Wydawnictwo Literackie Kraków 2012 Czasami za spełnienie marzeń trzeba słono zapłacić, ale taka jest po prostu cena życia. Dla Sylwii, mojej siostry c...
24 downloads
55 Views
676KB Size
Wydawnictwo Literackie Kraków 2012
Czasami za spełnienie marzeń trzeba słono zapłacić, ale taka jest po prostu cena życia. Dla Sylwii, mojej siostry ciotecznej i wiernej czytelniczki
ROZDZIAŁ I W ten ciepły majowy dzień nad wiśniami otaczającymi stary dwór unosiły się setki krzątających się gorączkowo pszczół. Dlaczego gorączkowo? Bo w powietrzu wisiała pierwsza wiosenna burza, a tyle jeszcze pyłku i nektaru zostało do zebrania! Dzieci, skupione wokół jasnowłosej, rozmarzonej nauczycielki, unosiły zaróżowione buzie do słońca, z przymkniętymi powiekami słuchając pszczelej muzyki. Danusia Wrzesień trzymała w palcach gałązkę wiśni, z zachwytem podziwiając delikatne kwiaty. Śnieżno- białe płatki otaczały zielonkawy słupek i pręciki, pokryte żółtym pyłkiem. Idealna równowaga barw, piękno w najczystszej postaci. Dziewczyna mieszkała w tym starym dworze siódmy rok, a nadal tak samo wzruszenie ściskało jej gardło, gdy zaczynały kwitnąć otaczające szkołę wiśniowe drzewa. – Pani uczycielko, pani uczycielko, a o czym oni śpiewają? – zapytała jedna z dziewczynek, Joasia Krawcówna, nie otwierając oczu. – One – poprawiła małą Danusia. Nie miała już sił sprostować, że jest nauczycielką, a nie uczycielką. Tak mówiono w Milewie od wieków i będzie się tak przez wieki jeszcze mówiło. Nim odpowiedziała na pytanie, odgarnęła dziewczynce z oczu grzywkę gestem jednocześnie czułym i naturalnym, jakby była matką Joasi. Bo w rzeczywistości Danusia matkowała wszystkim swoim uczniom. Zarówno miłym i uroczym, do których należała najmłodsza latorośl Krawców, jak i szkolnym łobuziakom z klanu Łopatków. W duchu przyznawała nawet, że woli wesołego, psotnego Józia Łopatka od grzecznej, potulnej Joasi Krawiec... – Pszczoły śpiewają, że czas powrócić do pracy, moje kochane – odparła na głos. – Otwórzcie oczy i spójrzcie, jak zbudowany jest ten kwiat. Dzieci ochoczo pochyliły głowy nad białym kwieciem, słuchając dalszych słów nauczycielki. Danusia kochała swoją pracę. W tych dziwnych czasach, gdy nauczyciel jest zawodem jeśli nie pogardzanym, to wzgardzonym, ona co dzień budziła się z radością i ciekawością, czym też zaskoczą ją dzisiaj uczniowie. Może była nauczycielką w małej wiejskiej szkole – gdzie do najliczniejszej klasy uczęszczało obecnie dwanaścioro uczniów – zbyt krótko, by popaść w rutynę, a może miała duszę entuzjastki, dość, że nie wyobrażała sobie innej pracy. Kochała też mały dworek o białych ścianach i pięknie rzeźbionym ganku, otoczony starymi wiśniami o sękatych pniach, które kwitły każdej wiosny tak cudnie, że nawet nieczuli na piękno przyrody mieszkańcy Milewa mruczeli pod nosem, gdy jakaś sprawa przygnała ich do szkoły na wzgórzu:
– Niebrzydko tu u was, dziecki, niebrzydko. Dwór w 1868 roku wzniosła rodzina Milewskich – drobna zaściankowa szlachta, która dorobiła się małego mająteczku na Kresach, hodując konie czystej krwi. Milewscy, dla których nie mieli litości najpierw zaborca, potem Sowieci, na końcu zaś władza ludowa, przez tę ostatnią zostali w końcu skutecznie wygryzieni. Zmuszeni do opuszczenia dworu, do dziś tułali się pewnie po Amerykach czy innych Australiach. Danusia próbowała odnaleźć ich spadkobierców – nie po to, by oddać im Wiśniowy Dworek, bowiem jego właścicielem był Skarb Państwa, a nie ona, ale choćby dlatego, by wiedzieli, że dwór stoi, jest w miarę zadbany, jak tylko na to pozwalają skromne środki gminy, wsi i samej Danusi. Bezskutecznie jednak. Po Milewskich ślad zaginął. Teraz w ich dawnym majątku mieściła się szkoła podstawowa dla dzieci z okolicznych wsi. Zajmowała cztery duże, jasne izby na parterze. Okna ze szprosami, wysokie od podłogi do sufitu, wpuszczały do środka światło słoneczne, rozproszone przez liście i kwiaty wiśni. Parkiet, z solidnego białowieskiego dębu, pamiętał jeszcze czasy poprzednich właścicieli. Wprost z niedużego holu po dębowych schodach wchodziło się na piętro, do królestwa Danusi, której kontrakt obejmował mieszkanie służbowe na poddaszu: dwa niewielkie, ale przytulne pokoje, równie jasne i słoneczne jak te na parterze, a tym piękniejsze, że pod skośnym dachem, malutka kuchnia i takaż łazienka – oto był cały świat nauczycielki i zarazem dyrektorki szkoły w Milewie. Jak można było nie kochać tego miejsca i tej pracy? Pensja nie była oszałamiająca, lecz szkoła płaciła za prąd, wodę i ogrzewanie; na ciuchy Danusia wydawała niewiele, a na książki, które kupowała nałogowo, zawsze wystarczyło. I tyle było do szczęścia dziewczynie potrzeba. Ach, jeszcze miłość... Danusi przydałaby się prawdziwa, wielka miłość. Czasem przed snem, w najczarowniejszej godzinie nocy, marzyła, że w Milewie zjawia się właściciel Wiśniowego Dworku, piękny, młody szlachcic – oczywiście na białym rumaku – wbiega po schodkach na ganek, gdzie na huśtawce siedzi Danusia z książką w dłoni i... i najczęściej w tym miejscu zapadała w sen, zmęczona codziennymi troskami. Nigdy nie wystarczyło jej wyobraźni czy raczej odwagi do wyimaginowania sobie ciągu dalszego: co zrobiłaby, poznawszy takiego mężczyznę? Czy odważyłaby się obdarzyć go zaufaniem? Bo już raz Danusia była zakochana, bezgranicznie, bez pamięci, ale... – Pani uczycielko, czy będzie przerwa? – Głos Józia Łopatko, rzeczowy, a nawet stanowczy, wyrwał dziewczynę z zamyślenia. – Bo mi się żołądek urywa.
– Urywa? – zdziwiła się mimowolnie. – Jak, Józiu, żołądek może ci się urywać? Przecież wiesz, że znajduje się tutaj... – Żartobliwie szturchnęła chłopca w brzuch. – Urywa mi się na przerwę, pani uczycielko – wyjaśnił. – Czy będzie kompot? Danusia nie zdążyła odpowiedzieć, bo już zdyscyplinowana do tej pory gromadka biegła do dworku, gdzie w stołówce pani Tosia przygotowywała ciepły posiłek. Bezpłatny obiad dla każdego dziecka ze szkoły w Milewie, choćby skromny, ale pożywny – o to Danusia walczyła z władzami gminy i kuratorium przez pierwszy rok swojego dyrektorowania, po tym jak jedna z uczennic zasłabła podczas lekcji i młoda nauczycielka dowiedziała się, że połowa jej podopiecznych przychodzi do szkoły głodna i głodna wraca do domu. Milewo, zagubione w lasach gdzieś pod wschodnią granicą, było biedną wsią. Ojcowie pili, matki łapały się każdej pracy, a dzieci... dzieci były puszczone samopas. Nikt nie troszczył się o śniadanie dla takiego Józia Łopatko. Dopiero wieczorem, gdy rodzina schodziła się po pracy albo wystawaniu pod sklepem, matka resztkami sił przygotowywała jakiś posiłek. Danusia, która sama zaznała może nie biedy, ale wiecznego liczenia się z każdą złotówką, z jednej strony to rozumiała, ale z drugiej – nie zamierzała się z tym godzić. Rodziców dzieci nie zmieni – co do tego nie miała żadnych złudzeń, ale mogła walczyć z władzami o sfinansowanie posiłków dla swoich uczniów. I wywalczyła, co nie przysporzyło jej sympatii włodarzy gminy, jednak Danusia wygrała coś więcej: akceptację mieszkańców wsi. Młoda samotna dziewczyna była do tej pory niemile widziana przez zniszczone życiem i ciężką pracą kobiety z Milewa – była łakomym kąskiem dla ich mężów, a niezamężnym mogła odebrać narzeczonych.Ale Danusia nie była typem flirciary, trzymała się z daleka od łypiących na nią pożądliwym wzrokiem mężczyzn. A gdy jeszcze otoczyła czułą opieką milewskie dzieci i rzuciła się władzy do gardła o te obiady... Zofia Łopatko, matka Józia, podeszła do Danusi po zebraniu, na którym dziewczyna przedstawiła garstce rodziców warunki finansowania dzieciom bezpłatnych posiłków (uczniowie nie mogli opuszczać lekcji bez zwolnienia lekarskiego) i bezpłatnych podręczników (fundowanych przez nią samą, ale o tym wolała nie wspominać, żeby rodzice nie czuli się wobec niej zobowiązani). Pani Zofia od niepamiętnych czasów była sołtysiną Milewa. Postawna, szorstka w obyciu, czasem gwałtowna, umiała przylać i synom, i mężowi, a czasem i co bardziej rozrabiającym sąsiadom, wychodząc z założenia, że lepsze lanie, niż kryminał. Danusia trochę się jej obawiała, ale niepotrzebnie. Sołtysina od
początku była po jej stronie, choć nikt by się tego nie domyślił. Teraz stała przy biurku, na którym nauczycielka porządkowała papiery. – Pani uczycielko – odezwała się szorstkim głosem – przepraszam za tego nicponia Józka. Danusia uśmiechnęła się. Rzeczywiście najmłodsza latorośl Łopatków dawała się jej czasem we znaki. – On panią bardzo lubi, ale łobuzowanie ma we krwi. Jeśli dalej tak pójdzie, skończy jak jego ojciec i mój najstarszy. A to mądry chłopak. Mógłby daleko zajść. Do technikum się dostać. Maturę nawet zrobić. Pani wie, że ja mam maturę? – zapytała z dumą. Dziewczyna uśmiechnęła się ponownie, bo żadne słowa nie przychodziły jej do głowy. W jej rodzinie wszystkie dzieci skończyły studia, matura była obowiązkiem, a nie powodem do dumy, tutaj zaś... – Nakażę Józkowi, by przyłożył się do nauki. Koniec z wagarami! Jeden opuszczony dzień i tak mu wleję, że przez tydzień na dupie nie siądzie, ale i nigdy więcej ze szkoły nie zwieje. – Bicie nie jest metodą wychowawczą – odważyła się wtrącić Danusia, ale sołtysina machnęła tylko ręką. – Mówię: przykażę Józkowi, by pani słuchał i się uczył. Może nowy rower obiecam za dobre stopnie? – Tu Danusia przytaknęła gorliwie. Bicie – nie, nagroda – tak! Ale znów została zignorowana przez Łopatkową. – Chciałam jeszcze powiedzieć, że gdyby któryś z naszych chłopów się pani naprzykrzał czy ktoś ze wsi złym okiem na panią patrzył, proszę do mnie z tym przyjść, a ja już dopilnuję, by krzywda się pani nie stała. Mam tu jakiś posłuch i jeśli ja kogoś szanuję, to wieś też uszanuje. Tu uniosła nieco wyżej podbródek, a Danusia po raz trzeci posłała kobiecie nieśmiały uśmiech. Od tamtej pory minęło sześć lat. Danusia zyskała na pewności siebie i potrafiła nie tylko nieśmiało się uśmiechać, zaś sołtysina dotrzymała słowa i nauczycielka, a potem dyrektorka szkoły, znalazła w Milewie spokojną przystań. Nikt się jej nigdy nie narzucał, nikt nie wyrządził najmniejszej krzywdy, ale też nikt nie zapraszał chociażby na herbatę, o wioskowych uroczystościach typu ślub czy chrzciny nie wspominając. Za spokój zapłaciła samotnością. Mieszkańcy Milewa byli dla niej uprzedzająco grzeczni, ale nic więcej. A może to ona sama stworzyła niewidzialną ścianę między sobą a nimi? „Co się dziś z tobą dzieje, kobieto?”, zganiła się w myślach, bo dzieciaki, jak to dzieciaki, zaczęły dokazywać, widząc, że nauczycielka buja w obłokach. Józio Łopatko właśnie wrzucił Ani Łojek łyżkę ziemniaków do zupy,
tłumacząc płaczącej dziewczynce, że taka zupa będzie bardziej „zażywna”, jak się wyraził. – Oddasz Ani swój deser, skoro jesteś taki hojny. – Danusia stanowczo uciszyła i jedno, i drugie. Dziewczynka rozpromieniła się, chłopiec, przeciwnie, przygasł, ale nie zaprotestował. Słowo „uczycielki” było w tych murach świętością. Dzieci skończyły obiad i udały się do klasy na dalsze lekcje, Danusia zaś musiała się zająć papierkową robotą. I po raz pierwszy od kiedy prowadziła szkołę w Milewie, poczuła zniechęcenie, wypełniając tysiące rubryk, druków, tabel. Nauczaniu mogła się oddać bez reszty, natomiast rosnąca biurokracja ją przerażała. „Nigdy nie zrozumiem ludzi, którzy z własnej woli pół życia spędzają w biurze, produkując tony papierów”, myślała, robiąc sobie przerwę na herbatę. „Wstają skoro świt, gnają przez szare zatłoczone ulice do betonowego bunkra i tam siedzą do wieczora, nie widząc słońca ani nieba, tylko ekran komputera i tabele, druczki, rubryczki. Wracają ledwie żywi do takiego samego bunkra z betonu, otoczonego murem i przez resztę dnia gapią się w telewizor, zamiast wyjść na spacer. Nie wiedzą, jak pachnie młody sosnowy las, nie pamiętają, jak śpiewa kos albo słowik, nie czują na twarzy wiosennego wiatru czy letniego słońca. Tylko konto im pęcznieje, a czasem nawet i to nie. Mnie przemocą by do takiego życia nie zmusili...” Nie wiedziała, jak bardzo się myli. Nie mogła przypuszczać, że już niedługo nie tylko nie przemocą, ale dobrowolnie zamieni szkołę w Wiśniowym Dworku na biurowiec w Warszawie. Życie jest pełne niespodzianek, czyż nie? Taka właśnie niespodzianka czekała Danusię Wrzesień... Danka Lucińska – kobieta-pistolet, kobieta-żywioł – wpadła jak burza do marmurowego holu jednego z najnowocześniejszych budynków w mieście, witając się po drodze do wind z recepcjonistką i ochroną, zgarniając korespondencję, pytając, co słychać w budynku i czy przez noc stało się coś, o czym powinna wiedzieć. Nim drzwi windy się zamknęły, zdążyła przejrzeć garść listów i odebrać krótkie sprawozdanie od pana Marka, szefa ochrony. Jadąc na piąte piętro, gdzie mieściło się jej biuro, rzuciła okiem na swoje odbicie w lustrze, poprawiła włosy, obciągnęła obcisły seksowny sweterek, pięknie podkreślający jej zgrabną figurę, i uśmiechnęła się do siebie. Była tym, kim chciała być: przebojową bizneswoman, która miała na głowie całą firmę. Ding! Winda oznajmiła, że znajdują się na piętrze piątym i w tym momencie Danka poczuła ostre dźgnięcie bólu. To dawał o sobie znać żołądek niedożywionej, zabieganej i zestresowanej dziewczyny.
– Olać to – mruknęła, wychodząc na korytarz i... zgięła się w pół, porażona następnym skurczem. – Oż, w mordę... – wysapała, prostując się z trudem i zerkając, czy nikt tego nie widział. Wyciągnęła z bocznej kieszonki torebki listek Maaloksu i szybko rozgryzła dwie drażetki. Otarła wierzchem dłoni łzy, które pojawiły się w kącikach oczu, odetchnęła głęboko i weszła do biura. Panią dyrektor natychmiast otoczył tłumek podwładnych, domagając się jej uwagi. – W Jerozolimskich pękła rura kanalizacyjna, zalało apartament... – Na Domaniewskiej przerwali remont elewacji, mówią, że... – Solec jest odcięty od prądu. Już dzwonili ze skargą... Danka kiwała głową, niby przyjmując wszystko do wiadomości, w duchu jednak modląc się, by zdołała dotrzeć do swego gabinetu i mogła zatrzasnąć im wszystkim drzwi przed nosem. Potem zaparzy sobie ziółek, łyknie jeszcze Rennie, skoro Maalox nie działa, i zwinie się w pół, z głową opartą na biurku, czekając, aż ból minie. Nie ma tak dobrze. Musiała zająć się raportem księgowym i zatwierdzić listę zalegających z czynszem najemców, którym wyślą ponaglenia. Bycie dyrektorem dużej firmy zarządzającej nieruchomościami zobowiązywało. Miała na głowie kilkunastu administratorów, księgową, prawników, konserwatorów, firmy ochroniarskie, lecz przede wszystkim mieszkańców i najemców, czyli tych, którzy płacili za jej kredyty, samochód, fryzjerów, kosmetyczki, no i ciuchy. Nie wspominając już o jedzeniu w dobrych restauracjach. Im była winna dobrą obsługę budynków, w których mieszkali lub pracowali. I bezwzględność w ściąganiu czynszu od dłużników. – Pani dyrektor, Lipski przyszedł – sekretarka, zapukawszy najpierw, wsunęła głowę do środka i półgłosem przekazała wiadomość. „Lipski...” Danka westchnęła, a żołądek zakłuł ją boleśnie. „To nim się denerwuję od rana. Podły typ, awanturnik i na dodatek nie płaci. Teraz bezczelnie będzie się wypierał, rzuci hasło: «Bank nie przelał czynszu», a na koniec zażąda prolongaty, za nic mając tłumaczenie, że jest na równych prawach z wszystkimi mieszkańcami i skoro od nich wymaga się terminowych rozliczeń, to od niego...” Stało się dokładnie tak, jak Danka przewidywała. Otyły, purpurowy na twarzy facet najpierw zrobił jej awanturę za brud na klatce – jakby apartamentowiec, w którym wynajmował stumetrowy apartament, nie był najczystszym budynkiem w Warszawie – potem zaczął grozić, wymagać, naciskać, tłumaczyć się...
Danka słuchała go w milczeniu. Nie dlatego że nie miała nic do powiedzenia – facet po prostu nie dał jej dojść do słowa. Gdy zachrypł w końcu i już chciał wyjść, pewny, że jak zwykle mu się udało, wreszcie i ona mogła się odezwać. I tak, jak zwykle, próbowałaby załagodzić spór, wiedząc, że facet kiedyś przecież zapłaci, kiedyś... a odsetkami za zwłokę szefowie obciążą ją, ale dziś... Dzisiaj coś w nią wstąpiło. – Jeszcze pan nie wychodzi – rzekła stanowczo, gdy jedną nogą był już, zadowolony z siebie, za drzwiami. Zatrzymał się zdumiony, obejrzał przez ramię, a widząc bladą, wściekłą twarz młodej kobiety, wrócił do środka. – Na początek proszę zmienić ton, dobrze pani radzę – zaczął. – Na początek masz pan tutaj wezwanie przedsądowe za zeszły kwartał i wniosek do sądu i komornika za poprzedni. I zgłoszenie do Rejestru Dłużników. – Cisnęła w niego teczką z dokumentami. – Możesz pan już nic nie płacić, komornik wejdzie panu na konto, jeśli już nie wszedł, i zrobi to za pana. Lipski uniósł brwi ze zdumienia. – Nie zrobisz mi tego, pindo jedna! Danka tylko nań spojrzała. – Czyżby? Po czym wyciągnęła komórkę, włączyła nagrywanie i rzekła: – Każde słowo, które pan wypowie, może stać się dowodem w sądzie, więc radzę liczyć się ze słowami. – Oż ty...! Ja ciebie...! – ugryzł się w język. I nagle spokorniał. – Pani Danusiu, przecież jesteśmy przyjaciółmi... Zapłacę szybciutko, jeszcze dzisiaj będzie pani miała pieniążki na koncie. Nie trzeba nam ani sądów, ani komorników, ani tym bardziej pierdolonych rejestrów, bo banki firmę mi puszczą z torbami. To jak będzie, dogadamy się? – Oczywiście, panie Kaziu! – krzyknęła słodkim jak miód głosem, a gdy Lipski cały się rozpromienił, starła mu uśmiech z zadowolonej, nalanej twarzy słowami: – W sądzie się dogadamy. Zdusił przekleństwo. Posłał Dance mordercze spojrzenie i wypadł z pokoju, obiecując, że ona tego pożałuje. Już żałowała. Mogła ugryźć się w język, zażądać uregulowania należności i... nie dostać od żłoba ani złotówki. Mogła... nie, nie mogła, m u s i a ł a zaparzyć sobie ziółka, natychmiast! Potem rzuci się w wir pracy: jedno spotkanie, drugie, trzecie, raport
księgowy, raport dla szefów, kilkanaście telefonów, szybki obiad – pewnie chińszczyzna z najbliższej budy, którą Aśka, sekretarka, dostarczy Dance tutaj, do biura – i znów... spotkania, przerzucanie papierów, telefony. – Kochasz to! – przypomniała sobie, stercząc w kuchni nad szklanką dziwnie woniejącego naparu. – To twój żywioł. Jesteś dyrektorem firmy, sama sobie sterem, żaglem i okrętem. Szefowie są z ciebie zadowoleni, pracownicy cię lubią, Jarek do stóp by ci się rzucił z bukietem róż i pierścionkiem zaręczynowym, gdybyś tylko wyraziła takie pragnienie... – Wypiła gorzkie ziółka jednym haustem. Zakrztusiła się ostatnim łykiem. Otarła załzawione oczy i szepnęła cichutko: – Skoro masz wszystko, o czym marzyłaś, czemu jesteś nieszczęśliwa? „Bo nie o tym marzyli dla ciebie rodzice i nie o tym w głębi duszy marzyłaś ty sama”, odpowiedziała sobie w myślach, wracając do pokoju. Zamknęła za sobą drzwi, wcześniej prosząc sekretarkę, by przez kwadrans zapewniła jej spokój, po czym rozejrzała się po jasnym, choć niewielkim wnętrzu. Trzy lata temu jakimś cudem dostała kontrakt na country managera międzynarodowej firmy, która otwierała swą siedzibę w Polsce i kupiwszy parę apartamentowców oraz budynków biurowych, szukała kogoś z doświadczeniem, kto sprawnie będzie zarządzał tymi nieruchomościami – przy czym sprawnie znaczyło dla IP.Co. (czyli Internationale Property Corporation) przede wszystkim dochodowo. Danka, tuż po studiach z marketingu i zarządzania, znalazła się w odpowiednim miejscu o odpowiedniej porze z odpowiednimi ludźmi. Prawdę mówiąc, była to suto zakrapiana impreza, którą zorganizował jej kumpel z roku, zapraszając przy okazji znajomego Hiszpana – to on właśnie był pełnomocnikiem udziałowców IP.Co. Słowo po słowie – i kieliszek po kieliszku – Hugo i Danka przypadli sobie do gustu i ten pierwszy zaproponował dziewczynie pracę. Pewnie nazajutrz, gdy wytrzeźwiał, tego żałował, ale słowo się rzekło. Danka zjawiła się na spotkaniu z udziałowcami odziana w szałową sukienkę, błysnęła intelektem, znajomością tajników manageringu oraz języka angielskiego i tak oto prosto po studiach trafiła na stanowisko dyrektora firmy córki IP.Co., nazwanej od imienia największego udziałowca Carliss.Co. Polscy pracownicy, czyli podwładni Danki, szybko zmienili tę nazwę na Liszka. W swoim gronie nazywali firmę „Liż-coś”, lecz przy Dance nie odważyliby się tego powiedzieć. Była człowiekiem szefów, człowiekiem obcych. Należało się jej podlizywać i trzymać dystans. Danka, w dzieciństwie, w szkole i na studiach bardzo lubiana i zawsze otoczona wianuszkiem przyjaciół, teraz poznała, co to ostracyzm i
wyobcowanie. Gdy rodzice przenieśli się na wieś, a przyjaciele rozjechali po świecie, poznała też gorzki smak samotności. Z sąsiadami, mieszkającymi jak i ona na ogrodzonym, zamkniętym osiedlu zwanym gettem, nie miewała styczności – tak jak ona żyli pracą, w domu jedynie sypiali, a i to nie zawsze. Rodzice namawiali ją, by przeprowadziła się do nich. Do pięknego domku pod lasem, nad cichym mazurskim jeziorem, ale za każdym razem prychała jak rozzłoszczona kotka: ona, Danka, na wsi?! Przecież nienawidzi wsi! Dlaczego namawiają ją do przeprowadzki, zamiast wrócić do Warszawy? Gdyby naprawdę ją kochali... Kochali, była tego pewna, ale... Ją namawiać na wieś, no dobre sobie! Gdyby Dance ktoś w tym momencie powiedział, że całkiem niedługo trafi na taką wieś z własnej woli, i to nie na urlop, a na stałe, chyba śmiechem by go zabiła. A jednak. Los i dla niej szykował niespodziankę: już niedługo, już za parę dni życie Danki miało się diametralnie odmienić. Za sprawą pewnego człowieka i pewnej wygranej... Znam je obydwie, choć one mnie nie znają. Ani pani nauczycielka z zapadłej wsi gdzieś na krańcach Polski, ani pani dyrektor zarządzająca warszawskimi apartamentowcami, nie mają o moim istnieniu pojęcia, ale ja od pewnego czasu z uwagą śledzę ich losy. Nie jest to trudne. Mam dwa domy: jeden niedaleko Wiśniowego Dworku, gdzie miejscowym dzieciakom próbuje wlać nieco oleju do głowy pani nauczycielka, drugi w Warszawie, parę przecznic od dużego osiedla, gdzie rok temu kupiła na kredyt mieszkanie pani dyrektor. Mieszkając to tu, to tam, pracowicie zbieram wiedzę o obu kobietach. Można powiedzieć, że jestem kolekcjonerem tej wiedzy. Dlaczego to robię? Czemu, głupio ryzykując, wróciłem do ojczyzny i śledzę dwie Bogu ducha winne istoty? Bo mają coś, co mi odebrano. Będę prowadził więc moją wendetę – nie, to złe słowo, nie zamierzam się przecież mścić – grę, tak, to pasuje lepiej, będę prowadził tę fascynującą grę, aż odzyskam to, co mi się należy, one zaś w nagrodę poznają prawdę. Może się wydawać, że jestem manipulantem. Owszem. Jestem. Życie dało mi gorzką lekcję: albo rządzisz, albo jesteś niewolnikiem. Od najmłodszych lat walczę więc o władzę. Nie cofam się o krok. One obie, Danka i Danusia, wpadły mi wreszcie w ręce i wezmą udział w tej rozgrywce, czy chcą, czy nie. Gdy dobiegnie końca, może mi będą wdzięczne, bo przecież „prawda was wyzwoli”, a może nie. Nie czas teraz na dywagacje. Czas na pierwszy ruch. Na pierwszą niespodziankę...
ROZDZIAŁ II Po lekcjach Danusia miała chwilę dla siebie: kubek herbaty, kawałek domowego ciasta od pani Zofii i dobra książka – to było wszystko, o czym tego dnia marzyła, dziwnie wybita z codziennego rytmu przez rozmyślania o przeszłości. Nie dane jej było uciec w zapomnienie. Telefon z rodzinnego domu sprawił, że wyprowadziła z garażu wysłużonego fiata i ruszyła w stupięćdziesięciokilometrową drogę do Białegostoku, a potem jeszcze paręnaście kilometrów na wschód, gdzie mieszkał ojciec. Ojciec... Danusia, prowadząc ostrożnie, bo nie była dobrym kierowcą, a zapadający mrok nie zachęcał do szybszej jazdy, zamyśliła się. Kochała ojca, to oczywiste, wierzyła też, że on kocha ją, ale... gdyby choć raz dał jej to odczuć. Przytulił, pocałował, pogłaskał po włosach. Gdyby choć raz kupił tort i wyprawił najmłodszej córce urodziny. Nie było to możliwe. Dzień urodzin Danusi był dniem żałoby. Przyszło na świat niechciane dziecko – odeszła ukochana żona i matka. Tak to właśnie było. Hanna i Stanisław Wrześniowie byli dobrym, kochającym się małżeństwem. Od dzieciństwa oboje ciężko harowali – on, najstarszy syn właściciela wzorowego gospodarstwa, ona, najstarsza córka właścicielki kilku szklarni – pomagając rodzicom. Były to czasy, gdy dzieci nie mogły powiedzieć: Nie, muszę pograć w strzelankę czy skoczyć z kumplami na piwo. Chyba ojciec czy matka na serce by umarli, gdyby ich latorośl przedłożyła rozrywkę nad pomoc w gospodarstwie. To, że Hanka i Stasiek pracują nierzadko ciężej niż opłacani robotnicy, było naturalne i zrozumiałe. Pracowali dla rodziny, a więc dla siebie. Znali się od urodzenia. Chodzili do tej samej podstawówki, potem do technikum. Stasiek po maturze przebąkiwał o studiach, ale ojciec nie chciał o tym słyszeć. – Zajmiesz się hodowlą. – Sprowadził wtedy stado wysokomlecznych krów. – Odbijemy się trochę finansowo i dopiero wtedy... może... Ale owo „wtedy... może...” nie nastąpiło nigdy. Zawsze było coś ważniejszego niż nauka. A to nowy kombajn, a to silos na kiszonkę... Jakoś tak w tym czasie Hanka zaszła w ciążę i żeby wstydu nie było, młodzi wzięli ślub. Jej plany – chciała iść na pedagogikę – również legły w gruzach, choć Staśka szczerze kochała. Jeszcze miała nadzieję, że odchowa dziecko i może wtedy... chociaż zaocznie... Ale zaraz po pierwszym pojawiło
się drugie. Potem kolejne. I bliźnięta. I... ani się spostrzegła, jak z młodej, pełnej nadziei i marzeń dziewczyny stała się starą, spracowaną kobietą. I już nie myślała o nauce dla siebie, a o wykształceniu dzieci. Oboje, rozczarowani życiem, powtarzali swoim czterem synom i czterem córkom: – Macie się uczyć! Bez wykształcenia skończycie jak my, urobieni po pachy. Uczyć się – to był jedyny obowiązek młodych Wrześniów. Cała ósemka skończyła więc z wyróżnieniem dobre liceum w Białymstoku, wszyscy poszli na studia, na których radzili sobie jako tako, ale na ojcowiznę nie wróciło żadne. Rodzice z coraz większym i bardziej wyspecjalizowanym gospodarstwem zostali sami. Czterech synów wyjechało za granicę, tam robiąc kariery. Córki powychodziły za mąż za lekarzy, inżynierów i doktorów, rozsypując się po Polsce. Niechętnie przyznawali się, że rodzice to zwykli chłopi. Owszem, prowadzą wzorcową hodowlę krów rasy jersey, owszem, przyjeżdżają do nich z zagranicy, by zobaczyć, jak taka hodowla powinna wyglądać. Owszem, Wrześniowie byli z rodziców dumni, ale im mniej się o Sieczychach – ich rodzinnej wsi – wspominało, tym było lepiej. Matka z ojcem mieli już pod pięćdziesiątkę, powoli myśleli o sprzedaży gospodarstwa i emeryturze, gdy spadł na nich cios: Hanna zaszła w ciążę. Nie, nie cios, tak myśleć o nowym życiu to grzech, ale... byli zaskoczeni i przerażeni. Teraz, gdy mają względny spokój, myśleć o kaszkach i pieluchach?! Znów kolki, ząbkowanie i trzydniówki? Zamiast ciszy i wieczorów przed telewizorem, wrzask niemowlaka i nieprzespane noce?! Mieli długie dziewięć miesięcy, by się z tym pogodzić. Pogodzić i pokochać to małe, które – nie bacząc na czyjeś „chcę czy nie chcę” – pchało się na świat. Gdy nieśmiało zaczęli cieszyć się na myśl o dziecku, które zmieni ich coraz bardziej samotne życie, doda im radości, może trochę odmłodzi?, kolejny cios: Hanna zmarła przy porodzie. Stanisław został w tę ciemną, pełną przerażenia i rozpaczy noc bez żony, za to z miauczącym noworodkiem, słabym, sinym, ledwo trzymającym się przy życiu. Został sam, w pokoju pełnym krwi, z echem krzyku umierającej w uszach i tym małym stworzeniem, którego już wcześniej nie chciał, a teraz... teraz próbował nie znienawidzić. Starsze dzieci przyjechały na pogrzeb matki. Noworodkiem chciała się zająć jedna z córek, ale jej mąż spojrzał na nią takim wzrokiem, gdy tylko o tym wspomniała, że Stanisław, choć dużo go to
kosztowało, powiedział: – Nie. Mała zostanie w domu. I została. Malutka jasnowłosa dziewczynka, wychowywana bez miłości przez starego, milczącego ojca. Z czasem pokochał najmłodszą, choć nie nauczył się jej tego okazywać. Były podobne do matki, co raz cieszyło Stanisława, bo widział w małej cień Hanki, to znów wprawiało go w rozpacz i przypominało o stracie. Gospodarstwo zaczęło podupadać. Rok po roku Wrzesień wyprzedawał ojcowiznę, bo a to najstarszemu synowi potrzebne były pieniądze na rozkręcenie biznesu, a to córka robiła remont... Zawsze któreś z dzieci było w potrzebie i wyciągało rękę po pieniądze. Oprócz Danusi. Ona od najmłodszych lat starała się być samodzielna i nie ciążyć ojcu ani rodzeństwu. Skończyła to samo liceum co starsi bracia i siostry, choć czasy były już inne, komunizm upadł, nastał kapitalizm i zamiast coraz lepiej, żyło się coraz trudniej. Szczególnie na wsi, gdzie ludzie mieli dotąd pracę w PGR-ach i zawsze na chleb i wódkę pieniądz był, teraz starczało grosza jedynie na tanie wino. Stanisławowi rąk do pracy nie przybyło, mimo biedy u sąsiadów i dobrych pieniędzy, które oferował, jedynie rosła w stosunku do niego zawiść. Gdy Danusia poszła na studia, ziemię musiał oddać w dzierżawę, bo sam nie dawał już rady wszystkiego obrobić. Piękne, rodowodowe krowy sprzedał co do jednej, bo żal mu było patrzeć na zaniedbane stado. Obory pozamykał. Stajnię, gdzie trzymał parę koników, też. Kwitnące niegdyś gospodarstwo przestało istnieć. Najmłodsza latorośl chciała wrócić do Sieczych pomóc ojcu, ale nie było już do czego wracać. Zgorzkniały stary człowiek czuł się najlepiej we własnym towarzystwie, a gdy Danusia napomknęła, że oferowano jej posadę dyrektorki szkoły gdzieś pod litewską granicą – „ale to tylko sto pięćdziesiąt kilometrów, będę, tatku, przyjeżdżała w weekendy” – tak skwapliwie zaczął namawiać ją na jej przyjęcie, że aż dziewczynie przykro się zrobiło. Już bez żalu i bez wyrzutów sumienia spakowała rzeczy, spakowała książki, by w ostatnich dniach sierpnia siedem lat temu opuścić rodzinny dom na zawsze i zamieszkać w pięknym, cichym dworze otoczonym wiśniowym sadem, daleko pod wschodnią granicą, we wsi Milewo.
Tu po raz pierwszy zrozumiała, że dziecku do szczęścia nie wystarczy dach nad głową, pełna miska i czyste ubranie, dziecko musi być przede wszystkim chciane i kochane. Tutaj po raz pierwszy, ale i ostatni, zapłakała nad małą dziewczynką tuloną przez sąsiadki, a nigdy przez ojca. Z perspektywy czasu nie uznawała swego dzieciństwa za nieszczęśliwe, co to, to nie! Nikt jej nie bił, nie wyzywał, zawsze była samotniczką, więc wystarczało jej towarzystwo książek, których przeczytała całe mnóstwo, w szkole była lubiana, uczyła się dobrze, więc i nauczyciele darzyli ją sympatią, a że dom był pusty i smutny? Cóż, taki jej, Danusi, los. Przybywszy do Wiśniowego Dworku, postanowiła pożegnać się z przeszłością raz na zawsze, gotowa na pełną miłości i radości przyszłość. Na razie jednak ta przyszłość była równie samotna jak przeszłość, miłość zakończyła się bólem i zawodem i tylko radość gościła w ścianach dworu codziennie, za sprawą milewskich dzieci, uczniów Danusi. Danusia uśmiechnęła się i zwolniła przed zakrętem. Jeszcze chwila i ujrzy pierwsze światła Sieczych. Uśmiech znikł. Bardzo chciałaby wracać do rodzinnego domu z radością i tęsknotą... – Dobry wieczór, tatku – mówiła chwilę później, wchodząc do pokoju, w którym leżał ojciec. Dobiegał osiemdziesiątki i widać po nim było starość i zmęczenie. Oddychał ciężko, ze świstem. Widać astma dała o sobie znać. – Dobry wieczór – odrzekł z trudem. – Siadaj, gdzie tam chcesz. Żadnych uścisków, żadnego „Cześć, córeńko”, jedynie „Siadaj, gdzie chcesz”, ale Danusi już to nie przeszkadzało. Czułaby się niezręcznie, gdyby ojciec powitał ją inaczej. – Nie tak prędko – uśmiechnęła się. – Najpierw ogarnę dom, pomogę ci wstać, wykąpać się i ogolić. Potem ugotuję coś smacznego, bo widzę, że schudłeś. A zamrażarka pełna! – krzyknęła już z kuchni. Co dwa tygodnie wpadała do Sieczych, robiła zakupy, gotowała na dwa tygodnie z góry i zamrażała jedzenie. Wystarczyło je wyjąć i podgrzać. – Wiesz, czym się kończy niejedzenie? Szpitalem! Ojciec nie odpowiadał, pozwalając córce krzątać się po domu. Pomogła mu przejść do łazienki, przygotowała kąpiel, chciała pomóc przy zdejmowaniu koszuli, ale wyprosił ją bez słowa. Tylko ogolić się pozwolił. Przebrany w czystą piżamę, w pachnącej słońcem pościeli, wypranej w Wiśniowym Dworku, wyglądał o niebo lepiej niż jeszcze godzinę temu. – No co, tatku? – Mogła wreszcie przysiąść spokojnie i napić się herbaty, patrząc, jak ojciec pochłania podgrzany obiad. Powinien sam go sobie
podgrzać, nie wzywając jej pilnie po nocy, ale coraz częściej wolał wykręcić numer jej komórki, niż wstać i zakrzątnąć się wokół domu. – Spisałem testament – mruknął między jednym kęsem a drugim. Danusia westchnęła. – Już dawno spisałeś – przypomniała mu. Jeśli tylko po to ją wezwał... – Spisałem nowy. Jest w sejfie. Dziewczyna powstrzymała westchnienie. No gdzież mógłby być! – Będziesz zaskoczona, to ci chciałem powiedzieć. Uśmiechnęła się mimo wszystko. – Przepisałeś cały majątek na Maćka? – Podniosła z ziemi wielkiego pręgowanego kocura, który od lat był jedynym towarzyszem Stanisława. Zwierzę rozmruczało się niczym mały motorek, moszcząc się na kolanach dziewczyny. Starszy mężczyzna wzruszył ramionami. Żart córki go nie rozbawił. – O majątek się nie martw – rzekł swarliwym tonem. – Rozdzieliłem go podług zasług, ale... Szkoda, że nie zobaczę waszych min, gdy otworzycie testament. A szczególnie twojej. Patrzył na córkę badawczo i z odrobiną złośliwości, ciekaw, czy jest zaniepokojona, czy może zła, że tak ją zwodzi, lecz Danusi daleko było do takich uczuć. W ostatniej woli ojca nic nie mogło jej zaskoczyć. Nie liczyła ani na ziemię, ani na pieniądze, nauczona, że ma się to, na co się zapracuje. Niczyjej szczodrości, ani losu, ani rodziny, nie oczekiwała – jeśli miała się rozczarować, to przyjemnie. – Skoro jesteś ciekaw, jaką zrobię minę, to możesz powiedzieć mi teraz, co to za tajemnica – odparła pogodnie, bo ojciec wyraźnie czekał na jej reakcję. Zapadł się w poduszki, zmalał, pokręcił głową. Gdy przymknął powieki, wyglądał przez chwilę, jakby miał zaraz umrzeć albo już był martwy. Zaniepokojona Danusia musiała dotknąć jego ręki, by upewnić się, że jest ciepła i żywa. – Tato, wyjedź ze mną. Zamieszkaj w Wiśniowym Dworku – zaczęła, jak setki razy wcześniej. Od czterech lat, gdy ojciec miał pierwszy, na szczęście lekki, zawał serca, próbowała go namówić na przeprowadzkę. Mógł jej nie lubić, mógł nie kochać, ale był jej ojcem i Danusia martwiła się o niego mimo wszystko. – Starych drzew się nie przesadza – odpowiedział. – No jedź już, wracaj do tego swojego dworu, póki jeszcze stoi – dodał opryskliwie. – Albo dopóki właściciel się nie znajdzie. Ledwie się spostrzeżesz, a wyrzucą cię z tej rudery. Nie. Ta wizyta nie należała do najłatwiejszych. Do najmilszych też nie.
– Nadal ich szukasz? Wiedziała, że pyta o dawnych właścicieli milewskiego dworu. Kiwnęła głową. Prychnął, dziwiąc się głupocie córki, i wycelował w nią palec, mówiąc: – Szukasz licha. Szukasz, to znajdziesz. Nie odezwała się. Nie miała żadnych słów na swoją obronę. Sama sobie wydawała się w tym wypadku naiwna i głupia, bo co oznaczałby powrót dawnych właścicieli? Rzeczywiście, straciłaby miejsce, gdzie pracowała, gdzie mieszkała, o które dbała i które pokochała. A może marzył jej się hrabia na białym koniu...? Uśmiechnęła się do własnych myśli i z mimowolną czułością pogładziła ojca po ręce. Cofnął dłoń. – Wpadnę w przyszłym tygodniu, tatku. Do tego czasu postaraj się zjeść to, co przygotowałam. Jest w zamrażarce. Podzielone na porcje. Gołąbki, kotlety schabowe, pulpeciki... wszystko to, co lubisz. – Nie lubię mrożonego. Ma inny smak niż świeże – marudził, by jeszcze chwilę ją zatrzymać. Miał świadomość, że jest dla córki niemal okrutny, wzywając ją pilnie po nocy tylko po to, by opowiedzieć o wielkiej tajemnicy, jaką skrył w testamencie, ale... Stanisław czuł, że jego czas na tym świecie się kończy, i ostatni raz dał sobie prawo do marudzenia. – Przywiozę ze sobą świeże – obiecała i wyszła. Stary człowiek zwlókł się z łóżka i patrzył, jak Danusia wsiada do samochodu: drobna, szczupła, jasnowłosa. Zupełnie jak Hania, jej matka... W głębi serca kochał najmłodszą córkę, może nawet bardziej niż starsze dzieci, ale między nią a nim stanęła ta właśnie tajemnica, której za życia nie miał śmiałości wyznać i... jeszcze coś. Ogromne poczucie winy, które położyło się cieniem na ostatnich trzydziestu latach. Sumienie gryzło go przez trzy dziesięciolecia, bo skrzywdził nie tylko Danusię... Dziewczyna wracała do domu podniesiona na duchu, mimo późnej pory, deszczu siekącego szyby starego auta i całodziennego zmęczenia. Wizyta u ojca, który stawał się coraz bardziej irytujący, powinna ją przygnębić, ale wsiadając do samochodu, dojrzała kątem oka, jak Stanisław staje w oknie i unosi na pożegnanie dłoń. Ten drobny gest ją wzruszył. Zaczęła szukać w pamięci takich właśnie krótkich chwil, gdy czuła się przez ojca kochana, i parę wyłuskała. Łzy wzruszenia w jego oczach, gdy odbierała nagrodę za najlepsze wyniki w nauce. Panika, z jaką niósł Danusię do szpitala, gdy spadła z drzewa i mocno się potłukła. Wycieczka do Meksyku na zakończenie studiów, o której nie śmiała nawet marzyć, bo cena była wprost z
sufitu, ale ojciec musiał się od kogoś o tym marzeniu dowiedzieć i „proszę, tutaj jest bilet, tu opłacony hotel, tutaj kieszonkowe na każdy dzień...”. Tak, z małych promyczków rodzicielskiej miłości uzbierałoby się na całkiem pokaźne słonko. Takie właśnie słonko, jakie świeciło na ganku Wiśniowego Dworku, do którego wreszcie dotarła. Z westchnieniem ulgi wysiadła z samochodu, nie zważając na drobny kapuśniaczek, rozprostowała grzbiet, wyciągnęła się na całą długość i... nagły szmer na ganku sprawił, że jej uniesione ramiona opadły. Z ukrytej w podcieniu ławki, którą uwielbiały okupować na przerwach dzieciaki, podniosła się ciemna postać. Danusia nie przestraszyła się, bo tutaj, w Wiśniowym Dworku, czuła się bezpieczna. Musiała się tak czuć, w przeciwnym razie nie mogłaby mieszkać sama na odludziu. Czekała więc. Postać zrobiła parę kroków w kierunku światła. – Dobry wieczór, mam nadzieję, że nie przestraszyłem? – Sąsiad, którego znała z widzenia, stanął naprzeciw niej z przepraszającą miną. – Może troszeczkę – odparła. – Proszę w takim razie o wybaczenie. Również za to, że niepokoję po nocy, ale był tu parę godzin temu kurier z pilną przesyłką i nalegał, by otrzymała ją pani jak najszybciej. Oto ona... – Podał Danusi niewielką paczkę. Przyjęła ją z zaciekawieniem. Obejrzała nalepkę. Rzeczywiście, przesyłka była adresowana do niej, Danuty Wrzesień, zaś nadawcą okazała się jakaś firma. Eko-stan. Nic jej ta nazwa nie mówiła. – Ja już pójdę – odezwał się mężczyzna. Danusia, rozpakowując paczkę z przejęciem dziecka, które dostało wyczekiwany prezent, podniosła nań wzrok. – Och, przepraszam, nie podziękowałam panu i na ganku trzymam, zamiast zaprosić do środka... – Nic nie szkodzi. Jest po północy, a to nie najlepsza pora na odwiedziny. Cieszę się, że mogłem dotrzymać słowa. – Jeszcze raz dziękuję, panie...? – zawiesiła głos, bo nie znała jego imienia. Mieszkał w Milewie od niedawna. Wynajął albo kupił starą leśniczówkę i zaszył się w niej, we wsi pojawiając się od czasu do czasu, by zrobić zakupy w małym sklepiku. To tam go Danusia raz spotkała, a pani Zofia po wyjściu mężczyzny scenicznym szeptem powiedziała, że to jakiś artysta czy inny malarz i zamierza tu u nich, w Milewie, osiąść na dłużej. Bo złożył u niej, sołtysiny, zamówienie na świeże jajka i mleko.
– Żeby to nie był śpieg ze skarbówki – mruknęła sklepikarka, zazdrosna o klienta – bo ci te jajka i mleko bokiem wyjdą. – No co też ty gadasz! Dobrze mu z oczu patrzy! Danusia nie słuchała dalszej wymiany zdań. Pożegnała się i wyszła ze sklepu, akurat gdy nieznajomy wsiadał do swego terenowego auta. Zapamiętała tylko, że miał jasne, płowe włosy, gęstą brodę i wąsy, nie pasujące do jego dwudziestu paru, najwyżej trzydziestu lat, i duże, nietwarzowe okulary, które też go postarzały. Dziś, czy raczej tej nocy, wyglądał nieco młodziej, bo zamiast ciężkiej kurtki miał na sobie jasną koszulę, ale i tak wyglądał na lat trzydzieści pięć. Danusi przemknęło przez myśl, że kogoś jej przypomina. Że twarz tego mężczyzny nie jest jej obca. Ale skąd...? Gdzie...? Kiedy...? – Przepraszam, nie przedstawiłem się. – Mężczyzna ujął jej wyciągniętą dłoń i uścisnął ją lekko. – Jestem Karol Miłosz. Niestety, nie z t y c h Miłoszów. Roześmiała się cicho, słysząc żartobliwe ubolewanie w jego głosie. – Danusia Wrzesień. – To wiem, jest pani bardzo znaną i lubianą osobistością. A teraz pożegnam się, zostawiając panią sam na sam z niespodzianką. – Spojrzał znacząco na paczkę. – Nie, proszę, niech pan jeszcze chwilę zostanie! – Danusia sama była zdumiona tymi słowami. – A jeśli to mała bomba domowej roboty? – Pani chyba nie ma wrogów! A jeśli nawet, to proszę pozwolić, ja rozpakuję, a pani... może skryje się tam, za kolumną? Pokręciła głową i po chwili zgodnie, ramię w ramię, rozpakowywali przesyłkę. W środku była książka – album o ochronie przyrody – i ozdobna koperta. A w niej... „Szanowna Pani, w podziękowaniu za szerzenie wiedzy ekologicznej wśród uczniów nasza firma Eko-stan ufundowała Pani pobyt wypoczynkowy w znanym i cenionym sanatorium Jantar w Jastrzębiej Górze. Załączamy również czek na 500 zł, który – mamy taką nadzieję – dodatkowo umili Pani pobyt. Turnus zaczyna się...” – To jakiś żart? – Danusia oderwała oczy od listu i raz jeszcze obejrzała naklejkę z nazwą nadawcy. – Pewnie oni mi „fundują”, a ja będę musiała zapłacić! – Hmm... – Mężczyzna przeczytał list raz jeszcze, od początku do końca. – Nie wyglądają na naciągaczy. Musi pani to jutro sprawdzić. Zadzwonić do sanatorium, zrealizować czek. Jeśli okaże się, że pobyt jest opłacony, a czek
autentyczny, pozostanie mi życzyć miłego wypoczynku. Turnus zaczyna się w Wielki Czwartek, prawda? I trwa do końca ferii wielkanocnych. – Tak. – Danusia nadal ze zmarszczonymi brwiami wpatrywała się w zaproszenie. – Nie musiałabym organizować sobie zastępstwa. – Wszystko się więc dobrze składa. Cieszę się, że byłem posłańcem dobrych wiadomości. – Tak... Nieprzekonana, pożegnała go, zamknęła drzwi i ruszyła schodami na piętro, do swojego królestwa. Dopiero tutaj, gdy zrzuciła wilgotny płaszczyk i zdjęła cisnące ją buty, poczuła, jak bardzo jest tym dniem zmęczona. Potrzebowała odpoczynku. Prawdziwego zapomnienia. Ten wyjazd – o ile to rzeczywiście prezent, a nie jakiś żart – bardzo, bardzo by się Danusi przydał... Danka wpadła do domu, niemal płacząc z rozgoryczenia i złości. Poskarżył się na nią! Ten skurczysyn, co miesiącami nie płaci czynszu, zamiast ją przeprosić, napisał maila do wszystkich udziałowców IP.Co., w którym bezczelnie i po chamsku Dankę oczernił, że jest niekompetentna, że nie liczy się z najemcami, że jest opryskliwa i nieuprzejma, że się nie stara, że budynek jest zaniedbany, że zieleń więdnie, windy nie działają, śmietnik śmierdzi... Gdy Danka czytała ten stek bzdur i kłamstw, Hugo natychmiast przysłał do niej alarmującego maila z prośbą, gdzie tam z prośbą!, z żądaniem, by natychmiast się do załączonych niżej zarzutów ustosunkowała – krew w niej zawrzała i łzy napłynęły do oczu. W takiej właśnie kolejności. Dłuższą chwilę siedziała nieruchomo, patrząc w ekran laptopa, po czym powoli i delikatnie zamknęła urządzenie, wstała od biurka, wyszła z pokoju, równie delikatnie zamykając za sobą drzwi, i powiedziawszy sekretarce, że dzisiaj ma parę spotkań, do biura już więc nie wróci, zeszła po schodach z piątego piętra do podziemnego parkingu, łagodnie wyprowadziła swój samochód na zewnątrz, dojechała do domu i dopiero tutaj, w zaciszu własnych czterech ścian... po prostu eksplodowała. Jak on śmiał, ten złodziej, za którego z własnej kieszeni płaciła odsetki, byle się szefowie o niczym nie dowiedzieli, jak śmiał tak ją skasować w ich oczach?! I co ona ma teraz zrobić?! Przepraszać? Kajać się i posypywać głowę popiołem?! Przecież to wszystko kłamstwa! Nie była winna niczego, o czym ten palant pisał! Udziałowcy oczywiście uwierzą jemu, a nie jej. Przyślą biednego Hugona, który pewnie teraz świeci za nią oczami, ten zda im relację, że wszystko jest w porządku, i jeszcze jego wywalą za to, że przyjął opryskliwą, niekompetentną dyrektorkę. Niee... Hugo, jeśli będzie miał do wyboru nadstawić za nią karku i zaryzykować utratę pracy albo pogrążyć
Dankę dokumentnie, wybierze to drugie. I jeszcze osobiście wręczy jej wymówienie. Tak się skończy pełna oddania praca dla najemców i szefostwa... Danka padła na kanapę, szlochając bezradnie niczym skrzywdzone dziecko. Bo tak właśnie się czuła. Jak małe dziecko ukarane za niewinność. Rodzice nie przygotowali jej na brutalną rzeczywistość. Chowali jedynaczkę pod kloszem dotąd, aż uwierzyła, że życie takie właśnie jest: pogodne, pełne miłości i oddania tym, których kochasz. Jeśli praca, to ciężka, ale satysfakcjonująca. Wśród miłych ludzi, którzy docenią i nagrodzą twój wysiłek. O wrednych Kazikowcach w tej bajce nie było mowy! A przecież po świecie w równych proporcjach chodzą zarówno indywidua tak podłe jak Lipski, i istoty tak wspaniałe jak Mela i Maurycy Lucińscy... Rodzice Danki byli rzeczywiście aniołami, zesłanymi tutaj, na ziemię, by nieść pomoc potrzebującym. Oboje byli lekarzami z powołania, którzy długie dziesięciolecia poświęcili pacjentom, zapominając o własnym życiu, o odpoczynku, o wczasach, o świętach... Gdyby Melania była żoną kogo innego niż niewyobrażalnie cierpliwy Maurycy, pewnie źle by się to dla ich małżeństwa skończyło, skoro cudze dzieci, wpraszające się na ten świat bez baczenia, czy to święto, czy dzień powszedni, były dla pani doktor ważniejsze niż własna rodzina. Maurycy również dziękował Bogu za rozumiejącą jego powołanie towarzyszkę życia, bo przecież i on nie raz i nie dwa odwoływał wspólny urlop, zatrzymany pilną operacją w szpitalu. Był cenionym chirurgiem naczyniowym, wzywanym do najtrudniejszych zabiegów, i czasem nie mógł, po prostu nie mógł odmówić. To były przecież sprawy życia i śmierci. Doktor Lucińska była natomiast lekarzem położnikiem i ją też często wzywano w nagłych przypadkach. W trakcie swej długiej służby, bo słowo „kariera” w tym kontekście nie przeszłoby jej przez usta, odebrała niezliczoną ilość porodów, powitała na świecie całe mnóstwo dzieci. Parę opłakiwała na równi z rodzicami, i to były ciężkie chwile. Chwile zwątpienia w sens tego wszystkiego, ale... wraz z następnym maleństwem wracała nadzieja. Swoje dzieci straciła jedno po drugim. Ona, doświadczony położnik, nie była w stanie utrzymać własnej ciąży. Długo cierpiała. Długo walczyła z rozpaczą i depresją. Zazdrościła młodym matkom, które mogły – również dzięki niej, doktor Lucińskiej – tulić nowo narodzone dzieci, ale nigdy, ani gestem, ani słowem, nie dała tego żadnej odczuć. Tylko w niej samej nadzieja na własne maleństwo malała z każdym dniem, każdym miesiącem, aż w czterdziestym piątym roku
jej życia umarła definitywnie. I nagle, gdy Melania pogodziła się, że matką nigdy nie będzie... W domu doktorostwa Lucińskich stał się cud. Pewnego dnia pojawiła się w nim maleńka, śliczna dziewczynka, wyczekiwana, wymarzona i, co najważniejsze, zdrowa, by odmienić ich samotne życie. Danusia, Dusieńka, Duszka. Obydwoje, i Melania, i Maurycy, oszaleli na punkcie córeczki. Dali jej tyle miłości, ile rzadko które dziecko otrzymuje. I rzadko które jest w stanie unieść. Bo ten ocean uczucia, w którym zanurzono małą dziewczynkę, był nieco... przytłaczający. Dopiero po maturze, gdy Duszka musiała zadecydować o swych dalszych losach, zrozumiała, że tak naprawdę wspaniały dom na warszawskiej Sadybie to złota klatka, a ona – jeśli chce zakosztować prawdziwego życia – musi wylecieć na wolność. I wyleciała. Dosłownie. Na studia do Dublina. Na początku mama trochę popłakiwała w słuchawkę, ojciec w ogóle nie chciał z Danką – tak, teraz już Danką, tak kazała na siebie mówić – rozmawiać, ale w końcu rodzice pogodzili się z „utratą” jedynaczki, dom w Warszawie wynajęli firmie, kupili piękną posiadłość w okolicach Mrągowa i tam postanowili czekać, aż życie nauczy ich córkę rozumu, a ona sama do nich wróci. Dzisiejszego wieczoru Danka po raz pierwszy była gotowa spakować manatki i rzucić całą tę „karierę”, która niszczyła jej życie i zdrowie. Krążąc po domu niczym ranny wilk, w myślach odpisywała szefom i Lipskiemu jak najbardziej zjadliwie, tak, by po wysłaniu maili nie miała już powrotu. „Zrobię to!”, postanowiła w końcu. Właśnie tak! Napisze, co myśli o najemcach-złodziejach i o szefachniewdzięcznikach, a potem ucieknie do mamy i taty. Schowa się u nich. Na resztę życia. Już usiadła za biurkiem i włączyła laptop, by definitywnie spalić za sobą mosty, gdy dźwięk dzwonka do drzwi, natarczywy, głośny, wwiercił się w jej zmęczony mózg. Spojrzała na zegar. Dwie minuty przed dwudziestą drugą. Nieco późno na odwiedziny. Zresztą, kto by ją odwiedzał? Nie miała wielu przyjaciół czy choćby znajomych... Otworzyła drzwi. Na korytarzu nieznajomy mężczyzna, zarośnięty niczym pustelnik, ale dobrze ubrany, uśmiechał się całkiem sympatycznie, trzymając w dłoniach paczkę.
