka szkoda! Skinął ku niej ręką. – Nie traćmy czasu. Chodź do mnie. Panna Mittag podeszła, rozpinając szlafrok. – Znowu na krześle? – spytała zalotnie. – To nie jest najwygodniejszy sposób. – Ale przyjemny. No chodź, mam niewiele czasu. Muszę zaraz iść na policję. Usadowiła się na kolanach mężczyzny, miękkimi, ciepłymi wargami całowała go po oczach. – Tak się przestraszyłam, jak mi powiedzieli o tym napadzie. Tak się o ciebie bałam... Wzruszył ramionami i delikatnie pogłaskał ją po nagich plecach. – Nie myśl o tym – zamruczał. – Nic się przecież nie stało. Odchylił głowę do tyłu, gdy zaczęła rozpinać mu ubranie. – Jak miło – westchnął. – Zawsze mówisz, że mam ciepłe rączki... *** Rudolf Krantz siedział za wielkim, dębowym biurkiem, kciuki trzymał w kieszonkach czarnej kamizelki i patrzył przez okno na zakurzoną ulicę Bazarną, zapełnioną pojazdami i ludźmi. Gwar i turkot dobiegały do budynku nawet przez zamknięte okno. Krantz był niewysoki, okrągły i gruby. Miał fizjonomię dobrego
wujaszka, co to zawsze ma kieszenie wyładowane łakociami i częstuje nimi nie tylko swoich ulubionych kuzynów, ale wszystkie napotkane dzieciaki. Tyle, że nie był dobrym wujkiem. Starszy detektyw Rudolf Rudolfowicz Krantz był najlepszym agentem śledczym tajnej policji w tej części Cesarstwa. Tego dnia nie miał jednak najlepszego humoru. Rudolf Krantz był świetnym policjantem, wielokrotnie chwalonym i nagradzanym przez przełożonych, ale lata służby nie dały mu dość satysfakcji. Pracował w prowincjonalnym Białymstoku, skąd niebywale daleko do Moskwy i Petersburga, a tylko tam można było zrobić prawdziwą karierę. Ulica Fontanka 16 to adres, pod którym powinien pracować. W głównej siedzibie Ochrany w Petersburgu mógłby rozwinąć skrzydła, a tymczasem tułał się po peryferiach Rosji. Co z tego, że dorobił się opinii najlepszego agenta we wszystkich zachodnich guberniach? Cóż z tego, że dosłużył się stopnia starszego detektywa? Praca dawała mu zadowolenie, ale coraz częściej myślał, że nigdy nie zostanie doceniony tak, jak na to zasługuje. Może za kilka lat, gdy osiągnie już wiek przedemerytalny, przeniosą go do stolicy. Może nawet trafi do Wydziału Pałacowego i będzie mógł widywać Cesarską Rodzinę. To wprawdzie zaszczyt, pensja też wysoka, ale w sensie zawodowym to nuda i poczucie niespełnienia. Latami marzył, aby skierowano go na naprawdę odpowiedzialny odcinek, najlepiej do wydziału paryskiego. Tam dopiero mógłby wykazać się inicjatywą, pomysłowością i tak chwalonym przez przełożonych instynktem agenta. Zwalczać wrogów Rosji w Paryżu – to było marzenie Krantza, a jeśli już nie tam, to chociaż w centrali w Petersburgu. Na Fontance na pewno łatwiej byłoby mu przedstawić swoje pomysły i szybciej znalazłyby one zrozumienie i poparcie. Tymczasem zajmował się wykrywaniem drobnych oszustów, ściganiem prowincjonalnych anarchistów, a nierzadko i wariatów. Nie miał już niemal nadziei na kierowanie naprawdę dużymi operacjami. Prawdziwą karierę robili inni.
Zastukano do drzwi i Krantz zerwał się z miejsca ze zwinnością, której trudno byłoby się spodziewać po jego okrągłej, pulchnej sylwetce. Na twarzy miał uprzejmy uśmiech, dłoń wyciągniętą do powitania. – Witam, witam pana dziedzica! Jak miło, że pan dziedzic zechciał mnie odwiedzić. Michał Kalinowski uścisnął podaną dłoń, ale nie odpowiedział uśmiechem. – Otrzymałem zaproszenie – zauważył. – Żandarm je przyniósł. Rudolf Krantz udał, że nie dostrzegł ironii, uprzejmym gestem wskazał gościowi krzesło. – Jestem zobowiązany, że pan dziedzic był łaskaw nie odkładać tej wizyty. Proszę wybaczyć, że zaproszenie posłałem tak niezręcznie. Ale sam pan rozumie, zależało mi na pośpiechu. Schwytaliśmy ludzi, którzy napadli na pana dziedzica, trzeba ich teraz przykładnie ukarać. Bezpieczeństwo, drogi panie Kalinowski, bezpieczeństwo jest najważniejsze. Na blacie biurka nie miał żadnych akt, jak gdyby rozmowa miała mieć charakter wyłącznie towarzyski. Wyciągnął w stronę rozmówcy pudełko z cygarami. – Prawdziwe wirginijskie – zachęcił. Kalinowski odmówił gestem, detektyw zastanowił się i także zrezygnował z palenia. Zamknął pudełko, schował je do szuflady biurka. – Dawno chciałem już pana poznać – oświadczył z przyjacielskim uśmiechem. – Jakoś nie było sposobności, a teraz okazja jest ze wszech miar przykra... – Niby dlaczego? – spytał sucho pan Michał. Uśmiech Krantza przygasł, ale tylko na sekundę. – Chciałem pogratulować panu dziedzicowi postawy – oznajmił. – Dać sobie radę z miejscowymi żulikami, i to trzema naraz, nie każdy potrafi! Gdyby wszyscy obywatele zachowywali się w taki sposób, znacznie mniej mielibyśmy roboty.
Michał Kalinowski nie wykazał zrozumienia dla tej opinii. – Niezupełnie się zgadzam – zauważył bez uśmiechu. – Po pierwsze, było ich tylko dwóch. A dalej, co pan i pańscy koledzy mieliby wtedy do roboty? Wydalibyście kolejną wojnę dzieciom? Starszy detektyw Krantz skrzywił wargi niezadowolony. On sam również uważał to za duży błąd. Aresztowanie grupy gimnazjalistów przed kilkoma miesiącami nie przynosiło zaszczytu tajnym służbom Jego Cesarsko-Imperatorskiej Mości. To niepotrzebne śledztwo wzburzyło opinię całego miasta. Nie tylko mieszkańcy, ale zwykłe śmiecie i łajzy drwili z policji, że walczy z dzieciakami. – Więc i pan, panie dziedzicu, żywi do nas takie uprzedzenia? – zapytał zmartwiony. – Szkoda, szkoda. Naprawdę szkoda... Rudolf Krantz był po prostu wściekły, ale starał się nie dać tego po sobie poznać. Nie znosił takich pewnych siebie, aroganckich ziemian. Nie lubił ich, a musiał udawać, że liczy się z ich zdaniem i pracuje w ich interesie. Wcale tak nie było. Ochrana nie jest od tego, żeby jakiś tam obywatel Kalinowski czuł się bezpieczny. Ochrana jest od tego, żeby państwo czuło się bezpieczne od takich obywateli. Ale Rudolf Krantz był doświadczonym policjantem i wiedział, że musi umieć udawać. Nawet przed kimś takim jak dziedzic Kalinowski. – Trafienie! – sztywno skłonił głowę. – Pan dziedzic ugodził mnie, że tak powiem, w samo serce. Ale á propos. Czytałem zeznania, jakie pan dziedzic złożył po napadzie. Mogę zobaczyć ten przedmiot, który służy panu do fechtunku? Pan Michał bez słowa położył na biurku laskę. Policjant wziął ją ostrożnie do ręki, obejrzał pod światło rączkę, znalazł przycisk mechanizmu, pstryknął nim, a następnie wyjął stalowe ostrze z drewnianej obudowy. – Ładna rzecz! – ocenił z uznaniem. – I praktyczna. Obejrzał wszystko dokładnie, schował ostrze do pochwy, wyjął, znowu schował, a wreszcie odłożył laskę na biurko. Gdy Michał Kalinowski
sięgnął po nią, Krantz przytrzymał przedmiot na blacie. – Niestety – powiedział z przepraszającym uśmiechem. – Jestem zmuszony zatrzymać ten drobiazg. – Po co? – Jako dowód w sprawie. – W jakiej sprawie, jeśli łaska? Rudolf Krantz założył kciuki za kieszonki kamizelki. – Chodzi o metody walki z przestępcami, panie dziedzicu. Ze złymi ludźmi, którzy napadają na innych. Nie każdy potrafi się obronić tak skutecznie jak pan. Chodzi o bezpieczeństwo nas wszystkich. Także więc o bezpieczeństwo pańskiej rodziny. Michał Kalinowski wzruszył ramionami. – Moja rodzina – oświadczył mocnym głosem – ma się całkiem dobrze i bez pańskiej pomocy. *** Pani Katarzyna Kalinowska dbała o pomyślność Kalinówki prawie od pół wieku. Nauczyła się samodzielności już jako młoda kobieta. Ledwie po kilku latach małżeństwa została wdową i była zmuszona zająć się małym synkiem oraz całym majątkiem. Nie należała do wyjątków, wiele kobiet zarządzało w tych czasach rodzinnymi włościami, gdy ich ojcowie, mężowie lub bracia padli w powstaniu albo poszli na zesłanie. Kobiety w roli gospodarzy dworów sprawdzały się rozmaicie, nie miały odpowiedniego wykształcenia, a nie zawsze dysponowały też wystarczającą odpornością i siłami, żeby przeciwstawić się trudnościom ze strony przyrody i złych czy leniwych ludzi. Pani Katarzyna znajdowała się w szczególnie trudnej sytuacji. Nie miała u boku żadnego krewnego, na którego rady i pomoc mogłaby liczyć. Może to zresztą i dobrze, bo uniknęła nieuczciwych czy wręcz złodziejskich zarządców, jacy wyroili się w tamtym czasie niby pszczoły. Zmuszona do samodzielności i odpowiedzialności, znalazła w sobie dość sił i odporności,
aby przetrzymać najtrudniejsze czasy. Los dotkliwie doświadczył Kalinówkę i jej mieszkańców. W powstaniu 1863 roku poległ młodszy brat dziedzica, a on sam zmarł w kilka lat potem na piersiową chorobę w wieku lat dwudziestu ośmiu. Pani Katarzyna została sama z malutkim synkiem oraz postanowieniem, że uczyni wszystko, by zapewnić mu odpowiednie wychowanie i warunki do życia. Długo uczyła się gospodarowania w sposób praktyczny, z wielkim nakładem sił i czasu, rzetelnie i z zawziętością. Przez lata ciężkiej pracy od świtu do zmierzchu młoda, naiwna, łagodna i słaba istota stała się kobietą twardą i silną, o stalowych nerwach i stalowej woli. Odrzuciła propozycje powtórnego wyjścia za mąż i samotnie borykała się ze światem. Mało uwagi poświęcała rozrywkom, skupiając się na pracy i obronie majątku. Jej walka z ziemią, a nieraz także z urzędami, zyskała jej podziw wśród sąsiadów i uznanie dawnych poddanych. Uwłaszczenie włościan uszczupliło majątek, ale nie został on rozparcelowany i nie przeszedł w obce ręce. Gdy jedyny syn Kalinowskich osiągnął pełnoletność, pani Katarzyna mogła przekazać mu Kalinówkę zmniejszoną wprawdzie o jedną trzecią, ale we wcale dobrym stanie. Lata samodzielnych rządów rozbudziły w pani Katarzynie nie tylko dobre cechy. Musiała być odpowiedzialna, twarda, zapomnieć o sentymentach i słabościach. Jako dojrzała kobieta stała się apodyktyczna, ponieważ nie było przy niej nikogo, z czyim zdaniem musiałaby się liczyć. Bardzo wymagająca i surowa wobec służby i pracowników, z nie mniejszą surowością traktowała jedynego syna. Nigdy nikogo nie pytała o radę, przywykła kierować się tylko swoim osądem, własną oceną spraw i ludzi. Kiedy Kalinówka przeszła w ręce pana Michała, był od niedawna żonaty. Choć jednak został gospodarzem w ojcowskim majątku, niewiele miał w nim do powiedzenia we własnym imieniu. Przyzwyczajony od dziecka do apodyktyczności matki, przyjmował za naturalne, że to pani Katarzyna jest nadal właściwą panią, a on tylko jej przedstawicielem
i zarządcą. Jak dawniej, to pani Katarzyna decydowała o wszystkim. Wyznaczała zakres i pory siewów, żniwa i wykopki, wypowiadała się o najmowaniu służby i godzeniu robotników do prac polowych. Ona decydowała o wszelkich wydatkach i zakupach, ona przyjmowała pieniądze ze sprzedaży płodów rolnych i ona rozporządzała gotówką. Pan Michał bez zastrzeżeń odnosił się do postanowień matki, nigdy ich nie kwestionował, nigdy się nie przeciwstawiał. Uważał, że matka nie tylko chce dla niego jak najlepiej, ale i wie, co jest dla niego dobre i korzystne. Był posłuszny jako dziecko, zachował posłuszeństwo jako dorosły. Wysłała go do szkoły – uczył się. Uznała, że przyszła pora, aby się ożenił – pojął za żonę pannę, którą mu wyszukała. Zakazała mu szukać kolejnej towarzyszki życia, gdy po sześciu latach pani Anna umarła – pogodził się ze stanem wdowca. Kształtowała go na wzór zmarłego męża, o którym miała nieco wyidealizowane wyobrażenie, ale zajęta majątkiem nie mogła poświęcać zbyt wiele czasu wychowaniu jedynaka. Ten wyrósł na silnego i pięknego mężczyznę, który jednak, zachowując dla matki głęboki szacunek, potrafił nie do końca zgadzać się z jej poglądami. Niezadowolony z małżeństwa nigdy nie wyrzucał matce niewłaściwego wyboru synowej, ale nie stronił od romansów i przygód. Z czasem sytuacja ułożyła się w sposób, z którego oboje byli zadowoleni. Pan Michał pozwalał sobie na flirt albo cichy, przelotny związek z kobietą, pani Katarzyna zaś udawała, że nic o tym nie wie. Oby tylko nie w Kalinówce i oby dzieci były tego nieświadome. Pani Katarzyna czasem zmieniała zdanie, ale nigdy się nie tłumaczyła ze zmiany, podobnie jak nigdy nie wyjaśniała, dlaczego uważa tak albo owak. Nie miała również zwyczaju ujawniać przed nikim jakichkolwiek zamiarów czy planów. Dopiero gdy nadchodziła właściwa chwila, ogłaszała swoje postanowienia. Miała w dyspozycji wystarczająco wiele środków i sposobów, a także dość cierpliwości, żeby przeprowadzić swoja wolę. – Michale – oznajmiła któregoś dnia. – Pan Nowacki z Topolan przyjedzie jutro na obiad. Z córką. Pragnęłabym, żebyś zastanowił się, czy
nie czas na wybranie nowej żony. To bardzo miła i ładna panna. Jestem pewna, że poświęcisz jej nieco uwagi. Wróciła niedawno z pensji, jest wykształcona i bardzo dobrze wychowana. Pan Michał nie był zaskoczony zmianą poglądów matki na temat jego przyszłości. Od pewnego czasu starsza pani próbowała wyswatać syna, niezrażona nieudanymi próbami. – Wróciła z pensji? – zapytał. – To chyba mało się rozumie na gospodarstwie. Cenił praktyczne podejście do życia, sam ledwie liznął szkolnej nauki, edukowany w domu przez francuską bonę, a później także przez dwie ambitne ciotki. Nie wyłączając znajomości francuskiego całe to dworskie nauczanie uważał za zupełnie nieprzydatne w dorosłym życiu. – Ty się znasz wystarczająco – odparowała pani Katarzyna. – A panna Justyna nie tylko skończyła pensję w Warszawie, ale i była tam nauczycielką. Do niczego cię nie nakłaniam, ale nie zaszkodzi, żebyś się zastanowił nad przyszłością. Jeśli panna przypadnie ci do gustu, a mam taką nadzieję, majątek można byłoby znacząco powiększyć. Nie wymagam od ciebie natychmiastowych deklaracji, ale trzeba o tym myśleć, jeśli chcesz odpowiednio zaopatrzyć chłopców. Obiecaj, że zachowasz się jak należy. Bardzo cię proszę, żadnych sportsmeńskich i tym podobnych wyskoków. – Oczywiście, proszę mamy – zapewnił pan Michał. – Skoro mamie zależy na dobrym wrażeniu, zrobię jak najlepsze.
MALWY PRZED DWOREM
P
an Jacek Nowacki przyjechał przed południem, sam powożąc dwójką ładnych koni, zaprzężonych do jednego z jego licznych powozów. – Witajcie, witajcie! – wołał do pana Michała, z daleka machając kapeluszem. Był dwanaście lat starszy od gospodarza i podobnie jak on owdowiały. Odwiedzał Kalinówkę przy różnych okazjach, śmiał się głośno, wiele jadł, niemało pił, później narzekał na stan zdrowia. Pan Jacek był średniego wzrostu, miał szeroką otwartą twarz z siwymi, zawsze podkrążonymi oczami, sumiaste wąsy i tubalny głos. Nosił niemodne już długie surduty i równie niemodne krawaty, za to jego buty z jasnej skóry, określane jako polskie, zawsze były w bardzo dobrym stanie. Poznasz pana po cholewach, mówiło przysłowie. Pan Nowacki siedział na dużym folwarku w Topolanach, o jedenaście wiorst na wschód od Zabłudowa, przed kilku laty okazyjnie kupionym od rozrzutnego spadkobiercy jednego z pierwszych niegdyś majątków w obwodzie białostockim. Nowacki nie był tak bogaty jak pułkownik Mikołaj Kawelin, prawosławny właściciel folwarku Majówka, albo baron von Tromm, protestant, z niedalekiego pałacu w Jeronimowie, ale stać go było prawie na wszystko, nawet na to, żeby raz w tygodniu grać w preferansa lub wista, bardzo rzadko cokolwiek wygrywając. Karciane męskie wieczory odbywały się często w jego nowym domu w Zabłudowie, jednym z siedmiu murowanych budynków w całym mieście. Słabość do kart pan Jacek równoważył hojnymi datkami na rozmaite cele dobroczynne, co było pomysłem proboszcza Miodyńskiego, zresztą stałego towarzysza przy stoliku. – To i przyjechaliśmy! – Nowacki wygramolił się z pojazdu i witał z gospodarzem, obejmując go ramionami. Gościowi towarzyszyła jasnowłosa panna w niebieskiej sukni i z
niebieską parasolką. Wychodziła z bryczki z oczami skromnie spuszczonymi do ziemi, nie na tyle jednak, by nie zauważyć uprzejmie podanej dłoni Kalinowskiego. Pan Michał pochylił głowę w ukłonie, ręką czyniąc zapraszający gest. – Witamy serdecznie. Ładny dzień na spotkanie. Duży stół, nakryty białym obrusem, zastawiony i przygotowany, czekał w sadzie, pomiędzy jabłoniami. Stała przy nim dziewczyna z dużym wachlarzem i pilnowała, żeby owady nie siadały na wędlinach, białym serze, miodzie czy owocach. – Moja córka, pamiętasz, Michale? – zapytał Nowacki. – Justysia. Panna dygnęła grzecznie. – Prawda, że wyrosło z niej przyjemne stworzenie? – pytał dalej Nowacki. – Nie widziałeś jej chyba z dziesięć lat. – Prawda – przyznał Kalinowski. Miał na myśli drugą część wypowiedzi pana Jacka. W ogóle nie pamiętał dziewczyny, jeśli nie liczyć niejasnego wspomnienia bardzo chudego podlotka, który przed laty mieszkał w Topolanach. Justyna Nowacka nie była pięknością. Miała wprawdzie regularną twarz i duże orzechowe oczy, ale nadal była bardzo chuda. Ubranie wisiało na niej niczym worek, nie mogąc zatrzymać się na zwykłych u kobiet wypukłościach i zaokrągleniach. Miała jasne włosy o wyraźnym miedzianym połysku, co stawiało ją w gorszej sytuacji wobec innych panien w okolicy. Kolor rudy był nie tylko niemodny, ale nawet lekko podejrzany. Jej cera, blada i biała, upstrzona piegami, też raczej nie wzbudzała zachwytu młodych mężczyzn. Nic więc dziwnego, że choć panna Nowacka lat miała więcej niż dwadzieścia pięć, pozostawała w panieńskim stanie. Pani Katarzyna, jak zawsze w czarnej sukni z aksamitu, nadeszła, gdy wszyscy siedzieli już przy stole na ławkach. Dla niej wyniesiono z domu krzesło z wysokim oparciem i poduszką. Usiadła, pozwoliła się powitać niczym księżna, a potem kazała dziewczynie usiąść obok siebie.
– Mężczyźni mają swoje sprawy – powiedziała. – Zanim je omówią, trochę się pomęczysz ze starą kobietą... Justyna zaprzeczyła natychmiast, naturalnie i z wdziękiem, a bez uległości, co spodobało się pani Katarzynie. Uśmiechem dodała jej odwagi. – Nie bój się, moje dziecko – przemówiła serdecznie. – Porozmawiajmy, a na pewno się polubimy. Z zainteresowaniem wypytywała Justynę o szczegóły jej edukacji, zainteresowania, lektury, i z miejsca zdobyła serce dziewczyny. Pani Katarzyna umiała słuchać, zwłaszcza jeśli dogadzało to jej interesom. Potrafiła też tak pokierować rozmową, aby dowiedzieć się wszystkiego, czego pragnęła się dowiedzieć. W kilka minut nabrała przekonania o dobrym wykształceniu dziewczyny, poprawnych manierach, koniecznym szacunku dla osób starszych i dla tradycyjnych wartości. Justyna krytykowała życie w mieście, a z zachwytem mówiła o pobycie na wsi i obietnicy ojca, że już na niej zostanie. – Wielce jestem rada, że cię poznałam, dziecko – oznajmiła starsza pani. – Czy zechciałabyś odwiedzić mnie czasem i zabawić taką miłą, pouczającą rozmową? Justyna zapewniła, że uczyni to z radością. Zdumiewała się swoją odwagą i otwartością, ponieważ należała do osób niezbyt śmiałych i rzadko odzywała się niepytana. – Z radością – powtórzyła. – Czuję w pani, niech mi wolno będzie to powiedzieć, życzliwość i serdeczność, jakiej nie zaznałam nigdy wcześniej. Chyba że dawno temu od własnej matki... Przerwała, zawstydzona nagle nadmierną poufałością. Pani Katarzyna serdecznie poklepała ją po ręce. – Moja droga – powiedziała, przyciszając głos. – Sprawiasz mi przyjemność tak piękną szczerością. Czuję, że choć różnica wieku między nami jest tak duża, zostaniemy przyjaciółkami. – Nie śmiałam o tym marzyć – szepnęła Justyna. Była wdzięczna starszej pani nie tylko za serdeczne przyjęcie, ale i za
to, że odwracała uwagę od przemożnej chęci patrzenia na drugą stronę stołu, gdzie mężczyźni rozmawiali o sprawach gospodarczych. Nie widziała ich, dobiegały ją tylko niektóre zdania i słowa. – Trzysta pudów kartofli z jednej dziesięciny ziemi? – ciekawił się Nowacki i z podziwem kiwał głową. – Z moich wyciągam nie więcej jak dwieście siedemdziesiąt pudów. Mężczyźni prowadzili gospodarskie rozmowy, doradzali sobie, wymieniali się doświadczeniami. A ponieważ pili przy tym wino, szybko okazało się, że gospodarz ma nieporównanie większe możliwości. Pan Jacek najwidoczniej miał dość, jego mowa stawała się coraz mniej wyraźna, a wkrótce głowa opadła mu na piersi. Justyna spłoniła się na ten widok i zrobiła ruch, jakby chciała obudzić ojca, ale pani Katarzyna powstrzymała ją łagodnym gestem. – Niech śpi – powiedziała przyciszonym głosem. – To wielka odpowiedzialność taki majątek jak Topolany. Twój ojciec ma prawo czuć się zmęczony po całym tygodniu ciężkiej pracy. – Słusznie – zgodził się Kalinowski, nieprzejęty zachowaniem gościa. – Ten majątek wymaga wiele więcej starania niż Kalinówka. Czy panie wiedzą, że... Pani Katarzyna energicznie zamachała dłonią, w której trzymała chusteczkę. – Dość tego! – zażądała. – Zanudzicie cały świat tymi sprawami, choć to przecież niedziela. Widzisz, nawet muchy się pospały od waszego gadania. Lepiej bądź tak uprzejmy i pokaż pannie Justynie Kalinówkę. Niech sama zobaczy, że i u nas da się żyć wygodnie i w miarę przyjemnie. Bo o tym, że praca jest podstawą, nie musisz jej przekonywać, zapewniam cię. Panna Nowacka miała widocznie dosyć siedzenia za stołem. Energicznie podniosła się z ławki. – Bardzo chętnie wszystko obejrzę – zapewniła. Michał Kalinowski podszedł i podał ramię.
– Służę pani. Justyna niepewnie zerknęła na śpiącego ojca, potem na starszą panią, ale ta uspokoiła wzrokiem: nie bój się, jesteś w dobrych rękach. Panna Justyna położyła dłoń w niebieskiej rękawiczce na mankiecie marynarki gospodarza. Szła przy nim zmieszana, dwa razy się potknęła, czerwieniąc się wstydliwie. Pan Kalinowski tego nie zauważył albo udawał, że nie widzi. Ledwie odeszli, wychodząc z sadu i kierując się w głąb podwórza, gdy Jacek Nowacki otworzył oczy. W spojrzeniu, jakie skierował ku starszej pani, nie było śladu alkoholu. – Mam nadzieję, droga pani, że będzie mi wybaczony ten drobny podstęp – odezwał się zupełnie przytomnym głosem. Pani Katarzyna odpowiedziała życzliwym uśmiechem. – Domyśliłam się. Nie mam pretensji, sąsiedzie. Trzeba było ich oboje nieco ośmielić... Pan Jacek wstał, ukłonił się starszej pani i zajął miejsce bliżej. – Byłbym szczęśliwy, zapewniam – oznajmił. – Byłbym prawdziwie szczęśliwy, gdyby z tej mąki dało się upiec chleb. Pani Kalinowska pokiwała głową z uznaniem. – Justysia zrobiła na mnie bardzo dodatnie wrażenie – powiedziała. – Nie wątpię, że zrobiła je także na Michale. Wrażliwa panna, bardzo grzecznie wychowana. Za długo ją pan trzymałeś daleko. Nowacki westchnął. – Bóg wynagrodzi, szanowna pani, tak łaskawe zaproszenie – odpowiedział poważnym tonem. – I tak życzliwe zaproszenie. Justysia nie miała łatwego życia. Matka zmarła młodo, ja stale zajęty... Dobrze, że ciotka w Warszawie zechciała wziąć ją do siebie na jakiś czas. Wróciła odmieniona, naprawdę odmieniona. Może jest nazbyt afektowana, jak to panny po szkole, ale to zaiste dobre dziecko. Pani Katarzyna potwierdziła życzliwym uśmiechem. Ten gest skłonił Jacka Nowackiego do jeszcze większej szczerości.
– Jedyne dziecko. Łaskawa pani wie, ile to nadziei i ile niepokoju. Człowiek chciałby dla jedynej córki jak najlepiej. Ja może nie jestem jeszcze stary, ale siły już nie te, wiadomo... Pani Kalinowska nadal się uśmiechała. – Mój panie – powiedziała z żartobliwą naganą. – Pomówimy o tym, gdy choć zbliżysz się do mojego wieku. Przecież ty jesteś prawie rówieśnikiem Michała. Pan Nowacki przypomniał, że jest starszy o dwanaście lat. – A Justysia o szesnaście lat młodsza od niego – uzupełnił. Pani Katarzyna pogroziła palcem. – Czternaście, panie Jacku – poprawiła. – Nie będziemy chyba udawać przed sobą, że jest inaczej, niż jest. Nowacki zgodził się bez sprzeciwu. Pani Katarzyna podniosła laskę i zakreśliła kółko. Jej twarz spoważniała, oczy spoglądały z uwagą. – Będziesz pan kluczyć, czy przejdziemy do rzeczy? – spytała. – Do rzeczy, jeśli pani łaskawa – skwapliwie zgodził się pan Jacek. Starsza pani przyjęła to z zadowoleniem. – Skoro tak, mówmy bez ogródek. Porozmawiam z moim synem. Jeszcze dzisiaj z nim pomówię. Nie spodziewam się innej odpowiedzi, niż ta, którą przewiduję. Ale wcześniej chciałabym mieć pewność, że moje wysiłki nie pójdą na próżno... Pan Nowacki wstał z ławki i złożył przed starszą panią głęboki ukłon. – I ja pomówię z córką jeszcze dzisiaj – obiecał uroczystym tonem. – I zapewniam, że pana Michała nie spotka odmowa. Zapewniam najsolenniej. Pani Katarzyna wysunęła dłoń do pocałowania na znak przypieczętowania umowy. Pan Nowacki usiadł na powrót, po czym zaczął wyliczać: – Pięćset pięćdziesiąt dziesięcin ziemi mam w Topolanach, w tym dwieście osiemdziesiąt ornej. Posag Justysi wyniesie trzydzieści tysięcy rubli, wyprawa do trzech tysięcy, nie licząc biżuterii po matce. Dom
w Zabłudowie też gotów jestem natychmiast przepisać na nią. Jest jeszcze jedenaście tysięcy po ciotce w warszawskim Banku Handlowym, zapisanych na imię mojej córki, co daje sześćset sześćdziesiąt rubli odsetek na rok, akurat na jej własne potrzeby. Ponadto... Katarzyna Kalinowska z zadowoleniem potakiwała głową. – Nalej pan wina, proszę. Warto pocieszyć się tak pięknym, słonecznym dniem. I takim pełnym nadziei. *** Michał Kalinowski prowadził Justynę Nowacką uprzejmie i z wielkim uszanowaniem. Szli wolno, zatrzymując się, gdy mężczyzna wskazywał poszczególne części gospodarstwa i o nich opowiadał. Wskazał na dwór, parterowy, ale szeroki i pękaty, z obszernym gankiem przed wejściem, po którym od południowej strony pięło się dzikie wino, wysoko, aż po łamany dach kryty gontem. – Dom ma dziewięćdziesiąt lat. Mój pradziadek, także Michał, kazał go zbudować. Nie jest tak wielki jak ten w Topolanach, tylko osiem pokoi, ale wcale wygodny. – Jest bardzo ładny – szepnęła Justyna. Oszołomienie, jakie spadło na nią, gdy pan Kalinowski podał jej ramię, jeszcze nie minęło. Szła obok pana Michała, stawiając kroki dziwnie niepewnie, jakby poruszała się po niestałym gruncie. Nie słyszała wszystkiego, co mówił, ale nie miała odwagi o nic zapytać. – Stajnie i owczarnia są po drugiej stronie drogi, tu zaś, za sadem, stodoły. Ta pierwsza liczy tyle lat, co dom, druga nieco nowsza. Naprzeciw ogród i warzywnik. Dalej szopa na narzędzia, drewutnia, suszarnia. W prawo obory. Tam chyba nie pójdziemy, gdyż zapewne pani pantofelki... Opowiadał więcej i szczegółowiej o gospodarskich sukcesach i kłopotach. Ale choć Justyna starała się słuchać uważnie, była tak zdenerwowana, że niewiele do niej docierało. – Te grusze sam szczepiłem. Znakomity owoc. Na targu w Zabłudowie mają każdego roku wielkie powodzenie. Pasieka. Naprzeciw szopa na len,
dużo tego uprawiam, opłaca się. Warsztat stolarski. Kiedyś wiele uwagi poświęcałem temu zajęciu, ale teraz coraz rzadziej przychodzę, czas nie pozwala. Justyna Nowacka szła, coraz ufniej wsparta na męskim ramieniu, choć dłoń trzymała sztywno, bojąc się poruszyć choćby palcami. Szli ścieżką wiodącą od domu wprost na pola, pomiędzy zabudowaniami rozciągniętymi w długiej linii. Wszędzie było widać porządek i staranie. Dzień był świąteczny, z czego skwapliwie korzystała służba i pracownicy. Widać było tylko niezbędnych. – Tutaj zaczynają się nasze pola. Ten młyn po lewej też nasz, puszczony w dzierżawę, a dworska ziemia aż do lasu. Samego lasu mało, wszystkiego dwadzieścia dziesięcin, ale jest jeszcze kawałek od strony Zabłudowa. Justyna szła i marzyła, aby droga nie skończyła się nigdy. Tymczasem doszli do rzędu młodych jarzębin, wyznaczających koniec części dworskiej, a zaczynających role. Były już prawie puste, ścierniska błyszczały w popołudniowym słońcu. – To i wszystko – powiedział pan Kalinowski. – Reszta po drugiej stronie drogi, tam trochę... Przerwał nagle, zmuszony podtrzymać dziewczynę. Justyna bowiem zbyt gwałtownie chciała zawrócić, zaplątała się w fałdy sukni i omal nie upadła. Chwycił ją za łokieć. Głowa panny na chwilę oparła się o pierś mężczyzny. Poczuła nieznany, miły zapach. Nie wiedziała, co to jest, poznała tylko woń fajkowego tytoniu. Bliskość pana Michała oszołomiła ją. Zamknęła oczy, miała wrażenie, że za chwilę zemdleje. – Dobrze się pani czuje? – spytał z niepokojem. Głos dobiegał do niej z oddali, choć jego zaniepokojone spojrzenie zobaczyła tuż nad swoją twarzą. Jakie ma ładne oczy, pomyślała. Siwe, takie spokojne. – Na pewno? – dopytywał się, nie puszczając jej łokcia. – Może trzeba ojca...
– Tak, tak – pospieszyła z odpowiedzią, odsuwając się na odległość ramienia. – To znaczy: nie, nie! Chciałam powiedzieć – dobrze się czuję, nie trzeba ojca niepokoić. Przepraszam za swoje zachowanie. Widać tutejsze powietrze działa tak silnie... Miała poczucie, że mówi nieskładnie i nie ma w tych słowach porządku i znaczenia. Gdyby mogła, uciekłaby natychmiast. Ale nie powinna tego robić. Znajdowali się o kilkaset kroków od domu i sadu, gdzie został ojciec. Nie mogła wrócić tam sama, nie mogła tutaj zostawić pana Michała. Miała ochotę pobiec, ale wiedziała, że w żadnym wypadku nie powinna tak postąpić. Cóż pomyślałby ojciec o takim zachowaniu? A co pomyślałaby pani Kalinowska? Nie, trzeba zachowywać się godnie, spokojnie, w opanowany sposób. Michał Kalinowski, jak gdyby odgadując życzenie dziewczyny, podsunął jej ramię. Skwapliwie skorzystała z zaproszenia, tym razem opierając się nieco pewniej. On zaś mówił dalej, jakby nie zaszło to dziwaczne wydarzenie, gdy omal nie upadła na trawę. – Reszta naszej ziemi leży po drugiej stronie drogi. Przeważnie jęczmień i gryka. I znowu trochę łąki, bardzo przyzwoitej, dwa pokosy daje. Za łąkami nieużytki, podmokłe, praktycznie bez wartości, nawet na wypas nie bardzo sposobne... Justyna wytężyła pamięć. Jak olśnienie przypomniało się jej, co już słyszała. – I stajnie, prawda? – Tak. Pani ojciec ma oczywiście ładniejsze koniki, ale i moje nie takie znów marne. Gdyby pani chciała zobaczyć, oczywiście służę... – Bardzo! – wykrzyknęła znacznie głośniej i z większą pasją, niż chciała. Nie była najlepszym jeźdźcem. Prawdę mówiąc, trochę się obawiała koni. Wysoka i chuda czuła się niezbyt pewnie w siodle. Starała się nie dawać tego po sobie poznać, ale tylko ona jedna wiedziała, ile to wymagało samozaparcia i uwagi.
– Doskonale! – ucieszył się Kalinowski. – Mam kilka dobrych koni pod wierzch. Jedna klaczka to chyba nada się akurat dla pani. Mała przejażdżka o tej porze byłaby zapewne dość przyjemna... – Z rozkoszą – szepnęła Justyna. – Lecz jeśli pan się nie pogniewa, wolałabym tylko popatrzeć. Tak wiele wrażeń na ten dzień... *** Justyna Nowacka stała przed dworem, z zachwytem przyglądając się roślinom tuż pod ścianami domu. Górowały tu malwy, bardzo liczne, bardzo wysokie, różowe, czerwone, żółte, we wszystkich odmianach koloru, o kwiatach różnej wielkości i zróżnicowanych kształtów. Kwietnik wydawał się nieco zaniedbany. Zieleń rosła siłami przyrody, rośliny, nie dotykane chyba dłonią człowieka, ciągnęły ku słońcu. Mijały już okna i szły wyżej. Malwy, malwy, malwy. Justyna stała przed kwietnikiem, wprost zauroczona pięknością, bujnością i dzikością kwiecia. – Jakie cudne te malwy! – westchnęła z zachwytem. – Chyba najpiękniejsze na świecie! *** Drogę powrotną do Topolan Justyna Nowacka odbywała w całkowitym oszołomieniu. Nie pamiętała, co mówiła do niej przy pożegnaniu pani Katarzyna Kalinowska, nie pamiętała, czy sama coś odpowiedziała. Oszołomiona wsiadała do bryczki i przez kilka wiorst nie mogła wrócić do siebie. Pan Jacek mówił do córki, ale sprawiała wrażenie, że nie słyszy, jak gdyby słowa te nie były skierowane do niej. Siedziała, patrzyła na jedną stronę drogi, zamyślona i nieobecna. Zaniepokojony ojciec próbował skłonić ją do odezwania się, ale nie podejmowała rozmowy. Nie mógł wiedzieć, że najchętniej przez cały czas trzymałaby oczy zamknięte. Bo gdy je przymykała, widziała nad sobą zatroskaną twarz Michała, a pod palcami czuła dotyk jego ręki. Pan Jacek, początkowo zaniepokojony stanem córki, zaczął nabierać
przekonania, że ma raczej powód do radości. Uśmiechała się przecież, uśmiechała się całą drogę. – Justysiu – zapytał. – Jesteś ukontentowana wizytą? – O, tak! Tyle było w tym wykrzykniku radości, że pan Nowacki pogratulował sobie w duchu. – Bardzo się cieszę, kochanie. Miałem obawy, że będziesz się nudzić w Kalinówce... – Ależ skąd! To wszystko takie ciekawe! Pan Nowacki spojrzał na córkę zaskoczony. Ciekawe? A cóż tam mogła zobaczyć ciekawego? Do tej pory mało się interesowała sprawami domowego gospodarstwa. Kalinówka to wprawdzie nie najgorszy majątek i dość ładnie położony, ale szczególnie się zachwycać nie ma czym. Chyba że córka nabrała nagle nowych zainteresowań. Jeśli tak, to stało się to za przyczyną pana Michała. Jaki to był wspaniały pomysł, aby zostawić ich samych! – Pani Katarzyna – odezwał się – prosiła, bym cię nie powstrzymywał przed kolejnymi wizytami... Justyna wybuchnęła płaczem, tak niespodziewanie i głośno, że pan Jacek zatrzymał konie. – Justysiu! – zawołał z przerażeniem. – Co się stało, dziecko?! Łzy leciały po twarzy Justyny, łkała i przez dłuższą chwilę nie mogła się odezwać. Dopiero gdy sięgnęła po chusteczkę, nieco wytarła twarz, udało się jej wyszeptać odpowiedź. – Wybacz, papo. To... to ze szczęścia... Pan Jacek Nowacki porzucił lejce i chwycił córkę w ramiona. – Boże wielki! – wykrzyknął. – Naprawdę? Naprawdę?! Nie mógł uwierzyć, że problem, który trapił go przez tyle lat, nagle, w ciągu jednej niedługiej wizyty, został rozwiązany. Ileż to nocy nie przespał, martwiąc się o los dziewczyny. Prawie się pogodził z tym, że zostanie starą panną. A tu nagle, niczym dar od losu, taka nowina. Jechał
do Kalinówki z małą nadzieją, choć oczywiście wiedział, że zaproszenie od pani Katarzyny nie było przypadkowe. Obawiał się jednak, że przyjdzie mu przekonywać córkę, przywoływać do porządku, może nawet trochę przymusić. Odszukał porzucone lejce, cmoknął na konie. – To czego płaczesz, niemądra? – spytał szorstkim nagle głosem. W oczach miał łzy. Justyna pocałowała ojca w ramię. – Bóg ci zapłać, papo, za ten dzień. Bóg ci zapłać.
POMYSŁY I IDEE
F
elicjan Mulak, właściciel składu towarów kolonialnych i małej herbaciarni przy nim, siedział w korytarzu gmachu przy ulicy Bazarnej w Białymstoku i patrzył na wysokie dwuskrzydłowe drzwi. Miał na sobie najlepsze ubranie, sztywny biały kołnierzyk, prawie nowy kapelusz i bambusową laskę. W drugiej ręce trzymał kraciastą chustkę i wycierał czoło co chwila, bo choć w białym budynku o grubych murach było chłodno, tego dnia pocił się okropnie. Drzwi otworzyły się wreszcie i petent został poproszony do środka. Rudolf Krantz siedział za biurkiem, na którym nie było niczego poza lampą i jedną jedyną kopertą. Gdy Mulak podszedł, zobaczył, że to koperta listu, który wysłał kilka dni wcześniej. Długo wahał się, czy powinien napisać. Starszy detektyw siedział bokiem do biurka i patrzył przez okno na plac targowy. Był duży i gruby, ale wcale się nie pocił. Felicjan Mulak zauważył to i zawstydzony schował za siebie chusteczkę, którą wycierał kark. – Ładny mamy koniec lata w tym roku – odezwał się Rudolf Krantz. – Niektórzy ludzie w taką porę pocą się nadzwyczajnie... Wyciągnął pulchny palec w stronę gościa. – A wiecie, panie kupiec, że ludzie pocą się najwięcej, kiedy kłamią? Mulak zamarł zaskoczony. Chciał zaprzeczyć, ale surowy wzrok policjanta miał dziwną siłę. Odebrał mu władzę w nogach, kazał zostać na miejscu. I słuchać. – Pocą się – powtórzył Krantz. Sięgnął lewą ręką po leżący na biurku papier, biorąc go koniuszkami palców. – Obrzydliwy anonim, tyle że podpisany – powiedział z odrazą. Mulak czuł, jak pot spływa mu po skroniach i karku, musiał użyć chusteczki. – Żadnych form, żadnej dystynkcji – mówił tymczasem Krantz. – Same
donosy, swary, kłótnie, zazdrość i zawiść. Plotek tylko nazbierałeś i zawracasz mi nimi głowę... Mulak głośno przełknął ślinę. – W liście jest sama prawda – wyszeptał. – Kazał pan naczelnik opisywać wszystko, więc ja z największą starannością... – Tak? – Krantz uniósł nieco kopertę. – Mam uwierzyć w te brednie? Że szanowany obywatel ziemski znaczonymi kartami okpił innych szanowanych obywateli? – Kiedy naprawdę okpił, panie naczelniku – potwierdził Mulak. – Tak mówili w moim sklepie. Że pan Olszewicz znaczonymi kartami musiał grać, jeśli aż osiem tysięcy wygrał. Stawiński z Dymin podobno stracił cały posag córki. A Skórnicki ze Złotnik to już mniej. – W faraona? – Tak, panie naczelniku. Kalinowski tylko podbijał, a potem nagle się wycofał. Śmiali się, że matka mu grać zabrania. Krantz odłożył list na biurko i z rozmarzeniem spojrzał w okno. – Musiała być ostra partia – westchnął. – Szkoda, że nie widziałem tej rozgrywki. Ale co robić, panowie ziemianie nie proszą drobnego urzędnika do swojego towarzystwa... Odwrócił wzrok do okna i kciukiem lewej ręki pokazał na papier. – Bardzo ładnie napisany list – pochwalił niespodziewanie – I pismo takie staranne. Tylko jaki cel chciałeś pan osiągnąć tym listem? – Cel? – zdumiał się Mulak. – Jak to cel? – Jaki cel tobie przyświecał, panie kupiec? – powtórzył Krantz. – Poza rzucaniem oskarżeń, oczywiście. Bo gdzie dowody? Choćby najmniejszy ślad dowodów? Czemu pan Kalinowski nagle się wycofał? Może był w zmowie z Olszewiczem? Felicjan Mulak bezradnie rozłożył ręce. – Tylko tyle słyszałem, wasza wielmożność. Rudolf Krantz znowu podniósł kopertę, chwilę patrzył na nią zadumany.
– Naprawdę ładne pismo – powtórzył. – Takie wyrobione. Od razu poznać dobrą kupiecką rękę. Aż szkoda taki list wyrzucić... Nie, nie zrobię tego. List zachowam przez jakiś czas i poczekam na następny. Bo chętnie poczytam coś jeszcze tak ładnie, czytelnie napisanego. Zachęcającym gestem pokazał krzesło. – Siadajcie, Felicjanie Pawłowiczu, siadajcie. Porozmawiajmy o tym liście i o sposobach, jak moglibyście dowiedzieć się czegoś na przyszłość. Powinno być więcej konkretów. Rozumiecie, co innego domyślać się, a co innego wiedzieć.... *** Ignaś Kalinowski zaczynał chorować w październiku. Przypisywano to jego długotrwałym pracom na polu, a wrzesień bywał już chłodny. Ignaś tak był zajęty, tak zalatany, że wkrótce zapadał na płuca i kilka tygodni spędzał w łóżku. We dworze zajmował pokój na lewo od salonu, z oddzielnym wejściem, przy którym była także mała klitka dla służącego. To dodatkowe wejście, wykonane przed kilku laty, miało też utrudnić chorobie sięganie po innych członków rodziny. Doktor z miasta powiedział o tym wyraźnie. Trzeba chłopaka izolować, gdy jest chory, gdyż może zagrażać zdrowiu pozostałych mieszkańców. Pan Michał zgodził się na takie rozwiązanie, nawet pani Katarzyna nie była przeciwna. – Dziś doktorzy są mądrzejsi niż kiedyś – powiedziała. – Za mojej młodości biedny Ignaś pewnie już by nie żył. A tak, dzięki Boskiej opiece i lekarstwom doktora, jest nadzieja na wyzdrowienie. Doktor namawiał pana Michała, żeby wysłał syna w lepszy klimat na dłuższą kurację. – Tylko ciepłe kraje, drogi panie – przekonywał. – Suche, gorące powietrze może coś pomóc. Inaczej chłopak będzie chorował całe, obawiam się niezbyt długie, życie. Pan Kalinowski martwił się, że nie może posłać syna do Włoch, czy choćby tylko do kurortów niemieckich, jako że wiązało się to z bardzo
poważnymi kosztami. Z tym może by jeszcze sobie poradził, ale Ignaś stanowczo sprzeciwił się pomysłom oddalenia się na długo z rodzinnego domu. – Sam przecież nie pojadę – zauważył. – Jako chory nie dałbym rady się obsłużyć. Musiałby ojciec posłać ze mną chociaż służącego, a to kosztuje. Mieszkał w niewielkim pokoju o jednym oknie, wygodnie i dobrze urządzonym. Czuł się tu bezpiecznie, nie wymagał szczególnej opieki, lubił być sam. Dodatkowe drzwi pozwalały mu swobodnie się przemieszczać, a i dawały w razie potrzeby nieskrępowany dostęp do chorego, gdy w domu bawili krewni albo znajomi. Ignaś był młodzieńcem pogodnym i przyjmował swój los spokojnie. Wszyscy wokół wiedzieli, że jest słaby i być może nie doczeka późnego wieku. W jego obecności unikano zatem rozmów o chorobach i śmierci. Jeśli komuś wyrwało się słówko na temat umierania, zaraz patrzył na chłopaka z obawą. Ale Ignaś uśmiechał się wtedy uspokajająco. Większość jesieni i zimy spędzał w swoim pokoju, rzadko go opuszczając. Często także do stołu nie siadał z innymi, chyba że podczas świąt. Posiłki jadał u siebie, mało przyjmował gości. Nie odwiedzał go nikt z rówieśników, nie miał kolegów z dawnych czasów szkolnych, był trochę odludkiem. Zamierał na jesień i zimę, jak niedźwiedź w jamie, mówiła babka Katarzyna. Dopiero wczesną wiosną odżywał, niby świat po zimie, opuszczał pokój i znowu było go pełno w całej Kalinówce. Ignaś lubił rozmaite zabawy i rozrywki z młodszym bratem, ale babka patrzyła na to niechętnym wzrokiem i zimą rzadko się widywali. Pani Katarzyna po wielokroć nakazywała obu trzymać się na odległość, obawiając się, by i Staś nie zachorował. – Wystarczy kłopotów ze zdrowiem u jednego – mówiła. – Lepiej zachowajmy ostrożność. Uważała, że poza domem, na powietrzu, młodszy wnuk nie zarazi się od starszego i zachęcała ich do wspólnych zajęć, ale we dworze, pod
jednym dachem, kazała trzymać się na dystans. Sama nie chodziła w odwiedziny do Ignasia, ale interesowała się jego sprawami przy każdej okazji, w salonie czy na podwórzu. Dbała o zachowanie pozorów i o to, by starszy wnuk nie czuł się poszkodowany czy odtrącony. I choć powszechnie uważano, że to po Stasiu spodziewa się więcej, obaj mogli liczyć na pewien stopień jej wyrozumiałości wobec domowych żartów i szalonych pomysłów. W okresach, kiedy czuł się lepiej, Ignaś spędzał jesienne wieczory w salonie. Wiele czytał, a pod wpływem literatury na tematy rolnicze kreślił plany ulepszenia gospodarstwa w Kalinówce. Nie mógł narzekać na brak fachowych pism i książek, stale prosił ojca, żeby przywiózł mu coś z miasta, albo nawet zamówił z dostawą do domu. Tu pan Michał nie był już taki prędki, specjalistyczne pisma były drogie, gdyż wydawano je głównie za granicą. Mało ich wychodziło w języku rosyjskim, trafiały natomiast do Kalinówki gazety niemieckie i francuskie. Pod ich wpływem Ignaś przebąkiwał nie tylko o konieczności zmian w uprawach i hodowli, ale nawet w sposobach urządzenia nowoczesnego społeczeństwa. To nie bardzo podobało się babce Kalinowskiej. Tolerowała pociąg wnuka do tekstów naukowych i technicznych, choć sama nie była tą wiedzą zainteresowana, ale nie dopuszczała do rozmów na tematy ogólniejsze, jak polepszenie sytuacji włościan albo najnowsze nurty w sztukach pięknych. W tym zakresie znacznie lepszym rozmówcą był dla Ignasia jego młodszy brat, który nie tylko ciekawił się dalekim światem, ale i okazywał pomoc praktyczną, ponieważ wykazywał zdolności do języków i nierzadko służył starszemu bratu za tłumacza nie tylko poszczególnych wyrażeń i pojęć, ale i całych artykułów. Babka Kalinowska, nieustannie zatroskana o stan zdrowia wnuka, stale przypominała synowi, żeby mitygował Ignasia w jego nadmiernej, jak uważała, aktywności. – On jest nadmiernie ruchliwy – mówiła. – To niedobrze dla zdrowia. Powinien więcej odpoczywać. Ignaś jednak miał już dosyć wypoczynku, potrzebował ruchu i zajęcia.
Dlatego wiele czasu poświęcał na planowanie tego, co zamierzał wprowadzać w życie z nastaniem wiosny. Ostatnim jego pomysłem było oczyszczenie i pogłębienie stawów dworskich, w których chciał założyć hodowlę ryb. – Zarobimy na nich wiele pieniędzy – rozmarzył się. – A potem pomyślimy o założeniu w domu elektryczności. Babunia nie wyobraża sobie, jakie to wygodne mieć w domu takie światło. Pani Kalinowska widziała praktyczne zastosowanie elektryczności w jednym z białostockich hoteli, ale uważała ten pomysł za niepotrzebny wydatek. – Czemu miałoby to służyć? – spytała. – Głupie zabawki, które kosztują krocie, a nie dają żadnej konkretnej korzyści. Nie pozwalała sobie wytłumaczyć, że na całym świecie światło elektryczne szybko zdobywa zwolenników. Już w wielu budynkach użyteczności publicznej używano prądu, a planowano oświetlić nie tylko wszystkie domy, ale nawet i ulice. – No dobrze – godziła się. – Niech będzie, że w szpitalach, ale w domu? Po co w domu? Przecież to takie niebezpieczne! Ten prąd czy jak mu tam, zabija człowieka na miejscu. Ignaś śmiał się z obaw babki i przypominał, że tak samo ostrzegano niegdyś przed innymi wynalazkami, przed maszyną parową, przed koleją, a niedawno przed telefonem. – Dziś każdy korzysta z kolei, a niegdyś uważano, że pęd parowozu będzie szkodliwy dla zdrowia. Czytałem, że poważni uczeni przestrzegali przed szybkością pociągów, zwłaszcza w tunelach. – I jest szkodliwy – upierała się pani Katarzyna. – Tylko ci wszyscy, którzy zarabiają wiele pieniędzy na wożeniu innych, nie chcą tego przyznać w obawie przed utratą ogromnych zysków. – A maszyny? – włączył się do rozmowy Staś Kalinowski. – Pracuje ich coraz więcej, i to nie tylko w fabrykach. Niedługo będziemy mieli maszyny elektryczne na wsi, żeby praca była lżejsza i bardziej opłacalna.
– Na wsi? – pani Katarzyna była wprost oburzona. – To już czysta fantazja, mój drogi Stasiu. Czytasz stanowczo za wiele powieści Verne’a i jemu podobnych fantastów. Ziemia, moi drodzy, rodzi tylko wtedy, gdy jest karmiona wysiłkiem i potem, nie jakąś tam elektrycznością. A ziemia jest najważniejsza. Zapamiętajcie sobie to raz na zawsze. Te wszystkie wynalazki i sposoby przeminą, a ziemia zostanie. Tylko ona zostanie, moi drodzy. *** Obiekcji wobec odwiedzin w samotni Ignasia nie miał ksiądz Miodyński, zabłudowski proboszcz. Zawsze, kiedy tylko przyjeżdżał do Kalinówki, pierwsze kroki kierował do pokoju chłopca. – Witaj, młody człowieku! – wołał od progu. – Do kościoła nie chodzisz, to przeważnie kościół przychodzi do ciebie! Ksiądz Miodyński zostawał na obiedzie, chętnie gawędził z domownikami, interesował się postępami prac gospodarskich. Pomysł założenia stawów hodowlanych bardzo mu się spodobał. – Piękny projekt, panie Michale! – wołał zachwycony. – Doprawdy piękny przeważnie projekt. Wspaniałe ryby mielibyśmy na wigilię. I to przeważnie chrześcijańskiego chowu, bo jak dotąd tylko od Żydów kupujemy. Pan Kalinowski nie uważał, żeby inicjatywa starszego syna mogła być szybko wprowadzona w życie. – Potrzeba na to wiele pieniędzy – zauważył. – Zanim ryby znajdą się w stawach, zanim urosną i trafią na stół, niemało czasu upłynie. Przecież i samych stawów jeszcze nie ma! Ksiądz Miodyński podniósł w górę palec. – Porozmawiaj z synem, panie Michale – poradził. – Porozmawiaj, powiadam, a sam się przekonasz, jaki przeważnie masz skarb pod bokiem. Niemały pieniądz można by z tego wyciągnąć. Pani Katarzyna sceptycznie podchodziła do gospodarskich pomysłów wnuka, nawet jeśli i syn uznawał je za potrzebne. Miała jednak wielkie
zaufanie do zdania księdza Miodyńskiego. Jeśli proboszcz mówi z takim przekonaniem, zapewne ma rację. Natychmiast poparła ogólny jeszcze projekt. – Nie można odrzucać wszystkich pomysłów – oświadczyła. – A nuż z tego będziemy mieli jaką korzyść? Usłyszawszy o nagłym zainteresowaniu jego projektem, Ignaś Kalinowski gotów był od razu wziąć się do pracy. – Trzeba natychmiast zrobić pomiary i wyliczenia – gorączkował się. – Czy ojciec zezwoli, żebym sam nad tym popracował? Pan Michał wahał się z uwagi na stan zdrowia starszego syna, ale trudno mu było nie zauważyć zapału Ignasia. – To łatwe – przekonywał chłopak. – Wystarczy, że rzucę okiem, żeby dokładniej sobie wyobrazić wszystko, a potem wykonać rysunki. Dni jeszcze ciepłe. Jeśli nie zrobimy tego teraz, trzeba będzie przekładać do wiosny. – Prawda – zgodził się Kalinowski po namyśle. – Szkoda tracić czas. Jeśli się czujesz na siłach, masz moje pełnomocnictwo. Rysuj i obliczaj. Później zastanowimy się, czy to jest możliwe. – Z Bożą pomocą wszystko jest przeważnie możliwe – zauważył ksiądz Miodyński z przekonaniem. Pani Kalinowska, choć nie pozbawiona wątpliwości, z radością patrzyła na zaaferowane miny. – Polacy, gdy razem występują, góry potrafią przenosić – oświadczyła z zadowoleniem. *** Ale zadowolenie pani Katarzyny nie dotyczyło wszystkich zainteresowań panów Kalinowskich. Zaraz następnego dnia starsza pani niespodziewanie stanęła na progu pokoju młodszego wnuka. Staś zerwał się od krzesła, książka wypadła mu z ręki. Babka nigdy bez arcyważnego powodu nie przyszłaby na próg chłopięcego pokoju. – Dzień dobry, babuniu.
Starsza pani ledwie odmruknęła odpowiedź. Miała surową minę, groźnie zastukała laską o podłogę. – Przyjdź zaraz do salonu, wnuku. Masz coś ważnego do wyjaśnienia. – Ale... Zawróciła i odeszła. Staś podniósł książkę, poprawił ubranie i włosy. Poszedł do salonu, pilnie przypominając sobie wszystkie możliwe grzechy. Zapowiedź poważnej rozmowy z babką nie mogła oznaczać niczego przyjemnego. Pani Katarzyna Kalinowska siedziała w ulubionym głębokim fotelu, w którym spędzała najwięcej czasu. Kiedy wszedł, gestem kazała mu przymknąć drzwi, a gdy to zrobił, podniosła książkę, którą miała na kolanach, i zapytała surowo: – Co to jest? – Moja książka – ucieszył się Staś. – Dziękuję babuni. Właśnie jej szukałem... Pani Katarzyna z odrazą odłożyła książkę na stolik obok. – Jak to wytłumaczysz, chłopcze? – spytała zaniepokojona. – Przecież to agitacja. Socjalistyczna agitacja! – Ależ nie, babuniu – zapewnił Staś. – Nie ma w tym agitacji, a tylko trzeźwe spojrzenie na nasze czasy i... Pani Katarzyna gwałtownie zastukała laską. – Dobrze, że tego ojciec nie widzi! Stanowczo domagam się, żebyś zaprzestał czytania tego typu agitacyjnej literatury. Stanowczo! I proszę cię, nie chcę słuchać żadnych tłumaczeń na ten temat. Staś posłusznie skinął głową. – Będzie jak sobie życzysz, babuniu. – Ja myślę! – podniosła głos pani Katarzyna. – Ja myślę, że się nie sprzeciwisz. Nie było nigdy czegoś podobnego w naszej rodzinie i nie będzie! I ani słowa ojcu! Ma dość własnych kłopotów.
SNY PANNY JUSTYNY
J
ustyna Nowacka od kilku tygodni żyła jak we śnie. Tym bardziej że często przymykała oczy, a wtedy wyraźnie czuła, jak jej głowa opiera się na piersi Michała Kalinowskiego, widziała jego zatroskany wzrok i czuła zapach fajkowego dymu, którym było przesiąknięte jego ubranie. Po tamtej wizycie w Kalinówce, gdy tylko wróciła do siebie, rzuciła się do roboty. Nakazała wielkie sprzątanie domu. Trzepano dywany, prano zasłony, odkurzano obrazy, czyszczono meble, myto schody i sień. Cały dom huczał pracami, do których zaangażowano nie tylko służbę, ale i wynajęte we wsi dziewczyny. Panna Justyna nadzorowała wszystko sama, nie chcąc zawracać głowy ojcu, zajętemu gospodarskimi sprawami. – To zajęcie wymarzone dla mnie – oświadczyła. – Przyda mi się trochę ruchu, a sam się zdziwisz, papo, jak pięknie urządzimy dom. Pan Jacek Nowacki nie tylko nie miał nic przeciwko tej nagłej aktywności, ale był bardzo zadowolony, że po tygodniach bezczynności znalazła sobie jakieś zajęcie. Po powrocie z Warszawy Justyna nieraz dawała do zrozumienia, że się nudzi na wsi, gdzie nie ma ani ciekawego dla niej zajęcia, ani odpowiedniego towarzystwa. – Ty, papo, masz swoją ziemię – mówiła. – Ale ja skazana jestem na nudę. Spędzała czas na spacerach, godzinami siedziała na werandzie, czytała, czasem zajmowała się typowymi kobiecymi robótkami. Wcale nie interesowała się funkcjonowaniem dworu, nawet nie wchodziła do kuchni, nie mówiąc już o pomieszczeniach gospodarskich. Wymagała za to obsługi, bardzo uciążliwej dla służby, ponieważ stale ją kontrolowała i bez ustanku wygłaszała uwagi. – Nie z tej strony podchodzisz do stołu. Nie tak złożona serwetka. Zrób to jeszcze raz. Zupełnie nie tak powinny leżeć sztućce na stole. Zrób to jeszcze raz. Sprawdzała nie tylko czystość fartuszków i czepków u obu panien
służących, ale krytykowała czystość ich rąk i niedokładnie obcięte paznokcie. Kiedy pewnego razu znalazła w zupie włos, krzyczała przez dłuższy czas i natychmiast kazała oddalić dziewczynę. Teraz pan Jacek był zachwycony zmianami, które nagle nastąpiły w zachowaniu córki. Z dnia na dzień zaczęła się interesować funkcjonowaniem domu i całego gospodarstwa. Wypytywała o sprawy, które dotąd nie zajmowały ją w najmniejszym stopniu. Nawet służbie zaczęła okazywać życzliwość. Odłożyła na bok książki, a zajęła się pracami domowymi, nie uważając, by uwłaczały jej pozycji płaskie pantofle i fartuch na codziennej sukni. Jedną z pierwszych decyzji był gruntowny przegląd garderoby. W asyście służącej Justyna wyrzuciła z szaf na łóżko w swoim pokoju wszelkie suknie, palta, kapelusze, bieliznę, obuwie, od razu dzieląc je na trzy kupki: – To do wyrzucenia, to zostaje, nad tym się jeszcze zastanowię. Największy stos powstał z rzeczy przeznaczonych do usunięcia. Oczywiście nie chodziło o wyrzucenie do śmieci. Były to jednak ubrania, których córka pana Nowackiego nie zamierzała już zakładać i które planowała rozdać. – Wybierz sobie, co zechcesz – powiedziała do służącej. – Resztę rozdamy dziewczynom z majątku albo może biednym... Służąca, która w pierwszej chwili zaniemówiła z powodu tak nieoczekiwanego daru, rzuciła się do przeglądania wszystkiego i dzielenia według własnych kategorii: dla siebie, dla innych. Wieść o nadzwyczajnej łaskawości panny rozeszła się natychmiast po folwarku, co zaowocowało tym, że prace we dworze i wokół domu nabrały wyraźnego przyspieszenia. Wiele dziewczyn otrzymało od pani nieużywane już suknie, bieliznę, a także rozmaite materiały – na pościel, na ubrania – które zostały uznane za zleżałe lub nieprzydatne. Na koniec Justyna zaprosiła ojca do swojego pokoju i pokazała mocno przetrzebione szafy.
– Chyba czas na odnowienie mojej garderoby, papo – oznajmiła spokojnym głosem. Pan Jacek przyjął plany córki ze zrozumieniem. – Jak trzeba, to trzeba. Musiał sięgnąć głęboko do kieszeni, gdyż potrzeby okazały się daleko większe, niż szacował. Wzdychał, ale ani słowem się nie sprzeciwiał. – Dobrze, pojedziemy do Białegostoku – zgodził się bez wahania, gdy wyraziła taką ochotę. – Na konieczne zakupy. W granicach rozsądku, oczywiście. Nie wyjaśnił, co to znaczy, choć podejrzewał, że córka może mieć na temat rozsądku zdanie nieco odmienne niż on. Tydzień później, gdy wracali z miasta, wioząc pełen powóz pudeł i pudełek, nie miał zbyt uradowanej miny, ale też się nie zamartwiał. Najważniejsze było szczęście Justyny. Cóż przy tym znaczy pożyczka na duży procent zaciągnięta pod zastaw przyszłych plonów? – Spodziewam się, że jesteś dość zadowolona – zauważył. – Jestem – potwierdziła z wdzięcznym uśmiechem. – Bardzo dziękuję, papo. Okazujesz mi tyle dobroci. – Mam cię przecież tylko jedną. Wracał z pustym portfelem. Jeszcze niemało musiał pożyczyć w kantorku znajomej firmy bankowej przy ulicy Aleksandrowskiej. Nie wprowadzał córki w szczegóły takich operacji, ledwie o nich wspomniał. – Twoich pieniędzy ruszyć nie pozwolę – zapowiedział wcześniej. – Musisz je mieć na przyszłość, na swoje potrzeby. Większość poważnych spraw należała do niego, jako do ojca. Wybrał się więc do Banku Handlowego, sprawdził dokładnie wszystkie aktywa, część pieniędzy przeniósł, część ulokował w nowym, dobrym interesie. Martwił się trochę wzrastającymi wydatkami, ale wiadomo, że wydanie córki za mąż to przedsięwzięcie kosztowne. – Może być kredyt dla pana dziedzica – usłyszał w banku. – Pan dziedzic zawsze dostanie ten towar u nas, póki ma ziemię, a na tej ziemi
jakie rośliny. Bez rośliny, panie dziedzicu, nie uchowa się przecież nie tylko człowiek, ale i bydełko. Bydełko bez człowieka rady nie da, człowiek jeszcze by się bez niego obszedł, bo to bywa i bydełko wśród ludzkiego rodzaju. Pan czytasz filozofów? A powinien pan. Każdy ojciec, co ma córkę na wydaniu, powinien. Inaczej zwariuje od rachunków. *** Panna Justyna spodziewała się wkrótce oficjalnych oświadczyn. Spodziewał się tego także i pan Jacek Nowacki. Wszystko przecież zostało zaaranżowane poprzez matkę przyszłego pana młodego, zostały tylko sprawy zwyczajowe. Wiadomo, że to pani Katarzyna wszystkim zarządza i wszystkim kieruje. Gdy ona powiedziała tak, nie ma siły, żeby stało się inaczej. Oczywiście trzeba było dać panu Michałowi czas. Musi się przygotować, zanim przyjedzie. Najpierw zaś powinien przysłać kogoś w swoim imieniu. Jacek Nowacki nie uważał tego wprawdzie za konieczne, skoro sprawa została umówiona z panią Katarzyną, ale należało zostawić decyzję panu Michałowi. Może zechce przysłać do Topolan któregoś ze swoich przyjaciół. Ale nie było pośpiechu. Pewien pośpiech wykazywała co najwyżej panna Justyna. W magazynie kupca Tołłoczko w Białymstoku zamówiła suknię ślubną. Najnowszy, bardzo drogi model, z kremowego atłasu. Mieli ją przysłać z Petersburga. – Tylko taka suknia na ślub! – zdecydowała Justyna. – Żadna inna! Pan Jacek nie widział wielkiej różnicy pomiędzy wymarzoną suknią a tą, która wisiała na wystawie sklepu pana Tołłoczko, ale to nie mężczyźni powinni wypowiadać się na temat damskiej mody. Jaka jest różnica pomiędzy rękawiczkami zakupionymi w Zabłudowie a tymi z Warszawy, ze sklepu Prus & Wokulski? Dla mężczyzny raczej niewielka, niewiasty potrafiłyby godzinami dyskutować o różnicach i zaletach. *** Przed kilku laty, gdy pan Jacek spodziewał się, że córka wzorem
innych panien zechce wyjść za mąż, umożliwił wizyty w swoim domu kilku rozmaitym kandydatom. Byli to młodzi, nierzadko wcale bogaci mężczyźni, dobrego pochodzenia i rozległych koneksji, ale żaden nie zdołał skupić na sobie uwagi Justyny dłużej niż przez chwilę. Pan Jacek martwił się takim skutkiem swoich starań, a gdy dużo później usłyszał od córki, że gotowa jest zostać starą panną, zmartwił się jeszcze bardziej. Nie przypuszczał, że jego poszukiwania narzeczonego idą całkowicie w niewłaściwą stronę i nie mają szans na powodzenie. Justyna nie widziała w młodych panach partnerów dla siebie, gotowa była natomiast rozważyć małżeństwo z kimś znacznie starszym. To pani Katarzyna Kalinowska naprowadziła pana Jacka na taki trop. Zdziwił się, ale przestał się dziwić, gdy się okazało, że starsza pani miała rację. Zabrał córkę do Kalinówki właśnie po to, żeby się o tym przekonać. Po jednej wizycie nie tylko uważał, że coś może wyniknąć z tej znajomości, ale był pewny sukcesu. Justyna zakochała się w dziedzicu, jego matka była przychylna takiemu związkowi. Pozostawało dogadać rzecz z panem Michałem, co nie wydawało się Nowackiemu trudne, skoro pani Kalinowska zamierzała odpowiednio wpłynąć na syna. *** Pan Jacek Nowacki był zadowolony, że przygotowania córki mają taki poważny i zorganizowany charakter. Panna Justyna nie tylko spisała dokładnie wszystko, co zamierzała zabrać w ramach panieńskiej wyprawy – meble z pokoju, fortepian, niektóre elementy wyposażenia – ale też rodzinne drobiazgi po matce, pamiątki z czasów nauki w szkole i pobytu w Warszawie. Kolejnym etapem było obejście gospodarstwa i obejrzenie go pod takim samym kątem. – Możesz wziąć, co tylko zechcesz – odpowiedział pan Jacek, gdy go spytała o zgodę. – Choćby i wszystko. Przecież będę do was przyjeżdżał, to posadzisz mnie na mojej dawnej kanapie lub moim dawnym krześle. Śmiał się zadowolony, widząc przejęcie i podekscytowanie córki. – Wszystko z twojego panieńskiego pokoju, poza łóżkiem – zauważył. –
Będziesz miała tam inne, wygodniejsze... – Ależ papo! – zaczerwieniła się panna. – Jak można tak mówić! – Dobrze, dobrze – zamruczał pan Nowacki. – Przepraszam za niestosowne żarty, Justysiu. Chciałem tylko okazać praktyczność. Spis panny Nowackiej był długi i stale się zmieniał, ponieważ nie było dnia, żeby nie nanoszono w nim zmian i poprawek. – Czy powinnam wziąć mój lekki powóz, papo? – pytała. – Ten mały. Nie wiem, czy pan Michał dysponuje czymś takim w Kalinówce, a przecież gdyby przyszło mi samej gdzie pojechać... Pan Jacek nie potrafił rozstrzygnąć wszystkich jej wątpliwości. – Możesz zabrać, co zechcesz – przypomniał. – Ale nie wiem, czy tak trzeba, bo może mają co też w Kalinówce. Po co ci aż dwa powozy? Trzeba może dowiedzieć się i wtedy postanowić... Justyna natychmiast znalazła rozwiązanie. – Czy dowiesz się tego, kochany papo? Przecież mnie nie wypada dopytywać pana Michała albo jego matki. Pan Jacek obiecał wywiedzieć się o wszystko i co jakiś czas, gdy spotykał się z Michałem Kalinowskim – czy to w jego domu, czy też w Zabłudowie – tak umiejętnie prowadził rozmowę, że otrzymywał kolejno odpowiedzi na dręczące córkę pytania. – Faktycznie, lekkiego powozu nie ma – powiadał później. – Ale sań są cztery pary, w tym zupełnie małe, na jedną osobę. Zaaferowana Justyna nanosiła na swoją listę kolejne uzupełnienia, czasem tylko coś skreślając, bo wszystko zdawało się jej potrzebne i ważne. Ojciec, choć uważał takie zachowanie za przesadne, nie gasił jej entuzjazmu. – Powinnam chyba poćwiczyć jazdę konno – zastanawiała się, marszcząc nosek. – Jak sądzisz, papo? Nowacki podniósł brwi zdumiony. – Konno? Myślałem, że już nigdy nie polubisz tej rozrywki. Panna uśmiechnęła się z zakłopotaniem.
– Pan Michał lubi spacerować wierzchem, już mi proponował towarzystwo. Nie chciałabym sprawić mu zawodu. Pan Jacek pochwalił zamiar. Córka była naprawdę zakochana, skoro ważyła się pokonać dotychczasowe uprzedzenia. Panna Justyna nie przepadała bowiem za jazdą konną. W siodle siedziała tylko wtedy, gdy była u siebie, na wsi. Nie znajdowała w tym wielkiej przyjemności. Choć w stajni Topolan było kilka dobrze ułożonych, spokojnych wierzchowców, nader rzadko ich używała. Wolała podróże bryczką czy innym lekkim pojazdem, zwłaszcza jeśli powozili nimi inni – ojciec lub ktoś ze służby. Nie miała też upodobania w zajęciach związanych z jazdą wierzchem. Nie potrafiła osiodłać klaczy oddanej do jej wyłącznego użytku, a i samo zwierzę dotykała nie inaczej, jak przez rękawiczkę. Pan Jacek zwracał uwagę, że aby poczuła się pewnie i swobodnie, konieczna jest pewnego rodzaju przyjaźń ze zwierzęciem, a przynajmniej znajomość. Córka jednak nie zamierzała stosować się do jego nauk, ograniczając jeżdżenie w siodle do sytuacji rzadkich i wyjątkowych. – Nie lubię jeździć – powtarzała. – Jeżdżę, skoro muszę, ale trudno mi zrozumieć, jaką można mieć w tym przyjemność, nawet jeśli to użyteczne. Ta postawa była bardzo dobrze znana w Topolanach, więc gdy niespodziewanie panna Justyna zapowiedziała na następny dzień dłuższą przejażdżkę, wywołała ożywione komentarze służby. Rano koń był gotowy – spokojna, srokata klaczka imieniem Sonata. Justyna dosiadła ją, ubrana w szarą amazonkę. Nie powiedziała, w którą stronę zamierza się udać, ani kiedy planuje powrócić. Już w poprzednim miesiącu podjęła taką podróż. Wejście na siodło bez niczyjej pomocy sprawiło pannie Nowackiej niejaką trudność, ale udało się po trzeciej próbie i mogła ruszyć. Pojechała w stronę Kalinówki z niejasną nadzieją, że spotka pana Michała Kalinowskiego. Powinien być w majątku i pilnować roboty, trwały przecież wykopki. Widziała pracujących na polu – nisko pochylone chłopskie sylwetki,
zbierające kartofle do wiklinowych koszy, które mężczyźni odnosili na wozy, fornalki. Na wszystkich polach w okolicy było podobnie, ludzie spieszyli się, korzystając ze sprzyjającej pogody. Żadna z osób nie była podobna do Michała Kalinowskiego, co panna Justyna stwierdziła z przykrością. Rozglądała się za nim, jeździła tu i tam polnymi drogami w pobliżu pracujących. Nie zapytała jednak o pana Michała, a nikt jej nie powiedział, gdzie podział się pan dziedzic. Zawiedziona zawróciła do domu. Obolała z ulgą zsiadła na ziemię. Nie rozumiała, jaką przyjemność można czerpać z konnej jazdy. W następnym tygodniu znowu jednak wybrała się na przejażdżkę. – Kiedyś go przecież spotkam! *** Dzień był pogodny i Ignaś Kalinowski, w grubym palcie, okutany w wełniany szal, wyszedł na spacer. Zamierzał ocenić zakres prac niezbędnych do urządzenia stawów rybnych w Kalinówce, co miało podnieść wydajność majątku. Stawy były dwa, leżały prawie o wiorstę na wschód od dworu. Przed laty pradziadek Ignasia kazał powiększyć dwa naturalne zagłębienia w ziemi, położone tuż przy małej rzeczułce. Rzeczka ta, Czarna, miała źródła niedaleko w kierunku północnym, biegła zaś na południe przez pola, w coraz bardziej się obniżającym terenie, by w końcu niedaleko Kaniuków wpłynąć do Narwi. Stawy nigdy nie były wykorzystywane zgodnie z pierwotnym założeniem. Pomysłodawca umarł wkrótce po rozpoczęciu prac, a potem nie znaleziono środków, aby je kontynuować. Zasilane wodą z Czarnej, szybko porosły trawą i zielskiem, zabagniły się. Stały się w końcu tylko błotnistymi powierzchniami, wokół których ziemia o każdej porze roku była nadmiernie wilgotna i nie służyła niczemu. Pobliskie łąki dawały natomiast dobre siano, jednak, zdaniem Ignasia, mogłyby przynosić o wiele więcej. Tego dnia Ignaś Kalinowski wybrał się do stawów, by obejrzeć
wszystko raz jeszcze, dokładnie wymierzyć, zastanowić się nad zakresem robót i ostatecznie postanowić, czy będą one opłacalne. Od domu trzeba było przejść obok stajni, potem polami, gdzie uprawiano łubin i len, a dalej łąkami. Owce pasły się tu swobodnie, nie wychodząc poza wyznaczony obszar. Łąki od zachodu ochraniało ogrodzenie z żerdzi, od wschodu rzeczka, wątłe laski zaś od północy. Od strony dworu przekopano niewielki rów melioracyjny, zasilający łąki w wodę z Czarnej. On też stanowił granicę pastwisk. Ignaś dotarł na miejsce zgrzany i spocony. Dzień był cieplejszy, niż mu się wydawało, gdy wychodził z domu. Teraz musiał rozpiąć palto i zdjąć szal. Powiesił je na krzakach i ochoczo wziął się do roboty. Jeszcze w drodze, w leszczynie niedaleko domu, wyciął kilka długich prętów, których teraz używał jako miary. Chodził wokół stawów, mierzył długość i szerokość, wtykał tyczki w wodę i błoto, sondując głębokość. Efekty nie wypadły szczególnie zadowalająco. Stawy okazały się płytsze, bardziej błotniste i zarośnięte, niż sobie wyobrażał. Nadto podczas badań i obliczeń dwa razy zapadł się w mokrym gruncie aż po kolana, przemoczył buty i nogi. Nareszcie wyszedł na wolną przestrzeń, suchą i osłoniętą od wiatru, przy krzakach, gdzie zostawił szalik. Owinął szyję, po czym przykucnął i studiował poczynione notatki. Kobieta na koniu pojawiła się zupełnie niespodziewanie. Nadjechała od wschodu, nie wiadomo kiedy i którędy. Wyglądała na zagubioną, rozglądała się niepewnie, szukając drogi. Ignaś podniósł się i zawołał. Zaskoczona, zbyt gwałtownie ściągnęła wodze, koń szarpnął się i pani omal nie spadła na ziemię. – Przepraszam – pospieszył Ignaś z wyjaśnieniem, chwytając za uzdę. – Nie zamierzałem pani przestraszyć. Uspokoił konia, odsunął się i uchylił kapelusza. – Jeśli wolno spytać, co pani tutaj robi? Elegancka pani w damskim siodle, choć zaskoczona dziwnym strojem młodego mężczyzny, nie oceniła go jako niebezpiecznego.
– A pan? – odpowiedziała pytaniem. – Jestem u siebie. To pani zapewne się zgubiła... – Jadę do Kalinówki – wyjaśniła kobieta. – Czy to dobra droga? – Droga? – roześmiał się Ignaś i pokazał na dół swojego ubrania. – Pani zapewne do mojego ojca? – Ach! – domyśliła się kobieta. – Więc mam przyjemność z młodym panem Kalinowskim. Czy pan Stanisław? Ignaś ponownie ukłonił się kapeluszem, odsunął też szalik, uświadomiwszy sobie, że pewnie wygląda dziwacznie. – Ignaś – wyjaśnił. – To znaczy Ignacy. Stanisława starszy brat. Obawiam się, że ojca nie ma w domu. Wczoraj pojechał, ale zdaje się, że dzisiaj ma wrócić. Może nawet jest już w domu. Pozwoli pani, że odprowadzę? – Ja właściwie do starszej pani – tłumaczyła się nieznajoma. – O, proszę wybaczyć. Jestem Justyna Nowacka. – Z Topolan – dodał Ignaś domyślnie. Ponownie wziął konia za wodze, aby go poprowadzić, ale panna Justyna poprosiła, żeby pozwolił jej zejść z siodła. – Chętnie się przespaceruję – wyjaśniła. Nie przyznała się, że długa jazda konna bardzo ją zmęczyła. Ignaś przytrzymał wodze, podając pannie dłoń, by mogła się wesprzeć. – Obawiam się – powiedziała – że nie jestem najlepszym jeźdźcem. – Ależ nie – zapewnił. – Pięknie pani na koniu. Justyna Nowacka doceniła komplement oraz uprzejmość panicza Kalinowskiego. Szła obok, jedną ręką przytrzymując poły sukni. Od razu wyczuła w nim bratnią, otwartą duszę. Nic nie wiedziała o Ignacym Kalinowskim, ledwo o nim słyszała. Sposób, w jaki był ubrany, przekonał ją, że nie przywiązuje wagi do form zewnętrznych i zapewne gustuje w samotności. – Powinnam się ubierać po męsku na takie okazje – zauważyła po chwili. – Niektóre moje znajome nie widzą w tym nic niestosownego.
– To dobry pomysł – przytaknął się Ignaś. – Ojciec z pewnością zgodziłby się z takim zdaniem. Jest wielkim zwolennikiem praktycznych rozwiązań. Panna Justyna zapamiętała sobie tę uwagę. Koniecznie powinna ubrać się po męsku na następną przejażdżkę. Pół godziny zajęła im droga do dworu. Ignaś Kalinowski bawił pannę Justynę opowieściami o rodzinie, polach, plonach i gospodarstwie. Patrzyła na niego kątem oka z wielkim zaciekawieniem. Mało przypominał pana Michała fizycznie, ale najwyraźniej wiele wiedział o sprawach gospodarskich. – Ojciec zapewne ma w panu wielką pomoc – domyśliła się. – Mój niestety nie może na mnie liczyć w tym zakresie. Zupełnie nie znam się na sprawach gospodarskich. A że nie mam brata, jest skazany na brak pomocy... – Pan Nowacki radzi sobie bardzo dobrze – pochwalił Ignaś. – Wszyscy wiedzą, jak ładnie stoją Topolany. – Doprawdy tak mówią? – ucieszyła się Justyna. Doszli już do stajni, dwóch długich drewnianych budynków, stojących naprzeciw siebie. Droga wiodła pomiędzy nimi. Poprzez otwarte wrota widać było ludzi pracujących wewnątrz. Ignaś zaproponował, że pokaże najlepsze konie, ale panna Justyna chciała iść dalej. – Może innym razem. Chciałabym odwiedzić panią Katarzynę, po to tu przecież przyjechałam. Ignaś zawołał chłopaka stajennego i przekazał mu klaczkę Justyny. – Zadbaj o nią – polecił. – Jest nie tylko piękna, ale i wiele warta. Poprowadził gościa dalej ku domowi, zapewniając, że starsza pani bardzo się z wizyty panny Nowackiej ucieszy. – Niedawno wspominała o pani. – Naprawdę? – ucieszyła się Justyna. – Spodziewała się pani odwiedzin. Ale nawet gdyby tak nie było, na pewno będzie zadowolona. Czasem narzeka na brak towarzystwa pań
i mówi, że będzie umierać. Ale tego nie brałbym z przesadną powagą. Mówił to wesołym tonem i panna Justyna zrozumiała, że Ignaś jest przyzwyczajony do kaprysów babki. – Natychmiast pocieszę starszą panią – zapewniła z uśmiechem. – Naturalnie, jeśli potrafię. – Nie mam co do tego wątpliwości – w podobnym tonie odpowiedział Ignaś i kichnął głośno. – Proszę wybaczyć, ale powinienem się natychmiast przebrać... – Radzę sok z malin do herbaty – podpowiedziała Nowacka. – I dziękuję panu za miłą przechadzkę. *** Pani Katarzyna Kalinowska leżała w łóżku z bólem gardła. Nakryta kołdrą po szyję, popijała herbatę z naparem z kwiatu lipowego i narzekała, że nikt się nią nie interesuje. – Już nikomu nie jestem potrzebna – mówiła. – Ledwie mnie zauważają. Jakbym umarła, mało by to wszystkich obeszło... Słuchaczką jej głośnych pretensji była przede wszystkim Wacia Potocka, blisko czterdziestoletnia, trochę służąca a trochę panna do towarzystwa. Cierpliwie słuchała narzekań i opowieści o bólach pojawiających się to tu, to tam, podawała lekarstwa i rady. Rezydowała w Kalinówce od kilkunastu lat, nabyła nie tylko odporności na kaprysy starszej pani, ale i nauczyła się przeprowadzania rozmów w taki sposób, by nie wywoływać jej gniewu. – Nikomu nie jestem potrzebna – narzekała Katarzyna Kalinowska. – Nawet jedyny syn nie ma czasu dla rodzonej matki. – Nie wolno tak mówić – zauważyła Wacia z przejęciem. – Pan Michał zapewne coś ważnego miał do załatwienia, taki elegancki pojechał. Przecież wiadomo, jak on panią Katarzynę uważa. Niech pani Katarzyna tak nie mówi, bo jakie nieszczęście wywoła... Wacia, wysoka i sucha, z okularkami o grubych szkłach na przydługim nosie, stanowiła typ rzadki, bo skończenie pesymistyczny. Zawsze miała
pod ręką jakąś opowieść o ludzkich nieszczęściach i przy opowiadaniu nie szczędziła okrutnych i przerażających szczegółów. – Jeden taki krawiec z Zabłudowa miał brata, a ten brat był kaleka, bez ręki się urodził. To ten starszy utrzymywał jego i całą rodzinę, a sam miał ze dwanaście dzieciaków. Jednego razu, jak poszedł na targ, to dzieci ogniem się bawiły i wybuchł wielki pożar. Paliło się okropnie, aż trzeszczało. Ten krawiec zobaczył pożar, jak na targu był i w te pędy poleciał do domu. Patrzy, a tu domu już nie ma i rodziny prawie nie ma, bo co mniejsze dzieciaki to się na skwarki spiekły. A jak stał i płakał nad tą stratą, to nadjechała straż ogniowa i koń z zaprzęgu wpadł pomiędzy te dzieciaki, co stały, i dwoje następnych na śmierć stratował... Wtedy ten krawiec... Wacia prawie nigdy nie mogła doprowadzić historii do końca, gdyż pani Kalinowska dochodziła do konstatacji, że jej nieszczęścia są niczym w porównaniu do nieszczęść innych. Tak było i tym razem. Pani Katarzyna nagle poczuła się nieco lepiej, a gdy dano znać, że przyjechała panna z Topolan, to już całkiem dobrze. – To taka dobra dziewczyna! – zawołała na wiadomość starsza pani. – Ona mi dotrzyma towarzystwa. Powitała gościa niezwykle serdecznie. – Moja kochana, sprawiłaś mi wielką, piękną niespodziankę – zawołała na powitanie. Justyna była bardzo zadowolona z takiego przyjęcia i bez sprzeciwu zgodziła się zostać na obiedzie. Przy stole siedział też Ignaś Kalinowski, najwyraźniej pełen podziwu dla gościa, co nie mogło ujść uwagi jego babki. – Cóż tak patrzysz? – spytała go później, gdy zostali sami. – Domyśliłem się, że to ona, babuniu – uśmiechnął się Ignaś. – To pannę Justynę miałaś na myśli, mówiąc że ojciec zastanawia się na powtórnym ożenkiem. Pani Katarzyna zmarszczyła brwi. – Może tak – odpowiedziała. – Ale żebyś przy niej słowa o tym nie
wspomniał. Jest delikatna i wrażliwa, trzeba z nią postępować umiejętnie. Ignaś był pewny swoich możliwości. – Niech babunia się nie martwi – oznajmił. – Potrafię się zachować. Starsza pani przyglądała się wnukowi uważnie. – Jesteś prawie dorosły – zauważyła. – To cię i nie powinno zdziwić moje pytanie. – Nie zdziwi, babuniu. – Co myślisz o zamiarach swojego ojca? Ignaś, zadowolony, że go pytają o opinię, wypowiedział ją z odpowiednim namysłem. – To miła i całkiem ładna panna – zauważył. – Wprawdzie, jak sama mówi, zupełnie nie zna się na gospodarstwie, ale poza tym wydaje mi się bardzo interesująca. – Zatem nie będziesz uważał, że ojciec robi niedobrze? – Oczywiście, że nie – zapewnił Ignaś. – Jeśli mnie pytasz, babuniu, nie widzę żadnych przeszkód. Rozmowa odbyła się późnym popołudniem, gdy panna Justyna wspomniała, że powinna już ruszać w powrotną drogę. – Wydaje mi się, babuniu, że nie powinna jechać konno – stwierdził Ignaś zatroskany. – Nie jest dobrym jeźdźcem. Sama pewnie o tym nie wspomni, ale moim zdaniem siodło nie bardzo jej służy. Czy babunia każe ją odwieźć? Pani Katarzyna spojrzała na wnuka z zastanowieniem. – Pomysł dobry, ale nie wypada posyłać jej samej. A wysłać tylko ze służącym, tym bardziej. Chyba że ty pojedziesz... To kawałek drogi. Czy czujesz się na siłach? – Chętnie pojadę, babuniu. Ona będzie bezpieczna przy mnie, odbędzie drogę wygodniej. Pani Katarzyna pochwaliła takie rozwiązanie. *** Justyna Nowacka nie doczekała się Michała Kalinowskiego. Wbrew
zapowiedziom nie powrócił do późnego wieczora. Justyna chciała wracać już wcześniej, ale pani Katarzyna, bardzo zadowolona z towarzystwa, zatrzymywała ją usilnie. – Poczekaj jeszcze odrobinę, moja droga – przekonywała. – Powinien niedługo wrócić. Szkoda, byście się nie widzieli. Justyna wahała się, ponieważ zbliżał się wieczór i bała się jeździć konno po zmroku. – Nie martw się – pocieszała gospodyni. – Każę cię odwieźć bezpiecznie do Topolan. To przecież nie na koniec świata, a i samej nie puszczę po ciemku. Była uśmiechnięta i rozpromieniona. Obecność młodej kobiety bardzo dobrze jej zrobiła. – Widzisz, Ignasiu – uśmiechnęła się do wnuka. – Prawie jestem zdrowa. To dzięki Justysi. Panna Nowacka przystała na propozycję starszej pani, choć wyraziła obawę, czy nie nadużywa gościnności. – Nic podobnego – zastrzegła pani Kalinowska. – Posiedzimy jeszcze, porozmawiamy, a potem Ignaś cię odwiezie. Żaden kłopot, zapewniam cię. Zwłaszcza że ma coś do załatwienia po drodze. Prawda, Ignasiu? – Skoro tak to wygląda... – panna Justyna podziękowała, poruszona dobrocią starszej pani. Ignaś Kalinowski sam zaprzągł konia do bryczki i przygotował miękkie siedzenie dla pasażerki. Wierzchowca uwiązał krótko za powozem. Przygotował też latarnię, ale nie spodziewał się, że będzie jej używał na polnej drodze. Chyba dopiero w Zabłudowie, żeby bezpiecznie przejechać przez miasto. Pomógł pannie Justynie zająć miejsce, przejęty swoim zadaniem. – Jesteśmy gotowi – zameldował. – Czy życzy sobie pani czegoś jeszcze? – Dziękuję – odpowiedziała Justyna. Była oszołomiona atmosferą domu, ciepłym przyjęciem, serdecznością,
grzecznością. Pani Katarzyna Kalinowska stała w progu i żegnała ją uprzejmie. Wcześniej wygłosiła kilka ważnych dla Justyny zdań. – Moja droga – starsza pani rozmawiała z nią w cztery oczy. – Jestem dość doświadczona, żeby pozwolić sobie na mówienie wprost. Mam nadzieję, że nie weźmiesz mi tego za złe. – Będę wdzięczna za każdą uwagę i każdą radę – zapewniła dziewczyna. Pani Katarzyna uśmiechnęła się dobrotliwie. – Może trudno ci w to uwierzyć, drogie dziecko, ale też kiedyś byłam młoda i jeszcze trochę pamiętam, co czasami mówi dziewczęce serce. Rozumiem twój stan, zapewniam cię. Ale przyjmij radę osoby starszej i bardzo ci życzliwej. Młodość jest pospieszna, skora nie tylko do słów, ale i do czynów. Z wiekiem przychodzi rozwaga, namysł, zastanowienie. Proszę więc, byś pamiętała o tym, gdy stawiasz sobie rozmaite pytania, na które nie ma jeszcze odpowiedzi. Daj Michałowi czas na zastanowienie, na ułożenie wszystkiego w głowie, a może i na porzucenie pewnych nawyków. – Rozumiem – uśmiechała się Justyna. – Obawiałam się, żeby nie zostać wziętą za osobę natrętną i narzucającą się. – Nikt tak tego nie widzi – zapewniła pani Katarzyna. – Cieszę się, że tak dobrze się rozumiemy. Mam nadzieję, że wkrótce będziemy miały więcej okazji do spotkań i rozmów. Niech tylko Michał, nasz Michał, dojrzeje...
PROŚBY I OSTRZEŻENIA
U
rzędowe sprawy, które tego dnia załatwiał Michał Kalinowski, zajęły mu prawie cały dzień. Gdy wreszcie skończył, głodny i spragniony, z rozbolałą głową, zdecydował się na przechadzkę. Ulica Mikołajewska doskonale się do tego nadawała. Bulwar spacerowy biegł jej środkiem, zabezpieczony drewnianymi ogrodzeniami od brukowanych jezdni po obu stronach. Słusznie, ponieważ ulica – przez miejscowych nadal nazywana Wasilkowską, ponieważ wiodła do pobliskiego Wasilkowa i dalej do Grodna – była bardzo ruchliwa. Szalały na niej powozy, dorożki, hałasowały na drewnianych szynach konne tramwaje, ulica wiodła bowiem do dworca kolei poleskiej. Najbardziej hałaśliwi byli młodzi oficerowie kawalerii, zdążający do koszar 64. Kazańskiego Pułku, obok dworca. Pan Michał chwilę stał niezdecydowany, gdzie się obrócić. W końcu, chcąc uciec od hałasu, skierował się do położonego tuż obok hotelu Grand. Był środek tygodnia i restauracja hotelowa świeciła pustkami. Starszy kelner przybiegł, zanim gość zajął miejsce. – Nereczki cielęce polecam panu dziedzicowi – zachęcił, podając menu. – Albo zraziki po myśliwsku. Kalinowski złożył zamówienie, prosząc wcześniej o szklankę herbaty i posłanie kogoś po proszek przeciwbólowy. – W tej chwili, panie dziedzicu – kelner natychmiast przywołał młodego pomocnika i wydał mu stosowne polecenie: – Na jednej nodze, bo gnaty porachuję! Jeżeli pan Michał liczył na spokojny odpoczynek, to się zawiódł. Ledwo zażył przyniesione lekarstwo, gdy w przedsionku sali, dokąd prawie nie dochodził zgiełk ulicy, zabrzmiała nagle głośna i wesoła muzyka. – To pułkownik! – rzucił z radością starszy kelner i pognał wraz z dwoma kolegami do drzwi, zapominając o dotychczasowych gościach. Do sali wkroczyło kilku mężczyzn, za nimi zaś kapela w czarnych chałatach. Prowadził wielki i gruby mężczyzna w szarym surducie i bez
nakrycia głowy. Miał potężny kark i tubalny głos, ale nie to sprawiało, że słuchano nie tylko jego poleceń, ale i gestów. Towarzyszący mu cywile i wojskowi wpatrywali się w niego jak w obraz, gotowi na skinienie wykonać każdy rozkaz, śpiewać, skakać, stanąć na rękach czy przyjąć najgłupszą pozę. – Szampana! – wołał od progu. – Pokój na ziemi! Szampana dla wszystkich! Był to pułkownik Mikołaj Aleksandrowicz Kawelin, dawny członek cesarskiej gwardii, teraz ziemianin, przyjaciel artystów i całego świata. Właściciel majątku Majówka był bon vivantem, sportsmenem, opiekunem sierot, artystów, włóczęgów, hojnym przyjacielem wszystkich bez względu na religię i narodową przynależność. Mógł sobie na to pozwolić jako zięć barona Kruzensterna, jednego z najpotężniejszych ludzi w Cesarstwie Rosyjskim. Zaliczał się też grupy osób zdecydowanie mało urodziwych. Wielka, szeroka głowa pułkownika siedziała na byczym karku prawie bez szyi. Krzywy nos, kaprawe oczy, szerokie usta, rudawe bokobrody czyniły z niego brzydala pierwszej klasy. Towarzysze pułkownika zajmowali już kilka stolików, lokowali się przy nich, kelnerzy biegali obok w podskokach, odbierając okrycia, kapelusze, czapki i rękawiczki. Pan Kawelin miał gest, wiedziano o tym powszechnie. – Michaił Stanisławowicz! – zawołał pułkownik, dostrzegłszy Kalinowskiego. – Ot, jak dobrze ty trafił! Trzeźwy stąd nie wyjdziesz! Chwycił pana Michała w ramiona, witał się z nim po rosyjsku, całując z rozmachem w usta. – Drug! Ot, jakie szczęście trafiło się spotkać ciebie! Co ty markotny taki? Kalinowski dotknął skroni końcami palców. – Chory? – zdziwił się Kawelin. – Zaraz my ciebie wyleczym! Zamaszystym ruchem ręki kazał natychmiast zabrać dotychczasową zastawę, co kelnerzy wykonali błyskawicznie, kładąc także świeże obrusy.
– Dawać kawioru i szampana! Za spotkanie wypijem! Pułkownik był jednak na tyle przytomny, że gestem nakazał kapeli zakończyć granie. – Poszli won! Pana dziedzica głowa boli. Rzucił im banknot, natychmiast z ukłonem podniesiony przez skrzypka. Kapela dyskretnie usunęła się, ale nie odeszła, w przekonaniu, że za chwilę może być znowu potrzebna. Kawelin szerokimi gestami wydawał zarządzenia. – Dawać kieliszki! Jak ma go boleć, niech od szampana boli! Stoły zastawiono błyskawicznie wszelkim dobrem, męskie towarzystwo zabrało się do kosztowania trunków i potraw. – Zdrowie pana pułkownika! Kawelin zaryczał i wstał. – Nie tak trzeba – pouczył swoim tubalnym głosem. – Najpierw zdrowie Jego Imperatorsko-Cesarskiej Mości, Mikołaja II! Zerwali się od stołów. – Zdrowie! – odpowiedzieli chórem. Pułkownik wskazał gestem Kalinowskiego. – A teraz zdrowie Michaiła Stanisławowicza, bo to on chory, nie ja. – Zdrowie! Pienił się szampan, trzaskały kieliszki, z rozmachem rozbijane o podłogę. – Za armię! Czerwieniały twarze rotmistrzów, poruczników, ziemian, wyższych urzędników. – Za sztukę i artystów! Dopiero za siódmym razem wznieśli toast za pomyślność pana pułkownika. Około godziny jedenastej ktoś odstawił Michała Kalinowskiego do pokoju na piętrze. Tam dziedzic Kalinówki padł na łóżko w ubraniu i od razu zasnął. Odgłosy zabawy z restauracji wcale mu nie przeszkadzały.
*** Obudziło go natarczywe stukanie do drzwi. Z trudem otworzył oczy, spojrzał na szarość dnia za oknem, następnie na zegarek. Dochodziła siódma. Szum w uszach, suchość w gardle, pieczenie pod powiekami. Odwrócił się na drugi bok. Pukanie nie ustało. Musiał w końcu wstać i podejść do drzwi. – O co chodzi? – Dzień dobry, panie dziedzicu. Pan pułkownik kazał prosić na śniadanie. – O tej porze? Niezależnie od godziny, nie odmawiało się jednak pułkownikowi Kawelinowi. Pan Michał poszedł do łazienki, aby się odświeżyć i po kilku minutach zszedł do restauracji. W pustej sali zastał tylko Kawelina. Ten nie wyglądał na kogoś, kto balował do późnej nocy. Siedział nad zastawionym stołem i jadł, a jego apetyt był znany. Mikołaj Kawelin zachęcająco zamachał dłonią. – Dobry dzień, Michaile Stanisławowiczu – odezwał się, ocierając usta chusteczką. – Dalej chory? Kalinowski ukłonił się i usiadł. – Chory – przyznał z uśmiechem. – Ale teraz od czego innego. Kawelin wziął do ręki butelkę wódki, napełnił z niej kieliszek do szampana. Bez słowa podsunął go Kalinowskiemu. Ten zawahał się, z namysłem wypił połowę, skrzywił się. – Do dna! – polecił pułkownik i ze zmarszczonymi brwiami patrzył, czy jego polecenie jest dokładnie wypełnione. Gdy pan Michał odstawił kieliszek, Kawelin zapytał: – Prawda, lepiej? Odłożył widelec, dłońmi pogładził wąsy i bokobrody. Chrząknął, jakby chciał uprzedzić, że zamierza mówić o czymś poważnym. – Chciałem ja posłać kogo do Kalinówki – wyjaśnił. – Ale szczęśliwie
zdarzyło się, że my się spotkali... Mikołaj Kawelin wydawał się zupełnie trzeźwy i zupełnie zdrowy, choć zapewne całkiem niedawno zakończył pijatykę. Był znany z tego, że w piciu nie spotkał mocniejszego. Jego towarzysze od stołu będą zapewne chrapać w najlepsze jeszcze przez kilka godzin. Pułkownik patrzył uważnie na Polaka, jakby oceniał jego możliwości zrozumienia tego, co ma do powiedzenia. Michał Kalinowski obejrzał się po pustej sali i domyślił się powodów tak wczesnej rozmowy. – Słucham bardzo uważnie, Mikołaju Aleksandrowiczu. Kawelin pokiwał głową. Znali się z Kalinowskim od lat. Łączyły ich pasje myśliwskie i sportowe, czasem grywali w karty, o niewielkie zresztą stawki. Pułkownik nie uważał tej rozrywki za szczególnie ciekawą, bo nie miał szczęścia do wygranych. Ale myśliwym był zawołanym i rzadko omijał sławne polowania w Kalinówce. – Może to i, jak u was mówią, dym bez ognia... – oznajmił przyciszonym głosem. – Ale pomyślałem, że jak ciebie spotkam, to tobie o tym wspomnę, Michaile Stanisławowiczu... Bo to rozmaite rzeczy człowiek słyszy przy zielonym stoliku... Pan Kalinowski przypuszczał, że sprawa jest poważna, ale ani się nie domyślał, czego może dotyczyć. – Słucham z największą uwagą – zapewnił. Pułkownik znowu rozejrzał się po sali. Nadal nie było w niej nikogo, tylko daleko, pod oknem, starszy kelner czekał w gotowości na znak. – W gazetach wszystko dziś przeczytać można – podjął Kawelin. – Ot, na ten przykład piszą, że pan minister i oberpolicmajster gubernie objeżdża. Między nami mówiąc, on, choć generał, jest świnia i pies, ale nie o moje zdanie tu chodzi. Do nas też trafi. Wiadomo, taki wielki dostojnik, to przygotować trzeba wizytę. A jak przygotowują takie wizyty w urzędach – wszystko jedno, wojskowych czy cywilnych? Ano tak, żeby na pochwałę zasłużyć. Wy, Polaki, to może nie wiecie, bo i skąd. Ale mnie się zdaje, że w policji to popłoch jest, starają się, żeby jak najwięcej
połapać takich, co to za kratami powinni siedzieć. Albo i takich, co im dziecięce figle w głowie. Ale władza, Michaile Stanisławowiczu, nie bardzo zna się na żartach. Gotowi i za figle zamykać. Za gazety jakie albo za książki... Młodzież dziś samodzielna, pewna siebie. Czasem trzeba im powiedzieć, że nie zawsze dobrze się bawią. Potem, jak ten oberpolicmajster wyjedzie, to może ich i wypuszczą, ale póki co, muszą swoje odsiedzieć wszyscy, co są podejrzani albo tylko tacy, co podejrzani być mogą. Czy ja jasno się wyraził, mój drogi Michaił? Pan Kalinowski pochylił głowę. – Bardzo jasno, Mikołaju Aleksandrowiczu. Dziękuję, Mikołaju Aleksandrowiczu. – Za co zaraz dziękować? – westchnął pułkownik. – Ot, przysługa. Człowiek pomoże, człowiekowi pomogą... No, Michaile Stanisławowiczu, weźmy co do jedzenia, bo samym piciem to człowiek długo nie pociągnie... *** Więzienie okręgowe w Białymstoku od stu lat mieściło się w ponurym jednopiętrowym budynku przy końcu ulicy Mikołajewskiej. Pokój przesłuchań był prawie pusty. Tylko metalowa szafa, kwadratowy stół i kilka krzeseł. Uzbrojony wartownik zwykle stał na zewnątrz, a jeśli czasem wchodził do pomieszczenia, zajmował miejsce pod wieszakiem w kącie. Wieszak był nieużywany, ponieważ nie było tu pieca, a od małego okna, przesłoniętego kratami, ciągnął chłód. Teraz w pokoju znajdowało się dwóch mężczyzn. Na krześle, ustawionym na środku pomieszczenia, siedział młody mężczyzna, ubrany tylko w koszulę. Obok stał żołnierz z długim na pół sążnia kijem. Żołnierz uderzał kijem, a młody mężczyzna krzyczał. Na jego koszuli widniały czerwone i brunatne ślady uderzeń. – Sześćdziesiąt – oznajmił żołnierz. Jego głos nie wyrażał żadnych emocji. Wykonywał tylko swoje zadanie, bił, liczył uderzenia, czasem robił krótką przerwę. Starszy detektyw Rudolf Krantz stanął w progu, spojrzał, nie odezwał
się. Dopiero po długiej chwili jakby się ocknął, wszedł do środka i gestem powstrzymał żołnierza. – Wystarczy tego na razie – powiedział cichym, łagodnym głosem. – Odpocznij minutkę. – Słucham, wasza wielmożność! – służbiście odkrzyknął tamten. Zakrwawiony kij starannie wytarł o kawałek płótna, oba przedmioty położył na stole, a sam stanął wyprostowany obok, gotowy wypełniać następne rozkazy. Rudolf Krantz podszedł od przodu do siedzącego człowieka i z niepokojem zajrzał mu w oczy. – Jest pan przytomny? – zapytał. – No, gratuluję odporności. Gestem dał znać, że chce zostać sam z więźniem. Żołnierz wyszedł i zamknął drzwi. – Wie pan – powiedział Krantz. – Mierzi mnie to żandarmskie podejście. Oni nie znają innego sposobu rozmowy. To takie prymitywne... Siedzący, młody, ciemnowłosy człowiek, nie patrzył na policjanta, oczy miał odwrócone w bok, usta zaciśnięte. Krantz wyciągnął w jego stronę chusteczkę. – Długo pan jeszcze wytrzyma? – zapytał. – Nie chcę narzucać decyzji, ale może wystarczy już tego bohaterstwa? Proponuję spokojną rozmowę. Pan coś wie, ja coś wiem. Wymieńmy się wiadomościami, dla wspólnej korzyści. Więzień chwycił chusteczkę, kurczowo zacisnął na niej palce, a potem zaczął wycierać czoło i twarz. Po omacku, przymykał oczy, żeby nie widzieć na materiale śladów krwi. – Był tu jeden taki, co wytrzymał prawie czterysta uderzeń – oznajmił Rudolf Krantz. – Pan chce przebić tę liczbę? Nie wiem, czy warto. Tamten mężczyzna, młody jak pan, niestety umarł. Pan wie, jak się nazywał? Więzień pokręcił głową przecząco. W jego oczach widniała udręka i strach przed następnymi spotkaniami pałki. Między palcami prawej dłoni, plamiastymi od brudu i krwi, trzymał mokrą chusteczkę, z którą nie
wiedział, co ma teraz począć. – No właśnie – westchnął Krantz. – Nikt nie wie. I nikt nie będzie o nim pamiętał. O panu też nikt się nie dowie. Więc może niekoniecznie trzeba zostawać bohaterem? Może lepiej okazać się człowiekiem rozsądnym? Za te głupie wierszyki chce pan tak cierpieć? Przecież wiemy, że to nie pan je ułożył, a tylko przepisał. Detektyw zapalił cygaro, dmuchnął dymem pod sufit. – Wirginijskie – wyjaśnił. – Spróbuje pan? Ależ proszę, proszę się nie krępować, wystarczy poprosić, a wszystko może się zmienić w jednej chwili. I proszę się już przestać bać. Jest pan bezpieczny. Teraz tylko sobie porozmawiamy, po prostu porozmawiamy. Może znajdziemy wspólnych znajomych...
PANI BARONOWA Listopad ezon łowiecki rozpoczynano tradycyjnie na początku listopada, w dniu świętego Huberta, a było to głośne wydarzenie. Goście
S
zjeżdżali do Kalinówki już poprzedniego dnia, by o świcie stawać w gotowości, z bronią i psami. Polowania miały charakter w głównej mierze towarzyski. Gromadziły zwykle do kilkunastu gości – niegdyś wyłącznie mężczyzn, teraz także i kobiety – spośród okolicznych ziemian, urzędników i wojskowych. Przyjeżdżali panowie z sąsiednich majątków, z miasta, a także i z dalszych miejscowości, ponieważ imprezy w Kalinówce cieszyły się wielkim wzięciem, a zaproszenie do udziału w święcie patrona myśliwych traktowano jako wyróżnienie. Rano spotykali się wszyscy na podwórzu przed dworem. Najwcześniej wyjeżdżały wozy, jeszcze przed świtem, by do gajówki w Małynce dostarczyć wszystko, czego mogą potrzebować uczestnicy myśliwskich zawodów. Tam bowiem ostatecznie spotykały się obie grupy, by wesołą biesiadą zakończyć zabawę. Pierwsze polowanie było nim właściwie tylko z nazwy, nie strzelano, a na wzór angielski organizowano wyścig – pogoń za lisem. Jeźdźcy występowali paradnie i strojnie, na ogół w tradycyjnych czerwonych kurtkach, toczkach na głowach i czarnych skórzanych butach. Broni nie brano – wieziono ją na wozach, na wszelki wypadek – ale zasadniczo dzień był poświęcony gonitwom i zawodom. W drugiej grupie, prowadzonej przez Michała Kalinowskiego, w tym roku znalazły się trzy panie, ubrane w tradycyjne amazonki, wszystkie przybyłe z miasta u boku mężów bądź braci. Pani Katarzyna nie uważała ich obecności za uzasadnioną i sarkała na dzisiejsze obyczaje. Gdy już wymieniono nowiny i plotki, gdy się sobie przyjrzano i oceniono wygląd, stroje i ostatnie zakupy, towarzystwo wymieszało się. Ośmioro gości było gotowych do drogi. Niecierpliwili się już, nie mniej od
wałęsających się po całym obejściu psów myśliwskich rozmaitych ras i maści. O siódmej goście i towarzyszący im trzej przewodnicy sfor, już w siodłach, wypili po kieliszku mocnej wódki dla kurażu. Pochód ruszył przez wieś. Jechano zrazu wolno. Gromady psów otaczały orszak myśliwych, sztywnych i wyprostowanych w siodłach, niezależnie czy były to siodła męskie, czy damskie. Drugim rodzajem rozgrzewki przed właściwym polowaniem była droga do Małynki, ułożona według pomysłu pana Michała, nie pozbawiona trudności i niespodzianek, jakimi były płoty, rowy, linie krzaków, niespodziewane zakręty. Jeźdźcy mieli okazać sportową sprawność, dobry humor i szyk. W gajówce Małynka obie grupy miały spotykać się około dziewiątej. Zaczynano tam od śniadania, nieco zakrapianego alkoholem, spotkań, rozmów, powitań, wymiany uprzejmości i plotek. Stawano także do zakładów o wcale wysokie stawki. Faworytem wyścigu był podpułkownik Andrej Wiktorowicz Horoszko, emerytowany od niedawna kwatermistrz stacjonującego w Białymstoku Charkowskiego Pułku Huzarów. On w roku poprzednim okazał się najlepszy. Na polanie przed drewnianym domem gajowego rozpalano już ogień, na którym miano piec mięso. Szykowano na popołudnie bigos i wędzonkę, w piwnicy chłodzono butelki z alkoholem. Na drewnianym podeście obok domu rozstawiano stoły, aby były gotowe, gdy za kilka godzin zmęczeni myśliwi powrócą na odpoczynek. Kilka osób ze służby, masztalerze i pomocnicy, przybyło specjalnie, by zajmować się pańskimi końmi po biegach. Pan Michał wygłosił do wszystkich krótką przemowę, objaśniając trasę gonitwy, jej cel i miejsca, które są do pokonania. Był gotów rozpocząć zabawę, ale podpułkownik Horoszko poprosił o niedługą zwłokę. – Wiem, że pani baronowa przybędzie na pewno – zapowiedział. – Poczekajmy jeszcze trochę, bardzo proszę. Bo cóż to za zabawa bez pani baronowej?
Prośba Horoszki wzbudziła trochę wesołych komentarzy, gdyż co najmniej kilku oficerów i ziemian potajemnie kochało się w pani von Tromm, właścicielce wielkiego majątku Jeronimowo. Spóźniona osoba pojawiła się już po kwadransie. Na pięknym koniu siedziała kobieta w czerwonym kubraku na czarnej sukni i w butach do konnej jazdy. Na wysokim kapeluszu powiewała wstążka z czerwonego jedwabiu. Baronową Olgę von Tromm powitały oklaski i radosne okrzyki. Kłaniała się już z daleka. – Uff! – zawołała wpadając na podwórze. – Zdążyłam, jak widzę! – Tylko na panią czekaliśmy – odpowiedział Kalinowski. – Obawialiśmy się, że mogą panią zatrzymać obowiązki rodzinne. Jak się czuje pan baron? – Znacznie lepiej. Sprawiłby mi zawód, gdybym z powodu jego zdrowia nie mogła wziąć udziału w tym spotkaniu. Uprzejmie przywitała się ze wszystkimi, a pułkownikowi Horoszce, który zgrabnie zeskoczył z siodła i prawie przed nią uklęknął, łaskawie podała dłoń do pocałowania. Ochoczo przyjęła kieliszek z mocną wódką. Wypiła jednym haustem, ściągnęła wargi, by za chwilę głośno wypuścić powietrze, pokazując przy tym piękne zęby. – Jak zawsze znakomita – pochwaliła. – Tutejsza? – Tutejsza, oczywiście – Michał Kalinowski skinieniem głowy wskazał wozy na skraju polany. – Kazałem przygotować kilka butelek dla pani baronowej. – Wspaniale. Na pana Michała zawsze można liczyć. Pani baronowa von Tromm należała do kobiet otaczanych nieustannym podziwem. Choć już przed kilkoma laty przekroczyła trzydziestkę, wzbudzała zachwyty urodą i swobodnym sposobem bycia. Na towarzyskich spotkaniach, zwłaszcza polowaniach i gonitwach, pojawiła się dopiero dwa lata temu, zdobywając ogólne uznanie odwagą
i znakomitymi umiejętnościami jeździeckimi. Podziw otoczenia wynikał zaś przede wszystkim z jej wysokiej pozycji majątkowej i społecznej. Była żoną właściciela rozległych, liczących kilka tysięcy dziesięcin, dóbr Jeronimowo. Majątek ten, założony i świetnie prowadzony przez generała Dziekońskiego, a przynoszący krociowe dochody, odziedziczyła córka jego brata, hrabina Jadwiga Olizarowa, pomnażając jego wydajność i urodę. Miała trzech mężów, ale nie doczekała się potomstwa. Pod koniec życia, właśnie przed dwoma laty, przekazała całą majętność, podzieloną na sześć folwarków, Aleksandrowi von Tromm, stryjecznemu bratu drugiego męża. Tenże baron Tromm, mąż Olgi, jakiś czas temu doznał udaru mózgu i pozostawał w łóżku. Co najmniej kilkakrotnie mówiono, że nie przeżyje. Pan Michał sprawdzał, czy wszyscy są już gotowi do drogi i zaoferował pomoc pani von Tromm w powrocie na siodło. – Pani baronowa pozwoli, że ruszymy? Skinęła głową, troszeczkę podniosła suknię i wysunęła bucik, aby mógł stworzyć rękami punkt podparcia dla stopy. Z siodła już żartobliwie pogroziła palcem. – A pan Michał niedobry – powiedziała. – Słyszałam, jak często bywa w Białymstoku, a wcale mnie nie odwiedził. – Pani baronowa nie raczyła zawiadomić – uśmiechnął się z ukłonem. Olga von Tromm westchnęła głośno. – Co za ulga! – zaśmiała się. – Myślałam, że pan Michał pogniewany. Widziałam pana w mieście, prawie że zawołałam. Ale taki zamyślony szedł, koło sklepu ze srebrem Klejdanowa, że wcale nie zauważył. No, może w oczy się nie rzucam, ale jakoś mi było przykro... Pan Kalinowski usprawiedliwił się zajęciami, jakie go tego dnia trapiły. Gdyby rozglądał się i zobaczył baronową, to oczywiście za nic nie odmówiłby sobie przyjemności spotkania i rozmowy. – Doprawdy? – uśmiechała się pani von Tromm. Możliwość niezauważenia baronowej nie mogła wchodzić w rachubę
nawet dla kogoś mniej czułego na niewieście wdzięki. Pani Olga, choć kobieta już dojrzała, niejedną znacznie młodszą mogłaby przewyższyć urodą. Miała wielkie, wesołe oczy w ładnej, o regularnych rysach, twarzy, wydatne usta, ładne zęby. Była też kształtna i bardzo proporcjonalna, poruszała się lekko i z wdziękiem. Wspaniale jeździła konno, umiała powozić, a z dubeltówki strzelała celnie i bez strachu. – Będę miała sprawę do pana Michała – zapowiedziała z czarującym uśmiechem. – I mam nadzieję, że mi nie odmówi. – Nie odmówię żadnym pani rozkazom – zapewnił. Była przyzwyczajona do takiego traktowania, ponieważ nikt nigdy niczego jej nie odmawiał. Fortuna zapewniała jej niezależność i swobodę. Studiowała w Monachium, gdzie uczyła się malarstwa. Posiadała wiele znajomości i stosunków, odbywała długie podróże tylko dla przyjemności, chętnie przyjmowana w najlepszych domach całej Europy. Pani Katarzyna Kalinowska, matka Michała, bardzo negatywnie wypowiadała się o niewiastach w męskim ubraniu czy ziemianach trwoniących majątki za granicą. – Cóż za utracjusze! – wzdychała. – Tylko po świecie jeżdżą i pieniądze wydają. To bardzo niepatriotyczna postawa. Jakże nisko upadła arystokracja! Pieniądze wywozić za granicę, zamiast przyczyniać się do poprawy stosunków w kraju. – Niektórzy budują tutaj fabryki – zauważył pan Michał. – Fabryki! – prychała starsza pani. – Też mi postęp! Dym i hałas! Mała to rzecz. Ziemia jest najważniejsza, Michale. Ziemia. Bez niej nie ma niczego. O jednej tylko baronowej von Tromm pani Katarzyna wypowiadała się zawsze z wielkim uznaniem. – Z niej wszyscy powinniśmy brać przykład, choć to Niemka i do tego protestantka – mówiła. – Ale ile dobrego robi w swoim majątku i w innych folwarkach. Ile pomocy niesie włościanom i ich dzieciom. Nie patrzy, katolicy czy prawosławni. To jest dopiero patriotyczna postawa!
Prawda, że majątek Jeronimowo od dziesiątków lat znajdował się na czele najlepszych gospodarstw w całym obwodzie białostockim. Niegdyś rywalizował z nim pod względem nowości technicznych, upraw i wysokości plonów chyba tylko folwark w Topolanach, zanim pan Topolański młodszy, utracjusz i pijak, nie zaczął go rozprzedawać. Ruszyli wreszcie, początkowo wszyscy razem, luźną gromadą. Dzień był pochmurny, po deszczu z poprzedniej nocy wilgotny, drzewa ogołocone z liści, trawy szare i mokre, mgła wisiała nad polami. Ledwo widzieli przed sobą drogi, którymi prowadził pan Michał, widoczność nie przekraczała kilkudziesięciu kroków. – Pan Michał nie odmówi mojej prośbie? Powtórnie zadane pytanie przekonało Kalinowskiego, że sprawa, z którą zamierza zwrócić się do niego baronowa von Tromm, jest poważna. W jej spojrzeniu jednak, rzucanym spod kapelusza, błyskała wesołość. – Nie usłyszałam odpowiedzi – rzuciła zaczepnie. – Chyba nie zamierza pan odmówić słabej kobiecie? – Słabej? – uśmiechnął się Kalinowski. – A kto prawie wygrał ze mną wyścig w zeszłym roku? – Prawie! – prychnęła pani Tromm. – Dobrze wiem, że dawał mi pan fory. Ale pan się chyba nie boi silnych kobiet. – Nie boję się – potwierdził Kalinowski. Śmiała się, a zaraz potem powróciła do przerwanego wątku. – Chcę pomóc pewnej osobie – oznajmiła. – Bardzo mi na tym zależy. Od razu o panu pomyślałam. Och, bywam trochę roztrzepana, czasem nawet nieodpowiedzialna. Przyznam się panu, że właściwie już obiecałam. Jeśli więc pan Michał odmówi, znajdę się w bardzo niewygodnej sytuacji... Kalinowski odpowiadał uprzejmie i z uśmiechem. Baronowa von Tromm wciąż odwoływała się do jego znanej wyrozumiałości i gotowości niesienia pomocy. – Będę doprawdy bardzo wdzięczna – zapewniała. – Ale muszę pomóc w tej ważnej i rodzinnej sprawie.
Zaraz też opowiedziała, co ją trapi. Chciałaby, aby pan Kalinowski przyjął do majątku praktykanta. Po studiach rolniczych praktyka jest obowiązkowa. Trzeba go umieścić w gospodarstwie, gdzie nie tylko nauczy się wszystkiego ale też będzie miał poczucie bezpieczeństwa i wszelkie wygody. – To osoba z rodziny, wobec której poczuwam się do pewnych obowiązków. Gdyby pan Michał się zgodził, byłabym pewna efektów. Kalinowski zdziwił się, że nie ma miejsca dla praktykanta w sześciu folwarkach Jeronimowa. Nie widział przeszkód, aby wziąć młodego człowieka pod opiekę, naturalnie pod warunkiem, że praktykant weźmie na siebie część kosztów. – O to nie ma obawy – zapewniła baronowa. – Przekażę konieczne środki. Jest jednak pewien delikatny problem, dotyczący samego praktykanta. Otóż, panie Michale, to jest kobieta. – Co takiego? – zdumiał się Kalinowski. Baronowa potwierdziła z zadowoleniem. Była znana z popierania modnych ruchów walczących o równe prawa dla niewiast w całej Europie. – Kobieta. Dokładniej, panna dwudziestoletnia, dla której jestem jakby ciotką. Skończyła studia, teraz potrzebuje praktyki w dobrym, zaprzyjaźnionym gospodarstwie. Sierota bez ojca i matki. Michał Kalinowski nie był zachwycony. Praktykant w gospodarstwie oznaczał dodatkowe ręce do pracy. Ale kobieta? W dodatku niezamężna? Co powie pani Katarzyna? – Wiem, że to niełatwe – zapewniała z proszącym uśmiechem Olga von Tromm. – Ale pan Michał na pewno znajdzie na to radę, prawda? – No cóż – Kalinowski szukał usprawiedliwienia. – Nie wiem, czy w takiej sytuacji... – To pracowita, skromna i dobra dziewczyna – baronowa gotowa byłaby przysięgać. – Zapewne bardzo wiele mogłaby się od pana nauczyć. A o to jej właśnie chodzi. Są pewne widoki, by poprowadziła duży majątek w Poznańskiem, ale zanim stanie do tak odpowiedzialnego zadania,
powinna zdobyć trochę doświadczenia. Pan Michał sam wiele razy powtarzał, jak ważna jest praktyka. Proszę zatem zająć się tym biednym dzieckiem i nauczyć wszystkiego... Michał Kalinowski nie udzielił od razu wiążącej odpowiedzi. – Moja matka może nie okazać zachwytu – zauważył. – Jej podejście do niektórych spraw jest bardzo tradycyjne. – Wiem, że to niełatwe – pani Olga skinęła głowa. – Ale przecież jakoś powinniśmy przekonać panią Katarzynę. Na pewno, gdy wytłumaczę jej wszystko, wyrazi zgodę. To dobra dziewczyna, z porządnej polskiej rodziny. Trzeba jej pomóc. To po prostu nasz obowiązek, panie Michale. Zaśmiała się nagle cichutko. – Proszę się nie pogniewać, że powiem wprost. Jeśli miałabym się obawiać, to raczej o co innego. Przecież pan Michał jest nieżonaty... Pan Kalinowski nie pogniewał się o takie podejrzenie. – Ja miałbym być niebezpieczny? – zapytał spokojnie. – Niby w jaki sposób? Olga Tromm wpadła w ton żartobliwy i nie zamierzała z niego rezygnować. – Już pan Michał sam wie, co mam na myśli. Mówią o panu to i owo. – Ależ skąd! – Chyba nie będziemy udawać, że to wszystko tylko wymysły i plotki? Nadal jechali wolno, mgła podnosiła się tylko gdzieniegdzie. Od jadących z przodu dzieliło ich dwadzieścia kroków, mogli uważać, że są sami. – Jak będzie? – spytała pani von Tromm. – Narazi mnie pan na konieczność wymówek i tłumaczenia się przed dziewczyną? Michał Kalinowski nie widział przeszkód, by w majątku praktykant nosił spódnicę. Pod warunkiem oczywiście, że takie rozwiązanie zaakceptuje pani Katarzyna. – Gdy wrócimy, pomówię ze starszą panią – powiedziała baronowa. – Może ona będzie miała serce mniej nieczułe od pańskiego.
– Nie ma chyba powodu uskarżać się na moje serce – zaprotestował. Zgoda matki była oczywiście potrzebna, ale rzecz należało tak przeprowadzić, aby baronowa von Tromm nie musiała załatwiać tego poprzez starszą panią. Kalinowski myślał, jakich argumentów użyć, aby uzyskać nie tylko jej zgodę, ale i przychylność. – Złapała mnie pani za słowo – powiedział. – Jakże mi w takiej sytuacji odmówić, gdy odwołuje się pani a to do mojego serca, a to do honoru, a to znowu do obowiązku... – Och! – zaśmiała się Olga Tromm. – Przecież pan Michał nie boi się kobiet, prawda? W to nikt nie uwierzy. Zatem postanowione? – Tak – potwierdził. – Trzeba to naturalnie ustalić z moją matką, ale sądzę, że ją przekonamy. Spróbuję z nią pomówić jeszcze dzisiaj. Proszę mi dać szansę na załatwienie tej sprawy. Dopiero gdyby matka upierała się, poproszę panią, by zechciała przemówić słowo. – Doskonale! – ucieszyła się baronowa. – Zapewniam o swojej wdzięczności. Z pana Michała prawdziwy przyjaciel. Kalinowski przyjął pochwałę z zadowoleniem. – Pochwała od takiej kobiety liczy się podwójnie – zauważył. Baronowa zatrzymała konia. – No, no! – zapytała z udawanym oburzeniem. – Co to znaczy „takiej”? – Tak doskonałej – dokończył Kalinowski. Komplement udał mu się przypadkiem, ale pani von Tromm sprawił przyjemność. – Prawdziwy uwodziciel! – powiedziała z podziwem. – Nie wiem, czy dobrze zrobiłam, wpychając w pana ręce tę niewinną dziewczynę. Zaprzeczył natychmiast. – Ona jest bezpieczna, zapewniam. Baronowa von Tromm obejrzała się. Ani z przodu, ani z tyłu nie widać było nikogo. We mgle ludzie trochę się pogubili. Nie usłyszeli żadnego z koni, a przytłumione głosy sfory zdawały się dobiegać z daleka – A ja? – spytała Olga von Tromm.
Michał Kalinowski przystanął i nasłuchiwał odgłosów. Wszystkie dochodziły z lewej, czyli myśliwi znajdowali się tam, gdzie być powinni. Baronowa wolno podjechała znowu blisko i podobnie jak on, wyciągała szyję, by lepiej słyszeć we mgle. Dźwięki te z wolna zaczęły się oddalać. Pan Michał stał jednak w miejscu, nie ruszając za nimi. Kobieta czekała obok, ale nie zapytała o powód takiego zachowania. Kalinowski uderzył konia ostrogami. – Jedźmy. Drgnęła zaskoczona. – Myślałam... Nie obejrzał się. Posłusznie ruszyła jego śladem. Dopiero po długiej chwili zrównała się z nim i dalej jechali razem, teraz w zupełnym milczeniu, aż natknęli się na pozostałych uczestników wyprawy. Czekali w miejscu, gdzie miało się zacząć właściwe polowanie, kręcąc się z niecierpliwości i w nadziei na sportowy sukces. Pan Michał jako łowczy raz jeszcze powtórzył podstawowe zasady gonitwy, przypomniał miejsca poszczególnych osób. Mieli stanąć na brzegu lasu, a potem iść na wschód, aż do miejsca zwanego Uroczyskiem. – Uwaga! – Kalinowski dał znak ręką. – Lis czeka tylko na nas. Zaczynamy! Odpowiedział mu radosny gwar. Kalinowski spojrzał na panią von Tromm i wesołe ogniki zaigrały w jego oczach. – Dowiedziałem się właśnie, że zwycięzca dzisiejszej zabawy może liczyć na dodatkową nagrodę – oznajmił głośno. – Pani baronowa obiecała całusa! Wszystkie głowy odwróciły się w jej kierunku, ktoś zaklaskał z uznaniem. Olga von Tromm nie zaprzeczyła, ale po chwili, gdy była blisko Kalinowskiego, pochyliła się w jego stronę. – Okropny człowiek z pana! Nic takiego nie obiecywałam. – Dobrze jest zachęcić zawodników – odpowiedział pan Michał
spokojnie. – Będą tym bardziej się starać. Pani von Tromm udawała zagniewaną. – Prawdę mówiąc – dodał Kalinowski przyciszonym głosem – liczę, że to ja go dostanę. Baronowa gwałtownie zamrugała powiekami. – Uwodziciel z pana! Prawo łowczego? Nie będę się mu przeciwstawiać. Ale pan Michał nie dostanie nic, choćby i to właśnie on lisa złowił! Nie wyglądało na to, żeby pan Kalinowski przejął się pogróżką. Nie spieszył się do zawodów. Inni już ruszyli, on zwlekał. – Czemuż pan nie jedzie? – spytała Olga. Uśmiechnął się w odpowiedzi. – Skoro pani baronowa taka niedostępna... – A do innego zakładu pan Michał odważy się stanąć? – pani von Tromm spojrzała wyzywająco. – Kto pierwszy do Tyczki! Zanim zdążył zaprotestować, uprzedzić o trudnych warunkach i ryzyku przykrej przygody, uderzyła konia szpicrutą i popędziła do przodu. Po kilku sekundach jej sylwetka zagubiła się we mgle. Michałowi Kalinowskiemu nie pozostawało nic innego, jak pójść jej śladem. Przez pola, zagony, łączki, pomiędzy ogrodzeniami, stosami polnych kamieni, krzakami. Mgła nie pozwalała zobaczyć wszystkiego i trzeba było bardzo uważać. Trafiały się rowy, wykroty, kępy zarośli. Teren był zróżnicowany, pełen przeszkód, a w trudnych warunkach pogodowych, przy słabej widoczności, gonitwy po mokrych łąkach i śliskich nierównościach mogły okazać się niebezpieczne. Pani von Tromm znacząco wyprzedziła Kalinowskiego. Zniknęła gdzieś w porannej mgle. Kilka razy słyszał okrzyki jezdnych, psie szczekanie, stukot kopyt. Nawet on, zorientowany w okolicy, chwilami nie był pewny drogi. Kiedy po pewnym czasie dotarł na miejsce, o którym mówiła, znalazł się na skraju brzozowego lasku. Przystanął, nasłuchiwał. Wokół panowała niczym nie zakłócona cisza. Zsiadł z konia. Prowadząc go za uzdę, szedł brzegiem lasku i rozglądał
się. To był dobry pomysł. Po chwili zobaczył jej wierzchowca, przywiązanego do drzewa. Samej pani Olgi nie było jednak widać w pobliżu. Podszedł, by uwiązać i swojego konia. Kiedy to robił, usłyszał odgłos stąpnięcia i zobaczył baronową kilkanaście kroków za sobą. Szła w jego stronę, jedną ręką przytrzymując suknię, by się nie umoczyła w wysokich mokrych trawach, w drugiej miała szpicrutę. – Wygrałam! – zawołała. – Prawda – zgodził się. – Przyjechała pani pierwsza. Śmiała się zadowolona, policzki jej poczerwieniały od pędu i jesiennego chłodu. Ładnie wyglądała na tle bezlistnych już drzew i mgły. – Pozwoliłem pani wygrać – oznajmił Michał Kalinowski. Podeszła już bliżej i lekko uderzyła go szpicrutą w ramię. – Pozwoliłem? – spytała oburzona. – Zupełnie nie! – Ależ tak – odpowiedział spokojnie. – Znam skrót do tego miejsca, ale z niego nie skorzystałem. Pani Tromm nadal udawała oburzenie. – Jednak traktuje mnie pan jak słabą i może jeszcze głupią? Uśmiechnął się łagodnie. – Pani wie, że nie. Gdyby tak było, nie powiedziałbym o tym, co powiedziałem. Zgodziła się z podanym tokiem rozumowania. – Och, jednak jestem niemądra! – zorientowała się. – Przecież nie ustaliliśmy żadnego fantu! Jej oczy śmiały się, patrzyły prowokująco. – Wilgotno – zauważył pan Michał. – Może nie trzeba było schodzić z siodła. Całkiem przemoczy pani suknię. Pani von Tromm ujęła oburącz fałdy ubrania i podciągnęła je nieco do góry. – Nie zaziębię się – oświadczyła z przekonaniem. – Mam dobre buty. Było to obuwie do konnej jazdy, wysokie do połowy łydki. Michał
Kalinowski przekrzywił głowę, żeby lepiej je zobaczyć. – Nie widzę dokładnie – oznajmił. Pani Olga podciągnęła suknię bardziej, a potem jeszcze, daleko powyżej górnych krawędzi butów. Widać było biały materiał pończochy. – A teraz? – spytała śmiejąc się. – Chyba teraz... Pokręcił głową. – Tylko trochę – oznajmił z miną pełną zaaferowania, jakby był lekarzem i miał ocenić zabezpieczenie przed rosą i chłodem. Nie podnosząc wzroku na baronową Michał Kalinowski podszedł blisko i wyciągnął prawą rękę. Odgadła, co oznacza ten gest i nie zawahała się. Podniosła nogę, a on ujął bucik na wysokości kostki. Pani Olga stała teraz na jednej nodze i kiedy uniósł jej stopę, zachwiała się nie mając punktu oparcia. – Przecież upadnę! – mruknęła karcąco. Uchwycił ją lewą ręką wokół talii i silnym podciągnięciem przytulił do siebie. Jej lewa noga zawisła na jego biodrze. Poddała się bez słowa sprzeciwu, może trochę zaskoczona jego refleksem. Uchwyciła go jedną ręką za szyję, drugą próbowała mu pomóc, odgarniając materiał sukni za prawe biodro. Gdy i druga noga zawisła na jego biodrze, objęła mężczyznę także drugą ręką. Twarze znalazły się naprzeciw siebie. – Chyba nie zmarznę – powiedziała pani von Tromm. Odchyliła głowę i przymknęła oczy. Michał Kalinowski całował. Gdy jego ręce z talii kobiety przesunęły się niżej, na biodra, a potem pośladki, złączyła stopy za jego plecami. – Fant – szepnęła. – Chcę zobaczyć fant! *** Większość uczestników gonitwy pogubiła się we mgle i długo trwało, zanim się odnaleziono i spotkano na myśliwskiej uczcie w Małynce. Nagrodę zdobył podpułkownik Horoszko. Wszyscy zazdrościli mu sławy oraz pocałunku, którego pani baronowa udzieliła jako dodatkowej gratyfikacji.
Potem zasiedli za stołami, by omawiać przygody tego dnia, śmiać się z anegdot i umawiać na najbliższe polowanie za kilka tygodni. Podpułkownik Horoszko po raz kolejny opowiedział, w jaki sposób najszybciej ze wszystkich pokonał wyznaczony dystans i zdobył nagrodę. – To zasługa mojego konika – przekonywał. – Ja tylko na nim siedzę, a on sam wie, jak biegać. Olga von Tromm siedziała tuż obok Michała Kalinowskiego, na ławie za stołem zbitym z grubych desek, zastawionym bigosem i dziczyzną. Czasem, kiedy nikt z biesiadników nie mógł tego zobaczyć, wsuwała rękę za plecy pana Michała i szturchała go piąstką. Dopiero przed wieczorem biesiadnicy, syci i zadowoleni, ruszyli z powrotem. Wielu mogło powrotną drogę do domu odbyć wygodnie, ponieważ przed gajówkę zjechały już ich powozy. – Zostaję w mieście do połowy grudnia – oznajmiła przy pożegnaniu pani Olga. – Póki w naszym pałacu nie przestawią pieców i porządnie nie posprzątają po tym bałaganie, trzymam numer w Hotelu Niemieckim. Przyjdziesz? – Może przyjdę – obiecał niezbyt wyraźnie Michał Kalinowski. Baronowa von Tromm zmarszczyła brwi. – Mam pana prosić? – spytała zaskoczona. Pan Michał uśmiechnął się. – Czemu nie, baronowo? – odpowiedział zachęcająco. – Czyni to pani z wielkim wdziękiem.
OCZEKIWANIA I NADZIEJE
S
taś Kalinowski chętnie jeździł do Zabłudowa, gdy ojciec posyłał go w drobnych sprawach, a czasem i z własnej inicjatywy. Robił niewielkie sprawunki, a czasem pożyczał narzędzia w sklepie z artykułami żelaznymi. W drodze, gdy przez nikogo nie był widziany, szalał na swoim koniu, wymuszał na nim ewolucje i sam je czynił, będąc to błędnym rycerzem, to emirem Beduinów. Uspokajał się dopiero przy pierwszych domach miasteczka, nie wypadało, żeby młody panicz zachowywał się jak dziecko. Pierwsze gospodarstwa zaliczane już do Zabłudowa wyglądały zupełnie jak na wsi, chałupy wśród pola, dopiero dalej zaczynały się miejskie ulice. Domy tu stały ciasno jeden obok drugiego, na małych działkach, z ogrodami w głębi, a dalej jeszcze łąkami. Wszystkie drewniane, kryte gontem, dachówką, niekiedy tylko słomą – tą pokrywano zabudowania gospodarcze. W oddali, za kępami drzew, sponad dachów widać było czerwone fabryczne kominy, z których snuły się dymy. Staś zawsze z zaciekawieniem przyglądała się miastu. Obszernym domom miejskim, porządnym, najwyraźniej dostatnim, z gankami przed wejściem i szybami w oknach. Lubił liczyć malowane okiennice lub drzewa owocowe w ogródkach, oddzielonych od ulicy żerdziami na wspornikach, albo nawet i płotami ze sztachet. Za rynkiem, wybrukowanym i zabudowanym ciasno, ciągnęły się ulice pełne sklepików i warsztatów rzemieślniczych, błotniste, hałaśliwe i tłoczne od nieustających interesów, sprzedawania, kupowania i dostaw. Staś zatrzymał się zaraz za rynkiem, prawie na początku ulicy Białostockiej, gdzie w parterowym domku z zakratowanymi oknami znajdował się sklep żelazny Samuela Silbersteina. Uwiązał konia do drewnianego słupka i pogwizdując wszedł do wnętrza. Silberstein zerwał się z wysokiego zydla za ladą, na którym czekał na klientów. Był to starszy, chudy i niechlujny mężczyzna w wyszmelcowanej skórzanej czapce.
– Dzień dobry paniczowi! Myślałem właśnie, kiedy to panicz odwiedzi Silbersteina, a panicz hop i jest... – Narzędzi chciałem pożyczyć – oznajmił Kalinowski. – Jak już kiedyś brałem, za rubla zastawu. We młynie będę miał zajęcie. – Niech będzie za rubla – natychmiast zgodził się sklepikarz. – Panicz wybierze, co potrzeba. Staś położył papierowy pieniądz na ladzie i wszedł za nią, pomiędzy rzędy drewnianych regałów i półek, na których piętrzyły się stosy różnorodnych przedmiotów – śrub, łańcuchów, ostrzy do siekier i narzędzi ogrodowych, arkusze blachy, pilniki i przecinaki, młotki i obcęgi, puszki ze smarami i farbą przeciw rdzy oraz dziesiątki innych. Wybrał kilka kluczy o różnych rozmiarach i przyniósł je na ladę, kładąc przed kupcem. – Niedługo zwrócę. Zanim włożył narzędzia do skórzanej torby, jaką przyniósł z sobą, wyjął z niej pakiet dość niedbale zawinięty w gruby papier. Widać było, że paczka zawiera kilka książeczek w kartonowych okładkach. – Tak szybko panicz wszystko przeczytał? – zdziwił się Żyd, odbierając książki i chowając je w skrzynce pod ladą. Na wierzchu postawił korytko z trzycalowymi gwoździami. – Przejrzałem – wyjaśnił Staś. – Ale chciałem powiedzieć Silbersteinowi, żeby na razie nie dawał mi niczego nowego. Sklepikarz zaniepokojony spojrzał w twarz młodego człowieka. – Co się stało? – spytał przyciszonym głosem. – Dowiedział się kto? – Nic się nie stało – wzruszył ramionami Kalinowski. – Na razie chcę zrobić przerwę. Inne zajęcia mam. Silbersteina takie tłumaczenie jednak nie uspokoiło. Przejęty zaczął wypytywać, czy kto nie szedł za młodym człowiekiem. – A kto by miał iść? – zdziwił się Staś. – Nikogo nie widziałem. Żyd uśmiechnął się uspokojony. – To i lepiej. Po co ktokolwiek miałby wiedzieć, że tak sobie czasem rozmawiamy...