– Dobry wieczór, sąsiadko. Kurier był dzisiaj do pani, a że nikogo nie zastał, przekazał przesyłkę mnie. Wie pani, jacy są ci kurierzy. Oto ona. Danka wzięła paczkę z wahaniem. Nie miała powodów, by nie ufać temu mężczyźnie, który na dodatek tytułował ją „sąsiadką” – rzeczywiście, skądś go znała – ale... Spojrzała na to, co trzymał w wyciągniętych rękach. Do niej? Przesyłka? Ostatnio niczego w necie nie kupowała. – Nie jest pani ciekawa, co też tak pilnego może to być? – Jakoś nie – odparła zgodnie z prawdą. Roześmiał się. – Lubię szczerych ludzi. – Może niech pan wejdzie i razem sprawdzimy? I zdumiała się swoimi słowami. Zaprasza po nocy do domu obcego faceta?! Ona, Danka Lucińska?! Co by mama z tatą na to powiedzieli?! Cóż, tata mrugnąłby okiem i rzucił: – Baw się dobrze, Duszko! Mama szepnęłaby: – Tylko się zabezpiecz, córeńko. Oto, co by powiedzieli rodzice na nocną wizytę sąsiada. Widząc jego wahanie, Danka dodała natychmiast: – Nie mam na myśli nic zdrożnego! Po prostu miałam dzisiaj ciężki dzień i wariuję. Towarzystwo do kieliszka wina bardzo mi się przyda. – Nie miałem cienia podejrzeń, że chce mnie pani zwabić i uwieść, sąsiadko, po prostu zaparkowałem samochód na zakazie, ale co tam! Za wino podziękuję, choć do domu mam dwa kroki, ale zajrzenia do tajemniczej przesyłki sobie nie odmówię. Danka zaprosiła go więc do salonu, urządzonego surowo, ale ze smakiem, po czym przyniosła z kuchni nożyczki i po chwili rozwijała szary papier, w który zapakowana była książka. Asy zarządzania. Polowała na tę pozycję od dłuższego czasu, bo nakład się wyczerpał, i oto proszę! Trzyma ją w rękach! A darczyńcą jest... Polska Rada Biznesu?! O, ja cię! – No, no, sąsiadko, nie wiedziałem, że ma pani takie chody w PRB – mężczyzna gwizdnął z uznaniem. – Jest list. Tak, Danka już go otwierała. I zdumienie pomieszane z radością jeszcze wzrosło. „Spieszymy z radością poinformować, że wygrała Pani konkurs na młodego przedsiębiorcę. Do książki dołączamy voucher na tygodniowy pobyt w ekskluzywnym spa Jantar w Jastrzębiej Górze. Gratulacje dla koleżanki, która z takim oddaniem zarządza Mister of Warsaw 2000!” – Pani zarządza tym wspaniałym apartamentowcem?! – w głosie mężczyzny pojawiło się zdumienie połączone z szacunkiem.
– Tak się złożyło – odparła, zmieszana tym uznaniem. – I to wcale nieźle, skoro docenili pani pracę. O, tutaj jest coś jeszcze. – Zajrzawszy do środka koperty, wyciągnął czek. – No, no, nagradzają nie tylko dobrym słowem, ale i kasą! Danka wzięła karteluszek w dwa palce, nie wierząc własnym oczom. Czek na pięćset złotych! „Na drobne wydatki”, jak się wyrazili darczyńcy! – Nie wierzę w takie cuda! – Dziewczyna nagle zbuntowała się. – W życiu nie miałam do czynienia z nikim z Rady, a tu nagle wczasy i pieniądze? Po prostu nie wierzę... – Może szef chciał panią w ten sposób dowartościować? – podsunął nieznajomy. Danka przeniosła podejrzliwy wzrok z koperty na mężczyznę. – Zna pan mojego szefa? – zapytała powoli. – Nie – uciął stanowczo. – Nawet nie wiem, gdzie pani pracuje, no teraz już wiem... – uśmiechnął się i wskazał na list. – Przepraszam, pani też nic o mnie nie wie, a wypadałoby się przedstawić: Jakub Liszt. Niestety, nie z t y c h Lisztów – ostatnie zdanie wypowiedział z tak komicznym żalem w głosie, że Danka musiała się uśmiechnąć. Uścisnęli sobie ręce, od razu, jak to jest przyjęte w ich środowisku, przechodząc na „ty”. – Z tym „szefem” to była zmyłka – powiedziała. – Pracuję dla korporacji. Szefów mam dokładnie dziewięciu. I żaden za mną nie przepada na tyle, by mi spa fundować, chyba że... – Chyba że...? – podchwycił. – Ja wyjadę do Jastrzębiej Góry, a oni mnie wywalą. – Sąsiadko droga, skąd ten pesymizm? Rada Biznesu cię docenia, a szefowie mieliby wyrzucać? Dajże spokój, dziewczyno. W głosie Jakuba było tyle pewności, że Danka dała się przekonać. – Zadzwonię jutro z samego rana do tego hotelu, czy rzeczywiście mam tam wykupiony pobyt, a w banku spróbuję zrealizować ten czek. Jeśli i to, i to okaże się prawdą... jadę! Raz kozie śmierć! – Koza będzie miała przynajmniej gładkie, wypolerowane i pięknie przycięte raciczki – zauważył poważnym tonem, a Danka roześmiała się serdecznie. – Muszę lecieć, ale chętnie wproszę się na obiecane wino, gdy tylko wrócisz z wczasów. Opowiesz, jak było... – Jakub puścił do niej oko i ruszył do drzwi. Pożegnała go jak dobrego znajomego, a gdy drzwi się za nim zamknęły, zrzuciła żakiet, białą bluzkę i pończochy, przeszła do łazienki, odkręciła wodę i po chwili z westchnieniem ulgi wyciągnęła się w kąpieli. Boże... Tydzień w ekskluzywnym ośrodku, bez użerania się z najemcami,
bez telefonów od szefostwa, bez widoku obijających się pracowników... Dopiero teraz do Danki dotarło, jak bardzo jest tym wszystkim zmęczona i jak bardzo ten wyjazd się jej przyda. Potarła miejsce pod lewym łukiem żebrowym, gdzie co jakiś czas odzywał się kłującym bólem żołądek. Taak, marzyła o paru dniach odpoczynku... Po raz pierwszy spotkałem się z każdą z nich. Do tej pory obserwowałem je z oddalenia. A to w sklepie „przypadkowo” robiłem zakupy w tym samym momencie co Danusia, a to przechodziłem pod klatką Danki wtedy, gdy ona wynosiła śmiecie. Nie na tyle blisko, byśmy musieli się poznać, ale wystarczająco, by moja twarz nie była im obca. Dziś po raz pierwszy miałem je tak blisko siebie. Rozmawiałem z nimi, przedstawiłem się, podaliśmy sobie ręce. Gdyby były mi zupełnie obce i obojętne, polubiłbym i szaloną Dankę, i wyciszoną Danusię. Ale nie są ani obce, ani tym bardziej obojętne. Ciekawe, jak spodobało się im moje tymczasowe wcielenie? Zarośniętego, sympatycznego sąsiada, co to niespodzianki roznosi? Moje prawdziwe „Ja” – to dopiero będzie niespodzianka! Jeszcze dziś wyjeżdżam do Jastrzębiej Góry. Znajomy znajomego zatrudnił mnie w agencji ochrony, która dziwnym przypadkiem chroni hotel Jantar. Muszę mieć obie, i Dankę, i Danusię, na oku. Muszę wiedzieć, jak zareagują na spotkanie, które odmieni ich życie. Będzie to pasjonujące doświadczenie i dla nich, i dla mnie. Może się czegoś dowiem? Albo czegoś nauczę?
ROZDZIAŁ III Danusia dotarła do Jastrzębiej Góry w czwartkowe popołudnie, po kilku godzinach podróży swoim wiekowym fiatem. Wcześnie rano spakowała niedużą torbę podróżną, zjadła szybkie śniadanie, przekazała klucze do szkoły swojej zastępczyni i... aż do środy była wolna! Jadąc nad morze, uświadomiła sobie, że to jej pierwsze prawdziwe wakacje od niepamiętnych czasów. Do tej pory albo spędzała każdą wolną chwilę w domu, pomagając ojcu w prowadzeniu gospodarstwa, albo – już po ukończeniu studiów – zajmowała się swymi uczniami w ramach „Lata na wsi”. Był to odpowiednik „Lata w mieście”, może nie tak wypełniony atrakcjami jak lato miejskich dzieci, ale równie pożyteczny. Gdyby nie Danusia, jej uczniowie przesiadywaliby ze starszymi na ławce pod sklepem albo całe dnie włóczyliby się po okolicznych polach i lasach, i nic dobrego by z tego nie wyszło. Nauczycielka więc, poświęcając swój wolny czas, organizowała czas dzieciom. Tym razem jednak pozwoliła sobie na tydzień tylko dla siebie. Tydzień w Jastrzębiej Górze. Gnała nad morze jak na skrzydłach, a gdy w końcu tam dotarła, westchnęła z zachwytu. To nie było jakieś tam sanatorium, które mieści się w pamiętającym czasy Gierka ośrodku, to był wspaniały, ekskluzywny hotel spa, na pobyt w którym Danusia... nie była przygotowana. Jak niepyszna zawróciła więc na parkingu i podjechała pod pierwszy lepszy butik, by dokupić nieco garderoby. Miała przecież pięćset złotych, które dołączono do zaproszenia. Była szczupła i zgrabna, szybko zatem wybrała dwie sukienki, bluzeczkę i krótkie spodenki, bo słońce zaczęło, jak na kwiecień, grzać całkiem mocno. Po chwili wahania dorzuciła do zakupów piękny kostium plażowy i sandałki. I jeszcze ładną koszulkę nocną ozdobioną koronką. O tak, z taką garderobą może się w hotelu Jantar pokazać... Czując się nieco bardziej światowo, zostawiła samochód w najodleglejszym kącie parkingu – stary fiat punto pasował prędzej do nocnego stróża niż do gościa tego hotelu – po czym przeszła przez rozsuwane drzwi i znalazła się w marmurowym holu. Recepcjonistka uśmiechnęła się do niej mile. Przyjęła zaproszenie, znalazła zarezerwowany pokój i poprosiła o dowód osobisty. – Będzie pani na razie sama – rzekła. – Koleżanka przyjedzie pewnie wieczorem. Koleżanka?! Danusia miała nadzieję, że recepcjonistka nie dojrzała rozczarowania na jej twarzy. Marzyła o samotnym tygodniu w swoim i tylko swoim towarzystwie! O żadnych koleżankach darczyńcy nie wspominali! Ale
też nie obiecywali jednoosobowego apartamentu... Więcej: pokoje w sanatoriach zwykle były dwu- lub nawet trzyosobowe. Dobrze więc, że ten będzie dzieliła z jedną tylko koleżanką. Pocieszona skierowała się w stronę windy, wjechała na czwarte piętro, otworzyła drzwi otrzymanym w recepcji kluczem i... oniemiała po raz drugi tego dnia. Apartament – tak, tak, bo to był rzeczywiście apartament – zachwyciłby samego prezydenta. A może nawet króla. Mieścił się na ostatnim piętrze hotelu, zajmował połowę skrzydła, a jego okna wychodziły na trzy strony świata. Do dyspozycji gości były pokój dzienny, dwie sypialnie z łazienkami i... wspaniały taras wychodzący na morze, nad którym właśnie słońce chyliło się ku zachodowi. A zachody słońca są nad Bałtykiem przepiękne. Danusia przez długą chwilę trwała w zachwycie, patrząc na gasnącą feerię barw: od srebrzystego złota po ciemny fiolet. Wreszcie wróciła do środka i przeniosła do jednej z sypialni, tej z oknami na wschód, swoją torbę, mając nadzieję, że tajemnicza koleżanka nie będzie miała nic przeciwko temu. Pozostało na nią poczekać. Obeszła cały apartament, podziwiając pięknie urządzone wnętrze, i już postanowiła wyjść na zewnątrz, by przywitać się z morzem, gdy rozległo się mocne, krótkie pukanie do drzwi, zamek drgnął i... do środka weszła Danka. Jechała nad morze przez pół dnia, przeklinając kilometrowe korki i niedzielnych kierowców, którzy akurat dziś postanowili wziąć urlop. Przez ostatni tydzień Danka nie marzyła o niczym innym jak tylko o spa w Jastrzębiej Górze. Obiecywała sobie po tym pobycie wiele: odeśpi ostatnie kilka lat bez porządnego urlopu, zadba należycie o ciało i duszę, będzie poddawała się wszystkim zabiegom, jakie dla niej przygotowano, a także tym, których sponsorzy nie przewidzieli. Co dzień o świcie będzie biegała po plaży. Co najmniej pięć kilometrów w jedną stronę i pięć z powrotem. Będzie jadała regularnie i piła ziółka na chory żołądek. Wieczory spędzi w miłym towarzystwie hotelowych gości, a gdy się z kimś zaprzyjaźni, może wyskoczą razem do klubu czy dyskoteki. Po cichu Danka marzyła jeszcze o jednym: pozna tu kogoś więcej niż tylko przyjaciela i... może... To nieco złagodziło stres wielogodzinnej podróży przez zatłoczone polskie drogi, trochę więc spokojniejsza i w lepszym nastroju dotarła w końcu do Jastrzębiej Góry, zaparkowała swą terenową toyotę na parkingu, obrzuciła hotel całkiem pochlebnym spojrzeniem, weszła energicznym krokiem
do holu i... chwilę później trafił Dankę szlag. – Jak to, koleżanka?! – krzyknęła z oburzeniem, gdy recepcjonistka podała jej klucze do pokoju. – Ja chcę wypocząć! Sama, w pojedynkę! Chcę chodzić w negliżu, a jak mi przyjdzie ochota, to i nago, nie zważając na żadne koleżanki! Poproszę jedynkę. Dopłacę z własnych pieniędzy – cisnęła klucz na kontuar i zaczęła bębnić palcami o marmurowy blat. Recepcjonistka przeczekała cierpliwie jej wybuch i dopiero po chwili odezwała się mocno niepewnym tonem: – Proszę pani, wszystkie pokoje są zarezerwowane. Mamy święta... – Nic mnie to nie obchodzi. Chcę jedynkę albo zmieniam lokum. – Może chociaż obejrzy pani apartament? To najlepszy, jaki mamy. Apartament Królewski. Są w nim oddzielne sypialnie, każda z własną łazienką, miły pokój dzienny, piękny taras... Obawiam się, że niczego lepszego o tej porze nigdzie pani nie znajdzie... Danka słuchała jednym uchem, coraz bardziej wściekła, chociaż... nie. Złość z każdym słowem miłej bądź co bądź recepcjonistki nieco słabła. Apartament Królewski? Dwie sypialnie? Oddzielne łazienki? Living room z tarasem? Może nie będzie tak źle? Z tamtą babą nie muszą sobie przecież wchodzić w drogę. Ona, Danka, będzie zajęta od świtu do nocy, a tamta może smażyć się na plaży. Tylko wieczorami będą skazane na swoje towarzystwo. Cóż, zawsze może poszukać innego lokum. Albo tak dokuczy „koleżance”, że tamta się wyprowadzi. – Poproszę te klucze – odezwała się wreszcie z niechęcią. – Ale nie jestem takim obrotem sprawy zachwycona. – Mam nadzieję, że piękny pokój i piękna okolica poprawią pani humor – recepcjonistka uśmiechnęła się z ulgą. – Od firmy dostanie pani bon na dodatkowe zabiegi. – Podsunęła Dance elegancką karteczkę, co zupełnie dziewczynę udobruchało. – Życzę przyjemnego wypoczynku. I już Danka jechała windą na górę. Już pukała, czy raczej waliła, do drzwi – niech tamta nie myśli, że będzie miała do czynienia ze słodką, spokojną kobietką – a gdy nacisnęła klamkę i weszła krokiem właścicielki do środka... w następnej chwili stanęła jak wryta, a z jej ust wyrwał się cichy okrzyk. Taki sam, jaki wydała z siebie ta... druga. Bo... Nie, to niemożliwe... Obie miały naprzeciw siebie... Obserwowałem i Danusię, i Dankę od pierwszej chwili ich pobytu w Jantarze. W mundurze ochroniarza, z plakietką hotelu i błogosławieństwem sowicie opłaconego szefa, bym mógł chodzić wszędzie i o każdej porze,
mogłem stanąć na parkingu w momencie, gdy przyjechała Danusia, widzieć, jak zawraca w popłochu i podjeżdża godzinę później, obładowana torbami z logo kilku modnych firm. Biedna szara myszka z prowincji zawstydziła się pewnie swojej garderoby, niepasującej do ekskluzywnego hotelu. Dobrze, dobrze, droga Danusiu, trochę luksusu ci się przyda. Potem patrzyłem – już ze stanowiska ochrony – jak niepewnie kroczy korytarzem, otwiera drzwi i staje oczarowana w progu. Apartament, jaki dla nich wybrałem, najwidoczniej się jej spodobał. Punkt dla mnie. Godzinę później przyjechała Danka. I – cała ona! – od progu zaczęła się awanturować. Poszło oczywiście o pokój, który będzie musiała dzielić z drugą osobą. Na szczęście apartament był rzeczywiście królewski, a wszystkie hotele w Jastrzębiej Górze na te święta miały komplet, bo miałbym ból głowy, w jaki sposób te dwie dziewczyny ze sobą poznać. Recepcjonistka ugłaskała jednak awanturnicę i mogłem przez kamery obserwować tym razem Dankę. Jak idzie pewnym krokiem właścicielki przez korytarz, jak puka do drzwi, jak wpada do środka i... Niestety, więcej zobaczyć nie mogłem. Rozważałem zainstalowanie w apartamencie paru kamer, ale nawet moja ciekawość ma swoje granice. Zobaczę je jeszcze dziś, na kolacji, i z twarzy jednej i drugiej odczytam wszystkie uczucia, dla jakich Dankę i Danusię tutaj sprowadziłem: na początek szok i niedowierzanie, a potem... potem gra się rozkręci. W oczach obu dziewczyn były szok i niedowierzanie. Patrzyły na swoje lustrzane odbicia i... po prostu patrzyły. Długie chwile. Bez słowa. Danka nieruchoma jak słup soli, Danusia z dłonią przytkniętą do ust. Owszem, różniły się fryzurą i ubraniem – ta pierwsza miała włosy krótko i modnie przycięte, ta druga splecione w warkocz i przerzucone przez ramię, ale cała reszta – owal twarzy, oczy koloru wieczornego nieba, ani szare, ani granatowe, nos, dołeczki w policzkach, nieco wystające kości policzkowe, smukła szyja, kształtne piersi, szczupła talia i zgrabne nogi – cała reszta była identyczna. – Kim ty jesteś? – odezwała się wreszcie Danka. – Nie wiem – szepnęła Danusia. – Wygląda na to, że moją siostrą, może nawet bliźniaczką – stwierdziła sucho i nagle... rozpłakała się. Ona, ta „żelazna” Danka, usiadła na najbliższym krześle i zgięła się w pół, szlochając jak dziecko. Danusia przyskoczyła do niej i zaczęła nieśmiało gładzić nieznajomą po ramieniu.
– Nie płacz, to się wyjaśni! – ale i jej głos zaczął się łamać. Co się ma wyjaśnić? – tego nie wiedziała. Czyżby tę tajemnicę miał na myśli ojciec, gdy mówił o testamencie? Czyżby miał wyjawić istnienie jeszcze jednej Wrześniówny? Nie... to było nieprawdopodobne, by jej ojciec, Stanisław Wrzesień, ukrywał przez trzy dziesięciolecia istnienie kolejnego dziecka! Jej, Danusi, siostry bliźniaczki. To byłoby... podłe i okrutne, bo przecież... – Ja zawsze czułam – wydusiła przez ściśnięte gardło Danka – czułam czyjąś obecność. Pustkę po kimś bliskim. Brakowało mi drugiej połowy duszy. – Ja też – szepnęła Danusia, nagle uświadamiając sobie z całą jasnością wszystkie te chwile, w których rzeczywiście czuła się jedynie w połowie sobą. Tak jakby drugą połowę gdzieś zgubiła. Albo ktoś ją z niej okradł. Danka nagle otarła oczy, wyprostowała plecy i... znów była sobą. Niemal oskarżycielskim tonem zapytała: – Kim ty jesteś i co tu robisz? – Nazywam się Danusia Wrzesień. Wygrałam konkurs ekologiczny. W nagrodę dostałam wycieczkę do sanatorium. W hotelu Jantar. Przyjechałam parę godzin temu i... jestem. A ty? – Ja też nazywam się Danusia! Tylko nie Wrzesień, a Lucińska! I też wygrałam wczasy, tylko dla mnie nazywały się „ekskluzywnym spa”, a nie „sanatorium”! Ktoś nas wkręca! Gdzieś tu jest ukryta kamera! Robią program o odnalezionych po latach bliźniakach i... Opadła z powrotem na krzesło. Teraz, w tej chwili, wydawała się bardziej krucha niż delikatniejsza z pozoru Danusia. – Ty masz prawdziwych rodziców? – zapytała. – Bo mnie adoptowano – dokończyła cicho, z bólem. – Ja mam prawdziwego ojca. Chyba – Danusia nie była już niczego na tym świecie pewna. – A... mama? Pokręciła głową. – Zmarła przy porodzie. – To wtedy ojciec musiał mnie oddać. Pewnie za ciężko było mu wychować dwoje dzieci – Danka nie kryła narastającej wściekłości. Dlaczego ona? Dlaczego ją oddał? Przecież były identyczne! – Jaki on jest? – Może przynajmniej tamta miała cięższe życie? Danusia patrzyła na siostrę – tak, coraz bardziej upewniała się w niesamowitym fakcie, że ta dziewczyna jest jej siostrą – z mieszaniną uczuć tak różnych, że nie umiałaby ich nazwać. Szok ustąpił miejsca ciekawości, powoli budziła się radość, to wszystko jednak zmącone było żalem do ojca, że
ukrył prawdę, i poczuciem winy w stosunku do siostry, że to ona została oddana, a Danusia zatrzymana w rodzinie. Chociaż na zdrowy rozum biorąc, nie była to wina Danusi. – Jest... w porządku. – Miała w głowie zupełną pustkę. Jak opowiedzieć w paru zdaniach tej obcej istocie, która okazała się jej siostrą, całe swoje trzydziestoletnie życie? – Chodź! Poszukamy kamer! – Danka znów poderwała się z miejsca, na nowo gotowa do działania, zdeterminowana i wściekła. – Nie mogą z nas bezkarnie kpić. Jeśli mają robić ze mną program, to za moją świadomą zgodą! – Miotała się po pokoju, przestawiając meble, zaglądając pod lampki, przesuwając naczynia, telewizor i telefon. Kamer nie znalazła. – Może ochrona będzie wiedziała coś więcej. Idziemy! – Chwyciła nie opierającą się Danusię za rękę i pociągnęła ją na korytarz. Nagle jednak się zatrzymała. Uniosła do oczu bezwładną dłoń Danusi. Patrzyła na nią przez parę uderzeń serca, by w końcu wyszeptać zduszonym głosem: – Niesamowite! Trzymam w ręku dłoń mojej siostry. Bliźniaczki. To tak, jakbym trzymała własną dłoń. Danusia oswobodziła rękę, zmieszana. – Sorry, ale to dla mnie szok. Przez całe życie marzyłam o rodzeństwie, i proszę, mam. – Masz sporo rodzeństwa – odważyła się odezwać Danusia. Siostra była na skraju załamania i to było widać w jej oczach i zachowaniu. – Mnie, cztery siostry i czterech braci. – Serio?! Przyrzeknij, że żaden z tych braci nie był nigdy moim facetem! Danusia aż jęknęła. Przyrzec nie mogła, ale... tak, Danka rzeczywiście miała prawo do paniki. Dowiedzieć się w przeddzień trzydziestych urodzin, że gdzieś po tym świecie chodzi dziewięcioro jej rodzeństwa! W tym czterech braci. Czy mogli się spotkać? Mogli. Polska nie jest wcale taka duża. – Najpierw ochrona, potem... potem zamówimy do pokoju butelkę wódki i karton soku. I przekąski. Będziesz opowiadała o wszystkim, co mnie w życiu ominęło, a ja będę próbowała to znieść. Na trzeźwo nie zdołam. Ledwo zdążyłem się ukryć. Widziałem je na korytarzu, jak rozmawiały. Potem skierowały się do recepcji. Nagle zaczęły zmierzać w stronę dyżurki i... miałem sekundy na ukrycie się w toalecie, bo oto właśnie wchodziły do pomieszczenia ochrony i pytały – to znaczy Danka pytała – podniesionym tonem, dlaczego są filmowane ukrytą kamerą. Facet, który był ze mną na zmianie, zrobił wielkie oczy i zaczął się
zarzekać, że o żadnym podglądaniu gości, o żadnych ukrytych kamerach nie ma mowy! Z roboty by go wyrzucili, gdyby śmiał choć o tym pomyśleć! Oczywiście nie uwierzyła – moja kochana, szalona Danka – musiał więc wezwać tego gościa, co pilnuje parkingu i iść z dwiema wariatkami – jak później opowiadał – przeszukać apartament. Ja przez ten czas dusiłem się ze śmiechu. Jeszcze mnie nie raz moje zabaweczki zaskoczą...
ROZDZIAŁ IV Danka siedziała na kanapie, przebrana w hotelowy szlafrok, z włosami wilgotnymi po kąpieli. W jednej ręce trzymała szklankę z drinkiem, mocnym drinkiem, w drugiej czipsy. Słuchała opowieści Danusi. O rodzinnym domu, pustym i cichym; o sierocym dzieciństwie bez matki; o ojcu, który skąpił córeczce odrobiny uczucia, ale też o wspaniałych zabawach z rówieśnikami; o wakacjach pachnących dojrzałym zbożem; o szkole w Sieczychach i wsi, gdzie każdy znał każdego; o młodości spędzonej na nauce; o studiach w Białymstoku i pewnym chłopcu, który złamał jej serce. Nie. O tym nie była gotowa opowiadać. Nawet siostrze. Zwłaszcza siostrze poznanej przed dwiema godzinami. – Teraz ty – przerwała, pocierając piekące oczy. Danka oderwała wzrok od pustej szklanki. Której to już? – Opowiadaj, opowiadaj. „Miał na imię Tomek...”, na tym skończyłaś. Ja cię słucham. – Wierzę, że słuchasz, ale mam dosyć mówienia o sobie. Wolę posłuchać twojej historii – rzekła Danusia nad wyraz stanowczo. – Ja miałam dzieciństwo zupełnie inne niż ty. – Danka wzruszyła ramionami. – Rodzice mnie uwielbiali i rozpieszczali ponad miarę. Gdybym zapragnęła gwiazdki z nieba, zapytaliby tylko, w co ją zapakować: w celofan czy w sreberko. W domu nigdy niczego nie brakowało, oboje dobrze zarabiali, może jedynie czas dla rodziny musieli wykradać szpitalowi i pacjentom, ale każdą obietnicę wycieczki do zoo czy do kina, której nie mogli dotrzymać – rozumiesz, niespodziewany dyżur czy nagły wypadek – rekompensowali z nawiązką. Wycieczką na Kretę czy szałowym ciuchem – Danka skrzywiła się leciutko. Nie, nie dlatego, że gardziła rodzicami za tę bezwarunkową miłość, ale w porównaniu z ubogim życiem Danusi sama sobie wydała się dziewuchą tak rozwydrzoną i rozpieszczoną, że aż wstyd. Po raz pierwszy chyba w życiu doceniła, tak namacalnie, aż do bólu, jak wspaniałych ma rodziców i jak beztroskie dzieciństwo stało się jej udziałem. Czy miałaby takie samo jako niechciana bliźniaczka, córka Stanisława Września i jego zmarłej podczas porodu żony? W przypływie współczucia – i tęsknoty za własnymi rodzicami – objęła siostrę i mocno się do niej przytuliła. Danusia, nieprzygotowana na taki objaw czułości, odpowiedziała nieśmiałym uściskiem. Prawdę mówiąc, rzadko ją ktoś przytulał. Tylko najmłodsze dzieci z Milewa potrafiły zarzucić swej nauczycielce na szyję lepkie od dżemu czy poziomek łapki, cmoknąć ją ze szczerym uwielbieniem w policzek i wyszeptać z powagą: „Kocham panią, pani uczycielko”. Ona też poczuła wilgoć pod powiekami...
– Kiedy dowiedziałaś się, że jesteś adoptowana? – zapytała cicho. Danka otarła oczy i odsunęła się. – Od zawsze wiedziałam. Rodzice wychodzili z założenia, że należy mówić całą prawdę i tylko prawdę bez względu na to, jak byłaby bolesna, nigdy więc nie ukrywali, że nie jestem ich biologiczną córką. Ja zaś... – zawiesiła na moment głos, zamyślona. – Nie mogłam dociec, choć bardzo się starałam, kim są moi rodzice biologiczni. W metrykę miałam wpisanych Melanię i Maurycego Lucińskich, żadnych innych dokumentów na temat mojego pochodzenia nie znalazłam, a oni, owszem, prawdę powiedzieli, ale nic ponadto. Wszelkie rozmowy na ten temat ucinali stanowczo. I patrz, oto po trzydziestu latach odnajduję moją rodzinę... Danka uniosła szklankę w toaście, ale mimo żartobliwego tonu nie było jej do śmiechu. – Teraz już wiem, dlaczego nic więcej mi nie powiedzieli. Tego, że mój biologiczny ojciec oddał jedno dziecko, a zatrzymał drugie. Nie chcieli mnie ranić tym, że byłam tą gorszą. – Danka, no coś ty! – Danusia aż zachłysnęła się oburzeniem. – To był zwykły przypadek! Jestem pewna, że nie wybierał między nami, tylko jedno niemowlę musiał oddać! Pewnie nas nawet nie rozróżniał! – Myślisz? – Słowa siostry trochę ją pocieszyły. – Jestem tego pewna! Ja ponoć byłam płaczliwym, chorowitym dzieckiem, ty na pewno zdrowym i wesołym. Tak było? Danka kiwnęła głową. Rodzice tak właśnie wspominali jej wczesne dzieciństwo. – No widzisz! Gdyby ojciec wiedział, co wyrośnie z ciebie, a co ze mnie, na pewno oddałby mnie! – Danusia zapędziła się w pocieszaniu siostry tak daleko, że sama siebie zaczęła ranić. Umilkła nagle. Czy wtedy byłaby szczęśliwsza? – Pijmy. – Danka nalała do szklanki soku i zaprawiła go resztką wódki. Danusia tym razem nie odmówiła. Do swoich sypialni rozeszły się grubo po północy, śmiertelnie zmęczone po przeżyciach tego dnia. – Śpij dobrze – wymamrotała Danka. – Jutro dokończymy... Danusia nie wiedziała, czy siostra ma na myśli rozmowę, czy alkohol. Już miała zamknąć za sobą drzwi sypialni, gdy zawróciła i objęła siostrę ze wszystkich sił. Ta odpowiedziała tym samym. Musiały ponownie życzyć sobie dobrych snów. Danusia, jak nigdy, ledwie przyłożyła głowę do poduszki, już spała.
Gdy przebudziła się nad ranem, aż wstrzymała oddech: Danka spała skulona na drugiej połowie łóżka, trzymając w zaciśniętej pięści rąbek jej kołdry. Wzruszyło to Danusię do łez. Może siostra miała wszystko – i dostatni dom, i wspaniałych rodziców, i ich miłość – lecz tak naprawdę była bardzo, bardzo samotna... Dużo bym dał, by się dowiedzieć, jak moje ulubienice spędziły tę noc. O czym rozmawiały, mogłem się domyślić – i jedna, i druga opowiadały o dzieciństwie, rodzinie, szkole, pracy... Lecz czy w tych opowieściach pojawiła się zazdrość o życie tej drugiej? Czy choć raz skoczyły sobie do oczu? Były łzy wściekłości? A może współczucia? Ciekawe, czy zwierzały się ze swych miłości i rozczarowań, czy jeszcze aż tak sobie nie ufały. Obie są pociągające, choć każda na swój sposób – Danka jest silna, przebojowa i inteligentna, Danusia spokojna, łagodna i dobra. Obie też są śliczne i pełne uroku, powinny być otoczone wianuszkiem wielbicieli i zagadką dla mnie pozostaje, dlaczego tak nie jest. Danusia, od kiedy zacząłem obserwację, nie spotykała się z nikim, za Danką włóczył się jakiś chłoptaś, ona jednak wyraźnie nie była nim zainteresowana. Nic dziwnego: ze swoim charakterem takich chłoptasiów je na śniadanie. Danka potrzebuje silnej męskiej ręki. Chłoptaś natomiast pasował do... Danusi! Gra zapowiada się znacznie ciekawiej, niż mógłbym sobie życzyć.
ROZDZIAŁ V Szły ramię w ramię niekończącą się nadbałtycką plażą. Kwietniowe słońce grzało wyjątkowo mocno, rumieniąc twarze spacerowiczów, wiał lekki wiatr, fale podpływały do stóp i cofały się zaraz jak figlarne morskie stworzenia, zapraszając do zabawy. Danusia, oczarowana – pierwszy raz była nad morzem – chętnie by za nimi pogoniła, jednak musiała hamować radosny nastrój ze względu na swą poważną siostrę. Zerkała tylko co chwila to na fale, to na Dankę. – Uważasz, że to przypadek? Rzeczywiście wygrałyśmy wczasy i traf chciał, że dostałyśmy ten sam pokój w tym samym hotelu? – Danka ze zmarszczonym czołem próbowała rozgryźć tę zagadkę. Przez całe swoje trzydziestoletnie życie miała wszystko pod kontrolą i nagły brak tej kontroli czy fakt, że ktoś mógł nią manipulować, przyprawiały młodą kobietę o dreszcz przerażenia. Z każdą chwilą traciła poczucie bezpieczeństwa i doprawdy dziwiła się siostrze, że ona jakoś tak tego nie przeżywa. – A czy to takie istotne? – Danusia wzruszyła lekko ramionami. – Jeżeli nawet, to ten ktoś zadał sobie wiele trudu, by ciebie odnaleźć, sama mówiłaś, że nie ma żadnych dokumentów twojej adopcji, a potem wykosztował się i na apartament, i na czeki. Moim zdaniem ten tajemniczy ktoś jest nam bardzo przychylny, na pewno nie jesteśmy mu obojętne, jak zwykłe zwyciężczynie konkursu. Mam pewne podejrzenie, chociaż... to mało prawdopodobne. Ledwie to powiedziała, już chciała się wycofać, ale Danka podchwyciła natychmiast: – Mów! Kto to może być? Mów mi tu zaraz! – Jedynym podejrzanym, jaki przychodzi mi na myśl, jest nasz ojciec. Danka stanęła, zatrzymała siostrę i opierając jej dłonie na swych ramionach, zwróciła ją twarzą do siebie. – Mówiłaś, że nie jest zbyt... czuły i kochający. – Ale ciąży mu jakaś tajemnica i pewnie ma poczucie winy. Może zapragnął ujrzeć cię przed śmiercią i prosić o wybaczenie? Wiesz, oddanie dziecka to chyba grzech, a ojciec jest wierzący. – Aha? Aha? I tylko w tym celu ściąga nas nad morze? Mógł spokojnie napisać do mnie pod jakimkolwiek pretekstem i zaprosić do siebie. Wtedy kiedy ty byś u niego była. Nie sądzisz, że tak byłoby prościej? – I naraziłby się na sceny? Na twoje łzy? Mnie serce pękało, gdy się wczoraj rozpłakałaś, a ojciec... on nie znosi słabości u nikogo, u siebie także. A tak my tu sobie popłaczemy, a do Sieczych przyjedziemy pogodzone z losem, ze sobą i, co najważniejsze, z nim. – To bardzo niegłupie, co mówisz. – Danka powoli skinęła głową. – To ma
sens, dziewczyno! To co, ganiamy po falach? – I nagle z poważnej, zamyślonej pani dyrektor zmieniła się w rozdokazywaną, radosną dziewczynę, którą przecież też gdzieś tam, w środku, była. Rzuciła się do biegu, oglądając co chwila na Danusię i pokrzykując: – Dawaj, siostra! Goń mnie, cieniasko! Coś kondycji „pani uczycielka” nie ma! Danusia – kiedy była tak bezgranicznie szczęśliwa? Czy w ogóle znała to uczucie? – biegła za siostrą, zaśmiewając się. Obie młode i śliczne, obie roześmiane i szczęśliwe, zwracały uwagę wszystkich spacerowiczów, przede wszystkim zaś mężczyzn. Odprowadzali bliźniaczki zachwyconymi spojrzeniami, ku oburzeniu swych towarzyszek, a ci samotni próbowali zagadać to Danusię, to Dankę. One jednak nie nacieszyły się jeszcze własnym towarzystwem i flirty nie były im w głowie. Zziajane padły na ławkę w pobliżu smażalni ryb. – Co sobie życzysz? Ja funduję. – Danka rzuciła okiem na tablicę. – Smażona flądra, to jest to! Dwie duże porcje... – Nie lubię ryb – odważyła się zaprotestować Danusia. Siostra spojrzała na nią z niedowierzaniem. – Żartujesz!? Ja uwielbiam! Jakie z nas bliźniaczki, skoro jedna lubi, a druga nie? – Bardzo piękne i bardzo podobne – usłyszały za plecami czyjś głos. Dwóch mężczyzn, nieco od nich starszych, siedziało przy sąsiednim stoliku nad tackami z rybą i patrzyło na bliźniaczki takim samym głodnym wzrokiem jak Danka na ich rybę. – Może przysiądą się panie do nas? – Ten, który je skomplementował, szerokim gestem ręki zapraszał teraz do stołu. Był bardzo przystojny i bardzo wyluzowany. Jego towarzysz wydawał się nieco bardziej powściągliwy, ale również uśmiechał się zapraszająco. Danka już miała zbierać manatki i przenosić się z ławki do stolika nieznajomych, gdy spojrzała pytająco na siostrę, a widząc panikę w jej oczach, odrzekła: – Dziękujemy, ale nie. W jej głosie było tyle stanowczości, że mężczyźni nie nalegali. – Ej, siostra, co ci jest? – wyszeptała do Danusi. – Myślałam, że lubisz facetów. Jeśli jednak wolisz kobiety, znajdziemy ci jakąś fajną laskę. Danusia trzepnęła ją po ramieniu. – No coś ty! To, że nie lubię ryb, nie znaczy że wolę kobiety! Tylko... nie mam chęci na wakacyjną miłość. – Oj, zaraz tam miłość. Od wspólnego posiłku nie zachodzi się w ciążę.
Doprawdy, nic ci nie ubędzie, jeśli zjesz z nimi flądrę, o, sorry, nie jadasz ryb, czy wypijesz piwo, a, pewnie nie lubisz też piwa, no to sok z pomarańczy. Sok może być? Danka kpiła sobie z siostry w żywe oczy, aż ta musiała się uśmiechnąć. Prawdę mówiąc, Danusia kochała tylko raz i od tamtej pory, gdy obiekt jej miłości obszedł się z nią bardzo okrutnie, nie miała chęci na powtórkę. – Opowiedz mi o nim. – Danka szturchnęła zamyśloną siostrę w bok. Ta machnęła ręką. – Szkoda gadać. Może kiedyś... – Ten blondyn byłby dla ciebie, a brunet dla mnie, co ty na to? – Wskazała dyskretnie obu mężczyzn. – Wyglądają na fajnych gości. Danusia wzruszyła ramionami. Prawdę mówiąc, bardziej podobał jej się brunet. Ten bardziej powściągliwy. Której by się zresztą nie podobał? Miał przystojną męską twarz, ładne oczy, tak ciemne, że niemal czarne, szerokie ramiona skryte pod białą koszulą i opalone szczupłe dłonie, a do ładnych męskich dłoni Danusia od zawsze miała słabość. Danka pochwyciła jej spojrzenie. – Wolisz bruneta? Nie ma sprawy! Danusia aż syknęła, zmieszana bezpośredniością siostry. Mężczyźni parsknęli śmiechem. Danka posłała im łobuzerskie spojrzenie i pochyliła się do Danusi, szepcząc: – W razie czego możemy się nimi wymienić. Danusia po raz drugi syknęła, coraz bardziej zbulwersowana, ale i rozbawiona. – Gdybyś obcięła włosy, przebrała się w moje ciuchy i podmalowała oczy jak ja, rodzona matka by nas nie rozróżniła. Miało to zabrzmieć jak żart, ale... obie spoważniały. Ich rodzona matka zmarła, być może nie ujrzawszy ani jednej, ani drugiej. Nie mogła się nimi nacieszyć, nie mogła się ich nauczyć, nie mogła swych dzieci zatrzymać. Bo tego, że gdyby żyła, nie oddałaby Danki, były pewne obydwie. To tylko ojciec, facet, mógł wpaść na pomysł pozbycia się połowy kłopotu... – Wiesz co? – Danka chwyciła nagle siostrę za rękę. – Zróbmy to! Danusia nie musiała pytać, co ma na myśli. – Obetnij włosy, bo ja swoich nie przedłużę, kupmy jednakowe ciuchy, jednakowo się malujmy, albo i nie, jak wolisz, i bądźmy prawdziwymi bliźniaczkami. Co ty na to? Danusi rozbłysły oczy. Była cała za! Przez chwilę poczuć się przebojową Danką Lucińską, a nie nieśmiałą Danusią Wrzesień... Danka, nie pytając już o nic więcej, pociągnęła siostrę z powrotem do
hotelu. Nieznajomi mężczyźni odprowadzili je rozczarowanym wzrokiem. Tego popołudnia musiało im wystarczyć towarzystwo smażonej flądry, ale przed sobą mieli całe święta wielkanocne. Danka posadziła siostrę w fotelu, troskliwie dopytując się, czy jest jej aby wygodnie. Fryzjerce oczy się śmiały do przemiany jednej siostry w drugą, ale Danusia wyraźnie straciła zapał. Lubiła swoje długie włosy dziwnej, niespotykanej, złoto-popielatej barwy i wcale nie chciała ani obcinać warkocza, ani tym bardziej farbować ich na miodowy blond, jaki nosiła Danka. – Może... może włosy zetnę, ale ty ufarbujesz swoje? – nieśmiało zaproponowała Danusia, z rozpaczą patrząc na swój piękny, sięgający niemal do pasa warkocz. Danka zerknęła na nią uważnie, a widząc łzy w oczach siostry, natychmiast odrzekła, obejmując ją za szyję: – Jeżeli nie chcesz, nie musimy tego robić! Może to głupi pomysł? Patrzyły na swoje odbicie, na twarz przy twarzy, tak bliskie, tak podobne i... – Właśnie, że zróbmy! Przynajmniej teraz, gdy siebie odnalazłyśmy, poczujmy się jak bliźniaczki! – W głosie Danusi nie było już wahania. Danka zaś dodała: – Ty obetniesz warkocz, ale ja przefarbuję włosy. Twój kolor jest naprawdę śliczny. – I naturalny – dodała Danusia z zadowoleniem. – I naturalny. Danka usiadła na fotelu obok i oddała się w ręce drugiej fryzjerki, która w międzyczasie przyniosła paletę barw. Gdy one dobierały kolor, Danusia, łykając łzy, patrzyła na długie pasma włosów, które fryzjerka skrzętnie zbierała zaraz po obcięciu. Miała z nich powstać peruka dla jakiejś biednej dziewczynki po chemioterapii, ale w tym momencie marne to było pocieszenie. Dopiero po niemal dwóch godzinach, gdy bliźniaczki oddały się w ręce hotelowej makijażystki i chwilę później, gdy już u siebie, w swoim apartamencie, przebrały się w jednakowe, kupione wcześniej wieczorowe sukienki, stanęły tyłem do lustra i odwróciły się jednocześnie, na „trzy”... – O, jaaa cię... – westchnęła z głębi duszy Danka. Danusia nic nie powiedziała, bo nie była w stanie wykrztusić słowa. Obie patrzyły na dwie identyczne młode kobiety. Nie do odróżnienia, niczym przysłowiowe krople wody. Obie modnie uczesane, w pięknych, seksownych sukienkach, obie o oczach barwy burzowego nieba, teraz rozszerzonych szokiem, z jednakowym, pełnym niedowierzania uśmiechem rozjaśniającym ich buzie.
– Ty mogłabyś być mną, a ja tobą – mówiła dalej Danka. Danusia milczała. – Nikt by nie poznał. – Nie mogłabyś być mną – odezwała się w końcu bliźniaczka. – Pięciu minut nie wytrzymałabyś na zabitej dechami wsi. – Phi! Ja wytrzymałabym spokojnie, ale ty, dzikusko, w Warszawie? Zginęłabyś po półgodzinie! – Aha, aha! – Danusia zmrużyła oczy. – Jeden dzień bez prądu i wody i nasza królewna, tak, o tobie mówię! – dźgnęła siostrę w bok – z płaczem pognałaby na przystanek PKS! – Akurat! Jedno piątkowe popołudnie w korku i nasza boginka wzywałaby taksówkę, prosto do Milewa! Miejska dżungla nie dla ciebie, kochaniutka! Jesteś mięciutką, wiejską dziouszką i, sorry, ale w Warszawce polegniesz w try miga... – A założymy się?! – Danusia, doprowadzona do ostateczności, chwyciła siostrę za ramię i obróciła ją ku sobie. Szaroniebieskie oczy pociemniały jak niebo przed burzą. – O co chcesz sję założyt’, panno z dworku? – Danka przeciągała sylaby, naśladując kresową śpiewność języka, czym jeszcze bardziej siostrę wkurzała. – Że ty pierwsza wrócisz z podwiniętym ogonem! Że pierwsza wymiękniesz, gdy tylko Milewka wyleje i przez tydzień do sklepu nie dojedziesz! Że po pierwszej burzy, gdy pioruny będą waliły raz po raz w słup wysokiego napięcia, a prąd włączą po dwóch dniach, pierwsza się spakujesz i zadzwonisz po taksówkę. O to się zakładamy! – A jeżeli ja wytrzymam, a ty się poddasz? – Danka wyciągnęła rękę, którą siostra zamknęła w mocnym, pełnym determinacji uścisku. Danusia myślała przez chwilę, a potem pochyliła się ku bliźniaczce i wyszeptała z tajemniczym uśmiechem: – Oddam ci coś, co chciałabyś mieć ponad wszystko. Dance rozbłysły oczy. – Nie powiesz mi, co to jest, aż do rozstrzygnięcia zakładu? Danusia pokręciła głową. – Dobra. Jeżeli wygrasz... – zawiesiła głos, aż siostra zaczęła ponaglać ją, podekscytowana do granic. Pochyliła się ku niej i wyszeptała na ucho: – Oddam ci bruneta. I zaczęła się śmiać. Danusia po chwili jej zawtórowała. Śmiały się jak szalone. Upadły na łóżko i nadal zaśmiewały się do łez... „Co te wariatki zrobiły?” – To była pierwsza myśl, jaka wpadła mi do głowy na widok bliźniaczek wchodzących do hotelowej restauracji. Mogłem się tego spodziewać, więcej: takiej przemiany oczekiwałem, jednak jej rezultat
przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Z zapartym tchem obserwowałem, oczywiście z ukrycia, jak przez szerokie oszklone drzwi wchodzą... dwie Danki. Tym, co ich nie znali, mogło się wydawać, że siostry są identyczne, nie do odróżnienia, ja jednak po pierwszym zaskoczeniu bez trudu odgadłem, że ta pierwsza to rzeczywiście Danka, a ta za nią to moja kochana, nieśmiała Danusia. Mimo że uczesana, umalowana i ubrana tak samo jak siostra, pozostała sobą, ze swym łagodnym spojrzeniem, leciutkim uśmiechem i miękkimi ruchami ciała. Pozostała romantyczką w ciele wojowniczki. I kogo one chciały nabrać?
ROZDZIAŁ VI – To się nie uda – szepnęła Danusia, rozglądając się ukradkiem po sali. Ich wejście zrobiło na wszystkich ogromne wrażenie, znów mężczyźni nie mogli oderwać od pięknych sióstr wzroku, co doprowadzało do furii towarzyszące im kobiety. Posykiwaniom i wściekłym szeptom nie było końca. W najbardziej oddalonym rogu restauracji bliźniaczki dostrzegły znajomych-nieznajomych z plaży. I brunet, i blondyn uśmiechnęli się na ich widok i pozdrowili je uniesieniem kieliszków. Właśnie w tym momencie Danusia pochyliła się do siostry, by podzielić się z nią swoimi wątpliwościami. – Ci tutaj nas nie znają, ale u mnie we wsi... u ciebie w firmie... A twoi rodzice? A ojciec? Ich chyba nie będziemy okłamywać?! – Wymiękasz? – Danka uśmiechnęła się prowokacyjnie. Chciała zakosztować życia Danusi. Pragnęła tego ponad wszystko. Mniejsza o zakład! Ta spokojna wieś... piękny dwór... urocze dzieciaki... Zamiast wściekle szybkiego życia w Warszawie, wiecznych korków, smrodu spalin i wreszcie firmy, najemców, szefów, podwładnych. Tak. Danka była zdecydowana na zamianę ról. Niech Danusia zakosztuje prawdziwej szkoły przeżycia. Dobrze to zrobi tej delikatnej, łagodnej dziewczynie. Może sobie tego bruneta wywalczy... – Nie wymiękam. Po prostu naszły mnie wątpliwości. Będziemy kłamać, będziemy grać. Nie podoba mi się to. Jak im wszystkim później powiemy o tej mistyfikacji? – A po co mówić? – Danka zrobiła wielkie oczy. – Zamienimy się z powrotem, nikogo o niczym nie informując! To nasza sprawa, która jest którą, nie uważasz? Danusia aż sapnęła z oburzenia. – Nie tylko nasza! Naszych bliskich i znajomych również! To niemożliwe, by Danka była tak nieczuła, tak zimna, by nie mieć żadnych wyrzutów sumienia! Nie była zimna i nieczuła. Poklepała Danusię po ręku i rzekła uspokajająco: – Masz rację, trochę to nie teges, ale przecież nikogo nie skrzywdzimy. Tydzień czy dwa ja pobędę tobą, a ty mną i wrócimy do swoich prawdziwych wcieleń. Ja ciebie przedstawię rodzicom, ty mnie ojcu i wszyscy będą szczęśliwi. No, oprócz ojca, bo teraz będzie już musiał spojrzeć mi w twarz i odpowiedzieć na parę pytań. Nie tylko dlaczego mnie oddał... – Tydzień czy dwa? – upewniła się Danusia. Danka skinęła głową. – Mówisz, że się poddajesz i wracamy na swoje miejsca.
– Nie powiem tego! – To nie wracamy. – Chyba że ty przegrasz. Danka spojrzała na siostrę z politowaniem i to wystarczyło za wszystkie słowa. Ona nie podda się nigdy. – Masz kogoś w tym swoim Milewie? – zapytała po dłuższej chwili, gdy złożyły u kelnera zamówienie. – Wiesz: rączka w rączkę, buzi – buzi? Danusia pokręciła głową. – Gdybym miała, nie zgodziłabym się na tę zamianę. A ty? – Jeden taki kocha się we mnie beznadziejnie. Ciapowaty informatyk. Możesz go sobie wziąć. – Do Milewa? Przecież będę tobą. Danka, co my wyrabiamy?! – Jeszcze nic. Jeśli nie chcesz, to go nie bierz, co za problem? Teraz uśmiechnij się ładnie, bo ci dwaj idą tutaj, a ty wyglądasz jak przerażona mysz. – Ty za to jak pewna siebie mysz. Mimo wszystko Danusia przybrała niefrasobliwy wyraz twarzy, gdy obaj mężczyźni stanęli przy ich stoliku i ponownie zaprosili bliźniaczki do swojego. Mówił blondyn, brunet milczał, z nieodgadnionym uśmiechem patrząc właśnie na Danusię. To się nie może udać – pomyślała po raz tysięczny od momentu, gdy stanęła obok Danki przed lustrem i bliźniaczki przybiły zakład. – Jeżeli panowie aż tak nalegają, to zapraszamy do naszego stolika – usłyszała słowa siostry i po chwili, chcąc nie chcąc, siedzieli przy stole we czwórkę. Blondyn miał na imię Janusz, brunet – Roger. Ten pierwszy był przedstawicielem na Polskę firmy tego drugiego i właśnie pokazywał mu wszystkie cuda swego kraju, od piękna nadbałtyckich plaż zaczynając, na pięknie polskich kobiet kończąc. – Roger rozumie co nieco po polsku, jego dziadkowie wyemigrowali po wojnie do Kanady, ale krępuje się mówić, bo nieziemsko kaleczy nasz język, no nie, brachu? Brunet skinął głową, nieco zmieszany. Danusi żal się go zrobiło. Oni będą gadać, a on milczeć? – Możemy przejść na angielski – zaproponowała czystą angielszczyzną, patrząc przy tym na siostrę. Bo w to, że Janusz zna ten język, nie wątpiła. – Great idea! – wykrzyknęła Danka, a Roger podziękował siostrom bardzo, bardzo ciepłym uśmiechem. – Żałuję, że nie słuchałem rodziców, gdy zaganiali mnie do nauki
polskiego. Teraz chcę poznać kraj, z którego pochodzi moja rodzina, i... ani be, ani me. Wstyd! – Wszystko przed tobą. – Danka poklepała go po ręku. – Jestem nauczycielką. Danusia poderwała głowę, prostując się gwałtownie. Co ona gada? Co...?! I opadła na oparcie siedzenia. Widać Danka potraktowała zakład poważnie i już weszła w swoją rolę. – Może umówimy się więc na pierwszą lekcję? – Roger podchwycił pomysł, a Danusia nieco markotnie skonstatowała, że jeśli chodzi o sztukę flirtu, pozostaje za siostrą lata świetlne w tyle. Może też powinna pobierać u Danki nauki? – A ty czym się zajmujesz? – usłyszała pytanie blondyna, Janusza, skierowane do siebie. „Ja też jestem nauczycielką!”, chciała zawołać, ale ugryzła się w język. Musiałaby przyznać się do przegranej, poddać bez walki i co za tym idzie – oddać Dance coś bezcennego, o co się założyły, a tego nie chciała. Poza tym Roger... – Zarządzam apartamentowcami w Warszawie – odparła. Danka, która aż wstrzymała oddech, czekając na jej odpowiedź, teraz odetchnęła z ulgą. Danusia podjęła wyzwanie. Gra się rozpoczęła. Obserwowałem je nadal. Danka flirtowała z dwoma facetami, którzy przysiedli się do ich stolika, Danusia popatrywała nieśmiało na jednego z nich. Ogólnie rzecz biorąc, nie miałem nic przeciwko temu, niech sobie moje ulubienice życia użyją, ale... jeszcze nie teraz. Nie teraz! Ten przystojny brunet rozbije siostrzany tandem, a ja chciałem się nacieszyć wspólnym widokiem Danki i Danusi. Za parę dni rozjadą się do domów – jedna do Warszawy, druga do Milewa, choć ręki sobie uciąć nie dam, że obydwie trafią tam, gdzie ich miejsce, bo wygląda na to, że zaczęły swoją własną grę – i będę musiał obserwować bliźniaczki na zmianę. Przecież się nie rozdwoję! Teraz więc muszę wbić klin między bliźniaczki a tych dwóch pętaków. Wystarczy jeden telefon, potem coś się wymyśli... Do towarzystwa, rozprawiającego w najlepsze o różnicach między Polską a Kanadą, podszedł w pewnym momencie kelner, pochylił się ku Januszowi i powiedział mu cichym głosem kilka słów. Janusz zmarszczył brwi, posłał mu pełne niedowierzania spojrzenie, po czym skinął głową. – Musimy was przeprosić, piękne panie, ale z naszym pokojem wynikł jakiś kłopot. Ochrona prosi, byśmy wrócili na górę. Mam nadzieję, że to nic poważnego i... spotkamy się jeszcze na małym winku?
Danka już chciała odpowiedzieć, że jak najbardziej, ale uprzedziła ją Danusia: – Miałyśmy za sobą ciężki dzień. Chyba położymy się wcześniej. Siostra posłała jej żałosne spojrzenie. Mężczyźni wstali. Nie było czasu na nalegania, pożegnali się więc, umawiając się na następny dzień. – A jeśli coś się stanie i jutro się nie spotkamy? – marudziła Danka w drodze do apartamentu. – A co się może stać? Koniec świata przewidują dopiero na grudzień – uspokoiła ją Danusia. – Ja naprawdę lecę z nóg. A już te szpilki... W Milewie nogi bym sobie połamała. – Nie nosisz do pracy szpilek?! – Ty też nie będziesz nosiła. Zaręczam. W zimie kozaczki na niskim obcasie, w lecie sandałki albo adidasy. Chyba że chcesz non stop leczyć zwichnięte kostki, wtedy proszę cię bardzo. – Sandałki i adidasy? – jęknęła Danka, choć w duchu zaśmiała się do siebie. Nienawidziła garsonek i szpilek. Gdyby mogła, biegałaby do firmy właśnie w sandałkach albo adidasach, ale do tego nie przyzna się siostrze za chińskiego pana! Niech się Danusia pomęczy ździebko na obcasach, jeśli chce wygrać zakład! – Niech będzie... – westchnęła z udawaną rezygnacją. – Ty za to obowiązkowo: biurowa elegancja! Dobrze skrojony żakiet, masz ich pełną szafę, to znaczy ja mam... miałam... w mieszkaniu na Mokotowie jest pełna szafa żakietów – wybrnęła ze śmiechem. – I butów dobranych do każdego zestawu. Bluzki jedwabne albo z cienkiej bawełny, mam nadzieję, że polubisz. Do tego fantazyjne apaszki albo dyskretna biżuteria. Tej też jest pod dostatkiem. Jeszcze po babci. Mojej babci. Przyszywanej. – Posmutniała. Prawdziwej nie poznała i już nie pozna. Weszły do pokoju. Zrzuciły szpilki, sukienki zamieniły na puchate białe szlafroki. – Wymieniamy się wszystkim? – zapytała naraz Danusia. – No wiesz: samochodami, kluczami do domu, kartami kredytowymi i nawet biżuterią? – Wszystkim – odpowiedziała bez wahania Danka. – Oprócz facetów, bo ich nie mamy. Chociaż... samochód chętnie bym zatrzymała, bo ten rzęch, którym jeździsz... – Na lepszy musisz zapracować, co na posadce wiejskiej nauczycielki nie będzie łatwe – wpadła jej w słowo Danusia. – Jak niby wytłumaczyłabym się sąsiadom ze swojej lśniącej nowością terenowej toyoty? Spadkiem? – Spadkiem. Po siostrze. – Odpukaj! – krzyknęła Danusia. – Ledwo cię odzyskałam!
Odpukały. – Musimy się również wymienić... wiedzą – zauważyła odkrywczo Danka. – I to nie tylko zawodową. Czym wytłumaczę nieznajomość imion moich uczniów czy sąsiadów? Amnezją? Amnezją – odpowiedziała sama sobie. – Nie ma innej możliwości. W przeciwnym razie wszyscy nabiorą podejrzeń. – Będziemy udawać zanik pamięci?! – Danusi coraz mniej podobała się ta maskarada, do której notabene sama siostrę sprowokowała. – Ależ kochana moja, nie zanik pamięci, ale brak pamięci, całkowity brak! I kto jak kto, ale ja, jeśli chodzi o wydarzenia z twojego życia, wcale nie muszę tego braku udawać. Danusia musiała się roześmiać. – Wiesz jednak, co bardziej nas może wkopać niż takie pierdółki? Danusia nie wiedziała, choć nieznajomości imion podopiecznych siostry czy mieszkańców Milewa nie nazwałaby pierdółką. – Ty, mimo przebrania, fryzury i makijażu, nadal nie jesteś mną. – I nigdy nie będę – Danusia zgodziła się z siostrą. – A wiesz dlaczego? Bo zachowujesz się, jakbyś przepraszała za to, że żyjesz. Chodzisz lekko przygarbiona, z głową wtuloną w ramiona... – Przesadzasz! – Ze wzrokiem wbitym potulnie w ziemię... – Przesadzasz!! – Niepewnym kroczkiem przemierzając świat... Danusia nie krzyknęła po raz trzeci „Przesadzasz!!!” tylko dlatego, że właśnie okładała siostrę poduszką i zabrakło jej tchu. – Nie jestem ofiarą losu! – krzyknęła na koniec, gdy Danka zaczęła błagać o litość. Ale wiedziała, że siostra ma rację. Rzeczywiście, poza szkołą, gdzie rządziła twardą ręką dyrektorki, traciła całą pewność siebie. Zaś w towarzystwie mężczyzn, szczególnie tak pociągających jak Roger... szkoda gadać. W szaroniebieskich oczach dziewczyny błysnęły łzy. Danka natychmiast przytuliła siostrę, łając się w duchu za niewyparzony język. Przecież nie chciała Danusi sprawić przykrości, tylko dodać jej nieco... odwagi! – To co mam robić? – Danusia nagle odsunęła siostrę zadziwiająco zdecydowanym ruchem. – Żeby wyglądać i poruszać się jak ty? – Unieść głowę, wyprostować plecy i rzucić światu wyzywające spojrzenie. Właśnie tak! – Danka aż zaklaskała, gdy siostra wsunęła z powrotem szpilki, wyprostowała się jak struna i spojrzała na bliźniaczkę wzrokiem pewnej siebie zwyciężczyni. – Widzisz?! Teraz nabierzesz każdego! – A... ty? – Danusia uśmiechnęła się przebiegle. – Czy ty potrafisz
spokornieć i złagodnieć, by nikt nie miał wątpliwości, że jesteś mną? Danusią Wrzesień? Skromną nauczycielką z Wiśniowego Dworku? Danka, nie namyślając się wiele, wskoczyła w kapcie, zgarbiła się nieco, pochyliła kornie głowę, po czym posłała siostrze takie spojrzenie kota ze Shreka, że Danusia przewróciła się ze śmiechu. – Wygrałaś! – wydusiła po paru minutach, ocierając oczy. Usiadła na łóżku i spojrzała na siostrę z mieszaniną podziwu i uznania, bo Danka nadal nieśmiało stała w drzwiach pokoju, a w jej łagodnej twarzy nie było nic z dawnej pewności siebie pani dyrektor. – Jesteś mną w stu procentach. Nawet ojca nabierzesz... W tym momencie, zupełnie jak na zamówienie, zadzwonił Stanisław Wrzesień. Danusia już chciała odebrać, ale Danka stanowczo wyjęła jej telefon z dłoni. – Ty jesteś Lucińska – rzekła bezgłośnie, by w następnej chwili rzucić do telefonu: – Cześć, tato, wesołych świąt. – Źle się czuję – usłyszała w odpowiedzi. – Mam duszności. – To weź inhalator – poradziła. – Ja ci go nie podam, bo jestem nad morzem, a to nieco daleko. – Chcę, żebyś przyjechała. Musisz przyjechać! Jak najszybciej! Danka spojrzała na telefon ze zdumieniem. Danusia przysłuchiwała się rozmowie bez słowa, z rosnącym niepokojem. – Jak najszybciej to mogę wezwać karetkę – odparła wreszcie. – Jeśli rzeczywiście tak źle się czujesz... – Nie chcę karetki! Chcę, żebyś ty przyjechała! – W głosie starego człowieka zabrzmiała złość. Nie po to dzwonił do córki, by ta wykręcała się jakąś tam karetką! – Jeżeli nie przyjedziesz... jeżeli nie... umrę jeszcze dziś w nocy! Danusia nie słuchała więcej. Wyrwała siostrze telefon z ręki i powiedziała pokornie: – Już jadę, tatku. Będę za jakieś pięć godzin. Odpowiedział jej wymownym: „Mam nadzieję, że dożyję!”, po czym się rozłączył. – No i po coś się wtrącała w moje życie?! – krzyknęła naraz Danka. – To, że ty tańczysz, jak on ci zagra, nie znaczy że ja będę tańczyć! – To mój ojciec! Nasz ojciec! – To stary manipulant i szantażysta! Chyba nie wierzysz w tę nagłą śmierć, „jeśli nie przyjedziesz natychmiast”?! – A jeżeli tak? Jeżeli rzeczywiście serce odmówi mu posłuszeństwa?
Żyłabyś z takim ciężarem? Że twój ojciec umarł z twojej winy? – Mój ojciec nigdy nie dzwoniłby do mnie z nudów akurat wtedy, gdy jestem na zasłużonym urlopie – odparła Danka z przekąsem – i nie żądałby, abym ten urlop dla jego widzimisię przerwała. Danusia patrzyła na nią przez chwilę. – Witaj w moim świecie – rzekła poważnie i dodała rzeczowym tonem: – To która z nas jedzie po nocy do Sieczych, a która zostaje nad morzem? Danka uniosła kącik ust w uśmiechu i bez słowa zaczęła się pakować. Nagle zamarła, pochylona nad elegancką walizką, po czym palnęła się w czoło, sięgnęła po sfatygowaną torbę podróżną Danusi i zaczęła do niej upychać skromną garderobę siostry. Ta pokręciła tylko głową z podziwem. – Pamiętaj, że Roger jak na razie jest mój. – Danka, nim wsiadła do wiekowego fiata, pogroziła siostrze palcem. – Podrywaj go do woli, ale na moje konto. Danusia roześmiała się. Już kochała, gdzie tam kochała: uwielbiała swoją bliźniaczkę! Długo stała na pustym parkingu, patrząc za znikającym samochodem. Wreszcie westchnęła ciężko, uniosła głowę, wyprostowała plecy i lekkim krokiem, podpatrzonym u Danki, wróciła do hotelu. Nie dam już sobie głowy uciąć, która wyjechała, a która została. Mam wrażenie, że bliźniaczki zamieniły się miejscami, ale... przysiąc bym nie przysiągł. Byłem pewien, że została Danusia, ale do hotelu wróciła Danka! Muszę spojrzeć jej w oczy. One nie skłamią. Zdradzą łagodność duszy, czy Danusia będzie tego chciała, czy nie. A to bestie! Mnie, rozgrywającego, próbują wyprowadzić w pole! Pora wracać do Milewa, gdzie pewien ekscentryczny artysta mieszkający w wynajętej leśniczówce pragnie bliżej poznać uroczą nauczycielkę z Wiśniowego Dworku. Dworku, który notabene nie należy do niej, o czym Danusia zdaje się zapominać...
ROZDZIAŁ VII Danka z duszą na ramieniu dojeżdżała do Sieczych, rodzinnej wsi bliźniaczek. Za chwilę wjedzie na podwórko domu, w którym się urodziła – Danusia powiedziała, że z powodu powodzi, która zalała pół gminy, matka nie zdołała dotrzeć do szpitala i rodziła w domu – a potem stanie przed człowiekiem, który był jej biologicznym ojcem, oddał ją niczym bezpańskiego szczeniaka i... no właśnie: i co? Co temu człowiekowi dzisiaj, po trzydziestu latach, powie? To się zobaczy. Uniosła głowę, wyprostowała plecy i... zreflektowała się w porę. Przecież jest potulną Danusią, która gna nocą przez pół Polski na pierwsze skinienie złośliwego starca! Zapukała do drzwi i nie słysząc „Proszę”, nacisnęła klamkę. Ze wstrzymanym oddechem weszła do środka, chora niemal z podekscytowania. W końcu odnalazła dom, czy raczej miejsce, które powinno być tym domem! W głębi coś się poruszyło. Danka stanęła w progu pokoju. – Ojcze? – wydusiła przez ściśnięte gardło. Ciemność rozproszyło słabe światło nocnej lampki. – Obudziłaś mnie – rozległ się zrzędliwy głos. Twarzy starego człowieka nie widziała. – Wzywałeś mnie, więc jestem – odparła, zbliżając się do łóżka. Uniósł głowę i wreszcie go zobaczyła. I nie poczuła zupełnie nic. Ot, zwyczajny starszy człowiek, pomarszczony, o bladych, wodnistych oczach i trzęsącej się szponiastej ręce, którą właśnie wyciągnął w stronę Danki. Nie tyle rękę, co wskazujący palec. – Coś ty zrobiła z włosami?! – wycharczał i zaniósł się kaszlem. Nie wiedząc, co robić, w panice podała mu stojący przy łóżku kubek, ale on odtrącił jej dłoń. Kaszel umilkł, mogła więc odpowiedzieć: – Obcięłam. Ładnie, prawda? – Uniosła rękę do włosów, ale następne słowa ojca sprawiły, że ta opadła. – Kto ci pozwolił?! Wiesz, jak wyglądasz? Jak tania dziwka! Dankę zatkało z oburzenia. Nikt jej nigdy nie nazwał dziwką! Jak ten staruch śmie?! – Twoja matka w grobie się teraz przewraca! – dorzucił pełnym pogardy tonem. – Moja matka ma się dobrze – wysyczała w odpowiedzi i... ugryzła się w język.
On też milczał, przyglądając się dziewczynie z niezwykłą uwagą. – Kim ty jesteś? – rzekł nagle cicho, niepewnie. – Gdzie jest Danusia? Moja córka? Podeszła do łóżka i pochyliła się ku ojcu. – Ja jestem Danusia. Twoja córka – powiedziała równie cicho. – Nie poznajesz mnie, tatku? Stary człowiek zacisnął powieki i pokręcił głową. – Idź sobie. Wracaj tam, skąd przyszłaś. Nie chcę cię już widzieć. – Pójdę, owszem, ale najpierw powiesz, po co mnie wezwałeś. Po co gnałam po nocy kilkaset kilometrów – powiedziała to już normalnym tonem. Nie chciała go przerazić. To on przeraził ją swoim egoizmem, brakiem poszanowania dla uczuć swojej własnej córki, czy w końcu zwykłą podłością, której nie można tłumaczyć podeszłym wiekiem. Jej biologiczny ojciec był zwykłym tyranem, a Danusia pozwalała się mu tyranizować, ot, cała filozofia. Pytanie, czy ona – Danka – też na to pozwoli... – Jedzenie. Skończyło mi się jedzenie – wychrypiał spod kołdry. Danka przeszła do kuchni, gdzie w zamrażarce jej siostra powinna była zostawić nagotowane dla ojca i podzielone na porcje obiady, tak przynajmniej powiedziała. I tak było. Zamrażarka była pełna podpisanych torebek i słoików: „Gołąbki z ziemniakami”, „Kotlet schabowy z ziemniakami”, „Pulpety z ryżem”. Było tego tyle, że wyżywiłby się pułk wojska, nie tylko jeden samotny starzec. Powiedziała mu to. I dodała: – Dopóki wszystkiego nie zjesz, a dokładnie policzyłam, że wystarczy ci na dwa tygodnie, nie dzwoń, bo nie przyjadę. Zrozumiano? Kiwnął tylko głową, nadal na nią nie patrząc. – Będę leciała, bo do domu mam ponad sto pięćdziesiąt kilometrów – rzekła i skierowała się ku wyjściu. – Trzymaj się, tato. Już była za drzwiami, gdy usłyszała ciche pytanie: – Ty jesteś ta druga? – albo tylko się jej wydawało. Czym prędzej wyrzuciła te słowa, „tę drugą”, z pamięci. Było dobrze po północy, gdy dojechała do Sejn i postanowiła się tu zatrzymać. Wiśniowy Dworek, jej nowy dom, o którym Danusia mówiła z taką miłością, chciała po raz pierwszy ujrzeć w świetle dnia. Wstąpiła więc do hotelu, zapłaciła za jeden nocleg kartą Danusi, zastanawiając się, ile siostra, czyli teraz ona, Danka, ma pieniędzy na koncie i na jak długo mają jej one wystarczyć, a potem nie zastanawiała się już nad niczym, tylko ledwie żywa padła na łóżko i po chwili spała snem sprawiedliwego. Nazajutrz Sejny przywitały Dankę piękną pogodą. Słońce lśniło w oknach
kamieniczek stojących wzdłuż dwóch głównych ulic. Dziewczyna, nim ruszyła w dalszą podróż, postanowiła zwiedzić miejsce, w którym będzie zapewne często bywać. Prawdę mówiąc, nie cierpiała małych miasteczek – wszystkie dotychczas widziane wydawały się jej ospałymi, zapyziałymi dziurami – to jednak miało swój urok, co bardzo Dankę zdziwiło. Zaskoczyło ją już samo to, że Sejny nie miały rynku, który byłby sercem miasta. Miały za to dwie tętniące ruchem arterie – pierwsza prowadziła do jednego przejścia granicznego, druga do drugiego i przez obie całą dobę mknęły samochody, ale, ale! – osobowe! Sejny nie były więc rozjeżdżoną przez ciężarówki przelo-tirówką, co Danka przyjęła z dużą ulgą. Tiry wkurzały ją bowiem stale i nieodmiennie, po pierwsze, jako śmiertelne zagrożenie dla innych samochodów, po drugie, jako dowód bezmyślności rządu, który pozwalał dewastować polskie drogi, zamiast puścić transport międzynarodowy pociągami, co przyniosłoby państwu czysty zysk. O tym Danka myślała, przechadzając się zadbanymi uliczkami Sejn. Drugie, co ją zaskoczyło, to byli... ludzie. Ludzie mówiący normalnym, ludzkim językiem, a nie kresową gwarą. Żaden spotkany na ulicy przechodzień nie „zacjjjongał” po kresowemu! Zadziwiające! Dopiero jedna z mieszkanek Sejn, którą Danka zagadnęła na przystanku PKS, wyjaśniła z godnością, że „zacjjjongajom na Podlasiu, a my tutaj to Suwalszczyzna”. Rzeczywiście, Danka była na Suwalszczyźnie, gdzie zimy srogie, a lata chłodne... Trzecie, co wprawiło Dankę w zachwyt, to kuchnia kresowa. Sejneńskolitewska. Tego samego dnia, nim wyruszyła w podróż do Milewa, spróbowała po trochu i rosołu z kołdunami – maleńkimi pierożkami o miękkim cieście i dobrze doprawionym farszu z baraniny, i kartaczy – wielkich pyz ziemniaczanych z pysznym nadzieniem, i blinów – placków kartoflanych również nadziewanych mięsem, ale przede wszystkim... przede wszystkim zakochała się Danka w prawdziwym sękaczu z ciasta biszkoptowego, który to sękacz jest wizytówką tych terenów. I pomyśleć, że do tej pory znała lepiej kuchnię grecką czy włoską niż swoją własną, polską, choćby i kresową! Bogiem a prawdą, Danka w ogóle lepiej znała Grecję, Cypr, Włochy, Hiszpanię czy Francję niż własną ojczyznę, bo na wakacje pozwalała się zabierać tylko tam, mając jakieś dziwne uprzedzenia do rodzimej wsi. Jak to los niespodziewanie uczy nowych doświadczeń... Właśnie za chwilę miała na tej wsi zakotwiczyć na stałe, a przynajmniej na jakiś czas. Pożegnała się z Sejnami i z coraz większym niepokojem, ale i ciekawością, ruszyła na wschód, by zatrzymać się niemal aż na polsko-
litewskiej granicy. Tam, wtulona między dwa wzniesienia, leżała wioska Milewo. Okrągłymi oczami, błyszczącymi z podekscytowania, patrzyła na mijane po drodze chałupy i domy, w większości zaniedbane i podniszczone, i... oczy Danki przygasały. To nie była bajka, która dobrze się kończy, to była biedna polska wieś. Przyspieszyła, by nikt z mieszkańców jej nie dostrzegł. Jeszcze nie była gotowa na spotkanie z sąsiadami. Najpierw dwór. Ukochany dwór Danusi... Skręciła, tak jak przykazała jej siostra, w aleję starych drzew, zatrzymała samochód przed zakrętem, wiedziona odruchem wysiadła i pobiegła w stronę podjazdu, by po chwili stanąć zachwycona, bo wreszcie... wreszcie miała przed sobą prosty, i piękny w tej prostocie, biały staropolski dworek, z drewnianym gankiem rzeźbionym ręką dawnego mistrza, z oknami ze szprosami i dachem z kamiennego łupka. Miejsce tak piękne i czarowne, że pokochała je od pierwszego wejrzenia. Dokładnie tak jak Danusia. Już wiedziała, czemu siostra jest tutaj szczęśliwa. Przymknęła oczy, wsłuchując się w śpiew ptaków. Chłonęła całym ciałem ciepło słońca i powiew wiatru pachnącego bzem, bo oprócz wiśni dookoła dworu rosły gęste wysokie krzewy kwitnącego ciemnofioletowego bzu. Kiedy Danka trzymała ostatnio w rękach kiść cudnie pachnącego kwiecia? Nie pamiętała, więc teraz podeszła do krzewu na miękkich nogach – nie ze strachu, że ktoś ją przyłapie, a ze wzruszenia – urwała jedną gałązkę i zanurzyła twarz w czystym, zachwycającym aromacie. Łzy napłynęły jej do oczu. Cisza, mimo ptasich nawoływań, była porażająca. Ani jeden samochód nie zakłócał spokoju, nie słychać tu było ujadania wiejskich psów, warkotu traktorów, zwykłych odgłosów cywilizacji. Nie mówiąc o harmidrze wielkiego miasta, do którego Danka przywykła. Nic z tych rzeczy. Tylko cisza świątecznego dnia. Niezwykłe...! Już wiedziała, że może się zakochać nie tylko w tym domu, ale i w tej ciszy. Drżącymi rękami sięgnęła do torby i wyciągnęła klucze. Otworzyła przeszklone drzwi i weszła na ganek, potem do środka. Rozległy hol prowadził do pomieszczeń szkolnych: trzech klas, stołówki i pokoju nauczycielskiego, który był jednocześnie gabinetem dyrektorki i małą szkolną biblioteką. Danka obiegła wszystkie pomieszczenia, ale najbardziej ciekawiło ją mieszkanie siostry – od teraz jej, Danki, mieszkanie, do którego
prowadziły schody na piętro. Wbiegła po nich, w pośpiechu zapominając o otwartych drzwiach, o porzuconym samochodzie, o torbie z pieniędzmi i dokumentami (prawdę mówiąc, o całym świecie zapomniała) i... oto stała na progu swego nowego królestwa. Małego przytulnego mieszkania pod skośnym dachem Wiśniowego Dworku. „Ech, Danuśka, Danuśka”, pomyślała z czułością o siostrze, gdy zajrzała już w każdy kąt, obejrzała salonik zastawiony starymi meblami „z duszą”, maleńką sypialnię urządzoną w stylu Ani z Zielonego Wzgórza, z kwitnącą wiśnią za oknem, równie małą, ale nieskazitelnie czystą kuchnię z jasnymi sosnowymi szafkami i już zupełnie maciupką łazieneczkę – może i maciupką w porównaniu z salonem kąpielowym Danki, za to z cudnym mansardowym okienkiem nad wanną! – No, siostro droga, kąpiele pod gwiazdami sobie fundujesz? – rzekła na głos zachwycona i postanowiła natychmiast z takiej kąpieli pod chmurką, nie pod gwiazdami, bo był jasny dzień, skorzystać. Odkręciła wodę i... cóż... wody nie było. Danka zmarkotniała, przypominając sobie od razu wszystkie ostrzeżenia Danusi. „Co zrobisz, jak przez kilka dni nie będzie wody ani prądu? Co zrobisz, gdy cię zaleje? Co zrobisz, gdy...?” Podeszła do włącznika światła, by sprawdzić, czy jest chociaż prąd i niemal zapłakała: prądu nie było. Pragnęła, by Wiśniowy Dworek nie rozczarował jej chociaż dziś, w tej pierwszej czarownej chwili. By pozostał miejscem ze snów. Jednak jawa szybko ściągnęła Dankę na ziemię. Lecz przecież miała wybór: mogła już teraz się poddać. Zadzwonić do Danusi, powiedzieć: „Miałaś rację. Wygrałaś”. To byłoby takie proste... I tak do upartej Danki, wojowniczki, niepodobne. – Może wyłączyłaś, siostrzyczko, przed wyjazdem prąd i zapomniałaś albo „zapomniałaś” mi o tym powiedzieć? Co? Tu cię mam! Zbiegła na dół w poszukiwaniu tablicy rozdzielczej z korkami. Pstryknęła paroma przełącznikami i... tadam! Na ganku rozbłysło światło, a hydrofor – będzie i kąpiel! – zaczął cicho szumieć. – Jeden zero dla mnie, Danuśka – szepnęła z satysfakcją, nie wiadomo, czy do nieobecnej siostry, czy do siebie, po czym wyszła na zewnątrz, by podjechać samochodem pod dom. I jak wyszła, tak zawróciła. – Bandaż! Umówiłyśmy się, że mamy pourazową amnezję!
Apteczka, jak przystało na szkołę pełną ruchliwych dzieci, była pod ręką, a w niej kilka rolek bandaży. Danka porwała dwie i zaszyła się w łazience, pracując nad nowym image’em. Po chwili wyglądała jak ofiara napadu i mogła pokazać się ludziom. Przeglądając się w lustrze, przypomniała sobie, jak dzień wcześniej stała obok cudem odnalezionej siostry, o której istnieniu nie miała dotąd pojęcia, i jak bardzo były do siebie podobne. Skąd ojciec, ten biologiczny, wiedział, że ona, Danka, jest „tą drugą”? Bardzo zabolały ją te dwa słowa... Usiadła na skraju łóżka i przywoływała w pamięci każde zdanie wypowiedziane przez starego człowieka. Starego człowieka? Tak, bo ojciec biologiczny wyglądał staro! Jej rodzice byli w podobnym wieku, a od tego tam, Stanisława, byli młodsi duchem ze dwadzieścia lat. Nie w głowie było im powolne umieranie w ciemnym, pustym domu, oni nadal żyli aktywnie i pracowicie, może już nie lecząc, ale ucząc studentów i publikując specjalistyczne artykuły, mieli mnóstwo znajomych i przyjaciół, mogli spędzać każdy dzień w innym towarzystwie – nawet tam, na Mazurach, gdzie od razu wsiąkli w lokalną społeczność – jednak najwięcej energii do życia dawała im ona, Danka, ukochana córka, to były ich słowa, jakże różne od „tej drugiej”... Zatęskniła nagle za Melanią i Maurycym. Chwyciła telefon i... to był telefon Danusi! Numer do mamy pamiętała, ale czy nie będzie to podejrzane, że dzwoni z innego? Nic to, musi usłyszeć jej głos! – Cześć, duszeczko, udała się randka? – To były pierwsze słowa Melanii, gdy odebrała telefon. Danka oniemiała i spojrzała pytająco na wyświetlacz. Jaka randka? Mama wiedziała, że Danka wyjeżdża do spa, ale randka?! Melania musiała wyczytać w nagłej ciszy, że córka bije się z myślami, bo podpowiedziała z uśmiechem: – Dzwoniłam do ciebie wczoraj wieczorem, ale coś tak niewyraźnie odparłaś, że masz spotkanie i nie możesz rozmawiać. Domyśliłam się, że spotkałaś nie koleżankę sprzed lat, ale interesującego mężczyznę, bo dla koleżanki rozmowy ze starą matką byś nie odmówiła, prawda? „Danuśka, zabiję cię!”, obiecała w duchu siostrze, która musiała odebrać telefon od mamy. Jej mamy! A na głos odparła z westchnieniem: – Jak zwykle masz, mamuś, rację. Poznałam fajnego faceta w tym Jantarze i... no wiesz... Nie skłamała ani słowem, bo przecież poznała faceta, a nawet dwóch! – Cieszę się, córeńko, bo bardzo chciałabym... – Mieć wnuki. Najlepiej pięcioro – Danka przewróciła komicznie oczami, mimo że mama nie mogła jej widzieć.
– Akurat tym razem chciałam powiedzieć, że pragnę twojego szczęścia, ale skoro napomknęłaś o wnukach... Roześmiały się obie. – Dzwoń, córeczko, z tego telefonu, czy jakiegokolwiek innego, bo wiesz, że martwimy się, gdy milczysz. Tata chce ci powiedzieć, że cię kocha, ale nie oddam mu telefonu, bo ma ręce utytłane ziemią. I nie tylko ręce. Sadzi tulipany, rozumiesz. Znów się zaśmiały, a Danka pomyślała, że miała jednak w życiu dużo szczęścia... Przekazała wyrazy miłości tacie, ucałowała zdalnie mamę i rozłączyła się, ocierając ukradkiem łzy. Całe życie pragnęła odnaleźć rodzinę, z której pochodziła. Tylko po to, jak się okazuje, by jeszcze bardziej docenić tych, którzy prawdziwie byli jej rodzicami. Danusia obudziła się szczęśliwa. Wczoraj wieczorem, po wyjeździe siostry, było jej smutno, bo jeszcze chciała się nacieszyć cudem odnalezioną bliźniaczką, o której istnieniu dotąd nawet nie wiedziała, ale niedługo pozwolono jej na smutek. Telefon do pokoju i głos Rogera sprawiły, że odzyskała humor. Mężczyzna zapraszał ją, Danusię, do baru na wieczornego drinka! Zaraz, zaraz, zapraszał Danusię czy Dankę? Oto jest pytanie, bo przecież w oko od początku wpadła mu Danka! Czy ona, Danusia, sprosta wyzwaniu? Przez resztę wieczoru próbowała, ale marnie jej to wychodziło. Nie miała spontaniczności i energii swojej siostry. Pozostała nieśmiałą wiejską nauczycielką, przebraną w szatki przebojowej bizneswoman, ot co. Roger nie odkrył wprawdzie mistyfikacji – jeszcze nie – ale że Danusia nie chciała go zwodzić, pożegnała się szybko i uciekła do pokoju. Zdążył za nią krzyknąć: – Nie zapomnij o pantofelku, Cinderello! Mimo tej rejterady wieczór bardzo się Danusi podobał. No dobrze, nie tyle wieczór, co Roger, ale tak naprawdę ciepłem wokół serca do dzisiejszego ranka pulsowało wspomnienie telefonu od... mamy! Tak! W pewnym momencie rozświergotała się bowiem komórka, którą Danusia na wszelki wypadek, gdyby siostra zabłądziła gdzieś pod Sieczychami, miała przy sobie, a na wyświetlaczu ukazało się: Mamuś. Danusia, nie namyślając się ani chwili, odebrała. I nie odmówiła sobie wypowiedzenia słów, których nigdy dotąd nie wpowiedziała: – Cześć, mamusiu! Potem, łykając łzy, słuchała serdecznego głosu nieznajomej kobiety, która zwracała się do niej jak nikt dotąd: córeńko, duszeczko, córuś... Milczała, nie chcąc kłamać tej dobrej, kochanej kobiecie, aż tamta, zaniepokojona ciszą po drugiej stronie, zapytała, czy Dusia aby może rozmawiać. Dopiero teraz
Danusia odpowiedziała, że ma spotkanie i mama – mama Danki, oczywiście – szybko się pożegnała, mówiąc na koniec: – Kocham cię, Duszko, tatuś też cię kocha. Porozmawiamy jutro. Danusia do późna w nocy leżała na wznak w łóżku i wpatrując się niewidzącym wzrokiem w sufit, powtarzała szeptem: „Kocham cię, Duszko, tatuś też cię kocha”. Boże, jakie te słowa były piękne i bolesne... Gdy nazajutrz się obudziła, w pamięci pozostało piękno, ból odszedł. Jeszcze chwilę leżała, rozkoszując się słodkim nieróbstwem, ale zaraz potem zerwała się, wzięła szybki prysznic, przejrzała się w lustrze, podziwiając idealne podobieństwo do Danki, po czym zaczęła się pakować. Wprawdzie pobyt miała opłacony do środy, ale nie mogła zostać ani godziny dłużej w tym hotelu. Tutaj był Roger, który podobał się jej, Danusi, a któremu z kolei podobała się Danka. Ten trójkąt nie miał prawa bytu, trzeba było go rozbić, nim by się sprawy pokomplikowały. Może Roger odnajdzie kiedyś Dankę i może poflirtują sobie dłużej, ale Danusia jako Danka musi jak najszybciej zniknąć. Tak postanowiła i tak uczyniła. Nie żegnając się z nikim i nie zostawiając żadnej wiadomości, wymeldowała się u recepcjonistki i zbiegła po marmurowych schodach na parking, gdzie stało śliczne nowe auto Danki: zgrabna srebrna terenówka. Danusia nie śmiała nawet o takiej marzyć, choć bardzo przydałaby się jej w Milewie podczas roztopów i ulew, i oto miała samochód prawie na własność! Ta zamiana ról jak na razie przyniosła Danusi same korzyści. Wyruszyła ku nowemu, najpewniej ekscytującemu życiu, podśpiewując do różnych melodii „Kocham cię, Duszko, i tatuś też cię kocha”. Telefon od siostry dopadł ją gdzieś w połowie drogi do Warszawy. – Dlaczego dzwonisz do mojej mamy?! – usłyszała i uśmiechnęła się. – To moja mama! – rzuciła przekornie, włączywszy uprzednio zestaw głośnomówiący. – Przypominam ci uprzejmie, droga siostro, że jesteś Danusią, a ja Danką, kto więc ma rodziców: ja czy ty? – Zabiję cię! – Zabijaj. O ile przyznasz się najpierw do przegranej. – Nigdy! – Więc ja mam mamę, a ty... – urwała, bo choć jej ojciec był trudny, to przecież i jego kochała. – Jak on się czuje? – zapytała cicho. – Świetnie! Ściągnął mnie znad morza, bo mu się wstać do lodówki nie chciało! „Cały ojciec”, pomyślała Danusia. Danka zaś milczała. Nawet siostrze nie mogła powiedzieć o „tej drugiej”.
– Nie dzwoń do moich rodziców, słyszysz?! – zaatakowała powtórnie. – Dobrze. Nie będę – odparła potulnie Danusia. – Choć to mama zadzwoniła do mnie, a nie ja do niej. Słuchaj, Danka, a może... może przedstawiłabyś mnie twojej mamie i może... może i ja bym trochę tej mamy pomiała? Co ty na to? Danka na to poczuła w pierwszym momencie wściekłą zazdrość, ale w następnej chwili uznała to za niezły pomysł. Więcej: był to jedyny dobry pomysł w tym szaleństwie. – Słuchaj, Danuśka, okopię się trochę tutaj, w Wiśniowym Dworku, ty zacumuj w Warszawie i gdy obie będziemy gotowe, spotkamy się na Mazurach, u moich rodziców. Co ty na to? Danusia na to znów rozśpiewała się w duchu. – Za tydzień. Spotkamy się w przyszłą sobotę. Będziemy miały co sobie opowiadać. – Już nie mogę się doczekać! Ciekawe, jak cię przyjmą w firmie! – A ja jestem ciekawa, jak dasz sobie radę z gromadką czarciąt! – Słuchaj, dokąd ty właściwie jedziesz? – Danka dopiero teraz skonstatowała, że jej siostra jest w drodze. – Wracam do Warszawy. To znaczy jadę do Warszawy, bo przecież wyjechałam z Milewa. – Skończyłaś wakacje? Tak szybko?! Dlaczego?! Danusia milczała przez chwilę, myśląc nad odpowiedzią, wreszcie rzekła szczerze: – Zaczął mi się podobać ten sam mężczyzna co tobie. Ten sam, któremu ty się spodobałaś. Tym razem po drugiej stronie łączy zapanowała cisza. – Mówisz o Rogerze? – zapytała wreszcie Danka. – Przecież ja go nie znam. Podobał mi się, owszem... – Przed oczami dziewczyny pojawiła się przystojna, pociągła męska twarz, ciemne, niemal czarne oczy i lekki uśmiech, z jakim patrzył na nią, Dankę, przez te parę krótkich chwil znajomości. – Skoro jednak podoba się tobie... Zawróć, Danuśka, i naciesz się życiem, ja ci mówię! – Co to za radość, gdy ktoś kocha nie ciebie, a tę drugą? – odparła Danusia, nieświadomie powtarzając dwa znienawidzone przez jej siostrę słowa. Danka poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy. – Ty też tak o mnie myślisz? – To było wypowiedziane zduszonym głosem stwierdzenie, a nie pytanie. Już żałowała i tego, że się zamieniły rolami, i tego, że w ogóle siostrę poznała... – Jak to: też? Wcale tak o tobie nie myślę! Dla mnie jesteś jedna jedyna!
Kto ci to powiedział? Ojciec... Domyślił się?! Danka, jesteś tam?! Odezwij się, do cholery! Domyślił się?! – Nie – odparła Danka, odzyskawszy głos. – Nie – powtórzyła pewniej. Bo w tej chwili zrozumiała, że może siostrze dać coś więcej niż wygraną w zakładzie. Może zwrócić jej wolność i godność. Wyrwie Danusię, która zasługuje na wszystko, co najlepsze, ze szponów ojca-tyrana. Tak zrobi! Czy Danusia tego chce, czy nie! – Roger mi tak powiedział – skłamała jeszcze. – Może to ty mu wpadłaś w oko, a nie ja. Może jeszcze zawrócisz? Ale Danusia chciała jak najszybciej zanurzyć się w nowe nieznane życie. Życie Danki Lucińskiej... Wstrzymując oddech, przekręciła klucz w drzwiach, potężnych, przeciwwłamaniowych, nacisnęła klamkę i zrobiła krok naprzód. Światło w korytarzu rozbłysło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Danusia stała pośrodku holu w apartamencie swej siostry i nie wierzyła własnym oczom: to młoda, niespełna trzydziestoletnia, samotna dziewczyna może tak mieszkać?! Salon w bieli i chromie, sypialnia urządzona w podobnym stylu, kuchnia rodem z Matriksa i łazienka w marmurach. Oto lokum warszawianki na dorobku. Oczywiście, miała świadomość, że mieszkanie w części sfinansowali Dance jej rodzice, mimo to zaskoczył ją nie tyle przepych, co chłód bijący z biało-stalowych pomieszczeń. Nawet łazienka wydawała się zimna i odpychająca. Danka była ciepłą, uczuciową osobą, skąd więc pomysł na taki wystrój pierwszego samodzielnego mieszkania? Pogoń za modą czy potrzeba emocjonalnego odcięcia się od rodzinnego domu? Danusia zmartwionym spojrzeniem powiodła po otoczeniu. Tutaj spędzi najbliższe tygodnie. Będzie się budziła w tej chłodnej sypialni i w niej zasypiała. Tu, w stalowo-czarnej kuchni, będzie jadła śniadania i kolacje. A w marmurowej łazience będzie próbowała zmyć całodzienny stres. Na to się zgodziła. Przybiła zakład. Więc zrobi to. Wytrzyma. Wyszła na taras i wreszcie mogła czymś się zachwycić, bo widok na dachy domów i lśniącą w oddali Wisłę był zachwycający. Już wiedziała, czemu Danka kupiła to właśnie mieszkanie. Taras, tonący w zieleni i świeżo rozkwitłych kwiatach z huśtawką pod baldachimem w żółto-czerwone pasy, był najmilszym miejscem w całym domu. To tu zapewne siostra spędzała wolne dni, także te niepogodne, bo część tarasu była zadaszona. Danusia spoczęła na huśtawce i kołysząc się łagodnie, zapatrzyła się przed siebie. Znów chciało się jej żyć. Żyć jako Danka oczywiście. Zniknęły obie tak szybko, że nie zdążyłem zauważyć, która jest którą. Czy
do Milewa pojechała Danusia, a do Warszawy wróciła Danka, czy jednak zamieniły się rolami? Jeszcze wieczorem jedna z nich spotkała się z tym przystojniakiem – sprawdziłem go swoimi kanałami: był Kanadyjczykiem polskiego pochodzenia, właścicielem wchodzącej na polski rynek firmy deweloperskiej – ale która z sióstr wypiła z nim drinka? Nie miałem pojęcia. Kanadyjczyk także. Ja dowiem się tego już niedługo. On do końca życia pozostanie w nieświadomości... Mniejsza jednak o niedoinformowanego Kanadyjczyka. Mam przed sobą trudne zadanie. Trudniejsze niż odnalezienie bliźniaczek. Dziś dostałem niepokojącą wiadomość, że jednej z nich chcą sprzątnąć dach nad głową, a na to nie pozwolę. Muszę podzwonić w parę miejsc, porozmawiać z kilkoma ludźmi, którzy już raz szukali igły w stogu siana, czy raczej dwóch igieł – i je znaleźli. Teraz poszukają kolejnych. Gra nabiera tempa, choć nikt z zainteresowanych o tym nie wie. Tylko ja. Czy zdążę?
ROZDZIAŁ VIII Danka aż do końca ferii unikała towarzystwa. Nie poszła nawet na wielkanocną mszę do kościoła – tak, okazało się, że w Milewie jest mały drewniany kościółek, w którym raz w tygodniu, w każdą niedzielę, ksiądz z Sejn odprawiał mszę. Danka obejrzała sobie ten kościółek z zewnątrz i choć na co dzień nie była gorliwą katoliczką, bardzo się jej spodobał. Ciekawe, czy Danusia chodziła na niedzielne nabożeństwa, czy nie? Musi o to siostrę przy okazji zapytać... Pierwsze bliskie spotkanie trzeciego stopnia z Milewem nastąpiło dopiero w środę po świętach, gdy szkoła otworzyła swe podwoje i o ósmej rano przydreptała do niej gromadka dzieci. Danka stała na progu szkoły, poważna, uroczysta i witała każdego malucha po imieniu. Znalazła w dokumentach zdjęcia uczniów i ich dane, nauczyła się ich na pamięć i teraz rozpoznawała każde dziecko mimo „amnezji”. Joasia Kwiecień i Józio Łopatko, ulubieńcy Danusi, przybiegli pierwsi i od razu podbili także serce Danki. Joasia czarnowłosa i delikatna, Józio z płową czupryną, błękitnymi oczami i uśmiechem łobuziaka. Podbiegł do nauczycielki, gdy tylko ujrzał ją na schodkach i wpadł nieco skonsternowanej dziewczynie w ramiona. – Dzień dobry, pani uczycielko! Stęskniłem się za panią! – wykrzyknął z nieudawanym przejęciem. – Ja też się za tobą stęskniłam, Józiu – skłamała Danka, bo przecież widziała chłopca po raz pierwszy w życiu. Wyprostowała się i czekała na następnych uczniów. – Adaś nie przyjdzie, pani uczycielko, bo ma gwoździczkę – oznajmiła Joasia, gdy przywitała się już z Danką. – Co ma? – Dziewczyna była przygotowana na różne rewelacje, ale... gwoździczka?! – Taką chorobę od gwoździka. Gwoździk to taki kwiatek – wyjaśniła dumna z siebie dziewczynka. Józio, przysłuchujący się do tej pory rozmowie, przewrócił oczami. – Boże ty mój, jakie te dziewuchy są głupie – westchnął z głębi zbolałego siedmioletniego serca. Różdżkę ma, a nie gwoździczkę. Od magicznej różdżki! Danka z trudem powstrzymała się od parsknięcia śmiechem. – Chodzi wam pewnie o różyczkę, taką chorobę z wysypką, prawda? Dzieci zamiast się zmieszać, rozpromieniły się niczym małe słoneczka. – Adaś jest cały w krosty i wygląda paskudnie! – wykrzyknęła Joasia. – Jak nasza świnia, co też była w krosty i zdechła. Czy Adaś zdechnie? – Nie, nie. To nie jest śmiertelna choroba – pocieszyła dziewczynkę
Danka, z coraz większym trudem zachowując powagę. – Szkoda – westchnął powtórnie Józio. – To znaczy dobrze, że Adaś nie umrze, ale gdyby jednak... obiecał mi, że po jego śmierci o d z i e d z i c z e j ę zbiór kapsli z flagami. Będę jego s p a d k o z d z i e r c ą, tak mówi o wujku Staśku moja mama. Tutaj Danka już nie wytrzymała i zaczęła się śmiać. Dzieci spojrzały po sobie. Przecież potencjalnie śmiertelna choroba Adasia – bo świnia Joasi jednak nie przeżyła – to nie powód do śmiechu! Tak zaczął się pierwszy dzień w szkole. I już tego dnia Danka zrozumiała, dlaczego jej siostra była tu, w Wiśniowym Dworku, tak bardzo szczęśliwa. Milewskie dzieci, czasem świadomie, a czasem nie, rozkładały na łopatki! Danusia po raz trzeci próbowała wyjść z podziemi skrzyżowania Marszałkowska–Aleje Jerozolimskie. Wyjść we w miarę właściwym miejscu, to jest po południowej stronie ulicy Marszałkowskiej. Niestety, błądziła. Gdy kolejny raz ujrzała przed sobą nie tę ulicę, na której chciała się znaleźć, zwątpiła w siebie i w swoją orientację w terenie, a przecież w milewskich lasach nie gubiła się nigdy! Tutaj czuła się niczym kret albo piesek preriowy wystawiający co rusz główkę z nory, za każdym razem w innym miejscu. W końcu poddała się i zapytała o drogę. Wyszła w Alejach. Mimo to trafiła na Marszałkowską. I zrozum tu Warszawę... Przez pierwsze dni pobytu w stolicy, gdy miasto dzięki świętom było opustoszałe i ciche, a ludzie poruszali się w innym, wolniejszym tempie, z uczuciem dumy i pewności siebie wspominała słowa Danki: „Nie wytrzymasz, królewno, w miejskiej dżungli nawet tygodnia”. A i owszem, wytrzymywała! Już czwarty dzień. Gdy jednak po świętach zjechali pracownicy wszystkich korporacji, gdy musiała zostawić samochód na parkingu, bo z okien dojrzała korek, w którym postałaby do wieczora, gdy znalazła się w tym piekielnym przejściu podziemnym, gdzie ludzie nie tyle szli, co gnali, potrącając się nawzajem z jakimś dziwnym obłędem w pustych oczach i ustami zaciśniętymi w wąskie kreski, gdy poczuła niemal nienawiść jednego do drugiego, o tak, wtedy zrozumiała, co Danka miała na myśli, mówiąc o survivalu. „Dokąd oni tak biegną?”, dziwiła się, popychana raz za razem. Parę osób ofuknęło ją na głos: – Tu się idzie, a nie spaceruje! Jeżeli jednak miała wcielić się w Dankę, musiała przyspieszyć. Wreszcie biegła wzdłuż Marszałkowskiej, dokładnie według wskazówek
siostry, i stanęła przed wysokim, niebrzydkim i całkiem nowym biurowcem. Tu, na piątym piętrze, mieściły się biura jej firmy. Recepcjonistka powitała Danusię miłym uśmiechem i naręczem korespondencji. Szef ochrony wyszedł się przywitać, Danusia odpowiedziała mu grzecznym „Dzień dobry”. On zaś, nieco zdziwiony, że pani dyrektor jest taka spokojna i zrelaksowana, bo dotąd widywał ją w ciągłym biegu, postanowił jej nie opowiadać, co działo się w ostatnich dniach, jak to znów padła klimatyzacja, przez co pani dyrektor dostanie od najemców parę skarg; że mieli alarm przeciwpożarowy, za co straż obciąży ich kosztami, jak znów winda w garażu odmówiła posłuszeństwa – kilka samochodów stoi tam od piątku i ich właściciele już żądają czyjejś głowy. Nie, oszczędzi tych rewelacji pani Dance. Niech się o tym dowie od kogoś innego. Danusia, nieświadoma zbierających się nad jej głową burzowych chmur, wjechała na piąte piętro, weszła do biura i... natychmiast rzucili się na nią niemal wszyscy pracownicy oprócz sekretarki, przekrzykując się nawzajem. Dziewczyna oniemiała, ale tylko na parę chwil. „Jak dzieci...”, przemknęło jej przez myśl, więc zrobiła to, co zwykle czyniła w takich wypadkach. Klasnęła w ręce raz i drugi. – Dosyć! Spokój! – krzyknęła mocnym głosem. O dziwo, umilkli. – Proszę o ciszę, mówi ten, kto ma tę apaszkę – zdjęła z szyi jedwabny skrawek materiału. – Witam was, moi drodzy, w nowym tygodniu. Wierzę, że macie sporo problemów i musimy się z nimi uporać, ale... Stop! – krzyknęła do młodego faceta, który już otwierał usta, by coś wtrącić. – Dostaniesz apaszkę, będziesz miał głos. Ale, kontynuuję, pojedynczo. Gdy mówicie wszyscy naraz, nie słyszę nikogo. Proszę, podejdź do mnie, weź apaszkę i mów. Mężczyzna zrobił niepewny krok naprzód. Cisza w biurze aż kłuła w uszy. Nikt jakoś nie wyciągał ręki po czarodziejski skrawek jedwabiu, choć każdy gapił się nań jak sroka w gnat. – Jeżeli krępujecie się mówić przy wszystkich, za kwadrans spotkam się z każdym osobiście. Zapisujcie się u pani sekretarki. Jeszcze jedno – dotknęła bandaża, którym owinięte miała czoło. – W święta przydarzył mi się wypadek i częściowo straciłam pamięć. Musicie mi wybaczyć pewne niespodziewane zachowania. I noście identyfikatory, bo mogę was nie pamiętać. To wszystko. Dziękuję za uwagę. Do zobaczenia. Zrobiła w prawo zwrot i odprowadzana spojrzeniami całej załogi weszła do swojego pokoju. Usiadła zadowolona za biurkiem. – No, Danka, nie było chyba tak źle? Nie wiedziała, że pracownicy już zaczęli wątpić w jej zdrowie psychiczne i robić zrzutkę na psychiatrę, ale przynajmniej miała przez kwadrans święty
spokój. Potem zaczął się normalny dzień w firmie zarządzającej nieruchomościami i choć Danusia jakoś sobie radziła, to pod koniec pracy była ledwie żywa. I już nie tak pewna, że życie siostry to rzeczywiście sielanka... Tymczasem Danka z własnej, nieprzymuszonej woli stała się wiejską nauczycielką. Budziła się o poranku, z uśmiechem na ustach, brała prysznic – jeśli była ciepła woda, lecz przeważnie była – jadła spokojnie, bez pośpiechu pyszne śniadanie: chleb o smaku chleba, a nie waty, kupowała w milewskim sklepie, pyszne świeże masło miała od pani Zofii, sołtysiny, wędliny według staropolskich przepisów, choć nie tanie, kupowała w zaprzyjaźnionej masarni, zamiast żółtych serów zasmakowała w twarożku, zaś owoce i warzywa kupowała na targu. Naprawdę było do czego codziennie zasiąść. Obiady jadła razem z dziećmi w szkolnej stołówce, a pani Tosia, kucharka, w dogadzaniu dzieciakom i dyrektorce często przechodziła samą siebie. Kolacji po tygodniu Danka zaczęła sobie odmawiać, bo dżinsy coś opięte się stały... Z dziećmi – uczniami podstawówki – spędzała czas od rana nieraz do wieczora. Poduczyła się nieco z podręczników nauczyciela, by przekazywać wiedzę określoną programem szkolnym, ale po zajęciach organizowała, zwykle spontanicznie, wycieczki po okolicy, konkursy, zajęcia pozalekcyjne... Rodzice byli wdzięczni, dzieci zaopiekowane, a Danka szczęśliwa i coraz spokojniejsza, coraz łagodniejsza. Żołądek posmakował wiejskich specjałów i od dłuższego czasu nie kłuł, nie bolał, nie strajkował. Dziewczyna po prostu odżyła. Danusia również odnalazła się w wielkomiejskiej rzeczywistości! Konto siostry było na tyle pokaźne, że mogła pozwolić sobie na jadanie – może nie codziennie, ale co drugi dzień – w restauracjach, na śniadanie przegryzała co popadnie, złapane po drodze przez podziemne przejście. Teraz znała już drogę niczym koń z klapkami na oczach i już nie przypominała preriowego pieska oszołomionego liczbą wyjść na powierzchnię. Jej chód nabrał szybkości, sylwetka samoistnie się wyprostowała. Ona też zaczęła biegać, nie chodzić, też potrącała wolniej poruszających się przechodniów, ale jeszcze mówiła „przepraszam”. Po pracy, o ile miała siły, wypuściła się parę razy do kina i teatru. Raz poszła na basen. Do mieszkania pod gwiazdami docierała późnym wieczorem i nie miała chęci nawet na telewizję, choć tutaj programów było ponad osiemset, a w Milewie, o ile w pobliżu nie wiało, nie padało, nie śnieżyło, zaledwie trzy. Pracownicy po pierwszym szoku dostosowali się do nowych zasad. Już nie napadali dyrektorki całym stadem tuż po jej wejściu, ale zapisywali się u sekretarki na spotkania. Z czasem odechciało im się czekać i z większością problemów nauczyli się sobie radzić sami. O to Danusi chodziło, bo pojęcie o
zarządzaniu nieruchomościami miała niewielkie, o zarządzaniu placówką szkolną już większe. Z tego wszystkiego największą wiedzę, którą mogła wykorzystać w nowej pracy, wyniosła z kursu księgowości. Teraz każdą wolną chwilę spędzała na wertowaniu faktur i wydruków, by poznać funkcjonowanie firmy od podstaw. Już pierwszego dnia zapaliła się jej czerwona lampka, ale wtedy jeszcze nie uwierzyła intuicji. Był piątkowy wieczór, musiała sprzątnąć mieszkanie i spakować się na weekend. – Bo przecież, bo przecież jedziemy do rodziców! – podśpiewywała, płonąc z ciekawości, niepewności i nadziei. Ostatnie dni były bardzo pracowite. Przerzuciłem z moimi ludźmi stosy dokumentów. Drugie tyle czeka na przejrzenie, ale ja na razie mam dosyć. Zasłużyłem na parodniowe wakacje. Muszę trzymać przecież rękę na pulsie. Intryguje mnie od paru dni to, która z bliźniaczek jest w czyjej roli, czy rzeczywiście zamieniły się miejscami, a jeśli tak, to jak sobie radzą w skórze tej drugiej. Złożę więc moim podopiecznym niezapowiedzianą wizytę. Z tym postanowieniem z samego rana wyruszyłem w kierunku granicy z Litwą. Wczesnym popołudniem byłem już w Milewie, w wynajętej leśniczówce. Ogarnąłem się, wziąłem kąpiel, przebrałem w czyste ciuchy. Łyknąłem jakąś kanapkę, popiłem wodą z filtra i byłem gotów na spotkanie z tą, która zamieszkuje obecnie Wiśniowy Dworek. W duchu obstawiałem, że to jednak Danusia. Była zbyt strachliwa, by zamienić się na miejsca z własną siostrą. Zbyt prostoduszna i uczciwa na taki przekręt. Żeby to stwierdzić, musiałem ją sprowokować...