– Wolno przecież chodzić do sklepu – zauważył Kalinowski. – Wolno, wolno – zgodził się Silberstein. – Jeszcze wolno. Ale wiadomo, kiedy i to się skończy? Dziwne rzeczy dzieją się na tym świecie... Panicz słyszał o tej historii, co się zdarzyła w Warszawie? Wszystkie gazety piszą. Pochylił się w stronę klienta. – Był tu niedawno jeden taki, co i o panicza rozpytywał... Staś Kalinowski niespokojnie obejrzał się za siebie i zawstydził się swoim niepokojem. – Kto taki? – spytał, udając obojętność. Żyd zamachał rękami. – Oj, a mnie skąd wiedzieć, co za jeden? Taki, co wypytywał. Widać jakiś ciekawski. Interesował się paniczem. Pytał, jak często kupuje, co kupuje i skąd ma pieniądze... – Co mu Silberstein powiedział? Sklepikarz rozłożył ramiona. Jego uśmiech świadczył, że był zadowolony z udzielonej wówczas odpowiedzi i zamierzał się nią pochwalić. – A co miał powiedzieć? Wiem to ja, skąd panicz pieniądze bierze? A że czasem kupuje co, to i zwykła rzecz. Panowie różne potrzeby mają, nie biednemu Żydowi oceniać. A że panicz na mechanice się zna, maszynami się interesuje, to i tak powiedziałem. Wszystkie to przecież wiedzą, że panicz rękę ma do maszyn, a jak coś naprawia, wiadomo, czasem do sklepu zajść musi. To do mnie przychodzi. Bo gdzie miałby szukać potrzebnych części czy narzędzi? U szewca Libermanna albo u Kleista, co ma sklep z bielizną? Żyd skrzyżował ramiona i wesoło mrugnął do klienta. – Chyba dobrze, co? Staś Kalinowski odetchnął z ulgą. – Dobrze – potwierdził. Sklepikarz miał jednak poważną minę.
– Niech panicz będzie ostrożny – poprosił. – On wróci, ten człowiek. Bo policjant, paniczu, to jest jak pies, co mu kto kawałek tłustego mięsa rzucił. Jak raz posmakował, będzie węszył i węszył za następnym kawałkiem. Wiem ja to dobrze. Starszy, elegancki, wąs porządnie wypomadowany, ubranie od dobrego krawca, melonik może i z samego Petersburga. Więc lepiej niech panicz teraz nie przychodzi za często, bo... Staś Kalinowski pokręcił głową. – Nie zgadzam się – zauważył zdecydowanym tonem. – Podejrzane będzie, jak nagle przestanę do Silbersteina przychodzić. Skoro wszyscy wiedzą, że tu zaglądam, to i dalej powinienem. Sklepikarz odpowiedział dopiero po namyśle. – Prawda – przyznał. – U panicza głowa wprost jakby u generała. Tym bardziej by ją chronić trzeba, że taka cenna. Staś, zadowolony z pochwały, niedbale skinął ręką. – Do widzenia, muszę już iść. A co do głowy, niech Silberstein i o swojej pomyśli. Sklepikarz uśmiechnął się ze spokojem. – O mojej? A komu miałaby przeszkadzać głowa biednego Żyda? *** Listopad okazał się suchy i pogodny. Był także dość ciepły, przynajmniej na werandzie dworu w Topolanach, gdzie panna Justyna Nowacka siadywała w wiklinowym fotelu z książką w ręku. Nie czytała jednak. Jej myśli wędrowały daleko – tak daleko, jak nie pisały o tym żadne książki. Przez podwójne okna dworu przygotowanego już do zimy patrzyła na słomiane chochoły w ogrodzie, osłaniające ozdobne krzewy i pnie drzew owocowych przed spodziewanymi mrozami i myślała o tym, że ledwie przyzwyczaiła się do tego miejsca, znowu będzie musiała przenosić się gdzie indziej. Ale perspektywa przeprowadzki jak nigdy dotąd nie była przykra. – To chyba niedługo – szepnęła. – Samo przeznaczenie kazało mi
opuścić Warszawę, by we właściwym czasie znaleźć się w Kalinówce. Była dzieckiem zahukanym i chorowitym. Po stracie matki, którą niewiele pamiętała, wiele czasu spędziła u krewnych. Mieszkała z innymi, nie zawsze zyskując ich zaufanie i uwagę. Nawet ciotka w Warszawie, u której przebywała najdłużej, niewiele czasu jej poświęcała. Owszem, w sprawach manier czy dobrego wychowania nigdy nie zapominała pouczyć, udzielić nagany, a czasem nawet rady. Ale nigdy nie rozmawiała z dziewczyną jak matka z córką. Mówiła: należy tak, lepiej owak, nie wolno zaś w taki sposób. Jej zdaniem na świecie było wiele spraw i rzeczy, do których dziewczyna nie powinna się zbliżać za bardzo, a jeszcze lepiej wcale. Jednym z najważniejszych miejsc, do których nie wolno było się zbliżać Justynie, były te, gdzie można było natknąć się na mężczyzn. Wprawdzie młode panny studiowały już na uniwersytetach, pracowały zawodowo, ale nie dotyczyło to wcale większości. Niemało dziewcząt pobierało nauki przede wszystkim na specjalnych pensjach, gdzie uczono głównie dobrych manier i przygotowywano do życia w charakterze żon i matek. Ciotka zabierała Justynę do opery, na spacery po parku, nie mówiąc już o kościele, ale starannie dbała wtedy, by dziewczyna nie mogła zamienić choćby słowa z jakimś mężczyzną. Pani Laszkowska dbała nawet, by jej podopieczna nie miała okazji zostawać sam na sam ze stangretem, lokajem czy choćby ulicznym gazeciarzem. – Na wszystko przychodzi odpowiedni czas, moja droga – powtarzała z pewnym siebie uśmiechem. Czas przychodził, ale dla innych dziewcząt. Większość koleżanek panny Nowackiej z pensji dawno poszła za mąż, niektóre miały już po kilkoro dzieci, a ona ciągle tkwiła w tym samym miejscu. Od wczesnego dzieciństwa Justyna miała poczucie, że znajduje się w gorszym, niż jej rówieśnice, położeniu. Nie miała matki, naturalnej opoki w dziecięcych sprawach, a doradczyni w sprawach poważniejszych, gdy stała się prawie dorosła. Stale przerzucana z domu do domu, tak naprawdę nie czuła się silniej związana z żadnym.
Miała dwanaście lat, gdy ojciec postanowił, że na stałe zamieszkają w Topolanach. Od tego czasu, gdy wyjeżdżała w świat, bywało nawet, że na długo, zawsze wracała do majątku ojca. Mimo to przywykła do myśli, że jej domem nie jest żadne konkretne miejsce. Wtedy, gdy przyjechała tu w wieku lat dwunastu, było trochę tak, jakby zawitała po raz pierwszy. Wszystko wydawało się jej inne, niż pamiętała, mniejsze, inaczej urządzone. Ojciec wziął ją w ramiona przed domem, całował w policzki, płakał z radości. – Niczego ci nie zabraknie – powtarzał. – Niczego nie zabraknie. Rzeczywiście, nie mogła narzekać. Zanim skończyła szesnaście lat, owinęła rodzica wokół palca. Swoją nieśmiałością, łagodnością, skrytością zawładnęła ojcowskim sercem całkowicie. Pan Jacek uważał, że ma wobec córki dług za czas, który spędziła poza domem, i starał się jej to wynagrodzić na wszelkie możliwe sposoby. Zadbał o jej potrzeby materialne, a nie zapomniał i o duchowych. Sprowadzał książki, prenumerował pisma. Przez lata zatrudniał guwernantki, uczące Justynę wiedzy o poezji, języka francuskiego, gry na fortepianie oraz sztuki konwersacji. Nie było to wcale łatwe, bo też niełatwo znaleźć dobrego nauczyciela rysunku albo sprowadzić porządny fortepian z Petersburga. Justyna wyrastała w przekonaniu, że jest nieładna i nielubiana. Mówiono jej o tym od dzieciństwa. Kiedy bawiła w rękach krewnych, miała pretensje do ojca, że nie może być przy nim. Tłumaczono jej, że to z powodu kłopotów finansowych. Ojciec popadł w jakieś tarapaty i dopiero w kilka lat później stanął na nogi. Zanim to się stało, Justyna nabrała przekonania, że jest nie tylko brzydka, ale i biedna. Miało to pewne uzasadnienie, bo gdy jej krewne i kuzynki obnosiły się z nowymi strojami, ona musiała się zadowalać skromną garderobą, mieszczącą się w jednym kuferku. Chociaż później jej los systematycznie się poprawiał, a ojciec przysyłał coraz więcej pieniędzy, to jednak w Justynie utrwaliły się dawne przekonania. Kiedy się okazało, że wcale nie jest taka biedna, a majątek ojca zaczyna przynosić przyzwoite dochody, panna Justyna martwiła się,
że co prawda wyrosła z biedy, ale nie wyrosła z brzydoty. Po prawdzie było w tym niemało racji. Justyna miała małą twarz, pociągłą, ze zbyt szerokimi ustami i zadartym noskiem. No i te włosy blond, ale o wyraźnym rudym połysku, nie robiły dobrego wrażenia. Była bardzo wysoka i bardzo chuda, nigdy nie potrzebowała gorsetów ani podobnych wynalazków. Na pensji nie mówiono o niej inaczej jak „szczotka”. Lekarze pisali do ojca, że jest słaba na płuca i zaniepokojony pan Jacek wysłał córkę do Szwajcarii. Pojechała tam z ową warszawską ciotką, stateczną wdową. Spacery i wycieczki dobrze służyły Justynie. Towarzystwo już nie tak korzystnie. W wieku osiemnastu lat zakochała się w lekarzu nazwiskiem Grudman. Lekarz mieszkał na stałe w Grazu, miał prawie czterdzieści lat i niemałą sławę jako specjalista w swojej dziedzinie. Justyna zakochała się na poważnie, choć na sposób romantyczny. Wodziła za doktorem oczami i wzdychała. Raz czy dwa odważyła się napisać liścik pełen wyznań i zachwytów. Lekarz żartował z zachowania pensjonarki, ale był człowiekiem dyskretnym i nie zrobił publicznego użytku z listów od młodziutkiej panny. Zwrócił się do jej opiekunki z sugestiami na temat panowania nad zachowaniem dziewczyny. Pani Laszkowska, przejęta spoczywającą na niej odpowiedzialnością, natychmiast wzięła się za Justynę. Wymeldowała z pensjonatu, przeprowadziła o sto kilometrów dalej, a tam zamknęła w pokoju i zabroniła go opuszczać bez asysty. Sama zaś udała się do Grazu w celu odzyskania listów od pana Grudmana. On zaś tak dalece nie stawiał przeszkód, że listy wydał natychmiast. Nieco dłużej trwało wydawanie się pani Laszkowskiej za doktora – została panią Grudman dopiero po trzech miesiącach. Kiedy sprawa wyszła na jaw, Justyna myślała nawet o samobójstwie. Zamierzała wypić wielką ilość specyfiku zakupionego w aptece. Ten jednak nie był trucizną, lecz na całe tygodnie rozstroił jej żołądek i czas ten spędziła w szpitalu. Po powrocie do Warszawy zamieszkała w kamienicy
stanowiącej własność byłej pani Laszkowskiej. Ciotka zapisała jej połowę domu, niejako w ramach przeprosin za całe zamieszanie. Przez jakiś czas Justyna odzyskiwała równowagę, w czym znacząco pomagały jej środki od ojca, regularnie wysyłane z majątku w Topolanach. Uczyła się trochę, szukała zajęcia, zapragnęła zostać pielęgniarką w szpitalu. Chodziła przez kilka miesięcy na specjalny kurs, zdobywając wiedzę i konieczne umiejętności. Któregoś dnia podczas praktyki w szpitalu usłyszała niewybredne komentarze na temat swojej urody. Najpierw płakała, następnie postanowiła, że nigdy nie wyjdzie za mąż. Mówiła to wiele razy ojcu, tak też oceniano jej możliwości po ziemiańskich domach w okolicy. Powszechnie uważano ją za nieładną i choć nikt nie powiedział jej tego w oczy, wiedziała, że wszyscy są podobnego zdania. Z czasem nabrała odporności i niewiele się przejmowała takimi uwagami. Wyczytała w jakiejś książce, że piękno widać tylko na szarym, nijakim tle i z dumą podkreślała, że to dzięki jej zwyczajności inne panny mogą wyglądać na piękniejsze, niż są w rzeczywistości. Przejawiała skłonności do zakochiwania się, szczególnie w mężczyznach nieco starszych, dostojnych, poważnych, podobnych do ojca. Ale wiedziała o tym i nie była na tyle nieostrożna, żeby komukolwiek opowiadać. Nauczka, jakiej doznała od ciotki Laszkowskiej, wyszła jej na dobre. Justyna stała się jeszcze bardziej skryta, chowała uczucia, nauczyła się nieco lepiej panować nad słowami i zachowaniem. Wróciwszy do dworu w Topolanach, rzadko bywała w towarzystwie i sama niezbyt chętnie kogokolwiek przyjmowała. Gdy do dworu przyjeżdżali goście, poświęcała im niewiele czasu, wymawiając się pilnymi zajęciami gospodarskimi, o których zresztą nie miała pojęcia. Pan Jacek uważał jej zachowania za nieco ekstrawaganckie, ale starał się nie krytykować i poddawał się jej pomysłom, nie skąpiąc pieniędzy na najnowsze wydania francuskich romansów, które czytała z zapamiętaniem i przyjemnością.
Powodowało to wzmożenie egzaltacji, nad czym ubolewał, ale z czym nie umiał walczyć. Poddał się też jej niechęci do jakichkolwiek rozmów o przyszłości, choć ta napawała go przerażeniem. Justyna Nowacka planowała zostać starą panną. – Ale z wyboru, nie z konieczności – podkreślała. – Teraz jeszcze mogę tak postanowić, niechaj więc wszyscy o tym wiedzą. Później nie będą mogli mówić, że to wiek czy uroda na to mnie skazały. Nie wytrwała jednak w postanowieniu życia na wsi. Gdy tylko otrzymała list od przyjaciółki z warszawskiej pensji, zaraz udała się z nim do ojca. Przyjaciółka pisała, że zarekomendowała Justynę na posadę nauczycielki w Domu Świętej Kingi, znanym zakładzie uczącym panny służące. Pan Jacek początkowo się sprzeciwiał, ale w końcu dał zgodę i odwiózł córkę do Warszawy. Mieszkał tam z Justyną przez kilka miesięcy, w owej połowie kamienicy ofiarowanej przez ciotkę Laszkowską, zanim się przekonał, że Justyna niespodziewanie dobrze sobie radzi ze wszystkim. Przez cztery następne lata – a były to czasy niepokojów, strajków robotniczych i ulicznych manifestacji – Justyna uczyła w szkole higieny i zachowania się przy stole oraz, wspólnie z innymi nauczycielkami, dbała o dobre prowadzenie się uczennic. Tego lata nieoczekiwanie postanowiła zrezygnować ze swojej pasji i poprosiła o dymisję. W listach do ojca nie potrafiła wyjaśnić powodów nagłego zniechęcenia pracą i pragnienia powrotu na wieś. Dopiero po kilku tygodniach odpoczynku w Topolanach, a zwłaszcza po wizycie w majątku Michała Kalinowskiego, powody te stały się dla niej jasne. – To przeznaczenie, papo – powiedziała z wielką pewnością w głosie. – Samo przeznaczenie kazało mi opuścić Warszawę, by we właściwym czasie znaleźć się w Kalinówce. Inaczej nie da się tego wytłumaczyć. Pan Jacek Nowacki, choć zniecierpliwiony brakiem konkretów w postępowaniu Michała Kalinowskiego wobec Justyny, zmuszał się jednak do bezczynności w tej sprawie. Uprzejmość nakazywała mu
postępować rozważnie i delikatnie. W myślach stawiał się czasem na miejscu pana Michała. On też nie chciałby, aby wywierano na niego nacisk, czy nawet poganiano. Podczas spotkań z dziedzicem Kalinówki, które trafiały się z różnych okazji, starannie unikał jakichkolwiek sugestii czy choćby tylko napomknień na temat córki. – Każdy owoc musi dojrzeć – mruczał pod nosem. – Każdy owoc. *** Malarz stał w drzwiach, pochlapany wapnem, papierowy kapelusz trzymając w rękach na znak uszanowania. – Kiedy mogę tutaj zacząć, wasza wielmożność? – Poczekaj chwilkę – mruknął Rudolf Krantz. – Już kończę. Obrzucił wzrokiem pomieszczenie i westchnął głośno. Część mebli, szaf i biurek wyniesiono na korytarz, resztę przykryto płatami płótna oraz starymi gazetami. Zupełnie puste ściany odsłoniły brud i zaległy latami kurz, na frontowej wyraziście odcinało się jaśniejszą plamą miejsce, gdzie wisiał portret Jego Cesarskiej Wysokości Mikołaja II. Westchnienie Rudolfa Krantza odnosiło się do smutnej konstatacji, że nie posunął się na drodze swojej kariery. Kiedy rozpoczynał pracę w Białymstoku, ściany biura świeciły bielą po remoncie. Minęły lata, ściany pokrył kurz i szarość, a nie wydarzyło się nic, co zapowiadałoby zmianę. Rudolf Krantz, agent śledczy Ochrany, tajnej policji carskiej, zmarszczył brwi i sięgnął po ostatnie już papiery wyjęte z biurka. Przejrzał już prawie wszystko, większość przekładając z powrotem do biurka, niektóre wyrzucając do kubła, skąd miały powędrować do pieca. Te ostatnie były już niepotrzebne, ale zawierały dość tajemnic, żeby nikomu nie wolno ich było zobaczyć. Kubeł był prawie pełny, zawierał kopie raportów składanych przez Krantza, analizy i opracowania, sugestie i pomysły na poprawienie pracy. Żaden z tych projektów nie doczekał się odpowiedzi, nie mówiąc już o wdrożeniu.
Choćby taka akcja, o której raportował ministrowi spraw wewnętrznych przed kilkoma tygodniami. Dla celów konspiracji nadał jej kryptonim „Sowa”. Tygodniami ślęczał nad opracowaniem jej poszczególnych etapów, precyzyjnie określił sposoby osiągnięcia założeń, obliczył czas i koszty. Choć sukces operacji wydawał się więcej niż pewny, nie otrzymał ani słowa odpowiedzi. Rudolf Krantz otworzył teczkę, przejrzał zgromadzone w niej papiery. Ze smętnym zadowoleniem stwierdził, że nie ma pomiędzy nimi niczego zbędnego, co można by usunąć lub skreślić. Najwyższy stopień profesjonalizmu. Oto praca, jaką powinien wykonywać. Westchnął ponownie i zdecydowanym ruchem cisnął do kubła także teczkę z napisem „Sowa”. – Masz pan szczęście, panie Kalinowski – mruknął i wstał z krzesła. Zamknął biurko na klucz, narzucił na nie płachtę i wezwał malarza, żeby ten robił swoje. Kubeł z papierami sam zaniósł do kuchni, wrzucił je do ognia i przypilnował, żeby spaliły się do końca. Następnie opuścił budynek i poszedł na najbliższej piwiarni, gdzie w samotności i w milczeniu opróżniał kufel za kuflem. Kiedyś wypijał tu dwa lub trzy podczas popołudnia, teraz często przekraczał pół tuzina.
POLECENIA STARSZEJ PANI Styczeń 1910 ierwszy poniedziałek po Nowym Roku pan Michał Kalinowski spędził wraz z matką w Zabłudowie, gdzie w gospodzie Joska
P
załatwiali interesy związane z funkcjonowaniem majątku w Kalinówce. Rozliczali się z dzierżawcami, zawierali nowe umowy. Gdy zaś wsiedli do sań, by ruszać w drogę powrotną do domu, okazało się, że pani Katarzyna nie zapomniała ani o swoich planach z poprzedniego roku, ani o obietnicy danej panu Nowackiemu z Topolan. – Trzeba poważnie pomyśleć o twojej przyszłości, synu... Pana Kalinowskiego, choć miał nieco w czubie, jak zwykle po poniedziałkowych wyjazdach, zaniepokoił poważny ton głosu matki. – Niedługo już pewnie pożyję – ciągnęła pani Katarzyna w sposób, który zawsze silnie działał na syna. – Na pewno dasz sobie radę, nie mam wątpliwości, ale byłoby mi lżej umierać, gdybym wiedziała, że jest w domu ktoś, kto zadba o ciebie, gdy mnie już nie będzie... Pan Michał bardzo nie lubił takich rozmów. Matka często wspominała o śmierci, a zawsze tak, że czuł się winny. To nie było przyjemne odczucie. – Niech mama tak nie mówi – odpowiedział z naciskiem. – Mama będzie żyła sto lat albo i dłużej, już ja o to się postaram. A co do mnie, nie ma powodu do zmartwienia. – Ale się martwię – nie ustępowała starsza pani. – Jak się nie martwić? Gdybyś się ożenił... Michał Kalinowski pokręcił głową niezadowolony. – A mama swoje! Mina pani Katarzyny wyrażała skruchę. – Myślałam ostatnio nad tym, co mi kiedyś powiedziałeś. Że nie za dobrze wybrałam dla ciebie za pierwszym razem. Że właściwie wcale cię nie pytałam o zdanie. A jak twoja żona umarła i przyszła na ciebie ciężka chwila, może nie okazałam ci dość serca... Kalinowski pochylił się, by pocałować matkę w rękę.
– Dziękuje mamie za wszystko. Nie ma uzasadnienia dla takich myśli. Był niegdyś żonaty. Pani Anna pochodziła z niezbyt zamożnego domu, ale pobożnego i bardzo porządnego. Pobożność pani Anny przejawiała się tym, że wiele czasu spędzała w kościele, a prawie wcale w małżeńskim łożu. Pilnie przestrzegała postów, dni świątecznych, adwentu, wigilii świąt i samych świąt. Pan Michał zupełnie inaczej widział rolę żony. Nie mogąc uzyskać od pani Anny tego, czego zawsze i wiele potrzebował, wikłał się w romanse i przelotne związki, konieczne, gdy po urodzeniu drugiego chłopca żona całkowicie zaprzestała spełniać małżeńskie obowiązki. Wkrótce zresztą umarła, a pan Michał powrócił do sposobu życia, jaki uprawiał wcześniej. Nie szukał stałej towarzyszki życia, wobec stanowczego sprzeciwu matki. Pani Katarzyna nie dopuszczała myśli, że mógłby ożenić się ponownie i narazić w ten sposób interesy dwóch synów, jej wnuków, więc przymykała oczy na jego przygody i romanse. – Mężczyźni mają swoje potrzeby – mruczała czasem pod nosem, rozgrzeszając Michała z takiego zachowania. Pilnowała tylko, aby romanse syna nie przekraczały granic Kalinówki. Czułym gestem pogłaskała teraz syna po głowie i westchnęła głośno. – Obiecałeś się zastanowić – przypomniała. – Ale czy się zastanawiasz? I czy myślisz poważnie? Pan Kalinowski potwierdził skinieniem. – Myślałem – odpowiedział po chwili. – Tak, proszę mamy, całkiem poważnie. W jego głosie nie było przekonania, co pani Katarzyna od razu dostrzegła. – Prawdopodobnie jest coś, co ci w tym przeszkadza – zauważyła. – Coś, co nie pozwala ci się ustatkować. – Tak? – pan Michał udawał zupełnie niezorientowanego. – Co mama ma na myśli? Pani Katarzyna zdecydowała się powiedzieć o swoich obawach wprost.
– Uważam, mój drogi, że wobec naszych poważnych planów na przyszłość, należy hm... niektóre sprawy zakończyć. – Nie rozumiem – oznajmił pan Kalinowski. Matka nie chciała powiedzieć wprost. – Pewne sprawy, które mogą dać powody do plotek. Zapewne nie chcesz, aby jakiś przykry cień kładł się na twoje nowe życie... – Słusznie – pogodnie zgodził się pan Michał. – Mama na rację. Co do tego cienia. Ale na razie nie wydaje mi się to aż tak pilne. Jeśli w swoim czasie podejmę jakieś postanowienie, postaram się, aby nie wzbudziło zastrzeżeń mamy. Pani Katarzyna nie była zadowolona z tak wymijającej odpowiedzi. – Wykręcasz się – powiedziała. – Jak gdybym zaproponowała coś niestosownego. A ja przecież tylko cię proszę, żebyś się ustatkował. Kalinowski ucałował ręce matki. – Owszem – potwierdził. – Myślę o tym zupełnie serio. Może mi mama wierzyć, że zamierzam się ustatkować, choć niekoniecznie już jutro i jeszcze nie wiem, w jaki sposób to osiągnąć. Proszę więc nie wymagać ode mnie, żebym tu i teraz określił jakikolwiek termin. Nie jestem młodzikiem, co to najpierw robi, a dopiero potem myśli. Pani Katarzyna zmarszczyła brwi. – Nie można jednak czekać w nieskończoność – zauważyła cierpko. Zamierzała dodać, że gotowa jest pomóc synowi podjąć właściwe decyzje, ale wyjechali już za miasto i silny wiatr utrudniał rozmowę. Starsza pani postanowiła dłużej nie ciągnąć tematu. Michał powinien przecież wiedzieć, że nie wystarczą jej tylko ogólnikowe obietnice. Ona nie potrafi zbyt długo siedzieć z założonymi rękami i tylko czekać na rozwój wypadków. *** Jan Suma, stróż kamienicy pod numerem czternastym przy ulicy Mikołajewskiej w Białymstoku, kolejny raz zarobił na swojej gotowości do usług. Najpierw, jak zwykle we czwartek, przyszedł pan Kalinowski
i kupił bukiecik kwiatów dla swojej kochanki z pierwszego piętra. Wkrótce po tym, jak pan dziedzic wyszedł z kamienicy, pojawiła się starsza dama w czerni. Stróż Jan Suma widział, jak wysiadała z dorożki, której kazała zaczekać przed domem. Wybiegł do bramy w przeczuciu, że udany dzień jeszcze się nie skończył. – Dobry człowieku – zwróciła się do niego starsza pani. – Zaprowadź mnie w miejsce, gdzie znajdę niejaką panią Mittag. Prośba została wsparta błyszczącą monetą. Stróż odrzucił miotłę i już pędził drobnymi kroczkami przez podwórze. – Pierwsze piętro. Wielmożna pani pozwoli... Pani Katarzyna Kalinowska, marszcząc nos na zapachy zakurzonego podwórka oraz niezbyt miłe wyziewy z mieszkań w suterenach, znalazła się przy wejściu do oficyny. Zawahała się przed dotknięciem drewnianej poręczy schodów, zrezygnowała z pomocy, weszła podpierając się tylko laską. – To tutaj – stróż trzymaną w dłoniach czapką pokazał drzwi. – Czy wielmożna pani życzy sobie... Pani Katarzyna zignorowała jego dalszą pomoc. Zastukała energicznie i otworzyła drzwi, nie czekając na zaproszenie. – To ona jest pani Mittag? – spytała surowym tonem. Obecna w pokoju młoda kobieta, w niekompletnym ubraniu, schwyciła z fotela duży wełniany szal i przykryła nagie ramiona. Jej mina wyrażała wielkie zaskoczenie. – Jestem Helena Mittag – potwierdziła. – Zapewne mam przyjemność z panią... – O przyjemności nie ma mowy – szorstko przerwała pani Kalinowska. – Jeśli to ona, to mam jej coś do powiedzenia w imieniu mojego syna. Pani Mittag zmarszczyła brwi. – Czy coś się stało? – zapytała z niepokojem. – Dopiero był tutaj... Pani Katarzyna stuknęła laską w próg. – Właśnie o to chodzi, moja panno – oznajmiła dobitnie. – Był, ale
więcej nie będzie. – Ależ... Starsza pani ponownie zastukała laską. – Niech posłucha i nic nie mówi. Nie mam czasu na głupstwa. Zrobi, jak jej przykazano. Niech o nim natychmiast zapomni. Jeżeli liczyła, że coś od niego uzyska, próżne nadzieje. Pani Mittag nie uważała, żeby starsza pani mogła decydować za dorosłego syna. – Proszę wybaczyć – powiedziała, gdy w końcu pozwolono jej dojść do głosu. – Ale mężczyzna, o którym mówimy, niedawno w tym miejscu zapewniał o czymś zupełnie przeciwnym. Mam uwierzyć, że w pół godziny zmienił zdanie? Pani Katarzyna przerwała gestem. – Wątpię, czy wierzy w cokolwiek – zauważyła i znów kilkakrotnie uderzyła w podłogę. – Dość tego skandalu! Ona mi tu zaraz przyrzeknie, że jeszcze dziś, natychmiast, wyjedzie. I że nigdy nie spotka się z moim synem, nigdy do niego nie napisze. Pani Mittag zapałała oburzeniem. – Proszę wyjść! – powiedziała wysokim głosem. – Proszę natychmiast wyjść. Takim tonem nie będę z panią rozmawiała. – Ja nie rozmawiam – surowo sprostowała pani Katarzyna. – Ja nakazuję. Ona obieca, albo inaczej to załatwię. Zaraz zjawi się tu policja i ją zaaresztuje. Helena Mittag zbagatelizowała pogróżkę. – Co miałaby tu robić policja? Pod jakimi zarzutami? Pani Katarzyna miała przygotowaną odpowiedź. – Pod zarzutem, że ona okrada mojego syna. Podeszła do stolika i końcem laski pokazała leżącą tam srebrną papierośnicę. – Oto dowód. Panna Mittag zaśmiała się nerwowo.
– Zostawił przez roztargnienie. – A ja twierdzę, że ukradła! – triumfalnie oznajmiła pani Katarzyna. – Niech policja zbada, co jeszcze sobie przywłaszczyła. Odwróciła się do otwartych drzwi, za którymi stał stróż. – On będzie świadkiem. Jan Suma usłużnie skinął głową. Pani Helena zbladła. Prawdopodobnie zrozumiała, że w obliczu gniewu matki pana Michała znalazła się na straconej pozycji. Ale nie zamierzała od razu się poddawać. Stanęła naprzeciw starszej pani z zaciśniętymi piąstkami. – Pani myśli, że łatwo ustąpię? – zapytała z determinacją.
Rozdział 2.
FRANCISZKA
PALCEM NA WODZIE
O
tym, że nie ma już stałej kochanki, Michał Kalinowski dowiedział się w niedzielę. Siedział przy śniadaniu tylko z matką, synowie pojechali do kościoła w Zabłudowie. Starsza pani zrezygnowała tego dnia z nabożeństwa z powodu silnego bólu głowy. Wyglądała jednak na zupełnie zdrową, gdy zwróciła się do syna z uśmiechem: – Powinieneś wiedzieć, mój drogi, że byłam niedawno w Białymstoku, na dworcu poleskiej kolei. Co za okropne miejsce! I ten hałas! Pan Michał był zdziwiony wiadomością. Matka nie wspomniała o wizycie w mieście. – Tak, mamo? W jakiej sprawie, jeśli wolno spytać? Starsza pani smarowała masłem kromkę chleba, wolno, dokładnie. Syn długo musiał czekać na odpowiedź. – Ponieważ chciałam ci pomóc uporządkować niektóre sprawy – wyjaśniła. – Dopilnowałam, żeby wiadoma osoba wyjechała. Pan Kalinowski zmarszczył brwi, po czym przez dłuższą chwilę nie odpowiadał. – Niepotrzebnie mama się fatygowała – odezwał się w końcu z odcieniem pretensji. – Przecież obiecałem sam to załatwić. – Chciałam tylko pomóc – łagodnie tłumaczyła starsza pani. – Czasami bywasz taki niepozbierany... Pan Michał z trudem hamował niezadowolenie. Patrzył na matkę spod oka, jak gdyby chciał ocenić, czy cokolwiek da się jeszcze uratować. – Czy wszystko w porządku? – spytał po chwili. – Mam nadzieję, że nie wywołała mama skandalu. Katarzyna Kalinowska nie przestała się uśmiechać. – Ta osoba odjechała ze wszystkim – oświadczyła dobitnie. – Podobno do swojej rodziny. Prosiła cię pożegnać i zwrócić drobiazgi, które nieopatrznie u niej zostawiłeś. Gestem wskazała mały stolik, przykryty lnianą serwetką. Pan Michał
zobaczył kilka błyszczących przedmiotów, w tym papierośnicę ze srebra. – To były podarunki – zauważył. Starsza pani wzruszyła ramionami. – Sama mi to oddała – wyjaśniła. – Powiedziałam jej, jaki bywasz roztargniony. Powąchała posmarowany masłem chleb, ukroiła kęs, skosztowała i uśmiechnęła się z zadowoleniem. – Świeżutkie masło! Zdrowe i pożywne. A próbowałeś już tej konfitury malinowej? Według przepisu naszej Waci. Pan Michał pokręcił głową. Nie miał ochoty na śniadanie. Wypił jedynie pół filiżanki herbaty. – Na pewno wyjechała? – zapytał dość obojętnym głosem. Ten ton przyszedł mu z trudem. Helenę Mittag, nauczycielkę rysunków, odwiedzał regularnie od ponad roku i miał nadzieję ciągnąć romans jak długo się da. – Przy mnie wsiadała do wagonu – odpowiedziała pani Kalinowska. – Rozumiem. A mama wie, dokąd? Starsza pani wzruszyła ramionami. Ukroiła kolejny kawałeczek chleba i włożyła go do ust. – Nie jestem pewna – odpowiedziała lekceważąco. – Do Charkowa. Albo może do Petersburga... Pan Kalinowski nie zapytał o inne szczegóły. – Przecież obiecałem mamie – przypomniał. – Czemu mama mi nie ufa? Pani Katarzyna podsunęła synowi talerzyk z konfiturą malinową. – Może jednak spróbujesz? Oczywiście, Michale, że ci ufam. Ale taki bywasz roztargniony, że nie zawsze pamiętasz, co trzeba zrobić koniecznie, a na co można przymknąć oko. A trzeba, aby w pewnych okolicznościach wszystko znajdowało się na swoim miejscu. Kto ma ci w tym pomóc, jeśli nie twoja rodzona matka? Michał Kalinowski nie odpowiedział. Jeżeli Helena Mittag wyjechała,
a nie przysłała żadnej wiadomości, sprawę należy uznać za beznadziejną. Machinalnie sięgnął po chleb, co pani Katarzyna przyjęła z widocznym zadowoleniem. – Jedz, jedz – powiedziała z troską głosie. – Śniadanie jest bardzo ważne dla zdrowia. Prawda, że ta konfitura jest znakomita? *** Wiosna 1910 Pan Jacek Nowacki wykazał wiele cierpliwości, oczekując na oświadczyny Michała Kalinowskiego o rękę córki. Z aprobatą obserwował jej przygotowania, choć okazały się kosztowne i kłopotliwe. Justyna robiła wokół siebie niemało zamieszania. Po kilku jednak miesiącach, gdy pan Michał, mając wiele okazji, ani razu nie wspomniał o swoich zamiarach, pan Jacek uznał, że powinien go ośmielić. Ale krępował się uczynić to bezpośrednio i postanowił zwrócić się do pani Katarzyny Kalinowskiej. Któregoś poniedziałku zastał ją w gospodzie u Joska w Zabłudowie, gdzie zajrzał niby za jakimś interesem. Jak zawsze kręciło się tu wielu ludzi – kupców, dzierżawców i rozmaitych typów, które on nazywał niewyraźnymi. Miasto huczało od plotek na temat wielkiego kontraktu, jaki mieli otrzymać miejscowi rzemieślnicy, a który miał dotyczyć dostaw dla wojska. Spodziewano się niemałych zarobków. Pomiędzy kupcami i pośrednikami nie mogło oczywiście zabraknąć i miejscowych ziemian, ponieważ to oni byli dostawcami skór zwierzęcych, a na skóry właśnie miało opiewać rządowe zamówienie. – Pan dziedzic też chce zarobić na ten interes? – zapytał z ukłonem Josek i zaraz sobie odpowiedział: – Co ja się głupio pytam! Każdy chce zarobić na dobry, wojskowy interes. Czy stolik dla pana dziedzica? Pan Nowacki pokręcił głową. Rozglądał się za panią Kalinowską. Siedziała oczywiście przy swoim stole, a szczęśliwie dla pana Jacka, akurat nie było przy niej syna. Pan Jacek natychmiast ruszył w jej kierunku.
– Moje uszanowanie łaskawej pani, moje uszanowanie. – Witaj, panie Nowacki – pani Katarzyna uśmiechnęła się przyjaźnie, podając dłoń do pocałowania. – Widzisz, jakie poruszenie? Czy i pan liczysz na te plotki? Pan Jacek przysiadł na krześle. – Naturalnie, szanowna pani – odpowiedział ze swoistą nonszalancją. – Mam przecież kontrakt z tutejszą garbarnią. Pani Katarzyna uśmiechnęła się z uznaniem. Dziedzic Topolan był cichym udziałowcem kilku poważnych interesów nie tylko w białostockim okręgu, co według niej stanowiło powód do chwały. Nowacki odznaczał się dobrym zmysłem do interesów, czasem nawet niepewnych, ale mógł sobie pozwolić na ryzyko, ponieważ dysponował nadwyżkami środków. Przez chwilę opowiadał o nich rozmówczyni, oceniając potencjalny zysk z zamówień dla wojska. Szybko jednak zorientował się, że wchodzi w zbyt zawiłe rozważania i wycofał się z tematu. – Przepraszam, że nudzę szanowną panią – tłumaczył się. – Ale zrobił się wielki szum wokół tych zamówień, prawda zaś jest taka, że nie wszyscy mogą zarobić. Ktoś musi stracić, by zyskali inni. Tym razem pieniądze ma wyłożyć wojsko, więc dla kupców i rzemieślników zarobek jest pewny. O ile oczywiście znajdują się odpowiednio wysoko na liście gubernatora. – A pan jesteś? – spytała pani Katarzyna bez ogródek. Nowacki potwierdził bez słowa. – Prawdę mówiąc... – odezwał się po chwili. – Prawdę mówiąc, pani, nie tego typu interesy sprowadziły mnie dziś tutaj... Pani Katarzyna odpowiedziała zachęcającym uśmiechem. – Wiem, z czym przychodzisz – oznajmiła ze spokojem. – Doskonale – ucieszył się pan Jacek. – To mi ułatwia sytuację... Pani Katarzyna życzliwie pokiwała głową. – Rozumiem twoje zniecierpliwienie, panie Jacku – oznajmiła. – Jako prawie już członkowi rodziny, mogę chyba zdradzić przyczynę pewnego
rodzaju opóźnienia w planach, o których oboje myślimy... Otóż mój Michał, jak wiesz, ma dwóch synów. Umyślił sobie, a ja go w tym utwierdziłam, żeby przed podjęciem pewnych niezbędnych działań, dotyczących swojego życia, uporządkował sprawy z synami. Sam rozumiesz: gdy te sprawy zostaną uładzone, inne rozmowy staną się łatwiejsze i szybciej postanowione zostanie to, co postanowione być powinno. – Bardzo słusznie, łaskawa pani – zgodził się pan Nowacki. – Bardzo słusznie. Nie zapytał o szczegóły ani o terminy. Gdyby pani Kalinowska uznała to za właściwe, sama by o nich poinformowała. Pożegnany uprzejmie i z serdecznością, wyjeżdżał z Zabłudowa zadowolony. W ważnej, życiowej sprawie postąpił kilka kroków do przodu. – Bądź cierpliwa, Justysiu – powiedział w domu do córki. – Sprawa znajduje się w najlepszych rękach. Justyna nie miała co do tego wątpliwości. – Bardzo jestem wdzięczna pani Kalinowskiej – oznajmiła. – Czy nie powinnam jej znowu odwiedzić? Miałabym wielką ochotę, to taka miła starsza pani. Rozmowa z nią jest przyjemnością. Ale obawiam się, żeby nie zostało to wzięte za narzucanie się... Nowacki podzielił te obawy. – Wstrzymajmy się jeszcze jakiś czas – poradził. – Wkrótce będziesz mogła rozmawiać z nią, jak długo zechcesz. *** Zamysł urządzenia stawów rybnych w Kalinówce pozostawał nadal w sferze projektów. Wyliczenia Ignasia na temat koniecznych wydatków zasmuciły Michała Kalinowskiego. – Dwa tysiące rubli? – zapytał ze zrezygnowaną miną. – Skąd miałbym wziąć tyle pieniędzy? A jeszcze trzeba będzie za narybek zapłacić... Wydawał się rozczarowany wysokimi szacunkami syna i kilkakrotnie sprawdzał jego obliczenia.
Ignaś, który spodziewał się, że ojciec wyrazi entuzjazm nie mniejszy od tego, jakiego sam doznawał, zmarkotniał. – A kredyt, ojcze? – podpowiedział ostrożnie. Pan Kalinowski pokręcił głową. – Z czego miałbym spłacić? Kredyt to najprostsza droga, żeby stracić majątek. Przecież musiałbym dać jakieś zabezpieczenie. Banki najpewniej chciałyby ziemi, wszystko jedno czy pójdę do Tulskiego, czy do Kredytowego. Zresztą, co by powiedziała twoja babka, jeślibym tak postąpił. Iść po kredyt do rosyjskiego banku, ryzykować utratą ziemi? Miałaby to za narodową zdradę! Ignaś zasępił się. Chciał zadać ojcu poważne pytanie, ale nie był pewny, czy ten się nie rozgniewa. – No – zapytał Michał Kalinowski. – Zdaje się, że masz jeszcze coś w zanadrzu... Ignaś zawahał się. – Proszę mnie dobrze zrozumieć, ojcze. Pomyślałem o pewnym rozwiązaniu, ale nie wiem, czy wolno mi o nim wspomnieć... Michał Kalinowski milczał, czekając na dalszy ciąg wypowiedzi syna. – Babunia wspomniała o pewnych ojca zamierzeniach... – podsunął Ignaś niepewnie. – Ja wiem, że to nie moja sprawa i bardzo ojca przepraszam, że ośmielam się mówić. Ale może ojciec chciałby wiedzieć, że ja nie miałbym żadnych zastrzeżeń do jego planów... małżeńskich. Ale proszę ojca, żeby w żaden sposób nie brał pod uwagę mojej opinii przy podejmowaniu postanowienia. Nie powiedział wprost, co ma na myśli. W ostatniej chwili wycofał się z powiedzenia, że w przypadku ożenku ojciec mógłby liczyć na posag. Pan Kalinowski, choć był ciekawy opinii, nie okazał zadowolenia zainteresowaniem syna. – Słusznie mówisz, że to nie twoja sprawa – zauważył sucho. – Przepraszam, ojcze – żarliwie powiedział Ignaś. – Bardzo przepraszam za taki brak delikatności.
Michał Kalinowski uśmiechnął się niespodziewanie. – Jesteś prawie dorosły. Masz prawo zapytać. Nie odpowiedział jednak, co myśli. *** Stawy hodowlane w Kalinówce leżały na sercu także księdzu Miodyńskiemu, który wracał do tematu przy każdej okazji. Podczas wizyty niedługo po Wielkanocy wypytywał o szczegóły przedsięwzięcia i sugerował konieczność przejścia od słów do czynów. – Taki piękny projekt, przeważnie nie może się zmarnować. Pomyśl, panie Michale, jakie wspaniałe ryby mielibyśmy na wigilię. I nie musielibyśmy kupować u Żydów. Pan Kalinowski nie uważał, żeby inicjatywa starszego syna mogła być szybko wprowadzona w życie. – Potrzeba wiele pieniędzy – zauważył. – A skąd je brać, jak nawet w kartach ostatnio mi się nie wiedzie. Proboszcz to co innego, gdyby częściej do stolika siadał, cały powiat ogoliłby z gotówki! Była to aluzja do ostatniej partii, w której ksiądz Miodyński wygrał od Kalinowskiego sześćdziesiąt rubli, tych samych, które ten nieco wcześniej zdobył na Jacku Nowackim. Duchowny uśmiechnął się skromnie. – Nie żałuj już tego, nie żałuj, panie Michale – odpowiedział pojednawczo. – Na zbożny cel to przecież. A w sprawie stawów porozmawiaj z synem, bo to przeważnie dobry projekt. Sam się przekonasz, powiadam, jaki przeważnie skarb masz pod bokiem. Niemały pieniądz można by z tego wyciągnąć. – Na pewno – zgodził się Michał Kalinowski. – Zanim jednak te tłuste ryby zaczną pływać w stawach, zanim urosną i trafią na stół, wiele czasu upłynie. Przecież i samych stawów jeszcze nie mam! Trzeba byłoby wyłożyć tysiąc albo i dwa tysiące rubli. I dziesiątej części tego nie mam na takie niepewne inwestycje! Ksiądz Miodyński prychnął z lekceważeniem.
– Pieniądze? – spytał. – Pieniądze wcale nie są najważniejsze. My, Polacy, cierpimy więcej na brak przeważnie czego innego. Na brak fachowców cierpimy, panie Michale. Inżynierów nam brakuje, specjalistów. Pieniądze łatwiej u nas znaleźć niż fachowca. Kiedy zaś masz przeważnie fachowca, pieniądze da się zdobyć bez trudu. Proboszcz uważał się za polskiego patriotę, w czym upewniała go pani Katarzyna. Oboje poświęcali niemało czasu na rozmowy o takim charakterze. – Duch jest we wszystkim najważniejszy – przekonywał proboszcz. – Nasz narodowy, polski duch. Czyż bez ducha nasi przodkowie dokonaliby choć połowy tego, co przeważnie dokonali? Duch jest najważniejszy. Jak powiada wieszcz: szkapa najdzielniejszego rumaka wyprzedzi, jeśli zamiast jeźdźca duch na szkapie siedzi! Wszystko inne znaleźć w świecie łatwo. Najtrudniej przeważnie o dobrego ducha, twórczego, wznoszącego się przeważnie nad naszą szarzyznę i biedę. – Księdzu łatwo mówić – uśmiechnął się pan Michał. – Ksiądz dobrodziej stale w wyższych rejonach świata przebywa... Proboszcz uniósł wskazujący palec. – Duch najważniejszy – powtórzył. – I ja to panu Michałowi przeważnie udowodnię. Staw hodowlany trzeba założyć? Trzeba koniecznie. Nie ma pieniędzy? Niechaj mi pan Michał da wyliczenia, ile przeważnie potrzeba kredytu pod ten interes. A ja panu Michałowi zdobędę ten kredyt. – Doprawdy? – zdumiał się pan Kalinowski. – A to jakim sposobem? Ksiądz Miodyński uśmiechnął się skromnie. – Duchowym przeważnie sposobem – odpowiedział. – Powiadam przecież, że pieniądz, a jeszcze kredytowy, łatwa rzecz. O fachowca trudniej. Organy w kościele od tygodni niedobre. Pisałem do mistrza, dopiero za kilka miesięcy można spodziewać się przyjazdu. Nie wcześniej pewnie niż po Bożym Narodzeniu. A jakie to święta przeważnie bez organów? Specjalisty nam brak. Jakby jaki był, nie trzeba byłoby prosić
daleko i dużych pieniędzy płacić za jego pracę. I co z tego, że pieniądze na naprawę, dzięki hojności parafian, zgromadziłem. No i trochę innymi sposobami, Bóg wybaczy. Pieniądze przeważnie mam, ale fachowca brakuje. Ty masz majstra w domu, ja pieniądze załatwię i wszyscy będą zadowoleni!
JÓZEF LULEWICZ
W
czesnym rankiem Józef Lulewicz wyszedł przed chałupę i spojrzał w niebo. Słońce wisiało jeszcze nisko nad wsią Nowosady, ale dzień zapowiadał się upalny. Dobra pogoda, panująca od kilku dni, pozwoliła zebrać siano z pól i bezpiecznie zwieźć je do szop i stodół. Kto tego nie zrobił, będzie miał możliwość dokończyć zwózkę. W sąsiednich zagrodach zaczynał się poranny ruch. Chłopi zbierali się do roboty, całymi rodzinami wychodząc z opłotków na drogę, i spieszyli ku polom. Józef Lulewicz stał przed swoją chałupą i patrzył w górę. – Coś wisi w powietrzu – powiedział. Drzwi otworzyły się. Wyszła żona Józefa, Antonina, przysadzista, trzydziestodwuletnia kobieta o rzadkich włosach, na których zawiązywała właśnie lnianą chustkę. Za nią wysypała się gromada dzieciaków. Sześć córek Józefa Lulewicza: Franciszka najstarsza, prawie osiemnastoletnia, dalej Sabina, Marianna i Jadwiga. Wszystkie ubrane jednakowo w proste koszule i spódnice. Dwie najmłodsze, Bronia i Wikcia, ledwo kilkuletnie, tylko w koszulach do połowy łydki. Stanęły rządkiem i czekały na polecenia. *** Lulewicz miał we wsi opinię dziwaka. Czasami przerywał robotę i przystawał zamyślony z zadartą głową. Kiedy był dzieckiem – miał dziesięć czy jedenaście lat – zyskał niejaką sławę, ponieważ zbierał kamienie po polach, a następnie układał je w różne wzory. Te wzory nie służyły niczemu konkretnemu. Pola, na których pracował Lulewicz, nie należały do niego, kamienie też były własnością kogo innego. Ale któregoś razu pan Stanisław Kalinowski, właściciel dworu Kalinówka, przejeżdżał akurat tamtędy, zobaczył te kamienie zebrane w jednym miejscu, zatrzymał się i z zaciekawieniem oglądał figury ułożone przez Józefa. – Ty to zebrałeś? – spytał. – Co przedstawiają?
– Ja, wielmożny panie. A przedstawiają, co wielmożny pan sobie życzy. Dom, wiatrak, górę. Tu szyszka sosnowa, ryba, żaba i koń. Tam dalej będzie kościół. Pan Kalinowski pokiwał głową z uznaniem. – Kupię od ciebie te kamienie – oznajmił. Powiedział tak, choć kamienie należały do niego, pochodziły bowiem z pól dworskich. I dał Józefowi trzy ruble. Z kamieni tych wybudowano później nową oborę w Kalinówce. – Odgadłeś, co chcę z nimi zrobić – powiedział pan. Od tamtego czasu mówiono, że Józef Lulewicz słyszy głosy i potrafi przewidywać przyszłość. Liczył lat pięćdziesiąt cztery, wszystkim przypominał świętego Józefa Cieślę. Miał siwą brodę, wydatny nos i grube wargi. Nawet ubrany był podobnie – w długą lnianą koszulę, przepasaną sznurkiem, opadającą nisko na płócienne portki. Wizerunek świętego Józefa znano z obrazów, wisiały w wielu chałupach. Kiedyś wędrowny malarz przyniósł ich do wsi stos, mało kto nie kupił. Na tych obrazach święty miał laskę, czy może raczej pasterski kij, bardzo podobny do tego, jakiego używał Józef Lulewicz. Na obrazie nie widać było butów. Zapewne, jak wszyscy na wsi, święty miał na nogach łapcie z łyka, albo chodził boso. – Coś wisi w powietrzu – oznajmił tego ranka Józef Lulewicz. Jego żona, młodsza o ponad dwadzieścia lat, wzruszyła ramionami. – Jak wisi, to i spadnie – odezwała się gderliwym tonem. – Lepiej już idź do roboty, czas najwyższy. Lulewicz zgromił ją wzrokiem. Nie spodziewał się po swojej kobiecie zrozumienia. Nie po to ją brał. Kiedy umarła pierwsza żona, będzie z dziesięć lat, zaraz wziął drugą, żeby było komu zajmować się dzieciakami po tej pierwszej. No, nie można powiedzieć, dobra kobieta, choć trochę swarliwa, jak to baba. Dała mu dwie kolejne dziewczynki, na utrapienie. Z córkami to tylko kłopot, w gospodarstwie niewielka pomoc, a jak dorosną, same wydatki. Syna ani jednego. We wsi byli tacy, co mieli
lepiej, ale widać nie dla każdego Bóg jednakowo łaskawy. Antonina podeszła i szturchnęła męża w bok. – Wymyśliłeś co? Józef Lulewicz wzruszył ramionami. – Widzieli ją! – mruknął. – Przez jedną noc miałem wymyślić! Antonina odwróciła się do dzieci, dając im znak, żeby szły z podwórka na drogę. Czas był iść w pole, z wioski wszyscy już poszli, tylko oni jeszcze nie. – Trzeba szybko wykombinować – odezwała się Antonina do męża. – Nie ma co czekać. Józef Lulewicz nie odpowiedział. Zarzucił na ramię drewniane grabie i poszedł, a wszystkie córki stadkiem za nim, w odległości. Tylko Antonina biegła tuż obok, dreptała, zaglądając mężowi co chwila w twarz i zagadując. – Trzeba, żeby Franka poszła do dworu – przekonywała. – Będzie miała co jeść, ubranie dostanie i kąt do spania. Od razu nam się polepszy. Józef Lulewicz westchnął. Franciszka była najstarsza. Czas byłby ją za mąż wydać, może byłby z tego jaki pożytek. Ale kto weźmie biedną dziewczynę bez posagu, a nawet i bez wyprawy? No, owszem, zdrowa, robotna i nawet niebrzydka, ale miłością się nie najesz, jak mówi przysłowie. – Taka okazja może się drugi raz nie trafić – przekonywała Antonina. – Mało to dziewczyn we wsi? Weźmie pani jaką inną, jak będziesz wybrzydzał... – Nie wybrzydzam, kobieto – odburknął zniecierpliwiony. – Tylko myślę, co zrobić, żeby na dobre obróciło się. Rozmaicie mówią o panu Kalinowskim... Teraz Antonina wzruszyła ramionami. – Zawsze przecież coś mówią – zauważyła z lekceważeniem. – Kto by tam plotek słuchał! Idź i powiedz pani, że Franka przyjdzie. Przecież to okazja. Będzie jej jak w niebie, a może i jaki grosz zarobi.
Józef Lulewicz zamruczał niezadowolony. – Pewnie, że zarobi – zauważył. – Żebym tylko tego zarobku potem żywić nie musiał! Rozzłoszczona Antonina ujęła się pod boki. – Głupi! – warknęła. – Tobie tylko jedno w głowie! Przecież im dziewczyna do roboty potrzebna. A nasza Franka robotna, od razu się na niej poznają. Idź i powiedz. Bo jak nie, to ja sama pójdę. Józef zatrzymał się i pogroził żonie pięścią. – Jeszcze czego! Ani się waż! Wszystko zepsujesz. Antonina uśmiechnęła się z zadowoleniem. – To pójdziesz? – upewniła się. – Pójdę, pójdę – zamruczał. – Odczep się wreszcie! *** W jakiś czas później Józef Lulewicz czekał przed gospodą Joska przy zabłudowskim rynku. Stał i trzymał w garści kapelusz, ponieważ z gospody wychodził właśnie pan Michał Kalinowski. Dziedzic wydawał się lekko podchmielony, trochę chwiał się na nogach, ale spojrzenie miał trzeźwe. – O! – powiedział. – Józef Lulewicz, jak widzę. – Tak, panie dziedzicu – przyznał zapytany. – To ja. Nisko się kłaniam panu dziedzicowi. Stał przed nim, obracając w dłoniach wytarty słomiany kapelusz. – Upraszam łaski pana dziedzica... Pan Michał życzliwie skinął dłonią. – No, co tam? Józef Lulewicz ukłonił się ponownie. – Mówią, że we dworze dziewczyna potrzebna. Prosić chciałem, żeby pan dziedzic moją córkę wziął. Franka robotna jest, umie co trzeba, a i zje niedużo... Michał Kalinowski czknął głośno. – Która to córka? – zapytał. – Bo u ciebie, zdaje się, same córki.
– Sześć, panie dziedzicu. Po pierwszej żonie cztery i teraz, po drugiej, dwie. Franka najstarsza, idzie jej osiemnasty rok. – Aha – powiedział pan Kalinowski. – Rozumiem. Ale wiesz co, u nas starsza pani najmuje służące. Mnie o zdanie nie pyta. Jednakże wspomnę o twojej France. – Bardzo dziękuję panu dziedzicowi. Bardzo dziękuję. Lulewicz ukłonił się i czekał z założeniem kapelusza, póki pan Michał nie odejdzie. Ten jednak zawrócił, jakby sobie coś ważnego przypomniał. – Jesienią poważne roboty może zacznę w Kalinówce – powiedział. – Będę potrzebował wielu ludzi. Pogadaj ze swoimi, niech przyjdą. – Jak wielmożny pan sobie życzy – rozpromienił się Lulewicz. – Przyjdą na pewno. – Właśnie na to liczę, że ich przekonasz. No, do widzenia, Lulewicz. – Nisko się kłaniam panu dziedzicowi. Nisko się kłaniam. *** Pod starą lipą, w pobliżu miejsca, gdzie spotykały się drogi z Nowosadów do Kalinówki i dalej do Zabłudowa, leżał na trawie Szczepan Sienkiewicz, głowę trzymając na kolanach Franciszki Lulewicz. – Będzie dobrze, Franka. Zobaczysz, że będzie dobrze. Szczepan był piękny i wysoki. Pracował w majątku pana Kalinowskiego, gdzie niedawno awansował na stangreta. Nie było w okolicy lepszego tancerza. Dziewczyny patrzyły za nim z zachwytem, a on wybrał biedną córkę zagrodnika. – Już niedługo będę mógł się ożenić – oznajmił. – Ale tylko z tobą, Franka. Żadnej innej nie wezmę. Franciszka Lulewicz śmiała się zadowolona. – Wszystkim tak mówisz. Uderzył się pięścią w pierś. – Żadnej! Żebym tak zdrów był! Franciszka westchnęła. – I gdzie pójdę? – spytała z żalem. – Własnej chałupy nie masz.
– Jeszcze nie mam – zgodził się. – Ale niedługo będę miał. Zerwał się, chwycił dłonie dziewczyny. – Jestem prawie gotowy. Przez krewnego wszystkiego już się dowiedziałem. On wyrobił dla mnie miejsce na tej fabryce w Michałowie. Dostanę czterdzieści kopiejek na jeden dzień. Rozumiesz, Franka? Czterdzieści kopiejek! Będziemy bogaczami! Już wcześniej wspominał o porzuceniu służby, ale nie wiedziała, że coś w tej sprawie postanowił. – A twoja ciotka? – spytała. – Samą ją zostawisz? Rozłożył ręce. – Co zrobić, że nie umarła? Tylko gadała, że niedługo będę czekał. Że umrze i mnie wszystko zostawi. A teraz całkiem wyzdrowiała. Daj jej Boże i sto lat. Gospodarstwo, gdzie mieszkał Szczepan, na samym skraju wsi, składało się z domu o dwóch izbach, warzywniaka i spłachetka ziemi pod żytem i kartoflami. Oboje z Franciszką marzyli, że wkrótce osiądą tam, już na swoim. Liczyli na zagon ziemi pod lasem, który miałaby dostać od ojca. Franciszka już widziała swój przyszły dom, gromadkę dzieci wokół siebie i opiekuńcze ramiona Szczepana. A teraz namawiał ją do porzucenia wsi. – Wszystko dokładnie policzyłem – tłumaczył. – Lepiej nam będzie iść do Michałowa, niż czekać na cudzą łaskę. Na fabryce dadzą mieszkanie, izba jedna, ale za to porządna, z podłogą. Nie trzeba kupować, można spłacać z zarobków. Słyszałaś, ile zarobię? Więcej jak dwa ruble w tydzień! Franciszka nie była jednak zachwycona. Nie bardzo odpowiadała jej taka przyszłość. Choć chciała opuścić rodzinny dom, bała się nowego, zupełnie nieznanego. Fabryka? Co to takiego? Maszyny groźne podobno, straszne, niejednego poraniły. Może lepiej zostać przy tym, co się zna od dziecka. Ziemia jest najważniejsza, ziemia nigdy nie zawiedzie człowieka. – Nie wiem, ale czegoś się boję... – przyznała cichutko.
Szczepan był tak podekscytowany, że wcale nie zwracał uwagi na jej zastrzeżenia. – Wiele luda pcha się na fabrykę. Strasznie musiałem prosić tego krewnego, żeby wyrobił miejsce. Jest, powiada, możesz przychodzić. Potrzeba silnych rąk do pracy, ale szybko musisz przyjść, bo inni zajmą. Myślałem iść do pana Kalinowskiego, poprosić, żeby mnie zwolnił z umowy. To dobry pan, na pewno się zgodzi. A nająć nowego parobka i stangreta do Kalinówki żaden kłopot. Taką robotę każdy przyjmie z pocałowaniem ręki. Franciszka zrozumiała, że jest zdecydowany i ogarnął ją prawdziwy strach. – A jak ojciec się dowie? – spytała. – Gotowy iść za mną i siłą zawrócić. Szczepan uśmiechnął się zawadiacko. – Nie bój się, Franka. Przecież ja ciebie obronię. Dobrze pomyśl, bo taka okazja może się nam prędko nie trafić. Teraz i robotę dają, i mieszkanie. Trzeba rzucić tę biedę tutaj i iść do miasta. Tam to dopiero jest życie! Franciszka wpatrywała się w niebieskie oczy Szczepana. Obroni na pewno, nie zostawi samej. Myślała o tym, że trafiło się jej wielkie szczęście. Wtedy, gdy podszedł pierwszy raz, gdy pierwszy raz poczuła na ramionach jego silne dłonie, zamarzyła, żeby to on był towarzyszem jej życia. Od razu wiedziała, że tylko przy nim może się ono zmienić na lepsze. Macocha Antonina najchętniej wszystko zostawiłaby przy sobie, miała dwie własne córki, nie musiała pamiętać o pasierbicach. Franciszka i jej trzy rodzone siostry nie miały lekkiego życia. Matka umarła za wcześnie, zanim je odchowała. Nawet najstarsza niewiele pamiętała. Dla młodszych matka była tylko niewyraźnym wspomnieniem. Niewyraźnym, ale ważnym. Matka była dobra, umiała przytulić, uśmiechnąć się, wesoło zaśpiewać. Wspomnienie urosło, gdy ich ojciec wziął sobie nową kobietę. Antonina nie była prawdziwą matką, chyba że dla swoich własnych córek.
Bronka i Wikcia mogły liczyć na jej opiekę i miłość, surową i prostą. Starsze dziewczynki stanowiły tylko część domowego inwentarza. Pracowały ciężko, okrągły rok, mało mniej w niedziele i święta. Często o pustym żołądku. Najczęściej w byle jakim ubraniu, boso, a jesienią w drewnianych chodakach. W deszczu, chłodzie, na śniegu, podczas mrozu. Wiele godzin dziennie, o wiele za dużo na małe ręce, dziecięcą siłę. Jadły rzadko i mało. – Chciałabym inaczej – marzyła Franciszka. – Nie tak ciężko i głodno jak teraz. Jak mama umarła i ojciec drugi raz się ożenił, to o nas, siostrach, nikt ani pomyślał. Ciężko pracuj, od najmłodszych lat, od świtu do zmroku, w polu, na łące, a jeszcze w domu, w oborze. Jeść dawali byle co i nie zawsze pamiętali, żeby dać. Czasami nic nie zostawało, to o głodzie spać się chodziło, a z samego rana wstawać kazali do roboty. Nawet i w święta zawsze jakaś robota znalazła się, jak to w gospodarstwie. Trudno było nam wszystkim, mnie może najbardziej, bo ja najstarsza byłam i najwięcej obowiązków na mnie przypadało. Nie chciałabym tak dalej... – I nie będziesz – zapewniał Szczepan. – Roboty niemało, prawda, ale na swoim. Będziesz panią u siebie. Franciszka uśmiechała się z nadzieją. – A nie zostawisz ty mnie? – zapytała. – Nie zostawię! – Szczepan podniósł rękę, jakby chciał przysięgać. – Tylko mi się nie sprzeciwiaj. A ślub weźmiemy jak się patrzy. *** – Najwyższy czas coś postanowić w sprawie Franki – gderała Antonina stawiając na stole kopiastą miskę kartofli. – Tylko się wałkoni bez pożytku. Nie możesz być jak kołek w płocie. Albo niech idzie na służbę, albo ją za mąż wydaj. Franciszka skrzywiła wargi, gotowa odpowiedzieć, ale ojciec podniósł łyżkę władczym gestem. – Przyjdzie pora, to wydam – oznajmił. – Albo na służbę do dworu poślę. Jeszcze zobaczymy. Teraz daj zjeść w spokoju pod moim własnym
dachem. W chałupie Lulewiczów było jak gdzie indziej. Jedna duża izba na prawo od sieni, z dwoma małymi oknami. W izbie wielki piec chlebowy, miejsce spania dla dzieciaków. Stół pod ścianą, ławy do siedzenia, stołki dla dzieci. Kolorowe chodniki, tkane ręcznie, z wyprawy pierwszej żony. Na noc trzeba było rozkładać sienniki z grochowinami na glinianej polepie, nie mieściła się ta cała czereda na piecu. Latem to nawet nie było najgorzej, zimą jednak bywało różnie. Ogień wygaszano wieczorem, piec długo trzymał ciepło, ale nad ranem, bywało, dzieciaki piszczały od chłodu. – Też mi gospodarz! – mruknęła Antonina lekceważąco, stawiając drugą miskę z cienkim chłodnikiem. Józef zmarszczył brwi. – Znowu bez omasty? – spytał niezadowolony. Antonina wzruszyła ramionami. – Post dzisiaj – przypomniała z wyższością. – Taki jesteś zajęty sprawami rodziny, że zapomniałeś, co? Skinęła ku reszcie obecnych przy stole. – Jedzcie dzieci. Ojciec coś dziś zamyślony, nie czekajcie na niego. Dziewczynki ochoczo zastosowały się do polecenia, przeżegnały się szybkimi gestami i zaczęły sięgać drewnianymi łyżkami do obu misek na zmianę. Czyniły tak po kolei, od najstarszej do najmłodszej, uważnie i bez śmiechów. Józefowi nie pozostawało nic innego, jak przyłączyć się do wszystkich, ponieważ jedzenia ubywało bardzo szybko. – Tatko – spytała dwunastoletnia Marianna, gdy posiłek dobiegł końca. – Czy Sabina przyniesie nam słodką chałkę? Ojciec zgromił ją wzrokiem i najpierw kazał podziękować za posiłek. – Bądźmy wdzięczni Panu Bogu za wszystko, co nam daje. Inni i tego nie mają. – Ale przyniesie? – dopytywała się Marianna. – Przyniesie – odpowiedziała w imieniu męża Antonina. – Służy w bogatym żydowskim domu. Zawsze im zostają chałki po szabacie.
Pewnie mniej mają gąb do wykarmienia. Józef Lulewicz wstał od stołu i złożył ukłon w kierunku obrazu patrona. Święty obraz wisiał na ścianie w kącie, ozdobiony zasuszonymi drobnymi kwiatkami i wianuszkami poświęconych ziół. Cieśla, wsparty o pasterski kij, pochylał się nad Dzieciątkiem z miłością i troską. Józef Lulewicz dłuższą chwilę patrzył na obraz, a potem odwrócił się do najstarszej córki. – Rano ubierz się niedzielnie. Do kościoła pójdziemy. *** Franciszka rzadko chodziła do Zabłudowa. Droga wiodła na Żuki, potem skrajem Kalinówki i dalej przez lasek. Siedem wiorst w jedną stronę. Chodziła tam niedawno z siostrą, ale pójść z ojcem i w dodatku do kościoła, to było co innego. Wcześnie rano w niedzielę Franciszka bardzo starannie rozczesała włosy, które następnie Sabina zaplotła jej w ciasny warkocz. Na spódnicę z grubego płótna założyła nowiutką białą koszulę, a na to fartuszek. Była gotowa na długo przed tym, jak ojciec wyszedł z chałupy. Niecierpliwiła się, czemu zwleka. Słyszała, jak wchodzi do komory po lewej stronie sieni, rozmawia z Antoniną. Kiedy wreszcie wyszedł na podwórze, niósł w ręku czarne skórzane trzewiki. – Masz – powiedział. – Nie będziesz boso stała w kościele. Franciszka zaniemówiła z wrażenia. Dotąd nigdy nie miała na sobie takich butów, wiązanych na długie sznurówki, zakrywających kostki stóp. Niepewnie wzięła trzewiki, oglądała je dokładnie, wąchała skórę, wodziła palcami po szwach i podeszwach. – Zupełnie nowe – oznajmił ojciec. – Antonina ledwo kilka razy je nosiła. Franciszka oczywiście wiedziała, że obuwie, jakie widzi przed sobą, należy do jej macochy. Własne trzewiki biedna dziewczyna otrzymywała najczęściej dopiero tuż przed ślubem. W wiejskich zwyczajach skórzane
buty stanowiły ważny prezent od przyszłego pana młodego, ofiarowywane przez jego drużbów, gdy oświadczyny były już przyjęte. Antonina wyszła z chaty i nawet uśmiechnęła się do pasierbicy. – Tylko ich nie zniszcz – zapowiedziała. – Ojciec ci powie, kiedy założyć. Żebyś się nie ważyła wcześniej. A jak już będziesz miała je na sobie, uważaj, gdzie stawiasz kroki. Franciszka niepewnie zerknęła na macochę. – Mogę przymierzyć? Antonina wzruszyła ramionami. – Niby po co? Stopę masz taką jak moja. Ale widząc błagalne spojrzenie dziewczyny, skinęła głową. Franciszka z wielkim nabożeństwem przystąpiła do przymiarki. Sabina, młodsza siostra, rzuciła się jej pomagać. Pobiegła po drewniane korytko, przyniosła wody. Franciszka umyła nogi, wytarła je w trawie, a następnie powoli i z namaszczeniem zaczęła wsuwać trzewiki na stopy. Siostra asystowała, stojąc obok, i aż język wysuwała z niecierpliwości. But nie wchodził tak gładko, jak sobie Franciszka wyobrażała, zasapała się przy tym. Odczuwała też wstyd przed macochą, że nie potrafi obchodzić się z obuwiem. – Widzisz, jaka jesteś mądra! – śmiała się lekceważąco Antonina. – Nawet trzewików założyć nie potrafisz! Pochyliła się, poluzowała sznurówki. – Tak się to robi – pouczyła. – Potem ściągniesz i zawiążesz. Franciszka rozluźniła sznurówki drugiego trzewika i po chwili miała założone oba buty. Dziwnie się czuła, mając je na stopach. Spróbowała zapiąć sznurki, ale zupełnie się nie poddawały jej palcom, zaczepiały się, plątały. Z nadzieją popatrzyła na macochę. – Pomożecie? – spytała prosząco. Antonina śmiała się z nieporadności dziewczyny. Pomogła jej ściągnąć sznurówki, potem zawiązać. – Na koniec robisz taką kokardkę... – pouczyła. – Umiesz?
Franciszka spróbowała raz i drugi. Jej kokardki nie były jednak takie równe i ładne, jak kokardy macochy. Ta zaś nie przyznała się, że kiedyś i ona nie miała pojęcia, jak się robi takie zawiązanie. Trzewiki były już na nogach. Trochę cisnęły – w palcach, na pięcie, pod podeszwą. Ale Franciszka nie zwracała na to uwagi. Kiedy Antonina poszła do domu, dziewczyna podniosła nogę i oparła stopę o bieloną ścianę chałupy. Stopa wyglądała niezwykle kształtnie i dostatnio. – Boże, jakie piękne! – szepnęła Sabina tuż obok. Miała szesnaście lat i jeszcze długo musiała czekać na własną parę. Pochyliła się ku siostrze, zerkając, czy nie ma w pobliżu macochy. – Czy ja też mogłabym spróbować? Franciszka zawahała się, ale po chwili pokręciła głową przecząco. – Zaraz musimy iść. Przed nami kawał drogi. Spojrzała na wejście do chałupy, ale nie zobaczyła ojca. – Tylko troszeczkę – poprosiła Sabina. – Jeden raz. Franciszka zsunęła już buty i z westchnieniem odstawiła je obok. Z wnętrza domu dochodziła tymczasem głośna rozmowa. To ojciec kłócił się z macochą o to, co ma do załatwienia w Zabłudowie. – Tylko szybko – zgodziła się Franciszka. Wiele lat Sabina miała pamiętać siostrze jej dobre serce. Teraz pospiesznie zakładała trzewiki, a potem, naśladując Franciszkę, oparła kolejno stopy o ścianę chałupy. – Przepiękne! – zachwycała się. – Będę miała takie same. Koniecznie dokładnie takie same! Tymczasem zza ściany dochodziły podniesione głosy. – Nie mam tyle pieniędzy – mówił Józef Lulewicz. – To zarób gdzie, leniu jeden! – krzyczała Antonina. – Sama zarób, skoroś taka mądra! – Zarobiłabym, gdybym twoich dzieciaków nie musiała hołubić! – krzyczała macocha. – Swoje też wychowujesz!
– Swoje?! Ty kołku zatracony! A twoje to niby nie są?! Kto mi się pchał między nogi?! – Nie trzeba było rozkładać! Sabina spojrzała na siostrę. – Znowu się kłócą – zauważyła z niepokojem. – Tatko gotów się pogniewać i wcale do kościoła nie pójdzie. Franciszka obrzuciła spojrzeniem buty stojące na płaskim kamieniu przed progiem. Były rzeczywiście bardzo ładne. – Nie będzie pogniewany – uśmiechnęła się do siostry. – Ona go zaraz uspokoi, nie bój się. Ma swoje sposoby. – Znam ja jej sposoby – zgodziła się Sabina. – Ale po co się kłócić, jak i tak zaraz się pogodzą? – Ludzie zawsze najbardziej kłócą się o pieniądze – zauważyła Franciszka. Jako starsza wiedziała o tym więcej. Pieniędzy nigdy nie było tyle, żeby wystarczało choćby na najpilniejsze potrzeby. Zawsze trzeba było wybierać, zawsze z czegoś rezygnować, coś przekładać. Ziemia nie pozwalała utrzymać rodziny. To tylko tysiąc dziewięćset sążni kwadratowych. Wśród zagrodników w Nowosadach, podobnie jak i w innych wioskach, byli bogatsi, ale byli też i biedniejsi. Nie starczało na nic, z trudem przeżywali dzień po dniu. Własną działkę obrobić, iść na zarobek na pańskie, iść do innych. Za pracę w polu płacono niewiele. Za całodzienne roboty otrzymywało się zapłatę w naturze, rzadko w gotowym pieniądzu. Przejadało się zarobek i nie było z czego odłożyć. – Musisz poczekać – wielokrotnie tłumaczył Józef Lulewicz. – Już niedługo skończymy spłacać ziemię, wtedy odetchniemy. Tłumaczył tak od lat. Niedługo skończymy spłacać ziemię. Tak samo mówił Józefowi jego ojciec. Kiedy ojciec Józefa był młody, przyszło uwłaszczenie. Dostał wtedy chałupę i swoje tysiąc dziewięćset sążni, za wykupem, co się wkrótce skończy. Jeszcze tylko dwa i pół roku i działka będzie całkowicie własnością Lulewicza i jego rodziny. Za dwa i pół roku
Boże Narodzenie będą spędzać pod własnym dachem, na własnej ziemi. Pięć rubli czterdzieści kopiejek rocznie. Przez lat czterdzieści cztery. Razem to będzie... Ani Franciszka, ani Józef Lulewicz nie liczyli, jaką kwotę wynosi całość spłaty. Była to suma zawrotna, normalnemu człowiekowi nie mieściła się w głowie. Cisza w chałupie, jaka zapadła przed chwilą, skończyła się otwarciem drzwi. Wyszedł Józef, a za nim uśmiechnięta Antonina, po drodze poprawiając spódnicę na biodrach. Stanęła obok męża i objęła go ramieniem w pasie. – Zobacz, jaka wystrojona – odezwała się, wskazując gestem Franciszkę. – Szybko jej znajdź jakiego gospodarza. – Może i znajdę – zgodził się Lulewicz. – Tylko jak z posagiem będzie? Te zagony pod lasem łakomy kąsek byłby... Antonina gwałtownie odskoczyła od męża. – Ani się waż o tym myśleć! – syknęła ostrzegawczo. – Twoja w tym głowa, żeby znaleźć dziewczynie takiego kawalera, co ją weźmie do siebie. Moim dzieciom od ust chleba nie odejmiesz. Niedoczekanie! Była nastawiona wojowniczo i Józef Lulewicz dobrze wiedział, że nie żartuje. Miała na uwadze przede wszystkim swoje własne dzieci. Dobrze, że małe jeszcze. – Pamiętaj! – pogroziła palcem Antonina. – Pamiętaj! Lulewicz wzruszył ramionami. Nigdy o tym nie zapominał. Niejeden raz nie mógł zasnąć, zastanawiając się, jak ułożyć przyszłość córek. Żeby miały choć trochę lepiej niż on. Choć trochę. Troszeczkę. Spojrzał na zawziętą twarz żony. Nigdy nie zapominała przypomnieć mu o jego obowiązkach. Jak gdyby sam o tym nie pamiętał. – Trzeba było chłopaka urodzić – burknął w odpowiedzi. – Więcej by było korzyści. A tak tylko wydatki i wydatki. Franciszka czekała, trzewiki od macochy trzymając w ręku. Lulewicz podszedł, wziął od niej buty, związał sznurówkami, a potem zawiesił na
szyi córki. – Nie zgubisz – powiedział. – A i nieść będzie wygodniej.
NIEDZIELNE TRZEWIKI
D
roga do kościoła przebiegła Franciszce bardzo szybko i przyjemnie. Lulewicz ubrał się odświętnie, na płócienną bieliznę nałożył spodnie i kubrak z sukna, na głowę kapelusz. Zwracały uwagę jego buty, podniszczone, ale skórzane, do połowy łydki. Nie były aż takie, jak nosili bogaci gospodarze, ale jeszcze całkiem porządne, niejeden rok wytrzymają. – Zostańcie z Bogiem – powiedział Józef do swojej rodziny i poszli. Droga była piaszczysta, rozjeżdżona wozami i kopytami zwierząt, ciężko wędrowało się w piasku. Szli brzegiem, Józef Lulewicz na przedzie, jego córka nieco z tyłu. Mężczyzna dostojnym, równym krokiem, wyćwiczonym przez lata. Żeby się nie zmęczyć przed czasem, trzeba iść równo, jednakowym tempem. Za kosą, za wołem i drogą. Sił musi starczyć do późnego wieczora. Idziesz równo, nie zmęczysz się przedwcześnie. Zachowasz siły na drugą część drogi, na powrót. Franciszka inaczej. Wprost kipiała życiem, tańczyła na drodze. Jej ciało nie potrafiło się uspokoić, skupić, oszczędzać. Znajdowało się w ciągłym, nieustannym ruchu, nadmiernym, niepotrzebnym. Drgało, wibrowało, podskakiwało. Wybiegała czasem do przodu, czasem zostawała w tyle, pojawiała się to z lewej, to z prawej strony. – Tatko – zapytała. – A przez miasto pójdę w butach, czy tylko do kościoła mam założyć? – Założysz w mieście – zgodził się ojciec. – Tylko Antoninie nie mów. Powiesz, że włożyłaś trzewiki przed samym kościołem. – Dobrze. Doszli do skrzyżowania dróg, ta w prawo prowadziła do wsi i majątku Kalinówka. Na jej początku stał drewniany krzyż, wysoki na kilka sążni. Józef Lulewicz podszedł bliżej, zdjął kapelusz i przeżegnał się. – Tam Kalinówka – pokazał kierunek dłonią. – Wiem, tatko – przypomniała Franciszka. – Antonina chce, żebyś poszła na służbę do dworu. Pójdziesz?
– Pójdę, tatko. Franciszka nie namyślała się nad odpowiedzią, co spodobało się ojcu. – Posłuszna córka. Założył kapelusz i ruszył w dalszą drogę. Franciszka drobiła przy nim szybkimi kroczkami. – Starsza pani potrzebuje służby – tłumaczył. – Prosiłem już pana Kalinowskiego, prosiłem księdza dobrodzieja, żeby przemówili za tobą. Trzeba, żeby i pani cię zobaczyła. Przy dworze będziesz miała porządne utrzymanie. Jedzenia do syta, ciepły kąt do spania. Pani Kalinowska dobra, daje dziewczynom płótno na święta, a czasem i co lepszego. – A pieniądze też? – spytała Franciszka. Ojciec roześmiał się rozbawiony. – Pieniądze? Widzicie ją, jaka mądra! Pieniędzy się jej zachciało. A co ty byś robiła z pieniędzmi? – No... – zawahała się Franciszka. – Po prawdzie, to nie wiem. Ale może bym co sobie kupiła potrzebnego. Trzewiki albo... – Masz przecież trzewiki – zauważył ojciec. – Druga para niby do czego? – Przecież nie moje są, tylko Antoniny. – Będą twoje. Antoninie inne kupię. Franciszka zatrzymała się i zaczęła oglądać buty. Z większym jeszcze zainteresowaniem niż przed chałupą. – Moje? – upewniła się. Józef Lulewicz chrząknął i gestem ręki popędził dziewczynę. – Czemu nie? Niedługo ci przecież za mąż iść, a jakby się jaki kawaler trafił, to lepiej, byś w butach była. Wchodzili właśnie do sosnowego lasku, co rósł po obu stronach drogi. – Kiedyś ciągnął się aż do samego Zabłudowa – wyjaśnił Józef Lulewicz. – Ale wyrąbali. – Kto wyrąbał, tatko? – Rozmaicie. Przeważnie dawny pan Kalinowski. W młodych latach i ja
chodziłem na wyręby. Tu i daleko, aż pod Michałowem. Szkoda, że teraz nie rąbią. Byłoby parę groszy. Wspomnienie miejsca, które Szczepan wymieniał jako ziemię obiecaną, obudziło we Franciszce niedawne wątpliwości i zastrzeżenia. Jak tam jest? Idzie człowiek do roboty na fabryce, przychodzi, a potem nie ma nic do zrobienia? Siada przed domem na ławeczce, patrzy na świat, na innych. Odpoczywa, rozmawia, cieszy się z ciepłego dnia. A ile wolnego czasu ma w święta i niedziele! – Na fabrykę wyrąbali, tatko? – zapytała. – Podobno wielkie fabryki wybudowali w Michałowie. – I jeszcze jakie wielkie – potwierdził ojciec. – Z kominami wyższymi jak ten przy gorzelni w Zabłudowie. Ale nie z drzewa je postawili, tylko z cegły. Mocniejsza jest i ognia mniej się boi. W razie pożaru uciekać można. Franciszkę naszła nowa fala zwątpienia. Ogień? Matko Przenajświętsza! Szczepan wprawdzie zdrowy i silny, ale gdyby, nie daj Boże, jaki pożar się zdarzył... *** Dochodzili już do pierwszych domów miasteczka. Odgradzały je od drogi drewniane płotki, za którymi widać było kury i kaczki, gdzieniegdzie szczerzyły zęby groźne psy. Wszędzie kręcili się nieznajomi ludzie, niektórzy – najwyraźniej nie mając nic pilnego do roboty – siedzieli za stołami przy śniadaniu czy może poczęstunku dla sąsiadów. Zapach chleba przypomniał Franciszce, że jest bez posiłku, jak rano każdej niedzieli. Szybko odwróciła wzrok od bawiących się ludzi i pobiegła za ojcem, troskliwie przytrzymując trzewiki. Józef Lulewicz stał niedaleko, przed jakimś dużym domem z malowanymi okiennicami. – Zobacz, Franka – wskazał ogródek pełen dziwnych szarozielonych świerczków. – Mieszka tu Jakubowski, kupiec. Te cudaczne drzewa ma tylko dla ozdoby. Żadnej z nich korzyści, wcale prawie nie rosną i nic nie
dają. Ani owoców, ani drewna na opał. Wydumka tylko taka. Franciszka czuła wielką wdzięczność wobec ojca, że nie tylko zabrał ją do miasta, ale pokazywał i wyjaśniał to wszystko, na co sama nie zwróciłaby uwagi. Nawet o Antoninie pomyślała z wdzięcznością. Macocha poradziła nie wkładać trzewików za wcześnie. I słusznie, tylko niektóre ulice były wybrukowane, większość z nich tworzyła ubita ziemia, miejscami dość nierówna. Gdyby Franciszka włożyła buty wcześniej, na pewno nie byłyby w tak dobrym stanie, jak te zawieszone na szyi. – Tatko? – spytała. – A skąd się bierze taka moc ludzi w mieście? – Domów wiele, to i ludzi wiele – odpowiedział Józef. – Ale czemu wyszli wszyscy naraz? – dociekała Franciszka. – Bo niedziela. Franciszka oglądała się na mężczyzn i kobiety przechodzące ulicami, biegające dzieci, niewiasty siedzące przed domkami na ławkach. – Nie mają co robić, tatko? *** W bocznej uliczce, na jakiejś wolnej posesji, Franciszka porządnie wytarła nogi w trawie, założyła trzewiki i pewnym krokiem podążyła za ojcem w kierunku kościoła pod wezwaniem Świętych Apostołów Piotra i Pawła. Strumyczki ludzi zdążały na rynek ze wszystkich stron, w świątecznych ubraniach mężczyźni i kobiety, miejscowi i z okolicznych wiosek. Na rynku strumyczki rozdzielały się na dwa kolejne: do kościoła i do cerkwi Zaśnięcia Najświętszej Maryi Panny. Strumyk w kierunku kościoła był zdecydowanie większy, oceniła Franciszka. Przed kościołem stały powozy, którymi przyjechali na nabożeństwo państwo z majątków położonych w parafii oraz chłopskie fury i bryczki zamożniejszych gospodarzy. Witano się, kłaniano, pozdrawiano, a następnie mężczyźni odkrywali głowy i w skupieniu szli do kościelnych wrót. Kobiety, w zapaskach, z kolorowymi chustkami na głowach, wchodziły osobno. Franciszka, przejęta swoim wyglądem i faktem posiadania trzewików,
zauważała tylko niektóre osoby. Wszystkie dziewczyny z okolicznych miejscowości występowały w butach i świątecznych zapaskach, nie czuła się od nich gorsza. Wewnątrz świątyni stanęła pomiędzy kobietami, po lewej stronie kościoła, chyba po raz pierwszy tak blisko ołtarza. Nie musiała się wstydzić wyglądu, nie musiała też chować się w kruchcie. Była zadowolona i trochę udawała, że wcale nie widzi spojrzeń, jakie rzucali na nią mężczyźni, a czasem i kobiety. Wyglądała ładnie i choć strojem nie mogła się równać z większością obecnych, była świadoma swojej wyższości w urodzie. Rozglądała się bez większych ceregieli, nie uciekając wzrokiem, gdy kawalerowie, a i żonaci mężczyźni, zatrzymywali na niej spojrzenia. Ale gdy zagrały organy, natychmiast zapomniała o wszystkim. Nie było na świecie nic piękniejszego niż muzyka organów w zabłudowskim kościele. Franciszka mogłaby słuchać bez przerwy. Szczepan miał skrzypce i czasem słyszała, jak gra. I choć wtedy serce jej miękło, gra skrzypiec była tylko namiastką wielkiej, prawdziwej muzyki. Franciszka marzyła, że kiedy wyjdzie za mąż, już każdej niedzieli będzie chodziła do kościoła, żeby słuchać muzyki i pięknego śpiewu kościelnego chóru. Do chóru należały dziewczyny z pobliskich miejscowości, nawet znacznie młodsze od Franciszki. Ona nawet o tym nie myślała. Nie miałaby czasu przychodzić na próby. Pytała już o to, ale odpowiedziano jej, że ma ładny głos i zostanie przyjęta, o ile będzie stawiała się na próbę przynajmniej raz w tygodniu. Z wielkim żalem zrezygnowała. Nawet nie prosiła ojca o zwolnienie z domowych zajęć. Przecież musiałaby dojść do miasta, śpiewać na próbie, potem zaś wrócić do Nowosadów, co w sumie oznaczało nieobecność przez pół dnia. Przyjaciółka Franciszki, Natalia Wudkiewicz, córka młynarza w Kalinówce, była w chórze najważniejsza. Wysoka i postawna, miała ładny głos, więc to ona śpiewała partie solowe. Bywało, że po zakończeniu jej śpiewu zapadała nagła cisza, tak wszyscy byli wzruszeni czystym, dźwięcznym głosem.
W kościele, jak każdej niedzieli, panował tłok, Franciszka nie widziała tych najpiękniej ubranych i najważniejszych. Siedzieli lub stali w bezpośredniej bliskości ołtarza. Słyszała natomiast dobrze księdza dobrodzieja. Ksiądz Miodyński jak zawsze mówił gromkim głosem, wyraźnie i dobitnie, a obrazy mąk piekielnych, jakie malował przed oczami grzeszników, naprawdę wyglądały przerażająco. *** Po nabożeństwie, gdy wierni opuścili kościół, Franciszka odszukała wzrokiem Natalię Wudkiewicz. Szła w otoczeniu kilku dziewcząt z chóru, uśmiechniętych i szczęśliwych, ponieważ obecni kierowali ku nim spojrzenia lub gesty, dziękując za piękne śpiewanie. Szczególnie zadowolona była Natalia. Jej oczy rzucały błyski, przyjmowała hołdy z przyjemnością. – Natalia – odezwała się Franciszka. – Jak pięknie! Aż się popłakałam... Panna Wudkiewicz spojrzała na przyjaciółkę wzrokiem, w którym pojawił się wyraz zniecierpliwienia. – Ty zawsze płaczesz! – odpowiedziała przyciszonym głosem. – Aż dwa razy się pomyliłam. To przez organy, bo od pewnego czasu fałszują... – Pomyliłaś? – zdziwiła się Franciszka. – Było tak pięknie, że nic nie zauważyłam. Inni na pewno też nie. Natalia nie była jednak w pełni zadowolona. – Ale ta wyniosła panna z Topolan to i owszem – szepnęła do przyjaciółki. – Dobrze widziałam ten jej uśmieszek. Myślałam, że się spalę ze wstydu. W opowieściach Natalii panna Justyna Nowacka z Topolan była najbardziej złośliwą z istot ziemskich. – Żadnego błędu nie przepuści – skarżyła się Natalia. – A wywyższać się to umie, jak mało kto. Sama wcale nie jest taka muzykalna. Słyszałam, jak gra na tym swoim fortepianie. I głos ma słaby. – Pewnie – wsparła przyjaciółkę Franciszka. – Ty masz głos chyba
najpiękniejszy na świecie. Natalia westchnęła. – Oj, Franka, Franka. Ty czasem jak co powiesz, to nie wiadomo, jak odpowiedzieć. Lubiła komplementy, nawet od tak prostych dziewczyn jak Franciszka Lulewicz, ale wolałaby zasłużyć na pochwałę kogoś, kto bardziej zna się na śpiewaniu i muzyce. – Ksiądz proboszcz był zadowolony – pochwaliła się. – A to najważniejsze. Opinią tej mądralskiej wcale się nie przejmuję. – To słusznie – natychmiast poparła ją Franciszka. – Co cię może obchodzić jej zdanie? Przyjechała z miasta, to się mądruje. Ale pojedzie, a ty i tak będziesz śpiewała najpiękniej. Natalia Wudkiewicz wykrzywiła usta. – Wiesz co, Franka? – powiedziała z niezadowoleniem. – Sama nie wiem, czy ty jesteś taka serdeczna, czy po prostu głupia. *** Józef Lulewicz odnalazł córkę przy bramie na kościelny plac i niecierpliwym gestem chwycił ją za rękę. – Gdzie się podziewasz? – warknął i pociągnął za sobą. Poprowadził na placyk przy murze otaczającym kościół, gdzie w swoich pojazdach sadowili się ci wszyscy, co przyjechali na nabożeństwo. Panował przy tym gwar, śmiechy, uchylały się kapelusze, trzaskały baty. Powóz pani Kalinowskiej Franciszka znała bardzo dobrze i od razu go zobaczyła. Pan Michał często sam powoził bryczką lub landem, ale gdy jechał do kościoła, to na koźle zawsze siedział stangret. Szczepan Sienkiewicz miał na sobie świąteczny strój z granatowego sukna, wysokie buty i okrągłą czapkę z daszkiem. – Widzisz? – ojciec wskazał Franciszce ten właśnie powóz. – Ta pani w czerni to wielmożna pani Kalinowska. Ukłoń się nisko, jak będzie przejeżdżała. Jak się spodobasz, do niej pójdziesz służyć. Szczepan zawrócił konie i wyjeżdżał z placyku. Franciszka patrzyła
przede wszystkim na woźnicę, podziwiając jego postawę i pewność siebie. Ledwo zauważyła pasażerów pojazdu i ojciec musiał ją szturchnąć w bok, aby ukłoniła się we właściwej chwili. – Nie gap się, głupia! – syknął. – Pani nie lubi, jak za wysoko trzymasz głowę. Pojazd nie zatrzymał się, a stangret patrzył prosto, jakby nie zauważył Franciszki. Rozumiała, czemu tak się dzieje. Ich związek był przecież tajemnicą. Wielką tajemnicą przed wszystkimi. Józef Lulewicz kłaniał się z kapeluszem w ręce, Franciszka pochyliła głowę. Kątem oka zdążyła zobaczyć twarz pani. Katarzyna Kalinowska nie drgnęła, jak gdyby nie do niej było skierowane pozdrowienie, ale Franciszka odczuła dreszcz pod wyrazem jej oczu, gdy spojrzeniem przejechała po stojących. Zobaczyła też, że bardziej po ludzku, z zaciekawieniem, popatrzył na nich pan Michał Kalinowski, który nawet niedbale skinął dłonią w kierunku jej ojca. Lulewicz poszedł zaraz potem do gospody i długo nie wracał. Franciszka była już porządnie głodna, a przecież musieli jeszcze przejść siedem wiorst do swojej wioski. Kupili wprawdzie wianek obwarzanków, ale część przypadająca na Franciszkę została dawno zjedzona. Józef Lulewicz pogrzebał w kieszeni i wydobył z niej małą pszenną bułeczkę. – Masz. Akurat starczyło. Był wyraźnie podchmielony, czego Franciszka nie miała mu za złe. Kiedy ojciec nie upijał się nadmiernie, ogarniała go czułość i serdeczność. – Jest nadzieja – wyjawił poufałym tonem. – Wielmożna pani Kalinowska nie powiedziała nie. Josek powiada, że to znaczy tak. Jutro, jak przyjedzie do gospody, on o wszystko dopyta. Może już w przyszłym tygodniu pójdziesz na zarobek do Kalinówki. Był zadowolony, prawie dumny. Właśnie udało mu się umieścić córkę w dobrym miejscu. Będzie miała utrzymanie, a może jeszcze coś zarobi. Przynajmniej jedno dziecko jest urządzone na zimę. Pani Kalinowska
miała wprawdzie opinię bardzo wymagającej, ale nie odsyłała dziewczyn tylko dlatego, że niewiele umiały robić w pańskim domu. Przeciwnie, była znana z tego, że dawała im dobrą szkołę. Spod jej ręki wychodziły dziewczyny porządnie ułożone i chętnie przyjmowane na innych dworach. Franka lepiej nie mogłaby trafić. Franciszkę opadły liczne wątpliwości. Podpity ojciec był dobrym rozmówcą, nie gniewał się o pytania, ale nie miała aż tyle odwagi, żeby wspomnieć o stangrecie Szczepanie. Nękało ją też podejrzenie, że macocha coś szykuje cichcem za jej plecami, może rozpytując o jakiego kawalera. Była przekonana, że Antonina chce pozbyć się pasierbicy jak najprędzej. Gdy znaleźli się na skraju miasta, Franciszka zdjęła trzewiki, by zawiesić je sobie na szyi. Aż jęknęła z przyjemności, gdy stopy, uwolnione od ucisku, znowu odczuły swobodę na piasku i trawie. Ruszyli dalej, a Franciszka zwróciła się do ojca z wątpliwościami, jakie ją trapiły. – Jak to będzie ze mną, tatko? – spytała. – Na służbę mam iść czy może za mąż? Sama nie wiem, co planujecie. Józef Lulewicz wzruszył ramionami. – Teraz na służbę, a niedługo może za mąż. Odpowiedź nie zadowoliła Franciszki. – Niedługo? – spytała rozżalona. – To może i narzeczonego mi już wybraliście? Tylko czemu ja nic o tym nie wiem? Antonina wybrała, tak? A wy się zgodziliście? Ojciec pokręcił głową. – Nic nie jest postanowione – zaprzeczył. – Sam nie wiem, gdzie większa korzyść. Ale już ci przecież czas się wydać. Zapomniałaś, ile dzieciaków w domu? Nie dam rady wszystkich wyżywić. Musisz iść z domu. I to szybko. Albo służyć, albo na swoje. Przymuszać nie chcę, ale i odkładać nie można. Antonina, co byś o niej nie mówiła, też twój interes ma na względzie. – Akurat! – mruknęła Franciszka. – Ona tylko patrzy, żebym poszła
z chałupy, wszystko jedno jedno gdzie i z kim. Lulewicz zatrzymał się, popatrzył na córkę z troską i zafrasowaniem. – Oj, Franka, Franka. Taki to już los, dziewczyno. Prędzej czy później musisz iść na swoje. Chciałoby się, żeby nie do biedy jakiej, nawet Antonina tak mówi. A przecież i ja coś tu mam do powiedzenia, nie zapominaj. Nie dam cię w pierwsze lepsze ręce, nie bój się. Godny musi być kawaler, to niekoniecznie od razu takiego znajdziesz. Ruszyli dalej skrajem drogi. Józef Lulewicz nieco na przedzie, Franciszka tuż obok, albo za nim, z butami dyndającymi na wydatnych piersiach. Czuła się nieco lepiej po zapewnieniach ojca, że nie jest zdana tylko na siebie. – A trzewiki, tatko? – spytała. – Czy mogę zatrzymać trzewiki? *** Stangret Szczepan Sienkiewicz potwierdził Franciszce krążące plotki. – Mówią, że panna Nowacka z Topolan lada chwila będzie wychodzić za mąż za pana Kalinowskiego. Znaczy, że w Kalinówce będzie trzeba nowej dziewczyny do roboty, pewnie niejednej, bo słyszałem, że ona zamieszka u niego. Ciekawym, co będzie z majątkiem w Topolanach. Franciszka opowiadała, jak pani Kalinowska ją widziała, co podobno oznacza, że niedługo wezwie ją do siebie. – Nie wiem tylko, jak długo miałabym służyć – zastanawiała się. – Jak ciebie nie będzie blisko, trudno mi przyjdzie znosić ten czas. Szczepanowi nie udało się bowiem przekonać Franciszki, aby razem poszli do fabryki w Michałowie, więc planował iść tam sam. – W tym czasie będę pracował nad naszą przyszłością – pocieszył. – Jak mi się poszczęści, to nie będziemy czekać dłużej, jak do przyszłego Bożego Narodzenia. – Rok? – Franciszka była zmartwiona. – I przez ten czas miałabym cię nie widzieć? Przecież z Kalinówki do Michałowa straszny kawał drogi. Może dam radę przyjść w którą niedzielę, ale na pewno nie za często. Szczepan śmiał się i leciutko pstrykał dziewczynę w nos.
– Zapomniałaś, jak dobrze umiem powozić? Znajdzie się okazja, przyjadę, nie bój się. Sam o taką okazję zadbam. Niejeden raz przyjadę. To tylko dwadzieścia wiorst. A jakbym jeszcze miał jaki większy powód do przyjeżdżania... Ręce Szczepana, obejmujące Franciszkę w pasie, zaczęły zjeżdżać po jej nogach. Poddawała się temu, ale tylko przez chwilę. – Nie wolno – powiedziała odsuwając się, choć powoli. – Nie wolno jeszcze. Już niedługo, ale jeszcze nie teraz. Szczepan ustąpił niechętnie. – Inne nie są takie oporne – zauważył z urazą. Zaśmiała się cicho. – Może i tak. Ale to do mnie przychodzisz. Znowu objął ją w pasie, wtulił swoją twarz w jej piersi. – Tyle dobra – wyszeptał z zachwytem. – Tyle dobra. I wszystko będzie moje? Franciszka podwinęła koszulę i przez chwilę pozwalała, by całował i pieścił jej piersi. – Twoje – odpowiedziała gorącym szeptem. – Ale dopiero po ślubie. Inaczej nie może być. – Nie wytrzymam – skarżył się, nie odrywając ust. – Nie wytrzymam czekania. Położyła dłoń na jego głowie, zatopiła palce we włosach, a potem prawie siłą go odsunęła. – Musisz wytrzymać – powiedziała. – Wszystko jest dla ludzi. Za to potem nie będę nigdy broniła. Słyszysz? Nigdy. *** Tego samego dnia pan Michał Kalinowski wracał z Białegostoku. Pojechał tam poprzedniego dnia i jak to robił do niedawna, odruchowo najpierw skierował się na ulicę Mikołajewską. Ale na pierwszym piętrze kamienicy pod numerem czternastym nie mieszkała już nauczycielka rysunku Helena Mittag.
Stróż Jan Suma był na posterunku i wyskoczył naprzeciw w ukłonach. – Nie było żadnych wiadomości, wielmożny panie – zameldował. – Jakby co przyszło, od razu bym pana dziedzica powiadomił. Żałował dawnej lokatorki. Odwiedziny pana Kalinowskiego dawały mu stały dochód, a teraz lokal wynajęto dwóm mocno starszym siostrom, do których nikt nie przychodził. Kalinowski znalazł w kieszeni monetę, dał ją stróżowi i wyszedł z bramy. Wieczór spędził przy kartach, obstawiając wyżej niż zwykle, a nad ranem stwierdził, że jest bogatszy o blisko sto rubli. – Nie masz pan chyba ostatnio szczęścia w miłości – zauważył skwaszonym głosem rejent Apolonowicz. – Karta szła panu raz po razie. – Widać nie mam – zgodził się pan Michał. Nocną grę odespał w hotelu, potem poszedł na spacer po mieście, a najwięcej czasu stracił w sklepie myśliwskim, gdzie między innymi za dwanaście rubli kupił wymarzoną przez Stasia małą lornetkę. Obiad zjadł w hotelowej restauracji, w towarzystwie kilku znajomych ziemian. Mówili o sprawach gospodarskich, obiad przeciągał się, suto zakrapiany czystą wódką. Gdy Michał Kalinowski ruszył w drogę do domu, nadal był pod wpływem alkoholu. *** Tego popołudnia, gdy pan Michał jechał do Kalinówki, pewna wiejska dziewczyna wracała do domu z tajemnej schadzki. Była to chłopska córka ze wsi Nowosady, niewysoka, piersiasta dziewczyna o grubych udach. Lekkim, tanecznym krokiem szła na przełaj, boso. Ze spódnicą z szarego płótna, podkasaną powyżej kolan, łatwo przechodziła przez wysokie miedze chłopskich zagonów i przez zarośla. Miała na głowie wianek z polnych kwiatów, a jasne włosy rozpuszczone na plecy, w żaden sposób nie związane i nie przysłonięte chustką. Czasem zatrzymywała się, obracała wokół siebie niby w tańcu, a potem ruszała dalej. Michał Kalinowski patrzył jak zaczarowany. Dziewczyna przeszła
blisko, tak zajęta swoją radością, młodością i urodą, że wcale nie zauważyła obserwującego ją mężczyzny. Przepłynęła obok niego z rozjaśnionymi oczami, z uśmiechem, z wielkimi piersiami kołyszącymi się pod lnianą koszulą w rytm kroków. Michał Kalinowski, czterdziestojednoletni mężczyzna, zdjął kapelusz, dłonią przejechał po spoconym czole. – Jestem jeszcze pijany? – zapytał siebie półgłosem. – Jeśli nie jestem, to chyba widziałem samą naturę.
NA SŁUŻBĘ DO DWORU
M
ęską służbę angażował do prac na rzecz dworu pan Michał Kalinowski, z coraz większym udziałem starszego syna. Pani Katarzyna natomiast wybierała dziewczyny do posługi w domu. Zajmowała się tym osobiście i z wielką uwagą, ponieważ to ze służącymi w domu, pokojówkami i pomocami kuchennymi, poprzestawano najbliżej. Parobkowie mieszkali w starej wozowni i nigdy nie przychodzili do domu. Co innego dziewczyny, one musiały tu być na co dzień, nic więc dziwnego, że starsza pani wybierała je po starannym namyśle. Miały mieszkać z państwem pod jednym dachem, jadać tu i spać, więc musiały być nie tylko pracowite, ale czyste i zdrowe. Z nadzieją na otrzymanie stanowiska pokojówki stawiły się tego ranka dwie dziewczyny i czekały przed gankiem, aż starsza pani znajdzie czas, aby je obejrzeć i ocenić, na ile się nadają. Dopiero po pewnym czasie pani Katarzyna zasiadła w wiklinowym fotelu, niczym królowa, z panną Potocką u boku. – No, pokaż mi te kandydatki – zwróciła się do Waci. Panna Potocka dała znak czekającym dziewczynom, by weszły na ganek. Wcześniej zostały pouczone, aby zachowywały się skromnie i nie odzywały się nie pytane. Powiedziała im też, że pani Kalinowska potrzebuje dwóch dziewczyn, więc obie mają duże szanse na służbę. Ta zaś jawiła się wszystkim w okolicy jako zajęcie atrakcyjne i dochodowe, choć niełatwe. Dworskie panny mogły liczyć na pełne utrzymanie, kilka rubli kwartalnie w gotówce oraz zwyczajowe prezenty w okresie świat Bożego Narodzenia. Pierwsza kandydatka, Hela Milc, średniego wzrostu, szeroka w ramionach, silna, rumiana, z ciekawskimi oczami, liczyła siedemnaście lat i pochodziła z Kalinówki. Drugą była osiemnastoletnia Franciszka Lulewicz z Nowosadów. Znały się z widzenia, ale prawie ze sobą nie rozmawiały. Każdej zależało na otrzymaniu posady. – Starsza pani podobno bardzo groźna – powiedziała Hela, z przejęcia
ogryzając paznokcie. – Boisz się? Franciszka wzruszyła ramionami. – Czego tu się bać? – spytała. – Przecież cię nie zjedzą. Dwóch podobno szukają, to pewnie obie będziemy miały robotę. – Bo ja się boję – przyznała się Hela. O zajęcie pytała jeszcze dziewczyna z Wojszek, ale z niewiadomych powodów nie stawiła się na przesłuchanie. Tak się bowiem nazywało owo wybieranie służących. Pani Katarzyna surowym wzrokiem patrzyła na kandydatki z daleka, potem poleciła zbliżyć się, sprawdzała, jak chodzą, jak się ruszają. Kazała wchodzić i schodzić po schodkach werandy, nieść na drewnianej tacy stos naczyń, też drewnianych, bo służyły tylko za ćwiczenie, nalewać z wysokiego dzbanka wodę do małych kubeczków. Obie dziewczyny wypadły obiecująco. Nie potknęły się, nie spadły ze schodów, nie rozlały wody, niczego nie zrzuciły na ziemię. – Nieźle, nieźle – podsumowała z uśmiechem starsza pani. – Zupełnie nieźle. Następnie wezwała kandydatki blisko przed siebie. Założyła okulary na nos i przez szkła spojrzała na pierwszą dziewczynę. – Czyjaś ty? – Milców jestem, wielmożna pani – dygnęła niezgrabnie zapytana. – Hela Milc się nazywam. To znaczy Helena. – Helena? – zdziwiła się starsza pani. – Dziwne imię jak dla dziewczyny o twojej pozycji. Ile masz lat? – Siedemnaście. – Pisać umiesz? – Nie, wielmożna pani. – A liczyć? Dziewczyna zawahała się. Widać liczenie było potrzebne na służbie. Hela Milc uznała, że należy zaryzykować. – Trochę umiem, wielmożna pani.
– Trochę? – zaciekawiła się starsza pani. – To ile będzie siedem razy osiem? Dziewczyna nie była pewna. – Czterdzieści osiem? – spytała z nadzieją. Pani Katarzyna wykrzywiła się. A Franciszka wyrwała się z odpowiedzią: – Będzie pięćdziesiąt sześć. Brwi pani Kalinowskiej zmarszczyły się groźnie. – Ciebie nie pytałam – zauważyła z naganą. – W tej pracy trzeba umieć się zachować. Na przykład nie gadać bez pytania. I jakby dla powiększenia skarcenia zwróciła się do Heli z życzliwym uśmiechem. – Nie bardzo umiesz liczyć – powiedziała. – Ale nie szkodzi. Może umiesz co innego. Hela Milc uznała, że nie wszystko jeszcze stracone i zaczęła wyliczać swoje umiejętności: szycie, pranie, darcie pierza, pielenie w ogródku, opieka na małymi dziećmi, praca w kuchni, w oborze, na polu. Pomagała w sianokosach, w żniwach i wykopkach, znała się na dojeniu krów, przędzeniu wełny, myciu podłóg i wielu innych rzeczach. – Co tylko wielmożna pani rozkaże. Pani Katarzyna zadowolona kiwała głową w takt tej wyliczanki. Podobnie wyglądało przepytywanie Franciszki. Wyliczyła ona prace domowe i czynności w jakich jest biegła, malowania pisanek nie wyłączając. – Umiesz liczyć porządnie, czy tylko trochę, jak ta druga? – spytała Katarzyna Kalinowska. – Tylko trochę – przyznała się Franciszka. – A pisać? – Nie umiem, wielmożna pani. Starsza pani patrzyła to na jedną, to na drugą i zastanawiała się, czasem zerkając na swoją pannę do towarzystwa. Ale ta nie śmiała
wypowiedzieć własnego zdania. Katarzyna Kalinowska kierowała się zresztą wyłącznie własną oceną. – Jednej tylko dziewczyny teraz potrzebuję – oznajmiła. – Drugą może wezmę za jakiś czas, teraz jedna mi potrzebna. Wstała z fotela, podeszła blisko, kazała sobie pokazać dłonie i zęby. Hela Milc zrobiła to bez wahania, choć zaczerwieniona z zawstydzenia, ale Franciszka zawahała się przed takim żądaniem. – Co to za grymas? – spytała pani Katarzyna surowo. – Takiej miny nie można robić na pokojach. Skromniej, dziewczyno. I oczy opuść natychmiast. Hela Milc zacisnęła wargi, żeby nie zobaczono, jak się uśmiecha. Pani Katarzyna strofowała Franciszkę, więc jej szanse na zdobycie zajęcia wzrastały. Ona była spokojniejsza, pokorniejsza, lepiej nadawała się do ułożenia, starsza pani na pewno ją wybierze. Katarzyna Kalinowska oglądała dziewczyny uważnie, przechodząc od jednej do drugiej, kazała sobie pokazać włosy, czy czyste i uszy, czy umyte, a potem także stopy. Gdy zażądała, żeby uchyliły również koszul i spódnic, obie kandydatki, zaskoczone po równo, zawahały się jednocześnie. – Czy jakiego ukrytego feleru nie mają – wyjaśniła im Wacia Potocka. Uczyniły tak, nie bez oporów, na krótką chwilę. Pani Katarzyna obrzuciła obie wzrokiem, jakby patrzyła na nowo zakupione domowe zwierzęta. Nie powiedziała, co myśli, jak ocenia poszczególne kandydatki, one wstrzymywały oddech. Oddech wstrzymywał też Ignaś Kalinowski. Wnuk pani Katarzyny obserwował całe przesłuchanie zza firanki w kuchni. – Ja bym wolał tę mniejszą – powiedział do młodszego brata. – Ładny kawałek kobiety, jak Boga kocham! Staś też patrzył, nieco zawstydzony, udawał przed bratem bardziej doświadczonego. – Ta druga też niczego sobie.
Ignaś prychnął lekceważąco. – Wcale się nie znasz! Ty zobacz, jakie ona ma cyce! To Franka Lulewicz. Ta Hela Milc to przy niej jak biedna psina przy charcie. Do której byś się chciał przytulić, co? Chyba nie do tego chudzielca? Rozpoczął nawet wykład o zaletach damskiego ciała, ale niewiele mu się udało. Kucharka Serafina, surowa kobieta w średnim wieku, wpadła pomiędzy nich ze ścierką w garści. – A wy co tu robicie?! – syknęła, waląc obu po plecach. – Won mi stąd natychmiast, świntuchy! Już, bo powiem wszystko starszej pani! Odskoczyli, tłumiąc śmiech. – Czemu Fina nas przepędza? – droczył się Ignaś, uciekając przed ciosami. – Przecież Staś powinien czegoś się nauczyć od starszego brata. Kucharka pogroziła ścierką. – I bez twoich nauk się obejdzie! – warknęła, gestami wypędzając obu z pomieszczenia. – Jak przyjdzie pora, nauczy się. Teraz nie będziesz mi tu żadnych brewerii wyprawiał. *** Franciszka nie poszła na służbę do dworu w Kalinówce. Józef Lulewicz wrócił z zasmuconą miną. – Nie ma dla ciebie miejsca we dworze – oznajmił. – Wielmożna pani przyjęła Helę od Milców. – Ale czemu tak? – zmartwiła się Franciszka. – Mówiła, że obie nas weźmie. Myślałam zarobić trochę... Lulewicz wzruszył ramionami. Wiadomo, starsza pani niczego nie musi uzasadniać. Przed nikim. Ale usłyszał to i owo od kucharki, napotkanej przy młynie. A to, co usłyszał, nie mogło mu się spodobać. Serafina nie ukrywała, że to sama Franciszka jest wszystkiemu winna. – Wasza córka nie nadaje się – powiedziała Serafina. – Kark ma za sztywny i bezczelnie patrzy w oczy, zamiast skromnie się zachować. Starsza pani nie lubi takich, oj nie lubi. Józef Lulewicz zmartwił się. Był pewny, że córka znajdzie
zatrudnienie, dawno już zaplanował wydatki z pieniędzy, jakie miała tu zarobić. – Źle jej z oczu patrzy – oznajmiła szeptem Serafina. – Tak pani Katarzyna powiedziała. Nie bierzcie sobie do serca, ale trzeba wam chyba rzemieniem dziewczynę pouczyć. Mnie się zdaje, że byłby z niej większy pożytek niż z tej Heli, ale co zrobić, jak wasza córka taka niesforna. Lulewicz wrócił rozdrażniony. Żonie nie wspomniał o rzeczywistych powodach odmowy. – Pani Kalinowska jednej tylko służącej potrzebowała – odpowiedział wymijająco. – Franka musi jeszcze poczekać na swoją kolej. *** Ledwo pani Katarzyna zakończyła nabór na stanowisko służącej, gdy pan Michał dowiedział się, że powinien szukać nowego stangreta. – Na fabrykę chcę iść, wielmożny panie – oznajmił Szczepan Sienkiewicz. Pan Kalinowski zmartwił się, ponieważ był bardzo zadowolony z jego dotychczasowej pracy, ale nie stawiał przeszkód. – Jesteś zdecydowany? – zapytał tylko. – Może jeszcze się zastanowisz? Pomyślałbym o jakim podniesieniu wysługi. Nie za wiele, bo czasy są ciężkie, ale zawsze to więcej. – Bardzo dziękuję wielmożnemu panu – kłaniał się Szczepan. – Mój kuzyn wyrobił mi już miejsce na tej fabryce, więc jakby pan dziedzic się nie sprzeciwił, od przyszłego miesiąca chciałbym podziękować za służbę. Starsza pani była z tego bardzo niezadowolona. – Ledwie czegoś się nauczył, już ucieka – narzekała. – Nowego stangreta trzeba będzie tygodniami przyuczać. Pan Michał do rozstania ze stangretem podchodził bez zastrzeżeń. – Nie brońmy mu – powiedział łagodząco. – Młody jest, niech spróbuje czegoś innego. W końcu Kalinówka to nie centrum świata. – Jak dla kogo – zauważyła pani Katarzyna z wyższością.
SWATY Wrzesień 1910 ostatnią niedzielę września w Nowosadach zjawili się niespodziewani goście. Antonina i dziewczynki siedziały przed
W
chałupą, leniwie spędzając czas, bo niedziela to jedyny dzień w tygodniu, kiedy roboty jest o połowę mniej niż zwykle. Ponieważ było ciepło, Antonina wyniosła dzbanek mleka i pół bochenka chleba przed dom. Dzieci łamały chleb i popijały mlekiem, po kolei, według starszeństwa. Przybyłych było dwóch, ubranych świątecznie, w długie sukmany zapinane na miedziane guziki, w skórzanych butach i okrągłych czapkach. Pierwszym był Juraj Świtak, starszy gospodarz z tej samej wsi, drugi, znacznie młodszy, wydawał się obcy. Weszli na podwórze, odkryli głowy, pochwalili Pana Boga. – Witajcie – Antonina ukłoniła się przed nimi i posłała najbliżej stojącą córkę po męża. Józef spał gdzieś w komorze, ale zaraz nadszedł, dopinając po drodze ubranie. I on się kłaniał, szerokimi gestami witając gości. – Przechodziliśmy akurat – oznajmił Juraj Świtak. – Powiedziałem do Antoniego, że można by odwiedzić Józefa... – Tak powiedział – potwierdził Antoni. Nazywał się Dawidowicz, pochodził ze wsi Dobrzyniówka, położonej kilkanaście wiorst od Nowosadów. Wydawał się niepewny, rozglądał się ukradkiem, uśmiechał, o nic nie pytał, tylko potakiwał starszemu. – To i weszliśmy – dokończył Świtak. – Witajcie – odpowiedział ukłonem Józef. – Jesteśmy wam radzi. Antoni Dawidowicz, lat około dwudziestu, miał szerokie plecy, gruby kark i potężne ręce o pulchnych palcach. Okrągła twarz, zupełnie bez zarostu, przypominała twarzyczkę dziecka, tak była delikatna i gładka. Dziewczynki Józefa wpatrywały się w niego z wielkim zadziwieniem, nieomal z zachwytem. Tymczasem oczy gości szybko obiegły obejście i Świtak zwrócił uwagę
na brak najstarszej córki gospodarza. – A gdzie to Franciszka? – zapytał. – Chyba nie chora? Zarówno Józef Lulewicz, jak i Antonina, zorientowali się już, jakiej sprawy dotyczą odwiedziny, ale według zwyczaju udawali, że nie wiedzą, o co chodzi. Zaprosili przybyłych pod dach, aby się tego dowiedzieć, a jedną z dziewczynek posłano na pastwisko pod lasem, żeby przywołała Franciszkę. Krowy z całej wsi pasano tam wszystkie razem. Rodziny wymieniały się kolejno przy pilnowaniu i dziś wypadała kolej Lulewiczów. *** Na osiemnaście krów ze wsi Nowosady wystarczał jeden pastuch, by rano wypędzić bydło z wiejskich opłotków na łąki, wieczorem zaś zagnać je do zagród przy chałupach. Ale w dni wolne od innych prac polowych na pastwisku zbierało się zwykle nieco więcej młodzieży, zwłaszcza pod wieczór. Dziewczyny były cztery, pozostałe trzy znacznie młodsze od Franciszki. Szybko też do towarzystwa przyszło trzech, a potem jeszcze dwóch chłopaków, co to nie mając wiele innego do roboty, przy każdej możliwej okazji szukali towarzystwa dziewcząt. W tej sytuacji one nie miały wiele zajęć. Chłopcy zakręcili się sprawnie, rozpalili ogień, a kiedy z gałęzi wytworzyło się trochę popiołu, włożyli do niego kilka garści kartofli, przyniesionych specjalnie na tę okazję. Było wesoło i przyjemnie. Siedzieli lub leżeli na trawie, gawędzili, śmiali się, podśpiewywali. Krowy spokojnie pasły się na łące i tylko czasem któryś z chłopaków chwytał witkę i pędził do stada te, które się nadto oddaliły lub wchodziły pomiędzy drzewa. Najzabawniejszy był piętnastoletni Szymek Kłos, wysoki, chudy, o wielkich odstających uszach i wydatnej grdyce. Umiał opowiadać wesołe historyjki, naśladować głosy zwierząt, a na palcach gwizdał tak udatnie, że czasem młodzież rwała się nawet do tańca. Czekali teraz, aż ziemniaki się upieką. Łykali ślinkę i słuchali Szymka. – A Kiercula znacie? Wiem, że znacie. On jest, wiadomo, żebrak, ale na
pewno nie wiecie, jaki to dziwny żebrak. Od jesieni do wiosny siedzi przed kościołem w Zabłudowie i żebrze. Ale jak nastaje wiosna, zaczyna chodzić po chałupach. Ma na plecach worek, zachodzi do każdego gospodarza i prosi o wsparcie. Wcale nic nie mówi, tylko oczami wywraca. – Wywraca, bo jest niemowa – zauważyła Franciszka. – To nieszczęśliwy człowiek. Szymek zagdakał wesoło. – O, wa! Zaraz usłyszysz, jaki nieszczęśliwy. Pogrzebał kijem w ognisku, czekając, by go zaczęli prosić, żeby mówił dalej. Najbardziej mu zależało, żeby usłyszeć to od Franciszki. – Opowiadaj – zachęciła. Szymek odrzucił patyk i wstał. Lubił pokazywać różne sztuczki podczas swoich opowieści, naśladować sposób zachowania, chodzenia i mówienia danej osoby. – Wszyscy się litują nad Kierculem – podjął po chwili. – Niemowa, więc się litują, dają czasem, co kto ma. Jedna gospodyni kawałek chleba, inna jajko, placek, plasterek słoniny. Jak nie ma w chałupie nic do jedzenia, to dają mu jakiś stary łach, chustkę, koszulę czy choćby onucę. Wcale nie całą, kawałek, szmaty jakieś, albo jeden łapeć, albo i tylko obcas. On to wszystko chowa do tego worka na plecach, dziękuje znakiem krzyża i ukłonem. – Prawda – powiedziała Kaśka Nawrot, chuda jak patyk czternastolatka, ze stale podkrążonymi oczami. – U nas też był. Przyszedł i stał na progu. Nic się nie odezwał, a tylko stał. Matka dała mu dwie garście grochu. Uśmiechał się, dziękował, ale nie odezwał się słowem. Wiadomo, niemowa. Pozostali sykaniem uciszali dziewczynę, żeby nie przerywała Szymkowi, oczekując po nim jakiejś dziwacznej opowieści. – Kiercul niemowa – powtórzył Szymek i wesołym wzrokiem zerknął na Franciszkę. – Ale wcale nie taki głupi. Całkiem niedawno, zeszłego tygodnia, posłał mnie ojciec po naftę do Zabłudowa. Poleciałem do Żyda
Achima, tego koło kowala, wiecie. Jakoś bardzo mi się zechciało sikać, a tam, wiecie, takie wielkie łopiany koło płotu. To wlazłem w te łopiany. Nagle patrzę, idzie Kiercul. Pochylony, worek na plecach. Pod wieczór to już było, worek wyglądał na załadowany tym wszystkim dobrem, co je wyżebrał, chodząc od drzwi do drzwi. Stoję ja w tych łopianach, patrzę. Idzie, od jednej strony drogi na drugą przechodzi. Naraz musiał nadepnąć na co ostrego, bo nagle jak nie skoczy, jak nie wrzaśnie: o, chalera! Rozejrzał się, czy kto go nie widzi i dalej poszedł. Ot, niemowa! Śmiali się głośno. Każdy choć raz spotkał Kiercula żebraka, ale nie wszyscy znali jego tajemnicę. – A w Nowej Woli to był taki kogut, co wcale nie chciał chodzić do kur – opowiadał dalej Szymek, znowu zerkając na Franciszkę. – Gospodarz kupił go na jarmarku, dużo grosza za niego dał. Puścił na podwórze, a ten wcale do kur się nie zabiera. Co robić, myśli gospodarz. Aż wymyślił. Wziął garnek, nalał wody do pełna... Tu Szymek Kłos musiał przerwać, bo od strony wioski nadbiegła Jadzia, najmłodsza siostra Franciszki. – Franka! – wołała z daleka. – Chodź zaraz do chałupy! A gdy się zbliżyła, zasapana, wyjaśniła z przejęciem. – Szybko! Ojciec pilnie wołają, bo swaty przyszły! Zapomnieli o opowieściach Szymka, wszystkie oczy skierowały się na Franciszkę. Ona zaś, sama nie mniej zaskoczona, powoli wstała z ziemi, otrzepała spódnicę z trawy. Już przestała być z nimi, już nie była dzieciakiem, bawiącym się w niedzielne popołudnie z pastuchami na łące. Była dorosłą dziewczyną, którą miano lada chwila wydawać za mąż. Oni też to zrozumieli i w milczeniu patrzyli, jak idzie w kierunku wsi. – Już nie będzie między nami Franki – westchnął Pawełek Kuś. – Szkoda. Chudy Szymek szturchnął go boleśnie kułakiem w bok. – Zamknij pysk! – warknął, z trudem powstrzymując łzy napływające do oczu nie wiadomo z jakich powodów. – Zamknij pysk!
*** Franciszka siedziała za stołem w izbie, obok nieznanego sobie młodego człowieka, dużego, silnego, o wielkich dłoniach. Siedzieli tu także stary Juraj Świtak i rodzice dziewczyny. Na stole stała butelka wódki, nie napoczęta jeszcze. Macocha przygotowała na poczęstunek placki jęczmienne ze świeżą konfiturą z porzeczek. Franciszka siedziała w milczeniu, nie patrząc na chłopaka, nie odzywając się i nie zachęcając go w najmniejszy sposób do rozmowy. Mówili głównie stary Świtak z Józefem Lulewiczem. – Niezgorszy rok – ocenił gość. – Zboże wprawdzie nie obrodziło wszędzie równo, ale dajmy na to u Antoniego, wcale dobrze. A wszystko sprzątnięte porządnie, żeby ani źdźbło się nie zmarnowało. Marnować chleb, to ciężki grzech. Porządny gospodarz, choćby i jeszcze kawaler, nie dopuści takiej straty. Wy może nie wiecie, ale ja dobrze to znam, bo niejeden raz zaglądałem do chałupy Antoniego. Rodzice ludzie bardzo pobożni. On sam zdrowy, robotny, wielka przyszłość przed chłopakiem. Cały dzień mógłbym chwalić, ale prosił, żeby tego nie robić. Taki jest skromny. I bardzo dobrze wychowany, wie, co się należy synowi dla matki. Przy takim podejściu, i żona wielkie będzie miała u niego należne poważanie... Franciszka siedziała milcząca za stołem i wcale się nie uśmiechała. Ojciec spoglądał ku niej co i raz, macocha kilkakrotnie próbowała wydobyć z niej choć jedno słowo, ale pasierbica znieruchomiała niczym kamień. Antoninie nie pozostało nic innego, jak wziąć sprawy w swoje ręce. Chwaliła więc umiejętności i osiągnięcia Franciszki – robotna, pracowita, obowiązkowa. Umie ugotować, uprać, uszyć, w polu i przy domu za dwie pracować. Pokazywała wyhaftowane ręczniki i zapaski, ale nie wzbudziły one większego zainteresowania przyszłego pana młodego. Wobec sztywności dziewczyny, wpatrzonej przed siebie, jakby niczego nie słyszącej, Antoni Dawidowicz siedział coraz bardziej niespokojnie, milczącym wzrokiem prosząc swata, żeby już opuścili chałupę.
Józef Lulewicz, choć naglony spojrzeniami żony, dobrze ocenił brak zainteresowania ze strony córki i długo wahał się, zanim postawił na stół swoją butelkę wódki. Znaczyło to, że panna jest zainteresowania tym konkretnym kandydatem. Ale zastrzegł, że to tylko wstępna zgoda. – Wyprawa jak się należy – wyliczała tymczasem Antonina. – Pierzyna, dwie poduszki, kapa na łóżko. Bielizna, strój do kościoła, ubrania do roboty. Porządne trzewiki. – Wyprawa, wiadomo, musi być – zgodził się Świtak. – Ale o posag zapytam. Bo ma Antoni swojej ziemi w Dobrzyniówce spory szmat, to i Franka coś powinna wnieść, żeby równowaga była. Lulewicz pokiwał głową. – Ziemi zagon, ten koło brzozowego zagajnika. Najlepszy kawałek, jaki mam. Ale to nie postanowione jeszcze, bo z żoną wypada mi naradzić się. Świtak potwierdzili skinieniem. – Tak i zróbcie, Józefie. Pomyślcie, poradźcie się. Ale po sąsiedzku wam powiem, żeby rady za długie nie były. Bo to wiecie, Franka jest dziewczyna ładna, robotna i tak dalej. Ale gdy o posag chodzi, to nie taki on znowu wielki. Przyjemnie na ładne rzeczy popatrzeć, ale ładnego do garnka nie włożysz... Posiedzieli jeszcze trochę, wypili obie butelki wódki. Potem pożegnali się i wyszli. Józef Lulewicz z żoną odprowadzili gości do drogi. Antonina wróciła pod dach bardzo niezadowolona. – Nie pasował ci kawaler? – napadła na Franciszkę. – Tobie może jaki królewicz potrzebny? Siedziałaś jak kogut nadąsany! Dziewczyna milczała nachmurzona, ale ojciec wziął córkę w obronę. – I dobrze, że tak się znowu nie spieszyła – zauważył. – Nie czepiaj się, kobieto. Żeby ten kawaler nie myślał, że go z wdzięczności za nogi będziemy podejmować. Nasza Franka może i lepiej mogłaby trafić. Antonina ujęła się pod boki. – A pewnie! Pan wielmożny hrabia jeden tu jedzie, za nim zaś dwóch jeszcze! Czy tobie nie wstyd, że ona nabzdyczona siedziała jak jaka
królowa? Ani razu nie otworzyła gęby. A jak on pomyśli, że Franka niemowa i rozmyśli się? Józef nie podzielał takich obaw. – Świtak dobrze wie, że France niczego nie brakuje – odpowiedział spokojnie. – Moim zdaniem chłopak zakochał się od razu, ale było mu niezręcznie to przyznać. Widziałaś, że co na Frankę spojrzał, to wprost dygotał! *** Józef Lulewicz miał rację. Po wyjściu z chałupy Antoni Dawidowicz zwrócił się do swata. – Spodobała się – oznajmił. – Tylko czy ona na pewno nie niemowa? – Na pewno – zapewnił Świtak i zachichotał. – Nieraz jeszcze usłyszysz, jak gada. Aż ci uszy spuchną. Młody człowiek uśmiechał się, teraz wyraźnie pewniejszy siebie. – Dobrze wybraliście, wujko – ocenił. – Pewnie – Świtak wzruszył ramionami. – Na puste chodzenie czasu bym nie tracił. – I wcale nie taka w sobie szeroka – Antoni odetchnął z ulgą. – Wcześniej tego nie byłem pewny, bo to na drodze było. Widać ta szerokość z ubrania. Ona akuratna jest. I stopy ma takie małe... – No widzisz – pochwalił Świtak. – Najważniejsze w narzeczonej zobaczyć jej zalety. Wtedy wszystko dobrze się układa. Antoni obejrzał się na zagrodę Lulewiczów. – Posag trochę mały – oznajmił z zastanowieniem. – Ale wiecie, wujko, nie tylko posag ważny. To może nie pójdziemy już do tych innych? – No... – zastanawiał się Świtak. – Jeszcze trzy, dla ciebie sposobne, mam ja na uwadze. Ale jak ty tak teraz mówisz... – Tak mówię, wujko – zdecydował się Antoni. – Dziękuję wam za starania, ale nie trzeba chodzić gdzie indziej. Świtak łatwo zgodził się z postanowieniem Dawidowicza, jego rola polegała na zapoznaniu narzeczonego z właściwą panną.
– Jesteś pewny? No to dziękować Bogu. Ruszył przed siebie, co zdziwiło narzeczonego. – To nie pójdziecie tam, żeby dokładnie się rozmówić? Juraj Świtak uśmiechnął się z wyższością. – Pójdę, ale nie od razu. Niech Józef skruszeje trochę. On stronę dziewczyny trzyma, a ta, jak widziałeś, wybredna. Ale Antonina to jest strasznie za tobą. Naprawdę zaś to jej zdanie liczy się w chałupie najbardziej. Niech poczekają trochę, niech pomyślą. Może co dołożą jeszcze. W odpowiednim czasie pójdę i spytam, co i jak. Ty spokojnie czekaj. *** Franciszka omal się nie rozpłakała. Rachuby na odejście z domu spod ciężkiej ręki macochy spełzły na niczym. Liczyła, że na służbie nieco odłoży i gdy przyjdzie czas połączyć się ze Szczepanem, nie będzie musiała wracać do domu nawet na chwilę. Chce mieć Antonina wszystko dla siebie, niech ma. Franciszka jest młoda, zdrowa i silna, zapracuje na siebie i na swoją przyszłość. A teraz takie rozczarowanie. Nie dość, że nie wymknie się z domu, to jeszcze nie zarobi na swoje przyszłe życie. Nadto przeczuwała, że jakąś rolę w całej sprawie odegrała macocha. Była pewna, że ojciec wcześniej dokładnie z nią wszystko omówił i kto wie, czy jej zdanie nie było na wierzchu. – Widać nie pisane tobie służyć we dworze – powiedział Lulewicz. – Zresztą, po co masz iść do Kalinówki, jak będziesz gospodynią w Dobrzyniówce. – Nie chcę! – sprzeciwiła się Franciszka. – Przecież wiecie, że nie chcę! Józef Lulewicz podniósł głowę i swoim zwyczajem zapatrzył się w niebo. Żona i córka długą chwilę stały obok, nie mając odwagi przerywać mu zamyślenia. – Pójdziesz za Antoniego Dawidowicza – odezwał się ojciec po dłuższej chwili. – Nie dlatego, że cię przymuszam, ale dlatego, że nie jesteś głupia.
Wcale nie nakazuję, ale, Franka, musisz okazać trochę wdzięczności. Ustalone jest ze Świtakiem, że Antoni weźmie cię bez posagu. Słyszysz? Bez posagu. Czyli, że nie musisz odbierać swoim siostrom nawet małego kawałka ziemi. Ty może myślisz tylko o sobie, ale ja muszę pamiętać o was wszystkich i tak rzecz urządzić, żeby żadne nie było poszkodowane. Jak będziesz miała własne dzieci, sama tak będziesz postępować. Nie inaczej, takie jest prawo Boże. Dbasz o dzieci, potem one mają obowiązek wobec rodzica. Nie zmienisz tego świata. Franciszka rozpłakała się głośno. To przecież katastrofa. Ojciec najwyraźniej postanowił ostatecznie i nie ma mowy, żeby ustąpił. – Obowiązek – powtórzył Józef Lulewicz. – Przede wszystkim obowiązek. Nie słuchał płaczu córki, wcale na nią nie patrzył. Odwrócił się i poszedł do chałupy, głośno trzaskając drzwiami. Franciszka została przed wejściem, płacząc w głos, choć naprzeciw stała Antonina, przed którą nie honor było żalić się i ubolewać. Macocha obserwowała rozpacz dziewczyny przez dłuższą chwilę, ale w jej twarzy wcale nie było zadowolenia z nieszczęścia pasierbicy. – Popłaczesz trochę i przestaniesz – odezwała się łagodząco. Franciszka nie odezwała się. Płakała, a jednocześnie gorączkowo myślała nad sposobami ratunku. Chyba nie powinna się sprzeciwiać, przynajmniej jawnie. Trzeba przeczekać. Natychmiast zawiadomić Szczepana i przeczekać dzień czy dwa, aż wszystko załatwi i zabierze ją ze sobą. Uciekną i szukaj wiatru w polu. – Wcale nie płaczę – odburknęła Antoninie, ukradkiem wycierając oczy. – Wcale nie płaczę. Macocha westchnęła. – To i dobrze – pochwaliła. – Im wcześniej przestaniesz, tym dla wszystkich lepiej. *** Wieczorem Franciszka spotkała się ze Szczepanem Sienkiewiczem
w umówionym miejscu. Była zmartwiona, smutna i zawiedziona. Ale Szczepan nie podzielał jej rozczarowania. – To nawet lepiej – powiedział, jakby wcale nie przejmował się jej zawodem. – Znaczy sam los postanowił za ciebie. Jak nie możesz iść do dworu, pójdźmy do Michałowa. Mówiłem, choćby i zaraz możemy tam iść. Prawie od razu dostaniemy kąt do spania i każdej soboty gotowy pieniądz do ręki. Rozumiesz, każdej soboty. Jest nawet przy fabryce sklep, gdzie można kupić nie tylko co potrzeba do jedzenia, ale i wszystko, co będzie konieczne w domu. To i łaski nie musisz prosić, żeby z chałupy co dali. Toż to raj, nie życie. Gdzie ci będzie lepiej? Franciszka, choć miała wielką ochotę, pamiętała o wszelkich wątpliwościach. – A ślub? – spytała. – Kiedy weźmiemy ślub? – Pewnie, że weźmiemy – bił się w piersi Szczepan. – No, może nie od razu, bo to wydatek i w ogóle, ale jak tylko trochę się odbijemy, to od razu... Franciszka pokręciła głową. – Ja bym chciała najpierw – powiedziała zdecydowanym tonem. – Może i tatko nie będzie taki zły, jak ślub weźmiemy... Żywiła też inne obawy. Bała się opuszczać wieś, iść w świat całkiem nieznany i obcy. – Też mi strachy! – wzruszył ramionami Szczepan. – Pracuje tam ze sześć setek ludzi, a będzie ich więcej. Skąd się wzięli? Ano, przyszli z wiosek, nawet i dalekich. Jak im nie było strach, to czego tobie się bać? Pomyśl, jak dobrze będzie nam razem. Pójdę rano do roboty, a jak wieczorem wrócę, nic nie muszę już robić, żadnych obrządków gospodarczych. Nic mnie nie obchodzi. Odpoczywam. Albo taka niedziela. W świąteczne dni maszyna nie pracuje. Leżysz sobie i lenisz się. Nie chodzisz skoro świt do obory czy kurnika, nie idziesz tam wieczorem. Powiadam ci, dziewczyno, to jest raj! Rozmarzyli się oboje. Tak, byłoby to piękne życie, piękna przyszłość.
Ale jak się oderwać od rodziny, od wioski, od domu, skazać na gniew ojca? – Pójdę – powiedziała Franciszka. – Ale może nie tak od razu. Trzeba poczekać, zobaczyć, dowiedzieć się, czy to prawda. Jak tam inni mają. Czy rzeczywiście jest tak, jak mówisz. Że praca nie taka ciężka, a potem można odpocząć, że zarobek dobry... Szczepan, zniecierpliwiony uporem Franciszki, wstał z ziemi. – Czekać? – spytał rozdrażniony. – Na co ty chcesz czekać? Przecież ci mówiłem, że ludzie tam walą jak pszczoły do miodu. Lada dzień wcale nie będzie miejsca. My tu będziemy radzić, a tam wszystko nam pozajmują. I co wtedy? Nie poszłaś do dworu, nie pójdziesz do fabryki, co ci zostanie? Zostaniesz w tej swojej chałupie, będziesz brała po karku, a na święta to za tego Dawidowicza pójdziesz... Próbowała go uspokajać, ale był bardzo zagniewany. – Gadam tylko i gadam, jakbym do kamienia mówił – burczał. – A może ty wcale nie chcesz ze mną iść. Może ty całkiem innego wolisz? – Nie mam innego! – zawołała oburzona. Szczepan włożył dłonie za pasek, hardym gestem potrząsnął ramionami. – Bo jak innego masz, to go sobie miej! – oświadczył. – Mnie aż tak nie zależy. Inną sobie łatwo znajdę. Z pocałowaniem w rękę pójdzie nie tylko do Michałowa, ale i gdzie indziej. Choćby na koniec świata. Łagodziła jego gniew, głaskała po twarzy, całowała po oczach, przemawiała łagodnym głosem. – Co ty, Szczepan? Nie gniewaj się. Ja tylko tak, z ostrożności. Przecież dobrze wiesz, że nikogo innego nie mam i za tobą gotowa jestem wszędzie pójść. Bo ciebie tylko jednego kocham i nie pójdę za innego. Powoli się uspokajał. Mięśnie rozluźniły się, ramiona opasały dziewczynę. – Ja o naszej wspólnej przyszłości myślę – przypomniał. – Ty się nad tym zastanów. Namyśl się szybko, bo może być, że drugi raz nie poproszę. Mam ja przecież swój honor.
Franciszka oddawała pocałunki, poddawała się uściskom. – Poczekaj, Szczepan – prosiła. – Jeszcze trochę poczekaj. Mężczyzna był zdecydowany. – Długo już czekam, Franka. Patrz, żeby za długo nie było. Jak we trzy dni nie pójdziesz ze mną, znać cię nie chcę!