ROZDZIAŁ IX W sobotnie przedpołudnie Danka skończyła rozwieszać pranie na sznurze w sadzie, wzięła pusty kosz pod pachę i skierowała się w stronę dworu. Do przyjazdu siostry pozostało kilka godzin, Danusia nie wyjedzie z Warszawy przed dziewiątą, tak uprzedzała, Danka mogła więc i sprzątnąć na błysk małe mieszkanko, i przynajmniej ogarnąć pomieszczenia szkoły, i ugotować coś na ząb, choć kucharką była marną, a może nawet upiec ciasto? Tak! Upiecze... szarlotkę z przepisu mamy! Zadowolona z siebie, choć od pomysłu do gotowego ciasta daleka droga, już miała wejść na ganek, gdy na podjeździe zatrzymał się samochód. Terenowa honda, całkiem nowa i bardzo droga. Takiej w Milewie dotychczas nie widziała. Z auta wysiadł mężczyzna w jej, Danki, wieku, może nieco starszy, wyglądający jakby znajomo... Dziewczyna zmarszczyła brwi, usiłując sobie przypomnieć, skąd zna tego brodacza. On zaś podszedł do Danki blisko, za blisko jak na zwykłego sąsiada i... To była przewrotna myśl! Postanowiłem przygarnąć dziewczynę tak, by przylgnęła do mnie całym ciałem, jak kochanek kochankę. Jeśli to będzie Danusia, spróbuje się delikatnie, acz stanowczo wyswobodzić. Jeśli Danka... O, ta trzaśnie mnie w twarz... Odruchowo trzasnęła faceta w twarz tak silnie, że aż zapiekła ją ręka. Jego – zapewne policzek. Odskoczył, przytknął wierzch dłoni do czerwieniejącej skóry i... roześmiał się. Danka, jeszcze przed chwilą zaskoczona, patrzyła na nieznajomego z rosnącą wściekłością. Nawet nie na niego była zła, a na siostrę! Widać święta Danusia miała tutaj, w swoim zacisznym gniazdku, jakiegoś amanta, tylko znów „zapomniała” Dance o nim wspomnieć! – Przepraszam, zaskoczył mnie pa... zaskoczyłeś mnie – mruknęła, spoglądając spode łba na mężczyznę. Ten spoważniał. – Wcale ci się nie dziwię – odezwał się podejrzanie znajomym głosem. To ten głos sprawił, że Dance coś zaczęło świtać. Aż wstrzymała oddech. – To ty! – nagle ją olśniło. – To ty przyniosłeś przesyłkę od Rady Biznesu! Ty wysłałeś mnie do spa w Jastrzębiej Górze! Odpowiedział bezczelnym uśmiechem. – Owszem, i ciebie, i Danusię. – To ja jestem Danusia! – krzyknęła z gniewem. – Nie, kochana – pokręcił głową. – Ty jesteś Danka – dokończył z niezachwianą pewnością.
– Kim... kim więc ty jesteś? – głos uwiązł dziewczynie w gardle. Bała się tego człowieka. Bała się jego odpowiedzi. Zapragnęła w tym momencie cofnąć czas. Znaleźć się w przedświątecznej Warszawie, w swoim mieszkaniu i odmówić temu mężczyźnie przyjęcia paczki z zaproszeniem do spa. Miała jednak pewność, że w taki czy inny sposób on postawiłby na swoim. Doprowadziłby do spotkania bliźniaczek. Tylko po co? W jakim celu? Czego on od nich chce?! Czytał w twarzy dziewczyny jak w otwartej książce. Przyglądał się Dance z uwagą i zastanawiał się: jest gotowa na prawdę czy nie? Dzień był piękny. Piękniejszego na to spotkanie nie mógł sobie wymarzyć. – Na pewno nie jestem wrogiem. A jeśli nawet, to nie twoim i nie Danusi – odpowiedział, patrząc z uśmiechem w pociemniałe ze strachu oczy dziewczyny. Piękne oczy. Znajome oczy. – Chcesz wiedzieć, co mnie tu sprowadza? Dlaczego namieszałem w waszym spokojnym, uporządkowanym życiu? Skinęła głową, niezdolna wykrztusić ni słowa, choć tak naprawdę nie chciała już nic wiedzieć. Pragnęła, by sobie poszedł i zostawił je w spokoju. – Poczekaj tu chwilę. – Obszedł ją i zniknął w drzwiach Wiśniowego Dworku. Pobiegła za nim. Usłyszała, jak odkręca wodę w toalecie na dole. Oparła się drżącymi plecami o ścianę, przywołując w pamięci ich spotkanie. Twarz mężczyzny zarośnięta, brodata, oczy ukryte za dużymi, niemodnymi okularami, ale zadbany ubiór, można nawet powiedzieć, że gustowny, i ta znamionująca pewność siebie wyprostowana sylwetka... to wszystko wydawało się Dance znajome. Gdzieś go już wcześniej widziała, i to nie jako sąsiada z Mokotowa! Szmer wody ucichł. Danka wstrzymała oddech. Drzwi otworzyły się, mężczyzna wyszedł na korytarz, a ona... ona krzyknęła cicho i zaczęła osuwać się po ścianie. Chwycił ją w pół, jak parę minut wcześniej, ale tym razem nie przycisnął do siebie, o nie! Przytrzymał ją w pionie, w następnej chwili postawił na wyciągnięcie ramion i unosząc kącik ust w kpiącym uśmieszku, powiedział: – Głupio byłoby dostać w twarz po raz drugi. I to od siostry. Patrzyła nań w jeszcze większym szoku niż wtedy, gdy poznała Danusię. Ale wierzyła. Musiała wierzyć w to, co widziała.
Miała przed sobą gładko ogoloną twarz trzydziestoletniego mężczyzny, twarz o rysach znajomych i bliskich, patrzyła w oczy barwy burzowego nieba, patrzyła na dołeczki w policzkach, choć w jego uśmiechu były gorycz i cynizm, a nie serdeczność, włosy złoto-popielate, dokładnie takie jak u nich obu... Ten nieznajomy był ich bratem, Danka nie miała co do tego wątpliwości. – Ciebie też oddał – szepnęła z bólem i... rozpłakała się. Szlochała z czołem opartym o pierś mężczyzny, a on, zamyślony, dotykając ustami jej włosów, głaskał dziewczynę po plecach. Chciałby zapłakać jak ona, ale limit łez na to życie i jeszcze następne już wypłakał. Wreszcie otarła mokre policzki. – Masz na imię Jakub? – Pamiętała, że tak się jej przedstawił, ale on pokręcił głową. – Daniel. – Daniel? To podobnie jak... Skinął głową: – Nie wiem, kto to wymyślił: Danka, Danusia i Daniel, ale tak właśnie nas nazwano. Zupełnie jakby ktoś, widząc nas razem, mógł mieć wątpliwości, że jesteśmy rodzeństwem, trojaczkami – znów ten cyniczny półuśmiech. – Kiedy się dowiedziałeś? – Pół roku temu. Moja... opiekunka na łożu śmierci postanowiła wyznać mi swój grzech. – W tym miejscu zacisnął szczęki, aż ząb zgrzytnął o ząb. Musiał bardzo nienawidzić tej opiekunki. – Szukałem was długo, najpierw odnalazłem jego, Września, po nim dotarłem do Danusi, potem skupiłem się na tobie. Ciebie najtrudniej było namierzyć, bo zmienili ci nazwisko i zatarli wszelkie ślady, ale od czego są pieniądze... Zdobyłem adresy wszystkich dzieci urodzonych tego dnia w Polsce i tak trafiłem na Dankę Lucińską. Wsłuchana w tembr jego głosu uniosła dłoń i nieśmiało pogładziła go po policzku. Tym samym, na którym widniał ślad jej ręki. – Boli? – zapytała. Uśmiechnął się. Tym razem ciepło i trochę łobuzersko. – Oberwałem nie pierwszy i nie ostatni raz. Ale bijesz nieźle. – Po co to zrobiłeś? Chciałeś mnie uwieść? Swoją siostrę? Wzruszył ramionami. – Na pewno nie chciałem uwodzić siostry. Nie wiem, co mi odbiło. Do tego momentu – dotknął piekącego policzka – nie wierzyłem, że to prawda: byłem sam jak palec, a nagle mam was dwie. Nawet gdy ujrzałem i ciebie, i Danusię na własne oczy, nie mogłem uwierzyć w wasze istnienie. Dopiero przed chwilą, gdy poczułem twój dotyk... tak, w tym momencie wyzbyłem się wątpliwości. Głupi sposób. Przepraszam.
Danka przyjęła przeprosiny bardzo spontanicznie. Zarzuciła bratu ręce na szyję i ucałowała go w policzek. Zaśmiał się, nieco zmieszany. Nie przywykł do takiej czułości. Nikt mu uczuć w dzieciństwie nie okazywał. – Musimy się zastanowić, jak powiemy o moim istnieniu Danusi. Siostra to siostra, ale... brat? Jej należy oszczędzać takich wzruszeń. Jest najdelikatniejsza z nas trojga. – Sporo o nas wiesz. Przytaknął. – Miałem trochę czasu na obserwację. – Po co? Chciała wiedzieć wszystko. Wszystko! O nim, o ich ojcu i matce, przede wszystkim zaś o tym, dlaczego trojaczki rozdzielono. A wyglądało na to, że tylko Daniel znał prawdę. – Musiałem zdobyć pewność, że chcę was poznać. Nie mówię tu o nim – ani razu nie wypowiedział słowa „ojciec” – a o tobie i Danusi. – I chcesz? Rozbroiła go tym pytaniem. – Chcę, Danka. Chcę. Potargał jej włosy, tak jak zrobiłby to właśnie brat, a dziewczyna aż zachłysnęła się ze wzruszenia. To było... niesamowite! W ciągu zaledwie dwóch tygodni ona, jedynaczka, zyskała brata i siostrę! A jeśli doliczyć resztę Wrześniów, to liczba nowo odkrytych krewnych wzrastała do dziesięciorga! – Poznałeś wszystkich? Danusia mówiła, że ma jeszcze czterech braci i cztery siostry. Poznałeś ich? – Widziałem ich z daleka – odparł z wahaniem. – Ale nie nabrałem chęci na bliższą znajomość. Mieli swoją szansę. Trzydzieści lat temu. Teraz ta szansa przepadła. Są egoistyczni i wygodni. Nawet nie zająknęli się o zabraniu osieroconych noworodków do siebie, a już wtedy wszyscy byli życiowo poustawiani. – Ostre to były słowa, ale widać prawdziwe. Danka wierzyła temu mężczyźnie bez zastrzeżeń. Komuś musiała wierzyć na tym świecie pełnym kłamstw i niedopowiedzeń. – Danusia będzie koło czwartej. Przez ten czas ogarnę dom, ugotuję coś pysznego i upiekę ciasto. Pomożesz mi? Danka patrzyła na brata zdziwiona, jak łatwo zaistniał w jej życiu. Jak naturalnie wtopił się w jej otoczenie. Nie, nie, nie zniknął w tle! Był zbyt wyrazisty, miał zbyt silny charakter, ale od pierwszej chwili należał do Danki, ale też do Wiśniowego Dworku, jakby spędzali tu każde wakacje i ferie. Od dzieciństwa. Jakby tutaj, w starym domostwie otoczonym drzewami wiśni i krzewami bzów, był ich dom rodzinny.
Pytanie zawisło w powietrzu. Pokręcił głową, nie zważając na posmutniałą twarz siostry. – Przyjechałem dosłownie przed momentem, muszę zająć się paroma sprawami. Daj znać, gdy Danusia przyjedzie, okej? Natychmiast przyjdę i będziesz mogła dokonać prezentacji. Rozchmurzyła się, już uradowana miną, jaką zrobi siostra. Jeszcze raz pogładziła Daniela po policzku. Przytrzymał jej dłoń, czując pod skórą tę samą krew, która płynęła w jego żyłach. Po raz pierwszy w życiu miał poczucie przynależności do drugiej osoby. Było wspaniałe. Musiałem odejść. Więc wsiadłem do samochodu i odjechałem. Musiałem uporać się z burzą myśli i uczuć, jakie wyzwoliło we mnie to spotkanie. Musiałem być sam, tak jak byłem sam przez całe życie. Przynajmniej przez jakiś czas. Już gdy Danka mnie objęła, gdy pogładziła po policzku, do oczu napłynęły mi łzy. A przecież ja nie płaczę. Już nie. Gdyby przytuliła mnie Danusia, rozbeczałbym się jak dziecko. Tak, będąc małym głupim gówniarzem, płakałem często, ale wtedy nikt mnie nie przytulał. Przeciwnie: zbierałem jeszcze większe cięgi. Przestałem więc płakać. Zacząłem... Nie chcę o tym myśleć! Nie chcę pamiętać! Muszę być sam.
ROZDZIAŁ X Danka nie mogła wytrzymać z podekscytowania. Mieszkanie i szkołę sprzątnęła na błysk. Nagotowała gar gołąbków, wiedząc, że mężczyźni przepadają za tą potrawą, a Danusia chyba też, nawet szarlotka wyszła jak się patrzy i tylko siostry jeszcze nie było. Gdzie ta Danusia?! Wreszcie! Na końcu alei pojawił się znajomy kształt. Srebrna toyota majestatycznie podjechała pod dwór i na żwirową alejkę wyskoczyła roześmiana Wrześniówna. – Nareszcie! Jesteś! Stęskniłam się! Krzyczały i piszczały jedna przez drugą, jakby czas, jaki minął od ostatniej soboty, odmierzały nie dni, a lata całe. – Nie wiesz, nie możesz wiedzieć, jaką mam dla ciebie niespodziankę! – Danka chwyciła siostrę za ramiona i potrząsnęła nią, półprzytomna z radości i podniecenia. – Muszę ci kogoś przedstawić! Kogoś najważniejszego na świecie! No, oprócz moich rodziców i ciebie, a może nawet ciebie i rodziców, w tej kolejności. Pamiętasz tego sąsiada, co przyniósł ci przesyłkę z zaproszeniem do Jastrzębiej Góry? Danusi rozbłysły oczy. – Zakochałaś się! – Zimno... zimno... A może nie? Może właśnie ciepło... ciepło... – To zakochałaś się czy nie? Bardzo sympatyczny facet. Chyba... Mało go znam. – To go poznasz!!! – Danka odtańczyła przed siostrą jakiś dziki taniec. – Poznasz i pokochasz tak jak ja! Dzwonię do niego... – Dłoń z komórką opadła. – Jak mogę dzwonić, skoro nie zostawił numeru? – zmarkotniała, by zaraz poweseleć. Danusia nie poznawała własnej siostry. Była żywiołowa, owszem, ale żeby aż tak? – Idziemy po niego! Ty wiesz, gdzie on mieszka, prawda? Skinęła głową i dała się pociągnąć siostrze w stronę samochodu. – Wsiadaj i jedź. Tam gdzie on mieszka – rozkazała Danka. Chwilę później parkowały pod leśniczówką. Cichą, pustą i spokojną. Obiegły dom i obejście parę razy, nawołując, ale nikt im nie odpowiedział. – Uciekł – szepnęła Danka, jeszcze w to nie wierząc. Danusia pogłaskała ją po ramieniu. – Wróci, nie martw się. – Ty nic nie rozumiesz! – Danka strąciła jej dłoń ze złością. Złością na
niego, nie na Danusię. – To nie jest jakiś tam facet! To nasz brat! Brat, rodzony brat! Było nas troje! Ciebie zatrzymali, a nas oddali, rozumiesz? Oddali Daniela tak jak mnie! Opadła na schodki domu i rozpłakała się. Danusia jak stała, tak usiadła obok niej. Długo uspokajała siostrę, choć sama miała w sercu burzę uczuć. Słowom Danki nie mogła nie wierzyć. Siostra nie okłamałaby jej tak okrutnie, na żart też to nie wyglądało, jej rozpacz była prawdziwa, chociaż... czy można rozpaczać po kimś, kogo spotkało się pierwszy raz w życiu? Tak. Można. Gdyby w parę chwil po tym, jak poznały się w hotelu, Danka odeszła, ona, Danusia, zwariowałaby z żalu. Zadawałaby pytanie: „Dlaczego?!” dotąd, aż siostra by wróciła i została z nią już na zawsze. Gdy dostajesz od losu coś bezcennego, pragniesz cieszyć się tym jak najdłużej. Jeżeli jest to miłość, chcesz zatrzymać ją do końca swoich dni. To przecież naturalne. – Chodź, kochana. – Objęła siostrę ramieniem i pomogła jej wstać. – On wróci. Przecież jeszcze ja muszę go poznać. Dotknąć. Upewnić się, że istnieje naprawdę. A jeśli wracać nie zamierza... odnajdziemy go, ot co! – Odnajdziemy? – Owszem. Ludzie to nie mgły nad jeziorem. Nie znikają z nastaniem dnia. Pogodzone z losem wróciły do Wiśniowego Dworku, gdzie aż do wieczora, zajadając gołąbki, a potem szarlotkę, opowiadały o swoich dokonaniach: Danka na niwie edukacji, Danusia – zarządzania. – I rzeczywiście dałaś mu apaszkę do potrzymania?! – Ta pierwsza mało na podłogę się ze śmiechu nie stoczyła, gdy Danusia opowiadała o swoim pierwszym dniu w pracy. Ta druga skinęła głową. – To metoda wychowawcza stosowana w przedszkolach, szkołach, harcerstwie. Nigdy nie należałaś do harcerstwa? To jej nie znasz. Głos ma ten, kto otrzyma czarodziejski przedmiot: szyszkę, kasztan, a w tym wypadku apaszkę, bo nic innego nie przyszło mi do głowy. Jakoś ci twoi podwładni nie garnęli się do jedwabnej chustki. I już nikt nie chciał przemawiać. Roześmiały się obie. – Od tamtej pory patrzą na mnie trochę jak na wariatkę, ale bandaż i ta amnezja mnie tłumaczą. Poznałam tego awanturnika – opowiadała dalej Danusia – co wiecznie czynszu nie płaci. – Lipskiego? – Tak. Przyszedł pogadać o rozłożeniu należności na raty.
– No i co? I co? – Nic. Zastosowałam drugą metodę wychowawczą: chcesz nagrody – napraw szkody. Danka uniosła tylko brwi. – Przekazałam mu przez sekretarkę, że spotkam się z nim, gdy wpłaci należność główną. Natomiast o odsetkach za zwłokę możemy porozmawiać. – I co?! – Danka znów musiała siostrę ponaglić, bo ta zamilkła. – Cóż... – Danusia zaczęła ostrożnie, bo to, co miała do powiedzenia, mogło się siostrze nie spodobać. – Napisał drugi paszkwil do szefostwa. Hugo się wnerwił, na mnie oczywiście, to znaczy na ciebie, i zapowiedział wizytę udziałowców. Ci zaś postanowią o naszych dalszych losach. Danka jęknęła i opadła na oparcie kanapy, na której siedziały, pojadając ciasto. – No to właśnie straciłam pracę... – Ej, kochana, nie panikuj! Jeśli kogoś mają wyrzucić, to Hugona, nie nas! Szefowie przylatują za dwa tygodnie, przez ten czas coś wymyślę, zobaczysz! Nie pozwolę cię skrzywdzić. – E tam, najwyżej zamieszkam tutaj z tobą, będę się ogrodem i parkiem zajmować, bo zapuszczony jest nieco. – Danka ku własnemu zdumieniu poczuła, że właśnie to mogłaby w życiu robić: dbać o piękny podworski park, choćby ten. – To mam walczyć o twoją posadę czy nie? – upewniała się Danusia. – Walcz, ale bez determinacji. Jestem dobrym zarządcą, to znaczy jesteśmy, a jeśli oni tego nie docenią, kij im w oko. Niech przyjmą na moje stanowisko krętacza Lipskiego. – To im właśnie powiem – odrzekła zadowolona Danusia. – Nie mów im tego! Danusia tylko pokręciła głową. – A ty jak sobie radzisz z czarciętami? – Zmieniła temat na bardziej ją interesujący. – Och... – Danka aż się rozpromieniła. – Dzieciaki są przeurocze! Jakie one mają teksty! Wczoraj Józio wypalił, że jego rodzice poznali się na odchodach. – Co?! – Na odchodach. Pierwszomajowych. Obie zwinęły się ze śmiechu. Śmiały się tak, że aż łzy pociekły im po policzkach. Dobre łzy. Szczęśliwe. Bo przecież nie wyśmiewały biednego chłopca, który podsłuchał rodziców i źle ich zrozumiał. Były po prostu szczęśliwe, że mogą razem się śmiać i razem też płakać.
– Kocham tego dzieciaka – wysapała Danka, ocierając mokre policzki. – No, no, jest niepełnoletni! Dalsze przekomarzanie przerwał im klakson samochodu. – Wrócił!!! – wrzasnęła Danka i rzuciła się ku schodom. Ale na ganku stanęła jak wryta, bo owszem, przed dworem stał mężczyzna, lecz nie ten, na którego czekała... – Och... – usłyszała za plecami westchnienie Danusi – Roger... Bo to rzeczywiście był czarnowłosy Kanadyjczyk. – To ja zostawię was samych – Danusia już chciała umknąć na pięterko, ale zatrzymała ją żelazna dłoń siostry. – Nikogo nie będziesz zostawiać. Taki on mój, jak i twój. Nice to see you, Roger, how are you? Obaj mężczyźni, bo z samochodu wysiadł również Janusz, okazali się jeszcze bardziej sympatyczni w przyjaznych progach Wiśniowego Dworku niż w eleganckich wnętrzach hotelu Jantar. Okazało się, że Suwalszczyzna była kolejnym punktem w ich planie zwiedzania, którego skrzętnie pilnował przewodnik Rogera. Ten ostatni zachwycony był nie tyle krajobrazami, bo nie takie widywał w Kanadzie, co gościnnością Polaków. – Danka, jakie ja ilości kołdunów przez te dwa dni zjadłem. – Roger rozmarzył się na samo wspomnienie pysznych małych pierożków, zwykle podawanych w kokilkach wypełnionych aromatycznym rosołem lub barszczem. – Pałeczki lizać! – Paluszki, jak już – poprawiła go ze śmiechem. Patrzył na ten wdzięczny, niewymuszony uśmiech pięknej Polki z nieukrywanym zachwytem, aż Danusia poczuła ukłucie zazdrości. Jej też podobał się ten Kanadyjczyk, ale... ona, nieśmiała myszka, przy pełnej uroku siostrze nie miała żadnych szans. Nie u Rogera. A na Janusza, który też był przecież niczego sobie, nie zwracała uwagi. – Piękny dom. – Janusz wstał i pogładził dźwigar skośnego dachu, pamiętający jeszcze czasy zaborów. – Dąb? – Jawor – sprostowała Danusia. Wiśniowy Dworek nie miał przed nią tajemnic. – Oprowadzę was, jeśli interesujecie się takimi miejscami. Obaj z entuzjazmem przyjęli tę propozycję. Gdyby Danusia wiedziała, kogo tak naprawdę wprowadza pod swój dach... Zwiedzili stary dom od piwnic aż po strych, zajrzeli w każdy kąt, na szczęście wysprzątany całkiem niedawno przez Dankę i dzieci z Milewa. Zachwycili się pięknie zachowanym parkietem na parterze i kaflowymi
piecami. Właściwie wszystko wzbudzało w tych dwóch mężczyznach zachwyt. Gości oczarował szczególnie park, niemal siedem hektarów starodrzewu jaworowego, modrzewiowego i świerkowego, dwa naturalne stawy i lipowa aleja, a na koniec słynny wiśniowy sad, od którego nazwę wziął cały majątek. Dochodziła siedemnasta, mogliby spędzić tutaj resztę popołudnia, a może i wieczór, gdyby nie... telefon. Danka spojrzała na wyświetlacz i westchnęła z głębi ducha. Wolała towarzystwo dwóch sympatycznych facetów niż tego, który dzwonił. – Tak, tato? – Musiała odebrać. Danusia spojrzała na nią zaniepokojona. Już zapomniała, zamieniwszy się z siostrą na miejsca i komórki, jak to jest być na każde zawołanie ojca. – Zapasy ci się skończyły? Do jutra nie doczekasz? Tak, pamiętam, co obiecałam. Dobrze. Przyjadę. Tak. Jeszcze dziś. Przywiozę gołąbki i... niespodziankę. Rozłączyła się i uśmiechnęła promiennie do siostry. – Myślę, że już czas na tę niespodziankę. To samo pomyślał ktoś jeszcze... Odprowadziły gości do samochodu. Zapisały numery telefonów do jednego i drugiego i bez wahania podały im swoje. Danusia na zbyt wiele nie liczyła, Danka specjalnie też nie, ale że prosili... A przystojnym Kanadyjczykom się nie odmawia... Gdy samochód ruszył, Roger odezwał się do Janusza: – Przemiłe dziewczyny. Ten przytaknął i zapytał: – To ten dwór? Jesteś pewien? Tym razem Roger skinął głową bez cienia wahania. Dobrze, że „przemiłe dziewczyny” nie słyszały tej wymiany zdań, bo poczułyby się bardzo, ale to bardzo zaniepokojone... Przez dłuższy czas jechałem bez celu, byle dalej, byle szybciej, przed siebie. Czego się bałem? Przed czym uciekałem? Sam nie potrafiłem odpowiedzieć na te pytania. Dziwne, bo zwykle znałem odpowiedź na każde. Byłem tak nieskomplikowany – przynajmniej dla siebie – jak konstrukcja cepa: białe to białe, czarne to czarne. Zero szarości. Okazało się, że te, którymi miałem się zabawić, rozegrać nimi tę swoją grę, skradły mi serce. Moje siostry: Danka i Danusia. Nie mógłbym ich już skrzywdzić. I nikomu bym na to nie pozwolił. Były częścią mojej duszy, tak jak ja po części należałem do nich. Właśnie przed tym uciekałem. Przynależność oznacza utratę wolności. A brak wolności to niewolnictwo. Niewolnik zaś zdany jest na łaskę i niełaskę pana, a pan lubi
ranić. Ja byłem wystarczająco zraniony przez tych, którzy lata całe trzymali mnie w garści. Teraz wolałem sam zadawać cierpienie, niż cierpieć. To chyba zrozumiałe. Gdy zaczynałem tę grę, jeszcze nie wiedziałem, że miłość nie musi oznaczać zniewolenia, bo prawdziwa miłość to wzajemne oddanie. Kochasz, więc ufasz. Dziś już to wiem. I nie zrobiłbym tego, co zrobiłem. W pewnym momencie moja ucieczka obrała konkretny kierunek: Sieczychy. Poznałem obie siostry, z jedną stanąłem twarzą w twarz, nawet po gębie od niej oberwałem, a teraz przyszła chwila najtrudniejszej konfrontacji. Czy byłem na nią gotowy? Zaśmiałem się do siebie. Cynicznie, jak to ja. Ja może i byłem, ale ten, z którym miałem się spotkać, na pewno nie. Skręciłem z głównej drogi na brukowaną. Zwolniłem. Nieraz już przejeżdżałem koło tego domu... Teraz miałem przestąpić jego próg. Próg miejsca, w którym się urodziłem i z którego w następnej chwili mnie wyrzucono... Oddano chciwej, podłej babie, co dbała jedynie o własny interes, a nie o powierzone jej noworodki. Dobrze, że chociaż Danka trafiła do troskliwych i kochających ludzi. Ja nie miałem tyle szczęścia. Wszedłem do środka bez pukania, bądź co bądź był to mój dom rodzinny – znów zaśmiałem się cicho, do siebie. Ten, którego szukałem przez całe życie, by napluć mu w twarz, leżał sam w ciemnym pokoju. Słysząc moje kroki, uniósł głowę. Nie mógł widzieć, kto wszedł do środka, nim nie zapalił lampy. Chwilę mrużył oczy, wpatrując się we mnie, a potem... potem krzyknął cicho: – To ty! Chwycił się za serce i padł na wznak. Patrzyłem przez chwilę na nieruchomego ojca, niezbyt ciekaw, czy żyje, czy nie, ale... w następnym momencie przyszło opamiętanie. Jeszcze z nami nie koniec. Jeszcze musisz mi, stary draniu, odpowiedzieć na kilka pytań! Bez namysłu chwyciłem komórkę i wezwałem pogotowie. Jeszcze tu wrócę.
ROZDZIAŁ XI Gdy bliźniaczki dojechały do Sieczych, przed domem ojca panowało zamieszanie. Sanitariusze właśnie wynosili nosze, na których spoczywał nieruchomy kształt. Danusia z okrzykiem przerażenia dopadła ojca, chwyciła bezwładną, zimną dłoń i przycisnęła ją do ust. Mogła mówić w gniewie, co chciała, mogła go w duszy przeklinać, ale był najbliższą jej osobą przez trzydzieści lat! Kochał ją na swój sposób, dbał o nią. Wykarmił, wychował i wykształcił. Był na tyle dobrym ojcem, na ile potrafił. – Kocham cię, tatusiu, nie umieraj – błagała, płacząc, aż musiano ją siłą oderwać od noszy. Danka objęła siostrę, równie przejęta. Przypomniała sobie pierwsze spotkanie z ojcem. Nie tak miało ono wyglądać. Tak bardzo żałowała swoich ostatnich szorstkich słów. Gdyby mogła cofnąć czas... – Wsiadaj, kochana, jedziemy za nimi. – Pociągnęła siostrę do samochodu i gdy karetka ruszyła na sygnale, one pognały za nią. Minuty spędzane na szpitalnym korytarzu wlokły się jedna za drugą, przechodząc w kwadranse. Te powoli zamieniały się w godziny. Zapadła noc, a one nadal tkwiły na tym korytarzu, nie mając żadnych wiadomości o ojcu. Wreszcie! Z OIOM-u wyszedł lekarz, który przyjmował chorego. Bliźniaczki poderwały się na równe nogi i... widząc uśmiech na twarzy lekarza, popłakały się z ulgi. Dziękując lekarzowi, a potem tuląc się do siebie niczym strwożone pisklęta, myślały o tym samym, choć żadna by się do tego nie przyznała: dostały od dobrego losu drugą szansę. Ale... ojciec również. Na pokochanie swoich dzieci i na to, by mu wybaczyły. Przed świtem wracały do Sieczych, prowadziła Danka, Danusia wtuliła się w fotel i milczała. Ciszę przerwała ta pierwsza: – Słyszałaś, co ojciec mówił? – Przed wyjazdem pozwolono im na krótkie odwiedziny u chorego. Weszły do pokoju obie, Danusia ujęła starczą dłoń, Danka stała nieco dalej. Ojciec rozchylił powieki i wypowiedział dwa słowa, tylko dwa. „To on”, odpowiedziała mu Danusia. – Jak myślisz, o kim mówił? – Mógł o każdym, ale... – Tak. Myślę, że Daniel pojechał do ojca i... cóż, to musiało być dla ojca szokiem. Stąd ten zawał. – Jeśli tak, to z naszego brata jest kawał okrutnika! – uniosła się Danusia. – Ja tam go rozumiem – odparła cicho Danka. Ona miała wspaniałych rodziców i szczęśliwe dzieciństwo, Daniel mógł trafić dużo gorzej... Danusia umilkła. Jakie miała prawo oceniać kogoś, o kim nie wiedziała
zupełnie nic? – Musimy go odnaleźć! – postanowiła. – Tylko jak... Co o nim wiemy? – Sporo: wynajął leśniczówkę, może więc właściciel będzie znał jego adres? Ma na imię Daniel, nazwiska nie znam. Urodził się dziesiątego września, jak i my. Trochę tego jest. Wynajmij prywatnego detektywa, ja funduję, niech odszuka naszego brata. Danusia skinęła głową. I naraz zapytała cicho: – Jaki on jest? Danka zamyśliła się. I uśmiechnęła lekko. – Nieco szalony i bardzo przystojny. Inteligentny. Ma poczucie humoru, oj ma... Myślę, że kobiety za nim szaleją. Podejrzewam też, że jest bogaty. Gdyby nie był moim bratem... – Puściła do siostry oczko. – Nie mogło być mu w życiu źle, prawda? Stoczyłby się. – Może było tak podle, że mógł tylko odbić się od dna? Obie w duchu przysięgły sobie odnaleźć brata i poznać jego historię. Tymczasem podjechały pod dom w Sieczychach. Świtało, siostry od poprzedniego rana były na nogach, miały za sobą ciężką noc, ale sen nie przychodził, przeciwnie, i Danka, i Danusia nie mogły usiedzieć na miejscu. Wzięły się więc za porządki. Po dwóch godzinach rodzinny dom Wrześniów lśnił, zamrażarka znów była pełna zapasów, a bliźniaczki mogły odetchnąć. Siedziały w ciemnym pokoju zastawionym starymi nieładnymi meblami, popijając herbatę ze szklanek. Żadna nie chciała zostać tu dłużej, niż trzeba, ale co teraz? Wrócić na resztę niedzieli do Wiśniowego Dworku? – Słuchaj, Danuśka, może odwiedzimy moich rodziców? Zobaczysz, jak może wyglądać prawdziwy dom i jak potrafią kochać normalni ludzie. Po to się właściwie wczoraj spotkały: miały przenocować w Milewie i z samego rana wyjechać do Mrągowa. Właśnie było to rano... Dom, w którym zamieszkali emerytowani doktorostwo Lucińscy, stał nad brzegiem niewielkiego leśnego jeziora. Pośrodku polany schodzącej łagodnie ku wodzie wznosił się ładny budynek o białych ścianach, ciemnobrązowych okiennicach i czerwonej dachówce. Urzekał prostotą i bezpretensjonalnością. Żadnych wieżyczek, łuków, zdobień. Tylko zadaszona weranda porośnięta dzikim winem i mnóstwo kwiatów w oknach. Danusia przypomniała sobie taras w warszawskim mieszkaniu Danki i już wiedziała, skąd u siostry zamiłowanie do zieleni. Nie zdążyła jednak przyjrzeć się uważnie otoczeniu i zachwycić się nim jeszcze bardziej, bo gdzieś w środku domu rozległ się pisk i na werandę wybiegła starsza pani o roześmianych oczach, krótko obciętych siwych włosach zebranych pod opaską,
w kwiecistym fartuchu narzuconym na kraciastą koszulę i dżinsy. Zza domu zaś wyszedł starszy pan, wycierając ubabrane ziemią ręce o dżinsy. Danka już wisiała mamie na szyi, obcałowując ją, jakby nie widziały się wieki całe. – Tęskniłam za wami! Bardzo! Gdy pomyślała, że Melanię albo Maurycego mogło spotkać to, co jej biologicznego ojca, strach chwytał dziewczynę za serce i tym mocniej tuliła się do mamy. Pan Maurycy za to witał drogiego gościa. Danka wiele razy opowiadała im o siostrze bliźniaczce i rodzice nie mogli się doczekać jej przyjazdu. Teraz Danusia stała, rozglądając się nieśmiało dookoła, a była do Danki tak podobna... tak bardzo, że aż Maurycemu oczy zwilgotniały. – Witaj w domu, dziecko – rzekł wzruszonym głosem i po prostu przytulił dziewczynę z całych sił. Danusia w pierwszym momencie zesztywniała. Nikt, może oprócz Danki, nigdy jej tak nie przytulał. A potem zacisnęła powieki, tłumiąc łzy i oddała uścisk. Czuła, że właśnie zyskuje coś, czego nigdy nie miała: kochającą rodzinę. Melania tylko ją w tym utwierdziła, wyrywając Danusię mężowi z rąk i przytulając ją równie serdecznie co Maurycy. – Boże, co za szczęście, co za szczęście, żeście się odnalazły, dziewczynki! Co za radość, że mamy już nie jedną córeńkę, a dwie! Chodźcie, chodźcie do domu, nastawię herbatę albo kawę, nakroję ciasta, a koło czternastej podam obiad, może tak być? Powiodła dziewczęta do jadalni, całej w sosnowym drewnie. Danka spojrzała na Danusię z dumą: „To moi rodzice. Spodziewałaś się kogoś tak wspaniałego?”, można było wyczytać w pojaśniałych oczach dziewczyny. Nie, Danusia nie myślała nigdy, że po odnalezieniu siostry może spotkać ją coś równie dobrego. Może jeszcze tylko odnalezienie brata...? Danka widać pomyślała o tym samym, bo uśmiech na jej twarzy zgasł, oczy spoważniały. Przez chwilę zastanawiała się, jak powiedzieć o Danielu rodzicom, po czym walnęła prosto z mostu: – Nas jest troje, nie dwie. Maurycy żartobliwie zajrzał jej przez ramię, jakby za plecami Danka mogła ukryć kogoś jeszcze, za to Melania aż usiadła. – J-jak to troje? – zająknęła się, widząc poważną minę swojej córki. – Wczoraj poznałam naszego brata. Daniela. Siedzieli przez chwilę w milczeniu. Dziewczęta skubiąc ciasto, rodzice
popatrując niepewnie to na jedną, to na drugą, to na siebie nawzajem. – To chyba wspaniale? – zaczęła ostrożnie mama. Danka uśmiechnęła się na wspomnienie siarczystego policzka, jakim na dzień dobry potraktowała brata – zasłużył zresztą – i odparła już normalnym tonem: – Nieco nas zaskoczył, ale... rzeczywiście jest wspaniały. Prawdziwy, najprawdziwszy brat. Pani Melania aż klasnęła w ręce. – Mów, opowiadaj, córeczko! Podobny do ciebie i Danusi? Kim jest? Sympatyczny? Kiedy go do nas przywieziesz? Mieć dwie córki i syna! Co za radość! – Spokojnie, mamuś, przystopuj. Daniel pojawił się nagle i zniknął równie szybko. Musimy go odszukać. A niewiele o nim wiemy... – Ale jak to tak?! – zdenerwował się pan Maurycy. – Odnajduje siostry, o których istnieniu nie miał pojęcia, i zamiast się ucieszyć, znika? – Pojęcie to on miał od kilku miesięcy – odezwała się milcząca do tej pory Danusia. Ona Daniela jako Daniela nie poznała, jej przedstawił się jako Karol, sympatyczny sąsiad-artysta, miała więc do brata jedynie żal, że ją oszukiwał, nie była pod jego urokiem jak Danka. – Odnalazł nas, obserwował, zwabił do Jastrzębiej Góry, byśmy się poznały, po czym wrócił do Milewa, gdzie raczył przedstawić się Dance, ja już na brata się nie załapałam, bo zwiał przed moim przyjazdem, ale zdążył jeszcze na śmierć niemal przerazić mojego ojca, który jest stary, schorowany i niekoniecznie żądny takich wrażeń. To zabrzmiało jak bardzo poważne oskarżenie. – Ojciec sam sobie zafundował to wrażenie trzydzieści lat temu – zauważyła cicho Danka. – Gdyby nas nie porozdawał jak bezpańskie psiaki, spałby teraz spokojnie. No i nie byłabym „tą drugą”, a Daniel „tym trzecim”. Dobrze ci więc oskarżać nas, kochana Danusiu, a nie pana Września... – tych słów nie wypowiedziała na głos, ale Danusia i tak się ich domyśliła. Nadawały na tych samych falach i miały tak nadawać aż do śmierci. Jak to bliźniaczki. – A skoro już jesteśmy przy rozdawaniu, może przybliżycie nie tylko mnie, ale i Danusi wydarzenia z tamtej nocy? – zwróciła się do rodziców, którzy od dawna obawiali się podobnej rozmowy. – Daniel też chciałby wiedzieć, gdyby był tutaj z nami, jak do tego doszło. Może nasz ojciec ma coś więcej na swoje usprawiedliwienie niż tylko ciężką sytuację po śmierci żony? Maurycy spojrzał na Melanię, ona na niego. – Widzisz, córeńko, i ty, Danusiu, wiemy niewiele więcej od was – zaczął starszy pan i umilkł, przywołując w pamięci dzień, który zmienił ich życie. –
Mama była lekarzem położnikiem w Białymstoku. Pracowała na jej oddziale położna, miła kobieta, Krystyna bodajże. Opiekowała się mamą, gdy Melania straciła dzieci – uścisnął drżącą dłoń żony. – I wiedziała, jak straszny to dla niej, dla nas, był cios. W tamtą noc obudziło nas łomotanie do drzwi. Poszedłem otworzyć. Lało wtedy od dwóch tygodni, drogi rozmiękły, rzeki wylały, do wielu chorych nie można było dojechać. Myślałem, że to pacjent, ale nie, to była owa Krystyna. Niosła kosz, tak właśnie, kosz z dwójką kwilących noworodków. – Przerwał, bo wzruszenie ścisnęło mu gardło. Musiał odetchnąć raz i drugi. Dziewczęta słuchały jak zaczarowane. – Powiedziała, że jedna z położnic zmarła, osierocając te dzieci, więc ona, Krystyna, musiała je wziąć, bo one nikogo na świecie nie mają. – Tu Danusia aż podskoczyła, ale słuchała dalej. – Że jednak z dwójką sobie nie poradzi, jedno może nam oddać i podała mamie zawinięte w kocyk dzieciątko. Mama porwała je w ramiona i nie było już mowy o jego oddaniu. Nawet wtedy, gdy ta Krystyna zażądała... pieniędzy. – Sprzedała dziecko?! Sprzedała mnie?! Melania skinęła głową. – I wyście za mnie zapłacili?! Znów potaknięcie. – Nie chcieliśmy ryzykować, że z tobą odejdzie. Zgodzilibyśmy się na wszystko. Dosłownie na wszystko... – Maurycemu znów głos się załamał. – Zrozum, córeczko, my naprawdę marzyliśmy o tobie. – Ale ja nie wam czynię wyrzuty, a jej! Handlarce dziećmi! No dobrze, później o tym pomyślę, co stało się dalej? – Daliśmy tej kobiecie wszystkie pieniądze i całą biżuterię, jaką mieliśmy w domu, ona za to podarowała nam bezcenny dokument, oczywiście sfałszowany: świadectwo urodzenia córki Danuty przez Melanię Lucińską. Nie było żadnej adopcji, od pierwszych godzin życia byłaś formalnie naszym dzieckiem. Nie muszę powtarzać, jak bardzo chcianym i kochanym. – A to drugie? – zapytała cicho Danusia, widząc oczami wyobraźni kwilącego w koszu chłopczyka, którego zabierała gdzieś w ciemną noc handlarka dziećmi... – Nie wiedzieliśmy nawet, że to chłopiec, dlatego jak Duszka zadzwoniła dwa tygodnie temu z nowiną, że odnalazła siostrę bliźniaczkę, pomyśleliśmy, że to ty, Danusiu, byłaś w tym koszyku, ale myliliśmy się... – To był Daniel. – Tak. Krystyna mówiła, że drugim dzieckiem sama się zaopiekuje, by mieć pociechę na starość, wzięła pieniądze i poszła. Próbowaliśmy ją zatrzymać, błagaliśmy o to drugie dziecko, ale zagroziła, że odbierze nam i
ciebie. Poszła. – Dlaczego nigdy mi o tym nie opowiedzieliście?! Może już dawno byśmy się we troje odnaleźli! Albo chociaż ja z Danusią! Wiedzieliście, że dzieci było dwoje, dlaczego nic mi o tym nie powiedzieliście?! – Danka była bliska łez. Ona też miała wyobraźnię... – Niedługo potem dowiedzieliśmy się, że Krystyna odchodzi z pracy, by opiekować się małym dzieckiem, które jest bardzo chorowite. Potem doszły nas słuchy, że dziecko zmarło. To było wystarczająco bolesne nawet dla nas... Przyznam ci się, córeńko, że wyrzuciłem te straszne wspomnienia z pamięci. Mama też. Jeśli rozmawialiśmy o tamtej nocy, to tylko o tobie. Jaka byłaś słodka, jaka spokojna. Jak zacisnęłaś paluszki na kciuku mamy i nie chciałaś puścić. Nie mogliśmy ryzykować, że ta kobieta rozmyśli się i nam ciebie odbierze. Woleliśmy nie wiedzieć nic, niż wiedzieć za dużo. Spróbuj nam to wybaczyć. – Wybaczam, tatusiu. – Danka pogłaskała ojca po ręce. – Tylko tak bardzo szkoda mi Daniela... Danusia czuła żal do tych dwojga ludzi, że pozwolili na rozdzielenie dzieci, mając szansę, chęci i możliwości, by je zatrzymać, ale czy miała prawo potępiać Melanię i Maurycego, skoro jej własny ojciec oddał córkę i syna tamtej handlarce? Miała tylko nadzieję, że zrobił to w dobrej wierze, że nie wziął za Dankę i Daniela pieniędzy... – Musimy go odnaleźć! – odezwała się z niezwykłą jak na nią stanowczością. – A ja myślę, moje kochane, że powinnyście dać mu trochę czasu – łagodnie sprzeciwił się Maurycy. – To facet. Jest mniej wylewny niż kobieta, choć może nie mniej wrażliwy. Ale pewnie jemu było w życiu ciężej niż wam i musi się zmierzyć z przeszłością. Gdybyś ty, Duszko, miała trudne dzieciństwo, a kto wie, gdzie trafił Daniel, byłabyś chętna do spotkania z rodzeństwem, które trafiło lepiej? Słuchałabyś bez bólu czy zazdrości, jak opowiadają o kochających rodzicach i dostatnich domach? – Oczywiście, że... – ...nie – wpadła jej w słowo Danusia. – Jeszcze niedawno zazdrościłaś mi prawdziwego ojca, a ja tobie fajnych rodziców! Jeśli Daniel trafił do jakichś psychopatów albo do domu dziecka... Bardzo chciałabym go poznać. – I poznasz – zapewnił dziewczynę Maurycy. – W swoim czasie. Nie po to zadał sobie tyle trudu, by was odnaleźć, żeby potem zniknąć na zawsze. Wróci, córciu... – Pogładził Danusię po policzku, ona zaś uśmiechnęła się mimo woli. Mogłaby zostać w tym domu, u tych dwojga dobrych, serdecznych ludzi na zawsze...
Reszta popołudnia minęła im na pogawędkach o wszystkim i o niczym. Rodzice Danki pytali o Wiśniowy Dworek, o szkołę i warunki pracy na wsi, o to, jak Danusia radzi sobie w zimie, gdzie planuje spędzić wakacje i czy wpadłaby do nich – zapraszają najserdeczniej i ją, i Dankę oczywiście. Chcieli też wiedzieć, co słychać w firmie ich córki, na co ta posłała Danusi niepewne spojrzenie, którego na szczęście Maurycy z Melanią nie zauważyli. Zbyła więc rodziców jakimś „wszystko okej”, a częste wizyty w Milewie wytłumaczyła pragnieniem bliższego poznania cudem odnalezionej siostry. Po obiedzie dziewczęta zaczęły szykować się do wyjazdu. Zostały obdarowane przetworami i ciastem drożdżowym, a także rosołem w słoikach „na prawdziwym wiejskim kogucie!”. Po długich pożegnaniach – przy czym rodzice już obie napominali, by ubierały się ciepło, „bo noce jeszcze chłodne, przymrozki mogą chwycić” i by uważały po drodze, „bo wiecie, jak szaleńcy jeżdżą po drogach” – mogły ruszyć w podróż powrotną: najpierw do Wiśniowego Dworku, potem do Warszawy. – Dobrze, że nie wydałyśmy się z tą zamianą ról – odezwała się Danka, gdy były już w trasie. – Rodzice może i zrozumieliby, dlaczego to zrobiłyśmy, chociaż sama do końca nie wiem, co nam strzeliło do głowy, ale nie byliby zachwyceni. Może uznajmy zakład za nierozstrzygnięty i wróćmy do siebie, co? – Spojrzała pytająco na siostrę. Danusia zaskoczyła ją. – Daj mi jeszcze tydzień czy dwa. Zaczęłam przeglądać faktury oraz bilans twojej firmy i niby wszystko się zgadza, ale coś nie daje mi spokoju. Odnajdę to coś, mam nadzieję, że jakiś drobiazg, i pozwolę ci wrócić, dobrze? Nie mogłabym zasnąć spokojnie, wiedząc, że przeoczyłam jakiś błąd i możesz mieć z tego powodu kłopoty. – To coś poważnego? Księgową chyba mam dobrą... – Nie wiem jeszcze. Brakuje mi wyciągów z konta pomocniczego. – To ja coś takiego mam? – W bilansie figuruje, więc chyba masz. – Ile czasu zajmie ci ta kontrola? – Tydzień, może dwa... – Ja nie mam nic przeciwko pracy nauczycielki w wiejskiej szkółce. Pokochałam i Wiśniowy Dworek, i dzieciaki. Na pewno znów mnie czymś zaskoczą. Roześmiała się, przypomniawszy sobie któreś z powiedzonek Józia Łopatki. – Stęskniłam się za nimi – westchnęła Danusia. – Ale muszę dokończyć,
co zaczęłam. – Tylko gdy spotkasz się z moimi szefami, to wiesz, siostrzyczko, jakoś tak łagodnie z nimi gadaj, żebym miała dokąd wrócić. Chociaż z drugiej strony praca ogrodnika w Wiśniowym Dworku też by mi odpowiadała. Gdy wyrzucą mnie z firmy, przeprowadzę się do ciebie i będziemy żyć długo i szczęśliwie. Danka nie wiedziała jeszcze, że to praca Danusi, a nie jej, stoi pod znakiem zapytania... Po dwóch tygodniach od ucieczki zaczęło mnie nosić. Chciałem rozmawiać z Danką, chciałem patrzeć na Danusię, chciałem mieć je obie na wyciągnięcie ręki, nacieszyć się ich towarzystwem, bo mój czas tutaj, w Polsce, się kończy. Gończe psy odnalazły trop. Będą mnie ścigać dotąd, aż dopadną, a ja nie mam zamiaru tanio sprzedać skóry. Nim jednak odejdę na długo, może nawet na zawsze, muszę zabezpieczyć moje siostry. Przede wszystkim Danusię, bo Danka zawsze będzie miała oparcie w rodzicach, a Danusia już niedługo zostanie sama. Na Wrześniów nigdy nie będzie mogła liczyć. Poza tym ona, ta romantyczna, będzie miała trudniej w życiu niż rozważna Danka. Muszę więc, nie, nie muszę, a chcę, spotkać się z „rozważną” i naradzić się z nią, jak możemy opiekować się „romantyczną” we dwoje, jak na prawdziwe rodzeństwo przystało. Zastanawiam się tylko, gdzie Danki szukać – czy nadal jest Danusią, czy wróciła do własnej tożsamości. To tylko im może się wydawać, że są identyczne, nierozróżnialne. Owszem, gdy widzisz tylko jedną z bliźniaczek, a ona akurat gra tę drugą, możesz się zastanawiać, czy to Danka, czy Danusia, gdy jednak widzisz je obie... po oczach, po wyrazie twarzy, po ruchu dłoni rozpoznajesz, że ta łagodna i spokojna to Danusia, a ta żywa, głośna, roześmiana to Danka. Są jak ogień i woda. Trzeba jednak pamiętać, że ogień potrafi być ciepły i kojący, woda zaś rwać brzegi i zatapiać wszystko, co napotka na swojej drodze. Jadę do Wiśniowego Dworku. Nie myślałem, że umiem w ogóle kochać czy tęsknić. A jednak...