JESIENNE POLE
F
ranciszka nie zdecydowała się uciekać z domu. Uważała, że winna jest ojcu szacunek i pragnęła, by na nową drogę życia dał jej błogosławieństwo. To nie była dobra myśl, żeby przyznawać się do swoich planów. Józef Lulewicz najpierw zaniemówił ze zdumienia, a potem wpadł w wielki gniew. – Do Michałowa? – nasrożył się. – Na fabrykę? Czyś ty zgłupiała, dziewczyno? Kto ci nakładł takich głupstw do głowy? Wbrew Bożym przykazaniom? Porzucić ziemię, dom, rodzica? Ani mi się waż! Franciszka od razu pożałowała, że nie utrzymała tajemnicy, ale było już za późno. Słowa, jak wróbla wypuszczonego z garści, nie wrócisz, choćbyś nie wiadomo jak się tłumaczyła. – Zechciejcie posłuchać, tatko – poprosiła. – Zejdę wam z głowy, sama się utrzymam. Dużo ludzi wybiera się do Michałowa. Budują tam nowe izby dla robotników. Pójdę, nauczę się. Może co zarobię więcej niż na własne potrzeby, to wtedy i wam... Lulewicz zmarszczył brwi. – A ty skąd o tym wszystkim wiesz? – zapytał podejrzliwie. – Kto ci w głowie namieszał? Kto nauczył zapominać o czwartym przykazaniu? Czcij ojca swego i matkę swoją. Zapomniałaś, skórą mam ci przypomnieć? Widzieliście ją, głupią! Na fabrykę pójdzie! A jak niby pójdziesz? Całkiem goło? – Jak to goło? – nie zrozumiała Franciszka. – A goło! – zaperzył się stary Lulewicz, wymachując rękami przed nosem córki. – Szmaty, co na sobie masz, moje przecież. I w komorze twoja wyprawa też moja, moją krwawicą sporządzona. Co własnego masz? Nic nie masz. Jak chcesz iść na swoje bez mojej zgody, to idź. Ale nie dostaniesz ode mnie nic. Nic a nic! I zanim pójdziesz, za wszystko, co ci dałem, wcześniej zapłać. Za to, że cię tyle lat karmię, odziewam, też zapłać. Dopiero jak zapłacisz, będziesz mędrkować. Pojęłaś? Więc albo
milcz teraz i słuchaj, co ci nakazuję, albo od razu goło leć na ludzkie pośmiewisko. Od razu! Franciszka siedziała z pochyloną coraz niżej głową, łykała łzy, coraz większe i coraz liczniejsze. – Tylko spróbuj! – Józef pogroził kułakiem. – Wymyśliłaś, głupia, że sama pójdziesz, nie pytając mnie o zgodę? Ukradniesz ubrania i pójdziesz? Jak trzeba będzie, to i przez policję znajdę. A jak znajdę, ruski miesiąc popamiętasz! – Tatko, przebaczcie, tatko – prosiła Franciszka. – Ja chciałam tylko, żeby było lepiej... – Lepiej?! – krzyczał Józef. – Dla kogo lepiej?! Niedobrze ci w rodzinnym domu? Wytrzymać nie możesz? To zaraz poślę do Dawidowicza. Choćby i zaraz niechaj cię bierze. Dołożę jeszcze, żeby zabrał mi z głowy córkę niewdzięczną, której i znać nie chcę. Trzepnął kapeluszem o ziemię i wzburzony zawrócił do chałupy. *** Franciszka biegła przez pola, nie patrząc, po czyich rolach depcze, przeskakiwała miedze. Bez ustanku, bez przerwy. Byle dalej, byle dalej od domu. Zadyszała się, zmęczyła. Była tak rozżalona, że myślała tylko o ucieczce. Jak najdalej, jak najdalej. Dobiegła na polankę pod lasem, gdzie w ciągu dnia pasano krowy. Widać zwierzęta dopiero niedawno popędzono ku wiosce, popiół ogniska jeszcze nie wystygł. Franciszka padła na trawę i ciężko dysząc łapała powietrze. Pod powiekami piekł żal, żal ściskał w dołku, wszędzie był tylko żal. Po co powiedziała ojcu o Michałowie? Po co powiedziała? Może gdyby nie przyznała się do swoich marzeń, ojciec nie pomyślałby nawet o wydaniu jej za tego grubego, nieruchawego chłopaka. Co za paskudztwo! Jakże miałaby z takim żyć pod jednym dachem? Nigdy! To już wolałaby całe życie na służbie u kogo obcego być, najgorszą poniewierkę znosić, tylko nie z nim!
Gdzie jest Szczepan Sienkiewicz? Czemu wcale nie widać Szczepana? Mieli wspólne plany, piękne plany, a on jakby się zapadł pod ziemię. Wcale nie przychodzi na zakręt drogi. Gdzie jest? Trzeba mu przecież wszystko powiedzieć. O tym, jak ojciec chce ją przymusić. Trzeba powiedzieć, że przemyślała wszystko i jest gotowa iść do Michałowa. Choćby i zaraz, żeby tylko nie wracać do tego domu, co to niby był domem rodzinnym. Do Michałowa. Może nie będzie tak ciężko, a jakby nawet, to przecież Szczepan jej nie zostawi. Obiecywał, zaklinał się, przysięgał sto razy. – Franka? Co ty tu robisz? Chudy Szymek Kłos był zaskoczony i zdziwiony. Najpierw przyjemnie, że ją widzi, zaraz potem przestraszony. Franciszka, którą pamiętał, jak szła do domu z powodu wizyty swatów, leżała teraz na ziemi, zapłakana, z włosami potarganymi jak samo nieszczęście. – Stało się co? Leżała skulona, ramionami osłaniając głowę. Ciało drgało od płaczu. Gdy odsłaniała głowę, wymachiwała ramionami, pięściami biła po trawie. – Co się stało, Franka? – zapytał Szymek, podchodząc bliżej. – Kto cię skrzywdził? Powiedz, kto, to ja go zaraz... Kucnął obok, próbował zajrzeć jej w twarz. Zbliżył się, ukląkł, potem niezgrabnie próbował ją przytulić, szepcząc cicho słowa pocieszenia. – Nie płacz, Franka. No, nie płacz. Nie uciekła przed jego chudymi ramionami, przeciwnie, gwałtownie wtuliła się niego, ufnie, jak gdyby nie był dzieciakiem a dojrzałym mężczyzną. Trzymał ją w objęciach, otaczając wokół długimi, chudymi ramionami. Kiedy łkała, jej wielki biust tańczył na jego chudej, wąskiej piersi. Była znacznie niższa, on zaś przypominał brzozę: wysoką, zaciszną i bezpieczną dla jej bólu. – Cicho, Franka, cicho... – szeptał. Czubek jej głowy wypadał mu pod podbródkiem, włosy dziewczyny przyjemnie pachniały. Położył na nich dłoń, pogłaskał delikatnie,
najdelikatniej jak potrafił. – Nie płacz – prosił szeptem. – Nie płacz... Powoli uspokajała się. Jej ciałem nie wstrząsało już łkanie, ciało tajało, topniało, jakby zasypiało. Powoli zanikał płacz i cichł szloch. Długie, chude palce Szymka głaskały ją po głowie, szyi i ramionach. Niosły ukojenie, spokój. Było jak czasem w dobrym śnie, błogo, przyjemnie, bezpiecznie. Franciszka sama nie wiedziała, kiedy zaczęła o wszystkim opowiadać. O tym, jak się umawiała ze Szczepanem, że pójdą razem do fabryki i tam ułożą sobie życie. O tym, jak ciężko jej wytrzymać w rodzinnym domu z macochą. O tym, jak ojciec zagroził, że wszystkiego ją pozbawi. O tym, że chce ją wydać natychmiast za tego grubawego chłopca z obcej wsi, którego się brzydzi. I o tym, że chyba nie ma już dla niej ratunku. – Lepiej mi będzie do studni skoczyć... Szymek Kłos słuchał w milczeniu. Jedną ręką obejmował ją w pasie, drugą otaczał jej ramiona, końcami palców gładząc po plecach, delikatnie, powoli, łagodnie. Było to bardzo kojące. Franciszka czuła, jak się uspokaja, jak krew bije jej w skroniach wolniej, regularniej, jak zanika i całkiem odchodzi ból w dołku. A im była bardziej rozluźniona, spokojniejsza, tym bardziej on napinał się, tężał, sztywniał. Jego mięśnie nie miały w sobie tej miękkości, co niedawno, teraz były naprężone i gotowe odstąpić od jej ciała, gdy tylko ona się obudzi. Długo tak siedzieli. Wokół zrobiło się zupełnie ciemno. Tkwili jedno wtulone w drugie, kołysali się łagodnie, w zupełnym milczeniu, a Franciszka poddawała się spokojnym, równym naciskom palców Szymka, przebiegających po kręgosłupie, po łopatkach, znów po plecach. Aż nagle Franciszka obudziła się z tego snu. Przypomniała sobie, gdzie jest, co ją czeka za miedzą, jutro, pojutrze. Wzdrygnęła się na wspomnienie, a może tylko od chłodu, jaki poczuła od pola. – To... – wyjąkał Szymek, z trudem przełykając ślinę. – Tak jakby w niebie...
Poszukała w ciemnościach jego twarzy i ucałowała w oba policzki. – Dobry z ciebie dzieciak – szepnęła. – Bardzo dobry. Znowu podniósł ramiona i próbował ją przytulić, by choć przez chwilę mieć ją tak blisko przy sobie, jak jeszcze przed chwilą. – O! – zauważyła Franciszka. – Chyba już nie dzieciak... Zawstydzony Szymek rzucił się do tyłu, chciał odskoczyć, ale mu się nie udało, trzymała jego ręce w swoich. – Nie uciekaj – poprosiła. – Jesteś za duży, żeby uciekać. Szymek Kłos nie wiedział, co robić. Nie chciał uciekać, a bał się zostać. Spróbował przytulić się do wielkich piersi dziewczyny, gładkich i twardych. Pozwoliła na to przez małą chwilę. Przez tę chwilę dłonie Szymka zjechały po plecach Franciszki, po biodrach i najniżej jak mogły, na pośladki i uda dziewczyny. O takim dotknięciu myślał cały czas, ale nie miał odwagi. Bał się, że zerwie się i ucieknie, a za nic nie chciał do tego dopuścić. A teraz pozwoliła, by jego chude palce dotykały jej bioder, a usta dotykały piersi. Trwało to jednak krótko, za krótko, dłońmi odsunęła jego głowę, cofnęła biodra. – No, no! – odezwała się karcącym tonem. – Nie jesteś aż tak dorosły. Podskoczył, zerwał się z ziemi, chciał uciekać. Było mu wstyd, strasznie wstyd. Zrobił coś, co nie spodobało się France, zawiódł ją, a poza tym naraził się na gniew księdza Miodyńskiego. Co ona pomyśli, może nie będzie chciała już go nigdy widzieć, nigdy nie będzie rozmawiać, nigdy się nawet nie uśmiechnie z jego wesołych opowieści. Stał, ale nie odchodził. Jakże miał tu pod lasem zostawić Franciszkę samą, było już przecież zupełnie ciemno. Stał i dygotał. Ze wstydu, od chłodu, albo jeszcze od czegoś, czego nie potrafił nazwać. Trwało to dłuższy czas. On stał, ona siedziała na ziemi. Pocieszał się, że skoro nie odeszła, to może nie jest na niego taka zła. – Odprowadź mnie – zażądała niespodziewanie i wstała. – Boję się ciemności.
Powiedziała to zwyczajnie, jakby między nimi nic się nie zdarzyło. Chyba mnie jednak lubi, nie pogniewała się do końca. Boże! Nie pogniewała się. Myśli niespokojnie kotłowały się w głowie chłopaka. Księżyc świecił nad polami. Nie były czarne, były bladogranatowe. Szymek wyraźnie widział Franciszkę, jej białą koszulę, jasne włosy. Ruszyła ku wsi, a on szedł obok, po lewej stronie. Nie wiedział, co powiedzieć, więc nic nie mówił. Był szczęśliwy, że są tylko we dwoje, że ona idzie obok niego, nie gniewa się, a przynajmniej sprawia takie wrażenie. Ścieżka nie była na tyle widoczna, aby z wyprzedzeniem zauważali wszystkie nierówności, czasem się potykali, a wtedy jedno natychmiast szukało ręki drugiego. – Poszłam i nie słyszałam końca twojej opowieści – odezwała się Franciszka. – Jakiej opowieści? – podchwycił Szymek. Bardzo chciał, żeby Franciszka do niego mówiła. Przyjemnie było iść obok niej, ale znacznie przyjemniej było iść obok i rozmawiać. – No, tej o kogucie – przypomniała Franciszka. Szymek zawstydził się. Opowieść, tam na pastwisku, pomiędzy gromadą chłopaków i dziewczyn, była zwyczajna, dopuszczalna. Ale tu, w nocy, na polu, obok Franciszki, nagle wydała mu się niestosowna, niepasująca. – O ko... kogucie? – powtórzył niepewnie. Franciszka przystanęła, a jej cichy śmiech wypełnił powietrze. – O kogucie – potwierdziła. – Zapomniałeś? O tym kogucie, co był leniwy, a gospodarz znalazł na niego sposób. Znowu się zaśmiała. – Nie słyszałam, jaki to sposób... Stała naprzeciw, patrzyła na jego twarz, ledwo widoczną w bladym świetle. On widział odblask światła na jej włosach, na białej koszuli, na piersiach, i zawstydzony odwrócił oczy. Stała tak blisko, że prawie go
dotykała, czuł jej zapach. Ten zapach już poznał, już się nim zachwycił i nigdy nie miał zapomnieć. Zobaczyła, jak odwraca wzrok i łagodnie się uśmiechnęła. – Boisz się – powiedziała. – Mówiłam, że się boję, a to ty się boisz. – Wcale nie – zaprzeczył, chociaż słowa z trudem przechodziły mu przez gardło. – Nie boję się ciemności. – A ja nie mówię o ciemności – zauważyła. Nadal stała naprzeciw, może nawet troszeczkę bliżej niż poprzednio, i najwyraźniej wcale się nie spieszyła do domu. Światło księżyca przygasło nieco, przesłonięte chmurą. Franciszka wyciągnęła rękę, oparła ją na ubraniu Szymka, nieco poniżej paska. Delikatnie i powoli przesuwając palcami odnalazła właściwe miejsce, a gdy je odnalazła, ścisnęła lekko. – Wcale nie patyczek – powiedziała. – Zupełnie nie patyczek. Gdyby w tej chwili uderzył grom, gdyby tuż za plecami Szymka otwarła się ziemia, nie tylko nie odwróciłby się, ale nawet by nie drgnął. Palce Franciszki badały jego ciało, sprawdzały twardość i długość, a potem przesuwały się wzdłuż łagodnym, kołyszącym się ruchem. – Ten gospodarz... – szepnął Szymek. – Ten gospodarz, co miał leniwego koguta, myślał... Druga ręka Franciszki delikatnie dotknęła chudych pleców chłopca, przesunęła się na pośladek, gdy tymczasem pierwsza nie przerywała swojej działalności. – ...myślał nad sposobem, żeby... Szymek też myślał. Myślał o tym już wcześniej. Co powie w konfesjonale? Czy ma się przyznać? Że obejmował dziewczynę to jeszcze nic, ale przecież dotykał. I myślał. Dużo myślał. A grzeszy się myślą, mową i uczynkiem. Jakoś to trzeba przedstawić. Jakoś to powiem. Ksiądz wyznaczy pokutę, jakoś to zniosę. Ale nie teraz. Teraz nie będę o tym myślał. Teraz nie mogę o tym myśleć. Teraz, oszołomiony, z zawrotami głowy, poddał się rękom Franciszki, ciepłym i ciekawym.
– Robicie to między sobą? – zapytała gorącym szeptem. – Kiedy jesteście sami, między chłopcami? – Tak – przyznał przez zaciśnięte usta i zaraz zaprzeczył: – Nie! Nie! Zaśmiała się, wyraźnie nie dowierzając. – Oszukujesz – powiedziała. – Czemu oszukujesz? Wiem, że robicie. Widziałam niejeden raz w brzezince... Jej palce znieruchomiały nagle i Szymek wpadł w przerażenie, że urażona jego brakiem szczerości porzuci go i odejdzie. – Robimy – szepnął z wysiłkiem. – Ale nie między sobą, tylko... tylko... – Każdy sobie? – spytała domyślnie i jej dłoń znowu ruszyła. – Tak, tak. Tak! Szymek zadrżał. Obiema dłońmi chwycił skraj koszuli i podniósł ją ku górze, żeby nie przeszkadzała. Chciał się poddawać, a bał się zrobić cokolwiek, co jej przeszkodzi albo zatrzyma. – Mówicie wtedy o kimś? – spytała Franciszka. – Mówimy – przyznał przez ściśnięte gardło. – O kim mówicie? – Roz... rozmaicie. Ale nie o... nie o... Znowu zaśmiała się cicho. – Lepiej nie mów – zgodziła się. – Ale chyba możesz powiedzieć, czy jest tak samo przyjemnie, jak teraz? – Nie! Gotów byłby przysiąc. Jej ruchy stały się silniejsze, bardziej energiczne, szybsze. Krzyk Szymka Kłosa słychać było daleko nad polami. Wyleciał gdzieś spomiędzy bruzd na skraju drogi. Rozchodził się daleko i rozchodził.
PIĘĆ RUBLI STASIA
S
taś Kalinowski odwiedzał sklep żelazny Samuela Silbersteina w Zabłudowie co kilka tygodni. Tym chętniej, że po zeszłorocznych obawach nie zostało już śladu, nikt go nie śledził, nikt o niego nie wypytywał. Znowu brał ze sklepu nie tylko narzędzia, ale i książki zakazane przez rosyjskie władze. W sklepie Samuela największy ruch panował latem i wczesną jesienią. Trwały prace polowe, wszyscy potrzebowali narzędzi, śrub i gwoździ, wideł żelaznych albo innych niezbędnych w gospodarstwie przedmiotów. Silberstein dwoił się i troił w swoim sklepiku, ważył, liczył, pakował, podawał, przyjmował zamówienia, rozliczał wcześniejsze transakcje. Nie robił notatek ani zapisków, wszystko miał w głowie, o niczym nie zapominał. – Dzień dobry, Silberstein – uśmiechnął się Staś Kalinowski. – Ojciec mnie przysłał po gwoździe. Żyd porozumiewawczo mrugnął okiem. – Pamiętam, pamiętam. Dwuipółcalowych trzy funty. Zaraz zważę, co należy. Gdy po chwili zostali w sklepie sami, Silberstein mógł mówić otwarcie. – Panicz wie, gdzie w Łubnikach mieszka Leończuk? – zapytał. – Druga chałupa od drogi, łatwo trafić. Tam u niego jest jeden oficer na letnisku, z kazańskiego pułku. Łużyn nazwisko. On ma dla panicza to, co panicz potrzebuje. Staś rozpromienił się na tę wiadomość. – Bardzo dziękuję Silbersteinowi. Żyd pokręcił głową. – Ale on chce cztery ruble – uprzedził. – Trzy to jemu za mało. On w karty lubi grać. Staś zrobił zmartwioną minę. – Panicz pójdzie i porozmawia – zaproponował Silberstein. – Może on opuści cokolwiek.
*** Staś miał w domu banknot pięciorublowy, nowy, szeleszczący. Otrzymał go od babki na szesnaste urodziny i chował na specjalną okazję. Następnego dnia po wizycie w sklepie uznał, że teraz taka okoliczność zachodzi, wyjął pieniądze i zabrał je ze sobą. – Dokąd to? – zainteresował się pan Michał. – Pojeżdżę trochę – tłumaczył się młody człowiek. – Ojciec mówił, że konie powinny mieć ruch. Pan Michał nie stawiał przeszkód. – Tylko uważaj na Jantarka – przestrzegł. – Jest narowisty i trochę nieobliczalny. Lepiej nie szarżuj, jak nasi ułani przed Napoleonem. Pan Michał znał niektóre dziecięce zabawy Stasia i czasem sobie z nich żartował. – Już nie jestem dzieckiem – obruszył się syn. – Dawno zapomniałem o takich głupstwach. – To i dobrze, że zapomniałeś – oświadczył Michał Kalinowski. *** Mikołaj Łużyn, porucznik w pierwszym batalionie 64. Kazańskiego Pułku Piechoty, siedział przed domem, bez munduru, w koszuli tylko, pił likier małymi łyczkami i patrzył przed siebie mrużąc oczy. W głowie miał zamęt, przed oczami pole, a przed sobą niejasną przyszłość. Dług karciany, honorowy, gniótł go od tygodni. Termin minął i trzeba było coś postanowić. Znaleźć pieniądze, albo wybrać wyjście honorowe – zastrzelić się. Albo przynajmniej uciec. Tylko jak zdobyć pieniądze? Albo dokąd uciec? Mikołaj Łużyn miał pięćdziesiąt pięć lat, z czego połowę spędził w mundurze, ale zupełnie nie miał szczęścia. Albo raczej miał nieustannego pecha. Służbę rozpoczął podczas wojny tureckiej, ale kariery nie zrobił. Został wprawdzie ranny pod Szypką, ale okazało się, że od rosyjskiej kuli, więc nie dostał ani odznaczenia, ani awansu. Rzucano go potem po garnizonach połowy świata, nie dając szansy wykazania się.
Służba wartownicza nie leżała w naturze Łużyna, który nie potrafił długo usiedzieć na miejscu. Nudził się, a nudząc szukał rozrywek, co najczęściej kończyło się karnymi raportami. Hazardowo grał w karty, pił ile dał rady, a nie stronił też od koszarowych bójek i awantur. Generał Błagowieszczeński, gdy jeszcze był tylko dowódcą dywizji, napisał o nim: nie rokuje nadziei. Od trzech lat porucznik służył w Białymstoku, bez pozytywnych dla siebie rezultatów, a od kilku tygodni przebywał na przymusowym urlopie. Dowódca batalionu posłał go na wieś, żeby przemyślał swoje dotychczasowe postępowanie. Łużyn wynajął pokój w Łubnikach, z wiktem i opierunkiem, i siedział tu, nudząc się jak mops. Nie miał środków nie tylko na prawdziwy urlop w głębi Rosji, ale i nawet na wycieczkę do najbliższego powiatowego miasta. Zanudziłby się na śmierć, gdyby nie rozrywka, jakiej dostarczała czasem córka gospodarzy. Jako że był oficerem niezbyt dobrze w pułku widzianym, rzadko kto pamiętał o jego odosobnieniu. Poprzedniego dnia jednak odwiedzili go dwaj koledzy, popili tęgo i teraz Mikołaj Łużyn z pewnym trudem znosił jasne jeszcze światło dnia. – Kto ciebie przysłał? – zapytał po raz drugi. Staś Kalinowski stał przed oficerem z nadzieją w oczach. – Silberstein – wyjaśnił. – Już mówiłem. – Kto to taki? – zdziwił się porucznik, jakby pierwszy raz usłyszał nazwisko. – Kupiec żelazny z Zabłudowa. – To czemu od razu nie mówisz, żeś od tego Żyda – zniecierpliwił się oficer. – Czego właściwie chcesz? – Silberstein mówił, że pan będzie wiedział. – Kto? Aha, ten Żyd. Łużyn wstał, zachwiał się na nogach. Był blady, oczy miał podkrążone. – Mocna partia była wczoraj – wytłumaczył się i uśmiechnął do Stasia. Usłyszawszy przypomnienie o celu wizyty młodego człowieka, Łużyn rozejrzał się, jakby obawiał się że ktoś może słyszeć rozmowę.
– Pieniądze masz? – zapytał. Staś skinął głową. – Mam. – Pokaż. Kalinowski wyjął z zanadrza banknot, swój piękny urodzinowy banknot. Łużyn wyrwał mu go prawie z ręki. – Prawdziwy? – mruknął, podnosząc papier i patrząc na niego pod światło. – Oczywiście! – Staś był oburzony podejrzeniem. Łużyn obejrzał pieniądz, po czym – trzymając go w ręce – przywołał córkę gospodarzy i polecił jej iść do sklepiku, przynieść wódki i kiełbasy. – Tylko migiem – nakazał. – Bo tak mnie suszy, że chyba skonam. Wręczył dziewczynie banknot od Stasia. Wyglądało to tak, jakby nie miał innych pieniędzy, – Przepraszam – odezwał się Staś. – Dałem pięć rubli, miało być cztery. Więc chciałbym poprosić... Łużyn wzruszył ramionami. – Co ci po pieniądzach? Marność to tylko i nic więcej. – Miało być cztery ruble. Silberstein mówił, że cztery. Łużyn był niezadowolony. – Cztery? – spytał z powątpiewaniem. – Może i cztery, dokładnie nie pamiętam. Ale nich ci będzie, że cztery. Nie kwapił się jednak do wydania reszty. Siedział przy stoliku na ganku, oczy miał przymrużone, cierpiał. Kiedy nadbiegła z powrotem dziewczyna, porucznik opróżnił prawie połowę butelki w kilka sekund. Westchnął z zadowoleniem, przypomniał sobie o obecności Kalinowskiego, zaproponował poczęstunek, ale Staś odmówił. Nie odmówiła za to córka gospodarza. Wychyliła jednym haustem podsunięty kieliszek. – Zuch dziewczyna! – pochwalił Łużyn i klepnął ją w tyłek. – Zakąś, a potem zrób co do jedzenia, bo od wczoraj rana nic w ustach nie miałem. Gdy odeszła, Łużyn zwrócił się do Stasia.
– Posłuchaj – zaproponował. – Zrobimy tak. Za cztery ruble pokażę ci, co i jak. A za tego piątego dostaniesz dodatkową lekcję. Może być? – Co to znaczy dodatkową lekcję? – spytał Staś zaniepokojony. Łużyn głośno zawołał na dziewczynę, kazał przynieść sobie uniform. Odszukał pas z kaburą w której nosił broń boczną. – Nagant wzór 98 – powiedział, demonstrując broń Stasiowi. – Rewolwer, nie pistolet. Wiesz, czym się różni rewolwer od pistoletu? – Oczywiście – skwapliwie potwierdził Kalinowski. – Rewolwer ma obrotowy bębenek. Łużyn skinął głową. Złamał broń, pokazując położone w krąg komory nabojowe. – Rewolwer – powtórzył. – Za swoje pieniądze możesz go obejrzeć. Ale jak mi dasz tego piątego rubla, pozwolę ci wystrzelić. Staś zachłysnął się taką możliwością i nie zastanawiał nad odpowiedzią. – Zgoda. Zadowolony Łużyn opróżnił komory nabojowe i podał broń młodemu człowiekowi. – Pobaw się – powiedział. – Tylko pamiętaj, żeby do nikogo nie mierzyć. Każda broń, nieważne rewolwer czy pistolet, raz do roku strzela sama i mogłoby jakie nieszczęście się przydarzyć. – Wiem, wiem – zapewnił Staś, aż trzęsąc się z pragnienia, by jak najszybciej ująć broń w ręce. – Ojciec pozwala mi czasem strzelać ze swojej dubeltówki. – No tak – mruknął Łużyn, kołysząc się na nogach. – Wiadomo, pańskie dziecko. W jego głosie była odrobina pogardy. Od dwudziestu lat dowodzili nim ludzie lepszego pochodzenia, niektórzy ledwo trochę starsi od tego młokosa. – Nic, nic – zmitygował się, sięgając po następny kieliszek. – Nic złego nie powiem przeciw szlachcie.
Staś ujął tymczasem rewolwer, oglądał go ze wszystkich stron. – Ciężki – zauważył. – Bo nie dla dzieci – zgodził się Łużyn. Siedział rozparty na krześle, zezwalając gościowi, aby się bawił do woli. Staś podnosił rewolwer, składał się do strzału, mierzył, wreszcie odważył się nacisnąć spust i uśmiechnął się rozpromieniony na suchy dźwięk iglicy. – Mocno bije – powiedział z uznaniem. Łużyn przyjął pochwałę, jakby sam był konstruktorem. Wytłumaczył budowę rewolweru, nazywając poszczególne części, pokazał jak się ładuje. W trakcie tych czynności wypił dwa kolejne kieliszki wódki i najwyraźniej znowu był wstawiony. – No, spróbuj – powiedział do Stasia wręczając mu broń gotową do użycia. – Zobacz, czy to takie łatwe. Staś ujął rewolwer, wyciągnął ramię, wymierzył, spojrzeniem szukał odpowiedniego celu. – W stodołę – podpowiedział porucznik. – W stodołę chyba trafisz. Kalinowski celował, przymrużał oko, co wywołało rozbawienie oficera. – Po co to robisz? Przecież i tak chybisz. Kalinowski nacisnął spust. Nie poszło łatwo, cyngiel chodził ciężko i opornie. A gdy nastąpił wystrzał, szarpnęło ramieniem tak silnie, że Staś omal nie wypuścił broni z ręki. Wystrzał spłoszył kury chodzące po podwórzu, pies zaczął ujadać głośno, przez okna wyjrzeli zaniepokojeni mieszkańcy chałupy. – Cha, cha, cha! – śmiał się Łużyn. – To ci strzelec! W stodołę z dwudziestu kroków nie trafił! Staś, przejęty i z bolącym ramieniem, udzielił odpowiedzi drżącym głosem: – Nie celowałem w stodołę. Mierzyłem do tego drzewa. Łużyn spojrzał w kierunku wskazanej topoli, z tej odległości nie mógł zobaczyć, czy pocisk trafił. Mógł zakładać, że nie.
– Proszę załadować jeszcze raz – poprosił Kalinowski podając rewolwer. – Już wiem, że bije trochę w górę. Drugi raz trafię lepiej. Ale porucznik Łużyn miał już dość w czubie i chciał się bawić według swojego pomysłu. – A tak umiesz? – zapytał bełkotliwie. – W prawdziwy cel trafić? Niespodziewanie sprawnie załadował wszystkie komory, podniósł rękę z rewolwerem, wodził lufą szukając odpowiedniego celu. Leończuk, gospodarz domu, co wyjrzał z chałupy na odgłos pierwszego wystrzału, schował się zaraz za próg, jak tylko zobaczył, że lufa kieruje się w jego stronę. Żegnał się i krzyczał, by wszyscy padali na ziemię. Porucznik Łużyn nadal szukał celu. Znalazł i zaczął strzelać. Suche trzaski rewolweru odbijały się głośnym echem od stodoły, kule łatały, kury darły się jak opętane, biegając bezładnie po podwórzu, niektóre zostały trafione. – Co by tu jeszcze?! – wrzasnął Łużyn, w pijanym widzie rozglądając się za nową tarczą. Wymierzył do cielaka na łące, niedaleko, ale tym razem rewolwer nie wypalił, w komorze brakło już nabojów. Kolejne strzały nie padły. Wybiegł z chałupy Leończuk, jego żona, inni mieszkańcy, krzyczeli z przerażenia, prosili, żeby przestał. Dziewczyna przytomnie chwyciła mundur porucznika, w którym mógł mieć zapasową amunicję, jego pas i kaburę. – Dobrze, dobrze – mruknął Łużyn i spokojnie odłożył broń na stolik. – Nic się nie stało. Chciałem tylko dzieciakowi pokazać, jak się strzela. Dzieciak tymczasem uciekał do zabłudowskiej drogi jak potrafił najprędzej, nie oglądając się. *** Za zastrzelenie dwóch kur i zranienie dwóch kolejnych porucznik Łużyn stanął do karnego raportu. Dowódca batalionu odwołał go z urlopu i wlepił trzy nocne służby poza kolejnością. – Albo mniej pij, albo ciszej strzelaj – powiedział.
Skargę na zachowanie oficera złożył przestraszony do granic możliwości Leończuk z Łubnik. *** Na trzeci dzień Michał Kalinowski dowiedział się od Jadzi Leończuk, że to jego Stasia uczył strzelać pijany rosyjski oficer, przebywający na letnisku w Łubnikach. Z pochmurną miną kazał synowi zaprząc konia do bryczki, nie mówiąc dokąd mają jechać i w jakim celu. – Przejedziemy się – powiedział tylko. Gdy pojazd był gotów, Kalinowski usiadł, wziął lejce i nadal w milczeniu czekał, aż syn zajmie miejsce. Piaszczysta droga wiodła wśród pól zaoranych już po niedawnych żniwach. Tylko niektóre chłopskie role czekały na swoją kolej. Zagony ziemi były niewielkie, poznaczone prymitywnymi ogrodzeniami lub tylko wysokimi bruzdami, oznaczającymi granice własności. Oko swobodnie wędrowało daleko, aż po horyzont, po ziemi prawie równinnej, z rzadka zaznaczonej pagórkiem. Mężczyźni milczeli. Słychać było tylko skrzypienie kół, wysoko na niebie krążył jakiś drapieżny ptak. Staś przypuszczał, że to jastrząb, ale nie odważył się zapytać o to ojca. Za sosnowym laskiem, już niedaleko Zabłudowa, Michał Kalinowski zatrzymał konie. – Tutaj – powiedział i końcem bata wskazał przy drodze wielki, płaski z wierzchu kamień. Młody człowiek pospiesznie opuścił bryczkę, poszedł w pokazane miejsce i położył się na kamieniu twarzą do ziemi. – Nie tak – poprawił pan Kalinowski. – Zniszczysz ubranie. Staś Kalinowski podniósł się, aby zdjąć sukienną kurtkę, a potem spodnie. Gdy został w bieliźnie, znowu ułożył się na kamieniu. Michał Kalinowski wyjął z kieszeni scyzoryk, podszedł do kępy krzaków przydrożnych, wciął z nich długi pręt.
– Ostrzegałem – przypomniał, oskubując pręt z liści. – Ostrzegałem, gdy wyrzucili cię z gimnazjum, że nie zniosę więcej takiego zachowania. – Tak, ojcze – potwierdził syn. Macając po omacku w trawie, znalazł kawałek gałązki, włożył do ust i zacisnął na nim zęby. Kalinowski przełożył łaskę do lewej ręki. Prawą przeżegnał się. – W imię Ojca i Syna... Powtórnie wziął kijek do ręki. – Mówiłem, że ile razów? – zapytał. – Dwadzieścia? Chłopak nie wyjął drewienka z ust. – Dwadzieścia pięć – poprawił. Kalinowski podniósł pręt i uderzył. Świsnęło, młody człowiek syknął z bólu. Syczał później jeszcze kilka razy, następnie jęczał, a wreszcie zaczął krzyczeć. Ojciec liczył głośno. – Jedenaście, dwanaście... Po osiemnastym ciosie koszula na dolnej części pleców leżącego była pełna krwawych śladów. Ale wymierzanie razów nie ustało. – Dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa... Kalinowski przerwał i odrzucił patyk, nadłamany już, obdarty z kory. – Starczy – oznajmił. – Tylko dwadzieścia dwa. Za to, że byłeś szczery. Staś wypluł drewienko z ust. Niemrawo podniósł się, na chwiejnych nogach podszedł do bryczki. Zanim pocałował ojca w rękę, wierzchem dłoni wytarł krew na wargach. – Dziękuję, ojcze. Potem zaczął się ubierać, od czasu do czasu oblizując usta, a wreszcie ostrożnie wsiadł do pojazdu. Pan Kalinowski cierpliwie czekał na koźle. – Ani słowa w domu! – zapowiedział. – Twoja babka umarłaby natychmiast, gdyby dowiedziała się, w co mogłeś być zaplątany i czym to grozi! *** – Co tobie jest, Stasiu? – spytała następnego dnia pani Katarzyna
Kalinowska. – Nie jesteś chory? – Nie, nie! – zaprzeczył szybko. – Wszystko w porządku, babuniu. – Na pewno? – starsza pani patrzyła podejrzliwie. – Jakoś tak dziwnie chodzisz... Staś nie wiedział, co ma odpowiedzieć, na poczekaniu wymyślił więc wymówkę. – To takie ćwiczenie – wyjaśnił. – Przypomniałem sobie, czasem wykonywaliśmy je w szkole. Chodzi o to, żeby rozruszać mięśnie. To ważne, aby organizm rozwijał się harmonijnie. Pani Katarzyna wzruszyła ramionami. – W szkołach panują teraz dziwaczne zwyczaje – oceniła. – Od takich wygibasów można tylko jakiego skrzywienia dostać. Lepiej zapomnij o tych niemądrych ćwiczeniach, zwłaszcza że i tak do szkoły nie chodzisz. – Nie chodzę – zawstydzony Staś opuścił oczy. – Ale zapewniam babunię, że uczę się cały czas. Cały czas!
ŚLUBNA SIEKIERA
A
ntonina Lulewicz odsunęła sagan z paleniska, wyłożyła parujące kartofle do dużej glinianej misy. Polała ziemniaki tłuszczem z patelni, postawiła misę na stole. Wszyscy siedzieli już wkoło z łyżkami w rękach. Józef Lulewicz przeżegnał się, sięgnął do miski pierwszy, kątem oka zerkając, czy pozostali idą w jego ślady jak należy, powoli, nabożnie. – Dobre nowiny – oznajmił z zadowoleniem. – Antoni Dawidowicz na zapowiedzi dał. Powiada, że nie ma co czekać. Porządny chłopak! Trzeba iść do wielebnego, żeby w księgach zapisali. Może jutro? Spojrzał na córkę. – Jak myślisz, Franka, jutro? Franciszka wzruszyła ramionami. – Mnie wszystko jedno. Może być choćby zaraz. Józef Lulewicz zmarszczył groźnie brwi. Odłożył łyżkę. – Wszystko jedno? – zapytał sucho. – Tak to do sakramentów podchodzisz? – Zapowiedzi nie sakrament – nie zgodziła się Franciszka. – Jeszcze rozmyślić się może albo co... Józef podniósł łyżkę ze stołu, na co dzieci podjęły jedzenie, przerwane na jego groźny gest. – Rozmyślić? – uśmiechnął się z wyższością, jaką daje przewaga wieku i doświadczenia. – To by było chyba pierwszy raz w naszej parafii, jak pamięć sięga. Nie bywało nigdy takich rzeczy. Jak cię w kościelnej księdze zapiszą, nie ma mowy o rozmyśleniu. – Że młodemu się spieszy, to i nie dziwota – zauważyła pogodnym głosem Antonina. – Akurat na Gody wesele się sprawi. Dobry termin. Roboty nie za wiele, jest czas nauczyć się wszystkiego, zanim polowe się zaczną. – Przecież Franka wszystko umie, sama przyznałaś – sprzeciwił się Józef, co nie spodobało się Antoninie.
– Wszystko albo i nie wszystko – odpowiedziała, wymownie wskazując na dzieci. – Chyba że gdzie tam kto ją nauczył, bo ostatnio tylko po ciemku lata... Przytyk był bolesny i przykry, ale Franciszka nie podjęła zaczepki, zacisnęła zęby. Przeczekać, przeczekać tych kilka ostatnich dni. Nie miała wątpliwości. Wkrótce zjawi się Szczepan i zabierze ją daleko stąd. *** Ta wyprawa z ojcem do Zabłudowa zupełnie nie przypominała poprzedniej. Franciszka szła obok Józefa Lulewicza nachmurzona i rozgoryczona. Czuła żal do wszystkich – do ojca, macochy, Szczepana Sienkiewicza i całego świata. Ojciec z początku próbował zagadywać, ale szybko dał spokój. Franka nie chce mówić, niech nie mówi, on nie będzie się wysilał. Kiedy doszli do miasta, oczy Franciszki nie rozjaśniły się ani na chwilę. Teraz nie widziała tu nic ciekawego, wcale nie podnosiła wzroku. W kancelarii parafialnej ksiądz Miodyński już czekał, uśmiechnięty, życzliwy. Siedział przy biurku, nad rozłożoną wielką księgą. Na ramiona miał narzucony barani kożuszek – w pomieszczeniu ciągnęło chłodem. – Na wieki wieków, Józefie – odpowiedział na powitanie. – Czekam tu na ciebie od rana. A to, przeważnie, twoja córka? No, czas jej zawrzeć święty związek małżeński, czas. Dobrze powiadał ten młody Dawidowicz. Nie bój się mnie, dziecko, przeważnie nie gryzę. Franciszka miała ze sobą niedawno zabitą kurę, zawiniętą w kawałek płótna. – O, to przeważnie niepotrzebne – oznajmił ksiądz. – Wszystko zapłacone, wszystko zapłacone. Ale po namyśle kazał kurę zostawić. – Nie poniesiesz jej przecież z powrotem. Gdzie by tu przeważnie sens był? Przyjrzał się Franciszce i zapytał, jakby nie było z nią ojca:
– Masz ty wolną wolę, żeby za Antoniego Dawidowicza iść? Bo to, rozumiesz, musu nie ma... – Pewnie, że ma, dobrodzieju – pospieszył z zapewnieniem Lulewicz. – Swaty były, wszystko wedle obyczajów się odbyło. Proboszcz gestem nakazał Lulewiczowi milczeć. Patrzył na Franciszkę, ale ona nie odezwała się ani słowem. W końcu ksiądz Miodyński westchnął i postukał palcem w książkę. – Podpisz tutaj. Franciszka posłusznie wzięła do ręki drewnianą obsadkę ze stalówką. W miejscu, które jej wskazano, postawiła krzyżyk, dwie ledwo przecinające się kreski. Ksiądz odebrał od dziewczyny pióro, wysuszył podpis bibułą. – W następną niedzielę zapowiedź pierwsza – powiadomił. – Termin zaś sakramentu ślubu w sam dzień Bożego Narodzenia ustalony. Dobra to przeważnie wróżba taki termin. Do spowiedzi przyjdziesz dwa tygodnie wcześniej. Rozumiesz? Dwa tygodnie. – Rozumie, proszę księdza proboszcza – zapewnił Lulewicz. – Bardzo dobrze – ucieszył się ksiądz Miodyński. – Nie zapomnij. Bez spowiedzi nie dam ślubu, to przeważnie pewne. – Przyjdzie, dobrodzieju, przyjdzie – zapewnił Józef Lulewicz, całując księdza w rękę. Franciszka poszła za jego przykładem, a proboszcz Miodyński położył dłoń na jej głowie. Udzielił kilku rad, a na zakończenie pobłogosławił oboje. Kiedy wracali z plebani, Józef zauważył, że Franciszka jakby poweselała. – No i widzisz – westchnął z ulgą. – Nie taka to straszna przyszłość ten twój narzeczony. Ksiądz dobrodziej go chwali. Nie będzie ci najgorzej, Franka. Na pewno nie będzie najgorzej. – Mnie wszystko jedno – odpowiedziała Franciszka. – Jak mus na zimę z chałupy iść, to mus.
Józef Lulewicz, choć czuł rodzaj współczucia, nie zamierzał go okazywać. – Posłuszna córka – pochwalił. – Tak trzeba. Powodowany jednak wyrzutami sumienia, skierował się w stronę rynku, a tam na jednym ze straganów kupił zwitek czerwonej wstążki. – Tylko dla ciebie – zastrzegł. – Dla twoich sióstr kupimy innym razem. Odwiedzili jeszcze kilka żydowskich sklepików. Teraz dopiero Franciszka nieco się rozchmurzyła, ponieważ ojciec poprosił ją, by pomogła kupić nowe trzewiki dla Antoniny. Miała podobnej długości stopę, nadto Józef przyniósł patyczek dokładnie odpowiadający wewnętrznemu rozmiarowi buta. Franciszka na chwilę zapomniała o swoich kłopotach. Miło było przymierzać coraz to inną parę butów. Jej pętelki nie były może tak ładne i okrągłe jak macochy, ale miło było pokazać, że potrafi wiązać kokardki jak ktoś, dla kogo noszenie butów jest czynnością całkiem zwyczajną i codzienną. Pomiędzy straganami Franciszka dostrzegła pannę z Topolan. Justyna Nowacka miała na sobie długą brązową suknię, a na niej rozpięty lekki płaszczyk z szerokim kołnierzem. Największy zachwyt wzbudzał jej wspaniały kapelusz – szeroki, ozdobiony piórami, z opuszczaną woalką. Panna Nowacka chodziła dumna pomiędzy kramami, wybierała, przymierzała, kaprysiła. – Ładny kolor, ale jakiś taki blady – mówiła, przykładając do siebie skrawek z beli materiału. Jej ojciec, pan Jacek Nowacki, szedł tuż za nią z wyrazem wielkiej cierpliwości na twarzy. Panna miała najwyraźniej jakąś szczególną okazję, imieniny może, ponieważ ojciec bez zastanowienia kupił jej zwój sukna w kolorze jasnej zieleni, rękawiczki oraz szal w kolorowe kwiaty. Franciszka patrzyła z zazdrością, tym większą, że nie wyglądało to na koniec zakupów. Panna Justyna nabyła coś w prawie każdym kramie i mówiła, że powinni jeszcze obejść wiele sklepów w mieście, zanim wrócą
do domu. – Jak sobie życzysz, Justysiu – odpowiadał na każdą propozycję jej ojciec. *** Antonina Lulewicz stała przy chruścianym płotku przed chałupą i nie mogła się doczekać powrotu męża i pasierbicy. – I co powiedział dobrodziej? – zapytała z przejęciem. Józef Lulewicz wzruszył ramionami. – A co miał mówić? Na wieki wieków, powiedział. – O France co powiedział? – sprecyzowała Antonina. – Mówże wreszcie! – Pytał, czy jakich przeszkód nie ma, żeby Franka mogła ślub brać. – Przeszkody? – zdziwiła się macocha. – Jakie przeszkody? Przecież ma potrzebne lata. Józef Lulewicz wszedł na podwórze. Jego wzrok podążał za Franką, która pobiegła gdzieś w głąb gospodarstwa. – Przeszkody mogą być różne – odparł. – Że ona żeniata na przykład, albo że zakochana... Zadziwiona Antonina przytrzymała męża za rękę. – Musiałeś coś źle usłyszeć – zauważyła. – Gdzie tu przeszkoda, jak zakochana? To chyba zawsze lepiej jest. – W kim innym zakochana – wyjaśnił Lulewicz cierpliwie. – Nie w tym, co na zapowiedzi dał. Antonina aż podskoczyła z przejęcia. – I co ty powiedział? Lulewicz wzruszył ramionami. Zupełnie nie rozumiał poruszenia żony. – Co miał mówić? Nic nie powiedział, bo dobrodziej nie mnie pytał, tylko ją. – A ona co? – Że jej wszystko jedno. Szeroki uśmiech pojawił się na twarzy kobiety. – Chwała Bogu! – odetchnęła z ulgą. – Chwała Bogu. Franka taka
pyskata jest, a teraz nagle spokorniała. *** Stangret Szczepan Sienkiewicz wracał ze Złotnik, dokąd zawiózł pana Kalinowskiego. Dziedzic Kalinówki postanowił zostać w gościnie na noc i odesłał go do domu. Szczepan jechał powoli, pozwalając koniom iść leniwie. Nie miał powodu się spieszyć. We dworze pani Katarzyna na pewno znalazłaby zaraz dla niego jakąś robotę, ponieważ nie lubiła, żeby ludzie chodzili bez zajęcia. Przy skrzyżowaniu z drogą na Klewinowo ktoś zamachał ku niemu ręką. Szczepan poznał chudego Szymka z odstającymi uszami, ale ani myślał się zatrzymać. No, owszem, czasem pozwalał komuś przejechać się pańską bryczką, ale tylko na stopniu i tylko wtedy, gdy sam zaprosił. Najczęściej dotyczyło to co ładniejszych dziewczyn z okolicy, które podwoził do miasta lub z innych powodów. Na zaproszenie nie mógł liczyć wiejski chłopak, chudzina i ostatni biedak. Szymek Kłos wybiegł jednak na drogę, machał ramionami i coś krzyczał. Po zastanowieniu Szczepan ściągnął wodze i zatrzymał konie. – Stało się co? Wrzeszczysz jak głupi. – Mam wiadomość – oznajmił chłopak. – Pilną wiadomość. Szczepan spojrzał podejrzliwie. – Ty? – spytał z lekceważeniem. – Dla kogo ta wiadomość? – Dla was. Grzecznościowa forma, z jaką zwrócił się chłopak do stangreta, przekonała Szczepana, że sprawa może być ważna. – No? – zapytał. – O co chodzi? – To wiadomość od Franki z Nowosadów – powiadomił Szymek. Sienkiewicz wzruszył ramionami. Cmoknął na konie, a te ruszyły wolno. Chłopak podbiegł i szedł teraz obok pojazdu. – Od Franki? – powtórzył stangret. – Czego może chcieć ode mnie? Szymek przybrał poważną minę. Pragnął uchodzić za starszego
i ważniejszego, wypiął pierś. – Kazała powtórzyć, że chce się z wami pilnie rozmówić – przekazał. – Wiem, że wy i ona... Nie bójcie się, nie powiem nikomu. Szczepan wzruszył ramionami. – Czego niby mam się bać? – spytał lekceważąco. – Nie zadźgałem przecież nikogo. Głośno zaśmiał się ze swojego żartu. – Franka kazała powiedzieć, że się zgadza – tłumaczył szybko Szymek. – Wieczorem będzie czekała w znanym wam miejscu. Rozumiecie? Gotowa ze wszystkim. Tyle kazała powiedzieć. Szymek Kłos przekazał posłanie dokładnie, sam smutny i nieszczęśliwy. Wiedział, że w jego następstwie Franka odjedzie. Jeśli pójdzie ze Szczepanem do Michałowa, jak planowała, Szymek może jej już nigdy nie zobaczy. Na domiar złego, jeśli ucieknie z domu, ojciec pewnie ją wyklnie i może jakiś czas będzie musiała się ukrywać. Przynajmniej tak długo, zanim się wszystko ułoży. Szczepan Sienkiewicz nie wydawał się poruszony przekazanymi wiadomościami. – Nie wiem, co ty mówisz – zauważył. – Gdzie będzie czekała i po co? Szymek pomyślał, że coś niedokładnie wytłumaczył i Szczepan bierze go za kogoś podstawionego albo nieszczerego. – Nie bójcie się – powtórzył. – Ja naprawdę przychodzę od Franki. Przysięgam! Nikt o tym nie wie i nikt się nie dowie. Bądźcie tylko w tamtym miejscu. Może nie wiecie, co ojciec postanowił. Że ją wyda za tego grubego Dawidowicza z Dobrzyniówki. Chyba nie chcecie, żeby poszła za tego obcego? Szczepan pokręcił głową. – Nic mnie to nie obchodzi – oświadczył. – Niech idzie za kogo chce. Szymek Kłos aż usta otworzył ze zdumienia. – Jak to? – spytał zacinając się. – Przecież obiecaliście... Rozzłoszczony Sienkiewicz machnął przed nosem chłopca batem do
poganiania koni. – Tobie obiecałem, sraluchu?! – zawarczał groźnie. – Co ty możesz o tym wiedzieć! Nie twoja sprawa. Swego nosa pilnuj, jak go nie chcesz stracić. Podniósł bat i pogonił konie. Pojazd ruszył szybciej, a zaskoczony Szymek dopiero po chwili go dogonił. – Jakże to tak? – zapytał, biegnąc obok. – Przecież ona będzie czekać! Szczepan znowu ściągnął lejce, hamując konie. – Upartyś jak rzep! – rzucił do Szymka. Widać uznał, że niełatwo pozbędzie się chłopaka, bo nagle postanowił z nim porozmawiać. – Za miękka jest dla mnie – wyjaśnił jak dorosłemu i nagle zaczął przedrzeźniać sposób mówienia Franciszki. – Pójdę, a to znowu nie pójdę. A ojciec się będzie gniewał, a to szkoda sióstr zostawić. Zarobić chce, ale z domu boi się ruszyć! Po co mi taka? Mało to na świecie innych? Pójdę do Michałowa, żadna tajemnica. Jak się nie stawię na fabryce, robota przepadnie. Wymówiłem już u pana Kalinowskiego. Wymówiłem, to nie mogę na niepewne iść. Nie wiedziałem, czy Franka pójdzie, a jak nawet pójdzie, to czy zaraz się nie rozmyśli. Taka mi niepotrzebna. Z inną się już zmówiłem. – Z inną? – zdziwił się Szymek. – Z kim?! Uśmiech pojawił się na twarzy stangreta. – Z Cześką od Rakuszów – wyjaśnił. – Znasz ją? Niebrzydka, robotna, a przede wszystkim stanowcza. I swojego grosza trochę ma, na początek. Zaciął konie i odjechał. Szymek Kłos został na drodze, zaskoczony i z zamieszaniem w głowie. Nie wiedział, czy się cieszyć, że Franciszka na razie zostanie we wsi, czy martwić, że zasmucą ją nowiny. *** Podczas mszy świętej w niedzielę rano Franciszka Lulewicz stała prawie cały czas z opuszczonymi oczami. Po zakończonym nabożeństwie wierni nie ruszyli od razu do drzwi, bo miały być czytane ogłoszenia
parafialne. Szmer zaciekawienia przeszedł po świątyni, gdy ksiądz Miodyński wchodził na ambonę. Boże Narodzenie to zwykły czas na zawieranie związków, więc już jesienią czyta się zapowiedzi. Pierwsza zapowiedź w sprawie ślubu Antoniego Dawidowicza z Franciszką Lulewicz wywołała niejakie zainteresowanie. Ludzie oglądali się na Antoniego, który stał z ważną i zadowoloną miną. Znajdujące się najbliżej Franciszki koleżanki i znajome składały jej gestami gratulacje. Winszowano jej też głośno po wyjściu z kościoła, wyrażając radość, a często zaskoczenie. – No, no, Franka! – powiedziała z uznaniem Natalia Wudkiewicz, młynarzówna. – Tak ci pilno? Była o cały rok starsza od Franciszki, a jeszcze nie miała narzeczonego. – Może pilno – odpowiedziała tajemniczo zapytana. – Może nie pilno. Dziewczęta wypytywały o szczegóły zmówin, ale Franciszka nie miała ochoty opowiadać. Niektóre odeszły, żeby zapytać Dawidowicza. – Czemu nic mi nie powiedziałaś? – spytała Natalia z żalem w głosie. Franciszka wzruszyła ramionami. – Co miałam mówić? To przecież wszystko ojciec... Młynarzówna wiedziała, że zapewne tak się odbyły swaty, ale z innego powodu miała żal do Franciszki. – Chcesz chyba, żebym ci zaśpiewała na ślubie? – spytała. Twarz Franciszki ożywiła się. – A byłabyś taka dobra? Bardzo bym chciała... – Specjalnie bym ci mogła zaśpiewać – wyjaśniła Natalia. – Jakieś ładne pieśni, uroczyste. Teraz nawet ćwiczymy jedną taką. Prześliczna! Nazywa się... – Och, bardzo dziękuję. Jesteś taka dobra dla mnie! Panna Wudkiewicz westchnęła. – Ale nie wiem, jak będzie... – zastrzegła. – Organy coś nie bardzo, z każdym dniem gorzej grają. Jak ksiądz Miodyński nie każe naprawić, będzie katastrofa. Chyba że tylko zaśpiewamy. Dziewczyny na pewno
chętnie zaśpiewają, jak potrafią najgłośniej. – Ja bym wolała z organami – Franciszka miała zmartwioną minę. – Kiedy będą naprawione? Młynarzówna nie umiała odpowiedzieć. Ksiądz proboszcz napisał do jakiegoś mistrza, ale nie wiadomo, kiedy on przyjedzie i ile potrwa robota. Franciszka pomarkotniała. Pod niedobrą gwiazdą zapowiadało się jej małżeństwo. Jakże to tak? Ślub w kościele bez organów? – Nie martw się na zapas – pocieszyła Natalia. – Do ślubu przecież jeszcze daleko. Do tego czasu może już się naprawi. Z miejsca, gdzie stały obie, widać było, jak młodzi kawalerowie otaczają Antoniego Dawidowicza. Śmieją się, klepią go po plecach, pokazują w kierunku Franciszki. Narzeczony wydawał się wniebowzięty, ale nie podszedł do dziewczyny ani nie zrobił w jej stronę żadnego gestu. – A drużba? – spytała młynarzówna. – Kogo prosiłaś na starszą druhnę? Franciszka zerknął niepewnie. – Ciebie chciałam prosić... Pomyślałam, że może nie odmówisz... Nie była pewna, czy to dobry pomysł. Panna Natalia nosiła głowę wysoko i nie bratała się z biedakami. Co innego pogadać pod kościołem, co innego uczestniczyć w weselu w tak poważnej roli. Ale obawy okazały się niesłuszne. Natalia odpowiedziała zadowolonym uśmiechem. – Oczywiście, że nie odmawiam, Franka. Jeśli tylko inne zajęcia mi nie przeszkodzą, będą twoją starszą druhną... – Inne zajęcia? – posmutniała Franciszka. – Czy to znaczy, że nie jesteś pewna? – Jestem, jestem! – mruknęła młynarzówna niecierpliwie. – Tylko nie wiem, jak mam śpiewać na chórze i jednocześnie przed ołtarzem stać? *** Franciszka trzy razy z rzędu wychodziła wieczorami w umówione ze Szczepanem miejsce, na zakręt drogi. Pierwszego dnia z nadzieją,
następnego już z nieco mniejszą. Zaczęło do niej docierać, że Szczepan nie przyjdzie. Trzeciego z rozpaczą, a całkiem bez nadziei. Szkoda, że ten głupi Szymek nie potrafił dobrze wytłumaczyć wszystkiego Szczepanowi. Poszedł z posłaniem, z niczym wrócił. Franciszka nie zrozumiała, co przekazał Szczepan Sienkiewicz. Szymek tak kręcił, że nie zrozumiała. Szczepan ponoć powiedział: czekaj, załatwię co trzeba, to przyjdę po ciebie. Głupi ten uszaty Szymek. Wcale się nie dowiedział, co ma Szczepan załatwić i kiedy. A tymczasem przekonała się, że złe nowiny szybko się rozchodzą. – Widzisz, jak się kończą takie schadzki – oznajmiła piątego dnia Antonina. – Szczepan Sienkiewicz taką dobrą miał robotę, a rzucił ją i uciekł na fabrykę z Cześką od Rakuszów. Wydało się wszystko, bo ich w Michałowie widzieli. Co teraz będzie, nie wiadomo, ale Rakusz zapowiada, że do sądu pójdzie, a córkę odbierze. Zachciało się młodym miłowania! Franciszka chciała powiedzieć, że tu nie o miłowanie chodzi, bo Szczepan wcale nie kocha Cześki, tylko ją, ale powstrzymała się w ostatniej chwili. – I co będzie? – zapytała niby obojętnie. Antonina wzruszyła ramionami. – A co ma być? Jak zwykle bywa. On ją wykorzysta, bachora zmajstruje i zostawi. Chyba że ojciec Cześki szybciej ją do chałupy zawróci, ale i tak wstyd dla całej rodziny na zawsze. – To może lepiej, żeby nie wracała, skoro już uciekła – zauważyła Franciszka. Antonina wykrzywiła usta. – Myślisz, głupia, że można co zbudować na ludzkim nieszczęściu? – spytała. – Nieszczęście zawsze do ciebie wróci, taka jest Boża sprawiedliwość. Nie teraz, to na tamtym świecie odpłacą ci za wszystko. *** Wczesnym rankiem Szymon Kłos wszedł na zaniedbane, zarośnięte
chwastami podwórze sąsiadki. – Dobry dzień, babko Matwiejowa! Stara kobieta, siedząca na kamiennym progu, zakutana w chusty, podniosła dłoń do czoła, choć nie było jeszcze tyle słońca, żeby się osłaniać. – Dobry dzień – odpowiedziała niepewnie. – A to kto? Czy może Szymek? – Szymek. Przyszedłem co porobić. Zdaje się, drew trzeba narąbać... – A trzeba, trzeba – stara kobieta pokiwała głową. – Tylko akurat zapłacić nie mam czym... Szymek Kłos wyszedł na środek podwórza. – To nic nie szkodzi, babko Matwiejowa. Tak sobie dzisiaj porąbię. Zapłacicie kiedy indziej. – O, co za dobry chłopak! – zachwyciła się stara kobieta. – Niechaj ci Pan Bóg błogosławi. Szymek od razu wziął się do roboty i pracował długi czas, z zapamiętaniem machając siekierą. Kupa szczap i drobno porąbanych gałęzi szybko rosła wokół pieńka wystawionego przed szopą. Babka Matwiejowa, wdowa, siedziała na malutkim skrawku ziemi, zupełnie sama. Czasem ktoś pomagał jej w robocie, uprawiając przynależny jej kawałek za część plonów. Pilnowała go, nie chciała się pozbyć za żadne pieniądze. Kiedyś, dawno temu, miała męża, wtedy jakoś sobie radzili. Ale on poszedł do piachu, a i dzieci też wkrótce pomarły. Od trzydziestu lat babka Matwiejowa żyła jedynie dzięki cudzej łasce. Stara kobieta przykuśtykała, niosąc miskę. – Masz tu trochę zupy, dobry chłopaczku – zachwalała. – Ze świeżutkiej kapusty. Pojedz w podzięce za robotę. Szymek Kłos chętnie przyjął poczęstunek. Zjadł powoli, dokładnie, do końca. Potem odstawił miskę i od razu wrócił do roboty. Całe drewno rozwłóczone na podwórzu, nawet to, co chwastami porosło w kątach i pod płotem, porąbał, a potem porządnie poukładał pod ścianami chałupy, pod okapem strzechy.
Gdy pod wieczór babka Matwiejowa wyszła na próg, nadziwić się nie mogła tak wielkiej i porządnej robocie. – Ho, ho! – zaskrzeczała z podziwem, kuśtykając po podwórzu i zaglądając w każdy kąt. – To na całą zimę opał mam jak się patrzy. Anim myślała, że aż tyle tego jest. Niechaj Bóg błogosławi Szymkowi. Co za zmyślny chłopaczek! Tylko siekiery nie mogła odnaleźć. Tej siekiery, którą rąbał drewno Szymek Kłos. *** Po pierwszych zapowiedziach w kościele Świętych Apostołów Piotra i Pawła o ślubie Antoniego Dawidowicza i Franciszki Lulewicz nie nastąpiły drugie, co odebrano z wielkim zaskoczeniem. Zaraz poszła plotka, że to Antoni zrezygnował z poślubienia Franciszki. Powodu nikt nie potrafił podać, ale samo odstępstwo od słowa wystarczyło, żeby cała parafia zahuczała od domysłów i plotek. – Pewnie młody zobaczył, jaka marna ziemia w Nowosadach – mówili jedni. Inni widzieli przyczynę w nieustępliwości Franciszki. – Podobno powiedziała, że do studni skoczy, jak ją przymuszą. To się rodzice rozmyślili i odmówili kawalerowi. Potępiano zarówno miękkość niedoszłego pana młodego, jak też postępowanie narzeczonej i jej ojca. – Widzicie ją, jaka harda! Gospodarski syn jej nie pasuje! Batem nauczyć taką posłuszeństwa! Sam narzeczony nie przyszedł do Nowosadów, żeby wytłumaczyć swoje postępowanie. Jedynie swat Świtak zjawił się na podwórzu Lulewiczów. Miał zafrasowaną minę, kłaniał się z daleka, z daleka przepraszał. – Wybaczcie, Józefie. Dziwna to sprawa, dziwna. Ja sam nie wiem, co się stało. Ale powiadam wam, że musiała być jaka ważna przyczyna. Antoni na krzyż przysięgał, na krzyż. Nie wiadomo, co mu się stało, ale w głowie jakby się obróciło. Wszystko ustalone było, a tu nagle on
świadków prosi do przysięgi i na krzyż przysięga, że nigdy nie weźmie waszej Franki. Ojca na kolanach uprosił, żeby odwołać zapowiedzi. Ojciec zgodził się, bo Antoni przysięgał, że do kościoła i tak nie pojedzie. Nawet jakby go związać mieli, sznur przegryzie, a nie pojedzie. To uradziliśmy, że lepiej będzie dziewczyny na ludzki śmiech nie wystawiać... – A teraz to niby nie jest wystawiona? – zapytał Józef Lulewicz. Nie zaprosił gościa do chaty, nie okazał mu serdeczności ani szacunku. – Radziłem jakie odszkodowanie dać – wyjaśniał Świtak. – Prosił mnie, żebym z wami pomówił co do wysokości... Lulewicz nie miał ochoty na rozmowę i szybko pożegnał gościa. – Zastanowię się – odpowiedział. Świtak odszedł, roztrzęsiony niezwykłą sytuacją. Nikt nie wymaga od młodych, żeby nie mogli zmienić zdania, ale taka zmiana po zapowiedziach w kościele, to rzecz rzadka i przykra dla wszystkich. Józef Lulewicz o wstyd z powodu tej historii obwiniał nie tylko młodego Dawidowicza, ale i swoją żonę, która naciskała, żeby jak najszybciej wydać Franciszkę. – Mówiłem, że młody Dawidowicz coś mi się nie widzi... – mruczał niezadowolony. Antonina nie poczuwała się choćby do części winy. – Mówiłeś? – spytała rozzłoszczona. – Figę mówiłeś! Sam to chciałeś załatwić, mnie nie słuchać. I jak załatwiłeś? Każdy zobaczy i oceni. – To nie moja wina – bronił się Lulewicz. – Coś się musiało niedobrego stać. Ale ja nie wiem, co i czemu taka hańba na nas spadła. Latami będą nas palcami wytykać! Spytali Franciszkę, ale tylko wzruszyła ramionami. Od czasu tamtego spotkania nie widziała Dawidowicza inaczej jak tylko w kościele, nie mówiła z nim, nie poznała jego planów. – Rozmyślił się – odpowiedziała obojętnie. – Może posagu mu mało było. – Posagu było dość! – sprzeciwiła się Antonina. – Ustalono przecież, co
i jak. Inna musi być przyczyna. Już ja się dowiem, co to takiego! Ale mimo tej zapowiedzi nie udało się jej ustalić, co skłoniło Dawidowicza do poniechania zamiaru poślubienia Franciszki. Plotki rozmaicie to przedstawiały, ale nikt nie umiał podać właściwego powodu tak nieoczekiwanej decyzji. Był jednak taki bezpośredni powód. Nazywał się Szymek Kłos. *** Antoni Dawidowicz zaczął świętować od razu po pierwszych zapowiedziach ślubnych w kościele Świętych Apostołów Piotra i Pawła. Świętował przez kilka dni. Po nabożeństwie zaprosił krewniaków, znajomych i sąsiadów do gospody, gdzie tęgo popili za zdrowie swoje, narzeczonej oraz kolegów, z którymi podzielił się radosną nowiną. Następne dni spędzał przeważnie w gospodzie, późno wracając do domu, gdzie odwiedzali go sąsiedzi i inni koledzy. Powinszowania przeciągnęły się, zwłaszcza te ostatnie, we wtorek. Było już dobrze po północy, gdy ostatni goście opuścili dom Dawidowicza. Antoni padł na posłanie jak kłoda, nie rozebrawszy się, ledwie buty ściągnął. Spał ciężko, głęboko, pijany do nieprzytomności, a jednak dobrze zapamiętał sny, zwłaszcza jeden. Gdy tak leżał, z ciężką głową i suchością w ustach, zamroczony, usłyszał nagle, jak otwiera się okno. Chociaż we śnie, to jednak pamiętał, że było zamknięte na zaszczepkę, więc odwrócił głowę, by sprawdzić, jak mogło się otworzyć. Blady księżyc świecił spomiędzy rzadkich chmur. W tym świetle Antoni Dawidowicz zobaczył straszną zjawę. Białą, wysoką postać, wychudzoną jak sama śmierć. Weszła przez okno i stanęła naprzeciw. Zdziwił się. Nie, nie wyglądem. Wiadomo, że śmierć jest blada, chuda, okropna. Zdziwił się, bo nie miała w ręku kosy. Miała siekierę. Choć był pijany, zachował tyle rozumu, żeby się przeżegnać, i tyle siły, żeby zejść z łóżka na podłogę. Słów nie zapamiętał dokładnie, ale na
pewno zjawa zapowiedziała, że zanim go zabierze ze sobą, odrąbie mu ręce. Antoni klęczał i prosił o życie. Płakał, błagał i zaklinał. Obiecał, że zrobi wszystko, co tylko mu zjawa rozkaże. Powiedziała: zapomnij o Franciszce. Antoni Dawidowicz obudził się spocony, przerażony i prawie martwy. Za oknem świtało. Dotarło do niego, jak okropny miał sen. Ale na szczęście już się obudził i mógł przestać się bać. – Sen mara, Bóg wiara – powiedział głośno i przeżegnał się. Próbował przypomnieć sobie, gdzie poprzedniego dnia był, z kim pił i jak wiele. Doszedł do wniosku, że trochę przesadził z gościnnością, bo gdy pomacał się po kieszeniach, nie znalazł ani kopiejki. W głowie czuł szum, w gardle suchość. Wstał z posłania, żeby się napić wody. I wtedy to zobaczył. Pod oknem, gdzie w nocy widział śmierć z siekierą, odcisnęły się wyraźne ślady stóp. Zrozumiał, że sen był bardziej prawdziwy, niż sądził. Rzeczywiście, w nocy zjawa stała w jego izbie, naprawdę żądała, by porzucił Franciszkę, i naprawdę groziła obcięciem rąk, jeśli tego nie zrobi. Z przerażenia dostał czkawki, zapomniał o bólu głowy. Wypadł z chałupy i popędził przed siebie. Bez butów i czapki puścił się biegiem aż do Zabłudowa. Ksiądz proboszcz Miodyński wysłuchał relacji i skrzyczał Dawidowicza za pijaństwo. Ale bez protestu zgodził się na odwołanie zapowiedzi. – Szkoda przeważnie dziewczyny – zauważył tylko. – Smutna będzie. Dla Antoniego Dawidowicza nie miało to żadnego znaczenia. Ani przez chwilę nie pomyślał o Franciszce.
RADOSNE ZNAKI
N
a rynku w Zabłudowie Justyna Nowacka uśmiechnęła się na widok Ignasia Kalinowskiego. Był jedną z osób, o których w ostatnim czasie myślała najczęściej. Syn pana Michała, zatem przyszły pasierb. Musiała ułożyć jakoś w głowie myślenie o tych sprawach. Będzie macochą dla dwóch prawie dorosłych chłopców. Nie wie, co oni myślą o sprawach ojca, nie wie, w jaki sposób powitają ją u jego boku. Ignaś ukłonił się, witał z panną serdecznie i ciepło. – Jak ma się pańska babunia? – zasypała go pytaniami panna Nowacka. – Czy zdrowa? Zarumieniła się, Ignaś domyślił się, że to z przejęcia i niepewności. Chciał pomóc pannie odnaleźć się w tej sytuacji. – Babunia ciągle pani wypatruje – oznajmił. – Proszę podziękować i przeprosić, że nie skorzystałam z tak miłego zaproszenia – panna Justyna odezwała się cichym, zawstydzonym głosem. – Nie chciałabym jednak sprawiać kłopotów... – Kłopotów? – zdziwił się Kalinowski. – Moja babka stale narzeka na brak towarzystwa. Odpowiedniego towarzystwa. Wizyta pani bardzo by ją uradowała, jestem tego pewny. Patrzył na pannę życzliwym spojrzeniem, a Justyna uznała nagle, że jest jej przychylny. – Panie Ignasiu – zaczęła niepewnie. – Czy możemy pomówić otwarcie? – Tak – potwierdził skwapliwie. – Jeśli pani sobie życzy. Nie myliła się, aż się palił do rozmowy. – Chciałabym zapytać pana, jak oceniłby postawę mojego ojca – zaczęła ostrożnie. – Wspominał, że chciałby się powtórnie ożenić. Zapytał, czy miałabym coś przeciw temu. Jakże miałabym mieć? Przecież mężczyzna w średnim wieku musi być bardzo samotny, prawda? Wzięła głębszy oddech. – Kobieta przy boku zmieniłaby to na korzyść. Odpowiednia kobieta. – Prawda – zgodził się Ignaś. – Samotnemu mężczyźnie bywa nielekko.
Człowiek nie jest stworzony do samotności. – Więc pan nie naganiłby takiej postawy? – Na pewno nie – oświadczył Ignaś. – Złożyłbym pani ojcu gratulacje. Na długą chwilę zapadło milczenie. – Panie Ignasiu – odezwała się znowu Justyna. – Czy dalej mogę pytać otwarcie? – Proszę. – Ale czy nie jestem niegrzeczna? Wygląda tak, jakbym zmuszała pana do tej rozmowy. – Nie zmusza mnie pani. Jeśli tak to będę odbierał, nie odpowiem na pytanie. Znowu cisza. – To zapytam... – po chwili niepewności dał się znowu słyszeć głos Justyny. – Czy pan uważa, że jest... za późno dla mnie? – Ależ skąd! – zaprzeczył Ignaś. – Na pewno nie. Na najważniejsze pytanie zdobyła się dopiero po kolejnej dłuższej przerwie. – Panie Ignasiu... Chciałabym zostać dobrze zrozumiana... Czy pan miałby coś przeciw mojej obecności... w Kalinówce? Ignaś wstydził się przyznać, że już próbował poznać zdanie ojca, ale bez rezultatu. – Jeśli mnie zapyta, zapewniam, że nie będę stawiał przeszkód – odpowiedział oględnie. Panna Justyna uśmiechnęła się najpiękniej jak umiała. – Dziękuję panu Ignasiowi. Przez chwilę rozmawiali na inne tematy, bezpieczniejsze, prawie obojętne, oboje rozluźnieni, jak ludzie, którzy doszli właśnie do porozumienia, a i tak są sobie wzajemnie życzliwi. – Czy to nie ta dziewczyna? – zapytała panna Nowacka, wskazując wzrokiem młodą kobietę, spiesznie idącą przez rynek. – Ta, której narzeczony wycofał się tuż przed ślubem?
Ignaś spojrzał i od razu ją rozpoznał. – Znam ją – potwierdził. – Ma pani rację. To Franka Lulewicz. – Biedna dziewczyna! – westchnęła Justyna. Ignaś potrafił udzielić dokładniejszych wiadomości. – Słyszałem, że ojciec zmuszał ją do wyjścia za mąż – zauważył. – Może to i dobrze, że do ślubu nie doszło. – Zmuszał? – zaciekawiła się Justyna. – Mój Boże, naprawdę zmuszał? – Tak słyszałem. – To rzeczywiście może lepiej – podsumowała panna Nowacka. – Chyba jej niełatwo. Nie wiem, czy potrafiłabym się zachować jak należy, gdyby mnie spotkało coś podobnego... *** Sprawy panny Justyny wyraźnie nabrały przyspieszenia. Ledwie w tydzień po rozmowie z Ignasiem przy rynku z Zabłudowie, przed sklepem z rękawiczkami, natknęła się na Michała Kalinowskiego. Panna Nowacka była jak zawsze gustownie ubrana, w jasnogranatową suknię, podobny w kolorze płaszcz i kapelusz. Towarzyszył jej starszy służący z Topolan, niosący stos paczek. Z daleka uśmiechnęła się do Kalinowskiego. – Dzień dobry panu Michałowi – odezwała się pierwsza, gdy się zbliżył. – Czy też po sprawunki? Podała dłoń w jasnogranatowej rękawiczce. – Niedawno spotkałam pana Ignasia – oznajmiła. – Jaki to uprzejmy, dobrze wychowany młody człowiek. Pan Michał musi być bardzo dumny z tak udanych synów. Potwierdził, ze zdziwieniem przyglądając się dziewczynie. Nie wiedział, czemu to przypisać, ale panna Justyna wyraźnie wyładniała. Jej cera nabrała rumieńców, uśmiech stał się odważniejszy. Może to tylko z powodu popołudniowego słońca, którego łagodne światło wszystkiemu wokoło dodawało miękkości. – Gospodarskie sprawy – odpowiedział lekko. – Nudne i nieciekawe.
Cały dzień zszedł mi na targach z Żydami. Uznałbym go za nieudany, gdy nie tak miłe spotkanie. Panna Nowacka zawstydzona opuściła głowę, jej oczy ukryły się za szerokim brzegiem kapelusza. Stał naprzeciw i czekał, co odpowie. Niespodziewanie dla siebie nabrał ochoty do flirtu. Później, gdy o tym myślał, nie potrafił wytłumaczyć, skąd przyszedł mu do głowy taki pomysł. – A ojciec pana Michała wygląda i wygląda – odezwała się panna Nowacka. – Kiedyż to pan Michał zechce nas odwiedzić? – Ojciec? – uśmiechnął się. – A na zaproszenie pani Justyny nie mogę liczyć? – Och! Służący stał o dwa kroki ze znudzoną miną i na rozkazujący wzrok pana Kalinowskiego z wielką chęcią się odsunął. – Tylko ojciec? – powtórzył pytanie pan Michał. Justyna zerknęła spod kapelusza, rumieńce na jej policzkach powiększyły się. – Papa prosił się przypomnieć – odpowiedziała z pewnym wysiłkiem. – Ja pana Michała zawsze zobaczę z wielką przyjemnością... Kalinowski zareagował szerokim uśmiechem. Miał ochotę podroczyć się, ale nagle z tego zrezygnował. Panna Nowacka łatwo wpadała w egzaltację, o czym przypomniał sobie we właściwej chwili. – Dziękuję za tak uprzejme zaproszenie – powiedział. – Proszę powtórzyć ojcu, że niedługo wybieram się do Topolan, w ważnej sprawie, która i panny Justyny dotyczy... Znowu trzymał jej dłoń w swoich rękach i poczuł jak zadrżała. Nie widział jej spojrzenia, ponownie opuściła oczy i już nie miała odwagi podnieść spojrzenia. – Będziemy radzi oboje – zapewniła po dłuższej chwili. Słowa ledwo wydobyły się ze ściśniętego gardła. Kiedy uchylił kapelusza i odszedł, patrzyła za nim, z zachwytem wyobrażając sobie, jak
będzie dobrze, gdy ją obejmą te szerokie ramiona. Omal nie zemdlała od takiej wizji. Długo nie mogła złapać powietrza, oparła się o ścianę domu. Więc Michał przyjedzie! Przyjedzie! Boże! To będzie niedługo. Jak się ubrać? Czy dla zachowania pozorów powinna udawać, że potrzebuje czasu na zastanowienie? Jakaś dziewczyna, przechodząca ulicą, zatrzymała się, zaniepokojona jej nagłą bladością. – Czy panienka potrzebuje pomocy? Pytanie otrzeźwiło nieco pannę Nowacką. Spojrzała przytomniejszym wzrokiem, próbując sobie przypomnieć, skąd zna tę osobę. Ach, to przecież młynarzówna z tym śmiesznym nazwiskiem. Wudkiewicz. Ta, co śpiewa w kościelnym chórze. – Nie – odpowiedziała. – Wszystko dobrze. Dziękuję. Przywołała starego służącego i kazała mu sprowadzić powóz. – Niech Makary się pospieszy, bardzo proszę. Musimy szybko wracać do ojca. *** Pan Jacek Nowacki rzeczywiście czekał niecierpliwie. Częste wyjazdy córki po sprawunki doskwierały mu coraz dokuczliwiej. Stał przed domem, gdy nadjechała z kolejną porcją paczek i pakunków. Tym razem nie było jednak wspólnego oglądania zakupów ani samotnego składania rachunków. Justyna wyskoczyła z powozu i rzuciła się ojcu w ramiona. – Mówiłam z nim, papo! – oznajmiła gorączkowo. – Wybiera się lada dzień! Pan Kalinowski powiedział, że chce z tobą mówić w ważnej sprawie! Przerwała dla większego efektu. – W sprawie, która i mnie dotyczy! – radośnie dokończyła. Pan Jacek aż stęknął z zadowolenia. – Nareszcie! Zaraz mi wszystko dokładnie opowiesz. Czy powiedział, którego dnia przyjedzie? – Nie, papo. Nie podał dnia, a mnie było niezręcznie dopytywać... – Słusznie postąpiłaś – pochwalił Nowacki. – Skoro jednak sam
powiedział, trzeba się go spodziewać w każdej chwili. Powinnaś być przygotowana. Justyna wzięła ojca pod rękę i poprowadziła go do domu. – Jestem przygotowana – oświadczyła pewnym głosem. – Jestem przygotowana od tygodni. Nagle opuściła wzrok, zerknęła na ojca niepewnie. – Prawdę mówiąc, papo – przyznała się – nieco go zachęciłam... Pan Jacek w pierwszej chwili zaniepokoił się. – Zachęciłaś? – spytał zaskoczony. – Co to znaczy zachęciłaś? Justyna uśmiechnęła się z zadowoleniem. – Och, po prostu zapytałam. Sam mówiłeś, papo, że nie mam co odkładać wszystkiego w nieskończoność. Sama nie wiem, w jaki sposób zdobyłam się na tyle odwagi... Była bardzo poruszona. – Mam nadzieję, że nie wypadło to zbyt natarczywie – zauważył pan Jacek. – Na pewno nie – zapewniła córka. – Troszkę go tylko ośmieliłam. Tyle, ile należało, nie więcej. Zapewniam cię, kochany papo. Nowacki wysłuchał relacji ze spotkania i rozmowy z panem Michałem, by na koniec wyrazić zadowolenie z takiego rozwoju sytuacji. – No cóż – podsumował. – Żadne z nas nie należy do młodzików. Przy zachowaniu pewnych form, niektóre inne możemy pominąć bez szkody dla obyczajów i dobrego wychowania. Nie wydaje mi się, Justysiu, żebyś postąpiła nietaktownie. Justyna złożyła dłonie, końcami palców dotykając warg. – Wiesz, papo, trochę się bałam – wyjawiła. – Może nawet więcej niż trochę. Ale przypomniałam sobie, co mówiłeś o wpływie własnego postępowania na własny los. Że nie można tylko czekać, a czasem trzeba dopomóc przeznaczeniu. *** Pan Michał podążał do Kalinówki bez pośpiechu. Rozmowa z panną
Nowacką wprowadziła go w dobry humor. – Wcale nie jest taka nieśmiała – mruczał pod nosem. – Co i raz się czerwieni, ale wcale nie jest nieśmiała. Przez lata życia, które nazywał samotnym, przyzwyczaił się mówić do siebie głośno, zwłaszcza wtedy, gdy miał jakiś problem do rozstrzygnięcia, a nie chciał go omawiać z matką. Za lasem przystanął, by jak zawsze popatrzeć ponad polami na widoczne w oddali zabudowania Kalinówki. – Poszłaby za mnie – powiedział. – Poszłaby natychmiast. Posagu pewnie ze dwadzieścia tysięcy będzie. Nadto afektowana, jak to stara panna, ale wcale łakomy kąsek. Matka byłaby zadowolona... Michał Kalinowski zatrzymał się i zerwał witkę z przydrożnej wierzby. – Ciekawe, co los o tym myśli... – zaśmiał się rozochocony. Zaczął obrywać listki z gałązki i liczyć głośno: – Ożenić się, nie ożenić się, ożenić się, nie ożenić się...
Rozdział 3.
ZŁUDZENIA I NADZIEJE
OCZEKIWANIA Jesień 1910 ój drogi – powiedziała pani Katarzyna. – Czy nie sądzisz, że już czas, abyś coś postanowił w najważniejszych sprawach?
M
Pan Michał miał minę człowieka zupełnie zaskoczonego. – Co mama ma na myśli? – zapytał. – Uważam, że czas już na podjęcie zdecydowanych kroków z twojej strony – starsza pani przesunęła okulary na czoło, wpatrując się w syna z natężoną uwagą. – Dano mi niedawno do zrozumienia, że oczekuje się od ciebie jaśniejszych deklaracji. Jest przecież w Topolanach ktoś, kto spodziewa się po tobie, że określisz wasze wzajemne stosunki w sposób jasny i odpowiedzialny. Kalinowski podniósł brwi. – Nadal nie rozumiem, o czym mama mówi. Pani Katarzyna niecierpliwym gestem założyła okulary na powrót. – Co to za podejście? – spytała z naganą. – Czy nie uczyłam cię odpowiedniego, to znaczy odpowiedzialnego postępowania? Skoro tak lubisz mówić wprost, wprost to ode mnie usłyszysz. Nie możesz odwlekać dnia rozmówienia się z Justysią. Ona ma wobec ciebie jakieś oczekiwania. Należy to wyjaśnić, synu. Pan Michał westchnął. – Wyjaśnić? – zapytał. – Niedawno z nią rozmawiałem, prawda, ale zapewniam mamę, że nie padła z mojej strony żadna deklaracja. – O to właśnie chodzi, że nie padła. Nie możesz tak sobie chodzić, nie oglądając się na innych. Skoro wcześniej dałeś jej do zrozumienia... – Ja? – zdziwił się pan Michał. – Zapraszała mnie w odwiedziny w imieniu ojca. Obiecałem, że wpadnę niedługo, ale nie sądziłem, że powinienem jechać tam prawie zaraz. Wybieram się, jak tylko znajdę wolną chwilę. Sama mama widzi, jak bardzo jestem teraz zajęty... – Tak to i wytłumaczyłam panu Nowackiemu. Ale zbyt długo trwa ta niepewność, Michale. Justysia czegoś od ciebie oczekuje...
Pan Kalinowski był niezadowolony z opinii matki. – Nie wydaje mi się, żebym cokolwiek był winny – zauważył. – Jeśli panna, o której mówimy, odebrała coś więcej niż zamierzałem przekazać, jest mi przykro, bo nie takie miałem intencje. Tłumaczyłem to mamie wielokrotnie, że nie jestem jeszcze gotowy do małżeństwa. To znaczy, może bym i chciał, ale wcale nie jestem przekonany, że powinienem. – Powinieneś – pani Katarzyna oświadczyła to z całą powagą. – Naturalnie, że powinieneś. Już o tym rozmawialiśmy i wydawało mi się, że się rozumiemy. Teraz nie odwracaj kota ogonem i nie udawaj, że nie pamiętasz. Obiecałeś się ożenić, więc spodziewam się, że w tej sprawie poczynisz jakieś kroki. – Doprawdy? – skrzywił usta pan Michał. – Obiecałem mamie, czy też mama tak to tylko przedstawia? Starsza pani zmarszczyła brwi. – Nigdy nie żartuję ze spraw poważnych – oświadczyła. – Obiecałeś, więc bądź tak dobry i doprowadź to wszystko do końca. Inaczej jestem narażona nie tylko na przykre spojrzenia, ale i na wymówki, które mogą mnie spotkać z twojego powodu. Tego zaś chciałabym uniknąć. Michał Kalinowski westchnął. – No dobrze – odezwał się po chwili. – Skoro mama tak to stawia. W najbliższym czasie to uczynię. Pojadę do Topolan i wyjaśnię. – Doskonale – ucieszyła się starsza pani. – Ja oczywiście do niczego ciebie nie zmuszam, ale czy nie lepiej, byś w domu miał to, za czym uganiasz się po świecie? *** Panna Justyna Nowacka, oczekująca z dnia na dzień przyjazdu do Topolan Michała Kalinowskiego i jego oświadczyn, czyniła konieczne przygotowania do małżeństwa. Przygotowania te były już właściwie przeprowadzone, poza jednym z aspektów, niezmiernie jednak ważnym. Panna Nowacka miała bowiem dość ogólne wyobrażenie o życiu małżeńskim, zwłaszcza w zakresie
obowiązków, jakie miałaby wypełniać w sypialni. Mimo dwudziestu siedmiu lat życia, wielu lat spędzonych za granicą, w miastach, pomiędzy ludźmi, była w tej kwestii niczym małe dziecko. Chciała o tych sprawach porozmawiać, popytać, dowiedzieć się, a nie bardzo miała do kogo się zwrócić. We dworze w Topolanach nie mieszkała żadna odpowiednio doświadczona kobieta z rodziny, a służących nie chciała wypytywać. One na pewno coś o tym wiedziały, poza tym zawsze były w grupie, miały matki, ciotki, koleżanki, sąsiadki. Ale że należały do innej sfery, mogły też narazić ją na plotki i uwagi. Gdyby mieszkała w Warszawie, mogłaby zwrócić się do którejś z zamężnych koleżanek nauczycielek w Szkole dla Służących. W Topolanach czuła się samotna i bezradna. Martwiła się brakiem swojego uświadomienia w tak ważnej sprawie. – Żałuję, że zeszłego lata nie pojechałam do Warszawy – westchnęła pewnego wieczora przy ojcu. – Tęsknię za koleżankami nauczycielkami i za przełożoną. – Szkoda, że mi o tym wcześniej nie wspomniałaś – odpowiedział pan Jacek. – Przecież nie było żadnych przeszkód, abyś pojechała na trochę. Właściwie i teraz nie ma, choć pora niesposobna na podróże... Patrzył na córkę, gotów natychmiast spełnić każde jej życzenie. – Dziękuję, papo – uśmiechnęła się Justyna, ale pokręciła głową. – Nie, nie, jesienią nie będę ryzykowała wyjazdu. Pogoda oczywiście niepewna, ponadto powinnam chyba być w domu, gdy... gdy pan Michał... Nowacki zgodził się z takim rozumowaniem. – A może kogoś zaprosisz? – zaproponował. – Niedługo święta i ferie w szkole. Napisz do którejś z warszawskich przyjaciółek, niech cię odwiedzi. Rozerwiesz się trochę, a i dla niej pobyt na wsi może być atrakcyjny. Koszty oczywiście biorę na siebie. Panna Justyna podeszła do propozycji z entuzjazmem. – Wspaniały pomysł! – zawołała. – Jesteś nieoceniony, papo, w umiejętnościach rozwiązywania moich kłopotów! Sama na to nie
wpadłam, choć to rozwiązanie oczywiste. Mogłabym napisać do Amelki, do Jadzi albo może i Wandzi... Zawahała się. – Muszę się nad tym zastanowić. Wszystkich przecież nie zaproszę. Dziękuję papie za tyle życzliwości. Pobiegła zaraz do swojego pokoju pisać listy, zadawać pytania i przedstawiać propozycje. Wieczorem ogarnęły ją jednak wątpliwości. Do świąt pozostawały jeszcze ponad dwa miesiące, a ona potrzebowała konsultacji w swoich sprawach już teraz. Obliczając czas doszła do wniosku, że ślub z panem Kalinowskim najlepiej byłoby urządzić właśnie w Boże Narodzenie. Żaden z trzech brudnopisów listu nie doczekał się przepisania na czysto i wysłania, gdyż nazajutrz pojawiło się lepsze rozwiązanie, co panna Nowacka była skłonna przypisać interwencji Opatrzności. Od jednej ze szkolnych znajomych przyszedł list do panny Justyny. Korespondowała ona czasem z przyjaciółkami z czasów szkolnych. Pisały o swoich sukcesach na polu towarzyskim – zaręczynach, ślubach, mężach, potem dzieciach, nowych domach i tak dalej. Justyna odpisywała, trzymając na wodzy pełną zazdrości ciekawość, a z czasem listy stały się rzadsze i prawie zupełnie przestały przychodzić. Zofia Górkiewiczówna nie należała do przyjaciółek czy choćby bliskich koleżanek uczennicy Nowackiej, choć razem pobierały nauki na pensji. Justyna nigdy nie darzyła Zosi sympatią. Górkiewiczówna miała skłonności do wyśmiewania się z innych, to ona pierwsza nazwała ją „szczotką”. Tym większe było zaskoczenie pismem od Zosi, noszącej teraz nazwisko Waldeck. Justyna bardzo dobrze pamiętała koleżankę – drobniutką, czarnowłosą, ruchliwą dziewczynkę o myszkujących oczach i niewyparzonym języku. W czasach szkolnych ścierały się przy każdej okazji, a teraz pisała do panny Nowackiej osoba dorosła i mocno zmieniona. Zosia powiadamiała, że niedawno została wdową
i przeprowadziła się do wielkiego domu przy ulicy Drewnianej w Białymstoku. Pamiętała dawną koleżankę, pytała co u niej słychać i w serdecznych słowach zapraszała w odwiedziny, by powspominać stare czasy i odnowić przyjaźń. Justyna była zaskoczona takim podejściem do dawnej znajomości, której nigdy nie nazwałaby przyjaźnią, ale ujął ją serdeczny i pogodny ton listu. „Może się nudzisz na wsi – pisała pani Waldeck – przyjedź, a będziemy miały czas na rozrywki i plotki”. Informowała też, że po zmarłym mężu dysponuje wystarczającymi środkami, aby gościć dawną koleżankę choćby i przez kilka miesięcy. – Oczywiście, zaproś tę pannę – powiedział ojciec. – To znaczy panią. Nie bardzo wprawdzie pamiętam, żebyś kiedykolwiek o niej wspominała, ale tym chętniej ją poznam. – Na pewno mówiłam – wyjaśniła Justyna. – Ale była o klasę niżej, więc może z tego powodu nic papie nie mówi jej nazwisko. – Zaproś – powtórzył pan Jacek. – Będziecie mogły nagadać się do woli w jesienne wieczory. Należy ci się jakaś rozrywka. Jeśli chcesz, sam po nią pojadę. Justyna odpisała na list koleżanki, ogarnięta nagle silnymi sentymentami do szkolnych czasów, odpowiedź wypadła serdecznie i przyjaźnie, a w kolejnym tygodniu nadeszła wiadomość, że Zofia Waldeck gotowa jest do odwiedzin w Topolanach. „Jeśli pozwolisz, kochana przyjaciółko – pisała do Justyny – przyjadę własnym powozem. Podziękuj swojemu ojcu za gotowość odebrania mnie z miasta, ale zapewniam cię, że umiem powozić bardzo dobrze i nie ma potrzeby kłopotać twojego papy”. *** Własne oczekiwania wobec Michała Kalinowskiego miał także ksiądz Miodyński, proboszcz z Zabłudowa. Pojawił się w Kalinówce z początkiem października, z wielce zadowoloną miną. – To będzie taka przeważnie sąsiedzka pożyczka – oznajmił, kładąc na stole plik banknotów. – Na moją prośbę dwaj obywatele i przeważnie ja
sam złożyliśmy się, żeby ci, panie Michale, pomóc sfinansować ten zamysł z hodowlanymi stawami. Jeśli się zgadzasz, zadowolimy się zwykłym procentem, sześć od sta. Rzecz jednak musi pozostać w tajemnicy, ponieważ, rozumiesz, twoi cisi wspólnicy przeważnie nie potrzebują rozgłosu. Miał przygotowaną umowę, którą Kalinowski podpisał po uważnym przeczytaniu. Proboszcz papier złożył, schował do wewnętrznej kieszeni sutanny i z zadowoleniem uścisnął dłoń dziedzica Kalinówki. – Rzeczywiście w przyszłym roku na świątecznym stole będziemy mieli ryby od ciebie? – upewnił się. – To przeważnie wielka sprawa, zapewniam cię. Nadkruszymy ten żydowski monopol! – Wszystko na to wskazuje – obiecał pan Michał. – Mam dobry plan i wszystko dokładnie policzone. Ale niech się proboszcz pomodli w tej intencji, to na pewno nie zaszkodzi. Ksiądz Miodyński uśmiechnął się łagodnie. – Na pewno, panie Michale, na pewno. W dobrych intencjach modlitwa przeważnie zawsze pomaga. Był w bardzo dobrym nastroju, został na obiedzie, a potem w salonie raczył się herbatą z malinową konfiturą i chwalił napitek. – Wszystkim powtarzam, że maliny z Kalinówki najlepsze przeważnie na świecie – zachwycał się. – Co za aromat, co za smak! I jeszcze jaki przeważnie dobry wpływ na zdrowie! Po prostu balsam.
KŁOPOTY ZE STASIEM
N
ieustającą przyczyną kłopotów pana Kalinowskiego był prawie już siedemnastoletni syn Staś, coraz częściej doprowadzający ojca do gniewu. Ledwo zakończyła się sprawa z próbami strzelania z rewolweru porucznika Łużyna, a wybuchła nowa awantura. Pan Michał, który zasadniczo palił fajkę, czasem używał także papierosów. Kupował tytoń w paczkach po dziewięćdziesiąt kopiejek, z porcji takiej skręcał około dwustu papierosów. Pewnego dnia stwierdził, że rachunek mu się nie zgadza. – Oszukali mnie chyba – zauważył z niezadowoleniem. – Zwykle wyrabiam dwieście papierosów, a już drugi raz wychodzi mi z paczki dużo mniej. Ledwie sto sześćdziesiąt poprzednim razem, a teraz to nawet tylko sto pięćdziesiąt – wyliczał. – Chyba przestanę kupować u Ackermana... Pani Katarzyna podniosła głowę znad książki. – Ackerman to porządny kupiec, choć Żyd – zauważyła. – Jeszcze twój ojciec kupował u niego tytoń, a nie słyszałam, żeby kiedykolwiek narzekał. I ceny ma niewygórowane. – Może i porządny – zamruczał Kalinowski. – Ale jednak papierosów mam mniej z porcji, co kosztuje tyle samo co przedtem. I to wyraźnie mniej. Sprawa wyjaśniła się dwa dni później. Pan Michał zastał młodszego syna daleko za stodołami, gdy ten, ukryty przed domownikami, palił ojcowskie papierosy. Przy niedużym brzozowym zagajniku leżało kilka kamieni polodowcowych, zbyt wielkich, aby je ruszyć z miejsca. Tworzyły zaciszne miejsce, wokoło pleniło się zielsko i krzaki. Można tam było schronić się przed spojrzeniami innych. Z początkiem października jednak niewiele liści wisiało na brzózkach, zarośla były już bardzo przerzedzone i właśnie pomiędzy nimi pan Kalinowski zobaczył smużkę dymu. Gdy dostrzegł pomiędzy kamieniami syna, od razu odgadł, czemu brakuje mu tytoniu. – Tylko pożyczyłem, proszę ojca – tłumaczył się Staś. – Chciałem
popróbować... Michał Kalinowski wpadł w złość, nakrzyczał na syna, a na koniec wyznaczył mu karę. – Ja przez ciebie posądziłem Bogu ducha winnego Ackermana – powiedział. – Rozumiem, że ty z mojego woreczka tylko sobie pożyczyłeś. Dwa razy najmniej, a może już i wcześniej. Mniejsza z tym. Gdybyś mnie zapytał, oczywiście, że bym ci nie zezwolił. Jesteś za młody na to, aby palić. Zwłaszcza że musiałbyś zarobić na tytoń. Zatem zrobimy tak. W najbliższym terminie pójdziesz do sklepu Ackermana i odkupisz mi paczkę tytoniu. Staś nie odważył się przyznać, że nie ma za co dokonać zakupu, nie chciał rozsierdzić ojca. – Nie masz pieniędzy? – domyślił się pan Michał. – Skoro nie masz, musisz jakoś zarobić. Nie obchodzi mnie, jak zdobędziesz potrzebną sumę. Ale żebyś się nie ważył na coś zabronionego. Żebyś się nie ważył! Staś przytaknął pokornie, przeprosił pana Michała, a do domu wrócił z niewesołą miną. W swoim pokoju znalazł wszystkiego dwadzieścia trzy kopiejki. Po krótkich targach dwadzieścia kolejnych pożyczył od starszego brata. Nadal jednak brakowało mu pół rubla. Myślał, żeby poprosić babkę, ale wiedział, że zacznie wypytywać, na co i po co, a nie miał żadnego rozsądnego tłumaczenia. Bał się też, że ojciec mógł opowiedzieć starszej pani o całym wydarzeniu, spodziewał się, że w tych okolicznościach babka nie okaże zrozumienia i na wszelki wypadek schodził jej z oczu. Jedyna nadzieja istniała jeszcze w pannie Potockiej. Wacia Potocka, panna do towarzystwa starszej pani, miała swój sekret, o którym wiedzieli nieliczni – czytywała francuskie romanse. Panna Wacia wstydziła się mówić o tym komukolwiek, obawiała się ośmieszenia, a spotkałoby ją to na pewno, gdyby dowiedziała się o wszystkim pani Katarzyna. Ta uznawała bowiem tylko poważną literaturę, którą nazywała pożyteczną. Najlepiej patriotyczną, w pogardzie mając wszystko inne. Panna Potocka własnych książek nie miała wiele, ponieważ na niewiele mogła sobie
pozwolić. W Kalinówce funkcjonowała na prawach rezydentki. Jako daleka krewna gospodarzy cieszyła się przywilejami, była dopuszczana do rodzinnych sekretów, nigdy jednak nie pobierała wynagrodzenia. Wszystkie jej potrzeby zaspokajała starsza pani lub też Michał Kalinowski. Miała tu wikt, opierunek, dach na głową, garderobę. Nawet drobne datki na tacę w kościele wyliczała jej pani Katarzyna regularnie raz w miesiącu. Czasem trafiała do rąk Waci niewielka suma, z której jeszcze rzadziej dawało się cokolwiek zaoszczędzić. Gdyby starsza pani dowiedziała się, że czasem, bardzo wprawdzie rzadko, panna Potocka wydawała jakiekolwiek pieniądze na książki tego rodzaju, padłaby chyba trupem. Wacia Potocka czytała również poważniejsze książki, brała je z biblioteki pana domu. Dokładniej, prosiła Stasia, żeby przyniósł książkę z gabinetu ojca, ponieważ panna Potocka za nic nie weszłaby do pomieszczenia zajmowanego przez mężczyznę. Szafa z książkami w salonie była oczywiście ogólnie dostępna, nigdy nie zamykano jej na klucz, ale zawierała zbyt mało rzeczy mogących zainteresować Wacię. Czasem jednak brała stąd jakąś książkę, nie tyle wszakże do czytania, ile dla niepoznaki. Chciała bowiem poczytać ulubione romanse nie tylko w swoim pokoju. Wyjmowała zatem książkę z szafy, udawała, że ją studiuje, a tak naprawdę czytała o kolejnych losach hrabiny zakochanej w romantycznym morskim rozbójniku, albo o uwięzionej dziewicy i tęskniącym do niej pięknym młodzieńcu. Staś poznał tajemnicę Waci Potockiej przypadkiem, ale nikomu jej nie zdradził, czym zyskał u niej pewien kredyt zaufania. I to mimo brzydkiego dowcipu, jaki zrobił pannie Potockiej w poprzednim roku. Starszy brat, Ignaś, namówił go na ten żart, a Staś się nie sprzeciwił, bo dokuczanie pannie Potockiej było tak oczywistą koniecznością, jak mało co w Kalinówce. Ona na zewnątrz była taka poważna, taka nieszczęśliwa, że aż się prosiła o jakieś sztubackie kawały. Któregoś razu panna Wacia przysłuchiwała się rozmowie na temat
praw natury i wyraziła gotowość przeczytania o tym jakiegoś dzieła naukowego. Ignaś ochoczo zachęcał ją do lektury i obiecał wyszukać odpowiednią literaturę. Następnego dnia Staś Kalinowski wręczył pannie Waci gruby tom. Wręczył i uciekł. Dzień był ciepły, pani Katarzyna leżała nieco niedysponowana w swoim pokoju, panna Potocka miała więc wolną godzinę i usiadła na leżaku w sadzie, pod daszkiem z płótna, chroniącym od owadów. Książkę o prawach przyrody miała ze sobą. I zaczęła ją przeglądać nie od okładki i pierwszych stron, ale od miejsca, w którym była założona grubą, tekturową zakładką. To Staś wpadł na ten pomysł. – Taki eksperyment naukowy – powiedział do brata. – Nie ma pewności, czy panna Wacia trafi na obrazy, które chcemy jej pokazać. Może się znudzi po kilku stronach. Trzeba więc zwrócić jej uwagę na miejsce, o które nam chodzi. Dokonamy tego właśnie przy pomocy zakładki. – A czemu miałaby zajrzeć akurat tam? – powątpiewał Ignaś. – Ponieważ w naturze człowieka leży ciekawość – tłumaczył Staś. – Każdy zajrzy do książki w miejsce oznaczone. Jedną ze swoich zakładek szkolnych włożył do książki w określone miejsce, a teraz obaj czekali ukryci w krzakach bzu, aby sprawdzić, czy fortel przyniesie spodziewany efekt. Panna Potocka siedziała w fotelu, zadowolona z popołudniowego odpoczynku, książkę trzymała na kolanach. Dokładnie jak przewidywał Staś, najpierw zajrzała w miejsce, gdzie tkwiła zakładka. Otworzyła książkę i nagle zdębiała. Chłopcy śmiali się w kułak z jej miny i wytrzeszczonych oczu. Wacia Potocka, panna i osoba religijna, dobrze wychowana, trafiła bowiem na wizerunek całkowicie gołego mężczyzny, którego męskie atrybuty były bardzo wyraźnie widoczne. Wacia odrzuciła książkę niczym oparzona, zerwała się z miejsca, we wzroku mając przerażenie. Obaj dowcipnisie natychmiast się wycofali, niezauważeni. – To pyszny pomysł! – cieszył się Ignaś.
On to wymyślił, ale docenił sztuczkę brata z zakładką. – Skąd wiedziałeś, że tak będzie? – pytał. Staś wzruszył ramionami. – Wiedziałem. Choć cieszył się razem z bratem z miny zaszokowanej panny Potockiej, czuł się potem nieco głupio. Uświadomił sobie, że przecież Wacia doskonale pamięta, kto jej książkę z biblioteki ojca przyniósł i nie da sobie wmówić, że zakładka przypadkiem trafiła pomiędzy kartki. Zastanawiał się nawet nad przeproszeniem panny Waci, ale nie wiedział, jak to ma zrobić. Gdy po pewnym czasie powrócił do sadu, zastał pannę Potocką na leżaku, z książką w ręku. Widać przebrnęła już miejsca niebezpieczne. Zauważyła Stasia, spojrzała na niego, ale nic nie powiedziała, a Staś też udawał, że niczego złego nie miał na myśli i nie poczuwa się do żadnej winy. Wacia nie skrzyczała go, nie przytoczyła żadnej pouczającej opowieści i udawała, że nic się nie stało. Gdy dwa czy trzy dni później zwracała tom, też nie zająknęła się słowem o ilustracjach. – Ciężka ta książka – powiedziała tylko. – Nadto naukowa. Prawie nic nie zrozumiałam. Może Staś odnieść do biblioteki. Młody człowiek ucieszył się, że Wacia nie ma do niego pretensji o głupie żarty. Wziął książkę z ręki panny, gdy ta nagle drugą ręką podała mu zakładkę. – Czy to nie Stasia zakładka? – spytała obojętnym tonem. – Wypadła jakoś... – Moja – potwierdził Staś, nagle zaczerwieniony po uszy. Nie przeprosił panny Potockiej, ale też i w żaden sposób nie wracał do tematu, a i żarty z panny Waci stały się rzadsze. *** Teraz Staś podszedł do panny Potockiej, wykorzystując okazję, że była sama i powiedział jej, że jedzie do Zabłudowa. – Ojciec wysyła mnie do Ackermana po tytoń – wyjaśnił. – Mógłbym i do Gliksmana zajrzeć.
Gliksman miał w Zabłudowie stragan z różnościami, w tym używane książki, pomiędzy którymi znaleźć można było czasem jakieś przydatne, a za niewielkie pieniądze. Panna Potocka przyniosła, uskładane przez wiele miesięcy dwa ruble drobnymi monetami zawiązane w chusteczkę. – Tylko niech Staś zachowa dyskrecję – przypomniała, zdając się na jego gust. – I broń Boże, nie mówi, że to dla mnie. – Pewnie, że nie powiem. Ale z zamian chciałem poprosić Wacię o przysługę. Czy mogłaby mi pożyczyć pół rubla? Potrzebuję coś pilnego kupić, a akurat brakuje mi trochę. Niedługo oddam. Tylko i ja bym prosił o dyskrecję przed ojcem i przed babunią. Panna Potocka uśmiechnęła do młodego człowieka porozumiewawczo. – To będzie tylko nasza tajemnica – zgodziła się bez oporów. *** W dzień przyjazdu Zofii Waldeck panna Nowacka z niecierpliwości nie mogła usiedzieć na miejscu. Nie przyznała się ojcu, że nie wie, czy rozpozna dawną koleżankę, a obawiała się też, czy przypadkiem nie wzięła za pobożne życzenia serdeczności listów Zosi, która może okazać się dawną swarliwą i przykrą osobą. Ledwie jednak zobaczyła panią Waldeck zajeżdżającą przed ganek, wiedziała, że wszystko będzie jak najlepiej, a wizyta dawnej koleżanki przyniesie jej wiele radości. Z bryczki machała ku niej z daleka niewielka osoba w fantazyjnym stroju, roześmiana, radosna. Ledwo powóz się zatrzymał, Zofia wyskoczyła zgrabnie, podbiegła do Justyny i rzuciła się jej w objęcia. – Justynka! Co za radość cię zobaczyć! Jak ty wypiękniałaś! Ściskała pannę Nowacką, całowała w policzki. – Kochana przyjaciółko! Myślałam, że umrę, gdy otrzymałam twój piękny, wspaniały list! No, normalnie myślałam, że padnę trupem! Panna Nowacka w jednej chwili zapomniała o zaszłościach z dawnych czasów. Teraz miała przed sobą przemiłą dziewczynę, którą zamierzała
gościć pod swoim dachem. – Justynko! – paplała Zosia. – Wybacz wszelkie złośliwości z mojej strony, jeśli niektóre pamiętasz. Byłam strasznie głupia! – Nigdy nie byłaś głupia – zaprzeczyła panna Nowacka. – A o żadnych złośliwościach nie pamiętam. Jestem wielce rada, że zechciałaś skorzystać z zaproszenia. Proszę, wejdź do domu. – Do domu? – pani Waldeck rozejrzała się z podziwem. – Toż to prawdziwy pałac! Drobnymi kroczkami biegła przy Justynie, gdy ta prowadziła do salonu, aby przedstawić gościa ojcu. – Długo nie zabawię – zastrzegała. – A zaraz potem pojedziemy do mnie! Pan Jacek czekał z niepokojem. Chciał przyjąć gościa na progu, jak wymagał zwyczaj, ale córka prosiła, aby pozwolił jej powitać panią Zofię samodzielnie. Stał teraz i z zaciekawieniem przyglądał się dawnej koleżance córki. Pani Waldeck nie wyglądała na swoje dwadzieścia sześć lat. Miała drobną, dziewczęcą sylwetkę, malutki, nieco zadarty nosek i drobne ząbki. Bardzo małe dłonie i stopy, za to włosy ogromne, czarne i bujne, nosiła poskręcane w fantazyjne loki, na lewej skroni zaznaczone wstążką. Jej strój oznaczał żałobę, ale nie był jednolicie czarny – ciemnofioletowa suknia, podobny w kolorze płaszczyk, a także rękawiczki i parasolkę o krótkiej rączce. Czarne oczy patrzyły śmiało, bez obawy, usta układały się w miły uśmiech. Pani Zofia poruszała się wdzięcznie, żywo, jej pantofelki stukały szybko raz z jednej, a zaraz potem z drugiej strony. – Ten wspaniały mężczyzna to twój ojciec? – zapytała, stanąwszy nagle jak wryta. – Nie, to niemożliwe. Taki młody?! Zaprawdę, pani Zofia umiała podbijać męskie serca. Zanim jeszcze podała rękę gospodarzowi, miała go już całkowicie w swojej mocy. – Czemu nigdy wcześniej nie opowiadałaś mi o kimś tak wdzięcznym? – zapytał później pan Jacek. – To promień słońca w naszym domu. Co za
energia! Justyna uśmiechała się z satysfakcją. Fakt, że pani Waldeck przypadła do gustu ojcu, bardzo jej odpowiadał. Gdy siedzieli wieczorem w salonie, czuła się jakby miała przy boku kogoś bliskiego, siostrę nieomal. Pani Zofii wszystko się podobało, o wszystkim wokół mówiła z zachwytem i podziwem. – Jaki wspaniały musi być ten ogród latem! – Bardzo gustowne przedmioty cię otaczają, Justynko. – Ładny fortepian. Kiedyś dobrze grałaś, mam nadzieję usłyszeć cię znowu. Poziom zachwytu nad odnalezioną po latach koleżanką bardzo szybko w pannie Nowackiej wzrastał. Jak choćby ta uwaga o fortepianie. Zosia zapamiętała nawet takie rzeczy? Niewiarygodne! Historię swojego życia pani Waldeck opowiedziała szybko i z humorem. Pochodziła z małego majątku pod Pułtuskiem, wyszła za mąż za sukiennego fabrykanta i przeniosła się do Łodzi. – Bardzo dostojnym mężczyzną był ten mój mąż – opowiadała żartobliwie. – Żeby mu dorównać, musiałam stawać trzy stopnie schodów wyżej od niego. Po niecałych sześciu latach małżeństwa została wdową, po czym w wyniku rodzinnej narady objęła po zmarłym dom przy ulicy Drewnianej w Białymstoku. – I mały kapitalik oczywiście – dodała, mrużąc oko porozumiewawczo. – Na interesach się nie znam, zajmuje się nimi mój pasierb. Postanowiłam zejść mu z drogi, tak lepiej dla wszystkich. W stosunkach rodzinnych czasem lepiej znajdować się w bezpiecznej odległości. Siedziała obok Justyny, głaskała ją po ręce i co i raz przypominała jakąś anegdotę ze szkolnych czasów, gdy miały pstro w głowie. – Co za bajeczne czasy! – świergotała z rozmarzeniem. – Państwo tego nie wiecie, ale bywało, że zazdrościłam Justynie pozycji. Mojemu ojcu nie wiodło się wówczas tak dobrze, jak szanownemu panu, ze dwa razy omal
mnie nie wyrzucili z pensji za niezapłacone czesne, zwłaszcza że uczyłam się średnio. Justyna bez trudu zdawała egzaminy, a ja kułam po nocach z dość marnym skutkiem. Justyna była zaskoczona. W czasach szkolnych to ona zawsze zazdrościła koleżance – odwagi, ciętego języka, obycia, umiejętności nawiązywania przyjaźni. I nie miała pojęcia, że mała Zosia przeżywała trudne chwile. – Byłam odważna, to prawda – zgodziła się pani Waldeck. – Ponieważ nie zdawałam sobie sprawy z konsekwencji. Ze wszystkich koleżanek na pensji zawsze najbardziej imponowała mi Justyna. Taka wyważona, dokładna, porządna. Ile bym dała wtedy za ten dystans i spokój! Pozytywna, serdeczna postawa panny Nowackiej wobec dawnej koleżanki wzmocniła się jeszcze w wyniku jej szczerości i otwartości. – Będziemy gadały całymi nocami – śmiała się zadowoleniem Zofia. – Dni nam przecież nie wystarczy. Pan Jacek patrzył na obie kobiety rozpromieniony. Radował go widok zadowolonej, uśmiechniętej córki, radowała obecność wesołego gościa, którego pobyt wróżył rozrywkę i zabawę na długie wieczory. – Moje panie – powiedział po trzecim kieliszku koniaku. – Ogromnie żałuję, że dopiero teraz widzę was razem w tak doskonałej zażyłości. Gdybym podejrzewał to wcześniej, zamieszkałaby pani w Topolanach! Pani Waldeck śmiała się zadowolona, Justyna miała na policzkach wypieki i dziecięcą radość w oczach. To był naprawdę udany wieczór. Gdy przyszła pora udania się na spoczynek, rozstawali się z trudem, wzajemnie się pocieszając, że nazajutrz jest nowy dzień, który także spędzą razem. Justyna sugerowała znacznie wcześniej, aby koleżanka położyła się odpocząć po podróży, ale Zofia stwierdziła, że czuje się znakomicie. – Wasze towarzystwo to sprawia, moi kochani – oznajmiła wprost. – Dawno już nie było mi tak radośnie i przyjemnie. Kiedy wreszcie nadeszła pora rozejścia się, obie panie poszły do swoich
sypialni, trzymając się za ręce jak w szkolnych czasach, gdy tego surowo wymagano. Towarzyszyła im służąca, niosąc lampę, ale już po kilku krokach pani Waldeck odebrała jej światło. – Poradzimy sobie bez ciebie – oznajmiła. – Prawda, Justysiu? Panna Nowacka gestem odprawiła dziewczynę. Zofia zamieszkała w gościnnym pokoju dworu, dość daleko od mieszczącej się na piętrze sypialni Justyny. Odprowadzona pod tamte drzwi pani Waldeck wylewnie raz jeszcze podziękowała za ciepłe przyjęcie. – Masz wspaniałego ojca – powiedziała. – Wybaczysz mi chyba, że tak przed nim grałam? – Grałaś? – zdziwiła się Justyna. Twarz pani Zofii, przez cały wieczór roześmiana i radosna, zrobiła się nagle poważna. – Zauważyłaś to przecież – powiedziała. – Pamiętasz, że występowałyśmy razem w przedstawieniach? Widać trochę mi z tych umiejętności zostało, skoro twój ojciec wcale się nie zorientował... Na pensji organizowano czasem przedstawienia. Wystawiano fragmenty niektórych sztuk Szekspira i Moliera lub dzieła klasyki starożytnej. Zosia Górkiewiczówna grywała w nich główne role, zyskując poklask widowni i pochwały pań nauczycielek. Justyna nie miała ani cząstki jej talentu, najczęściej stała na scenie jako członek chóru, a czasem akompaniowała na fortepianie. – Chciałam ci o wszystkim powiedzieć od razu – mówiła pani Zofia cicho, zawstydzonym głosem. – Ale oboje z ojcem tak mnie serdecznie przyjęliście... Bo widzisz, Justysiu, ja wcale nie byłam taka szczęśliwa, jakby to wynikało z mojego zachowania. Panna Nowacka, zaskoczona nieoczekiwaną wypowiedzią koleżanki, milczała. Ta zaś mówiła dalej, nie podnosząc oczu. – Napisałam do ciebie z rozpaczy – przyznała się. – Wcale tak nie było pięknie, jak mogłabyś się spodziewać po moich opowieściach. Mój mąż okazał się człowiekiem brutalnym, co mną poniewierał, bił, a na koniec,
gdy okazało się, że umiera, chciał pozbawić jakiegokolwiek zabezpieczenia. Stoczyłam walkę z jego rodziną, z trudem wywalczyłam ten dom w Białymstoku, prawdę mówiąc nie cały, dwie trzecie, a i kapitał, jaki mam w banku, nie jest znowu taki oszołamiający. Przyjechałam do miasta wcale nie z wyboru, tylko z konieczności. Przyjechałam i zorientowałam się, że nikogo tam nie znam i nie ma wokół mnie ani jednej życzliwej duszy. Ty jedna przyszłaś mi na myśl, ale chyba byłam zbyt dumna, żeby cię prosić o wybaczenie za wszystkie te przykre rzeczy, jakich doznałaś kiedyś ode mnie. Napisałam list, wcale nie licząc na odpowiedź. A gdy odpowiedziałaś, mój Boże, ty wiesz, że ja się modliłam w podziękowaniu? Pani Waldeck podniosła wzrok i spojrzała w oczy Justyny. – Wybacz mi, jeśli możesz. Wiem, że czasem postępowałam wobec ciebie nieładnie, wiem, że nie bardzo spisałam się teraz. Ale tak pragnęłam koło siebie bratniej duszy... Łzy zaczęły płynąć po policzkach pani Zofii, zrobiła gest, jakby chciała ująć koleżankę za rękę, ale cofnęła się w ostatniej chwili. – Wybaczysz mi? – zapytała szeptem. – Niczego w życiu tak nie pragnę. Panna Nowacka, przejęta spowiedzią, rozpłakała się także, po czym serdecznie wzięła rozmówczynię w ramiona. – Jesteś moją bratnią duszą – zapewniła. – Zawsze chciałam mieć prawdziwą przyjaciółkę. Chyba nie miałam takiej. Nie mam ci czego wybaczać. Jestem szczęśliwa, że napisałaś do mnie, jestem szczęśliwa, że przyjęłaś zaproszenie. Dłuższą chwilę się ściskały, wybaczając sobie dawne przewinienia i jedna drugiej obiecując przyjaźń. Gdy się wreszcie rozstały, obie niosła radość. Obie też spały kamiennym snem, a następnego ranka obudziły się radosne i pełne życia. – Kochana pani Zofio – powiedział tego dnia pan Jacek. – Pozwolę sobie tak do pani się zwrócić, gdyż po prostu nie potrafię wyrazić swojej wdzięczności wobec cudu, jakim zdziałała pani pod moim dachem. Oboje
z Justyną jesteśmy nie tylko zadowoleni, jesteśmy wprost szczęśliwi z powodu pani obecności. Pani Waldeck odpowiedziała szerokim uśmiechem. – Pan zapewne wie, z racji doświadczeń i – proszę wybaczyć – starszeństwa, że największą radością jest sprawianie radości innym. Ja dopiero się o tym dowiaduję, ale powiadam panu, co to za wdzięczna nauka! *** Sklep Ackermana w Zabłudowie cieszył się w okolicy zasłużenie dobrą opinią. Choć niewielki, na zamówienie mógł sprowadzić każdy towar, w odpowiednim gatunku i odpowiedniej jakości. Na składzie był tytoń wielu rozmaitych marek, herbata, artykuły kolonialne oraz drobne akcesoria myśliwskie. – Pan dziedzic kupił w mieście lornetkę paniczowi – ubolewał sklepikarz. – A przecież mógł przyjść do mnie, ja bym na pewno sprzedał taniej. Dwanaście rubli, toż to rozbój! U mnie kosztowałaby jedenaście rubli, a najwyżej jedenaście rubli i dwadzieścia kopiejek. – Ciekawe, skąd o tym wiadomo – zdziwił się Staś Kalinowski. – Poza tym chodziło o prezent. Wie kupiec, w pudełku ładnie zapakowana, owinięta kolorowym papierem, ze wstążką... – I za takie głupstwa płacić całego rubla? – kręcił głową Żyd. – Opakowanie i tak panicz od razu zdjął i pewnie wyrzucił! Chodził po sklepie, pokazywał noże myśliwskie, skórzane rękawice, gwizdki do wabienia zwierzyny, nieprzemakalne okrycia. – Jakby panicz co jeszcze potrzebował, do mnie niech przyjdzie – zachęcał. – Ja załatwię. Wszystko załatwię. Panicz lornetkę już kupił. No szkoda, wielka szkoda. Bo druga niepotrzebna? Staś zaprzeczył. – Jedna wystarczy. To na polowania. – Na polowania? No tak, na polowania. A czegoś więcej panicz nie potrzebuje? Na pewno coś takiego jest. A u mnie najtaniej będzie!
– Kompas – powiedział Staś. – Może być i kompas – rozpromienił się kupiec. – W przyszłym tygodniu panicz zapyta, to już pewnie będzie. – Doskonale – skinął głową Kalinowski. – Potrzebny mi kompas mały i poręczny. Kupię, jeśli nie będzie drogi. Ackerman natychmiast zapewnił, że cena okaże się przystępna. – Bo u mnie, paniczu, klient najważniejszy. Ja sam nie dojem, nie dośpię, ale załatwię, żeby klient był zadowolony. Staś udawał, że wierzy w zapewnienia kupca. – A ten kompas to chyba paniczowi nie na polowania? – spytał Ackerman, podnosząc krzaczaste brwi. – Panowie kupują u mnie rzeczy na polowania, ale nie kompasy. Na co on paniczowi? – Trzeba wiedzieć, w którą stronę iść, gdy się człowiek zgubi w lesie. – Racja – zgodził się Żyd. – Sztucer panicz pewnie ma własny? – Jeszcze nie mam – przyznał się Staś. – Ojciec pozwala mi ćwiczyć ze swojego. – Wiec panicz strzelać potrafi... – Potrafię. – A celnie? – No, dość celnie. Z rewolweru to nie, ale ze sztucera... Sklepikarz zdziwił się. – Z rewolweru panicz poluje? – Nie – zaprzeczył Staś. – Z rewolweru strzelałem dla wprawy. Ot, tak sobie. Żeby umieć. – Ale po co paniczowi taka nauka? – kręcił głową Żyd. – Rozumiem strzelba, polowania, ale rewolwer? – Prawdziwy podróżnik powinien umieć posługiwać się każdą bronią. Jakby co do czego przyszło. Ackerman obejrzał się bojaźliwie. – Jakby co do czego przyszło? – powtórzył niepewnym głosem. – To już ja więcej nie chcę wiedzieć...
Licząc, że młody panicz przekona ojca, aby następne zakupy czynił u niego, ponowił swoje usługi w zakresie dostarczenia każdego towaru. – U Ackermana najtaniej będzie. Niech panicz powie o tym swojemu szanownemu ojcu. Ot, choćby taki tytoń. On kosztuje dziewięćdziesiąt kopiejek. Ja już teraz opuszczę paniczowi pięć, nie, siedem kopiejek. Żeby tylko panicz poprosił wielmożnego pana dziedzica, żeby ze swoimi potrzebami do Ackermana szedł, nie gdzie indziej. – Powiem, oczywiście że powiem – zapewnił Staś wesoło. Był bardzo zadowolony z dokonanych tego dnia transakcji. Kupił trzy powieści za pieniądze panny Waci, kupił ojcu tytoń i jeszcze zostało mu nieco w kieszeni. Poszedł więc do sąsiedniego sklepiku, gdzie – mimo chłodnej pory – wypił trzy lemoniady, jedną po drugiej. *** Zadowolony był także kupiec Ackerman. Wieczorem, po zamknięciu sklepu, wrócił do domu, wziął kartkę papieru kancelaryjnego i dokładnie opisał odwiedziny panicza Kalinowskiego. Włożył list do koperty, zaadresował i przygotował do nadania wcześnie rano, by znajomy, który miał jechać do Białegostoku, zaniósł go na pocztę. *** Wacia Potocka okazała zachwyt zakupami, które jej poczynił Staś. Książkę Eugeniusza Sue „Tajemnice Paryża” zawsze pragnęła przeczytać, teraz miała ją w ręku. – Staś sprawił mi wielką niespodziankę – oznajmiła dziękując. – Nawet nie będę prosiła o zwrot tego pół rubla. *** Wizyta Stasia Kalinowskiego w Zabłudowie przyczyniła radości także komuś jeszcze. Trzeciego dnia na biurko szefa Ochrany, carskiej tajnej policji w Białymstoku, trafił pewien list. Starszy detektyw Rudolf Krantz z zadowoleniem pokiwał głową nad raportem sklepikarza Ackermana. – No, no... – powiedział Krantz, z wielkim zaciekawieniem czytając
pismo. – Nareszcie coś konkretnego! Niedługo uderzymy w to gniazdo szerszeni żelazną pięścią...
ORGANY
S
taś nadal spędzał wiele czasu wałkoniąc się, ledwie nieco czytał i trochę spacerował, ale głównie tracił czas. Dręczyły go wyrzuty sumienia za ostatnie figle i nieposłuszeństwo wobec ojca, czuł też niepokój związany z przyszłością. Pan Kalinowski wspomniał niedawno, że najchętniej wysłałby niesfornego chłopaka na jakieś praktyczne kursy i tylko interwencja babki sprawiła, że nie terminował już w jakim warsztacie. – Bój się Boga, Michale! – zawołała pani Katarzyna na wspomnienie takiej możliwości. – Przecież to jeszcze dziecko. Trudno wymagać, żeby było odpowiedzialne i dorosłe. – Ale coś powinien umieć, skoro na ziemi nie zostanie – zauważył pan Michał z kwaśną miną. – Mama go tak broni, jakbym zamierzał uczynić mu jakąś krzywdę. A ja przecież myślę tylko o jego przyszłości. Sprawa nie przedstawiała się łatwo. Na otrzymanie jakiegoś zajęcia poza Kalinówką, Staś był za młody i nie dość wykształcony. W tej ostatniej kwestii istniała pewna szansa. Wprawdzie wyrzucono chłopca ze szkoły, ale następnej jesieni mógłby podjąć naukę w którymś z prywatnych zakładów naukowych. Z uwagi na jego szczególną sytuację, wymagało to sięgnięcia po protekcję, i to niezależnie od tego, czy Staś zdałby egzaminy. Pani Katarzyna uważała, że pomóc mogłaby baronowa von Tromm, ale pan Michał nie wyrażał wielkiej ochoty na skorzystanie z takiej drogi. – Czemu się opierasz? – dziwiła się starsza pani. – Baronowa na pewno nie odmówi. Jest przecież dla nas bardzo życzliwa. – Właśnie z powodu tej życzliwości – oświadczył Kalinowski. – Obawiam się zaciągać u niej kolejne długi. – Ale sytuacja jest trudna i trzeba znaleźć jakieś rozwiązanie. Baronowa na pewno zrozumie i nie będzie twojej prośby uważała za natręctwo. Tak pięknie napisała do mnie niedawno. Michał Kalinowski westchnął.
– Jak mama sobie życzy. Zastanowię się nad taką możliwością. *** Staś, pytany, co chciałby robić, nie potrafił odpowiedzieć jednoznacznie, plątał się, zmieniał plany. Ale perspektywa podjęcia nauki, nie za bardzo zobowiązującej, bo w domu, z egzaminami dopiero na wiosnę, od razu mu się spodobała. – Na pewno do tego czasu zdążę wszystko nadrobić – zapewnił ojca żarliwym głosem. – W pół roku odrobię dwa kursy z najważniejszych przedmiotów. Przyrzekam ojcu najsolenniej. Pan Michał zgodził się tym chętniej, że rozmowa miała miejsce w obecności proboszcza Miodyńskiego. Ksiądz od tygodni objeżdżał majątki w okolicy, by doglądać swoje ulubione owieczki, a przy okazji gromadził także pieniądze na naprawę organów w kościele. – Jakoś się bez nich obędziemy przez najbliższe święta – oznajmił z westchnieniem, chowając w zanadrze dziesięć rubli, datek pana Kalinowskiego. – Potem zaraz przeważnie Wielki Post, to i do maja niedaleko. Organmistrz z samego Wilna ma przyjechać. Podobno bardzo zdolny, ale jak widać, bardzo przeważnie zajęty. Co robić, trzeba cierpliwie czekać. Zakazałem organiście grać, bo przeważnie strach, jak ryczą! Staś Kalinowski wtrącił się niepytany: – Jeśli ojciec pozwoli, mógłbym spróbować... – O czym mówisz? – nie zrozumiał pan Kalinowski – Mógłbym spróbować naprawić organy – powtórzył Staś nieco pewniejszym głosem. Przy stole zapadła cisza. Pan Michał zdziwił się gotowości syna, uznał, że wypływa ze zbyt wygórowanego mniemania o sobie, ale ksiądz Miodyński dostrzegł w tych słowach nadzieję. – Staś umie naprawiać różne rzeczy, słyszałem – zauważył z łagodnym uśmiechem. – Ale z organami to chyba przeważnie nie miał do czynienia.
– Jeszcze nie – zgodził się młody Kalinowski. – Ale kiedyś trzeba zacząć, proszę księdza. Ojciec tak zawsze mówi, że się człowiek nie nauczy, jak nie ma chęci i woli do nauki. Michał Kalinowski nie był zadowolony z wypowiedzi syna. – Nie to dokładnie miałem na myśli – mruknął ze zmarszczonymi brwiami. Ksiądz Miodyński nie odrzucił jednak pomysłu, który mógł przynieść poprawę działania tak ważnego instrumentu. – A nie zepsujesz przeważnie bardziej? – zapytał ostrożnie. Staś uśmiechnął się. – Organy to tylko miech i rury, przez które idzie powietrze – zauważył pewnym siebie głosem. – Co tu można zepsuć? – Ale przecież zepsute – zauważył ksiądz Miodyński. Po krótkim namyśle proboszcz zgodził się, żeby chłopak spróbował. – I tak nie grają – powiedział. – Może wielkiej szkody nie będzie, jak Staś przeważnie obejrzy i popróbuje. O ile pan Michał pozwoli. Kalinowski nie miał nic przeciw temu, choć powątpiewał w sens takiego działania. – Skoro proboszcz tak uważa, nie bronię spróbować. Ale żeby wstydu nie było, jeśli się nie uda... Staś nie miał najmniejszych obaw. – Uda się, ojcze. Oglądaliśmy przecież organy, to pamiętam, jak są zbudowane. To „kiedyś” zdarzyło się przed kilkoma laty. Zakładano organy w Białymstoku w nowym dużym kościele pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Kalinowski przy jakiejś okazji był wtedy z synem w mieście i z innymi przyglądał się robocie. Sam niewiele z tego pamiętał, ale o Stasiu mówiono, że ma bardzo dobrą pamięć. Nie potrzebował pomocniczych rysunków czy schematów. Wystarczyło, że raz coś zobaczył, a pamiętał, jak jest zbudowane. Udowodnił to już wielokrotnie. Ostatecznie pan Michał dał zgodę.
– Załatwione! – ucieszył się ksiądz Miodyński. – Jak to by było pięknie, żeby nam zagrały przeważnie na Boże Narodzenie! *** Na trzeci dzień, w poniedziałek, Staś ruszył do roboty. Do Zabłudowa pojechał konno, tam zaś za rubla pożyczył w sklepie Samuela Silbersteina potrzebne narzędzia. – Dzień dobry paniczowi! – ucieszył się na jego widok kupiec. – Dawno panicza nie widziałem! Czego panicz potrzebuje? Zanim Staś odpowiedział, Żyd uderzył się dłonią w czoło. – Wiem, wiem! – zawołał zadowolony z odkrycia. – Organy panicz będzie naprawiał! – Organy – potwierdził Staś. – Niech Silberstein lepiej tego nie powtarza, bo jak się ksiądz Miodyński dowie, że biorę tu narzędzia, będzie awantura. Zastał proboszcza Miodyńskiego przed kościołem, gdy ten rozmawiał z babami ze wsi, co rano przynosiły do miasta ser i jajka na sprzedaż. Ksiądz pożegnał je szybko, prawie odpędzając spod kościoła z ich koszykami, łubiankami i tłumoczkami. Pilno mu było zobaczyć początek pracy przy organach. – Na pewno Staś wie, co trzeba zrobić? – upewnił się, gdy ruszyli do kościoła. – Wiem, proszę księdza – zapewnił Kalinowski. – Narzędzia przyniosłem. Gdy w świątyni duchowny zobaczył zawartość skórzanej torby, jego wiara w umiejętności Stasia wyraźnie zmalała. – To aż tyle tego trzeba? – zapytał. – I takie przeważnie ciężkie? Organy to przecież instrument delikatny, łatwo zepsuć. Może by pan Staś tylko przeważnie obejrzał, a na razie wstrzymał się... Młody człowiek udał, że nie usłyszał propozycji i poszli zaraz na chór. Tam włączył miech napędzający organy, próbował zagrać. Wiele piszczałek dawało tylko szum, inne – zupełnie niewłaściwe dźwięki,
chwilami przykre dla ucha. Kiedy Staś próbował wszystkich po kolei, wygrywając na instrumencie nieskładne kawałki melodii, ksiądz stał obok z załamanymi rękami i zbolałą miną. – Zauważyłem to już wcześniej – powiedział młody człowiek, wyłączając miech. – Moim zdaniem są tylko zanieczyszczone. To będzie główna przyczyna kłopotów, proszę księdza. Trzeba przejrzeć i przeczyścić, jedne zdjąć, inne nie. Od środka przemyć i przetkać, te mniejsze zwłaszcza. Kilka piszczałek jakby nadkruszonych, ale i na to znajdzie się rada. To duża robota, ale wcale nie tak znowu trudna. Na koniec już tylko dostroić instrument. – I pan Staś to przeważnie potrafi? – ksiądz Miodyński nie mógł wyjść z podziwu. – Potrafię. Na Boże Narodzenie będą grały pięknie jak zwykle, a może nawet i jeszcze ładniej. – Ładniej? – spytał zaniepokojony proboszcz. – Może przeważnie wystarczy, żeby gorzej nie było... Duchowny, choć zadowolony z perspektywy naprawy instrumentu, nie do końca był pewny umiejętności młodego człowieka. Miał także wątpliwość, w jaki sposób zapłacić za usługę. – Co się będzie należało? – zapytał. – Skoro to wielka robota, to nie wiem, czy przeważnie dość pieniędzy będzie. Nasza parafia taka biedna... – Nie wezmę pieniędzy – zapowiedział Staś. – Jakoś się dogadamy, proszę księdza. Zacznę od tych małych piszczałek. Narzędzia mam, będę potrzebował wody z mydłem, ścierek, kilka kijków jakich, niekoniecznie prostych... *** Pobyt pani Zofii Waldeck w Topolanach oznaczał dla mieszkańców dworu wiele radosnego zamieszania. Koleżanka Justyny kipiała od pomysłów, zabawa goniła zabawę, wycieczka wycieczkę, a wieczory okazywały się za krótkie dla wszystkich propozycji. Przez pierwsze dni przyjaciółkom wystarczało wzajemne towarzystwo,
miały sobie bowiem bardzo wiele do opowiedzenia i rozmawiały bez ustanku, od obudzenia się aż po porę spoczynku, tylko wieczorami dopuszczając do siebie pana Nowackiego, gdy siadywały w salonie. Wymieniały się doświadczeniami z prac domowych i gospodarskich, z lektur i obserwacji, śpiewały, grały na cztery ręce na fortepianie, czasami dokazywały zupełnie jak nieletnie panienki, ganiając się po dworze w berka albo ciuciubabkę. Pani Zofia poznała oczywiście sekrety Justyny dotyczące jej marzeń o zamążpójściu, dzieliła się swoimi doświadczeniami w tej materii i zdawałoby się, że nie ma pomiędzy nimi żadnych tajemnic. Topolany, postrzegane przez większość sąsiadów jako miejsce raczej mało ciekawe lub wprost nudne, zatętniły nagle muzyką, śmiechem i zabawą, a wszystko to za sprawą jednej tylko drobnej osóbki. Pan Nowacki patrzył na to wszystko roziskrzonymi oczami, gotowy na każde szaleństwo zaproponowane przez Zofię. Ruszał z paniami na przejażdżki, a nawet dał się namówić na tańce. – Wdowcowi, i to w moim wieku, nie wypada – bronił się początkowo, choć bez przekonania. – A cóż to za niemądre tłumaczenie? – oburzyła się pani Waldeck. I od razu dodała: – Mężczyzna w słusznym wieku, o tak doskonałej prezencji, niejednego młokosa zapędziłby jeszcze w kozi róg. No, proszę wstawać! Chyba nie odmówi pan kobiecie? Pan Jacek dał się porwać pani Zofii do muzyki granej przez Justynę i dziarsko stukał obcasami o podłogę, aż dostał zadyszki. – Dość, dość! – zawołał, padając wreszcie na kanapkę. – Pani Zofia duszę ze mnie wytrzęsie! Justyna śmiała się serdecznie, dawno już nie widziała ojca w tak dobrym nastroju. Może nawet nigdy go takim nie widziała. – Chyba jesteś uradowany, papo – zauważyła z uśmiechem. Nowacki z namaszczeniem pokiwał głową.
– Uradowany, moja droga? Dużo więcej! Jestem szczęśliwy. Cóż to za zabawna osoba! Chyba nigdy w naszym domu nie było tak wesoło! Teraz widzę, że nie zapewniałem ci dość rozrywek, ale niedługo nadrobimy wszelkie zaszłości, zapewniam cię. Pan Jacek, zajęty sprawami majątku, nie mógł poświęcić przyjaciółkom wiele czasu, nad czym bardzo ubolewał, ale one najlepiej czuły się w swoim towarzystwie, choć nie stroniły też od sąsiedzkich wizyt. Justyna odwiedziła z przyjaciółką kilka dworów w okolicy, a także Zabłudów i Michałowo. Urządziły też sobie parę szalonych eskapad bryczką, którą rzeczywiście Zosia, dawniej Górkiewiczówna, kierowała z wielką wprawą, swobodą i wdziękiem. Mimo chłodnej pory wracały z wycieczek zadowolone, rozgrzane i uśmiechnięte, siadały potem w ciepłym salonie i plotkowały jak najęte. *** Któregoś dnia za kalinowskim lasem powóz pań z Topolan minął wiejską dziewczynę, idącą skrajem drogi w kierunku Nowosadów, tak bardzo zamyśloną, że pojazd omal jej nie potrącił. Nie odwróciła się na odgłos nadjeżdżającej bryczki i Zofia Waldeck musiał zjechać na pobocze. – Chyba ślepa! – mruknęła pogardliwie. Justyna odwróciła się i przez kilka sekund przyglądała idącej. – To Franka Lulewicz – wyjaśniła przyjaciółce. – Narzeczony ją porzucił, i to już po zapowiedziach w kościele. Biedna! Zofię Waldeck obejrzała się również. – Jest dość ładna – oceniła. – To ten jej kawaler był chyba ślepy, skoro zrezygnował. Zatrzymała powóz i poczekała na dziewczynę. – Dokąd to idziesz? – spytała pani Waldeck, gdy Franciszka zrównała się z bryczką. – Może podwieziemy? Idąca podniosła oczy, zaskoczona propozycją. Niepewnie rozejrzała się na boki, sprawdzając, czy pytanie na pewno było skierowane do niej. – Do Nowosadów idę – odpowiedziała. – Bo ja z Nowosadów jestem.
Pani Zofia uśmiechnęła się zachęcająco. – To jest panna Justyna Nowacka z Topolan, wiesz? Franciszka odpowiedziała ukłonem. – Wiem. Dzień dobry panience. I drugiej panience dzień dobry. Roześmiały się obie, rozbawione jej onieśmieleniem oraz tym, jak związana sznurówkami para trzewików zakołysała się gwałtownie na szyi dziewczyny. – Podwieźć cię? – powtórzyła propozycję pani Waldeck. Dziewczyna ukłoniła się ponownie. – Bóg zapłać panienkom za łaskawość. Ale nogi mam brudne, bo pieszo idę... Justyna gestem potwierdziła słuszność zastrzeżenia i gotowa była jechać dalej, ale przyjaciółka nie zadała jeszcze Franciszce wszystkich pytań. – Podobno cię zmuszali do wyjścia ze tego twojego kawalera? – ciekawiła się. – To chyba się cieszysz, że nic z tego nie wyszło? – Cieszę się, panienko – zgodziła się Franciszka. Odpowiadała uprzejmie, ale bez uśmiechu i tylko czekała, kiedy pojazd ruszy w swoją drogę. – Jesteś dość ładna, żeby szybko znaleźć innego – pocieszyła ją pani Zofia. – A może masz takiego ulubionego? Franciszka pokręciła głową. – Nie mam, panienko – odpowiedziała. – Już nie mam. Obie kobiety w bryczce popatrzyły na siebie z zaskoczeniem. – Już nie masz? – powtórzyła pani Waldeck. – Czy to znaczy, że i on cię też zostawił? Franciszka miała już dość tej rozmowy. Ukłoniła się i ruszyła przed siebie. – Czekaj! – zawołała za nią Zofia. – Nic złego nie miałam na myśli! Cmoknęła na konia, podjechała nieco, doganiając idącą. – Weź to! – zawołała. – Na twój posag. Może następnym razem
będziesz miała więcej szczęścia. Rzucona moneta odbiła się od piersi Franciszki. Zanim dziewczyna schyliła się, żeby ją odszukać w kurzu drogi i podnieść, nie miała już komu podziękować. Bryczka odjechała daleko.
FRANCISZKA
F
ranciszka Lulewicz wracała z Michałowa. Wybrała się tam z samego rana. Droga zabrała jej kilka godzin. Najpierw do Zabłudowa, tam trzeba było skręcić koło kościoła i iść dalej. Kiedy wychodziła z Nowosadów, po cichu, gdy wszyscy jeszcze spali, nie wiedziała, co się zdarzy. Chciała przekonać się sama, czy Szczepan Sienkiewicz rzeczywiście porzucił wszelką myśl o niej. Wiele na to wskazywało, cała wieś o tym mówiła, ale Franciszka nie chciała wierzyć plotkom. Jak to się stało, że jej Szczepan tak łatwo z niej zrezygnował? Może był zmuszony? Może nie zrozumiał, co do niego mówiła? A powtarzała, że go nie zostawi. Obraził się, że nie poszła z nim od razu, a przecież chciała się tylko przygotować. Umyśliła więc teraz pójść do Michałowa, wytłumaczyć wszystko. Miała cichutką, niepewną nadzieję, że może coś da się uratować. Powie mu wszystko. Powie nawet, że gotowa jest zostać z nim choćby od razu. Najtrudniej było wydostać się poza domowe opłotki. Nikomu nie wspominała o swoim planie, lecz całą noc bała się, że jakimś sposobem ojciec dowie się wszystkiego i w ostatniej chwili zatrzyma ją siłą. Prawie nie spała, żeby nie zaspać pory, którą wybrała na opuszczenie domu. Jeszcze przed świtem wstała, powstrzymując oddech, serce waliło jej głośno. Antonina zamruczała przez sen, ale nikt się nie obudził. Wyszła przed chałupę, potem na drogę. Próbowała iść zwykłym krokiem, tłumacząc sobie, że gdyby ojciec zorientował się, że jej nie ma, nie zarzuci jej ucieczki. Kiedy znalazła się pomiędzy chałupami, przyspieszyła. Im dalej szła, tym bardziej rosło w niej przekonanie, że postępuje słusznie. Chce się tylko dowiedzieć, czemu Szczepan ją porzucił. Pójdzie do Michałowa i zaraz wróci. Sama się przed sobą nie przyznawała, że wcale nie miała ochoty na powrót do domu. Że miała nadzieję zostać w mieście. Bała się spotkać kogoś ze znajomych. Musiałaby odpowiedzieć na pytanie, dokąd idzie i w jakim celu. Ojciec dowiedziałby się od razu i wszystkiego domyślił. A tak spodziewała się oddalić wystarczająco, żeby
jej nie dogonił. Zanim zobaczy, że nie ma jej w domu ani w pobliżu, zanim ustali, że poszła poza wieś, ona będzie już daleko. Nie pójdzie za nią, a już na pewno nie pójdzie do Michałowa, bo przecież nie będzie miał pewności, że udała się właśnie w tamtą stronę. Najpierw będzie czekał, aż ona powróci. Dopiero po jakimś czasie zacznie się złościć, grozić i może podejmie jakieś działania. Zanim to się stanie, ona będzie już w powrotnej drodze albo nawet już z powrotem w Nowosadach. Gdy zapyta, gdzie była, odpowie cokolwiek. Droga wydawała się jej długa, było zimno, ale rozgrzała się marszem, nawet nie dokuczała zimna woda kałuż na drodze. Spory kawałek podjechała na chłopskiej furce, usadowiona na kopie kartofli przykrytych grubym płótnem. Gdy dotarła do Michałowa, wcale nie czuła zmęczenia. Miasteczko przypominało znany jej Zabłudów, z uliczkami, przy których stały drewniane domy z ogródkami. Na rynku pozwoliła sobie na dłuższy odpoczynek. Siedziała i zastanawiała się, jak znaleźć Szczepana Sienkiewicza. Dotąd nie pomyślała, jak go szukać. Na wsi nie było to trudne, wystarczyłoby kogoś zapytać. Tu było inaczej. Gdy zwróciła się z pytaniem do przechodniów, jeden i drugi wzruszyli tylko ramionami. Przypomniała sobie, jak mówił, że w fabrykach michałowskich pracuje kilka setek robotników. Kilka setek, to chyba o wiele więcej niż wszystkich mieszkańców w Nowosadach. Jak trafić na tego jednego? Poszło zadziwiająco łatwo. Gdy Franciszka rozmyślała, jak i gdzie się obrócić, zobaczyła nagle kogoś znajomego. Wprawdzie była to osoba, której wcale nie chciała spotkać, ale ona najlepiej i najszybciej mogła ją doprowadzić do Szczepana. Cześka Rakusz wyglądała bardzo dobrze. Uśmiechnięta, zadowolona, chodziła pomiędzy warzywnymi straganami i furami, na których chłopi przywieźli na sprzedaż produkty ze swoich pól. Miała w ręku wiklinowy koszyk, czasem coś do niego wkładała. Najbardziej ubodło Franciszkę, że
Cześka uśmiechała się do sprzedających i wesoło zagadywała, jak gdyby nie miała powodów do zmartwienia. – Co ta kapusta taka mała? – pytała. – Mała, ale jaka zwięzła! – szybko odpowiedział młody mężczyzna. – Na dwa obiady starczy! – Na dwa? – powątpiewała Cześka. – Mój to ma apetyt za trzech. – To i nie dziwota – zauważył sprzedawca. – Przy was to chyba stale on głodny... – A pewnie! – śmiała się Cześka. Franciszka trzymała się z boku, chowając w tłumie, ale wszystko to słyszała i z każdym słowem narastała w niej niechęć i żal. „Mój” mówiła Cześka o Szczepanie. O Szczepanie, który był tylko jej! Poszła za Rakuszówną, gdy tamta skończyła zakupy, przez miasto, w miejsce, gdzie przy małej ulicy stały szeregiem niskie, podobne do siebie, drewniane domy. Cześka śmiało weszła przez drzwi pośrodku budynku i po chwili Franka zobaczyła w oknie jej sylwetkę. Na parapecie stała doniczka z pelargonią. Franciszka nie wiedziała, co robić. Dotarła do miejsca, w którym o mały włos nie zamieszkała przy boku ukochanego mężczyzny. Przecież za tym oknem było teraz mieszkanie Szczepana. Długo stała naprzeciw okna, w którym zobaczyła swoją następczynię, ale ona nie pokazała się ponownie. Franciszka, pchnięta nagłym impulsem, podeszła do domu, otworzyła drzwi i znalazła się w ciemnej sieni. Zza drzwi po prawej stronie dochodziło ciche podśpiewywanie oraz regularne drapanie. To Cześka, z zadartą spódnicą, klęczała na podłodze gołymi kolanami i z zapamiętaniem szorowała podłogę ryżową szczotką. Co chwilę moczyła szczotkę w stojącym obok wiadrze z wodą, a wtedy jej śpiew słychać było głośniej. Jam ci świata nie wiązała, Zawiązał ci go ksiąąądz...
A ty mówił, że ja ładna, Tyś mnie nie musiał wziąąąąć!... Tak była zajęta swoimi czynnościami, że nie zauważyła otwierania drzwi. Franka stanęła w progu. Izba okazała się przestronna i jasna. Stół, ławy, łóżko nakryte ręcznie tkaną narzutą w kolorowe pasy. W drugim kącie mały żelazny piecyk, na którym w wielkim garnku gotował się obiad. Pachniało kapustą. Plaster słoniny i kilka obranych marchewek czekało na swoją kolej. Przy kuchni dwie półki, na nich malowane gliniane talerze i kubki. Przy drzwiach stołek z wiadrem i kubek do świeżej wody. Obok na ścianie wieszak, na nim świąteczne ubrania Szczepana. W oknie, przez które widać było kawałek ulicy, lniana zasłonka w kolorowe kwiaty i doniczka z pelargonią. Franciszka stała jak zaczarowana. Oto jest dom, w którym miała zamieszkać. Czysta, jasna izba. Kobieta czekająca na powrót swojego mężczyzny. Gotuje obiad, a jednocześnie sprząta i szykuje wszystko na jego powrót. Nie czuła, jak łzy nabiegły jej do oczu i popłynęły po policzkach. Cześka Rakusz podniosła głowę, zobaczyła gościa i uśmiechnęła się szeroko. – Franka! – zawołała z radością. – Franka, co ty tu robisz?! Pospiesznie wytarła dłonie i zerwała się do powitania. Franciszka była szybsza. Podskoczyła do klęczącej z wyciągniętymi pięściami. – Ty złodziejko! Ty złodziejko z piekła rodem! Zaskoczona Rakuszówna nie zdążyła się uchylić. Ciosy, jakie spadły na jej głowę i ramiona, przewróciły ją na podłogę, z wywróconego przy tym wiadra chlusnęła brudna woda. Franciszka wskoczyła na leżącą, biła i drapała aż do utraty sił. – Ty wywłoko! – krzyczała przez płacz. – Ty zmoro! Zabiję na miejscu! Na miejscu! Cześka się nie broniła, tylko ramionami osłaniała głowę. Mówiła coś,
ale Franciszka w złości zupełnie tego nie rozumiała. Dopiero po dłuższym czasie, gdy na chwilę przestała, by zaczerpnąć oddechu, dotarło do niej, co słyszy. – Bij – powiedziała Cześka Rakusz. – Zawiniłam wobec ciebie. Franciszka przestała, ale tylko na chwilę. Żal był w niej tak wielki, że znowu dał siły pięściom i ostrość paznokciom. Gdy wreszcie uznała, że dosyć, Cześka leżała na podłodze, ledwie w strzępach ubrania, z siniakami na czole i policzkach, na nagich ramionach i pod kolanami, a garście jej włosów walały się wokoło. Płakała głośno, palcami próbując, czy zęby są na swoim miejscu. – Niech cię zaraza weźmie, ty szmato! – syknęła na odchodnym Franciszka Lulewicz. Zanim wyszła, zrzuciła z półki przy kuchni wszystkie naczynia na podłogę. Potrzaskały się w drobne kawałeczki. *** Dla Józefa Lulewicza odwołanie zaręczyn najstarszej córki było ciężkim ciosem. Już się przecież przywiązał do myśli, że na zimę Franka pójdzie za Antoniego Dawidowicza, na swoje. Ubędzie jednej gęby do utrzymania, ale przede wszystkim chodziło o to, że miałaby swój kąt, to zaś dałoby mu pewność, że postarał się o coś dobrego dla córki. Wierzył we wróżby, znaki i przepowiednie. Jakby dobrze poszło z najstarszą, miałby więcej przekonania, że z innymi też dobrze się ułoży. A skoro nie wyszło jak należy z Franką, jakim sposobem miałoby wyjść dobrze z jej młodszymi siostrami? Martwiła go nadchodząca zima. Wyglądało na to, że będzie gorzej, niż poprzedniego roku. Plony okazały się niewysokie, o jedną czwartą mniejsze, niż się spodziewał, a gąb do wykarmienia tyle samo. Ciężkich czasów spodziewała się cała wieś. Sąsiedzi zbierali się po chatach i naradzali nad znalezieniem sposobu przeżycia. Byli wśród nich i tacy, co mieli jeszcze mniej niż on. Cieślak skarżył się, że nie starczy paszy dla krowy i będzie ją musiał sprzedać, Gruca posłał synów za robotą daleko,
do innego powiatu. Chłopi w Nowosadach zaciskali zęby i sto razy obliczali, że najważniejsze jest przetrwać jeszcze trzy lata. Za trzy lata skończą spłacać swoje działki, otrzymane w ramach uwłaszczenia, a wtedy może dobry Pan Bóg pozwoli im odetchnąć. Wszyscy chodzili na odrobek na pańskie pola, za zboże, siano i kartofle, bo własnych zbiorów nie wystarczało. Chodzili z niemałą przykrością, bo z niezrozumiałych dla nich powodów ziemie Kalinówki dawały znacznie wyższe zbiory. Niby ziemia taka sama, takie samo niebo nad nią, taka sama pogoda, a plony u pana Kalinowskiego dużo większe. – Biednemu zawsze wiatr w oczy – mruczeli z rezygnacją. Wszyscy rozglądali się za dodatkowym zarobkiem. Było o niego najłatwiej w Zabłudowie, gdzie chłopskie córki posyłano do zamożniejszych żydowskich domów. Bogobojni Żydzi, a było ich w Zabłudowie wielu, nie wykonywali w dzień szabatu żadnych prac, wszelkie czynności gospodarskie zlecając wynajętym na ten dzień chrześcijańskim chłopcom i dziewczętom. Sprzątanie, trzepanie dywanów, palenie w piecach, obrządzanie bydła, czerpanie wody ze studni, noszenie baniek z mlekiem i wiele innych niezbędnych czynności, czasem także drobne prace remontowe. Zarobek nie był wielki, ale w chałupie liczył się przecież każdy grosz. Do Zabłudowa poszły też dwie najstarsze córki Józefa Lulewicza, Franciszka i Sabina. Obie najęły się do roboty, ale tylko młodsza została w niej przez dłuższy czas. Franciszki nigdzie nie chcieli zatrzymać. Początkowo Józef nie wiedział, z jakiego powodu, ale szybko okazało się, że winna jest uroda dziewczyny, a zwłaszcza jej wielkie piersi. – Zgorszenie tylko przynosi – powiedziano. – Od samego patrzenia zgorszenie. Lepiej niech więcej nie przychodzi. *** Macocha Franciszki była więcej niż niezadowolona. – Głupia jesteś – powtarzała Antonina. – Gdybyś nie siedziała jak kołek w płocie, jak przyszedł Antoni ze swatem, już za niedługo byłabyś
panią pod własnym dachem, a tak będziemy cię mieć na karku nie wiadomo jak jeszcze długo. – Nie wam – prostowała Franciszka. – Jestem na swoim. – Akurat! – sprzeczała się Antonina. – To dom twojego ojca i mój! Ty tu mieszkasz przejściowo, przelotnie niczym ptak. Leć wreszcie do swojego gniazda! Franciszka domyślała się, że i we wsi muszą o niej mówić niezbyt przychylnie. Wiadomo przecież, jak łatwo rozchodzą się plotki. Niewiele sobie z nich robiła, a przynajmniej tak się jej wydawało, bo gdy nikt nie widział, popłakiwała nawet głośno, nie tylko w duszy. Jak on mógł ją tak zostawić? Szczepan, jak Szczepan Sienkiewicz mógł ją tak porzucić? O Antonim nie myślała wcale. Błogosławiła los, że Dawidowicz się rozmyślił. Myślała też o Cześce. Z zazdrością wyobrażała sobie, jak dziewczyna od Rakuszów korzysta teraz ze wszystkiego, na co liczyła Franciszka i co wydawało się należeć tylko do niej. Z ramion Szczepana, jego pocałunków i uścisków. Było to bardzo bolesne myślenie. Źle myślała Franciszka o Cześce. Żeby zachorowała, albo żeby w tej fabryce urwało jej palce czy nawet całą rękę. Nie obwiniała Szczepana, obwiniała Cześkę, a także i siebie, że nie dość wcześnie zauważyła, jak dziewczyna strzelała oczami za stangretem. Jaka była nieuważna i głupia. Nie przywiązywała do tego wagi. Uważała, że Szczepan, skoro ją wybrał, jej obiecał, nigdy już nie spojrzy na inną kobietę. Głupia! Po prostu głupia! Jak w ogóle mogła tak myśleć? Odejście Szczepana bolało. Nie było dnia, żeby Franciszka o nim nie myślała. Zastanawiała się, czy rzeczywiście było mu wszystko jedno, z którą dziewczyną mieszka w Michałowie. *** Nadzieja na poprawę losu przyszła do Nowosadów za sprawą dziedzica Kalinówki. – Będzie dobry zarobek – pochwalił się Lulewicz żonie. – Pan
Kalinowski kazał niedługo do roboty przyjść. Stawy będzie czyścił. – Stawy? – zdziwiła się Antonina. – Jakie znowu stawy? – Jego stawy, co to jeszcze jego ojciec zaczął kopać. Teraz, powiada, robota będzie. Nie byle jaka. Naznaczył mnie starszym nad robotnikami, co pójdą ze wsi. Trzeba będzie pewnie i z innych wiosek ludzi wołać, bo potrzeba ze czterdziestu chłopa. Robota na całe tygodnie. Duże rowy wykopać z rzeki do stawów, żeby woda przepływała. Same stawy oczyścić z tataraku i wszelkiego zielska, szlam wybrać, potem stawy pogłębić. – A po co to? – dziwiła się Antonina. – I czemu teraz, jak już przymrozki, ziemia zmarznięta. – Tam wilgotno, można jeszcze kopać – wyjaśnił Józef. – Wolałabyś z zarobkiem czekać do wiosny? – Pewnie, że nie – zgodziła się Antonina. – Tylko nie wiem, po co ta robota. Znowu jakaś pańska wydumka! – To staw hodowlany – wtrąciła Franciszka, która była świadkiem tej rozmowy. – Na ryby. Antonina spojrzała ze złością. – A ty czego się odzywasz? – sarknęła. – Co o tym możesz wiedzieć?! – Odzywam się, bo wiem! – odparowała Franciszka. – Słyszałam od kogoś, kto dokładnie to wie. Zanosiło się na nową kłótnię. Antonina lubiła mieć ostatnie słowo. – Widzicie ją! – zakpiła. – Takaś mądra, a nikt cię nie chce! Jeszcze kilka tygodni temu Franciszka rozpłakałaby się na takie docinki. Teraz tylko hardo potrząsnęła głową. – Jeszcze zobaczymy! Józef Lulewicz uderzył dłonią w stół. – Cicho! – warknął rozzłoszczony. – Dość tego na dzisiaj. – Ale ona... – zaczęła Antonina, lecz mąż, który zwykle brał jej stronę, tym razem nie pozwolił dokończyć. – Cicho, kwoki! – zażądał. – Albo na obie znajdę rzemień! ***
Franciszka łykała łzy. Starała się zapomnieć o wszystkim, co tam widziała. Ten dom, podłoga z białych desek i pelargonia na okiennym parapecie śniły się Franciszce wiele razy. Płakała po przebudzeniu, bo zdarzało się, że we śnie widziała się na miejscu Cześki. Marzyła o opuszczeniu domu, ale nie miała z kim. Wiedziała, że Szczepan Sienkiewicz nigdy już nie wróci.
TAMARA
K
ażdego ranka Staś Kalinowski wyjeżdżał do Zabłudowa. W pośpiechu zjadał śniadanie, mało się odzywał, zajęty myślami o czekającej pracy przy organach. – Na razie rozbieram, babuniu – odpowiadał, pytany o postęp prac. – Kiedy całkiem rozbiorę, dopiero wtedy będę składał. Pani Katarzyna chwaliła wnuka za wielkie zaangażowanie w tak pożyteczne zajęcie. – Jakie to piękne dzieło! Niechaj cię Pan Bóg wspomaga. Była bardzo zadowolona, że Staś wykazuje chęć do pracy, ale – podobnie jak inni domownicy – żywiła poważne obawy, czy poradzi sobie z zadaniem. Nie wyrażała jednak wątpliwości na głos. – Może powinieneś mu jakoś pomóc – zwróciła się pewnego dnia do syna. – Staś to przecież prawie dziecko. Pan Michał wzruszył ramionami. – Nie pomogę, proszę mamy, bo nie mam o tych sprawach pojęcia. Ufajmy, że chłopak wie, co robi. – Ale on tylko rozbiera te organy! – niepokoiła się starsza pani. – Jak je potem złoży sam jeden? Michał Kalinowski postanowił więc w następnym tygodniu zobaczyć wszystko na własne oczy. – I tak muszę do Białegostoku – zapowiedział matce. – Po drodze się zatrzymam i postanowię, czy chłopaka zostawić tam, czy zabrać. *** Staś pracował już dwa tygodnie, prawie codziennie spędzając w kościele po kilka godzin. Odkręcał piszczałki, wyjmował je z drewnianych obudów, oglądał, opukiwał, w razie potrzeby przepychał, czyścił, potem wstawiał na miejsce, mocował. Był zadowolony, choć gdy pan Michał zobaczył porozkładane wszędzie piszczałki, rury, drewniane klocki czy kawałki blachy, nie podzielił entuzjazmu syna. – Wszystko jest ponumerowane, ojcze – uspokoił chłopak. – Nie ma
innego sposobu, żeby się dostać do obluzowanych rur wewnętrznych, jak tylko zdjąć te na wierzchu. Za uchem miał stolarski ołówek. Wyjął go teraz i na kawałku deski rysował schemat pracy. Był tylko w koszuli i spodniach. Kożuszek bez rękawów leżał obok, choć w kościele panował przejmujący chłód. – Ufam, że wiesz, co robisz – westchnął pan Kalinowski. Choć był pełen podziwu dla działalności syna, obawiał się chwalić go przedwcześnie. Staś odpowiedział pewnym siebie uśmiechem. – To tylko pozornie wygląda na nieporządek – usprawiedliwiał się. – Poprosiłem księdza proboszcza, żeby tu na razie nie zaglądał, ponieważ bardzo się denerwuje. Ksiądz Miodyński przystał na prośbę Stasia. Wykazał zrozumienie i dużą odporność. Przy każdej okazji podkreślał bezinteresowny zapał młodego człowieka, a nawet nieśmiało pochwalił z ambony podczas niedzielnego kazania. – Módlmy się, by przeważnie młodemu panu Kalinowskiemu Pan Bóg dał złote ręce przy pracy nad czyszczeniem naszych przeważnie organów... Zapowiedział, że msze przez jakiś czas będą śpiewane, ale bez muzyki, ponieważ organy przeważnie wymagają odpoczynku i remontu. Kiedy pan Michał zaszedł na plebanię, proboszcz wydawał się pogodzony ze sposobem pracy młodego mechanika. – Modlę się o powodzenie tego przedsięwzięcia, nieustannie się modlę – oznajmił. – Niepokoiłem się, prawda, i przeważnie nadal się niepokoję. Jednakże twój syn, kochany panie Michale, taki jest pewny siebie, że i na mnie przeważnie spłynął spokój... Pan Kalinowski odniósł podobne wrażenie. Uspokojony ruszył do Białegostoku. *** Na ulicy Bazarnej pan Michał Kalinowski wszedł do modnej cukierni działającej pod firmą A. Gesse. Gdy stanął w progu obszernej sali, pierwsze, co zobaczył, to wesołe oczy baronowej Olgi von Tromm,
strzelające zachęcająco spod szerokiego kapelusza. Obok siedział pułkownik Mikołaj Kawelin. Oboje zapraszająco zamachali do wchodzącego. Pan Michał podszedł do stolika, z radością witając możliwość spędzenia wieczoru w dobrym towarzystwie. – Witam, baronowo – schylił się do dłoni w jedwabnej rękawiczce. – Co za szczęśliwy traf, że panią spotykam. – Doprawdy? – spytała, wskazując miejsce obok siebie. – Trzeba to aż specjalnej okazji, żebyśmy mogli się zobaczyć? Gdzie to chodzisz, panie Michale, że omijasz miejsca, które odwiedzam? – Robota w majątku nigdy się nie kończy – odpowiedział wymijająco, serdecznie witając się z pułkownikiem. Goście siedzieli przy kawie i wiedeńskich ciastkach, Kalinowski zamówił to samo. – I szampana niech podadzą – dorzucił Kawelin. – Uczcimy to piękne spotkanie. Kelner pobiegł wykonać polecenie, a baronowa wdzięcznym ruchem głowy wskazała na swojego towarzysza. – Nie uwierzysz, panie Michale, na co namawia mnie pułkownik – powiedziała z tajemniczą miną. – Zamurowało mnie, gdy usłyszałam jego niezwykłą propozycję. – Tylko niezwykłym kobietom takie składam – pułkownik roześmiał się hałaśliwie. On, bogacz, ale brzydal, miał opinię człowieka interesującego kobiety, na spotkaniach i balach stale był nimi otoczony. – Baronowa nie wie, że pułkownik to znany kusiciel? – zauważył pan Michał. – Proszę się mieć na baczności. Olga von Tromm zrobiła oburzoną minę. – Kusiciel? – spytała? – Och, panie Michale, pan chyba nie do końca zna swojego przyjaciela. To raczej bezwstydnik i bezbożnik! Czy pan wie, co on zamyśla? Wyścig! Wyścig kolarski. Miałyby w nim wziąć udział
same kobiety. Mało tego! Miałyby jechać na wielocypedach ubrane jedynie w trykoty! Wyobrażasz sobie?! Pułkownik Kawelin, znany miłośnik sportów i ich wielki propagator, był organizatorem wyścigów kolarskich, które cieszyły się wielkim powodzeniem publiczności. Jak dotąd na rowerach ścigali się wyłącznie mężczyźni. – Kobiety? – powtórzył Kalinowski z zainteresowaniem. – W trykotach? Pułkowniku, gratuluję pomysłu! Cel zawodów będzie oczywiście charytatywny. – Oczywiście – potwierdził Kawelin z uśmiechem. – Dochód przeznaczymy na Zakład Opiekuńczy dla Chłopców doktora Meierbachera. Dobrą robotę robi ten człowiek, należy pomagać w takich zadaniach. Pan Michał kręcił głową z uznaniem. – Wspaniały pomysł! – powiedział unosząc kieliszek. – Mam nadzieję, że pani baronowa już wyraziła zgodę? – Nigdy w życiu! – zaśmiała się pani Olga. – Szampan jest przedni, ale nie aż tak, żebym straciła głowę! Dłuższą chwilę żartowali na temat pomysłu Kawelina. Pułkownik nadal przekonywał, na poły żartobliwie oczywiście, że zorganizowanie podobnej imprezy sportowej zainteresowałoby wielu ludzi, więc dochód na szczytny cel byłby niemały. – Przyjdzie całe miasto – zgodził się pan Michał. – I kto tylko usłyszy. Ludzie pociągami będą jechać po kilka dni, żeby to zobaczyć na własne oczy! Amazonki na rowerach! Baronowo, będziesz gwiazdą pierwszej wielkości! Olga von Tromm śmiała się, zadowolona z komplementów, ale odmówiła udziału w tak ekstrawaganckim eksperymencie. – Pułkownik umie zachęcić do sportowej rywalizacji – powiedziała. – I prawie żałuję, że taki pomysł nie dojdzie do skutku. Nie z moim udziałem, w każdym razie. Nie miałabym co robić w mieście po czymś takim.
*** Podano już szampana. – Zostaniesz w mieście, Michaił Stanisławowicz? – zapytał Kawelin zachęcająco. – Jest akurat przejazdem, w drodze do Petersburga, sławny śpiewak Taranienko. Moglibyśmy zorganizować małe spotkanie po wieczornym koncercie. Pan Michał pokręcił głową. – Bardzo dziękuję, pułkowniku, ale może innym razem. Czekają mnie sprawy do załatwienia i lepiej, żebym miał do nich trzeźwą głowę. A spotkania z panem, niestety, tego nie gwarantują. Kawelin wstał i podniósł kieliszek. – Za panią baronową! – zawołał. – Oby żyła wiecznie! Pani Olga spojrzała zaskoczona toastem Rosjanina, ale pan Kalinowski zawtórował mu podniesieniem swojego kieliszka. – Pułkownik uważa, że piękno nie powinno umierać – wyjaśnił. – I ja za to wypiję! Gdy zaś Mikołaj Kawelin wyszedł do toalety, baronowa chwyciła pana Michała za rękę. – Dwanaście! – powiedziała szeptem. – Pokój dwanaście, pierwsze piętro. Nie zapomnij. Kalinowski uśmiechnął się uwodzicielsko. – Bądź spokojna, moja droga. Koniecznie muszę cię zobaczyć w trykotach. Absolutnie koniecznie! – Przecież ich nie mam. – Zatem bez trykotów – zgodził się pan Michał szeptem. – Najpiękniejsza jesteś nago, baronowo. Olga von Tromm, zaczerwieniona ze wstydu, rozejrzała się dyskretnie, czy nikt nie zauważył jej rumieńca. – Jesteś okropnie bezwstydny – zauważyła nadal szeptem. Kalinowski wzruszył ramionami. – Ja? – zapytał z niewinną miną. – Ja jestem tylko posłuszny. To
matka mi kazała zobaczyć się z tobą i porozmawiać. Ona ma cię nie tylko za piękną kobietę, ale i wzór wszelkich cnót. Baronowa von Tromm uśmiechnęła się z pewnością siebie. – Oczywiście, że jestem wzorem cnót. Ale bez polecenia matki też byś mnie odwiedził, prawda? – Chciała cię prosić o protekcję w sprawie zajęcia dla mojego młodszego syna, pamiętasz, opowiadałem ci o jego kłopotach. Ale sam to załatwiłem, jeszcze przed przyjściem tutaj. Żeby mieć jak najwięcej czasu dla ciebie. – Och! – oczy baronowej zwilgotniały. – Już nie mogę się doczekać! Jaka szkoda, że masz dla mnie tak mało czasu. – Ponieważ ty masz męża, Olgo – przypomniał łagodnym głosem. – Wiem, że jest chory, ale nigdy nie proponowałaś, abym go zabił. – Co takiego?! – syknęła oburzona, ale zaraz uśmiechnęła się, zrozumiawszy żart. Kalinowski odpowiedział szelmowskim uśmiechem. – Może szkoda zresztą, że nie zaproponowałaś. Z tobą mógłbym się ożenić. Wymagałoby to wprawdzie licznych przygotowań, na przykład wypadku na polowaniu lub coś w tym guście, ale przy odrobinie sprytu... Nie dokończył wyjaśniania planu, ponieważ wrócił pułkownik Kawelin. Rosjanin obrzucił oboje zaciekawionym spojrzeniem, być może nie uszły jego uwagi rumieńce pani von Tromm. – Moje dzieci – odezwał się zatroskany. – Flirtujecie tutaj, a szampan stygnie. Garçon, dawaj tu zaraz więcej lodu! *** W miarę prac nad organami Staś Kalinowski nabierał nie tylko wiedzy o budowie i funkcjonowaniu instrumentu, ale też przekonania, że praca przyniesie spodziewane efekty. Wiele rur i piszczałek było już gotowych, zreperowanych, wyczyszczonych i wstawionych na miejsce. Przy każdej okazji sprawdzał dmuchanie miechów i brzmienie organów. Muzyka, która przy tej okazji wydobywała się z instrumentu, wypędziłaby z kościoła najbardziej zagorzałego z wiernych. Ksiądz proboszcz
Miodyński, który słyszał te próby któregoś razu, stanowczo zażądał, aby ćwiczebne granie odbywało się możliwie najciszej i nie było słyszalne poza kościołem. – Już niedługo będą brzmiały jak należy – oświadczył młody Kalinowski. – Dokładnie wiem, co i w jakiej kolejności robić. Pracował w kościele sam, czasem zaś tak był zajęty robotą, że zapominał, gdzie jest, i pogwizdywał. Organy były dla niego przede wszystkim maszyną, a fakt, że znajdowały się w świątyni, liczył się tylko wtedy, gdy mechanik o tym pamiętał. Tego dnia, po kilku godzinach wytężonej pracy, usiadł za pulpitem, próbując tonów, którymi się zajmował. Nie był zadowolony. Próbował, sprawdzał, ponawiał. Hałas, jaki przy tej okazji powstawał, wcale go nie raził, zdążył się już przyzwyczaić. W pewnej chwili, gdy przerwał i wyłączył miechy, usłyszał śmiech dobiegający z dolnej części kościoła. Odwrócił się niemile zaskoczony. Ze swojego miejsca nie widział jednak, kto stał przy wejściu, pod chórem. Niezadowolony, że wbrew obietnicom proboszcza świątynia nie jest zamknięta, zbiegł po wąskich schodach z zamiarem pouczenia o niestosownym zachowaniu. W otwartych drzwiach kościoła stały dwie osoby, a ich śmiech odnosił się wedle wszelkiego prawdopodobieństwa do muzyki, którą usłyszały. Były to szaro ubrane dziewczyny z kolorowymi chustkami na głowach. Wyglądały na bardzo młode. Może chciały uciec, ale nie zrobiły tego, gdy okazało się, że ten, kto wyszedł naprzeciw, także nie jest całkiem dorosły. – Czemu panie się śmieją? – spytał Staś Kalinowski, nadając głosowi brzmienie, które wydawało mu się groźne. – Z mojej pracy? Nieładnie. – Nie z pracy – odpowiedziała odważnie jedna. – Z tej muzyki. Mówiła czarnooka. Miała mały nos, czerwone usta, dołeczki w policzkach. Podobnie jak koleżanka, była wysoka i postawna. Obie wyglądały na dziewczyny z odległej wsi, które weszły do kościoła przypadkiem. Musiały zresztą pochodzić z daleka, skoro nie słyszały
o remoncie organów. – Przepraszamy – odezwała się druga, blondynka. – Nie chciałyśmy się śmiać w świętym miejscu. Dygnęły przepraszająco, ale na ich twarzach nie było powagi. Staś też porzucił groźną minę. Chętnie pogawędziłby dłużej z takimi miłymi, ładnymi dziewczętami, ale nie wiedział, jak je zatrzymać. – Dopiero naprawiam instrument – wyjaśnił. – A śmiejecie się, jakbyście pierwszy raz w kościele były. – Pierwszy – potwierdziła czarnooka. – My prawosławne. Blondynka chwyciła ją za łokieć i próbowała wyciągnąć na zewnątrz, ale dziewczyna najwyraźniej miała ochotę na pogawędkę z Kalinowskim. – Słyszałyśmy, że w kościołach ładnie grają, to przyszłyśmy posłuchać – wyjaśniła, a oczy się jej śmiały. – Ale to wcale nieładne jest. Na pastwisku bywa lepsza muzyka... – Na pastwisku? – Staś był urażony. – Ciekawym, gdzie takie pastwisko. Przecież mówię, że dopiero naprawiam instrument. Kiedy będzie naprawiony, dopiero pięknie zagra! – E, tam! – powiedziała druga. – W cerkwi i tak najpiękniej śpiewają. Chciała już wyjść, ale jej koleżance najwyraźniej spodobał się młody mechanik. – Sam pan naprawia? – dopytywała się. – Taki młody? Chyba pomaga tylko komu... – Nie – zaprzeczył z dumą w głosie. – To właśnie ja naprawiam. – I będzie grało ładniej niż teraz? – Pytanie! – A jak nie? – Będzie na pewno. To najlepsze organy w całym powiecie. Mógłbym się nawet założyć... Chciał się ugryźć w język. Kto dobrze wychowany zwraca się do panien z propozycjami zakładów? Nie miały wprawdzie więcej jak po piętnaście lat, ale dobre wychowanie nie powinno patrzeć na wiek. Czarnooka
zaśmiała się cichutko. – Zakład? – powtórzyła. – A o co pan chciałby się założyć? Staś Kalinowski uśmiechnął się zawadiacko. – O buziaka – odpowiedział odważnie. – Za dwa tygodnie, gdy naprawię organy i usłyszycie, jak grają, dostanę buziaka. – Zaraz buziaka – sarknęła druga. – Nie za wiele pan sobie pozwala? – Panicz jest spragniony – dodała czarnooka. Było widać, że nie miałaby nic przeciwko, aby stanąć do zakładu i może nawet nie zależałoby jej na wygranej. – Czemu tylko buziaka? – spytała po chwili. – Może i od razu czegoś więcej? – Czegoś więcej? – powtórzył zaskoczony Staś, ale szybko się opanował. – Czemu nie? Jak panna przegra, odda mi rękę. Ukłonił się przy tym nisko, dwornie, niczym rycerz przed damą. Obie dziewczyny zachichotały rozbawione. – A co panicz postawi? – zapytała czarnooka. Staś zrobił niby-poważną minę. – Miłość, szacunek i wierność małżeńską. Czarnooka przestała się śmiać. – Takie żarty? – spytała. – Nie – zaprzeczył. – Przyjdźcie za dwa tygodnie, przekonacie się. Blondynka znowu chwyciła koleżankę za łokieć i prawie siłą zmusiła do zakończenia rozmowy. – Chodź, Tamara. Dość tych głupich żartów. Odeszły obie, szepcząc między sobą. Zamachał ku nim ręką, gdy były przed bramą ogrodzenia. Akurat w tej samej chwili czarnooka Tamara odwróciła się. – Zapamiętałam! – zawołała ku niemu. Roześmiał się głośno, zadowolony z wizyty. Później nie mógł sobie darować, że był taki nierozgarnięty. Zapomniał przecież zapytać, skąd przyszły.
SUKCES STASIA
N
aprawa organów szybko zmierzała do końca. Ksiądz Miodyński zaglądał teraz każdego dnia i chwalił postępy. – Brzmią znacznie lepiej, chyba przeważnie nawet ładniej niż kiedyś – mówił z zachwytem. Staś Kalinowski wyznaczył na następną sobotę zakończenie prac i generalną próbę przed niedzielnym nabożeństwem. – Na pewno wszystko będzie dobrze – zapowiedział, dumny i zadowolony. – To chyba przeważnie czas pomówić o zapłacie – dopominał się proboszcz. – Pomówimy, gdy skończę, proszę księdza – zastrzegł się Staś. – Podobno nie należy chwalić dnia przed zachodem słońca. – Słusznie – zgodził się ksiądz Miodyński. – Nie spodziewałem się przeważnie, że tyle w tobie znajdę rozsądku, młody człowieku. *** W oznaczoną sobotę Staś Kalinowski rzeczywiście skończył pracę nad organami. Powiadomiony o tym proboszcz przybiegł zaraz do kościoła, stanął na środku nawy i przez dłuższą chwilę słuchał grania. Kiedy organy umilkły, ksiądz Miodyński uklęknął na posadzce. – Bogu niech będą dzięki! – zawołał z ulgą w głosie. Z chóru wychylił się Staś Kalinowski. – A nie mówiłem, proszę księdza? – spytał zadowolony. – Mówiłeś, ale bez Bożej pomocy nie wiadomo, czy ktokolwiek by tego dokonał. Dziękuję, chłopcze. To naprawdę przeważnie wielkie dzieło. Rozpromieniony Staś zbiegł z chóru i podszedł do księdza. – Zagrają na mszy świętej w niedzielę – zapowiedział, całując duchownego w rękę. – Wtedy dopiero ksiądz usłyszy je w całej okazałości. Ja gram słabo, ale nasz organista to przecież mistrz! Uśmiechnięty proboszcz uściskał majstra, chwycił go mocno za
przedramię. – Teraz to już musisz mi wyjawić, jakiej zapłaty żądasz – powiedział. – Nie puszczę bez tego. Za tak wielką pracę musi być przeważnie jakaś nagroda. Staś Kalinowski nagle się zawstydził. – Proszę o wybaczenie, księże proboszczu – odpowiedział niepewnym tonem. – Prawda, że od razu pomyślałem o konkretnej zapłacie. Ale teraz, jak się zastanowiłem, to nie wiem, czy nie będzie za wielka... – Mów, mów – popędzał tamten. – Jestem przeważnie przygotowany. – Otóż, jest coś takiego w kancelarii, co chciałbym dostać jako zapłatę, jeśli ksiądz byłby tak łaskaw... – W kancelarii? – zdziwił się proboszcz. – A cóż wartościowego jest w mojej przeważnie kancelarii? – Mapa – odpowiedział Staś. – Karta geograficzna, na której jest Królestwo Polskie i prawie całe cesarstwo. Bardzo bym chciał ją mieć. Tylko nie wiem, czy to nie za drogi prezent... – Mapa? – zdziwił się ksiądz Miodyński. – Tylko tyle? Ależ chłopcze! Pewnie, że ją dostaniesz! Natychmiast ją możesz przeważnie mieć. Od razu chodźmy do kancelarii! *** Justyna Nowacka wielokrotnie dziękowała koleżance za wszystko, czego ta była przyczyną. – Jestem ci ogromnie wdzięczna za ojca – oznajmiła któregoś wieczora. – Wydaje się taki zadowolony. To twoja zasługa, kochana przyjaciółko. Pani Waldeck wesoło mrugnęła okiem. – No cóż – odpowiedziała. – Nauczyłam się. Mój mąż był ode mnie starszy o dwadzieścia pięć lat, musiałam się nauczyć. Wiek tu zresztą nie ma wiele do rzeczy, my kobiety powinnyśmy umieć kierować mężczyznami. Dla ich dobra, oczywiście. No i trochę dla naszego. Panna Nowacka chichotała, słysząc podobne opinie. Zofia prezentowała się jako osoba doświadczona i wielce wyzwolona, która dobrze wie, jak
należy postępować w każdej sytuacji. Następnego dnia wypadała niedziela i obie wybierały się do kościoła w Zabłudowie. Pani Waldeck wiedziała już wszystko o panu Kalinowskim, to znaczy wszystko, czego dowiedziała się o nim od przyjaciółki, ale koniecznie chciała go zobaczyć. – Starsi panowie powinni być odważniejsi, ale często nie są – mówiła ze śmiechem. – Może powinnyśmy zachęcić tego twojego Michała? – Boże broń! – przestraszyła się takiej możliwości Justyna. – Chyba spaliłabym się ze wstydu. Już go wystarczająco zachęciłam. Obiecał przecież, że wkrótce przyjedzie. W sprawach ważnych także dla mnie, tak właśnie to ujął. – Ale spieszy się powoli – zauważyła Zofia. – Może trzeba mu się przypomnieć. Skoro tobie nie wypada, ja mogę to zrobić. Justyna zaklinała jednak, żeby nie robić nic nieprzemyślanego i przyjaciółka obiecała w końcu powściągliwość. – Ale do kościoła musimy jutro pojechać – zastrzegła. – Obejrzę go i powiem ci, co o nim myślę – obiecała pani Waldeck. Panna Nowacka była przekonana, że Michał Kalinowski zyska aprobatę przyjaciółki i nie myliła się. Pani Zofia umiała ocenić mężczyzn. – Wspaniały typ – powiedziała w drodze powrotnej do domu. – Zupełnie inaczej go sobie wyobrażałam. Jakoś mi się wydawało, że może być bardziej podobny do twojego ojca. A tu tymczasem widzę męski, silny, władczy typ. Nie dziwię się twojemu zaangażowaniu. Pana Jacka nie było z nimi i mogły rozmawiać swobodnie. – No, no! – pani Zofia z podziwem patrzyła na przyjaciółkę. – Teraz rozumiem, że tak go wypatrujesz. Jest kogo! Mój Boże, co za piękny mężczyzna! A jeszcze ci powiem, że musi być bardzo doświadczony, pewny siebie, zdecydowany w, no wiesz, w tych sprawach... Justyna spłoniła się, wstydziła się przed przyjaciółką przyznać, jak niewiele o nich wie. Dotąd rozmawiały o wszystkim, ale temat życia
małżeńskiego nie został poruszony. Zofia napomknęła wprawdzie coś o swoich doświadczeniach w tej materii, ale Justyna uznała, że nie były szczególnie przyjemne i na wszelki wypadek zmieniła temat rozmowy. – Przy nim na pewno nie będziesz musiała szukać sobie kochanka – oznajmiła pani Waldeck. Widząc zaskoczoną minę przyjaciółki, położyła palec na ustach. – Opowiem ci wszystko – obiecała. – Pod warunkiem, że nikomu nie powtórzysz ani słowa. – Kamień w wodę! – obiecała Justyna, bardzo przejęta oczekującymi ją rewelacjami. Zofia mrugnęła porozumiewawczo. – Wieczorem, jak twój papa pójdzie spać. Lepiej, żeby niczego się nie domyślał. Okropnie by się zgorszył. – Pewnie – zaśmiała się Nowacka. – On jest taki zasadniczy i poważny. – A my nie! – zawtórowała Zofia. – Jesteśmy dość młode, żeby poszaleć. Mam rację? – Całkowitą! Chichotały przez dłuższy czas. *** Wiadomość o naprawie organów rozeszła się i w niedzielę przyszło do kościoła wielu ludzi, chcąc na własne uszy usłyszeć, jak teraz brzmi instrument. Wszyscy byli zachwyceni efektami pracy Stasia Kalinowskiego. Śpiewano mocniej niż zwykle, głośniej, składniej i bardziej uroczyście, a ksiądz Miodyński wygłosił piękne kazanie, w znacznej części poświęcone podziękowaniom za hojność parafian. Nabożeństwo wypadło dostojnie i pięknie, panna Wudkiewicz i chór radośnie zaśpiewały, a po nabożeństwie ludzie przed kościołem z wielkim uznaniem mówili o pracy Stasia, kłaniali się, uśmiechali, ziemianie podawali rękę. On sam, wypełniony dumą po brzegi, przechadzał się, niby to
zaaferowany jakimiś myślami, a tak naprawdę, by pławić się w pochwałach i sławie. Dużo dobrego usłyszał także od ojca, a pani Katarzyna popłakała się ze wzruszenia nad zdolnościami wnuka. – Miał rację ksiądz proboszcz – zauważyła ponadto. – Najważniejszy jest duch. Gdy duch ożywia, wszelkie przeszkody wydają się łatwe do pokonania. Staś Kalinowski, choć zadowolony i uśmiechnięty, pochmurniał, gdy patrzył czasem w tłum, a czasem ponad tłumem, w stronę cerkwi. Tylko on jeden wiedział, że osoba, na którą czekał, jest nieobecna. Tamara, czarnooka dziewczyna nieznanego nazwiska, z którą stanął do zakładu, nie przyszła, bo i po co miałaby przychodzić na katolickie nabożeństwo. Na mszy pojawiła się panna Justyna Nowacka, a po nabożeństwie rozmawiała przy powozie pana z Topolan. Co ciekawsi od razu to zauważyli, bo nie po raz pierwszy pan Michał zaraz po mszy podszedł do pana Jacka Nowackiego. Zresztą Justyna nie ukrywała szczególnie swoich planów. Oczywiście nie mówiła o nich wprost, a jedynie dawała do zrozumienia, że ją i pana Michała Kalinowskiego łączy jakaś tajna na razie umowa, która lada chwila zostanie ujawniona. – Przekonamy się – powiedziała młynarzówna, Natalia Wudkiewicz, do Franciszki. – Bo mnie się zdaje, że nie będzie z tego nic. Nie wystarczy, kiedy jedna strona chce. Ona może by i za nim nawet w ogień poszła. Ale dziedzic wcale tego sobie nie życzy. Wywnioskowała to, przypatrując się zachowaniu państwa na skraju placu kościelnego, gdzie stały powozy ziemian. Franciszka też patrzyła w tamtą stronę, ale niczego takiego nie mogła zobaczyć. – Skąd ty to wiesz? – zapytała przyjaciółkę. – Och, Franka – odpowiedziała Natalia, jak zawsze z wyższością w głosie. – Pobędziesz trochę między ludźmi, sama się nauczysz. Teraz to ty tylko pole i pole, więc nie dziwota, że nic nie widzisz. Ale choć panna Wudkiewicz często okazywała zniecierpliwienie wobec Franciszki, tym razem nie odeszła.
– Mocna jesteś – powiedziała, a w jej głosie nie brakowało uznania. – Kawaler cię rzucił, a ty zachowujesz się, jakby wcale cię to nie zmartwiło. – Bo i prawda – przyznała się Franciszka przyciszonym głosem. – Wcale mi nie pasował ten Antoni. Ojciec chciał, macocha namawiała, mnie nie pytali. A teraz jak on nie chce, to ja wolna jestem. Uśmiechała się uspokojona. Młynarzówna pochyliła się ku przyjaciółce i zapytała szeptem: – To innego masz? Przyznaj się. Kto to? Nie bój się, nikomu nie zdradzę. – Może i mam – odparowała Franciszka. – Ale nie powiem kogo, bo kto jeszcze zauroczy. Panna Wudkiewicz wydęła usta. – Ja miałabym zauroczyć? – żachnęła się urażona. – To go sobie trzymaj pod spódnicą. Wcale nie jestem ciekawa! *** Szymek Kłos, piętnastoletni chłopak, nie opuszczał Franciszki Lulewicz na krok. Dzieciak stracił dla niej głowę. Franciszka często widywała go w oddali – na polu, na drodze, pomiędzy chałupami. Bez przerwy był gdzieś w pobliżu, ale bał się podchodzić. Ona zaś udawała, że go nie dostrzega i najmniejszym gestem nie zapraszała. Obecność Szymka drażniła Franciszkę. Chudy chłopiec łaził za nią jak pies i patrzył proszącym wzrokiem. Nie odważył się zagadnąć ani nawet zbliżyć, widząc jej nieprzychylną minę. Któregoś razu zaczekała na niego na końcu wsi, ukryta w zaroślach, i gdy przechodził, wyskoczyła niespodziewanie na drogę. Drgnął zaskoczony, ale zaraz na jego twarzy ukazał się szeroki uśmiech. – Ale mnie przestraszyłaś, Franka! – Czego ty chcesz? – zapytała Franciszka surowym tonem. – Pomagać – wyjaśnił Szymek Kłos przejęciem. – Obiecałem, że ci pomogę, to pomogę.
Franciszka prychnęła lekceważąco. – Niby jak pomagasz? Szymek pociągnął nosem. – Jak pomagam? – powtórzył. – Tak jak trzeba. Jak powiedziałaś, że nie chcesz iść za Dawidowicza, to tak zrobiłem, żeby cię zaniechał. Nie uwierzyła. Ten chuderlak miałby cokolwiek nakazać takiemu tęgiemu parobkowi jak Antoni? – Coś kręcisz! – mruknęła. – Niby co zrobiłeś? Powiedziałeś mu, żeby przestał się do mnie zalecać i od razu przestał? Chyba coś ci się w głowie poprzewracało! Szymek wypiął dumnie swoje chude piersi. – Naprawdę, Franka. Ja to zrobiłem. Poszedłem do niego w nocy. Spał, wlazłem przez okno i jak się obudził, to mu nakazałem, że ma ciebie zostawić w spokoju, bo inaczej... Franciszka przypomniała sobie plotki, które słyszała. Podobno jakaś zjawa stanęła w nocy przed Antonim Dawidowiczem i zabroniła mu poślubić córkę Lulewiczów, bo inaczej straci ręce. Spojrzała z niedowierzaniem na Szymka. Byłby gotów na coś takiego? On, ten chłopak, co teraz patrzył na nią jak mały kotek, jak dziecko? – Ja wszystko dla ciebie – szepnął chłopak. Żachnęła się, gestem dając znać, by sobie poszedł. Ale Szymek nie odchodził. – Ja niczego nie chcę – oznajmił. – Niczego nie chcę dla siebie. Tylko wszystko jest dla ciebie, żebyś nie musiała płakać. Franciszka zmarszczyła brwi. – Masz mnie za głupią? – spytała. – Nic nie chcesz? Na pewno czegoś chcesz. – Nic a nic. Zastanawiała się i nagle wszystko, co wiedziała o postępowaniu narzeczonego, ułożyło się w jedną całość. – Poszedłeś tam i postraszyłeś go? – upewniła się. – Miałeś siekierę?
A Dawidowicz się przestraszył, bo myślał, że to jaki duch? Gadaj mi tu zaraz, czy tak było! Szymek głośno przełknął ślinę. – No tak – przyznał. Rozzłościła się nie na żarty. – Ty głupi szczeniaku! – syknęła. – Lepiej zejdź mi z oczu! Szymek Kłos stał i nie rozumiał, co się dzieje. Franciszka zdenerwowała się, ale może wcale nie jest tak całkiem rozzłoszczona, potem się uspokoi, ale teraz lepiej zejść jej z widoku. – To do widzenia, Franka. – Nie chce cię więcej wiedzieć. Ca za dureń! Myślał, że mnie uratuje. – Uratowałem – zauważył Szymek, choć z nieco mniejszą pewnością siebie. – Nie poszłaś za Dawidowicza. – Nie wtrącaj się w moje sprawy! Prosiłam cię? A jak będę za kogo innego chciała pójść, też go będziesz siekierą straszył? Chłopak zawahał się. – Jak będzie trzeba... Franciszka wyciągnęła rękę i silnie pchnęła chłopca. Zatoczył się, omal nie upadł. – Won! – krzyczała. – Won mi stąd zaraz, głupi! Szymek Kłos odszedł. Był zawiedziony, że Franciszka nie doceniła jego poświęcenia. Niemało strachu najadł się wtedy, gdy poszedł do Dawidowicza. Ale pocieszał się, że Franka w końcu zrozumie, że on to wszystko robił dla niej i nadal jest gotów na poświęcenia. Żałował, że doprowadził Frankę do złości. Ale przecież ona wkrótce się uspokoi. A kiedy się uspokoi, na pewno pomyśli o nim tak, jak myślała niedawno, życzliwie, spokojnie i w taki miły, przedziwnie miły sposób. Był o tym przekonany. *** Staś Kalinowski zamierzał odszukać dziewczynę imieniem Tamara, która miała taki ładny uśmiech. Wiedział, że czarnooka pochodzi z okolicy,
ale nie miał pojęcia, gdzie mógłby ją spotkać. Kilka razy czekał przed cerkwią w Zabłudowie, nie natknął się jednak ani na nią, ani też na jej koleżankę o nieznanym imieniu. Doszedł do wniosku, że uczęszczają do innej cerkwi, nie wiedział tylko do której. Ponieważ miał umysł analityczny, spisał na kartce nazwy okolicznych miejscowości, w których znajdowały się świątynie prawosławne i miał zamiar odwiedzić je po kolei. Nie pomyślał, że taki sposób poszukiwań zajmie mu miesiące, ani o tym, co powie ojciec na jego wycieczki we wszystkie niedziele i święta. Pierwsze wyprawy nie były zachęcające, nie załamał się jednak, na spisie zaznaczał odwiedzone miejscowości i pocieszał się, że w końcu musi trafić na Tamarę. – Bądź wytrwały – mówił do siebie. W Kalinówce szybko zauważono częste wyjazdy Stasia. – Cóż to za nowe fanaberie? – zapytała któregoś popołudnia pani Katarzyna. – Słyszę, że się kręcisz koło cerkwi. Czyżbyś zamierzał zmienić wiarę? Staś pokręcił głową i ucałował ręce babki. – Nie zamierzam, babuniu – zapewnił. – A prowadzę pewne badania, o których wolałbym na razie nie mówić szczegółowo, jeśli babunia pozwoli.... – Badania? Jakie badania? – To trochę trudno wytłumaczyć. Z grubsza rzecz biorąc, prowadzę badania na temat obliczania odległości i szybkości. Nie, nie martw się, babuniu, nie ma powodów do zmartwienia, to dotyczy człowieka i zwierząt pociągowych, nie ma nic wspólnego z niebezpiecznymi maszynami... Ponieważ, przynajmniej jak dotąd, wyjazdy Stasia nie powodowały żadnej szkody i żadnych plotek, ani też dodatkowych wydatków, pani Katarzynie łatwo było je zaakceptować. – Ale oczywiście opowiesz mi o wszystkim? – upewniła się. – Obiecuję, babuniu. Jak tylko opracuję rezultaty doświadczeń, ty
pierwsza się o nich dowiesz.
GAZETA
T
ymczasem kończył się październik, Staś Kalinowski nie miał kolejnych organów do naprawy ani podobnego zlecenia i znowu nudził się w domu. Pan Michał poszukiwał mu zajęcia. Któregoś wieczora postawił synowi pytanie: – Co będzie z tobą dalej? Zamierzasz siedzieć tu bez żadnego zatrudnienia, czy może zechcesz zachować się jak dorosły? Staś zapewnił, że chciałby być przydatny, ale nie wie, jak się do tego zabrać. – A ja wiem – oświadczył Kalinowski. – Jutro jadę do Białegostoku. Pojedziesz ze mną i zobaczymy, czy na coś się przydasz. Staś zrozumiał, że wyjazd zapowiada się na dłużej, gdy ojciec kazał mu spakować do małego kuferka zapasową bieliznę i przybory toaletowe. Poczuł niepokój, choć Kalinowski wyjaśnił od razu, że wyjeżdża na krótko. – Kilka dni – oznajmił. – Mój kolega szkolny, Józef Zeligman, zgodził się sprawdzić, czy nie mógłbyś pomóc w jego interesie. Staś nie znał Zeligmana, nie wiedział jakiego rodzaju interesy on prowadzi, ale nie opierał się. – Jak ojciec sobie życzy. Pojechali nazajutrz, ale dopiero w południe, gdyż jak stwierdził pan Michał, Zeligman z racji swojej profesji wstaje bardzo późno. Nie wyjaśnił, czym zajmuje się jego szkolny kolega, a Staś nie miał odwagi zapytać. Obiecał sobie, że dla zadowolenia ojca przetrzyma każdą próbę, choćby z zaciśniętymi zębami. I bardzo liczył na swoją babkę. Wiedział, że jeśli tylko poskarży się jej na rodzaj zajęcia, do którego zmusza go ojciec, albo na warunki, w jakich musi pracować, starsza pani od razu wyzwoli go z niedogodności. W Białymstoku Staś bywał ostatnio rzadko, teraz chętnie popatrzyłby, co się w mieście zmieniło, ale był spięty i niespokojny, w czasie drogi prawie się nie odzywał.
Kalinowski zatrzymał powóz przed trzypiętrową kamienicą pod numerem dziesięć przy ulicy Niemieckiej i wysiadł, każąc to samo zrobić synowi. Staś, trzymając kuferek w ręku, odczytywał szyldy firm mieszczących się w budynku. Było ich kilka: zakład naprawy instrumentów muzycznych, sklep z kapeluszami, mała księgarnia oraz redakcja gazety „Gołos Biełostoka”. Staś rozglądał się z pewnym niepokojem, ponieważ ojciec do tej pory nie zdradził planów względem niego. Spodziewał się, że zostanie skierowany w miejsce, gdzie mogą być użyteczne jego umiejętności z zakresu mechaniki i dlatego zrobił krok w stronę zakładu naprawy instrumentów muzycznych Anny Rybickiej. Ale pan Michał przecząco pokręcił głową. – Tutaj – oznajmił i wskazał szyld gazety. – Mój szkolny kolega, Józef Zeligman, jest wydawcą. Powinien być na miejscu, uprzedziłem, że dziś przyjedziemy. Józef Zeligman, dziennikarz i wydawca dziennika, przyjął panów Kalinowskich w małym pomieszczeniu, zawalonym gazetami, paczkami, papierami. Siedział przy biurku, na którym piętrzyły się próbne wydruki, makiety, stosy rękopisów, fotografie. Kamizelkę miał rozpiętą, rękawy koszuli podwinięte. Na widok gości natychmiast sięgnął po marynarkę wiszącą na krześle. Serdecznie przywitał się z Michałem Kalinowskim, z zaciekawieniem obrzucił wzrokiem Stasia. – Stanisław, tak? – spytał, podając rękę młodemu człowiekowi. Zaprosił, aby zajęli miejsca, częstował papierosami, a gdy goście odmówili, uczynił to za chwilę po raz drugi, a potem i trzeci. Rozmawiali jakiś czas o różnych sprawach dotyczących gospodarki i polityki. Staś nie odzywał się, a na pytania odpowiadał krótko i zwięźle. – Pan podobno zna niemiecki i francuski? – spytał Zeligman. – Jak dobrze? – Dość dobrze. Michała Kalinowskiego zaskoczyła skromność syna. W innych
okolicznościach Staś raczej podkreślał swoje umiejętności. – Mojego syna bawią inne tematy niż twoje artykuły o przemyśle, handlu i podobnych sprawach – uprzedził pan Michał. – Sam wiesz, jak to uczą w naszych gimnazjach, dużo nieprzydatnej wiedzy o martwych językach i literaturze, mało o sprawach praktycznych. Redaktor pogrzebał w stosie gazet na biurku, wyciągnął jedną i postukał palcem w reklamy pod winietą. – W „Arkadii” dają nowe przedstawienie. Może pan napisać recenzję czy coś w tym rodzaju? Staś przytaknął niepewnie. – Prawdopodobnie – oznajmił ostrożnie. – O ile ojciec zezwoli iść do teatru. Pan Michał pokiwał głową. – Oczywiście, skoro nie jesteś już uczniem gimnazjum, a wysłannikiem gazety. Staś uśmiechnął się zadowolony. Rzadko mógł bywać w teatrze. Uczniom nie wolno było tam chodzić bez opieki dorosłych, a jeśli tak, to tylko na ściśle oznaczone przedstawienia. – Kiedyś może dopracuję się gazety o szerszym profilu – wyjaśnił Zeligman. – Teraz jestem wydawcą pisma dla kupców i przemysłowców. Ale czasem i oni chodzą do teatru. Staś wziął gazetę, by dokładnie zapoznać się z programem przedstawienia. Zaskoczenie i oszołomienie z powodu miejsca, do jakiego przywiózł go ojciec, jeszcze nie minęło. Redaktor zapalił kolejnego papierosa, po czym wyciągnął rękę do Kalinowskiego. – Zatem załatwione, Michale. Niech chłopak posiedzi u mnie, może mu się spodoba. A czy mnie się przyda jego praca, zobaczymy. Pogrzebał w szufladzie, wyjął z niej klucz i podał go Stasiowi. – Drugie piętro, na lewo od schodów – oznajmił. – To służbówka przy mieszkaniu doktora Żołątkowskiego. Doktor z żoną bawi na dłużej za
granicą, służbówka stoi pusta. Możesz tam się zatrzymać, nie będziesz przecież co dzień jechał do domu. – Dziękuję, Józefie – ucieszył się pan Kalinowski. – Właśnie się zastanawiałem, gdzie umieścić chłopaka. Redaktor podrapał się po głowie końcem pióra. – Już nie musisz. Daj mu tylko parę groszy na utrzymanie, bo nie płacę swoim praktykantom. Michał Kalinowski wręczył synowi trzy ruble, obiecując powiększyć kwotę, gdyby zaszła taka potrzeba. Pogawędzili jeszcze chwilę i pan Kalinowski zaczął się żegnać. – Interesy? – podniósł brwi Zeligman. – Czy to coś, co powinienem wiedzieć? Kalinowski zaprzeczył z uśmiechem. – Ty się zajmujesz przemysłem – zauważył. – U mnie to tylko drobna sprawa gospodarska. Umyśliłem staw hodowlany. Opowiem ci, gdy z tego myślenia wyniknie coś konkretnego. Zeligman wycelował piórem w pierś gościa. – Chcę o tym wiedzieć pierwszy – zastrzegł. Pan Michał gestem pokazał na syna. – Będziesz miał od kogo – przypomniał. Po chwili wyszedł, ledwo skinąwszy Stasiowi. Miał ochotę powiedzieć mu coś na pożegnanie, podtrzymać na duchu, ale zrezygnował w ostatniej chwili. Chłopak musi uczyć się podejmować wyzwania. Staś nie patrzył za ojcem. Wcale nie odczuwał potrzeby wsparcia ze strony rodzica. Pan Kalinowski swoje już zrobił. Teraz była kolej sprawdzić się w działaniu. *** W Hotelu Niemieckim pan Michał Kalinowski zamówił pokój, do którego zaraz się skierował. Pani baronowa von Tromm zajmowała apartament po drugiej stronie korytarza i na innym piętrze. Pan Kalinowski odprawił pikolaka i nawet nie wszedł do swojego pokoju, od
razu poszedł piętro wyżej i zastukał do drzwi. Olga von Tromm otworzyła natychmiast. – Szaleję za tobą! – rzuciła, otaczając go ramionami. – Nie puszczę tak długo, jak długo się da! – Zgoda – oznajmił pan Kalinowski, stopą zamykając drzwi. *** Po wyjściu Kalinowskiego Józef Zeligman w przepełnionej popielniczce i wstał energicznie.
zdusił
papierosa
– No dobrze – oznajmił. – Nie traćmy czasu. Pokażę panu miejsce. Proszę się nie obawiać, tylko z pozoru wygląda to tak ponuro. – Nie obawiam się – zapewnił Staś pewnym siebie głosem. – I proszę, by mówić do mnie po imieniu. Zeligman zmarszczył brwi. – Po imieniu? – spytał z wyższością w głosie. – Jeszcze pan na to nie zapracował. Skinął na skonfudowanego młodego człowieka i zaprowadził go do pomieszczenia w głębi, równie zagraconego jak jego biuro, gdzie siedział stary Żyd, z podwiniętymi rękawami i okularami na końcu nosa. – Przyjmij praktykanta, ojcze – powiedział do niego redaktor. – To syn mojego szkolnego kolegi, Michała Kalinowskiego. Z Kalinówki, pewnie pamiętasz. Wyznacz mu robotę, bądź tak dobry, i sprawdź jego umiejętności. – To nie pan redaktor będzie czytał moją recenzję? – zdziwił się Staś. Zeligman wzruszył ramionami. – Może kiedyś będę pana czytał, panie Stanisławie – zapowiedział. – Ale na razie jestem bardzo zajęty. Mój ojciec bierze praktykantów na pierwszy ogień. Można powiedzieć – taki chrzest bojowy. Zaśmiali się obaj z żartu, jakim było łączenie chrztu z ludźmi wyznania mojżeszowego. Młodszy Zeligman zawrócił na pięcie i poszedł do swojego kantoru. Staś patrzył za nim rozczarowany. Miał poczucie, że ojciec chyba
niezbyt dokładnie dowiedział się o warunki tej praktyki. – Co pan umiesz, panie Stanisław? – zapytał tymczasem Żyd. – Nic nie umiem – odpowiedział szybko młody człowiek. I zaraz wyjaśnił: – Tutaj przyszedłem, żeby się nauczyć. I proszę do mnie mówić Staś. Stary popatrzył spod oka, niepewny, czy młodzieniec kpi, czy mówi to poważnie. Aż zdjął okulary. – Zupełnie nic? – wykrzywił usta. – Zupełnie nic, to proszę panicza, nawet, za przeproszeniem, kot nie potrafi. Nic nie umieć, to jest taka wielka sztuka, że nikomu się nie udaje jej osiągnąć. Zatem i panicz jest za młody na takie osiągnięcie. – Znam francuski – oznajmił Staś ostrożnie. – Tylko mówić po francusku nie mam z kim. – A po co zaraz mówić? – wzruszył ramionami Żyd. – Z mówienia to czasem tylko bieda, a nie korzyść. Czy to trzeba mówić, żeby być przydatnym? Nam wystarczy, że panicz umie czytać po francusku, bo jak panicz umie, to będzie poprawiał błędy w druku. *** Staś Kalinowski pierwszy wieczór spędził w wielkim oszołomieniu. Po wejściu do małego mieszkania na piętrze kamienicy zrozumiał, że przez najbliższy czas może czuć się zupełnie wolny. Był oddalony od ojca i od surowej kurateli, jaką sprawowano nad nim, gdy podczas nauki w gimnazjum mieszkał na stancji. Teraz był zupełnie sam i dobrze wiedział, że ani redaktor Zeligman, ani nikt inny nie będzie przyglądać się jego zajęciom, sprawdzać, gdzie i po co chodzi. Zaraz pierwszego wieczora, jak tylko się rozlokował w służbówce doktorostwa, udał się na spacer po mieście, zaglądał do cukierni i innych lokali. Nie miał jeszcze tyle odwagi, żeby w nich samotnie przesiadywać, ale ulicami stąpał krokiem wolnym, który mu się wydawał poważny i dostojny. Czuł się prawie zupełnie dorosły. Było to przyjemne uczucie
i upajał się nim do woli. Żałował tylko, że pora nie była sposobna do spacerów, na ulicach nie spotykał prawie przechodniów, także i z powodu zimna większość mieszkańców po zmroku chroniła się w domach. Miasto było słabo oświetlone, latarnie nieliczne, ale z okien wielu lokali, hoteli, kawiarni, cukierni padało dość światła, żeby po głównych ulicach można było chodzić spokojnie. Zresztą, co i raz spotykał uzbrojonych stójkowych. Po niedawnych latach rewolucyjnych, gdy w Białymstoku nie brakowało zamachów bombowych, strzelaniny i napadów, ochrona obywateli przed bandytami znacząco się poprawiła i Staś mógł się cieszyć drogą bezpieczną i swobodną. Doszedł aż do ulicy Nowoszosowej, idąc Bazarną, Lipową i Tykocką, prowadzącą do koszar przy dworcu kolejowym. Miał ochotę pójść i na sam dworzec, ale trochę już mu zabrakło odwagi. Musiałby przechodzić źle oświetlonymi ulicami, gdzie łatwo było nie tylko zarobić guza, ale i stracić czapkę albo palto. Że takie rzeczy się zdarzają, wiedział bardzo dobrze, czytał o tym nie dalej jak tego dnia w gazecie, w której pracował. Wrócił tą samą drogą, spacerując teraz po przeciwnej stronie ciągu ulic, nadal zachwycony swoim nowym zajęciem, a w przewidywaniu licznych przygód i ekscytujących wydarzeń. Najwięcej czasu zmitrężył przed kamienicą Feliksa Szymborskiego, gdzie mieściło się znane studio fotografii artystycznej „Rembrandt”. Po obu stronach bramy znajdowały się tu dwie duże gabloty, w których wystawiano najnowsze prace fotograficzne, a że gabloty były podświetlane światłem elektrycznym, zdjęcia można było podziwiać nawet po zmroku. Poszedł też do położonego trzy domy dalej iluzjonu „Fantazja”, ale nowego programu tego wieczora nie dawano, zmieniał się tylko w poniedziałki i czwartki. Staś wrócił wreszcie do domu, gdzie położył się spać głodny, ponieważ zapomniał zaopatrzyć się w cokolwiek do jedzenia, a nie miał odwagi ani też pieniędzy, by iść do restauracji. Zresztą obawiał się spotkać kogoś znajomego. Nie miałby wprawdzie nic przeciw temu, by napotkać któregoś z nauczycieli gimnazjum, by mu się roześmiać w nos, ale mógł też trafić
na kogoś, kogo widzieć nie pragnął. Nadto zobowiązał się przed ojcem, że będzie zachowywać się porządnie, a jego zawieść nie chciał. Rano, posiliwszy się bułką kupioną w sklepiku o dwa domy dalej, wbiegł do redakcji po schodach zdyszany, w rozpiętym palcie i z czapką w ręce. Zegar wybijał właśnie dziewiątą. Starszego Zeligmana zastał już na posterunku. – Dzień dobry! – zawołał Staś radośnie. – Jaki piękny poranek! Stary Żyd nie podniósł wzroku, zajęty swoją robotą. – Piękny poranek? – zapytał z roztargnieniem. – A to pewnie od tej piękności łamie mnie w plecach. Staś nie podjął tematu, ponieważ spał jak kamień, a wstał rześki i chętny do działania. Cały dzień czytał gazety, słuchał porad, uczył się poprawiać cudze teksty na drukarskich szczotkach, a nawet na gotowych już egzemplarzach. W przerwie obiadowej zaszedł do sklepu, kupił salceson i bułki, zjadł je u siebie na górze i nie tracąc animuszu powrócił do pracy. Zwolniono go przed piątą, żeby miał czas przygotować się do wyjścia do teatru. Na spektakl, wystawiany w dużej sali obok nowego kościoła, poszedł w swoim najlepszym ubraniu, przywiezionym na takie właśnie okazje. Miejsce jednak dostał marne, nie redaktorskie, tylko pomiędzy zwykłymi widzami, co żuli pestki, krzyczeli i gadali. Staś, niezrażony, notował uwagi w małym notesie, jak prawdziwy redaktor. Po przyjściu do domu zjadł coś naprędce, ułożył na stole wszelkie przybory pisarskie, jakie mu dano w redakcji i zabrał się do pisania recenzji. Szło wcale nie tak łatwo jak w szkole. Namęczył się, napocił, napsuł papieru. Ale w końcu spłodził tekst, poprawił. Był nawet zadowolony. Zapisał dwie kartki równym, wyraźnym pismem. Przeczytał i jeszcze raz poprawił. Nie spodobało mu się, że artykuł zawiera tyle skreśleń, więc choć było już późno, raz jeszcze wszystko przepisał. Rano wstał z bolącą głową, niewyspany, ale humor mu się od razu
poprawił, gdy przypomniał sobie o wczorajszej pracy. Dojadając śniadanie, złożone z herbaty i chleba z pasztetem, ponownie przeczytał swoją pracę i doszedł do wniosku, że jest bardzo interesująca. Suchej nitki nie zostawił na farsowych popisach aktorów, krytycznie ocenił marnych wykonawców muzyki, a także karygodne zachowanie publiczności. Nie wiedział, jak podpisać tekst i dłuższą chwilę spędził na wymyślaniu odpowiedniego pseudonimu. Ponieważ nic nie wymyśli, tekst podpisał literami rozpoczynającymi jego imię i nazwisko – SK. Rano zaniósł materiał do redakcji. Młodszego Zeligmana zobaczył tylko z daleka. Ukłonił mu się z uśmiechem, na co redaktor odpowiedział gestem dłoni i z trzaskiem zamknął drzwi do swojego kantoru. Ojciec redaktora, a opiekun Kalinowskiego, siedział na miejscu, siorbał herbatę i czytał coś przez okulary opuszczone na koniec nosa. Na powitanie Stasia odpowiedział ledwie ruchem głowy i nawet nie zauważył, że młody współpracownik trzyma coś w ręku, na widoku. *** Połowę dnia czekał Staś Kalinowski, żeby ktokolwiek przeczytał jego artykuł. Stary Zeligman, zajęty swoimi sprawami, zdawał się nie pamiętać, jakie zlecenie otrzymał praktykant. Przy każdej okazji Staś demonstracyjnie brał swoje dwie kartki do ręki, ale stary w żaden sposób nie okazywał zainteresowania. Wreszcie Kalinowski wypatrzył chwilę, gdy drzwi do gabinetu redaktora Zeligmana były otwarte, a on przebywał za nimi sam jeden. – Napisałem recenzję, panie redaktorze – zameldował z dumą i położył kartki przed Zeligmanem. Ten, zajęty czytaniem czego innego, machinalnie skinął głową. Dopiero gdy się zorientował, że Staś stoi naprzeciw, zlitował się nad młodym człowiekiem. – Coś pan napisał? – spytał zaciekawiony. – Zobaczmy... Wziął kartki do ręki i szybko przebiegł oczami tekst. – Ładne pismo – pochwalił.
Rozłożył kartki na stole i z ołówkiem w ręku szybko czytał tekst, zaznaczając niektóre fragmenty. Podkreślał, przestawiał kolejność, przekreślał, usuwając słowa, zdania i całe akapity. – Interesujące... – mruczał. – Nawet dobry początek. To przesuniemy do środka, a to z końca na początek. To niepotrzebne, to jest zbędne powtórzenie. Ocenę publiczności całkowicie wywalamy, bo nie od tego pan jest. To jest recenzja sztuki, a nie ocena zachowania publiczności. Ten kawałek o nagłym braku nafty w lampach bardzo dobry, tylko go trzeba odrobinę poprawić... Staś stał obok, coraz bardziej nieszczęśliwy. Patrzył, jak z jego tekstu, nad którym mozolił się połowę nocy, zostawały mizerne fragmenty. – Nieźle – ocenił redaktor, gdy skończył, ku wielkiemu zaskoczeniu autora. – Proszę teraz obejrzeć to dokładnie i poprawić według moich wskazówek. Zmienić kolejność, usunąć oceny. Przepisać i dać mi do przejrzenia. Staś z bólem zebrał kartki i z ponurą miną poszedł do swojego kąta. Spędził tam godzinę lub więcej na poprawianiu tekstu według wskazań Zeligmana. Usunął wszystkie zakwestionowane fragmenty, naniósł poprawki, skorygował jedno czy dwa sformułowania. Palił go wstyd i rozczarowanie. Napracował się, a redaktor potraktował jego materiał ledwie jako notatki. W dodatku okaleczył taki piękny, przemyślany i kunsztownie zrealizowany pomysł recenzji. Z dwóch kartek wyszła teraz niecała jedna. Gotowy artykuł zaniósł na biurko redaktora. Kartka leżała tam do końca dnia, Zeligman nie miał czasu. Dopiero tuż przez zakończeniem roboty redaktor przejrzał poprawiony tekst i gestem wezwał Kalinowskiego. – No i widzi pan, że jest lepiej? – zapytał. – Każdy tekst można skrócić, proszę pana. Zwłaszcza że to nie jest reklama, więc nie musimy zostawiać ozdobników i mądrzenia się. Ma być prosto, klarownie, czysto, jasno. Chodzi o to, żeby tekst był zrozumiały dla ludzi. Czytelnik nie po to płaci
trzy kopiejki za gazetę, żeby nie rozumiał, co w niej stoi. Poświęcił kilka minut na omówienie z niedoszłym dziennikarzem poprawek i uzasadnienie każdej z nich. – Teraz jest w porządku – zakończył. – Zgadza się pan ze mną? – Tak – przyznał Staś. – Początkowo, nie ukrywam, nie wszystko wydawało mi się słuszne, ale teraz widzę, że miał pan redaktor rację. Tekst jest dla odbiorcy czytelniejszy. Zeligman poklepał papier na stole. – Jestem dość zadowolony – oznajmił. – Prawdopodobnie mogą być z pana ludzie, zwłaszcza że nie upiera się pan, że każda napisana przez pana litera jest święta. W tym zawodzie trzeba być gotowym na zmiany i poprawki. Ma pan zdolność obserwacji, łatwość pisania, pisze pan poprawnie i lekko. Wydaje mi się, że w przyszłości mógłby pan poważnie pomyśleć o dziennikarstwie. – Dziękuje panu redaktorowi – uśmiechnął się wreszcie Staś Kalinowski. – Oczywiście trzeba się jeszcze trochę pouczyć – ciągnął Zeligman. – Są dwie szkoły, proszę pana. Ta ważniejsza jest, moim zdaniem, w redakcji. Tu uczy się człowiek w praktyce. A praktyka jest niezbędna. Wziął wszystkie kartki z tekstem Stasia, te nowe i te stare, niespiesznie zmiął je w kulę i wyrzucił do kosza obok swojego wielkiego biurka. – Co pan redaktor robi? – zapytał zaskoczony Kalinowski. Zeligman wzruszył ramionami. – Jutro dam panu inne ćwiczenie – zapowiedział. – Ćwi... ćwiczenie? – zakrztusił się Staś. – Więc to było tylko ćwiczenie? Redaktor uśmiechnął się pobłażliwie. – A pan myślał, że co? Że od razu zobaczy pan swoje wypociny w druku? Nie tak szybko, młody człowieku. Oczywiście, że to było ćwiczenie. Nie tylko na pisanie, ale i na spostrzegawczość. Gdyby pan
czytał naszą gazetę, wiedziałby, że recenzję z nowego programu „Arkadii” już dawaliśmy. Staś Kalinowski stał przed biurkiem redaktora i jedyne, czego pragnął, to jak najprędzej znaleźć się w swoim pokoju. – W porządku – oznajmił Zeligman. – Na dzisiaj dosyć, panie Stanisławie. Proszę odpocząć, bo jutro będziemy pracować do późnego wieczora. Jak pan zauważył, ta praca odbywa się głównie wieczorami, a są i tacy, co mówią, że nigdy się nie kończy. Jaki temat pan sobie wybierze na jutro, wie już pan?
PRZYJACIÓŁKI OD SERCA
J
ustyna Nowacka wiedziała już, że przyjaciółce nie powodziło się tak dobrze jak jej, ale najwyraźniej pani Waldeck nie zazdrościła koleżance ani lepszej pozycji majątkowej, ani nawet owych licznych strojów, które oglądała z zachwytem. Justyna natomiast zazdrościła przyjaciółce włosów. Włosy pani Waldeck były czarne, gęste, błyszczące. Panna Nowacka z wielką przyjemnością rozczesywała je grzebieniem, a wzrok, którym obrzucała przyjaciółkę, wyrażał niekłamany podziw. – Bardzo wiele dałabym za takie włosy – oznajmiła. – Wyglądasz jak księżna albo baronowa von Tromm. Moje są zupełnie do niczego. – Wcale nie – zaprzeczyła żywo Zofia, uśmiechając się do lustra. – Moje są może gęste, ale i twoim niczego nie brakuje. Siedziały w sypialni Justyny, na piętrze. To była najcieplejsza część domu, nawet wtedy, gdy tak jak dzisiaj służąca niedostatecznie napaliła w piecach. Pan Jacek, przeziębiony, pociągający nosem, z żalem przepraszał, że musi się wcześniej położyć, co zresztą odpowiadało przyjaciółkom, ponieważ mogły bez przeszkód zająć się swoimi sprawami. Zofia zerwała się ze stołeczka przy toaletce, kazała na nim usiąść przyjaciółce. – Nie wierzysz? – spytała, biorąc do ręki grzebień. – Zaraz cię przekonam. Justyna wahała się, ale zajęła miejsce i pozwoliła Zofii rozplątać swoje włosy. – No i sama widzisz – powiedziała zmartwionym głosem. – Wyglądam okropnie. Co to za kolor? I proste są jak sznurki, wcale się nie układają w loczki lub choćby fale... Zofia Waldeck umiała postępować zdecydowanie. – Ufasz mi? – zapytała, sięgając po nożyce. Przestraszona Justyna uchyliła się odruchowo, ale Zofia łagodnie położyła jej rękę na ramieniu.
– Spokojnie, kochana. Zastanowimy się najpierw... Z namysłem przyglądała się odbiciu przyjaciółki w lustrze, stanęła oddalona o dwa kroki, aby dokładnie ocenić możliwości poprawy. – Da się zrobić – powiedziała z przekonaniem. – Trzeba je trochę podciąć i wyrównać. Następnie odsłonimy szyję, poprawimy grzywkę... Zobaczysz, że będzie lepiej. Justyna patrzyła z niedowierzaniem. – To chyba na nic... – mruczała z rezygnacją. Ale pani Waldeck była innego zdania. – Zaraz się przekonasz. Zamknij oczy. Panna Nowacka zacisnęła powieki, a także i usta. Słyszała szczękanie nożyc to z lewej, to z prawej strony, ale bała się otworzyć choćby jedno oko. – Już! – oznajmiła Zosia zadowolonym tonem. – Sprawdź, czy nie miałam racji. Justyna ostrożnie odemknęła oczy i zdziwiła się, jak bardzo jej twarz i cała głowa nabrały wyrazu. Zniknęły odstające kosmyki, grzywkę nad czołem przycięto ukośnie, całość skrócono o kilka palców. Włosy wydawały się gęstsze, ich kolor bardziej jednolity. Panna Nowacka patrzyła zaskoczona. – To na pewno ja? – spytała niepewnie. Pani Waldeck, zadowolona ze swojego dzieła, odłożyła nożyce, objęła przyjaciółkę i ucałowała ją w policzek. – Widzisz? – zapytała. – Widzisz, że jest lepiej? Teraz trzeba tylko odpowiednią biżuterię na czoło lub na włosy, moja kochana, a mężczyźni będą przed tobą klękać z podziwu. Cóż z tego, że włosy mają rudawy odcień? Jak umieścisz pomiędzy nimi jakiś kamyk o zielonym połysku, zobaczysz, jak zalśnisz. Mówię ci, będą padać na kolana. Justynie podobała się nowa fryzura, ale nie była pewna, czy nie jest zbyt ekstrawagancka. – Taka jest trochę nieproporcjonalna – zauważyła z wahaniem. –
I ucho, ucho mam prawie na wierzchu... Pani Zosia ułożyła usta w dziobek. – O to mi właśnie chodziło – oznajmiła. – Czy nie wspominałaś, jak trudno przyciągnąć uwagę mężczyzn? Więc pokazałam, jak zrobić, żeby sami się interesowali. Troszkę odsłonięte uszko? To jest właśnie ten wabik, moja kochana, a poza tym masz bardzo kształtne, małe uszy. Zobacz, jak wielkie są moje. Odgarnęła włosy i ze śmiechem pokazała uszy, które rzeczywiście przy jej drobnej twarzy wydawały się zbyt duże. – Sama zobacz! – śmiała się. – Czy nie są ogromne? Max żartował, że Pan Bóg dał mi te piękne włosy właśnie dla przykrycia uszu. – Max? – powtórzyła Justyna. – Czy to... ten ktoś, o kim wspomniałaś? Pani Waldeck spoważniała nieco, ale nie zaprzeczyła. – Pamiętaj, co obiecałaś – przypomniała. – Max to był mój kochanek. Justyna opuściła spojrzenie. Słyszała oczywiście o tego typu osobach, ale wstydziła się przyznać, że ma blade pojęcie o szczegółach. Pani Zofia uśmiechnęła się łagodnie. – Mam nadzieję, droga przyjaciółko, że twój wybranek da ci wszystko i nie będziesz potrzebowała takiej pociechy. Z serca ci tego życzę. Obejrzała się na zamknięte drzwi pokoju. – Tobie chciałabym wyznać wszystko. Z najdrobniejszymi, nawet pikantnymi, szczegółami. – Ze szczegółami? – powtórzyła Justyna pobladłymi nagle wargami. – I to jeszcze pikantnymi? Czy to znaczy... z nieprzyzwoitymi? Pani Waldeck roześmiała się półgłosem. – Chyba cię nie zgorszyłam, co? Obie jesteśmy już dawno dorosłe. Zerwała się z miejsca, zawirowała po pokoju. – Robi mi się gorąco na samą myśl o nim... – powiedziała, padając na łóżko, a potem podwijając rękawy koszuli. – Jakbym była jaką hurysą w ciepłych krajach... Zabawy strojami należały do ich ulubionych. Justyna miała wiele
nowych sukien, kapeluszy, rękawiczek i bielizny. Z przyjaciółką długo omawiały zalety krojów i kolorów. Panna Nowacka była wysoka i bardzo szczupła, Zofia drobna, więc nie mogły wymieniać się strojami, ale nie brakowało zabawy przy demonstrowaniu, zakładaniu, strojeniu się, oglądaniu biżuterii, układaniu włosów, wymyślaniu ozdób. Justyna chętnie ofiarowałaby coś przyjaciółce, ale na małą, drobniutką Zofię wszystkie jej ubrania były stanowczo za duże i pani Waldeck zakładała je tylko dla żartu, chwaląc zresztą odzież Justyny, wykonaną w znakomitych zakładach, a i kosztującą niemało. – Naprawdę opowiesz mi wszystko? – spytała szeptem Justyna, a zęby jej zaszczękały z przejęcia. Zofia Waldeck skinęła głową. – Jesteśmy przyjaciółkami – przypomniała. – Nie mam przed tobą niczego do ukrycia. Ale wcześniej chętnie skosztowałabym tej nalewki twojego ojca... Pół karafki nalewki na wiśniach panna Nowacka cichcem ściągnęła z salonu za podpowiedzią przyjaciółki. – Aby ubarwić nasz wieczór zwierzeń – powiedziała pani Waldeck. Teraz sięgnęła po trunek, nie robiąc problemu z tego, że Justyna dysponowała tylko jednym kieliszkiem. – Napijemy się z jednego – zaśmiała się. – Widzisz, jaki ma kolor ta nalewka? Jak krew. Niechaj to będzie takie nasze braterstwo krwi. Wszystkie pomysły przyjaciółki bardzo odpowiadały pannie Nowackiej. – Wspaniale! – ucieszyła się teraz. – Co za cudowny pomysł! *** – Byłam strasznie naiwna – opowiadała Zofia Waldeck, sącząc z kieliszka słodką nalewkę wiśniową. – I nie miałam bladego pojęcia, co mnie czeka. Pan Waldeck podobał mi się, owszem, taki postawny mężczyzna, elegancki, a przy tym bogaty. Moja matka co dzień mi powtarzała, jak bardzo mi zazdrości. Ja też myślałam początkowo, że złapałam Pana Boga za nogi. W dzień ślubu, rano, matka przyszła do
mojego pokoju. Już wcześniej prosiłam, żeby mi wyjaśniła, na czym będą polegały moje obowiązki małżeńskie, ale stale się wykręcała. Teraz był to już ostatni moment, więc rozumiesz, Justysiu, jak byłam zdenerwowana. A matka tymczasem machnęła ręka i powiada: Nic się nie bój, moje dziecko, mąż powie, co i jak, ty tylko słuchaj uważnie i bądź posłuszna. Ślub był bardzo udany, przybyło wielu gości, na przyjęciu weselnym wszyscy składali mi gratulacje, jak to we zwyczaju. Bawili się w najlepsze, a ja siedziałam jak trusia i przez cały czas myślałam, jak to będzie, gdy zostaniemy sam na sam... Justyna Nowacka siedziała na brzegu posłania, oczy miała szeroko otwarte, usta uchylone. Na odwagę wypiła dwa razy po pół kieliszka nalewki i czuła teraz, jak rozgrzewa ją od środka miłe ciepło. – Bałaś się? – zapytała z przejęciem. – Myślałam, że ty niczego się nie boisz. – Właściwie to się nie bałam – wyjaśniła Zofia. – Czułam tylko niepokój, ponieważ nie wiedziałam, co się zdarzy. Ale powiedziałam sobie: nie ty pierwsza, nie ty ostatnia i od razu poczułam się lepiej. Panna Justyna uśmiechnęła się z nadzieją. Właśnie, to jest bardzo dobry argument. Skoro wszystkie zamężne kobiety mają to za sobą, ona także jakoś to przeżyje. – Pan Waldeck, już teraz mój mąż, nawet się za bardzo nie upił – ciągnęła przyjaciółka. – Za to ja wypiłam ponad miarę. Ze strachu, co mnie czeka i w nadziei, że łatwiej będzie mi znieść to najgorsze. Dokładnie nie wiedziałam co, ale spodziewałam się bólu. W pewnej chwili, gdy goście wołali: „gorzko, gorzko”, mój pan, korzystając z tego, że suknię miałam szeroką, z falbankami, chwycił mnie za piersi i ścisnął. Powiadam ci, Justysiu, żaden gorset nigdy nie ścisnął mnie tak bardzo, myślałam, że zemdleję. A potem było jeszcze gorzej... Panna Nowacka głośno przełknęła ślinę. Podniosła ręce, przysłoniła nimi piersi, jakby badając, jak silny uścisk jest w stanie wytrzymać. – Nie bardzo pamiętam, jak znaleźliśmy się w sypialni – opowiadała
przyjaciółka. – Ale znaleźliśmy się tam tylko we dwoje. Było chyba pięknie, pamiętam szerokie łóżko, ładną satynową pościel, kwiaty w wazonach... Pewna przyjaciółka szepnęła mi podczas wesela, że najlepiej nic nie robić. Rozebrać się, położyć się na plecach i nic nie robić. Tak właśnie zamierzałam postąpić. – Rozebrać się i położyć na plecach? – spytała panna Justyna. Pytanie zostało zadane tonem nauczycielki, panna Nowacka pragnęła zapamiętać wskazówki i zapisałaby je, gdyby miała na to dość śmiałości. Pani Waldeck, występująca niegdyś w szkolnym teatrze, czyniła teraz użytek z tamtych umiejętności, gestami i ruchami ciała pokazując to wszystko, co się mogło zdarzyć i co się zdarzyło. – Tak mówiła ta przyjaciółka – potwierdziła. – Podobno wszystkie jej znajome dokładnie tak właśnie postępowały. Ale rady te na nic się nie zdały, ponieważ mój pan mąż najwyraźniej był innego zdania. Ledwo drzwi się za nami zamknęły, pan Waldeck skoczył na mnie niczym szalony potwór. Popychał, ściskał, gniótł wszystkie części ciała po kolei, wkładał mi palce do wszystkich możliwych otworów, ślinił się przy tym, sapał i jęczał. A na koniec wbił się we mnie czymś twardym, wiesz, od przodu, ból był jeszcze innego rodzaju, przykry, choć krótki. Rano obudziłam się po prostu pokaleczona. Miałam siniaki na szyi, na ramionach, na piersiach, na biodrach i nogach, po prostu wszędzie... Justyna Nowacka siedziała bez ruchu, pobladła i przerażona. To, co słyszała, wyglądało znacznie gorzej, niż sobie wyobrażała. Zawsze myślała o sobie, że jest bardzo wrażliwa na ból, perspektywa przeżywania czegoś podobnego wydawała się jej przerażająca. – Nie zemdlałaś? – spytała bladymi wargami. – Ja bym na pewno zemdlała... Zofia Waldeck przecząco pokręciła głową. Leżała na posłaniu Justyny, z nogami podniesionymi w górę, odsłoniętymi ile to było możliwe. Opuściła nogi, poprawiła koszulę i usiadła obok przyjaciółki. – Nie zemdlałam – odpowiedziała. – Miałam na to ochotę, ale jakoś nie
umiałam. Kiedy wytrzeźwiałam po tej nocy i uświadomiłam sobie, że tak będzie wyglądało moje życie, byłam nieszczęśliwa, wierz mi. Panna Justyna wyciągnęła ramiona, objęła nimi przyjaciółkę i zamknęła w mocnym, ale łagodnym uścisku. Czuła potrzebę pocieszania Zosi, ale nie mogła znaleźć właściwych słów i argumentów. Trwało to jednak tylko chwilę. Plecy pani Waldeck zaczęły nagle drgać, a panna Nowacka zorientowała się z wielkim zdumieniem, że przyjaciółka nie płacze, ale śmieje się i jest to śmiech radosny i pogodny. – Chyba nadmiernie to udramatyzowałam – oznajmiła Zofia. – Wybacz, moja kochana Justysiu te aktorskie sposoby, ale chciałam, abyś ogarnęła całość zagadnień, jakie rozważamy. – Całość zagadnień? – bąknęła panna Nowacka, nie rozumiejąc ku czemu zmierza rozmówczyni. Pani Waldeck delikatnym ruchem pogłaskała ją po policzku. – Ta część mojego życia mogła cię wystraszyć – przyznała łagodnym, uspokajającym tonem. – Ale, kochana moja przyjaciółko, nie taki był mój zamiar. I nie to chciałam ci przekazać. Otóż, to tylko jedna strona medalu. Zaraz ci przedstawię drugą. Uśmiechnęła się, sięgnęła po karafkę, napełniła kieliszek i podała go Justynie. Panna Nowacka sięgnęła sztywno, zdrętwiała cała i rozczarowana. – To tylko mała część prawdy – oznajmiła Zofia. – Miłość, moja kochana przyjaciółko, jest wspaniała, słodka i piękna. Bo ty nie będziesz musiała znosić grubego pana Waldecka ani przy sobie, ani tym bardziej na sobie, gdy pójdziesz do łóżka ze swoim ukochanym Michałem. Odkryłam, że może być inaczej, niż ja miałam, odkryłam radość, szczęście i... przyjemność. W miarę jak mówiła, twarz pani Waldeck stawała się jaśniejsza, coraz bardziej rozmarzona i uśmiechnięta. – Max? – zapytała Nowacka, nagle domyślając się, że przyjaciółka tak ułożyła swoją historię, aby osiągnąć u słuchaczki pożądany efekt.
Zofia pokiwała głową, oczy jej rozbłysły. – Poznałam go podczas pewnego przyjęcia, mniejsza o szczegóły. Było to w rok po moim ślubie, mąż akurat pojechał w interesach do Lipska... Pani Waldeck znowu opowiadała, pomagając sobie sztuką aktorską, chodziła po sypialni, siadała, zakładała nogę na nogę, wstawała, kładła się na pościeli, wstawała, śmiała się i robiła miny odpowiednie do sytuacji. – Mój mąż był pijakiem, awanturnikiem, oszustem i wszystkim co najgorsze, a ponadto brutalem, co lubił mnie bić przy byle okazji. Znosiłam to, bo najpierw myślałam, że tak musi być, a potem nauczyłam się tak postępować, żeby ponosić jak najmniejsze szkody. Chcesz mnie wziąć? Proszę bardzo, skoro nie mogę odmówić. Ale nie będziesz miał mnie całej, a tyle tylko, ile to konieczne. Wystawiałam mu więc określony kawałek ciała, żeby zaspokoił swoje żądze, ale na tym koniec. Przywykłam ja, i on musiał przywyknąć. A potem pojawił się Max... Justyna Nowacka tajała wolno, w miarę jak posuwała się opowieść przyjaciółki o znajomości z młodym inżynierem z fabryki, który okazał się miły w obejściu, delikatny i czuły. – Wiedziałam o tym od samego początku – tłumaczyła pani Zofia. – Teraz tyle się mówi o instynkcie, więc pewnie instynktownie wyczułam, jaki jest. Siedziała naprzeciw Justyny, gestami podkreślając opowiadanie o uczuciach i odczuciach. – Kiedy się pierwszy raz zbliżył do mnie na krok, poczułam, że ciągnie mnie do niego jakaś siła. Kiedy pierwszy raz dotknął mnie, o tak, końcem palca w czoło, myślałam, że mnie oparzył tym dotknięciem. Kiedy mnie pierwszy raz pocałował w usta, omal nie zemdlałam. Taki był czuły, delikatny, nie podejrzewałam nawet, że może tak być. Potem, gdy znowu zostaliśmy sami, chciał mnie poznawać i robił to kawałek po kawałku, wprost wielbiąc moje ciało, dając mi każdym dotykiem nie tylko przyjemność, ale i obietnicę coraz to większych przyjemności i rozkoszy. Pani Waldeck opowiadała o swoich odczuciach i pokazywała, jakie
części ciała i w jakiej kolejności poznawał jej kochanek. – Wszystko go zachwycało – mówiła. – Nawet moje wielkie uszy. Całował je i mówił, że są piękne... Pani Zofia pochyliła się ku Justynie i musnęła wargami koniuszek jej ucha. – Marszczysz nos, bo uważasz, że jesteś chuda i kości obojczykowe ci sterczą. Otóż on powiedziałby, że są na właściwym miejscu, że są ładne, ponieważ należą do ciebie... Pani Zofia przesuwała wilgotnymi wargami po obojczykach Justyny. – Mężczyźni lubią piersi. Mój Max całował mnie po nich godzinami, ssał je i smakował, a ja jęczałam w oczekiwaniu jeszcze większych przyjemności... *** Justyna Nowacka leżała na pościeli naga, z wysoko uniesionymi kolanami. – To tylko przedsmak tego, co mnie czeka – marzyła z nadzieją. – Obym otrzymała jak najwięcej. W karafce nie było już nalewki, pani Zofia próżno usiłowała wytrząsnąć z niej kilka kropli.
ZŁUDZENIA
G
dy pewnego listopadowego ranka Michał Kalinowski kazał zaprzęgać, aby pojechać do Topolan, pani Katarzyna nie ukrywała zadowolenia. Czekała na to od dawna. Pan Michał obiecał wyjaśnić swój stosunek do panny Justyny Nowackiej i starsza pani odetchnęła, widząc przygotowania do wyjazdu. Udawała jednak, że zupełnie nie domyśla się powodów wyjazdu. – Do Topolan? – spytała niby obojętnym tonem. – Masz tam coś do załatwienia? – Chciałem pomówić z panem Jackiem w ważnej sprawie – oznajmił pan Michał lekkimi tonem. – Dawno już miałem to zrobić, ale stale coś przeszkadzało... – A jedź, jedź – pochwaliła pani Katarzyna. – Zapowiedzianej wizyty nie wypada odkładać i odkładać. Oczywiście, jedź. *** W Topolanach pana Michała Kalinowskiego oczekiwano od dawna. Tylko tym żyli państwo Nowaccy, Justyna i jej ojciec, zwłaszcza od kiedy pan Michał podał termin swojego przyjazdu. Zofia Waldeck wyjechała tego samego dnia, aby nie krępować przyjaciółki, żegnana łzami i zapowiedziami częstych odwiedzin. Ale choć pana Kalinowskiego pilnie oczekiwano, tego przedpołudnia w Topolanach wszystko wyglądało tak, jakby miał pojawić się tu ze zwykłą sąsiedzką wizytą. Choć więc panna Justyna co jakiś czas niecierpliwie wyglądała na drogę, to teraz, gdy powóz pana Michała zajechał przed ganek, nikt na niego nie czekał. Panna Nowacka pobiegła do siebie poprawić urodę i strój, a jej ojciec patrzył przez okno, schowany za firanką, i liczył półgłosem. Dopiero, gdy doliczył do dwudziestu, wyszedł na powitanie. – Michał! – zawołał, rozkładając ramiona. – Co za niespodzianka! Witaj, witaj, sąsiedzie!
Kordialnie objął gościa, zaprowadził do salonu, kazał podać lemoniady. – To bardzo ładnie, że przyjechałeś – mówił. – A wiesz, że wybierałem się do Kalinówki, ale pilne interesy spowodowały, że odkładałem i odkładałem. Tymczasem nazbierało się spraw do omówienia... Michał Kalinowski rozglądał się po salonie. Panny Justyny nie było w pobliżu. – Jest, jest! – zapewnił skwapliwie pan Jacek na pytanie gościa. – Oczywiście, że jest. Ale rozumiesz, Justysia musi mieć chwilę, zanim się pokaże. Takie to już są nasze kobiety. Takie są. Justyna pokazała się wkrótce potem, w nowej turkusowej sukni z dużym białym kołnierzem, na którego tle ładnie przedstawiało się jej uczesanie. Ona sama wyglądała skromnie, ale jakoś uroczyście i poważnie. Gdy podała panu Kalinowskiemu dłoń o pocałowania, był w tym geście wyraz królowej. – I widzi pani, przyjechałem – pan Michał przypomniał niedawną obietnicę. W salonie usiedli blisko siebie: oni oboje na kanapce, a gospodarz na szerokim, wyściełanym krześle. – Pan Michał wspomniał, kochana Justysiu, że przywiodła go do nas jakaś ważna sprawa – oznajmił Nowacki. – Zapewne jest bardzo ważna, inaczej nie znalazłby czasu na odwiedzenie sąsiada. Tyle ma swoich obowiązków! Kalinowski uśmiechnął się przepraszająco i zaczął usprawiedliwiać pilnymi sprawami, jakie należało załatwić. – Mój Ignaś zabił mi w głowę tęgiego klina – powiedział. – Wyobraźcie sobie państwo, że uparł się, byśmy się wzięli do oczyszczenia naszych stawów i urządzili w nich hodowlę ryb. Wyliczył wszystko, a z wyliczenia wynika, że byłby to bardzo dobry interes. Nakłady się zwrócą w ciągu kilku lat, a potem to już tylko rok po roku czysty zarobek. – Trzeba więc robić – zapalił się pan Jacek. – Dziś potrzeba nam ludzi przedsiębiorczych i czynnych. Pan, kochany panie Michale, człowiek
w pełni sił, natychmiast powinien przystąpić do działania. Pan Michał podziękował mu spojrzeniem. – To dobry projekt – wyjawił. – Nie mam wprawdzie tyle własnej gotówki, żebym mógł ją zainwestować w konieczne roboty i musiałem poddać się kredytowi, ale może nie będę tego żałował. Panna Justyna, zdaje się, widziała kiedyś to miejsce... Justyna, choć zaskoczona, przypomniała sobie spotkanie z Ignasiem Kalinowskim na polach. – Pyta pan o moją opinię? – upewniła się. – Obawiam się, że nie można na niej polegać. Pan Ignaś wspominał o tym projekcie z wielkim entuzjazmem, ale wydawało mi się, że rzecz jest przesądzona. – Jeszcze nie – powiedział Kalinowski. – Po prawdzie, panie sąsiedzie, szukam wspólnika do tego interesu. Chciałbym zapytać, czy nie byłby pan zainteresowany. Oczywiście wiem, że zupełnie inne są plany w Topolanach, i w ogóle to pytanie wypada nadzwyczaj obcesowo, ale sam pan powtarza, panie Jacku, żeby nie zasypiać gruszek w popiele i działać. Pan Nowacki miał ciche udziały w kilku przedsięwzięciach gospodarczych, co nie było tajemnicą dla osób zaprzyjaźnionych. Zanim odpowiedział, zerknął ku córce. Panna Justyna siedziała trochę sztywno, ze splecionymi palcami. Górna warga drgała jej od wewnętrznego napięcia. – Nie, nie – uspokoił. – Porzućmy ceregiele, skoro jesteśmy między przyjaciółmi. Czy ja mogę wejść w ten interes? No, nie wiem... Niełatwa odpowiedź tak od razu... Ale to chyba możliwe... Znowu zerknął na córkę. – Tak – potwierdził. – To wcale możliwe. Zapewne na początek nie miałbym za wiele do włożenia w ten interes... A ile byłoby potrzeba? I czy dobrze rozumiem, że sprawa między hm... tylko naszymi rodzinami, czy tak? – Tak właśnie – potwierdził Kalinowski. – Panu proponuję, nikomu więcej. Co zaś do udziału, to sądzę, że należałoby wyłożyć jaki tysiąc
rubli... Nowacki podniósł brwi zaskoczony. – Tylko tyle? O, to chyba mógłbym... Ale naturalnie, trzeba byłoby raz jeszcze policzyć, zastanowić się... Michał Kalinowski uśmiechnął się z zadowoleniem. – Upewniam, że interes jest opłacalny – oświadczył. – Ksiądz proboszcz Miodyński gotów poręczyć za mnie, gdyby... Gospodarz zamachał dłońmi. – Ależ skąd! To wcale niepotrzebne, panie Michale. Mało to się znamy? Rozmowa trwała jeszcze jakiś czas. Panowie wymieniali liczby i szacunki, niewiele uwagi zwracając na obecność panny Justyny. Ona zaś nie wiedziała, jak się zachować: wstać i wyjść, czy pozwolić mężczyznom się wygadać. Wybrała drugie rozwiązanie, choć wymagało od niej niemałego samozaparcia. Siedziała wyprostowana, patrzyła przed siebie. Miała żal do ojca, który chyba nie zamierzał nigdy skończyć z pytaniami i wątpliwościami, ale brakowało jej odwagi, żeby przerwać rozmowę. Na szczęście pan Jacek, spojrzawszy na twarz córki, domyślił się jej opinii na temat swojego zachowania i zawstydzony zawrócił rozmowę na właściwe tory. – Przepraszam, Justysiu, ale sama wiesz, ze nie mogę się powstrzymać, gdy mnie zagadują w takich sprawach. Wybacz, że prawie o tobie zapomnieliśmy... Sprytnie kończył jeden wątek rozmowy i rozpoczynał drugi. – Znudziliśmy naszą młodą damę – oznajmił. – Nie wiadomo, czy nam to kiedy wybaczy. O interesach jeszcze pomówimy. Teraz pozwól, panie Michale, że zapytam o co innego. Wspomniałeś, że wybierasz się do nas w sprawie, która dotyczy także Justysi... Przedstaw ją zatem, może to ją bardziej zainteresuje niż gospodarskie rozterki... Pan Michał, zawstydzony, przepraszał za zapalenie się do kwestii stawów.
– Rzeczywiście – przyznał. – Wybierałem się do państwa, ponieważ jest coś, co chciałbym omówić z wami obojgiem, ale z panną Justyną szczególnie... Panna Nowacka odwróciła się szybko, by nie pokazać emocji. Mięśnie jednak miała tak napięte z oczekiwania, że zaczęła jej drgać prawa noga. Wprost podskakiwała, a obcas pantofelka rytmicznie uderzał o podłogę. Szybko położyła dłonie na kolanie, zawstydzona, że pan Michał był świadkiem tak dziwacznego zachowania. On jednak zdawał się tego nie zauważać. – Będę mówił wprost – zaczął pan Kalinowski. – Panna Justyna niech mi wybaczy taką poufałość... – Ależ na pewno się nie pogniewa – zapewnił pan Jacek w imieniu córki. – Prawda, Justysiu? Mówmy bez ogródek, panie Michale. Panna Nowacka nie udzieliła jednak odpowiedzi. Bała się, że przy otwarciu ust zaczną jej dzwonić zęby. Drżenie kolana nie ustało, choć jakoś udało się je pomniejszyć. Justyna skinęła więc tylko głową. – Zacznę od pieca – oznajmił pan Kalinowski. – Państwo pewnie nie zwrócili na to uwagi, ale w Kalinówce – we wsi, nie we dworze – jest pewne szczególne miejsce. Moja rodzina, niezbyt dziś zamożna, dawniej rozporządzała dużo większym majątkiem. Była wtedy, przed uwłaszczeniem, bardzo życzliwie nastawiona do sąsiadów, choćby nie legitymowali się szlacheckim pochodzeniem. Rodzina poniosła pewne ofiary nie tylko, jak się to mówi, na ołtarzu ojczyzny, ale także w zakresie, na przykład, oświaty dla ludu. Już mój pradziadek myślał o założeniu szkoły, podobnie mój świętej pamięci ojciec. Ojciec miał wiele pięknych planów dotyczących rozwoju gospodarstwa. To on pierwszy chciał założyć stawy hodowlane. Przeznaczył też pewien dom na wiejską szkołę. Ale okoliczności nie pozwoliły na realizację tak pięknych planów... Spokojny, zrównoważony głos pana Michała miał zbawienny wpływ na pannę Nowacką. Justyna uspokajała się, drżenie kolana ustało, powrócił normalny oddech, znowu zaróżowiły się policzki. Ojciec uśmiechnął się
z ulgą na ten widok i dyskretnym gestem dał znak: dobrze idzie. Pan Michał, skupiony na tym, by mówić konkretnie i możliwie najkrócej, wcale tego nie zauważył. – Zmierzam do sedna – zapowiedział pan Kalinowski. – Otóż niedawno umarł niejaki Stachowiak, kiedyś bardzo zacny gospodarz, a dożył osiemdziesiątki. W zeszłym tygodniu otwarto testament. Ten Stachowiak był samotny. W testamencie zrobił zapisy dla kościoła i dla wsi, ziemię podzielił między dalekich krewnych. Mniejsza o to. Chodzi o zapis dotyczący wsi. Moja matka wiele razy wypominała mi, że za mało robimy dla podniesienia oświaty wśród ludu. Myślałem o tym już dawniej, ale zawsze jakoś brakowało a to siły, a to znowu pieniędzy i możliwości. Teraz jednak, po śmierci starego Stachowiaka, sytuacja bardzo się zmieniła. Otóż miał on chałupę na skraju wioski. Nawet dość porządną, widną, z dobrym piecem. W testamencie Stachowiak przeznaczył pewną sumę na urządzenie wiejskiej szkoły w swoim domu, a mnie wyznaczył na wykonawcę testamentu. – Piękny zapis – zachwycił się pan Nowacki. – Naprawdę piękny. Panna Justyna potwierdziła ruchem głowy i uśmiechem. Michał Kalinowski zyskał w jej oczach. To był kolejny argument, by go uważać za człowieka wspaniałego i godnego najwyższego uznania. – Chciałbym przyłączyć się do tego gestu, a przy tym zrealizować dawny pomysł mojego świętej pamięci ojca – mówił dalej pan Michał. – Dowiedziałem się już wszystkiego, co należy. Duża izba będzie na klasę. Jest tablica, tabliczki i ławki dla dzieciaków. Dość miejsca nawet na małe mieszkanie dla nauczyciela. Z tym jednak najgorzej. Nie bardzo wiadomo, skąd takiego wziąć, zwłaszcza teraz, gdy rok szkolny dawno się zaczął i wszyscy są już zaangażowani. Wziąłbym na siebie pensję dla nauczyciela, gdy już go będziemy mieli. – Godne pochwały! – zachwycał się pan Jacek. – Pomyślałem więc, że zanim znajdziemy odpowiedniego człowieka, zanim urządzimy mu znośne mieszkanie w tej chałupie, upłynie nieco
czasu. W związku z tym pomyślałem, może zbyt śmiało, że panna Justyna mogłaby, oczywiście tymczasowo, nauczyć wiejskie dzieciaki choćby podstaw sztuki pisania i czytania... Panna Nowacka nie ociągała się ze zgodą. – Przednia myśl! – oceniła z zadowoleniem. – Oczywiście, że tak. Nie tylko uczyłam się na nauczycielkę, ale i byłam nauczycielką. Gotowa była poprzeć każdy pomysł pana Michała, bo każda jego myśl zdawała się jej wspaniała i wzniosła. Przejęta propozycją, nie zauważyła nagłego spadku humoru ojca. Pan Kalinowski był tymczasem rozpromieniony. – Byłem pewny, że panna Justyna nie odmówi – oświadczył. – Bardzo się cieszę, że się nie pomyliłem. Sam przyznaj, panie Jacku, że problem, jaki mnie do was sprowadził, nie jest błahy. Zaniedbujemy oświatę wśród ludu, bardzo zaniedbujemy. A mamy wobec niego obowiązki... Do Justyny Nowackiej dopiero teraz zaczęło docierać, że pan Michał nie ma innej sprawy, która obchodziłaby ją i jej ojca w równym stopniu. Wcale nie przyjechał się oświadczyć. Wargi dziewczyny zadrgały, kolano znowu zaczęło dygotać. Nadludzkim wysiłkiem starała się nie pokazać rozczarowania. Nie będzie dziś oświadczyn. Pan Michał nie zapyta o jej rękę. Ale nie uznała tego za porażkę czy poniżenie. Po chwili była już całkowicie opanowana. – Pan Michał prosi nas o pomoc w załatwieniu tej ważnej sprawy, papo – powiedziała. – Przecież nie możemy odmówić. W tak istotnej sprawie nie możemy. – Masz rację, moje dziecko – zgodził się pan Jacek z westchnieniem. – Nie odmówimy. *** Po odjeździe Kalinowskiego pan Nowacki był bardzo zdenerwowany. – Nie ukrywam, że jestem rozczarowany – zwrócił się do córki. – I trochę się dziwię twojemu spokojowi.
Justyna, mimo wszystko, spróbowała się uśmiechnąć. – Też jestem rozczarowana, papo – przyznała się. – I to bardzo. Tak bardzo, że wprost chce mi się płakać. Ale co możemy zrobić? Możemy tylko czekać. Czy nie pamiętasz, jak opowiadałeś mi o swoich oświadczynach? Ile razy wybierałeś się do mojej matki? Cztery. Dopiero za czwartym odważyłeś się poprosić o jej rękę. Za czwartym. Zatem, kochany papo, trzy jeszcze przede mną... Płakała przez całą noc. *** Po powrocie pana Michała z Topolan, pani Katarzyna nie mogła wytrzymać z ciekawości i spytała go o rezultaty wizyty, jak tylko wjechał na podwórze. – Jak poszło? – powtórzył pytanie matki Kalinowski. – Bardzo dobrze poszło. Starsza pani odetchnęła z wyraźną ulgą. – Nareszcie! Pan Michał rzucił wodze stajennemu chłopcu i chciał iść do domu. Pani Katarzyna dreptała przy nim, usiłując dowiedzieć się szczegółów. – Ale co więcej? – dopytywała się. – Mówiłeś z panem Nowackim? – Tak. – I z Justyną? – Z nią również. – I co? – naciskała starsza pani. – Oczywiście się zgodziła? – Tak – potwierdził pan Michał. Ukłonił się przed matką. – Mama wybaczy, jestem zmęczony. Pani Kalinowska uśmiechnęła się ze zrozumieniem. – Oczywiście, oczywiście mój drogi. Idź odpocząć. Będzie jeszcze czas porozmawiać o wszystkim szczegółowo. *** Praca w redakcji gazety „Gołos Biełostoka” okazała się bardzo ciężka.
Trwała wiele godzin, bez regularnej pory posiłków, pełna była niespodzianek. Staś sprawdzał cudze teksty pod kątem poprawności językowej, tropił błędy i pomyłki w rękopisach oraz w druku. Redaktor Zeligman, nawet jeśli wyznaczoną robotę uważał za dobrze wykonaną, rzadko dawał temu wyraz. Staś miał ochotę na więcej i żywił wewnętrzne przekonanie, że potrafi, ale na razie rzadko miewał takie szanse. Częściej kazano mu układać gazety w równych stosach albo chodzić po mieszkaniach współpracowników redakcji, by odebrać od nich napisane teksty. Sam do pisania nie był dopuszczany, chyba że do notatek o cenach cukru, gwoździ czy wyrobów skórzanych oraz o tym, czy kominy fabryki Beckera zostaną podwyższone. Interesująco zapowiadał się temat o robotnicach z fabryki tytoniowej, gdzie pracujące kobiety co jakiś czas organizowały strajk dla poprawy warunków pracy, ale tym tematem redaktor Zeligman zajął się sam. O wszystkich trudnościach i zawodach Staś Kalinowski nie powiedział jednak nikomu, gdy po dwóch tygodniach przyjechał na niedzielę do Kalinówki. Pytany o postępy w praktykach, uśmiechał się i robił zadowoloną minę. – Już niedługo zobaczycie w gazecie moje nazwisko – zapowiadał buńczucznie. Ta perspektywa nie bardzo spodobała się pani Katarzynie. – Nie dość, że po rosyjsku, to jeszcze w żydowskiej gazecie – zamruczała niezadowolona, gdy wnuk opowiadał jej o swoim pobycie w Białymstoku. – Chyba muszę porozmawiać z twoim ojcem, żeby raz jeszcze zastanowił się nad kierunkiem twojej edukacji. Staś zareagował gwałtownym sprzeciwem. Rzucił się do rąk babki, prosząc, by tego nie robiła. – Proszę, kochana babuniu! Jeśli nie chcesz, nie będę pokazywał naszego nazwiska w tej gazecie, ale pozwól mi tam zostać. Przecież tylko w ten sposób mogę się nauczyć czegoś pożytecznego. Redaktor Zeligman
jest mi bardzo życzliwy, na pewno nie stracę na pracy u niego, mogę się tylko nauczyć. I pozwól jeszcze powiedzieć, że mam w tym swój plan... – Plan? – skrzywiła usta pani Katarzyna. – Problem w tym, mój chłopcze, że ty masz zbyt wiele planów. Staś przybrał skromny wyraz twarzy. – Ten plan powinien przypaść ci do gustu, babuniu, jestem tego pewny. Wiesz, o czym myślę? Otóż myślę, że niedługo zaczniemy w Białymstoku wydawać gazetę po polsku. Rozumiesz, babuniu? Po polsku! Bardzo pragnąłbym znaleźć się w takiej redakcji, a jestem przekonany, że z twoim błogosławieństwem. Jednakże, aby tak się stało, muszę odbyć praktykę i trochę się poduczyć, prawda? Pomysł musiał spodobać się patriotycznie nastawionej pani Kalinowskiej, choć nie wierzyła, aby mógł być zrealizowany w najbliższej przyszłości. – Doskonale, wnuku – pochwaliła. – Słusznie uważasz, że nie stanę na drodze tak szczytnych zamiarów. Czy to może w tej sprawie przyjechałeś do domu? – Tak, babuniu – skłamał natychmiast Staś. – Chciałem poradzić się starszych. Nikomu nie powiedział, że do Kalinówki wrócił nie tylko, by pochwalić się swoimi sukcesami zawodowymi, ale i aby kontynuować swoje dawne poszukiwania. Przecież gdzieś tam czekała czarnooka Tamara. *** W następnym tygodniu pani Katarzyna Kalinowska nie wytrzymała dalszego czekania i usiłowała poznać szczegóły ustaleń, jakie zapadły pomiędzy synem a Justyną, ale pan Michał był niezwykle powściągliwy. – Nie chciałbym wracać do tego, o czym już mówiliśmy. Obiecałem mamie rozwiązać swoje sprawy osobiste przed Bożym Narodzeniem i zamierzam dotrzymać obietnicy. Postanowiłem też, że nie będę mamy obarczał tą sprawą i sam wszystko załatwię. Pani Katarzyna poczuła się lekko urażona.
– Chciałam jak najlepiej! – przypomniała. – Znalazłam ci najlepszą, najładniejszą pannę w całej okolicy. To i nie dziwota, że interesuję się, jak układają się sprawy. Trzeba przecież coś przygotować, pomyśleć o weselu, zaproszeniach, gościach... Kalinowski wzruszył ramionami. – Czy kiedykolwiek zarzucałem mamie złe intencje? Wiem, że zawsze chce mama jak najlepiej. Doceniam wszystko, co mama dla mnie zrobiła, ale pozwoli sobie powiedzieć, że na tym koniec. Ulegałem ze wszystkim, z szacunku i synowskiej miłości. Teraz jednak musi mama uznać we mnie głowę tej rodziny. – Ależ uznaję – zapewniła pani Katarzyna. – Oczywiście, że uznaję. – Zatem, kochana mamo, proszę być tak dobrą i nie sprzeciwiać się moim postanowieniom. A ja nie życzę sobie żadnych przygotowań. Chcę, żeby ślub był skromny i cichy. Rozmawiałem o tym z księdzem Miodyńskim. Uznał to za dobry pomysł. – Rozmawiałeś? – ucieszyła się pani Katarzyna. – A to zupełnie zmienia istotę rzeczy, skoro rozmawiałeś. Oczywiście, mój drogi. Jesteś dość dorosły na to, żeby o wszystkim rozstrzygać samodzielnie. Pan Michał nie patrzył na matkę, gdy zadał jej kolejne pytanie. – Może mama zachować to wszystko na razie w tajemnicy? Chciałbym uniknąć plotek, obgadywania, życzeń powodzenia, jakże często fałszywych i nieszczerych. – No cóż – zgodziła się starsza pani po namyśle. – Skoro tak właśnie chcesz to urządzić... Ale chłopców chyba powinnam uprzedzić... W tym zakresie Kalinowski ustąpił niespodziewanie łatwo. – Dziękuję mamie. To nawet lepiej, ponieważ mnie jakoś tak niezręcznie mówić z nimi o takich sprawach... Tylko, bardzo proszę, niech mama powie im na razie jedynie ogólnie, bez szczegółów. – Dobrze, dobrze – skinęła dłonią pani Katarzyna. – Już ja będę umiała to przedstawić. Pan Michał podziękował uśmiechem.
– Chciałem przy okazji powiedzieć mamie, że niedawno widziałem się z baronową von Tromm. Ma pewną sprawę do załatwienia, o której już mamie wspominałem... – Doprawdy? – zaciekawiła się pani Katarzyna. – Chętnie wyświadczę przysługę pani baronowej. A co więc chodzi, mój drogi? – Baronowa przypomniała mi swoją dawną prośbę – wyjaśnił Kalinowski. – Jej daleka kuzynka ma odbyć praktykę rolniczą. Obiecałem, że zapytam, czy miałabyś coś przeciw temu, aby zamieszkała w Kalinówce. To dziewczyna z dobrej rodziny, choć sierota. Pochodzi z Poznańskiego, gdzie ma administrować majątkiem wuja czy stryja. Nie chciałem podejmować decyzji sam, ale powiedziałem pani baronowej, że nie wyobrażam sobie, aby mama odmówiła w sprawie tak ważnej... Pani Kalinowska okazała zachwyt pomysłem. – Oczywiście! – zapewniła z entuzjazmem. – To wielki honor dla nas uczestniczyć w dziele tak patriotycznym. Dość już polskich majątków poszło w pruskie ręce w Wielkim Księstwie Poznańskim. Każdy majątek uratowany przed Niemcami to wielkie patriotyczne zadanie. Pani baronowa to wielka osoba! Naprawdę, mam dla niej ogromny szacunek. – Zatem przekażę, że mama nie jest przeciwna. – Nie, nie – poprawiła starsza pani. – Powiedz, że jestem zaszczycona. Sama to jej zresztą powiem przy najbliższej okazji. Kiedy ma przyjechać ta dziewczyna? – Jeszcze nie tak prędko, dopiero na wiosnę. Ale trzeba przygotować się na jej wizytę, ponieważ pomieszka w Kalinówce co najmniej pół roku. Pokój dobrze byłoby wyremontować i tak dalej. – Wszystkim się natychmiast zajmę – obiecała pani Katarzyna. – Natychmiast się tym zajmę. Biedna, dzielna dziewczyna. Sierota, mówisz? Musimy jej pomóc, ile tylko w naszej mocy. Co za wspaniałe zadanie! *** Tego wieczora starsza pani wezwała obu wnuków, żeby oznajmić im radosną nowinę.
– Zachowajcie to na razie w tajemnicy – zażądała, siedząc w swoim fotelu z wielce uroczystą miną. – Ale trzeba, byście wiedzieli przed innymi, jakie są plany waszego ojca... Dziewiętnastoletni Ignaś mrugnął łobuzersko do młodszego brata. – Szczególnie ładna to panna Justyna nie jest... – zauważył. Pani Katarzyna z oburzeniem zastukała laską w podłogę. – Nie wolno tak mówić! – ostro skarciła chłopców. – Po pierwsze dlatego, że nie wypada, a po drugie, że będzie wam zastępować matkę. Życzyłabym sobie, byście okazali należny szacunek i pokazali dobre wychowanie. A w ogóle skąd wiecie, o jakiej osobie mowa? Siedemnastoletni Staś załagodził wszystko swoim szerokim uśmiechem. – To chyba nie jest wielka tajemnica, babuniu – zauważył. – Ignaś, wiadomo, ma skłonności do żartów. Nie gniewaj się na nas, ale to jest trochę zabawne. – Zabawne? – skrzywiła usta pani Kalinowska. – Co w tym widzicie zabawnego? Ignaś popatrzył na brata, jakby udzielał mu pozwolenia na odpowiedź w imieniu ich obu. Kiedy byli razem, często zdawał się na niego. – Że jest taka młoda – wyjaśnił Staś Kalinowski. – Tylko kilka lat starsza od nas. Chyba nie będzie chciała, byśmy mówili do niej: mamo? Jak babunia sądzi? Pani Katarzyna surowo ściągnęła usta. – Wasz ojciec o tym postanowi – stwierdziła, przerywając dalszą dyskusję. – Będzie tak, jak on zarządzi. *** Któregoś dnia Staś Kalinowski na dużym arkuszu papieru wyrysował mapę swoich odbytych i planowanych podróży. Zaznaczył na niej poszczególne miejscowości, nadał im właściwe nazwy, przy każdej zaznaczył schematycznym rysunkiem istnienie cerkwi, rysując cebulaste kopuły, pomiędzy zaś cerkwiami oznaczył drogi, wpisując także odległości
liczone w wiorstach. Rysunek wypadł całkiem udanie i autor był z niego bardzo zadowolony. Chętnie by się nim pochwalił przed innymi, ale nie zrobił tego, aby nie tłumaczyć, z jakich powodów go wykonał i czemu ma służyć. Żałował jednak, że pochwalić się nie może, często zerkał na wyrysowaną mapę i kiwał głową z podziwu nad swoimi zdolnościami. Był tak zachwycony robotą, że nie potrafił jej zachować przy sobie i wiele razy rozkładał kartkę z mapą, pozwalając innym, niby to przypadkiem, zerknąć na rysunek. I było mu wszystko jedno, czy oczy oglądające jego arcydzieło należały do służby czy do kogoś z gości, co czasem pojawiali się w Kalinówce. Kiedy ruszał na poszukiwania Tamary, objeżdżając kolejne wioski, miał kartkę ze sobą i rozkładał ją także w miejscach publicznych, niczym jakiś inżynier czy mierniczy. Widział takiego, jak chodził po majątku, zerkał w swoje papiery, a tak był zaaferowany, że nie słyszał, co do niego mówią ludzie. Mówili zaś z wielkim podziwem i uszanowaniem dla jego sztuki. W okolicy znowu odbywało się mierzenie ziemi, mające doprowadzić do scalenia gruntów. Mierniczy obliczał, rysował, a wszystko po to, aby na końcu drogi można było wszystko dokładnie podliczyć i nadzielić ziemię ludziom już według nowego porządku. Każdy miał dostać swoje w mniejszej ilości kawałków i w wielu wypadkach zyskałby na tym, ponieważ przy nowym podziale szerokie i wysokie miedze pomiędzy działkami w znacznej części zniknęłyby, zastąpione dodatkowymi skibami uprawnej ziemi. Staś przez jakiś czas pragnął być mierniczym, ale to było zanim został prawie już dziennikarzem. No i miał dokładną mapę, której przeciętny mierniczy mógł mu tylko pozazdrościć. Staś Kalinowski, bardzo z niej dumny, ani nie podejrzewał, że mapa ta stać się może przyczyną zdarzeń, które w zasadniczy sposób wpłyną na całe jego życie.
POCIĄG SPECJALNY 13 grudnia 1910 oprzedniego wieczora Rudolf Krantz, starszy detektyw Ochrany, wrócił do domu o godzinie szóstej. Z wysiłkiem wdrapał
P
się na drugie piętro kamienicy przy Aleksandrowskiej numer 44, gdzie zajmował niewielkie mieszkanie. Był pijany. Nie zapalając światła zdjął palto, z niejakim trudem zrzucił buty, po omacku poszedł do sypialni, tam padł na łóżko i zasnął. Nie słyszał, gdy tuż po ósmej gwałtownie zadzwoniono do drzwi. Obudziło go dopiero walenie pięściami. Na niepewnych nogach poszedł do przedpokoju. Był prawie nieprzytomny, ale dzięki latom praktyki nie zapomniał, żeby wziąć do ręki rewolwer. Czasy atakowania urzędników i wojskowych zdawały się już wprawdzie należeć do przeszłości, ale zachowanie ostrożności to w każdych okolicznościach pierwsza powinność agenta. – Wasza wielmożność! – wołano zza drzwi. – Pilna wiadomość! Wasza wielmożność! Proszę otworzyć! Rudolf Krantz odbezpieczył broń i trzymając ją za plecami, drugą ręką uchylił drzwi, nie zdejmując łańcucha. W szparze ukazała się czerwona z przejęcia twarz oficera białostockiej komendy policji. – Depesza, wasza wielmożność! – oznajmił. – Najwyższej rangi! Podał złożoną kartkę przez szparę, uśmiechnął się z ulgą, że udało mu się dobudzić adresata. Krantz zmrużonymi oczami patrzył na kartkę i usiłował przypomnieć sobie nazwisko oficera. Głowa bolała go potwornie. Jakieś takie śmieszne nazwisko... Aha, Zielenous, zielony wąs. Schował rewolwer do kieszeni spodni i odebrał kartkę. Przeczytał tekst raz i drugi, ale dopiero za trzecim zrozumiał, gdzie i przed kim ma się stawić. – Która godzina, Zielenous? – spytał posłańca, czując ogarniającą go panikę. – Ósma i pół, wasza wielmożność – służbiście odpowiedział tamten
i podał przez szparę mały kajet w czarnych okładkach i ołówek. – Wasza wielmożność raczy pokwitować. Rudolf Krantz podpisał i podziękował skinieniem. Mimo niezbyt dobrego światła na korytarzu zobaczył na stronie kajetu kilka najważniejszych w mieście nazwisk. Oni także pokwitowali przesyłki. Zresztą, nawet gdyby tego nie widział, sam podpis na depeszy postawiłby go na nogi. Zatrzasnął drzwi, zapalił światło i pobiegł w głąb mieszkania, szukać świeżych koszul, czystych butów, brzytwy i pędzla do golenia. Pędząc do kuchni po lusterko, które powinno stać na szafce, potknął się o kubeł z węglem i dotkliwie uraził się w duży palec lewej nogi. Zaklął głośno, obiecując lanie służącemu, jak tylko ten wróci rano. Zawahał się. Rano? Nie miał pojęcia, co będzie rano. Że dostanie po uszach za zbyt małe efekty swojej pracy, nie ulegało wątpliwości. Ale może nie należy spodziewać się najgorszego. Szybko przebiegł w myślach sprawy i ludzi, z jakimi miał ostatnio do czynienia. Raczej niezbyt wiele możliwości. Z nikim nie miał krwawych rachunków, umiał zachować ostrożność pomiędzy policją, żandarmami i wojskiem, nie był pazerny przy braniu łapówek. Całą godzinę zajęły Krantzowi przygotowania. Rozmyślał przy tym nad powodami nagłego wezwania, by w końcu dojść do wniosku, że chodzi zapewne o jakieś nowe wytyczne do pracy. Tego nie musiał się obawiać, w pracy był perfekcyjny i wiedział, jak zadowolić przełożonych. Gotowy do wyjścia, usiadł w pokoju na krześle i czekał. *** Specjalny pociąg z Petersburga, którego nie było w rozkładzie jazdy, zatrzymał się w Białymstoku na pół godziny. Dworzec kolejowy, choć obstawiony żandarmami, wojskiem i tajną policją, nie dawał jednak gwarancji bezpieczeństwa, przed paroma laty miało tu miejsce kilka zuchwałych napadów, w tym tak bezczelne, jak odbicie więźniów politycznych wiezionych na zesłanie. Dlatego pociąg specjalny zatrzymał
się pół wiorsty przed stacją, a wezwani do niego funkcjonariusze służb mundurowych pojechali tam dorożkami. Piotr Stołypin, minister spraw wewnętrznych i premier rządu Jego Cesarsko-Imperatorskiej Mości Mikołaja II, z wyglądu przypominał profesora uniwersytetu lub sławnego uczonego, miał brodę i zaciekawione oczy. Był ubrany po cywilnemu, podobnie jak większość jego otoczenia. Miejscowi dostojnicy, cywilni i wojskowi, którzy stawili się tłumnie, żeby złożyć meldunki z działalności, po kolei wchodzili do wagonu, w którym Stołypin miał urządzony gabinet. Wchodzili, wkrótce potem wychodzili, a ich miny świadczyły, że premier nie znalazł wielu powodów do pochwał. Stołypin miał w sobie nieco polskiej krwi, co podkreślał, gdy czasem spotykał się z przedstawicielami polskiego ziemiaństwa, ale był Rosjaninem do szpiku kości, maniakalnie przywiązanym do tronu i nienawidzącym jego przeciwników. Wszelkich rewolucjonistów i mącicieli, a zwłaszcza Polaków, uważał za element szkodliwy i wrogi. Miał ich także za głupich, łatwych do oszukania i prowadzenia, bez namysłu wpadających w rozmaite związki i spiski, byle by tylko dać im okazję. Takie okazje chętnie stwarzał, aby później rozbijać grupy i grupki konspiratorów i móc pochwalić się przed Jego Cesarsko-Imperatorską Wysokością sprawnością oraz skutecznością swoich działań. Znał się na ludziach. Umiał ich ocenić w lot, zobaczyć potencjalne zdolności w prostym kanceliście albo prowincjonalnym policjancie. Potrafił usunąć ważnego urzędnika w jednej chwili, a od jego postanowienia nie było odwołania. Twardo i zdecydowanie rozprawił się z rewolucją lat 1905 – 1907, nie wahając się nie tylko przed użyciem wojska, ale i przed zamachami o charakterze terrorystycznym, dzięki którym rozbił i skłócił środowiska opozycyjne. Starszy detektyw Rudolf Krantz czekał z innymi. W tłumie dostojników, z których niejeden nosił generalskie szlify, czuł się jak parweniusz. Ale czekali w jednej grupie, tuż obok wagonu salonki, nie zważając na przejmujące zimno. Otoczeni kordonem żandarmów mało
rozmawiali ze sobą. W milczeniu popatrywali jeden na drugiego, może zastanawiając się, kto na kogo doniósł lub napisał nieprzychylny raport. Dowódcy pułków stacjonujących w Białymstoku, policmajster, szef żandarmerii, przedstawiciele władz cywilnych. Co jakiś czas któryś z młodych adiutantów odbierał rozkaz od oficera stojącego w drzwiach wagonu i przekazywał go oczekującym. Z grupki wychodził wtedy wezwany, zbliżał się do stopni, rozpinał kożuch lub palto i podnosił ramiona. Adiutant wprawnymi ruchami sprawdzał, czy pod ubraniem nie ukryto jakiej broni, a gdy jej nie znalazł, pozwalał wejść na stopnie. Pozostali patrzyli za nim i ukradkiem zerkali na zegarki, być może w nadziei, że nie zostaną wezwani i nie będą musieli tłumaczyć się lub składać wyjaśnień. Rudolf Krantz wszedł do wagonu jako ostatni. W korytarzu adiutant odebrał od niego palto, a drugi raz jeszcze przeszukał ubranie. Następnie podprowadził do drzwi gabinetu i zastukał. W pierwszym pomieszczeniu, pełniącym rolę sekretariatu, siedział mężczyzna w średnim wieku, ubrany z dość swobodną elegancją. Palił papierosa i nie podniósł się na widok wchodzącego. Rudolf Krantz nigdy go nie widział, ale ze znanego sobie opisu domyślił się, że jest to generał porucznik Paweł Kurułow, szef żandarmów i wszelkich tajnych służb w całej Rosji. Krantz wyprężył się na baczność przed dostojnikiem. To był właśnie ten ktoś, dla kogo chciałby pracować, człowiek, który z gmachu na Fontance numer 16 w Petersburgu zawiadywał wszystkimi agentami imperium. Krantz sprężył się, by wysłuchać rozkazów, gdy Kurułow niedbałym gestem wskazał następne drzwi. – Trzy minuty – oznajmił. Zaskoczony agent poszedł, odchrząknął, po czym zapukał niezbyt pewnie. Odpowiedziało mu z drugiej strony krótkie zniecierpliwione mruknięcie. Premier Piotr Stołypin siedział przy małym stoliku, pił herbatę i czytał
leżące na blacie dokumenty. W ręku miał czerwony ołówek, którym co jakiś czas stawiał na papierze wyraźne znaki. W pomieszczeniu, którego okna starannie zasłonięto, stała skórzana kanapa i dwa głębokie fotele. – Starszy detektyw Krantz, wasza wielmożność. Minister dopiero po chwili podniósł głowę. Krantz zauważył ze zdumieniem, że dokument, który czytał właśnie premier, dotyczył operacji pod kryptonimem „Sowa”. Pogratulował sobie w duchu, że do sporządzenia raportu użył maszyny do pisania. W Departamencie Policji, a zwłaszcza w jej Wydziale Specjalnym, wielką wagę przykładano do stosowania najnowocześniejszych metod pracy. Premier znużonym wzrokiem wskazał na raport. – Ile w tym prawdy? – zapytał sucho. Rudolf Krantz nie był przygotowany na takie pytanie. Zajmował się śledzeniem, wyciąganiem wniosków, przesłuchiwaniem. Nie stronił od prowokacji, ponieważ podobnie jak cały Wydział uważał tę metodę za bardzo skuteczną. Napisał raport, w punktach przedstawiając dotychczasowe ustalenia. Wnioski znajdowały się na drugiej stronie kartki, ale minister nie odwrócił papieru. – Znamy ich plany, wasza wielmożność – odpowiedział, starając się by jego argumenty brzmiały pewnie i rzeczowo. – Wiemy, co chcą zrobić. Nie wiemy, kiedy. Nie wiemy, skąd wezmą materiały wybuchowe. – A ich samych znacie? – Wiemy, jak dotrzeć. Mamy pierwsze ogniwo. To ten Kalinowski. O ile będzie pozwolenie, dostarczymy, co trzeba. – Co zamierzacie osiągnąć? – minister zmarszczył brwi. – Pokazać, że Polacy są zaprzysięgłymi anarchistami, wasza wielmożność. Że nie należy im ufać, dopuszczać do urzędów i wojska. Że dla swoich celów nie cofną się nawet przed atakiem na świętości. Premier rzucił okiem na dokument i zastanawiał się przez kilka sekund. – To ciekawy pomysł – zauważył. – Zgoda.
Ruchem głowy wskazał kartkę. – Nie interesują mnie dalsze szczegóły przygotowań. Tylko efekty. Posłuchanie było skończone. Premier opuścił głowę i skierował uwagę na inne dokumenty. Detektyw niepewnie przestąpił z nogi na nogę. – Coś jeszcze, panie Krantz? – spytał premier bez zniecierpliwienia. Agent zesztywniał. Minister zbyt łatwo zapamiętywał nazwiska. – Czy to znaczy, wasza wielmożność, że jeśli się nie powiedzie... Premier Stołypin skinął głową. – Jego Cesarska Mość ma dobry zwyczaj nagradzać tylko udane przedsięwzięcia – oznajmił. – Zatem, powodzenia, panie Krantz.
POWITAJ SYNOWĄ
J
ózef Lulewicz położył banknoty na stole i z zadowoleniem przyglądał się zaskoczonej minie żony. – Przenajświętsza Matko! – odzyskała wreszcie głos Antonina. – Co to jest!? – Reszta pieniędzy na spłaty za naszą ziemię. Piętnaście rubli. – Nie może być! Skąd się wzięły? Lulewicz pogładził brodę otwartą dłonią. – To za Frankę – wyjaśnił. – Do dworu idzie. Antonina długo nie mogła uwierzyć. – Znalazłeś dla niej służbę? Jakim to sposobem? Przecież wielmożna pani powiedziała, że nie ma miejsca. – Znalazło się. Był dziwnie milczący i niechętnie mówił o szczegółach, co wzbudziło niepokój jego żony. – Mówże wreszcie! Na jak długo? I skąd tyle pieniędzy? Lulewicz usiadł przy stole, końcami palców potarł oczy. – Sprzedałem Frankę – oznajmił ponurym głosem. – Stale narzekasz, że darmo chleb je. To sprzedałem, a zapłatę wziąłem z góry. Antonina nie uwierzyła. Nie można przecież sprzedać człowieka, choćby i był własną córką i miało się nad nią prawo. – Jak sprzedałeś? Na rok, na trzy lata? Józef pokręcił głową. – Na zawsze sprzedałem – odpowiedział. – Więcej jej pod tym dachem nie zobaczysz. Antonina stała, nadal nie mogąc uwierzyć w to, co usłyszała. Patrzyła na ruble na stole, patrzyła na zafrasowaną twarz męża. – Dobrze zrobiłeś – oceniła w końcu. – Tylko jej przykaż, żeby się nie leniła w robocie. Mnie słuchać nie zechce. Nie wydawała się przejęta niepewnym losem pasierbicy. – Już to powiedziałem – wyjaśnił Lulewicz. – Ty jej nie broń, żeby
wzięła ze sobą, co należy. Z nami nie będzie już mieszkała. Antonina zawahała się. Ma pozwolić, żeby dziewczyna zabrała, co tylko zechce? Nie bardzo się jej to podobało. Ale z drugiej strony – tyle pieniędzy! Trzy lata musieliby odkładać. – Niech bierze – zgodziła się. Lulewicz zgarnął banknoty, włożył je do płóciennego woreczka, a ten starannie umieścił za obrazem świętego Józefa Cieśli. *** Franciszka stała przed domem. Miała na sobie najlepszy strój, trzewiki, chustkę. Trzęsła się z obawy w oczekiwaniu nowego losu, zęby jej szczękały. – Nie bój się, głupia! – syknęła macocha. – Nie idziesz na koniec świata. Zapas bielizny i ubrań, zawinięty w ręcznie tkaną, kolorową kapę, leżał u stóp dziewczyny. Antonina nie pożegnała się z pasierbicą. – A sprawuj się tam dobrze! – rzuciła tylko i wróciła do chałupy, zaganiając dzieci, które zaciekawione wyglądały przez drzwi i okno. – Nie pożegnałam się z siostrami – szepnęła Franciszka. Józef Lulewicz machnął ręką. – Przecież nie jedziesz za morze. Będzie jeszcze okazja. A teraz w drogę, Franka! Furmanka czeka już pewnie przy krzyżu na Kalinówkę. Franciszka zrobiła pierwszy krok, a potem popędziła za ojcem. Zza płotka od drogi rzuciła szybkie spojrzenie na chałupę. Żadnej z dziewczynek nie udało się przechytrzyć Antoniny i wybiec, aby pożegnać siostrę. – Zostańcie z Bogiem! – szepnęła Franciszka. Miała osiemnaście lat. Nie wiedziała, że już nigdy nie wróci do rodzinnego domu. *** Ksiądz proboszcz Miodyński czekał przed kościołem, w białej komży na
palcie, a gdy zobaczył nadjeżdżających, zaczął machać rękoma, aby się pospieszyli. Stangret zatrzymał konie tuż przed schodami. Ledwie kilka kroków zostało do przejścia. Józef Lulewicz wyskoczył pierwszy, Franciszka wysiadła na sztywnych nogach, mało rozumiejąc, co się wokoło dzieje. Weszła już na schody, a węzełek nadal trzymała w ręku i ojciec musiał go jej odebrać prawie siłą. – No i przeważnie będziemy jednak mieli ślub! – zawołał na powitanie ksiądz Miodyński. Przyjął pocałunek w rękę od Józefa, a Franciszkę tylko popędzał. – Szybciej, szybciej, moje dziecko! Lulewicz chwycił córkę pod ramię i wprowadził do kościoła. Była tak oszołomiona, że nie zauważyła, kto wetknął jej w ręce bukiecik suchych kwiatów. W kościele było zupełnie pusto i dość ciemno. Jedynie na ołtarzu paliły się dwie świece. Franciszka szła ku nim tylko dlatego, że ojciec prowadził ją pewnie, idąc zdecydowanym krokiem. Gdyby nagle zostawił córkę w połowie drogi, zapewne by się zatrzymała i nie wiedziała, co dalej. Stanęła przed ołtarzem, patrzyła na wprost, na obraz. Ani razu nie odwróciła głowy, nawet na krótką chwilę. Machinalnie odpowiadała na zadawane pytania, przyklękała i wstawała, gdy jej o tym przypominano. Natalia Wudkiewicz, córka młynarza i solistka kościelnego chóru, nie zaśpiewała dla Franciszki. Nie było jej w kościele podczas ceremonii, jak nie było rodziny, krewnych, sąsiadów i znajomych. Nikogo. Świadkowali dwaj mężczyźni, z których jeden wyglądał na stangreta. W końcu niedługa uroczystość dopełniła się i ksiądz Miodyński gestem nakazał Franciszce odwrócić się i wyjść. Ktoś chwycił ją pod rękę i poprowadził. Nagle, gwałtownie jak burza, odezwały się organy. Pięknym, czystym głosem, rozbrzmiewającym niezwykle głośno w pustym kościele. Franciszka skamieniała. Długą chwilę nie mogła ruszyć się z miejsca, aż zaczęła tajać. Topniała w niej sztywność członków i myśli. Wtedy
znowu dała się prowadzić do wyjścia. Józef Lulewicz płakał, obejmując córkę i składając życzenia zdrowia oraz wszelkiej pomyślności. Życzenia składali też dwaj inni mężczyźni, ci co stali przy ołtarzu. Mężczyzna, który trzymał Franciszkę pod rękę, objął ją na chwilę ramieniem i powiedział: – Nie bój się. Już po wszystkim. Poprowadził ją potem do czekającego powozu. Z drugiej strony szedł ksiądz Miodyński. – To przeważnie dziwne okoliczności – mówił proboszcz. – Zwykle przy takich okazjach wszyscy chcą wypaść jak najokazalej, jak najgłośniej. Ale rozumiem wasze motywacje, kochane dzieci. Rozumiem i pochwalam takie skromne i przeważnie godne podejście. Trochę szkoda, że nie będę się bawił na waszym weselu, bo to adwent, ale przecież przeważnie nie o moją zabawę tu chodzi. Małżeństwo to święty sakrament, oto istota rzeczy. Niechaj Bóg wam raczy ofiarować wszystko, co przeważnie najlepsze. *** Powóz wjechał na podwórze Kalinówki i zatrzymał się przed gankiem. Michał Kalinowski wyskoczył z bryczki i szybkim krokiem poszedł do domu. Pani Katarzyna siedziała w ulubionym fotelu w salonie, drzemiąc. Okulary na nosie przekrzywiły się, książka wysunęła się jej z ręki i leżała na podłodze. – Matko – powiedział Michał. – Przywitaj synową. Jego głos był pełen radości. Pani Katarzyna, właśnie obudzona, nie zrozumiała, co słyszy. – Michale? Kalinowski skinął dłonią w stronę okna. – Moja żona. Przed domem czeka na mamy błogosławieństwo. Doniosłość tego zdania dotarła do pani Katarzyny. Zerwała się z miejsca, zapominając laski podbiegła do okna, wyjrzała na podwórze.