ROZDZIAŁ XII W sobotni ranek, przed wyjazdem do Wiśniowego Dworku, Danusia usiadła ze stertą faktur i bilansów za ostatni kwartał. Obiecała siostrze, że przed powrotem do swojej roli przejrzy dokumenty księgowe firmy Danki i chciała dotrzymać słowa, jednak w tygodniu wracała do domu tak zmęczona, że miała siłę jedynie na kolację, kąpiel i jeden rozdział książki. Często zasypiała przy zapalonym świetle z lekturą pod policzkiem. Dopiero wczoraj wieczorem przysiadła nad papierami... Lubiła księgowość. Lubiła, gdy jedna strona bilansu odpowiadała drugiej. Gdy dwa plus dwa zawsze równało się cztery. Zawsze? Coś Danusię na jednej stronie wydruku z kont zastanowiło. Czując się jak gończy pies, który złapał trop, z jeszcze większym entuzjazmem zagłębiła się w kolumny cyfr i... musiała odłożyć plik dokumentów. – Coś mi się tu nie zgadza – mruknęła do siebie. – Ale to niemożliwe! Danka nigdy w życiu by czegoś takiego nie zrobiła! Nie ona! „– Czyżby? – zapytało śpiące dotąd licho. – A jak dobrze, czy raczej jak długo, znasz swoją siostrę? Niedługo – musiała sobie uczciwie odpowiedzieć. Ale przecież ona, Danusia, by tego nie zrobiła! A Danka to jej alter ego! Drugie ja! Połówka duszy! Nie tragizuj, tylko szukaj błędu. To musi mieć jakieś logiczne uzasadnienie”. Co Danusią tak wstrząsnęło? A to, że na rachunek pomocniczy, który nie był uwzględniany w bilansie, jeśli ten wychodził na zero – a wychodził – parę razy wpłynęła duża kwota, bardzo duża, nieuzasadniona żadną fakturą. I zaraz ta kwota z konta odpływała. To wyglądało na pranie brudnych pieniędzy i był na takie praktyki stosowny paragraf kodeksu karnego. Jeżeli Danka maczała palce w zakazanym procederze, w co Danusia nie chciała wierzyć, stąpała po bardzo cienkim lodzie... Nim jednak siostrę przed samą sobą oskarży, musi udowodnić, że ta świadomie bierze udział w przestępstwie. Bardziej prawdopodobne było, że ktoś Dankę wykorzystywał. Miały spotkać się nazajutrz, w szpitalu u ojca, ale Danusia nie mogła czekać ani chwili dłużej. Zbiegła do garażu, wsiadła w terenówkę Danki i ruszyła na północ. Danka zapukała energicznie do drzwi. Sołtysina, pani Zofia Łopatko,
otworzyła je po niedługiej chwili, a widząc, kto przyszedł w odwiedziny, rozpromieniła się. – Dzień dobry, pani Danusiu, zapraszam, zapraszam. Na herbatkę czy na skargę? – Na herbatkę, pani Zosiu! – wykrzyknęła dziewczyna. – Józio to fantastyczny dzieciak! Nie mogę na niego złego słowa powiedzieć, słyszysz, Józiu? Chłopiec, który przybiegł, ciekaw, jak to dziecko, kto ich odwiedził, uśmiechnął się od ucha do ucha, słysząc taką pochwałę z ust ukochanej nauczycielki, i to przy kim, przy mamie! Danka poczochrała pieszczotliwie włosy chłopca, on przytulił na chwilę policzek do jej ręki i już go nie było. Pani Zofia patrzyła na to z niedowierzaniem i wzruszeniem. Każda matka lubi, jak chwalą jej dziecko, a matka, która raz poniosła klęskę, wychowując starszego syna na kryminalistę, tym bardziej głodna jest pochwał. – Niech pani wejdzie, pani Danusiu, proszę bardzo. – Szerokim gestem zaprosiła dziewczynę do pokoju, a sama pobiegła do kuchni, by przygotować skromny poczęstunek. Ku zdziwieniu mieszkańców Milewa Danusia Wrzesień, dyrektorka szkoły, ostatnimi czasy często zaczęła bywać i we wsi, i w ich domach. Na początku nieco to milewian peszyło, bo gdzież uczycielkę w tym bałaganie przyjmować, ale... wydawało się, że nie przychodzi na inspekcje, a ze zwykłą sąsiedzką wizytą. Nie strzelała oczami po kątach, nie piętnowała nieporządku czy biedy, nie obgadywała potem w sklepie czy pod kościołem. Po prostu i zwyczajnie: przynosiła ciasteczka własnego wypieku i prosiła o herbatę, tłumacząc się, że musi od czasu do czasu z normalnymi ludźmi pogadać, bo inaczej zdziecinnieje albo zdziczeje do reszty. Sąsiedzi czuli się dumni, że to oni są tymi normalnymi i młoda nauczycielka coraz milej była widziana. Danka nie miała pojęcia, że jej siostrę trzymano na dystans, że czuła się tu wyobcowana. Przeciwnie! Myślała, że kto jak kto, ale tak pogodna i sympatyczna istota jak Danusia jest duszą tej wsi i wszystkie drzwi stoją przed nią otworem, ona więc, Danka, by sąsiedzi nie nabrali podejrzeń, też musi kultywować dobrosąsiedzkie stosunki. I to się jej udało! To się Danusia zdziwi, gdy wróci! Danka z sołtysiną chrupały pyszne faworki, z których słynęła ta druga, popijając herbatę lipową zaparzoną według specjalnej receptury Melanii, mamy tej pierwszej, i pogadywały leniwie a to o tym, a to o tamtym. Że drogę przez wieś mają robić. Od czterdziestego piątego mają robić. Że woda w
studniach coś się pogorszyła, czy we dworze też? Że dzieciom w wakacje przydałyby się kolonie, a jeśli nie, to choć na parę godzin... jak w zeszłe lato... czy pani Danusia planuje się nimi zająć? Ależ oczywiście! To bardzo dobrze, bardzo... co za skarb z tej naszej uczycielki kochanej. – A widziała pani, Danusiu droga, sąsiad wrócił. Ten za panią. Z leśniczówki. Artysta. Danka zamarła z faworkiem w jednej ręce i kubkiem herbaty w drugiej. – A jaki gładysz! Ogolił się, ostrzygł, ubrał przyzwoicie. Piękny mężczyzna, piękny! Czy on aby w konkury do kogoś startować nie będzie? – Sołtysina mrugnęła porozumiewawczo do Danki, której ręka z faworkiem opadła na stół. – Kiedy przyjechał? – A ze kwadrans przed pani wizytą. Przed sklepem stałam, z Lutową gadałam, gdy przejeżdżał. Zwolnić musiał, bo psy po drodze latały, ukłonił się, nie powiem, wtedy to widziałyśmy obie z Lutową, jak wyprzystojniał. Bogiem a prawdą nie poznałam go w pierwszej chwili, dopiero po samochodzie. A wie pani, Danusiu kochana, on bardzo mi kogoś przypomina, tylko dokładniej przyjrzeć się muszę... Danka nie była w stanie słuchać tego dłużej. Mimo że dopiero przyszła i sprawy pomostu nad jeziorem, gdzie dzieci mogłyby się kąpać, nie załatwiła, zerwała się natychmiast, przeprosiła sołtysinę i pobiegła do dworu. Pani Zofia patrzyła za dziewczyną, kręcąc głową. – Czyżby nam się wesele we dworze szykowało? Biegła, z trudem łapiąc oddech. Ze wsi do Wiśniowego Dworku był dobrze ponad kilometr. Biegła przez łąki, biegła przez most na rzeczce, potem aleją lipową, bojąc się, że sołtysinie coś się przywidziało, że to nie Daniel przyjechał. A jeśli on, to czy do niej, do Danki, czy do leśniczówki, by spakować swój dobytek i zniknąć na zawsze? Jeżeli zaś wrócił do Wiśniowego Dworku, by spotkać się z siostrą, to czy jeszcze na nią czeka? Może się zniecierpliwił i odjechał? Pospiesz się, kobieto! Bo jeśli nie zdążysz... Wypadła zza zakrętu i w jej oczach zalśniły łzy ulgi. Srebrna honda stała na podjeździe. Trzymając się za serce, które jej omal z piersi nie wyskoczyło, resztkami sił dobiegła do schodków, na których siedział on: Daniel. Brat. Podniósł się powoli, widząc nadbiegającą siostrę. W oczach miał obawę: jak go Danka przyjmie? A na ustach pytający uśmiech. Czy będzie zła, że zniknął bez pożegnania? Danka nie wyhamowała przed bratem, nie stanęła i nie przywitała się jak człowiek, tylko z rozpędu rzuciła się mu na szyję i z ni to płaczem, ni
śmiechem całowała gładko ogolone policzki mężczyzny. – Wróciłeś! Wróciłeś, ty draniu! Nienawidzę cię! Kurczę, ale jestem szczęśliwa, że cię widzę! Nareszcie! Nigdzie cię nie puszczę przez najbliższe dwa dni, aż do przyjazdu Danusi! Zabiję cię! Dlaczego uciekłeś bez słowa wyjaśnienia? Chodź do domu, pewnie głodny jesteś! Tak paplała przez dłuższą chwilę, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co mówi, wreszcie umilkła i tylko nań patrzyła. Z oczu Daniela zniknęła obawa, wypełniał je uśmiech. – Przepraszam, Danuśka – odezwał się wreszcie miękko, serdecznie. – Nie byłem gotów na tyle szczęścia. Musiałem to sobie poukładać. – Tak właśnie powiedział nasz tata! Że trzeba dać ci czas, bo musisz wiedzieć, że chciałyśmy z Danusią cię odszukać, choćby w piekle, i sprowadzić do domu. – Tak powiedział nasz ojciec? – rzekł wolno. Uśmiech znikł. – Nie ojciec! Ojciec leży na kardiologii i zawraca lekarzom cztery litery. Lekarzom i Danusi oczywiście, która lata do niego, do Białegostoku z Warszawy, co drugi dzień. Najeździ się dziewczyna. Nasz tata to powiedział. Mój. A więc i Danusi, i twój. Powiedział, że wrócisz sam, w swoim czasie. I mam ci wtedy przekazać, że brat jego córki jest jego synem. Rozumiesz? Mój tata jest twoim tatą. A ojciec... to zupełnie inna historia. – I ona spoważniała. Zaraz jednak chwyciła Daniela za ręce i uścisnęła je mocno. – Żebyś ty wiedział, jak się cieszę, że jesteś... Nie miał co do tego wątpliwości. On też był szczęśliwy, że jest tutaj, w pięknym, dobrym miejscu, ze swoją uroczą, serdeczną siostrą. Dlaczego zwlekał tak długo z odnalezieniem bliźniaczek? – Dzwonię do Danusi! Pobiegła do domu po komórkę i wróciła również biegiem – wolała nie zostawiać brata samego na dłużej niż to konieczne, bo a nuż znowu zwieje – ale nie zdążyła wybrać numeru, bo nagle rozdzwonił się jej telefon. – To Danusia – szepnęła do Daniela i odebrała połączenie. – Cześć, kochana, nie zgadniesz, jaką mam dla ciebie niespodziankę! – umilkła, słuchając siostry. – Ty masz większą? Oj, chyba nie... – zaśmiała się, patrząc na Daniela. On tym razem się nie uśmiechał. Wiedział od jakiegoś czasu, jaką „niespodziankę” mogła mieć dla siostry Danusia. Miał podgląd na jej biurowy komputer i to, czego szukał w nim każdy, kto znał hasło. Danusia przeglądała zaś ostatnio wyciągi z kont swej bliźniaczki. Jego również zaniepokoiły wielomilionowe przelewy na koncie pomocniczym i chciał wiedzieć, czy Danka jest ich świadoma, czy nie. Czy za
jej zgodą firma stała się pralnią brudnych pieniędzy, czy też ktoś wykorzystywał niczego nieświadomą dziewczynę. Jeśli tak było, on, Daniel, dorwie tego kogoś i... – Nie zgadniesz! To Daniel! Jest tutaj, obok mnie, w Wiśniowym Dworku! ... No jasne, że przyjeżdżasz! Czekamy! Pa! – Rozłączyła się i spojrzała rozjaśnionymi uśmiechem oczami na brata. Ten nadal był poważny. – Ej, braciszku, coś tak posmutniał? Znasz przecież Danusię, ona to taka „do serca przytul psa”. Już cię kocha, choć jako brata nie zdążyła poznać. Kto by cię zresztą nie kochał... Pogładziła go po policzku. Przytulił ją, zamyślony. Chrząknięcie za ich plecami przerwało tę intymną chwilę. – Przepraszam, pani Danusiu kochana... – Zakłopotany listonosz, bo to był on, wyciągał do dziewczyny list z nalepką „Polecony”. – Zawieruszył się w torbie. Miałem czekać do poniedziałku, ale to może coś ważnego? Danka podpisała, podziękowała i odprowadziła listonosza rozbawionym spojrzeniem. Ten oglądał się raz po raz na miłą panią uczycielkę w ramionach przystojnego mężczyzny, aż mało do rowu nie wjechał. W końcu zniknął im z oczu. Daniel rzucił okiem na pieczęć. „Agencja Nieruchomości Rolnych Skarbu Państwa”. I już wiedział, co zawiera list. Danka po chwili też wiedziała. Ale musiała przeczytać po raz drugi i jeszcze raz, by dogłębnie zrozumieć, jakie nad dworem, a więc i nad Danusią, i nad nią, Danką, zawisło niebezpieczeństwo. – Ogłosili przetarg na Wiśniowy Dworek. Przetarg ograniczony – zaczęła stłumionym głosem. Głosem, w którym narastał gniew. – Jednym z warunków, a jest tu ich cała masa, jest taki, że nabywca musi mieć wykształcenie rolnicze. Danusia nie ma, ja także nie. Komu oni chcą sprzedać ten dom? – Temu, kto grubo posmarował pod stołem – mruknął Daniel. I nagle, zamiast pocieszyć w jakikolwiek sposób zrozpaczoną siostrę, wbił ręce w kieszenie, odwrócił się na pięcie i zaczął odchodzić. – Daniel! Daniel! Co z tobą?! Chyba nie zostawisz nas tak?! Nie pozwolisz, by jakaś bogata menda kupiła Wiśniowy Dworek?! Danusia... ona umrze z rozpaczy! Daniel! – Uwiesiła się na jego ramieniu, patrząc oczami lśniącymi od łez w chmurne oczy brata. – Nie histeryzuj. – Uwolnił ramię. – Nie spieprzam, bo mi się plany zmieniły i zamierzam spędzić wakacje na Karaibach, gdzie notabene mam ładny dom, ale właśnie nad tym – pstryknął w pismo z Agencji – i jeszcze nad jedną sprawą chcę przez parę godzin w spokoju popracować. Daj mi
trochę czasu, okej? Zadzwoń, gdy przyjedzie Danusia. Wtedy wrócę i może będę wiedział coś więcej. Została sama na żwirowej drodze, patrząc w oddalające się plecy brata. A gdy zniknął za zakrętem, w głowie dziewczyny pozostała tylko pełna żalu myśl: znów odszedł, znów go straciły. Nad głowami bliźniaczek zbierają się burzowe chmury. Szukam. Ciągle szukam. Już od dłuższego czasu, obawiając się takiego obrotu spraw, przetrząsam z moimi ludźmi stosy papierów, setki wydruków, wszystko, co wpadnie nam w ręce. Muszę zdążyć. Muszę! Lecz czasu jest coraz mniej. Przetarg odbędzie się za dwa tygodnie, ale nie to stanowi realne zagrożenie. Danusia, nawet jeśli straci dom, nie straci wolności. Danka, jeżeli ktoś wpadnie na trop afery, a jest to kwestia nie miesięcy, a tygodni, może dni, pójdzie siedzieć. Prawdopodobnie za niewinność. Czuję, wierzę, że nie mogła brać udziału w przestępstwie świadomie. Kiedy Komisja Nadzoru Bankowego przyjrzy się jej kontu? Może już je prześwietlają? Muszę wiedzieć pierwszy, skąd przychodzą te pieniądze i dokąd są przelewane. Złamać zabezpieczenia kilku banków nie jest tak łatwo... Pospiesz się, Szakal. Pospiesz się!!!
ROZDZIAŁ XIII Kiedy przylgnęło do niego to przezwisko? Kiedy z Daniela stał się Szakalem? Nie miał pojęcia. Dzieciaki z bidula od zawsze tak na niego wołały. Fakt, był wtedy podobny do wychudzonego, wyliniałego lisa z wydłużonym, wiecznie głodnym pyszczkiem, ze zmrużonymi oczami krótkowidza, z nadpobudliwością wściekłego psa i jeszcze do tego kolorem włosów – płowoszarym. Wypisz, wymaluj szakal. Kiedyś, pamiętał, pobił takiego jednego prawie do nieprzytomności, właśnie za owo „Szakal, szakal, wredny, rudy szakal!”. On, Daniel, był wtedy może pięcioletnim gnojkiem, chudym jak patyk, tamten, drugoklasista, wydawał się przy nim goliatem i mógł sobie pozwolić, w swoim własnym mniemaniu, na szykanowanie Daniela. Nie miał jednak cechy, którą posiadał ten ostatni: zawziętości. Podczas bójki Daniel na początku ostro obrywał, krew się lała już nie tylko z rozbitego nosa, ale i łuku brwiowego, lecz w pewnym momencie „goliat” osłabł, a „szakal”... szakal walił dalej. Na oślep, bo przez krew nic nie widział, ale nie mniej zawzięcie. Ledwie go od tamtego odciągnęli, bo byłby – waląc cały czas na oślep – „goliata” zatłukł. Od tamtej pory Daniel miał spokój. Dzieciaki omijały patrzącego spode łba „szakala” szerokim łukiem. Wzbudzał lęk nawet w zahartowanych, agresywnych i pozbawionych zasad wychowankach sierocińca. Miał spokój, ale i nie miał przyjaciół. Raz na miesiąc, z czasem coraz rzadziej, odwiedzała go „opiekunka”. Wredna, podła baba – to były jedyne określenia, jakie przychodziły Danielowi na myśl – o wrednym, podłym imieniu Krystyna, która, owszem, wychowywała go do trzeciego czy czwartego roku życia, dopóki Danielek był słodkim, pogodnym brzdącem, ale gdy zaczął chorować na nerki i gdy stał się przez to płaczliwym, wybuchowym dzieciakiem, po prostu się go pozbyła. – Nie jestem ci nic winna. Uratowałam ci nędzne życie, gdy twoja matka zmarła przy porodzie i zostałeś sam jak palec, ale teraz, niewdzięczniku, radź sobie sam – ileż razy słyszał te słowa, wypowiadane wrednym, egzaltowanym tonem... Na początku płakał i gdy odchodziła, czepiał się jej płaszcza. Odpychała go, a gdy nikt nie widział, biła pięścią albo kopała. Przestał się czepiać płaszcza. Z czasem przestał na nią czekać. Ale „opiekunka” wracała, zupełnie jakby widok marniejącego w sierocińcu chłopca sprawiał jej przyjemność. Gdy poszedł do szkoły, gdzie został od razu skreślony przez klasę jako „podrzutek z bidula”, wredna Krycha pilnie biegała na wszystkie wywiadówki,
by następnego dnia mieć powód do „odwiedzin”. Za każdą pałę dostawał w łeb. Z czasem po każdej wywiadówce bolała go cała posiniaczona głowa. Mimo to uczył się coraz gorzej, z mściwą satysfakcją czekając na następne „odwiedziny”. Czekał. Któregoś dnia „opiekunka” zapędziła się w swych metodach wychowawczych tak daleko, że siniaki miał na całym ciele i wtedy... o słodka zemsto... Daniel – wówczas dziewięcioletni – powędrował na policję i zgłosił pobicie. Wredna Krycha po raz pierwszy dostała za swoje. Potem przez długie lata go nie odwiedzała. I dobrze. Bo Daniel nie miałby dla niej dobrych wiadomości. Któregoś dnia wychowawczyni, której szczerze nienawidził, poprosiła go, by został po lekcjach. Chciał coś odpysknąć, ale kobieta patrzyła na niego tak... dziwnie, że zgodził się. Został. Może zacznie się do niego dobierać, tak jak jedna z opieki społecznej, i zgłosi tym razem molestowanie? Nie miał nic przeciwko temu, by i wredna wychowawczyni podzieliła los Krychy. Pozbyłby się i jej. Ale pani Anna miała dla niego inną propozycję. Usiadła naprzeciw chłopaka, który lada chwila miał pójść do najpodlejszej zawodówki w mieście, i nie bacząc na jego odpychającą postawę, powiedziała tylko parę zdań, parę zdań, które odmieniły jego życie: – Daniel, wiem, że mnie nienawidzisz, ale ty nienawidzisz wszystkiego i wszystkich, jesteś jednak niezwykle zdolny i nie pozwolę zmarnować się takiemu dziecku. Daniel prychnął ironicznie, ale słuchał dalej. Nikt w całym jego dwunastoletnim życiu nie nazwał go zdolnym. – Nasz informatyk rozmawiał ze mną o tobie, ponoć w mig rozgryzasz każdy program, a i sam potrafisz programować, czy to prawda? Wzruszył ramionami. „Pewnie, że prawda, głupia pindo”, odpowiedział nauczycielce w myślach. „Uwielbiam bawić się komputerem i zmuszać maszynę, by robiła to, co chcę. Potrafię już łamać zabezpieczenia waszego serwera. Gdybyś wiedziała, po jakich świńskich stronkach śmiga nasz dyro...” – Nie, tego na głos nie mógł powiedzieć. Nie teraz. Może kiedy indziej... – Daniel, mamy dla ciebie, ja i pan Marek, propozycję: on posiedzi z tobą nad przedmiotami ścisłymi, ja nad humanistycznymi, wiesz, co to znaczy, prawda? „Oczywiście, że wiem, paniusiu, ale nie muszę się z tym zdradzać, no nie? Przeczytałem wszystkie książki ze szkolnej biblioteki, bo mam mało kumpli, a dużo czasu. Tylko udaję głąba, bo tak mi wygodniej” – to też
powiedział w duchu. Lepiej się z wiedzą nie wychylać. Nauczycielka doskonale wiedziała, że Daniel nie tyle czyta, co pożera książki. Bibliotekarka już dawno chłopca chwaliła... – Jeżeli nadgonisz program, wystaramy się dla ciebie o dobre liceum z rozszerzoną informatyką. Co ty na to? Daniel milczał. „Nikt nigdy dla niego nic nie zrobił z własnej woli. Albo kupował przysługi, albo je wymuszał, a teraz nauczycielka i informatyk coś dla niego chcą, nie, wróć! Coś od niego chcą? Gówno! Nie da się podejść jak szczeniak!” I to właśnie chciał powiedzieć, gdy do klasy wpadł Marek Luterek, informatyk. – Przepraszam za spóźnienie! – zakrzyczał od progu i usiadł naprzeciwko ich obojga. – To co, Daniel, wchodzisz w to? Masz, brachu, talent i głowę na karku. Dajesz radę. Dawno nie spotkałem samorodnego geniusza i nie pozwolę ci się zmarnować. Wchodzisz w to? – Wyciągnął ku chłopcu dłoń, wierzchem ku górze. Daniel patrzył nieufnie to na panią Anię, to na pana Marka, by w końcu podjąć decyzję: szybko, żeby informatyk się nie rozmyślił, przybił „piątkę”. – Super! Tylko słuchaj, brachu, my damy z siebie wszystko i ty też musisz dać tyle samo. Kapujesz? Żebyśmy nie żałowali, że na ciebie postawiliśmy. – A co chce pan w zamian? – odezwał się po raz pierwszy od rozpoczęcia tego spotkania. – Chcę, żebyś wyszedł na ludzi – odparł poważnie informatyk. Daniel tylko na niego patrzył, niezdolny do wykrztuszenia choćby słowa. Tego dnia coś w nim pękło i postanowił wbrew wszystkim – oprócz pani Anny i pana Marka – i wszystkiemu „wyjść na ludzi”, stać się kimś we własnych oczach. Pięć lat później zarobił, nie ukradł, pierwszy milion. I ćwierć z niego przekazał, jako anonimowy darczyńca, na operację małego Karolka Luterka, który urodził się z wadą serca i tylko zabieg w monachijskiej klinice mógł uratować życie chłopczyka. Rodzice, nauczyciele z Białegostoku, nie byli w stanie uzbierać takiej kwoty. Daniel dowiedział się o tym od dawnej koleżanki z podstawówki, która odnalazła go na Naszej Klasie, i tego samego dnia pieniądze były na koncie Luterków. Marek Luterek, informatyk, który lata temu zajął się pewnym chłopcem z domu dziecka, nigdy się nie dowiedział, komu zawdzięcza życie swego synka. Pozostała jeszcze pani Anna... Nauczycielka z prawdziwego zdarzenia, która uratowała niejednego ucznia. Gmina zamierzała sprzedać kamienicę, w
której starsza już kobieta mieszkała od dzieciństwa. W tym domu od lat mieszkała jej rodzina, czym władze gminy zdawały się nie przejmować, a że trafił się inwestor, który na miejscu kamienicy chciał postawić biurowiec? Mieszkańcy mogli sobie zakładać komitety i protestować do woli... Daniel dowiedział się o proteście komitetu z telewizji. Akurat pokazano migawki sprzed urzędu gminy, na których było widać, jak policja próbuje zepchnąć protestujących na chodnik, a jedną z nich była dawna nauczycielka Daniela, pani Anna. Wkurzył się, widząc, jak napakowany gliniarz szarpie i popycha szczupłą, zabiedzoną kobietę. Na dobry początek wpuścił więc do komputerów urzędu wirusa, który po otwarciu peceta zamiast kolorowych okienek Windowsa pokazywał środkowy palec, a potem... potem przelicytował inwestora, przekazał mieszkania na własność najemcom i na do widzenia wyremontował kamienicę od piwnic po dach. Oczywiście podstawiając swego człowieka, bo Daniel nie lubił się wychylać. Pierwszy milion – jedyny uczciwie zarobiony – wprawdzie stopniał do zera, ale młody mężczyzna spłacił dług wdzięczności, przy okazji ratując dziecko i paru staruszków. Daniel uznał, że wobec społeczeństwa nie ma odtąd żadnych zobowiązań i następnego miliona już nie zarobił, a ukradł, jak to się w tym kraju i na całym świecie robi. Daniel nie miał żadnych złudzeń i żadnych skrupułów. Ci, których okradał, byli jeszcze większymi złodziejami niż on. Banki – to nimi zajął się genialny haker.
ROZDZIAŁ XIV Nie jest dobrze, siostro droga, nie jest dobrze... W co ty się wpakowałaś, dziewczyno? W pierwszej kolejności wziąłem na warsztat firmę Danki. Tamta druga sprawa – przetarg na dworek – musi poczekać. Owszem, mogę przelicytować każdego, kto stanie do przetargu, ale to był plan awaryjny. Miałem inny pomysł na rozwiązanie tego problemu i pracowali nad tym moi ludzie w Stanach, Australii, Europie, Afryce... Prędzej mógłbym wymienić miejsca, gdzie nie pracowali nad tą sprawą... Teraz więc przeglądałem historię konta mojej siostry, czy raczej firmy, która Dankę wmanipulowała w większy przekręt, i byłem coraz bardziej zaniepokojony. Powinienem się wkurzyć, ale nerwy nie są dobrym doradcą. Takie partie należy rozgrywać na zimno, szczególnie jeśli przeciwnikiem jest międzynarodowa mafia. Złamanie zabezpieczeń banku tutaj, w Polsce, żeby prześledzić, skąd pieniądze wpłynęły i dokąd wyszły, zajęło mi parę chwil. Doprawdy, powinni nad tym popracować, bo niedługo zaczną ich okradać licealiści... Dopiero cofanie się w historii tych przelewów, a było ich w sumie pięć, w kwocie, bagatela, trzydziestu milionów dolarów, stało się bardziej problematyczne. W końcu machnąłem ręką, bo co mnie właściwie obchodzi źródełko brudnej forsy? Mnie obchodzi moja siostra, która prawdopodobnie podpisywała te przelewy. Albo ktoś robił to za nią. To i tylko to chciałem wyjaśnić, nim za wyjaśnianie weźmie się pewna niemiła instytucja, z którą mam na pieńku: Komisja Nadzoru Bankowego. A do wyjaśnienia kwestii podpisów była mi potrzebna sama zainteresowana... Daniel wstał od komputera, zwykłego, niepozornego della, którego jednak dysk twardy miał pojemność większą niż wszystkie komputery Ministerstwa Obrony Narodowej razem wzięte, przeciągnął się, rozprostował przygarbiony przez wiele godzin grzbiet i przeszedł do łazienki. Myjąc zmęczoną twarz zimną wodą, spojrzał w lustro. Oprócz przezwiska, które przylgnęło do niego na całe życie i którym posługiwał się w świecie hakerów, nie miał już w sobie nic z szakala. Zabiedzony dzieciak wyrósł na przystojnego, żeby nie rzec: pięknego mężczyznę, za którym uganiały się kobiety na całym świecie. W każdym porcie miał dziewczynę – jak marynarz. Lubił towarzystwo pięknych pań, a gdy jeszcze były do tego inteligentne... Lecz bardziej cenił kumpli ze „świata cieni”, jak nazywał ludzi bez twarzy, kryjących się za ekranami komputerów. Tych, z którymi ruszał na łowy, łamiąc systemy największych organizacji,
kradnąc najpilniej strzeżone informacje, fałszując dane, wpuszczając wirusy... Czasem w słusznej sprawie, a czasem dla jaj. Kilku cieni znał osobiście i nikt by się nie domyślił, że na przykład „Jumbo Jet”, cherlawy, pryszczaty nastolatek, włamał się całkiem niedawno na serwery Pentagonu, a ta superlaska o twarzy i figurze Pameli Anderson właśnie jako „Pamela” co miesiąc, tak dla sportu, bierze się za któryś z największych banków. Co robi po włamaniu się do systemu, tego już nie chciała zdradzić. A Daniel, czyli Szakal, wolał nie pytać. Jego samego tropiła policja finansowa kilku europejskich państw, bo przez całe lata ściągał na swoje konto pojedyncze grosze z każdej transakcji międzybankowej. Nazbierało się z tych groszy już ze trzy miliony euro, gdy jakiś mędrek odkrył program przekazujący skromne drugie miejsce po przecinku na pewne konto w Liechtensteinie. Od tamtej pory Szakala ścigały psy gończe, a on miał ubaw, umykając pogoni. Uśmiechnął się do swojego odbicia w lustrze. – Jesteś okej, chłopie – mruknął. – Ale będziesz bardziej okej, gdy wyciągniesz Dankę z bagna, nie dając się przy tym samemu złapać. Pukanie do drzwi leśniczówki przerwało Danielowi konwersację z lustrem. „Oho, o wilku mowa”, myślał, podchodząc do drzwi, ale to nie Danka stała na progu, tylko Danusia. – Dzień dobry – odezwała się nieswoim głosem, patrząc pełnym niedowierzania wzrokiem na brata. Widziała go dotąd jedynie jako brodatego, zapuszczonego sąsiada w grubych rogowych okularach, mógł on być każdym, ale nie jej bratem bliźniakiem, którego teraz miała przed sobą. Jeżeli do tej pory nie wierzyła w opowieść Danki, widząc Daniela, musiała w nią uwierzyć. On był jednym z trojaczków. Koniec. Kropka. Zrobiła krok naprzód, bo on nie chciał albo nie mógł wykonać pierwszego ruchu, a potem powoli, jakby jej ramiona ważyły dziesięć razy tyle co zwykle, objęła go mocno i wtuliła twarz w koszulę na piersiach mężczyzny. Materiał zaraz zwilgotniał od jej łez. Daniel stał nadal nieruchomo, obejmując płaczącą siostrę i opierając brodę na jej pachnących łąką włosach i patrzył przed siebie, na chylące się nad jeziorem słońce. Wiedział, że wystarczy jeden zbędny ruch w tym momencie, próba wypowiedzenia choć jednego słowa, spojrzenie siostrze w oczy – i on też się rozpłacze, a tego by sobie nie darował. Stał więc i czekał, aż Danusia obetrze oczy i uśmiechnie się doń leciutko, nieśmiało, jak to ona. Dotknęła dłonią jego policzka, jak to niedawno uczyniła Danka, a on tak samo przytrzymał i ucałował tę dłoń.
– Dziękuję, że wróciłeś. Bardzo się bałam, że odszedłeś na zawsze i nigdy cię nie poznam – powiedziała cicho. Skinął głową, jeszcze nie gotów na pierwsze słowa. – Danka na mnie czeka, miałyśmy przyjść razem, żeby mogła nas sobie przedstawić, jest taka z ciebie dumna! – Tu uśmiechnęła się. – Ale postanowiłam najpierw spotkać się z tobą, bo... nie wiem, co robić. Nie wiem, jak zacząć. – Podejrzewasz, że to ona pierze brudną forsę? – zapytał wprost. Uniosła brwi, zszokowana tym, że on już wie o przelewach. – Jestem hakerem. Włamałem się do jej komputera i widziałem, czego szukasz. Znalazłem te same co ty przelewy bez pokrycia w fakturach. Takie pieniądze nie miały prawa znaleźć się na koncie skromnej firmy zarządzającej kilkoma budynkami. Danusia skinęła tylko głową, znów ocierając łzy. – Co zrobimy? – zapytała jednocześnie z rozpaczą i nadzieją. – Masz te wydruki? – Mam. – Zapytamy więc u źródła... Źródło patrzyło na kolumny liczb, nic z tego nie rozumiejąc. Spodziewała się radosnej Danusi z obiecaną niespodzianką, dostała Danusię i Daniela bez śladu uśmiechu na twarzach, podsuwających jej plik drobno zadrukowanych kartek. Wreszcie siostra ulitowała się nad Danką. – Zobacz, na twoje konto twojej firmy weszło i zaraz z niego wyszło kilka przelewów. W sumie trzydzieści trzy miliony złotych. Danka, albo ty, albo ktoś z twojej firmy pierzecie brudne pieniądze. Za to grozi więzienie! Danka wreszcie zrozumiała. I zbladła. Danusia i Daniel z natężeniem wpatrywali się w jej twarz. Wiedziała czy nie?! Poderwała wydruki do oczu. Studiowała kolumny cyfr przez parę chwil. – Co to ma znaczyć? Skąd się wzięły te pieniądze? Po co? Na co? Ja nic z tego nie rozumiem! Kto podpisał polecenia przelewów? Albo kto je zlecił? Co tu jest, do cholery, grane?! – Też chciałbym to wiedzieć – odezwał się Daniel, a Danusia mimo wszystko odetchnęła z ulgą. – W poniedziałek z samego rana jedziemy do Warszawy. Musisz zgłosić to prokuraturze, póki prokuratura nie zgłosiła się do ciebie. Danka, półprzytomna z szoku i przerażenia, kiwnęła tylko głową. Danusia uścisnęła zimną dłoń siostry. Nie martw się – mówiła bez słów. – Jest z nami Daniel, nasz brat. On nie
pozwoli skrzywdzić żadnej z nas. Godziny soboty, a potem niedzieli wlokły się w nieskończoność. Daniel zaszył się w swojej leśniczówce, prosząc, by dziewczęta nie przeszkadzały mu aż do poniedziałku, one zaś, mając nadzieję, że brat próbuje uratować Dankę, a nie maluje pejzaż czy martwą naturę, spełniły jego prośbę. Za to w poniedziałek rano zawiózł obie siostry do Warszawy i odstawił Dankę wprost pod drzwi prokuratora. Po czym wrócił do samochodu, by czekać na siostrę razem z Danusią. Gdy po całym dniu przesłuchań, ledwie żywa, ale wolna, bez kajdanek na rękach, Danusia wyszła przez drzwi szarego nieprzyjaznego budynku, brat i siostra byli już przy niej. Daniel zacisnął palce na ramionach słaniającej się dziewczyny tak silnie, że Danusia stanęła prosto. – Mów: zdążyliśmy? – Zdążyliśmy – szepnęła i rozpłakała się. Z piersi mężczyzny wydobyło się westchnienie ulgi. Jedna z sióstr była chwilowo bezpieczna. Mógł więc zająć się tą drugą. Kto by pomyślał, że dla mnie, samotnego wilka, dwie kobietki – moje cudem odnalezione siostry – staną się całym światem? Że dzięki nim zyskam rodzinę, której nigdy nie miałem? Że będę gotów o jedną i drugą stoczyć bój z urzędasami, prokuraturą, policją, a może i mafią, nawet za cenę własnej wolności albo i życia? Sentymentalny się staję na stare lata i mięknę... Jedno muszę przyznać, choć niechętnie: to wszystko zawdzięczam komuś, komu nie chciałbym zawdzięczać nawet kromki chleba – Krystynie Kępie, akuszerce, która zaoferowała pomoc mojemu ojcu, gdy ten rozpaczał nad zwłokami żony. Wierzę, że kochał moją matkę i rozpaczał szczerze. Wierzę, że gdyby mógł, nie oddałby żadnego z nas trojga. Wierzę, że zatrzymał najsłabszego noworodka – Danusię – bo bał się o nią najbardziej, a nie liczył na jej rychłą śmierć. Wierzę, że ufał akuszerce, której oddawał dwoje pozostałych, silnych i zdrowych dzieci, znał ją od lat, przyjmowała wszystkich Wrześniów, od najstarszego, Wojtka, po najmłodszą, Izę. Była kuzynką mojej matki, komu miał więc ufać jak nie jej? Danka trafiła dobrze, choć jej przybrani rodzice musieli za nią zapłacić równowartość dobrego samochodu. Natomiast ja... czego ojciec nie mógł wiedzieć... ja Kryśce Kępie posłużyłem jako narzędzie zemsty. Parędziesiąt lat wcześniej kochały się w Staśku Wrześniu i ona, i moja matka. Kryśkę odrzucił, wybrał matkę. Nie wiem, czy ta pierwsza czekała na dzień, w którym będzie mogła się zemścić, czy po prostu znalazła się we właściwym miejscu o właściwej porze, grunt że „zaopiekowała się” dziećmi zmarłej najgorzej jak mogła: dziewczynkę
sprzedała, chłopca podrzuciła do domu dziecka. Skąd o tym wszystkim wiem? Bo sama mi się z tych podłości wyspowiadała tuż przed śmiercią. A umierała w cierpieniu, niech jej ziemia mimo wszystko lekką będzie. Na koniec prosiła o wybaczenie, ale... wstrząśnięty, nie potrafiłem jej go dać. Wybaczenie ma się w sercu, a nie na języku. Trzeba poczuć, że wybaczasz, a nie rzucić jednym pięknym słowem. Ja po tej „spowiedzi” nie czułem nic. A już na pewno nie czułem wybaczenia. Umarła bez niego. Teraz próbuję wybaczyć temu, kto skrzywdził mnie na równi z nią. Mojemu ojcu. Kiepsko mi to wychodzi, ale będę się starał. Muszę wierzyć, że gdyby mógł... gdyby zdołał... Kiedyś spotkam się z nim twarzą w twarz i zadam to właśnie pytanie: Gdybyś mógł, czy zatrzymałbyś nas troje? Zobaczymy, co odpowie. Na razie jestem mu wdzięczny za jedno: że Danusia żyje. Że mimo wszystko wyrosła na śliczną i dzielną kobietę, a przy tym prawdziwie dobrą. Coraz mniej jest takich ludzi. Za to, że wyhodowałeś tę delikatną, cenną roślinkę, dziękuję ci, stary draniu.
ROZDZIAŁ XV Wiśniowy Dworek miał gościć w swych progach niezwykłe towarzystwo. Śmiało można było powiedzieć, że towarzystwo wzajemnej adoracji. Tydzień temu, gdy rozstawali się pod mokotowską prokuraturą, Danka – jeszcze blada po wielogodzinnym przesłuchaniu – szepnęła do Daniela: – Powiesz Danusi o przetargu, dobrze? Ja już nie mam siły... Zgodził się oczywiście. Mogła wracać do domu. Do swojego domu. Stwierdziły bowiem, obie z Danusią, że czas zakończyć trwającą sześć tygodni mistyfikację i wrócić na swoje miejsca. Danka do firmy, Danusia do szkoły. Zakład, do którego przyznały się bratu ze wstydem, pozostał nierozstrzygnięty. Mimo to Danusia postanowiła podarować siostrze bezcenną pamiątkę po matce: jej portret, jedyny, jaki znalazła w domu w Sieczychach, bo resztę ojciec zniszczył albo ukrył. To jednak zamierzała uczynić w następną sobotę, podczas przyjęcia na cześć Daniela, na które zaprosiła do Milewa siostrę, brata oraz Melanię i Maurycego. Chciała zaprosić również swego ojca, który właśnie wyszedł ze szpitala i znów postanowił zaszyć się w pustym domu w Sieczychach, ale Daniel postawił sprawę jasno: – Albo on, albo ja. Wybór w tym wypadku był prosty. Podczas drogi z Warszawy do Milewa Daniel opowiedział Danusi niemal wszystko, co wiedział o ich narodzinach. Zataił tylko fakt, że po przyjściu na świat Danusia była bliska śmierci, bo nie chciał, by zwątpiła w ojca kolejny raz. Lepiej niech się przez resztę życia nie zastanawia, czy Stanisław Wrzesień chciał naprawdę zaopiekować się najsłabszym dzieckiem, czy też liczył, że to dziecko.... Wystarczy, że on, Daniel, o tym rozmyślał nie raz i nie dwa. Będzie musiał powtórzyć tę nie najweselszą opowieść Dance, ale ona przyjmie to zupełnie inaczej... Danusia zrewanżowała się Danielowi wspomnieniami z dzieciństwa. Tymi dobrymi. Bardzo chciała, by brat poznał ojca z jak najlepszej strony. Może z czasem się do niego przekona? Może jeszcze siądą przy jednym stole jak prawdziwa kochająca się rodzina? Na razie nie było na to szansy, ale czas przecież leczy rany. Dojeżdżali do Augustowa, skąd do Milewa było już niedaleko, gdy mężczyzna postanowił poruszyć drugą, bardzo delikatną sprawę. Sprawę przetargu na Wiśniowy Dworek, który dla Danusi był całym światem. – Nasza siostra – zaczął, smakując te dwa słowa niczym ambrozję – dostała list z ANR.
Danusi ten skrót musiał coś mówić, bo aż zesztywniała, patrząc na brata wyczekująco. – Ogłosili przetarg na Wiśniowy Dworek – mówił dalej wolno i spokojnie, patrząc na drogę. – Przetarg ograniczony. Ktoś musiał nieźle posmarować pod stołem, bo takich obwarowań co do osób, jakie mogą wziąć w nim udział, jeszcze nie widziałem. – To znaczy kto może, a kto nie? – Ty na pewno nie. Skurczyła się. Zmalała. Zapadła w sobie. – Jeszcze go nie przegrałaś, a ten cwaniak nie wygrał – zauważył. – I moja w tym głowa, by jak najdłużej ten stan utrzymać. Nie pozwolę wyrzucić cię na bruk. – Ostatnie słowa zabrzmiały tak ostro, że Danusia aż zadrżała. I musiała mu uwierzyć. Kto jak kto, ale Daniel zrobi wszystko, by jej pomóc. Bo ona dla niego zrobiłaby wszystko. Próbowała mu to powiedzieć, choć ściśnięte gardło odmawiało jej posłuszeństwa, gdy odezwała się Marszem triumfalnym jego komórka. Odebrał. – Tylko krótko i na temat, bo prowadzę – rzucił, widząc na wyświetlaczu, kto dzwoni. – Szefie – usłyszał w odpowiedzi – mamy go! – Kto to jest? Zanotował imię i nazwisko w pamięci. – Dobra robota. Dzięki – powiedział z uznaniem i już chciał się rozłączyć, ale rozmówca zatrzymał go następnym zdaniem: – Szefie, to nie wszystko. Namierzają cię. Daniel zacisnął usta w wąską kreskę. Tak szybko? Musiał popełnić jakiś błąd, a on nie tolerował błędów ani u siebie, ani u innych. – Co mają? – Twoją carrerę. Tę, którą tak niefrasobliwie zostawiłeś w Gdyni. Zerknął na Danusię. Patrzyła w okno, zamyślona. Nie zważając na to, czy słucha, czy nie, pytał dalej: – Pluskwa czy GPS? – Jedno i drugie. Mają ją jak na widelcu. Może pora się ewakuować? – Jeszcze nie teraz – wycedził. – Muszę dokończyć parę spraw. Dzięki za ostrzeżenie. – No problem. Uważaj na siebie, szefie. – Będę uważał. Znajdź mi wszystkich udziałowców IP.Co., wszystkich, co do jednego, i prześlij ich namiary na mój adres, okej? To pilne. – Jasna sprawa, szefie. Dziś będziesz je miał.
– Dzięki. Wsunął telefon do kieszeni i prowadził dalej. – Masz przez nas kłopoty – odezwała się Danusia. – Kłopoty to moja specjalność – zbył ją. – Nic o tobie nie wiem – westchnęła. – Oprócz tego, że jesteś moim bratem. I to mi wystarczy. – Pogładziła jego zaciśniętą na kierownicy dłoń i uśmiechnęła się. – Jeżeli my mogłybyśmy zrobić coś dla ciebie, tylko powiedz. – Dobrze, Danuśka, powiem. Miała nadzieję, że i on się uśmiechnie, ale Daniel pozostał poważny. Czasu było coraz mniej, czuł, jak zaciska się wokół niego pętla, a miał jeszcze tyle do zrobienia... – Nami się nie przejmuj – mówiła dalej. – Radziłyśmy sobie same przez tyle lat, damy radę i teraz, gdy jest nas dwie. Przecież nie mogą Dance nic zrobić, prawda? – Nie pozwolę skrzywdzić żadnej z was. To nie była odpowiedź na jej pytanie. Poczuła ukłucie strachu. – Mogą? Posłał jej nic nie mówiące spojrzenie. Przez parę kilometrów jechali w milczeniu. Wreszcie, skręcając w kierunku Milewa, powtórzył: – Nie pozwolę skrzywdzić żadnej z was. Rozstali się pod Wiśniowym Dworkiem. – Będziesz do mnie zaglądał? – zapytała, głaszcząc brata po ramieniu. Ku jej zdziwieniu i rozczarowaniu Daniel pokręcił głową. – Muszę załatwić parę spraw. Ale w sobotę przyjdę na wasze małe przyjęcie. – Nasze – poprawiła go. – Nasze – zgodził się. – Tylko, błagam, nie uszczęśliwiaj mnie towarzystwem ojca. – Nie zrobię tego – obiecała. Cmoknął ją w policzek, potargał włosy, które powoli zaczynały Danusi odrastać i już upinała je spineczką, po czym wsiadł do samochodu i odjechał. Danusia machała mu na pożegnanie dotąd, aż zniknął za zakrętem, a potem westchnęła smutno, pocieszając się w następnej chwili, że ma brata blisko siebie, za jeziorem, i była gotowa objąć dwór z powrotem w posiadanie. Weszła na ganek, przetarła ręką kolorowe szybki, przekręciła klucz w zamku i wreszcie była w ukochanym domu... Danka ze zdumieniem oglądała swoje mieszkanie. Niby w jej życiu nie
zmieniło się nic od chwili wyjazdu do Jastrzębiej Góry, a zmieniło się wszystko. Całe życie Danki Lucińskiej wykonało salto mortale. O dziwo, przeżyła ten przewrót! Wyjeżdżała stąd jako jedynaczka, kochająca swych nadopiekuńczych rodziców, ale bardzo samotna. Teraz miała brata i siostrę! A nawet więcej braci i sióstr, których kiedyś na pewno pozna, tak jak poznała swego biologicznego ojca. Wyjeżdżała jako sfrustrowana, zniechęcona i przemęczona dyrektorka firmy. Dziś firma chwiała się w posadach, a jej konta zajął prokurator, bowiem jeden z udziałowców – nie wiadomo jeszcze który – podrabiał jej, Danki, podpis na przelewach i prał forsę pochodzącą z handlu narkotykami czy czegoś jeszcze gorszego, ale brat i siostra ocalili jej skórę. Nie wiadomo bowiem, jakby się to bez ich ingerencji skończyło. Prokuratura inaczej patrzy na kogoś, kto zgłasza przestępstwo, a inaczej na kogoś, kogo na przestępstwie przyłapała. Wyjeżdżała stąd wreszcie jako zdeklarowana warszawianka, która nigdzie indziej życia sobie nie wyobraża, tymczasem zakochała się w polskiej wsi i pewnym pięknym dworku. Kiedyś – o tym ostatnio marzyła – kupi sobie taki sam na własność. Odremontuje, umebluje sprzętami z epoki i będzie wiodła szczęśliwe, spokojne życie u boku takiego Rogera. Nie była to niemiła myśl... Z uśmiechem błąkającym się w kąciku ust przeszła z salonu do sypialni, wszędzie widząc ślady swej siostry: a to obrazek z wiejskim pejzażem, a to makatkę. Danusia te surowe biało-metaliczne wnętrza próbowała na wszelkie sposoby oswoić, dodając im nieco barw i delikatnych faktur. Na skórzaną sofę z Ikei narzuciła piękny wrzosowo-lawendowy patchwork, na podłogę z surowego drewna położyła pleciony dywanik w podobnych odcieniach. Na stole ze szkła i chromu zagościł obrus z mereżką, a na fotelach narzuty z długim włosem. Mieszkanie było niby to samo, ale nie takie samo. I bardzo się Dance ta przemiana podobała. Padła na wznak na szerokie łóżko i wsłuchała się w odgłosy ulicy za oknem, w jednostajny szum miasta. Wolała jednak śpiew ptaków i szum drzew wokół Wiśniowego Dworku... Wstała, podeszła do biurka i z szuflady wyciągnęła zamkniętą na kluczyk szkatułkę. Kluczyk wisiał po wewnętrznej stronie drzwiczek. Każdy mógł przeczytać jej dziennik, ale Danusia przecież by tego nie zrobiła! Otworzyła ozdobny zeszycik i zaczęła czytać ostatni wpis: „Moje Wielkie Marzenie...” – spojrzała na datę, dzień przed wyjazdem do
Jastrzębiej Góry. – „Niewielki domek przegląda się w tafli leśnego jeziora...” Czytała o szklarni, w której będzie hodować róże, o koniku, dla którego znajdzie się miejsce w stajni, o pokoju gościnnym na piętrze, w którym będą pomieszkiwać rodzice, gdy przyjadą w odwiedziny... Siostry w tym marzeniu nie było, bo przecież wtedy nie mogła o niej marzyć, teraz jednak wiedziała, że gdyby ktoś dał jej wybór: rodzeństwo czy domek nad jeziorem, oddałaby za Danusię i Daniela wszystkie domki, mieszkania, nawet pałace, gdzie tam pałace!, resztę świata! Danusi przechodzącej z sali do sali, z pokoju do pokoju, też się wydawało, że przez ostatnie tygodnie w Wiśniowym Dworku nie zmieniło się pozornie nic, a jednak zmieniło się w nim wszystko. Ona też znajdowała i w szkole, i w mieszkanku na piętrze ślady siostry. Sale lekcyjne zmieniły wystrój. Dotąd były to zwykłe izby szkolne, choć duże, wysokie i jasne, teraz jedna stała się łąką, druga lasem, a trzecia... jeziorem? Danka i dzieci naznosiły kwiatów, gałęzi, pieńków, przyozdobiły ściany krepiną, wycinankami, obrazkami, w sali „jeziornej” powstała maleńka plaża i symboliczny pomost z kilku deszczułek... Skąd Danka czerpała pomysły? Przecież miała umysł zarządcy, a nie plastyka. Danusia z dumą i uznaniem myślała o siostrze, podziwiając jej dzieło. Uczniowie też się napracowali, będzie musiała ich z serca pochwalić. Zaraz, zaraz! Przecież ona, Danusia, nigdzie stąd nie wyjeżdżała! Te pomysły zostały przedstawione jako jej własne! Dzieci już zapewne zebrały pochwały i nagrody od swej nauczycielki! Musi zacząć jutro lekcje jak gdyby nigdy nic! Co za poplątanie z pomieszaniem. Ciekawe, jak pierwszego dnia pracy radzi sobie druga z bliźniaczek... Druga z bliźniaczek nazajutrz przed południem przeszła nie niepokojona przez recepcję, wjechała windą na piąte piętro i weszła do swego biura. Zadziwiająco pustego jak na zwykły, powszedni dzień. Z całej załogi na stanowisku trwała tylko Agata, sekretarka. – Cześć, gdzie reszta? – Stanęła przy biurku dziewczyny i zajrzała do sterty korespondencji. – To pani dyrektor nic nie wie? – Agata podniosła na nią przestraszony wzrok. – Dziś z samego rana wpadł tu pan Hugo, bardzo poruszony, i zwolnił wszystkich oprócz mnie. – Zwolnił? Jak to zwolnił? Dał im urlop? – Nie. Wyrzucił. Ja mam pracować do końca miesiąca. Pani jest proszona do swojego gabinetu. Natychmiast. Danka poczuła... właściwie nic nie poczuła. Miała w umyśle i sercu zupełną pustkę. Wczorajsza wielogodzinna „wizyta” w prokuraturze wyprała
z niej wszystkie emocje. Spodziewała się przecież szybkiej reakcji szefostwa na doniesienie o przestępstwie, ale mimo wszystko miała nadzieję... że rozejdzie się to jakoś po kościach. Widać nie było takiej opcji. Nie, jednak coś czuła. Strach. Nie przed wywaleniem z pracy, tego się spodziewała i taki obrót spraw przyjęłaby z ulgą, ale przed zemstą tych z IP.Co. Praniem brudnych pieniędzy nie zajmuje się międzynarodowa sieć pralni chemicznych... Co mafia może zrobić donosicielce? Wszystko! Ruszyła do swojego gabinetu na miękkich nogach. Bardzo potrzebne było jej teraz czyjeś wsparcie. Nie czyjeś – najlepiej Daniela. Wyjęła z torebki komórkę i wybrała jego numer. Odebrał niemal natychmiast. – Daniel, wyrzucili wszystkich – zaszeptała, oglądając się na Agatę. Ta oczywiście podsłuchiwała. – Już wiedzą, boję się... Jesteś tam? – Jestem – usłyszała głos brata i mocniej zacisnęła palce na telefonie, jakby była to dłoń Daniela. – Słuchaj uważnie: dziś rano każdy z udziałowców tej całej IP.Co. miał telefon od inspektora nadzoru bankowego, który podczas wyrywkowej kontroli znalazł przelewy bez pokrycia na koncie pomocniczym. Podczas tej rozmowy, możesz się domyślać, że niezbyt przyjemnej dla tamtych, zobligował każdego z IP.Co. do złożenia obszernych wyjaśnień. Ze swej strony dodał, że podpisy na przelewach były fałszowane, a pracownik banku, który musiał zgodnie z prawem potwierdzać każdy przelew, został przekupiony. To wszystko usłyszeli ci kanciarze od inspektora. – Skąd to wiesz? Rozmawiałeś z nim? Będę miała kłopoty? – Ty – już nie. To twoje podpisy fałszowali. Oni – pewnie też nie. W świecie takich pieniędzy kłopoty miewają tylko płotki. Popłynie Hugo, to tak do twojej wiadomości. – Och! – zdobyła się tylko na krótki okrzyk. I nagle zrozumiała coś jeszcze. To Daniel podał się za inspektora, żeby ratować jej skórę! Oby i on nie okazał się płotką... – Dziękuję, braciszku. Za wszystko. I, błagam, uważaj na siebie! – Uważam – odparł krótko i rozłączył się. Danka nacisnęła klamkę i pewnym krokiem weszła do gabinetu. Tam zaś roztrzęsiony Hugo powtórzył jej słowo w słowo to, co przed chwilą usłyszała od brata, ale ona była już spokojna. Bez krzty współczucia patrzyła na człowieka, który ją w ten przekręt wmanewrował. Była pionkiem w grze. Miała zostać wykorzystana i poświęcona. Kiedy Hugo zamierzał donieść na nią? Słuchając płaczącego niemal faceta, Danka zrozumiała też, że ta praca to nie był przypadek ani dar niebios. Szefowie IP.Co. poszukiwali takiej właśnie
naiwnej, nieopierzonej Danki, której nie przyjdzie do głowy kopać w papierach zbyt głęboko. Saldo na koncie pomocniczym w IP.Co. wykazywane w comiesięcznym sprawozdaniu było zerowe. Brudnych przelewów księgowa nie wykazywała. A księgową przyjmował Hugo, nie Danka... Tymczasem Hugo coś jeszcze bredził o lojalności, o wzięciu przez Dankę choć części winy na siebie, ale dziewczyna nie zwracała już na niego uwagi. Spakowała parę osobistych drobiazgów, laptopa już nie było, mimo że kupiła go za własne pieniądze, podręczniki do zarządzania cisnęła na dno szafy i wyszła bez pożegnania, nie oglądając się za siebie. Miała w plecy półtorej pensji, ale była wolna i, jak zapewnił ją brat, bezpieczna, a to najważniejsze. Już na ulicy zatrzymała się i oparła o ozdobną kolumnę, czując, że miękną jej nogi. Owszem, była wolna, ale... co dalej? Starałem się, jak mogłem, uspokoić Dankę, sam jednak taki spokojny nie byłem. Mafia ma długie ręce, lepiej, żeby moja siostra w nie nie wpadła. Musiała zniknąć na jakiś czas z Warszawy, a gdzie była bezpieczniejsza nawet bardziej niż na krańcu świata? W małej wiosce, o której nikt z IP.Co. nie wiedział... Wykonałem jeszcze parę telefonów i mogłem zająć się następną sprawą. Mężczyzną, którego moi ludzie tropili po całym świecie. Okazało się, że jest tutaj, w Polsce, zatrzymał się w sopockim hotelu. Nie wiem, czy mam się cieszyć na to spotkanie, czy nie, ale porozmawiać z nim muszę. Potem mogę odejść.