Zobaczyła bryczkę, ale nigdzie nie dostrzegła Justyny Nowackiej. Nerwowym ruchem założyła okulary, ale i to nie pomogło. – Gdzie Justysia? – spytała, zmarszczonymi brwiami pokazując, co myśli o dziwnym zachowaniu syna. Michał Kalinowski chrząknął. – To nie Justyna, matko – wyjaśnił ze spokojem w głosie. – To ktoś inny. Pani Kalinowska patrzyła na syna w najwyższym zdumieniu. Długą chwilę trwało, zanim zrozumiała, co słyszy. – Ktoś inny? – zapytała. – Jak to ktoś inny? Przecież miałeś poślubić Justynę. Zapomniałeś?!
Rozdział 4.
MŁODA ŻONA
MAŁŻONKOWIE
M
ichał Kalinowski otworzył drzwi. – Wejdź – powiedział. – Teraz to będzie także twój dom. Franciszka niepewnie przestąpiła próg. Pokój był wielki, oglądała go zadziwiona, stojąc pod drzwiami, niepewna, jak powinna się zachować. Wszystko wydawało się jej tu niezwykłe, piękne i wspaniałe. Meble, obrazy na ścianach, lustro, łóżko, tkane makaty, skórzane fotele, dziwne kwiaty o grubych liściach, liczne drobiazgi, o przeznaczeniu których nie miała pojęcia. – To nasz pokój – wyjaśnił Kalinowski. – Dalej jest mój gabinet. Póki matka się nie uspokoi, tu będziesz mieszkała. To znaczy, oboje będziemy mieszkali. Franciszka nadal stała w miejscu, zaskoczona jasnością pokoju, panującą wszędzie czystością, błyskiem przedmiotów, z których prawie każdy wyglądał dziwnie świecąco. Węzełek z ubraniami i bielizną ciągle trzymała w ręku. Kalinowski odebrał go i wstawił do szafy. – Później zajmiesz się rozpakowywaniem. Wziął dziewczynę pod rękę, zaprowadził do okna, żeby wyjrzała na podwórze, potem oprowadził po innych pomieszczeniach dworu. Była oszołomiona, wydawało się jej, że nie zapamięta, gdzie jakie leży i do czego służy. Pan Michał śmiał się z tego oszołomienia i nieporadności. – Szybko się nauczysz – pocieszył. – Tutaj jest męska część domu. Po tej stronie mieszkają też moi synowie. Pokazał salon, a następnie kuchnię. Oszołomienie – to najmniej, co można powiedzieć o stanie Franciszki. Kiedy wrócili do pierwszego pokoju, usiadła na krześle, jakby nagle opuściły ją siły. Nie mogła uwierzyć, że to, w czym bierze udział, dzieje się naprawdę, a nie jest sennym majakiem. Nigdy nie marzyła nawet, że przyjdzie jej mieszkać w takim domu. Bała się po nim chodzić. Z ulgą wróciła w miejsce, które pan Michał określił jako ich wspólne. Rozglądała się niepewnie, dopiero po długiej chwili odważyła się na kilka samodzielnych kroków. Podłoga pod oknem, gdzie
stała oszklona szafka, musiała być trochę nierówna. Gdy Franciszka przechodziła w pobliżu, szklane naczynia w szafce drżały i wydawały delikatny dźwięk, cichutki i miły. Przypominał jej dzwonki w kościele, był tylko cichszy i bardziej szemrzący. Franciszka, która miała bardzo dobry słuch i była czuła na muzykę, słuchała dzwonienia z wielką przyjemnością. Kalinowski stanął w drzwiach prowadzących od jego gabinetu i uśmiechnął się. – Tak i zaczynamy nasze życie – powiedział. – Przygotuj się. Gestem pokazał łóżko. – Będziesz chyba umiała naszykować pościel? Zwykle robi to Anielka, ale dzisiaj chyba lepiej nie wołać nikogo do pomocy... Skwapliwie skinęła głową. Cały czas obawiała się, że ktoś niespodziewanie wejdzie i odkryje, jak niepewnie się czuje w tym dziwnym miejscu. Kiedy Kalinowski znowu poszedł do gabinetu, wstała i popatrzyła na łóżko. Było przykryte grubą miękką, narzutą, pod którą znajdowały się nieznane jej z praktyki kołdry i prześcieradła. Podobne widziała tylko w sklepie w Zabłudowie. W domu w Nowosadach spało się pod pierzyną, wypchaną co podlejszymi szczątkami pierza, a przede wszystkim szmatkami. Tutejsza kołdra, pikowana, okazała się miękka w dotyku i najwyraźniej bardzo ciepła. Pewnie w każdą pogodę pozwalała wygrzać się i nigdy nie dawała zmarznąć. Franciszka złożyła starannie narzutę, odłożyła ją na bok, odsłoniła kołdrę i z czułością pogładziła prześcieradła. Były bardzo gładkie. Przyszły jej na myśli gęsi, bo tylko one miały tak delikatne szyje. Spojrzała na drzwi gabinetu, nie dobiegał zza nich żaden głos, ale za chwilę pewnie pan Michał wróci. Lampa, którą zapalił, jak tylko tu weszli, świeciła jasno i Franciszka pomyślała nagle, że powinna zasłonić okno. Podniosła się, by opuścić zasłony. Kiedy mijała kredens, podłoga zaskrzypiała, a zaraz potem rozległ się cichy, delikatny brzęk zgromadzonych w kredensie naczyń. Franciszka
cofnęła się o krok, potem zrobiła krok do przodu. Podłoga zaskrzypiał znowu i znowu odezwało się to miłe brzęczenie szkła. – Co robisz? Pan Kalinowski stał w drzwiach i przyglądał się jej z zaciekawieniem. Zaskoczona i zawstydzona odskoczyła do tyłu, a łóżko, na którym siedziała już uprzednio, wydało się jej jedynym bezpiecznym miejscem, więc zaraz tam przysiadła. – Dzwonią... – usprawiedliwiała się. – Aaa – skinął głową. – To przez podłogę. Wypaczyła się. Któregoś dnia wreszcie to naprawię... – Szkoda – powiedziała prosząco. – Tak ładnie dzwonią. Teraz dopiero zobaczyła, że pan Michał jest ubrany tylko w długą, sięgającą prawie podłogi koszulę, spod której widać było jego bose stopy. – Nie jesteś gotowa? – zauważył ze zmarszczonymi brwiami. Skarcona, rzuciła się do nadrabiania swojego zaniedbania. Nie wiedziała, co powinna zdjąć najpierw, sięgała a to po koszulę, a to po spódnicę. Zerkała ku palącej się lampie, ale pan Michał chyba nie zamierzał jej gasić. – Niech zobaczę, co poślubiłem – oznajmił z uśmiechem. Podszedł i niecierpliwymi rękami pomógł jej pozbyć się ubrania. Została tylko w koszuli i sądziła, że na tym poprzestanie. Koszula miała wycięcie na piersiach, ręce mężczyzny już tam zaglądały. – Wszystko – nakazał. – Wszystko do końca. Wiedziała, że ma być posłuszna. Tak mówił ksiądz w kościele, tak mówiły koleżanki, tak napominała macocha. Chwyciła brzeg koszuli, ściągnęła ją przez głowę. Michał jęknął, a ona zasłoniła się odruchowo. Podskoczył i nie wiadomo dlaczego pomyślała, że może uderzyć. Ale on tylko rozsupłał jej poluzowane już wcześniej warkocze i pozwolił, by swobodnie opadły na plecy. – Ładna jesteś – powiedział z zadowoleniem. – Zrobiłem doskonały interes.
*** Franciszka leżała w łóżku z zamkniętymi oczami. Obudziła się już dawno, ale nie podnosiła powiek. Próbowała zgadnąć, czy to wszystko, co zdarzyło się ostatnio, było tylko przyjemnym snem, czy może – co wydawało się mniej prawdopodobne – wydarzyło się naprawdę. Czuła, że jest jej wygodnie i ciepło, czasem tak bywało i w rodzinnej chacie, przynajmniej dopóki nie wstała, żeby się ubrać. Ostrożnie otworzyła jedno oko, wysunęła rękę, potem stopę. W pokoju było ciepło i zacisznie, pachniało czystością i nieznanymi aromatami. – Boże! – westchnęła Wstała, ubrała się, uporządkowała łóżko, szybko, pospiesznie. Co i raz oglądała się na drzwi, w obawie, że może tu zajrzeć starsza pani. Bała się pani Katarzyny. Nie tylko jej postępowania, gniewnych słów i spojrzeń, ale także drewnianej laski. Obawiała się, że matka pana Michała może tu wpaść lada chwila i opuścić kij na jej grzbiet. Dopiero po pewnym czasie zaczęła sobie przypominać, co mówił Michał i z wolna się uspokajała. Że to jest jej pokój, do którego nikt nie ma prawa wchodzić bez jej pozwolenia. I że jest teraz żoną pana Kalinowskiego, któremu powinna być uległa. Usiadła na krześle, zerwała się nagle i otworzyła szafę. Uspokojona zobaczyła tam swoją wyprawę. Uśmiechnęła się do węzełka, jedynej rzeczy, którą uważała za własną. Chciała, żeby pan Michał już wrócił i powiedział jej, co ma robić. Na dworze był przecież jasny dzień, słońce ostro odbijało od śniegu, a dotąd nikt jej nie wyjaśnił, jakie będzie tu miała obowiązki. Tylko jeden ich rodzaj był dla niej oczywisty. Po długiej nocy, w czasie której prawie nie spała, nabrała przekonania, że będzie musiała często służyć mężowi. To nie było przykre, spodziewała się, pogodziła się już wcześniej. Było nawet przyjemne i myślała o tym bez zmartwienia. Podeszła w stronę okna i z radością usłyszała, jak dzwonią kieliszki w kredensie.
– Znowu? – zapytał pan Michał z uśmiechem, stając w otwartych drzwiach. Nie zauważyła, jak je otwiera, wcale nie skrzypnęły. Zawstydzona odwróciła wzrok. Kalinowski podszedł i wziął ją za rękę. – Chodź – powiedział. – Poznasz rodzinę. Wpadła w popłoch, przypomniawszy sobie laskę pani Katarzyny. Pan Michał roześmiał się i otoczył żonę ramieniem. – Nie bój się – mruknął. – Moja matka nie uczyni nam tego zaszczytu. *** Po pierwszym dniu w Kalinówce, w czasie którego Franciszka poznała swoich pasierbów, przyszedł czas na poznawanie domu oraz gospodarstwa. Poznawanie to miało dla niej bardzo specyficzny przebieg. Ledwie wychodzili z domu, pan Michał od razu wyznaczał jej miejsce spotkania. – Idź do stodoły. Franciszka szła posłusznie we wskazane miejsce, a zaraz za nią przychodził mąż. – Rozbieraj się – nakazywał niecierpliwie. Nie sprzeciwiała się ani słowem. W ciągu dnia, jeśli tylko był w domu, a przebywali w sypialni, często wołał ją na łóżko albo na krzesło. Za pierwszym razem próbowała się trochę opierać, ale wcale jej nie słuchał. Po kilku dniach przywykła, a nawet się to jej spodobało. Kiedy siedziała na nim i kołysała się na krześle, podłoga w sypialni trzeszczała czasem, a wtedy naczynia w kredensie znowu cichutko dzwoniły. Szybko przywykła, że powinna być gotowa w każdej chwili. Nie miała nic przeciwko uściskom męża, choć traktował ją zawsze dosyć z góry. Prawie się nie odzywał, sapał tylko i wydawał polecenia, jak ma stanąć czy położyć się, co ma zrobić z rękami lub nogą. Później nagle o niej zapominał. Szedł do swojego gabinetu albo gdzie indziej i przez cały dzień nie odzywał się słowem, prawie jej nie
zauważając. Znajdowała dla siebie robotę w domu lub w obejściu, a gdy czasem tam go spotykała, traktował ją niczym powietrze. To było bolesne. Pan Michał rozmawiał z innymi, śmiał się, żartował, albo mówił uczone wyrazy. Jej nie widział. Chyba tylko po to, żeby powiedzieć: – Idź do świronka. Zaraz tam przyjdę. Gdy przychodził, rzucał się na jej ciało, jak gdyby była zabawką lub głuchoniemą istotą, pozbawioną myśli i uczuć. Służyła mu bez słowa skargi, czujnie wpatrując się w twarz męża, szukając w niej wskazań i potwierdzenia, że jest zadowolony. O sobie nie myślała wcale.
DYLEMATY STARSZEJ PANI
P
ani Katarzyna stała w kancelarii parafii Świętych Apostołów Piotra i Pawła w Zabłudowie i gwałtownie stukała laską w podłogę. – Nie zgadzam się! – krzyczała. – Ja się nie zgadzam! Tak w żadnym wypadku nie może być! Ksiądz proboszcz Miodyński od pół godziny próbował wytłumaczyć nierozerwalność świętych sakramentów. Michał Kalinowski jest dorosłym mężczyzną, nikogo nie musiał pytać o pozwolenie na zawarcie małżeństwa. Być może nie postąpił jak kochający syn, wcale nie radząc się matki, ale takie sprawy się zdarzają... – Nie pytał, ponieważ wiedział, że nigdy nie dałabym zgody! – krzyczała pani Kalinowska i domagała się natychmiastowego działania ze strony proboszcza. – Dobrodziej nie może udawać, że nie rozumie niestosowności zachowania mojego syna. Ja żądam przeciwdziałania takim nieodpowiednim zachowaniom! Kościół nie może obojętnie przyglądać się takiej niegodziwości. Ksiądz Miodyński chrząknął głośno. Ulegał opiniom i naciskom wielu ludzi, zwłaszcza wpływowych i bogatych, ale tylko do momentu, póki nie wkraczali na terytorium zagwarantowane wyłącznie dla niego jako duchownego. – Przeważnie nie widzę powodu, wielce szanowna pani – oznajmił. – Udzieliłem sakramentu zgodnie z prawem, jakie do mnie należy. Małżeństwo to święty sakrament i tylko sam Pan Bóg może rozwiązać to stadło. Czuł się niezręcznie pod obstrzałem pretensji pani Katarzyny Kalinowskiej, wiernej i hojnej parafianki, ale musiał wyraźnie przedstawić stanowisko Kościoła. – Rozwiązanie małżeństwa nie wchodzi w rachubę – oświadczył. – Jeden tylko Ojciec Święty mógłby tego dokonać. Ale to długa droga, wielce łaskawa pani. Wymagane jest także spełnienie tego warunku, że wniosek
przeważnie może złożyć tylko osoba zainteresowana, zatem przeważnie pan Michał albo jego żona... – Tylko nie żona! – zaperzyła się pani Katarzyna. – Tylko nie żona! Nigdy nie uznam w niej Kalinowskiej! Proboszcz uśmiechnął się z zakłopotaniem. – Rozumiem problem wielce szanownej pani – oznajmił z zatroskaniem. – I nawet w pewnym sensie, przeważnie współczuję. Ale zapewniam, że postąpiłem jak najuczciwiej. Nie mogłem odmówić prośbie pana Michała, nawet gdybym wiedział, że chce żenić się wbrew wyraźnej woli matki. Nie mogłem odmówić. Prawo kanoniczne przeważnie stwierdza, czyja wola stanowi w sprawach małżeńskich... Naciskany przez panią z Kalinówki zgodził się w końcu zastanowić nad znalezieniem sposobu dotarcia do biskupa w celu rozpoczęcia procedury rozwodowej. – Postaram się – oznajmił. – Ale to niełatwa sprawa i przeważnie może okazać się przykra... – Nie będzie bardziej przykra od tego, co jest teraz – oświadczyła dobitnie pani Katarzyna. – Czy ksiądz na pewno rozumie, z jakim problemem muszę się zmagać na co dzień? Że po moim domu chodzi dziewczyna z brudnymi nogami? Wręczyła proboszczowi pewną sumę pieniędzy na, jak powiedziała, dobry początek. Ksiądz wziął ruble z wahaniem, zastrzegając po raz drugi i trzeci, że nawet rozpoczęcie procesu przed kościelnym sądem nie daje gwarancji na unieważnienie małżeństwa. – Muszą być poważne argumenty – zauważył. – Najważniejszy z nich i najbardziej przeważnie pożądany, to fakt nieskonsumowania małżeństwa. W tym jednak przypadku przeważnie nie bardzo w to bym dowierzał... Pani Katarzyna nie mrugnęła okiem. – Wszystko jedno – oznajmiła z naciskiem. – Non consummatum, oszustwo, choroba, pijaństwo podczas odbierania sakramentu, co tylko
ksiądz zechce wymyślić dla załatwienia tego po naszej myśli. Ksiądz Miodyński schował pieniądze, ale z jego twarzy nie zniknął wyraz zafrasowania. – Trudna sprawa, kochana pani – mruczał. – Zaprawdę, wielce trudna. Jednak dla dobra naszych kochanych przeważnie parafian gotów jestem nieco się wysilić... – O to właśnie chodzi – zdecydowanym tonem podsumowała rozmowę pani Kalinowska. – Żeby proboszcz zechciał się wysilić. *** Pani Katarzyna pojechała do Zabłudowa po burzliwej rozmowie z synem. – Musisz to załatwić – nakazała. – Musisz to załatwić natychmiast, a jak nie, ja sama załatwię! – Co mam zrobić? – zapytał Michał Kalinowski spokojnie. Zapytał dla porządku, dla zachowania pozorów, że liczy się ze zdaniem matki. Ani przez chwilę nie zamierzał stosować się do jej pomysłów w tej kwestii. – Czego mama chce ode mnie? – Unieważnić to niemądre małżeństwo – oświadczyła starsza pani. – Nikt przy zdrowych zmysłach nie uwierzy, że świadomie zrobiłeś coś takiego. Uwiodła cię, starego głupca, a ty dałeś się omotać jak jaki młodzieniaszek. Michał Kalinowski siedział naprzeciw z kamienną twarzą. – Ożeniłem się z Franciszką – przypomniał. – Zapowiadałem to. W kółko mama powtarzała, żebym wreszcie wybrał sobie żonę. Żebym się ustatkował. To wybrałem. – Byłeś pijany! – oburzała się starsza pani. – Pijany i chory na głowę! Trzeba do biskupiego sądu i natychmiast unieważnić ślub. Pan Michał zachowywał zupełny spokój. – Małżeństwo, proszę mamy, to przecież sakrament. Mama chce mnie skłonić do odrzucenia sakramentu?
– Co to za sakrament?! – pytała starsza pani, wzburzona do granic możliwości. – Co to za niemądry, wprost głupi i nieodpowiedzialny pomysł, chcieć się ożenić z chłopką?! Kalinowski wzruszył ramionami. – Chyba nadal nie zrozumiesz, matko. Twój syn nie chce się żenić z chłopką. On się już ożenił. Niemądry pomysł? Mało to się nasłuchałem o konieczności podnoszenia oświaty wśród ludu? No to wziąłem żonę z chłopów i będę ją oświecał. Pani Katarzyna zamilkła wstrząśnięta bezczelnością odpowiedzi. Ale tylko na chwilę. Nigdy się nie poddawała, nigdy łatwo nie ustępowała. – Zawróciła ci w głowie – odezwała się pojednawczym tonem. – Rozumiem. Przecież rozumiem, sama cię namawiałam do ożenku. Pewnie za długo byłeś wdowcem. Może to i moja wina. Ale to jeszcze nie powód, żeby się wiązać z kimś tak nieodpowiednim. Na Boga, nie z chłopką! Przecież my szlachta! Pan Michał prychnął lekceważąco. – Co to dziś znaczy? – spytał lekceważąco. – Tyle, co nic. Po wioskach, po chałupach w okolicy niemało takich, co kiedyś byli szlachtą. I co? Chodzą w pole jak chłopi, a nieraz bez butów nawet. Starsza pani załamała ręce. – Tak nie można! – krzyczała. – Nie można! Przecież obowiązek! Obowiązek wobec nazwiska i rodu! Twoi przodkowie w grobach się przewracają. Jakże można zapomnieć przeszłość? Ty Kalinowski, twój herb Prawdzic, ty masz zobowiązania. Pan Michał uśmiechnął się kpiąco. – Zobowiązania wobec nazwiska? Mam już synów, co noszą mamy i moje nazwisko. Zadbałem więc o rodowe nazwisko dosyć. Teraz potrzebuję czegoś dla siebie. Kobiety potrzebuję, uczciwszy mamy uszy, do łóżka. – Wstyd! – zmarszczyła usta pani Katarzyna. – Wstyd tak mówić. Pan Michał też nie zamierzał ustąpić.
– Sam wybrałem i tylko do siebie będę miał pretensje, jeżeli się pomyliłem. Mama może być spokojna. Są w Kalinówce dziedzice nazwiska i majątku, nie musisz się martwić. A Kalinowscy? Franciszka też jest teraz Kalinowska. Pani Katarzyna zerwała się z miejsca, gwałtownie zamachała ramionami w powietrzu. – Po moim trupie! – krzyknęła i tupnęła z zawziętością. – Po moim trupie! Pan Michał siedział przy stole bez ruchu i czekał, aż starsza pani nieco się uspokoi. – Nigdzie nie pojadę – oznajmił z determinacją. – Mama powinna zrozumieć, że nigdzie nie pojadę, niczego nie unieważnię. – Nakazuję ci! Twoi przodkowie ci to nakazują! Kalinowski wzruszył ramionami. – Ożeniłem się z kobietą, którą wybrałem. W kościele wziąłem ślub, przy świadkach. Żadna siła mnie od tego nie odwiedzie. Był tak pewien swego, że starsza pani mogła tylko dalej okazywać złość. – Ona nigdy nie wejdzie do naszej rodziny! – krzyczała. – Nigdy! – Franciszka już do niej należy – powtórzył. – Każdy musi to uznać. – Może każdy, ale nie ja! – krzyczała starsza pani. – Nigdy, przenigdy się na to nie zgodzę! Zagroziła, że nigdy nie odezwie się do synowej i zapowiedziała, że w żadnym wypadku nie zamierza przebywać z nią w tym samym pomieszczeniu choćby przez krótką chwilę. – Jeśli ci choć trochę zależy na zdrowiu twojej matki, nie mówiąc już o jej zadowoleniu i radości, nie dopuścisz do tego, abym ją widywała. Warunek był niesłychany. Pan Michał patrzył przez chwilę bez słowa, jakby chciał się upewnić, czy dobrze usłyszał. – To jest nasza rodzina – odezwał się po chwili łagodnym, pojednawczym głosem. – I nasz dom. Jak mama sobie wyobraża takie
życie? Macie się nie widywać, choć mieszkamy pod jednym dachem? Jak mam zrobić, byście się nie spotykały? To przecież niemożliwe. – Nie obchodzi mnie, jak! Zrobisz, jak zechcesz. Ja swoje powiedziałam. I dla podkreślenia ostateczności swojego postanowieni pani Katarzyna wyszła, trzaskając drzwiami. Franciszka siedziała w sypialni na łóżku. Czekała, kiedy skończy się awantura, słyszalna chyba w całym domu. Bała się, że Michał ustąpi. Nie myślała o sobie, myślała o tym, że będzie niezadowolony. Gdy kłótnia ucichła, strzeliły gdzieś drzwi na jej koniec, Franciszka zerwała się z posłania i wybiegła naprzeciw męża. Pan Michał wszedł ze zmartwioną miną, ale rozpogodził się na widok zatroskanej twarzy Franciszki. – Życzy sobie cię nie widywać – powiedział z westchnieniem. – Z czasem na pewno zmięknie, ale na razie nie chce cię widzieć, a ja nie chcę mieć w domu swarów. Dlatego będziesz mieszkać tutaj, a ona tam. Franciszka zgodziła się bez słowa. Nie czuła się dobrze w wielkim domu, jeszcze go nie znała i na razie nie chciała poznawać. Bezpiecznie czuła się tylko w sypialni, który to pokój uważała za swój. Tu nikt z osób postronnych nie zaglądał i mogła schronić się przed spojrzeniami i nieżyczliwymi słowami. – Będzie jak sobie życzy pani Kalinowska – odpowiedziała cicho. – Ona ma swoje prawa. Pamiętała bardzo dobrze, jak wiele do powiedzenia w domu może mieć najstarsza kobieta, choćby po zachowaniu swojej macochy. Pan Michał z ulgą przyjął taką postawę. – Matce to minie – pocieszył. – Na pewno minie. Poczuła się zaskoczona tym ślubem, ale wkrótce przyzwyczai się, że to ciebie wybrałem. Franciszka spojrzała z niepokojem. – Nie wiem, czemu akurat ja zostałam wybrana – przyznała się. – Czasem mi się śni, że to tylko taka zabawa i zaraz się obudzę...
Michał Kalinowski położył dłoń na biodrze żony. – Wiesz, czemu cię wybrałem – oznajmił z uśmiechem. – Reszta kiedyś się ułoży. *** Wiadomość o ślubie pana Michała Kalinowskiego i Franciszki Lulewicz, zwykłej wiejskiej dziewczyny, przyjęto wszędzie z wielkim zdumieniem i niedowierzaniem, zwłaszcza że spodziewano się jego oświadczyn przed panną Justyną Nowacką z Topolan. Wśród mieszkańców okolicy ożenek pana Kalinowskiego wywołał zróżnicowane oceny. Jedni chwalili jego postępowanie, uważając je za odważne, inni wyrażali dezaprobatę. W oczach mieszkańców wsi Nowosady, a także sąsiednich, bardzo urosła osoba Józefa Lulewicza, ojca nowej żony dziedzica Kalinówki. Zastanawiano się, jak to zrobił, że udało mu się wydać córkę bez posagu za bogatego pana. – Ale Franka ma na czym siedzieć – zauważył ktoś przytomnie i taka wersja powszechnie się przyjęła. Pan Michał był przecież znany ze swojego zamiłowania do kobiet. Miał w okolicy mir także dlatego, że nie zachowywał się tak nieprzystępnie jak jego matka. Umiał wypić, a gdy czasem pozwolił się zaprosić na wiejskie wesele, potrafił tam zatańczyć jak nikt. Plotka mówiła, że niejedną dziewczynę uwiódł przy okazji. Nie brakowało takich, co zazdrościli Franciszce, że trafiła taki los, a niektórzy zapowiadali nawet, co i jak powiedzą nowej pani Kalinowskiej, gdy ją tylko zobaczą. Długo jednak musieli czekać, żeby na własne oczy ujrzeć nową żonę pana Michała. Byli bardzo rozczarowani na widok bryczki pana Kalinowskiego, którą ten jak dawniej przyjeżdżał do kościoła w Zabłudowie, tylko z matką. – Nie zabrał Franciszki? Ciekawe, czemu tak dziwnie... Chcieli ją zobaczyć w nowej roli, ale nikomu się to nie udało i nie kryli zawodu. Rozmaicie plotkowano o powodach, dla których Franciszka
przestała bywać na nabożeństwach. Pana Michała, a tym bardziej pani Kalinowskiej, nikt nie odważył się zapytać wprost. Pani Katarzyna nie uważała za stosowne chwalić się synową przed sąsiadami i znajomymi. Milcząco tolerowała obecność Franciszki we dworze, do synowej nie odezwała się ani razu przez kilka tygodni, a i potem traktowała ją jak powietrze. Wszystkim natomiast usiłowała wmówić, że w Kalinówce nic się nie zmieniło. W domu nadal najważniejsze było jej zdanie, tak w sprawach zasadniczych, jak i codziennych. Pan Michał jak dawniej w każdy poniedziałek jeździł do Zabłudowa i nadal w bryczce miejsce zajmowała tylko jego matka. Zaraz pierwszej niedzieli rano pani Katarzyna kazała zaprzęgać i stanowczo życzyła sobie, aby to syn pojechał z nią na nabożeństwo. – A Franciszka? – zapytał pan Michał. – Czy to nie z żoną powinienem jechać do kościoła? Mama może pojechać z nami, albo każę odwieźć chłopcom. – Pierwsza twoja powinność to matka – odpowiedziała starsza pani surowo. – Przede wszystkim matka. Więc pojedziesz ze mną. A co zrobisz potem, to już mnie nie obchodzi. Pan Michał nie podjął dyskusji i pojechał do Zabłudowa jak zwykle z panią Katarzyną. Następnej niedzieli matka znowu zażyczyła sobie, aby zawiózł ją do kościoła. – Chyba nie odmówisz starej kobiecie? – spytała smutnym, rozdzierającym głosem. – Ja już niedługo pociągnę, wtedy będziesz mógł wozić, kogo zechcesz. Pan Michał ponownie ustąpił. Ugiął się też następnym razem, a także i jeszcze następnym, a z czasem wszyscy przywykli, że zarówno w niedziele do kościoła, jak i w poniedziałki do gospody Joska, pan Kalinowski jeździł z matką, jak to robił przez wszystkie minione lata. Franciszka początkowo nie dostrzegała żadnej niestosowności w postępowaniu męża. Starszej pani należał się szacunek i pierwszeństwo.
Poza tym zbyt niepewnie czuła się jeszcze w Kalinówce, by odważyć się jechać u boku Michała gdziekolwiek. Długo nie upominała się więc o swoje miejsce przy mężu, więc w Kalinówce wszyscy łatwo do takiego stanu przywykli. W niedzielne poranki nikt ze służby nie pytał, dla kogo szykować powóz, pasażerowie świątecznej bryczki się nie zmienili. Na nabożeństwach w kościele Świętych Apostołów Piotra i Pawła przestali natomiast bywać pan Jacek Nowacki z Topolan i jego córka Justyna, co oczywiście nie tylko zauważono, ale i bardzo głośno komentowano. Były to niezbyt przychylne komentarze, bo pan Nowacki nie miał miru wśród sąsiadów, a jego córkę postrzegano jako zbyt wyniosłą i trochę dziwaczkę.
RODZINA
P
ani Katarzyna Kalinowska przez pierwsze tygodnie ignorowała istnienie synowej i ani słowem nie odezwała się do Franciszki. Zostawała w swojej części domu, ale bynajmniej nie ograniczała się do obrony. Jak dawniej chodziła po całym dworze, wszędzie wydawała polecenia i wszystko musiało być zrobione wedle jej życzeń i postanowień. Franciszka zostawała w kącie lub w sypialni, gdzie czuła się najbezpieczniej. Była nawet zadowolona z tego, że nikt nie wymaga od niej, aby wzięła odpowiedzialność za wielki dom, służbę i całe gospodarstwo. To miało nadejść dużo później. Na razie zadowalała się tym, co jej wyznaczył Michał. A pan Kalinowski przydzielił żonie niezbyt trudne obowiązki. Miała dbać o sypialnię, na oba znane jej sposoby. Zarówno, jeśli chodzi o porządek w pomieszczeniu, jak też o zadowolenie gospodarza. Do stołu w salonie Franciszka nie siadała prawie nigdy. Widziała, jak siadają inni, zdarzało się jej podawać potrawy razem z kucharką Serafiną, a jeśli już zdobyła się na odwagę, prawie nie jadła i nie piła. Podpatrywała tylko, jak robią to inni, posługując się dziwnymi narzędziami i hołdując dziwnym rytuałom. Przed wspólnym spożywaniem posiłków wymawiała się zwykle pilnymi zajęciami w kuchni i koniecznością doglądania wszystkiego. Szybko przekonała się, że może liczyć tylko na samą siebie. Pan Michał, któremu raz czy dwa poskarżyła się na coś, palcem nie kiwnął w jej sprawie. Zawsze miał na uwadze przede wszystkim zdanie matki. Pani Katarzyna zaś nie chciała dopuścić synowej do jakiejkolwiek ważnej sprawy. – Po mojej śmierci niech sobie rządzi – oznajmiła. – Ale póki żyję, niczego tu nie zrobi bez mojego pozwolenia. Da Bóg, nie umrę przed nią. Na skargi Franciszki, że teściowa zmieniła jej polecenie w jakiejś drobnej sprawie, pan Kalinowski wzruszył ramionami. – To moja matka. Jest rozczarowana moim postępowaniem. Chcę
zasłużyć na jej wdzięczność i okazać synowskie posłuszeństwo. – A ja? – zapytała Franciszka. – Czy ja mogę się spodziewać po tobie czegoś dobrego? Michał Kalinowski spojrzał zachmurzonym wzrokiem. – O czym ty mówisz? – spytał zniecierpliwiony. – Źle ci w Kalinówce? Przecież możesz robić, co chcesz. Nikt nie ma prawa cokolwiek ci narzucić. A mojej matce należy się chyba szacunek? Tylko o to cię proszę. Franciszka musiała przyznać, że nie jest jej źle w małżeńskim stadle. I na długi czas zaprzestała zgłaszać swoje wątpliwości i żale. Nie miała do nich podstaw, podstawy miała do wdzięczności. Sama wyznaczyła sobie obowiązki i zajęcia. Pomagała doić krowy, przędła, od wiosny do jesieni brała udział we wszystkich pracach polowych. Tym się różniła od służby, że mieszkała od niej lepiej, lepiej była ubrana i lepiej jadła. Nie miała poczucia, że jest gorsza, czasem chciała być tylko bardziej doceniana. Ale bez większych zastrzeżeń godziła się na miejsce, jakie zajmowała. Zostało jej wyznaczone, więc na nim poprzestawała i choć jej pozycja była bliższa starszej służącej niż żonie gospodarza, każdego wieczora dziękowała Bogu za odmianę losu. – To twój najważniejszy obowiązek – powiedział ojciec do Franciszki. – Być posłuszną mężowi. Od tego zależy byt twój, ale i nas wszystkich. Naucz się pokory, dziewczyno. Z czasem przywykniesz i może zapomnisz, że nie po woli szłaś do dworu. Otrzymał za córkę piętnaście rubli w gotówce, akurat tyle, żeby swój skrawek ziemi wykupić na własność. *** Staś Kalinowski był jedynym przedstawicielem rodziny, który nie miał zastrzeżeń do postępowania ojca. Unikał wprawdzie wypowiadania swojego zdania, głównie, aby nie narazić się babce, ale nie afiszował się też z niechęcią do swojej macochy jak to początkowo robił Ignaś. Starszy syn pana Michała zrazu był bardzo przeciwny temu małżeństwu i dawał wyraz swojemu niezadowoleniu przy każdej okazji.
– Chyba nie będzie żądała, żebym mówił do niej matko – zastrzegał. – Przez gardło nie przejdzie mi coś tak dziwacznego. Trwało to jednak bardzo krótko. Ignasia przekonały argumenty młodszego brata, że ojciec ma prawo do własnych wyborów i przed nikim nie musi się opowiadać. – A Justyna Nowacka? – spytał Staś. – Myślisz, że byłaby bardziej na miejscu tylko dlatego, że pochodzi z dobrej rodziny? Sam przecież mówiłeś, że jest za bardzo afektowana. I sam mówiłeś, że traci przy bliższym poznaniu. – Prawda – przyznał Ignaś. – Na pierwszy rzut oka robi dobre wrażenie, ale jest jakaś taka dziwna... Jak lalka ze sklepu, taka z nakręcaną sprężyną. Nagle przestaje być uprzejma i zatrzymuje się w pół gestu... – A widzisz! – ucieszył się Staś. – Franciszka jest marnego stanu, w tej kwestii ojciec rzeczywiście nie mógł gorzej trafić. Ale za to nie nosi głowy nad chmurami i nie bierze się do rządzenia wszystkim. Ignaś, choć początkowo niezadowolony, odnosił się do Franciszki poprawnie, spokojnie i bez wyższości czy też podkreślania jej niskiego stanu społecznego. Nic nie wskazywało na to, żeby kiedykolwiek miała pomiędzy nimi zapanować przyjaźń czy zrozumienie, choć byli w jednym wieku, ale też stosunki pomiędzy nimi wkrótce się ułożyły. – Niech Franciszka posłucha – mówił Ignaś, taką formę kontaktu uznając za najbardziej odpowiadającą. Ona zaś mówiła: – Może Ignaś zrobi to lub tamto. Obaj synowie Michała akceptowali więc istnienie Franciszki pod swoim dachem, choć początkowo trudno było im pogodzić się z tym, że nosi ona ich nazwisko. – To zwykła chłopka – powiedział Ignaś. – I to jeszcze biedna jak mysz kościelna. Szkoda, że ojciec nie wybrał sobie kogoś zamożniejszego. Obaj domyślali się powodów, dla których ta właśnie młoda dziewczyna
zamieszkała w Kalinówce i spała w jednym łóżku z ich ojcem, ale głośno krępowali się o tym mówić. Czasami rozmawiali natomiast o tym, co się zdarzy, gdy Franciszka urodzi dziecko. – Będzie nam bratem przyrodnim – obliczał Ignaś. – Albo siostrą. Ciekawym, jak ojciec rozwiąże sprawę dziedziczenia... Staś do spraw majątkowych przywiązywał mniejszą wagę. Jako młodszy wyrastał w przekonaniu, że brat ma większe prawa. – Dzielenie majątku nie ma sensu – przekonywał Ignaś. – Gdybyśmy mogli zaprowadzić u nas amerykańskie uprawy, wtedy i z mniejszej ilości ziemi dałoby się wycisnąć wyższe plony. Ale tu nie Ameryka, na naszych piaskach możesz zebrać tylko tyle, ile możesz. Jeśli podzielimy majątek, nie wiem, czy się utrzymamy. Zwłaszcza gdy do podziału będzie nas więcej niż dwóch... Staś uspokajał brata, że swojej przyszłości nie wiąże z ziemią. – Jakoś mnie spłacisz – proponował. – Niekoniecznie od razu, wiadomo. Zresztą, pewnie i tak pojadę szukać zajęcia. – Za granicą? Staś wzruszał ramionami. – Nie wiem, jak się ułożą sprawy. Gotów byłbym pojechać dokądkolwiek, gdzie pozwolą zarobić na chleb i dadzą trochę więcej wolności. Ignaś położył palec na ustach. – Nie gadaj takich rzeczy – pouczył surowo. – Mało to ludzi straciło majątki z powodu gadania? – Nie z gadania – poprawił młodszy brat. – Stracili, bo z bronią w ręku bili się z zaborcą. – A czemu się bili? – droczył się Ignaś. – Czy nie dlatego, że inni im nagadali różnych rzeczy? Chyba nie będziesz taki głupi, żeby ich brać za wzór. Zapomniałeś, jak to się skończyło z naszym stryjecznym dziadkiem Jankiem? Wojował o ideały, a nawet swojego grobu nie ma. Brat dziadka chłopców, Jan Kalinowski, uciekł z gimnazjum do
powstania 1863 roku, z którego już nie powrócił. Jego pamięć czciła na dorocznych nabożeństwach pani Katarzyna, do czego Ignaś, im starszy, z tym większym odnosił się dystansem. – Może to i dobrze, że przepadł – powiedział kiedyś. – Przynajmniej majątek przetrwał niepodzielony. Perspektywa nowych dzieci ojca nie spędzała jednak chłopcom snu z powiek, choć stanowiła pewną niedogodność i stwarzała możliwość komplikacji w przyszłości. – Po co martwić się na zapas? – bagatelizował sprawy młodszy brat. Staś przyszłość upatrywał w mieście, gdzie z czasem zamierzał zamieszkać. Tymczasem nadal praktykował w redakcji gazety „Gołos Biełostoka”. Po kolejnej rozmowie ojca z redaktorem Zeligmanem ustalono, że młody adept dziennikarstwa będzie się uczył zawodu dwa tygodnie w miesiącu. Praktyka przebiegała spokojnie i ku zadowoleniu obu stron. Józef Zeligman odkrył talenty praktykanta w zakresie techniki i mechaniki i korzystał z nich, wysyłając młodego człowieka do białostockich fabryk i zakładów, aby tam przyglądał się pracy maszyn, a następnie opisywał ich działanie. Materiały te traktowano jako ćwiczenie, ale od czasu do czasu na łamach gazety pokazywały się notatki podpisane SK. – Robisz postępy, chłopcze – pochwalił Zeligman i było to dość, żeby Staś budował na tej opinii swoją przyszłość. – Będzie, jak ma być – powiedział teraz beztrosko. – Nie dzielmy tego, co może nie musi być podzielone. Zresztą, jeszcze nie wiadomo, kto komu będzie pomagał. *** Nadzór nad wszelkimi pracami we dworze Kalinówka pozostawał w rękach pani Katarzyny. Prace w zagrodzie, stodołach, szopach należały do Franciszki, przynajmniej pozornie. Ona niby zarządzała, służba i pracownicy tak naprawdę wykonywali jednak polecenia matki pana Michała.
A było co robić, bo Kalinówka miała ambicję być samowystarczalna. Tylko państwo zaopatrywali się w miejskich sklepach, innym musiało starczyć to, co produkowano na miejscu. Tkano tu płótno na ubrania, bieliznę, koszule, portki i spódnice, wyrabiano chodniki i makaty, a jedynie pochodzące z polowań skóry zwierzęce oddawano do garbarni w Zabłudowie. Przez pierwsze dni Franciszka wprost paliła się do jakiejś roboty. Chciała od razu sprzątać, pomagać w kuchni, biegała po obejściu, do obór i do stodół. Ale parobkowie patrzyli na to dziwnie, podobnie przyglądały się jej służące i Franciszka szybko zrozumiała, że służba słucha tylko wtedy, gdy polecenie potwierdzi teściowa albo pan Michał. – Ona nie jest tu od rządzenia – oznajmiła dobitnie starsza pani. – Niech dziękuje Bogu, że mój syn wziął ją na utrzymanie. Nie było to skierowane wprost do Franciszki, a do panny Waci Potockiej, w taki jednak sposób, żeby usłyszała to również sama zainteresowana. Franciszka reagowała początkowo złością i oporem. Zachowanie pani Kalinowskiej bardzo przypominało jej zachowanie macochy. W Nowosadach Antonina Lulewicz, pewna poparcia męża jak pani Katarzyna poparcia Michała, dokuczała Franciszce kiedy i jak tylko mogła. Młoda gospodyni szybko jednak nauczyła się innego postępowania. Służba dworska w Kalinówce miała na wygórowane żądania pani Katarzyny prosty sposób – uchylali się, udawali, że nie rozumieją, chowali się po kątach. Podobną postawę przyjęła także Franciszka. Schodzić teściowej z oczu – to była podstawa jej programu. A przy tym pilnie się uczyła. Poznawała dwór i cały majątek, dowiadując się, jak funkcjonują poszczególne jego elementy. W porównaniu z gospodarstwem ojca w Nowosadach, Kalinówka była wielka i skomplikowana, początkowo jawiła się jako niemożliwa do ogarnięcia dla jednego człowieka. Ale Franciszka szybko odkryła, że wiele rzeczy odbywa się tak samo jak u niej w domu, tylko w znacznie większej
skali. Podobnie jak tam w każdą sobotę wypiekano zapas chleba, zarówno białego, jak i razowego. Podobnie jak w ojcowej chacie, żadna kruszynka nie mogła się zmarnować, a jeśli po posiłkach zostawały okruszki, nikt ich nie wyrzucał do śmieci, zmiatano je i wysypywano do ognia pod kuchnią. Ogień oczyszcza, wiadomo. Czyniły tak domowe służące, ale też i nikt z państwa nie uważał, że powinny postępować inaczej. Podobnie jak gdzie indziej, nie gotowano obiadów w niedzielę, chyba od wielkiego dzwonu, zadowalając się tym, co znajdowało się w spiżarniach. Bo spiżarnie, stodoły, świronki i składziki w Kalinówce były wypełnione wszelkim dobrem – zdawało się na całe lata zgromadzono tam zapasy mąki, kaszy, słoniny, miodu, szynek, wędzonki, serów, jabłek i wszelkich owoców pochodzących z własnego, bardzo dużego i obficie rodzącego, sadu. Podobne były natomiast zwyczaje adwentowe i wielkopostne. Adwent, a szczególnie Wielki Post, należały do czasów szczególnie trudnych. W postne dni, a za takie uważano piątki, ale też środy i soboty, wyraźnie ograniczano obfitość i różnorodność posiłków. Nie aż tak jak w domu Franciszki w Nowosadach, gdzie w Wielkim Poście w ogóle nie jadło się nie tylko mięsa, ale i tłuszczu, była jednak surowa dyscyplina. Na cały post zasłaniano obrazy i lustra, nie organizowano zabaw, nie śpiewano pieśni i nawet śmiech był niewskazany. Franciszka najwcześniej zaprzyjaźniła się ze służącymi, bo oprócz kucharki Serafiny i dwóch pokojówek, dwie dziewczyny stale przychodziły ze wsi do wszystkich czynności, jakie wykonywano w różnych pomieszczeniach dworskich. Krosna do tkania znajdowały się w pomieszczeniu obok domu i Franciszka czasem przy nich zasiadała. Chętnie też włączała się do innych prac, jak na przykład darcie gęsiego pierza. Dopiero po jakimś czasie uświadomiła sobie, że pierze jest przeznaczone na poduszki dla państwa, czyli także dla niej. To były przyjemne i wesołe spotkania. Opowiadano sobie o życiowych przygodach, czasem jakieś straszne historie ze świata, o tajemniczych wydarzeniach, duchach uwodzących na cmentarzu, wizytach umarłych w domach,
mówiących zwierzętach, zwodniczych ognikach na polu i w lesie. Na tych spotkaniach szczególnie rej wodziła Wacia Potocka, pełniąca rolę pokojowej i damy do towarzystwa starszej pani Kalinowskiej, a mająca pełne rękawy opowieści na każdy temat, zwłaszcza krwawych i przerażających. Trudny był dla Franciszki okres świąt Bożego Narodzenia. Nie dość, że czuła się obco i samotnie, to jeszcze miała wyrzuty sumienia wobec ojca i sióstr. Święta kojarzyły się jej przyjemnie jako czas, gdy po ciężkiej robocie codziennych dni przychodził okres odpoczynku, spokoju i nadziei. Ciągle musiała uczyć się nowych rzeczy. We dworze życie płynęło inaczej niż na wsi. Inne tu były zachowania, inne zwyczaje. Na Boże Narodzenie nikt nie przynosił snopa zboża do izby, aby zapewnić powodzenie ziemi, ludziom i zwierzętom na cały następny rok. W salonie postawiono świerczek sięgający sufitu, ozdobiony watą, jabłkami, cukierkami i wycinankami z papieru. – Drzewo życia – powiedział Michał Kalinowski na pytanie żony. – Choinka symbolizuje drzewo życia. – Aha – skinęła głową Franciszka. To były jej pierwsze święta poza rodzinną chałupą. Domu, w którym teraz mieszkała, nie miała za swój, nie dawał on poczucia bezpieczeństwa, nie zapewniał spokoju. Z lękiem patrzyła w przyszłość. Nie myślała, jak będzie wyglądało jej życie za pięć lat, za dziesięć, za trzydzieści. Nie zastanawiała się, ale gdy wybiegała myślą choćby tylko rok naprzód, czas ten wydawał się jej bardzo odległy. I rzadko zastanawiała się, czy cokolwiek uzyska więcej w domu, gdy zajdzie w ciążę, a następnie urodzi dziecko. Bo to chyba powinno trochę poprawić jej pozycję. Tak przynajmniej mówił ojciec. Widziała się z nim niedawno. Tylko raz, ponieważ teraz jako osoba ze dworu wcale nie miała tyle swobody, aby chodzić gdzie i kiedy chciała. Ku zaskoczeniu Franciszki okazało się, że we dworze panuje surowy porządek, wszystko jest bardzo dokładnie
zorganizowane i z góry określone. Kiedy mieszkała w chałupie i patrzyła z oddali na dwór, nigdy nie przyszło jej to do głowy. Zawsze myślała, że państwo wiodą żywot łatwy i przyjemny, a tylko chłopi borykają się z życiem od świtu do nocy. Teraz okazywało się, że nie wszystko jest takie, jak wydawało się z pozoru. Choć była żoną dziedzica, nie mogła swobodnie wyjść w pola czy na drogę, bo zawsze było coś do roboty i do dopilnowania. Pomijając już to, że zawsze w pobliżu znajdowały się jakieś oczy i uszy, gotowe donieść pani Kalinowskiej o jej lenistwie i marnotrawieniu czasu. Pani Katarzyna wiedziała wszystko, wszystko słyszała i nigdy nie zapomniała opowiedzieć głośno, co się jej nie podobało. A nie podobało się starszej pani prawie wszystko, co dotyczyło Franciszki. *** Na ścianach salonu, wśród rodzinnych fotografii i pociemniałych od starości obrazów, jeden portret wyróżniał się szczególnie. Był to niewielki rysunek oprawiony w ciemne dębowe ramki. Przedstawiał młodego człowieka w gimnazjalnym mundurze. Wysokie czoło, wesołe, wyraziste oczy, nos może nazbyt duży, ale kształtny. Zwracały uwagę włosy – dość długie, jasne, falujące. Młody człowiek patrzył przed siebie odważnie, jakby z wyzwaniem, a na wargach miał lekki uśmiech. Obrazek ten od razu spodobał się Franciszce chyba najbardziej ze wszystkich, jakie znajdowały się we dworze. Ładny był też ten z panią w szerokiej sukni i różą we włosach, ale Franciszka od razu odgadła, że to jej teściowa w latach młodości i zwykle omijała go wzrokiem. Natomiast portret młodzieńca miał dziwną siłę przyciągania. – Czy to ty, Michale, w młodych latach? – zapytała przy jakiejś okazji. Pan Kalinowski zaprzeczył. – Nie. To Janek, mój stryj. Tak wyglądał w szesnastym roku życia. Sam to narysował, był niezwykle zdolny. – Bardzo do ciebie podobny. Michał Kalinowski przystanął przed portretem i zadumał się. – Tak mówią. Nie znałem go, umarł zanim przyszedłem na świat.
Niedługo jego urodziny, to znaczy rocznica urodzin, dowiesz się więcej. – Jak to? – nie zrozumiała Franciszka. – Moja matka zawsze o nich pamięta. Sama zobaczysz.
WYZWANIE
P
an Jacek Nowacki z Topolan odebrał postępowanie Michała Kalinowskiego jako osobistą zniewagę. – Z chłopką się ożenił! Do mojej Justysi chodził, a z chłopką się ożenił! Wiedział wprawdzie, że pan Michał postąpił wbrew woli matki, ale tak czy inaczej postąpił nieodpowiedzialnie, narażając przy tym zaprzyjaźnionych sąsiadów na wstyd i poniżenie. Pan Jacek chodził po domu wzburzony, głośno wygrażając niedoszłemu zięciowi i zastanawiając się, w jaki sposób powinien zareagować. – Jestem rozczarowany – powtarzał, targając dłonią wąsy. – Bardzo jestem zawiedziony postępowaniem Michała. To jakby mi w twarz dał... Justyna Nowacka siedziała w milczeniu, kątem oka obserwując zdenerwowanego ojca. Wiadomości, które go wzburzyły, zdawały się niewiele ją obchodzić. Tylko pierwszego dnia rozpaczała głośno, z zawodu i rozczarowania, wkrótce potem popadła w rodzaj otępienia i melancholii. Spokój i niezwykle opanowanie dziewczyny wobec tak przykrego wydarzenia, jakim było odtrącenie przez Michała Kalinowskiego, bardzo zastanowiły jej ojca. Pan Jacek nie mógł zrozumieć, skąd córka, wrażliwa przecież osoba, afektowana, a czasem nieco nerwowa, bierze tyle siły i odporności. – Podziwiam twoje opanowanie, Justysiu – powiedział. – Naprawdę jesteś bardzo dzielna. Panna Nowacka uśmiechała się spokojnie. – Siłę biorę z moich wewnętrznych przekonań, papo. – Doskonale! – ucieszył się pan Jacek. – To wprost znakomicie. Z własnych przekonań! Ani cię nie podejrzewałem o taki hart ducha. Justyna pokręciła głową. – To właściwie nie jest hart ducha – wyjaśniła. – To głębokie przekonanie, że pan Michał lada chwila przyjedzie mnie przeprosić za to całe zamieszanie i wszystko ułoży się tak, jak należy. Pan Nowacki zamilkł, zdumiony i przestraszony odpowiedzią córki.
Mówiła tak, jak gdyby zupełnie nie przyjęła do wiadomości ostatnich wydarzeń w Kalinówce. – Co przez to rozumiesz? – zapytał niepewnie. – Rozumiem, że nie należy słuchać plotek – odparła po chwili, spokojna i opanowana. – Usłyszałeś, kochany papo, coś niezbyt dokładnie. Wiadomości wkrótce się potwierdziły, ale dla panny Justyny nadal pozostały plotkami. – Nie wiem dokładnie, co się za tym kryje – oświadczyła Justyna ojcu. – Ale z pewnością w rzeczywistości wygląda inaczej, niż ludzie mówią. Na pewno inaczej. Jestem o tym przekonana. Pan Michał sam to niedługo wyjaśni. Podejrzewam, że może chodzić o jakieś sprawy majątkowe... Nie znam się na interesach i trudno mi sobie wytłumaczyć szczegóły, ale przecież opowiadałeś, ile to się musiałeś nagłowić, żeby kupić Topolany. Był tam i fikcyjny ślub, i fikcyjna darowizna, czyż nie? Zapewne z podobnymi sposobami mamy do czynienia i w tym przypadku... Pan Jacek lepiej pamiętał sposoby załatwienia pozwolenia na zakup majątku. Musiał porzucić katolicyzm i przejść na protestantyzm, choć tylko na pokaz, a przede wszystkim wydać sporo gotówki na łapówki dla rosyjskich urzędników i fałszywe świadectwa. Nie podjął dyskusji z córką na ten temat, niezadowolony, że niegdyś wykazał się nieostrożnością, zdradzając jej niektóre aspekty tej sprawy. Wiadomość o ożenku dziedzica Kalinówki, szokująca dla Jacka Nowackiego, długo nie mogła przebić się do świadomości jego córki. Panna Justyna nie chciała uwierzyć i szukała coraz to nowych usprawiedliwień dla Michała. – A może to jakiś żart? – zastanawiała się. – Może zakład albo coś w tym rodzaju. Jak sądzisz, papo? Przecież to ze mną się umawiał, o mały włos się nie zaręczyliśmy. Tylko patrzeć, jak przyjedzie z oświadczynami. Pan Nowacki poważnie obawiał się, że Justyna może popaść w jakąś chorobę, gdy wreszcie przekona się, że jej oczekiwania nie mogą się spełnić. Wiedział, że może to być dla niej wielki wstrząs i przemyśliwał, co
uczynić i w jaki sposób, żeby zaakceptowała nowinę bez szkody dla swojego zdrowia. Wymyślił, że należy dziewczynę przygotowywać powoli, etapami, małymi krokami. Na początek zaczął jej odradzać angażowanie się w pracę nauczycielki wiejskich dzieci. Szczęśliwie szkoła, którą pan Michał Kalinowski planował założyć w Kalinówce, na razie nie mogła powstać, ponieważ nadal nie było zgody władz na jej uruchomienie i pan Jacek nie musiał długo przekonywać panny Justyny, żeby z rezygnowała ze swojej społecznikowskiej pasji. – Nie wiadomo, jak to długo jeszcze potrwa. Być może, zanim zezwolenie na szkołę przyjdzie, znajdzie się już i prawdziwy nauczyciel, który poprowadzi zajęcia z chłopskimi dzieciakami naprawdę, a nie tylko od czasu do czasu. Owszem, oświata dla ludu to rzecz bardzo chwalebna, ale pamiętaj, Justysiu, że masz szereg innych obowiązków. Obiecałaś uczyć się przy mnie jak prowadzić gospodarstwo, miałaś plany dotyczące doskonalenia rysunków i muzyki. Nie możesz zaniedbywać wszystkich swoich talentów. Początkowo Justyna paliła się do objęcia obowiązków wiejskiej nauczycielki, gotowa była do nich przystąpić choćby i natychmiast. Czuła się przygotowana i martwiła się, że wiejskie dzieci tracą czas, podczas gdy mogłyby się uczyć. Zimą nie było tak wiele zajęć w gospodarstwach, gdzie dzieci od małego przyzwyczajano do pracy. Wiadomo, że jak nadejdzie wiosna i zaczną się roboty w polu, w ogóle braknie chętnych do nauki, chyba tylko w dni świąteczne, choć i wtedy wiejskim dzieciom nie brakowało rozmaitych obowiązków. – Są kraje, gdzie nauka jest dostępna dla każdego dziecka, niezależnie od stanu – powtarzała. – Uważam, papo, że w zakresie podstawowych umiejętności powinna być przymusowa. Każdy człowiek powinien umieć przynajmniej się podpisać. – A po co mu umiejętność podpisywania, skoro nie potrafi przeczytać tego, co podpisał? – zażartował pan Nowacki. Entuzjazm Justyny opadł nieco, gdy odbyła rozmowy z mieszkańcami
wsi Topolany. W większości rodzice chłopskich dzieci, sami będąc analfabetami, nie odczuwali potrzeby uczenia ich czytania i pisania. – Po to męczyć dzieciaki, wielmożna pani? – z zakłopotaniem drapali się po kudłatych głowach. – Mało to roboty w polu albo i w chałupie? A w niedziele? Niech se polatają na swobodzie. *** Michał Kalinowski wracał, wąską ścieżką wydeptaną w śniegu, z pasieki za dworem, gdy nadjechał konno podpułkownik Andrej Horoszko. Gospodarz sądził, że gość przybył w sprawie ustalenia szczegółów planowanego wkrótce polowania i bardzo zdziwiło go nietypowe zachowanie oficera. Ten trzymał się sztywno, oficjalnie, i nie przyjął zaproszenia do domu. – Wybacz, panie Michale – odezwał się zakłopotany. – Misja, z jaką mnie tu przysłano, należy do nader dla mnie niewygodnych... Kawaleryjskie, zwykle zawadiacko podkręcone wąsy podpułkownika zwisały teraz smętnie, a on chrząkał i wzdychał. – Mam bowiem honor – wyjaśnił urzędowym tonem – uważać się za przedstawiciela pana Jacka Nowackiego... Kalinowski, choć nie spodziewał się podobnego posłańca, równie oficjalnie skłonił głowę. – Jestem do dyspozycji. Pozwolisz jednak, panie pułkowniku, abym powiedział dwie rzeczy. Po pierwsze, moim zdaniem, pan Nowacki nie ma powodów do obrazy. Po drugie zaś, rozumiejąc, z jakich powodów nie chcesz zostać w gościnie, zapowiadam z góry, że nie puszczę cię w powrotną drogę bez odrobiny leczniczego napoju. W taki mróz uważałbym to za samobójstwo. – Skoro napój jest leczniczy... – zgodził się Horoszko. Pan Michał zawołał na służącą, kazał przynieść karafkę i dwa kieliszki. W krótkiej rozmowie oficer uważnie wysłuchał argumentów gospodarza, po czym po żołniersku zapewnił, że przekaże je na spotkaniu sekundantów.
Do takiego spotkania doszło rano następnego dnia. Obrażonego reprezentowali podpułkownik Horoszko i ziemianin Sidorowicz z Rafałówki, zaś pana Kalinowskiego dziedzic ze Złotnik, Skórnicki, oraz pułkownik Mikołaj Kawelin, występujący w roli gospodarza, gdyż rzecz się odbyła w jego pałacyku w Majówce. Po dyskusji, czy powód zatargu można zaliczyć do spraw honorowych, ustalono, że panowie zajmą się tylko rozstrzygnięciem, czy pan Michał Kalinowski może być obwiniony o niedopełnienie obietnicy małżeństwa. Po długich rozważaniach skonkludowano, że obietnica nie była wprawdzie wyrażona dobitnie, ale sygnały, jakie padły ze strony pana z Kalinówki, można było traktować jako zapowiedź zaręczyn. – To przykra sprawa i nietypowa – zauważył Zdzisław Skórnicki. – Czy panowie widzą możliwość załatwienia jej polubownie? Obaj przedstawiciele Nowackiego pokręcili głowami. – Nie mamy upoważnienia mówić o takim rozwiązaniu – wyjaśnił pan Rafał Sidorowicz. – Pan Nowacki stanowczo obstaje przy konieczności obrony honoru z bronią w ręku. Mamy upoważnienie ustalić wszystkie warunki tylko takiego rozstrzygnięcia. Zwracał przy tym uwagę na potrzebę zachowania sprawy w tajemnicy, bowiem wszelkie pojedynki były prawnie zakazane. – Jeśli dowiedzą się o tym władze, będą kłopoty. Ale pułkownik Kawelin nie uważał tego za przeszkodę. – Dowiedzieć się, dowiedzą – stwierdził z przekonaniem. – Ale nie odważą się przeszkodzić. Nikt nie ośmieli się wejść na moją ziemię. Bo spotkanie urządzimy u mnie. Mam niedaleko miejsce, które nada się znakomicie. Jako Rosjanin i zięć senatora Kruzensterna, tajnego radcy carskiego dworu, mógł tak mówić z pełną odpowiedzialnością. Miał sporo doświadczenia w sprawach honorowych, ale w tym wypadku reprezentował człowieka obrażającego, więc wiodąca rola przypadła panu Sidorowiczowi, sekundantowi Jacka Nowackiego.
Po kolejnej dyskusji dopracowano szczegóły. Przeciwnicy mieli się spotkać o dziewiątej rano w oznaczonym miejscu, tuż obok młyna, pół wiorsty za Majówką. Tam w obecności świadków zaplanowano wymianę strzałów pistoletowych. Pistolety, jednostrzałowe, używane tradycyjnie w rozstrzyganiu spraw honorowych, dostarczyć miała strona wyzywająca. W spisek postanowiono wtajemniczyć jeszcze jedynie Nikołajewa, lekarza stacjonującego w Białymstoku 64. Kazańskiego Pułku Piechoty. Najwięcej obaw żywił pan Skórnicki. – Mam nadzieję – westchnął – że nikt więcej się o tym nie dowie. Pułkownik Kawelin lekceważąco machnął ręką. Dobrze wiedział, że w koszarach jednostek wojskowych nierzadko dochodziło do pojedynków pomiędzy oficerami, a z reguły władze przymykały na nie oko. – Jak byśmy urządzili strzelaninę w mieście, to co innego – wytłumaczył ze spokojem. – A tak, oczy nie zobaczą, serce nie zaboli. Zapewniam panów, że da się wszystko tak urządzić, aby rzecz się odbyła, nikt nie przeszkodził i nikt nie ciągał nas potem po sądach. Pokrzepieni tymi zapewnieniami sekundanci Jacka Nowackiego pojechali do Topolan powiadomić go o ustaleniach, zaś gospodarz spotkania z panem Skórnickim udali się do Kalinowskiego z takim samym zadaniem. Rozmawiali na drodze przed dworem w Kalinówce. Dla pani Katarzyny miało to wyglądać tak, jakby goście tylko przejeżdżali i zatrzymali sanie jedynie na dwa słowa. – Honorowa sprawa nie oznacza krwi – powiedział Kawelin z nadzieją. – Dość czasu, żeby wymyślić jakie rozwiązanie. Ale pan Michał wydawał się wcale nie przejmować możliwym dramatycznym i ostatecznym skutkiem pojedynku. – Nie szukajmy innego rozwiązania – zastrzegł. – Chce mieć Nowacki pojedynek, będzie go miał. – Przecież możesz postrzelić sąsiada, Michaile Stanisławowiczu – zauważył pułkownik. – Albo on ciebie.
Kalinowski wzruszył ramionami. – Może być. Ale jeśliby któryś z nas się wycofał, ludzie stale będą o tym gadać i nigdy ta sprawa się nie zakończy. Jedyne rozwiązanie, to zdecydowane rozstrzygniecie. Niech będzie przez strzelanie. Niezależnie od końcowego wyniku, ludzie przestaną plotkować i nikt się nie odważy uważać sprawy za niezałatwioną. Pułkownik Kawelin przyznał mu rację. – Słusznie, Michaile Stanisławowiczu. Zatem w następną środę, o dziewiątej rano, spotkanie koło młyna za moją Majówką? – Tak, panie pułkowniku. Będę niezawodnie. – Sam przyjedziesz, czy kogo przysłać? – zapytał pan Skórnicki. – Sam przyjadę – uśmiechnął się pan Michał. – I wiecie co, mam zamiar dobrze strzelać. *** Mimo zachowywania tajemnicy wiadomość o pojedynku wyciekła jednak szybko, przynajmniej w ograniczonym zakresie. – Co ty zamierzasz zrobić, Michale?! – załamała ręce pani Katarzyna. – Chcesz się strzelać z powodu tej... tej... Nie dokończyła, a Michał Kalinowski oświadczył dobitnie, że pojedynek dotyczy sprawy honorowej i nie może się przed nim uchylić. – Nie chodzi o Franciszkę – zauważył. – To Jacek Nowacki poczuł się urażony, ponieważ spodziewał się zobaczyć we mnie zięcia. Mama sama najlepiej wie, jak było. Nie dawałem powodu pannie Nowackiej ani jej ojcu do jakichkolwiek spodziewań. Ale być może kto inny coś im zasugerował... Nie postawił bezpośrednio zarzutów matce. Pani Katarzyna nie poczuwała się do winy. – Ta biedna Justysia! – ubolewała. – Ona myślała, jak myślała. Musiała mieć podstawy, a i mnie się zdaje, że wykazywałeś dość zainteresowania, aby liczyła na odrobinę wzajemności... – Może – przerwał Michał niegrzecznie. – Ale nie dlatego, że cokolwiek jej mówiłem, tylko z tego powodu, że mama tak to nieostrożnie
przedstawiała. Owszem, uzgodniliśmy, że zamierzam się ożenić, jednakże z całą pewnością nie wspominałem o pannie Justynie, ani w mamy, ani tym bardziej w jej obecności. Przecież mama nie zapomniała, że wybór należał do mnie. Starsza pani nie miała sobie nic do wyrzucenia. – Postąpiłeś karygodnie! Kalinowski był opanowany i spokojny. – Co zrobiłem, to zrobiłem – zauważył. – Nie odpowiadało mamie moje wcześniejsze życie, chciała mama, żebym się ustatkował? Więc się ustatkowałem i teraz jest jak jest. – A jak zamierzasz z tego wybrnąć? Pan Michał nie uważał, żeby musiał cokolwiek robić. – Będę miał pojedynek – oznajmił. – Los rozstrzygnie. Perspektywa spotkania obu mężczyzn z bronią w ręku wywołała w starszej pani przerażenie. – Możecie się poranić! – krzyczała. – A nawet i pozabijać! Tak nie może być. Natychmiast odwołaj ten pojedynek, słyszysz? Ja żądam! Kalinowski pokręcił głową. – Nawet gdybym chciał, nie mogę – zauważył. – To pan Nowacki czuje się obrażony, a ja nie mam na niego wpływu. Mam go przepraszać? Nawet gdyby to coś miało dać, nie zamierzam tak się poniżyć, ponieważ nie uczyniłem nic, z czego musiałbym się tłumaczyć. Czy to moja wina, że przez tyle lat nie znalazł męża dla córki? – Mówisz okropne rzeczy, Michale! Pani Katarzyna nie mogła znaleźć spokoju po wyjaśnieniach syna i gorączkowo poszukiwała wyjścia z sytuacji. Była gotowa natychmiast jechać do Topolan, aby rozmówić się z panem Jackiem i w jakiś sposób przekonać go do odstąpienia od pojedynku, ale pan Michał się sprzeciwił. – Mama nie powinna nigdzie jechać – powiedział zdecydowanie. – Może bowiem okazać się, że spotkają tam mamę jakieś przykrości. Skoro pan Nowacki zdecydował się na rozwiązanie, które jego zdaniem jest
honorowe, nie ustąpi. Zresztą, wszystko jest już ustalone przez sekundantów i nie ma co robić zamieszania. – Bo to jest honorowe rozwiązanie – zauważyła starsza pani. – Szkoda tylko, że tak niebezpieczne. – Mama sugeruje, że mam się dać zabić? – spytał kpiąco pan Michał. – Wtedy nasz honor będzie uratowany? Z rozmowy nic nie wynikło. Starsza pani nie przekonała syna do niczego, żadne z nich nie znalazło też innego rozwiązania. – Mama lepiej ode mnie zna się na sprawach honorowych – powiedział Kalinowski. – Stale mi wytyka brak poszanowania dla tradycji. Zatem niech mama powie, które rozwiązanie będzie dla naszej rodziny korzystniejsze. Gdy on mnie postrzeli, czy ja jego? Na pewno strzelam lepiej od Nowackiego, ale jeśli mama każe mi się wystawić pod jego lufę, gotów jestem to rozważyć... – Co ludzie powiedzą? – martwiła się pani Katarzyna. – Co powiedzą? O wszystko obwiniała Franciszkę, która zawróciła w głowie jej synowi i doprowadziła do rodzinnych i towarzyskich komplikacji. Tymczasem Franciszka była zupełnie nieświadoma tego, co nadciągało nad jej nową rodzinę. Zauważyła oczywiście poruszenie w domu, ale nikt niczego nie powiedział jej bezpośrednio. Dowiedziała się dopiero z pokątnych napomknięć. – Pojedynek? – spytała zdziwiona. – Co to znaczy, Michale? Czy będziesz strzelał do pana z Topolan? – A on do mnie – potwierdził Kalinowski. – Ale chyba nie naprawdę? – dopytywała się. – To taka zabawa? – Zabawa, choć trochę niebezpieczna. Nie ma powodu do zmartwień, strzelam dużo celniej od Nowackiego. Franciszka zwlekała z zadaniem drugiego pytania. Obawiała się usłyszeć odpowiedź. – Mówią, że to z powodu panny z Topolan... – zaczęła niepewnie. Pan Michał pokręcił głową.
– Nie słuchaj plotek. Chciał wyjść, ale zatrzymała go za rękę. – Nie gniewaj się, Michale. Może nie wszystko rozumiem, bo i nie wszystko mi tu mówią. Ale chciałabym jak najlepiej. Co mam zrobić, żebyś nie musiał się narażać? Czy może pójść do tej panny z przeprosinami? – Ani się waż! – nakazał surowym tonem. – Ta sprawa nie ma nic wspólnego z tobą. To chodzi tylko o mój honor. *** Obaj synowie Michała Kalinowskiego przyjęli wiadomość o pojedynku z niedowierzaniem. Starszy Ignaś uważał, że to bardzo nierozsądny pomysł, z którego mogą wyniknąć komplikacje. – Nawet jeśli podczas strzelania nikomu nic się nie stanie, będą kłopoty z policją. Pojedynki są surowo zakazane. Młodszy Staś widział rzecz w kontekście romantycznym i rycerskim. – Nasz ojciec jest bardzo dobrym strzelcem – zachwycał się. – Dużo lepszym od pana Jacka, więc na pewno wygra. Ignaś kiwał głową z politowaniem. – To właśnie może być ten kłopot – zauważył. – Ojciec postrzeli tamtego, może nawet zabije. I co dalej? A jak go ześlą na Sybir? Staś był przekonany, że do tak drastycznego rozwiązania nie dojdzie. – Może i samego pojedynku nie będzie – powiedział po zastanowieniu. – Przeproszą się w odpowiedniej chwili. Chodzi przecież tylko o zachowanie pozorów. Żyjemy w nowoczesnych czasach. Mało to razy słyszałem, jak ojciec źle mówił o takich zachowaniach? Trochę mnie zaskoczyło, że teraz gotów im ulec. – Wtedy nie dotyczyły go osobiście. Ale masz rację, że ojciec tak nagle porzucił to swoje podejście do życia, które nazywa praktycznym. Gdzie tu praktyczne podejście, jeśli ryzykuje nie tylko zdrowiem i majątkiem, ale może nawet życiem? Zdania innych także były podzielone. Przeważała opinia, że pomiędzy skłóconymi mężczyznami dojdzie jednak do porozumienia. Wiadomo,
panowie mają głowy naładowane starymi zasadami i będą się puszyć jak koguty jeden przed drugim, ale na pewno nie staną do prawdziwej walki.
PRZED WYSTRZAŁEM
W
salonie dworu w Topolanach pan Jacek Nowacki czyścił sztucer myśliwski. Kawałki płótna rozłożył na intarsjowanym, doskonale utrzymanym stoliku, na nie odkładał poszczególne części broni, przecierał je, oliwił. – Wybierasz się na polowanie, papo? – spytała Justyna, zdziwiona zarówno czynnością, jak i miejscem jej wykonywania. Pan Nowacki tak był pochłonięty swoim zajęciem i własnymi myślami, że dopiero po chwili udzielił odpowiedzi: – Na polowanie? A tak, oczywiście, że na polowanie. Miał dziwną minę, wydawał się zupełnie nieobecny. Justyna domyślała się, że coś zatruwa jego myśli, ale nie mogła się dowiedzieć, o co chodzi. – Nie mówisz mi czegoś ważnego, papo – poskarżyła się. – Czy przypadkiem nie ma to związku z tymi ostatnimi dziwacznymi wiadomościami? – Dziwacznymi? – Oczywiście. Przecież chyba nie uwierzyłeś, że pan Michał mógł ożenić się z chłopką. Jacek Nowacki spojrzał na córkę z boleścią w oczach. – Obawiam się, Justysiu, że to jednak prawda. Panna Justyna pokręciła głową. – To plotka – zaprzeczyła zdecydowanym tonem. – Nigdy w coś takiego nie uwierzę. To po prostu jest niemożliwe. Choćby mnie przekonywali najważniejsi ludzie w całym kraju, nie uwierzę. – A pan Michał? Jeśli to on by ci o tym wszystkim powiedział... Justyna i w tym wypadku nie zastanawiała się długo. – Nawet i wtedy nie uwierzyłabym do końca. Owszem, słyszałam, co ludzie gadają, ale przecież nie każesz mi wierzyć w coś tak niedorzecznego. Zapewne wszystko jest inaczej, tylko nam się wydaje tak, jak się wydaje. Jestem przekonana, że pan Michał sam to nam wyjaśni i wtedy wszystko zrozumiemy. Teraz wykażmy wobec niego odrobinę
cierpliwości i zaufania. Pan Jacek westchnął. – Chyba jednak nie rozumiesz, kochane dziecko. On nie może ożenić się z tobą, ponieważ... Justyna Nowacka przerwała mu ruchem ręki. – Wybacz, papo, ale nie chcę o tym słuchać. Nie będę słuchać. To poniżej mojej godności. Pan Jacek dmuchnął przez lufę strzelby. – Właśnie o godność chodzi, Justysiu. Nie mogę zostawić tak tej, wybacz, zniewagi. On musi się dowiedzieć, a i wszyscy inni także, że nie mogę puścić płazem podobnego zachowania. Przecież spodziewaliśmy się... Justyna znowu się sprzeciwiła. – Nie wiem, czego się spodziewaliśmy. I nie wiem, czy pan Michał miałby odpowiadać za nasze spodziewania. Nie wolno ci robić niczego, papo, przeciw panu Michałowi. Miej, proszę, na uwadze moje uczucia. – Kiedy to właśnie twoje uczucia mną powodują – próbował tłumaczyć pan Nowacki, ale córka nie pozwoliła mu dokończyć. – Wysłuchaj mnie, mój kochany papo. Nie możesz zrobić niczego przeciw panu Michałowi, ponieważ będzie to oznaczało, że występujesz równocześnie przeciwko mnie. – Ależ... – próbował wtrącić Nowacki. – Przeciwko mnie – dobitnie zaakcentowała panna. Mówiła dalej, głosem niemal wolnym od emocji. – Ja wiem, że sytuacja jest zagmatwana, może nawet trudna, i dla wielu ludzi, zwłaszcza nieżyczliwych, stanowi powód do drwin i plotek. Ale ja jestem ponad to. Nie będę słuchała ludzkiego gadania i nie będę się nim kierowała w postępowaniu. Pozwól więc, że zostanę przy swoim zdaniu. We właściwym czasie, jestem o tym przekonana, we właściwym czasie wszystko zrozumiemy i wszystko zostanie nam wyjaśnione. A wtedy to nie my będziemy się wstydzić nieodpowiedniego zachowania, ale ci wszyscy, co teraz nie potrafią zdobyć się na spokój i odrobinę wstrzemięźliwości.
Pan Jacek Nowacki, choć zupełnie nie podzielał nadziei córki, musiał przyjąć jej punkt widzenia. – Pamiętaj, papo – zagroziła Justyna, choć zostało to wypowiedziane łagodnym, opanowanym głosem. – Jeśli chcesz mieć we mnie córkę, dobrą i posłuszną córkę, w żadnej sprawie nie wystąpisz przeciw panu Kalinowskiemu. Pan Jacek zamilkł. Miał nadzieję, że wkrótce nastąpi ochłodzenie emocji i Justyna zrozumie, że wszelkie jej założenia, oparte na romantycznym podejściu i sercowym odbieraniu znaków i wiadomości, ustąpią faktom. Przez chwilę rozważał możliwość poradzenia się lekarza. Może byłoby wskazane, aby ktoś w sposób racjonalny przemówił do Justyny i wytłumaczył jej, że nie ma co czekać na przyjazd pana Michała Kalinowskiego do Topolan z oświadczynami. On sam nie potrafił znaleźć nowych argumentów i martwił się, że gdy wreszcie prawda dotrze do Justyny, nie wystarczy zwykła porada lekarska. W sprawie honorowej, jaką miał z panem Michałem Kalinowskim, zamierzał kierować się tylko własnym odczuciem, w tej kwestii żadnych porad nie potrzebował. *** Pani Kalinowska usilnie pracowała nad synem, uświadamiając mu niebezpieczeństwa, jakie mogą wyniknąć z całej sprawy. Obruszał się, ale upierał przy swoim. Dopiero gdy matka sięgnęła po argument, o jaki by jej nigdy nie podejrzewał, znalazł się w kłopocie. – Nie myślisz o mnie i o synach – oświadczyła starsza pani. – Pomyśl choć o tym, że teraz jesteś żonaty. Nie skażesz mnie chyba na mieszkanie pod jednym dachem z wiadomą osobą po twojej śmierci, możliwej w wyniku tej sprawy. Oświadczam ci, że toleruję ją w Kalinówce tylko z twojego powodu. Jeśli cię zabraknie, wypędzę ją natychmiast! – Dziękuję mamie za tak wielką łaskę wobec synowej – mruknął nachmurzony pan Michał.
Ale uległ argumentom matki i zwrócił się do swego sekundanta, pana Zdzisława Skórnickiego, aby udał się do przedstawicieli przeciwnika z pytaniem, w jaki sposób można byłoby załatwić sprawę ugodowo. Posłaniec powrócił jednak z niczym. Pan Nowacki oświadczył, że nie może być mowy o jakimkolwiek polubownym rozwiązaniu. – Jako sekundanci, i to obu stron, łamiemy sobie głowę nad zaradzeniem tej przykrej sytuacji – oznajmił przy tym w tajemnicy pan Skórnicki. – Pułkownik Kawelin zaproponował nawet, żeby was obu zamknąć na jakiś czas w odosobnieniu i poczekać, aż głowy wam ochłoną. Michał Kalinowski wydawał się jednak zadowolony z braku zgody Jacka Nowackiego na pokojowe rozstrzygnięcie. – Widzi mama, że to on nie chce pojednania – oznajmił. Pani Katarzyna długo siedziała w milczeniu, jak gdyby rozważała jakiś kolejny pomysł. – A gdybym ja sama... – zaczęła, ale syn nie pozwolił jej dokończyć. – Przenigdy! – przerwał szorstko. – Już o tym rozmawialiśmy i obiecała mama nie jechać do Topolan. Więc proszę dotrzymać obietnicy. *** W ulubionej cukierni, położonej obok Hotelu Niemieckiego, baronowa Olga von Tromm piła czarną kawę i jadła ciastko od Sachera. – Ho, ho! – powiedziała, a w jej głosie brzmiało wielkie uznanie. – Naprawdę będziesz się strzelał o kobietę? Michał Kalinowski lekko wzruszył ramionami. – Znowu jakieś plotki? – spytał obojętnie. Baronowa lekko pochyliła się ku niemu i przyciszyła głos. – Mnie chyba możesz się przyznać? – spytała z nadzieją. Uśmiechnął się w odpowiedzi. W cukierni wiele miejsc było zajętych, ale goście siedzieli w pewnej odległości i prawdopodobnie nie mogli słyszeć ich rozmowy. Była niedziela, przy stolikach widać było dostojne matki z dorastającymi córkami lub stateczne rodziny z dziećmi, zajadające się słodyczami.
– A więc mówią nieprawdę? – dopytywała się pani Olga z przekornym uśmiechem. – A ile jest prawdy w tym, że się ożeniłeś? – Jest trochę – przyznał pan Michał. Złożył zamówienie, umyślnie przeciągając rozmowę z kelnerem. Baronowa, z trudem powstrzymująca zniecierpliwienie, zdjęła rękawiczki, położyła je na stole, końcami palców dotykając rozpalonych nagle policzków. – Ale chyba nieprawda, że ona jest chłopką? – spytała, gdy zostali sami. – Oczywiście, że jest – spokojnie odpowiedział Kalinowski. Potrząsnęła głową ze zdumienia. Siedziała naprzeciw, piękna, powabna kobieta, nie bardzo wiedząc jak ma się zachować. On zaś patrzył na panią von Tromm z wyrazem pewnego rodzaju bezczelności, przed którym nie uciekały kobiety. – Czemu tak? – spytała. – Czemu tak wybrałeś? Rozumiesz chyba, że to dziwne i nikt nie jest w stanie pojąć powodów takiego postępowania... Michał Kalinowski zaprzeczył. Ujął dłoń baronowej i złożył na niej pocałunek. Nie było to zdawkowe cmoknięcie, usta pana Michała dotknęły wnętrza dłoni, a gest ten, bardzo osobisty i raczej niestosowny w okolicznościach publicznych, wywołał na jej twarzy wyraźny rumieniec. – Powody dla wszystkich, droga Olgo, są oczywiste – wyjaśnił. – Tyle tylko, że z uwagi na wszechobecną hipokryzję ludzie z towarzystwa nie chcą się do nich przyznać. – Doprawdy? – baronowa podniosła brwi. – Mnie chyba o hipokryzję nie posądzasz? – Nie – zgodził się z uśmiechem. – Tobie mogę powiedzieć, jaki powód był decydujący. – Tak? Pan Kalinowski ponownie obejrzał się po sali. – Miałem, jak pewnie wiesz – ciągnął – stałą kochankę w mieście, tu niedaleko. Moja matka kazała ją przepędzić. A ja, moja droga Olgo, bardzo
potrzebuję kobiety... – Wiem to – uśmiechnęła się baronowa. – Każdy wie. – Właśnie. Potrzebna mi kobieta prawdziwa, która wie, czego oczekuje mężczyzna. Nie chce mi się chodzić po, uczciwszy twoje uszy, burdelach. Potrzebna mi taka kobieta, co nie żałuje czasu na uściski. Rozmawiali półgłosem, z daleka mogłoby się wydawać, że rozmowa dotyczy spraw bezpiecznych w towarzystwie – ostatniego koncertu znanej petersburskiej sopranistki lub nawet spraw gospodarskich, jak choćby ceny na buraki cukrowe. – Czy pani baronowa raczy jeszcze jedno ciastko? – Chętnie. Ale takie zupełnie maluśkie. Kelner podał zamówienie, kłaniając się uprzejmie. Usługiwanie pani baronowej było przywilejem i zapewniało wysokie napiwki. Pani Olga skubała widelczykiem brzeg ciasta, polując na kawałki czekolady, które następnie szybko wkładała do ust. Michał Kalinowski ujął filiżankę za uszko, spróbował kawy, uśmiechnął się do kobiety. – Lubię tę twoją łapczywość na słodycze. Olga von Tromm zamarła, końcem języka oblizała wargi. – Jesteś okropny! – odpowiedziała szeptem. – Możesz mieć każdą, mnie nie wyłączając, z tym swoim diabelskim przyciąganiem... – Diabelskim? A ja, naiwny, sadziłem, że jestem praktyczny. Otóż, moja droga baronowo, uświadomiłem sobie, że nie mogę mieć ciebie, bo przecież jesteś mężatką. Zatem byłem zmuszony poszukać kogoś innego. Franciszka jest prosta, to prawda. Prosta jak... sam nie mogę uwierzyć, że aż tak prosta. Ona robi dokładnie to, co mówię. Mówię: połóż się, kładzie się tyle razy, ile zechcę, nie patrzy na dzień świąteczny albo na to, czy jest widno czy ciemno. Ani trochę nie zna się na konwenansach, gotowa jednak jest wypełnić każdą moją zachciankę natychmiast, gdy tylko o to poproszę. Nie wie, co wypada, a co nie wypada, nie zawraca sobie tym głowy, wystarczy jej to, co usłyszy ode mnie. Gdyby teraz to ona siedziała tu na
twoim miejscu i zażądałbym, żeby położyła stopę, nagą stopę, na stole, wierz mi, że zrobiłaby to bez mrugnięcia okiem. Olga von Tromm obejrzała się z niepewnie. – Tutaj? – spytała z niedowierzaniem. – Stopę na stole? – Właśnie – potwierdził pan Michał. – Uczyniłaby to bez wahania. Na tym polega różnica. Bo ty, baronowo, nie mogłabyś tego zrobić w żadnym wypadku, prawda? Ponieważ wziąłem z Franciszką ślub, nie czuję grzechu, gdy obalam ją rano albo wieczorem, nikogo nie pytając o pozwolenie i nie licząc się z wymogami konwenansów. Pani Olga oddychała głośno, jej piersi falowały, oddech stał się szybszy, głos obniżył się nagle. – Nie mów tego – poprosiła szeptem. – Nie mów tak, bo ja... bo ja... Kalinowski uśmiechnął się wyzywająco. – Nie zrobisz tego tutaj – zauważył. – Nie zrobisz, ponieważ ci nie pozwala konwenans, wychowanie nazywane dobrym i wyobrażenia, jakie ci wpojono od dziecka. Choćbym cię poprosił, nie zrobiłabyś tego nawet wtedy, gdybym był twoim mężem. Pani von Tromm potwierdziła ruchem głowy. – Prawda – szepnęła. Ujęła prawa dłonią kraj spódnicy, poruszyła nogą, ale nie odważyła się wykonać tego, o co jej sugerował. Michał Kalinowski wyciągnął rękę i końcami palców przejechał wolno po udzie kobiety. – No widzisz – powiedział. – Na tym właśnie polega różnica. Franciszka zrobiłaby to bez zastanawiania się. Baronowa, z pałającymi policzkami, odwróciła wzrok. – Zawstydzasz mnie – szepnęła. – Zawstydzasz tak bardzo, że nie wiem, co powiedzieć. – Nic nie mów – poradził Kalinowski. – Tylko jedno powiem – odpowiedziała. – Musisz przyjść do mnie. Musisz przyjść jak najszybciej. Zaraz.
Pan Michał uśmiechnął się z opanowaniem. – Nie zaraz – poprawił łagodnie. – Najpierw zjemy lody. Nie patrzyli na innych, ale niewykluczone, że obecni w lokalu zauważyli coś w ich zachowaniu, co zaniepokoiło dostojne matki rodzin, bo nagle wkradł się pomiędzy nie popłoch i zaczęły się szybko zbierać. Baronowa podciągnęła suknię, na tyle, że widać było jej kostkę powyżej pantofelka. Z sali nie można było tego z pewnością dostrzec, taką przynajmniej miała nadzieję. Mogli to zobaczyć co najwyżej kelnerzy, ale ludźmi z obsługi i ich zdaniem nie należało się przejmować. – Jestem rozpalona – powiedziała. – Lody na pewno mnie nie ostudzą...
POJEDYNEK
W
ostatnią środę stycznia koło młyna w posiadłości pułkownika Mikołaja Kawelina w Majówce, doszło do pojedynku panów z Kalinówki i Topolan. W nocy spadł wysoki śnieg, więc na miejsce udano się saniami, w tajemnicy, tylko doktor Nikołajew przyjechał pociągiem kolei poleskiej i umówiony pojazd dostarczył go na oznaczoną porę. Rano Michał Kalinowski wstał wcześniej niż zwykle, nie jadł śniadania, wypił tylko filiżankę herbaty. Dla bezpieczeństwa nikogo z Kalinówki ze sobą nie zabierał. Stał w drzwiach sieni, gotowy do drogi, gdy pani Kalinowska wybiegła za nim na ganek. Miała w ręku krzyżyk. Kazała przyklęknąć synowi, zdjąć futrzaną czapkę i przyjąć błogosławieństwo. – Oby Bóg wam obu wrócił rozum – powiedziała z przejęciem. Pan Michał nie odezwał się ani słowem. Poszedł do sań, dopinając kożuch. Panował mróz, a droga przed nim nie była krótka. Sanie dodatkowo wymoszczono sianem, przykrywając je ponadto wilczą skórą. W drodze rozgrzał się machając rękami. Para buchała z końskich pysków, z niego samego także. Kiedy dojechał na miejsce, było kilka minut po ósmej. Pod lasem czekały już sanie sekundantów. – Witaj, Michaile Stanisławowiczu – pułkownik Kawelin trzymał w ręku płaską buteleczkę owiniętą rzemieniem, i dawał z niej pociągnąć obecnym po kolei. – Wypij na rozgrzewkę. Jeden łyk, nie więcej. Musi starczyć wszystkim uczestnikom zabawy. Stali w jednej grupie, póki nie było obu przeciwników, dreptali w śniegu niecierpliwie. Wszyscy mieli na sobie kożuchy i porządne czapki. Kilka minut później przyjechał doktor, mały, rudowłosy, w okularach. On także nie nosił munduru, a cywilne ubranie przykrył kożuchem. – Co za rześki mróz! – zachwycał się. – Jak to dla zdrowia dobrze! Pochodził z Omska nad Irtyszem, z głębi Rosji, gdzie zimy zawsze są
bardzo mroźne i taka pogoda bardzo mu przypominała strony rodzinne. Gruby szron wisiał na drzewach, śnieg skrzypiał pod podeszwami, końskie grzbiety pokryły się bielą, trzeba je było poprzykrywać derkami, aby nie zmarzły. Poza osobami zainteresowanymi, na miejscu nie było żadnej służby, ponieważ pilnowano tajemnicy i panowie wszystko musieli robić sami. Doktor Nikołajew pociągnął z manierki i pochwalił trunek. – Mam nadzieję, że wszystko dobrze się zakończy – zauważył. – I razem pojedziemy gdzie na większą porcję tak przedniego napoju. – A jakże – potwierdził pułkownik Kawelin, targając swoje sterczące, sztywne od mrozu bokobrody. – Wszyscy są zaproszeni na śniadanie do mnie. Kazałem nakrywać na dziesiątą trzydzieści. Tymczasem minęło już wpół do dziesiątej, a pana Jacka Nowackiego nadal nie było widać. Kawelin puścił w okrężny ruch skórzaną butelkę już po raz ostatni. – To niepojęte – tłumaczył się podpułkownik Andrej Horoszko. – Solennie zapewniamy, że pan Nowacki miał tu być o oznaczonej godzinie. Pozostali kiwali głowami i zastanawiali się nad przyczynami spóźnienia. Mogły to być wysokie śniegi, niespodziewane przeszkody, w żadnym jednak razie obawa czy strach, co do tego nie miał nikt wątpliwości. – A może po prostu zabłądził? – spytał pan Skórnicki. Po kilkunastu dalszych minutach, gdy pan Jacek się nie pokazał, Kawelin podjął decyzję za wszystkich. – Na śniadanie! Więcej czekać nie można. Obaj sekundanci pana Nowackiego mieli niewyraźne miny i rozkaz pułkownika przyjęli z ulgą. W tej chwili nikt nie myślał o przyczynie nieobecności pana Jacka. Pojedynek nie odbył się z jego winy, będzie czas to wyjaśnić. – Pan Kalinowski stawił się i czekał – powiedział sekundant obrażonego, podpułkownik Horoszko. – Tak i będziemy świadczyć. Pan
Nowacki nie przybył, żadnej wiadomości nie przysłał, tedy do nikogo nie może mieć pretensji. Raźno ruszyli do sań, a potem wesołym korowodem popędzili w kierunku majątku pułkownika Kawelina. Na szczęście Majówka leżała ledwie o pół wiorsty, bo byli już porządnie głodni. *** Około godziny pierwszej, gdy rozgrzani, najedzeni i napojeni siedzieli w salonie dworu Kawelina, ćmiąc cygara, dano znać, że przyjechał posłaniec z Topolan. – Czego chce? – spytał pułkownik. – Mówi, że ma wiadomość do panów, co byli przy młynie. Gospodarz, dowiedziawszy się, że posłańcem jest chłop z topolańskiego majątku, nie pozwolił, aby mu zaśnieżono parkiety w salonie. Poprosił obecnych do sieni, aby jednocześnie mogli usłyszeć powody, dla których pan Nowacki nie stawił się do pojedynku. Chłop, starszy, siwy, poważny, czekał z czapką w ręku. Ukłonił się nisko. – No? – spytał Kawelin. – Co ci kazano przekazać? Posłaniec potrząsnął głową, wziął oddech i wyrecytował: – Pan kazał jechać do młyna w Majówce i szukać wielmożnych panów. A jakbym panów nie znalazł wedle młyna, cobym wasze wielmożności odszukał. Jesteś bystry, Migoń, powiedział pan, bo mnie jest Migoń, to po śladach pójdziesz. Zajechałem zaraz do młyna, tam nie znalazłem nikogo, to puściłem się po śladach sań. I odnalazłem wielmożnościów, wedle polecenia. Był dumny ze swojej przemyślności. Pułkownik Kawelin kazał mu podać wódki, bo wyglądał na przemarzniętego na kość. Migoń wychylił kieliszek duszkiem i uprzejmie podziękował. – Co masz do przekazania? – niecierpliwił się pan Skórnicki. Chłop znowu przybrał wyprostowana postawę, odchrząknął. – Pan kazał powiedzieć, że nie mógł stawić się na oznaczoną godzinę,
bo został uwięziony. Stawi się na inną, które wasze wielmożności wyznaczą. – Uwięziony? – zdziwił się pułkownik. – Przez kogo? – Córka pana zamknęła – wyjaśnił chłop z uśmiechem. – Miał jechać, kazał zaprzęgać sanie, te same, co ja przyjechałem, a tu nie może z izby wyjść. Panienka zamknęła na klucz i powiada, że nigdzie ojca nie puści. Krzyczał, stukał, prosił, ale nie ubłagał. Ale jak panienka na chwilę odeszła, to pan mnie wezwał i kazał do młyna jechać. Przez te zamknięte drzwi zarządził. Pułkownik Kawelin rozkazał znowu podać chłopu wódki i polecił mu wracać do domu. Migoń podziękował i zadowolony z wykonanego zadania zaraz odjechał. Panowie wrócili do salonu, gdzie długo deliberowano, jak teraz należy postąpić. Jedni śmiali się, inni uważali, że pojedynek nie odbył się z powodów niezależnych od jego uczestników i powinien być powtórzony. Ale pułkownik Mikołaj Kawelin rozstrzygnął rzecz stanowczo. – Mowy nie ma, moi panowie. Nie będzie żadnej powtórki. Był termin, przybyli sekundanci, stawił się Michaił Stanisławowicz, stawił się lekarz. Pan Nowacki nie przyjechał, mniejsza o powody. Jak on nie widzi śmieszności w tym wszystkim, współczuć mu trzeba. Nie będziemy raz jeszcze się narażać na to, że nas policja wyśledzi. – Sprawa jakby nie jest do końca załatwiona... – wahał się sekundant pana z Topolan. Jednakże Kawelin nie dopuścił do dalszej dyskusji. – Dość, dość, moi panowie. Chyba że który da gwarancję, że na inny termin i miejsce pan Nowacki nie pozwoli córce zamknąć się w kozie. Ulegli tym argumentom i po krótkiej naradzie postanowiono, jak rzecz przedstawić osobom, które wykażą zainteresowanie. Obie strony miały zgodnie twierdzić, że honorowe rozwiązanie wypadło na korzyść pana Michała Kalinowskiego, szczegółów nie zamierzano podawać. Po tych uzgodnieniach zapytano pana Michała, czy godzi się na taki
wyrok sądu polubownego. – Teraz to ja zostałem obrażony i powinienem domagać się satysfakcji... – odpowiedział z namysłem Kalinowski. – Gotów jednak jestem ustąpić, jeśli moje warunki... Możliwość kolejnych długich rozważań ponownie przerwał pułkownik Kawelin. Jego służba podała gościom okrycia i wszyscy wyszli na podwórze. Tam gospodarz wziął od sekundantów pudło z pistoletami, uważnie sprawdził, czy są nabite. – Michaile Stanisławowiczu – zwrócił się do Kalinowskiego. – Gdyby doszło do strzelania, mierzyłbyś do pana Nowackiego? – Tak – potwierdził pan Michał. – Celnie? Czy tylko dla zasady? Pan Michał nie odpowiedział od razu. – Nie wiem – odparł po chwili. – Prawdopodobnie uznałbym ten pojedynek za symboliczny i strzelałbym nie do pana Nowackiego, a obok celu. – Doskonale! – ucieszył się Kawelin i wręczył panu Michałowi jeden z pistoletów. – Zatem strzelaj! Pan Kalinowski wziął broń, odwiódł kurek i – nie patrząc – wypalił w powietrze. Z drugiego pistoletu wystrzelił w niebo pan Rafał Sidorowicz, sekundant pana Nowackiego. – Strzały padły z obu stron – oznajmił pułkownik uroczyście. – Oba wprawdzie niecelnie, ale zgodnie z honorem. Wszyscy zaklaskali z uznaniem dla pomysłu pułkownika Kawelina i postawy dziedzica Kalinówki. Sprawę uznano za ostatecznie zamkniętą. – Tylko przed policją trzymajmy usta zamknięte – przypomniał gospodarz. – Otwórzmy je za to na rozkosze podniebienia. Pospiesznie potwierdzili zgodę w obu sprawach, po czym szybko wrócili do dworu, gdzie szykowano już zastawę do obiadu. Obiad był obfity, rozmowy długie i interesujące, dopiero pod wieczór towarzystwo zaczęło się rozjeżdżać. Do każdych sań właściciel Majówki
wyznaczył woźnicę, bo goście nie bardzo byli w stanie powozić samodzielnie. *** Pani Katarzyna Kalinowska wiedziała o przebiegu pojedynku, ponieważ w południe syn posłał do niej wiadomość, gdy tylko okazało się, że nie dojdzie do strzelania się z panem Nowackim. Padła na kolana i podziękowała Panu Bogu za tak szczęśliwe rozwiązanie. Kiedy zaś syn wrócił, musiał jej zdać dokładną relację z wydarzeń owej środy, choć nie był specjalnie trzeźwy i język nieco mu się plątał. Słowem nie skrytykowała tego stanu, zadowolona, że wrócił cały. Trzymała Michała za rękę dopóty, dopóki nie opowiedział wszystkich szczegółów. – Umierałam z niepokoju – powtarzała starsza pani, gładząc syna po głowie jak gdyby był małym chłopcem. Gdy zaś po rozmowie z matką Michał Kalinowski poszedł do swoich pokojów, nie miał ochoty ani sił, żeby wszystko powtarzać po raz wtóry. – Mówiłem przecież, że nic mi się nie stanie – mruknął tylko w odpowiedzi na pytający wzrok Franciszki. Niekompletnie rozebrany padł na łóżko i od razu zasnął, a następnego dnia obudził się dopiero o dziewiątej. Franciszka nie była pewna, co i jak się zdarzyło. Nawet niespecjalnie chciała się tego dowiedzieć, wystarczyło jej, że Michał wrócił cały i zdrowy. Modliła się długo, klęcząc gołymi kolanami na deskach podłogi.
SKÓRA I UBRANIE
J
eszcze w pierwszym tygodniu pobytu Franciszki w Kalinówce pan Michał ocenił, że jej garderoba pozostawia wiele do życzenia. Otworzył w sypialnym pokoju drzwi wielkiej szafy oraz solidny kufer. – Weź dla siebie, co chcesz. Jeśli będzie pasowało, noś. Jeśli trzeba będzie naprawić, przerobić, wezwę krawca, a on zrobi, co zalecisz. Szafa i kufer należały kiedyś do pani Anny, pierwszej żony pana Kalinowskiego. Była w nich moc strojów i Franciszka spędziła długie godziny na przeglądaniu zawartości, przymierzaniu, dopasowywaniu. Niewiele jednak rzeczy nadawało się do natychmiastowego noszenia. Pani Anna była raczej drobna, Franciszka miała szerokie biodra i wielki biust. Z żalem więc odkładała na bok kolejne sukienki, spódnice, kaftany. Tylko bielizna nadawała się jako tako, całą resztę należało przerobić. Były tam suknie bardzo kosztowne, wykonane z drogich i rzadkich materiałów. Franciszka nie znała ich nazwy ani też miejsca pochodzenia, ale natychmiast zrozumiała, że są przedniego gatunku i zapewne warte wiele pieniędzy. – Nie mogę tego nosić – oznajmiła po pewnym czasie z zawstydzeniem. – Nic nie pasuje, a takie to ładne i pewnie drogie rzeczy... Jeszcze w tym samym tygodniu, w sobotę, Michał Kalinowski kazał zaprzęgać bryczkę. Zima nieco puściła, wiatr wysuszył ziemię i wydawało się, że droga do miasta nie będzie uciążliwa. Nikomu nie mówił, że zabiera ze sobą Franciszkę, zresztą jej samej też powiedział dopiero przed samym wyjazdem. Narzuciła na siebie kożuszek, głowę zawinęła chustą i usiadła na przygotowanym miejscu. Pierwszy raz jechała do Zabłudowa jako pani Kalinowska. Pierwszy raz jechała bryczką, która należała do jej męża, zatem więc i do niej. Miała prawo siedzieć wygodnie, rozglądać się, robić minę pełną wyższości. Rzeczywiście, wszystko wyglądało inaczej z tego punktu widzenia – miasto, ulice, ludzie, nawet sama droga. Franciszka czuła się prawie jak pani dziedziczka.
W Zabłudowie odwiedzili zakład krawiecki, gdzie wzięto miarę na uszycie nowych ubrań dla Franciszki. Wcale nie dyskutowała, w milczeniu przytakiwała tylko mężowi albo krawcowi, oszołomiona hojnością Michała i szybkim działaniem rzemieślnika. – Za dwa tygodnie będzie pani ubrana jak sama królowa! – obiecywał krawiec. Później pan Michał poszedł za swoimi sprawami, Franciszka została w bryczce przy rynku. Jakiś czas siedziała na swoim miejscu, żeby mogli ją zobaczyć mieszkańcy miasta, żeby niektórzy mogli zazdrościć i podziwiać. Ale po jakimś czasie Franciszce zrobiło się tak zimno, że musiała wysiąść i pospacerować dla rozgrzewki. Ludzi nie widziała wielu. Większość sklepów pozostawała zamknięta, ponieważ Żydzi obchodzili szabas i siedzieli po domach, chrześcijanie zaś szykowali się do swojego świątecznego dnia nazajutrz. – Franka! Franciszka poznała ten głos od razu. Sabina, szesnastoletnia siostra, okutana w za duży kożuch, pojawiła się nagle tuż obok. – Oj, Franka! Czy już zapomniałaś o nas wszystkich? Wyrzuty w głosie siostry były dla Franciszki przykre. Uściskała ją i pospiesznie zaczęła tłumaczyć się wielką ilością zajęć w gospodarstwie męża. – Że też nic nie powiedziałaś wcześniej! – mówiła szybko Sabina. – Byłam na ciebie zła, że nie pisnęłaś słówka, ale trochę mi przeszło, jak ciebie zobaczyłam. Franciszka spojrzała zaciekawiona. Sabina, drobna Sabina, była bardzo pamiętliwa, nie wybaczała urazów, mogła o nich co najwyżej zapomnieć na chwilę. Teraz skarżyła się, że po odejściu najstarszej dziewczyny w rodzinnym domu wcale się nie poprawiło. Było nawet jeszcze gorzej. Macocha nadal wyżywała się na starszych dziewczynkach, a ojciec jak zwykle jej przytakiwał.
Zima przebiegała chłodno i głodno. – Ty to masz dobrze! – westchnęła Sabina z zazdrością. – Ciepło, dostatnio, a i do roboty pewnie nie tak wiele... Dłuższą chwilę rozmawiały, wymieniając wiadomości i plotki. Franciszka zdziwiła się, że wszelkie wieści, jakie siostra miała do przekazania, w ogóle ją nie ciekawią. Bo cóż mogło być interesującego w życiu w opłotkach Nowosadów. Dzień jak co dzień, świąteczny mało się różnił od powszedniego. – Czy zdrowi wszyscy? Zdrowi. To dziękować Panu Bogu. Sabina jak dawniej przychodziła do Zabłudowa na służbę do bogatych rodzin żydowskich, by palić w piecach, sprzątać, nosić wodę i drwa i zajmować się wszelkimi innymi pracami, których wykonywania w ten święty dzień zabraniała prawowiernym Żydom ich dziwna religia. Praca była ciężka, zapłata niewysoka i jeszcze trzeba było znosić fochy żydowskich gospodyń. – Każda zachowuje się jak jaka wielka pani – skarżyła się Sabina. – Co nie zrobię, to źle albo niedobrze. Tylko patrzą, żeby z zapłaty choć kopiejkę urwać. W zeszłym tygodniu to jedna taka... Przerwała i popatrzyła na siostrę błagalnie. – Franka – poprosiła z przejęciem. – A może ty mogłabyś wystarać się o jakie miejsce dla mnie? Przecież wiesz, że umiem wszystko robić... Franciszka nie miała zamiaru przyznawać się siostrze do swoich kłopotów z teściową, udawała, że wszystko jest w porządku. Ale nie chciała niczego obiecywać. – Zobaczę – odpowiedziała wymijająco. – No i przede wszystkim męża muszę zapytać. – Racja – zgodziła się Sabina. – A gdzie ten twój mąż? – Poszedł za jakimś interesem... Rzuciła to lekko, jakby chciała dać do zrozumienia, że mężczyźni mają swoje sprawy, o których nie warto mówić między kobietami. Nie chciała przyznać się, że nie ma pojęcia o interesach Michała.
– W sobotę? – zdziwiła się Sabina. – Co tu można załatwić w sobotę? Po kilku minutach pożegnały się, Sabina spieszyła się do swojej roboty. – Franka, a kiedy mnie zaprosisz na te swoje pokoje? – spytała na koniec. – Chciałabym zobaczyć, jak tam żyjesz. Bo rozmaicie o tym mówią... – To przyjdź kiedy – odpowiedziała Franciszka bez namysłu. – Mogę? – ucieszyła się Sabina. – Kiedy mam przyjść? – Kiedy chcesz. Wprawdzie matka Michała mówiła, żeby synowa nie zapraszała swoich krewnych do Kalinówki, ale przecież Sabina to siostra. Jeśli może do dworu przychodzić taka Natalia Wudkiewicz, córka młynarza, to chyba tym bardziej może i rodzona siostra Franciszki, teraz przecież także Kalinowskiej. – Przyjdź, kiedy chcesz – raz jeszcze powtórzyła Franciszka. *** Ledwo siostra odeszła w stronę ulicy Białostockiej, gdy przy powozie zatrzymał się niespodziewanie Józef Lulewicz. Franciszka poznała ojca, choć stał odwrócony plecami. Poznała i pomyślała, że jest zgarbiony i dużo, dużo starszy niż jej mąż. – Tatko! – zawołała. – To wy? Ojciec odwrócił się i Franciszka stwierdziła, że jej obserwacje są słuszne. Józef Lulewicz miał zupełnie siwą brodę, pomarszczoną twarz i zmęczone oczy. – Franka! – odpowiedział z uśmiechem. – Poznałem, że to powóz pana Kalinowskiego. To znaczy, teraz i twój. Podszedł, ale nie wyciągnął ramion na powitanie. Zresztą, nigdy nie był specjalnie wylewny. – Dobrze wyglądasz – pochwalił. – Od razu mówiłem, że w Kalinówce będzie ci jak w puchu! – Mówiliście – zgodziła się Franciszka. – A czy to prawda, to już inna sprawa. Po prostu sprzedaliście mnie za piętnaście rubli.
Miała ochotę ugryźć się w język. Przecież nie miała zamiaru się uskarżać. Po co martwić starego ojca. Stało się, jak się stało. Ludzie mają gorzej, dużo gorzej. Czy byłaby zadowolona, gdyby przyszła do Kalinówki tylko na służbę? Teraz też jest na służbie, ale to boli mniej, niż przypuszczała. Pogodziła się ze wszystkim, nawet nietrudno było się pogodzić. A ojciec ma wreszcie tę swoją ziemię, tylko jego własną. Lulewicz zmarkotniał, więc starała się zatrzeć niemiłe wrażenie. – Jest dobrze, tatko. – Ale mówiłaś... – Chciałam powiedzieć, że bywa tak i siak. Jak to w domu. Ale na pewno nie ma powodu do zmartwienia. Właśnie widziałam Sabinę i jej powiedziałam to samo. Więc się nie martwcie, tatko. Lepiej powiedzcie, co słychać u was. Jak moje siostry, jak wasze zdrowie? Lulewicz ożywił się, zapewnił o dobrym samopoczuciu całej rodziny, po czym zaczął opowiadać o swoich planach w związku z robotami przy kalinowskich stawach. Franciszka słuchała niezbyt uważnie, ojciec niewiele wiedział o zamiarach pana Michała, ona słyszała o nich od samego Kalinowskiego. Ojciec chwalił się, jak to na wezwanie pana Michała zebrał grupę chłopów z Nowosadów i innych wiosek i w oznaczonym dniu stawili się wszyscy przy stawach w Kalinówce. Mieli łopaty, siekiery i motyki, a z dworu przyniesiono także kilofy. Najpierw zabrano się do kopania dwóch rowów, za pomocą których pan Michał skierował wodę z rzeczki Czarnej do stawów. – Przez zimę sama woda oczyści stawy – tłumaczył córce. – A na wiosnę znowu staniemy do roboty, gdy ziemia odtaje. Twój mąż, Franka, wymyślił to bardzo dobrze. – To Ignaś wymyślił ten sposób – poprawiła Franciszka. – Wszystko jedno – machnął dłonią Lulewicz. – Ważne, żeby robota była, a za nią dobra zapłata. A wiesz, Antonina to do dziś z zadziwienia nie wyszła, żeś ty za prawdziwego pana wydała się...
Franciszka wzruszyła ramionami. Nie miała najmniejszej ochoty na rozmowy o macosze. – Idźcie już, tatko – poprosiła. – Zmarzłam, to się schowam pod burkę na bryczce. Wy przecież nie będziecie stali, jak ja będę siedziała. Jak by to wyglądało przed ludźmi? – Racja – przyznał Józef Lulewicz. – Mróz dzisiaj siarczysty. Mówią, że cała zima taka będzie. To do widzenia, Franka. – Do widzenia, tatko. *** Michał Kalinowski bawił tymczasem na plebanii parafii Świętych Apostołów Piotra i Pawła, dokąd ksiądz Miodyński zaprosił go na rozmowę. – Modlę się za wszystkie twoje sprawy, panie Michale. Za trwałość przeważnie świętych sakramentów się modlę, zwłaszcza sakramentu małżeństwa... Patrzył przy tym spod oka, jakby chciał wybadać, czy Kalinowski rozumie aluzję. – Ten sakrament nie jest zagrożony – odpowiedział pan Michał pewnym głosem. – Ani trochę, zapewniam proboszcza. Ksiądz Miodyński odetchnął z ulgą. – Tom bardzo z tego powodu rad – przyznał się. – Jakby mi kamień z serca przeważnie spadł. Bo widzisz, kochany panie Michale, każdy wie, jak trudno czasem wytłumaczyć pani Katarzynie, że przeważnie nie ma racji. Zawsze pełna jest jak najlepszych chęci, serce to przeważnie wprost ze złota. Michał Kalinowski roześmiał się wesoło. – Mnie to proboszcz mówi? Kto miałby znać lepiej upór mojej matki? Ale proszę się nie obawiać. Niczego nie zrobi wbrew Kościołowi. Duchowny przyciszył głos. – Niemało mi napędziła stracha – przyznał się. – Uwierzysz, że wprost zażądała, żebym przeważnie załatwił rozwód dla ciebie? Rozpytywała, co
i jak mówi o tych sprawach prawo kanoniczne, co przeważnie można zrobić, ile kosztuje i tak dalej... No, owszem, czasem Stolica Apostolska wydaje edykt unieważniający małżeństwo, ale bardzo rzadko i zupełnie nie wiem, w jaki sposób przeważnie należy załatwiać takie sprawy... – Nie ma potrzeby – powtórzył Kalinowski zdecydowanym głosem. – Ale wie proboszcz co? Może niekoniecznie trzeba mojej matce w sposób zdecydowany odmawiać? Może skuteczniejszym sposobem byłoby wskazywać na zawiłe i długotrwałe procedury prawne, na wielkie koszta takiego przedsięwzięcia i tym podobnie. Z czasem moja matka zniechęci się do tych procedur i sakrament małżeństwa zostanie uratowany. Księdzu Miodyńskiemu spodobał się ten pomysł. – Doskonale! – zawołał zadowolony. – Taką drogą można przeważnie ocalić wszystkie nasze dusze! A przy okazji, kiedy to przeważnie małą partyjkę zorganizujemy? Chciałbyś się może cokolwiek odegrać, co? Taki jestem zadowolony z twojego pomysłu, że przeważnie nawet bym ci na to pozwolił! *** Sabina Lulewicz, młodsza siostra Franciszki, przyszła do dworu w Kalinówce nazajutrz po święcie Matki Boskiej Gromnicznej. Nieśmiała i niepewna weszła do kuchni, a gdy kazano jej tam zaczekać, onieśmielona siedziała na stołku prawie bez ruchu. Kucharka Serafina poczęstowała ją gorącym mlekiem i Sabina nie mogła się nachwalić takiemu bogactwu. Franciszka pokazała się dostatnio ubrana i była dla Sabiny bardzo serdeczna. Przekazała jej dwie zupełnie nowe sukienki do przerobienia, w tym jedną dla którejś z młodszych sióstr. Nie mogły jednak swobodnie rozmawiać, ponieważ przyszła tu także Wacia Potocka, a gdy tylko się na jakiś temat odezwały, pokojowa starszej pani natychmiast przyłączała się do rozmowy. Sabina wspomniała, że jeden z sąsiadów zamarzł w drodze w zeszłym tygodniu, a Wacia już miała na to własną opowieść. – Był taki gospodarz w Wojszkach, co też zamarzł w drodze na amen. Jak go znaleźli, to był sztywny jak kołek. Córka go znalazła i zamiast
rozcierać śniegiem, zaczęła szturchać, bo myślała, że jak zwykle za dużo się napił i zasnął po pijanemu. A jak go szturchnęła raz i drugi, to on wziął się i złamał. Jak gacie na plocie powieszone we mróz przełamują się, tak i on się przełamał, regularnie na pół. I od tego przełamania umarł oczywiście, bo krew cała z niego wyciekła. A co ciekawe, dwie plamy na śniegu się zrobiły, jedna od krwi, co ciekła od serca, a druga od tyłka, jak powiadali... Sabina, zadowolona z prezentów, nie siedziała długo, miała przed sobą kawał drogi do domu. Dopiero po jej wyjściu Franciszka zastanawiała się, czy nie powinna była poprosić, aby jej siostrę odwieziono do Nowosadów. Sabina lubiła wprawdzie chełpić się, jaka jest silna i odporna mimo swoich niewielkich rozmiarów, ale na wieczór szedł duży mróz i Franciszka martwiła się, czy siostra bez kłopotów wróci do domu. Pani Katarzyna natychmiast dowiedziała się o odwiedzinach i okazała niezadowolenie z rozrzutności synowej. – Łatwo rozdawać – zamruczała. – Zwłaszcza, jak nie swoje się wydaje obcym ludziom. – Obcym? – zdziwiła się Franciszka. – To przecież moja rodzona siostra. Pani Kalinowska nie uznała tej argumentacji. – Jej siostra nie należy do naszej rodziny – zauważyła cierpko. – Chyba nie chce wszystkim potomkom swojego ojca wydawać wszelkiego dobra z Kalinówki. Franciszka sprzeciwiła się pretensjom starszej pani. – Michał pozwolił – powiedziała z naciskiem. – A ja robię dokładnie to, co on powiedział. Pozwolił, to dałam. Wam nic do tego. Oburzona zachowaniem synowej pani Katarzyna natychmiast poskarżyła jej mężowi. – Nie ma czego żałować – machnął lekceważąco ręką pan Michał. – To stare ubrania, z których nie było żadnego pożytku. Pozwoliłem wybrać, co da się przerobić u krawca, a reszty kazałem się pozbyć. Mama nie
powinna mieć pretensji do Franciszki, że postąpiła według moich słów. – A ty wiesz, co i komu ona wydaje? – nie ustępowała Katarzyna. – Kiedy nikt tego nie widzi, może całkiem więcej wydaje, niż sądzimy. Kalinowski nie był tego pewny, ale żywił przekonanie, że Franciszka ma dobre intencje. – Chciała pomóc siostrze – zauważył. – To nic zdrożnego. Raczej należałoby ją pochwalić za takie postępowanie. *** Nawet wtedy, gdy Franciszka bardzo się starała, nie umiała odgadnąć intencji pani Kalinowskiej. Starsza pani odnosiła się do niej niechętnie, demonstrując lekceważenie podszyte pogardą. – Ona pojęcia nie ma o dobrym wychowaniu. Niczego nie wie o tradycji, o naszych ziemiańskich sprawach. To nieoświecona chłopka. – Będę ją uczył – przypomniał pan Michał. – Prędzej niedźwiedzia nauczysz! Michał Kalinowski znosił od matki każdą uwagę, choć tylko z niektórymi się zgadzał. Ale nie miał wyboru. Pani Katarzyna, gdy coś nie szło po jej myśli, natychmiast zapadała na zdrowiu, cierpiała, narzekała, płakała. Może dzisiaj, po latach prób i nacisków, syn nie przykładał do nich takiej wagi jak niegdyś, ale nadal przejmował się na tyle, żeby nie lekceważyć jej fochów. Z czasem okazywał coraz więcej cierpliwości. Przejęty stanem zdrowia matki, podawał jej lekarstwa, poprawiał pościel, trzymał za rękę, studził zbyt gorący bulion, wzywał lekarza, pocieszał. Starsza pani potrafiła zemdleć na zawołanie, paść po prostu w miejscu, gdzie stała. Potem niesiono ją do łóżka, a tam leżała nieruchomo, traciła głos i porozumiewała się tylko gestami. Dla służby takie zachowania miały charakter teatru i po kątach śmiano się z naiwności pana Michała i jego nadskakiwania matce. Ale też pani Katarzyna liczyła już lat sześćdziesiąt sześć, niektóre schorzenia trapiły ją naprawdę i nie należało ich lekceważyć.
– Łaskawa pani ma słabe płuca – mówił doktor, sprowadzony z miasta. – Dziwne, że tej pory tak mało się uskarża na samopoczucie. – A widzisz! – prawie cieszyła się pani Katarzyna. – Jestem chora! Chyba nie zaniedbasz opieki nad starą, chorą matką? – Ani mi to w głowie – zapewniał Michał. – Będzie mama miała najlepszą opiekę. – To tylko w twoim wykonaniu jest możliwe – stawiała warunek starsza pani. Po wyjściu lekarza od razu czuła się lepiej, co przypisywała jego dobroczynnym miksturom i życzliwej obecności syna u swojego boku. – Sam widzisz, jak ważna jest dla mnie twoja opieka, Michale. Nic tak nie leczy matki, jak synowska miłość, zapewniam cię. *** Na miłość matki męża, a nawet tylko na jej uznanie czy pochwałę, Franciszka zupełnie nie mogła liczyć. Pani Katarzyna nieustannie dokuczała synowej i wcale nie zauważała jej zalet. Gotowa była przy tym odstąpić od swoich zwyczajów, a nawet i zasad, żeby tylko wykazać niedostosowanie i wręcz nieprzydatność Franciszki. – Nic nie umie i tylko wstyd nam przynosi – narzekała. – Jakaż to straszna kara spadła na nas wszystkich w postaci tej dziewczyny! Przecież ona nie ma żadnej klasy! Jednym z dowodów na twierdzenia pani Kalinowskiej było zdarzenie z wędrownym żebrakiem. Kiercula znali w okolicy wszyscy. Siedział przed kościołem w Zabłudowie, chodził po okolicznych wioskach, obdarty, zarośnięty, z workiem na plecach. Przychodził na próg domu, stawał w milczeniu i ze spuszczoną głową. Nic nie mówił, ponieważ był niemową, niczego nie tłumaczył gestami, nie pokazywał kalectwa. Po prostu czekał. Znany większości mieszkańców, przez wielu z nich był dokarmiany, czasem ktoś rzucił mu jakąś nie całkiem podartą szmatę albo i potraktował drobną monetą. Kiercula nikt nie przeganiał, może z racji
jego pokornej postawy i trochę głupawego, dziecięcego uśmiechu. Nawet obrzucony obelgami nie odpowiadał złością, pogardliwymi lub brzydkimi gestami. Uśmiechał się tylko i odchodził. Co jakiś czas Kiercul znikał, policja zabierała go do aresztu za włóczęgostwo, ale wkrótce pojawiał się znowu, tak samo zarośnięty, obdarty i milczący. Stawał w progu i czekał na jałmużnę. Któregoś zimnego ranka Kiercul przyszedł do Kalinówki. Franciszka akurat była na podwórzu. W towarzystwie Waci i jeszcze jednej dziewczyny wieszały pranie na płocie przy sadzie, aby zesztywniało na mrozie. Spieszyły się, mróz był solidny, para z mokrej bielizny buchała wielkimi kłębami. Kiercul stał i czekał przed gankiem, aż skończą, a gdy spieszyły się do domu, nieśmiało podszedł kilka kroków. – Kiercul! – zawołała panna Potocka. – Co ty tu robisz w taki ziąb? Nie odpowiedział, a tylko uśmiechnął się, jak to miał we zwyczaju. Ubrany w łachmany, nałożone jedne na drugie w kilku warstwach, zapewne nie był jednak zabezpieczony całkowicie od mrozu, zwłaszcza że zdjął czapkę przed gospodynią. – A nie za często to do nas przychodzisz? – indagowała Wacia. – Byłeś przecież w zeszłym tygodniu. To teraz może idź do kogo innego. Kiercul pokręcił głową jakby chciał powiedzieć, że pokojowa się myli. Patrzył przy tym na Franciszkę i uśmiechał się skromnym, proszącym uśmiechem. – Słusznie – powiedziała Franciszka, otrzepując buty przed gankiem. – Niech idzie do kogo innego. Nie może przecież stale tylko nas jednych objadać. Poprzedniego dnia słyszała, jak teściowa narzekała na żebraków i proszalnych dziadów, wyjątkowo licznych w ostatnim roku. Kiercul znowu niepewnie pokręcił głową, ale widząc, że niczego nie wskóra, miał zamiar zawrócić. Zanim to jednak zrobił, drzwi dworu otworzyły się i stanęła w nich pani Katarzyna.
– Czekaj! – zawołała. Władczymi słowami przywołała kucharkę Serafinę, kazała podać żebrakowi to, co jej przekazała. Był to gruby, najwyraźniej naprędce ukrojony płat słoniny na jeszcze grubszej pajdzie chleba. Oczy Kiercula zaśmiały się na widok tak niespodziewanego i bogatego daru. Franciszka widziała, jak żebrak łapie chleb, przytupując na śniegu. Ukłonił się dobrodziejce, po czym zawinął datek w kawałek szmatki i schował na piersi. – Serca nie ma! – krzyknęła ku Franciszce pani Kalinowska. – Człowieka od drzwi odpędza jak psa. W taki mróz! Kamień, nie serce! Trzasnęły zamykane drzwi i oburzona pani Katarzyna schroniła się wewnątrz dworu. Franciszka została przed gankiem. Nie rozumiała postępowania teściowej. Wczoraj gotowa była przepędzić każdego dziada, dziś okazywała niezwykłą hojność. Chyba tylko po to, aby pognębić synową. – Tak, tak – odezwała się Serafina, odgadując myśli Franciszki. – Starsza pani ma swoje dziwactwa. Za nią nie trafisz.
ROCZNICA URODZIN JANKA Luty 1911 rodziny świętej pamięci Janka Kalinowskiego obchodzono niezwykle uroczyście. Pani Katarzyna na co dzień rzadko
U
wspominała dawno minione czasy, ale w ten jeden dzień otwierała się i przypominała wszystkie ważne, tragiczne i straszne wydarzenia, bohaterstwo, poświęcenie i męczeństwo. Oczekiwano tych opowieści z zaciekawieniem i ekscytacją. – Opowiesz nam dziś o powstaniu, babuniu? – pytał już rano Staś. Wszyscy domownicy znali opowieść pani Katarzyny, ale wciąż słuchali jej z nie malejącą ciekawością. Ona zaś powtarzała tę część historii rodzinnej każdego roku, aby jej nie zapomniano i przekazano przyszłym pokoleniom. – To obowiązek wobec Ojczyzny, wobec rodu i wobec tych co padli, abyśmy mogli żyć. Z samego rana starsza pani, ubrana w czarną suknię, w czarnej woalce, jechała do Zabłudowa, gdzie uczestniczyła we mszy świętej. Odprawiano ją w intencji duszy Jana Kalinowskiego, który zaginął gdzieś w czas powstania 1863 roku, a nie było pewności, gdzie poległ i w jakich okolicznościach. W nabożeństwie brała udział zwykle także zaufana grupka sąsiadów, obeznana z intencjami mszy. Msza była cicha, bez śpiewów i prawie bez organów, ponieważ intencje patriotyczne były zabronione przez władze carskie i ksiądz Miodyński niejeden raz musiał się tłumaczyć, że zezwala na zakazane śpiewy. Wieczorem w salonie Kalinówki zbierali się wszyscy domownicy. Zapalano tylko jedną lampę i przykrywano ją czarnym tiulem. Pani Kalinowska siedziała w swoim wielkim fotelu, z nogami nakrytymi pledem, a oni wszyscy gromadzili się wokół, siadając gdzie kto mógł i chciał. Często tego dnia bywali goście. Oni też, pouczeni, dyskretnie zasiadali w salonie i podczas opowieści pani Katarzyny zachowywali ciszę. Od rana nie słyszano we dworze muzyki czy śpiewu, twarze domowników
były poważne i skupione. – Urodziny stryjka Janka – mówiono w Kalinówce i wszyscy wiedzieli, że tego dnia dwór żyje innym życiem, innym sprawom się oddaje i nie należy pod żadnym pozorem komukolwiek z rodziny zawracać głowę. Na stoliku stawiano zdjęty ze ściany obrazek, przedstawiający Jana Kalinowskiego, jego autoportret wykonany w szesnaste urodziny, obok zaś krucyfiks i dwie zapalone świece. Pani Katarzyna siadała naprzeciw stoliczka z portretem, a swoją opowieść zaczynała zawsze tak samo, jakby składała relację nie tylko przed członkami rodziny, ale i przed jakim urzędem lub sądem. – Ojciec mój, porucznik w czas Nocy Listopadowej, był zesłany do Tobolska na lat dziesięć. Jego dwór rozparcelowano, ziemie rozdano tym, co przeszli na prawosławie. Gdy w roku 1842 powrócił z Syberii, znalazł schronienie niedaleko swojego dawnego domu, w Mostowlanach, te zaś aż do Styczniowej Nocy należały do Kalinowskich. Tam też przyszłam na świat w Roku Pańskim tysiąc osiemset czterdziestym piątym. Tam pewnego dnia poznałam kuzyna gospodarzy, Kalinowskiego z Kalinówki. Gdy dorosłam, zaręczyliśmy się i wyszłam za mąż, w roku sześćdziesiątym drugim. Był to czas z jednej strony wzrastających nadziei na odzyskanie niepodległości i powrotu ziem zabranych do odrodzonej Polski, z drugiej zaś licznych niepokojów na wsi. Carski ukaz z poprzedniego roku obiecywał chłopom ziemię kosztem dworów i wszyscy obawiali się rozruchów. Z dnia na dzień wsie odmawiały odrabiania pańszczyzny, doszło do zaburzeń, rozbojów i rabunków... Choć nasz tajny Rząd Narodowy obiecywał uwłaszczenie, nie brakowało ludzi fałszywie przedstawiających cele polskiego ziemiaństwa i wieś wrzała niepokojem. Nie byłam wtedy, jako młoda mężatka, świadoma wszystkich tych zagrożeń, wiele dowiedziałam się dopiero później. Byłam młoda i naiwnie wierzyłam w braterstwo klas i stanów, nieświadoma niebezpieczeństw, jakie niosą zadawnione rany.
W Kalinówce mieszkał z nami Janek Kalinowski, brat mojego męża, więc mój szwagier, a prawie mój rówieśnik. Uczęszczał do gimnazjum w Białymstoku, gdzie też mieszkał na stancji. Gdy poszła wieść o rychłym wybuchu powstania przeciw Moskalom, zawrzało w młodych umysłach i sercach. W Królestwie, na Litwie i wszędzie na ziemiach zabranych gotowano broń, wydobywano z kryjówek polskie barwy i sztandary. A gdy padło hasło, poszła wielka liczba naszych mężczyzn na wyznaczone miejsca zbiórek, by dołączyć do leśnych partii. Mój mąż nie ruszył z innymi, mając na utrzymaniu żonę i Kalinówkę na głowie. Poszedł Janek, jego brat. Uciekli ze szkoły, on, jego przyjaciel Kazio Jakimowicz i inni. Wieści o wybuchu w Królestwie dotarły do Kalinówki w trzy dni, przez Janka właśnie. Był dzień ósmego lutego, świętego Jana, dzień jego siedemnastych urodzin. Pod pozorem urodzin właśnie uciekł ze szkoły i przyjechał do domu ze swoim przyjacielem od serca, Kazimierzem Jakimowiczem. Pani Katarzyna piła herbatę, tego wieczora zaprawioną rumem. Patrzyła na portret młodziutkiego szwagra i czasem wyciągała dłoń w kierunku światła świecy. – Widzę go, jakby to było wczoraj. Klęczy tam, pod piecem, w mundurze gimnazjalnym, z niesforną grzywą włosów i przysięgam na wszystko, że wokół głowy ma poświatę, jakby jaką aureolę. Pobłogosław mnie, bracie – mówi do mojego męża, a Stanisław płacze jak bóbr, gdy wyciąga rękę nad tę jasną głowę... Słuchający milczeli, nikt nie odważył się poruszyć, a tylko ich wzrok kierował się ku miejscom, o których mówiła pani Katarzyna – do pieca, do drzwi. – Był bardzo zdolny – opowiadała pani Katarzyna. – Dobrze uczył się w szkole, rywalizował tylko z jednym Jakimowiczem, najbliższym przyjacielem, a szczególnie był uzdolniony do rysunków. Pięknie szkicował ludzi, zwierzęta i naturę. Mówił, że nie pojedzie do Italii albo gdzie indziej
szukać tematów i nastrojów, bo w naszej ziemi jest wszystko, czego potrzebuje artystyczna dusza, każdy temat i każde potrzebne światło. Marzył, że zostanie sławnym malarzem, rozsławi imię Polski w całym świecie... Zamilkła, a wszyscy w skupieniu wpatrywali się w portret młodego człowieka, wykonany w czasie, gdy świat stał przed nim otworem. Świeca zachybotała, gdy w progu salonu stanęła Franciszka. Nie weszła do wypełnionego gośćmi pomieszczenia, została tam, nie wiadomo zresztą, jak długo tam już stała. Świeca zamigotała, ale pani Kalinowska, zatopiona we wspomnieniach, nie zauważyła wcale synowej pomiędzy ludźmi, co byli rodziną i dworską służbą. Franciszka nie wiedziała, co ma zrobić, ale pan Michał dał ręką znak, żeby została, o ile jak inni zachowa ciszę i powagę, nie przerywając w niczym opowieści starszej pani. – Ubrali się i poszli – podjęła pani Katarzyna. – Janek Kalinowski i jego przyjaciel, Kazimierz Jakimowicz. Mój mąż próbował ich zatrzymać, przekonać, by zaczekali na rozwój powstania, ale słuchać nie chcieli, wszystko bowiem mieli przygotowane. Z jaką dumą pokazywali swoje ryngrafy! Zrobił je z blachy Kazio Jakimowicz, a Janek wykonał przy nich artystyczne ozdoby – wyrył obrazy i napisy, a potem pokrył to kolorowymi farbami. Widziałam je, były bardzo piękne. Matka Boska Częstochowska, napis: Pod Twoją Obronę i rok 1863. Wielka szkoda, że żaden nie został nam na pamiątkę. Mówiono, że Janek zrobił wiele takich ryngrafów, malował je jeszcze i wtedy, gdy już byli w lesie, sam pułkownik Wróblewski nosił taki. Obecni przenieśli wzrok ku ścianie, gdzie wisiała wzorzysta makata, na której umieszczono starą strzelbę z prochownicą, szablę i parę skałkowych pistoletów, należących do pradziadka gospodarza, sławnego myśliwego i żołnierza dawnych wojen w obronie Rzeczypospolitej. Nie zachował się jego portret czy choćby tylko rysunek i nikt już nie pamiętał, jak wyglądał. – Kazio Jakimowicz był wielkim przyjacielem naszego Janka. Razem
się chowali, razem dorastali. Czytali książki, poezje i powieści, byli wesołymi, spragnionymi życia chłopcami. Przeczytali indiańskie opowieści Fenimore’a Coopera i niby książkowi bohaterowie zawarli między sobą braterstwo krwi, składając przysięgę, że jeden drugiego nie opuści w niebezpieczeństwie i zawsze przyjdzie mu z pomocą, choćby i za cenę życia. I tak przyjaciele z dzieciństwa i szkoły stali się nagle dorośli i poszli do boju o naszą wolność i niezawisłość. Żegnałam ich na ganku, obu im przypięłam powstańcze kokardy do kożuszków, bo i ubrani byli tak samo. Wzięli strzelby mojego męża, myśliwskie kordelasy i poszli. Jak dotarli do partii pułkownika Walerego Wróblewskiego, jak tam pełnili służbę, jak stawali w boju, dowiedzieliśmy się później, po tygodniach niepokoju i obawy, że ich schwytano. Ulżyło nam dopiero w Wielką Sobotę, pamiętam dobrze, trzydziestego marca, gdy przyszła wiadomość, że mają się dobrze. Byłam szczęśliwa, że nie przynieśli wstydu naszym rodzinom ani naszym nazwiskom. Pod Waliłami, niedaleko miejsca, gdzie dziś jest stacja wołkowyskiej kolei, stanęli chłopcy do pierwszej bitwy. Dwudziestego dziewiątego kwietnia była tam straszna walka. Moskale strzelali gęsto, szarżowali, a nasi atakowali czym kto miał, wielu zaś poszło tylko z kosami osadzonymi na sztorc. Musieli więc w końcu cofnąć się przed przewagą liczebną i lepszą bronią Rosjan. W tej bitwie nasz Janek dokonał bohaterskiego czynu. Gdy Kazimierz Jakimowicz został ranny piką w bok i upadł, Janek wyniósł go z pola w bezpieczne miejsce, opatrzył i uratował. Pobita zaś partia uszła ku Mostowlanom, tam znaleźli odpoczynek, opatrzenie ran. Do tychże Mostowlan, co należały do naszych krewnych Kalinowskich, a Wincenty Kalinowski był naczelnikiem powstania na Litwie. Rok później, gdy go schwytali Moskale, został stracony w Wilnie na Łukiskim Placu. Ale to później. Teraz, po dwu tygodniach, w sam dzień Zielonych Świątek, weszli do Jałówki. Cóż to za radość była w miasteczku! Orzeł i Pogoń na sztandarach, radosne pieśni na ustach! Kapelusze leciały w górę, śpiew i śmiech unosiły się nad rynkiem i nad całym miastem, zdawało się, że i nad całym podzielonym
przez zaborcę Krajem. W kościele stanęli na uroczystą sumę, tam wzięli błogosławieństwo na śmierć i medalik pamiątkowy z wybitą datą 1863. Pobłogosławioną broń złożono w kozłach na rynku, a i oni legli tam zmęczeni. Ludzie zaś przychodzili, przynosili dobre słowo, jedzenie, napitek, bratali się, ściskali. Odczytano odezwy Rządu Narodowego, odśpiewano „Z dymem pożarów” i „Boże coś Polskę”. Oficerowie w gospodzie spożywali obiad, powstańcy wprost na ziemi, która teraz była tylko polska. A Moskale, co ich ścigali, całe trzy roty piechoty i dwa szwadrony jazdy, nie śmieli się do nich zbliżyć. Wielkie to patriotyczne wydarzenie zaowocowało tym, że nowa setka młodych ludzi stanęła przed pułkownikiem Wróblewskim i prosiła o przyjęcie do oddziału, składając przysięgę, że dla narodowej sprawy nie będą szczędzić krwi ni życia. Bohatersko bili się potem z silnymi wojskami Moskali w Puszczy Białowieskiej. Po ciężkiej zaś bitwie pod Rudną, dwunastego września, pułkownik Wróblewski podzielił partię na mniejsze oddziały. Ten, w którym był nasz Janek i Kazio Jakimowicz, a także dwaj nasi dawni sąsiedzi spod Mostowlan, Bohatyrowicze, postanowił wracać w swoje strony. Przeszli z Puszczy Białowieskiej do Puszczy Jałowskiej, znosząc drobne oddziałki moskiewskie i szczęśliwie uchodząc pogoni. W siedemdziesięciu stanęli wreszcie obozem niedaleko Juszkowego Hrudu, w lesie podozierańskim, głodni, zmęczeni, wielu rannych, a prawie bez broni i bez ładunków do strzelb. Ledwo założyli jaki taki obóz, a padli pokotem zmęczeni. Nad samym ranem, gdy spali, nagle wpadli na nich Moskale w wielkiej liczbie, co najmniej dwie roty dobrze uzbrojonej piechoty. Obudzeni krzykiem mordowanych znienacka, bronili się zaciekle, ale poszli w rozsypkę. Niektórzy padli tam na miejscu, innych, co się rozbiegli po lesie, wkrótce schwytano, a tylko nielicznym udało się ukryć pomiędzy drzewami. Wszystkich innych zabito lub pojmano. Tych, co ich schwytano w lesie z bronią w ręku, wojenne trybunały wydały na śmierć, innych posłano na Sybir i ślad po nich zaginął. Na miejscu padli tam Bohatyrowicze, Antoni i Józef, nasi sąsiedzi. To o tej rodzinie
opowiada książka pani Orzeszkowej „Nad Niemnem”, którą tu kiedyś czytaliśmy. Pięciu najbardziej wytrwałych doczekało w lesie następnej wiosny, a gdy ich wreszcie pochwycono, i oni poszli na Sybir. Nazwiska ich są: Wasilczuk z Juszkowego Hrudu, Matwiej Gudel, Józef Burda z Jałówki, Józef Ulepszyn z Gorbacza, Benedykt Gorbacz ze wsi Kuchmy... Po latach postawiono trzy krzyże koło Juszkowego Hrudu, dębowe. Po prawej dla tych, co padli za wolność Ojczyzny, środkowy dla uwięzionych, po lewej dla zesłanych na Sybir. Wtedy, po tej strasznej bitwie, myśleliśmy, że wszyscy tam zasnęli w Panu, za wolność, za niezawisłość, pod jodłami, pod sosnami... Pani Katarzyna przerwała, wypiła kolejny łyk. Końcami palców dotknęła portretu Janka, przesuwając je po falujących włosach młodego człowieka. – Przedwcześnie jednak odprawiliśmy nabożeństwo żałobne za duszę mojego szwagra. Początkowo nie wierzyliśmy, gdy Moskale mówili, że nie było pomiędzy zabitymi lub schwytanymi Jana Kalinowskiego i Kazimierza Jakimowicza. Co dalej się działo z nimi, dowiedzieliśmy się tygodnie później. Nasz Janek, co go mieliśmy w domu za artystę i romantyka, w pół roku stał się twardym żołnierzem. Gdy stanęli u Juszkowego Hrudu, miał już rangę porucznika, choć nie skończył jeszcze osiemnastu lat. Gdy owego ranka Moskale napadli na powstańczy obóz, we czterech wyrwali się z okrążenia i zapadli w las. Wszyscy byli ranni, choć lekko. Janka, ogłuszonego od wybuchu, Kazio Jakimowicz wyniósł z pola, jak wcześniej sam został wyniesiony, pod kulami, wypełniając chłopięcą przysięgę. Wcześniej nieco, po owej bitwie dwunastego września, gdy pułkownik Wróblewski postanowił podzielić partię na mniejsze oddziały, stanęło pytanie, co począć z powstańczą kasą. W kasie były dokumenty oddziału, pieczęcie Rządu Narodowego, a przede wszystkim pieniądze. Pułkownik wszystko, co zostało zebrane po dworach i miastach na sprawy powstania, poprzez znajomych Żydów zamienił na złoto. Za te pieniądze miały być kupione nowe belgijskie karabiny. Bardzo dobre,
daleko lepsze od moskiewskich. Kiedy partia podzieliła się na oddziały, ten, w którym służyli Janek i Kazio, chciał wracać w swoje strony. Wtedy pułkownik Wróblewski rozkazał, aby potajemnie przed innymi Janek zabrał ową kasę. Miał ją przekazać na Litwę, do rąk dowódcy powstania na Litwie, Wincentego Kalinowskiego. A że Janek był dalekim krewnym Wincentego, jemu powierzono to zadanie. Po bitwie przy Juszkowym Hrudzie, gdy się przebili z okrążenia we czterech, udało się też uratować torbę ze złotem. Torba była bardzo ciężka, oni osłabieni bojem, ranni i niepewni losu. Rada w radę postanowili podzielić sumę na wszystkich. Każdy wziął taką samą ilość pieniędzy, a Janek nadto pieczęcie i dokumenty. Przez wiele dni błąkali się po lesie, ale nie udało się im przejść granicy, za bardzo była pilnowana. Tymczasem zimne noce były niebezpieczne dla zdrowia. Ustalili, że powinni postępować rozważnie. Skierowali się tedy ku Kalinówce wszyscy czterej, licząc, że tu znajdą schronienie, pomoc i odpoczynek. Szli więc, Janek, podleczony już z kontuzji, prowadził ku swojemu domowi. Aż tu nagle, w sam dzień Wszystkich Świętych, wydarzyło się nieszczęście. Gdy byli koło Gródka, wpadli niespodziewanie na patrol kozacki. Doszło do walki, Janek stawał bohatersko, drugi raz uratował życie Kazimierzowi, zasłaniając go własną piersią. Ale padł pchnięty piką prosto w serce. – Ach!... – westchnął ktoś boleśnie. Głos pani Kalinowskiej załamał się, łzy pociekły po pomarszczonej twarzy. – Prosto w serce... – powtórzyła. Pan Michał Kalinowski, siedzący obok matki, zsunął się z krzesła na podłogę. – Wieczne odpoczywanie... – zaintonował cichym głosem, do którego przyłączyli się zaraz inni, klękając gdzie kto stał lub siedział. Po skończonej modlitwie pani Katarzyna otarła łzy chusteczką i wśród cichego łkania kobiet podjęła opowieść. – Polegli też dwaj jego towarzysze, Adwentowicz i Jasiński. Jednemu
tylko Kaziowi Jakimowiczowi udało się jakoś umknąć, schronić w stogu słomy, a potem przedostać aż tutaj. On to przyniósł do Kalinówki te smutne nowiny. Ukryty widział, jak Moskale zabrali ciała naszych zabitych i wywieźli do miasta. Pochowano ich cichcem w nieznanym miejscu, gdyż żołnierze znaleźli przy nich powstańcze złoto i pewnie nie chcieli, by o tym dowiedzieli się ich koledzy i dowódcy. Wszelki ślad zaginął po naszym Janku, nigdy nie dowiedzieliśmy się, gdzie mu przypadła mogiła. Z powstańczej zaś kasy zostało tyle, ile uratował Kazimierz Jakimowicz, trochę mniej niż jedna czwarta. Przyniósł te hiobowe wieści i pytanie, co zrobić z pieniędzmi. Ukryliśmy go, podleczyliśmy, a potem wysłali do Grodna, do znajomych. Ale i dla niego Pan Bóg nie był łaskaw, nie dotarł on na miejsce przeznaczenia. Zaginął gdzieś po drodze, może w jakiej nieoznakowanej mogile śpi, jak jego przyjaciel Janek Kalinowski, jak Adwentowicz, Jasiński i tysiące innych... Pani Katarzyna przerwała i uśmiechnęła się smutno. – Tak więc pogrzebaliśmy naszych bliskich i nasze nadzieje. Powstanie jeszcze tu i ówdzie tliło się, ale szalały okrutne wojenne prawa zaborcy. W Jałówce, co to tak pięknie niedawno przyjęła powstańców, zabrano na cerkiew budowany właśnie kościół, a katolicką parafię skasowano, wiernych przypisując do Świsłoczy, o dobre dwanaście wiorst... W Wilnie straszny Murawiow wymierzał sprawiedliwość, a nie bez przyczyny zwano go Wieszatielem. Z przygodami i w wielkim strachu pojechałam do Wilna, by zawieźć uratowane złoto i przekazać je w ręce Rządu Narodowego. Nie wierzyłam już, że uda się za nie kupić nowoczesną broń, ale nie mogłam trzymać tego w Kalinówce, więc pojechałam do Wilna, by się rozliczyć z tego, co trafiło w moje ręce. A tak zdarzył los, że byłam na Łukiskim Placu tego nieszczęsnego dnia i widziałam na własne oczy, jak tracili litewskiego dowódcę powstania, Wincentego Kalinowskiego. „Niech żyje Polska” – krzyczał, gdy go wieszano. Krewny nasz, ledwie dwadzieścia pięć lat liczący... A potem w polskim mieście Wilnie była wielka radość, bo dowódcy Moskali wydali dla żołnierzy przyjęcie, częstując ich wódką
i słodkościami. Zaś wielu z nich dostało medale, przyznane przez samego cara Aleksandra, i z dumą nosili je przypięte do szyneli. Bardzo dobrze je pamiętam. Okrągłe medale z napisem: Za usmirienije polskogo miatieża – za zgniecenie polskiego buntu. Gdybym mogła, pazurami zdzierałabym im te ordery! Bo za cóż car je rozdawał? Czy nie za śmierć ludzi tak młodych i zdolnych, jak Janek Kalinowski, nie za śmierć naszych braci i sióstr, za spalone domy, za utracone nadzieje?... Świece dopalały się, pani Katarzyna Kalinowska kończyła swoje opowiadanie. – Całe lata trwało, zanim to wszystko, co dziś wiemy, poznaliśmy do końca. I całe lata czciłam pamięć mojego szwagra, dobrego i bohaterskiego Polaka, przykazując wam wszystkim, byście pamiętali o nim, gdy mnie już zabraknie. Któż inny uczci jego pamięć i pamięć tysięcy innych uczestników tego bohaterskiego zrywu? Odebrał car życie Polakom, odebrał majątki, dwory, tytuły szlacheckie, ziemie, kościoły, książki, niemal zrównał nas z niewolnikami. Ale nie może żaden car odebrać nam godności i pamięci. Zaklinam was wszystkich, byście pamiętali o przeszłości, o tym, kim jesteście i jakie macie obowiązki względem naszych poległych, zamęczonych, zesłanych. Jeśli zapomnimy o nich, Bóg zapomni o nas. – Amen – powiedział głośno Michał Kalinowski, co pozostali obecni skwapliwie podchwycili. Pani Katarzyna wzięła portret Janka Kalinowskiego do ręki. – Nie zapominajcie o nim w swoich modlitwach – poprosiła. – Zasłużył, byśmy pamiętali. Wiemy, jaki był. Nie tylko w naszych wyobrażeniach, ale i poprzez świadectwa innych. W jakiś czas po tych strasznych wydarzeniach zjawili się w Kalinówce przedstawiciele tajnego Rządu Narodowego, rozpytując o wszystko, co wiemy o losie naszych chłopców i o powstańczej kasie. Mówiliśmy trzy razy różnym wysłannikom, co wiedzieliśmy. Szukali oni śladów po powstańczym złocie, porównywali moje pokwitowanie z Wilna z dokumentami, jakimi dysponowali. Także
i oni potwierdzili, mając ze sobą zeznania różnych świadków, jak dzielnie stawali w boju młodzi powstańcy z naszej okolicy, zwłaszcza zaś porucznik Janek Kalinowski, Boże świeć nad jego duszą... *** Rozeszli się późnym wieczorem, skupieni, poważni. Goście opuszczali dwór w ciszy, prawie ukradkiem, jakby wracali z tajnego obrzędu. Michał Kalinowski wzdychał, ale nic nie mówił. Franciszka rozumiała, że ciężko mężowi na duszy, ale nie bardzo wiedziała, jak mogłaby mu pomóc. – Szkoda tego młodego Janka – odezwała się, gdy szykowali się do spoczynku. – Czemu on w domu nie siedział i w sołdaty poszedł? Nie mogła go rodzina jakoś wykupić albo kogo w zastępstwo dać? – Nie wzięli go do wojska – poprawił pan Michał. – Sam się zgłosił. Przerwał nagle, uświadomiwszy sobie, że Franciszka niewiele rozumie z opowiadanej w salonie historii. Popatrzył na żonę, na jej zachęcający i naiwny uśmiech i nagle zrozumiał, że matka w pewnej mierze miała rację. Franciszka nigdy nie zrozumie tej opowieści, ponieważ pochodzi z chłopów i nigdy nie słuchała wspomnień tego rodzaju. Jej świat był wąski, mało wykraczał poza rodzinną wieś, gdzie się zaczynał i gdzie się kończył. Machnął ręką zrezygnowany, co Franciszka odebrała jako sygnał, że nie chce dalej mówić na ten temat. Nie odważyła się krytykować poczynań męża i nawet nie miała pretensji, że jadąc gdzieś, nie zabiera jej ze sobą. Łagodnym, zachęcającym gestem poprosiła, aby wszedł do pościeli. A gdy położył się obok, przytuliła jego głowę do swoich piersi. – Wiem, czemu nie zabierasz mnie ze sobą w poniedziałki, a jeździsz z matką – powiedziała bez pretensji. – Dlatego, że ja nic nie wiem o tych dawnych sprawach, prawda? Pan Kalinowski westchnął. – Prawda. Franciszka pogłaskała męża po głowie.
– Czy tak będzie zawsze? – spytała. Sama dziwiła się swojej odwadze. Dotąd prawie nigdy nie miała śmiałości postawić takich pytań wprost. Michał Kalinowski wzruszył ramionami. – Póki moja matka żyje, nie zrobię niczego przeciw niej – oświadczył. Podniósł się na łóżku jakby szykował się do sprzeczki. Ale Franciszka nie zamierzała forsować swojego zdania. – Wiem – odpowiedziała spokojnie. – Poczekam. Kiedyś ja będę u ciebie na pierwszym miejscu. Ponownie wzruszył ramionami bez słowa. Franciszka wyciągnęła ręce i delikatnie skłoniła go, by położył się z powrotem. – Twoja matka nie traktuje mnie dobrze – powiedziała łagodnym, spokojnym szeptem. – Ale to nic. Przeczekam, mam czas. Jestem jeszcze młoda. Chcesz sprawdzić, jak bardzo jestem młoda?
FLORIAN
T
ego ranka Staś Kalinowski wybrał się na przejażdżkę lekkimi sankami. Śnieg leżał wysoki, ale mróz był niewielki i Staś z radością myślał o wyjeździe. Na mapie okolicy, którą starannie wyrysował czarnym i czerwonym tuszem, przybywało punktów, które oznaczał jako już odwiedzone. Po powrocie z niedzielnych wizyt w poszczególnych wioskach, gdzie oczekiwał w pobliżu cerkwi, wyjmował mapę i stawiał krzyżyk przy kolejnej miejscowości. Było już tych krzyżyków siedem, a nadal ani trochę nie zbliżył się do tajemniczej, czarnookiej Tamary. Właściwie bardzo mało ją pamiętał. Był wprawdzie pewien, że gdy ją zobaczy, a zwłaszcza gdy ona się uśmiechnie, to rozpozna dziewczynę z łatwością, ale gdyby mu kazano opisać jej wygląd, miałby z tym spore trudności. – Jest bardzo ładna – powiedziałby zapewne. – I ma czarne oczy. W drugą niedzielę lutego szykował się właśnie do kolejnej wycieczki. Poprzedniego wieczora zaczął padać śnieg i Staś z nadzieją myślał o tym, że będzie mógł użyć sań. Rano, gdy się szykował do drogi, w stajni niespodziewanie pojawił się ojciec, co zaniepokoiło młodego człowieka. – A dokąd to tak jeździsz i jeździsz? – zapytał pan Michał. – Kiedy jesteś w Kalinówce, to chyba nie ma dnia, żebyś cały przepędził w domu. Prawie nie mam możliwości zamienić z tobą kilka słów. – Brakuje mi przestrzeni, proszę ojca. Zwłaszcza teraz, gdy tyle godzin spędzam w redakcji. Duszę się w mieście, trzeba mi powietrza. To chyba nie jest nic złego, że jeżdżę. – Nie mówiłem, że to coś złego. Pytałem dokąd? Staś, zaskoczony pytaniem, nie od razu znalazł właściwą odpowiedź. – Różnie, ojcze. Poznaję okolicę. – Czyli bez konkretnego celu? – Cel jest oczywisty, ojcze – powtórzył chłopak nieco pewniejszym głosem. – Chcę dobrze poznać okolicę, a to chyba konkretna rzecz,
posiadać wiedzę o swoich stronach. Poza tym przez to i rozerwę się trochę... Gorączkowo usiłował znaleźć jakieś wytłumaczenie dla swoich niedzielnych eskapad. Nie mógł przecież zdradzić, że poszukuje dziewczyny, na dodatek prawosławnego wyznania. Ojciec na pewno byłby z tego powodu niezadowolony, może nawet zabroniłby brać konie ze stajni. Ale Michał Kalinowski nie zamierzał indagować dalej, pochłonięty własnymi myślami. – Jeśli potrzebujesz rozrywki po pracy, nie będę bronił – oznajmił bez sprzeciwu. – Ale skoro nie jeździsz do jednego konkretnego miejsca, to pozwolisz, że wykorzystam twoje wycieczki i poproszę o przysługę. Staś odetchnął z ulgą i natychmiast obiecał ojcu wykonać polecenie. – Chodzi o tę pannę, co ma przyjechać do Kalinówki na rolniczą praktykę – wyjaśnił pan Michał. – Zgodziłem się ją przyjąć, to rodzaj sąsiedzkiej i towarzyskiej przysługi. – Tak, wiem – przytaknął Staś. – Ale przecież to dopiero na wiosnę. Kalinowski popatrzył na syna, jakby chciał go przeprosić za kłopot. – Na początku tak było umówione. Ale później okazało się, że z powodów rodzinnych ta panna, Klementyna Hoffmann, chciałaby zacząć już teraz. Doprawdy nie wiem, czego miałaby się u nas uczyć o tej porze roku, ale niezręcznie było mi odmówić. Więc choć to może być dla nas wszystkich nieco uciążliwe, zgodziłem się. Twoja babka uważa, że powinienem być pomocny we wszelkich, jak ona mówi, dobrych sprawach. A to jest dobra sprawa. Ta panna musi mieć praktykę i odpowiednie rekomendacje, zanim obejmie w zarząd majątek ziemski w Poznańskiem, w przeciwnym razie ziemia po jej krewnych pójdzie w pruskie ręce. – Rozumiem – zapalił się Staś. – To rzeczywiście ważne patriotyczne zadanie i zapewniam, że może ojciec na mnie liczyć. Nie wiem tylko, w jaki sposób mógłbym pomóc. To już chyba bardziej Ignaś, bo w sprawach gospodarskich nie poczyniłem chyba postępów... – Ależ możesz – uśmiechnął się pan Kalinowski. – Na początek
przywieź ją do naszego domu razem z jej kuframi. Właśnie dostałem wiadomość, że przyjedzie pociągiem do Żedni. Nie pytaj mnie, czemu mamy ją odebrać tam, a nie w Białymstoku. Nie mam pojęcia, może obliczyła, że tak będzie bliżej i szybciej. Tobie zresztą chyba wszystko jedno, dokąd pojedziesz. Ale uważaj, to spokojna, dobrze ułożona panna, więc jej nie wystrasz swoimi pomysłami. Żadnych wyścigów i podobnego popisywania się, rozumiesz? – Tak, ojcze. Chętnie pojadę i oczywiście dowiozę pannę Hoffmann do Kalinówki bez szwanku. Jak ją rozpoznam? Pan Michał wzruszył ramionami. – Nie mam pojęcia, jak wygląda. Wszystko, co o niej wiem, już ci przekazałem. Aha, baronowa wspominała, że ma około dwudziestu lat. Zatem rozglądaj się za panną nieco od ciebie starszą. – Rozumiem – potwierdził skwapliwie Staś. – A mogę wiedzieć, jak długo u nas zostanie? – Przez cały rok. – To dobrze! – ucieszył się Staś. Kalinowski uważnie przyjrzał się synowi. Pomyślał, że Staś wydoroślał dziwnie szybko, przecież dopiero niedawno był małym chłopcem, a już wyrósł na młodego mężczyznę. Pan Michał zmarszczył brwi. – Dlaczego, to dobrze? – spytał zaintrygowany. – Będzie dodatkowa rozrywka. Kalinowski nie był pewny, co syn ma na myśli, ale uznał, że powinien udzielić chłopakowi napomnienia. – Dla was obu jej pobyt może stanowić, hm... pewnego rodzaju pokusę – zaczął poważnym tonem. – Ale chyba nie muszę ci mówić, jakiego zachowania się spodziewam. Otóż... Hm... No, słowem, odpowiedniego do nazwiska i pozycji... Staś, mile połaskotany podejrzeniami ojca, który zobaczył w nim dorosłego, przybrał poważny wyraz twarzy.
– Nie musi ojciec mówić więcej – odpowiedział wyraźnie. – Wiem, że nie zawsze postępowałem w sposób godny pochwały, ale zapewniam, że nie uczynię nic niestosownego. Michał Kalinowski z zadowoleniem pokiwał głową. – Na to właśnie liczę, chłopcze. A skoro się rozumiemy, nie mówmy o tym więcej. Koń niecierpliwie przebierał nogami w zaprzęgu, co pan Michał wreszcie zauważył i machnął ręką. – No jedź – powiedział do syna. – Już cię nie zatrzymuję. Staś rzeczywiście spieszył się, w obawie, aby go nie zatrzymały inne pytania, dopiął kożuszek, wcisnął na głowę futrzaną czapkę i cmoknął na siwego. – Na obiad wrócę. Ruszył ostro spod domu, wyjechał na drogę i jak zawsze z fantazją przejechał przez wioskę. Prawie nikogo nie spotkał, ale może widziano go przez okna chałup. Choć się do tego nie przyznawał, nie był całkiem wolny od grzechu próżności i lubił być podziwiany. Zwolnił nieco dopiero, gdy znalazł się za wsią, przy krzyżu na rozstajach, gdzie skręcił w stronę Zabłudowa. Ojciec często przypominał, by nie zmuszał koni do niepotrzebnego wysiłku. Muszą biegać, ale tylko tyle, ile trzeba i nie powinny się zanadto przegrzewać, bo w mroźną pogodę może się to dla nich skończyć niedobrze. Wysoki śnieg równo leżał na polach i Staś walczył z ochotą, aby zabawić się w podróżnika odkrywającego nowe szlaki. Czuł się jak traper na ogromnych przestrzeniach Kanady, albo poszukiwacz złota na Alasce, przecierający nieznane dotąd ścieżki. Według planu ustalonego poprzedniego dnia wybierał się do wsi Ryboły, dobrych kilkanaście wiorst na południe. Gdyby nie trzymał się traktu, a pojechał polami, zaoszczędziłby drogi. W porę jednak przypomniał sobie przestrogi ojca. – Znaną drogą dojedziesz szybciej, a i konia nie zmarnujesz. Z pewnym żalem rezygnował z wyprawy odkrywczej, kierując się na
Zabłudów, by stamtąd udać się wprost na południe dobrze znanym traktem warszawskim. Głównym jego celem było przecież odnalezienie czarnookiej Tamary, nie zaś dokonywanie odkryć geograficznych. *** Nieznajomy szedł brzegiem drogi. Równo wybijał rytm skórzanymi butami, zamaszyście machał ramionami. Miał kożuszek z futrzanymi obszyciami i wyglądał na tęgiego chwata. Barankowa czapka na bakier, wesoła piosenka na ustach. Staś zobaczył go z daleka. Młody mężczyzna dziarsko kroczył naprzód, nie zważając na trudności drogi. Sylwetka wydawała się Kalinowskiemu znajoma i przez chwilę szukał jej w pamięci. Tymczasem sanie dogoniły idącego. Staś zobaczył wesołą twarz z bystrymi jasnymi oczami i wąskim młodzieńczym wąsikiem, na którym osadzał się szron. – Dobry dzień! – zawołał przyjaźnie idący. Szedł raźno, widać było, że jest zadowolony i radosny. Staś Kalinowski, który miał podziw dla osiągnięć sportsmeńskich, z uznaniem patrzył na młodego człowieka i z takimż uznaniem pomyślał, że idzie on już zapewne spory kawałek. – Dokąd pan tak wędruje? – zapytał z ciekawością. Młodzieniec uśmiechnął się w odpowiedzi. Policzki miał zaczerwienione od mrozu i wysiłku. – Dokąd droga prowadzi! Nie mogło być lepszej odpowiedzi. Staś przepadał za podróżami i marzył o takiej sytuacji. Kiedyś też tak ruszy w drogę. Przed siebie, bez planów, co będzie jutro, co za tydzień. Tylko naprzód. – Proszę siadać, chętnie podwiozę – zaproponował. Nieznajomy przystanął niezdecydowany. – Jechać? – zastanawiał się głośno. – Kusi mnie pan, żebym zaprzestał codziennych ćwiczeń. Codziennie dwadzieścia pięć wiorst, niezależnie od
pogody. A dziś przeszedłem co najwyżej piętnaście. – Proszę siadać – Staś koniecznie chciał porozmawiać z nieznajomym, zapytać o szczegóły ćwiczeń. – Dziękuję – młody mężczyzna zgrabnie przysiadł na saniach, stopy zostawiając na zewnątrz. Miał w ręku nieduży worek z długim paskiem, służącym do zawieszania przez pierś lub na ramię, ale nie wypuszczał go z ręki. – Książki – wyjaśnił na pytające spojrzenie Kalinowskiego. – Nie mogę położyć, bo czasem jestem zapominalski. Ciotka by mi nie darowała, gdybym znowu ją naraził na straty, pan rozumie. Staś w pełni to pojmował, oberwał kiedyś burę od ojca za zaginiony podręcznik łaciny. Nadal zastanawiał się, czy się nie znają. Nieznajomy z bliska wyglądał na młodszego, był zapewne niewiele starszy od niego, może chodził do wyższej klasy w gimnazjum. – Prawda – przyznał zapytany. – Jestem w ostatniej klasie. Pan mi się wydaje jakby znajomy... O, przepraszam. Powinienem się przedstawić tak uprzejmemu koledze. Jestem Florian... – Sawicki! – dokończył Staś i uśmiechnął się zadowolony ze swojej pamięci. – Przestałem chodzić latem, w piątej klasie. – Aha, Florian Sawicki. A pan? – Staś Kalinowski. To znaczy Stanisław. Sawicki wytarł oszronione wąsy wierzchem dłoni i uśmiechnął się przepraszająco. – Nie pamiętam pana, proszę się nie gniewać. Ale wie pan, jak to jest. Te mundury w szkole zamazują indywidualność człowieka... Jechali. Staś wypytywał o szkołę i gawędzili bardzo przyjemnie, żartując i wspominając poszczególnych nauczycieli. Kalinowski nawet zwolnił bieg konia, żeby ta miła wycieczka nie zakończyła się za szybko. – Wystarczy do Zabłudowa – powiedział bowiem Florian. – Ojciec kolegi jest tam za swoimi interesami. Będzie do szóstej, tyle mam czasu. Gdybym się nie stawił, musiałbym drałować piętnaście wiorst do
Białegostoku. Byłoby to wprawdzie piękne osiągniecie sportowe, ale nie wiem, jak bym się wytłumaczył przed ciotką. Nowy znajomy tak się spodobał Stasiowi Kalinowskiemu, że był gotów odwieźć go nawet do Białegostoku. Florian podziękował jednak za uprzejmość, nie chcąc niepokoić ojca kolegi, mającego czekać w Zabłudowie. – W mieście zapraszam na kufelek – porozumiewawczo przymrużył oko. – Chyba pan nie odmówi? Staś zawahał się, ale po chwili wyraził zgodę. Był dumny, że starszy kolega uważa go za dorosłego i godnego zaproszenia na poczęstunek. Na chwilę zapomniał, że wybierał się do Ryboł, a potem wyjazd tam przełożył na następny tydzień. Dojeżdżali już prawie do pierwszych zabudowań Zabłudowa, gdy w perspektywie drogi zamajaczyły nagle charakterystyczne sylwetki, by po chwili przekształcić się w kilku kozaków. Na widok patrolu postawa Floriana zmieniła się. Przestał się uśmiechać, jego twarz spoważniała. – O! – mruknął. – A ci skąd się tu wzięli... Staś też był zaskoczony widokiem żołnierzy na polnej drodze. Jechali stępa na wprost sań, piki przy ich siodłach kołysały się miarowo. – Jeżdżą tylko i węszą – burknął Florian nieprzyjaźnie. Jego ręce dość niespokojnie obracały woreczek. Kalinowski domyślił się, że nowy kolega prawdopodobnie przenosi coś podejrzanego i rzucił przez zęby: – Pod słomę. Może nie będą szukać. Florian zastosował się do rady, ale miał wątpliwości. – Dziękuję za pomoc, kolego. Gdyby jednak chcieli przeszukać sanie, to biorę wszystko na siebie. Niech pan aby nie struga bohatera. Zaimponował Stasiowi śmiałością i pewnością siebie. Nie mieli już czasu cokolwiek mówić, ponieważ patrol podjechał blisko, zwolnił i uważnie przyglądał się pasażerom sań. Kozacy mieli na sobie krótkie
kapoty i czapki obszyte baranim futrem, piki na długich trzonkach trzymali na sztorc. Dowodził wąsaty, siwy, starszy człowiek. Nie miał pagonów na palcie, a tylko jakieś naszywki na rękawach, więc domyślili się w nim podoficera. Stanęli na środku drogi i w milczeniu lustrowali młodych ludzi na saniach. Staś czuł, jak drżą mu ręce trzymające lejce. Przejechali. Kalinowski miał ochotę się obejrzeć, ale z całych sił walczył, by tego nie zrobić. Wydawało mu się, że kozacy namyślili się i jadą za nimi, aby jednak sprawdzić, czy nie ukrywają w słomie czegoś nielegalnego. Nastawił uszy, nasłuchując końskich kroków i dopiero po dłuższej chwili odetchnął z ulgą. – Uff! Sawicki uśmiechnął się i mrugnął zawadiacko. – Mało brakowało – oświadczył swobodnie. Wygrzebał spod słomy swój worek i poklepał go z zadowoleniem. Staś nie patrzył na Floriana, gdy odważył się zapytać, co jest w worku. Nowy znajomy odchylił brzeg płótna. – Przecież nikomu nie powiesz... – zauważył raczej, niż zapytał. Staś spojrzał i serce w nim zamarło, gdy zobaczył dwa rewolwery, czarne, oksydowane, z rękojeściami wyłożonymi masą perłową. Wyglądały na używane. Serce mu waliło, miał ochotę zadać wiele pytań, ale się nie odezwał. – Nie bój się – uspokajająco odezwał się Sawicki zawiązując worek. – To nie są narzędzia bandytów. Czasy dziś takie, że nie tylko zbóje zmuszeni są używać podobnych instrumentów. Nie ujawnił, kto jest właścicielem broni i pozwolił Stasiowi domyślić się przeznaczenia rewolwerów. – Cicho sza! – mruknął tylko. – Im mniej wiesz, tym dłużej żyjesz. Staś Kalinowski, pełen podziwu dla odwagi i nonszalancji Floriana, skinął głową na znak obietnicy milczenia.
Do rynku w Zabłudowie dojechali bez przeszkód, rozmawiając o różnych sprawach. Florian był oczytany, imponował koledze wiedzą o świecie. – Wszystko niedługo się zmieni – zapowiadał tajemniczo. – Czas najwyższy. Stary świat dożywa swoich dni. Po nim nastanie świat nowy, lepszy... – Lepszy? – spytał Kalinowski. – Dla kogo? – Dla świata – Sawicki zatoczył ręką szeroki łuk. – Dla wszystkich, zwłaszcza zaś dla tych, co żyją z pracy rąk. Gorszy będzie dla burżujów i nierobów, co wyzyskują całe ludy i narody. Zerknął na nowego znajomego i zapytał z nagłym niepokojem: – Ty chyba nie należysz do wyzyskiwaczy, choć jesteś szlacheckiego pochodzenia, co? – Pewnie, że nie jestem wyzyskiwaczem! – zapewnił Kalinowski szybko. – Nikogo nie wyzyskuję, a pracować potrafię. I to własnymi rękami. Niedawno organy w kościele naprawiałem i... Florian Sawicki popatrzył ze zdumieniem. – Ty? – spytał z niedowierzaniem. – Słyszałem, że ktoś naprawił, ale że to ty, nie wiedziałem. – Ja – Staś dumnie wyprężył pierś. Florian gestem wyraził uznanie. – Cała bieda przez Moskali – podjął po chwili. – Rozpanoszyli się jak na swoim. A ci rozmaici prawosławni tylko im pomagają. Czy wiesz, że są wśród nich tacy, co szykują zbrojne zamachy na dobrych Polaków? Nie mów nikomu i może niedobrze, że ci o tym wspomniałem, bo przecież prawie się nie znamy... – Jestem dobrym Polakiem – skwapliwie zapewnił Staś. – I dobrym katolikiem. Nie zdradzę cię, przysięgam! Sawicki poklepał worek otwarta dłonią. – Stałeś się świadkiem tajemnicy. Mniejsza o to, że przypadkiem. Ale lepiej trzymaj język za zębami. Bo w przypadku zdrady może być wielka
bieda. Rozumiesz? – Tak – zapewnił Staś. – Nie jestem dzieckiem. Sam też to i owo czytałem. Florian lekceważąco wzruszył ramionami. – Też mi zadanie: czytać. To nie jest prawdziwa robota rewolucyjna. – A co jest? Sawicki znowu poklepał worek. – Może ci kiedyś o tym coś opowiem. Ale najpierw muszę się przekonać, że nie jesteś mięczak. To jak z tym piwem? Pójdziemy na kufelek? Nie będę ukrywał, że i ja trochę miałem pietra.
SPRAWY I INTERESY
W
poniedziałek pan Michał jak zwykle wybrał się z matką do Zabłudowa. Zanim dojechali do miasteczka, pani Katarzyna
zapytała:
– Nie masz to czego do załatwienia? Bo ja mam pewien interes i najchętniej... Kalinowski zgodził się bez sprzeciwu. – Oczywiście. Skoro mama sobie życzy, nie będzie mnie przy tym. – Powiem ci, jak sprawa będzie umówiona – obiecała starsza pani. Pan Michał zawiózł matkę do gospody Joska przy rynku, pomógł wysiąść, otworzył drzwi. – Też mam coś do załatwienia. Wrócę za jakiś czas. Pani Katarzyna zaraz po wejściu do ciepłego wnętrza gospody przywołała Joska. – Ukłony dla wielmożnej pani – kłaniał się Żyd uprzejmie. – Ukłony i wyrazy uszanowania... Starsza pani odpowiedziała niedbałym gestem. – I co Josek powie? – spytała marszcząc brwi. – Będzie co z naszego interesu? – Będzie, będzie – zapewnił Żyd, kłaniając się nisko i prowadząc gościa do stolika przy oknie. – Pani wielmożna posiedzi, poczeka, a ten kupiec zaraz tu przyjdzie. Oj, poważny kupiec, wielmożna pani! Bardzo poważny. On tylko czeka, żeby przyjść, a wielmożna pani będzie zadowolona z ten interes jak z żaden inny. – Jak się nazywa? – zaciekawiła się pani Kalinowska, siadając na uprzejmie podstawionym krześle. – Lubię wiedzieć, z kim mam do czynienia – wyjaśniła. – Tak, tak – potwierdził Josek. – W interesach ważne, żeby wiedzieć, żeby zaufanie mieć. To podstawa dla każdy interes. Ten kupiec, wielmożna pani Kalinowski, nazywa się Baumann. On mojej siostry ciotecznej mąż. Bogaty człowiek. On się lubi targować, wiadomo, jak
każdy kupiec. Ale niech pani nie zważa na niego aż tak bardzo. I nie ustępuje, jak on będzie krzywił się albo płakał. On okropnie lubi się targować, tak okropnie, że dobry interes można z nim zrobić. – Więc jest godny zaufania? – upewniła się starsza pani. – Josek za niego gwarantuje? Żyd uśmiechnął się niepewnie. – Czy ja za niego gwarantuję, wielmożna pani, to ja nie wiem. Bo co to można wiedzieć o drugim człowieku? Ja pani Kalinowski już mówiłem, kupiec dobry, pieniądze ma, zapłaci taka cena, jak będzie ustalona. W terminie zapłaci, na pewno w terminie. Ale czy on dobry człowiek? Ja nie wiem, żeby on był zły. To w dzisiejszych czasach nie jest wcale mało, ale czy to pani Kalinowski wystarczy? *** Jedyną osobą, poza siostrą Sabiną, która podczas pierwszych tygodni małżeństwa odwiedziła Franciszkę, była Natalia Wudkiewicz, młynarzówna. Przyszła któregoś dnia do dworu z jakąś drobną sprawą. Nikomu się nie przyznała, jak bardzo paliła ją ciekawość, by na własne oczy zobaczyć, jak wiedzie się dawnej koleżance. Franciszka w nowym kożuchu i grubej chuście w kwiaty, zawiązanej na karku, stała właśnie przy studni, gdy ścieżką wiodącą pomiędzy zabudowaniami gospodarczymi nadeszła córka młynarza Wudkiewicza. – Franka! – wołała z daleka. Franciszka wybiegła naprzeciw, uśmiechem witając gościa. – A może ty już nie Franka? – zapytała młynarzówna podejrzliwie. – Może teraz do ciebie trzeba mówić: pani Franciszka? Zapytana radośnie uściskała przyjaciółkę, dziękując za odwiedziny i zapewniając, że nie zmieniła się przez kilka ostatnich tygodni. – Chodź zaraz do domu, bo zimno – otoczyła Natalię ramieniem i wprowadziła do kuchni. Tam dała jej do picia gorącego mleka zaprawionego miodem, posadziła
do stołu. – No – zachęciła niecierpliwie. – Opowiadaj. Była bardzo spragniona nowin z okolicy. Z nikim ostatnio nie miała możliwości rozmawiać o sprawach dotyczących sąsiadów i znajomych. Natalia Wudkiewicz podniosła zdumione oczy. – Ja mam opowiadać? – spytała. – To chyba ty masz wiele do powiedzenia... W wielkiej kuchni nie było poza nimi nikogo. Przybyła rozejrzała się po izbie, dostrzegając garnki, naczynia, nakrycia, półki i półeczki, wyszywane ręczniki, makatki, a wszędzie porządek i czystość. – No, no – zauważyła z uznaniem. – Ani bym nie pomyślała, że ty taka jesteś sprytna. – To nie ja – wyjaśniła Franciszka. – Ja właściwie trochę tylko... pomagam. Wszystko tu robi Serafina, kucharka. I jeszcze jedna dziewczyna, Amelka, pomaga. Panna Wudkiewicz pokręciła głową. – Ja nie o tym. Podziwiam, jak się umiałaś wkręcić tutaj, do Kalinówki. – Wkręcić? – zdziwiła się Franciszka. – Nie wiem, czemu tak uważasz... Młynarzówna wzruszyła ramionami. – Jak nie chcesz, to nie gadaj – odezwała się lekko obrażonym tonem. – Sama przecież mogę to i owo zgadnąć. Ale wyjaśniła: – O czym mówię? Żeś taka sprytna. Taka to niby byłaś cicha, a jak przyszło co do czego, to samego pana Michała złapałaś. W głosie przyjaciółki zabrzmiał niekłamany podziw. – Nie wiem – odezwała się Franciszka usprawiedliwiająco. – Samo się jakoś tak porobiło... – Samo? – zaśmiała się cicho Natalia, uważnym spojrzeniem obrzucając Franciszkę. – Trochę chyba jednak temu pomogłaś. Masz
przecież czym... Gospodyni skrzywiła się niezadowolona, ale młynarzówna ciągnęła dalej, nie zwracając na te miny uwagi. – Żebyś ty wiedziała, co mówią! Wszystkie dziewczyny ci zazdroszczą. Tak czy owak, trafiłaś główny los na loterii. Ja ci nie zazdroszczę, nie myśl sobie. No, może trochę... Franciszka zrozumiała, że wyniosła zwykle Natalia Wudkiewicz jest szczera i natychmiast uściskała przyjaciółkę. – Zawsze cię lubiłam – powiedziała. – Cieszę się, że nie jesteś na mnie zła. – Zła? – spytała młynarzówna. – Ja nie mam o co. Może panna z Topolan ma powód, że jej sprzed nosa sprzątnęłaś narzeczonego. – To wszystko ojciec... – zaprzeczyła Franciszka. W krótkich słowach opowiedziała o wydarzeniach, które poprzedziły ślub. Natalia słuchała uważnie, ale chyba nie uwierzyła do końca. Franciszka zapewne nie kłamała, ale pewnie nie wszystko wiedziała. Zanim Lulewicz wydał córkę za pana Kalinowskiego, musiały wcześniej być jakieś targi i umowy. Natalia była ich bardzo ciekawa i zastanawiała się, jak się tego dowiedzieć. Tymczasem, widząc zainteresowanie Franciszki, paplała o nowinach z okolicznych wiosek. Nie działo się nic szczególnie ważnego, ale Franciszka każdą wiadomość przyjmowała z wielką ciekawością. – Stary Woźnicki żonę wypędził, jak ją zastał z młodym Czajkowskim, podobno nie pierwszy raz. Komedia po prostu, ona przecież jego matką mogłaby być. Wrócił Stasiek Urban, ten co to na wojnę poszedł z pięć czy sześć lat temu. Nogę ma drewnianą, ale chodzi całkiem dobrze, jak na prawdziwej. Dzieciak Gołąba umarł niespodziewanie, na gorączkę. I babka Matwiejowa też umarła. A dwie sąsiadki z Nowosadów, Fiedorukowa i Postułowa, tak się pobiły, że obie ledwo żywe leżą po chałupach. I to nie wiadomo, o co. Podobno jedna powiedziała drugiej, że jest głupia. Nie dojdziesz, która zaczęła...
Franciszka, która w ostatnim miesiącu nie bywała w kościele i nie miała okazji porozmawiać z kimkolwiek po nabożeństwie, dziwiła się, jak wiele rzeczy zdarzyło się w tak krótkim czasie. – Właściwie to przyszłam prosić o pomoc – zdradziła na koniec Natalia. – Ojciec znowu chory na plecy, a tymczasem jakiś kłopot z wiatrakiem zrobił się. Zapytać chciałam, czy by pan Staś nie przyszedł zobaczyć i może co poradzić... – Na pewno poradzi – potwierdziła Franciszka. – Każdy wie, że ma głowę do maszyn. Młynarzówna uśmiechnęła się z ulgą. – Sama nie mam odwagi – przyznała się. – Czy mogłabyś poprosić w moim imieniu? – Ja? – zdziwiła się Franciszka. – A co cię tak dziwi? To przecież teraz twój pasierb, chyba ma jakieś obowiązki wobec ciebie? Franciszka zamilkła zadziwiona. Obowiązki wobec niej? Staś Kalinowski, młody panicz, miałby słuchać jej poleceń? Dopiero po chwili zrozumiała, że tak właśnie widzą ją teraz ludzie. Chciała dobrze wypaść przed koleżanką, więc zostawiła ją w kuchni, a sama poszła do sieni. Tam przeszła na próg pokoju, który zajmował Staś, ale zatrzymała się w ostatniej chwili. Nie zapukała nawet, nie weszła, brakowało jej odwagi. Postała tam dłuższą chwilę, a potem wróciła do kuchni. Natalia siedziała nad nowym kubkiem mleka, jej zaróżowione policzki promieniały. Franciszka z zazdrością patrzyła na jej gęste włosy, które zawsze podziwiała. – Powiedziałam – oznajmiła. – Ale dziś nie przyjdzie, bo ma jakieś swoje ważne sprawy... – No trudno – podniosła się Natalia. – Niech będzie jutro czy później. To wielka strata dla wszystkich, że młyn nie może iść. Przypomnisz panu Stasiowi? – Przypomnę – obiecała Franciszka.
Było jej przykro, że gość już się zbiera do odejścia i postanowiła odprowadzić dziewczynę kawałek drogi. Narzuciła kożuszek i poszły dróżką wydeptaną przez parobków w śniegu. Wiele razy w ciągu dnia chodzili pomiędzy stodołami a studnią na podwórzu, więc ścieżka była szeroka. Natalia z podziwem kręciła głową. – Ale szczęściara z ciebie, Franka. Tak dobrze trafić! Franciszka skromnie trzymała wzrok skierowany ku ziemi. – Ano, tak się zdarzyło. Natalia zatrzymała się i nagle zaszeptała przyjaciółce do ucha: – A te sprawy, no wiesz, małżeńskie? Jakże ci z nimi? Franciszka zawstydziła się. Nie wiedział, co ma odpowiedzieć i w jaki sposób. – Bardzo dobrze – oznajmiła. – Jestem zadowolona. – A on? – spytała młynarzówna. – Pan Michał? Mówią przecież, że bardzo wymagający i w ogóle... – On też – zapewniła Franciszka. Panna Wudkiewicz zawahała się, zanim zdobyła się na szczerość. – Będziesz mi kiedyś musiała o tym opowiedzieć – poprosiła nagle. – No wiesz, ja nic o tym nie wiem, a podobno trochę trzeba... Opowiesz mi? Franciszce powróciła pewność siebie. – Pewnie – obiecała. – Jak przyjdzie pora, wszystko ci powiem. Młynarzówna uściskała przyjaciółkę. – Dziękuję, Franka. Zostań z Bogiem. I pobiegła w kierunku młyna. Franciszka wracała wolno, zadziwiona, jak bardzo zmienił się do niej stosunek tej wyniosłej Natalii. Przecież Natalia Wudkiewicz, choć niby koleżanka, zawsze wykazywała wobec niej wyższość. A teraz zachowywała się zupełnie inaczej, jakby Franciszka była jej nie tylko równa, ale wyraźnie wyższa. Ta świadomość okazała się bardzo przyjemna. Nie po raz pierwszy pomyślała, że teraz będzie tak częściej. Ludzie okazują jej szacunek, ponieważ jest żoną pana
Kalinowskiego. *** Pod wieczór Franciszka natknęła się w sieni na Stasia Kalinowskiego i wspomniała mu o sprawie, z jaką przyszła do niej Natalia. – Pójdę do młyna – zgodził się od razu. – Ale dopiero jutro. Praktykował w mieście co drugi tydzień, w tym siedział w Kalinówce, zajęty swoimi sprawami. – Jutro będzie bardzo dobrze – odpowiedziała szybko Franciszka. Była zadowolona, że Staś nie leci na pierwsze wezwanie, ponieważ w ten sposób potwierdzał to, co przekazała Natalii. – Tak powiedziałam dziewczynie od młynarza – wyjaśniła. – Że Staś ma wiele swoich innych zajęć. Młody Kalinowski spojrzał na macochę z zastanowieniem. – Ja nic przeciw Franciszce nie mam – zauważył nieoczekiwanie. – Wiem – przytaknęła. – Bóg zapłać. Wzrok młodego człowieka wyrażał życzliwość. – Pewnie Franciszce niełatwo u nas – zauważył, ale zaraz poprawił się. – To znaczy chciałem powiedzieć: w nowym miejscu... Ale z czasem można się przyzwyczaić. Wiem po sobie. Uśmiechnęła się, nagle rozbawiona. Pasierb odwoływał się do własnych doświadczeń, choć był od niej dwa lata młodszy. – Dam radę – oświadczyła. – Bóg mi pomoże. *** Rano Staś Kalinowski przyszedł do kuchni, gdzie Franciszka z Serafiną szykowały śniadanie. Śniadania w Kalinówce jadano oddzielnie. Pan Michał najwcześniej, zwykle wypijał tylko kubek ciepłego mleka. Potem Ignaś, któremu noszono posiłek do jego części domu. Dopiero około godziny dziewiątej, gdy pojawiała się pani Katarzyna, podawano śniadanie w salonie. Starsza pani rzadko siadała do stołu sama, o tej porze wracał już z porannego obchodu jej syn, a czasem towarzyszył im także Staś. Inne posiłki, zwłaszcza obiad
o szóstej po południu, gromadziły wszystkich obowiązkowo. Był jeszcze podwieczorek około trzeciej i lekka kolacja późnym wieczorem. Pani Katarzyna dbała o to, aby podczas posiłku rodzina siadywała razem, szczególnie zaś wtedy, gdy we dworze bawili krewni albo goście. Teraz była dopiero siódma rano. Staś, zwyczajem ojca, poprosił o kubek ciepłego mleka i zaproponował Franciszce, aby poszła z nim do młyna. – Ja? – zdziwiła się. – A po co? – Zobaczyć – Staś mrugnął okiem. – To w końcu nasz młyn, Wudkiewicz go tylko dzierżawi. Może Franciszka powinna obejrzeć. Młyn stał na skarpie, dwieście kroków za stodołami. Wystarczyło ze ścieżki pomiędzy zabudowaniami skręcić na lewo, przez łączkę. Młyn koźlak stał tutaj, skrzypiąc ze starości, gdy ustawiano śmigi w kierunku wiatru. Był drewniany, poczerniały od deszczów i śniegu. Kiedy skrzydła obracały się, drżał cały, trząsł się i wirował, jak gdyby miał zamiar oderwać się od ziemi i odlecieć. Pan Kalinowski wydzierżawił młyn przed dziesięciu laty i był zadowolony z tego interesu. Drewniany dom dzierżawcy Wudkiewicza stał sto kroków dalej pomiędzy kilkoma topolami. – A Franciszka to ma pewnie wiele znajomych dziewcząt po wsiach – zagadnął Staś ledwo opuścili dwór. Dzień był dość mroźny, rześki, sypał drobny śnieg. – Mam – potwierdziła zapytana. Staś szedł lekkim krokiem obok macochy, uśmiechnięty i jak zawsze radosny. Franciszka przekonała się już, że młodszy syn męża ma pogodne usposobienie i czuła do niego sympatię. Zwłaszcza że nikt w Kalinówce nie traktował jej tak ciepło i serdecznie jak on. Jak gdyby naprawdę byli rodziną. – Bo wie Franciszka, spotkałem jedną taką, ale zapomniałem zapytać, skąd jest. Tamara ma na imię. Zna Franciszka jaką Tamarę? Ona może być młodsza od Franciszki. Czarnowłosa jest i czarnooka. I chyba prawosławna.
Pokręciła głową. Czuła się wyróżniona, że Staś zwraca się do niej z tak ważną sprawą. Bo że sprawa była dla niego ważna, nie miała wątpliwości. Świadczyło o tym przejęcie, z jakim zadał pytanie i nadzieja, z jaką oczekiwał odpowiedzi. – Chyba nie znam – odpowiedziała. – Mało mam znajomych prawosławnych. A co to za jedna ta Tamara? Staś udawał, że to przelotna, nic nie znacząca znajomość. – Dokładnie nie wiem. Chciałem spotkać. Bo jak pracowałem nad organami, przyszła zobaczyć i zostawiła coś. Pomyślałem, że może chciałaby odzyskać... Franciszka nie potrafiła pomoc. – Nie znam Tamary – powtórzyła. – Prędzej może Natalia... Staś westchnął, ale uśmiechnął się szeroko, pokrywając tym rozczarowanie. – Nie szkodzi, to nie jest nic ważnego. Zapytam przy okazji Natalię. Na placyku przed wiatrakiem stało kilka wozów. Chłopi, skupieni przy pierwszym zaprzęgu, powitali młodego pana Kalinowskiego z nadzieją. Wiedziano, że potrafi naprawić to i owo, a po pracy nad organami w kościele jego lokalna sława bardzo poważnie wzrosła. Na widok pana Stasia natychmiast przerwali rozmowy i kłaniali się, z uszanowaniem. Co dziwniejsze, zdejmowali czapki także przed Franciszką. Nie mogła w to uwierzyć. Jak to jest, żeby starsi, siwowłosi gospodarze kłaniali się komuś tak młodemu jak ona? Ciągle nie docierało do niej, że tak już będzie i że to jest stan normalny – ona jest teraz panią Kalinowską z Kalinówki, a oni tylko chłopami i zawsze już będą przed nią zdejmowali nakrycia głowy. Swoją niosła wysoko, nie odkłoniła się, po prostu o tym nie pomyślała. *** Franciszka niezbyt długo zabawiła we młynie. Hałas, kurz, nieznane urządzenia straszyły ją tylko. Trzask, turkot, szum i obracająca się podłoga wzbudzały w niej obawę, że wszystko to razem zawali się albo też
oderwie się od ziemi i poleci niczym kamień z góry. Staś Kalinowski spostrzegł, że macocha niezbyt pewnie czuje się pośród urządzeń i worków, więc zachęcił, by wyszła na zewnątrz. Kiedy znalazła się na drabince, którą wychodziło się z młyna na równą, twardą ziemię, poczuła się znowu swobodniej i pewniej. Rozglądała się za Natalią, córką młynarza, ale nie dostrzegła jej w pobliżu. Przez chwilę wahała się, czy iść do domu jej ojca, ale ostatecznie zrezygnowała. Powinna raczej wracać do siebie i zająć się przygotowaniem śniadania. Serafina sobie poradzi, ale to do niej należy wszystko zarządzić i sprawdzić. Franciszka domyśliła się, że Staś zaprosił ją tylko po to, by wypytać o ową Tamarę, a ponieważ udzieliła już odpowiedzi, nie była mu potrzebna. Pospiesznie zawróciła w kierunku dworu. Szukała schronienia od hałasu i kurzu. To wtedy pomyślała o Kalinówce pierwszy raz jako o domu. O swoim domu. *** Pan Michał nie wprowadzał Franciszki w swoje sprawy. Nie uznawał tego za potrzebne, niczego nie wyjaśniał, ona zaś nie miała śmiałości pytać. Wyjeżdżał, wracał, nie opowiadając się nikomu, albo przyjmował gości w swoim gabinecie, do którego nikt nie miał wstępu. Jeśli czasem dowiadywała się, na czym polegają jego obowiązki we dworze, działo się tak dzięki jej obserwacjom albo przypadkiem. Jak wtedy, gdy po powrocie z młyna zastała męża na podwórzu. Pan Michał stał przed gankiem. Przed nim, oddaleni o kilka kroków, z uszanowania dla pana dziedzica, stało dwoje starych ludzi. Kobieta miała na głowie i ramionach czarną chustę, tak wielką, że skrywającą prawie całą jej sylwetkę. Byli tak szarzy i smutni, że Franciszka dopiero po chwili poznała w nich swoich niedawnych sąsiadów ze wsi Nowosady. Nazywali się Kłosowie, to oni byli rodzicami Szymka, chudego Szymka o wystającej grdyce, który tak udatnie naśladował głosy zwierząt. – Dobrze – powiedział pan Michał. – Każę wydać tyle desek, ile
potrzeba. I każę podwieźć do waszej chałupy. Kłaniali się przed nim, dziękowali. Kobieta zanosiła się od płaczu. – Bóg zapłać panu dziedzicowi. Bóg zapłać za dobre serce. Kalinowski zmarszczył brwi, gestem ręki przerwał podziękowania. – Idźcie – powiedział. – Jutro rano odbierzecie Franciszka podeszła kilka kroków, spostrzegli ją, nie poznali, kłaniali się i przed nią. Nie wiedziała, jak ma się zachować. Spytała, czemu płaczą. – Ksiądz dobrodziej odmówił – wyszeptał mężczyzna. – Nie wolno pochować Szymka w poświęconej ziemi. – Pochować? – powtórzyła Franciszka zaskoczona. – Jak to, pochować? Stary Kłos nie podniósł oczu. – Powiesił się – wyjaśnił cichym głosem. – W oborze się powiesił. Wczoraj wieczorem poszedłem do obrządku, a on... Nie dokończył. Ukłonił się znowu, przed panem dziedzicem, przed kobietą, której nie rozpoznawał. Potem objął żonę ramieniem i poprowadził ją, zapłakaną i jeszcze bardziej nieświadomą, co się wokoło dzieje, z dworskiego podwórza na drogę. – Przyszli po drewno – wyjaśnił pan Michał. – Czy możesz powiedzieć Ignasiowi, żeby się tym zajął? Niech dopilnuje, żeby Wasyl zbił porządną trumnę. Ja muszę pilnie jechać do Złotnik. – Powiem – obiecała Franciszka pobladłymi wargami.
POLA KALINÓWKI
Z
ima jeszcze trwała, ale pod koniec lutego zdarzyło się kilka ciepłych dni z rzędu i Ignaś Kalinowski zastanawiał się, czy nie czas ruszyć w pola. – Skowronki już przyleciały, wiosna za pasem – śmiał się do niego młodszy brat. – Rusz się, zimowy leniu! Ignaś z niecierpliwością oczekiwał już wiosny, spragniony powietrza i ulubionych zajęć, których w okresie zimowym mu zabraniano w obawie o jego wątłe zdrowie i skłonność do przeziębień. Z wielką ochotą wyszedł pewnego ranka poza zabudowania Kalinówki, wędrując daleko, aż na skraj dworskich pól, położonych za brzozowym zagajnikiem. Tu śniegu było niewiele, ciemne pola ciągnęły się aż po horyzont i Ignaś szedł ku nim, z radością wdychając powietrze i odnajdując w nim zapachy zapowiadające wiosnę. Lubił stawać pomiędzy zaoranymi bruzdami i patrząc wokół siebie widzieć tylko niebo i ziemię przygotowaną do siewu. Zatrzymał się nagle, zaskoczony. Nie spodziewał się tu nikogo, tylko pustej, bezkresnej przestrzeni. Tymczasem zobaczył wielu ludzi uwijających się na polach, całe szeregi mężczyzn pochłoniętych mierzeniem, wytyczaniem i grodzeniem, jak gdyby otwarte kalinowskie pola miały się zamienić na działki i małe gospodarstwa. – Cóż to znaczy? – zapytał głośno. Ludzie wyglądali na obcych, znał przecież nie tylko chłopów z okolicy, ale i robotników sezonowych, najemnych, sam ich pomagał ojcu wybierać i wyznaczać zajęcia. Jakiś człowiek w długim palcie i szerokim kapeluszu, z laską w dłoni, stał na skraju, obok wozu wyładowanego tyczkami i drutem. Przyglądał się pracującym, może nawet ich pilnował. – Co się tu dzieje? – zawołał Ignaś, podbiegając do nieznajomego. Mężczyzna odwrócił się do nadchodzącego.
– Pracujemy – odpowiedział przyjaźnie. – Dobra pogoda, trzeba wykorzystać, bo niemało jeszcze roboty przed siewami. – Przed siewami? – powtórzył Kalinowski. – Jak to przed siewami? Nieznajomy wskazał laską na pola. – Dobra ziemia – pochwalił. – Nie można jej zostawić bez ziarna. Nowy właściciel ma wobec niej szerokie plany. Ignaś Kalinowski zdębiał. – Nowy właściciel? – zająknął się przy pytaniu. – Jak to nowy właściciel? – Owszem – przytaknął tamten. – Pan Jacek Nowacki. Właśnie dopiero co odkupił od kogoś te grunta. Sześćdziesiąt dziesięcin. A pan co? Szuka zajęcia? *** Pani Katarzyna Kalinowska stała w kancelarii parafii Świętych Apostołów Piotra i Pawła w Zabłudowie. Naprzeciw niej siedział za stołem ksiądz proboszcz Miodyński, zaś pomiędzy nimi leżał stos banknotów. – No! – powiedziała pani Katarzyna. – I co teraz proboszcz powie, co? Ksiądz Miodyński z wrażenia na widok takiego bogactwa nie mógł znaleźć odpowiedzi. – Boże wielki! – wyjąkał wreszcie. – Skąd przeważnie tyle tego? Pani Katarzyna skinęła ręką – Sprzedałam ziemię w Kalinówce – wyjaśniła spokojnym głosem. – Sześćdziesiąt dziesięcin, żeby zdobyć te pieniądze. Niech proboszcz liczy i dobrze schowa, zanim użyje. – Nie rozumiem – zająknął się duchowny. – Nie rozumiem, czemu szanowna pani tak wielkie poświęcenie... Kościół, owszem, wymaga remontu, bo dach by trzeba i przeważnie wszystko inne, ale żeby to aż tyle... Pani Katarzyna niecierpliwie zastukała laską. – Niech mnie proboszcz wreszcie posłucha! – zażądała ostrym tonem. – Nie na kościół te pieniądze, tylko na rozwód! Od ust sobie odejmuję,
zabezpieczenie tracę na stare lata, kto wie, czy głodować nie przyjdzie. Ale tej przybłędzie i jej dzieciakom złamanego grosza nie zostawię! Słyszy proboszcz? Złamanego grosza! Ksiądz Miodyński nadal siedział oszołomiony. – Jak to na rozwód? – zapytał. – W takim dobrym, przeważnie chrześcijańskim domu?! Pani Kalinowska zaczęła stukać laską o brzeg stołu, stos banknotów kołysał się od jej uderzeń. – Proboszcz ma załatwić rozwód mojego syna z tą osobą! Słyszy mnie proboszcz? Bo inaczej ani kopiejki na remont nie dam! Jak będzie trzeba, niechaj sam do Rzymu jedzie i załatwi!
Rozdział 5.
TAJEMNICE STAWU
NATALIA
N
atalia Wudkiewicz do tego stopnia przejęła się losem Franciszki, do niedawna Lulewicz, że zapragnęła powtórzyć go w podobny sposób. Postanowiła zakręcić się koło Ignasia Kalinowskiego, a następnie wyjść za niego za mąż. Oczywiście nie wyjawiła przyjaciółce swoich planów, starała się jednak często spotykać z nią w Kalinówce, najlepiej obok dworu lub w samym domu. – Chcesz, żebym ci pomogła w gospodarstwie? Może w kuchni? Albo i na pokojach? Znam się trochę na tym. Franciszka odpowiadała niemrawo, dobrze wiedząc, że decyzje o tym, kto i w jakim miejscu dworu ma przebywać i co robić, nie należą do niej. Bardzo jednak pragnęła mieć przy sobie bratnią duszę, a za taką Natalię uważała. – To nie jest dobry pomysł biegać z byle przeróbką do krawca – znalazła sobie wreszcie zajęcie młynarzówna. – Przecież ja sama mam maszynę do szycia i potrafię wcale niemało. Mogę ci przerobić, co tylko zechcesz! Franciszka, która przyznała się przyjaciółce do konieczności przystosowania na swój rozmiar części garderoby po pani Annie, była jej wdzięczna za uczynność i gotowość natychmiastowej pomocy, ale nie wiedziała, jak miałaby za nią zapłacić. – To naprawdę nie będzie dla mnie kłopot – przekonywała Natalia. – Mogę przyjść jutro czy pojutrze, jak tylko ojciec poczuje się lepiej. Na miejscu pokażesz mi, co trzeba zrobić. I mówię ci, nie wezmę tyle, ile musiałabyś zapłacić za robotę u krawca w mieście. Franciszka nie bardzo umiała odmówić. Wspomniała o pomysłach Natalii Michałowi, a pan Kalinowski wzruszył tylko ramionami. – Możesz robić, jak chcesz – przypomniał. – Dać do Zabłudowa do Żydów albo skorzystać z pomocy młynarzówny. Ważne, żeby to jakoś wyglądało. A jeśli weźmie niedrogo, tym lepiej. Uznał też, że jeżdżenie do miasta w niepewną pogodę nie jest
najlepszym rozwiązaniem i pochwalił pomysł Franciszki, żeby część roboty odbyła się na miejscu. *** Natalia Wudkiewicz po rozmowie z Franciszką nie ociągała się z następną wizytą. Miała tym razem ze sobą koszyczek, a w nim wszystkie potrzebne krawieckie przybory. Ignaś Kalinowski, jak każdej zimy, przeważnie przebywał w domu w obawie przed zaziębieniem się i złapaniem dodatkowej choroby. Natalia wiedziała o tym i nie liczyła na spotkanie starszego syna pana Michała Kalinowskiego. Jej plan zakładał działania obliczone na dłuższy czas. Była zwolenniczką małych kroków, stawianych jednak na tej samej ścieżce, tak by zakończyły się zaplanowanym przez nią rezultatem. Panna Wudkiewicz ukłoniła się starszej pani Kalinowskiej spotkanej na podwórzu. Była dobrze ubrana, skromnie i nieco uroczyście. – Będę pomagała France przy strojach – oznajmiła, wskazując swój koszyczek. Pani Katarzyna wzruszyła tylko ramionami i nic nie odpowiedziała. Nie zrażona tym Natalia poszła do kuchni, gdzie było gorąco od ognia na piecu, i tam czekała na Franciszkę. W kuchni przebywała tylko kucharka Serafina, nazywana Finą, tego dnia milcząca i ponura, z głową owiniętą chustką, ponieważ bolały ją zęby. Co jakiś czas brała z szafki butelkę wódki, polewała nią szmatkę, a tę wkładała sobie do ust i zaciskała zęby. – Pomaga? – zaciekawiła się Natalia. – Bo gdyby nie pomagało, to radziłabym zimny okład zrobić. Wody trzeba prosto ze studni wziąć, albo nawet i śniegu... Kucharka wolała jednak okłady z alkoholu, które – w miarę jak przedłużał się pobyt Natalii – zmieniała coraz częściej. W końcu Fina zaczęła chwiać się na nogach, a pokrywki wylatywały jej z rąk. Franciszka nie była w stanie jej zastąpić, bo za słabo rozeznawała się w gotowaniu dla domowników Kalinówki. W rodzinnej chałupie pomagała Antoninie, ale we
dworze wszystko robiono inaczej. Tu do wszystkiego były oddzielne garnki, kociołki, rondle i patelnie, a potem talerze, szklanki, kieliszki, kubki, sztućce. Od tej ilości, ważności, kolejności Franciszce po prostu kręciło się w głowie. – Nauczysz się – pocieszyła Natalia. – Ja ci pomogę i szybko się nauczysz. Była w ogóle bardzo skora do pomocy. Obejrzała ubrania Franciszki, które zostały po pierwszej żonie gospodarza, szybko też postanowiła, co i jak trzeba zrobić. – Tu przyciąć, to można przedłużyć, jest spory zakład. Tu mankiety dorobimy. A z tego nic nie będzie. Dobierała od razu nici, planowała guziki i haftki, notując na skrawku papieru, czego jeszcze potrzeba. – I to wszystko potrafisz sama zrobić? – spytała Franciszka z podziwem. – Pewnie – uśmiechała się Wudkiewiczówna. – Uczyłam się, to się nauczyłam. To wcale łatwe, jak już umiesz. Franciszka potrafiła utrzymać igłę w ręce, sama przygotowała ręczniki z wyprawy, ale umiejętności Natalii wzbudziły w niej wielki podziw. – Bardzo ci jestem wdzięczna – zapewniała co chwila. Natalia śmiała się zadowolona. – Wszystko zrobię, jak się patrzy – zapewniała. – Tylko co do guzików, to nie wiem. Chyba macie jakieś we dworze, może coś by się wybrało. Bo jak nie, to trzeba kupić w mieście. W przyszłym tygodniu pójdę do Zabłudowa, to kupię takie, jak należy. Można byłoby posłać kogoś, ale kto się na tym zna? Jak to wytłumaczyć? Lepiej, żebym to sama załatwiła... – Ale to przecież kłopot – niepewnie oponowała Franciszka. – Jaki tam kłopot! – śmiała się Natalia. – Jak będę szła na próbę chóru do kościoła, wejdę do sklepu i kupię. I tak Franciszka znalazła powierniczkę swoich niektórych sekretów, pomocnicę w gospodarstwie i najważniejszą doradczynię.
Nad garderobą Franciszki Natalia wygłosiła wiele pochwał. Podobały się jej suknie, okrycia, trzewiki, chustki, rękawiczki. Najwięcej zaś zadziwienia wywołały kapelusze. – Będziesz je nosić? – pytała z niedowierzaniem. Kapelusze były obszerne, kolorowe, z woalkami, piórami i rozmaitymi ozdobami. Franciszka przymierzyła kilka, ale nie była zadowolona. Jej zdaniem, żaden nie pasował do jej okrągłych, rumianych policzków. Świętej pamięci pani Anna, pierwsza żona Michała Kalinowskiego, była znacznie drobniejszej budowy, głowę też miała mniejszą. Jej kapelusze wchodziły na głowę Franciszki płytko, ledwie ledwie, wyglądała więc w nich zabawnie i Natalia odradzała ich zakładanie. – Chyba nie chcesz, żeby się wszyscy śmiali. Franciszce było żal kapeluszy, uważała je za szczyt elegancji, ale i ona musiała przyznać, że nie wygląda w nich najlepiej. Natalia wątpiła, czy nakrycia głowy da się przerobić. – Trzeba byłoby zawieźć do modystki, a taka to jest aż w Białymstoku – powiedziała. – Kosztowałoby krocie. Franciszka nie miała własnych pieniędzy, więc po namyśle zrezygnowała z kapeluszy. Owszem, futrzana czapka na zimę to co innego, taką można nosić latami, ale kapelusze nie są konieczne. Może poza jednym słomkowym, z niebieską wstążką. – Weź je sobie – powiedziała do Natalii w odruchu wdzięczności za życzliwość przyjaciółki i jej dobre rady. – Ja nie będę potrzebowała. Natalia początkowo nie mogła uwierzyć, a kiedy dotarło do niej, że Franciszka nie żartuje, nie posiadała się z radości. Zaraz też zabrała cztery pudła, żeby je zanieść do domu. Nie chciała przyznać, że obawia się, aby Franciszka się nie rozmyśliła. – Takie piękne i eleganckie. Może jednak dasz do modystki... – Przecież mówiłaś, że źle w nich wyglądam. I powiedziałaś, że pańskie kapelusze trzeba umieć nosić. – Pewnie, że trzeba. One służą do ozdoby.
– Nauczę się – uśmiechnęła się z nadzieją Franciszka. – Wtedy kupię sobie nowe. Młynarzówna przytaknęła z zadowoleniem, ale zaraz zmarszczyła nos. – Tylko jak ja zabiorę te pudła? Przecież nie dam rady ze wszystkimi. Franciszka miała w planie robotę w kuchni i wahała się, czy powinna odprowadzać przyjaciółkę. Zobaczyła przez okno Wacię i wyszła przed dom, żeby poprosić ją o pomoc, ale tymczasem Wacia gdzieś odeszła. Pojawił się natomiast Ignaś Kalinowski. – Co Franciszka potrzebuje? Usłyszawszy nieśmiałą prośbę, zgodził się bez wahania. – Chętnie pójdę – powiedział. – Właśnie miałem zrobić krótki spacer. Franciszka wróciła do kuchni, gdzie Natalia Wudkiewicz próbowała, czy da radę nieść wszystkie pudełka. Miały specjalne uchwyty z tasiemek na rękę, aby łatwiej było je przenosić, ale młynarzównie nie udało się wziąć więcej niż trzy. – Ignaś pomoże – powiadomiła Franciszka, co dziewczyna przyjęła z ogromnym zadowoleniem. Ignaś przyszedł zaraz, ukłonił się na powitanie i wesoło zagadał. Uwagi Franciszki nie umknął nagły rumieniec na twarzy Natalii, ale nic nie powiedziała. Ignaś wybrał dla Wudkiewiczówny dwa najmniejsze pudełka, najlżejsze, pozostałe przeznaczając dla siebie. – Na pani rozkazy, panno Natalio – czarował uśmiechem. *** Dzień był nadzwyczaj rześki, przyjemnie szło się wydeptaną ścieżką. Ignacy Kalinowski z zadowoleniem brał głębokie oddechy. Poprzedniego dnia zakończono młócenie zboża i przed większą stodołą dwaj parobkowie ładowali na wóz worki, które następnego dnia miały trafić do młyna. – Ojciec Natalii podobno czuje się już dobrze? – zagadnął mężczyzna. – Bo duża robota się szykuje.
Panna Wudkiewicz zapewniła, że młynarz jest gotowy przyjąć zlecenie z dworu. – Pan Staś naprawił co trzeba i młyn chodzi jak złoto. Kalinowski przyjął to z zadowoleniem. – Niezgorszy zarobek będzie – obiecał. – Plony były bardzo dobre tego roku. Natalia potwierdziła skinieniem głowy. – A pan Ignaś to nie jest niespokojny? – zapytała. – Mówią, że jak Franka, to znaczy macocha pana Ignasia, urodzi dziecko, to cały spadek będzie na nią... Pytanie było postawione wprost, ale Kalinowski nie uznał go za natarczywe. – Tak mówią? – uśmiechnął się. – Wcale się nie obawiam. Czemu miałoby tak być? Przecież jestem pierworodnym synem i coś mi się należy. Natalia miała poważną minę. – Rozmaicie to bywa w rodzinach. Szli przez chwilę w milczeniu. – A właściwie... – zapytał Ignaś – Po co pannie Natalii tyle kapeluszy? Za mąż będzie wychodzić? Młynarzówna zaśmiała się wesoło, machając trzymanymi w rękach pudełkami. – Może i będę. Pan Ignaś myśli, że nie mam chętnych? Pytanie zostało zadane po to, aby odpowiadający zaprzeczył i Kalinowski zrobił to natychmiast. – Na pewno wielu! Panna Natalia przecież... Przerwał i mimo nalegań dziewczyny nie chciał powiedzieć nic więcej. – Co przecież? – pytała. – Czemu pan Ignaś nie mówi? Oj, jak tak można?! Próbował wytłumaczyć swoje intencje. – Niech panna Natalia wybaczy, że taki jestem niegrzeczny. Nie chciałem wtrącać się w cudze sprawy
– Nie gniewam się – zapewniła. – Ale pan Ignaś niech powie, co myśli, bardzo proszę. – Miałem na myśli, że pewnie starających się jest cała gromada – wyjaśnił. – Ale coś mi się wydaje, że panna Natalia nikogo jeszcze nie wybrała... – Tak? A jak to pan Ignaś poznał? – Pewnie coś byśmy już słyszeli, gdyby wybrała. Wiadomości szybko się rozchodzą. – Prawda – zgodziła się. – Chyba że ktoś chce ukryć swoje zamiary jak... jak... Przerwała nagle zawstydzona. – Jak mój ojciec? – domyślił się Kalinowski. – Owszem, to była dla wszystkich wielka niespodzianka. Ale to dlatego, że ojciec nie chciał rozgłosu. Bo to raz, że on wdowiec, a dwa, że Franciszka niby z innej klasy... – Panu się to nie podoba? Ignaś wzruszył ramionami. – Co mam tu do powiedzenia? Ojciec postanowił, jak postanowił. Mnie o zdanie nie pytał. – Może z miłowania tak zrobił? – odezwała się Natalia po chwili. – Chyba tylko z miłowania, skoro o wszystkich innych sprawach zapomniał. Nie pomyślał, że to komplikuje stosunki we dworze i może obu paniczom utrudnić życie. – Proszę nie nazywać mnie paniczem – poprosił Ignaś. – I niech panna Natalia w bok nie skręca, bo nie o moim ojcu mówiliśmy, tylko o niej. Byli już jacy chętni u pani ojca? Proszę się przyznać. Nie powiem nikomu, obiecuję. Wudkiewiczówna nie odpowiedziała. Szli dalej obok siebie, wolno, ponieważ do młyna i domu Wudkiewiczów było już blisko. Tylko minąć dworskie stogi ze słomą, a potem mały kawałek dobrze wydeptaną ścieżką.
– Byli – przyznała się Natalia. – Pewnie, że byli. Tylko że ja nie dla każdego. Ignaś przytaknął. Wudkiewiczówna była ładną dziewczyną, pięknie śpiewała w kościele, a zapewne i posag miała niemały. – Nie podobali się pannie Natalii? – zapytał. Pokręciła głową. – Nie o podobanie tu chodzi – oznajmiła poważnym tonem. – Ja jestem dość ładna za dwoje, chyba pan Ignaś nie zaprzeczy. A że mam posag, to nie muszę zaraz za pierwszego lepszego iść. No, nie powiem, dobrzy to gospodarze, zamożni. Ale ja nie bardzo bym chciała w polu robić... – No, jest przecież młyn – zauważył Ignaś. – Oni to by chcieli mnie od ojca zabrać. Do tych swoich wiosek, żebym tam robiła na roli. Ale ja to bym wolała inaczej... Nie chciała zdradzić, co ma na myśli. Dopiero po dłuższym namawianiu panna Wudkiewicz przyznała się do swoich marzeń. – Jeśli pan Ignaś tak szczerze pyta... Ja to bym chciała jak Franka Lulewicz. Żeby do jakiego dworu iść, a nie w ziemi się grzebać. Dość mam posagu, żeby panią zostać. A po śmierci ojca to nawet i więcej jeszcze dostanę, bo jestem jedyną córką... Przerwała, jakby przestraszona tym, że tak nagle ujawniła swoje marzenia przed młodym obcym mężczyzną. – Pan Ignaś nie będzie się ze mnie śmiał, prawda? – spytała z nadzieją. – Powiedziałam szczerze, bo bardzo pana Ignasia szanuję i mam do niego zaufanie. – Nikomu nie powiem – przypomniał Kalinowski. – Już to przecież obiecałem. Natalia odstawiła pudła na śnieg. – Pan Ignaś szczerze odpowie? – spytała. Kalinowski zerknął niepewnie. Niedawno odpowiadał szczerze na pytania zadawane przez inną młodą kobietę. Panna Justyna Nowacka z Topolan pytała go o coś podobnego.
Młynarzówna zakręciła się w miejscu, kożuch zafurkotał. – Jestem gorsza od Franki? – spytała. Zaskoczony Ignaś pokręcił głową. – Nie – potwierdził. – Na pewno nie. Natalia odsłoniła włosy i obróciła się jeszcze raz. – Mówią, że Franka to ma diabła za skórą – oświadczyła, jakby rozmawiała nie z kawalerem, a z koleżanką. – Ja może nie jestem taka śmiała, ale też mi niczego nie brakuje. No, niech pan Ignaś sam powie. No, niech powie. – Niczego – zgodził się Kalinowski. Patrzył na obracającą się dziewczynę i czuł, jak krew w nim się burzy. – Narzeczony to będzie miał... zachwycenie... Natalia, zadowolona z komplementu, założyła chustkę ponownie i wzięła pudełka do rąk. Wspinali się na skarpę, śnieg był tu dość wysoki, ścieżka wąska, Natalia szła przodem. Dopiero po chwili Ignaś zrównał się z nią i znowu szedł obok. – O paniczach z Kalinówki to mówią... – odezwała się Natalia. – Tak? – zaciekawił się Ignaś. – Co mówią? – Że jeden buja w obłokach jak dziecko, a drugi jest praktyczny. Czy pan jest bardzo praktyczny, panie Ignasiu? – Chyba tak – odpowiedział po namyśle Kalinowski. – Gdyby mnie porównać z bratem, to jestem zupełnie nieromantyczny... Otwartość panny Natalii mu odpowiadała i nie miał oporów przed szczerą rozmową. – Ja lubię pracować – oznajmił. – Staś nos trzyma w książkach, mnie interesuje gospodarka. Jestem praktyczny. Odpowiedź spodobała się Natalii. – Więc w czas wyboru żony nie będzie pan patrzył na porywy serca, a raczej na sprawy innego rodzaju? – Och, nie aż tak! – roześmiał się Ignaś. – Owszem, przyznaję, że ważne jest dla mnie, aby dziewczyna wywodziła się z porządnego domu
i żeby miała jaką okrągłą sumkę w posagu. Ale nie wyobrażam sobie, żebym miał się żenić z kimś, kto zupełnie by mi się nie podobał... Natalia Wudkiewicz ponownie postawiła pudełka na śniegu i obróciła się wokół siebie, tanecznie przytupując trzewikami. – A ja się panu Ignasiowi podobam? – zapytała z uśmiechem. – Choć troszeczkę? – Więcej niż troszeczkę – odpowiedział zapytany, ale nie odstawił trzymanych w rękach pudełek. – I ożeniłby się pan ze mną? – dociekała Natalia. Przystanęła naprzeciw Ignasia i wpatrywała się w niego z natężeniem. Kalinowski potwierdził niepewnym ruchem głowy. – Panna Natalia żartuje... – Nie – zaprzeczyła. – Pytam całkiem poważnie. Czy gdybym obiecała, że będę dobrą żoną, a panu dostałby się godny posag, czy pan Ignaś wybrałby mnie? – Poważnie? – upewnił się po raz kolejny Ignaś. Natalia wzruszyła ramionami. – Nie wierzę w te wszystkie historie o wielkim kochaniu – oznajmiła. – Moim zdaniem, kochanie przychodzi z wiekiem, jak ludzie już ze sobą żyją, poznają, polubią... – Ja Natalię już lubię – wtrącił Ignaś. Zaśmiała się zadowolona. – Ja Ignasia też lubię – przyznała się. – Wiem, że jest porządny człowiek, spokojny i pracowity. Przy nim żona będzie miała jak pączek w maśle. Gdyby to o mnie chodziło, to bym się nawet pracy nie bała. Pan Ignaś taki zapobiegliwy, że pewnie i niewiele miałabym w jego domu roboty. Nająłby służącą i parobka... – Na pewno – potwierdził. – Nie musiałaby panna Natalia pracować więcej, niż by sama sobie wyznaczyła. Klasnęła w dłonie. – Byłam tego pewna – oznajmiła. – Pan Ignaś nadałby mi się na męża.
Przy nim nie zaznałabym biedy. Mam u ojca własne pieniądze, po matce, a pan Ignaś umiałby tak nimi zarządzić, że nic byśmy nie stracili, a ułożyli sobie życie jak najwygodniej. – Ile? – spytał Kalinowski. Panna Natalia wyciągnęła dłoń i zaczęła wyliczać na palcach. – Posagu dwa tysiące rubli. To chyba niemało, co? Mam gotową wyprawę i nieco grosza w gotówce, ale mało, nie warto wspominać. Jednak po śmierci ojca suma ta będzie dużo większa, bo po jego bracie na mnie przechodzi. To kapitał, co mój ojciec, jak mówi, chowa na czarną godzinę. Ignaś Kalinowski pokiwał głową. – Moja część na Kalinówce duża – wyjaśnił. – Głównie w ziemi. Tylko nie wiem, gdzie by Natalia chciała mieszkać... Pokręciła głową. – Gdzie indziej. Pan Ignaś już by co odpowiedniego znalazł. Na pewno nie u ojca, a pod własnym dachem. Szli dalej, w milczeniu zastanawiając się nad zgłoszonymi propozycjami. Weszli na podwórze domu przy młynie. Natalia nie chciała, żeby Ignaś wchodził do środka. Swoje pudła postawiła na śniegu i sięgnęła po te, które przyniósł Kalinowski. – Bardzo dziękuję panu Ignasiowi za odprowadzenie. I za tak interesującą rozmowę też pięknie dziękuję. – Proszę bardzo – uśmiechnął się Ignaś. – To była bardzo przyjemna pogawędka. I pouczająca. Natalia odebrała pudła, ale nie wchodziła z nimi do domu. – Gdyby to było naprawdę... – uśmiechnęła się z rozmarzeniem. – Gdyby naprawdę, to musiałby się pan Ignaś pospieszyć. Teraz dostałby od ojca ziemię i pewnie niemało gotówki. Kto wie, jak będzie, gdy Franka urodzi dziecko. Wtedy część pana Ignasia od razu zrobi się mniejsza... Ignacy Kalinowski pokiwał głową. – Prawda – stwierdził nie bez zaskoczenia. – Panna Natalia ma
zupełną rację. Pochylił się i ujął dłoń dziewczyny, aby złożyć na niej pocałunek. Rączka była wypielęgnowana i gładka. – Przyjemne żarty – powiedział. Natalia Wudkiewicz uśmiechnęła się zachęcająco. – Może żarty, a może nie żarty – wyjaśniła, zaglądając mu w oczy. – Niech pan Ignaś pomyśli. Mam jeszcze trochę czasu i mogę poczekać.
PYTANIA BEZ ODPOWIEDZI
D
owiedziawszy się o sprzedaży ziemi, pan Michał Kalinowski natychmiast pobiegł z pytaniami do matki. – Jak mama mogła tak postąpić?! – pytał zdenerwowany. – Odsprzedać taki szmat Kalinówki! I to bez żadnego uprzedzenia! To nie do wiary! Pani Katarzyna siedziała w fotelu z niewzruszoną miną. – Sprzedałam, ponieważ ziemia należała do mnie – oznajmiła spokojnym głosem. – Chyba tego nie zakwestionujesz. – Oczywiście, tego nie podważam. Pozwoli sobie jednak mama powiedzieć, że nie rozumiem powodów... Pani Kalinowska wzruszyła ramionami. – Kiedyś byliśmy zgodną rodziną. Teraz każdy robi, co mu przyjdzie do głowy, nikogo o zdanie nie pytając. To i ja nie pytałam. Michał Kalinowski wiedział, że matka ma na myśli jego związek z Franciszką. Czuł się w tej sprawie trochę winny, więc zamilkł. – Poza tym potrzebowałam pieniędzy – uzupełniła starsza pani. To oświadczenie bardzo pana Michała zdumiało. – Pieniędzy? – zapytał z niedowierzaniem. – Po co mamie ich aż tyle? Starsza pani wzruszyła ramionami. – Po co? Mam różne potrzeby. Na początek chcę, żebyś mi wystawił pomnik... – Pomnik?! – wykrzyknął pan Michał. – Jaki pomnik, na miłość boską?! – Nagrobek – uściśliła pani Katarzyna. – Niedługo już pociągnę, chciałabym załatwić to sama. Pan Michał wykrzywił usta. – Nagrobek? – powtórzył, siadając na krześle zrezygnowany. – Za sześć tysięcy rubli może mama kupić cały cmentarz! *** Synowie pana Michała podeszli do wszystkiego znacznie spokojniej. Staś mało się interesował majątkiem, a i Ignaś – po pierwszym szoku wywołanym widokiem obcych ludzi na polach – pogodził się z sytuacją.
– No trudno – powiedział do brata. – Damy sobie radę. Babunia miała w tym zapewne jakiś cel. Sprzedała, to sprzedała. Staś wydawał się tym wcale nie przejmować. – Ja i tak tu nie zostanę – przypomniał. – Tobie będzie musiało wystarczyć pozostałych sto dwadzieścia dziesięcin. Ignaś martwił się oczekiwanym spadkiem dochodów majątku, ale od razu zaczął zastanawiać się nad zaradzeniem sytuacji, bo w głowie miał zawsze wiele planów dotyczących Kalinówki. – Będziemy musieli zagospodarować nieużytki – oznajmił ojcu, mówiąc tonem człowieka, który przemyślał już wszystko i ma gotowy projekt. – To przecież kilka dobrych dziesięcin, coś da się z nimi zrobić. Michał Kalinowski wzruszył ramionami, ponieważ nie znajdował w sobie podobnego entuzjazmu. – Mrzonki! – mruknął w odpowiedzi. – Brakuje nam środków na potrzebniejsze rzeczy. *** Pani Katarzyna miała pretensje do Joska, że wprowadził ją błąd, gdy okazało się, że krewny, który kupił ziemię, był jedynie pośrednikiem, grunty zaś objął pan Jacek Nowacki. Josek przepraszał, zaklinał się, przypominał, że ostrzegał. – Wielmożna pani pytała, czy gwarantuję. To ja gwarantowałem. Ale tylko za Baumanna gwarantowałem. Jakże było mi gwarantować za wielmożny pan z Topolan? Dla Kalinowskich bezpośrednie sąsiedztwo z panem Jackiem stwarzało niewygodną sytuację towarzyską. Pan z Topolan był przecież skłócony z Kalinówką. Wprawdzie starsza pani nie uważała, żeby i ona przyczyniła się do kłopotów, ale jej niegdyś duża sympatia do pana Jacka osłabiona po wyzwaniu na pojedynek, teraz zanikła zupełnie. – Co za okropny człowiek! – mruczała. – Mam nadzieję, że nie będzie miał na tyle bezczelności, aby pojawić się tutaj osobiście. Panu Nowackiemu nie postało to nawet w głowie. Wcale nie zamierzał
pokazywać się w Kalinówce, zakupionymi gruntami miał zarządzać wynajęty przez niego człowiek. Prace podjęto tam natychmiast, rozgraniczenie włości przeprowadzono wyjątkowo wyraźnie, wbijając słupki graniczne, a nawet stawiając tu i ówdzie ogrodzenie z kolczastego drutu. *** Sam pan Nowacki z Topolan czuł się wmanewrowany w przykrą sytuację i żałował, że postąpił nieostrożnie. Nie kupił bowiem ziemi w Kalinówce ani z przemyślności, ani też powodowany chęcią zaszkodzenia niedoszłemu zięciowi. Z zamiarem powiększenia majątku nosił się bowiem już jakiś czas, a usłyszawszy ofertę pośrednika, uznał ją za bardzo korzystną i długo się nie zastanawiał. – Biorę! Początkowo był przekonany, że to Kalinowski sprzedaje ziemię, co bardzo mu odpowiadało. Od czasu nieszczęsnego pojedynku czuł wobec pana Michała niechęć i z radością witał sposobność dokuczenia mu w każdy możliwy sposób. Nabywając jego ziemię okazyjnie więc za przystępną cenę, osłabiał pozycję pana z Kalinówki. Utrudniał też życie przez narzucenie sąsiedztwa, którego, jak sądził, Kalinowski sobie nie życzył. Sytuacja skomplikowała się, gdy pan Nowacki dowiedział się, że ziemię sprzedaje Katarzyna Kalinowska, do starszej pani czuł bowiem sentyment, a miał podejrzenie, że dowiedziawszy się, kto ostatecznie jest kupcem, może się poczuć oszukana. On wprawdzie, przynajmniej we własnym mniemaniu, został oszukany pierwszy, był to jednak dla pana Jacka poważny dyskomfort. Do tego stopnia, że zastanawiał się nawet, czy nie powinien poważnie porozmawiać z panią Kalinowską, wyjaśnić wszystko, a może i zaproponować zwrot ziemi w zamian za wypłaconą sumę. Ale pan Jacek Nowacki nigdy nie był szybki w podejmowaniu decyzji, wahał się i zastanawiał, potem zaś zaszły wydarzenia, które próby
porozumienia uczyniły niemożliwymi. *** We wsi oraz w całym powiecie zmianę właściciela na części gruntów Kalinówki przyjęto bez zdziwienia. W okolicy nie brakowało majątków przechodzących z rąk do rąk, zmieniających pana lub dzierżawców. Najmniej chyba sprawa zabolała Franciszkę. Dla młodej żony pana Michała, wychowanej na skrawku ojcowskiego gruntu w Nowosadach, majątek w Kalinówce był tak wielki, że nie była w stanie ogarnąć go wyobraźnią. Nie czuła się też z kalinowskimi polami związana emocjonalnie i strata nie stanowiła dla niej powodu do bólu, choć rozumiała, jak zawiedziony i rozczarowany może być starszy pasierb. – Ignasiowi pewnie bardzo przykro? – zapytała. – To ziemia, którą znał i obrabiał od dziecka. Kalinowski potwierdził z niepewnym uśmiechem. – Znałem. Ale przecież należała do babuni, więc mogła z nią postąpić, jak uznała za stosowne. Nie rozumiem, czemu tak postanowiła, ale widać był jakiś powód... Franciszka domyślała się, że jej osoba odegrała w tym pewną rolę, ale nie miała z kim o tym porozmawiać. Próbowała zapytać męża, zbył ją jednak ogólnikami. – Czy to z mojego powodu? – spytała teraz. – Starsza pani chciała ukarać Michała za mnie? Ignaś nie wiedział, jak ma odpowiedzieć. – Nie wiem – przyznał w końcu. – Babunia miewa czasem pomysły, których nikt nie rozumie. Po czym dodał: – Franciszka nie powinna robić sobie wyrzutów. Jej winy w tym nie ma. Co innego, gdyby była... – zawahał się – gdyby była kochanką ojca. Bo wie Franciszka, zdarza się, że panowie tracą całe fortuny na swoje kochanki, utrzymanki i tym podobne osoby. Ale żona to żona. Święty sakrament. Babunia może nie jest zachwycona tym, co się stało, ale kiedyś
będzie musiała się pogodzić i uznać małżeństwo. Franciszka uśmiechnęła się z nadzieją. – Spokojniej mi – przyznała się cicho. – Jak mi Ignaś tak powiedział. Bo spać nie mogę z niepokoju... Ignaś uśmiechem dodał jej odwagi. – Niech Franciszka po prostu zapomni – zaproponował. – Było w Kalinówce ziemi więcej, teraz jest mniej. Jest, jak jest. Trzeba się po prostu wziąć do roboty i nie myśleć już o tym. On przynajmniej swoją dobrą radę zaraz wcielił w życie. Wiosna była tuż-tuż, roboty na polach nie można było odkładać. *** Temat sprzedaży ziemi wracał w rozmowach syna z matką jeszcze wielokrotnie, ale pani Katarzyna okazywała się zupełnie nieczuła na jakiekolwiek argumenty – Mama całe życie dbała o to, żeby nie uszczuplić Kalinówki – przypomniał pan Michał. – A nagle zdecydowała, że można ją sprzedać. Jak zrozumieć takie postępowanie? Pani Katarzyna pokręciła głową. – Sprzedałam tylko swoją część. Twoja i chłopców jest nienaruszona. – Ale przecież i po mamie coś by się im należało. Starsza pani zacisnęła usta. Nawet jeśli żałowała zbyt pochopnych decyzji, nie zamierzała się do tego przyznawać. – Sprzedałam i już, nie ma o czym mówić – odpowiedziała po chwili. – Ignasiowi starczy, a Staś ma inne plany. Pana Michała nie zadowoliło takie tłumaczenie. – A ja, proszę mamy? – zapytał marszcząc brwi. – Jeśli, dajmy na to, będę miał dzieci z Franciszką? Pani Katarzyna wykrzywiła wargi. – Nie pytałeś mnie, gdy się z nią żeniłeś, to i nie pytaj, co masz robić dalej. Pan Michał zamilkł.
– No dobrze – odezwał się po chwili. – Mam jeszcze tylko jedno pytanie. Co mama zrobiła z pieniędzmi? – Już mówiłam – obruszyła się pani Katarzyna. – Wystawię sobie pomnik. Okazały i z porządnego kamienia. Po mojej śmierci będziesz mógł na nim wyryć, co zechcesz. Choćby to, jaka byłam dla ciebie niedobra. Kalinowski westchnął bezradnie. Na argumenty, jakie przytaczała starsza pani, nie znajdował dobrych odpowiedzi. – Nigdy nie twierdziłem, że mama była kiedykolwiek wobec mnie niedobra. – Może i nie mówiłeś – przyznała pani Katarzyna. – Ale kto wie, czy tak nie pomyślałeś, skoro mnie tylko krytykujesz i krytykujesz. Pan Michał zrezygnował z dalszej rozmowy. *** Największe dylematy przeżywał jednak ksiądz Miodyński, zabłudowski proboszcz, w ręce którego pani Kalinowska złożyła sumę ze sprzedaży i od którego oczekiwała konkretnych działań. Zadanie, jakie przed nim postawiła, należało do najtrudniejszych, z jakimi zetknął się w życiu. – Jeśli przeważnie zastosuję się do życzenia pani Kalinowskiej, wystąpię przeciw świętemu sakramentowi małżeństwa, którego sam przeważnie udzieliłem. Jeśli się nie zastosuję, przeważnie spowoduję gniew uczciwej parafianki, dobrej katoliczki i przeważnie hojnej ofiarodawczyni... Nie mogąc od razu znaleźć dobrego rozwiązania, ksiądz Miodyński odłożył rozstrzygnięcie dylematu na później. Otrzymane od pani Katarzyny pieniądze postanowił umieścić w banku – na korzystny procent. – Nie zaszkodzi, jak trochę przeważnie poleżą – tłumaczył sobie. – Podejmę je zaraz potem, jak będę wiedział, co należy zrobić. Po czym westchnął w kierunku Chrystusa na krucyfiksie, stojącego na biurku w kancelarii.
– Daj, dobry Panie Boże, przeważnie jaką radę...
KLEMENTYNA
N
a stację kolejową w Żedni Staś wyjeżdżał w dzień pochmurny, szary i wilgotny. Śnieg prawie już zniknął, jednak ciężkie chmury wisiały nisko i można było spodziewać się opadów. Przewidując roztopy, Staś wyjechał z Kalinówki zaraz po śniadaniu, jednak droga okazała się znośna i dotarł na miejsce na długo przed przyjazdem pociągu. Miał przed sobą co najmniej dwie godziny oczekiwania w pustej leśnej okolicy. Postawił bryczkę na placyku przed drewnianym budyneczkiem stacji, dał koniom obroku i zastanawiał się, jak spędzić czas. Miał ochotę obejrzeć pobliski duży tartak Hasbacha i przyjrzeć się robocie, ale szybko zrezygnował. Ziemia namiękła po ostatnich deszczach ze śniegiem i Staś już po kilku krokach buty miał umazane błotem do łydek. Otarł je jako tako wiechciami suchego zielska, zmartwiony, że przed panną przyjdzie mu zaprezentować się w nie najlepszym świetle. Stacja Żednia miała wprawdzie dużą, porządną poczekalnię, ale w budynku z żółtej cegły od lat ciągnął się remont. Składy osobowe rzadko się tu zatrzymywały, przystanek funkcjonował głównie jako punkt załadunku drewna na wagony. Poza Kalinowskim nie było nikogo na wietrznym peronie i zawiadowca, niski, pulchny Artem Cyprianiuk, zaprosił Stasia na szklankę gorącej herbaty. W malutkim, zacisznym biurze obaj mile spędzili czas na rozmowie i partyjce szachów. – Pociąg przyjdzie według rozkładu – zapewniał kolejarz, podciągając przykrótkie rękawy wytartego na łokciach munduru. – Niech panicz będzie spokojny. Może więcej konfitur? Co jakiś czas porównywał godzinę wskazywaną przez zegar stojący w kącie ze wskazaniami dużego zegarka kieszonkowego. Ten ostatni otrzymał niedawno z okazji dwudziestolecia służby, co zostało potwierdzone wygrawerowanym napisem. Staś z zajęciem obejrzał czasomierz i złożył jubilatowi życzenia dalszej dobrej pracy. Wypił dwie szklanki herbaty, zjadł dwie miseczki konfitur i z przyjemnością dał
gospodarzowi wygrać partię w podzięce za gościnę w ciepłym, przytulnym pomieszczeniu. – Zimy to chyba już nie będzie – mówił Artem Cyprianiuk, wskazując na szyby spływające deszczem. – Tylko plucha i plucha. Zeszłego roku o tej porze śnieg był na pół arszyna wysoki. Da panicz wiarę, że jednego razu wchodzę ja do poczekalni, bo drzwi jakoś wiatr otworzył, a tu wilk! I to jaki! Wielgaśny basior siedzi i patrzy. Zabłąkany jakiś, widać żeru szukał. – I co dalej? – zapytał Staś zaciekawiony. – Macie tu chyba jaką strzelbę na taki wypadek... Cyprianiuk pogładził podbródek. – A panicz co by zrobił? – zapytał z przekornym uśmiechem. – Nie było czasu myśleć, trzeba było działać! Zeskoczył z krzesła, dreptał w miejscu, machał rękami i nadymał policzki, żeby jak najdokładniej przedstawić scenę, jaka potem nastąpiła. – Nawet zestrachać się nie było kiedy – opowiadał. – Jak nie wrzasnę: A bilet u ciebie jest?! Nie ma? To poszoł won, przybłęda!! Jak nie chwycę miotły z kąta, jak nie pogonię! Trzeba było widzieć, jak ogon podkulił i zmykał! Może i u mnie ruch pasażerski nieduży, ale przecież nie dla wilków poczekalnia! Staś śmiał się głośno z opowieści i przedstawienia, z żalem kończąc rozmowę z kolejarzem, ponieważ dał się słyszeć gwizd pociągu i trzeba było wyjść na wilgotne, chłodne powietrze. Cyprianiuk założył czapkę, poprawił ją przed lusterkiem przypiętym do szafy. – Służba! – oznajmił dobitnie, gestem zapraszając gościa do wyjścia. Stali ramię w ramię, gdy z hałasem wtoczył się na stację złożony z kilku wagonów pociąg do Wołkowyska. Staś patrzył uważnie, chcąc z daleka wypatrzyć gościa swojego ojca, chętny pomóc słabej niewieście przy bagażach, ale nic nie zdążył zrobić, choć otworzyły się tylko jedne drzwi drugiej klasy. Wyskoczył zza nich konduktor i przy pomocy kogoś, kto był niewidoczny, wytaszczył ogromny kufer, a zaraz także następny. Ledwo bagaż znalazł się na ziemi, głos gwizdka dał znak do odjazdu,
konduktor wskoczył na stopień, a skład ruszył. Zadowolony ze sprawnego odprawienia pociągu, Artem Cyprianiuk salutował lizakiem. Przy kufrach stała tylko jedna pasażerka, czekając aż ktoś podejdzie i udzieli pomocy. – Gospodi! – jęknął zawiadowca. – Czy to na pewno ta panna? Staś, zaskoczony, nie odpowiedział, długą chwilę stał w miejscu jak zamurowany. Spodziewał się subtelnej, eterycznej panienki, a miał przed sobą rzadki i wybujały twór natury. Panna Klementyna Hoffmann na pewno na wszystkich, którzy widzieli ją po raz pierwszy, robiła nie mniejsze wrażenie. Stasiowi tylko jedno porównanie przyszło do głowy: przypominała kredens w salonie. Była wysoka, szeroka, solidna. Kalinowski, który miał się za dość wysokiego, wyglądał przy niej jak dziecko, bo przewyższała go o półtorej głowy. Najmniej pięć lisów straciło życie, aby panna Klementyna mogła nosić futrzany kołnierz do swojego brązowego palta. Stała niczym posąg przy dwóch niebywale wielkich kufrach, rozglądając się uważnie ciemnymi oczami, tkwiącymi w twarzy mocno pospolitej, okrągłej, jakby nieco opuchniętej, na której ledwo zarysowywał się nos i podbródek. Za to usta miała szerokie, mięsiste, a nad górną wargą wąsik. Włosy, raczej rzadkie i nierówno przycięte, wyłaziły nieskładnie spod okrągłej czapki i wyraźnie opadały na lewe ucho. – Czy pani do Kalinówki? – spytał Staś, podchodząc. – Do Kalinówki – odparła, taksując go wzrokiem. – Przysłano po mnie konie? Mam nadzieję, że co najmniej dwa... Staś poczuł się nieswojo. Wzrok Klementyny, pewny siebie i kpiący, zapowiadał złośliwość charakteru, a ton głosu, trochę skrzekliwy i niespodziewanie wysoki u osoby o takich rozmiarach, obiecywał kłótnie i kłopoty. Z bliska praktykantka wydawała się jeszcze większa, jej ogrom wprost przerażał. Staś był kiedyś z ojcem w cyrku, na którego arenie występowali sławni
w całym Cesarstwie siłacze, potężni mężczyźni ogromnej tuszy, o szerokich barach i wielkich głowach. Nie miał możliwości przymierzyć, ale był przekonany, że żaden z nich nie dorównywał objętościami pannie Klementynie Hoffmann. – No?! – odezwała się zaczepnie. – Obejrzał mnie pan? Zanim zostanę zapytana i, powiedzmy przypadkiem, obrażona, sama odpowiem. Jestem taka wielka, ponieważ pochodzę z Wielkopolski! Ma pan coś przeciw temu? Kalinowski uciekł wzrokiem w bok. – Wcale nie chciałem o to pytać... – mruknął. – Nie? – skrzywiła wargi. – Musiałabym wcale nie znać was, mężczyzn, żeby uwierzyć w coś takiego. Tak, jestem duża i wiem o tym. Proszę sobie nie robić kłopotu zaprzeczaniem albo wymyślaniem wymówek. Pańskie zakłopotanie mówi wszystko. – Nie szukam wymówek i nie jestem zakłopotany – sprzeciwił się Staś. Panna prychnęła wyzywająco. – Nie? – spytała. – Czy gdybym była pięknością z literackich romansów, też by mnie pan tak potraktował? Też zapomniałby się przedstawić? Uwaga była boleśnie celna i chłopak poczuł, że się czerwieni. – Proszę wybaczyć – wymamrotał szybko. – To nie na pani widok takie moje zachowanie, ale raczej z powodu niedostatecznego wychowania, za które przepraszam. Jestem Stanisław Kalinowski. Młodszy syn Michała Kalinowskiego. – Klementyna Hoffmann – przedstawiła się dziewczyna, zdecydowanym gestem podając rękę. Dłoń panny była wyraźnie większa od ręki Stasia. Pochylił głowę i ćwiczonym w domu gestem dotknął wargami skórzanej rękawiczki. – Bardzo mi przyjemnie poznać. – Doprawdy? – spytała sarkastycznie, nie zabierając dłoni. – To jeszcze zobaczymy. Kalinowski miał ochotę powiedzieć, że tylko posłużył się
grzecznościową formułą, ale w porę ugryzł się w język. Natychmiast zrozumiał, że przy pannie Klementynie lepiej uważać na słowa, gdyż będzie je wyłapywać i obracać przeciw rozmówcy. Skinął w kierunku bryczki. – Chodźmy – zaproponował. – Czeka nas kawałek drogi. – Jak długi? – Dwadzieścia wiorst. Przy tej pogodzie i rozmiękłych drogach ledwie zdążymy na kolację. – Nie jestem głodna – zapewniła szybko, co Staś zrozumiał jako przyznanie się do czegoś wręcz przeciwnego. – W Kalinówce pory posiłków są święte – wyjaśnił, zadowolony, że może mówić o czym innym. – Moja babka nie toleruje spóźnień i rzadko je usprawiedliwia. Panna Klementyna zainteresowała się. – A gdy ktoś z domowników się spóźni? – Musi jeść w kuchni. Albo i iść spać z pustym żołądkiem. Panna Hoffmann skrzywiła usta. – To dość drakońskie zwyczaje – zauważyła. – U nas nie do pomyślenia. Człowiek musi regularnie jeść, jeśli ma mieć siłę do pracy. – Być może drakońskie – zgodził się Kalinowski lekko. – Ale teraz będzie pani musiała się do nich nagiąć. Myślę, że jest to nieodzowne, skoro zamierza pani otrzymać dobrą notę z praktyki. Klementyna podeszła do tej uwagi pogodnie. – Zamierzam – potwierdziła. – Ma pan rację. Pewnie niejednego będę się musiała tutaj nauczyć. No cóż, tak trzeba. Co kraj, to obyczaj. Staś miał na końcu języka uwagę, że przecież właśnie po naukę przybyła w te strony, ale się powstrzymał. Wziął się natomiast do przenoszenia kufrów, które okazały się niezwykle ciężkie. Tak bardzo, że natychmiast zrozumiał, że sam sobie nie poradzi. Chciał zawołać do zawiadowcy Cyprianiuka, który właśnie wyszedł przed stację, aby ponownie obejrzeć praktykantkę. Kolejarz zachowywał się jednak tak,
jakby nie widział kłopotów chłopaka. Patrzył na ogromną dziewczynę z ustami otwartymi ze zdumienia. – Wezmę z panem – zaofiarowała się Klementyna. Zanim Staś zdążył zaprotestować, chwyciła za konopny uchwyt i podniosła kufer od swojej strony. Pospieszył z drugiej i po chwili załadowali obie sztuki bagażu do bryczki. Kalinowski zauważył, że wysiłek nie zrobił na pannie wielkiego wrażenia. Nawet się nie zadyszała. Pełen podziwu podał jej rękę, aby pomóc w wejściu do bryczki i z niepokojem patrzył, jak pojazd przechyla się na bok, gdy postawiła nogę na stopniu. Usadowiła się na tylnym siedzeniu, obok większego kufra, ledwo się tam mieszcząc. Staś był pewny, że gdyby nie posłuchał ojca i nie wziął właściwego powozu, nie zabraliby się za jednym razem. Zajął swoje miejsce, wziął lejce do lewej ręki, prawą zamachał na pożegnanie panu zawiadowcy. Cyprianiuk odpowiedział podobnym gestem, w którym był podziw i niedowierzanie. Kalinowski pomyślał, że zawiadowca nie będzie już opowiadał o wilku w poczekalni stacji Żednia, a zacznie bawić przejezdnych opowieścią o największej kobiecie, jaką kiedykolwiek widziano. Deszcz przestał siąpić, ale wilgotna mgła wisiała wokół, dając smętne i ponure wrażenia. Kilka pierwszych wiorst, wiodących przez las, przejechali w zupełnym milczeniu, słychać było tylko parskanie koni i skrzypienie bryczki. Staś co jakiś czas odwracał się i zerkał na pasażerkę. Robił to pod pozorem sprawdzania, czy jest jej wygodnie i czy nie zgubili kufra. Ale w końcu zaczęli rozmawiać. Las przerzedził się i wyjechali na pola. Nie było tu wiele jaśniej, zbliżał się koniec krótkiego dnia. Staś powoził ostrożnie, starając się powodować końmi pewnie i z namysłem, unikając gwałtownego ściągania lejców, by nie doszło do wywrotki. Na nierównym i miękkim podłożu bryczka stale kolebała się na boki.
– Daleko jeszcze? – zapytała panna Klementyna z westchnieniem. Dokładnie w tym momencie powóz silnie przechylił się na lewą stronę i stanął. Tylne koło po oś zapadło się w błocie. Staś nie stracił zimnej krwi. Od razu zorientował się, że tylko sposobem wydostanie się z pułapki. Poprosił pasażerkę, aby przesunęła się w prawo jak może najbardziej, sam wychylił się na koźle w tę stronę i dopiero wtedy popędził konie. Ale sztuczka zawiodła, bryczka ledwie się ruszyła i zaraz z powrotem opadła w jamę. Po kilku bezowocnych próbach Kalinowski zszedł z powozu, nie przejmując się zabrudzonymi butami, i badał możliwość wyjazdu. Ocenił, że jest tylko jedno wyjście. – Utknęliśmy – oznajmił. – Czy byłoby dla pani wielkim kłopotem wysiąść z powozu? Obawiam się, że inaczej nie wyjedziemy. Panna Klementyna zaczęła się gramolić z bryczki bez słowa sprzeciwu. Staś pomyślał z uznaniem, że przytomnie wysiada na prawą stronę, gdzie błoto było mniejsze, a kałuże płytsze. Wymagało to przecież większego wysiłku ze strony pasażerki, dla której zejście na lewą stronę było krótsze i łatwiejsze. Jednakże obciążenie lewej burty zapadniętej w błoto, mogłoby spowodować głębsze ugrzęźnięcie pojazdu, a może nawet uszkodzenie osi, co w ogóle uniemożliwiłoby dalszą podróż. Nie patrzył na szarpaninę panny Hoffmann. Jej nieporadne ruchy mogły każdego przyprawić o współczucie. Ale docenił przemyślność pasażerki. Klementyna zdjęła palto, co pozwoliło jej łatwiej się poruszać. Suknia, jaką miała pod spodem, nie należała do najmodniejszych, była prosta i niezwykle skromna, tyle zauważył. Zaskoczyła go jeszcze bardziej, gdy nagle uchwyciła brzegi sukni, fałdy zamykając w garści. Zdumiony do granic możliwości, ujrzał pod spodem wysokie skórzane buty. Panna Klementyna, nie pytając o pozwolenie, wlazła tymi butami w błoto, podeszła do koła zapadniętego w jamie i ujęła za drewnianą szprychę. – Na znak, proszę popędzić konie – poleciła tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Staś widział, jak niosła kufry i domyślił się, co zamierza. Ochoczo chwycił lejce, a gdy konie ruszyły, panna Hoffmann szarpnęła kołem do góry, wydobywając je z pułapki. – Gotowe! Bryczka stała krok dalej, na twardszym gruncie, gotowa do drogi. Zajęli miejsca, Staś odczekał, by panna założyła palto, a dopiero potem cmoknął na konie. – Będzie więcej takich miejsc po drodze? – zapytała Klementyna. Kalinowski odwrócił się, lekko wzruszając ramionami. – Kto to wie? W tę stronę przejechałem w półtorej godziny, prawie gładko. Teraz mamy bagaż i robi się ciemno... – Bagaż? – podchwyciła panna Hoffmann. – No... – wyjaśnił z ociąganiem. – Te kufry... Spojrzała zaciekawiona. – Chciał pan powiedzieć, że kufry i gruba panna – poprawiła, ale w jej głosie wibrował śmiech i pewność siebie. Staś pokręcił głową. – Powiedziałem, co chciałem powiedzieć. Kufry. Pewnie nie uwierzyła, ale nie dała tego po sobie poznać. – Mam też zalety – zauważyła z przekornym błyskiem w oku. – Nie wierzy pan? – Wierzę – zgodził się gładko. – Widziałem już siłę. Robi wrażenie! W Kalinówce był taki parobek, Szczepan, też tak potrafił. O równie silnej niewieście nie słyszałem, ale przecież jestem młody i niedoświadczony, mało świata widziałem... Wpadł w podobny żartobliwy ton, co spodobało się pannie Klementynie. Uśmiechnęła się i gestem dała znać, że mogą jechać dalej. Odezwała się dopiero po kilku minutach. – Silna to może i jestem – powiedziała. – Ale boję się jak każda przedstawicielka mojej płci. Na przykład obawiam się nowego miejsca, domu, ludzi, których nie znam. Nie pragnę, żeby od razu mnie pokochali,
wiem, że to niemożliwe. Ale chciałabym, żeby przynajmniej nie czuli do mnie wstrętu... Staś Kalinowski, po raz kolejny tego dnia traktowany jak zupełnie dorosły, odwrócił się bokiem. – Nie ma obawy – zapewnił spokojnym, opanowanym głosem. – Jeszcze panna nie dojechała do Kalinówki, a już ma jednego przyjaciela. Nie zapytała, kogo ma na myśli, on uznał, że nie potrzebuje udzielać wyjaśnień. Po dłuższej chwili odezwała się znowu: – Panie Stanisławie? Nie zatrzymał koni, ale natychmiast odpowiedział na wezwanie. – Słucham. Ale proszę mi mówić Staś, jak wszyscy. Skinęła głową, czapka przesunęła się jej nisko na czoło, panna usiłowała ją poprawić. – Czy zostaniemy przyjaciółmi? – zapytała. – Pan nie będzie mówił nic złego o moim wyglądzie, ja nie powiem nic o pana wieku albo o pańskich niemądrych wybrykach, gdybym się o jakich dowiedziała. Zakładam, że pan nie robi takich rzeczy, ale gdyby zdarzyły się, będę uważała, że ich nie ma. Czy to dobra propozycja? – Bardzo dobra. – Więc zostaniemy przyjaciółmi? Staś Kalinowski uśmiechnął się z zadowoleniem. – Pod warunkiem, że nikt nie dowie się o naszej umowie – zastrzegł. – Przyjęte! – zgodziła się ochoczo Klementyna. – A jeśli nie zdążymy na kolację, mam co nieco pod ręką... – To od razu zróbmy postój! – zaśmiał się Kalinowski.
ZABAWY MŁODYCH Wiosna 1911 Białymstoku Staś Kalinowski wieczory spędzał na wałęsaniu się po mieście. Zaglądał do teatru, cukierni,
W
restauracji, regularnie uczęszczał do iluzjonu. Praktyka w gazecie nie była już tak obciążająca jak jeszcze niedawno, miał zdecydowanie więcej wolnego czasu. Redaktor Zeligman niespodziewanie zaczął mówić mu po imieniu, co napełniło Stasia dumą, gdyż zgodnie z zapowiedzią oznaczało to, że wydawca uważa go niemal za równego sobie dziennikarza. Korzystając ze sprzyjającej pogody Staś wiele spacerował, wystawiając się na spojrzenia kobiet. Strzelały za nim oczami panny z gimnazjum dla dziewcząt, panny u matczynych spódnic prowadzone w nagrodę do cukierni, zerkały ku niemu nawet słuchaczki Instytutu Panien Szlacheckich, bardzo elitarnej szkoły dla wyższej szlachty, mieszczącej się w dawnym pałacu Branickich. – Masz szalone powodzenie – powiedział z uznaniem Florian Sawicki. Spotykali się regularnie. Florian uczęszczał do klasy maturalnej, lada tydzień miał zdawać końcowe egzaminy i niewiele czasu mógł poświęcić na spotkania z młodszym kolegą. Nie chciał też, żeby Kalinowski odwiedzał go na stancji, ani też żeby przychodził pod szkołę i tłumaczył, że tak będzie bezpieczniej dla nich obu. – Nie jest wykluczone, że pilnują mnie jakieś oczy – ostrzegał. – Te oczy widzą i meldują na policji nie tylko, co kto robi, ale też co mówi, a nawet i co myśli. Trzeba zachować ostrożność, bo z mojego powodu i ty możesz trafić w towarzystwo, o jakim lepiej nawet nie myśleć. Staś stosował się do ostrzeżeń kolegi i najczęściej spotykali się w miejscach odludnych albo w odległych dzielnicach miasta. Na Bojarach, pomiędzy zaułkami, sklepikami, domkami, ogródkami, mogli się czuć bezpiecznie. Tu policja zaglądała rzadko, a oni we dwóch mieli dość odwagi, a może za mało wyobraźni, żeby w te zaułki zapuszczać się nawet po zmroku. Okolica roiła się od szemranych, ciemnych typów, robiących
podejrzane interesy, ale i dawała pewne poczucie bezpieczeństwa, zwłaszcza komuś, kto jak Florian mieszkał tu od jakiegoś czasu i niejednego niewyraźnego typa znał jeśli nie osobiście, to przynajmniej z widzenia. – Wiesz – mówił Sawicki do Stasia. – Kilka lat temu, gdy wrzała rewolucja, ukrywał się tutaj niejeden nasz człowiek. Staś patrzył na przyjaciela z podziwem i uwielbieniem. Bo choć Florian był starszy ledwie o dwa lata, nie ulegało wątpliwości, że znał wielu prawdziwych bojowników i konspiratorów. Kalinowski palił się do jakiegoś pożytecznego przedsięwzięcia, gotów był pomagać w spiskach i przygotowaniach do zadań, jakie stały przed rewolucjonistami. Prosił o włączenie go do pracy podziemnej, ale Sawicki unikał deklaracji. – Może niedługo – obiecał tylko. – Wkrótce cały świat stanie w płomieniach. Lont już się pali, lada chwila nastąpi wybuch. *** Florian Sawicki został bardzo życzliwie przyjęty w Kalinówce. Pojawił się któregoś wiosennego dnia, porządnie ubrany, uśmiechnięty i ujmująco grzeczny. Staś akurat pojechał do Jeronimowa, dokąd ojciec wysłał go z pilnym listem – do rąk własnych pani baronowej von Tromm. Dowiedziawszy się, że nie zastał kolegi, Sawicki poprosił o możliwość złożenia uszanowania starszej pani. – Umówiłem się ze Stasiem – wyjaśnił. – Ale chyba pomyliłem dni... Został wprowadzony do salonu, gdzie w ciągu pół godziny zupełnie podbił serce pani Katarzyny. Seniorka rodu ani nie marzyła o takim koledze dla swojego wnuka. – Staś wiele mi opowiadał o szanownej pani – młody człowiek ukłonił się z szacunkiem. – Mówił, jak bardzo mu zależy na tym, żeby zasłużyć na pani uznanie i pochwały. Pani Kalinowska, początkowo zaskoczona, miękła z każdym jego słowem. Florian, bardzo grzeczny i uprzejmy, oczarował ją dobrymi
manierami, wiedzą i chęcią niesienia pomocy. – Wiem, że Staś musiał porzucić szkołę – tłumaczył. – Umówiliśmy się, że mu pomogę nadrobić braki w nauce. Nie, nie chodzi o to, że szukam korepetycji. Pragnę przysłużyć się po prostu z przyjaźni tak dobrej, patriotycznej rodzinie. Poczęstowany podwieczorkiem, opowiadał o swoich zmarłych rodzicach oraz o ciotce, utrzymującej go z łaski, o której mówił przychylnie i bez skargi. – Ma ona może niewielkie zrozumienie dla potrzeb mojej duszy, dla naszych narodowych tradycji i tym podobnych poglądów. To prosta, ale bardzo uczciwa kobieta, dla której mam wiele uczuć mimo jej niedoskonałości. Wolałbym w rodzinie osobę tak patriotycznie nastawioną jak wielmożna pani, ale nie każdemu dano tyle szczęścia. Wprost zazdroszczę Stasiowi takiej babuni. Pani Katarzyna kazała młodemu człowiekowi opowiedzieć więcej o rodzinie, sprawach szkolnych, a także i o pomysłach Stasia na kontynuowanie nauki. Nie wiedziała, że wnuk, choć zajęty teraz czymś innym, nie porzucił zamysłów kształcenia się i była to dla niej przyjemna niespodzianka. – Jaka to dobra nowina! – ucieszyła się. – Obawiałam się, że może popaść w lenistwo albo i w złe towarzystwo. Florian natychmiast rozwiał jej obawy. – Zapewniam, że postawie Stasia nie można nic zarzucić – oznajmił. – On nie chciał niepokoić pani albo mamić jej czczymi obietnicami. Postanowił wszystko powiedzieć dopiero wtedy, gdy będzie można mówić coś konkretnego. Planuje wrócić do nauki, a z końcem lata przystąpić do egzaminów. Dlatego poprosił mnie o pomoc. Jeśli więc szanowna pani zezwoli, będę jego nie tyle korepetytorem, co przewodnikiem. Jest zdolny, może tylko nadto marzycielski, trzeba mu dyscypliny. Wprawdzie egzaminy maturalne za pasem, więc nie mam dużo czasu, ale Staś przecież i tak spędza całe tygodnie w mieście, więc jeśli pani zechce mu
zezwolić na spotkania ze mną... Pani Kalinowska z entuzjazmem wyraziła zgodę na taką pomoc. Kiedy Staś wieczorem wrócił do domu, niezmiernie się zdziwił na widok Floriana. – Ty tutaj? Jakim cudem? Sawicki śmiał się, zadowolony z niespodzianki. – Nie wolno tracić czasu – oznajmił. – Mówiliśmy, że będziesz się uczył, więc się nie wymiguj i od razu przystępujmy do dzieła. Babka Kalinowska długą chwilę opowiadała wnukowi o tym, jakie to szczęście mieć takiego wykształconego, grzecznego kolegę, dobrego katolika i dobrego Polaka. – Florian zdradził mi twój sekret dotyczący planów naukowych – powiedziała. – Nie gniewaj się na niego, miał jak najlepsze intencje. Poprosił, abym nie broniła ci odwiedzać go w Białymstoku. Oświadczam więc, że nie stanę na drodze twoim ambitnym i chwalebnym zamiarom. Spodziewam się, jestem pewna nawet, że nie zawiedziesz mojego zaufania. Staś był bardzo zadowolony z takiego rozstrzygnięcia. Jego podziw dla kolegi, który umiał uzyskać je w tak zdawałoby się prosty sposób, jeszcze wzrósł. Siedzieli w pokoju Stasia, Florian wykładał na stolik przyniesione książki. – Myślałem, że dostarczę ci też coś ponadprogramowego – mrugnął okiem porozumiewawczo. – Ale nie byłem pewny, czy powinienem... Staś zapewnił, że oczywiście czyta zabronione książki. Babka wprawdzie pogniewała się kiedyś o broszurę dotyczącą socjalizmu, ale wynikało to z obawy o jego bezpieczeństwo. – A skąd bierzesz? – zapytał Florian. – Albo lepiej nie mów, nie chcę wiedzieć. Mogę się tylko domyślić, że są przypadkowe. No, nie szkodzi. Postaram się i w tej dziedzinie nadrobić twoje braki. Kalinowski dziwił się, że kolega tak niedokładnie zachowuje zasady
konspiracji, o których tyle razy wspominał. – Przecież musiałem się czegoś o tobie dowiedzieć, poznać dom i rodzinę – wyjaśnił Sawicki. – Jak wypadło sprawdzanie? – Bardzo dobrze – zapewnił Florian. – Nie miałem co do tego wątpliwości, ale rozumiesz, miałem obowiązek dowiedzieć się tego bezpośrednio. – Takie otrzymałeś zadanie? – domyślił się Staś. – Coś w tym rodzaju – odpowiedział Sawicki wymijająco. – Teraz zajmijmy się matematyką. Florian został w Kalinówce na noc, a gdy wyjeżdżał następnego dnia, pani Katarzyna wyszła go odprowadzić. Wcześniej kazała zaprzęgać i odwieźć go do Zabłudowa, żeby nie musiał wędrować pieszo więcej niż to konieczne. – Sport sportem, ale z niczym nie należy przesadzać. Kto to widział chodzić pieszo dwadzieścia pięć wiorst. Florian Sawicki, który był dumny ze swoich wyczynów w pokonywaniu odległości na własnych nogach, łatwo odstąpił od zwyczajów, wzbudzając w pani Katarzynie kolejne słowa pochwały. – Co za miły, dobrze ułożony człowiek – mówiła. – Powinniśmy częściej zapraszać go do nas. Na pewno Staś odniesie niejedną korzyść z przyjaźni z tak wartościowym młodzieńcem. Michał Kalinowski był podobnego zdania. Cieszyło go także i to, że matka odłożyła na bok klasowe uprzedzenia. Zdawało się jej wcale nie przeszkadzać, że wnuk przyjaźni się z chłopcem, którego ojciec był szewcem, a ciotka utrzymywała się z drobnych prac krawieckich. *** Domownicy Kalinówki ledwo przywykli do obecności Franciszki, żony pana Michała, a już pojawiła się we dworze nowa osoba. Panna Klementyna Hoffmann początkowo zamieszkała w małym pokoju narożnym, niedaleko sieni i drzwi wejściowych. Początkowo,
ponieważ gdy tylko okazało się, że z racji rozmiarów miejsca ma w tym pokoju niezbyt wiele, pani Katarzyna uznała, że należy praktykantkę przenieść w głąb dworu, do znacznie większego pomieszczenia. Problem polegał tylko na tym, że brakowało tam dobrego ogrzewania, a był dopiero marzec i spodziewano się jeszcze wielu tygodni chłodów. Na polecenie ojca Staś Kalinowski złożył zamówienie w firmie, która wykonywała piece i w kilka dni potem przyjechał do Kalinówki majster, żeby obejrzeć miejsce, pokazać wzory kafli i od razu wziąć się do roboty. Dość długo trwały targi i ustalanie szczegółów, majster wymawiał się niezakończonymi robotami gdzie indziej, ale skuszony obietnicą dobrego zarobku, o czym świadczyła suta zaliczka, już następnego dnia pojechał po cegły szamotowe, kafle i glinę. Pojechał i przepadł. Przez dwa dni pan Michał czekał cierpliwie, ale trzeciego zapowiedział wyjazd do Białegostoku i rozprawienie się z nieuczciwym majstrem. Ten, jakby przeczuwając zamiary Kalinowskiego, pojawił się tegoż dnia przed wieczorem, niezbyt trzeźwy, ale z zapewnieniem, że nazajutrz wszelkie materiały zostaną dostarczone na miejsce i robota ruszy. Tymczasem panna Klementyna chodziła po swoim pokoju z wielką chustą na ramionach, bo w domu nie znalazło się wystarczająco duże dodatkowe ubranie. Niedogodności bytowania przyjęła z humorem i zdawała się zawstydzona, że stała się przyczyną zamieszania. – Jak tylko się nieco ociepli, mało mnie będzie widać pod dachem – obiecywała. – Chcę się nauczyć jak najwięcej, więc zamierzam spędzać dużo czasu w stajni, oborze czy stodole. Na razie jednak najczęściej zaglądała do kuchni, gdzie po pierwsze było zawsze ciepło, bo ogień pod blachą trzymano od świtu do późnej nocy, a ponadto zawsze można było dostać coś do przegryzienia. Panna Hoffmann miała wilczy apetyt, idący w parze z jej wyglądem. Potrafiła zjeść bardzo solidne porcje, z którymi nie poradziliby sobie najbardziej żarłoczni mężczyźni. – Byłam taka duża od dziecka – przyznała się kucharce, z którą szybko
zawarła bliską i serdeczną znajomość. Fina, jak każda kucharka, lubiła, aby chwalono jej dokonania, czego od pana Michała doznawała rzadko, a od pani Katarzyny prawie nigdy. Panna Klementyna odnosiła się do jej pracy inaczej. – Dwie porcje zjadłam – mówiła. – Zjadłabym i trzecią. Nie z łakomstwa, broń Boże, ale z zachwytu. Po prostu z zachwytu! Nawet u nas w Poznańskiem Fina nad każdym górowałaby umiejętnościami kulinarnymi. Ta cielęcina to po prostu na złoty medal zasługuje! Wraz z rozpoczęciem prac polowych Michał Kalinowski przekonał się, jak wielką korzyść daje Kalinówce obecność panny Hoffmann. Klementyna wstawała o świcie, szła do pracy na cały dzień, a wracając wieczorem wydawała się wcale nie zmęczona. Dobry humor jej nie opuszczał pod warunkiem wszakże, że nie zapominano o przynoszeniu jej posiłków w miejsce, gdzie akurat przebywała. W tym zakresie była bardzo wyczulona. – Człowiek powinien jeść – powtarzała. – Gdyby nasi włościanie więcej jedli, dużo lepiej by pracowali. W sprawach polepszenia bytu wsi łatwo nawiązała porozumienie z Ignasiem Kalinowskim, który miał głowę pełną pomysłów i wypytywał praktykantkę, jak takie sprawy wyglądają w Wielkim Księstwie Poznańskim. – Znacznie lepiej – wyjaśniła panna Hoffmann. – U nas dużo wcześniej zniesiono pańszczyznę, a i nie ma wiele takich jak u was małych chłopskich gospodarstw. Toż to przecież ledwie ogródki, nie gospodarstwa! Zanim tu przyjechałam, nie wierzyłam, kiedy mi mówiono, że w Cesarstwie, a także i w Królestwie Polskim rolnictwo jest tak bardzo zacofane. Jakże można spodziewać się dobrych plonów, jeśli chłopi orzą płytko drewnianymi sochami, zamiast porządnie dobrym żelaznym pługiem. – Orzą tym, co mają – zauważył Ignaś. – Wolą po swojemu, tak jak czynili to ich ojcowie i dziadowie. Nie lubią nowości i ulepszeń. Uważają,
że jeśli my proponujemy jakieś zmiany, zapewne mamy w tym ukryty cel. Cel ten zaś, według nich, to wyrugować z ziemi, odebrać to, co dostali w czasie uwłaszczenia. Spierali się o metody poprawienia wydajności, rodzaje upraw, sposoby mechanizacji, oświatę dla ludu. Zwłaszcza ta ostatnia sprawa wzbudzała w praktykantce zdumienie. – Oni są strasznie zacofani – dziwowała się. – Jak mają dowiedzieć się o nowych metodach gospodarowania, skoro nawet czytać nie potrafią! – Dlatego trzeba włościan uczyć – mówił Kalinowski. – Najpierw dzieci, potem może i dorosłych. I to nie tylko w parafialnych szkółkach, ale w prawdziwych szkołach. Co jednak robić, skoro władza patrzy na to krzywym okiem? Po dworach niektórzy właściciele coś próbują na własną rękę, ale to ledwie kropla w morzu potrzeb... Synowie pana Michała byli pod wrażeniem wiedzy, jaką posiadała panna Klementyna, choć nie ze wszystkimi jej pomysłami się zgadzali. Jeden z nich stał się wkrótce głośny, do tego stopnia, że mówiono o nim nawet w siedzibie gubernatora. Któregoś razu panna Klementyna pojechała do młyna z furą żyta. Przed młynem Wudkiewicza czekali na swoją kolej chłopi z Kalinówki, a także z ościennych wiosek, ośmiu albo i więcej. Panna Hoffmann, przejęta rolą osoby oświeconej, zapragnęła wykorzystać ich obecność i zrobiła im wykład. Mówiła o możliwości podniesienia wydajności ziemi, wskazując na przykład Japonii, gdzie rolnicy, choć pracują na równie małych jak tutaj skrawkach ziemi, jednak osiągają daleko wyższe plony. – Wszystko to przez dobre, bogate nawożenie – tłumaczyła z zapałem. Chłopi milczeli, słuchając wypowiedzi panny, popatrywali po sobie. Któryś wreszcie odważył się powiedzieć, że nawozu nie mają zbyt wiele, bo małe gospodarstwa nie pozwalają na trzymanie większej ilości inwentarza. – A myślicie, że w Japonii mają dostatek bydła albo nierogacizny? – spytała panna Klementyna. – Wcale ich nie mają, a nawóz i owszem! Bo
co robią? Otóż, skrzętnie zbierają nawóz swój własny i rozsiewają go po polach, z wielkim dla plonów pożytkiem... Chłopi zamilkli na takie oświadczenie. Patrzyli spod łba, a potem chyłkiem zaczęli uciekać sprzed młyna. Nigdy już pannie Klementynie nie udało się nawiązać z nimi poważnej rozmowy na tematy gospodarcze. *** Franciszka przyjęła obecność panny Hoffmann we dworze z wielką nieufnością. Obca kobieta miałaby korzystać ze wszystkiego, co należy do rodziny i nic za to nie płacić przez cały rok? – A co tobie za różnica? – spytał surowo Michał Kalinowski, gdy spytała go o zasadność takiego postępowania. – Wiadomo, że gdzie pięciu je, tam i szósty się naje. Przysłowie Franciszka znała, ale jej własne doświadczenia z domu w Nowosadach tego nie potwierdzały. Czasem było bowiem tak, że ostatni przy stole nie dostawał posiłku, bo już nie starczało. Bardzo dobrze pamiętała też niedawne przykre uwagi teściowej, gdy podzieliła się nadmiarem ubrań z Sabiną, swoją siostrą. Szybko jednak okazało się, że obawy Franciszki były nieuzasadnione, a jej wątpliwości nie tylko ucichły, ale i zmieniły się w akceptację. Praktykantka jadła wprawdzie dużo, ale Franciszka prawie nie widywała jej pod dachem, a już nigdy leniuchującej. Panna Klementyna wzięła się do robót w gospodarstwie i to nawet tych najcięższych, a wieczorami z chęcią towarzyszyła pani Katarzynie. Była oczytana i starsza pani lubiła z nią rozmawiać, wprost nie chciała wypuszczać od siebie. – Mam tak mało dobrego towarzystwa – narzekała. Panna Klementyna, choć w następnym roku miała objąć w posiadanie wielki podobno majątek, zdawała się o tym nie myśleć. Pracowała wraz z Ignasiem, parobkami i służącymi, nie uciekając od żadnego zajęcia, wesoła przy tym i uczynna. Rano wychodziła z dworu w stroju prawie całkowicie męskim, a tylko w dni świąteczne przebierała się w lepsze suknie. Z równym zapałem doiła krowy, co machała siekierą
w drewutni, a gdy to ona szła za pługiem, skiby wychodziły porządnie i równo. – To skarb, nie praktykantka – ocenił Michał Kalinowski. Po dwóch tygodniach pobytu w Kalinówce wszystkim domownikom wydawało się, że panna Hoffmann jest z nimi od zawsze i na zawsze zostanie. Po dwóch kolejnych tygodniach Franciszka i Klementyna mówiły sobie po imieniu i nie tylko chodziły razem do obory do wieczornego obrządku, ale i zwierzały się jedna drugiej. Stało się to po tym, jak pewnego razu Klementyna, która o tej porze dnia powinna być na polach za młynem Wudkiewicza, niespodziewanie weszła do stodoły. Zastała Franciszkę klęczącą na klepisku, ze spódnicą zadartą i zarzuconą na plecy, oraz pana Michała z opuszczonymi spodniami. Pan Kalinowski nawet nie zauważył Klementyny, ale Franciszka myślała, że się pod ziemię zapadnie ze wstydu. Po kilku minutach spotkały się przy studni. Franciszka nie mogła udawać, że nie widzi praktykantki i gorączkowo zastanawiała się, co powinna powiedzieć. Nakazać Klementynie milczenie, poprosić, żeby nikomu nic nie mówiła? Pierwsza odezwała się jednak panna Hoffmann. – Myśli Franciszka, że kiedyś wyjdę za mąż? – zapytała ze swoim zwykłym uśmiechem. – Może i tak – odburknęła młoda mężatka. – Czemu nie? Panna Klementyna, w fartuchu na szerokich biodrach, spod którego wystawały nogawki spodni, westchnęła. – Często w to wątpię – przyznała się. – Gdzie znaleźć takiego byczka, co by mi dał radę? Franciszka roześmiała się półgłosem. – Znajdzie się, znajdzie – odpowiedziała z nagłą sympatią do praktykantki. – Tylko niech Klementyna za moim nie patrzy. – Boże mnie broń! – odpowiedziała ze śmiechem panna Hoffmann. –
Nie musi być aż taki wielki.
NAPISY I ARTYKUŁY
S
taś Kalinowski z oddaniem pracował w redakcji, pilnie wypełniając polecenia Józefa Zeligmana. Ojciec wydawcy umarł przed trzema tygodniami, co okazało się dla młodego człowieka o tyle korzystne, że swoje prace omawiał z samym redaktorem. Zeligman poprawiał i kreślił, ale coraz częściej zamieszczał notki i krótkie informacje, przyniesione przez praktykanta. – Jak tak dalej pójdzie – oznajmił któregoś dnia – zacznę panu płacić. – Nie będę oponował – uśmiechnął się Staś. Sam dziwił się zmianie, jaka w nim zaszła w ostatnich kilku miesiącach. Wyraźnie wzrosła jego pewność siebie, a rady, jakie otrzymywał od Zeligmana, okazywały się bardzo pouczające. Kolega ojca, w zachowaniu czasem oschły lub kpiący, traktował młodego Kalinowskiego życzliwie, a nawet serdecznie. Staś rozumiał, że to jest szansa prawdziwej nauki i starał się skorzystać jak najwięcej. Gdy pogoda nie sprzyjała wieczornym spacerom, siedział w służbówce doktorostwa Żołątkowskich i ćwiczył. Zeligman pozwolił mu zabierać tu zdezaktualizowane i archiwalne numery różnych pism, nie sprzeciwiając się także wożeniu ich do Kalinówki, gdzie z niektórych korzystał także Ignaś. Na podstawie prasy, zwłaszcza niemieckiej i francuskiej Staś przygotował obszerny artykuł, któremu nadał tytuł: „Wkrótce wybuchnie wojna?” Artykuł dotyczył rozwoju przemysłu zbrojeniowego i jego najbliższych perspektyw. Kalinowski na podstawie dostępnych danych statystycznych porównywał rozwinięcie przemysłu w Rosji z przemysłem państw zachodnich i udowadniał, że zbrojenia Niemiec stoją daleko wyżej od rosyjskich. Postawił też śmiałą tezę, że Niemcy nie tylko nie muszą bać się jakiegokolwiek ataku, ale sami są gotowi zaatakować, a ich szanse na zwycięstwo wyglądają na znacznie większe niż szanse Rosji. Józef Zeligman przeczytał artykuł Stasia z nieukrywanym
zainteresowaniem. – To śmiała, wprost rewolucyjna teoria – ocenił. – Tak śmiała, że nie starczy mi odwagi, by ją wydrukować w mojej gazecie. Artykuł Stasia wylądował w koszu na papiery, stojącym obok biurka redaktora. Każdego wieczora Staś opróżniał ten kosz, zabierając niektóre z rękopisów do mieszkania, gdzie porównywał wersję autorską materiału z tą, która ukazywała się drukiem. Własne artykuły, publikowane i odrzucone przez Zeligmana, zbierał skrzętnie do tekturowej teczki. W połowie kwietnia musiał kupić nową teczkę, już czwartą. Pracował wiele, a na niedziele i święta jeździł do domu. W wolnych chwilach nadal zajmował się poszukiwaniem czarnookiej Tamary, ale wraz z upływem miesięcy jego entuzjazm opadał. Tamara wyblakła w jego pamięci i kiedy to sobie uświadomił, najpierw wpadł w popłoch, że nie umie dochować wierności. Zaraz jednak przypomniał sobie, że przecież tamte rozmowy w kościele były tylko żartem, więc wyrzuty sumienia nie są na miejscu. Poszedł nawet w tej sprawie do kościoła. Do spowiedzi chodził dotąd w Zabłudowie, do księdza Miodyńskiego, ale od jesieni, gdy wiele czasu spędzał w Białymstoku, zaglądał też do kościoła Wniebowzięcia Maryi Panny, zwłaszcza że ze swojej kwatery przy ulicy Niemieckiej miał niedaleko. *** Z Florianem Sawickim spotykał się Staś w pijalni buzy przy ulicy Lipowej, tuż obok cerkwi. Z powodów konspiracyjnych nigdy nie był w mieszkaniu przyjaciela, a Florian tylko raz odwiedził go w lokalu nad redakcją. Chociaż miał wiele zajęć, Staś Kalinowski aż się palił do jakiejś roboty konspiracyjnej i zamęczał Floriana prośbami o wkręcenie go do podziemnej organizacji. Sawicki odmawiał z uwagi na wiek kolegi, a także i z powodu pewnych wątpliwości, jakie żywił na temat jego poglądów. – Młody jesteś, to stoisz jak chorągiewka na wietrze – powtarzał. –
Dziś to, jutro tamto. Poczytaj trochę, poucz się, a gdy przyjdzie pora, rewolucja sama się o ciebie upomni. Staś obruszał się na takie traktowanie. – Jak mogę być za młody, skoro ktoś tak poważny jak wydawca gazety korzysta z moich artykułów? – zapytał podchwytliwie. – Jeżeli jestem dobry do tego, by pisać do gazety, pewnie mógłbym także pisać artykuły do rewolucyjnej prasy. Florian nie od razu odrzucił pomysł kolegi. – Może i tak – odpowiedział z zastanowieniem. – Czytałem twoje notatki o cenach gwoździ. To naprawdę ważne wiadomości. Cha, cha! – A pewnie, że ważne! – zaperzył się Staś. – Tylko ślepiec taki jak ty nie potrafi tego właściwie odczytać. Ceny gwoździ wzrosły, ponieważ znacznie spadła ich produkcja. A spadła produkcja, bo w wielu dużych zakładach zaczęto robić co innego. W Zakładach Putiłowskich w Petersburgu zwiększono dwukrotnie produkcję armat, a zakłady w Tule budują magazyny dla nowych partii broni strzeleckiej. Florian aż usta otworzył ze zdumienia. – Skąd ty to wiesz? – spytał zaskoczony. – Przeczytałem w gazetach – wyjaśnił Kalinowski, dumnie wypinając pierś. – Jak się umie czytać gazety, można w nich znaleźć prawie wszystko. Potem wystarczy tylko umiejętnie to połączyć... – Cii! – syknął ostrzegawczo Sawicki, kładąc dłoń na ustach przyjaciela. – Nie gadaj o tym głośno, to przecież tajemnica wojskowa. Kalinowski niedbale wzruszył ramionami. – Też mi tajemnica! Skoro ja to wiem, to wie też i najgłupszy nawet niemiecki szpieg. *** Wizyty Natalii Wudkiewicz w Kalinówce stały się bardzo częste. Prawie nie było dnia, żeby nie przychodziła do dworu z jakąś sprawą, najczęściej do Franciszki, choć czasem pytała o poradę kucharkę Serafinę albo i służącą. Jej ojciec, młynarz, nadal nie czuł się zdrowy, chodził silnie
zgarbiony i mówiono, że tak mu już zostanie. Natalia wszędzie szukała pomocy i robiła co mogła, aby ulżyć mu w cierpieniu i zapewnić odpowiednią opiekę i lekarstwa. – Doktór kazał ojcu jeść lekko i żeby nie było ciężkostrawne – opowiadała. – To się staram, żeby miał wszystko, co się należy. Wacia Potocka, pokojowa starszej pani, która miała na każdą okoliczność jakąś straszną historię do opowiedzenia, najszybciej odkryła rzeczywiste zamiary Natalii. – Ona za Ignasiem patrzy – oświadczyła zdecydowanie któregoś dnia. – Wcale nie chodzi jej o zdrowie ojca, o naostrzenie nożyczek, albo o coś innego. Jej się pan Ignaś marzy. Zobaczycie, że go uwiedzie, bo chce się za niego się wydać. Mówiła to w kuchni, podczas nieobecności Franciszki. Obecna była natomiast kucharka Serafina oraz Staś Kalinowski, siedzący przy stole nad dodatkowym talerzem zupy. Podczas pobytów w Białymstoku jadł mało i byle co, więc gdy przyjeżdżał do domu, ochoczo nadrabiał zaległości. – Wacia pewnie opowie zaraz jaką straszną historię – zaśmiał się. – Czemu zaraz straszną? – wzruszyła ramionami Wacia. – Tylko życiową. Jedna taka dziewczyna też chodziła za jednym takim. On był terminatorem u krawca. Miał narzeczoną i matkę staruszkę na utrzymaniu. A ona chodziła za nim wszędzie, bardzo zawzięta. Nie mógł się ruszyć, żeby za nim nie biegła. To jej w końcu powiedział, żeby poszła swoją drogą. A ona poszła do komory, wzięła nożyczki i tymi nożyczkami ciach go raz i drugi, przebiła mu policzek. Doktor krew zatamował, ale policzek zrosnąć się nie chciał i ten krawiec do dzisiaj, jak mówi, to powietrze mu przez dziurę w policzku wychodzi i gwiżdże. Jednego razu idzie on do kościoła i gwiżdże. A ksiądz jak na niego nie naskoczy: a czegóż ty tak gwiżdżesz, poganinie?! To on pokazuje dziurę w policzku i opowiada, co i jak się zdarzyło. Dopiero ksiądz zrozumiał i przestał. Dziewczynę to do więzienia zabrali, bo był sąd, a sędzia wysoki wyrok dał. Ona tłumaczyła się, że to z wielkiego kochania się stało. Sędzia
powiedział, że jakby nie z kochania, to by na Sybir poszła. A tak posiedziała trochę za kratami i wyszła. W zeszłym roku ludzie ją na rynku w Zabłudowie widzieli. Kupowała igły i nici na jednym straganie, a i nowe nożyczki kupiła. Strach pomyśleć, co nimi teraz gotowa zrobić. Jak się ten krawiec dowiedział, bo on majstrem się został, jak ona w tiurmie siedziała, to zaraz uciekł aż do Baranowicz. A jak uciekał, to taki był przestraszony, że się jąkać zaczął. I teraz to nie tylko gwiżdże, ale i jeszcze się jąka... Natalia Wudkiewicz nadal przychodziła do dworu, załatwiała swoje sprawy, opowiadała o chorych plecach ojca i sposobach leczenia. Czasem spotykała Ignasia i wtedy bardzo chętnie z nim rozmawiała. Wcześniej nikt na to nie zwrócił uwagi, ale jak Wacia o tym głośno wspomniała, wszyscy zaczęli ich oboje obserwować. Wiadomo, jak to młodzi, blisko im do siebie. Jakimś sposobem, pewnie przez pannę Potocką, wiadomość dotarła do pani Katarzyny. Pani Kalinowska natychmiast poprosiła wnuka na rozmowę. – Chyba nie zamierzasz swojego ojca naśladować? – zapytała. – Dość już on narobił biedy w naszej rodzinie. Ty nie możesz żenić się z dziewczyną od młynarza, na nowy wstyd dla nas wszystkich. Ignaś zrobił wielkie oczy i stwierdził, że nigdy nie miał takiego zamiaru. – Natalia Wudkiewicz, babuniu? Co za niemądry pomysł! – Ale ona stale tu siedzi. Mówią, że z twojego powodu. – Widziałem ją raz czy dwa, prawda. Nawet i zamieniłem słowo, z uprzejmości. Ale ona przychodzi do Franciszki, nie do mnie. Starsza pani odetchnęła, a Ignaś zażartował: – Ja, babuniu, to już prędzej ożeniłbym się z panną Klementyną. Zna się na gospodarstwie, a silna jest jak koń. Pani Katarzyna skarciła wnuka za niestosowne żarty, a później poszła do kuchni i odbyła rozmowę ze służącymi, domagając się przyrzeczenia, że gdyby cokolwiek podejrzanego zobaczyły w zachowaniu Natalii, mają
natychmiast jej o tym donieść. – Najlepiej byłoby, żeby córka młynarza nie przychodziła tu tak często – zauważyła na koniec. – Przy okazji tak jej powiecie. Że nie jest tu widziana życzliwie, niechaj się lepiej ojcem zajmie albo jakimi innymi sprawami. Franciszce pani Kalinowska nie powiedziała ani słowa i nie żądała od niej ograniczenia kontaktów z Wudkiewiczówną. Z synową bezpośrednio mówiła bardzo rzadko i tylko wtedy, gdy nie miała już innych możliwości. Żądanie pani Katarzyny dotarło do Franciszki i ta wpadła w złość, że starsza pani nie pozwala jej przyjmować w domu, kogo chce. – Nie do niej przychodzi! – oburzyła się. – Tylko do mnie. I nie łazi po całym domu, a co najwyżej w kuchni przesiaduje. Poskarżyła się zaraz mężowi, a Michał obiecał, że porozmawia z matką. Mąż był jej jedyną zasłoną przed gniewem teściowej. Ale podobnie jak przy innych okazjach, pan Kalinowski tylko obiecał porozmawiać z matką. Nie podjął żadnej interwencji, ograniczył się do złożenia obietnicy. *** Pani Katarzyna osobiście wybrała kamień na swój nagrobek. Wielki głaz narzutowy, wyższy od człowieka, leżący za stodołami, na skraju pól. Któregoś dnia przyjechał z Zabłudowa majster, obejrzał kamień i ocenił, że może przyjąć zamówienie. Doradzał przy tym głaz znacznie mniejszy, łatwiejszy w transporcie i obróbce. Ale pani Kalinowska nie chciała o tym słyszeć. – Ma być duży – upierała się. – Jak największy. I tak nie ma z tych kamieni żadnego pożytku. Majster, starszy, żylasty mężczyzna, nie sprzeczał się z klientką. Wziął trzydzieści rubli zaliczki i obiecał przyjść do roboty najszybciej, jak tylko czas pozwoli. – Za miesiąc albo dwa – doprecyzował. Pani Katarzyna życzyła sobie, żeby nagrobek miał kształt owalny.