ROZDZIAŁ XVI Daniel, w eleganckim garniturze szytym na miarę w madryckiej pracowni Balthazara, prezentował się jak młody, bogaty biznesmen albo spadkobierca fortuny. Miał wiele twarzy. Potrafił zmieniać się jak kameleon. Swoją prawdziwą twarz zarezerwował dla sióstr. Dla tego, z którym miał się spotkać w hotelowej restauracji, wcielił się właśnie w biznesmena z klasą. Wszedł do holu, rozejrzał się odruchowo po sali restauracyjnej i... aż drgnął z zaskoczenia. Przy stoliku, który zarezerwował na to spotkanie, siedział... znajomy brunet! Ten, który podrywał siostry Daniela w Jastrzębiej Górze! Czy to możliwe, że on jest... Podszedł do stolika, nie dając po sobie poznać zmieszania. – Pan Roger Nicelly[1]? – Tak, to ja – odparł zapytany po angielsku. – Z kim mam przyjemność? Domyślał się tego wprawdzie, bo podobieństwo tego eleganckiego mężczyzny do dwóch sióstr poznanych w Jastrzębiej Górze było uderzające, ale Roger nie miał pojęcia, jaki jest cel tego spotkania. Daniel wyciągnął do mężczyzny dłoń. – Jestem Daniel van der Welt, brat Danusi Wrzesień i Danki Lucińskiej. Spotkał je pan w hotelu Jantar. Mężczyzna przytaknął. – Chciałem porozmawiać o pewnej nieruchomości – Daniel mówił wolno, ważąc każde słowo – która jest bliska mojej siostrze... – Mówi pan o Wiśniowym Dworku? – W oczach Rogera pojawił się błysk zrozumienia. – Tak właśnie. O Wiśniowym Dworku, który ponad sześćdziesiąt lat temu został zagrabiony rodzinie Milewskich. Pana rodzinie. Danka miała cel: pojechać do swego mieszkania na Mokotowie, spakować walizkę albo dwie – na dłuższy pobyt przyda się większa ilość ciuchów – i ruszyć za głosem serca, na północ. Tutaj, w Warszawie, już nic jej nie trzymało. Mieszkanie to nie dom, a domem Danki był jeśli nie Wiśniowy Dworek, który przecież w sercu należał do Danusi, to zapewne jakiś inny domek, który Danka dopiero musi odnaleźć. Bo tego, że jakieś piękne, spokojne miejsce, gdzie będzie mogła zająć się hodowlą róż, czeka gdzieś i na nią, Danka była pewna. Już skręcała w ulicę, przy której znajdowało się ogrodzone wysokim parkanem osiedle, gdy zmieniła nagle zamiar. Najpierw pożegna się z rodzinnym domem na Sadybie. Rodzice prosili, by tam zajrzała, bo najemcy właśnie opuścili zajmowane pokoje i dom stał pusty. Miał być wystawiony na
sprzedaż, jeśli Danka zdecyduje się wyjechać z Warszawy na stałe. Podjechała więc pod ładną, niemal stuletnią willę, otoczoną wspaniałym ogrodem. – Przypomnij mi, dlaczego wybrałaś getto na Mokotowie zamiast tego raju na ziemi? – zapytała półgłosem samą siebie, otwierając bramę ciężkim mosiężnym kluczem. Mogła przecież zostać tutaj, po wyprowadzce rodziców na Mazury sama byłaby sobie sterem, żaglem i okrętem, ale nie! Musiała odciąć się od przeszłości, zupełnie jakby była ona nie wiadomo jak dramatyczna, i gnieździć się w dwupokojowym mieszkanku, którego tak naprawdę nie lubiła... – Cała ty – prychnęła, wchodząc do holu. Obawiała się, że dom będzie przedstawiał sobą obraz nędzy i rozpaczy, jak po przejściu tajfunu, najemcy rzadko bowiem dbali o nie swoje mienie, ale przyjemnie się rozczarowała: albo oni, albo rodzice zlecili gruntowne porządki, bo cała willa lśniła czystością. Weszła na piętro, do pokoju, który kiedyś był całym światem dorastającej Duszki i nie stracił przez wszystkie te lata nic ze swego uroku. Nadal pachniał krochmaloną i wymaglowaną pościelą, woskiem do parkietów i sosnowym drewnem, z którego zrobione były wszystkie meble. Był to piękny, jasny i przytulny pokój i Danka poczuła głęboką nostalgię za dawnymi czasami... Usiadła przy sekretarzyku, przeciągnęła dłonią po gładkim drewnie, na którym kiedyś wyskrobała: D + J = WM. Kim był J? Zmarszczyła brwi, niepamiętała ani imienia, ani twarzy chłopca, którego darzyła WM tak wielką, że aż zniszczyła piękny blat sekretarzyka. Pamiętała za to zmartwioną minę mamy, która podarowała Dance ten właśnie mebelek, należący przedtem do małej Melanii... Danka wstała i podeszła do łóżka, szerokiego, wygodnego, z miękkim materacem i czystą pościelą. Teraz była już pewna, że to rodzice sprzątali dom. Mama zawsze zostawiała pod poduszką saszetkę z pachnącymi ziołami. Teraz było to geranium. Dziewczyna przytknęła policzek do puchowej poduszki i przymknęła oczy. Poczuła się bardzo zmęczona wydarzeniami czterech ostatnich dni. Sen otoczył ją i zamknął w bezpiecznym cichym kokonie... Przespała resztę dnia i kawałek wieczoru, a skoro i tak nigdzie się jej nie spieszyło, mogła zostać w rodzinnym domu do rana. Dwaj mężczyźni usiedli przy stoliku, mierząc się nawzajem uważnym spojrzeniem. Obaj eleganccy, pewni siebie, idealnie pasowali do wnętrz stylowej, pięciogwiazdkowej restauracji. Obaj przyciągali spojrzenia kobiet, bo zarówno jeden, jak i drugi wyróżniali się wybitnie męską urodą, siłą
charakteru widoczną w zdecydowanych rysach twarzy oraz inteligencją błyszczącą i w czarnych oczach jednego, i w szaroniebieskich drugiego. Oj tak, mogli się podobać... – Na Wiśniowy Dworek, jak nazwała tę nieruchomość moja siostra, został ogłoszony przetarg – zaczął Daniel, gdy podano im drinki. Roger słuchał uważnie. – Danusia nie ma szans go wygrać. Przetarg jest ustawiony pod pewnego hurtownika z Suwałk, który opłacił kogo trzeba i ma wygraną w kieszeni. Mnie stać na przebicie każdej oferty, ale nie spełniam warunków przetargu, zresztą... nie po to ganiałem po całym świecie za spadkobiercami Milewskich, by teraz sprzątnąć im sprzed nosa to, co do nich należy. Co do pana należy. Roger skinął głową. Wprawdzie nie wierzył w bezinteresowność tego człowieka – altruiści istnieją już tylko w baśniach – ale miał nadzieję, że propozycja, którą tamten zaraz zapewne przedstawi, będzie interesująca. – Ja chcę tylko jednego... – Daniel zawiesił głos. Wreszcie doszli do sedna. – Chcę, żeby moja siostra, Danusia Wrzesień, była szczęśliwa. A jej do szczęścia potrzebny jest ten dom. Tylko tyle i aż tyle. Już teraz proponuję panu odkupienie Wiśniowego Dworku za cenę, jaką pan wyznaczy. Ma mnie pan w garści, wiedząc, jak zależy mi na tej nieruchomości. Mam tylko nadzieję, że nie wykorzysta pan tej wiedzy. – Daniel uśmiechnął się lekko. Roger również uniósł kąciki ust w uśmiechu. Podobał mu się taki obrót spraw. Podobało mu się zdecydowanie brata Danusi. Tak samo jak podobała się Rogerowi sama Danusia. – Służę również wszelką pomocą w staraniach o zwrot nieruchomości – dodał Daniel. Roger przyglądał się mu przez chwilę zmrużonymi oczami, szukając fałszu w twarzy swego rozmówcy, ale Daniel miał czyste intencje. – To interesująca propozycja – zaczął wolno Kanadyjczyk. – Muszę się nad nią zastanowić. – Oczywiście – zgodził się Daniel. On ze swej strony nie mógł uczynić nic więcej. Odnalazł spadkobiercę, nim dwór poszedł pod młotek. Zdążył. Przedstawił spadkobiercy dobrą ofertę. Czy ten ją przyjmie, czy nie, na to Daniel wpływu już nie miał. Nie był gangsterem i nie zmuszał ludzi do sprzedaży domu pod groźbą pistoletu przystawionego do skroni. – Gdyby pana siostra mogła pozostać we dworze, nadal byłby pan zainteresowany pomocą w przeprowadzeniu postępowania spadkowego? – Pozostać we dworze? – Daniel zmarszczył brwi. – W jakim charakterze? Dyrektorki szkoły? Przyjechał pan do Polski tylko po to, by
przejąć swoją własność. Chce ją pan przekazać gminie? – Nie. Chcę zatrzymać dwór dla siebie, mojej żony i dzieci. – A Danusia miałaby wam usługiwać? – Daniel zadał to pytanie spokojnym tonem. Za spokojnym. – Nie, panie van der Welt, mam wobec pana siostry inne plany – odrzekł Roger, a w jego czarnych oczach pojawił się błysk rozbawienia. – Mógłbym je poznać? Roger pokręcił głową. – Za wcześnie. Widać było, że dobrze się bawi narastającym wzburzeniem Daniela. I nagle Daniel zrozumiał. Przez długą chwilę patrzył tamtemu w oczy, a gdy Roger nie odwrócił swego coraz bardziej rozbawionego spojrzenia, on, Daniel, też zaczął się uśmiechać. – Pragnę więc pana poinformować – zaczął uprzejmie – że temu, kto skrzywdzi Danusię, będę zmuszony przestrzelić oba kolana i spalić dach nad głową. – Przyjąłem ostrzeżenie do wiadomości – Roger równie uprzejmie skinął głową. I naraz obaj, w tym samym momencie, parsknęli śmiechem. – Mocny jesteś, przyjacielu. – Daniel uniósł szklankę z drinkiem. – Ty również. – Roger uniósł swoją. – Za męską przyjaźń? – I szczęście naszych kobiet... Szkło brzęknęło cicho. Równie cicho zaśpiewała komórka Daniela. Rzucił okiem na wyświetlacz. – O naszych kobietach mowa... Tak, Danuśka? Wpadnę. I przyprowadzę ze sobą kumpla. Znajdziesz jeszcze jedną porcję? Znakomicie, będziemy za dwie, trzy godziny. Tak, koniecznie ptysie z bitą śmietaną! Do zobaczenia w Wiśniowym Dworku. Rozłączył się i spojrzał z uśmiechem na Rogera. – Danusia, ta sama wobec której żywisz jakieś plany, zaprasza nas na obiad. I pyszny podwieczorek. Kolacji nie obiecuję, a śniadanie zjesz na razie we własnym towarzystwie. – Puścił do mężczyzny oczko, a ten roześmiał się w głos. – Nie ma to jak kochający brat: pies ogrodnika to przy nim potulne jagnię. Danusia spodziewałaby się każdego, ale nie Rogera. Pojawienie się czarnowłosego mężczyzny w towarzystwie brata było dla niej takim szokiem, że przez parę chwil patrzyła to na jednego, to na drugiego, nie mogąc wykrztusić słowa.
– To wy się znacie?! – wykrzyknęła w końcu. Nie wierzyła w takie zbiegi okoliczności: nagrana przez Daniela wycieczka do sanatorium, spotkanie tam, oprócz oczywiście Danki, dwóch nieznajomych mężczyzn, w tym Rogera, który zapadł Danusi w serce, i teraz ten sam mężczyzna jak gdyby nigdy nic po raz drugi zjawia się w Wiśniowym Dworku, tym razem jako kumpel Daniela! – Czy to kolejna intryga mojego braciszka? – Jak dotychczas wszystkie moje intrygi były udane – zauważył pogodnie Daniel. Danusia pokręciła tylko głową i zaprosiła mężczyzn do środka. Roger, przechodząc obok dziewczyny, ujął jej dłoń i ucałował ją, a Danusia spłoniła się niczym pensjonarka. – Jestem głodny jak wilk. – Daniel zajrzał pod pokrywkę pyrkoczącego garnka. – Co to, pani dobrodziejko? – Kociołek drwala. Wrzucam do środka wszystko, co mam pod ręką, doprawiam ziołami i jest. – Ręczniczki kuchenne, zakrętki od słoików i otwieracz do konserw też? Roześmiali się wszyscy troje. – Tym razem nie. Mięso, biała kiełbasa, grzyby suszone, pomidorki, papryka, cebula i dużo, dużo przypraw. Będzie wam smakować. I smakowało. Przy deserze, na który dziewczyna podała ptysie z własnoręcznie ubitą świeżą śmietanką, Daniel przedstawił Rogera z nieco innej strony, niż Danusia dotąd go znała. To nie był już li tylko przygodnie spotkany kanadyjski biznesmen... – To syn Halszki i Tomasza Milewskich. Tych Milewskich. – Daniel powiódł wzrokiem po pokoju. Po jego słowach zapadła cisza. Danusia okrągłymi oczami patrzyła na tego, którego szukała od lat, on zaś z niepokojem spoglądał na nią. – Jesteś właścicielem Wiśniowego Dworku? – wyszeptała. A więc stało się! To, o czym marzyła i czego się obawiała! Może jednak nie...? – Jeszcze nie jestem, długa droga przede mną, ale będę się starał o odzyskanie swego dziedzictwa – odrzekł spokojnie. – Najpierw trzeba zapobiec przetargowi. Twój brat zaoferował pomoc – Roger posłał Danielowi pełne wdzięczności spojrzenie. Danusia z jednej strony chciała, by Roger zamieszkał we dworze choćby jutro, z drugiej, by wyjechał do tej swojej Kanady i tam pozostał. Co będzie ze szkołą, gdy dwór wróci do rodziny Milewskich? Co będzie z nią, Danusią? – Mam nadzieję, że ten fakt nic nie zmienia w twoich planach – ciągnął Roger. Przy słowie „plany” Daniel uśmiechnął się lekko. – I że zostaniesz tu,
jak długo będziesz chciała. – Naprawdę?! – krzyknęła z niedowierzaniem. – Pozwolisz mi zostać we dworze? Nie wyrzucisz za drzwi, gdy tylko wyrok spadkowy się uprawomocni? Przytaknął. Dziewczyna opadła na oparcie krzesła, nie wiedząc, co powiedzieć. Daniel i Roger przyglądali się jej zarumienionej buzi i błyszczącym oczom z prawdziwym upodobaniem. – Szukając spadkobierców właścicieli dworu, nie myślałam, że będę mogła w nim zostać. Miałam nadzieję, ale nie roiłam sobie zbyt wiele... – A szukałaś? Kiwnęła głową. – Więc to od ciebie pochodziła wiadomość przesłana nam przez Czerwony Krzyż? – Pewnie tak. Nikt inny się tym nie przejmował. Chciałam, żeby dawni właściciele wiedzieli, że dworek stoi. Że jest zadbany i kochany. Tylko tyle. Oczywiście, bałam się, że wrócą i wykwaterują mnie z całą szkołą, ale czułam się w obowiązku ich znaleźć... Gdyby to był mój dom rodzinny, przecież wspominałabym go i za nim tęskniła. I marzyłabym, że kiedyś doń wrócę... Roger ujął raz jeszcze i ucałował jej dłoń, przytrzymując ją trochę dłużej niż poprzednio. Danusia podniosła na niego pociemniałe oczy i w tej chwili zrozumiała, że to na nią od początku spoglądał on cieplej, a nie na Dankę. To jej spojrzenia, jej uśmiechu szukał, gdy żartował z Danką, to ona, Danusia, przyciągała jego wzrok od samego początku, gdy jeszcze była panną z dworku, z warkoczem do pasa, a nie obciętą na pazia kopią Danki. – To ja jestem nauczycielką, a Danka zarządczynią apartamentowców – powiedziała cicho, jakby on tego jeszcze nie wiedział. Wiedział od samego początku, nawet wtedy, gdy zamieniły się miejscami, nie miał wątpliwości, która z sióstr wzbudza ciepłe uczucie w jego sercu – i powiedział to Danusi. – Mogło wam się wydawać, że jesteście nie do odróżnienia, ale ty masz w oczach samą łagodność, nie da się ciebie pomylić z nikim innym, ani... zapomnieć. – Nadal trzymał jej dłoń w swojej, Danusia zaś jak zahipnotyzowana słuchała jego słów. Tembr głosu miał piękny. Oczy, niemal czarne, również. Usta zaś... Danusia po raz pierwszy od czasu, gdy została zraniona przez swą pierwszą miłość, zapragnęła dotknąć tych ust opuszką palca, poczuć ich ciepło i miękkość, a potem... – Przejdę się do ogrodu. – Daniel wstał i wyszedł, zostawiając tych dwoje samym sobie.
Gdy po jakimś kwadransie go odnaleźli – zmieszani, ale szczęśliwi – stał pośrodku trawnika i z odchyloną głową wpatrywał się w pierwsze, jasne jak nigdzie indziej gwiazdy. Roger odezwał się pierwszy: – Chciałbym wynająć dom w okolicy, bo zostanę tu do czasu zakończenia wszystkich spraw. Najchętniej zamieszkałbym w Wiśniowym Dworku, ale... – Dopiero po ślubie – dokończył surowo Daniel. Danusia posłała mu miażdżące spojrzenie, Roger zaś roześmiał się. – Nie pozwolę szargać reputacji mojej siostry – dodał Daniel stanowczo. – Ale mam pewien pomysł: ja na dniach wyjeżdżam, leśniczówka będzie stała pusta, możesz więc ją zająć. To po drugiej stronie jeziora, z okien poddasza widać Wiśniowy Dworek. Będziesz najbliższym sąsiadem. Co ty na to? – Jestem jak najbardziej za! – Do Danusi możesz wpadać na obiady, ewentualnie na kolacje. – Tak wiem, pamiętam, śniadania... – Roger urwał, widząc groźne spojrzenie dziewczyny. – A więc jednak spisek! Wszystko wcześniej ukartowaliście! I to mój własny brat! Odwróciła się na pięcie i uciekła, nie wiedząc, czy bardziej czuje się urażona, czy zachwycona całą tą intrygą. Roger chciał biec za nią i przepraszać, ale zatrzymała go ręka Daniela. On znów był poważny. – Masz moją siostrę w garści. Pamiętaj, co obiecałem temu, który ją skrzywdzi. Niespiesznie ruszył ku domowi. Danusia stała na ganku, rozmawiając przez telefon. – Dobrze, tatku, wsiadam w samochód i jadę, chociaż mam gości... Tak, dobrze, już jadę. Rozłączyła się i z żalem spojrzała na obu mężczyzn. – Chciałam was poczęstować własnej roboty nalewką z poziomek, poziomki też tutejsze, ale... – Rozłożyła bezradnie ramiona. – Tata źle się poczuł i prosi, bym przyjechała. – Teraz, po nocy? – W głosie Daniela nie było współczucia dla starego człowieka, była złość. – Zawiozę cię. Wrócisz sam do Sopotu? – To pytanie skierował już do Rogera. Na szczęście każdy z nich przyjechał własnym samochodem. – Oczywiście. Będę czekał na sygnał, że mogę się tu przenosić. Mężczyźni podali sobie ręce, żegnając się krótkim, silnym uściskiem. Danusia wspięła się na palce, bo Roger był o głowę wyższy niż ona, i cmoknęła go w policzek. Czekał, aż go zaprosi na obiecaną nalewkę czy
choćby na zwykły spacer, ale ona myślami była już przy chorym ojcu. – Mogę przyjechać w weekend na parę chwil? – zapytał więc. – Pewnie, że możesz – odpowiedział za siostrę Daniel. – W najbliższą sobotę mamy tu zjazd rodzinny. Wpadnij. Będziesz mile widziany. Dziewczyna potwierdziła jego słowa uśmiechem i już siadała po stronie pasażera w hondzie Daniela. – Dosyć obcesowo się go pozbyłaś – zauważył, wyjeżdżając na brukowaną drogę. – Mam nadzieję, że mi to wybaczy – odparła bez zwykłego ciepła w głosie. Daniel rzucił siostrze uważne spojrzenie. Wyraźnie coś ją dręczyło. – Tata prosił, bardzo prosił, bym ciebie przywiozła – powiedziała w następnej chwili i odetchnęła głęboko. – Wejdziesz do domu? Wysłuchasz go? Bardzo chce z tobą porozmawiać... – Zwróciła błagalne spojrzenie na brata, który z kamienną twarzą prowadził samochód. – Pytanie, czy ja chcę z nim rozmawiać – odparł chłodno, nie odrywając wzroku od ciemnej wstęgi szosy. – Daniel, więc ja proszę: spotkaj się z nim bez nienawiści, wysłuchaj, co ma do powiedzenia. Nie musisz od razu wybaczać, ale spróbuj, przynajmniej spróbuj. – Tak ci na tym zależy? – Wreszcie na nią spojrzał. – Tak. Trudno mi z waszą, twoją i Danki, nienawiścią do ojca... – Nie myl żalu czy obojętności z nienawiścią. Ta ostatnia kosztuje za dużo energii – odrzekł chłodno. Nie był jeszcze gotów na to spotkanie, ale skoro Danusia tak nalega... – Dobrze – rzucił wbrew sobie. – Wejdę z tobą i spróbuję z nim pogadać. Nie oczekuj jednak zbyt wiele. W odpowiedzi uścisnęła jego dłoń, mocno, bez słów i natychmiast zadzwoniła do ojca, przekazując pełnym radości głosem, że Daniel się zgodził! Spotkają się we troje! Już jadą, będą za półtorej godziny, może szybciej, i wtedy... Ale Daniel nie zdążył porozmawiać z ojcem. Nie zdążył zadać tych wszystkich pytań, na które chciał usłyszeć odpowiedzi. Gdy dojechali pod dom w Sieczychach, stary człowiek już nie żył. Patrzyłem na nieruchomą twarz człowieka, który wsławił się jedynie tym, że spłodził jedenaścioro dzieci, z czego dwoje oddał wrednej handlarze, i nie czułem zupełnie nic. Nawet żalu, że się przełamałem, zgodziłem na rozmowę i nic z tego nie wyszło. Stary drań wywinął mi ostatni numer i umarł parę minut, może pół godziny przed naszym przyjazdem. Nie zmartwiłem się specjalnie, nie musiałem przynajmniej wysłuchiwać jego błagań o wybaczenie, jak kiedyś słuchałem błagań Krystyny Kępy.
Stanisław Wrzesień nie wpędzał mnie w poczucie winy, że nie tyle nie chcę, co nie potrafię mu wybaczyć ot tak, na pstryknięcie. Nie postarał się o moje wybaczenie, po prostu. A miał sporo czasu. Miał trzydzieści lat, by się postarać. Nie miałem zamiaru uronić po ojcu choćby jednej łzy, ale musiałem zaopiekować się prawdziwie rozpaczającą siostrą. Kiedyś Danusia poczuje ulgę, że jest wolna od tego nieczułego tyrana, co bez krzty przyzwoitości wzywał ją po nocy, bo mu się odgrzać obiadu nie chciało, ale teraz... Obejmował płaczącą Danusię, próbując połączyć się z Danką, ale telefon drugiej siostry milczał. Koło północy, gdy nadal czekali na lekarza, który musiał potwierdzić zgon ojca, a ona wciąż nie odbierała, Daniel zaniepokoił się nie na żarty. Od rana, gdy udało mu się uspokoić spanikowaną Dankę, nie poświęcił jej ani jednej myśli, a przecież była w gorszych opałach niż Danusia. Powinien był prosto ze spotkania z Rogerem udać się do Gdańska, wsiąść w samolot i lecieć do Warszawy. Martwiłby się teraz o jedną siostrę mniej. – Posłuchaj, Danusia – odwrócił ku sobie zapłakaną twarz dziewczyny – muszę cię tu zostawić. Danka nie odezwała się od rana i przestaje mi się to podobać. Muszę ją odnaleźć, mam nadzieję, że całą i zdrową, i przywieźć tutaj. Dasz sobie radę, prawda? Skinęła głową i dzielnie otarła łzy. Dwie godziny później Daniel parkował pod blokiem na Mokotowie. Wbiegł na trzecie piętro i nie zważając na późną porę, zadzwonił do drzwi. Odpowiedziała mu cisza. Zadzwonił po raz drugi, a gdy i tym razem nie doczekał się zaproszenia do środka, wyciągnął z kieszeni klucz, który dorobił swego czasu bez wiedzy Danki, i nie namyślając się wiele, wszedł do środka. Mieszkanie było puste. Nikt w nim od kilku dni nie nocował. Gdzie jest Danka?!
ROZDZIAŁ XVII Wypoczęta i szczęśliwa po całym dniu i nocy w przytulnym domu na Sadybie, wracała do swojego mieszkania. Plan z wczorajszego dnia: pakowanie i wyjazd na stałe, dzisiaj wydawał się jeszcze bardziej nęcący. Nigdy więcej użerania się z najemcami, nigdy więcej kajania się przed szefostwem, nigdy więcej przeraźliwego kłucia w żołądku, smrodu spalin i wycia samochodów pod oknem! Tylko szum wiatru w trzcinach otaczających jezioro i zapach róż z zapałem hodowanych przez nią, Dankę Lucińską, we własnym rosarium. Po sprzedaży mieszkania wystarczy jej chyba i na domek, i na szklarenkę? Malując w wyobraźni ten idealny obraz, przekręciła klucz w drzwiach do swego mieszkania, weszła do środka, zrzuciła w holu buty i żakiet, po czym w samej koszulce i spódnicy przeszła do pokoju i... aż krzyknęła z przerażenia. – Co ty tu robisz?! – pytała w następnej chwili, nadal przyciskając dłoń do łomocącego serca. Daniel, bo to on siedział w fotelu pośrodku salonu, wstał powoli i głosem nie wróżącym niczego dobrego wycedził: – Czekam na ciebie. – Skąd miałeś klucz?! – Dorobiłem sobie. – Dorobiłeś sobie bez mojej zgody klucz do mojego mieszkania?! – Tak właśnie – odparł bez cienia skruchy. Jego pozorny spokój doprowadzał dziewczynę do szewskiej pasji. – Tak nie wolno! Włamałeś się do mojego domu! Zabraniam ci wpieprzać się z buciorami w moje życie, słyszysz?! Mężczyzna stał nieruchomo naprzeciw niej i tylko pobielałe knykcie palców zatkniętych za krawędzie kieszeni świadczyły o tym, że ledwie nad sobą panuje. – Słyszę. Zrozumiałem – odparł zimno. – Wynoś się stąd! Poczekasz na korytarzu, aż mi przejdzie i... – Nie będę nigdzie czekał. Zdjął z wieszaka marynarkę, przerzucił ją przez ramię i wyszedł z mieszkania, zatrzaskując za sobą z hukiem drzwi. Danka otrzeźwiała. Właściwie za co się tak na niego wściekła? – Daniel, poczekaj! – Biegiem ruszyła za nim. Na schodach brzmiało jeszcze echo jego kroków. Bez namysłu zbiegła do garażu. – Daniel!
Ale jego już tu nie było, za to z piskiem opon ruszył wprost na nią potężny van. Danka patrzyła, jak zbliża się, jak rośnie z sekundy na sekundę i nie mogła zrobić ani kroku, skamieniała z przerażenia. Van już miał w nią uderzyć, gdy czyjeś ramię szarpnęło dziewczynę w bok. To był Daniel. Przykucnął nad podnoszącą się z ziemi siostrą, rzucił jej krótkie, badawcze spojrzenie i widząc, że jest w miarę cała, jedynie w szoku, wyjrzał zza srebrnej fiesty. Van, czy raczej ten, co go prowadził, czekał. Daniel mierzył go wzrokiem, analizując gorączkowo sytuację. Musiał wierzyć, że tamten, czy raczej tamci, bo widział sylwetki dwóch mężczyzn, nie mają broni. Że chcieli jedynie przerazić dziewczynę, a nie zabić. Brama garażu była zamknięta, Daniel i Danka tamtędy się więc nie wydostaną, muszą przebiec do drzwi prowadzących na klatkę schodową i przez parę sekund być na celowniku tych z vana. Albo... poczekać. Potężny silnik czarnego samochodu chodził na wolnych obrotach, przypominając wielkiego kota przyczajonego do skoku. Jeden nieostrożny ruch ofiary i drapieżnik zaatakuje. – Ani drgnij – szepnął siostrze wprost do ucha. Skinęła głową, śmiertelnie przerażona. Na wszelki wypadek przyciskał ją ramieniem do ziemi, nadal zza srebrnej fiesty przyglądając się vanowi. Powinien był przewidzieć taką sytuację! Nie raz był ścigany i nie raz uciekał! Znał metody działania i policji, i bandytów! Dlaczego pozwolił przysnąć swemu instynktowi i wystawił siostrę na niebezpieczeństwo?! Nie było innej drogi ucieczki niż przed maską vana. Chyba że... – Nie ruszaj się stąd, rozumiesz? Pogadam z nimi. – Co?! – Danka mimowolnie podniosła głos. – O tej porze parking jest pusty. Możemy tu czekać godzinami, aż ktoś ich spłoszy. Jeśli oczywiście czegokolwiek się boją. Wyjdę i pogadam z nimi. – Chcieli mnie zabić! Właśnie. Ciebie, nie mnie – odpowiedział jej w duchu. Już wstawał, gdy jego wzrok zatrzymał się na małej skrzynce, w której za szybką tkwił czerwony przycisk alarmu przeciwpożarowego. To była ich szansa! Bez uprzedzenia skoczył, rozbił szybkę i rąbnął pięścią w przycisk. Ryk alarmu zlał się z hukiem wystrzału. Jednym, drugim, trzecim. Daniel poczuł ogień w barku i w następnej sekundzie wściekły ból wgryzł się w mięśnie lewego ramienia. Upadł na ziemię. Podpełzł do najbliższego auta. „Oberwałem”, przemknęło mu przez myśl. Wtulił się między koła samochodu, zaciskając palce na krwawiącej ranie. Opony vana zapiszczały na betonie, maszyna z rykiem przemknęła obok
Daniela, padły jeszcze dwa strzały, nim samochód wyprysnął przez otwartą już bramę na zewnątrz i wszystko ucichło. Nawet wycie alarmu. – Daniel, Daniel! – usłyszał dobiegający z oddali krzyk siostry, ale i ten krzyk ucichł po chwili. Z reszty wydarzeń tego poranka pamiętam urywki. Co chwila traciłem i odzyskiwałem przytomność, w zależności od tego, czy Danka mną szarpała, wzywając pomocy, czy rzeczywiście próbowała tę pomoc wezwać, dzwoniąc na pogotowie. Pogotowie przyjechało na tyle szybko, że nie zdążyłem się wykrwawić, mogłem więc wreszcie spokojnie zemdleć, bo moją siostrę przytrzymano w pewnej odległości i nie mogła mnie już dłużej szarpać. Byłem ranny parokrotnie, miałem parę wypadków i zwykle trzymałem się dzielnie, ale kula w barku i krwotok z tętnicy podobojczykowej to nie jest coś, co mężczyzna zniesie z godnością, zaciskając jedynie zęby. Tylko na filmach obwiąże sobie ranę chustką i walczy dalej. Nie. Film się urywa szybko i skutecznie albo wariujesz z bólu. Jeszcze w karetce podano mi głupiego jasia, od którego poróżowiał mi na chwilę świat i ból nieco zelżał, a potem znalazłem się na sali operacyjnej i więcej grzechów nie pamiętam. Dopiero po zabiegu mogłem strugać gieroja, otoczony czułą opieką ślicznych pielęgniarek. Byłem rannym bohaterem, który ryzykując własne życie, ocalił życie młodej kobiecie. Takie legendy zaczęły o mnie krążyć po oddziale. Nie czekałem, aż dotrą do tego, do kogo nie powinny dotrzeć i jeszcze tego samego dnia uciekłem ze szpitala, sprawdziwszy uprzednio, czy szwy wytrzymają. Wytrzymały. Teraz mogłem rzeczywiście uratować siostrze życie, wywożąc ją w bezpieczne miejsce. Jak najszybciej i jak najdalej.
ROZDZIAŁ XVIII Srebrną hondę prowadziła Danka. Daniel półleżał na siedzeniu pasażera, przypięty przez siostrę pasami, ciągle jeszcze półżywy po operacji. Rana była czysta, powinna się szybko zagoić, mimo to czuł się słaby jak dziecko. Łyknął ibuprom, którego całe opakowanie kazał Dance kupić jeszcze przed ucieczką. – Dokąd mam jechać? – zapytała nieswoim głosem, gdy mijali bramę szpitala. Nadal była w szoku i to ona powinna zostać na oddziale, nie on. – Na lotnisko. Polecisz na wycieczkę, wszystko jedno jaką. Potem pomyślę, co dalej – odpowiedział Daniel i zapadł w letarg. Na szczęście, choć zszokowana, Danka zrobiła dokładnie to, co jej polecił: zaparkowała przy lotnisku, kupiła wycieczkę do Grecji (właśnie zaczęła się odprawa pasażerów) i przybiegła pożegnać się z bratem. – Ucałuj ode mnie Danusię – prosiła z płaczem. – Wytłumacz jej, dlaczego nie mogę być na pogrzebie. – Kiedy Daniel zdążył jej powiedzieć o śmierci ich ojca? – Wrócę, gdy tylko... gdy mi pozwolisz, tak? – Tak. Idź już. Nie chciał być dla niej szorstki, ale bał się o Dankę. Dopóki nie znajdzie się bezpieczna na pokładzie samolotu, on będzie się o nią martwił. – Dasz sobie radę? – Dam. Idź już! Pożegnała go pełnym żalu i prośby o wybaczenie spojrzeniem i po chwili znikła w drzwiach lotniska. Daniel opadł na siedzenie, mokry od zimnego potu. Zdrową ręką sięgnął po komórkę i wybrał z pamięci numer. – Cześć, szefie, co jest? – Przyjedź na lotnisko. Siedzę w mojej hondzie na dole, przy nowym terminalu. Pospiesz się – wycedził przez zaciśnięte zęby i mógł spokojnie zemdleć... Ari, prawa ręka i przyjaciel Daniela, wjechał na podjazd z rykiem silnika potężnej toyoty może dwadzieścia minut później. Odnalazł bez problemu hondę szefa, a w niej jego samego, bledszego niż bandaż wystający spod marynarki. – Złamałem chyba wszystkie ograniczenia prędkości – powiedział na dzień dobry, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu. Daniel lubił tego młodego, bystrego chłopaka, który był w stanie załatwić chyba wszystko: od poduszkowca po głowicę jądrową. – Co to, szefie, wypadek przy pracy? – Wskazał brodą ranny bark. – Można tak powiedzieć. Pomóż mi wysiąść. Zmieniam środek transportu. Ta honda już za wiele przeżyła. – Myślisz, szefie, że też jest już trefna? Szkoda, ładny wózek. No, oprzyj
się na mnie, szefuńciu, i w górę. Daniel tylko środkom przeciwbólowym i silnej woli zawdzięczał to, że gdy Ari postawił go do pionu, nie padł jak długi bez przytomności. W oczach mu pociemniało z bólu, ale wytrzymał. Chłopak posadził go w toyocie i troskliwie przypiął pasami. – Czekamy na kogoś? – ruchem brody wskazał lotnisko. – Czekamy, aż ktoś odleci do ciepłych krajów – wycedził Daniel, nadal walcząc z bólem i słabością. – Dopilnuj, aby Danka dotarła bezpiecznie na Rodos. Niech ktoś ją tam odbierze na lotnisku i ukryje na parę dni. – Robi się, szefie. Chłopak wrócił po kilku kwadransach, w czasie których Daniel musiał łyknąć kolejne pastylki ibupromu. – Twoja piękna siostra jest w drodze na wczasy, szefuniu – zameldował. – I niech tam zostanie. Podaj mi mój portfel. Wyciągnij dowód. Okej, na jakie jest nazwisko? Muszę zapamiętać, kim już nie jestem. – Ari w tym momencie parsknął śmiechem. – Spuść go w jakiejś studzience ściekowej. Ten już mi się nie przyda. – Szkoda tożsamości. Ile się człowiek musi natrudzić, by wymyślić nowe dane. – Ari znów się roześmiał. Daniel cenił chłopaka również za poczucie humoru. – Jest tożsamość, jest zabawa – mruknął, co wywołało kolejną salwę śmiechu chłopaka. Lecz Ari szybko spoważniał, widząc, że szef jest w nie najlepszej kondycji. – Coś jeszcze? Daniel przymknął oczy, by pomyśleć przez chwilę, nim ból odbierze mu jasność rozumowania. – Zawieź mnie do Wiśniowego Dworku, sam spotkaj się z tymi mendami z IP.Co. i zapytaj uprzejmie, co mam zrobić, żeby dali spokój mojej siostrze. Spróbuj opchnąć carrerę i hondę. Nie mogą gnić na parkingach, jedna tutaj, druga w Gdyni. Za bardzo rzucają się w oczy. – Okej. A co z tym „wypadkiem”? – Ari dźgnął bandaż akurat w miejscu, gdzie weszła kula. Daniel zmiął w ustach przekleństwo. – Pozamiatane. Ofiary strzelaniny nie ma, bo Kamil Stolarski za chwilę przestanie istnieć. Jedyny świadek wyleciał na Rodos, a kim on był, raczej nikt nie dojdzie, bo w szpitalu Danki nikomu nie przedstawiałem. Spluwy brak, łusek też, bo chłopcy pewnie zdążyli po sobie posprzątać. Na moje oko – pozamiatane. Jedź, bo w Milewie będziemy po północy, a ja marzę o wygodnym łóżku i odrobinie snu. Jedź, człowieku, jedź!
Danusia wpadła jak burza do małej gościnnej sypialni, którą na czas rekonwalescencji zajął jej brat. Dwie godziny temu dostała telefon od Ariego, że „Szef, to jest pani brat, miał mały wypadeczek i odpoczywa w Wiśniowym Dworku” i nie zważając na uspokajające „Nie, nic mu nie jest, potknął się biedak na schodach”, wsiadła do swojego wysłużonego fiata i pognała do Milewa. Sama czuła się jak ofiara wypadku, od dwudziestu czterech godzin była na nogach, ale musiała zobaczyć Daniela. O Dance nic tajemniczy informator nie mówił i rozłączył się zaraz po przekazaniu wiadomości. Numer miał oczywiście zastrzeżony. Teraz trzymała brata za zdrową rękę, oczami okrągłymi z przerażenia wpatrując się w bandaż. – Mały wypadeczek?! Potknąłeś się na schodach?! To dlaczego bandaż przesiąkł krwią? Ty w ogóle jeszcze żyjesz? Daniel patrzył na siostrę zdumiony. Jakie schody? Jaki wypadeczek? Co Ari jej nagadał, do cholery? – Żyję – przerwał jej sucho, bo Danusia zaczęła ze strachu i wyczerpania wpadać w panikę. – Dostałem kulę w bark od naszych nieprzyjaciół. Polowali na Dankę, ale na szczęście trafili mnie. Danusia z jękiem przysiadła na skraju łóżka. – Co z Danką? – Jest cała, choć nieco przerażona. Wypoczywa obecnie w Grecji. – W Grecji?! Ty jesteś ranny, a ona wypoczywa?! – Pod przymusem – warknął, bo powoli tracił siły i cierpliwość. Może powinien wypowiadać się jasno, bez żartów i ozdobników? – Chcę się dogadać z tymi z IP.Co., by dali jej spokój, ale do tego czasu Danka będzie dobrze ukryta. Mów teraz, co u ciebie. Danusia otrząsnęła się z szoku i odpowiedziała: – Organizuję pogrzeb taty. Pojutrze zjedzie się cała rodzina. Na ten jeden dzień będę musiała cię zostawić... – Poradzę sobie. – Otwarcie testamentu zorganizuję, gdy wróci Danka. Dzwonił notariusz i uprzedził, że musimy być wszyscy: nasza trójka i reszta rodzeństwa. – Dobrze. Chcę ich w końcu poznać. – Teraz odpoczywaj, wezwę lekarza, żeby zmienił ci opatrunek. Nie możesz leżeć we krwi. Mógł. W tym momencie pragnął tylko ciszy i spokoju. – Żadnych lekarzy, kobieto – powiedział stanowczo i zapadł w pełen gorączkowych majaków sen.
Taaak, rana postrzałowa to nic romantycznego. To gorączka, słabość i ból... Wieczorem zadzwonił Ari. Z wiadomością od udziałowców IP.Co. – Słuchaj, szefie, uważnie, bo kazali mi powtórzyć raz a dokładnie. Do twojej siostry nie żywią urazy, że doniosła na nich glinom. Rozumieją przerażenie młodej dziewczyny i jej prawy charakter, tak się dowcipnisie wyrazili, to nie moja nadinterpretacja... – Rozumiem, mów dalej. – W tym biznesie zawsze są kłopoty i osoba nieodpowiedzialna, tutaj mają na myśli Hugona, musi ponieść konsekwencje, ale Danka zbytnio się pospieszyła i na koncie, już oczywiście zablokowanym przez prokuraturę, pozostała pewna kwota, której zwrotu będą się od twojej siostry domagać. Mógł się domyślić, że chodzi o pieniądze, bo przecież nikomu, oprócz kozła ofiarnego, włos z głowy nie spadnie. – Jaka to kwota? – Okrągłe trzy miliony. O odsetki nie będą się dopominać. Nie są małostkowi. To znów ich słowa, nieźli tupeciarze, co, szefie? – Nieźli – mruknął Daniel. – Powiedz, że oddam im dwa, trzeci będzie rekompensatą dla mnie za uszczerbek na zdrowiu i straty moralne. – Tak im powiem! – ucieszył się Ari. Oddzwonił po kilku minutach. – Szefie, powiedzieli, że interesy z tobą to sama przyjemność, że życzą ci powrotu do zdrowia, a Danka może wracać z Rodos, z hotelu Marine Star, gdy tylko odpocznie po ciężkich przeżyciach. Naprawdę są nieźli, no nie? – W głosie chłopaka brzmiał szczery podziw dla gangsterów z IP.Co. – Szybko ją namierzyli. – Albo oni tacy dobrzy, albo my partacze – prychnął Daniel, wściekły na samego siebie. Łudził się, że siostra jest bezpieczna, tymczasem tkwiła na widelcu mafii. – Przekaż im wyrazy uznania i również podziękuj za udane negocjacje. Niech prześlą numer konta, to dostaną swój cash. I ściągnij Dankę. Zdąży na pogrzeb ojca. Zakończył rozmowę i opadł na poduszki, wyczerpany do granic. Ari miał rację, pora się ewakuować, nim ten kraj go wykończy. Danka jest bezpieczna, Danusia w dobrych rękach Rogera, teraz on, Daniel, może zadbać o własną skórę. Jeszcze tylko parę dni i żegnaj, Polsko! Pomacha siostrom z pokładu jachtu, który teraz stoi przy kei w gdyńskim porcie, i zniknie z ich życia na bardzo długo... Tak sobie planował Daniel w to leniwe sobotnie popołudnie. Los jest jednak przewrotny, nic sobie nie robi z naszych planów, chowając dla nas w
zanadrzu niejedną niespodziankę. Stanisław Wrzesień spoczął w poniedziałkowe przedpołudnie obok swojej ukochanej żony, z której śmiercią do końca nie mógł się pogodzić. W ostatniej drodze towarzyszyły mu niemal wszystkie dzieci... Daniel nie zamierzał żegnać człowieka, który sprawił mu tyle bólu. Ale gdy nadszedł poniedziałkowy ranek... wstał, przebrał się z pomocą Ariego w białą koszulę i czarny garnitur i pojechali na cmentarz w Sieczychach. Nim wysiadł z samochodu, czarnego jeepa zresztą, nałożył przeciwsłoneczne okulary. Nie chciał, by rodzeństwo za szybko go rozpoznało. Patrzył z daleka, jak kondukt sunie alejkami cmentarza. Patrzył, jak stawiają trumnę obok otwartego grobu. Przemówień nie mógł słyszeć, modlitwy też nie, ale żałobnikom uważnie się przyglądał. Poznawał braci, których zdjęcia kiedyś przestudiował – mieli po pięćdziesiąt–sześćdziesiąt lat i wyglądali niemal tak staro jak ich ojciec. Hulaszcze życie, które prowadzili za pieniądze Stanisława, nie służyło ani ich zdrowiu, ani urodzie. Poznawał siostry, niewiele młodsze od braci, po śladach wielu operacji plastycznych wyglądające jak ofiary wypadków drogowych, widać każda z nich chciała dorównać urodą najmłodszej – Danusi. Widział kose spojrzenia, jakie wszyscy posyłali drugiej bliźniaczce, Dance, która dziś rano wróciła z Rodos, jeszcze nie wierząc w jej istnienie, ale już szacując, jaką część spadku przez nią stracą. Było to wyjątkowo podłe towarzystwo i Daniel w tym momencie odczuwał wdzięczność dla ojca, że nie musiał oglądać ich przez trzydzieści lat. Ten jeden dzień jakoś wytrzyma. Pogrzeb dobiegał końca. Trumna została opuszczona. Sznur żałobników zaczął podchodzić do grobu, by wrzucić doń symboliczną garść ziemi. Daniel odczekał, aż wszyscy przejdą. Odczekał, aż skierują się do bramy cmentarza, by tam, w stosownym oddaleniu, umawiać się na stypę. Dopiero gdy przy grobie zostało tylko dwóch smutnych gości, podszedł do niego i on. Stałem nad trumną ojca i próbowałem wykrzesać z siebie choć odrobinę żalu. Wszystko na nic. Tkwiłem nieruchomo jak słup, zaciskając w garści lepką, żółtą ziemię i... nic. – Spoczywaj w pokoju, stary... – słowo „drań” utknęło mi w gardle. Zapiekło. Czyżbym coś jednak do tego tam, w dole, czuł? Oprócz oczywiście wszystkich złych uczuć, jakie doń żywiłem? Stałem tak jak głupi, narażając się na niecierpliwe pochrząkiwania grabarzy i za chińskiego pana nie mogłem wypuścić tej ziemi z rąk i iść w cholerę do samochodu. I stałbym tak pewnie do końca świata i jeden dzień dłużej, gdyby nie moje siostry, które pojawiły się nie wiadomo skąd, podeszły
do mnie z obu stron, wzięły pod ramiona i przytuliły się do obu boków. I staliśmy tak już we trójkę. Spojrzałem na pochyloną w modlitwie głowę Danki, na mokre od łez policzki Danusi i nagle... poczułem taką wdzięczność do ojca za te dwie ukochane istoty, że aż nogi się pode mną ugięły. Podtrzymywały mnie dotąd, aż stanąłem o własnych siłach, z krtani wyrwał mi się szloch, czego do końca życia będę się wstydził, a ręka wypuściła wreszcie tę lepką żółtą ziemię, która spadła na trumnę ojca. Mogliśmy wracać. – Dziękuję – szepnęła Danusia, a Danka swoim zwyczajem pogładziła mnie po ręce. Chciałem odpowiedzieć coś w stylu: „Przejeżdżałem, więc przy okazji postanowiłem wstąpić”, ale moje gardło nie chciało przepuścić takich słów. Za to bez trudu mogłem powiedzieć jednej i drugiej: – Kocham cię, siostrzyczko.
ROZDZIAŁ XIX Pojawienie się Daniela przy otwarciu testamentu wywołało kolejny szok u Wrześniów, którzy ledwo pogodzili się z istnieniem Danki Lucińskiej. Co za jeden, ten przybłęda w czarnym garniaku i okularkach niczym u tajniaka? Usiadł między bliźniaczkami, nic sobie nie robiąc z wrogich spojrzeń starszych braci i sióstr. Notariusz monotonnym tonem zaczął odczytywać zwyczajowe formuły testamentu, ale uwagę zebranych skupił na sobie dopiero w momencie, gdy padły czarodziejskie słowa: – „Oto jak rozdysponowałem pozostały mi majątek...”. W pokoju zapadła cisza jak makiem zasiał. – „Moim synom Wojciechowi, Markowi, Piotrowi i Józefowi nie daję nic, bo wystarczająco grosza ze mnie ściągnęli. To samo córkom Marcie, Janinie, Bożenie i Zofii. One też bez wstydu wyciągały rękę po majątek, nic w zamian nie dając. Wszystko, co mam, zapisuję trojgu najmłodszym dzieciom: Danucie Wrzesień, Danucie Lucińskiej i synowi Danielowi, nazwiska jego nie znam, urodzonym jako trojaczki i po urodzeniu rozdzielonym. Nie mogę w żaden inny sposób odkupić swoich win względem nich, więc chociaż majątek niech między siebie równo podzielą. Wszystkie sprzęty, pamiątki i zdjęcia też pozostawiam w ich dyspozycji, wierząc, że gdy się poznają, będą się darzyć większą miłością i zaufaniem niż ich starsze rodzeństwo. Dankę, Danusię i Daniela proszę o wybaczenie za wyrządzone im krzywdy, moje intencje złe nie były, przyrzekam przed Bogiem. Jeżeli wybaczą mi szczerze i z serca, proszę o modlitwę za mą duszę i danie na mszę. Taka jest moja ostatnia wola, spisana dnia... w obecności...”. Gdy notariusz umilkł, wybuchło pandemonium. Wszyscy, oprócz trojga obdarowanych, musieli naraz i natychmiast wyrazić swoje oburzenie niesprawiedliwym potraktowaniem. – I siedzą tam, patrzcie, puszą się, paniska, kpiny sobie z nas robią... Na głowy Danki, Danusi i Daniela posypały się gromy i wyzwiska, których Danusia słuchała z coraz większym przerażeniem, Danka z rosnącym gniewem, a Daniel nie zamierzał słuchać w ogóle. – Idziemy, moje kochane siostrzyczki. Te chciwe mendy rozerwą nas zaraz na strzępy. W jego słowach było tyle pogardy, że jednego z Wrześniów poniosło. Chwycił młodego mężczyznę za ramię i z krzykiem: – Ja ci dam, gnoju, mendy! – szarpnął go wściekle. Daniel pobladł. Chciał coś odpowiedzieć, ale z jego zbielałych z bólu ust nie wydobył się nawet jęk. Zacisnął tylko palce na nadgarstku tamtego,
resztkami sił oswobodził ramię i, słaniając się na nogach, ruszył do drzwi. Danka z Danusią chwyciły go pod pachy dopiero za drzwiami, gdy tamci nie mogli nacieszyć oczu jego słabością, w chwili gdy Daniel osuwał się po ścianie. Utrzymał się w pionie tylko siłą woli. – Chodźmy stąd – wyszeptał. – Wracajmy do domu. Zostawiając towarzystwo samemu sobie, wyszli na zewnątrz i po chwili czarny jeep gnał ku miejscu, które dla każdego z tej trójki stało się prawdziwym domem. Wiśniowy Dworek czekał na nich wraz ze swoją ciszą i spokojem gasnącego dnia... Dopiero dzień później mogli usiąść do wspólnej kolacji. Poprzedniego dnia dziewczęta przede wszystkim zajęły się bratem, który po przyjeździe padł jak nieżywy na łóżko i pozostał w nim do wieczora następnego dnia, troskliwie doglądany przez Dankę. Danusia zaś prowadziła lekcje z dwunastką swych uczniów, a potem zajęcia pozalekcyjne z najzdolniejszymi. Po południu musiała zajrzeć do Joasi, chorej na szkarlatynę, i zatrzymano ją we wsi aż do zmroku. Gdy wróciła do domu, czekał na nią zastawiony stół, głodna Danka i równie głodny Daniel. – Siadaj, kobieto! Ręce umyłaś? To umyj i dopiero siadaj – zakomenderowała ta pierwsza. – Daniel wyjeżdża – mówiła dalej, gdy siedzieli w komplecie przy stole. – Nie pytaj dokąd, bo nie wiem, nie chciał mi powiedzieć. Na jak długo też nie wiem. Ale może zdradzi ten sekret tobie? – Spojrzała przy tym groźnie nie na siostrę, a na brata. – Wypływam w morze – odparł spokojnie, podnosząc do ust filiżankę herbaty lipowej, którą przez cały dzień poiła go Danka. – Będę to tu, to tam. Kiedy wrócę? Nie mam pojęcia. Co jeszcze chciałabyś wiedzieć, diablico? – Uciekasz przed nami – odezwała się ze smutkiem Danusia. „Nie przed wami”, chciał powiedzieć, ale zmilczał. – Będziesz choć dzwonił? – Będę – uciął krótko, chociaż wiedział, że nie dotrzyma słowa. Zacieranie śladów trochę potrwa, każdy telefon byłby drogowskazem dla tych, którzy jego, Daniela, ścigają. – Kocham cię, braciszku, pamiętaj o tym, gdziekolwiek będziesz – Danusia przytuliła policzek do jego zdrowego ramienia. – Jesteś dobrym, kochanym człowiekiem... – Tym drugim tak, zgadzam się, bo mam dwie kochane i kochające siostry, ale tym pierwszym? – Nagle zapragnął uchylić rąbka swej przeszłości. – Nie jestem, moja droga, dobrym człowiekiem. Jestem zawodowym
złodziejem. Jeśli myślał, że tym wyznaniem siostry zszokuje, że padną z krzykiem zemdlone, to... się zdziwił. Owszem, odłożyły sztućce, owszem, zbladły nieco, ale o krzykach i omdleniach nie było mowy. – Ciężko było w bidulu, cieszę się, że żadna z was nie trafiła do tego piekła – mówił więc dalej, a siostry w całkowitej ciszy chłonęły jego pełne goryczy słowa. – Wredna Krycha oddała mnie tam, gdy miałem pięć lat, wystarczająco dużo, bym pamiętał w miarę normalny dom. Jedynym sposobem, w jaki mogłem jej odpłacić, były problemy w szkole, więc stwarzałem same problemy. Nie trafiłem do poprawczaka, a później naturalną koleją rzeczy do więzienia, dzięki dwojgu wspaniałym pedagogom, którzy wyprowadzili mnie na ludzi. Musicie wiedzieć, że wasz brat ma głowę do informatyki. Komputery nigdy nie miały dla mnie tajemnic. Już w liceum założyłem portal społecznościowy, a gdy zyskał dużą popularność, sprzedałem go, zgarniając okrągły milion złotych. Potem bawiłem się w te klocki jeszcze parę razy, ale na serio wciągnęła mnie hakerka. To dopiero była zabawa. – Mimo tych słów Daniel nie wyglądał na rozbawionego. – Zanudziłbym was szczegółami, powiem tylko, że przez ostanie pięć lat ściągnąłem nieco grosza z paru banków i za to, że okradałem najbogatszych, ściga mnie Interpol. Mam kilka nazwisk i kilka paszportów, bawię się z policją w kotka i myszkę od tak dawna, że weszło mi to w krew i nie umiałbym już żyć inaczej. Wasz brat więc to nie jakiś bohater, ale zwykły bandzior. – Nie mów tak!!! – W głosie Danusi, właśnie jej, zabrzmiała prawdziwa furia. – Dla mnie możesz okradać banki, byle nie zwykłych biednych ludzi, ale nie mów o sobie „bandzior”, bo w to uwierzysz, jeśli już nie uwierzyłeś! Nie jesteś i nie będziesz bandziorem! Jesteś dobrym człowiekiem, słyszysz?! – Zerwała się z miejsca i wybiegła z płaczem. Daniel chciał wstać i iść za nią, próbować przepraszać, łagodzić, ale Danka przytrzymała go za rękę. – Daj jej przez chwilę spokój. Niech przeboleje rozwiane złudzenia. – Ty ich nie miałaś? – Nawet gdybym miała, to pozbyłam się ich gdzieś w garażu, gdy chciałeś iść „pogadać z tymi gangsterami”. Wtedy zrozumiałam, że jesteś jednym z nich. Ja nie umiałabym rozmawiać z kimś takim. – Przecież rozmawiasz – zauważył cynicznie. – Rozmawiam z moim własnym, domowym gangsterem, który nigdy mnie nie skrzywdzi – odparła spokojnie. Milczeli przez długą chwilę. Danielowi serce się krajało, gdy słyszał dobiegający z kuchni stłumiony
szloch Danusi. Wreszcie wstał, nie mogąc tego dłużej znieść. Danka wstała również i patrzyła, jak mężczyzna podchodzi do siostry, obejmuje jej drżące plecy i mówi coś cicho, łagodnie, jakby przemawiał do rannego zwierzęcia. Danusia podniosła nań spuchnięte od płaczu oczy. – Jeszcze się tobą nie nacieszyłam, a już mam cię stracić? Nie chcę! Nie zgadzam się! Może... – Umilkła, porażona prostą myślą. – Może sam zgłosisz się na policję i dobrowolnie poddasz karze? Co, Danielku? Roześmiał się głośno i szczerze, choć jego siostrom nie było do śmiechu. – Kochana moja, życia by mi nie wystarczyło do odsiedzenia wszystkich wyroków! Ze trzysta lat już się uzbierało! Nie, Danuśka, albo do końca życia będę uciekał, albo zgniję w więzieniu. Nie mam innego wyboru. W jego głosie nie było już rozbawienia. Był smutny, ale pogodzony z losem. Sam sobie takie życie wybrał. Sam, na własną odpowiedzialność dokonał pierwszego włamania do bankowego serwera i ukradł pierwsze pieniądze. Pierwszy milion potrafił uczciwie zarobić, ale następne już musiał kraść. Dlaczego? Daniel nie umiał sobie na to pytanie odpowiedzieć. Może lubił ryzyko bardziej niż spokój i poczucie bezpieczeństwa? A może... może wcześniej nie miał dla kogo być uczciwy? Dopiero kilka miesięcy temu dowiedział się o istnieniu sióstr, pokochał je i został przez nie pokochany i teraz, gdy dla nich chciałby zerwać z przestępczą przeszłością, ona, ta przeszłość, nie chciała już zerwać z nim? Gdyby miał nadzieję na posiadanie normalnej, kochającej rodziny, na kogoś, kto płaciłby bólem za jego błędy, może tych błędów by nie popełnił? Za późno było na takie dywagacje. Gończe psy były blisko, coraz bliżej. Powinien uciekać już dziś, nie żegnając się ani z Danką, ani z Danusią, wsiąść w samochód, pognać do Gdyni, odcumować jacht, wrzucić całą naprzód i płynąć przed siebie pełną mocą silników. Co go zatrzymywało? Obietnica. Obiecał siostrom, że będzie na przyjęciu na swoją cześć, przekładanym już parokrotnie. Bardzo chciał poznać rodziców Danki, więc trzymał się tej obietnicy jak tonący brzytwy, choć wiedział, że ryzykuje z dnia na dzień, czy nawet z godziny na godzinę, coraz bardziej. Ale lubił i takie ryzyko. Lubił podnoszący się poziom adrenaliny. Rosnące napięcie, które mógł rozładować albo seksem, albo ucieczką. Tego pierwszego nie uprawiał od przyjazdu do Polski – zwyczajnie nie miał czasu, by znaleźć sobie kobietę, a że z usług prostytutek nie korzystał, pozostała mu tylko ucieczka.
W najbliższą sobotę – tak postanowił – zaraz po przyjęciu. Ranek wstał ciepły i pogodny. Pierwsza sobota wakacji. Dzień, w którym już nie było lekcji i jeszcze nie ruszyło organizowane co roku przez Danusię „Lato na wsi”. Trochę smutna, bo czuła, że czas pożegnań się zbliża, a trochę wesoła, bo cieszyła się na dzisiejsze popołudnie, szybko umyła się, ubrała w wygodną sukienkę i nie budząc siostry, wzięła się za porządki i w szkole, i w mieszkanku nad szkołą. Gdy Danka wstała, Wiśniowy Dworek był wysprzątany i gotów na powitanie miłych gości. Cieszyła się szczególnie na jednego z nich: Roger, poznany w Jastrzębiej Górze, zapowiedział swój przyjazd. Skąd wiedział o ich małej prywatnej imprezie? Danka ucałowała na dzień dobry siostrę, która właśnie wstawiała ciasto drożdżowe do letniego piekarnika, i pobiegła do leśniczówki sprawdzić, czy Daniel jeszcze jest, jak obiecał. Czy nie znikł. Był. Golił się uważnie przed lustrem w kuchni, bo w łazience żadnego lustra nie było. Widząc wchodzącą siostrę, otarł ręcznikiem twarz z resztek pianki i pozwolił się pocałować w gładki, pachnący dobrymi kosmetykami policzek. – Roger przyjeżdża. Znasz go? – Danka niemal wyśpiewała te dwa zdania. Mężczyzna spojrzał na siostrę uważnie. Czyżby Danusia miała przed nim jakieś tajemnice? – Znam – odparł ostrożnie. Danka wyczuła rezerwę w jego głosie i jej radość gdzieś prysła. – Był tutaj podczas mojej nieobecności? Coś mnie ominęło? – Sporo cię ominęło – mruknął zgodnie z prawdą. – Lepiej, żebyś dowiedziała się o tym teraz, a nie zawisła facetowi na szyi na oczach zakochanej w nim siostry: Danusia i Roger mają się ku sobie. I to na poważnie. Daniel znów musiał patrzeć ze ściśniętym sercem, jak oczy dziewczyny zasnuwa ból, jak siostra smutnieje i siłą woli powstrzymuje łzy. Jednak Danka była silna i w następnej chwili bratu zaimponowała. – Kurde, przecież ja faceta ledwo znam i siostrze będę go żałować? Niech się kochają! Niech żyją długo i szczęśliwie! Myślałam tylko... myślałam, że ja się mu podobam, nie Danusia – tu głos lekko się jej załamał. – Faceci to świnie – powiedział prostodusznie Daniel, zagarniając siostrę ramieniem. – Flirtują z jedną, marzą o drugiej. Musisz się z tym pogodzić. – Zobacz, ta Danusia to takie niewiniątko: słodka, dobra, nieśmiała... Nie powinna mieć szans w tym brutalnym świecie, a... zgarnie wszystko, i piękny
stary dwór, i pięknego młodego faceta... Będzie miała wszystko – powtórzyła. – A ja? – Danka, odpuść – rzekł cicho, ujmując ją pod brodę. Patrzył w piękne oczy młodej kobiety, oczy barwy jeziora o zmierzchu, i żałował, że Danka jest jego siostrą. Gdyby była jakąkolwiek inną dziewczyną, jeszcze dziś miałby ją w łóżku, a za dzień, miesiąc, rok – kto wie? Danka byłaby wspaniałą towarzyszką życia dla kogoś takiego jak on. Urocza, żywiołowa, inteligentna, a jednocześnie czuła i troskliwa. Czegóż chcieć więcej? Ale ona nie była „jakąkolwiek”, była jego siostrą. „Puść ją, człowieku, bo to zaczyna wyglądać na coś więcej niż miłość siostrzano-braterska”, pomyślał i niechętnie odsunął dziewczynę na odległość ramion. Zamrugała, strząsając z rzęs kropelki łez. – Dlaczego jesteś moim bratem? – westchnęła z głębi duszy. – Aż bratem i tylko bratem? – Taki los. – Wzruszył ramionami z tak komicznie nieszczęśliwą miną, że wreszcie Dankę rozśmieszył. – A co do Danusi... – Żałuję tego, co powiedziałam. Jest kochaną osobą i zasługuje na szczęście. Nie miała w życiu lekko. Niech od teraz jej się wiedzie. Idziemy? Pewnie już są. I rodzice, i... on. Rzeczywiście, goście przed chwilą zawitali do Wiśniowego Dworku. Rodzice Danki od razu pokochali to miejsce przesycone historią, wspomnieniami i dobrymi emocjami dawnych właścicieli – Roger, który przyjechał zaraz po nich, mówił, że jego rodzice, a przedtem dziadkowie, to były kochające się małżeństwa, takie „na dobre i na złe”. Dom chłonie energię właścicieli i zatrzymuje ją pod swym dachem, by oddać ją następnym mieszkańcom. Nikt nie miał wątpliwości, że Wiśniowy Dworek to szczęśliwe miejsce. Przez cały ten czas, gdy starsi państwo pod przewodnictwem dwójki młodych zwiedzali posiadłość, Roger nie wypuszczał ze swej ręki dłoni Danusi, ona zaś patrzyła na niego wzrokiem tak nieprzytomnie szczęśliwym, że wszyscy już wiedzieli: ci dwoje są w sobie zakochani. Danka i Daniel, którzy przyszli parę minut później, także nie mieli co do tego wątpliwości. Mężczyzna uścisnął mocno dłoń siostry, nakazując jej bez słów: bądź dzielna, i podszedł do państwa Lucińskich przywitać się. Ukłonił się, przedstawił i czekał, aż pani Melania wyciągnie rękę, by mógł ją ucałować z szacunkiem, ale ona równie spontanicznie co Danka przyciągnęła go do siebie, uściskała, ucałowała i szepnęła łamiącym się głosem: – Pozwól, że będę mówiła do ciebie „synku”. Bardzo bym tego pragnęła. Jesteście z Duszką jak dwie krople wody.
Daniel uśmiechnął się tylko. – Całe życie marzyłem o matce i proszę, marzenia się spełniają. Wprawdzie trzeba było na to czekać trzy dziesięciolecia, ale jednak... Pan Maurycy, nie kryjąc wzruszenia, również go uściskał, choć trzeba przyznać, że bardziej szorstko i po męsku. Klepnął go na koniec w ramię – nieopatrznie w to ranne, aż Danielowi pociemniało w oczach – i stało się: Daniel zyskał rodziców. Wprawdzie słowa „mamo” i „tato” nie przeszły mu przez gardło, jeszcze nie, ale poczuł się, jakby po długiej wędrówce wracał do domu, gdzie czekają nań i tęsknią. Wspaniałe było to uczucie. Jak teraz, właśnie teraz, odejść? Być może na zawsze? Patrzył na nich wszystkich, zebranych przy pięknie udekorowanym i zastawionym stole: na siostry, roześmiane, szczęśliwe, plotące trzy po trzy jedna przez drugą; na Melanię i Maurycego, perorujących o czymś z ożywieniem; na Rogera, który wodził zakochanym spojrzeniem od Danusi do dworu i z powrotem, i myślał, jak bardzo on, Daniel, nie pasuje do tego towarzystwa. Oni byli dobrymi, godnymi szacunku ludźmi, on zaś zwykłym przestępcą. Wstał. Położył dłoń na ramieniu Danusi i szepnął: – Pójdę po wino. Ta w roztargnieniu skinęła głową, mówiąc coś do Melanii. Wyszedł na ganek, przeciągnął dłonią po gładkim drewnie, żegnając się z Wiśniowym Dworkiem. Z tymi, których zostawiał, nie miał siły się żegnać. Zbiegł po schodkach cicho i miękko. Z każdym uderzeniem serca przeistaczał się z Daniela, jakiego tu poznano, w Cienia, którego znali nieliczni. Już podchodził do samochodu i kładł rękę na klamce, gdy usłyszał za sobą czyjeś szybkie kroki. W następnej chwili poczuł na ramieniu dłoń Danki. – Odchodzisz bez pożegnania? Chciał skłamać, że jedzie po wino i zaraz wróci, ale... nie mógł. Stał nieruchomo, trzymając rękę na klamce, i modlił się, by było już po wszystkim. – Będę na ciebie czekała, słyszysz? Pamiętaj, że cokolwiek się stanie, cokolwiek uczynisz, cokolwiek o tobie usłyszę, będę cię kochać. Mój dom jest twoim domem i nic tego nie zmieni. Teraz idź, skoro czujesz, że musisz, ale wróć, gdy będziesz mógł wrócić. Będę na ciebie czekała. Nie odwrócił się ku niej. Nie wziął dziewczyny w ramiona. Nie scałował łez z jej policzków. Czekał, aż w końcu ona cofnie dłoń, aż zrobi jeden niepewny krok w kierunku domu, by w następnej chwili wbiec po schodach i zniknąć w środku. Czekał, aż ucichnie jej łkanie.
Teraz dopiero otworzył drzwi samochodu, wsiadł, przekręcił kluczyk w stacyjce i ruszył w ciemną noc, zostawiając za sobą zamknięty rozdział swego życia i kawałek serca. Nie wstąpił do leśniczówki po swoje rzeczy. To, co najcenniejsze, miał przy sobie. Danka by go zabiła, ale niech tam. Zatrzymał się dwie godziny później na przydrożnym parkingu, odetchnął głęboko, czując, że ucisk w gardle powoli znika, i sięgnął po niewielki zeszyt oprawiony w ładną kwiatową okładkę. Zapalił światło i zaczął czytać słowa spisane ręką siostry: „Moje Wielkie Marzenie... Mały domek przegląda się w tafli leśnego jeziora...”. A pod tym dopisek sprzed kilku dni: „Mam siostrę i brata. Nie zamienię ich na żaden domek, dworek czy pałac. Są dla mnie wszystkim. Są całym moim światem”. Daniel oparł głowę na kierownicy i trwał tak długie chwile, czując w sercu ciężar i ból nie do zniesienia. Wreszcie otrząsnął się, niecierpliwym ruchem otarł zwilgotniałe oczy i sięgnął po komórkę. – Dobry wieczór, mam nadzieję, że jeszcze pan nie spał. Nie? To dobrze. Chcę odkupić tę leśniczówkę. Nie, wynajem już mnie nie interesuje. Nie jest na sprzedaż? Wszystko jest na sprzedaż. Ile pan za nią chce? Dwieście, trzysta, czterysta tysięcy? Trzysta będzie dobrze? Tak myślałem. Jutro zgłosi się do pana mój pełnomocnik, podpiszecie umowę przedwstępną. Do aktu notarialnego stanie moja siostra. Dla niej kupuję ten dom. Pożegnał się, rozłączył i z nieco lżejszym sercem mógł jechać dalej. Miał nadzieję, że Danka ucieszy się z domku nad jeziorem. Ostatniego podarunku od brata, ostatniej po nim pamiątki...
ROZDZIAŁ I Czułam się, jakby coś we mnie umarło. Do końca miałam nadzieję, że stanie się cud, Daniel wykrzyknie: „To był tylko żart! Jestem zwykłym uczciwym biznesmenem, nikt mnie nie ściga, nic mi nie grozi, po prostu taka legenda wydała mi się bardziej interesująca...”. Ale cud nie nastąpił, Daniel odszedł, a ja zostałam z pustką w duszy, którą może zapełnić tylko on. Danusia trochę popłakała, rodzice się zmartwili, Roger zdziwił, ale tak naprawdę nikt specjalnie się nie przejął, że Daniela już nie ma. Zupełnie jakbyśmy wszyscy, wszyscy, jak tu siedzimy, nie zawdzięczali swojej obecności przy jednym stole właśnie Danielowi. Szybko bowiem zapominamy o tych, którzy nas uszczęśliwili, wolimy pamiętać nasze krzywdy. Wdzięczność jest niewygodna, ciąży, uwiera, wymaga spłaty długu. Za to żal i nienawiść? – nimi możemy żyć lata całe... Przez pierwsze tygodnie po odejściu Daniela nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Świat bez niego stał się przeraźliwie pusty. Jak to możliwe, skoro znaliśmy się tak krótko? I przecież Daniel nie umarł! Przecież wróci! Wróci, prawda? Pewność, bez której chybabym oszalała, zyskałam w dniu, gdy wezwano mnie do notariusza. Mój wspaniały, szalony brat kupił dla mnie domek nad jeziorem, w którym wcześniej sam mieszkał. Skąd wiedział, że o takim domku marzę? Zupełnie jakby czytał mój pamiętnik! Nieee, Danielku, wcale cię nie podejrzewam o włamanie do mojego biurka, buchnięcie zeszytu i przeczytanie wszystkich sekretnych wpisów od początku do końca! Zabiję cię za to, draniu, gdy tylko pojawisz się z powrotem! Stanęłam na progu leśniczówki i ból po stracie Daniela nieco zelżał. Tutaj wszystko o nim przypominało. Rzucona na oparcie krzesła błękitna koszula. Maszynka do golenia w łazience i markowy płyn. Otwarta książka, założona kwitem parkingowym. Nie będę kultywowała jego pamięci, Daniel przecież żyje, posprzątałam cały ten rozgardiasz, zostawiając jedynie... tę koszulę barwy niezapominajki, przewieszoną przez oparcie krzesła. Wygląda tak, jakby jej właściciel na chwilę wyszedł i zaraz miał wrócić. I niech tak zostanie... – Szefie, kłopoty. Ktoś dał cynk naszym „przyjaciołom” z Interpolu, że jesteś w Milewie. Spieprzaj stamtąd... – Właśnie to robię. – Serenity czeka, gotowa do startu. Uważaj na blokady, szefie, i nie daj się złapać. Daniel wcisnął pedał gazu do oporu. Dwieście czterdzieści koni
mechanicznych wyrwało do przodu. Gnał pustą o tej późnej porze szosą, łamiąc wszelkie przepisy. Jeszcze tylko sto pięćdziesiąt kilometrów, sto... Antyradar zapiszczał. Daniel zwolnił, a potem, wiedziony instynktem, zatrzymał się. Zjechał na pobocze i włączył światła awaryjne. Po chwili przemknęły obok niego cztery identyczne samochody z przyciemnionymi szybami. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że to radiowozy. Przed nim była policyjna blokada. Ari nie mógł go o niej ostrzec, bo Daniel przezornie wyłączył przed chwilą komórkę. Cóż, dojedzie do portu nieco później... Ruszył wolno przed siebie i skręcił w pierwszą polną drogę, jaką napotkał. Bezdrożami dotarł nad ranem do Gdyni. Co wiedziała policja? Czy jacht jest pod obserwacją? Daniel musiał się o tym przekonać. Z budki telefonicznej zadzwonił do Ariego. Ten odebrał natychmiast. W sytuacji awaryjnej, a taką teraz mieli, mógł nie spać i dwie doby. Był niezawodny. – Gdzie jesteś, szefie? – zapytał ostrożnie. – Blisko. A ty? – Siedzę sobie s p o k o j n i e[2]. – Niebo czyste? – Bez jednej chmurki. – Za pół godziny do ciebie dołączę. Gdyby zbierały się burzowe chmury, ruszaj beze mnie. Spotkamy się w miejscu numer dwa. – Jasne, szefie. Uważaj na siebie. W głosie chłopaka czuł napięcie. Jeszcze nigdy obława nie podeszła tak blisko. Piękny jacht Daniela, szybka i luksusowa Serenity, był w tej chwili ich jedyną nadzieją na wolność. Musiał, po prostu musiał zdążyć! Bez żalu zostawił więc samochód na parkingu przy McDonald’s i przesiadł się do kolejki miejskiej. Ostatnie dwa kilometry pokonał szybkim marszem. Nie wszedł do portu. Usiadł na ławce, rozłożył gazetę i obserwował nabrzeże, szczególnie zwracając uwagę na przechodniów. O tej porze było ich niewielu. Przez chwilę przyglądał się swojej łodzi. Silnik pracował na jałowym biegu. Jacht gotów był do wypłynięcia w każdej sekundzie. Zdecydował się. Wstał i swobodnym, równym krokiem ruszył nabrzeżem w kierunku Serenity. Mimo pozornego spokoju był napięty i gotów do sprintu, gdy tylko usłyszy: „Stać, policja!”. W chwili gdy postawił stopę na pokładzie, silnik zawył i ciężki jacht ruszył do przodu, z każdą sekundą nabierając prędkości. Wypłynęli na wody Zatoki Gdańskiej. Ale nie byli jeszcze całkiem bezpieczni.
Daniel wszedł na mostek kapitański i krótko, niemal oschle, przywitał się z załogą. Oni też nie byli zbyt wylewni i dopóki nie wydostaną się na bezpieczne wody, wylewni nie będą. Ari rzucił szefowi krótkie spojrzenie i nadal dociskał manetkę gazu. Nic tu po nim. Daniel zszedł do swojej kajuty, wziął prysznic i przebrał się w czysty, odprasowany mundur kapitana. Jeśli umierać, to z honorem. A jednak... i tym razem się udało. Po nieskończenie długiej godzinie mógł odetchnąć pełną piersią. Był wolny... Ani Danka, ani Danusia niewiele mogły powiedzieć policji o ściganym międzynarodowym listem gończym Danielu van der Welcie. Prawdę mówiąc, nie znały go pod tym nazwiskiem. Więcej: w ogóle nie znały jego nazwiska. Żadnej nie przyszłoby do głowy grzebać w portfelu brata i sprawdzać jego personaliów. To właśnie powiedziały policji. Obie razem i każda z osobna. Nie znały adresu stałego zamieszkania swego brata, nie miały pojęcia, gdzie mieszkał w przeszłości i gdzie zamierzał się obecnie zatrzymać, nie pomogły władzy ustalić numerów rejestracyjnych jego samochodów: Danka powiedziała zgodnie z prawdą, że ich nie pamięta, Danusia przyznała ze skruchą, że nie zna nawet rejestracji własnego fiata. Przeszukanie leśniczówki też nic nie dało. Daniel uciekał nie raz i wiedział, jak zacierać po sobie ślady. W domku pozostawił parę zwyczajnych przedmiotów. Błękitną koszulę z metką znanego projektanta i adresem jego butiku Danka ukryła jeszcze tej samej nocy, gdy Daniel odjechał. Policji zaś skłamała bez mrugnięcia okiem, że żadnych rzeczy osobistych brata nie posiada. W dawnych czasach wzięto by ją na tortury i wyciągnięto z niej każdą informację, nawet tę, której nie znała, ale dziś mogła kłamać bezkarnie. Nie zamierzała pomagać policji w schwytaniu brata i tyle. Danusia też nie. Co ona zresztą mogła wiedzieć... Z ich zeznań mogłoby wynikać, że nie znały Daniela w ogóle, obie jednak wiedziały o nim wystarczająco wiele, by go chronić. I to właśnie postanowiły zrobić: chronić brata. Za wszelką cenę. W rozmowach z Melanią, Maurycym i Rogerem pilnie unikały tego tematu. Rodzice z czasem przestali pytać o Daniela, Roger zaś... miał inne problemy. Przetarg na Wiśniowy Dworek wprawdzie anulowano, ale odzyskanie posiadłości nie było wcale proste. Gdyby nie prawnik-cudotwórca, który pewnego dnia zgłosił się do Rogera z polecenia niejakiego Daniela W., sprawa ciągnęłaby się latami, a tak już pół roku później Kanadyjczyk, nieco
oszołomiony, słuchał notariusza odczytującego akt nadania własności. Towarzysząca Rogerowi w tym podniosłym dniu Danusia aż wstrzymała oddech, gdy mężczyzna podpisywał dokumenty. Wiśniowy Dworek zmienił właściciela. A czy nowy właściciel zmieni życie Danusi? Roger był ujmującym mężczyzną. Przez te sześć miesięcy adorował Danusię wytrwale, ale nienachalnie. Wiedząc, że dziewczyna lubi kwiaty, przy jakiejkolwiek okazji, a także bez okazji, dawał jej a to bukiecik fiołków, a to jedną, za to przepiękną różę; wiedząc, że kocha stary dwór, lecz nie ma pieniędzy na remonty, mimo że posiadłość nie należała jeszcze do niego, zapłacił za naprawę uszkodzonego przez wichurę dachu i zafundował wsi Internet – teraz Milewo miało kontakt z całym światem; wiedząc, że Danusia lubi dzieci, w szczególności swoich uczniów, nie nalegał, by spędziła z nim popołudnie, jeśli miała zajęcia właśnie z nimi, więcej: sam z własnej woli zaproponował, że tym dzieciakom, które chcą się uczyć angielskiego, będzie bezpłatnie udzielał lekcji. Zgłosiło się czworo, w tym Józio Łopatko, i Roger, wykazując się zadziwiającą cierpliwością, dotrzymał słowa. Gdyby nie zajmował się nieruchomościami, mógłby zostać nauczycielem. A właśnie: nieruchomości. Roger jeszcze w Jastrzębiej Górze przedstawił się bliźniaczkom jako deweloper, który otworzywszy filię swej firmy w Polsce, zwiedzał ten kraj w towarzystwie Janusza, swego pełnomocnika. Potem przyznał, że interesował go tylko Wiśniowy Dworek, a firmę deweloperską rzeczywiście ma, lecz w Kanadzie. Mimo to już od sześciu miesięcy tkwił w Milewie, wynajmując pokój u sołtysiny – leśniczówkę bowiem kupiła Danka, a z Danusią, ze względu na długie języki sąsiadów, nie mógł mieszkać. To zaczęło Dankę, przewrażliwioną po przejściach z firmą-pralnią, niepokoić. Nie fakt, że młody biznesmen mieszkał u sołtysiny, ale to, że nie miał innych zajęć. – Słuchaj, Danuśka – zaczęła rozmowę, gdy w pewien sobotni ranek skończyły grabienie liści, usypały z nich kopce i próbowały je podpalić, czego panująca wokół wilgoć późnego października nie ułatwiała. – Z czego twój Roger żyje? Skąd ma pieniądze? Kto prowadzi jego biznes, gdy on siedzi tu od tylu miesięcy? Danusia odgarnęła z policzka kosmyk włosów i spojrzała na siostrę niepewnie. – Może ktoś prowadzi firmę za Rogera? – odpowiedziała pytaniem na pytanie. – Może... Choć to dosyć niezwykłe. – Danka chciała powiedzieć
„podejrzane”, ale ugryzła się w język. – I ten ktoś przysyła mu pieniądze na utrzymanie? Bliźniaczka wzruszyła ramionami. – Nie wiem. Nie pytałam. – Może powinnaś? Znów uważne spojrzenie na siostrę. – Wiesz coś, czy strzelasz w ciemno? – Danusia znów odpowiedziała pytaniem na pytanie, a jej ton ochłódł o dwa stopnie. Wiedziała od początku, że Dance podoba się Roger i być może siostra nie może pogodzić się z tym, że Kanadyjczyk wybrał ją, Danusię. Czy jednak powinna jątrzyć? Danka spuściła wzrok. Nie miała żadnych podejrzeń, a tym bardziej dowodów. Po prostu przy grabieniu zeschłych liści zaczęła się zastanawiać, z czego żyje narzeczony siostry. Tylko tyle. Podmiot tej wymiany zdań właśnie nadchodził niespiesznym krokiem. Danusia wybiegła Rogerowi naprzeciw, zarzuciła mu ręce na szyję i ucałowała w usta. Zwykle nie okazywała aż tak ostentacyjnie swoich uczuć, ale tego dnia coś ją ugryzło i chciała dać siostrze dobitnie do zrozumienia, że po pierwsze: Roger jest jej, po drugie: ona, Danusia, tym razem stoi po jego stronie. – Danka chce cię o coś zapytać – rzekła, gdy mężczyzna odpowiedział pocałunkiem na jej pocałunek i teraz przyjaźnie cmokał w policzek bliźniaczkę. – Tak? Zamieniam się w słuch... Danka, która jeszcze przed chwilą miała jakieś wątpliwości, teraz posłała siostrze wściekłe spojrzenie. – Chciała wiedzieć, z czego się utrzymujesz – pospieszyła z wyjaśnieniem Danusia. Danka utkwiła w siostrze niedowierzający wzrok. To był szczyt nielojalności! – Nie jest to żadną tajemnicą. – Roger uśmiechnął się ze zrozumieniem i pobłażaniem. – Moja firma buduje w Kanadzie domy z drewna... – ...a ty masz przydługie wakacje? – Danka weszła mu w słowo. Uśmiech na twarzy mężczyzny zgasł. – Firmą zajmuje się dyrektor zarządzający – odparł chłodno. – Co miesiąc składa mi raport. Możesz się więc o moje finanse nie martwić. Ale dziękuję za troskę. – W jego głosie nie było za grosz wdzięczności. – I nie ciągnie cię do Kanady? – Danka wiedziała, że dawno powinna się zamknąć, bo nie tylko się kompromituje w oczach Rogera, ale coraz bardziej denerwuje siostrę, jednak... nie mogła.
„Co mnie ugryzło?”, zastanawiała się, gdy Roger milczał. „Czy rzeczywiście jestem zazdrosna o ich miłość, czy naprawdę boję się o Danusię?” – Moje korzenie są tutaj, w Polsce – odezwał się mężczyzna po dłuższej chwili. – Choć oczywiście ciągnie mnie do drugiej ojczyzny. Kupiłem bilet lotniczy na grudzień. Przepraszam, dwa bilety – miała to być niespodzianka dla Danusi, moi rodzice bardzo chcą ją poznać, ale skoro postawiłaś sprawę na ostrzu noża, twoja siostra dowiaduje się o tym już teraz. – Patrząc na Dankę, ujął dłoń Danusi i uniósł do ust. Danka spuściła wzrok. Czuła się podle pod zimnym spojrzeniem Rogera i pełnym żalu wzrokiem siostry. Jemu zepsuła niespodziankę, jej radość z wyjazdu. Powróciła do grabienia liści, nie potrafiąc sobie poradzić ze swoimi uczuciami. „Idźcie już migdalić się na pięterku!”, krzyczała w myślach. „Zrobiłam z siebie wystarczającą idiotkę!” Usłyszała oddalające się kroki i ukradkiem, nie podnosząc głowy, otarła z kącików oczu dwie łzy. W tym momencie poczuła na ramieniu dotknięcie czyjejś ręki. – Kochana, co ci jest? – Danusia, bo to ona była, na szczęście ona, nie Roger, zajrzała w wilgotne oczy siostry z niepokojem i troską. – Tęsknię za nim – chlipnęła Danka, ta pogodna, silna Danka. Po chwili stały mocno objęte i płakały obie. – Ja też za nim tęsknię – wyszeptała łamiącym się głosem Danusia i nie miała na myśli ani Rogera, ani zmarłego ojca. – To już sześć miesiący i siedemnaście dni jak zniknął i nie daje znaku życia. – Ty też liczysz? Danusia skinęła tylko głową. – Boję się, że coś mu się stało. Że go złapali i zamknęli. Albo jeszcze gorzej. Bo przecież gdyby był wolny, odezwałby się choć słowem, prawda? Zadzwoniłby, przysłał kartkę czy maila, cokolwiek! Danusia przytakiwała siostrze, ocierając łzy. Ona też była pełna złych przeczuć, lecz do tej pory próbowała o tym nie myśleć, zajęta szkołą, zajęciami pozalekcyjnymi, Rogerem... Danka, hodując róże, miała więcej czasu na rozmyślania i mocniej przeżywała milczenie brata. – Może... może czas, by Daniela odnaleźć? – szepnęła cichutko. – Tylko jak? Skoro Interpol poszukuje go bezskutecznie? Siostry usiadły na ławeczce pod bezlistnym kasztanowcem, patrząc smutno na snujący się po ogrodzie dym.
– Mam pewien pomysł, tylko nie wiem, czy rozsądny – odezwała się wreszcie Danka. Bliźniaczka podniosła na nią pełen nadziei wzrok. – Mogłabym zwrócić się o pomoc w odnalezieniu Daniela – tylko nie krzycz na mnie! – do moich byłych pracodawców. – Danka, chyba nie myślisz o tych, o których ja myślę?! – Danusia zaczęła jednak krzyczeć. – Nie chcesz chyba prosić o pomoc tych zbirów z IP.Co.?! Danka milczała. Zwiesiła ramiona, opuściła głowę i milczała. Nikt inny nie przychodził jej do głowy. – Pamiętasz, jak Daniel został ranny, a ja wyjechałam do Grecji? – Pamiętam – odparła niechętnie Danusia. To były najczarniejsze dni jej życia. Trudno było o nich zapomnieć. – Nie zdradzaliśmy ci szczegółów, byś się nie martwiła o mnie czy o niego, a potem wszystko skończyło się dobrze... – Prawie dobrze – wtrąciła Danusia – bo Daniel odszedł bez pożegnania. – Masz rację, prawie dobrze, ale musisz wiedzieć, że kilka godzin po strzelaninie i operacji ledwie żywy wsadził mnie do pierwszego lepszego samolotu – akurat była wycieczka na Rodos – a wprost z lotniska odebrał mnie zaś jego przyjaciel i wywiózł do hotelu, w którym reszty wycieczki nie było. Nie wiem, jakim cudem, i Daniel też tego nie wiedział, ci z IP.Co. wpadli na mój trop niemal natychmiast. Jeżeli ktoś może odnaleźć naszego brata, to tylko oni. Innych gangsterów nie znam. Danusia wysłuchała tych słów w milczeniu. Gdy siostra skończyła, uścisnęła tylko jej dłoń, wyrażając tym gestem pełne poparcie dla wszystkiego, co Danka uczyni. Jeżeli one, mniejsza o metody, odnajdą brata i okaże się, że siedzi on w więzieniu, spróbują mu pomóc. Nie wiedząc, co się z nim dzieje, są skazane na strach o niego, a sam Daniel teraz być może cierpi. – Nie wiem, ile kosztuje taka „usługa”, ale jestem gotowa sprzedać mieszkanie... – A ja dom po ojcu. Spojrzały na siebie i już w następnej chwili Danka szukała na ganku komórki, a parę sekund później wybierała numer do największego z udziałowców IP.Co. Danusia, wstrzymując oddech, słuchała dziwnej rozmowy. – Hello, it’s Danka Lucińska. Nice to hear you too, sir. I have a little problem... Yes, with Daniel, how do you know? Of course, you know all, sir [3] – tu Danka roześmiała się z przymusem. – Tak, chciałabym wiedzieć, co u
niego. Złapać jakiś kontakt. Pan też? No tak, przepraszam zatem, że niepokoiłam. Czy może pan się za moim bratem rozejrzeć? To byłoby wspaniale! Oczywiście, że pokryję wszelkie koszty! Tak, nawet jeśli będą wysokie. Tak, rozumiem, że trudno będzie go odnaleźć, świat jest duży. Ale nie jest to niemożliwe? Wspaniale! Będę bardzo zobowiązana! Dziękuję panu! Czekam na wiadomość. Danka rozłączyła się i spojrzała na telefon jak na małą, ale bardzo jadowitą żmiję, którą ktoś wcisnął jej do ręki. – Myślisz, że dobrze robimy? – zapytała siostry niepewnie. Danusia pokręciła głową. – Myślę, że nie, ale... chyba nie ma już odwrotu. Wiadomość nadeszła dwa dni później. Dzwonił Daniel. Numer, jaki się wyświetlił, wydawał się zupełnie z księżyca. Patrzyłam na telefon i bałam się odebrać. Przez kilka uderzeń serca byłam pewna, że dzwoni znajomy gangster z IP.Co. z wiadomością, że mój brat nie żyje i... ręce odmówiły mi posłuszeństwa, w końcu jednak nacisnęłam zieloną słuchaweczkę, by w następnej chwili oszaleć ze szczęścia. – To ty, Danuśka? – usłyszałam głos Daniela i nie mogłam wykrztusić ani słowa. Dopiero gdy powtórzył: – Danka, to ty? – kiwnęłam głową, czego przecież nie mógł widzieć, i wykrztusiłam: – Ta ja, Danielku, to ja. Słyszałam, jak odetchnął z ulgą. – Nie mogę długo rozmawiać. Znów kiwnęłam głową. – Jestem cały i zdrowy. Pływam po morzach i oceanach. Nie szukaj mnie, a już na pewno nie przez naszych wspólnych znajomych, a obiecuję, że będę odzywał się raz w miesiącu. Nie powiem kiedy, bo nie wiem, ale co parę tygodni dostaniesz ode mnie wiadomość, okej? – Tak – szepnęłam. – Powiedz krótko, co u was. Jak nasza siostra? Ma narzeczonego? – U nas wszystko dobrze – tyle chciałam mu powiedzieć... jednak telefon mógł być na podsłuchu i wolałam nie zdradzać za dużo. – Narzeczony lada chwila odzyska dom i... braciszku, chyba się będzie oświadczał. Chce przedstawić Dan... naszą siostrę rodzicom. Trochę się tym martwię, bo... nic o nim nie wiem. Siedzi tutaj już tyle miesięcy i... – Słuchaj, kochana, muszę kończyć, ale wiedz jedno: sprawdziłem gościa i jest w porządku. Uwierz mi: nasza siostra jest w dobrych rękach. Przecież wiesz, że nie pozwoliłbym tknąć ani jej, ani ciebie jakiemuś draniowi.
– Wiem, braciszku, wiem... – nadal mogłam tylko szeptać. – A co u ciebie? Kręci się koło domku nad jeziorem jakiś... rybak? – Usłyszałam śmiech w jego głosie i... dopiero teraz poczułam ulgę. Daniel na pewno był wolny i na pewno nic mu nie groziło. W tej chwili.... – Nic o tym nie wiem, ale gdyby się kręcił, to gdy zadzwonisz następnym razem, zdam pełną relację. Roześmiał się cicho, a potem powiedział: – Trzymaj się, Duszko. Odezwę się. Przyrzekam. Nie zdążyłam się pożegnać. Przerwał połączenie. Chwilę później biegłam do Wiśniowego Dworku, krzycząc na cały głos: – Danusia, zadzwonił! Słyszysz?! Rozmawiałam z nim! Danusia wybiegła z domu, od razu wiedząc, że mówię o Danielu. Z niedowierzaniem i radością słuchała streszczenia tej rozmowy, a gdy doszłam do słów „Nasza siostra jest w dobrych rękach”, łzy pociekły jej po policzkach. Dobre łzy, łzy ulgi i wdzięczności. Ja czułam to samo. Coś mi się zdaje, że jestem Rogerowi winna przeprosiny...
ROZDZIAŁ II Od tego dnia życie bliźniaczek znów pojaśniało. Danka, która dostała od brata na do widzenia leśniczówkę nad jeziorem, sprzedała – zupełnie bez żalu – mieszkanie na warszawskim Mokotowie, z którego część pieniędzy poszła na wynagrodzenie gangsterów z IP.Co., a za pozostałe postanowiła spełnić swoje Wielkie Marzenie, zapisane w zgubionym gdzieś pamiętniku. Jeszcze we wrześniu postawiła na miejscu starej stodoły szklarnię, nie za dużą i nie za małą, zainwestowała w inteligentne ogrzewanie, żeby roślinki przez cały rok miały ciepło i... sprowadziła z całego świata sadzonki najpiękniejszych, najbardziej poszukiwanych, cennych i oryginalnych róż. Chciała jeszcze wyremontować garaż i przerobić go na stajnię dla dwóch koników, ale pieniędzy zostało jej akurat „na waciki”. Nie przejęła się tym wcale. Żyła skromnie, na ciuchy i kosmetyki już nie wydawała – tu przydawały się dżinsowe ogrodniczki i wygodne koszule, najlepiej takie, żeby nie trzeba ich było prasować, i kolorowe kaloszki w margerytki – a ogrodniczek, koszul i kaloszków całą baterię kupili Dance zachwyceni rodzice. Czemu zachwyceni? Bo o takim właśnie życiu dla ukochanej córki marzyli: spokojnym, bezstresowym, pięknym... Oczywiście, proponowali, że wyremontują ten garaż i nawet kupią konie, ale Danka odmówiła. – Wiesz, tato, ja nadal chcę być samodzielna i wydawać tylko to, co zarobię. Tak oto postawiła sprawę. – A gdybyśmy sprzedali dom na Sadybie? Czy możemy ci podarować te pieniądze, córeńko? – Może jeszcze nie teraz, tatusiu? Może trzymaj ten dom na czarną godzinę? Zdaje się, że wypowiedziała te słowa właśnie w czarną godzinę, choć wtedy nie miała o tym pojęcia... Dom został więc w rodzinie, Danka żyła sobie w leśniczówce, popełniając pierwsze błędy początkującego hodowcy róż. Miała też małe sukcesy! Na sto krzaków już trzy zakwitły! Reszta wyglądała nieco rachitycznie... ale tym też się nie przejmowała. Grunt to pięknie żyć i robić to, co się kocha, a ona kochała doglądanie swoich roślinek, ot co. Danusia natomiast... o, ona sama rozkwitła. Tak po prostu. Któregoś dnia, tuż przed odlotem do Kanady, gdzie miała poznać rodziców Rogera, przybiegła rano do leśniczówki, zrobiła sobie i siostrze kanapki z pastą jajeczną, zaparzyła kawę dla Danki, dla siebie zrobiła kakao i
czekała z rosnącą niecierpliwością, aż siostra się dobudzi i zejdzie na śniadanie. – No, wreszcie! – wykrzyknęła przyciszonym tonem, gdy Danka pokazała się na schodach. – Siadaj, jedz! – Danuśka, ty wiesz, która jest godzina? – Danka ziewnęła rozdzierająco. – Budzisz mnie o świcie tylko po to, żeby posadzić do śniadania? Danusia kiwnęła głową, a Danka dopiero teraz dojrzała dziwnie błyszczące oczy siostry. – Coś się wydarzyło? Bo wyglądasz, jakbyś zażyła niedozwoloną substancję... – Ciepło... ciepło... Zrobiliśmy to! – znów ten przyciszony okrzyk. Dance aż łyżeczka, którą sypała cukier do kubka, wypadła z rąk. – C-co zrobiliście? – No TO! – Masz na myśli seks? Danusia pokiwała z entuzjazmem głową. Jej siostra wytrzeszczyła oczy. – Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że przez te... ile to już?... siedem miesięcy Roger nie potrafił zaciągnąć cię do łóżka?! – Ciiii! – Danusia rozejrzała się na wszystkie strony, jakby spod kredensu lub zza zasłonki w kwiatki miał wyskoczyć chochlik czy mąż sołtysiny. – Próbował, faceci zawsze próbują, ale ja... no wiesz... broniłam się. On oczywiście jest gentlemanem, więc nie chciał mnie zmuszać czy szantażować emocjonalnie, ale... ta moja wstrzemięźliwość wydawała mu się trochę nienaturalna. – No, ja myślę! „Nienaturalna” to doprawdy eufemizm! Nie mów, że wyznajesz zasadę „Dopiero po ślubie” i jesteś, to znaczy byłaś, dziewicą! – Ciiii, oczywiście, że nie byłam, bo na studiach z Tomkiem... – Danusia umilkła, widać wspomnienie nawet sprzed tylu lat ciągle ją bolało. – Właśnie dlatego czekałam. Musiałam Rogerowi zaufać bezgranicznie. Uwierzyć, że mnie nie skrzywdzi, jak tamten – dokończyła cicho. Danka rozumiała ją, ale czy naprawdę rozumiał to Roger? – Dopiero gdy przekazałaś mi słowa Daniela, że mogę Rogerowi zaufać, bo to dobry człowiek... dopiero wtedy pozwoliłam sobie na zakochanie, takie, wiesz, do utraty tchu. No i wczoraj wieczorem... – Dziewczyna znów umilkła, uśmiechając się trochę zawstydzona, a trochę rozmarzona. – Wczoraj wieczorem... – Danka aż uniosła się z krzesła, oparła brodę na splecionych dłoniach i wpatrzyła się w siostrę z wyczekiwaniem. – Jak zwykle przyszedł na kolację, przynosząc bukiet wspaniałych, bordowych, niemal czarnych róż. Ja nie wiem, skąd on takie kwiaty bierze...
„Za to ja wiem. Sama je wczoraj dla niego cięłam. Moje jedyne trzy krzaczki oskalpowałam...”, pomyślała Danka z mieszaniną smutku i rozbawienia. – I jakoś tak się zrobiło... no wiesz, romantycznie... Siedzieliśmy przed kominkiem, słuchaliśmy pościelówek, piliśmy dobre kalifornijskie wino... no i on... a potem ja... i znów on... – Danusia zamilkła na dobre, pokraśniała ze szczęścia i zażenowania. Danka zaśmiała się, poderwała z miejsca, okrążyła stół i przytuliła siostrę serdecznie. – A gdy już on... i ty... i on... a potem znów ty... i znów on... no wiesz, skończyliście? Jak było? – Cudownie. I przed, i podczas, i nawet po. On jest taki delikatny i czuły. – W oczach Danusi zabłysły łzy. – Nie wiem, czego się tak bałam. Wysupłała się z objęć siostry i wytarła energicznie oczy, uśmiechając się niczym małe słoneczko. Danka odpowiedziała takim samym uśmiechem, ale nagle spoważniała. – Mam, kochana, nadzieję, że teraz nie będziesz biednemu Rogerowi skąpiła miłości, bo wiesz, jacy są faceci. Danusia za bardzo nie wiedziała, bo Roger był jej drugim mężczyzną, ale siostrze musiała zaufać. – Nie będę skąpiła – szepnęła. – Gdzie on teraz jest? – Jeszcze śpi. Kochaliśmy się do świtu i gdzieś koło piątej padł twarzą w poduszkę i zasnął, mocno mnie przytulając. Danka... jak ja marzyłam, by ktoś mnie tak przytulał... Nie mogłam zasnąć, więc doczekałam do siódmej i tadam!, jestem, żeby ci to wszystko opowiedzieć! – Tak. Zauważyłam. – Danka ostentacyjnie spojrzała na zegar. – Słuchaj, nie chcę cię wyganiać, ale lepiej, żebyś była przy Rogerze, gdy się obudzi. Jeszcze lepiej z gotowym śniadankiem podanym do łózia. Wiem, że jest równouprawnienie i takie tam, ale będzie mu bardzo miło, gdy po wspaniałym całonocnym seksie dostanie wspaniały poranny posiłek. – Już biegnę! Chciałam ci tylko powiedzieć! Danusia zerwała się, cmoknęła siostrę w policzek i już jej nie było. Danka została sama, nagle czując ciężar tej samotności. Kiedy ona czuła się tak szczęśliwa i tak spełniona po namiętnej nocy? – Lepiej nie próbuj sobie przypomnieć, bo się podłamiesz... – mruknęła do siebie. Niestety, widoków na miłość nie miała. Zajęta wiciem gniazdka nie zwracała dotychczas na facetów uwagi. Może i jakiś tam pojawił się,
zainteresowany bliższą znajomością ze śliczną dziewczyną, ale ona tego nie zauważyła, pielęgnując swoje róże. Miejscowi może i byli sympatyczni, ale chętniej zaglądali do kieliszka niż do leśniczówki, może onieśmieleni przez energiczną warszawiankę, a dalej niż do wsi, Sejn czy Augustowa Danka nie miała potrzeby się wypuszczać. Stąd ta samotność, której ciężar właśnie poczuła. Jeszcze bardziej samotna stała się, gdy Danusia z Rogerem wyjechali do Kanady. Nastał grudzień. Aura, dotąd oszczędzająca Milewo i okolice, teraz pokazała, kto tu w zimie rządzi i śniegu napadało ponad metr. Mrozy ścisnęły takie, że Dance, dotąd chowanej pod warszawskim kloszem, gałki oczne zamarzały. Dobrze że chociaż ogrzewanie w domku działało bez zarzutu. Roger kupił mały traktorek do odśnieżania, gmina regularnie przysyłała pług i można było dojechać do obu domów, a jednak cała wieś, dwór i leśniczówka wydawały się wyspami odciętymi od świata. A potem przyszedł dzień pożegnań. – Tylko pisz! – po raz setny prosiła Danusię, gdy ta po raz setny wracała się od samochodu, by uściskać siostrę. – A ty nie daj się zasypać! Roger mówi.... – Wiem, wiem: „Po każdym opadzie śniegu odpal traktor i przejedź do drogi i z powrotem; gdyby spadło więcej niż metr, wykop tunel, najlepiej wprost do Australii i wygrzewaj się do wiosny na tamtejszych plażach”. Danusia parsknęła śmiechem. Kanadyjczyk, choć wykazywał się ogromną cierpliwością, tym razem pospieszył Danusię klaksonem. – Muszę lecieć, bo spóźnimy się na samolot. Danka, proszę cię, dbaj o siebie. Będę za miesiąc i chcę cię widzieć... nie chudszą, niż jesteś, słyszysz? – Słyszę. Jedź już, bo Roger cię w końcu rzuci. Potem stała na odśnieżonym po raz ostatni przez tego uroczego mężczyznę podjeździe i machała im, dopóki światła samochodu nie zniknęły za zakrętem. Posmutniała wróciła do Wiśniowego Dworku, zamknęła na trzy spusty okiennice i drzwi i powlokła się noga za nogą do siebie, do leśniczówki. Nie weszła jednak do domu, przynajmniej nie od razu. Uchylając lekko szklane drzwi, wsunęła się do szklarni, zapaliła światła i... znalazła się w zupełnie innym świecie. To już nie były trzy marne krzaczki, to było morze wspaniałych, odurzająco pachnących róż wszelkich wielkości i barw. Danka włączyła zraszacz i wonna mgiełka wypełniła pomieszczenie,
osiadając na płatkach i listkach, ale też na policzkach i włosach dziewczyny. Wyciągnęła się na leżaku, który wstawiła do szklarni, gdy tylko posadziła pierwszy krzaczek, włączyła cichą relaksacyjną muzykę, zamknęła oczy i... oddała się marzeniom. Jedno już spełniła. Czas na drugie, trzecie i kolejne. Zapadał zmrok, gdy niechętnie opuszczała ciepłe, jasne, pachnące pomieszczenie. Na zewnątrz było tak zimno, że Dance dech w piersiach zaparło. Przemknęła do ciemnego, wyziębionego domu, odkręciła ogrzewanie na pełną moc i usiadła do samotnej kolacji. Zderzenie z rzeczywistością było bardzo bolesne. A miało się okazać także kosztowne... Musiałam się przeziębić, gdy przemykałam rozgrzana, z wilgotnymi włosami, z moich prywatnych tropików do domu. Potem jeszcze trochę pomarzłam przy kolacji, dopóki dom się nie nagrzał, i nazajutrz byłam gotowa. Zaczęło się niewinnie, od dreszczy i bólu gardła. Oczywiście zlekceważyłam to. Łyknęłam aspirynę i parę tabletek rutinoscorbinu, owinęłam się kołdrą, zeszłam do kuchni na szybkie co nieco i wróciłam na górę, bo czułam się byle jak. Parę godzin później było ze mną naprawdę źle. W nocy zaczęłam majaczyć. Widziałam Daniela ścinającego moje róże. Układał z nich wielki bukiet. Nie chciał mi powiedzieć, dla kogo te kwiaty. Widziałam Danusię tańczącą z Rogerem poloneza, choć on na pewno nie znał naszych tańców narodowych. W moich majakach jednak znał. Danusia tańcząca poloneza w staropolskim żupaniku i spódnicy do kostek wyglądała jak Zosia z „Pana Tadeusza”, a Roger to był wypisz, wymaluj Żebrowski – co ja majaczę?! – szczególnie w tym kostiumie ułana... Muzyka, choć wydawałoby się, że subtelna, rozdzierała mi mózg. Podniosłam do uszu niby moje, lecz obce ręce, by choć trochę ulżyć biednej głowie, ale to nie „Pan Tadeusz” mnie tak masakrował, a moja komórka. – Idź stąd – powiedziałam do pełznącego ku mnie telefonu, ale ten nie posłuchał. Śpiewał, świecił i wibrował dotąd, aż wcisnęłam tę cholerną zieloną słuchaweczkę. A może czerwoną? – To ja, siostrzyczko – odezwał się do mnie telefon głosem Daniela. – Nie mów do mnie, samsungu – wychrypiałam. Telefon umilkł. No.