– Musi wyglądać jak łza – powiedziała. Napisu jeszcze nie przygotowała, zostawiając ułożenie tekstu na później. – Tylko niech na kartce będzie – upominał majster. – Dużymi, wyraźnymi literami. Bo jakby jaki błąd się trafił, nie da rady poprawić. Jak ma wyglądać łza, nie zapytał. Pani Katarzyna długo zastanawiała się, jaki powinien brzmieć napis na jej nagrobku, ale żadna z propozycji nie wydała się jej odpowiednia. – Może jakiś piękny wiersz? – sugerowała Wacia Potocka. – Najlepiej smutny. Każdy, kto go przeczyta, od razu się rozpłacze. Przynosiła starszej pani fragmenty poezji, czytała je z wielkim przejęciem, ale przyszła nieboszczka kręciła nosem. – Za smutne. I za długie. Ten kamieniarz nigdy takiego długiego nie wyryje. Po wielu próbach i przymiarkach, pani Kalinowska kazała zabrać wszystkie kartki z cytatami. – To nie będzie potrzebne – oznajmiła. – Staś mi napisze epitafium! Jest już przecież dziennikarzem. Otrzymał wynagrodzenie! *** Pierwsze honorarium, jakie Józef Zeligman, wydawca gazety „Gołos Biełostoka”, wypłacił Stasiowi Kalinowskiemu, wynosiło cztery ruble dwadzieścia kopiejek. Dumny młodszy redaktor rozłożył pieniądze na stole w swojej kwaterze, patrzył na nie i się zachwycał. Oto był dowód na to, że przestał być darmozjadem i ma przed sobą przyszłość. Skromne środki, jakie otrzymywał od ojca, z trudem wystarczały na utrzymanie. Jednakże za każdym razem przywoził z Kalinówki wielką torbę zapasów, więc ojciec uważał, że Staś niczego więcej nie potrzebuje. Drobne oszczędności oraz pieniądze skrycie podrzucane przez babkę, Staś przeznaczał na rozrywki, głównie na odwiedzanie iluzjonu Fantazja, położonego w pobliżu cerkwi św. Mikołaja. Tu z wielką uwagą uczył się
widoków obcego świata, do którego niedługo miał zamiar pojechać, albo też zaśmiewał się do rozpuku z wesołych perypetii filmowych bohaterów. W iluzjonie spotkał raz Floriana Sawickiego, ale kolega udawał, że go nie poznaje, co wytłumaczył potem zasadami bezpieczeństwa. – Chyba nie chcesz mnie zdekonspirować? – zapytał. – To nie widziałeś, że w pierwszym rzędzie siedzi policja? Lepiej zachowajmy ostrożność. Ale nie bój się, niedługo im tam siedzieć, niedługo! Po seansach Staś Kalinowski chodził oglądać nowe fotografie w oszklonej gablocie przed atelier Rembrandt. Tego dnia, gdy otrzymał honorarium w redakcji, też tam się udał. Poszedł i doznał wstrząsu. Z gabloty patrzyła czarnooka Tamara! Zdjęcie było niewielkie, bez wątpienia przedstawiało obie dziewczyny, które odwiedziły kościół Piotra i Pawła w Zabłudowie, gdy Staś naprawiał tam organy. Fotografię wykonano na sposób artystyczny – portrety dziewcząt zostały wpisane w namalowane serca. Nie można było odgadnąć, gdzie zostały zrobione. Staś nie spał prawie całą noc, rozmyślając o Tamarze i swoich przygodach, związanych z jej poszukiwaniem. Następnego dnia, zapominając o wszystkim innym, pobiegł do atelier. Miał całą listę szczegółowych pytań do właściciela firmy. Ale nie było potrzeby ich stawiać. Pan Feliks Szymborski już po pierwszym pozbawił Stasia złudzeń. – Zaginiona kuzynka? – spytał. – Mało prawdopodobne tłumaczenie, ale i tak nie mogę panu pomóc. Zdjęcie zrobiłem chyba w zeszłym roku, nie pamiętam gdzie i w jakich okolicznościach. Może powinien pan iść na policję? Na usilne nalegania Stasia Szymborski okazał jednak zrozumienie dla jego kłopotu. Wyjął z gabloty fotografię i wręczył ją Kalinowskiemu, za dwa ruble gotówką. Staś wrócił na kwaterę, gdzie spędził wiele czasu, patrząc na
roześmianą twarz Tamary. – Znajdę cię! – mruczał. – Kiedyś cię znajdę. Potem wziął nożyce i odciął część z nieznaną koleżanką. Zdjęcie Tamary od tego dnia nosił stale przy sobie. *** Epitafium na grób pani Katarzyny Kalinowskiej nie zostało ułożone. Inny nagrobek i epitafium zajęły wkrótce myśli starszej pani.
NIEZWYKŁE ZNALEZISKO
R
oboty przy czyszczeniu dworskich stawów, rozpoczęte w listopadzie poprzedniego roku, którymi kierował Ignaś Kalinowski, bardzo szybko zostały przerwane. Mróz skuł ziemię, spadł śnieg i jakiekolwiek działania okazały się niemożliwe. Ale dzięki sprawności robotników przyprowadzonych przez Józefa Lulewicza wykopano oba planowane rowy od rzeczki Czarnej, aby woda mogła wpływać do stawów i oczyścić je trochę z naniesionego przez lata mułu i rozmaitego śmiecia. W styczniu Ignaś wezwał kilku robotników i kazał im ścinać tatarak oraz wszelkie inne zeschłe zielsko na brzegach stawów. Wystarczyło do tego pięciu ludzi, pracy było na trzy dni, a trzcinę wykorzystali chłopi do zreperowania dachów na niektórych chałupach. Pan Michał Kalinowski któregoś dnia w marcu, gdy Czarna zupełnie odmarzła, oglądał dotychczasowe postępy prac i był zadowolony. Wprawdzie rzeczka była maleńka a nurt słaby, ale początek został zrobiony. Pochwalił robotników, pochwalił syna. – Gdybyś mnie nie przekonywał, pewnie bym prac nie zaczął. A tak do wiosny będziemy mieli pewność, czy cokolwiek z tego będzie. – Będzie, będzie, ojcze – odpowiadał Ignaś z pewnym siebie uśmiechem. Jego kolejnym pomysłem, nad którym pracował w długie wieczory, było zasadzenie przy chłopskich chałupach drzew owocowych. Pan Michał był znacznie mniej przekonany do sensu tych planów. – Drzewa sadzić? – wzruszył ramionami. – Nie doczekają owocowania. Jak tylko jako tako odrosną, chłopi zrąbią je na opał albo na jakieś tam swoje potrzeby. W chłopskich gospodarstwach zawsze brakowało drewna, więc pomysł Ignasia wydawał się bardzo egzotyczny. Wiązy w Kalinówce rosnące przy drodze do dworu tylko dlatego ocalały, że za ich naruszenie groziły surowe kary, o czym niejeden z mieszkańców wioski miał okazję dotkliwie się przekonać. – Moglibyśmy się zastanowić nad drzewami owocowymi – przekonywał
ojca Ignaś. – Tak jak to robią w Niemczech i gdzie indziej. Chłopi mieliby owoce, co znacząco poprawiłoby ich wyżywienie latem, a i na zimę jakieś zapasy mogliby robić. Zwróć uwagę, ojcze, że niewiele trzeba, aby drzewa wydały owoce. – Mało roboty? – wzruszył ramionami pan Michał. – Przeciwnie, drzewa, jak każda inna uprawa, wymagają wiele starania, namysłu, nawożenia. – Oczywiście, nieprędko osiągną taki stan jak w naszym sadzie – zgodził się Ignaś. – Ale na pewno można byłoby zrobić jakiś początek. Przecież każdy z wieśniaków ma kawałek gruntu przy chałupie, u każdego zmieści się kilka drzew bez potrzeby przeznaczania pod uprawę choćby i skrawka ziemi ornej. Trzeba tylko znaleźć sposób na przekonanie chłopów do tej myśli. Ignaś Kalinowski miał setki pomysłów dotyczących spraw gospodarskich. Pan Michał słuchał ich chętnie, ale rzadko kiedy dawał zgodę, żeby któryś wprowadzić w życie. Przekonał się bowiem, że chłopi, nie rozumiejąc założeń, działali wbrew podobnym planom, uważając je za pańskie, więc niepotrzebne, albo nawet szkodliwe. – To zróbmy spotkanie w naszym sadzie, przekonajmy ich – zaproponował Ignaś. Pan Michał nadal nie widział takiej potrzeby. – A kto i w jaki sposób miałby ich przekonywać? Z góry zapowiadam, żebyś na mnie nie liczył. Ignaś miał widać wszystko przemyślane, ponieważ od razu przedstawił gotowy projekt. – Jeśli ojciec zezwoli, sam się tym zajmę. Najpierw oczywiście skończymy roboty przy stawach, ale zaraz potem wezmę się za inne przedsięwzięcie. – Zezwalam, zezwalam – zgodził się w końcu pan Michał. – Żebyś tylko potem nie żałował straconego czasu i włożonego wysiłku. Ignaś uśmiechnął się ze spokojem.
– Nie boję się pracy, ojciec to wie. Nie boję się, a nadto wierzę, że dzięki niej doprowadzimy Kalinówkę do kwitnącego stanu. Jeszcze z zagranicy będą do nas przyjeżdżać praktykanci, uczyć się dobrej, nowoczesnej gospodarki. Jeronimowa pani baronowej nie prześcigniemy, ale Topolanom pana Nowackiego na pewno damy radę. Pan Kalinowski powtórzył, że chętnie zobaczy efekty tak ambitnych działań. – Ale na razie skupmy się na stawach – przypomniał. – Jeszcze przy nich huk roboty. *** Z początkiem kwietnia prace przy stawach dobiegały już końca. Rowy, którymi od rzeczki spływała woda, spełniły swoje zadanie wstępnego oczyszczenia, teraz do pracy przystąpili ludzie. Wszelkie zielsko i szlam wybrano na wielką pryzmę o dwieście kroków od stawów. – Słońce wysuszy, nie będzie taka wielka – planował Ignaś. Ustawiono drewniane zastawki na rowach, żeby woda chwilowo nie zasilała stawów i przystąpiono do ich pogłębiania oraz poszerzania. Bardzo sprawdził się tutaj pomysł młodszego z braci Kalinowskich. Słyszał jak ojciec z Ignasiem zastanawiają się nad metodą odprowadzania piasku i szlamu, więc zaproponował proste, a tanie rozwiązanie. – Jest trochę desek – oznajmił. – Trzeba zbudować długie koryto nachylone pod kątem do brzegu. Szlam z brudną wodą będzie nim spływał na brzeg, stamtąd odwiezie się go na składowisko. Pomysł szybko wprowadzono w życie. Początkowo pan Kalinowski zamierzał zastosować urządzenie, rodzaj taśmociągu na kołach poruszanego ręcznym kołowrotem. Podobnych używano w cegielni, ale tu nie mogły być przydatne z uwagi na strukturę wydobywanego ze stawu materiału. – Nic z tego nie wyjdzie, proszę ojca – ostrzegł Staś. – Szlam będzie spływał po bokach znowu do stawu. Narobimy się wszyscy, a nie doczekamy postępu.
Rozpoczęto więc budowę koryta na słupach. Trwała prawie tydzień, ale po jego wykonaniu prace bardzo szybko zaczęły posuwać się naprzód. Grupa robotników pogłębiała staw, ładując na koryto ziemię i szlam, który jechał na brzeg, tam był ładowany na dwa wozy, na zmianę, a stamtąd trafiał na składowisko. Praca była brudna i ciężka. Chłopi marzli w mętnej wodzie, sztywniały im kolana i grabiały ręce. Pomogło, gdy pan Kalinowski kazał im wydawać dwa razy dziennie po solidnym kieliszku wódki na rozgrzewkę. Machali łopatami dziarsko, mając na uwadze dobry zarobek. Szczęśliwie pogoda sprzyjała, czasem wprawdzie padało trochę, ale mrozy nie wróciły i pracowali ostro przez kilkanaście dni. Pan Michał wizytował plac robót co dwa, trzy dni i był bardzo zadowolony z postępów. W drugim tygodniu kwietnia przywiózł z Zabłudowa księdza Miodyńskiego, by ten na własne oczy mógł zobaczyć prace i zapewnić inwestorów, że wyłożone przez nich pieniądze nie idą na marne. Józef Lulewicz brodził po stawie z leszczynowym prętem w ręku i mierzył głębokość, Ignaś zapisywał pomiary, a potem kazał chłopom wybierać ziemię w odpowiednich miejscach. Ostatecznie staw pogłębiono, miejscami aż do dwóch arszynów, brzegi wzmacniając tu i ówdzie płaskimi kamieniami. Ziemia była ciemna, zbita, gliniasta, co dawało nadzieję, że woda nie będzie uciekać. – W przyszłym tygodniu zaczniemy napełniać większy – planował Ignaś. – Potem zostanie już tylko narybek wpuścić i czekać na efekty. Za rok, dwa będziemy mieli dość ryb nie tylko na własne potrzeby, ale i zaczniemy je wysyłać do sąsiednich miejscowości. Ksiądz Miodyński sens tej pracy widział przede wszystkim w rozbiciu monopolu żydowskiego na dostawy ryb, co było dla niego szczególnie dokuczliwe w okresie Wielkiego Postu i Świąt Wielkanocnych, a także oczywiście podczas wigilii Bożego Narodzenia. Chodziło też o to, aby na stoły trafiały inne gatunki ryb, nie tylko śledzie, w których specjalizowali się kupcy żydowscy.
– Może pstrągi? – zastanawiał się Ignaś. – Hrabia Raczyński ma pod Częstochową piękne hodowle i można byłoby poprosić o zdrowy narybek. Ksiądz Miodyński zachwycił się tym pomysłem i wziął na siebie rolę pośrednika. Drugi staw nie był jeszcze gotowy, bo choć mniejszy, wymagał większej pracy nad wybieraniem ziemi, a potem umacnianiem brzegów. Tu używano kamieni, które kiedyś Józef Lulewicz sprzedał ojcu dzisiejszego dziedzica Kalinówki. Zbudowano z nich nowe stajnie, ale zostało jeszcze niemało i teraz bardzo się przydały. Ignaś zamówił też kamienie u innych gospodarzy i przez kilka dni zbierano je po polach i przywożono w wyznaczone miejsce. Ignaś życzył sobie kamieni niezbyt wielkich i możliwie płaskich, wielkie głazy musiały pozostać na polach, ponieważ nie było prostych i tanich metod ich skruszenia. *** Tego dnia, gdy Kalinówkę odwiedził ksiądz Miodyński, na miejscu prac dokonano dziwnego odkrycia. Po porannej wizycie na polach panowie Kalinowscy wrócili do domu, gdzie zasiedli do śniadania wraz z zabłudowskim proboszczem. Przy stole brakowało pani Katarzyny, która przeziębiła się nieco poprzedniego dnia i została w łóżku, była natomiast obecna Franciszka. Ksiądz Miodyński chwalił postęp prac i wzorowy porządek, panujący we dworze i w całym obejściu. – To zapewne zasługa Franciszki – mówił z uznaniem. – Prawdę powiada przysłowie, że nowa miotła przeważnie dobrze zamiata. Franciszka opuściła oczy i podziękowała nieśmiało. Kiedy poszła do kuchni po ciasto drożdżowe, ksiądz nachylił się ku dziedzicowi. – A ty, panie Michale, kiedy przyjdziesz do spowiedzi? Bo człowiek żonaty, na początku zwłaszcza, nie zawsze jest świadomy grzesznych pułapek, jakie przeważnie zastawia na niego taki stan... Pan Kalinowski nie zdążył odpowiedzieć, ponieważ do salonu wpadła Wacia Potocka i obwieściła triumfalnie:
– W stawie trupa znaleźli! *** Podczas kopania ziemi pod poszerzenie stawu po wschodniej stronie trafiono niespodziewanie na ludzkie kości. Kopacze wydobyli najpierw czaszkę, a zaraz potem na drewnianą rynnę, służącą do usuwania szlamu, trafiły z łopat inne kości i wszyscy mogli zobaczyć znalezisko. Prace natychmiast przerwano i posłano do dworu z pytaniem, co robić. Pierwszy nadbiegł Ignaś. Sam wszedł do wykopu, nie połączonego jeszcze ze stawem, i znalazł tam nieznany grób, zawierający liczne kości oraz wiele drobnych przedmiotów ze skóry i żelaza. – Co robić? – zapytał ojca. Pytanie było zasadne i należało szybko podjąć jakieś postanowienie. – Nie najmowaliśmy się do rozkopywania cmentarza! – burknął bowiem jeden z robotników. Demonstracyjnie opuścił plac budowy i zachodziła obawa, że inni pójdą jego śladem. Michał Kalinowski nakazał przerwać prace. Większość robotników odesłał do domu, bo stali z opuszczonymi ramionami i z kapeluszami w rękach, najwyraźniej nie zamierzając kopać, póki sprawa nie zostanie wyjaśniona, a ludzkie szczątki zabrane. Ignaś z Józefem Lulewiczem uważnie przeszukali dno wykopu, wszystkie znalezione tam kości i przedmioty składając na rozciągniętej płachcie. Staś Kalinowski naprędce złożył szkielet według wzoru z atlasu anatomicznego. Kościec był prawie kompletny, choć kości w różnym stanie zachowania, niektóre pękały pod dotykiem. – Jeden człowiek – powiedział Michał Kalinowski. – To był chyba pojedynczy grób. Takiej pewności nie mieli. Nie było jednak w okolicy żadnego znanego cmentarza, szczątki mogły należeć tylko do człowieka, który być może przypadkowo wpadł do stawu lub utonął na podmokłym, grząskim, terenie. Z czasem woda spłynęła, ziemia wyschła i dlatego grób prawie ocalał.
Szczątki nieznanego człowieka złożono na płachcie, a obok zebrano wszystkie rzeczy, jakie znaleziono przy ciele: spory kawałek skórzanej torby z okuciami na brzegach, obcas od buta, strzępki odzieży. Stali w milczeniu nad zwłokami. Ksiądz Miodyński odmówił modlitwę za zmarłych, po czym zapytał dziedzica, co zamierza zrobić. Zamiast odpowiedzi, pan Michał schylił się i dłonią przesunął po umazanych w szlamie, połamanych żebrach. Coś błysnęło pomiędzy nimi, co po obmyciu okazało się kawałkiem łańcuszka. Przetrwał w wodzie, podobnie jak wygięty kawałek blachy, wielkości połowy dłoni. Pan Kalinowski podniósł go, oczyścił palcami i przybliżył do oczu. – To ryngraf! – stwierdził ze zdumieniem, pokazując innym dość dobrze widoczny rysunek. Wykonano go rylcem na blasze, może dawniej był kolorowany, o czym mogłyby świadczyć niewielkie przebarwienia na powierzchni. Wyryte kształty od razu wydawały się wszystkim znajome. – To Matka Boska! – wykrzyknął Staś. Pan Michał potwierdził. – Zapewne Częstochowska – uzupełnił. – Takie ryngrafy noszono podczas powstania. Zdaje się, że podobny miał mój stryj. Przy okazji zapytamy waszą babkę. Na razie nie trzeba jej niepokoić. Jeśli to będzie możliwe, zaoszczędźmy starszej pani przeżyć i bolesnych wspomnień. – To powstaniec! – entuzjazmował się Staś. – Polak i może bohater. Babunia z pewnością chciałaby o tym wiedzieć. Skoro ma ten ryngraf, to najpewniej leży tu od sześćdziesiątego trzeciego roku. Ciekawe, skąd się wziął w naszym stawie. – Prawdopodobnie powstaniec – odpowiedział pan Michał zasępiony. – A skąd się wziął, dziś tylko jeden Pan Bóg może wiedzieć. Wtedy nie było tu jeszcze stawu. Był rodzaj zabagnionej niecki z wodą. Zastanawiał się, jak powinien postąpić. Doczesne szczątki nieznanego człowieka, zgarnięte w płachtę, leżały na brzegu. – Powinniśmy go pochować – oznajmił synom. – Niezależnie od tego,
kim był i w jaki sposób tu trafił, należy mu się grób i chrześcijański pochówek. Jeśli to rzeczywiście ryngraf z Matką Boską, był żarliwym katolikiem. – Chrześcijański obowiązek – potwierdził ksiądz Miodyński. – Powstaniec czy nie powstaniec, przeważnie Polak i katolik. Wieczne mu odpoczywanie. Znajdź mu, panie Michale, jaką skrzynię czy trumnę i zawieź na cmentarz. Niech po solennym nabożeństwie spocznie przeważnie pomiędzy swoimi... Pan Kalinowski pokręcił głową. – Nie możemy tak zrobić – zauważył. – Muszę powiadomić władze. Trzeba wezwać żandarmów, oni muszą przeprowadzić śledztwo i stwierdzić, jak długo nieboszczyk leżał w ziemi. – To chyba łatwe – zauważył Staś. – Jeśli powstaniec, to... Ojciec zgromił go wzrokiem. – Milcz! – syknął. – O tym nie mają prawa się dowiedzieć. Wszystkie pamiątki tego rodzaju musimy starannie zabrać i ukryć. W żadnym wypadku nie przyznawać się do nich. Dla nas to jest nieznana osoba. Pojęliście? Niech zrobią śledztwo, ustalą, jak długo tu leży i na koniec dadzą pozwolenie na pochówek. Pochowamy szczątki i nikt poza nami nie będzie o nich wiedział. Jeśli Moskale dowiedzą się, że to może być powstaniec, zabiorą te kości albo każą pochować w jakim nieznanym miejscu. – Tak, ojcze – odpowiedział poważnym tonem Ignaś, a jego brat potakująco skinął głową. *** Szczątki zmarłego przykryto płachtą, obłożono kamieniami, a pan Michał posłał wiadomość do Białegostoku. Ryngraf wydobyty ze stawu został starannie umyty, następnie nasmarowany tłuszczem. Więcej jak połowa rysunku była widoczna nawet dość dobrze, mały kawałek z dołu po lewej stronie odłamał się, nie można też było odczytać całości napisu. Zostały tylko litery na górze, nad
wizerunkiem Matki Boskiej: Pod Two... Ale każdy wiedział, jak brzmiał ten napis pierwotnie: Pod Twoją obronę. I żaden z Kalinowskich nie miał wątpliwości, że ryngraf należał do dawnego powstańca. Okoliczne lasy były przecież w czasie powstania styczniowego terenem walk partii pułkownika Wróblewskiego i innych dowódców. Rozmawiali o tym wieczorem w salonie, przyciszonymi głosami. Pani Katarzyna słyszała już od służącej Waci o dziwnym znalezisku, ale nie wstała z łóżka, aby poznać szczegóły. – Obawiam się, że nie ukryjemy tego przed waszą babką – westchnął pan Michał. – A nawet nie możemy ukrywać. Jest bowiem coś bardzo ważnego, co musimy rozważyć... Przerwał, ponieważ do pomieszczenia weszła niespodziewanie panna Klementyna Hoffmann. – Starsza pani śpi – oznajmiła szeptem. – O wszystkim dowie się jutro, gdy już postanowicie, co jej można powiedzieć. Ale ja muszę wiedzieć już dzisiaj. Pan Michał wymienił spojrzenia z synami i skinął głową. Panna Hoffmann usiadła, opierając dłonie o brzeg stołu. – Proszę wybaczyć bezpośrednie pytanie – odezwała się. – Ale czy to przypadkiem nie jest grób owego Janka Kalinowskiego, o którym opowiadał mi Staś? Michał Kalinowski zacisnął usta. – Mam nadzieję, że to nie są szczątki mojego stryja – odpowiedział po dłuższej chwili. – Mam taką nadzieję... Milczeli, ponieważ wszystkim przyszła do głowy taka możliwość, ale nikt nie chciał jako pierwszy wypowiedzieć jej głośno. – Janek Kalinowski zginął przecież koło Gródka – odezwał się Ignaś. – To nie może być on. Pan Kalinowski westchnął. – Nie wiemy, jak się stało, że znaleźliśmy go w tym miejscu. Jeśli to
był Jan Kalinowski, który po bitwie zamierzał wrócić do domu, mogłoby to znaczyć, że zginął prawie na jego progu. Może był ranny i sił mu zabrakło. To nie jest świadomość łatwa do zniesienia... *** Znaleziska naturalnie nie można było ukryć. Cała wieś już słyszała o odkopaniu nieznanego grobu. Pan Michał kazał powiedzieć, że to jakieś stare gnaty nie wiadomo z jakich czasów i plotki wkrótce ustały. Zdarza się przecież czasem, że człowiek ginie w polu lub w lesie – z zimna albo głodu, albo i od zbrodni. Nie każde ciało ofiary da się odszukać. O człowieku ze stawu wiadomo było tylko tyle, że tam trafił. Ale jak to się stało, nikt nie wiedział i nie spodziewano się, aby tajemnicę dało się kiedykolwiek wyświetlić. Może sam wpadł i się utopił, może ktoś go wrzucił, może znalazł się w wodzie za życia, może został wrzucony po śmierci. Plotki przedstawiały różne możliwości, wszystkie były tak samo prawdopodobne, jak i niemożliwe. W poniedziałek nie prowadzono robót przy stawie. Z miasta przyjechał lekarz sądowy w towarzystwie uzbrojonego żandarma. Lekarz obejrzał szkielet i stwierdził, że pochodzi mniej więcej sprzed pół wieku. Nie ulegało natomiast wątpliwości, że nieznajomy stał się ofiarą zbrodni, o czym miała świadczyć dziura w tyle czaszki. – Nie powstała podczas leżenia w grobie – stwierdził doktor Afanasjew z całym przekonaniem. – Tu dno jest gliniaste i dość czyste. Nie ma skał czy kamieni, ani niczego innego, o co mógłby stuknąć, żeby powstała taka dziura. Jestem przekonany, że ten człowiek został uderzony w tył głowy ciężkim przedmiotem, to zaś prawdopodobnie stało się przyczyną jego śmierci. – Zatem to zbrodnia? – zapytał Michał Kalinowski. Lekarz pokiwał głową. – Bez żadnych wątpliwości, choć nie sposób stwierdzić, w jakich zdarzyło się to okolicznościach. Ale zbrodnia miała miejsce dawno, przed moim i pańskim urodzeniem. Nie sądzę, żeby w tej sytuacji potrzebne było
jakieś śledztwo. Należy pochować szczątki tego biedaka i koniec sprawy. Tak też zapisano to w urzędowym protokole. Doktor przyjął następnie poczęstunek w domu Michała Kalinowskiego. Lekarz wydał zgodę na pochówek na najbliższym cmentarzu, ale wcześniej zgłosił swoje wątpliwości. – Nie wiem, w jakim obrządku należy odprawić nabożeństwo za duszę zmarłego – wahał się. – Nie było przy nim jakiegoś znaku? Patrzył podejrzliwie, ale pan Michał śmiało wytrzymał jego spojrzenie. – Nie znaleźliśmy niczego takiego – oświadczył. – Nawet jeśli cokolwiek było, dawno tego nie ma. Pokazał resztki skórzanej torby z metalowymi okuciami na rogach. – Tylko to miał przy sobie – wyjaśnił. – Każe to nam przypuszczać, że może był jakim zabłąkanym myśliwym... Tak czy inaczej, spoczywał w mojej ziemi, do mnie należy obowiązek przeniesienia ciała. Zawiadomiłem księdza Miodyńskiego w Zabłudowie, zamówiłem prostą trumnę. Pilno mi podjąć przerwane prace. Póki zaś nie przeniesiemy ciała, robotnicy nie chcą się brać do łopat. Doktor pokiwał głową i wypisał zezwolenie na pogrzeb. – Tak, tak – powiedział z zastanowieniem. – Bywają tajemnice. Tej w żaden sposób nie rozwiążemy. Zresztą i po co w przeszłości grzebać? Był człowiek, nie ma człowieka. Pamięć nawet po nim nie została... *** Pani Katarzyna, bardzo poruszona ostatnimi wydarzeniami, o których opowiedziano jej stopniowo i z najwyższą delikatnością, przyjęła rzecz całą bardzo dzielnie. Obejrzała znalezioną w odkrytej mogile blaszkę i potwierdziła, że bardzo przypomina ryngrafy, które widziała w czasie powstania. Patrzyła na złożony na stole w salonie przedmiot, przenosiła wzrok na syna. W jej spojrzeniu było pytanie, cierpienie i prośba. – Zebraliśmy się, żeby wspólnie zastanowić – tłumaczył cichym głosem pan Michał. – Musimy potwierdzić lub też wykluczyć, czy szczątki mogą należeć do mojego stryja... Ten ryngraf wskazuje...
Starsza pani stanowczo pokręciła głową. – To nie może być Janek Kalinowski. On przecież zginął koło Gródka, zabity przez Kozaków. Wiemy to od naocznego świadka, jego przyjaciela, Kazimierza Jakimowicza. A ryngraf? Wielu powstańców je nosiło. Janek je robił przecież nie tylko dla siebie. Kalinowski przytaknął. – Zastanówmy się wszyscy – poprosił. – Zastanówmy się i odpowiedzmy na wszystkie cisnące się na usta pytania... Na początek pomówmy o ryngrafach. Wiemy od świadków, że ryngrafów było co najmniej kilka. Na pewno miał taki nasz Janek, jego przyjaciel Jakimowicz, wiemy, że taki nosił pułkownik Wróblewski. Zapewne także inni. Musieli to być ludzie z partii Wróblewskiego, z dużego jego oddziału, tego co walczył pod Waliłami, a potem w Puszczy Białowieskiej. Raczej mało prawdopodobne, aby nosili go ludzie z innych leśnych partii. Proszę, niech mama dobrze sobie wszystko przypomni. Czy mama to rozpoznaje? Czy to może być ryngraf wykonany przez mojego stryja? Ja wiem, że upłynęło wiele czasu... Pani Katarzyna podniosła blaszkę ze stołu, chwilę wodziła po niej końcami palców. – Nie wiem – odpowiedziała w końcu. – Widziałam dwa, które zrobił Janek. Były nowe, świeżo wykonane, ledwo co pomalowane. Jakże mam poznać po tylu latach? Pokazujecie mi kawałek blachy, co leżała pod ziemią pół wieku. Owszem, może przypomina tamtą, ale... Pan Michał nie ustępował. – Proszę, niech mama jeszcze raz popatrzy i postara się przypomnieć sobie jak najwięcej. Od tego może wiele zależeć... Pani Katarzyna spojrzała zmęczonym wzrokiem. – Co może zależeć? Ale pan Michał nie od razu udzielił odpowiedzi. Popatrzył kolejno na synów. Obaj mieli bardzo poważne miny. – Babuniu – odezwał się Staś. – Obawiam się, że ojciec ma rację... Czy
babunia pamięta, jak kiedyś opowiadała o ryngrafie dziadka Janka? Że spadł z łańcuszka, a ty wzięłaś to za złą wróżbę? Że odłamał się kawałek? Podniósł blaszkę i pokazał ją babce. – Jakie to było uszkodzenie? – zapytał. – Czy nie podobne do tego? Starsza pani miała nieszczęśliwą minę. – Co chcecie powiedzieć? – zapytała szeptem. – Co wy chcecie mi powiedzieć? Że tam, że w stawie, leży mój szwagier, o pół tysiąca kroków od domu? Jak to możliwe? Jak to w ogóle jest możliwe? Prawie koło domu? Jakim sposobem koło domu? Przecież wiem na pewno, że poszedł do powstania, sama go żegnałam. A wy co chcecie powiedzieć? Że wcale nie poszedł? Pan Michał pokiwał głową. – Ależ poszedł. Mamy na to dziesiątki świadków. Bił się dzielnie, został porucznikiem i bohaterem. A skąd wziął się w stawie? Otóż, zastanawiamy się, którędy on szedł do domu... Pamięta mama, jak nam opowiadano, że gdy rozbili ich oddział pod Juszkowym Hrudem, przedzierali się w kilku w nasze strony. Janek chciał wrócić o Kalinówki. I wrócił. To znaczy, prawie wrócił. Znalazł śmierć omal na rodzinnym progu. Pani Katarzyna złożyła dłonie. – Ale mówicie, że został zabity... W jaki sposób? Przez kogo? Pan Michał westchnął. – Tego nie dowiemy się nigdy. Został w stawie i gdyby nie nasze wykopy, nie znaleźlibyśmy jego ciała i nie wiedzielibyśmy, że prawie powrócił do rodzinnego domu... Teraz więc trzeba, byśmy pochowali nie tylko powstańca i bohatera, ale także naszego krewnego. Należy mu się. Nie tylko nasza pamięć i modlitwa. Należy mu się także mogiła pomiędzy swoimi. – Z Orłem i Pogonią! – zapalił się Staś. – Aby każdy wiedział, kim był. *** Pogrzeb Jana Kalinowskiego odbył się w środę, po południu. W kościele
Świętych Apostołów Piotra i Pawła w Zabłudowie wokół prostej trumny zebrało się kilkanaście osób. Po nabożeństwie żałobnym kondukt pogrzebowy udał się na cmentarz parafialny, położony o wiorstę na północ od miasta. Grób był już przygotowany. Janek Kalinowski spoczął pomiędzy swoimi krewnymi, bo chowano tu rodzinami – Kalinowscy, Adamowicze, Jasińscy i Jaśkiewicze, Ogrodzińscy, Pogorzelscy, Kuklińscy, Aleksandrowicze, Wojciechowscy, Sidorowicze, Nowakowscy... Ksiądz Miodyński, bardzo poważny i w czarnej kapie, odmówił modlitwę, pokropił trumnę święconą wodą. Panowie Kalinowscy sami spuścili trumnę do grobu, zasypali ją ziemią, uformowali mogiłę. Postawiono na niej krzyż, do którego przybito blaszaną tabliczkę. Wykonał ją Staś Kalinowski według wskazań księdza. – Napis na mogile trzeba dobrze obmyśleć – podpowiedział wcześniej proboszcz. – Jakiś taki przeważnie sprytny, żeby nie można się było przyczepić, a żeby wszyscy wiedzieli, o kogo chodzi i z jakiego powodu przeważnie poszedł do Boga w tak młodym wieku... Na tabliczce był napis: Ś.p. Jan Kalinowski 1846-1863 Przechodniu, powiedz... Napis był oczywisty dla wszystkich. Nawiązywał do napisu na grobie króla Leonidasa i jego trzystu towarzyszy, poległych w nierównej walce w wąwozie Termopile: Przechodniu, powiedz Sparcie, że tu spoczywamy, wierni jej prawom. Na parafialnym cmentarzu w Zabłudowie wierni czytali: Przechodniu, powiedz Polsce, że tu spoczywam... Tabliczka była rzeczywiście sprytnie obmyślona. Gdy niedługo później władza policyjna upominała się o zmianę napisu, Kalinowscy skutecznie tłumaczyli, że napis nie ma nic wspólnego z polityczną demonstracją, a jest podobny do innych tabliczek na cmentarzu, gdzie widniały prośby: Przechodniu, powiedz Zdrowaś Maryja. ***
Nie wszystko udało się jednak zachować w tajemnicy. Policja interesowała się znaleziskiem na polach Kalinówki, a starszy detektyw Ochrany, Rudolf Krantz, sporządził nawet specjalny raport w tej sprawie. Szczegóły znał z rozmowy telefonicznej, jaką odbył pewnego popołudnia w swoim biurze. – Nabożeństwo za Ojczyznę? – upewnił się, sięgając po papier do notowania. – Zakazane pieśni? Symbole patriotyczne? Tak, rozumiem. Czy ktoś jeszcze uczestniczył we mszy, poza Kalinowskimi naturalnie? Uważnie zapisał podane nazwiska. – Tak – powiedział z namysłem. – Nie jestem zaskoczony.
PRZEBUDZENIE JUSTYNY
P
rzebudzenie Justyny Nowackiej nastąpiło zupełnie niespodziewanie. Jednego dnia była przekonana, że lada chwila nadjedzie Michał Kalinowski, wyjaśni sytuację i poprosi o jej rękę, następnego zachowywała się jak osoba, która dobrze rozumie, jak wygląda rzeczywistość. W kilka dni po tym, jak pan Jacek kupił ziemię, a jeszcze nie wiedział, że stało się to za sprawą pani Katarzyny Kalinowskiej, Justyna nagle jakby otrzeźwiała. – Wiesz, papo – powiedziała przy śniadaniu. – Zupełnie nie rozumiem, czemu pan Kalinowski postąpił tak nierozważnie, wybierając sobie tę prostaczkę i narażając się na ludzki śmiech. Nowacki spojrzał na córkę zaskoczony. Od tygodni była to jej pierwsza wypowiedź świadcząca o tym, że wie, co zaszło. Na co dzień panna Justyna zachowywała się bowiem normalnie, zajmowała się gospodarstwem, rozmawiała ze służbą, żartowała nawet, ale wszystko to pod warunkiem, że nie został wywołany temat jej zamążpójścia lub osoby Michała Kalinowskiego. Wtedy wpadała w rodzaj otchłani, jak gdyby weszła do zupełnie ciemnego pokoju. Przestawała logicznie myśleć, a każdą próbę przekonania, że pan Michał nie przyjedzie do Topolan, traktowała jak zamierzoną złośliwość. Teraz wyglądało na to, że wreszcie dotarła do niej rzeczywistość. – Zadurzyłam się – oznajmiła panna Nowacka, z lekkim rumieńcem na twarzy. – Jakbym była pensjonarką. Narobiłam niemało głupstw, ale od dzisiaj koniec z tym! Pan Jacek wstał od stołu, podszedł do córki, żeby ją uściskać. – Dzięki Bogu, że wróciłaś! Justyna odpowiedziała spokojnym uśmiechem. – Przepraszam, kochany papo, że sprawiłam ci z tego powodu tak wiele kłopotów. Długo i serdecznie rozmawiali przy śniadaniu. Justyna pozwoliła sobie
na żarty ze swojej niedawnej postawy. – Nie chodzi o to, że mnie nie docenił – powiedziała. – Trzeba powiedzieć: trudno. Widocznie lubi kobiety z brudnymi nogami. Ta jego żona to przecież zwykła chłopka, zapewne niepiśmienna i wątpię, czy potrafi odróżnić lewą rękę od prawej. Pan Nowacki potwierdził, że Franciszka pochodzi z bardzo biednej rodziny. – Mówią, że ojciec ją po prostu sprzedał – ujawnił krążące po okolicy plotki. – Nie wiem, ile kosztowała, ale na pewno zbyt wiele jak na swoją wartość i przykre skutki dla pana Michała... pana Kalinowskiego. Justyna ze zrozumieniem pokiwała głową. – Byłam okropnie niemądra – powiedziała. – Będę usilnie prosiła papę, aby mi wybaczył. Nowacki machnął ręką. – Nawet tak nie mów, Justysiu! Nie ma nic do wybaczania. Justyna uśmiechnęła się łagodnie do ojca. – Ależ jest. Moją naiwnością wystawiłam przecież na pośmiewisko nie tylko siebie, ale i ciebie, papo. Bardzo się tego wstydzę i zupełnie nie wiem, w jaki sposób miałabym to wynagrodzić... Później, gdy wyjaśniło się, że Kalinowscy nieświadomie sprzedali ziemię panu Nowackiemu, Justyna uznała to za rodzaj satysfakcji. – Skoro mówisz, że pani Katarzyna sprzedała wbrew woli syna, stanowi to dla niego wystarczającą karę. Znam go. Tak o tych polach mówił, jakby nie istniało nic ciekawszego na świecie. Ich utrata musiała być dla niego bardzo dotkliwa. – Na pewno była – zgodził się Nowacki. – Miał rozmaite plany, a teraz nie wiem, czy wydoli finansowo, nie mogąc liczyć na zysk ze zbiorów. My, szczęśliwie, jesteśmy w zupełnie innej sytuacji. – Trochę mi go szkoda – przyznała się Justyna. – Ale nie aż tak, żebym miała płakać z tego powodu. Pan Jacek uściskał córkę.
– Jakże się cieszę, że tak mówisz, moja droga. Jakże się cieszę! Panna Nowacka z nową energią zajęła się sprawami domu, kierując wielkimi wiosennymi porządkami. Po kilku dniach jej niespodziewana energia zaniepokoiła ojca. – Wkładasz w to ogromnie wiele wysiłku, kochanie – zauważył. – Czy aby nie nadmiernie się angażujesz? Może raczej powinnaś pomyśleć o odpoczynku. Co sądzisz o jakiejś interesującej podróży? Ja będę teraz trochę zajęty, wiesz, roboty w polu, niewiele czasu będę mógł ci poświęcić. Może chciałabyś się rozerwać trochę, spotkać się z innymi ludźmi, pójść do teatru lub na koncert? Justynie pomysł się spodobał. – Mogłabym pojechać, jeśli papa widzi taką potrzebę – oświadczyła pogodnie. – Rzeczywiście, trochę ugrzęzłam na wsi... – Może zatem do Włoch? – zaproponował pan Jacek. – Albo gdzie chcesz, choćby do Paryża. Panna Nowacka podziękowała uśmiechem. – Nie, nie, kochany papo – odpowiedziała. – Miałeś ostatnio dość wydatków z mojego powodu. Wystarczy, jak na kilka dni pojadę z rewizytą do Zosi, do Białegostoku. Co o tym myślisz? – Wspaniały pomysł – zgodził się pan Nowacki. *** Dwa dni później panna Justyna była spakowana i gotowa do wyjazdu. – Nie zabawię dłużej jak tydzień – obiecywała. Szykowała się z niecierpliwością i lekkim poczuciem winy. Rozstanie z Zofią Waldeck nastąpiło pospiesznie i mało elegancko. Justyna, spodziewając się wizyty Michała Kalinowskiego, z którym miała się zaręczyć, właściwie skłoniła gościa do opuszczenia Topolan. Zosia nie wyjeżdżała obrażona, ale pożegnanie nie było tak serdeczne, jak by można się było spodziewać po dwóch przyjaciółkach od serca. Krótko potem pani Waldeck przysłała list, w którym dziękowała za miły pobyt i pytała o nowiny. Justyna nie miała nowin do przekazania
i nie udzieliła odpowiedzi. Napisała dopiero po kilku tygodniach, w lutym, gdy śniegi leżały wysokie, a we dworze w Topolanach nudziła się okropnie. Zofia odpowiedziała wkrótce, jak gdyby nic się nie stało i przypomniała, że teraz kolej Justyny na złożenie wizyty. Do Białegostoku miał odwieźć Justynę Makary, stary zaufany służący pana Nowackiego. – Pilnie uważaj na panienkę – polecił mu pan Jacek. – Jeśli zauważysz u niej jakieś niepokojące objawy, natychmiast zawracaj. Makary nie wiedział, co pan Jacek rozumie przez niepokojące objawy, ponieważ uważał pannę Justynę za lekko stukniętą i przyzwyczaił się do jej dziwacznych zachowań. Znał córkę pana Nowackiego od dawna, znosił jej fochy i wybryki bez słowa skargi. – Pojedziem wolno i spokojnie – zapewnił. – Wielmożny pan może być w zupełności spokojny. *** Justyna Nowacka nie wiedziała, gdzie w Białymstoku szukać ulicy Drewnianej, ale stangret Makary trafił, choć nie było to łatwe. Na południowych obrzeżach miasta, na lewym brzegu Białej, wjechali w plątaninę małych uliczek, przy których stały niewielkie drewniane domki w małych ogródkach. Pomiędzy Drewnianą a śródmieściem leżały rozległe tereny fabryczne, zabudowane ciasno halami produkcyjnymi, składami i magazynami, pełne kominów i wysokich parkanów, strzegących hałd węgla, odpadów i śmieci. Przemysł wełniany, tkalnie, farbiarnie potrzebował wiele wody. Rzeka Biała nie była wielka, a za sprawą wiodących do niej licznych rowów, przekopów i kanalików, którym pobierano i odprowadzano wodę z zakładów, prawie każdego dnia miała inny kolor. W dzielnicy w małych domkach mieszkali robotnicy z niedalekich fabryk i rzemieślnicy, nieco zaś zasobniejsi mieszczanie zajmowali lokale w domach czynszowych, zwykle piętrowych, choć też drewnianych. Właśnie przed takim obszernym domem, dwuskrzydłowym, z loggią na
pierwszym piętrze, zatrzymał się powóz panny Nowackiej. Budynek stał frontem do ulicy, a tyłem do fabryk i choć stary, wyglądał na niedawno remontowany i zadbany. Okna były tu duże i czyste, framugi świeżo pomalowane, przedsionek przed wejściem wabił oko kolorowymi szybkami, na parapetach stały rośliny i wiosenne kwiaty, nawet podwórze było uprzątnięte i pozamiatane. Jeśli nie liczyć brzydkiego wyrazu, namazanego kredą na ścianie na wprost niskiej, pękatej chałupy, oddalonej o trzydzieści kroków, porządek wydawał się tu niezwykły. Zwłaszcza jeśli się pamiętało drogę – koślawe bruki, rozwalające się ze starości i zaniedbania chałupy w zapuszczonych ogrodach, rosnące na każdym kroku dzikie zielsko, gromady obdartych dzieciaków, bawiące się w kałużach. Panna Nowacka siedziała w powozie, próbując się upewnić, że dobrze trafiła. Z domu wyszedł stróż i usłużnie podbiegając do powozu, zapytał: – Kogo wielmożna pani uważa? Justynę wyręczył stangret Makary. – Czy to dom pani Zofii Waldeck? Tak? To powiadomcie panią, że przyjechała w gości panna Justyna Nowacka. Stróż ukłonił się, ale nie spieszył z wykonaniem polecenia. – Jest, jest – potwierdził i mrugnął do stangreta. – Ale teraz ma konferencję. Makary odwrócił się do Justyny. – Ten człowiek panienkę zaprowadzi. Zszedł z kozła, zaczął wyciągać z pojazdu bagaże pasażerki. Marudził przy tym trochę, coś szeptał ze stróżem, w końcu powiedział głośno: – Idźcie uprzedzić właścicielkę domu. Stróż odszedł, Justyna wysiadła i przyglądała się dzieciom, które nadbiegły z głębi podwórza. Tłoczyły się zaciekawione, oglądając powóz i strój gościa. Panna Nowacka uśmiechnęła się i spytała, czy chodzą do szkoły.
– Chodzimy – odpowiedziała jedna z dziewczynek. – Ale mało. – Czemu mało? – dociekała panna Justyna. – Bo daleko chodzić. A na mieście, o tam, za fabryką, to grasuje taki jeden straszny... – Kradnie dzieci – dodała druga. – Strach chodzić. – Jak to kradnie? – dziwiła się panna Nowacka. Jakiś wyrostek wyskoczył z tyłu, chwycił jedną z dziewczynek za kark i popchnął na kolana. – O tak! – zawołał. – I do worka! Dziewczynka pisnęła z bólu, gołymi kolanami padając na ziemię. Zaskoczona Justyna cofnęła się o krok. Dzieciaki patrzyły na nią wyzywająco, nie wyglądało, żeby się naprawdę bały. Panna Nowacka spróbowała nie pokazywać strachu po sobie. – Ty to się chyba nie boisz – zauważyła, zwracając się do wyrostka. – O wa! – odburknął zuchowato. – Ja już na fabryce robię! Justyna przypomniała sobie o drobnych pieniądzach w portmonetce. Otworzyła podręczną torbę, którą trzymała w ręku, wyjęła portmonetkę. – Na pewno lubicie cukierki... – zachęciła, sięgając po miedziaki. Nie wiedziała, komu ma je dać, więc je wysypała na dłoń. Aż pisnęła z bólu, gdy kilka rąk jednocześnie skoczyło ku pieniądzom, chwytając ją i szczypiąc. Monety zniknęły w mgnieniu oka, zaraz też zniknęły dzieci, hałasując i popychając się wzajemnie. Stangret Makary, nadal zajęty bagażami, bezradnie wzruszył ramionami. Justyna nie zdążyła go upomnieć, stróż wyszedł z domu, a za nim wybiegła Zofia Waldeck. – Justysiu! Co za niespodzianka! Była ubrana nieco niedbale, spod płaszcza wystawał dół jasnozielonego szlafroka, fryzura wyglądała na wielce niedoskonałą. – Chyba nie w porę... – zarumieniła się panna Nowacka. – Pisałam, że dziś przyjadę, chyba nie dostałaś mojego listu... Zofia otoczyła przyjaciółkę ramieniem.
– Nie dostałam, ale to nic nie szkodzi! Chodź, chodź do domu! Okropnie jestem spragniona nowin. Nie przejmuj się bagażami, zaraz je wniosą na górę. No, teraz to cię szybko nie wypuszczę! – Nowiny nie są najlepsze – uprzedziła panna Nowacka niezbyt pewnym głosem. – Jak ci już pisałam... Pani Waldeck trzymała przyjaciółkę za rękę, z czułością głaskała ją końcem kciuka i prowadziła Justynę do domu, po drodze wydając polecenia stróżowi. – Poczekaj, Justysiu, poczekaj! Zaraz mi wszystko opowiesz szczegółowo! Niech Kazimierz zaniesie wszystko do pokoju gościnnego, a potem proszę tam trochę napalić. Wasza Jadwiga niech leci do sklepu uzupełnić zapasy, ma jeszcze pieniądze z tych, co dałam wcześniej. Justysiu, kochana przyjaciółko, chyba cię uduszę z radości na twój widok! Kazimierzu, niech Kazimierz przyniesie wina z piwnicy, tego lepszego, po lewej stronie. Justysiu, jak nam będzie wesoło razem! *** Dwa tygodnie spędziła Justyna Nowacka w domu Zofii Waldeck, dawniej Górkiewiczówny. Plotkowały do syta, śmiały się z byle głupstwa, rozradowane wzajemnym towarzystwem i tak niezwykle bliskim towarzystwem dusz. – Jakbyśmy się wcale nie rozstawały – zauważyła Justyna. – Tobie mogę powierzyć wszelkie tajemnice. – Jesteśmy pokrewnymi duszami – odpowiedziała przyjaciółka. – Długo trwało, zanim się odnalazłyśmy, ale za to teraz jest wspaniale. Panna Nowacka najbardziej podziwiała samodzielność Zofii, jej zdecydowanie i odwagę. – Przy tobie też się czuję się silna i odważna. Jestem gotowa pokonać wszelkie przeciwności. Nauczysz mnie tego? Pani Waldeck chętnie występowała w roli nauczycielki. Zwłaszcza jeśli chodzi o właściwy stosunek do mężczyzn. Była w tym mistrzynią. Justyna przekonała się o tym już pierwszego dnia pobytu, gdy okazało
się, co znaczy powiedzenie stróża, że „pani ma konferencję”. Jej przedmiotem był Apoloniusz Zacharewicz, trzydziestoletni dandys, ubrany wedle najnowszej mody syn fabrykanta, wymuskany i higieniczny, o uwodzicielskim spojrzeniu spod czarnych brwi. – To jest Apollo – przedstawiła swobodnie Zofia mężczyznę siedzącego przy stole w jej salonie. – Kocha mnie, uwielbia i dwa razy na tydzień prosi o rękę. Panna Nowacka, choć zaszokowana nieco swobodą obyczajów w mieście, nadrabiała miną i udawała, że nie widzi nic zdrożnego w tym, aby przyjmować wielbicieli w niekompletnym stroju. Zofia Waldeck zajmowała całe piętro domu przy ulicy Drewnianej, urządzone wygodnie, przyjemnie i przytulnie. Połowa lokatorów z dołu płaciła czynsz właśnie jej, połowę zbierał plenipotent jej pasierba. Zysk z sześciu wynajmowanych mieszkań wystarczał, aby pani Zofia zachowywała niezależność, zwłaszcza że mogła liczyć też na odsetki od niewielkiego kapitału, złożonego w banku. – Kobieta powinna być niezależna – mówiła dobitnie pani Waldeck. – Własne pieniądze dają jej siłę wobec przewagi mężczyzn. Apollo czołga się u moich stóp, bo nie może mnie kupić. Pan Apoloniusz rzeczywiście bardziej przypominał chłopaka na posyłki niż kochanka. Kiedy przychodził w odwiedziny, nie zawsze bywał przyjmowany, wymyślał więc coraz to nowe komplementy i przynosił coraz to nowe prezenty. – Owszem – przyznała pani Zofia przed przyjaciółką. – Czasem mu pozwalam na więcej, ale dokładnie to kontroluję. Justyna wzdychała z zazdrością. Ona nie potrafiła postępować z mężczyznami. Zakochiwała się, ale zupełnie nie umiała wykazać inicjatywy, zdana w całości na ruch z męskiej strony, ten zaś często nie następował. – Mężczyzna potrzebuje zachęty – mówiła pani Zofia. – Jest gotów pójść za każdą na pierwsze skinienie, tak go po prostu prowadzi natura.
Ale jeśli chcesz go zdobyć naprawdę, albo zatrzymać na dłużej, musisz umiejętnie dawkować zachęty. I to każdego rodzaju. Sama widzisz, jak się stało z tym twoim Michałem. Ty czekałaś, aż on przyjedzie, a tymczasem jakaś zwykła chłopka nadziała go na widelec. Zakręciła tyłkiem i już. Mówię ci, że inaczej nie było. Co ci zostało? No owszem, można się zemścić. Ale ważniejsze nie wpaść z tego powodu w melancholię. Justyna popłakiwała trochę podczas rozmów z przyjaciółką, ale pani Waldeck nie pozwoliła się jej nad sobą użalać. Pojechały na wycieczkę za miasto, poszły dwa razy na koncert i raz do teatru. – Zdaj się na mnie – powtarzała Zofia. – Nic nie rób, a tylko zdaj się na mnie. Poprawiła fryzurę Justyny, zapuszczoną od ich ostatniego spotkania, zadbała o toalety i makijaż. Prowadzała po wystawach i po mieście, trzymając za łokieć i omalże palcem pokazując to, czego Justyna dotąd w ogóle nie dostrzegała. – Widzisz, jak na ciebie łakomie patrzą? Nie opuszczaj oczu, na Boga! Nie bądź przesadnie skromna. Ten pan z lewej kłania się właśnie tobie. A ten wysoki, po prawej, tak samo! Panna Nowacka była oszołomiona. Rzeczywiście te męskie spojrzenia adresowane są do niej? I te uśmiechy? Trudno jej było w to uwierzyć. Trzymała się przyjaciółki kurczowo, bojąc się zrobić choć jeden samodzielny krok. – Wiesz co, Justysiu? – śmiała się pani Zofia, po powrocie ze spaceru. – Gdybyś została u mnie z miesiąc, miałabyś z tuzin zaprzysięgłych adoratorów. I oczywiście kochanka, gdybyś tylko chciała. – O nie! – sprzeciwiła się gwałtownie panna Justyna. – Co to, to nie. Nigdy nie będę miała tyle odwagi. Skóra mi cierpnie, gdy pomyślę o spotkaniu z mężczyzną sam na sam. Po prostu umieram ze strachu. Pani Waldeck zajrzała przyjaciółce w oczy. – A Apollo? – spytała. – Co myślisz o nim? Jest przecież całkiem oswojony. Na pewno nie chciałabyś spróbować?
RODZINNA TAJEMNICA
P
o pierwszej wizycie w Kalinówce, Florian Sawicki zaczął bywać tu regularnie, witany serdecznie i z życzliwością. Uczyli się wspólnie ze Stasiem w jego pokoju, a gdy wyjeżdżał, wciskano mu dyskretnie paczkę z co lepszymi wiktuałami. Początkowo trochę się na to boczył, ale usłyszawszy, że dzieje się tak na polecenie pani Katarzyny Kalinowskiej, zaniechał oporów i przyjmował podarunki z wdzięcznym uśmiechem. W chwilach wolnych od nauki Florian pomagał kleić Stasiowi z mocnego pergaminowego papieru model balonu lotniczego. Balon miał być wypełniony ciepłym powietrzem i puszczony nad polami Kalinówki. – Jak eksperyment się powiedzie, zrobimy prawdziwy balon, taki co uniesie w chmury dorosłego człowieka – planował Kalinowski. – Tylko nie mnie, broń Boże! – zastrzegał się Florian. – Sam będziesz musiał w tym fruwać, skoro koniecznie chcesz skręcić kark. – I będę – marzył Staś. – Nikogo innego nie dopuściłbym przed sobą. Muszę być pierwszym, który obejrzy nasz świat z wysokości. – A co niby chcesz zobaczyć? – śmiał się Sawicki. – Przecież tu wokoło tylko pola i lasy. – Z góry sprawdzę, czy moje mapy mówią prawdę. Floriana zainteresowała pasja Stasia, który chętnie pokazywał koledze swój zbiór map, opowiadał o ich losie i sposobach gromadzenia. Zwłaszcza ostatni nabytek, pozyskany dzięki pracy przy remoncie organów kościelnych w Zabłudowie, zaciekawił Sawickiego. – Piękna rzecz – ocenił. – I bardzo przydatna w niektórych okolicznościach. Rysowanie map to umiejętność inżynierska, trzeba się tego bardzo długo uczyć. Latanie balonem mało tu pomoże. Staś, zadowolony, że może zaskoczyć kolegę, odwołał się do swojej dobrej pamięci i własnych, wrodzonych umiejętności. – Zależy dla kogo trudna – zauważył. Wyjął arkusz, na którym zaznaczał szlaki poszukiwania Tamary, rozłożył go przed Florianem.
– Narysowałem właściwie z pamięci – powiedział, nie wyjaśniając jednak, co nim powodowało. – Ale łatwo możesz sprawdzić, czy pomyliłem odległości albo czy coś poplątałem. Florian Sawicki aż zagwizdał z podziwu. – No, no, bracie! Naprawdę sam to narysowałeś? – Pewnie. Florian wziął linijkę, zmierzył odległości pomiędzy niektórymi miejscowościami, przeliczył je następnie według skali. – Bardzo dokładna – pochwalił. Długo oglądał rysunek Stasia, interesując się szczegółami. – To aż nieprawdopodobne – zamruczał. – Człowieku, ty masz niezwykły talent w głowie i w rękach. Zrobiłbyś karierę jako kartograf. Kalinowski skromnie pokiwał głową. – Mapy mnie zawsze interesowały – przyznał. – Sam nie wiem, gdzie i kiedy nauczyłem się je rysować. – Niezwykły dar! Wielu dałoby niemało pieniędzy, żebyś dla nich pracował... Przerwał nagle i obejrzał się na drzwi, jakby w obawie przed podsłuchiwaniem. – Mógłbyś też przysłużyć się dla dobrej sprawy... Widząc entuzjazm przyjaciela, od razu zaczął się wycofywać z tego pomysłu. – Ot, tak sobie mówię – próbował bagatelizować. – Nic przecie nie wiem o ludziach, którzy mogliby czegoś podobnego potrzebować. Zapomnij o tym, co powiedziałem. Tak będzie dla nas lepiej. Kalinowski uśmiechnął się z pewnością siebie. – Coś ty, Florian?! – zapytał. – Zapomniałeś, że widziałem, co miałeś w worku? Sawicki miał poważną minę. – Nie zapomniałem – oświadczył. – Nie wiem tylko, czy ty aby nie jesteś za młody na takie zabawy. Za to można... sam wiesz...
Naciskany przez kolegę, zgodził się w końcu, choć z zastrzeżeniami. – Dobrze, porozmawiam o tobie przy jakiejś okazji – obiecał. – Ode mnie nic nie zależy, ja jestem tylko pionkiem na szachownicy. Ale wiem, kogo można poprosić, żeby pomówił z właściwymi ludźmi. Czy pomówi, to inna sprawa. A czy oni z kolei zgodzą się czasem cię do czegoś wykorzystać, to jeszcze inna. Staś, rozentuzjazmowany możliwością wstąpienia do patriotycznej konspiracji, podziękował i przysięgał, że nikomu nie piśnie słówka. – Pewnie! – uśmiechnął się Sawicki. – Spróbowałbyś, to byś dopiero zobaczył, jak się kończą takie sprawy. Kalinowski podniósł rękę do przysięgi, ale Florian zgromił podobne zachowania. – Żadnych gestów – pouczył. – Ani we własnym domu, ani nigdzie indziej. Wszędzie są jakieś obce oczy i uszy. Nie chcesz chyba narazić sprawy z tak błahego powodu. – Rozumiem – zapewnił Staś skwapliwie. – Będę milczał jak grób i zachowam wszelkie środki ostrożności. Sawicki popatrzył na kolegę z zastanowieniem. – Ostrożny? – powtórzył. – No nie wiem, czy twoje jeżdżenie po wioskach z tą mapą można nazwać bezpiecznym zachowaniem... Staś zrozumiał nagle, że Florian nabrał fałszywego przekonania, jakoby on był związany z jakimś tajnym patriotycznym stowarzyszeniem. Zrazu chciał to wyjaśnić, ale w porę się powstrzymał. Jak by to wyglądało, gdyby koledze, o którym wiedział, że pracuje dla sprawy, przyznał się nagle, że jego celem jest odnalezienie dziewczyny imieniem Tamara. – Też mam swoje tajemnice – oświadczył z pewną siebie miną. – Jak ty. Sawicki pokiwał głową. – Trzymajmy nasze sprawy przy sobie. Nadejdzie pora na ich ujawnienie, to zobaczymy, co są warte. ***
Ze wszystkich mieszkańców Kalinówki jedna tylko panna Klementyna Hoffmann nie poczuła sympatii do Floriana Sawickiego. Jego uśmiech uznała za fałszywy, a komplementy za przesadne. – Patrzcie go! – powiedziała do Stasia po odjeździe Sawickiego. – Pierwszy raz mnie widzi, a wychwala pod niebiosa. On zawsze taki śliski? – Śliski? – zdziwił się Kalinowski. – Co to znaczy? – Śliski, to znaczy śliski – odpowiedziała Klementyna. – Jakiś taki dziwny. O co nie zapytasz, z rąk ci ucieka, jak piskorz. Ocenę panny Hoffmann Staś Kalinowski odebrał zupełnie inaczej, niż mogłaby się tego spodziewać. Staś uważał bowiem, że Florian jest bardzo sprytny, umie się maskować i nie mówi więcej, niż to jest niezbędne. Dla konspiratora opinia dziewczyny była więc komplementem. – Jest fałszywy – dodała Klementyna. – Nie wiem, czemu taki mi się wydał, Boże, wybacz. Ale obiecaliśmy sobie mówić prawdę i nie ukrywać uczuć, prawda? Staś nie zgadzał się ze zdaniem Klementyny i spróbował wpłynąć na jej opinię. Ale szybko zrezygnował. – Nie zmienię zdania – oświadczyła panna Hoffmann. – Choćby mnie na ogniu przypiekali. *** Tego dnia Staś Kalinowski wrócił z Białegostoku roztrzęsiony. Było ciepłe kwietniowe popołudnie, a on dygotał niczym w chorobie. – Nie, nie, jestem całkiem zdrowy – odpowiedział na zaniepokojone pytanie pana Michała. – Ale czy ojciec pozwoli na rozmowę, poważną rozmowę z domownikami? Pan Kalinowski zmarszczył brwi, pełen niepokoju, że niesforny syn znowu popadł w jakieś poważne kłopoty. Staś zapewnił, że z nim wszystko w porządku, praktyka w gazecie idzie dobrze, wydawca Zeligman jest zadowolony. – Chodzi o te ostatnie wypadki tutaj – wyjaśnił, a głos mu drżał. – Przyszło mi do głowy ich wytłumaczenie... Chciałbym to omówić ze
wszystkimi, a boję się, że mam rację... Pan Michał nie zapytał o nic więcej, a wieczorem zebrali się wszyscy przy stole w salonie, tak samo jak przed kilkoma dniami. Przyniesiono samowar, a następnie służba wyszła, zamykając drzwi za sobą, Staś zapowiedział bowiem, że to, co ma do powiedzenia, jest przeznaczone wyłącznie dla domowników. Nikt nie żartował, spoglądali na najmłodszego członka rodziny z zaciekawieniem. Rozmawiali wcześniej między sobą o sprawie znalezionego w stawie Janka Kalinowskiego, ale wiedzieli niewiele i łaknęli więcej wiadomości. Staś zajrzał do notatek, jakie miał przed sobą, a potem wstał. – Wszyscy zastanawialiśmy się, co i jak się stało, że odkryliśmy grób powstańca w tak nieoczekiwanym miejscu. Uznaliśmy, na podstawie znalezionych śladów, że szczątki należą do świętej pamięci Jana Kalinowskiego. Otóż ja... otóż ja chyba wiem, jak to się stało... Zastanawiałem się, czy mogę o tym powiedzieć... Jednak nie mogę milczeć, to zbyt duży ciężar. Jeśli bowiem zdarzyło się tak, jak myślę, to doprawdy straszna historia... Przerwał, spoglądając na wszystkich po kolei. Siedzieli wpatrzeni w Stasia z niepokojem, on zaś odłożył notatki na stół i wystąpił nieco do przodu, aby ich wszystkich dobrze widzieć i samemu być dobrze widocznym. – Znam historię dziadka Janka jak wszyscy – zaczął Staś niepewnym głosem, ale w miarę jak mówił, jego głos twardniał, a argumenty wygłaszał coraz pewniejszym tonem. – Jestem najmłodszy, więc choć słyszałem te historie wiele razy, może nie wszystko z nich zrozumiałem. Jeśli wyda się wam, że moja dedukcja jest nieprawidłowa, albo coś źle zapamiętałem, proszę mnie zaraz poprawić... – Mów wreszcie! – upomniał starszy brat, ale zamilkł zganiony gniewnym gestem ojca. – Trzeba przeprowadzić logiczne rozumowanie – oznajmił Staś. –
Oddzielić to, co wiemy na pewno, od tego, czego się domyślamy, albo co jest niepewne. Każde twierdzenie musi być udowodnione. Zacznijmy od pewników, potem przejdziemy do wątpliwości... Czy dziadek Janek poszedł do powstania? Poszedł. Świadczą o tym różni ludzie, nasza babunia sama go żegnała na ganku. Przysłał wiadomość z obozu wojskowego. Że był w boju, wiemy od co najmniej kilku świadków. Walczył w partii pułkownika Wróblewskiego, wydostał się z okrążenia. Nawet o tym wiemy, że miał ze sobą powstańczą kasę. Potwierdzili to przedstawiciele tajnego Rządu Narodowego, którzy już po upadku powstania przyjechali do Kalinówki, szukając tego złota i pieczęci. Prawda, babuniu? – Tak – potwierdziła pani Katarzyna. – Jak wam opowiadałam, bardzo wiele mówili o jego odwadze i pięknym, patriotycznym zachowaniu. Ale nie rozumiem, Stasiu, ku czemu ty zmierzasz... Staś złożył dłonie jak do modlitwy. – Babuniu, wybacz. Mam mętlik w głowie. Wyjaśnię to wszystko po kolei, jeśli mi pomożecie. Bardzo proszę, byście zechcieli pójść za tokiem mojego rozumowania. Oto moje kolejne pytanie: czy dziadka Janka widziano w Jałówce? Wtedy, gdy partia Wróblewskiego stanęła tam w dzień Zielonych Świątek? To pytanie retoryczne, znamy odpowiedź. Widziano, potwierdzili liczni świadkowie. – Do czego zmierzasz? – zmarszczył brwi pan Michał. – Pozwól wytłumaczyć, ojcze – Staś mówił z tak niezwykłą powaga, że nikt nie ośmielił się mu przerywać, a co najwyżej wtrącić krótką uwagę. – Nie ma wątpliwości co do losów dziadka Janka aż do chwili, gdy oddział z partii Wróblewskiego stanął obozem przy Juszkowym Hrudzie. – Tak – potwierdził Ignaś. – A co było dalej, wiemy przecież od Jakimowicza, także naocznego świadka. – Słusznie – zgodził się Staś. – I właśnie w tym momencie wchodzimy na niepewny grunt... Dokładnie na to chciałem zwrócić uwagę. Od chwili napadu Moskali na obóz o losach Janka Kalinowskiego wiemy tylko tyle, ile przekazał jeden świadek...
– Jeden, ale naoczny – zauważył pan Michał. Staś pokręcił głową. – Obawiam się, że nie powiedział całej prawdy... Zamilkł. Nikt chyba jeszcze nie domyślał się, ku czemu zmierza. Może tylko pan Michał, bo ten zerwał się nagle od stołu, po czym znowu usiadł, oparł łokcie na blacie, a dłońmi ścisnął skronie. – Boże przedwieczny! – jęknął. Staś niepewnie popatrzył na ojca, potem na babkę. Ta wpatrywała się we wnuka w milczeniu. Jej wzrok wyrażał pytanie i przerażenie nasuwającą się odpowiedzią. – Ja myślę, że było tak... – podjął Staś. – Wyrwali się z tej matni pod Juszkowym Hrudem. Nasz stryjeczny dziadek, jego przyjaciel Kazimierz Jakimowicz i tamci dwaj, których nazwiska znamy, Adwentowicz i Jasiński. Szli w naszą stronę, do Kalinówki, gdzie spodziewali się znaleźć odpoczynek i pomoc. Potem jednak rozdzieli się. Może z powodu tej potyczki koło Gródka? Tamci dwaj padli w walce z Kozakami, więc zostali tylko dwaj – Jakimowicz i nasz dziadek. I dalej szli do Kalinówki. Prawie doszli, gdy nagle coś się zdarzyło. Zostali napadnięci. Może wcale nie przez Kozaków, a przez jakich rozbójników. Dziadek Janek poległ, tylko Jakimowicz dotarł do dworu. Co miał tu powiedzieć? Może wstydził się, że nie doprowadził przyjaciela do domu, choć przecież przysięgał, że będzie go ochraniał, gdy tymczasem pozwolił napaść i zapewne obrabować tuż koło domu. Co miał robić? Wstydził się powiedzieć prawdę. Okłamał więc babunię i innych, że dziadek Janek zginął w potyczce pod Gródkiem. Mówiła babunia, że wtedy Moskale nie chcieli wydać ciała dziadka Janka. Nie chcieli, bo go przecież nie mieli... – Kazio Jakimowicz mnie oszukał? – spytała babka Kalinowska. – Wstydził się, że nie upilnował przyjaciela? Boże, co za straszna historia! Zapewne, wnuku, zrobił tak dla dobra rodziny i dla dobra sprawy? Staś pokręcił głową. – Nie wiem, czy tak było na pewno – zastrzegł się. – To tylko jedna
z możliwych hipotez. Ale musiało się to stać w podobny sposób, ponieważ inaczej nie da się wytłumaczyć wszelkich okoliczności. Skąd wziąłby się młody powstaniec koło naszego domu, jeśli nie miał to być dziadek Janek? Miał ryngraf. No i znaleźliśmy tę torbę z okuciami na brzegach. Wprawdzie niejedna ma takie, ale przecież nie wszystkie. Wiemy zatem, że nasz powstaniec był bardzo młody, miał ułamany na rogu ryngraf oraz skórzaną torbę z okuciami. Raczej więc nie mógł być to nikt inny. Kto inny szedłby pewnie do swojego domu, nie do Kalinówki... – Prawda – przyznała pani Katarzyna. – Za dużo tu śladów, żeby chodziło o kogo innego. Boże! Co za los straszny, cóż za los! Zginąć o pięćset kroków od rodzinnego progu! Staś chrząknął i zerknął na ojca. W jego wzroku był ból. – To nie wszystko... – oznajmił przez ściśnięte gardło. Spojrzeli na niego, zatrwożeni. – Torba! – odezwała się Klementyna Hoffmann. – Czemu torba jest pusta? Ona nie powinna być pusta! Staś pokiwał głową. – Torba jest dowodem, że Kazimierz Jakimowicz nie powiedział babuni prawdy – oznajmił. – Prawdopodobnie miał coś do ukrycia i było inaczej, niż myśleliśmy jeszcze niedawno, gdy podejrzewaliśmy, że odkryte szczątki mogą należeć do naszego dziadka Janka... – Co to znaczy? – dopytywał się Ignaś. – Babunia tyle razy nam opowiadała tę historię, że znam ją na pamięć, a nie widzę w niej żadnych, jak ty to mówisz, niejasnych punktów. – Po bitwie koło Juszkowego Hrudu, gdy dziadek Janek uratował powstańczą kasę, podzielili ją na cztery części, pamiętacie. – Pewnie, że pamiętamy! Co dalej? – Kazimierz Jakimowicz opowiadał babuni, jak zaskoczyli ich Kozacy w okolicy Gródka. Powstańcy strzelali z rewolwerów, a potem rzucili się do ucieczki. Myślę, że tak było, doszło do walki. Tylko że nie poległo ich tam wtedy trzech, a dwóch, Jasiński i Adwentowicz. Nasz dziadek i jego
przyjaciel Jakimowicz przedarli się, uciekli. Zapewne było tak, jak opowiadał. Że Kozacy znaleźli złoto przy owych dwóch zabitych, podzielili się nim, nie powiadomili swoich przełożonych. Bardzo to przecież dziwne, że nie ścigali dwóch pozostałych powstańców, zwłaszcza w tych okolicznościach, ale może po prostu o nich nie wiedzieli. Dwaj ocaleni uciekali dalej, w stronę Kalinówki. Co do tego wszyscy się zgadzamy. Coś wydarzyło się już na naszych polach, przy stawach. Pierwsza hipoteza jest taka, że ktoś ich napadł, druga zaś... Staś Kalinowski przerwał, a pytanie zawisło w powietrzu. – Co druga? – warknął niecierpliwie Ignaś. – Mów, na Boga! Staś skrzyżował palce dłoni i tak je ścisnął, że pobielały. – Nie wiem na pewno – szepnął. – Ale myślę, że doszło do zbrodni... Choć spodziewali się takiego zakończenia, zamarli w zdumieniu. – Jak to zbrodni? – spytała pani Katarzyna. – Czy znowu masz na myśli Kozaków? Staś zaprzeczył powolnym ruchem głowy. – Nie, babuniu. Kozacy zostali w Gródku. Zadowolili się pieniędzmi znalezionymi przy zabitych powstańcach. Nie wiedzieli zapewne o dwóch pozostałych uciekinierach. Gdyby wiedzieli, poszliby ich tropem i z całą pewnością dopadliby ich prędzej czy później. Wtedy zabiliby obu, a ciała ukryli bez śladu. Obu! Nie zostawiliby przecież świadka i to jeszcze takiego, co miał ze sobą cześć skarbu. Więc Kozaków tutaj nie było. Na nasze pola przyszli tylko ci dwaj: nasz dziadek i Kazimierz Jakimowicz, jego przyjaciel. Nie możemy wiedzieć na pewno, co się stało, ale możemy założyć, że poszło o złoto. Prawdopodobnie pobili się i... – Jezu przenajświętszy! – wykrzyknęła babka Kalinowska. – Co ty gadasz, chłopcze? Mieliby się pobić o pieniądze?! Ale pozostali domownicy łatwiej przychylili się do domysłów najmłodszego członka rodziny. – Prawda – poparł brata Ignaś. – Klementyna ma rację i ty masz rację. Gdyby to był napad kogo obcego, albo jaki wypadek, przy torbie byłoby
złoto. A nic takiego nie znaleźliśmy. Sam przecież bardzo dokładnie zbadałem to miejsce, zebraliśmy najmniejsze kosteczki i wszystkie możliwe strzępki ubrań. Więc mogło być, jak mówisz. O ile ten zabity to jest dziadek Janek. – Jest – potwierdził Staś z przekonaniem. – Jakimowicz mówił, że razem odbywali drogę, a rozdzielili się koło Gródka. Kłamał. Rozdzielili się dopiero tutaj. Może rozmawiali, co zrobić. Partia była rozbita, towarzysze polegli lub zostali wzięci do niewoli. O tym zaś, że dziadek Janek miał rozkaz przekazać złoto na Litwę, wiemy od przedstawicieli Rządu Narodowego. Zapewne dziadek Janek chciał postąpić według rozkazu. Może Jakimowicz się sprzeciwił, może uważał, że tak czy inaczej skarb wpadnie w ręce Moskali. Pokłócili się, pobili. Jakimowicz... – Jezu Chryste! – jęknęła Katarzyna Kalinowska. – Jakimowicz zabił przyjaciela i obrabował – dokończył Staś mocnym głosem. – Potem jego ciało zakopał w ziemi. Bywał w Kalinówce, wiedział, że to nieużytki i nikt tu niczego nie będzie szukał. Zabrał złoto, a wymyślił bajkę o bohaterskiej śmierci dziadka Janka pod Gródkiem. Pani Katarzynie trzeba było podać sole trzeźwiące. Kiedy jako tako doszła do siebie, nie mogła uwierzyć w tak okropną zbrodnię. – To niemożliwe – powtarzała. – To niemożliwe! Ale straszna opowieść Stasia pozwoliła jej spojrzeć na wszystkie wydarzenia z przeszłości raz jeszcze i zobaczyć słabe punkty w dawnej opowieści Kazimierza Jakimowicza. – Mieszkał u nas – mówiła. – Pod naszym dachem kurował się, siedział przy tym stole. Zabójca mojego szwagra i złodziej... Ale nie była do końca przekonana i chciała zweryfikować inne szczegóły hipotezy wnuka. – Zaraz! – zawołała. – Przecież to nie musiało tak być. Jeśli Kazio zabił Janka dla złota, to czemu to złoto oddał na rzecz skarbu narodowego? Sama je zawiozłam do Wilna. Michał Kalinowski, pochmurny jak zimowa noc, pokręcił głową.
– To była tylko mała cześć skarbu – zauważył. – Pamięta mama, że cała suma została podzielona na części? Nawet gdyby Jakimowicz oddał jedną z nich, a nie wierzę, żeby przekazał całą, zostawała mu jeszcze druga. Co najmniej tyle samo, a zapewne dużo więcej. Zwrócił tylko jedną część i w ten sposób oddalił od siebie wszystkie podejrzenia. Gdy zjawili się przedstawiciele Rządu Narodowego, mogła mama z czystym sumieniem powiedzieć, że Jakimowicz przekazał mamie pieniądze. Gdyby nie zwrócił nic, naraziłby się na podejrzenia. A tak, oddając ledwie małą część powstańczej kasy, zapewnił sobie bezkarność. Staś podziękował ojcu uśmiechem. – Jakimowicz postąpił bardzo sprytnie – tłumaczył. – Pozbył się ciała dziadka Janka, odsunął od siebie wszelkie podejrzenia. Potem, dzięki staraniom naszej babuni, pojechał niby do Grodna, a przecież wcale tam nie dotarł. Czemu? Nie miał takiego planu. Zamierzał oszukać przyjaciela, zabić go, obrabować i się ukryć. – Hańba na jego głowę i przekleństwo na wieki! Pan Michał uśmiechał się smutno. – Urządził się gdzieś za to złoto. Może wyjechał za granicę, ale może tylko zmienił nazwisko i żył dostatnio przez lata. Może nawet żyje do tej pory... Zamarli na taką ewentualność. – Żyje? – spytał zaskoczony Staś. – O tym nie pomyślałem... – Miałby teraz ledwie sześćdziesiąt kilka lat – uzupełnił pan Michał. – To nie wykluczone, że nadal pasie się na swojej zbrodni, prowadząc beztroski żywot. Jeśli jest prawdą, że w kasie partii pułkownika Wróblewskiego znajdowało się ze czterysta tysięcy rubli, część, jaką miał przenieść, wynosiła co najmniej sto tysięcy. A miał jeszcze łup ze zbrodni, ruble odebrane stryjowi Janowi. Po zawieruchach powstania Rząd Narodowy nie mógł się doliczyć pieniędzy. Zapewne był zadowolony, że choć część nie wpadła w łapy Moskali. Pani Kalinowska wstała, podeszła do sekretarzyka, otworzyła
szufladkę i po chwili położyła na stole małą karteczkę. Wszyscy poza Klementyną Hoffmann znali oczywiście ten pożółkły kartonik, opatrzony pieczęcią Rządu Narodowego. Tekst wypisany ołówkiem głosił: „Kwituję: rubli w złocie dwadzieścia jeden tysięcy dwieście i dziesięć”. – Wtedy, gdy Kazio... gdy Kazimierz Jakimowicz przekazywał mi pieniądze uratowane z bitwy, nie wiedziałam, jaką sumą dysponował pułkownik Wróblewski – wyjaśniła. – Przedstawiciele Rządu Narodowego, którzy ustalali, co się stało z kasą partii Wróblewskiego, też mi tego nie zdradzili. Zapytali po prostu, ile dostałam od Jakimowicza i uwierzyli, że przekazałam wszystko, co otrzymałam. Teraz myślę, że on nie dał mi całości, różnicę zatrzymał dla siebie. – Niech diabli zjedzą jego duszę! – syknęła panna Klementyna. – Niech będzie przeklęty! – warknął Ignaś Kalinowski. Długo siedzieli przy stole, omawiając wszystkie warianty wydarzeń. A gdy późno w noc chcieli już się rozejść, by udać się na spoczynek, pan Michał zatrzymał wszystkich gestem. – Zostańmy jeszcze. Skoro nie ulega wątpliwości, że nasz bliski krewny poległ w tak strasznych okolicznościach, zmówmy Zdrowaś Maryjo i Wieczne odpoczywanie za jego duszę...
POCHMURNY RANEK
R
anek wstał ponury. Domownicy Kalinówki chodzili w milczeniu, przetrawiając w sobie wczorajsze rewelacje. Starsza pani Kalinowska przeżywała to najsilniej, z trudem dopuszczając do siebie myśl, że jej szwagier mógł zginąć z ręki najbliższego przyjaciela. Długo rozmawiała zarówno ze Stasiem, jak i jego ojcem, roztrząsając teorię wnuka na wszelkie możliwe sposoby. – To więcej niż prawdopodobne – westchnął pan Michał. – Wiem, jaka to przykrość dla mamy, ale rozumowanie Stasia wydaje się bez zarzutu. – Przykrość? – spytała pani Katarzyna. – To cios w samo serce! W południe zasłabła nagle i trzeba było wezwać doktora. Postanowiono nie wtajemniczać nikogo w szczegóły dokonanych odkryć, ale Klementyna Hoffmann głośno mówiła, co zrobiłaby w przypadku spotkania z Kazimierzem Jakimowiczem. – Zadusiłabym go własnymi rękami! Łatwo było w to uwierzyć, gdy się spojrzało na jej wielkie dłonie. Wyraziła też Stasiowi swoje wielkie uznanie. – Jak na to wpadłeś? – spytała. – Spryt to za mało. Masz chyba zdolności jasnowidzenia. Staś uśmiechnął się blado. – To tylko dedukcja – wyjaśnił. – Taka jak w książkach o Sherlocku Holmesie. Bierzemy wszystkie znane fakty i ustalamy, co jest możliwe, a co możliwe nie jest. Klementyna z podziwem kręciła głową. Pan Michał także pochwalił syna za jego przenikliwe rozumowanie. – Przyszło mi coś podobnego do głowy – przyznał się. – Ale nie potrafiłbym tego wyłożyć tak klarownie. To znaczy, myślę o pierwszej części twojej teorii. W jaki sposób doszedłeś do drugiej, zupełnie nie mam pojęcia. Staś zawstydził się nagle, uciekł spojrzeniem w bok. – Właściwie to nie moja zasługa – oznajmił. – To Florian Sawicki mnie
na to naprowadził. – Sawicki? – zdziwił się pan Kalinowski. – Nie rozumiem kilku rzeczy, mój chłopcze. Po pierwsze, w jaki sposób mogłeś mu opowiedzieć o tym wszystkim, skoro dopiero to odkryliśmy. Poza tym nie jestem zadowolony, że mówiłeś komukolwiek o naszych sprawach. Ustaliliśmy, że lepiej zachować tajemnicę. Staś pokręcił głową. – Nic mu nie mówiłem, ojcze. To naprowadzenie odbyło się nieświadomie. Z powodu kłótni. Pan Michał zmarszczył brwi niezadowolony. – Z kolegą też się pokłóciłeś? Czy ty aby za bardzo się nie wynosisz nad innych? To chyba jeden z powodów twoich ostatnich kłopotów. Staś ponownie zaprzeczył. – To nie tak, proszę ojca. Otóż z Florianem pokłóciłem się tydzień temu czy nawet dawniej. I to nie była taka prawdziwa kłótnia, tylko raczej duża różnica zdań podczas pewnej rozmowy... – Tak? – uśmiechnął się pan Michał. – Na razie widzę dużą różnicę miedzy nami, bo zupełnie nie rozumiem, ku czemu zmierzasz. – Poszło właśnie o powstanie. – A jednak! – skrzywił się pan Kalinowski. – To nie jest najlepszy temat do rozmów poza domem, przecież wiesz. Zapomniałeś, że twoje kłopoty szkolne wzięły się z powodu poglądów na temat patriotyzmu? Może dosyć byłoby takiego gadania, z którego tylko wynikają kłopoty? Staś zamilkł. Pan Michał udobruchał się jednak po krótkiej chwili. – Może źle się wyraziłem – sprostował. – Oczywiście, nie zabraniam ci myśleć samodzielnie i wierzyć, choćbym miał się z tym nie do końca zgadzać. Chodziło mi tylko, żebyś był ostrożny, zwłaszcza przy dobrze lektur i przy rozmowach. Staś uśmiechnął się w odpowiedzi. – Florian pochodzi z prostej rodziny – wyjaśnił. – Jego stosunek do powstania jest, prawdę mówiąc, trochę dziwny. Z jednej strony jest on
szczerym polskim patriotą, z drugiej zaś na pierwszym planie stawia sprawy socjalne, narodowe dopiero daleko za nimi. Przepraszam ojca, nie o tym chciałem mówić... Słowem, rozmawialiśmy o powstaniu. On krytykował powody wybuchu, a i sam przebieg nazwał zabawą panów. Sprzeciwiłem się, znam choćby twoje poglądy na ten temat, ale ty zapewne tak byś tego nie określił... – Nie – przyznał pan Kalinowski. – To więcej niż obraźliwe dla tych, co polegli. Można dyskutować o przyczynach i o tym, czy powstanie przyniosło jakąkolwiek korzyść. Uważam, że korzyści nie uzyskaliśmy, a naszym udziałem stało się morze krwi i cierpienia. Ale z pewnością nie była to zabawa. Staś poczuł ulgę. Nie był pewny stosunku ojca do dawnych walk narodowo-wyzwoleńczych, bo pan Kalinowski czasem wypowiadał się o nich bardzo krytycznie. – Krytykowałem – spokojnie przyznał teraz pan Michał. – Ale nigdy nie ubliżyłem pamięci ofiar, zapewniam cię. Staś zadowolony z odpowiedzi, uśmiechnął się z wdzięcznością. – Dziękuję ojcu za te wyjaśnienia. Teraz widzę, że chyba nie do końca sprawiedliwie ojca oceniałem... Przepraszam. I pocałował rodzica w rękę. Pan Michał westchnął. – Och – powiedział. – To przywilej młodości oceniać według serca, nie według rozumu. Ale nie skończyłeś mówić, o co właściwie posprzeczałeś się z Florianem. – Właśnie o ocenę, ojcze. Florian mówił, że powstanie to była zabawa panów, którzy sprzeciwiali się uwłaszczeniu chłopów. I że tak naprawdę chodziło im o złoto. O pieniądze i złoto. Jako przykład podał nazwiska obcych oficerów w szeregach powstańczych. Oni służyli za pieniądze, a według Floriana nie brakowało w leśnych partiach także i takich Polaków. Zezłościłem się i trochę się przemówiliśmy. A wczoraj rano pomyślałem nagle, że może miał nieco racji. Jeśli było tak, teoretycznie zakładając, że niektórzy poszli do leśnych partii dla pieniędzy, na przykład
Jakimowicz, to jakby to wyglądało? Reszta wykluła się sama... Pan Michał, pełen podziwu dla syna, utwierdził go w przekonaniu, że wyciągnięte wnioski wydają się prawidłowe. – Dla nas wszystkich była to ciężka próba – powiedział. – Zwłaszcza dla twojej babki. To naprawdę przeżycie nie do pojęcia. Ale myślę, że zrobiłeś dobrze, nie dusząc podejrzeń w sobie i dobrze, że rzecz, choć tak smutna, została wyjaśniona. Zapewne więcej nie dowiemy się nigdy, ale dość i tego, że kości mojego stryja nie pozostają bezimienne. *** Osoba Kazimierza Jakimowicza kamieniem leżała na sercach obu paniczów. Mówiono o nim dotąd w Kalinówce zawsze z wielkim poważaniem, nie zapominano w modlitwach i intencjach kościelnych. Tymczasem okazało się, że nie tylko nie zasługiwał na takie poważanie, ale należało mu się od rodziny Kalinowskich coś przeciwnego. – Co za straszny człowiek! – powiedział Staś do brata. – Jeśli żyje, mam nadzieję, że jest chory na wszystkie możliwe choroby i cierpi jak najwięcej. Ignaś był starszy i miał więcej życiowego doświadczenia. – Tak myślisz? – spytał i wzruszył ramionami. – A niby czemu? Miał przecież złoto, bardzo dużo złota, zapewne dobrze się urządził. Pochodził z biednej rodziny, taka ilość pieniędzy zrobiła z niego bestię. Zastanawiał się, jak by postąpił, gdyby jakimś cudem okazało się, że zdrajca żyje a oni dowiedzieliby się, gdzie przebywa. – Zabiłbym gada własnymi rękami! – odgrażał się. Staś podzielał zdanie brata, a nawet wierzył, że możliwe jest odkrycie tajemnicy. Ignaś zupełnie nie widział takiej możliwości. – Jak byś go poznał? – zapytał. – Nigdy go nie widzieliśmy, nie ma żadnej fotografii. Zresztą, przecież to dzisiaj stary człowiek. Nawet nasza babka, która go w młodości często widywała, nie poznałaby go. No i nie ma dowodów. Tylko ta twoja teoria. Ale załóżmy, że dowiemy się, gdzie on jest. Co wtedy zrobisz? Pójdziesz i zapytasz: przepraszam, czy to pan zabił
mojego stryjecznego dziadka? Staś siedział ze zmarszczonym czołem. – Jakiś sposób bym wymyślił... Starszy brat wzruszył ramionami. – Nie trać czasu na takie gadanie. Jakimowicza nie znajdziesz nigdy, to pewne. Wyjechał gdzieś daleko właśnie dlatego, żeby go przypadkiem nie rozpoznał jakiś nasz krewny, jego kolega ze szkoły czy kto inny. O ile oczywiście jeszcze żyje. Przecież pół wieku upłynęło. Dla młodych ludzi pięćdziesiąt lat oznaczało dużo czasu, znacznie więcej, niż mogli sobie wyobrazić. – Nasza babunia żyje – zauważył Staś przytomnie. – A urodziła się daleko przed powstaniem. *** Choć obiecali sobie utrzymanie rodzinnej tajemnicy, a Florian Sawicki niezbyt przychylnie wyrażał się o uczestnikach powstania styczniowego, Staś Kalinowski nie mógł się powstrzymać, aby o całej sprawie nie opowiedzieć przyjacielowi. Wolne pole pomiędzy lojalnością wobec rodziny a przyjaźnią znalazł w ominięciu niektórych szczegółów oraz w rozważeniu argumentu, że Sawicki był powiązany z organizacjami konspiracyjnymi. – Ale przysięgnij, że nikomu nie piśniesz słówkiem – uprzedził. Florian przysiągł natychmiast, a opowieści wysłuchał z wielkim zainteresowaniem. – Naprawdę mieli torby pełne rubli? – dopytywał się z wypiekami na twarzy. – To ci dopiero historia! A nie mówiłem, że w tym całym powstaniu złoto grało wielką rolę?! Sawicki żałował, że nie mógł wziąć udziału w pogrzebie Janka Kalinowskiego, ale nie miał pretensji do przyjaciela, że go nie zawiadomił. Staś wytłumaczył się stanowczym zakazem ojca, który chciał uniknąć jakichkolwiek demonstracji. Obiecał też, że przy okazji zaprowadzi przyjaciela na cmentarz i pokaże mu powstańczą mogiłę.
*** Po burzliwych wydarzeniach ostatniego tygodnia życie w Kalinówce powracało do ustalonego porządku. Prace polowe i obowiązki gospodarskie zajmowały panu Michałowi Kalinowskiemu większość czasu, podobnie jak Ignasiowi i praktykującej w majątku pannie Hoffmann. Staś przebywał poza domem, pilnie pracując w redakcji „Gołos Biełostoka”. Tylko w niedziele rodzina zbierała się na wieczorne posiłki, podczas których omawiano wszelkie nowiny i ustalano sprawy do załatwienia. Od ostatniego tygodnia kwietnia stoły wynoszono do sadów. Drzewa owocowe kwitły nad wyraz obficie i spodziewano się urodzajnego roku. *** Pora kwitnienia kwiatów i prac polowych przywołały we Franciszce Kalinowskiej wspomnienie Szczepana. Zastanawiała się, czy Szczepan Sienkiewicz, dawny stangret w Kalinówce, nadal mieszka w Michałowie i czy jest obok niego pyzata Cześka od Rakuszów. Spotkania ze Szczepanem wydawały się Franciszce bardzo odległą przeszłością i ze zdumieniem uświadomiła sobie, że upłynęło ledwie kilka miesięcy. Jak wiele zmieniło się w tak krótkim czasie! Wtedy, gdy pod starym wiązem spotykała się ze Szczepanem, uważała za niedościgłe marzenie uwolnienie się spod ciężkiej ręki macochy, a teraz była panią w Kalinówce. No, może nie tak wielką panią, za jaką zawsze uważała Katarzynę Kalinowską, ale przecież panią. Tu nikt nie wymagał od niej pracy ponad siły, nikt nie wyzywał i nie bił. Państwo odnosili się do służby spokojnie, bez wyzwisk, choć czasem nie brakowało surowych upomnień i kar. Ale nawet popędliwa pani Katarzyna nie podnosiła ręki na najmarniejszego parobka. Taki stosunek do służby to była kolejna rzecz, której Franciszka musiała się nauczyć, znacznie trudniejsza niż nauka siedzenia przy stole czy używania widelca i noża jednocześnie. Na razie panowała głównie nad dziewczyną w kuchni i Pietrkiem, parobkiem do wszystkiego, wyznaczając im zajęcia, a gdy nie była zadowolona, nie żałowała języka.
Przede wszystkim jednak była żoną. Młodą żoną człowieka, który nader często korzystał ze swoich praw. – Chodź na krzesło – mówił Michał Kalinowski. Czyniła to bez sprzeciwów, ponieważ jej podstawowym obowiązkiem jako żony było zaspokojenie męża. A szkło w kredensie nadal pięknie dzwoniło... – Poczekaj w świronku – mówił innym razem pan Michał. – Zaraz tam przyjdę. *** Pan Michał nie spędzał całego czasu w Kalinówce. Nadal często gdzieś wyjeżdżał, wracał o różnych porach. A Franciszka podejrzewała, że nie tylko interesy nim powodują. W żaden sposób nie wpływała jednak na rozkład zajęć męża. Bez dyskusji uznawała jego prawo do robienia co zechce, jeżdżenia do miasta czy sąsiadów bez potrzeby opowiadania się komukolwiek. Choć więc docierały do niej plotki także i o tym, że pan Michał nie tylko w jej ramionach szuka ukojenia i rozrywki, nie miała odwagi o to zapytać. Jeden raz tylko zagadnęła, dokąd się wybiera w niedzielę wieczorem. – Jadę na odczyt – odpowiedział. – Profesor Wilde będzie miał odczyt w resursie obywatelskiej na temat sztuki francuskiej, a zwłaszcza malarstwa. Spojrzał na żonę i uśmiechnął się ironicznie. – A co, chciałabyś też posłuchać? Franciszka opuściła oczy i zamilkła. Czasem taki właśnie był. Okazywał czułość i zainteresowanie, by nagle stać się oschły i niedostępny. Wiedziała, że istnieje wiele spraw, o których ona nie ma pojęcia i godziła się, aby nie musiał się z nich tłumaczyć. – Jedź – powiedziała, gdy innym razem wybierał się do teatru. – Oczywiście, że jedź. Musisz mieć przecież jakieś rozrywki Franciszka w teatrze nigdy nie była i nie bardzo wiedziała, co to
takiego. Zauważyła tylko, że to rozrywka kosztowna, bo pan Michał brał przed takim wyjazdem pieniądze z biurka. Wracał przeważnie w bardzo dobrym nastroju i Franciszka szybko uznała, że wyjazdy do miasta bardzo mu służą. *** O korzyściach wynikających z wyjazdów Michała Kalinowskiego do Białegostoku była też przekonana pani baronowa Olga von Tromm. – Jesteś mi absolutnie, niewyobrażalnie niezbędny – mówiła do kochanka. – Bez ciebie moje życie wydaje mi się płaskie i okropnie nudne. Boję się, jak dam sobie radę, gdy przestaniesz przyjeżdżać. – To mam przestać? – spytał pan Michał z uśmiechem. – Przenigdy! Chcesz, żebym umarła?! – Gdybyś zmieniła zdanie, daj mi znać z wyprzedzeniem – droczył się Kalinowski. – Tylko bardzo cię proszę, niech to nie będzie łzawy list przybity do drzewa na rozstajach. – Mam lepszy pomysł – śmiała się pani Olga. – Zamieszczę ogłoszenie w gazecie. – Doprawdy? Jakiej treści? – Że miłość dobiegła kresu. Pan Michał pokręcił głową. – Przestaję czytać gazety – zapowiedział. – A teraz chodź do mnie. Wykorzystajmy nasz czas jak najlepiej.
MALWY PRZED DWOREM
N
iedziela była niezwykle upalna, zupełnie jak nie wiosną a w pełni lata. Franciszka stała na podwórzu, patrząc na rozkwitające malwy. Było ich bardzo wiele, bujnie otaczały dwie ściany dworu. Wyglądały przepięknie, rozrosłe, wysokie nad człowieka, pachnące. Pięły się do słońca, gorącego, piekącego słońca i Franciszka zastanawiała się, czy nie powinna polecić podlania przydomowego ogródka. Powóz nadjechał niespodziewanie. Franciszka nie widziała go i nie słyszała, aż zatrzymał się prawie tuż obok, przy malwach. Odwróciła się i nagle serce załomotało jej niepokojem. Powoziła panna Justyna Nowacka. Franciszka gorączkowo zastanawiała się, jak powinna się zachować. Wiedziała, że prędzej czy później dojdzie do tego spotkania. Czuła się wobec panny Justyny trochę winna, wiedziała przecież, jak bardzo tamta liczyła na to, że poślubi Michała Kalinowskiego. Ludzie wszystko wiedzą i o wszystkim plotkują. Nie orientowała się dokładnie, czemu do małżeństwa nie doszło, ale współczuła tamtej. Panna z Topolan czuła się pewnie tak samo jak ja wtedy, gdy mnie Szczepan zostawił i poszedł z Cześką do Michałowa – pomyślała. Odwróciła się i podeszła o krok, gotowa do pomocy. – Dzień dobry panience – odezwała się z uprzejmym dygnięciem. Justyna nie odpowiedziała, jak gdyby nie zauważyła nikogo albo była pochłonięta własnymi myślami. Patrzyła na dom, na podwórze, studnię i sad, na malwy przed gankiem nieobecnym, zamyślonym wzrokiem. Była zgrzana jazdą po polach. Franciszka widziała pot na jej czole, gdy Nowacka zdjęła kapelusz, obowiązkowo niebieski, i przetarła czoło chusteczką. – Podaj mi wody, dziewczyno – odezwała się panna Justyna. Franciszka, zadowolona, że w jakiś sposób może usłużyć kobiecie, którą uznała za nieszczęśliwą, pobiegła do studni, dwadzieścia kroków, opuściła ramię żurawia, sprawnie je podniosła, sięgnęła po pełne wiadro,
a następnie napełniła kubek, stojący na brzegu studni właśnie na takie okazje. Starając się nie wylewać płynu z naczynia, Franciszka przeniosła kubek do powozu i podała go gościowi. Panna Nowacka ujęła naczynie nie zdejmując rękawiczek. Franciszka z podziwem zauważyła, że są z cieniutkiego materiału, pozwalającego zobaczyć jasną skórę przegubów i palców. – Zimna – oceniła Justyna po chwili. – Dobra. – Nasz woda smaczna – ochoczo zgodziła się Franciszka. Panna zwróciła kubek i zapytała: – Czy pan Kalinowski w domu? – Michał? A jest, jest! – Franciszka bardzo chciała być uprzejma. – Zaraz zawołam. Justyna Nowacka spojrzała, jak gdyby dopiero teraz ją zobaczyła. – Ach! – powiedziała. – To pewnie ty... Franciszka, tak? Zapytana potwierdziła. – Radzi jesteśmy miłym gościom – Franciszka ukłoniła się. – Proszę wejść do domu, ochłodzić się... Panna Nowacka nie odpowiedziała. Nagle chwyciła bat, wetknięty w burtę powozu i zaczęła nim gwałtownie wymachiwać na lewo i prawo, atakując ogród. Ofiarą jej niespodziewanego ataku padały przede wszystkim malwy, wysokie, rozrosłe malwy, z których słynęła Kalinówka. – Panienko! – krzyknęła przerażona Franciszka. – Co panienka robi?! Ale Justyna tego nie słyszała i stojąc w powozie szerokimi wymachami ramion uśmiercała kolejne łodygi, pędy i kwiaty. Nagle odwróciła się, wzięła rozmach i cięła wprost we Franciszkę. Rzemień trafił przez plecy i szyję w policzek, a jego koniec, na którym był węzełek – pod lewe oko Franciszki. Gdyby nie zamknęła powieki w ostatniej chwili, zapewne by je straciła. Krzyknęła, chwytając się za twarz. Panna Nowacka nagle zatrzymała się. Opuściła rękę z biczem i przez
krótki moment przyglądała się Franciszce, która z twarzą wykrzywioną bólem, obmacywała policzki. Na lewym rysowała się wyraźna czerwona pręga. Drzwi dworu otworzyły się gwałtownie, stanął w nich Michał Kalinowski, zaniepokojony dziwnymi hałasami. Justyna nie zaszczyciła go spojrzeniem. Nienawistnym wzrokiem obrzuciła tylko Franciszkę i nie mówiąc jednego słowa odjechała sprzed ganku.
Rozdział 6.
ZABAWA I ZDRADA
PIEKĄCY POLICZEK
P
oliczek, po ciosie batem zadanym przez Justynę Nowacką, bolał Franciszkę przez wiele tygodni. Na twarzy pojawiła się czerwona, potem sina, szpecąca pręga. Michał Kalinowski, który z daleka dostrzegł zdarzenie, podbiegł do żony i zobaczył ranę na policzku. – Trzeba zaraz zrobić zimny okład – zauważył. – Inaczej bardzo spuchnie. Po czym zapytał: – Co tu się stało? Powiedziałaś jej coś przykrego? Franciszka wybuchnęła płaczem. Nadbiegła kucharka Fina z ręcznikiem, zamoczyła go w wiadrze z wodą, wycisnęła, przyłożyła do twarzy Franciszki. Chłodny okład złagodził ból, ale tylko na chwilę. Ból wzmagał się na wspomnienie upokorzenia i jawnej niesprawiedliwości, jakiej doznała Franciszka. – Jak ona mogła? – myślała z rozżaleniem o zachowaniu panny Nowackiej. – Czy ja jestem czemukolwiek winna? Pan Michał z ulgą stwierdził, że koniec rzemienia nie trafił w oko i pocieszył, że skóra nie jest przecięta, więc i blizny nie będzie. – Coś ty jej takiego zrobiła? – wciąż się dopytywał. – Musiałaś coś przykrego powiedzieć, skoro panna Justyna zachowała się w taki sposób. – Nic nie mówiłam – powtórzyła Franciszka. – Podałam wody, a ona mnie uderzyła. Usiłowała wyjaśnić, że nie wie, czemu ją tak potraktowano, ale tłumaczenie trafiło w pustkę. Pan Michał był przekonany, że Justyna została w jakiś sposób sprowokowana. Miał ją za pannę spokojną i ułożoną, która nie podniesie ręki na nikogo i nie mógł uwierzyć w opowiadany przebieg zdarzenia. Franciszce było przykro, ona najlepiej wiedziała, jak pan Michał się myli w ocenie Justyny Nowackiej. Nie chodziło przecież tylko o ten przypadek, Franciszka już wcześniej słyszała,
że w Topolanach nie mają panny Justyny za anioła. Córka właściciela majątku zachowywała się czasem okropnie, była niesprawiedliwa dla służących, krzyczała bez powodu, potrafiła także uderzyć. Gdy Franciszka wspomniała o tym Michałowi, mąż wzruszył ramionami. – Cóż to za plotki? – spytał z niezadowoleniem. – Chyba nie każesz mi ich słuchać, a co dopiero wierzyć? Franciszka zrezygnowała z dalszego tłumaczenia, co było równie trudne, jak powstrzymanie łez. Odeszła z dłonią na obolałym policzku i urazą w sercu. Wieczorem, gdy opuchlizna, a co za tym idzie także i ból, nasiliły się, pozwoliła sobie na głośny płacz. – No, już, już – mruczał sennie pan Michał, delikatnie ogarniając żonę ramieniem. – Przytul się, to zaraz zapomnisz. Franciszka nie mogła jednak zapomnieć, kilka razy w ciągu nocy wstawała, aby wymienić okład. Za drugim razem przypomniała sobie o Szczepanie i o tym, jak przed rokiem potraktowała swoją rywalkę Cześkę, którą zbiła na kwaśne jabłko w Michałowie. Nie dostrzegała jednakże podobieństwa obu sytuacji. Bo przecież Franciszka nie miała wyboru, wyszła za mąż za Michała z woli swojego ojca, a Cześka po prostu ukradła jej narzeczonego. – Cześka to co innego – mówiła sobie. – Zupełnie co innego. Franciszka wstydziła się rany na policzku. Przez szereg dni starała się jak najmniej pokazywać. Wydawało się jej, że każdy, kto spojrzy na jej twarz, od razu pomyśli o tym, jak potraktowała ją Justyna Nowacka, a przy okazji o tym, że uderzenie było pewnie zasłużone. Pani Katarzyna zwłaszcza, przynajmniej w pojęciu Franciszki, nie ukrywała zadowolenia z piętna, jakim naznaczono synową, i to jeszcze w tak widocznym miejscu. Rana piekła więc tym bardziej, im bardziej nieżyczliwi młodej gospodyni ludzie jej się przyglądali. Dopiero po dwóch tygodniach policzek wrócił do poprzedniego stanu,
a Franciszka przestała myśleć o całym zdarzeniu. Domownicy Kalinówki byli w większości oburzeni zachowaniem panny Nowackiej. Najgłośniej krytykowała Justynę Klementyna Hoffmann. – Czy tak postępują ludzie wykształceni i dobrze wychowani? – pytała. – Czy nie nauczyli się, że czasy feudalizmu dawno już się skończyły? Franciszka nie wiedziała, co to feudalizm, ale było jej lżej znosić poniżenie i ból, gdy słyszała słowa pocieszenia. W podobnym tonie wypowiedzieli się synowie pana Michała, obwiniając Nowacką o niegodne jej pozycji słabe panowanie nad nerwami. – To z zazdrości – powiedziała kucharka Fina. – Ona Franciszce zazdrości naszego pana. Wiadomo, że jest czego. – Właśnie – podchwyciła Klementyna Hoffmann. – A jej ojciec obraził się, że pan Michał nie wziął tej jego chudej szkapy i chciał się odpłacić, podstępem wykupując ziemię. Natalia Wudkiewicz, młynarzówna, namawiała przyjaciółkę, aby sprawy nie zostawiała bez odpowiedzi. – Nie mówiłam, jaka ta panna jest wredna? – zapytała, ze współczuciem patrząc na ziemistą pręgę. – Ja bym jej tego nigdy nie darowała! Franciszka spojrzała z zaciekawieniem. – Nie darowałabyś? Chcesz powiedzieć, że powinnam... Młynarzówna ściszyła głos. – Pewnie! – oznajmiła z przekonaniem. – Potraktowała cię jak najgorszą. A przecież ty jesteś teraz pani! Tobie nie wolno się poddawać, nawet tej przemądrzałej Nowackiej. Franciszka spojrzała niepewnie na przyjaciółkę. Dobrze znała wzajemną niechęć obu pań. Panna Justyna skrytykowała kiedyś głośno śpiew Natalii w kościele, podczas gdy sama na fortepianie grała ledwo poprawnie, przynajmniej zdaniem młynarzówny. – Myślisz, że nie powinnam darować? – zapytała z nadzieją. – Michał tak nie uważa, on jakby trzyma jej stronę. Wcale mi nie uwierzył, że nic
złego jej nie powiedziałam i w niczym nie było mojej winy... Natalia Wudkiewicz wydęła wargi. – On też zapomniał, że skoro cię wziął za żonę, to nie jesteś już zwykłą chłopką, tylko panią. Ja bym mu przypomniała! Pomysł spodobał się Franciszce, choć na razie nie wiedziała, jak się do tego zabrać. – Czasem myślę jak ty – powiedziała do Natalii. – Że powinien mnie bardziej szanować. Tylko nie bardzo wiem, jak to zrobić. On przecież tak był wychowany i zawsze tak uważał, to teraz pewnie mu trudno jest... Młynarzówna pokręciła głową. – Sama musisz postanowić, kim chcesz tu być – zauważyła z naciskiem. – Panią czy sługą. Franciszka westchnęła głęboko. – Łatwo ci mówić – zauważyła. – Ale jak to zrobić, nie wiem. Natalia uśmiechnęła się z wyższością. – Nic się nie bój, Franka – zapewniła ochoczo. – Już ja coś wymyślę. Michałowi Kalinowskiemu zachowanie Justyny Nowackiej wydawało się problemem łatwym do rozwiązania. – Kiedyś takie sprawy załatwiano obowiązkowo z bronią w ręku – zauważył pierwszego dnia w obecności matki. – Niezależnie od tego, czy Franciszka sprowokowała Justynę, nie można tego tak zostawić. – A co chcesz zrobić? – skarciła go surowo pani Katarzyna. – Chyba nie zamierzasz wyzwać na pojedynek jej ojca? Dość było kłopotów za poprzednim razem. – Właśnie nie wiem, jak powinienem postąpić – Kalinowski był zmartwiony. – Liczyłem, że mama mi podpowie... Pani Katarzyna była przekonana, że pomiędzy obiema młodymi kobietami coś zaszło i dlatego jedna zaatakowała drugą. – Justysia musiała być bardzo rozsierdzona – zastanawiała się głośno. – Nie myślę, żeby zrobiła coś takiego bez powodu. Przecież to opanowana, dobrze wychowana panna. Musiał być jakiś powód, i to niebagatelny,
skoro posunęła się do takiej surowości. – Nikt nie wie, co się naprawdę zdarzyło – zauważył pan Michał. – Nikogo nie było tam poza nimi dwiema. – No właśnie! – podchwyciła starsza pani. – Zatem masz słowo przeciwko słowu. Michał Kalinowski skrzywił się nieznacznie, gdy matka zasugerowała, że jego żonie nie można wierzyć. – Tak czy inaczej, tylko jedna z nich odniosła obrażenia – podsumował po chwili. – A są tego rodzaju, że nie mogę sprawy zostawić bez odpowiedzi. Niech mama pamięta, że Franciszka należy teraz do naszej rodziny, więc ciążą na mnie wynikające z tego obowiązki honorowe. Pani Katarzyna wzruszyła ramionami. – Młoda jest, szybko się na niej zagoi – zauważyła lekceważąco. – Za kilka dni zapomnimy o tym przykrym incydencie. Pamiętaj, co obiecałeś: nigdy więcej pojedynków. Na samo wspomnienie tego, co wtedy przeżyłam, robi mi się słabo. Ponieważ matka nie spieszyła się z podpowiedzią, co powinien zrobić, by obronić honor, Michał Kalinowski sam musiał znaleźć rozwiązanie. *** Dla panny Justyny Nowackiej sprawa nie była warta roztrząsania. – Owszem – przyznała. – Uderzyłam, ponieważ ta dziewczyna zachowała się wobec mnie niegrzecznie. Nawet bardzo niegrzecznie. Nie chciała jednak ujawnić, na czym polegało niewłaściwe zachowanie Franciszki Kalinowskiej. – Niegrzecznie i już. Panu Jackowi nie wystarczało takie tłumaczenie i próbował dowiedzieć się więcej. – Widzisz, moja droga, postawiło mnie to w nieco niezręcznej sytuacji – tłumaczył. – I spowodowało wiele plotek. Panna Nowacka wzruszyła ramionami. – Cóż cię mogą obchodzić plotki, papo? Zawsze byłeś ponad to, co ludzie
mówią. Niech sobie gadają. Nowacki wzdychał, ale nie naciskał. Przed sąsiadami zdecydowanie trzymał stronę córki. – Moja Justysia jest wychowana tak dobrze, jak mało która panna w okolicy – powtarzał z całą powagą. – Nigdy i nikogo nie skrzywdziła. Czemu wiec miałaby raptem postępować gwałtownie bez powodu? Jeśli zaś był powód, mogę ją tylko pochwalić, że odpowiednio umiała zareagować. Bo chamstwa, proszę państwa, nie możemy znosić, choćby mieszkało we dworze. Znajomi pana Jacka kiwali potakująco głowami. – Prawda. Mieli za złe panu Kalinowskiemu, że wprowadził pod swój dach prostą dziewczynę ze wsi, a mógł wybrać ich córkę, siostrę lub bratanicę. *** Ojciec postanowił na jakiś czas odesłać Justynę z domu. Spakowała kufry i wyjechała do Kowna, niby do krewnych, a tak naprawdę, żeby podleczyć skołatane nerwy. Początkowo chciała przed uwagami na swój temat schronić się u przyjaciółki w Białymstoku, ale pan Nowacki nie wyraził zgody. – Lepiej będzie, jeśli jakiś czas pomieszkasz w oddaleniu – przekonywał. – Niemało mam tu teraz kłopotów, gdy objąłem część ziemi pana Kalinowskiego. Nie chciałbym, abyś była narażona na jakiekolwiek przykrości, choćby tylko ze strony ludzi, których zdanie masz za nic. – Nie obchodzą mnie – potwierdziła Justyna. – Ale skoro papa uważa, że mogłabym czuć się nieswojo... – Właśnie! – podchwycił pan Jacek. – Po co masz odczuwać dyskomfort. Stać nas na kupienie sobie spokoju. *** Stosunki pana Nowackiego z Michałem Kalinowskim zawisły w próżni. Pan z Topolan nie zamierzał przepraszać za zachowanie córki i zachował do pana Michała urazę, choć tylko w sercu, bo publicznie nigdy nie dał mu
tego odczuć. Uznał, że nastąpiło wyrównanie rachunków i tego samego oczekiwał od sąsiada. Pan Kalinowski nie miał powodu do świadczenia uprzejmości dawnemu przyjacielowi. Obaj jednak zachowywali formy. Po pewnym czasie zaczęli się sobie kłaniać, najpierw z daleka, sztywno i oficjalnie, potem nieco cieplej. Jacek Nowacki ubolewał nad tym, co się stało, tym bardziej że większość sąsiedztwa wzięła stronę pana Michała Kalinowskiego. Czuł się w Topolanach samotny, niemal porzucony i silnie łaknął rozrywek, do których teraz nie miał towarzystwa. Zaszył się w swoim dworze i prawie go nie opuszczał, nie przyjmował też żadnego z sąsiadów. Pan Jacek na nabożeństwa uczęszczał teraz do kościoła w Michałowie i to też bardzo rzadko. Przestał się pokazywać w Zabłudowie, gdzie miał dom, ale to akurat nie dziwiło nikogo, ponieważ i tak bywał tam rzadko po niesławnym pojedynku. Ku wielkiemu rozczarowaniu proboszcza skończyły się też partie kart w jego domu. – Gdzie teraz mam przeważnie zdobyć środki na remont dachu na kościele? – mruczał z niezadowoleniem ksiądz Miodyński.
MŁYNARZ I CÓRKA
– C
órko, jestem głodny – poskarżył się młynarz Wudkiewicz. Siedział na krześle, z poduszką pod plecami, a jego mina wyrażała cierpienie. Natalia przystanęła przed ojcem z patelnią w ręce. – Możecie dostać tylko jedno jajko – oznajmiła, przekładając jajecznicę na talerz. – Na więcej nie zapracowaliście. Dwa kolejne urazy kręgosłupa, jakich doznał młynarz, prawie uniemożliwiły mu wykonywanie roboty. Nie tylko nie mógł już obsługiwać maszyny, dźwigać worków z ziarnem i mąką, ale ledwo samodzielnie chodził, powłócząc nogami. Od zeszłej jesieni jego stan wyraźnie się pogorszył. Od marca najwięcej czasu spędzał w łóżku, a że zawsze lubił wypić, nie pomijał ku temu żadnej okazji. Nie pracując, zrobił się zgryźliwy i dokuczał córce. – Za mąż byś poszła – wyrzekał. – Czas ci, a chłop potrzebny w domu natychmiast. Wziąłby się do roboty i jakoś przetrwalibyśmy. Po pierwszym urazie Wudkiewicz usiłował coś jeszcze robić we młynie. Okazało się jednak, że sił nie starcza mu na terminowe wykonanie zamówień i coraz więcej dotychczasowych klientów zaczęło rozglądać się za innym miejscem. Natalia nie od razu zdała sobie sprawę, że nie będzie już tak jak dawniej. Po drugim urazie, który ojca na stałe umieścił w domu, zaczęła rozumieć, że potrzebne są szybkie i zdecydowane postanowienia. Miała jednakże własny pomysł, inny niż podpowiadany przez ojca. – A po co mam zaraz za mąż iść? – spytała. – Trzeba nająć kogoś do roboty na ten czas, gdy jesteście chorzy. Wydobrzejecie, to go zwolnicie. Wudkiewiczowi pomysł zatrudnienia pomocnika się nie spodobał. Dwa dni go rozważał, obliczał i rachował, aby w końcu się sprzeciwić. – Nie wyżyjemy tak – oświadczył. – Policzyłem wszystko i wychodzi, że żadną miarą nie wyżyjemy. Pomocnik będzie kosztował, a przecież młyn nie nasz, a tylko dzierżawiony. Pomocnikowi zapłacić będzie trzeba, mało nam zostanie. Jedyna rada, żebyś za mąż szła, bo z tego dostaną się nam
środki na utrzymanie. Jak tylko poczuję się lepiej, pojadę tu i tam w tej sprawie... Wudkiewiczowi jednak siły nie chciały powrócić. Słabł coraz bardziej, wychudł i prawie przestał jeść, zadowalając się kolejnymi kieliszkami wódki, zagryzanymi chlebem ze słoniną. Doktor, którego wezwała Natalia, przyjechał któregoś dnia dwukółką, pobył z godzinę, herbaty się napił, pomówił z młynarzem, opukał go, przepisał maść, wziął dwa ruble za fatygę i pojechał. Maść, wykupiona w aptece w Zabłudowie, łagodziła wprawdzie ból, ale nie była cudowna, nie postawiła młynarza na nogi. – Co to będzie? – biadał Wudkiewicz. – Przecież ja młody jeszcze jestem, mam wiele sił. Jakże mi umierać, bo żyć w taki sposób nie mogę. Doktor mówił, że gdyby młynarz poszedł do szpitala, to można byłoby zrobić operację na kręgosłup. Mogłaby pomóc, ale trzeba było pogodzić się z tym, że będzie bardzo droga, nie wliczając kosztów wyjazdu do miasta i samego pobytu w szpitalu. Wudkiewicz z miejsca uznał to za rozrzutność, a córce wytłumaczył, że cały zysk z młyna idzie na spłacanie pana Kalinowskiego i na codzienne życie. Jeśli cokolwiek zostawało w lepszych czasach, zostało odłożone na posag Natalii. Młynarzówna wpadła w rozpacz, gdy uświadomiła sobie, co jej grozi. Ona nie mogła być młynarzem, a wszystko wskazywało na to, że ojciec nie odzyska już dawnych sił. Rozważała sprawę operacji w szpitalu, ale ostatecznie nie zdecydowała się na taki wydatek. Zabieg kosztowałaby ze trzysta rubli, więc znaczną część jej posagu. Pragnęła, by ojciec wyzdrowiał, ale musiała zachować się dojrzale i odpowiedzieć sobie na pytanie, co będzie, jeśli operacja zostanie przeprowadzona, a ojciec nie odzyska energii. Takie niebezpieczeństwo istniało, o czym doktor lojalnie uprzedzał. Stwierdził tak, gdy Natalia spytała go o gwarancje powodzenia operacji. – Słyszałem o pozytywnych efektach – wyjaśnił ostrożnie. – Doktor Dąbrowski osiąga w takich sprawach zdumiewające rezultaty, ale oczywiście nie może dać gwarancji.
– Co zatem robić? – załamywała ręce Natalia. – Tu trzeba determinacji, droga pani. Determinacji, wiary i modlitwy. Inaczej nie należy spodziewać się poprawy. Jest bowiem więcej jak pewne, że sama natura nie wróci zdrowia pani ojcu. Natalia Wudkiewicz stanęła więc przed dylematem. Jeżeli pośle ojca do szpitala, może stracić trzysta rubli z posagu, a ojciec sił nie odzyska. Jeśli zaś uszczknie z posagowej sumy aż tyle, jej szanse na zamążpójście znacznie się obniżą. Młyn przecież nie należał do ojca, Wudkiewicz był tylko jego dzierżawcą. Jeśli ojciec zostanie kaleką, a na dodatek straci dzierżawę młyna, oboje pójdą z torbami. – Co robić? – pytała samą siebie z przerażeniem. – Co robić? Cokolwiek by nie postanowiła, będzie nieszczęśliwa. Jeśli nie wyśle ojca do szpitala, zawsze będzie myślała, że mogła mu pomóc w powrocie do zdrowia. Ojciec był przecież pracowity i dobry, mógłby jeszcze wiele lat zarabiać i na siebie, i na nią. Rozważała ten problem przez szereg dni po wizycie lekarza. Próbowała rozmawiać także z ojcem, licząc że pomoże jej podjąć decyzję. – A nie macie to jakiej sumy schowanej na czarną godzinę? – spytała. – Doktor mówił, że lekarstwa jakie dobre by znalazł, ale pieniądze są potrzebne. – Mam czy nie mam, nie twoja sprawa – odburknął Wudkiewicz. – A tych jego lekarstw wcale nie potrzebuję. Widzisz ich, doktorów! Tylko by pieniądze brali, a wcale nie pomagają. Poleżę kilka dni, wygrzeję się, samo przejdzie. Myślisz, że to mi tak pierwszy raz się zrobiło? Bywałem ja już w gorszych tarapatach, a dziękować Bogu zawsze z nich wychodziłem. Jednak minęło nie kilka dni lecz tygodni, a stan młynarza nie uległ poprawie. Wudkiewicz coraz mniej chodził, a coraz więcej leżał. Późną wiosną młyn długi czas stał w ogóle bez ruchu, bo nie miał kto koło niego chodzić. – Tak dalej nie może być – odezwała się któregoś dnia Natalia. – Coś musicie postanowić, bo inaczej umrzemy z głodu.
– Już mówiłem, co trzeba – przypomniał Wudkiewicz burkliwie. – Ty za mąż pójdziesz za jakiego dobrego człowieka. On młyn uruchomi na powrót i staniemy na nogi. – Wy tylko o tych nogach i nogach! – zezłościła się Natalia. – Czy nie mówiliście tak zeszłego roku, jeszcze przed Godami? I co? Trzeba tymczasem pilnie coś zrobić, bo dusi nas wszystko wokoło coraz bardziej. Albo wyzdrowiejecie już, albo... – Co albo? – spytał Wudkiewicz podchwytliwie. – Chcesz powiedzieć, że czekasz tylko, abym umarł, tak? Niedoczekanie twoje, wyrodna córko! Natalia westchnęła ciężko. – Gadać z wami, to jak kamienie nosić – mruknęła. – I ciężko i niewygodnie. Przecież ja chcę dla was jak najlepiej. Chciałam posłać do szpitala, nie pozwoliliście. A skoro planujecie mnie wydać za mąż, to powiedzcie, ile w końcu tego posagu będzie. Chciałabym wiedzieć, ile macie, żeby było wiadomo, na kogo mnie stać. Wudkiewicz wzruszył ramionami. – Nie musisz tego wiedzieć. Będzie jaki kawaler pytał, to jemu powiem. Twoja głowa znaleźć takiego, co się na młynie zna. Bo zwykły chłop to na nic się nie przyda. Ziemi nie mamy, tylko ta mała działka koło domu, szkoda i rąk brudzić. Nam jest potrzebny młynarz. – I, łatwo powiedzieć! – mruknęła Natalia. – Palcami strzelę i młynarz przyleci. A jeszcze taki będzie, co mi się spodoba. Wudkiewicz skrzywił się – Zapomnij o podobaniu. Teraz jakikolwiek nam potrzebny. Za każdego, choćby i kulawego, będziemy Panu Bogu dziękować. – Wy może tak – odburknęła Natalia. – Ja na pewno nie. *** Po kilkunastu dniach ślad na twarzy Franciszki zniknął i tylko gdy naciskała palcem uderzone miejsce, odczuwała lekki ból. – Na młodym wszystko goi się jak na psie – mówiła z zadowoleniem kucharka Fina, która bywała także domowym lekarzem.
Metody kucharki nie były szczególnie wyrafinowane, ale dość skuteczne, choć Fina na wszystko ordynowała spirytus, a w lżejszych przypadkach wódkę. Leczyła w ten sposób rany tłuczone i skaleczenia wśród służby i pracowników dworu, zdumiewające zaś rezultaty osiągała w zwalczaniu dolegliwości żołądkowych. Każdy, komu przypisano lek na tego typu cierpienia, ochoczo przychodził na drugi dzień, rozradowany zapewniał o poprawie stanu zdrowia, wychwalał lekarstwo i prosił o przedłużenie kuracji. Powrót Franciszki do zdrowia kucharka przypisywała wyłącznie sobie, zimnym okładom i nalewkom. – No i wyszło na zdrowie – cieszyła się głośno. – Niech tylko Franciszka nie zapomina, żeby w domu zawsze zapas lekarstwa był pod ręką, bo nie wiadomo, co komu może się przytrafić... Pan Michał był szczególnie zadowolony z rezultatów leczenia, ponieważ początkowo obawiał się, że mogą wystąpić poważne powikłania i bał się, aby Franciszka nie straciła widzenia w jednym oku. Powiedział o tym jednak dopiero wówczas, gdy było już wiadomo, że niebezpieczeństwo minęło. – Po prostu zapomnijmy o tym – zaproponował. – Policzek wygoił się bez śladu, panna Nowacka wyjechała do Kowna i nieprędko powróci. Więc nie rozdrapujmy ran i cieszmy się, że wszystko jest jak dawniej. Jak dawniej pan Kalinowski niecierpliwie oczekiwał żony w łóżku, nie ograniczając bynajmniej swojego zainteresowania Franciszką tylko do terenu sypialni. Któregoś razu, gdy miał jechać do Złotnik, nagle zaproponował, że zabierze ją ze sobą. Franciszka zgodziła się bez namysłu. Było późne popołudnie, roboty nie miała już wiele, pogoda wydawała się odpowiednia na przejażdżkę. Kalinowski kazał zaprzęgać do małego powoziku jedną tylko klaczkę i pojechali drogą przez wieś, niezbyt szybko. Bardzo się to Franciszce podobało. Powóz, choć mały, był wygodny,
kołysał łagodnie, ciepły wiatr miło chodził twarz. – Bardzo przyjemnie – powiedziała z zadowoleniem. Michał uśmiechnął się potakująco. – Powinnaś czasem sama pojeździć – zaproponował. – Ja? – zdziwiła się. – Przecież nie umiem powozić. – To wcale nie jest trudne. Mogę cię nauczyć. Franciszka przyjęła zapowiedź z niedowierzaniem. Miałaby się uczyć powozić, a potem samodzielnie jeździć? To się wydawało zupełnie nieprawdopodobnie. Samodzielnie? Jak na przykład Justyna Nowacka, ta stara panna z Topolan? – Chciałabym się nauczyć – szepnęła niepewnie. – Nie wiem tylko, co powie twoja matka, jak zobaczy mnie w powozie... Pan Michał uśmiechnął się wesoło. – Jeśli będziesz powozić dobrze, nic nie powie – zapewnił. Od razu też wziął się do nauczania. Posadził Franciszkę przed sobą, wręczył jej lejce, układał palce i dłonie, tłumaczył, jak i co robić w odpowiedniej kolejności. – Nie trzymaj tak sztywno – korygował. – Swobodniej. Koń powinien czuć, że nad nim panujesz, że wiesz, co on ma zrobić. Ale koń nie lubi, żeby go za bardzo zmuszać, bo wtedy robi się narowisty, może ponieść albo wywrócić. Franciszka trzymała lejce, wpatrywała się przed siebie i z wielkim natężeniem słuchała pouczeń męża. – Poczekaj – powiedział. – Wezmę cię na kolana, to lepiej nauczę. Dobrze wiedziała, ku czemu zmierza. Oddychał szybko, ręce miał niecierpliwe. Podwinęła spódnicę i usiadła mężowi na kolanach, twarzą w kierunku jazdy. – Miałeś mnie uczyć – przypomniała ze śmiechem. Franciszka w kilka dni zrozumiała podstawowe zasady powożenia i przećwiczyła je w praktyce. Michał Kalinowski cieszył się, że jest taka pojętna.
Dla obojga przejażdżka była miłym urozmaiceniem dnia. *** Zapowiadał się urodzaj. Pan Michał Kalinowski spodziewał się wysokich plonów tak na polach, jak i w sadzie. Ale w rachunkach przyszłych zysków zachowywał daleko idącą wstrzemięźliwość. Niejeden już raz rachuby okazywały się zawodne. Praca na roli zawsze zależała od kaprysów pogody, chłodów, deszczów, wiatru, mrozu i tak wielu innych okoliczności, że lepiej było nie liczyć na zbyt wiele. Takiego podejścia nauczyła go matka. – Masz dopiero wtedy, gdy trzymasz w garści – powtarzała. – Reszta to mrzonki i pobożne życzenia. Żeby przetrwać, musisz spoglądać życiu w oczy, choćby i smutne, ale prawdziwe. – Czasem jest po prostu dobry rok – zauważył Michał. – Nie sądzi mama? – Zapytaj mnie o to w Boże Narodzenie – odpowiedziała pani Katarzyna, kiwając głową z zastanowieniem. – Wtedy ci powiem, czy był to dobry rok. Michał Kalinowski zmarszczył brwi. – Czemu mama ma takie pesymistyczne podejście? – zapytał z naganą. – Nie lepiej cieszyć się już teraz, gdy wszystko wskazuje na sukces? Radość trwa przez to znacznie dłużej. Starsza pani zamruczała niezadowolona. – Jak dożyjesz moich lat, sam zobaczysz, na ile można się cieszyć, a na ile należy być przezornym. I że w końcowym rachunku to właśnie przezorność daje najwięcej radości. Pamiętasz ten wiersz Schillera? Nie należy cieszyć się, gdy wszystko idzie zbyt dobrze, ponieważ oznacza to niechybną katastrofę. Pan Michał odszedł zachmurzony. – Mama to umie człowieka pocieszyć – zauważył z sarkazmem. *** Choroba ojca spowodowała, że Natalia Wudkiewicz znacznie rzadziej
zaglądała ostatnio do Franciszki. – Doktor mówi, że ojciec już się nie podniesie – powiedziała przy którejś okazji. – Muszę szybko kogoś znaleźć do pomocy. Sama przecież nie będę młynarzem. Musi to być człowiek nie tylko silny, ale i porządny. Młyn to nie byle co. Prosiła jednocześnie Franciszkę, aby wpłynęła na męża, jeśliby ten rozważał zakończenie dzierżawy na młyn. – Podniesiemy się – zapewniała żarliwie. – Jak tylko robota ruszy, zaraz się podniesiemy i twój mąż nie będzie stratny. Jak się okazało, wiadomość o poszukiwaniu pomocnika młynarskiego zaczęła rozchodzić się po okolicy i mówiono, że znajdzie się wielu chętnych. Zapewne byli wśród nich i tacy, którym najbardziej zależało na młynie, a może i na samej Natalii. – Masz ci los! – martwiła się młynarzówna. – Co i raz się zgłaszają, a ja zupełnie nie wiem, czy rzeczywiście umieją koło młyna chodzić. Jakże mi wybrać najlepszego? – Przecież twój ojciec wie – zauważyła Franciszka. – On wybierze. Ale Natalia pokręciła głową. – Rozchorował się z tej biedy do szczętu. Mało kiedy trzeźwy jest. Tylko by leżał, a jak leży, o Bożym świecie zapomina. – No to musisz sama postanowić. Natalii perspektywa samodzielnego wyboru wcale nie zadowalała. – Wiem, że muszę. Ale boję się. Co będzie, jak niewłaściwego wybiorę? – Co też mówisz? – zaśmiała się Franciszka. – Pomocnik ma się znać na robocie i tyle. Nie wybierasz przecież męża. Natalia Wudkiewicz miała poważną minę. – Kto wie, jak się sprawy ułożą? – spytała nagle przyciszonym głosem. – Kto to wie?
DZIECIĘCE ZABAWY
O
becność młodej kobiety, Klementyny Hoffmann, pod jednym dachem z dorastającymi synami Michała nie stała się przyczyną domowych trudności, jak się tego obawiał. Praktykantka z racji swojego wyglądu nie wzbudzała raczej męskiego zainteresowania, przynajmniej jeśli chodzi o Ignasia. Młodszego z synów gospodarza traktowała zaś jak brata i pan Kalinowski był z takiej postawy zadowolony. – Jak mi baronowa wcisnęła tę praktykantkę, to bałem się, że panna narobi zamieszania w domu – przyznał się pan Michał żonie. – Że może będzie zalotna i zawróci chłopcom w głowie. Ale nie ma takiego niebezpieczeństwa. Franciszka nie podzielała tego zdania. Wprawdzie Klementyna nie przypominała żadnej znanej jej kobiety, ale była przecież niewiastą. – Chłopcom nic od niej nie grozi – przytaknęła. – Ale co do innych, to nie wiem. – Tak? – zaciekawił się pan Michał. – Nie wiem, co to musiałby być za chłop, żeby dał jej radę... Franciszka wzruszyła ramionami. – Prawda, że jest wielka. Ale to dobra dziewczyna. Mam nadzieję, że kiedyś i ona znajdzie kogoś dla siebie. – Że dobra, nie przeczę – zgodził się Kalinowski. – Chętna do roboty i taka wesoła, pogodna, że miło popatrzeć. Ale nie umiem sobie wyobrazić, jak by miał wyglądać ten, co by ją do pościeli wziął... Franciszka zgromiła męża wzrokiem. – Ty tylko o jednym. A przecież ona, jak każdy, chciałaby mieć kogoś bliskiego, od serca przede wszystkim... Panna Klementyna nikogo takiego nie szukała, a przynajmniej nie dawała po sobie poznać, że szuka. Wszyscy chyba mieszkańcy Kalinówki, a także sąsiedzi, pracownicy dworu i jego goście, postrzegali ją jako osobę bezpieczną. Nawet pani Katarzyna, która w stosunku do innych panien na pewno nie pozwoliłaby wnukom na poufałość, nie miała nic przeciw temu,
aby Klementyna pozostawała sama w towarzystwie Stasia albo i obu chłopców jednocześnie. Starsza pani, która dostałaby palpitacji serca, gdyby jakikolwiek mężczyzna wszedł do pokoju panny znajdującej się pod jej opieką, bez komentarzy znosiła sytuacje, gdy Klementyna i Staś znajdowali się w jednym pokoju, śmiali się tam, żartowali, czytali głośno, albo ganiali się po podwórzu i sadzie niczym małe dzieci. W ich wzajemnym odnoszeniu się nie było ani krzty erotyzmu, a tylko głęboka przyjaźń i zrozumienie. Panna Klementyna wysłuchiwała pomysłów Stasia i choć wiele z nich uważała za zupełnie dziecinne, nigdy ich nie wyśmiewała. Potrafiła godzinami słuchać o jego podróżniczych planach, albo wykłócać się o bohaterów książkowych. Miała do życia praktyczne podejście, wszelkie przejawy romantyzmu wzbudzały w niej sprzeciw. – Bardzo dobrze, że przestałeś chodzić do tej głupiej szkoły – powiedziała kiedyś. – Po ci znajomość łaciny i greki, jeśli z nikim się nie dogadasz w tych językach? Z chłopami będziesz mówił o Homerze albo Wergiliuszu? Co innego francuski albo niemiecki. W salonie panna Klementyna Hoffmann siadywała wyłącznie na kanapie, a w kuchni na ławce, nie mieściła się bowiem na żadnym krześle. Aby mogła z innymi odpoczywać na ganku, parobek Wasyl zrobił jej specjalnie wzmocnioną ławeczkę, z dwuipółcalowej deski, umocowaną na brzozowych pieńkach. Służba dworska początkowo mocno z wielkości panny żartowała, choć oczywiście po cichu i tylko między sobą. Kiedy panna Klementyna przebywała w pokoju Stasia, mogła siedzieć wyłącznie na jego łóżku, żaden inny mebel nie był dla niej odpowiedni. Gdy zaś czasem, zmęczona długą rozmową i siedzeniem w tej samej pozycji, kładła się tutaj na chwilę, łóżko trzeszczało niebezpiecznie. – Nie kręć się tak! – strofował ją żartobliwie Staś. – Bo nie będę miał na czym spać. Klementyna leżała na plecach, zajmując całe posłanie. Miała na sobie
suknię, gdyż była niedziela i nosiła świąteczne ubranie. – Pójdziesz na siano do stodoły – odparowała. – Kobiety mają pierwszeństwo. – Za zimno na stodołę – zaoponował. – To sobie jakąś do towarzystwa weźmiesz, żeby cię ogrzała. Panna Hoffmann powiedziała to i nagle zawstydziła się swoich słów. W zabawach czasem zapominała, że Staś jest nieledwie dzieckiem, z którym nie wypada tak żartować. Podniosła się nieco, oparła głowę na łokciu i spojrzała przepraszająco. – Gniewasz się? – spytała. – Czasem mi się wyrwie coś głupiego... Staś, zaczerwieniony nieco za sprawą myśli, które mu przyszły do głowy, a które uważał za nieprzyzwoite, zaprzeczył. – Nie gniewam – odpowiedział. – Ale pomyślałem, co często powtarza ksiądz Miodyński.... – Tak? – zaciekawiła się. – Co powtarza? Staś wyskoczył na środek pokoju, przybrał odpowiednią minę i usiłował naśladować sposób mówienia proboszcza. –„Od siana to się przeważnie trzymaj z daleka jeden z drugim! Żeby mi zgorszenia nie było! Młodych nie zostawiać samych, bo nieszczęście z tego przeważnie wynika! Nie wystarczy przeważnie ostrzegać przed grzechem, pilnować trzeba!” Śmiali się głośno z niektórych sformułowań księdza Miodyńskiego, jego napuszonej miny i niespodziewanych napadów złości. Panna Hoffmann lubiła żartować, a gdy się śmiała, trzęsło się w niej wszystko. Teraz, gdy leżała na łóżku, trzęsły się jej ramiona, rozłożyste biodra, grube nogi, wielkie piersi. – Nie rzucaj się tak – poprosił Staś. – Naprawdę zawalisz mi łóżko. Wzruszyła wielkimi ramionami. – A ten swoje! – mruknęła. – No to zawalę! A jeszcze lepiej, poproś Wasyla, żeby ci nowe zrobił. Od razu takie mocne, jak dla mnie. Staś pokręcił głową.
– Coś ty! – odparował. – Chcesz, żeby inni się dowiedzieli, co tu wyprawiasz? Klementyna podniosła się i znowu wsparła głowę na łokciu. – Wyprawiam? – powtórzyła. – Co niby takiego? Staś zawahał się przed odpowiedzią. – No wiesz... – zauważył. – Babka pewnie by nas zdrowo pogoniła, jakby widziała, że się wylegujesz w moim łóżku. Panna Hoffmann bardzo liczyła się ze zdaniem pani Kalinowskiej, ale uważała ją za osobę skrajnie konserwatywną i zupełnie nienowoczesną. – Starsza pani nie pozwoliłaby mi się wylegiwać – przyznała. – Ale na szczęście nic o tym nie wie. Ona nie wejdzie do twojego pokoju, choćbyś miał tu nawet jaką kochankę... Przerwała nagle i machnęła ręką lekceważąco. – Co ja gadam! – mruknęła. – Jesteś przecież dzieckiem. Staś obruszył się. – Wcale nie! Klementyna podniosła się, usiadła, poprawiła suknię i włosy. – Nie? – zapytała kpiącym tonem. – To co wiesz o kobietach, młody człowieku? Poza oczywiście uznaniem faktu, że istnieją. Staś zrobił pewną siebie minę. – Wiem wszystko – oświadczył. Klementyna dostała napadu śmiechu. A kiedy się śmiała, Kalinowski nabierał obaw, że rzeczywiście jego łóżko rozpadnie się na kawałki. – Wszystko? – chichotała się panna Hoffmann. – Oj, Stasiu, Stasiu, jaki ty jesteś zabawny! Młody człowiek poczuł się urażony. Panna Klementyna była ledwie o trzy lata starsza, a zachowywała się, jakby była zupełnie dorosła. – Pewnie, że tak – oznajmił. – Pewnie jeszcze tobie mógłbym to i owo wyjaśnić... Oczy panny zaokrągliły się ze zdumienia, ale było to zdumienie pełne żartobliwej pobłażliwości.
– Umiesz dochować tajemnicy? – zapytał Staś. Jego ton był poważny i panna Klementyna domyśliła się, że może ją zaskoczyć to, co usłyszy. – Przecież wiesz, że umiem. – Ale tak naprawdę? – upewnił się. – Przysięgnij! Zaciekawiona przysunęła się o krok i wielką pięścią uderzyła się w wielkie piersi. – Przysięgam, że nikomu nie powiem. Staś wstał z krzesła, otworzył szafę i pogrzebawszy w kieszeni jednego ze swoich ubrań, coś z niej wyjął. – Co tam masz? – niecierpliwiła się panna Hoffmann. – Zaraz, zaraz – Kalinowski nie pokazał odszukanego przedmiotu, ale wrócił na swoje miejsce, ręce trzymając za plecami. – No pokaż wreszcie! – dopominała się dziewczyna. – Po prostu umieram z ciekawości! Staś nie był pewny, czy praktykantka nadal nie żartuje i chciał odczekać, aż minie jej nagła wesołość. – To poważne – zapowiedział. – Więc jak się będziesz głupio śmiać... – Nie będę – obiecała natychmiast. Staś wyjął zza pleców fotografię i pokazał ją, z daleka. – To ona – oznajmił tajemniczo. – Moja narzeczona. Panna Hoffmann aż usta otworzyła ze zdumienia. – Obiecałaś, że nikomu nie powiesz! – przypomniał szybko. Dziewczyna wyciągnęła rękę po zdjęcie. Podał je z wahaniem, ze zmarszczonymi brwiami obserwując jej twarz i sprawdzając reakcję. – Jaka ładna! – szepnęła Klementyna. Dłuższą chwilę przyglądała się fotografii z wyraźnym zainteresowaniem. – Bardzo ładna – powtórzyła. – Jak ma na imię? – Tamara. Panna Hoffmann z ociąganiem zwróciła fotografię.
– Dziwne imię – powiedziała. – Jakby wcale nie chrześcijańskie. – Chrześcijańskie. Dokładnie mówiąc, gruzińskie. Tak się nazywała ich królowa, a właściwie król. Król Tamara. – Król? – Klementyna podniosła brwi. – Aha – Staś z uśmiechem wpatrywał się w twarz nieznajomej dziewczyny. – Ona też wygląda jak królowa... Po czym dodał: – Obiecałem, że się z nią ożenię. Panna Hoffmann była jeszcze bardziej zaskoczona. – Poważnie? A co ojciec na to? Pokręcił głową. – Przecież ci mówiłem, że to tajemnica. Ojciec nic nie wie. Nikt nic nie wie. Tylko ty. Klementyna przymrużyła oko łobuzerskim gestem. – A ona wie? – zapytała żartobliwie. Chłopak omal się nie obraził. Policzki mu się nadęły, poczerwieniał na twarzy. – Oświadczyłem się – wyjaśnił tonem, który wydawał mu się bardzo poważny. – Jak chcesz wiedzieć, oświadczyłem się i zostałem przyjęty. I... i całowaliśmy się. Panna Hoffmann była więcej niż zaskoczona. – Nie nabierasz mnie? – spytała niepewnie. – Przecież jesteś za młody na takie sprawy. Staś wyprężył pierś. – A na to, żeby pracować w gazecie, jestem dość dorosły? – To co innego – sprzeciwiła się. – W fabrykach pracują też dzieciaki. Co innego się żenić. Kalinowski, zadowolony, że przyjaciółka potraktowała poważnie jego wyznanie, w odpowiedzi okazał rozsądek. – No, to jeszcze nie będzie tak zaraz... – wyjaśnił. – Może rzeczywiście trochę jestem za młody. Ale wiesz, to nie jest największa przeszkoda...
Przerwał i pochylił się ku dziewczynie, która słuchała tego z szeroko otwartymi oczami. – Pamiętaj, że obiecałaś – przypomniał. – Więc chodzi jeszcze o to, że ona, to znaczy Tamara, jest prawosławna. Wiesz, co by było, gdyby dowiedziała się o tym babunia? – O, matko! – westchnęła z przejęciem. – Toż to przecież jak w teatrze! Romeo i Julia! Staś uśmiechnął się w odpowiedzi. – Oby nie! – zauważył i delikatnie splunął za siebie przez lewe ramię. Klementynę rozbawił ten gest. – Co za zabobony! – parsknęła. – Wy tu, na Podlasiu, strasznie jesteście zacofani! Może jeszcze do jakiej czarownicy pójdziesz, żeby uroki odczyniła? Albo lepiej, żeby rzuciła urok na tych, co się będą wam sprzeciwiać! Nagle schyliła się, gwałtownym ruchem wyrwała fotografię z ręki Stasia, a następnie przetoczyła się na drugą stronę łóżka, gdzie nie mógł jej dosięgnąć. – Oddawaj! – syknął Staś. Klementyna nie zareagowała. Wpatrywała się w zdjęcie z natężeniem. – Tamara? – odezwała się. – To może poganka jakaś? Ojciec ci na pewno nie zezwoli, a babka przeklnie do siódmego pokolenia! – Oddaj! – powtórzył Kalinowski. – Dość się naoglądałaś! Klementyna leżała na boku, wielkimi plecami odgradzając się od chłopca. – Jeszcze nie – powiedziała. – Ale ty to chyba bez przerwy oglądasz to zdjęcie. Przyznaj się. Takie jest wystrzępione na brzegach. I może jeszcze brzydko się przy tym bawisz, co? Tego było już Stasiowi za wiele. Zerwał się z zamiarem odebrania fotografii i zakończenia tej niemądrej rozmowy. Odbił się w miejscu i z impetem skoczył ku dziewczynie. Nie zdążył się zdziwić, jaka jest miękka i mięsista. Łóżko pod nimi pękło z głośnym trzaskiem i oboje wylądowali
na podłodze. Panna Hoffmann pod spodem, Staś na wierzchu, z odzyskaną fotografią z ręku. – Romeo – jęknęła Klementyna. – Jesteś cały? To zejdź ze mnie, bo jeszcze kto zobaczy... *** Michał Kalinowski zdziwił się wielkością uszkodzeń łóżka w pokoju Stasia. – Co tu się stało? – spytał, przyglądając się połamanym belkom, stanowiącym ramę łóżka. Staś po męsku wziął winę na siebie. – Proszę, niech ojciec nie wini Klementyny. To był mój pomysł. Pan Michał spojrzał na syna spod oka. – Co chcesz powiedzieć, chłopcze? – zapytał z niepokojem w głosie. – Panna Hoffman zepsuła twoje łóżko? – Właśnie mówię, że nie ona – szybko tłumaczył Staś. – Ale bawiliśmy się i samo jakoś pękło... – Bawiliście się?! – wykrzyknął pan Kalinowski. – Co to znaczy, na Boga, że się bawiliście?! Syn zrobił minę pełną skruchy. – To moja wina – powtórzył. – Ojciec wie, że czasem miewam głupie pomysły. Przepraszam. Rozmawialiśmy i namówiłem ją, żeby skakać... Pan Michał nie posiadał się ze zdumienia. – Skakać? Po łóżku?! Ty i moja praktykantka, całkiem dorosła panna? – Wiem, że to wygląda niepoważnie – wił się Staś. – Chciałem pokazać Klementynie na czym polega abordaż z pirackiego okrętu na statek handlowy. I namówiłem ją, żeby też spróbowała... Kalinowski kręcił głową z niedowierzaniem. – I dała się namówić? To nie do wiary. – Jeszcze raz bardzo przepraszam – kajał się Staś. – Wasyl zrobi mocniejszą ramę, a ja dam na drewno. Ze swoich zarobków zapłacę. Tylko niech ojciec nic nie mówi babuni, mogłaby zrozumieć opacznie...
Pan Michał zgodził się, aby Staś pokrył koszty naprawy. – Nie powiem twojej babce – obiecał. Syn pocałował rodzica w rękę, z przeproszeniem i z podziękowaniem. – Dziękuję ojcu. I obiecuję, że nie będę już tak skakał. Pan Michał skinął głową. – Zwłaszcza w towarzystwie panny Hoffmann – uzupełnił. *** Prawdziwe tęsknoty panny Hoffmann znała chyba tylko Franciszka, choć Klementyna rzadko się do nich przyznawała, przed wszystkimi udając, że nie zabiega o zainteresowanie mężczyzn i swoją przyszłość widzi w staropanieńskim stanie. – A kto by mnie tam wziął! – mówiła lekceważąco. – Ładniejsze nie mogą męża znaleźć! Franciszka wiedziała jednak, że jest to postawa tylko na zewnątrz, dla innych, a skrycie panna Hoffmann marzy o miłości nie mniej od reszty kobiet. – Niechby był i jaki kulawy albo trochę ślepy – powiedziała któregoś razu do Franciszki. – Gdy myślę, że całe życie będę sama, chce mi się płakać. Franciszka usiłowała ją pocieszać, ale nie bardzo wiedziała, jak to powinna zrobić. – Nie zawsze spełniają się marzenia – odpowiedziała. – Tak dziwnie jest na tym świecie, że człowiek nie wie, co go spotka. Marzy, czeka, myśli, że będzie z tym a tym, że tak już całe życie, a tu nagle zupełnie co innego... Klementyna była zdumiona wypowiedzią Franciszki. Usiłowała się dowiedzieć czegoś więcej, ale Franciszka machnęła tylko ręką. – Dawne sprawy. Teraz nie warto o tym mówić. To nie była prawda. Franciszka Kalinowska nie zapomniała Szczepana Sienkiewicza, myślała o nim wcale nierzadko.
MAJÓWKA W JERONIMOWIE
P
o kilku tygodniach pobytu w Kalinówce panna Klementyna Hoffmann zwróciła się do dziedzica Kalinowskiego z pytaniem o możliwość odwiedzenia baronowej von Tromm. – Wypada złożyć jej wizytę, chciałabym podziękować za opiekę nade mną. – To dobry pomysł – zgodził się pan Michał. – Baronowa na pewno się ucieszy. Nie wiem tylko, czy jest teraz u siebie, czy też w Białymstoku. Często tam bywa, ma jakieś swoje sprawy... – A jak się tego dowiedzieć? – Można posłać kogoś z pytaniem, czy pani baronowa jest na miejscu. Sam bym chętnie ją odwiedził, ale obawiam się, że czas mi nie pozwoli... Ustalono to przez okazję. Baronowa von Tromm kazała powtórzyć poprzez przejeżdżającego kupca, że bardzo chętnie zobaczy pannę Hoffmann. Było to w sobotę i Klementyna poprosiła o konie na dzień następny. – Sama panna pojedzie? – spytał Michał Kalinowski. – To chyba nie bardzo wypada. Każę Wasylowi pannę odwieźć. Ale z Klementyną pojechał Staś. Sam się zgłosił, usłyszawszy o wyjeździe praktykantki. – Pan baron podobno ma dużo interesujących map w swoim gabinecie – powiedział z przejęciem. – Może pani baronowa zgodzi się mi je pokazać. *** Pojechali dużą dwukonną bryczką. – Żeby Klementynie było wygodnie – żartował Staś, mrugając okiem do praktykantki. – No i nie stać mnie na pokrywanie kosztów remontu innych mebli... Panna Hoffmann uśmiechała się porozumiewawczo. Oboje cieszyli się na tę wycieczkę. Był piękny, pogodny majowy dzień, słoneczny, bez wiatru, i droga wśród zielonych pól zapowiadała się bardzo przyjemnie.
– Nisko pokłoń się pani baronowej – poleciła Stasiowi pani Katarzyna. – Poproś, żeby mnie odwiedziła. Nie była w Kalinówce od wieków. Starsza pani miała niezwykle dobre zdanie o baronowej von Tromm i stawiała ją za wzór wszystkim kobietom. – Uczciwa, gospodarna, dobra Polka. A do tego odważna i bardzo ładna. Aż szkoda, że życie jej ostatnio nie rozpieszcza... Baron Aleksander von Tromm był od kilku lat poważnie chory, toteż zarząd ogromnym majątkiem spoczywał na barkach jego żony. – Kazała mi nazywać się ciocią – tłumaczyła Stasiowi Klementyna. – Ona nie jest moją prawdziwą ciotką, tylko bardzo daleką krewną, ale tym bardziej jestem jej wdzięczna za wszelką pomoc. Wyjechali wcześnie rano. Panna Hoffmann, w ciemnobrązowej sukni i słomkowym kapeluszu, narzuciła na wierzch lekką płócienną kapotę z kapturem, mającą chronić przed kurzem. Staś, także ubrany świątecznie, obiecał jechać niezbyt szybko, żeby nie zmarnować przygotowań panny do ważnej wizyty. Klementyna nie mogła się zdecydować na wybór sukienki, długo układała włosy. – Nie bój się – pocieszył Kalinowski. – Znam takie miejsce, o wiorstę przed pałacem baronowej, gdzie jest źródło. Będziesz mogła umyć twarz czy ręce. Tylko lusterka nie zapomnij zabrać. Powoził z kozła, panna Hoffmann siedziała z tyłu, co utrudniało im rozmowę. Staś poszedł za sugestią praktykantki, przesiadł się obok niej. – Trochę się boję, co powie pani baronowa – przyznała się. – A jak się jej nie spodobam? Okazało się, że nigdy nie widziała swojej protektorki, znały się tylko z korespondencji. – Spodobasz się – zapewnił Staś z uśmiechem. – Zwłaszcza jeśli będzie okazja popisać się siłą. Baronowa jest wielką admiratorką sportów, doceni to. Klementyna dała mu w odpowiedzi kuksańca w bok. Kalinowski aż jęknął.
– A pani baronowa naprawdę taka piękna? – spytała praktykantka. Staś potwierdził. – Wszyscy to przyznają. – I jej mąż od dawna chory? – dociekała panna Hoffmann. – Wiele lat. Klementyna zamyśliła się. – To starsza pani ma chyba rację – zauważyła. – Jeśli mąż bardzo chory, to ona pewnie niewiele ma z życia... Staś nie rozumiał, z czego Klementyna wyciąga takie wnioski. Przecież baronowa była bardzo bogata, piękna, ustosunkowana, jej majątki znajdowały się w doskonałej kondycji, sąsiedzi podziwiali ją i lubili za miły sposób bycia i otwartość. – Wcale się nie wynosi nad innych – powiedział. – A miałaby powody. Drogę Staś wybrał wygodną. Podczas swoich podróży odkrywczych po okolicy poznał różne szlaki, gościńce i skróty, wiedział, która droga jest zawsze przejezdna, a której, zwłaszcza podczas wiosennych roztopów, należy unikać. Nie trzymali się więc gościńca wiodącego na Michałowo i dalej na Gródek, z którego trzeba było skręcić w prawo za Topolanami, a Kalinowski prowadził polnymi drogami, przez Ochremowicze, Małynkę i Potokę. – Tak będzie bliżej, zaoszczędzimy z pięć wiorst. Panna Klementyna godziła się na jego przewodnictwo bez żadnych zastrzeżeń. – Mam nadzieję, że nie zgubisz się w lesie – powiedziała tylko. – Wczoraj Wacia taką straszną historię opowiadała, że na sam widok lasu skóra mi cierpnie... Staś roześmiał się rozbawiony. – Akurat! Wcale nie wierzę. Ty się na pewno niczego nie boisz! Panna Hoffmann zrobiła nadąsaną minę. – A mówiłeś, że nie będziesz wypominał mojej wielkości – zauważyła. – Przecież nie mówię o twojej hm... objętości, tylko o twojej odwadze –
tłumaczył się Kalinowski. – I twojej sile. Gdyby co do czego doszło, nie ja bym ciebie bronił, a ty mnie! Tłumaczenie nie bardzo spodobało się Klementynie. – Wszyscy widzą mnie tylko jako dziwo – westchnęła z rezygnacją. – Nikt nie pomyśli, że przede wszystkim jestem człowiekiem. I kobietą. Od dziecka słyszę krytyki i głupie żarty. Nikt nie pomyśli, że mam trochę serca, nie mówiąc już o rozumie. – Ja to wiem – zapewnił Staś żarliwie. – Chyba nie możesz narzekać. Klementyna machnęła ręką. – Do ciebie nie mam pretensji – powiedziała. – Ale wszyscy inni... Zamilkli. Staś nie wiedział, jak pocieszyć dziewczynę. Zwykle pogodna i wesoła, tego ranka najwyraźniej była w niedobrym nastroju. – Nie zawsze byłam taka wielka – odezwała się panna Hoffmann. – Jako dziecko wykazywałam podobieństwo do innych dzieci, dobrze to pamiętam. Ale potem zachorowałam. I to też pamiętam. Położyłam się do łóżka jako zwyczajne dziecko, a wstałam jako grubaska. Doktor mówił, że jestem słabego zdrowia i kazał mnie dobrze odżywiać. To wszyscy, moja mama, różne krewne i służące, prześcigały się w tym, żeby mnie karmić. Paśli mnie po prostu jak gęsi przed świętami. Gdy nie chciałam jeść, karmili mnie siłą. Nie tylko na siłę dawali mi lekarstwa, syropy, różne krople na kostkach cukru, tran po prostu szklankami, ale i na siłę wmuszali posiłki. Gdy zaciskałam usta, otwierali mi je łyżką. Najbardziej to nie lubię miodu, wprost patrzeć na niego nie mogę, tyle zjadłam w dzieciństwie. Potem panna Hoffmann opowiadała o czasach szkolnych, gdy stała się przedmiotem drwin koleżanek. – Ciężko to przechodziłam – przyznała z uśmiechem. – Nikt się nie chciał się ze mną bawić w dzieciństwie, w szkole nikt nie chciał się przyjaźnić. Jaka ja byłam nieszczęśliwa! Klementyna pociągnęła nosem. – Dasz wiarę, że tak bardzo chciałam mieć przyjaciółkę, taką od serca,
że próbowałam do tego jedną z koleżanek po prostu zmusić? Taki jej dałam wycisk, gdy odmówiła przyjaźni, że wylądowała w szpitalu, a zaraz potem ojciec ją zabrał do innego miasta. – Nie było ci łatwo – przyznał Staś. – Nikt, kto się różni od innych, nie ma łatwego życia. – Aha – zgodziła się panna Hoffmann. – I pewnie byłoby tak dalej, ja płakałabym po kątach, gdyby nie szklane oko mojej nauczycielki... – Co takiego? – zdziwił się Kalinowski. – Jak to szklane oko? Klementyna uśmiechnęła się wesoło. – Gdy miałam piętnaście lat, przyszła do naszej szkoły nowa nauczycielka. Panna Gradignol, Francuzka. Wszystkie uczennice wyśmiewały ją, bo była nieładna, jakaś taka pokrzywiona i kulawa. Wyobraź sobie nasze zdziwienie, gdy okazało się, że docinki wcale jej nie obchodzą. Ona była ponad to, nie dała nigdy po sobie poznać, żeby cokolwiek ją zabolało. Ja, prawdę mówiąc, jak tylko ją zobaczyłam, to nawet się ucieszyłam, że jest ktoś ode mnie bardziej pokraczny i brzydki... – Nie jesteś brzydka – wtrącił Staś. Panna Hoffmann uśmiechnęła się z wdzięcznością. – Ona też tak powiedziała. Była dobrą nauczycielką, z czasem wszystkie ją polubiłyśmy. Dobrze się uczyłam i panna Gradignol była ze mnie zadowolona. Któregoś razu, gdy dziewczęta z klasy mocno mi dokuczyły i miałam ochotę płakać, kazała mi zostać po lekcjach. Zostałam, choć wcale nie miałam na to ochoty, byłam zła na cały świat. Panna Gradignol palnęła mi mówkę, nawet nie bardzo przebierając w słowach, po czym powiedziała, że mnie żałuje, ponieważ nie wzbudzam jej szacunku, jestem mazgaj, beksa i płaksa. Wszystkie moje powody do zmartwienia nazwała błahymi i żeby mi to udowodnić, pokazała mi swoją sztuczną nogę. To znaczy protezę, od samego kolana. Byłam naprawdę zaszokowana. A ona wyjęła sobie oko! Miała też sztuczne oko, bo obie te części ciała straciła w jakimś strasznym wypadku w młodości. Nie załamała się jednak, skończyła studia i została nauczycielką. Pokonała
wszystkie przeciwieństwa, nabyła odporności, nauczyła się nie zwracać uwagi na docinki i głupie uwagi. Zaimponowała mi i postanowiłam ją naśladować. Za jej przykładem koniecznie chciałam zostać nauczycielką. Ale zdarzyło się, że jednego roku straciłam rodziców. Gdyby nie pomoc panny Gradignol może straciłabym zmysły? Bo to ona powiedziała mi o baronowej Oldze von Tromm. Że baronowa pomaga dziewczętom w trudnej sytuacji, pouczyła, jak mam do niej napisać. Napisałam, a pani baronowa odpowiedziała, że pokryje koszt moich studiów, jeśli zechcę je podjąć w zakresie praktycznego zawodu. Ponieważ pochodzę ze wsi, zapisałam się na agronomię. – Za radą nauczycielki napisałaś do pani baronowej? – zaciekawił się Staś. – Więc ona nie jest twoją krewną? Klementyna Hoffmann pokręciła głową. – Ani trochę – przyznała. – Chyba tylko przez naszych prarodziców, Adama i Ewę. Chwyciła Stasia za rękę. – Rozumiesz, Stasiu, czemu się boję? A jeśli pani baronowa, ujrzawszy takiego stwora jak ja, będzie rozczarowana? Jeśli odmówi mi dalszego finansowania? Staś Kalinowski zatrzymał konie. Był poruszony opowieścią praktykantki, nie miał ochoty na żarty. – To będzie próba odwagi – powiedział. – Wystarczy, że zawrócimy do Kalinówki. Nie widziałaś baronowej dotąd, możesz jej nie zobaczyć przez cały czas praktyki. Albo jedźmy dalej i przekonajmy się, co powie pani baronowa. Klementyna wahała się. – A co radzisz? – spytała niepewnie. Staś wzruszył ramionami. – Sama wybierz. Wolisz martwić się, może nawet ukrywać nie wiadomo jak długo, czy wolisz wiedzieć, jak jest naprawdę? Tak czy inaczej pani baronowa coś o tobie wie, może nawet to, że jesteś taka gru...
taka silna. Skoro mnie pytasz o zdanie, to odpowiem przysłowiem. Raz kozie śmierć. Panna Hoffmann chwyciła Kalinowskiego w objęcia i złożyła na jego policzku głośny pocałunek. – Co ty robisz? – bronił się Staś. – Chcesz mnie udusić? Klementyna zerwała się z miejsca, pojazd zakołysał się niebezpiecznie, ale praktykantka zapanowała nad nim, stając na szeroko rozstawionych nogach. – Raz kozie śmierć! – zawołała. – Naprzód! Dawaj lejce! Teraz ja! *** Pałac w Jeronimowie był ogromny. Z daleka białe ściany prześwitywały przez gałęzie drzew. Okna dwupiętrowej części frontowej były duże, wysokie, od razu wskazujące, że tu mieszczą się pokoje reprezentacyjne. Marmurowe kolumny przy wejściu wznosiły się aż na piętro i kończyły obszernym balkonem z piękną, kutą w żelazie, balustradą. Jednopiętrowe skrzydła pałacu rozpościerały się szeroko i dostojnie, mieszcząc w sobie zapewne niezliczone pokoje. Aby dostać się do pałacu, należało przejechać przez utrzymany w surowym angielskim stylu park, pełen egzotycznych drzew oraz krzewów, teraz w znacznej części kwitnących wszystkimi kolorami. Za parkiem był jeszcze wielki staw, obsadzony ozdobnymi roślinami, otoczony żwirowanymi ścieżkami i kwiatowymi rabatami. Nad utrzymaniem tego wszystkiego w porządku trudziła się wielka grupa pracowników, samych ogrodników musiało być co najmniej kilku. Niektórzy z tych ludzi oderwali się na chwilę od swoich zajęć i patrzyli na zbliżający się powóz. Mieli na co patrzeć, nigdy wcześniej nie było im dane widzieć tak grubej niewiasty, rozpartej na siedzeniu bryczki. Panna Hoffmann udawała, że nie dostrzega zaskoczonych i zadziwionych spojrzeń, ale Staś z kozła zobaczył, jak przygryza dolną wargę. Zajechali przed wejście. Zanim jeszcze konie stanęły, wysokie
dwuskrzydłowe drzwi otworzyły się i ukazał się w nich lokaj w liberii w czarno-złote ukośne pasy i w białych rękawiczkach. Ukłonił się sztywno, urzędowo. – Kogo będę miał honor zameldować? – zapytał. – Panna Klementyna Hoffmann – uprzedził odpowiedź swojej pasażerki Staś. – Z wizytą do pani baronowej, swojej ciotki. Lokaj stracił nieco na sztywności, na jego nieznaczny gest gdzieś z tyłu wybiegł ktoś młody w podobnym stroju, żeby zabrać z powozu bagaże, a że tych nie było, stanął w oczekiwaniu na inne polecenia. Kalinowski rzucił wodze lokajowi, zeskoczył na ziemię i pospieszył z pomocą Klementynie. – Strasznie wali mi serce – szepnęła panna Hoffmann, gdy podawał jej rękę. – Chyba zemdleję! Staś lekko uszczypnął ją w wierzch dłoni. – Odwagi, Leonidasie! Jeśli polegniesz, to z honorem! Lokaj uprzejmym gestem wskazywał wejście do pałacu. Ledwie jednak stanęli przed kilkoma stopniami schodów, gdy drzwi otworzyły się i ukazała się baronowa Olga von Tromm. Wyglądała młodo i niezwykle atrakcyjnie. Była ubrana po męsku, w długie buty, bryczesy i tweedową marynarkę. Włosy miała ciasno zaczesane do tyłu i spięte białą wstążką, brakowało tylko szpicruty w ręku. Zaskoczony niespodziewanym widokiem baronowej, Staś ukłonił się pospiesznie, szturchając w bok swoją towarzyszkę. Klementyna Hoffmann zorientowała się jednak, że ma przed sobą panią pałacu i dygnęła w ukłonie. – Klementyna? – spytała Olga von Tromm z uśmiechem. – Witaj w moim domu. Z wdziękiem zeszła z trzech stopni schodów i nastawiła policzek do pocałunku. Panna Hoffmann zawahała się, zrobiła gest, jakby chciała pocałować baronową w rękę, ale została delikatnie powstrzymana
i nakłoniona do wymiany uścisków. Następnie baronowa odkłoniła się Stasiowi. – Panie Stanisławie... Wzięła dziewczynę pod rękę i prowadziła ją ku drzwiom. – Na początek naszej znajomości pozwól sobie pogratulować, moja droga – mówiła do Klementyny. – Znakomitego poczucia humoru. Pan Michał Kalinowski powtórzył mi twój żart o tym, że jesteś... z Wielkopolski. Doprawdy, co za pyszny pomysł! Lody pękły z trzaskiem, panna Klementyna Hoffmann w jednej chwili przestała się baronowej bać, a zaczęła ją uwielbiać. *** Wracali z Jeronimowa wieczorem, oboje żałując, że wizyta była taka krótka. – Co za kobieta! – zachwycała się Klementyna. – Po prostu anioł! Taka wielka pani, a taka serdeczna i miła. Jakby naprawdę była moją ciotką! Czas spędzili miło i pożytecznie. Baronowa Olga von Tromm podjęła gości bardzo serdecznie. Zapewniła Klementynę, że nadal będzie finansowała jej edukację, a opieki nie cofnie, póki praktykantka nie otrzyma w zarząd majątku, co już było omówione i przygotowane, należało tylko poczekać, aż panna Hoffmann zakończy praktykę. Ucieszyła się z żarliwych zapewnień Klementyny, że pobyt w Kalinówce jest pożyteczny, a ona sama czuje się tam dobrze. Sadzała dziewczynę przy sobie, wypytywała o wszystko z łagodnym, zachęcającym uśmiechem. Klementyna nie znała nikogo, kto w taki miły sposób umiałby rozmawiać z ludźmi. Jedna chyba tylko nauczycielka francuskiego, panna Gradignol, właścicielka sztucznego oka. Staś przebywał w tym czasie w bibliotece, oddzielnej sali wypełnionej od podłogi po sufit wypchanymi szafami, gdzie zostawiono go samego. Mógł buszować do woli w księgozbiorze baronostwa oraz w kolekcjach map i medali zgromadzonych przez pana domu. Spotkali się wszyscy dopiero przy podwieczorku. Baronowa
z uśmiechem przyglądała się Klementynie, która nie potrafiła sobie odmówić trzech sporych kawałków cytrynowego ciasta. – Jest po prostu cudowne! – tłumaczyła się Hoffmannówna. Krótko po podwieczorku trzeba jednak było się pożegnać, jeśli goście mieli dotrzeć do domu przed zmrokiem. Klementyna pocałowała baronową w rękę, nazywając ją swoją dobrodziejką. *** W drodze powrotnej panna Klementyna Hoffmann nachwalić się nie mogła przyjęcia, jakie ich spotkało ze strony baronowej von Tromm. – No widzisz – śmiał się Staś. – Nie taki diabeł straszny, jak go malują. On też miał powody do zadowolenia. Pani Olga ofiarowała mu mapę Francji, nie najnowszą wprawdzie, ale bardzo interesującą. Baron kupił niedawno obszerny atlas świata i stara mapa nie była mu niezbędna. – Proszę się nie krygować przed przyjęciem podarunku – napomniała Kalinowskiego pani von Tromm. – Niechaj to będzie na zadatek naszej przyjaźni. Przecież jesteśmy sąsiadami. – Uprzejmie dziękuję pani baronowej – kłaniał się młody człowiek. – Proszę też podziękować ode mnie panu baronowi. Jestem zaszczycony prezentem i tak wspaniałą propozycją. Tylko nie wiem, czym miałbym się zrewanżować pani baronowej... Olga von Tromm uśmiechnęła się łagodnie, położyła na jego przedramieniu wypielęgnowaną rączkę. – Proszę sobie nie zaprzątać tym głowy, panie Stanisławie. To raczej ja powinnam podziękować. Wiem od Klementyny, że jest pan jej przyjacielem, opiekunem i doradcą. Na co dzień nie mogę jej widywać, więc jestem panu wdzięczna, że niejako działa pan w moim imieniu... Staś ukłonił się uprzejmie. Pochwały pani Olgi mile połechtały jego próżność. – Dziękuję pani baronowej raz jeszcze. Czy mogłaby pani baronowa wyświadczyć mi łaskę i mówić do mnie Staś? Wszyscy mnie tak nazywają.
– Oczywiście, Stasiu. Proszę pozdrowić ojca i ucałować ręce babki. To doprawdy wspaniała i niezwykła kobieta. W niedługim czasie odpowiem na jej przemiłe zaproszenie i przyjadę do Kalinówki. Staś i Klementyna długo rozmawiali o łaskawości baronowej von Tromm, ciesząc się z udanego dnia. Oceniali też jej zalety, Staś widoczną w Jeronimowie gospodarność i dostatek, Klementyna inteligencję i urodę. – Ciekawe, czy baronowa ma kochanka? – zapytała nagle Klementyna. – Co takiego?! – wykrzyknął Staś zdumiony. – Zastanawiam się, czy taka piękna, mądra, bogata kobieta może się obejść bez mężczyzny u swojego boku. Mąż poważnie chory, dzieci małe, ona musiałaby się czuć bardzo samotna i nieszczęśliwa. A nie wygląda na taką. Ani na samotną, ani na nieszczęśliwą. – Na podstawie czego takie wnioski? – zaciekawił się Kalinowski. Praktykantka wzruszyła ramionami. – Na podstawie wszystkiego – odpowiedziała wymijająco. – Kobiety, które są szczęśliwe u boku mężczyzny, wyglądają lepiej niż samotne i nieszczęśliwe. Młodziej, piękniej po prostu. Ponieważ mąż baronowej jest chory, wnioskuję, że za jej olśniewającym wyglądem stoi kochanek. Czy to prawidłowe rozumowanie, Sherlocku Holmesie? – Doskonale, drogi Watsonie – zgodził się Staś. Oboje byli miłośnikami sławnej pary detektywów angielskich, Sherlocka Holmesa i doktora Watsona, o których przygodach czytali w niedzielne wieczory. – Ciekawa jestem, kto to – ciągnęła panna Hoffmann. – Musi to być ktoś niepospolity, bo pani baronowa nie zadowoliłaby się byle kim. – Słusznie – zgodził się Staś. – Ale pojęcia nie mam, kto to może być.
KURPIK
P
an Michał Kalinowski zżymał się na konieczność prowadzenia rachunków dotyczących gospodarstwa, nie lubił liczenia i buchalterii. Gdy już do nich zasiadał, surowo zabraniał, by mu przeszkadzano. Nawet pani Katarzyna, której składał sprawozdania z wyliczeń, powstrzymywała się przed przychodzeniem do jego gabinetu. Chyba że chodziło o coś naprawdę ważnego, wówczas pan Michał porzucał księgi rachunkowe. Tym razem przerwę w pracy dziedzica spowodował Kurpik, chłop z Nowosadów. – W sprawie kradzionego drzewa – powiedziała do męża Franciszka, niepewnie stając na progu. – Mówiłeś, żeby powiadomić, jak tylko przyjdzie. Pan Michał zerwał się z krzesła, prawie zadowolony, że dano mu pretekst do odsunięcia nielubianego zajęcia. – Kurpik? – ucieszył się. – O, to bardzo dobrze. Już ja mu dam nauczkę! W przelocie pogłaskał żonę po biodrze i wyszedł zaraz na ganek. Kurpik, niski, chudy, kudłaty, stał o kilka kroków przed werandą, trzymając w dłoni czapkę. Był ubrany w płócienne spodnie i takąż koszulę, na nogach miał lipowe łapcie. – Wielkie uszanowanie panu dziedzicowi – kłaniał się. – Wielkie uszanowanie... – Czego chcesz? – zapytał pan Kalinowski. Dobrze wiedział, jaka jest przyczyna wizyty Kurpika, ale chłop nie był przecież partnerem dla dziedzica i pan Michał nie miał obowiązku pamiętać o stanie jego spraw. Zwłaszcza jeśli chłop należał do tej grupy sąsiadów, z którymi stale były jakieś kłopoty. – Z łaski pana dziedzica, ja w sprawie zapłaty za drzewo... Pan Michał patrzył surowo, ponieważ sprawa należała do poważnych. Mieszkańcy Kalinówki, a także wsi Nowosady, mieli prawo do zbierania
chrustu w lesie pana Michała, ale oczywiście nie wolno im było rąbać drzew i zabierać dużych sztuk, choćby złamanych czy też powalonych z innych powodów. Przyłapany na tym procederze chłop mógł być pewny kary. Kurpik i jego szwagier przytargali do swoich zagród dwie spore sosny, jak gdyby las należał do nich. Dawniej takie rzeczy załatwiano prościej. Pan dworu kazałby oddać ukradzione drewno, a sprawca dostałby lanie i na tym pewnie by się skończyło. Teraz jednak takie sprawy władny był rozstrzygać sąd. Sąd się zebrał, a Kurpik, choć przyłapany na gorącym uczynku, zapierał się w żywe oczy. – Na drodze my ze szwagrem znaleźli – opowiadał. – Drzewo ukradł zupełnie kto inny, a gdy wiózł drogą, to zgubił. My tylko znaleźli, a że nie wiedzielim do kogo należy, uznalim za swoją własność. – Znaleźliście? – zapytał sędzia. – Tak sobie szliście i znaleźliście? – Tak było. – Przysięgniecie? Kurpik zawahał się, ale w końcu zaryzykował. – Było, jak ja mówił – potwierdził. – Jak trzeba, to i przysięgnę. Sędzia rozzłościł się na tak jawne zuchwalstwo i stuknął otwartą dłonią w stół. – Ty złodzieju! – wybuchnął. – Masz czelność przysięgać w tak jawnie zawinionej sprawie? Znaleźliście dwie sosny i co, na plecy je wzięliście, tak? Na plecach przenieśliście dwie wiorsty? Mów mi tu zaraz, jak było, a jak nie, to do tiurmy wsadzę! Kurpik zamilkł, po czym przyznał, że faktycznie do lasu pojechali furmanką. – Przejeżdżali my – tłumaczył. – Ot, tak sobie. Patrzym, a tu... Sędzia znowu palnął w stół pięścią. – Prawdę mów, obwiesiu! – pogroził. Kurpik uznał, że nie uda mu się wykręcić i postanowił się przyznać. – Las duży – tłumaczył się. – Myśleli my, nie zauważy nikt, jak po
jednej sztuce weźmiem. Na naprawę chałup potrzebowalim. – Trzeba było kupić – pouczył sędzia. – Pieniędzy my nie mieli. – Ale bezczelności wam nie brakowało! Teraz jej pożałujecie. Na złodziejstwo nie ma pozwolenia! Uznał Kurpika i jego szwagra za winnych kradzieży. Ponieważ jednak drewno już zużyli do naprawy chałup i nie można go było odebrać, winowajcy zostali zobowiązani do zapłacenie panu Kalinowskiemu odszkodowania po trzy ruble od głowy. Teraz Kurpik z Nowosadów przyszedł błagać o miłosierdzie. Jego szwagier zachorował, on też nie ma pieniędzy, więc zwracając się pana dziedzica, żeby im dług ten rozłożył na raty albo i darował. – Proszę łaski pana dziedzica – kłaniał się nisko chłop. – Jak my ze szwagrem otrzeźwieli, pożałowalim tego, co zrobilim. I ksiądz pokutę naznaczył. Wiemy, że to sprawiedliwa kara, ale to bieda nas popchła do takiego postępku. Tylko bieda. Upraszamy łaski pana dziedzica, bo pieniędzy nie ma skąd dostać, a jakby i było, to nie ma jak oddać. Jakby pan dziedzic poczekać mógł, to oddamy jak tylko co gdzie zarobim. Albo jak by nam pan dziedzic odrobić pozwolił w polu albo w lesie... Pan Kalinowski został zaskoczony niespodziewaną propozycją, ponieważ Kurpik miał opinię chytrego i pyskatego, a tu nagle zrobił się taki pokorny. Przez chwilę zastanawiał się, jak powinien odpowiedzieć. Czy okazać surowość, czy też uznać, że Kurpik został już ukarany dostatecznie i być wspaniałomyślnym. Rozwiązania dostarczyła niespodziewanie Bunia. Wyżlica Bunia należała do ulubionych psów pana Michała. Teraz miała już swoje lata, ale w młodości sprawiała się bardzo wydajnie na polowaniach, nigdy nie sprawiała kłopotów w kwestii posłuszeństwa. Chodziła po dworskim zupełnie swobodnie, ponieważ była bardzo dobrze ułożona i nigdy nie trzeba jej było karcić za przetrzebienie kurnika albo
podobne przewinienia. Po latach spokojnej, wiernej służby cieszyła się zasłużoną emeryturą i dość specjalnym poważaniem. Nie chodziła już na polowania, co najwyżej na spacery. Większość czasu spędzała na podwórzu, w pozycji leżącej wodząc leniwym wzrokiem za wszystkim, co się rusza. Ze swojego ulubionego stanowiska, o piętnaście kroków na wprost werandy, miała wgląd na całość podwórza, widziała, kto wjeżdżał, kto wyjeżdżał, kto wchodził lub wychodził. Niechętnie się stąd ruszała, a miejscowi wiedzieli, jak wjechać na podwórze, żeby jej nie poruszyć, bo prosić można było na próżno. Miejsce warty opuszczała tylko wtedy, gdy sama miała na to ochotę. Bunia na co dzień była nadzwyczaj łagodna. Pozwalała wchodzić sobie na głowę młodszym psom, które jednak czuły respekt przed jej doświadczeniem i wagą. Pozwalała też na podobne zachowania dworskim kotom, choć tylko niektórym, bo jej sympatie były wyraźne i ugruntowane. Wyżlica miał jeszcze kły i potrafiła ugryźć bardzo boleśnie. Zwykle więc leżała na podwórzu. Była tak opanowana i spokojna, że można ją było wziąć za pomnik psa, a nie żywe zwierzę. Pan Michał żartował, że tylko kamień jest bardziej nieruchomy od Buni. Tego dnia, gdy Kurpik przyszedł w sprawie drzewa, wyżlica leżała na swoim miejscu. Spojrzała na wchodzącego nie podnosząc głowy i nie podnosiła jej także, gdy pan Kalinowski, stojąc na werandzie, rozmawiał z Kurpikiem. Świadkowie mówili potem, że Bunia poruszyła się dokładnie wtedy, gdy Kurpik mówił, jak to on i szwagier nie mają pieniędzy, żeby zapłacić za ukradzione drewno. Zwrócony twarzą do werandy, nie widział, co się dzieje za min. A z tyłu powolnym, leniwym krokiem podeszła do niego Bunia. Kiedy Kurpik oznajmił, że nie mają pieniędzy, ale gotowi są pracować, żeby odrobić należność, a pan Michał zastanawiał się nad odpowiedzią, Bunia stała już przy nodze chłopa. Podeszła cicho, wolno, leniwie. Nikt się nie zorientował, co chce zrobić, a ona powąchała portki chłopa
i spokojnie, łagodnie nawet, wbiła się zębami w łydkę Kurpika. Pan Kalinowski nie zdążył postanowić, czy ma być szczodry, czy pamiętliwy. Kurpik wrzasnął, skoczył jak oparzony. Pan Michał natychmiast ocenił niebezpieczeństwo. – Bunia, puść! – nakazał ostro. Ale suka nie odpowiedziała na wezwanie. Wbiła zęby w mięśnie chłopa i trzymała je zaciśnięte przez kilka sekund. Kurpik wił się i krzyczał. A z garści wypadały mu monety. Całe trzy ruble, jak potem dokładnie policzono. – Puść! – powtórzył pan Michał i ruszył ku schodom werandy, żeby zejść na podwórze. Bunia usłuchała polecenia, otworzyła pysk i uwolniła nogę. Odeszła na dwa kroki i z politowaniem spojrzała na swojego właściciela. Wzrok jej łagodnych, spokojnych oczu zdawał się mówić: Czego ty chcesz, człowieku? Pokazałam ci, że ten tu to zwykły oszust i naciągacz. Po czym dostojnie i powoli wróciła na swoje miejsce, wyciągnęła łapy i położyła na nich głowę. Było to tak naturalne i tak prawdziwe, że wszyscy, którzy wiedzieli tę scenę, opowiadali potem, że suka działała jakby we śnie, albo jakby kierowana niewidzialną ręką, a była to zapewne ręka nieznosząca krętactwa i oszustwa. Na wrzaski Kurpika zbiegli się zaraz ci, co byli w pobliżu, jedni drugim opowiadali, co się wydarzyło. Kurpik obalił się na piasek, trzymał pogryzioną nogę w górze i krzyczał. – I po co było kłamać? – spytał pan Kalinowski. – Prawda zawsze wyjdzie na jaw. Nie takim, to innym sposobem. Zszedł z ganku, żeby rzucić okiem na rany Kurpika, a ten nadal u jego stóp wzywał Jezusa i Pannę Najświętszą. – Powierzchowne rany – ocenił pan Michał. – Bunia miała jak najlepsze intencje. Chciała tylko pouczyć. Ale oczywiście trzeba opatrzyć. Zajęła się tym kucharka Serafina, co to posiadała też inne lekarskie umiejętności – najlepiej w okolicy stawiała bańki, a podobno umiała też
zamówić chorobę. Szczęśliwie dla Kurpika była całkiem trzeźwa. Na potrzeby czynności lekarskich pani Katarzyna dała klucz do spiżarni, skąd Wacia Potocka przyniosła butelkę wódki. Serafina zalała ranę alkoholem, próbując uprzednio, czy lekarstwo jest odpowiednie, po czym zawiązała nogę Kurpika kawałkiem płótna. – Do wesela się zagoi – pocieszyła. Pogryziony krzyczał wniebogłosy. Pani Katarzyna stała na ganku i z daleka czuwała, by wszystko odbywało się w należytym porządku. – Rzeczywiście to lekka rana – zauważyła z pewnym zawodem Wacia Potocka. – Jak kiedyś starego Szymusiuka ugryzł wściekły pies, to go musieli całego w ziemi zakopać, żeby jad wyszedł. Był zupełnie szalony i nie wiedział, co się z nim dzieje, wszystkich naokoło chciał gryźć. To wykopali dziurę, wrzucili go tam i dawaj zasypywać. Zasypali po szyję, to on się uspokoił. Ale jeden taki, co tam był, znający się na rzeczy, powiedział, żeby za wcześnie nie odkopywać, bo jad mógł jeszcze nie wyjść. To go zostawili tak na noc. A jak rano przyszli, to on już skonał całkiem... Kurpik stanął już na własnych nogach, w tym na jednej grubo obandażowanej. – Jak to może być, żeby na człowieka znienacka napadać – odezwał się hardo do pani Kalinowskiej. – Do sądu pójdę, żeby sprawiedliwości dochodzić. Pani Katarzyna zastukała laską. – Milcz! – nakazała. – To kara za niedobre zachowanie i chęć oszustwa. I tylko ostrzeżenie było. Następnym razem może się dużo gorzej skończyć. Pies mądrzejszy od ciebie, Kurpik. Na drugi raz dobrze się zastanów, zanim kogoś oszukasz. Taki z ciebie oszust nieudolny, jak i nieudolny gospodarz. Pies od ciebie mądrzejszy, od razu cię przejrzał. Kurpik odszedł, kuśtykając. Pani Katarzyna odebrała od kucharki solidnie już opróżnioną butelkę i kazała Waci ponownie zamknąć ją w szafce.
– No i masz tych swoich kmiotków! – powiedziała do pana Michała. – Tylko patrzą, jak człowieka oszukać. Niby cierń tkwiło w niej wspomnienie z lat młodości, gdy chłopi buntowali się przeciwko dworom nawet z bronią w ręku, i co jakiś czas wygłaszała ostrzeżenia. – Pomoc dla wieśniaków chwalebna to rzecz. Ale trzeba ich trzymać w karbach, bo inaczej gotowi za równych się zacząć uważać i będą brali naszą uprzejmość za słabość. W kilka dni o wszystkim wiedziała już dokładnie cała parafia. W niedzielę kazanie stosowne do owego wydarzenia wygłosił w Zabłudowie ksiądz Miodyński. Napiętnował uchylanie się od obowiązków, unikanie nałożonych kar, próby oszukiwania i wyłudzania. Wizja piekła, jaką przedstawił wiernym tego dnia, była koronkowej roboty. Dużą rolę pełniły tam psy, wymuszające przyznawanie się do prawdy oraz wymierzające sprawiedliwość w imieniu Pana. Po nabożeństwie wierni roztrząsali bardzo udane kazanie proboszcza i tym sposobem historia wizyty Kurpika w Kalinówce i zdarzenie z udziałem starej suki rozniosły się po okolicy. Bunia urosła w oczach wieśniaków do rangi wagi sprawiedliwości, która to waga stoi u wrót Kalinówki, niczym żołnierz na warcie, by żaden zły człowiek nie przeszedł przez bramę dworu. Powstało nawet takie powiedzenie: Boh barani ad Buni, co znaczyło: strzeż mnie Boże od sprawiedliwości w wykonaniu Buni, innymi słowy: zachowaj w sekrecie moje szachrajstwa. Franciszka żywiła nie mniej podziwu dla starego psa. Jeszcze tego samego wieczora wyniosła wyżlicy kawałek skóry z boczku. – Co za mądre stworzenie! – zachwycała się, stojąc na wszelki wypadek w bezpiecznej odległości. Bunia otworzyła oczy, zerknęła i leniwie obróciła się na bok. Lubiła pieszczoty, także słowne, ale jedzenie brała tylko z ręki pana Michała. Kiedyś pozwalała się karmić także Stasiowi Kalinowskiemu, ale młodego pana ostatnio rzadko widywano we dworze.
BOMBA
B
omba w Topolanach wybuchła wcześnie rano, kilka minut po godzinie piątej. Huk był nadzwyczaj głośny, z trzaskiem pękało szkło, wypadając z okien świątyni i okolicznych domów, pojawiło się dużo siwego dymu. Szczęśliwie niewiele osób znajdowało się o tej porze w pobliżu cerkwi, a ich obrażenia okazały się powierzchowne. Z domów i chałup wybiegli przerażeni ludzie i kto tylko mógł pędził na miejsce zdarzenia. Żandarmi przybyli nadzwyczaj szybko i sprawnie zaprowadzili porządek, odsuwając mieszkańców na bezpieczną odległość. Wybuchł ładunek umieszczony pod progiem cerkwi. Drzwi zostały uszkodzone, ale bomba nie spowodowała zniszczeń wewnątrz świątyni. Usłyszawszy o tym od swojego batiuszki, tłum przycichł, ale się nie rozchodził, czekając na wiadomości. Kobiety modliły się głośno, mężczyźni spoglądali spode łba i zaciskali pięści. Rudolf Krantz, starszy detektyw Ochrany, który przyjechał godzinę później, pochwalił postawę żandarmów i uważnie wysłuchał ich krótkiego meldunku. – Bomba nie nadzwyczaj silna, wasza wielmożność – raportował jeden. – Ale bardzo sprytnie założona. Dwie baby ciężko przestraszone, a sługa cerkiewny zraniony od szkła. Otwierał właśnie wrota, jak wybuchnęło. Batiuszka mówi, że w środku nic nie uszkodzone. Sami tam nie wchodziliśmy, wedle ostatniej instrukcji, żeby niczego nie dotykać na miejscu przestępstwa. – W nocy to założyli, wasza wielmożność – dodał drugi. – I napis też musieli robić w nocy, farba już wyschła. Napis wykonano na płocie od ulicy. Ktoś namazał czerwoną farbą, wielkimi literami: Moskale precz! Wszystko to, uszkodzone wrota do cerkwi i napis na płocie, oglądali mieszkańcy Topolan, przejęci i zaszokowani. W głowach im się nie mieściło, żeby ktoś śmiał podnieść rękę na świątynię.
Krantz kazał odprawić gapiów i zajął się oglądaniem miejsca zdarzenia. Ładunek wybuchowy wyrwał próg świątyni, co jednocześnie ją uratowało. Próg był solidny, dębowy, zatrzymał główny impet bomby. Rany osób postronnych pochodziły od drzazg z drzwi i obramowań okien, jakie odłupały się w wyniku podmuchu. Lekarz, który wkrótce potem nadjechał, zbadał wszystkich poszkodowanych i zapewnił, że nic poważnego nikomu się nie stało. – Sława Bohu! – westchnął Krantz, co skwapliwie podchwycili żandarmi. Starszy detektyw długo rozmawiał z miejscowym kapłanem. Batiuszka targał brodę z rozpaczy i przysięgał, że do tej pory nie było nigdy zadrażnień pomiędzy prawosławnymi a katolikami ze wsi lub też z okolicy. Bo że zamach przygotowali katolicy, najpewniej Polacy, zdawało się nie ulegać wątpliwości. Tylko oni mogli mieć interes w zastraszeniu mieszkańców. Tak powiedział batiuszce agent Krantz, choć nie wyjaśnił, w jakim celu ktoś chciałby zastraszyć mieszkańców Topolan. Ale na szczęście nie bardzo się to udało temu anarchiście, co nie szanuje świętości. Policjant kazał żandarmom dokładnie rozpytać mieszkańców, czy w ostatnich dniach nie widzieli w okolicy kogoś podejrzanego. – Czy chodził kto może w pobliżu? – podpowiadał pytania, jakie mieli postawić mundurowi. – Rozpytywał? Niekoniecznie obcy. Mógł to być przecież swój. – Swój? – przestraszył się duchowny i przeżegnał się szybko. – Broń, Panie Boże, przed takim nieszczęściem. Żeby tylko nie swój! – A czemuż tak? – zapytał Krantz. – Łatwiej znieść myśl, że to kto obcy. Badanie śladów nie dało wiele. Przed świątynią roiło się od odcisków stóp, postawionych tu, gdy mieszkańcy podchodzili, by dowiedzieć się o los cerkwi. Jeśli były i ślady sprawców, zostały skutecznie zadeptane. Policyjny fotograf rozstawił aparat i wykonał kilka zdjęć: wyrwanego
progu, drzwi wiszących na wykrzywionych zawiasach, wybitych okien, wreszcie napisu na płocie naprzeciw świątyni, ledwie o trzydzieści kroków od niej. Zrobił nawet fotografie poszkodowanych ludzi, a towarzyszący mu żandarm dokładnie zapisał nazwiska ofiar zamachu. Ludzie tymczasem zbierali się w gromady, a niejeden miał ze sobą broń i byli gotowi pomagać w odszukaniu sprawcy. Agent Krantz zmarszczył brwi na widok chłopów uzbrojonych w siekiery, kosy i kije. – Żeby mi tu porządek był! – surowo przykazał żandarmom. – Niechaj zaraz wracają do domów i odłożą żelazo. Przetłumaczcie im, że to wyłącznie sprawa władzy. Władza szybko odszuka sprawców tego barbarzyństwa. Znajdzie i wymierzy srogą karę. Żandarmi uspokoili ludzi, w czym wydatnie pomógł im batiuszka. – Wracajcie do domu, prawosławni – nawoływał. – A jutro rano przyjdźcie posprzątać Dom Boży. Pod wieczór wszyscy przedstawiciele urzędów odjechali do Białegostoku, zostawiając na straży tylko jednego żandarma. Agent Krantz sporządził bardzo dokładny raport z wydarzenia, który następnie rozesłał gdzie należy – do gubernatora w Grodnie, a także do swoich przełożonych w Petersburgu. Tam też zostały dostarczone fotografie, starannie ponumerowane i dokładnie opisane. Następnego dnia o straszliwym zamachu i okropnych jego skutkach napisały gazety, żądając schwytania sprawców i surowego ich ukarania. Sprawa stała się tematem rozmów w mieście, na wioskach, przed gospodami i na targowiskach. W cerkwiach kapłani grzmieli na bezbożników i świętokradców. Nie inaczej było w kościołach katolickich. W Zabłudowie, położonym ledwie kilka wiorst od miejsca tragedii, ksiądz proboszcz Miodyński w ostrym kazaniu skrytykował postawę nieznanych zamachowców, nazywając ich bandytami. – Bandyci! – krzyczał z ambony. – Bandyci przeważnie bez czci
i sumienia! Tylko patrzeć, jak i na nasz święty kościół się zamachną. A może i samego Pana Boga zechcą wysadzić w powietrze! Przeklęci socjaliści i przeważnie anarchiści! *** Wczesnym rankiem żydowską furką przyjechali do dworu w Kalinówce dwaj żandarmi pod bronią. Towarzyszył im cywilny agent Ochrany, który nie musiał przedstawiać się z nazwiska. – Wasz syn Stanisław, panie Kalinowski, obecny w domu? – zapytał Rudolf Krantz, uprzejmie uchylając melonika. – Tak – odpowiedział gospodarz, zaskoczony wizytą. – Jeszcze śpi, późno wrócił wczoraj... – Późno? – uśmiechnął się gość. – To nawet i nie dziwne, że późno. Pokazał pismo, że ma prawo dokonać rewizji i kazał się zaprowadzić do pokoju Stasia. Poszli tam w czwórkę i już po chwili okazało się, że żandarmi nie przyjechali na próżno. Mała, dość ciężka paczka, zawinięta w papier i powiązana sznurkiem, leżała schowana za piecem. Krantz ostrożnie ułożył ją na stole i zwrócił się do Stasia: – Pan, jak sądzę, nie wie, co to jest? Staś Kalinowski, w długiej nocnej koszuli, siedział na brzegu łóżka. Jego wzrok wyrażał całkowite zaskoczenie. – Nie mam pojęcia – potwierdził. Krantz zważył paczkę w dłoniach, bardzo ostrożnie się z nią obchodząc. Rozwiązał część sznurka, by łatwiej uchylić rąbka grubego pakowego papieru. Ukazała się pod nim część nieznanego mechanizmu. – Ta bomba to więcej niż trzeba, żeby wysadzić cały dom w powietrze – powiedział do zaszokowanego Michała Kalinowskiego. Kazał sobie podać pióro i na miejscu sporządził protokół. Podpisała go panna Wacia Potocka jako świadek. Widziała to wszystko także Franciszka, ale ona nie umiała pisać. Krantz schował papier i polecił młodemu człowiekowi się ubrać. Wcale
na niego nie patrzył, ale żandarmi ani na chwilę nie spuścili ze Stasia oka. Wszystko odbyło się tak szybko, że niektórzy mieszkańcy nawet tego nie zauważyli. Zanim kobiety, pani Katarzyna Kalinowska i Klementyna Hoffmann, ubrały się na tyle, że mogły pokazać się obcym, chłopca wyprowadzono na podwórze i tam wsadzono na furmankę. – Co to wszystko ma znaczyć? – pytał Michał Kalinowski, ale Krantz ignorował pytania. Dopiero, gdy opuszczał dwór, zauważył ze smutkiem: – Pan, jak słyszę, zajęty młodą żoną, a syn samopas chodzi. A co to znaczy? Znaczy, że będzie bieda, panie Kalinowski. *** Więzienie okręgowe w Białymstoku od stu lat mieściło się w ponurym jednopiętrowym budynku przy ulicy Mikołajewskiej. Pokój przesłuchań był prawie pusty. Tylko zamknięta metalowa szafa, kwadratowy stół i kilka krzeseł. Uzbrojony wartownik zwykle stał na zewnątrz, a jeśli czasem wchodził do pomieszczenia, zajmował miejsce pod wieszakiem w kącie. Wieszak był nieużywany, ponieważ nie było tu pieca, a od małego, przesłoniętego kratami okna przez okrągły rok ciągnął chłód. Staś czekał w tym pustym i chłodnym pomieszczeniu, pilnowany przez grubego żołnierza w ciepłym szynelu. Staś, w letnim płóciennym ubraniu, trząsł się z zimna i z emocji. Wartownik milczał, patrząc w przestrzeń. Po pewnym czasie otworzyły się drzwi i wszedł starszy detektyw Rudolf Krantz. Usiadł przy stole, zdjął melonik, a zanim go położył, przejechał po blacie otwartą dłonią. Następnie gestem wskazał Stasiowi miejsce naprzeciw. – Panie Kalinowski – odezwał się. – Czy zechce pan wyjaśnić, skąd u pana w domu gotowa bomba i czemu miała służyć? – To nie moja paczka – zaprzeczył Staś. – Pierwszy raz zobaczyłem ją, gdy przyszli żandarmi. Krantz potarł palcem czoło. – Taaak – powiedział. – Panu się zdaje, że będzie pan bohaterem? Otóż, panie Kalinowski, proszę na to nie liczyć. Ja potrzebuję dowiedzieć
się, co pan z tym zamierzał zrobić. – Nic nie wiem o paczce – powtórzył Staś z naciskiem. – Ani tym bardziej o bombie. To jakieś straszne nieporozumienie. – Nieporozumienie? – nie zdziwił się policjant. – Naturalnie, nie musi pan odpowiadać, choć tak byłoby dla pana lepiej. Ale u was, Polaków, to takie przyzwyczajenie jest, żeby grać bohatera. Uważam to za głupie, ale szanuję cudze przekonania. Zatem, ma pan czas do jutra. Jutro zapytam pana jeszcze raz, skąd wzięła się bomba i co miała zniszczyć. Jeśli pan nie odpowie szczerze, będzie sąd i kara. – Jaki sąd? – Staś nie mógł uwierzyć, że to nie sen i za chwilę mogą zakuć go w kajdany. – Ja nie mam niczego na sumieniu! Rudolf Krantz podniósł melonik. – Zatem do jutra, panie Kalinowski. Spokojnej nocy. *** Staś Kalinowski siedział na drewnianym zydlu i rozglądał się po małej celi. Dwa proste łóżka z siennikami i cienkimi kocami do przykrycia. Dwa stołki. Małe, zakratowane okno wysoko nad podłogą. W kącie, przy okutych drzwiach z okienkiem judasza, kubeł z pokrywą. Siedział aż do wieczora. O zmierzchu przeniósł się na pryczę, w pomieszczeniu nie było żadnego światła. Ledwie usiadł, gdy otworzyły się drzwi i strażnik wprowadził drugiego więźnia. Był to nadzwyczaj biednie ubrany człowiek. Miał kudłatą głowę, zaniedbaną brodę, a jego odzienie brudne i poszarpane. Z dziurawych kamaszy, przewiązanych sznurkiem, by się nie rozleciały, wystawały duże palce w dziurawych skarpetach. Mężczyzna wszedł i zatrzymał się na środku pomieszczenia. Rzucił okiem na Stasia siedzącego na pryczy i uśmiechnął się na powitanie. Nie powiedział słowa, ale Kalinowski rozpoznał go od razu – to Kiercul, znany wszystkim żebrak i włóczęga. Był on człowiekiem wyjątkowo łagodnym. Choć wiele razy odpędzano
go od progów, przeganiano spod kościołów, traktowano pogróżkami, a czasem kamieniami, nigdy nie okazywał złości. Uśmiechał się, ustępował, znosił w milczeniu szykany i razy. Co jakiś czas trafiał za kratki, gdy sąd wymierzał mu kary aresztu za żebractwo, najczęściej po dwa tygodnie. Kara ta jednak nie robiła wrażenia na Kierculu, który po opuszczeniu więzienia natychmiast podejmował swój proceder. Sąd dawno już doszedł do wniosku, że Kiercul jest niepoprawny i tylko czasem wydawał wyrok skazujący, wychodząc z założenia, że nie ma powodów, by władza żywiła włóczęgę, dawała mu schronienie i regularne posiłki. Teraz wszedł do celi trzymając w garściach niewielki tłumoczek, który zaraz położył na wolną pryczę. – Znam cię – powiedział Staś Kalinowski, zadowolony, że nie będzie w celi sam. Kiercul uśmiechnął się w odpowiedzi i pokiwał głową na znak, że rozpoznaje towarzysza niedoli. Często pracował w Zabłudowie przed kościołem Świętych Apostołów Piotra i Pawła i miał okazję dowiedzieć się, kim jest młody pan Kalinowski. Nie odezwał się jednak, ponieważ był niemową. Dokładniej, był niemową dla innych, by wywołać u ludzi większe współczucie i uzyskać większą jałmużnę. Tak się jednak zapamiętał w swojej roli, że często zapominał ludzkiego języka. Usiadł na pryczy, położył dłonie na kolanach i zapadł w rodzaj drzemki. Oczy miał zamknięte, nie słyszał, jak Staś Kalinowski próbował do niego zagadywać. Kiedy wieczorem skrzypnęły drzwi, bo nadeszła pora na posiłek, Kiercul ocknął się nagle i szybko zeskoczył z pryczy. Wziął swoją miskę i stanął przy drzwiach w pełnej gotowości. Staś współczuł staremu człowiekowi. Gdyby przyjrzał się dokładniej, zauważyłby, że Kiercul jest dopiero w średnim wieku, tylko niechlujny zarost i postrzępiony strój czyniły z niego starca. Kalinowski pomyślał o towarzyszu niedoli z pewnego rodzaju sympatią i bardzo żałował, że nie może z nim porozmawiać, czas płynąłby przecież znacznie szybciej.
Poszli spać w milczeniu. Staś ostentacyjnie ukląkł do wieczornej modlitwy i bez zaskoczenia zobaczył, że Kiercul także przyklęknął przy swoim posłaniu. Modlili się w duchu, a potem poszli spać. – Dobranoc, Kiercul – powiedział Staś. – Wiem, że nie potrafisz mówić, ale sądzę, że gdybyś umiał, pewnie byś mi odpowiedział na to chrześcijańskie pozdrowienie. Dobranoc, Kiercul. *** Wzburzenie mieszkańców Topolan oraz nieco dalszej okolicy świętokradczym czynem było wielkie. Choć we wsi pozostał na straży żandarm z miasta, obawiano się powtórzenia ataku na cerkiew i zorganizowano patrole samoobrony. Chłopi na zmiany obchodzili teren wokół świątyni, pilnowali wsi i dróg do niej prowadzących. Sprawdzali stodoły i stogi, uważnie przyglądali się przejeżdżającym przez wieś podróżnym. Ponieważ byli uzbrojeni, wzbudziło to zaniepokojenie ziemian z okolicznych dworów. Pan Jacek Nowacki, który spał ze strzelbą w zasięgu ręki, żądał od władz zaprowadzenia porządku i uspokojenia umysłów. Gdy do wsi dotarła wiadomość o aresztowaniu młodego pana Kalinowskiego, emocje nieco opadły. Ktoś przypomniał sobie, że zimą widywano go w pobliżu cerkwi w kilku różnych miejscowościach, powiedział o tym żandarmowi, a ten powiadomił swoich zwierzchników. – Złapali anarchistę – oznajmił batiuszka w Topolanach. – Sami widzicie, jak dobrze działa nasza władza. Ludzie uspokoili się, a po kilku dniach policja odwołała też dyżurującego w nocy żandarma. *** Udział Stasia Kalinowskiego w jakimkolwiek zamachu całkowicie wykluczali mieszkańcy Kalinówki. – To bzdura! – przekonywała Klementyna Hoffmann. – Po prostu bzdura! Wiedziałabym pierwsza, gdyby coś takiego miało miejsce. Odwoływała się do swojej znajomości ze Stasiem, do tego, że była jego
jakby starszą siostrą, przed którą nie miał sekretów – Coś bym wiedziała – upierała się, gdy wątpiono, że łączyła ich bliska znajomość. – Coś bym zauważyła, usłyszała, choćby tylko przypadkiem, jeśli już nie wierzycie, że wszystko mi opowiadał. Pan Michał był ostrożniejszy w sądach. Dobrze wiedział, że syn miał głowę nabitą szczytnymi ideami i marzył o tym, aby odegrać jakąś rolę w świecie. Obawiał się więc, że ze swoją naiwnością i chęcią przeżycia przygody zaplątał się w awanturę dorosłych spiskowców. – Jak go wychowałem! – mruczał z żalem. – Jak nieodpowiednio go wychowałem! Starsza pani widziała sprawę jeszcze inaczej. Wbrew obawom Kalinowskiego nie wpadła w rozpacz po aresztowaniu wnuka, a zachowywała się zadziwiająco spokojnie. Nie wierzyła w plotki, że Staś planował wysadzenie jakiejkolwiek świątyni. – Moskale są zdolni do najgorszych rzeczy – oznajmiła. – Tylko człowiek pozbawiony honoru i skończony głupiec mógł wpaść na równie niedorzeczny pomysł, jak zamach na kościół albo cerkiew. Powiadam wam, że to prowokacja policji, szyta bardzo grubymi nićmi. Wkrótce się wyjaśni i Staś wróci do domu. Zachowywała opanowanie i z pewnym nawet rodzajem pogody godziła się, że kolejny członek rodziny składa ofiarę na ołtarzu Ojczyzny. – Na niego padło – powiedziała spokojnym tonem. – Jemu wyznaczył los godnie podtrzymać patriotyczne tradycje Kalinowskich. Módlmy się, żeby pan Bóg dał mu siłę. On jest taki wrażliwy, taki delikatny...
WIĘZIEŃ
R
ano Staś obudził się obolały. Nocleg na drewnianej pryczy i cienkim sienniku nie należał do przyjemności. Budził się wielokrotnie, nasłuchując. Wszędzie panowała głucha cisza, tylko czasem można było usłyszeć powolne kroki warty. Przyniesiono śniadanie, skromne i nie do zjedzenia, ale był bardzo głodny. Zupa miała bury kolor, a chleb zalatywał pleśnią. Podobnie jednak jak towarzysz z celi, Staś rzucił się na posiłek. Kiercul jadł wolno, wolno przeżuwał i z uśmiecham przyglądał się młodemu człowiekowi. – No, co się tak gapisz? – zapytał Kalinowski. – Byłem głodny. W domu nawet bym nie spojrzał, a tu zjadłem nawet z smakiem. Żebrak uśmiechnął się łagodnie i pokiwał głową. Krótko potem drzwi celi otworzyły się, stanął w nich strażnik. Był to starszy, siwowłosy żołnierz, który z pewnością niejedno w życiu widział. – Pan sobie czego życzy? – zapytał uprzejmie, zwracając się do Kalinowskiego. – Idę do miasta, to mogę przynieść. Staś natychmiast wykorzystał okazję. Wygrzebał z kieszeni papierowego rubla. – Chleba świeżego przyniesiesz? – Może być – zgodził się żołnierz. – Nawet i bułkę przyniosę. Staś przytaknął, ale to nie były jego wszystkie potrzeby. – A oranżadę? – spytał. Kiercul zadziwiony podniósł brwi, ale strażnika nie zaskoczyła prośba więźnia. – Może być – potwierdził. *** Około południa Stasia wezwano na przesłuchanie. Agent Krantz siedział w tym samym miejscu, tak samo leżał jego kapelusz. Zupełnie jakby przez noc nie wychodził z sali. – Namyślił się pan? – zapytał z uśmiechem.
Staś położył rękę na sercu. – To nieporozumienie – oświadczył. – Tłumaczyłem już wczoraj. Nie rozumiem, czemu pan podejrzewa mnie o takie straszne rzeczy. Jestem zupełnie niewinny i nic nie wiem o bombach i spiskach. Przysięgam! Rudolf Krantz dłuższą chwilę przyglądał się Kalinowskiemu bez słowa. – Młody człowieku – odezwał się po chwili, a w jego głosie była łagodna, spokojna perswazja. – Szkoda, że nie posłuchał pan mojej rady. Ale co robić, jest jak jest. Możemy rozmawiać bardzo długo na wszelkie możliwe tematy. Tylko że ta miła konwersacja wypada lepiej, gdy jest prowadzona w bardziej stosownym miejscu. Panu wygodnie w celi? Zapewne nie. Trzeba zatem opuścić ją jak najszybciej i wrócić do wygodnego domu i wygodnego łóżka. Jak to zrobić? To bardzo proste. Opowiedzieć wszystko szczerze, podpisać zeznania i nic więcej. Staś nie pojmował postępowania policjanta, ale rozumiał, że został w jakiś sposób zaplątany w poważną sprawę i grozi mu niebezpieczeństwo. – Nie mam nic do ukrycia – oświadczył. – To pomyłka, proszę pana. Może pan pytać o wszystko, nie mam powodów do kłamstwa. Rudolf Krantz pokiwał głową z zadowoleniem. Patrzył na rozmówcę życzliwym, spokojnym wzrokiem. – Doskonale. Na razie chciałbym dowiedzieć się tylko najważniejszych rzeczy, nie zawracajmy sobie głowy szczegółami. Czyj był pomysł użycia bomby? Proszę nie mówić, że pański. Trudno mi uwierzyć, że nie istnieje ktoś, kto wciągnął pana w ten nieszczęsny spisek. Zapewne nie pomylę się, gdy założę, że nadużył pańskiego zaufania, namówił, może po prostu oszukał... – Nikt mnie do niczego nie namówił! – zastrzegł się Staś. – Już przecież tłumaczyłem, że nie wiem, o jakim zamachu mowa. Krantz nie tracił cierpliwości. – Drogi panie Stanisławie – przemówił, nie zmieniając przyjacielskiego tonu. – To przecież głupie tak się upierać. Wiemy, że ma pan duże zdolności z mechaniki, może też z fizyki, chemii i podobnych dziedzin. Ani
przez chwilę nie twierdziłem, że to pan dokonał zamachu. Proszę się nie obawiać, takie oskarżenie panu nie grozi. Ale jest kilka rzeczy, które przemawiają przeciw panu. Materiały wybuchowe w domu na przykład. To chyba nie jest powszechna praktyka, żeby trzymać takie rzeczy w piecu. – To wszystko nieprawda! Staś zaprzeczał, ale w jego głosie nie było przekonania. Zastanawiał się gorączkowo, jak powinien postąpić. Tajemnicza paczka mogła pochodzić od Floriana Sawickiego, ale nie mógł ujawnić swoich podejrzeń, bo musiałby podać nazwisko przyjaciela, a tego nie chciał uczynić w żadnym wypadku. Rudolf Krantz nie naciskał. Miał rybę w sieci i wiedział, że łatwo ją wyłuska. – Zostawmy to na razie – zaproponował. – Powiedzmy, że w nocy, gdy pan spał smacznie i grzecznie, nieznajomy człowiek wszedł do pańskiego pokoju i schował tam paczkę z bombą. Owszem, to jest jakieś tłumaczenie, ale marne, sam pan to musi przyznać. – Nie rozumiem, jak to się stało... – zgodził się Staś bezradnie. Detektyw Krantz uśmiechnął się pocieszająco. – Coś panu poradzę, jako człowiek nieco starszy, więc bardziej doświadczony. Niech pan nie uważa policji za głupców. Proszę się wysilić i wymyślić jakieś w miarę wiarygodne tłumaczenie. Niech pan powie, że znalazł paczkę, zajrzał do środka, przestraszył się zawartością i schował ją, aby zastanowić się, co z nią zrobić. Powinien pan wprawdzie natychmiast powiadomić władze, ale na pańską korzyść świadczy, że jest pan młody i niedoświadczony... Staś Kalinowski zaprzeczył. – Ależ nie znalazłem żadnej paczki. Taka jest prawda. – Rozumiem. Zatem rozpatrzmy inne możliwości. Ktoś panu przyniósł bombę, albo sam ją pan skonstruował. Staś zaprzeczył. – Nie mam z tym nic wspólnego.
Rozumiał już, że żadne wytłumaczenie nie zadowoli pytającego, który czeka tylko na przyznanie się do winy. – Moje tłumaczenia się nie liczą – zauważył. – Pan i tak nie wierzy. – Nie bardzo – zgodził się Krantz. Wyjął z kieszeni kartkę, rozłożył ją na stole. – A to jak pan wytłumaczy? Była to mapa, za pomocą której Staś Kalinowski odwiedzał poszczególne miejscowości w poszukiwaniu Tamary. – Co to jest, panie Stanisławie? – zapytał Krantz dobrotliwym tonem. – To chyba jest panu znane? Kalinowski potrząsnął głową oburzony. – To moje prywatne papiery! – zauważył. – Nikomu nic do tego. Detektyw przyglądał się mapie z nieukrywanym podziwem. Przedstawiała zarysy miejscowości, trakty i drogi, a także ścieżki i dukty leśne, przede wszystkim zaś wyraźnie oznakowane cerkwie prawosławne. Niektóre z rysunków były przekreślone znakiem X i opatrzone datą. – Bardzo ładnie wykonana – ocenił Krantz. – I dokładna. Co nas oczywiście nie dziwi, ponieważ wiemy, że pan mimo tak młodego wieku posiada liczne zdolności. Staś wykrzywił usta w ironicznym, jak mu się zdawało, uśmiechu. Był przerażony, czuł, jak drżą w nim mięśnie i ze wszystkich sił starał się nie pokazać po sobie przestrachu. – To też ma świadczyć przeciw mnie? – zapytał, starając się o swobodny, lekceważący ton. – A pan mówił, że policja jest... – poprawił się – nie jest niemądra. Krantz postukał palcem w papier. – Jakim celom służyła ta mapa? Proszę, niechaj pan wymyśli wiarygodne tłumaczenie. – Nie muszę wymyślać. To rysunek na mój wyłączny, prywatny użytek. – Rozumiem – odpowiedział Krantz. – Prywatny. Ale niektóre
elementy tego rysunku wzbudziły moją ciekawość. Na przykład te cerkwie. Pan jest przecież katolikiem, prawda? – Oczywiście. – Skąd więc zainteresowanie świątyniami prawosławnymi? Bo przyzna pan, że ta mapa świadczy o takich zainteresowaniach. – Świadczy – zgodził się Kalinowski po krótkim namyśle. – Ale nie na sposób, w jaki pan to widzi. Mapa po prostu pokazuje miejsca, w których byłem, aby oglądać cerkwie. – Oglądać – powtórzył Krantz. – A w jakim celu? Staś wzruszył ramionami. – Po prostu oglądać. Jak sam pan zauważył, jestem katolikiem, więc cerkwie są dla mnie interesujące jako świątynie innej religii. Gdy pojadę do Azji, będę tam oglądał świątynie buddyjskie albo shintoistyczne... Rudolf Krantz przesunął końcami palców po stole. Na jego twarzy rozgościł się szeroki uśmiech. – Pojedzie pan – potwierdził. – Na pewno pojedzie pan do Azji, panie Stanisławie. I to wkrótce, jeśli nadal będzie pan opowiadał takie bzdury. Na Sybir, panie sprytny. Na Sybir! Złożył mapę, wstał energicznie i zastukał pięścią w drzwi. Gdy pojawił się żołnierz z karabinem, kazał mu odprowadzić aresztanta do celi. Za drzwiami Staś Kalinowski obejrzał się, a potem przystanął nagle, zaskoczony. Z końca korytarza doleciał go mocny zapach świeżej jajecznicy. Zapach był tak wyraźny i tak sugestywny, że żołądek zareagował bolesnym skurczem. Burczenie było głośne, usłyszał je także wartownik. – Głodnyś, co? – zapytał współczująco. – Trzeba było siedzieć u mamy pod pierzyną, a nie brać się za politykę. Staś wzruszył ramionami. – Za politykę? – powtórzył zdziwiony. – Trafiłem tu przez pomyłkę. Żołnierz pchnął go lekko w plecy. – Pewnie! Wszyscy tak mówicie. Nu, stupaj!
*** Rudolf Krantz opuścił miejsce przesłuchań i udał się do pomieszczenia obok. Był to pokój biurowy, urządzony bardzo skromnie. Przy biurku siedział starszy mężczyzna z bródką i w binoklach. Co jakiś czas wyjmował ręce spod palta narzuconego na ramiona i kierował je ku stolikowi obok biurka, gdzie znajdowała się maszynka spirytusowa. Na maszynce stała patelnia, na patelni skwierczały jajka na boczku. – Czy wasza wielmożność słyszał całą rozmowę? – zapytał uprzejmie Rudolf Krantz. Anton Siergiejewicz Skisłow, prezes Sądu Okręgowego, przytaknął ruchem głowy. Właśnie sięgnął widelcem do patelni, wybrał wielką skwarkę i dmuchał teraz na nią, by nieco przestygła. – Wszystko jasne – odezwał się po chwili. – Nie chce mówić, mała strata. Szkoda pańskiej inteligencji na rozdrabnianie tej sprawy. A i sąd wojenny nie ma czasu na głupstwa. Wystarczą zeznania tego drugiego. Zechce pan skosztować? – Tak jest, panie sędzio. Z wielką przyjemnością. Na zachęcający gest siedzącego, Krantz przysunął sobie krzesło, z zanadrza wyjął łyżkę i ochoczo przyłączył się do posiłku. – Ten, jak mu tam, Sawicki – zapytał sędzia. – Już wyekspediowany na inny adres? – Wyślemy go jeszcze dzisiaj, panie sędzio. Sawicki, Florian. – Aha. Bardzo dobrze. Sędzia przerwał jedzenie i pytająco spojrzał na policjanta. – Mamy tam dzisiaj kogo jeszcze? – Tylko ci dwaj od koni, panie sędzio. O, przepraszam, jeszcze przecież Iwaszow. Skisłow pokiwał głową. – Ze złodziejami prosta sprawa – ocenił. – Pięć lat zesłania oduczy ich złych nawyków. Jutro podpiszę wyroki. Ale kupiec Iwaszow niech jeszcze posiedzi. Muszę się zastanowić, czy dać mu szansę, czy od razu zgnoić.
Ochoczo wrócił do jajecznicy. – Może troszkę soli dodać? – zapytał z troską. Starszy detektyw Rudolf Krantz uśmiechnął się uprzejmie. – To niekonieczne, wasza wielmożność. Dziękuję. *** Pod wieczór strażnik przyniósł bochenek chleba, cztery pszenne bułki i butelkę oranżady. – Jutro też mogę pójść – zaofiarował się. Staś wyciągnął dłoń na resztę pieniędzy z rubla, ale stary żołnierz udał, że nie domyśla się znaczenia gestu. Kalinowski zerknął na Kiercula, czy ten widział jego naiwne zachowanie, ale żebrak wzruszył tylko ramionami. Staś skrzywił wargi, zły na siebie, że nie dał strażnikowi monety ćwierćrublowej, ale było za późno na targi. Kiedy strażnik zamknął za sobą drzwi, Kalinowski położył pieczywo na stoliku i przyglądał się mu przez chwilę. – Czujesz jak pachnie? – zapytał. – Po prostu anielsko. To chyba chleb od Kamińskiego, wiesz, z ulicy Kościelnej. Dłuższą chwilę wahał się, co powinien zjeść najpierw, chleb czy bułki. W końcu uznał, że rozpocznie od bułek. Wziął jedną do ręki, podniósł do nosa i z lubością zachwycał się aromatem. Potem rzucił bułkę Kierculowi. – Na zdrowie! Żebrak nie spodziewał się takiej wspaniałomyślności, więc nie zdołał złapać bułki, upadła na posadzkę. Kiercul rzucił się za nią, podniósł z uszanowaniem, brudnymi palcami otrzepał z kurzu i spojrzawszy na Kalinowskiego podziękował uśmiechem. Następnie przełamał bułkę, jedną część włożył pod koc, drugą zaczął zjadać, gryząc małe kawałki i wolno przeżuwając. Staś, który do tego czasu zjadł prawie całą, połykając wielkie kęsy, zaczął naśladować żebraka. Uprzytomnił sobie, że zostało mu tylko osiemdziesiąt kopiejek. Nie wiedział, jak długo będzie przebywał w areszcie, postanowił więc oszczędzać. Z drugiej bułki zjadł połowę, resztę chowając dokładnie tak, jak to zrobił towarzysz z celi.
*** Następnego dnia Staś nie wysłał starego żołnierza do sklepu, ale zapytał, czy nie może napisać listu do ojca. – Zabronione – oświadczył wartownik. Zmienił jednak zdanie, gdy Kalinowski pokazał mu swoje osiemdziesiąt kopiejek. Wziął pieniądze, a po jakimś czasie przyniósł kartkę papieru i ogryziony ołówek. Staś napisał kilka krótkich zdań i wręczył kartkę strażnikowi. – Zaniesiecie? – zapytał. – Niedaleko. Podał adres na ulicy Niemieckiej, ale strażnik pokręcił głową. – Zabronione. Staś zdziwił się. – Przecież zapłaciłem – przypomniał. Stary strażnik pokiwał głową. – Panicz prosił o papier i ołówek – wyjaśnił. – To kosztuje osiemdziesiąt kopiejek. Żeby dostarczyć list, trzeba półtora rubla. – Zwariowaliście?! To czyste zdzierstwo! Stary strażnik wzruszył ramionami i bez słowa zamknął drzwi celi. Pod wieczór zajrzał jeszcze raz i wykonał palcami gest, którym pytał, czy Kalinowski zdecydował się zapłacić. Ale Staś nie miał już pieniędzy. W celi nie było też nikogo, kto mógłby mu pożyczyć. – Dobrze – powiedział. – Niech będzie. Dopisał do listu jedno zdanie i powiadomił strażnika, że zapłatę odbierze na miejscu. Ale wartownik pokręcił głową. – Tu nie bank. Nie ma kredytu. *** Staś nie spał już tak spokojnie, jak pierwszej nocy. Zastanawiając się nad sprawą, w którą był uwikłany, popadał ze zdumienia w rozpacz i odwrotnie. Zdumienie budziło w nim przekonanie agenta Krantza, że zamierzał wysadzić w powietrze cerkiew, o czym miałaby świadczyć wyrysowana
mapa. Rozpacz, że wszystko traktowano tak poważnie. Sędzia pokazał protokół z rewizji w Kalinówce. Zapisano w nim, że w pokoju Stanisława Kalinowskiego, syna Michała, w majątku Kalinówka znaleziono ładunek wybuchowy. Staś nie miał pojęcia, skąd wzięła się bomba w tym miejscu. On sam wiedział przecież najlepiej, że nie schował jej za piecem i w ogóle nie wiedział o istnieniu paczki. Podejrzenie, że to przybyli na rewizję żandarmi podłożyli ładunek, szybko odrzucił. Przyjął natomiast za pewnik, że bombę ukrył Florian Sawicki. Dlaczego to zrobił i czemu nic nie powiedział przyjacielowi, Staś nie potrafił sobie wyjaśnić. Martwił się o los Floriana. Jego nazwisko nie padło wprawdzie w dotychczasowym śledztwie, ale nie można było wykluczyć, że policja wiedziała o ich spotkaniach. Sawicki wielokrotnie dawał do zrozumienia, że jest głęboko zaangażowany w ruch patriotyczny, ale i uprzedzał, że może być inwigilowany. Staś długo łamał sobie głowę, czemu akurat na niego policja się uparła. Nie był nikim ważnym, niczego nie przygotowywał, nie słyszał o żadnych przygotowaniach do zamachu. To już prędzej Florian powinien... Florian Sawicki. Co się z nim dzieje? Czy jest bezpieczny? Czy fakt, że agent Krantz ani nikt inny nie wymienił jego nazwiska, oznacza, że Sawicki uniknął aresztowania? Staś chodził po celi, mruczał do siebie. Czasami zatrzymywał się niespodziewanie i próbował wszystko poukładać od początku, a potem znowu od początku, ale według innej kolejności. Nic to nie przynosiło, istniały prawie same znaki zapytania. *** Żebrak Kiercul spacerował wzdłuż celi drobnymi kroczkami. Robił tak z nudów, bo w ciągu dnia strażnicy nie pozwalali spać. Zaglądali czasem przez judasza, żelazne okienko w drzwiach, i widząc więźniów na łóżkach groźnym krzykiem nakazywali wstawać. Kiercul zobaczył bladość na twarzy młodego człowieka, ale jak zawsze tylko się uśmiechnął i pokiwał głową.
– Oskarżają mnie o straszną rzecz – przyznał się Kalinowski. – Jak udowodnić, że to wszystko nieprawda? Żebrak oczywiście nie znał odpowiedzi. A jeśli znał, nie potrafił jej udzielić. Chodził po celi, uśmiechał się. Czasem zatrzymywał się ze wzrokiem skierowanym ku oknu i nastawiał uszy. Staś spróbował dowiedzieć się, czego nasłuchuje towarzysz, ale słabe dźwięki z dziedzińca nic mu nie mówiły. Czuł wzrastający niepokój, a także głód. Nie tylko zjadł obie bułki, ale napoczął bochenek chleba. Ponieważ nie miał noża, urywał z bochenka kawały pieczywa i wpychał je sobie do ust. Kiercul nadal chodził po celi. Przestał dopiero wówczas, gdy Staś poczęstował go chlebem. Podziękował uśmiechem, skinieniem głowy i pokornym ukłonem. Połowę porcji schował w łóżku, drugą połowę mamlał, rozważnie i powoli, przez cały wieczór. Staś Kalinowski pomyślał z zazdrością, że bardzo chciałby być na miejscu starego. Tego ranka słyszał od strażnika, że żebrak wyjdzie na wolność za trzy dni.
ODPOWIEDZI
O
dpowiedzi na część pytań Stasia Kalinowskiego zaczęły się wkrótce pojawiać. Okazały się jednak tak absurdalne, że zupełnie nie wiedział, czy powinien traktować je poważnie. Czwartego lub piątego dnia, Staś zaczynał tracić rachubę, wyprowadzono go do pokoju przesłuchań, gdzie już czekał agent Krantz. Uśmiechał się na widok młodego człowieka i zaczął rozmowę od złożenia gratulacji. – Moje uznanie, panie Stanisławie – powiedział, ruchem głowy składając przesadny ukłon. – Moje wielkie uznanie. Pańskie zdolności okazują się znacznie bardziej rozległe, niż sądziłem. Staś nie wiedział, co ma na myśli policjant, ale nauczył się już, że lepiej się za wcześnie nie odzywać. Rudolf Krantz miał specyficzną umiejętność odwracania do góry nogami wszystkiego, co słyszał i wyciągania zadziwiających wniosków. – Pan byłby chyba dobrym dziennikarzem – oznajmił agent. – Szkoda, że to raczej niemożliwe. Wydawca gazety „Gołos Biełostoka” nie zamierza pana dalej zatrudniać. Ta wiadomość nie była dla Stasia zaskoczeniem. Domyślał się, że policja trafiła do redakcji gazety i miał tylko nadzieję, że wydawca Józef Zeligman wystawił mu dobrą opinię. – Byłem tylko praktykantem – sprostował. – Nie dziennikarzem. Rudolf Krantz nie zwrócił na to uwagi. – Pańskie talenty są doprawdy bardzo rozległe – powtórzył z podziwem. – Szkoda, wielka szkoda, że obraca je pan na tak niecne sprawy... Podobnie jak poprzednim razem, wyciągnął z zanadrza jakieś papiery i rozprostował je na stole. – Czy to pańskie pismo? Staś podszedł o krok. – Moje – potwierdził zaskoczony. – Skąd pan to ma i dlaczego...
Nie dokończył pytania. Na kartkach zapisany był jego artykuł o różnicach w zbrojeniach Rosji i Niemiec, który redaktor Zeligman wyrzucił do kosza jako nieprzydatny. – Ciekawy materiał – Rudolf Krantz przeglądał zapiski Stasia i kręcił głową z podziwem. – Niezwykle ciekawy. W innych okolicznościach chętnie bym podyskutował o zawartych tu twierdzeniach. Teraz, niestety, nie są to właściwe okoliczności. Ale oczywiste są wnioski. Zatem, dogi panie Stanisławie, nie tylko jest pan anarchistą, ale i szpiegiem. Moje gratulacje, poważnie. Jak na człowieka w tak młodym wieku, to naprawdę zdumiewający dorobek. Staś stał naprzeciw, zupełnie oszołomiony. Kompletnie zapomniał języka w gębie. Szpieg? Czy on powiedział: szpieg? – Chyba się przesłyszałem... – zauważył. – Czy pan powiedział szpieg? Rudolf Krantz pokiwał głową. – Taką to nosi nazwę, panie Stanisławie. Przecież pan to wie, prawda? Kalinowski już nieco ochłonął. – To jest brudnopis artykułu do gazety – wyjaśnił. – Nie wiem, o czym pan mówi. Napisałem, ale redaktor nie zechciał wydrukować. Wyrzuciłem do kosza. – A co jeszcze pan napisał? – spytał Krantz podchwytliwie. – I gdzie to jest? – Nic więcej. Krantz postukał palcem w papier. – To porozmawiajmy o tym, jak pan mówi, artykule. Moim zdaniem to jest raport szpiegowski, ale chwilowo możemy go nazywać artykułem. Skąd pan wziął dane dotyczące produkcji zbrojeniowej? – Z różnych źródeł. Z gazet, książek. – Ach tak, z różnych źródeł – uśmiechnął się detektyw. – Wybrał pan poszczególne informacje, uporządkował, a następnie sporządził raport? Zestawił dane, postawił hipotezę i wyciągnął wnioski. To jest gotowy raport szpiegowski, młody człowieku! Gotowy! Co pan z tym zrobił? Jeśli
to brudnopis, to co się stało z czystopisem? Komu pan go przekazał i w jakich okolicznościach? – To nie jest raport szpiegowski – bronił się Staś zniecierpliwiony poważnym tonem policjanta. – To artykuł do gazety. W dodatku niewydrukowany. – Dziękować Bogu! Gdyby był opublikowany, dostałby pan karę śmierci! *** Staś był przekonany, że ojciec interesuje się jego losem, ale martwił się, co powie. Pan Michał nie będzie zachwycony, to pewne. Zagniewanie ojca mogło mieć różne formy. Staś nie wiedział do końca jakie, ale trapiło go to codziennie. Ojciec nie będzie miał zrozumienia dla jego tłumaczeń czy usprawiedliwień, a nie oszczędzi wyrzutów na temat samowoli i zawiedzionego zaufania. Prawdopodobnie z powodu zagniewania nie przyszedł jeszcze w odwiedziny. Staś był nawet z tego zadowolony, ponieważ pozwalało mu to unikać usprawiedliwień i w ogóle rozmów. Planował wyjaśnić wszystko ojcu dopiero po tym, jak sam zrozumie i ułoży. Tymczasem nie bardzo miał czas na ułożenie, bo był zajęty rozmyślaniami nad tym, co słyszał od Krantza i innych. Nie rozumiał, co się dzieje wokół, czekał na możliwość wyjaśnienia wszystkiego po kolei, od początku, według porządku. Taka chwila musi przecież nadejść. Pytano go o sprawy, o których nie miał pojęcia, udzielał więc odpowiedzi wymijających, niedokładnych, nie dotyczących tematu. Wiedział, że jest postrzegany jako uczestnik spisku, ale nie wiedział, kto jeszcze miałby w tym spisku uczestniczyć. Zakładał, że nie jest to Florian Sawicki, a agent Krantz nie ujawnił żadnych innych nazwisk. Reszta była więc nieprawdą, kłamstwem i zmyśleniem, zatem czymś, co prędzej czy później ulegnie wyjaśnieniu, a prawda zostanie odkryta w całej swej okazałości. Wtedy napisze do ojca list z przeprosinami. Teraz mu przecież nie pozwalano.
– Później – odpowiadał wartownik i to samo mówił agent Krantz. *** W restauracji hotelu Cristal pułkownik Mikołaj Kawelin już czekał. Ale tym razem na widok wchodzącego Michała Kalinowskiego nie zamachał wesoło ręką. Kawelin miał poważną, zafrasowaną twarz. A gdy ten olbrzym i brzydal minę miał smutną, cały świat wydawał się szary i beznadziejny. – Niedobre wieści, Michaił Stanisławowicz – powiedział na powitanie. – Już jest po procesie. – Co takiego? – Kalinowski wytrzeszczył oczy. – Jak to po procesie, przecież dopiero go aresztowali. Dla Michała Kalinowskiego i całej rodziny najtrudniejszy do zniesienia był brak wiadomości o losie Stasia. Wizyty w sądzie i w więzieniu na ulicy Mikołajewskiej nic nie dały. Odpędzano pytających, udzielano wykrętnych odpowiedzi. – Później – mówiono. – Teraz przechodzi badanie. Co to mogło znaczyć, nikt nie wiedział, ale wszyscy obawiali się, że może oznaczać coś okropnego. Kawelin przyciszył głos. – Tajemnica stanu – mruknął. – Nic o tym nie wiadomo, rozumiesz. Tajne śledztwo, tajny sąd i nawet wyrok tajny. Trzech generałów za stołem, żadnej instancji odwoławczej. Westchnął. – Musiałem się natrudzić, żeby dowiedzieć się choć tego... Michał Kalinowski siedział oszołomiony. – Tajny trybunał? – pytał z niedowierzaniem. – Czemu tak? Przecież składałem zeznania, dałem synowi alibi. Tego dnia był cały czas w domu. Przysięgam, że to prawda. Kawelin przysunął sobie talerzyk ze szczupakiem w śmietanie, po czym odsunął go z powrotem. – Posłuchaj, Michaił. To sprawa z takich, co gdyby mnie spytali, będę
musiał zaprzeczyć. Rozumiesz? Będę musiał zaprzeczyć, że panu cokolwiek powiedziałem. Na takie sprawy nie ma siły i sposobu. Pan Kalinowski siedział blady i tylko przytakiwał ruchem głowy, że rozumie, co do niego mówią. – Tajny trybunał, Matko Boska! – jęknął. – W co się wplątał ten chłopak? Teraz rozumiem, czemu nie pozwolili na widzenie i czemu nie chcieli nic powiedzieć. Czy wiadomo, gdzie jest, czy zdrowy? Pułkownik dyskretnie obejrzał się, czy nikt nie podsłuchuje. – Jeszcze jest tutaj, ale lada dzień pewnie go wywiozą. Zdrowy, to wiem na pewno. Próbował napisać list, ale znaleźli i zabrali. – Można coś podać? Nie chcieli przyjąć niczego. Butów, ubrania, bielizny... – Teraz pewnie będzie można, jak jest po wyroku. Trzeba iść do naczelnika i prosić. Nie wiem, czy się zgodzi. Tylko nie dawaj do paczki czego zabronionego, bo jak znajdą, niczego nie dostanie. Pan Michał zamilkł. Bał się zapytać, czy Kawelin zna wysokość wyroku, a z faktu, że pułkownik nic o tym nie wspomniał, wywnioskował, że sprawa jest bardzo poważna. Miał rację. – Dziesięć lat – szepnął Rosjanin. – W twierdzy. – Jezus Maryja! – jęknął pan Michał. – Bez możliwości odwołania – uzupełnił pułkownik Kawelin. I zaraz dodał: – Bądź dzielny, Michaił. Kalinowski omal nie zemdlał. Wyrok oznaczał ciężkie więzienie, bez możliwości kontaktów z rodziną. Rzadko kto był w stanie przetrzymać tak surową karę. – Jedyna nadzieja w nadzwyczajnej łasce – wyjaśnił półgłosem pułkownik. – Trzeba napisać do cara i prosić o łaskę. Sam napisz, poproś kogo ważnego, najważniejszego, żeby napisał. Trochę potrwa, może nic z tego nie będzie, ale musisz próbować. Innego sposobu nie widzę.
Pan Michał siedział jak skamieniały. Dziesięć lat twierdzy. Dla kogoś tak młodego, tak delikatnego jak Staś? Boże, to nie może być prawda! Kawelin chwycił karafkę, napełnił z niej dwie szklanki. – Pij! – nakazał. – Pij, a potem myśl. Nie trać czasu na modlitwy. Myśl, kogo prosić o protekcję. Jak wymyślisz, daj znać. Pewnie posmarować będzie trzeba. Nie szukaj gotówki, ja pożyczę jakby co. Słyszysz? Pij i myśl! *** Stasia nie wezwano, aby mu odczytać wyrok. Trybunał nadzwyczajny był tajny i nie pokazywał się nawet tym, którzy jako skazani na śmierć nie mogli ujawnić jego personaliów. Któregoś dnia starszy detektyw Ochrany, Rudolf Krantz, przyszedł do celi i nie zdejmując melonika oznajmił: – Z uwagi na pański młody wiek nie zastosowano najwyższego wymiaru kary. Został pan skazany jedynie na dziesięć lat twierdzy. – Za co? – zdziwił się Staś. – Przecież jestem niewinny. Rudolf Krantz wzruszył ramionami. – Oczywiście, że jest pan winny, panie Stanisławie. Świadczy o tym wyrok sądu. – Ale ja nie stawałem przed żadnym sądem! – zapewnił żarliwie Kalinowski, jakby chciał wyjaśnić policjantowi, że za jego plecami wydarzyło się coś, o czym powinien wiedzieć. Rudolf Krantz uśmiechnął się ze zrozumieniem. – Pańska obecność nie była konieczna – wyjaśnił. – Zebrane przeze mnie materiały sąd uznał za wystarczające.
NA RATUNEK
N
a trzeci dzień po aresztowaniu Stasia, do Kalinówki przyjechała konno baronowa Olga von Tromm. Była ubrana po męsku i niemało czasu poświęciła na uspokajanie pani Katarzyny. – To na pewno pomyłka albo nieporozumienie. Przecież Rosjanie nie będą walczyć z dziećmi, sami by się tym tylko ośmieszyli. Pani Kalinowska była bliska łez. Jej nadzieje topniały z godziny na godzinę. – Dobrze ja pamiętam rok 1905 – odpowiedziała. – Baronowej tu nie było, to nie może wiedzieć, że Moskale nie przebierali w środkach. Wybierała się osobiście do więzienia w Białymstoku, żeby prosić o łaskę dla wnuka, a przynajmniej dla ustalenia, co się z nim dzieje. Dotąd bowiem panu Michałowi nie udało się dowiedzieć niczego bliższego i nikt nie wiedział, jak ma się Staś, ani nawet nie powiodło się przekazanie mu żywności i zmiany odzieży. – Starej, schorowanej wdowie może nie odmówią – liczyła babka Kalinowska. Pan Michał poprosił, aby zabrała pieniądze. – Moskalom najlepiej przemawiać do kieszeni. Pani Katarzyna niecierpliwie machnęła ręką. – Dobrze, dobrze. Wiem, jak należy z nimi postępować. Nie powiedziała, że ma tylko czterdzieści rubli. Resztę pieniędzy uzyskanych ze sprzedaży ziemi wręczyła niedawno proboszczowi Miodyńskiemu w Zabłudowie. *** Ksiądz Miodyński przyjął panią Katarzynę wielce poruszony. – Co za straszna historia! – zawołał. – To przeważnie tragedia jest. Tragedia! – Bóg zapłać proboszczowi za dobre słowo – odpowiedziała pani Katarzyna. Usiadła na krześle, ubrana jak zawsze na czarno, zasmucona. Usiadła
i nagle uśmiechnęła się blado. Jej spojrzenie skierowało się na laskę, tę samą, którą niedawno stukała w dębowy stół kancelarii. W tym uśmiechu ksiądz Miodyński domyślił się przeprosin za tamto zachowanie i pochyleniem głowy dał znak, że je przyjmuje. – Przyszłam do proboszcza w sprawie pieniędzy – oznajmiła pani Kalinowska. Ksiądz Miodyński zrobił zdziwione oczy. – Jakich pieniędzy? – zapytał zaciekawiony. – Tych, które dałam proboszczowi na przechowanie. No, może niezupełnie na przechowanie, ale dla załatwienia sprawy rozwodowej. Chyba jeszcze ksiądz wszystkiego nie wydał. – Ależ skąd! – zapewnił ksiądz Miodyński. – Szanowna pani przeważnie chciała, żebym podjął kroki rozwodowe, więc przeważnie podjąłem. Ale pieniądze oczywiście są u mnie. To znaczy, niedokładnie u mnie, bo dałem je na procent. Niech pracują, niech zarabiają. To byłoby marnotrawstwo, gdyby tutaj leżały. Tu zresztą przeważnie nie jest bezpiecznie, ani tu kasy porządnej, ani niczego... – Chciałabym część wycofać – oznajmiła pani Katarzyna. – Pilnie ich potrzebuję, bo jak proboszcz wie, trzeba będzie może coś komuś... Słowem, dla dobra Stasia potrzebuję Ksiądz Miodyński poprawił koloratkę, jakby zaczęła go nagle uciskać w szyję. – Wycofać? – zapytał. – Oczywiście, szanowna pani ma do tego prawo. Nawet to lepiej, że rezygnuje z tej sprawy rozwodowej, bo to i kosztowne, i przeważnie bardzo trudne przedsięwzięcie... – Nie powiedziałam, że rezygnuję – skorygowała pani Katarzyna. – Chcę wycofać tylko pewną kwotę. Powiedzmy, dwa tysiące rubli. Resztą proboszcz może dysponować na cel, na jaki zostały przeznaczone. Duchowny miał mocno niepewną minę. – Jest przeważnie pewna trudność... – zaczął ostrożnie. – Rzecz w tym, że ja tych pieniędzy nie mam na plebanii.
– Już to proboszcz mówił – przypomniała Kalinowska niecierpliwe. – Że złożył w banku na procent. Nie mam nic przeciw temu. Nawet i wtedy, jak procent proboszcz przeznaczy na swoje potrzeby. Ale trzeba do banku jechać i podjąć te dwa tysiące. Pilnie potrzebuję. Który to bank? Ksiądz Miodyński chrząknął zafrasowany. – Nie wiem, jak to przeważnie powiedzieć – zaczął. – Chodzi o to, że teraz tych pieniędzy nie ma... – Jak to nie ma? – zdziwiła się pani Katarzyna. – W banku nie ma pieniędzy? – Są, są! – zapewnił proboszcz. – Oczywiście, że są. Ale ich teraz podjąć nie można. – A to czemu? – zdziwiła się pani Kalinowska z natężeniem wpatrując się w proboszcza. – Zaraz, zaraz... Czy proboszcz złożył je w banku na swoje nazwisko? – Niestety – westchnął ksiądz Miodyński. – Złożyłem na imię siostrzeńca. Pani Katarzyna pobladła. – Siostrzeńca? – spytała z niedowierzaniem. – Którego siostrzeńca? Chyba nie tego, co... – Niestety – powtórzył ksiądz Miodyński. – Właśnie tego. Starsza pani złapała się za głowę. – Toż to złodziej! – wykrzyknęła ze zgrozą. – Proboszcz zapomniał, jak go oszukał przed laty?! Jak proboszcz obiecywał, że grosza mu nie da nigdy więcej? Ksiądz Miodyński jęknął. – Bardzo mnie prosił – odpowiedział szeptem. – Zapewniał, przysięgał, że się zmienił. Trzeba człowiekowi ufać, trzeba wierzyć, że może się nawrócić, poprawić... Pani Katarzyna zerwała się z krzesła, w wielkim zdenerwowaniu wymachiwała laską. – Nie on! – krzyczała. – Wszyscy, tylko nie on!
Siostrzeniec księdza Miodyńskiego lubił lekkie życie. Posłany za granicę dla nauki, przepędził tam kilka lat bez widocznego rezultatu. Studiował agronomię, weterynarię i znowu agronomię, zasypując wuja prośbami o zwiększenie kwartalnych subwencji, jakie od niego otrzymywał. Gdy wrócił po pewnym czasie, nie mógł wujowi przedstawić żadnego dyplomu, ponieważ żadnego nie zdobył. Na krótko znalazł zatrudnienie w biurze dużej fabryki Buchholtza w Supraślu, potem rzucił się w wir interesów handlowych. Ponieważ w tych ostatnich nie miał żadnego doświadczenia, został prezesem spółki eksportowej, która zbankrutowała. Wspólnicy ulotnili się, wierzyciele zaczęli nękać nie tylko młodego przemysłowca, ale i jego wuja. Chcąc się odkuć, Karol Korabiewicz rozpoczął pracę w innej spółce, z której jednak wkrótce wypędziła go policja, gdy okazało się, że udziałowcy byli defraudantami, a prezes skończonym naiwniakiem. Ksiądz niemało się natrudził, aby siostrzeniec nie trafił do więzienia. Od dwóch lat Karol znowu poszukiwał okazji i zarobku, znaczną część czasu spędzając na kartach i flirtowaniu z baletnicami. – Muszę sobie wyrobić odpowiednie stosunki – tłumaczył wujowi, którego odwiedzał, ilekroć potrzebował gotówki. – Mam niejeden dobry interes na widoku, ale bez stosunków nie dostanę posady odpowiedniej do moich aspiracji. Co innego, gdybym miał własny kapitał, wtedy to ja dyktowałbym warunki... Karol Korabiewicz pojawił się w Zabłudowie akurat tego dnia, gdy ksiądz Miodyński otrzymał gotówkę od pani Katarzyny Kalinowskiej. – Interes życia – powiedział. – Szansa, która trafia się jeden, jedyny raz. Jeśli wuj mi pomoże, będę go błogosławił do końca życia. Proboszcz, nauczony poprzednimi doświadczeniami, nie był już taki skory wierzyć we wszystko, co słyszy. Ale z grzeczności zapoznał się z projektem siostrzeńca. – Budujemy fabrykę oleju. Jest czterech udziałowców, Moskali, ale to porządni ludzie. Zaproponowali mi zarząd całości, wysoką pensję,
mieszkanie na miejscu. Ale to jednak służba. Gdybym miał jakieś udziały w interesie, moja pozycja byłaby silniejsza. Ile dobrego można byłoby zrobić dla kraju, bo przecież surowiec bralibyśmy od naszych, polskich plantatorów. Zaraz wujowi pokażę wyliczenia, mam tu wszystko dokładnie rozpisane... A potem potoczyło się jak zwykle. Ksiądz Miodyński dał się uwieść pomysłowi Karola. Zachęcony dużym, szybkim zarobkiem, wyposażył siostrzeńca w sześć tysięcy rubli gotówki, za pokwitowaniem. – Banki dają pięć albo sześć od sta – tłumaczył teraz pani Katarzynie. – A tu przeważnie gwarantują dwadzieścia procent. Dwadzieścia! To straszna przeważnie fura pieniędzy! Pani Kalinowska siedziała z pobladłą twarzą i w milczeniu patrzyła na proboszcza. Znali się od trzydziestu lat i wiedziała, że na słabość księdza Miodyńskiego do siostrzeńca nie ma lekarstwa. Wstała z wysiłkiem, podparła się na lasce. – Niech mi proboszcz da adres swojego Karola – zażądała cichym, opanowanym głosem. – Bo jak on sam nic nie da rady zrobić, kto inny musi. Duchowny spojrzała błagalnie. – Ale przecież umowa! – zauważył. – Umowa jest przeważnie spisana, a według niej nie można wycofać kapitału. Kary będą, a cały interes może się przez to nie udać... Pani Katarzyna zacisnęła dłoń na lasce. – Niech mnie proboszcz nie skłania do grzechu – warknęła ostrzegawczo. – Ja pieniędzy na rozdawanie nie mam. Da mi proboszcz zaraz adres tego hultaja, a ja już odbiorę od niego, co mi się należy. Ksiądz Miodyński z westchnieniem otworzył przykrywkę kałamarza, umoczył w nim pióro, napisał kilka słów na ćwiartce kartki. – A może szanowna pani pomyśli jeszcze? – spytał niepewnym głosem, chuchając na papier, aby wysechł atrament. – Nie? No trudno... Zatem
proszę. Ulica Puszkina, numer czterdzieści dwa. *** Anton Siergiejewicz Skisłow, prezes Sądu Okręgowego, obrzucił siwowłosego żołnierza niechętnym spojrzeniem. – Co tam? – Znowu przyszła ta starsza kobieta, wasze wysokobłagarodije. Kalinowska. Błaga o widzenie z wnukiem. Sędzia wzruszył ramionami. – Jej prawo – zauważył. – Szkoda, że nie zadbała o właściwe wychowanie tego buntownika. Moje prawo udzielić zgody na widzenie. Odmawiam. Żołnierz stęknął niepewnie. – Tak jej powiedziałem, wasze wysokobłagarodije. Że zabronione widzenia z politycznymi. Ale to bardzo namolna baba. Upiera się, mówi, że siódmy raz przyszła... Sędzia Skisłow zdjął binokle i przetarł je wyjętą z kieszeni chusteczką. – A ty co? – zapytał ze zmarszczonymi brwiami. – Adwokatem chcesz zostać? Widzicie go, będzie mi tu liczył, ile jakaś starucha prośby składa! Może niedługo jeszcze i sędzią zostaniesz! Won! Jak mi jeszcze raz o niej wspomnisz, pożałujesz! *** Pani Katarzyna Kalinowska kulejąc odchodziła spod bramy więzienia przy ulicy Mikołajewskiej. Kilkanaście kroków dalej czekała na nią wysoka, gruba kobieta, także w czerni. O nic nie zapytała, ujęła tylko starszą panią za łokieć i poprowadziła w kierunku oczekującego powozu. – Nie – sprzeciwiła się nagle pani Katarzyna. – Przejdę się. Tylko kawałek, ale muszę sama... Klementyna Hoffmann bez sprzeciwu puściła łokieć. Podeszła do pojazdu i kazała woźnicy jechać za panią w żałobie. Sama też nie wsiadła. Pani Kalinowska szła ulicą Mikołajewską, jej spacerowym środkiem, ale nie wyglądała na kogoś, kto udał się na przechadzkę dla przyjemności.
Siwe włosy wysunęły się spod kapelusza i powiewały na wietrze, oczy nie poznawały nikogo. Zanim doszła do rynku, kilka osób ukłoniło się jej uprzejmie, ale nikomu nie odpowiedziała, jak gdyby wcale ich nie rozpoznała. W takim stanie doszła do kościoła Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Klementyna widziała, jak pani Katarzyna ciężko i z wysiłkiem wchodzi po stopniach do mosiężnych drzwi, ale nie odważyła się podejść. Dopiero po chwili cichutko wślizgnęła się za starszą panią do wnętrza świątyni. Wybudowany ledwie przed kilku laty kościół pachniał świeżością. Był biały wewnątrz i jasny, jeszcze nie do końca wyposażony, trwały prace nad głównym ołtarzem. Klementyna od razu zauważyła panią Katarzynę. Pani z Kalinówki klęczała przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej umieszczonym w szczytowej ścianie transeptu, w wysokim ołtarzu z drewna pokrytego stiukami. Jej wargi poruszały się, a gdy Hoffmannówna zbliżyła się, mogła usłyszeć część modlitwy starszej pani. – Ocal go, Matko Miłosierdzia, ocal tego chłopca. Niechaj to ja napiję się z tego kielicha goryczy! Niech to wszystko na mnie. Dobry Boże, Boże wielki, mocny, miłosierny. Niechaj to na mnie! Klementyna Hoffmann wycofała się z płaczem.
ODWIEDZINY
W
iadomość o tym, że otrzymał zezwolenie na krótkie odwiedziny kogoś z rodziny, była nowiną radosną, ale nie pozbawioną przykrości. Staś ułożył sobie przemowę, jaką zamierzał wygłosić przed ojcem. Było w niej dużo przeprosin i kajania oraz zapewniania, że tylko z powodu dziwnych zbiegów okoliczności znalazł się w tym miejscu. Obawiał się, czy zagniewany ojciec pozwoli mu dokończyć, wielokrotnie zmieniał i poprawiał ułożony tekst Ale to nie był ojciec. Pod oknem pokoju, w którym go wcześniej przesłuchiwano, siedziała na krześle baronowa Olga von Tromm, w czarnej sukni i szerokim czarnym kapeluszu. Zaskoczony Staś zatrzymał się w progu, więc wartownik popchnął go w plecy i kazał wejść do pomieszczenia. Zaprowadził więźnia do stołu, kazał mu usiąść po przeciwnej stronie, a sam stanął o trzy kroki, pod wieszakiem, z bronią u nogi. Baronowa uśmiechnęła się na powitanie. – Widzę, że ma się pan dobrze... – odezwała się wesołym głosem. – Pańskiego ojca ucieszy ta wiadomość. Staś nie wiedział, jak ma rozumieć jej wizytę. – Czemu on sam nie przyszedł? – Jest bardzo zajęty sprawami... gospodarskimi – odpowiedziała pani von Tromm, zerkając w stronę wartownika. – Prosił mnie, abym pana odwiedziła i upewniła się, czy wszystko jest w porządku. Mówiła wolno, patrząc przy tym na młodego człowieka z natężeniem, jak gdyby chciała, żeby czytał pomiędzy wierszami. – W porządku? – Staś Kalinowski nie potrafił jednak od razu zrozumieć tego sposobu rozmowy. – Jestem tutaj przez pomyłkę i sądziłem, że ojciec podejmie jakieś kroki... Baronowa odpowiedziała uśmiechem. – Nie wiedzieliśmy, co się z panem dzieje. Nie wiedzieliśmy, czego dotyczy oskarżenie. Czy przyznał się pan do jakiejś zabronionej
działalności? Wartownik zastukał kolbą karabinu o deski podłogi. – Nie wolno! – pouczył surowym tonem. – Nie wolno mówić o sprawach urzędowych. Pani Olga skinęła nieznacznie głową. – W domu wszyscy zdrowi – powiedziała do Kalinowskiego. – Nikt się nie uskarża na nic, więc nie musi pan się obawiać o ich samopoczucie.... Staś westchnął. – To wielka ulga – przyznał. – Obawiałem się, że moje aresztowanie, a potem rewizja mogą bardzo źle wpłynąć ma stan babuni... – Nie! – szybko zapewniła baronowa, zanim żołnierz zdążył przerwać. – Pani Katarzyna czuje się dobrze. Ona, pański ojciec, brat, a także panna Klementyna oraz wielu innych prosiło przekazać pozdrowienia i życzenia zdrowia. Ucieszą się, że z panem wszystko dobrze. – Dziękuję, pani baronowo. Staś był poruszony. Wszyscy przesyłali pozdrowienia. Wszyscy niepokoili się o jego los. Poczuł się nagle mniej samotny niż jeszcze rano. – Dziękuję – powtórzył i spróbował się uśmiechnąć. – Proszę pozdrowić wszystkich i zapewnić, że czuję się dobrze. Przez pierwsze dni byłem trochę oszołomiony, ale teraz już doszedłem do siebie... Baronowa przeszła nagle na francuski. – Proszę szybko odpowiedzieć. O co pana oskarżono? Jak pana traktują? Czego panu potrzeba? Co można zrobić? – Tajny trybunał wojenny – odpowiedział Staś z zawstydzeniem. – Nie dali przeczytać oskarżenia, tylko mówili, co w nim jest. Szpiegostwo i... Więcej nie zdążył powiedzieć, żołnierz trzasnął kolbą o podłogę i przyskoczył do stołu. – Nie wolno! Mówić tylko po rosyjsku! Baronowa von Tromm była na to przygotowana. W jej oczach błysnęła determinacja, w dłoni pokazał się plik banknotów i sterczał teraz na wprost twarzy żołnierza.
– Nie umiem dobrze mówić po rosyjsku – wycedziła wolno, nie patrząc na wartownika. – A chciałam się pożegnać z bratankiem. Pożegnać, rozumiecie. To wyłącznie sprawy rodzinne. Żołnierz zawahał się. Dłoń pani baronowej nadal wisiała nad stołem, palce poruszały się, pieniądze kusząco szeleściły. – No, chyba że o rodzinnych... – mruknął wartownik i delikatnie sięgnął po wystający z rękawiczki pani baronowej róg banknotów. Wrócił na swoje miejsce, stanął wyprostowany, z karabinem u nogi. – O sprawach rodzinnych można – zezwolił powtórnie. – Inne rozmowy zabronione! Pani von Tromm uśmiechała się z ulgą. Z rękawa wyjęła drugi zwitek banknotów i szybko wcisnęła go do ręki Stasia. – Proszę schować na... drogę – powiedziała po rosyjsku. Wartownik udawał, że nic nie widział. – Tak – potwierdził Kalinowski. – Długo tu nie zabawię. Pani Olga dotknęła dłoni Stasia. – Już napisano list do cara w sprawie ułaskawienia. Ale to nie będzie szybko. Czy pan wytrzyma? Staś głośno przełknął ślinę. – Wytrzymam. Jestem zupełnie zdrowy. Baronowa przeszła na francuski. Jej oczy patrzyły wesoło, ale pytanie zadano bardzo poważnym tonem. – Co ma pan coś do przekazania? – Proszę powiedzieć wszystkim, zwłaszcza ojcu, że bardzo przepraszam. Zawiodłem go. Stałem się przyczyną zamieszania i kłopotów. Nie wszystko rozumiem, ale to jest jak z sennego koszmaru... – A czy przekazać coś... komuś konkretnemu? Staś zrozumiał, że pani von Tromm pyta o aresztowanych do tej samej sprawy. Pokręcił głową. – Proszę nie wierzyć, że to spisek. Oni tylko tak mówią. Może przez nieporozumienie. Wzięli moją mapę za dowód, a brudnopis artykułu
o przemyśle za materiał szpiegowski. Chciałem tłumaczyć, ale nie chcieli słuchać, jakby z góry wszystko mieli ułożone. Niektóre rzeczy wyłożyłem w tym liście do ojca. Baronowa zaprzeczyła. – Nie było żadnego listu – oświadczyła. – Wiem na pewno. – Nie było? – zdziwił się Staś. – A to oszukaniec! Obiecał, że zaniesie natychmiast. Pani Tromm podniosła brwi. – O kim pan mówi? – Taki żebrak, Kiercul. Czasem przychodził do Kalinówki. Siedział ze mną w celi. To jemu dałem list do ojca. Zdecydowanie pokręciła głową. – Żaden list do Kalinówki nie dotarł. Wartownik zaczął się niecierpliwić, z niepokojem zerkając na drzwi. W każdej chwili mógł wejść do pomieszczenia jakiś przełożony i przyłapać więźnia na zabronionej rozmowie, więc także na braku dozoru. Pani Olga skinęła głową uspokajająco i przeszła na rosyjski. – Proszę być pewnym starań całej rodziny – oświadczyła. – Zrobimy, co się da. – Wiem to – uśmiechnął się Staś. – Dziękuję. Prawdopodobnie nieprędko się znowu zobaczymy... Jeszcze raz przepraszam... Baronowa wyciągnęła rękę i ścisnęła dłoń młodego człowieka. – Jesteśmy dumni z pana postawy. Staś spojrzał zaskoczony. Dumni? Z czego dumni? Że zawiódł ojca, zasmucił babkę, stracił zajęcie, wplątał się w spisek, trafił pod sąd i teraz będzie musiał odpokutować wszystkie te grzechy? Pani von Tromm uśmiechnęła się i znowu na moment przeszła na francuski. – A pański przyjaciel, Florian? Nie ma chyba rodziny, więc nie wiadomo, jaki los... – Mam nadzieję, że z nim w porządku – szybko zapewnił Kalinowski. –
Jeśli będzie okazja, proszę mu powtórzyć, że jest bezpieczny. Słowa nie wspomniałem... Baronowa skinęła głową i powróciła do rosyjskiego. – Najważniejsze, że jest pan młody i zdrowy – oznajmiła weselszym tonem. – Młodzi są niecierpliwi, trudno wam zrozumieć, że czasem troszkę trzeba poczekać... Żołnierz zaczął dawać znaki, że należy skończyć rozmowę, na korytarzu dały się słyszeć wyraźnie zbliżające się kroki. – Kończyć! – wołał wartownik. – Kończyć! – Niech pana Bóg wspiera – szepnęła pani von Tromm. Wstała z miejsca, niespodziewanie zbliżyła się ku Stasiowi i wzięła go w objęcia. Żołnierz chciał zaprotestować, ale pani Olga już puściła więźnia i zawróciła do drzwi. Staś błyskawicznie wsunął za podszewkę marynarki rulonik, który baronowa wcisnęła mu do ręki. Drzwi tymczasem otwarły się, stanął w nich agent Rudolf Krantz, za nim zaś dwaj uzbrojeni wartownicy. Detektyw przepuścił kobietę, uprzejmie uchylając kapelusza. – Pani baronowo... Udała, że go nie widzi, przeszła obok niego z podniesioną głową. Gdy zaś zniknęła za drzwiami, starszy detektyw Krantz wesoło uśmiechnął się do więźnia. – Czas w drogę, panie Stanisławie! – Teraz? – zdziwił się Staś. – Szkoda tracić czas. Proszę iść do celi po swoje rzeczy. – A list? – przypomniał Kalinowski. – Obiecał pan, że będę mógł... – Oczywiście – zgodził się Krantz. – Tylko nieco później, później. Już na miejscu dostanie pan papier i ołówek. Będzie pan miał przecież dużo czasu. Staś wyszedł na korytarz i skierował się ku swojej celi. Jego wyczulony nos łowił leciutki zapach perfum baronowej von Tromm, która dopiero tędy przechodziła.
– Dokąd pojadę? – zapytał. Rudolf Krantz uśmiechnął się tajemniczo. – Rosja, drogi panie Stanisławie, to bardzo wielki kraj. Wielki. Przekona się pan, że każdy jej zakątek warty jest poznania. Każdy zakątek. *** Na widok żebraka Kiercula przed gankiem Kalinówki Franciszka, pamiętając jeszcze awanturę z panią Katarzyną na jego temat, chciała być wspaniałomyślna. Kazała kucharce szybko przygotować paczuszkę z żywnością. Miała też odłożone dwie sztuki garderoby, naszykowane na tę właśnie okazję. Pospiesznie wyszła z domu naprzeciw Kiercula, niosąc w obu rękach prezenty. Zdziwiła się, że żebrak jakoś niespiesznie po nie sięga. Za to wydobył z zanadrza swoich łachmanów zmięty kawałek papieru i wyciągnął go w stronę Franciszki. – Co to? – zdziwiła się. – Nie po jałmużnę Kiercul przyszedł? Pomyślała, że po tamtej awanturze może zamierza zapłacić i gwałtownie pokręciła głową. Żebrak uśmiechał się swoim zwyczajem i ponowił gest, który najpewniej oznaczał chęć wręczenia wymiętoszonego, brudnego banknotu. Franciszka zawahała się. Papier był wystrzępiony i wymięty. Pokręciła głową: nie potrzebujemy twoich pieniędzy. Ale Kiercul uparcie wciskał jej papierek. W końcu doszła do wniosku, że się go inaczej nie pozbędzie, ostrożnie wzięła brudny strzępek i włożyła go do kuchennego fartucha. Kiercul uśmiechnął się zadowolony, wziął oba pakiety przygotowane dla niego we dworze i podziękował ukłonem. – Na zdrowie Kierculowi – mruknęła za nim Franciszka. Poszedł swoją drogą, a Franciszka zadowolona wróciła do kuchni. Miała nadzieję, że tym razem teściowa widziała jej zachowanie i nie będzie miała pretensji. Ubrania, które dała Kierculowi, należały do
Michała Kalinowskiego i choć on sam przeznaczył je do wyrzucenia, na wszelki wypadek zapytała, czy może się ich pozbyć. Fartuch zdjęła zaraz potem i odłożyła na bok, nie zamierzała go używać przez kilka najbliższych dni. Zanim go złożyła w kostkę, wyjęła z kieszonki zapłatę od Kiercula i wyrzuciła ją do śmieci, do kubła z węglem, stojącego przy piecu. – To wcale nie rubel, tylko jakiś świstek! – westchnęła. – Ma mnie za głupią, ten brudas? List Stasia Kalinowskiego, adresowany do jego ojca i przemycony z aresztu w Białymstoku przez żebraka Kiercula, nigdy nie trafił do adresata.
WIĘZIENNY FURGON
W
ięzienny furgon, drewniane pudło bez okien, zaprzężony w dwa mocne konie, czekał na podwórzu. Żołnierz otworzył drzwi z tyłu i wskazując drogę zażartował: – Kareta zajechała, panie hrabio. Staś Kalinowski podniósł głowę ku ciemniejącemu wieczornemu niebu i głęboko wciągnął powietrze. Po niedawnym deszczu pachniało świeżą zielenią. Rudolf Krantz czekał przy stopniach i ponaglał niecierpliwymi gestami. – Szybciej, szybciej! Staś po kilku stopniach wszedł do środka i zajął miejsce na drewnianej ławce. Na kolanach trzymał tłumok wręczony mu przed chwilą przez agenta Ochrany, a zawierający zmianę bielizny, buty, proszek do szorowania zębów, dwa kawałki mydła. Uzbrojony wartownik usiadł obok, a Krantz na ławce naprzeciw. Drzwi zamknięto i powóz ruszył prawie natychmiast. Staś zerkał na skórzaną teczkę, którą detektyw Krantz trzymał na kolanach. Domyślał się, że znajdują się w niej akta, które określają jego los, ale wiedział, że pytanie o zawartość dokumentów byłoby zupełnie bezcelowe. Westchnął, na co agent odpowiedział pocieszającym uśmiechem. – Proszę się nie martwić, panie Stanisławie. Podróże kształcą. Więzienna karetka trzęsła się na brukowanych ulicach Białegostoku. *** Na ulicy Tykockiej Jan Szybiński, wysoki trzydziestopięcioletni mężczyzna o czarnej brodzie, w przestępczym światku znany jako Szyja, schował pistolet do kieszeni długiego płaszcza, zapiął górne guziki i raźno wskoczył do dorożki. – Ruszamy! Siedzący na koźle Antoni Mużycki, pseudonim Mużyk, przeżegnał się dyskretnie, zanim batem popędził konia. Szyja roześmiał się i poklepał po
kieszeni. – Lepiej zrób jak ja – poradził. – Pomódl się do Mauzera. *** Na
ulicy
Lipowej
Fiodor
Aleksiejewicz
Gołowin,
wiceprezes
Petersbursko-Moskiewskiego Towarzystwa Kredytowego, stał przed hotelem Cristal i co chwila nerwowo sięgał po zegarek. Był spocony i zdenerwowany po całym dniu narad i konferencji. Do odjazdu pociągu pozostawało tylko dwanaście minut, a Maria nadal stroiła fochy. Zgodził się zabrać córkę w tę krótką podróż, ale od kilku godzin bardzo tego żałował. Maria wymogła na nim zgodę na wspólną podróż pod pretekstem, że chce porozmawiać o czymś poważnym, a stale zajęty ojciec zupełnie nie ma dla niej czasu. Zgodził się, ale to co usłyszał, nie przypadło mu do gustu. Stanowczo sprzeciwił się małżeńskim planom córki, a teraz musiał znosić jej bierny opór. Jedenaście minut. Jak nie zejdzie za minutę, nie zdążą na pociąg do Petersburga, a następny jest dopiero rano. Obowiązki służbowe nie pozwalają na przełożenie powrotu do domu. Postanowił właśnie, że jeśli za trzydzieści sekund Masza nie znajdzie się w dorożce, pojedzie sam, a ona zostanie w Białymstoku i będzie musiała sobie poradzić. Ledwo to pomyślał, córka z zaciętymi ustami i ponurą miną ukazała się w drzwiach. Słowem nie odzywając się do ojca, zajęła miejsce w dorożce. – Jak najszybciej! – rzucił Gołowin woźnicy. – Dam rubla ekstra, jeśli zdążymy. Dorożkarz strzelił batem. – Wio, Srokata! Goń jak strzała! *** Konwój składał się z dwóch żołnierzy i oficera, wystawionych przez dowództwo 64. Kazańskiego Pułku Piechoty. Żołnierze stali już przy wejściu na pierwszy peron dworca kolejowego, gotowi przejąć więźnia, którego mieli eskortować podczas podróży pociągiem. Dowodzący konwojem porucznik Zawistowskij powinien zaraz wrócić z poczekalni
pierwszej klasy, gdzie udał się w sobie tylko wiadomym celu. Pociąg relacji Wiedeń – Petersburg stał już na peronie, obsługa wagonu bagażowego uwijała się z przepakowywaniem paczek, kufrów, skrzynek i worków na podstawioną platformę. *** Dorożka z Mużykiem na koźle wjechała na plac przed dworcem i zatrzymała się na jego skraju od wschodniej strony. Mużyk zaklął na widok żołnierzy kazańskiego pułku, stojących o pięćdziesiąt kroków tuż obok dworcowego budynku. Szyja włożył ręce do kieszeni płaszcza i odbezpieczył oba pistolety. *** Porucznik Zawistowskij wyszedł z poczekalni i zatrzymał się na chwilę, aby przepuścić więzienny furgon, ostro wykręcający właśnie na podjeździe przed dworcem. Następnie przyspieszył kroku, idąc wzdłuż budynku do bocznej bramki, za którą było przejście przez tory do peronów i dalej, na drugą stronę torowiska. Furgon zatrzymał się tam, gdzie czekali jego ludzie. Otwarto drzwi, a porucznik uprzejmie zasalutował wysiadającemu cywilowi. Starszy detektyw Rudolf Krantz uchylił melonika, po czym przekazał oficerowi skórzaną teczkę. – Proszę pokwitować – poprosił, podając kartkę z ołówkiem. Kiedy Zawistowskij składał podpis, Staś Kalinowski schodził ze stopni, taszcząc przed sobą tobołek z ubraniami i uważnie stawiając stopy. Kątem oka zobaczył, jak w szalonym pędzie zajeżdża pod dworzec dorożka z małym mężczyzną wymachującym rękami i krzyczącym do woźnicy, żeby nie zwalniał, a jechał wprost na peron, do pociągu. Woźnica usłuchał, popędził konie i właśnie mijał więzienną kibitkę i żołnierzy, gdy jeszcze przed bramką wiodącą na perony zagrodziła im drogę dorożka z Mużykiem i Szyją. Obaj woźnice gwałtownie szarpnęli lejce, powstrzymując konie. Z siedzenia dorożki Jan Szybiński wystrzelił naraz z dwóch pistoletów,
z obu rąk. Pierwsza kula otarła się o ramię porucznika Zawistowskiego i odrzuciła go o krok, druga o włos minęła jednego z żołnierzy. Niedoszły konwój rzucił się na ziemię. Szyja stał w dorożce, o trzy kroki od pojazdu Gołowina i mierzył z obu luf. – Dawaj pieniądze! Już! *** Strzały usłyszało wiele osób. Żandarm na końcu peronu odwrócił się w stronę, z której padły i spiesznym krokiem, przytrzymując szablę przy boku, szedł sprawdzić, co się dzieje. Starszy detektyw Krantz trzymał jeszcze w prawej ręce kartkę i ołówek odebrany właśnie od porucznika Zawistowskiego. Zanim przełożył je do lewej ręki i sięgnął prawą w zanadrze, by wydobyć rewolwer, minęło kilka sekund. Fiodor Aleksiejewicz Gołowin, zaskoczony hałasem, hukiem, zamieszaniem, nie zdążył się jeszcze przestraszyć wezwaniem Szyi. Odruchowo bronił jednak portfela, przyciskając ręce do piersi. Siedzący na koźle Mużyk, lewą ręką trzymający wodze, z pistoletu trzymanego w prawej ostrzeliwał wszystko po kolei – leżących żołnierzy kazańskiego pułku, żandarma na peronie, sięgającego po broń agenta Ochrany Krantza, wartowników przy więziennym furgonie. Trzej ostatni skoczyli za pudło pojazdu, chowając się przed pociskami, żandarm na peronie dmuchał w gwizdek z całych sił, wzywając na pomoc umundurowanych i cywilnych funkcjonariuszy, znajdujących się w różnych rejonach dworca kolejowego lub w jego pobliżu. *** Szyja przesunął się o krok i wyciągnąwszy rękę celował do wnętrza dorożki. – Pieniądze! – wołał. – Dawaj! Maria Gołowin krzyczała z przestrachu, a jej ojciec zrozumiał już niebezpieczeństwo i wkładał dłoń w zanadrze ubrania w poszukiwaniu
portfela. Leżący na ziemi porucznik Zawistowskij wystrzelił bez celowania, nie trafił. Mużyk opróżnił magazynek, odrzucił pistolet pod stopy i sięgnął po drugi, by podjąć ostrzał – równo, regularnie, od lewej strony ku prawej. Trafił oficera, który nadbiegał od pociągu, skutecznie zatrzymał żandarma na peronie. Za budą furgonu żołnierze szykowali karabiny, starszy detektyw Krantz szamotał się z bronią, którą usiłował wyjąć z wewnętrznej kieszeni, a która w niewiadomy sposób o coś się zaczepiła. Staś Kalinowski obserwował latające wokół pociski. Kule uderzały o ściany dworca, o peron. W wilgotnym powietrzu tworzyły na chwilę obłoczki dymu, łuski padały z dźwięcznym pluskiem. *** Szyja z lewej ręki wygarnął do człowieka, który nadbiegał z oddali, wprost przez tory, a prawą skierował ku siedzącej w powozie dziewczynie. Lufa pistoletu omal dotknęła głowy Marii Gołowin. Jej ojciec zrozumiał już sytuację, już się z nią pogodził. Odnalazł gruby portfel i zamierzał go podać napastnikowi. Ale był zdenerwowany, ręce mu się trzęsły, portfel wysunął się spomiędzy palców. *** Staś Kalinowski schylił się, szarpnął leżący u jego stóp tobół i rzucił, trafiając stojącego Szyję od tyłu i nieco z boku. Zaskoczony bandyta na krótki moment stracił równowagę, zakołysał się na piętach. Wtedy trafiły go kule Rudolfa Krantza. Pierwsza kazała mu się wyprostować, druga wyrzuciła z dorożki. Jan Szybiński upadł na plecy, ale nie wypuścił broni z ręki, ta nadał pluła ołowiem przed siebie. Żandarmi zarepetowali już karabiny i zaczęli strzelaninę. Lufy mieli skierowane w stronę Szyi, czyli także w stronę peronu i pociągu. Bali się trafić osoby postronne, celowali niedokładnie.
Celnie strzelił po raz trzeci Rudolf Krantz. Szyja pożegnał się z nazwiskiem Jan Szybiński i z życiem. *** Chwilę wcześniej Mużyk wystrzelił ostatni nabój, zaciął konie batem i ruszył poprzez tory. Nie na tyle szybko jednak, żeby zdążył oddalić się od niebezpieczeństwa. Żołnierze przenieśli ogień w kierunku uciekiniera, choć początkowo nieskutecznie. Porucznik Zawistowskij podniósł się na kolana, wymierzył i oddał jeden przemyślany strzał. Powóz minął już wprawdzie tory, odległość wynosiła ze sto metrów, ale Zawistowskij, mistrz batalionu w swoim pułku, nie spudłował. Widać było, jak Mużyk rozrzuca ręce, a następnie osuwa się z kozła. Spłoszony koń nadal biegł przed siebie. – Dosyć! – krzyczał Rudolf Krantz. – Przerwać ogień! Dosyć! *** Fiodor Siergiejewicz Gołowin ściskał córkę, płacząc z radości, że jest cała, po czym podbiegł dziękować swoim wybawicielom. Dziękował po bankiersku. W ręku miał portfel. Wyciągał z niego banknoty i wciskał żołnierzom, nie patrząc, ile i jakiej wysokości. Zaraz potem wrócił do dorożki, dojechał nią do wagonu pierwszej klasy, w pośpiechu przesiadł się wraz z córką i podręcznym bagażem. *** Porucznik Zawistowskij zasalutował Krantzowi. – To tylko draśnięcie, wasza wielmożność. Przystępuję do wykonania wydanych rozkazów. Skinął na swoich żołnierzy, a oni, głośno waląc butami, stanęli po obu stronach więźnia. – Stupaj! Pociąg pospieszny do Petersburga dawał niecierpliwe znaki, że czas na odjazd. Wyruszył w drogę z trzyminutowym opóźnieniem. *** Tobołek Stasia Kalinowskiego, zawierający ubrania, buty i kilka
drobiazgów osobistych, pozostał na skraju peronu pierwszego. cdn.