– Danka, co się dzieje? Co z tobą? – samsung znów się odezwał. Znienawidziłam go za to, że podszywa się pod mojego brata. Gdy tylko zbiorę siły, wyrzucę go za okno. Telefon, nie brata przecież. – Zobaczysz, zrobię to – ledwo wydobywałam głos z obolałej krtani. Potem rozkasłałam się jak gruźlik i nie mogłam już grozić mojej komórce. – Danuśka, do cholery, co się z tobą dzieje?! Jesteś chora?! Co z tobą?! Odezwij się!! Łapiąc powietrze jak ryba wyrzucona na brzeg, mogłam tylko pokręcić głową. A potem... potem już w ogóle nic nie mogłam, bo straciłam przytomność. Ocknęłam się w szpitalu. Na twarzy miałam maskę tlenową, z przedramienia zwisał mi przewód kroplówki, a kciuk ściskał spinacz mierzący puls. Dookoła mnie syczała i pikała aparatura. Lekarz, wezwany przez pielęgniarkę, pochylił się nade mną i zadał mi jakieś pytanie, ale zupełnie nie wiedziałam, o co mu chodzi. Kazał podać jakieś leki, po których nadeszła ponownie ciemność i znów miałam spokój. Niedługo. – Pani Danuto, proszę się obudzić! Budzimy się i oddychamy głęboko! Głęboko, to ja miałam ten głos, bo oddychać – oddychałam, ale z trudem. Nic mnie to jednak nie obchodziło. Gorączka i ból rozsadzały mi głowę. – Ona znów odpływa! – usłyszałam. I owszem, odpłynęłam. Na jakieś trzy dni. Tak mi powiedział ten, który – zaalarmowany przez mojego brata – uratował moje nędzne życie. – Ja cię chyba skądś znam – szepnęła słabym głosem Danka, gdy otworzyła oczy trzeciego ranka od chwili zachorowania na ciężkie zapalenie płuc. Oddychała jeszcze z trudem, przez noc męczył ją kaszel, ale przynajmniej była przytomna. – Jestem przyjacielem twojego brata Daniela. – Ari ostrożnie położył herbacianą różę na poduszce obok głowy dziewczyny. Danka aż przymknęła oczy z rozkoszy, czując dotyk chłodnych płatków i ich subtelny zapach. – Pilnowałem, byś wsiadła do samolotu na Rodos. – Rzeczywiście, teraz sobie przypominam. Przepraszam, że dopiero teraz, ale tamtego dnia byłam w lekkim szoku. – Nic nie mów, odpoczywaj. Chłopak usiadł obok łóżka i przyjrzał się Dance z uwagą i troską. – Wyglądasz nieco lepiej niż w chwili, gdy cię znalazłem w leśniczówce. Przeraziłaś mnie wtedy, a musisz wiedzieć, że mnie niewiele jest w stanie przerazić.
Mówił prawdę. Gdy nad ranem – tyle zabrała mu szaleńcza podróż samolotem z Zurichu do Warszawy, a potem taksówką do Milewa – wpadł do jej domku, dziewczyna była nieprzytomna, a lekarz pogotowia, natychmiast wezwany przez Ariego, obawiał się o jej życie. Rozpalona ponad czterdziestoma stopniami gorączki walczyła o każdy oddech jak tonący kociak. Ari naprawdę bał się, że Danka umrze, a wtedy Daniel, bardzo siostrę kochający... Ari nie miał pojęcia, co zrobiłby jego szef, gdyby stracił którąś z bliźniaczek. Trzy dni czuwał więc przy dziewczynie, niemal nie wychodząc ze szpitala. Trzymał jej szczupłą, teraz niemal przezroczystą dłoń w swoich dłoniach, ocierał błyszczące od potu czoło zimnym ręcznikiem, wysłuchiwał cichych skarg i majaków, poprawiał poduszkę... Nic więcej nie mógł dla niej zrobić. Lekarze również czynili co w ich mocy, by wreszcie, po trzech dobach walki o życie dziewczyny, stwierdzić z ulgą, że kryzys minął i teraz Danka zacznie zdrowieć. Taką wiadomość Ari przekazał Danielowi tego właśnie ranka. Potem poszedł przywitać się z chorą. – Byłem dziś w twoim domu. To stamtąd ta róża, tu nie mają takich pięknych – odezwał się. Był zmieszany. I zdziwiony tym zmieszaniem. Zwykle nie tracił języka w gębie, nawet w towarzystwie najpiękniejszych kobiet. Teraz nie wiedział, jak się zachować przy Dance, którą znał nie gorzej od jej brata. To przecież on, Ari, wpadł na jej ślad. Dziewczyna uśmiechnęła się do niego samymi oczami. Była jeszcze bardzo słaba. Powieki same się jej zamykały. – Śpij. – Dotknął lekko jej policzka i z ulgą stwierdził, że jest chłodny. – Posiedzę tu przy tobie, dopóki się nie obudzisz... – Co z nią? – To było pierwsze pytanie, jakie co dzień zadawał mu Daniel. Ryzykował, dzwoniąc dzień w dzień do szpitala, ale musiał, po prostu musiał wiedzieć, czy Danka jest bezpieczna. Na początku chciał sam przylecieć i nad nią czuwać. Dopiero przerażony Ari wybił mu ten pomysł z głowy, krzycząc do telefonu: – Szefie, nie wariuj! Danka jest pod opieką lekarzy, no i moją! Wcale się nie zdziwię, gdy się okaże, że również pod czyjąś jeszcze! – Ari dzwonił na sobie tylko znany numer z budki telefonicznej w centrum Suwałk, a i tak miał duszę na ramieniu i rozglądał się, czy nikt go nie obserwuje. – Jestem niemal pewny, że twoi znajomi z Interpolu mają szpital na oku i tylko czekają, aż złożysz siostrze wizytę! Nawet się nie waż tu przyjeżdżać. Siedź na wyspach, jak siedziałeś, a Dankę pozostaw mnie, okej? Daniel niechętnie się z nim zgodził. Rzeczywiście, siostrze wiele pomóc
nie mógł, a ryzykując aresztowanie, pomógłby jeszcze mniej. – Tylko dbaj o nią – mruknął, nim się rozłączył. – Niczego nie może jej zabraknąć. I Dance niczego nie brakowało. Towarzystwo Ariego było urocze. Chłopak, młodszy od niej o dwa lata, zdawał się mieć nieprzebrane pokłady energii i dobrego humoru. Gdy się zaprzyjaźnili, odzyskał rezon i flirtował z Danką na całego, a dziewczyna, z dnia na dzień czująca się coraz lepiej, pozwalała na ten niewinny przyjacielski flirt z siostrzaną niemal czułością, bo tak Ariego traktowała, jak młodszego brata. Ale on nie był jej bratem.
ROZDZIAŁ III Kiedy zrozumiałam, że Ariel – bo tak miał naprawdę na imię – jest mi bliższy niż zwykły kumpel czy nawet przyjaciel? Czy już wtedy, gdy przywiózł mnie ze szpitala do domu, zadbanego, ciepłego domu, pachnącego szarlotką z cynamonem, własnoręcznie przez Ariela upieczoną? Posadził mnie troskliwie przy stole, opatulił kraciastym pledem, zaparzył herbaty z cytryną, nakroił ciasta, by wreszcie usiąść naprzeciw mnie i wpatrzony w moją twarz wzrokiem zadowolonego kota rzec: – Witaj w domu, Danuśka. Nie wiesz, jak się cieszę, że wróciłaś cała i zdrowa. Ot tak, po prostu, pojawił się w mojej leśniczówce i moim życiu, i... został. Gdy ja, nadal osłabiona po chorobie, odpoczywałam w mojej sypialni, on gotował, sprzątał, robił pranie i tylko prasować nie chciał, bo szczerze tego nie znosił. Nie znosił również mszyc na moich różach i chwastów, które w cieplarnianych warunkach rosły równie dobrze jak cenne krzewy. Zajął się szklarnią niewiele gorzej, niż ja bym się zajęła. Domem również. I tylko ja, czytając książkę za książką w mojej wieży, czułam się nieco mniej zaopiekowana. – Ty mnie chyba nie lubisz – powiedziałam któregoś wieczoru, gdy Ariel pozwolił mi zejść na kolację, a potem znów próbował zagonić do łóżka. – Doktor pozwolił mi wstać po tygodniu, a tydzień właśnie mija. – Minie – poprawił mnie z powagą. – Jutro minie. Do tego czasu masz odpoczywać. – Ale ja jestem wypoczęta! Nic nie robię od ponad dwóch tygodni! Leżę, jem, czytam. A ty skaczesz dookoła mnie jak nadgorliwa kwoka. – Poskarż się Danielowi, gdy będzie dzwonił – odparł spokojnie, jedząc jajecznicę na boczku. – Jak mnie zastrzeli, będzie to twoja wina. – Wycelował we mnie widelcem, a potem powrócił do jedzenia. – Kończ kolację i wracaj do łóżka. – Dobrze, pójdę, skoro to ma uratować twoje nędzne życie, ale potowarzysz mi choć parę chwil! Pogadaj ze mną! Opowiedz, jak poznałeś Daniela czy co, bo ja już nie pamiętam, jak się z ludźmi rozmawia! – Idzie ci to całkiem nieźle, choć teraz krzyczysz, a nie rozmawiasz – zauważył, rozbrajając mnie tym całkowicie. Nic mnie tak w facecie nie pociąga jak niewymuszone poczucie humoru i... piękne oczy. Twarz, przystojną twarz o opalonej na brąz skórze, piegowatym, lekko
zadartym nosie i ciemnych, nieco skręconych włosach, które odruchowo odgarniał z oczu, miał poważną, ale oczy, zielononiebieskie niczym karaibskie morze, śmiały się, jak zawsze, gdy Ariel patrzył na Dankę. – Dokończysz grzecznie kolację, wrócisz na górę, a ja ci w nagrodę poczytam. – Obiecujesz? – Obiecuję. – A mogę przedtem wziąć kąpiel? Tęsknię za wanną pełną ciepłej, pachnącej wody, a te szybkie prysznice mi się znudziły – Danka marudziła jak małe dziecko. – Możesz – zgodził się uprzejmie. – Pod warunkiem że nie zmarzniesz. Drugiej jazdy do szpitala z zapaleniem płuc bym nie zniósł. Z westchnieniem zrobiła to, co sobie życzył. Pół godziny później Danka czytała kolejny romans – Ariel, nie wiadomo czemu, przynosił jej tylko taką lekturę – wsparta na poduszkach, słuchając jednym uchem, jak szumi woda w łazience na dole, którą on, wraz z pokoikiem gościnnym, zaanektował na czas swego pobytu w leśniczówce. Wreszcie Ariel, przebrany w czystą koszulę i czyste dżinsy, wszedł do pokoju, spokojny, zrelaksowany i jeszcze nie przeczuwając, jak się ten wieczór dla nich skończy. Danka już trochę senna, przywitała go uśmiechem, a gdy przysiadł na łóżku obok niej, podała mu książkę. – Skoro przynosisz mi same harlequiny, to teraz ty czytaj. – A nie lubisz? – zdziwił się. – Myślałem, że kobiety lubią romanse. – Owszem, ale nie w nadmiarze! Czytaj... Ariel otworzył książkę w miejscu, gdzie Danka skończyła jej lekturę i zaczął miłym dla ucha, niezaprzeczalnie męskim głosem: – „Objęła go ramionami i przyciągnęła do siebie, szepcząc wprost do ucha mężczyzny miłosne zaklęcia. On jednym ruchem podciągnął cienką koszulkę na nagich udach ukochanej i pieszcząc gładką skórę, zaczął całować jej chętne, gorące wargi”. – Ariel odchrząknął. – Rany, kobieto, ja mam to czytać? – Czytaj, czytaj, obiecałeś – odparła Danka, moszcząc się wygodnie wśród poduszek. – Chyba że wolisz opowiedzieć własnymi słowami. – Zaśmiała się, patrząc nań filuternie i nagle... śmiech ucichł. Przestrzeń między tymi dwojgiem zamknęła się, zupełnie jakby świat zewnętrzny przestał istnieć. Ariel patrzył w ciemne niczym jezioro przed burzą oczy dziewczyny, wypełnione ni to tęsknotą, ni obawą, ona zaś nie mogła oderwać wzroku od zielononiebieskich tęczówek mężczyzny. Opuścił wzrok na
jej usta, a ona w lot zrozumiała jego myśli i pragnienia: chciał, tak jak tamten, z romansu, wsunąć dłoń pod cienki materiał jej koszulki, chciał pieścić jej udo i całować jej chętne, gorące wargi. Jak bardzo chętne, poczuła aż w podbrzuszu. – Słuchaj, ja już pójdę – odezwał się niskim, napiętym głosem. – To czytanie mogłoby się źle dla nas skończyć. Chciał wstać, ale... przytrzymała go za rękę. Pragnął jej, pragnął tej dziewczyny aż do bólu, nie od dziś. Być może do tej pory nie zdawał sobie z tego sprawy, ale już wtedy, odprowadzając siostrę Daniela do hali odpraw, przed jej wyprawą na Rodos, poczuł to, co nabrzmiewało w nim teraz, boleśnie domagając się zaspokojenia. – Daniel mnie zabije, jak ciebie tknę – jeszcze próbował się bronić, ale był już we władzy tej kobiety i jej niezwykłych, grafitowobłękitnych oczu. – Nie musi się o niczym dowiedzieć – wyszeptała, czując, że jeśli on teraz odejdzie... Palce miała zaciśnięte na jego nadgarstku. Ariel przez chwilę patrzył na jej dłoń, jeszcze walcząc ze sobą, a potem ni to z jękiem, ni westchnieniem zagarnął dziewczynę ramieniem, uniósł ją ku sobie i wreszcie mógł posmakować ust, o których śnił noc w noc. Całował tak, jakby chciał zapamiętać ten smak na całe życie. Jedną ręką nadal przyciągał ją do siebie, drugą opuścił na gładkie, szczupłe udo dziewczyny. Zatrzymał się tam, oderwał się z trudem od jej ust, spojrzał pytająco w jej ciemne oczy. Nie chciał uczynić nic, czego ona by nie chciała, ale Danka pragnęła tego dotyku tak samo jak on. Gdy wsunął dłoń między jej uda, niemal zemdlała z rozkoszy. Była wilgotna, rozpalona i bardziej niż gotowa na jego przyjęcie. – Jezu, dziewczyno, co ty ze mną robisz? – wyszeptał, gorączkowo walcząc z guzikiem spodni. Pomogła mu, półprzytomna z pragnienia. Wreszcie opuścił się na nią delikatnie, raz jeszcze zapytał spojrzeniem, czy ona tego chce, a gdy uniosła biodra w górę, jednocześnie przyciągając jego lędźwie rękami, wszedł w nią jednym szybkim, silnym ruchem. Zaparło jej dech w piersiach. W oczach zalśniły łzy. Ariel zamarł bez ruchu. – Boli? Pokręciła głową, szukając jego ust. Przywarł do nich z taką samą gwałtownością i zaczął się poruszać w jej wnętrzu, z początku wolno, długimi posuwistymi ruchami, potem coraz szybciej, coraz silniej, coraz głębiej. Brał ją tak zachłannie, a ona oddawała mu się z taką determinacją, jakby jutro świat miał się skończyć.
Ale ich świat skończył się nie nazajutrz, lecz w następnej sekundzie. Ariel nagle znieruchomiał. – Proszę, dokończ – szepnęła. Całe jej ciało błagało, by skończył. Ale on, zamiast doprowadzić dziewczynę na szczyt rozkoszy, poderwał głowę i spojrzał w ciemne okno. Przez kilka uderzeń serca wsłuchiwał się w narastający warkot silnika, a potem syknął przez zaciśnięte zęby: – Jadą po mnie. Po raz ostatni pocałował ją w usta, po czym przeturlał się na bok, wstał, naciągnął spodnie, narzucił koszulę i w biegu zaczął dopinać guziki. – Kto jedzie? Dokąd uciekasz? Ariel! Danka, jeszcze nie wiedząc, czy bardziej jest wściekła, czy rozżalona, wyskoczyła z łóżka, narzucając na nagie ciało szlafrok. Nagle i ona usłyszała podjeżdżające pod dom dwa samochody, trzaśnięcia drzwiami, szybkie, urywane słowa kilku mężczyzn. Pobiegła za nim. Ariel był już przy drzwiach na strych. – Nie bój się, to policja – rzucił do przerażonej dziewczyny. – Nie o siebie się boję, a o ciebie! – Ja dam sobie radę. Sprawdziłem, jak stąd zwiać. Przez chwilę mocował się z klapą prowadzącą na dach. Na dole rozległo się łomotanie do drzwi. – Jest minus piętnaście! Zamarzniesz! Patrzyła, jak Ariel w samej koszuli wychodzi na dach. – Wolę zamarznąć, niż dać się złapać. Idź do nich, spróbuj ich zatrzymać jak najdłużej. Kiwnęła głową, łykając łzy. Już była w połowie drogi do drzwi, a on miał zamknąć za sobą klapę, gdy zawołał cicho: – Danka! Zatrzymała się, odwróciła. – Jesteś cudowna. Zniknął. – Czy zdajesz sobie, dziewczyno, sprawę z tego, że chronisz bandytę? – To nie było pierwsze z pytań, jakimi raczył Dankę od godziny znajomy inspektor. Ten sam, który przesłuchiwał ją w związku z Danielem. Siedziała nieruchomo przy stole we własnej kuchni, ze wzrokiem wbitym w lśniący blat. – Nie wiem, o czym pan mówi – powtórzyła po raz setny, mając nadzieję, że Ariel jest już daleko. – Powinienem panią aresztować... – policjant zawiesił głos.
Jeżeli myślał, że tym ją zastraszy, to się mylił. – Za co?! Proszę podać choć jeden paragraf, za który mógłby mnie pan przyskrzynić! – krzyknęła z gniewem. – Za ukrywanie Ariela Małeckiego. – Nie ukrywam go! Przeszukaliście całym dom i wszystkie budynki! Tylko do majtek mi nie zajrzeliście, ale jeśli czuje pan taką potrzebę... Pokraśniał, zacisnął szczęki, ale zaraz opanował gniew i wycedził: – Od początku utrudnia pani śledztwo. – Niczego nie utrudniam! Po prostu nie znam odpowiedzi na pańskie pytania! – Gdyby chciała pani współpracować, zgłosiłaby pani pojawienie się wspólnika brata... – Ten wspólnik uratował mi życie, a ja miałabym na niego donosić? – w głosie dziewczyny zabrzmiało szczere zdziwienie. – Może na brata również powinnam? – Obaj są ściganymi międzynarodowymi listami gończymi przestępcami. – Nie dla mnie – ucięła krótko. Aż zgrzytnął zębami z furii i bezsilności. – Szefie, zgarnijmy panią Lucińską na czterdzieści osiem – odezwał się słuchający tej wymiany zdań policjant. – Na to nie trzeba paragrafu. Posiedzi na dołku ze złodziejką czy prostytutką, podobiera się do pani Lucińskiej brudna, zawszona pijaczka, to pani Lucińska zmięknie. Dance zaschło w gardle. Z trudem przełknęła narastającą gulę. Starszy mężczyzna przyglądał się jej przez chwilę z namysłem. Długą chwilę. Bardzo długą. Wreszcie pokręcił głową. – Ona nic nie wie. Wypuściła wstrzymywane dotąd powietrze, ciesząc się, że siedzi, bo gdyby stała, nie utrzymałaby się na mięknących nogach. – Muszę panią przestrzec, pani Danuto, że to ostatni raz, gdy jestem tak wyrozumiały. Następnym razem rzeczywiście zgarnę na dołek i panią, i pani siostrę, i każdego, kto będzie w zasięgu wzroku. Czy to zrozumiałe? Kiwnęła głową. Musi doczytać, jakie ma w razie zatrzymania prawa, bo czuła, że inspektor już teraz chce dotrzymać słowa. – Nie chcę niszczyć pani życia, wierzę, że jest pani uczciwą kobietą, ale trafił się pani brat przestępca, który bezwzględnie... – Proszę zachować swoją opinię dla siebie – wycedziła. – Daniel jest moim bratem i jeżeli poprosi mnie o pomoc, to mu pomogę, czy pan mi grozi, czy nie.
Mógł tylko pokiwać głową, w duchu przyznając dziewczynie rację. Gdyby chodziło o jego brata, zrobiłby pewnie to samo. Na szczęście inspektor Nowicki nie miał takich dylematów. Brata zabiła mu mafia. Skinął ręką na młodszego kolegę, pożegnał się chłodno i wyszedł. Danka opadła na oparcie siedzenia, usiłując zapanować nad drżącym ciałem. Gdy oba samochody odjechały, powlokła się na górę, obrzuciła łóżko żałosnym spojrzeniem i wciskając pięść do ust, zaczęła cicho, bezradnie szlochać. Nie było jednak nikogo, kto by ją tym razem pocieszył... Po dwóch tygodniach wróciła z Kanady Danusia. Danka rzuciła się jej na szyję, gdy tylko bliźniaczka wyszła zza szklanych drzwi w hali przylotów. – Tęskniłam! Tak długo cię nie było! – Ja też tęskniłam! Szkoda, że nie pojechałaś z nami! – Gdzie Roger? – Danka zajrzała siostrze przez ramię, jakby ta za plecami ukryła Kanadyjczyka. – Został na parę tygodni, by uporządkować swoje sprawy. Przenosi się na stałe do Polski! – To ostatnie zdanie niemal wyśpiewała. Widać było, że jest nieprawdopodobnie szczęśliwa. Przez całą drogę do Milewa paplała jak mała dziewczynka o Kanadzie, o Ottawie, gdzie mieszkali rodzice Rogera, i o tym, jak ciepło ją przyjęli. O najpiękniejszym dniu w jej życiu, gdy Roger zabrał ją nad wodospad Niagara i tam się oświadczył – tu Danusia musiała pochwalić się siostrze pierścionkiem z niezwykłym tęczowym oczkiem. – To mistyczny topaz otoczony diamencikami. Piękny, prawda? Danka musiała przytaknąć, bo pierścionek był rzeczywiście piękny, a kamienie lśniły tak jak oczy jej siostry. – Weźmiemy ślub tutaj, w Wiśniowym Dworku. Będziesz moją druhną. Brat Rogera i jego rodzice specjalnie przylecą na ślub i zostaną w Polsce przez jakiś czas. Cudownie, prawda? Pomożesz wybrać mi suknię, taką jak z bajki i... – urwała, spoglądając na siostrę z niepokojem. – Danuśka, co ci jest? Ta, słuchając do tej pory siostry i ciesząc się jej szczęściem, zacisnęła mocniej palce na kierownicy. – Nic. Wszystko w porządku. – Przecież widzę, że nie wszystko. Schudłaś, jesteś blada, niemal przezroczysta, i... smutna. Jeszcze smutniejsza, niż gdyśmy wyjeżdżali. Hej, Danuśka, co się stało? Pogładziła siostrę po ręce, a ta zagryzła drżące wargi, by się nie rozpłakać. – Zakochałam się – wyrzuciła z siebie wreszcie.
Danusia już się miała ucieszyć, ale... pohamowała radość. Danka nie wyglądała na szczęśliwie zakochaną. Czekała więc na dalsze słowa siostry. – To Ariel, poznałam go na lotnisku, gdy nasz brat wysłał mnie do Grecji. Umilkła na długie chwile, a bliźniaczka zrozumiała, co Danka przekazuje jej bez słów. – On jest jakoś powiązany z Danielem? – raczej stwierdziła, niż zapytała. Danka kiwnęła głową i z trudem powstrzymywane łzy popłynęły w końcu po jej policzkach. Otarła je ze złością. – Próbuję o nim zapomnieć. Próbuję wybić go sobie z głowy, ale nie mogę. – A... co na to Daniel? To on was rozdzielił? – Nie. Przyjechała policja, gdy... byliśmy razem. Zdołał uciec. Nasz znajomy inspektor ostrzegł, że następnym razem zapuszkuje mnie, ciebie, Rogera i wszystkie milewskie dzieciaki, jeśli znów któryś z nich mu się wymknie. Nie żartował, Danusia. On naprawdę jest wkurzony. Danusia wzruszyła ramionami. Miała w głębokim poważaniu uczucia jakiegoś gliniarza. Martwiła się tylko i wyłącznie o swoją siostrę i brata. I jeszcze o tego Ariela, skoro był Dance tak drogi. Nagle coś sobie przypomniała. – Słuchaj! Mam dla ciebie list! Może to od niego?! Danka zahamowała tak gwałtownie, że jadący za nią kierowca zatrąbił wściekle. – Mam go w torbie, w bagażniku. Wyskoczyły obie z samochodu i po chwili Danka ściskała w rękach zupełnie zwyczajną kopertę z nalepką Par Avion i znaczkiem z wyspy Dominika. Gdy rozerwała papier i zajrzała do środka... aż westchnęła, zszokowana, zaskoczona, uszczęśliwiona. W kopercie bowiem był bilet lotniczy i zasuszony kwiat herbacianej róży. Nie miała wątpliwości, kto ten list wysłał. – Kiedy lecisz?! Kiedy lecisz?! – Danusia, podekscytowana jak dziecko, aż podskakiwała. – Za dwa tygodnie. Muszę jakoś dożyć do tego czasu. Może zrobię porządki na strychu? – głos się Dance łamał, tym razem ze szczęścia. Chciała krzyczeć i śpiewać: Jadę do niego! Jadę do niego! Ale musiała milczeć i przykazać milczenie siostrze. – Ani słowa o tym bilecie. Nikomu. – No coś ty! Nie powiem! Narażałabym nie tylko twojego Ariela! – Danusia, nie chcę cię straszyć, ale być może założono nam podsłuch. – Gdzie? – Bliźniaczka zrobiła wielkie oczy.
– W dworku, w moim domu, w telefonie, w samochodzie... Jeden mój znajomy co jakiś czas wszystko sprawdza i nic do tej pory nie znalazł, ale musimy uważać na słowa. Danusia wyglądała na wstrząśniętą. Przez całe swoje życie nie złamała nawet przepisu o ograniczeniu prędkości, teraz zaś czuła się jak ścigany przestępca, nic właściwie złego nie zrobiwszy. Jak długo można tak egzystować? Oczywiście ona, Danusia, ma wybór: może przecież wyprzeć się Daniela i wszelkich z nim powiązań. Może powiedzieć Dance, by nigdy więcej w jej obecności nie wspominała o bracie. Po jakimś czasie policja się od niej odczepi. Był tylko jeden problem: Danusia kochała brata takiego, jakim jest. I nie zamierzała się go wyrzekać. Koniec. Kropka. – Dobrze, będę uważała – odezwała się teraz pewnym, mocnym głosem. – Jeśli nie wytrzymam, wyjadę z kraju i zamieszkam gdzie indziej, choćby w Kanadzie, ale Daniela się nie wyprę. Danka bez słowa uścisnęła ją za ramię. Po chwili wsiadły z powrotem do samochodu, bo mróz nadal nie odpuszczał, i w końcu dojechały do pięknego, zaśnieżonego Milewa, gdzie na stęsknioną Danusię czekał Wiśniowy Dworek, praca i równie jak Danusia stęskniona dzieciarnia. To nie był szok. To była przepaść. Jeszcze osiem godzin temu Danka wsiadała na pokład samolotu wśród śnieżycy, w dziesięciostopniowym mrozie, a teraz wyszła na rozpaloną płytę pasa startowego na małej karaibskiej wyspie Saba, gdzie temperatura była wyższa o jakieś pięćdziesiąt stopni od tej w Warszawie. Oddychając żarem bijącym z nieba, z coraz bardziej rozradowanymi oczami, patrzyła na otaczające lotnisko palmy, na kołyszący się nieco dalej morski bezmiar, na intensywnie niebieskie niebo, jakiego w Polsce nigdy nie widziała. Było to piękne miejsce. Był to raj na ziemi. Gdy jeszcze po drugiej stronie pasa zobaczyła dwóch ukochanych mężczyzn, śmiejących się od ucha do ucha... gdy mogła najpierw Danielowi, potem temu drugiemu zawisnąć na szyi... gdy Ariel obdarzył ją długim pocałunkiem, gorącym i namiętnym jak ta wyspa... Poczuła się najszczęśliwsza na świecie i zapragnęła zostać tutaj, w tym małym prywatnym raju, do końca życia. Ale nie było to możliwe. Od losu dostała tylko krótkie, dwutygodniowe wakacje. Potem Daniel i Ariel ruszali w rejs na wspaniałej Serenity – jak
wspaniałej, Danka miała się za chwilę przekonać – a ona wracała do Polski. Ale o tym nie chciała teraz myśleć. Daniel oprowadził ją po jachcie, wskazał jej kajutę, największą i najbardziej luksusową, potem dał siostrze kwadrans na kąpiel po podróży i przebranie się w cudną, lekką jak mgła karaibską sukienkę. Gdy wyszła po kwadransie na pokład, brata już tam nie było. Został tylko Ariel, a cały jacht, cała Serenity była tylko dla nich... Nad ranem obudziło ją łagodne kołysanie. Parę chwil leżała z zamkniętymi oczami, słuchając odległego szumu fal. Nie chciała się budzić z tego snu. Ramię Ariela, silne i opalone na ciemny brąz, obejmowało ją wpół. Zasnęli dopiero przed świtem, a Danka wiedziała, że nigdy nie zapomni tej nocy. Ariel był... był... niesamowity. Dopiero tutaj, na Karaibach, gdzie czuł się jak u siebie, dał się poznać jako świetny, wyluzowany facet, błyskotliwy i żywiołowy. Miał obłędne poczucie humoru, ale gdy trzeba było, stawał się poważny, skupiony i odpowiedzialny. W łóżku był czułym i namiętnym kochankiem, a takich wyznań, jakie szeptał przed i po, Danka od żadnego chłopaka przed nim nie słyszała. Jeśli do tej pory była zakochana, teraz wpadła po uszy... – Cześć, moja śliczna – odezwał się z uśmiechem, patrząc na dziewczynę niezwykłymi zielonobłękitnymi oczami. – Nie wiem, jakie masz plany na dziś, ale ja najpierw skonsumuję ciebie, potem śniadanie, potem znów ciebie, potem lunch, potem, jak się domyślasz, ciebie i tak aż do wieczora, kiedy to pójdziemy we troje z Danielem na imprezę. Jak powiedział, tak zrobił. Wykonał swój plan co do joty...
ROZDZIAŁ IV Dwa tygodnie w raju tak mniej więcej wyglądały aż do końca. Nigdy nie czułam się tak wolna i szczęśliwa. W Polsce trwała ostra zima, tutaj zaś wieczne lato. Pływaliśmy w krystalicznie czystym morzu, przy czym słowo „krystalicznie” nie jest poetycką przenośnią. Woda była tak przejrzysta, że widziałam rybki pływające w kilkumetrowej głębinie. Jedliśmy egzotyczne owoce i potrawy, a takiej ilości świeżych soków z pomarańczy, ananasów i czego tylko zapragnęłam, nie piłam nigdy w życiu. Chłopcy zabrali mnie daleko od brzegu, gdzie można było spotkać delfiny i po prostu oszalałam, widząc te niezwykłe stworzenia, płynące razem z jachtem i popisujące się jak dzieci. Już po tygodniu moja skóra nabrała pięknej brzoskwiniowej barwy, a jasne włosy, które odrosły po ostatnim strzyżeniu i miękko układały się na ramionach, pojaśniały od słońca jeszcze bardziej. Były teraz złoto-srebrzyste i muszę bezwstydnie przyznać, że oglądali się za mną wszyscy faceci. I tubylcy, i przyjezdni. Do tych ostatnich należeli multimilionerzy, którzy mieli tutaj, na wyspie, nieprawdopodobne wille i jachty. Byli gotowi do zawarcia bliższej ze mną znajomości, ale Ariel nie wypuszczał mnie z rąk, a widząc głodne spojrzenia innych samców, potrafił przyciągnąć mnie do siebie i całować tak długo, aż tamci zrozumieli, że należę do niego i tylko do niego. To mi się podobało! Dom Daniela, nieco skromniejszy niż tamtych bogaczy, i tak jawił się pałacem. Mogłabym tu zostać na zawsze. To powiedziałam bratu w przeddzień powrotu do Polski. Daniel wysłuchał gorących słów siostry z lekkim uśmiechem. Dziwiłby się, gdyby nie chciała zostać, ale... – Tam, w Polsce, jest twój świat i twoje miejsce – rzekł, gdy wzrokiem spaniela poprosiła go o przedłużenie pobytu choćby o parę lat, a jeśli nie lat, to chociaż miesięcy. – Nie możesz do końca życia ukrywać się i uciekać jak ja. Nie, nie możesz! – uciął stanowczo, gdy chciała odpowiedzieć, że owszem, może, jak najbardziej. – Nie życzyłbym takiego życia wrogowi, a co dopiero siostrze... – Pozwól, że ja dokonam wyboru jak, gdzie, a przede wszystkim z kim chcę żyć. – Nie masz takiego wyboru – odparł wolno tonem, który zmroził Dankę. – Postaraj się spędzić ostatnią noc jak najpiękniej. Zostawiam jacht do waszej dyspozycji. Jutro rano odwiozę cię na lotnisko. – Ale to nie będzie koniec?! Zobaczymy się jeszcze?! – zakrzyczała przerażona, że Daniel odsyła ją na zawsze.
– Oczywiście – uśmiechnął się mimo woli. – Przecież jestem twoim bratem. – A... Ariel? – On nim nie jest. Cmoknął siostrę w policzek i pchnął ją w kierunku czekającego na pokładzie Serenity chłopaka. Sam, w białym, świetnie skrojonym mundurze kapitana, ruszył w swoją stronę. Danka patrzyła za nim przez chwilę, ale Ariel już wyciągał do niej dłoń, już pomagał jej wejść na pokład. Już zamykał dziewczynę w ramionach i zaczynał całować tak, że... Rano, jak każdego dnia przez te dwa tygodnie, nim otworzyła oczy, słuchała przez chwilę szumu fal i poddawała się ich łagodnemu kołysaniu. Nagle zrozumiała, że coś jest nie tak. Zawsze budziła się w objęciach Ariela, tym razem w łóżku była sama! Wyskoczyła z pościeli, narzuciła na gołe ciało biały, puszysty szlafrok i wybiegła z kajuty. – Ariel! – krzyknęła raz, potem drugi. Jeszcze nie chciała wierzyć, że nie ma go na jachcie, że ją zostawił, a sam... – Cześć, Duszko. Jak spałaś? – powitał ją spokojny głos brata. – Zjemy śniadanie i będziemy się żegnać... – Najpierw chcę się zobaczyć z Arielem!! – krzyknęła. Daniel stał przy kuchni, nastawiając ekspres, zwrócony do niej plecami. – To niemożliwe. Nie ma go na wyspie. – A gdzie jest?! – Wyleciał nad ranem w pewnej sprawie. – Kiedy wróci?! Chcę się z nim pożegnać! Nie wiem, kiedy znów się zobaczymy! Była bliska paniki. Bała się tego, co Daniel za chwilę powie. On odwrócił się do niej powoli i równie powoli rzekł: – Ariel nie wróci. Nie zobaczycie się już nigdy. Dopilnuję tego. Przyskoczyła do niego i trzasnęła go z rozmachem w twarz. Tak jak za pierwszym razem, gdy się poznali. Chciała uderzyć po raz drugi, chciała go bić, aż padnie cały we krwi na tę śliczną wyszlifowaną do połysku podłogę, chciała go zabić!!! Ale Daniel nie pozwolił na drugie uderzenie. Zamknął ją w silnym uścisku i trzymał tak dotąd, aż Danka, szlochając, złorzecząc i klnąc go najparszywszymi słowami, opadła z sił i zawisła bezwładnie w jego ramionach. – Dlaczego mi to zrobiłeś? – Płakała cicho, bezradnie. – Dlaczego mi go
dałeś, by odebrać po dwóch tygodniach? – Lepiej jest kochać i mieć co wspominać, niż nie kochać wcale – odparł łagodnie. – Zamilcz! – Poderwała głowę, wbijając pełne nienawiści spojrzenie w pociemniałe oczy brata. – Pieprz się z tymi truizmami! Odebrałeś mi go przez zazdrość! Nie mogłeś patrzeć na nasze szczęście, bo sam byś chętnie... ze mną... Wypuścił ją z rąk tak raptownie, że się zachwiała. – Bredzisz, dziewczyno – wycedził. – Nigdy nie zapominam, że jesteś moją siostrą. Tylko siostrą i aż siostrą. Ariel jest dla ciebie zagrożeniem, a ja nie pozwolę, by cokolwiek ci się z jego powodu stało. Pamiętaj: nie pozwolę skrzywdzić żadnej z was. – Mam wybór!! – Danka znów wpadła w furię. – Jestem wolnym człowiekiem i sama chcę o sobie decydować!! Ariel też nie jest twoim niewolnikiem i może jego zapytałbyś o zdanie, co?! – Nie ma takiej opcji – odrzekł chłodno. – Ariel wie doskonale, co znaczy być ściganym i nie chce dla ciebie takiego losu. Proszę cię, Danka, zapomnij o nim... – Jak mam zapomnieć?! Przecież zdążyłam go pokochać! Mam teraz wrócić do Polski jak gdyby nigdy nic i żyć bez niego? Bez Ariela? Bez nadziei, że spotkam go ponownie? – Właśnie tak – uciął. Mógł ją zwodzić. Mógł mamić obietnicami, ale wiedział, że w tej chwili musi być brutalnie szczery. – On stanowi dla ciebie zagrożenie, wie o tym i podjął decyzję o rozstaniu z własnej, nieprzymuszonej woli. – Łżesz! Chcę to usłyszeć od niego! Od Ariela! Pozwól mi się z nim spotkać! Gdy powie mi to, co ty, prosto w oczy, zrozumiem i sama odejdę, ale... – Danka, nie spotkasz już go. Nigdy – powtórzył spokojnie, ale stanowczo. – Ta noc była waszym pożegnaniem. Padła jak podcięta. Po prostu upadła u jego stóp, nim zdążył ją podtrzymać. Zgięła się w pół i krzyczała z bólu, jakby zabrał jej połowę serca i duszy. Tak się właśnie czuła: Daniel zdradził ją i okradł z miłości. Nigdy mu tego nie wybaczy. Podniósł siostrę i przytulił, mimo że próbowała się wyrwać. Było mu ciężko. Bardzo ciężko. Ale wiedział, że aresztowania ukochanego, czy wręcz jego śmierci, Danka by nie zniosła. Należało to skończyć właśnie dziś. Teraz. W tej chwili. Nie należało w ogóle tego zaczynać...
– Danuśka... Odsunęła go na wyciągnięcie ramion. Podeszła do umywalki, zamoczyła ręcznik w zimnej wodzie i wytarła twarz. – Odwieź mnie na lotnisko – powiedziała suchym, obcym głosem. Bez słowa zszedł na nabrzeże, wsiadł do sportowej czerwonej mazdy i czekał, aż siostra spakuje się i dołączy do niego. Nie odezwali się do siebie ani słowem. Dopiero przed samym odlotem, gdy mała cessna gotowa była do startu, Danka spojrzała na brata martwym wzrokiem i zapytała: – A my? My też się już nie zobaczymy? – Nieprędko – odparł. – Żegnaj. Pogładził ją po policzku, odwrócił się i odszedł. A Danka czuła, jak w tym momencie pęka jej druga połowa serca i umiera reszta duszy. Daniel van der Welt dotrzymywał obietnic. Danka nie zobaczyła już Ariela. Nie zamieniła z nim ani jednego słowa, nawet przez telefon. Młody mężczyzna zniknął, jakby nigdy w jej życiu nie zaistniał, a ona, patrząc pustym wzrokiem przez okno sypialni w swoim domku nad jeziorem, zastanawiała się czasem, czy był może snem, czy wytworem jej wyobraźni. Z czasem przestała rozpaczać. Życie mimo wszystko toczyło się dalej i należało trwać, nawet z martwym sercem. Pozostały piękne wspomnienia i nimi próbowała się cieszyć, nimi zapełnić kolejny pusty dzień, następną samotną noc. Nikt nie umiał jej pomóc. Ani rodzice, zmartwieni, że ukochanej córce znów nie powiodło się w miłości, ani Danusia, zakochana bez pamięci i z wzajemnością w Rogerze. Ślub Danusi i Rogera, wyznaczony na pierwszą sobotę maja, zbliżał się wielkimi krokami i Danusia bardziej była zaabsorbowana przygotowaniami do tego dnia, najpiękniejszego w jej życiu, niż pocieszaniem siostry. – Roger ma świetnego brata. Jest w naszym wieku – napomykała od czasu do czasu. – Mówię ci, uroczy facet... Podobny do Rogera jak dwie krople wody, zupełnie jakby byli bliźniakami. Fajnie byłoby, gdybym ja z Rogerem, a ty z Paulem, co? Danka patrzyła w takich momentach na siostrę z mieszaniną zdumienia i żalu. A może by tak jej, Danusi, odebrać ukochanego Rogerka i podsuwać w następnej chwili jakiegoś fajnego, zabawnego Paula? Podobnego jak dwie krople wody... Nie mówiła jednak nic. Przecież to nie wina siostry, że ona, Danka, straciła swoją szansę na szczęście. Czas leczy rany. Cierpienie łagodnieje. Łzy płyną coraz rzadziej i pieką
coraz słabiej. Kiedyś przyłapujesz się na serdecznym śmiechu. Znów cieszy cię czyste, błękitne niebo i ciepło słonecznego promienia na twarzy. Życie z powrotem nabiera barw, choć jeszcze niedawno pragnęłaś nie żyć. Danka, w błękitnej sukni druhny, na widok przystojnego brata pana młodego, który podał jej szarmancko ramię, uśmiechnęła się doń ciepło. Nie był to uśmiech, jakim parę miesięcy wcześniej obdarzała Ariela, ale... dobrze, że w ogóle był. – Idziemy? – zapytał Paul. Przytaknęła. Danka i Paul wyszli przed Wiśniowy Dworek, dołączając do gromady gości. Mieszkańcy Milewa, rodzice Danki, uczniowie Danusi i jej koleżanki z kuratorium – wszyscy oni stanowili barwny, głośny, rozbawiony tłum, który ruszył powoli w stronę kapliczki, gdzie ksiądz miał udzielić młodym ślubu. Przodem biegł Józio Łopatko, niosąc pod pachą kilogram płatków owsianych – zapewne z braku ryżu – którymi miał zamiar obsypać ukochaną „uczycielkę”. Na miejscu był już pan młody, zabójczo przystojny w szarym smokingu i śnieżnobiałej koszuli, byli jego rodzice, byli Melania z Maurycym, ale gdzie sama oblubienica? Roger, stojąc na najwyższym stopniu schodów wiodących do kapliczki, wyczekiwał Danusi z rosnącym zniecierpliwieniem. Goście zaczęli spoglądać po sobie. Czyżby narzeczona w ostatniej chwili się rozmyśliła? Nie! To niemożliwe! Była zakochana w swoim Rogerze bez pamięci! Gdzie się więc podziewa? Danka już zaczęła poważnie się niepokoić, gdy... no wreszcie! Pod kościółek dostojnie podjechał biały rolls royce, drzwi limuzyny otworzyły się, a z wnętrza wysiadł, podając rękę pannie młodej... – Daniel!!! – krzyknęła Danka i w następnej chwili już wisiała bratu na szyi. Ten ze śmiechem obejmował siostrę, odpowiadając na pozdrowienia gości. Danusia, dumna z niespodzianki i uszczęśliwiona, tuliła się bez słowa do Rogera, mając oczy pełne łez. Teraz ślub mógł się odbyć. Rodzina była w komplecie! – Jak to się stało? Skąd wiedziałeś? Kiedy przyleciałeś? – Danka zasypywała brata pytaniami, a ten opowiadał półgłosem, jak na forum szkoły w Milewie znalazł życzenia dla ukochanej nauczycielki z okazji jej ślubu. Przecież nie mógł nie przybyć na taką uroczystość. – A... on? – zapytała cicho, nim weszli do kapliczki.
Daniel pokręcił tylko głową, patrząc z bólem, jak światło w oczach siostry przygasa. Westchnęła z głębi serca, ale już wiedział, że siostra mu wybacza. Cmoknął więc Dankę w policzek i odszedł, by przywitać się z Melanią i Maurycym. Goście wchodzili właśnie do kapliczki. Ksiądz już czekał. Daniel poprowadził siostrę do przystrojonego białym kwiatem wiśni ołtarza i oddał ją Rogerowi. Potem cofnął się, ustępując miejsca Dance i Paulowi – świadkom zaślubin. Było idealnie. Piękniejszego ślubu Danusia nie mogła sobie wymarzyć. A gdy ksiądz ogłosił ją i Rogera małżeństwem, gdy pan młody mógł pocałować pannę młodą i właśnie zamierzał to uczynić... Pod kościół podjechał samochód, na widok którego Dance serce zamarło w pół uderzenia. Znała tego volkswagena z przyciemnianymi szybami! Znała też mężczyznę, który właśnie z niego wysiadał! Nie, to... to nie może być prawda! To nie może się dziać właśnie teraz, w tym dniu, w tej chwili, gdy Roger całuje przeszczęśliwą Danusię na stopniach ołtarza!!! Danka poczuła, że zaraz zemdleje. A jednak trwała w pionie, patrząc ogromniejącymi oczami, jak ów mężczyzna podchodzi do Daniela, jak kładzie mu rękę na ramieniu. Jak Daniel, zupełnie tym niezaskoczony, rusza za nim ku wyjściu. Danusia też to zobaczyła. Pobladła śmiertelnie, tak samo jak jej siostra, i gdy Daniel już wychodził na zewnątrz, krzyknęła rozdzierająco: – Nie!!! Zostawcie go!!! Daniel!!! On zatrzymał się w pół kroku. Posłał obu siostrom spojrzenie, w którym były ból i prośba o wybaczenie. – Nie będzie pan robił trudności, panie van der Welt? – zapytał półgłosem inspektor. – Nie chciałbym na oczach rodziny i gości zakuwać pana w kajdanki. W razie gdyby przyszła panu do głowy ucieczka, informuję, że kościół jest otoczony przez jednostkę antyterrorystyczną. Ktoś niewinny mógłby ucierpieć... Daniel zdecydowanym krokiem ruszył do volkswagena. Słyszał za swoimi plecami szloch i krzyki wyrywającej się Rogerowi Danusi. Słyszał swoje imię, powtarzane przez rodzinę i gości. Odchodził, cierpiąc katusze, że niszczy im wszystkim to święto, ale nie mógł przewidzieć, że policja namierzy go tak szybko. Ktoś musiał glinom dać cynk, a Daniel nie chciał się teraz zastanawiać kto. O tym, że przylatuje, wiedziały tylko dwie
osoby: pan młody i panna młoda. No i ci, którzy w czarnym vanie, znajomym vanie, przejeżdżali teraz wolno, wręcz demonstracyjnie, obok niego... Już miał wsiąść do policyjnego volkswagena, gdy Danka jednym szarpnięciem odwróciła brata ku sobie i nim policjanci ją odciągnęli, zdążyła wyszeptać bez tchu: – Uciekniesz im? Daniel uniósł kącik ust w uśmiechu i puścił do niej oczko. Oczywiście, że ucieknę!
EPILOG Z doniesień prasowych, 3 maja: Genialny haker, Daniel v.d. W., od sześciu lat poszukiwany międzynarodowym listem gończym, został w dniu dzisiejszym aresztowany pod zarzutem między innymi licznych oszustw finansowych, licznych włamań na serwery sześćdziesięciu czterech banków w Polsce i na świecie i szpiegostwa gospodarczego. W sumie prokuratura rejonowa w Suwałkach, gdzie Daniel v.d. W. jest tymczasowo przetrzymywany, postawiła podejrzanemu dwadzieścia jeden zarzutów. Prokurator wystąpił do sądu o nakaz tymczasowego aresztowania podejrzanego na trzy miesiące. 4 maja: ŚLUB I... WPADKA! Daniel v.d. W., znany w hakerskim świecie jako „Szakal”, został wczoraj zatrzymany na ślubie własnej siostry. Przypomnijmy, że „Szakal” dorobił się nielegalnie fortuny, włamując się na konta bankowe i przelewając na swoje rachunki grosze, które uzbierały się na niezły majątek. Szacuje się, że Daniel v.d. W. posiada liczne nieruchomości w tak egzotycznych miejscach, jak Wyspy Bahama i Karaiby, jest również właścicielem ekskluzywnego jachtu i kilku sportowych samochodów. Daniel v.d. W. ma dwie siostry, bliźniaczki, które unikają spotkań z dziennikarzami. Prawdopodobnie w najbliższych dniach, po przesłuchaniach w prokuraturze, opuszczą one kraj. Prokurator wykluczył udział sióstr w nielegalnym procederze Daniela v.d. W. Dodajmy, że jest on postacią mocno kontrowersyjną: z jednej strony, to zwykły przestępca, z drugiej – filantrop, wspierający hojnymi datkami fundacje charytatywne na całym świecie. Będziemy śledzić losy zatrzymanego, spodziewając się nieprzewidywalnych zwrotów w jego sprawie. 5 maja: SENSACYJNA DECYZJA SĘDZIEGO! Sędzia sądu okręgowego orzekający w sprawie tymczasowego aresztowania Daniela v.d. W., podejrzanego o liczne przestępstwa finansowe, orzekł wypuszczenie zatrzymanego za kaucją w wysokości dwóch milionów złotych. Podejrzany do czasu uiszczenia kaucji przebywa w areszcie w Suwałkach. Dodajmy, że ten sam sędzia dwa lata temu wobec Adama M., ps. „Rzeźnik”, podejrzanego o zabójstwo na zlecenie ze szczególnym okrucieństwem, liczne rozboje z użyciem broni palnej, uprowadzenia i tortury, orzekł kaucję w dwukrotnie niższej wysokości.
7 maja: STRZEŻCIE SIĘ, BANKIERZY! „SZAKAL” NA WOLNOŚCI! Daniel v.d. W., którego aresztowanie jest wiadomością numer jeden ostatnich dni, opuścił areszt w Suwałkach. Kaucję w wysokości dwóch milionów złotych wpłaciła osoba anonimowa, ukrywająca się pod pseudonimem „Pamela”. Mężczyzna, podejrzany o liczne przestępstwa finansowe, udał się podstawionym samochodem w nieznanym kierunku. Historia genialnego hakera, który naraził na poważne straty liczne instytucje finansowe na całym świecie, jest niezwykła... 9 maja: DANIEL V.D. W. PRZEPADŁ BEZ ŚLADU! W dniu wczorajszym najsłynniejszy polski haker nie zgłosił się na przesłuchanie! Prokuratura podejrzewa, że podejrzany zdołał przekroczyć granice Polski i obecnie przebywa na Białorusi. Interpol ponownie wypuścił za podejrzanym międzynarodowy list gończy. Poszukiwana jest także osoba, która wpłaciła za niego kaucję. Przypuszcza się, że to „Pamela” umożliwiła podejrzanemu ucieczkę. Szanse na szybkie znalezienie Daniela v.d. W., jak przyznaje nasz informator w służbach śledczych, są niewielkie... Uciekaj, braciszku, uciekaj! Będę trzymała za ciebie kciuki z całych sił! Kiedyś się spotkamy, wiem to na pewno. Tak jak wiem, że kiedyś odnajdę Ariela. Pobiegnę za nim na koniec świata, czy tego chcesz, mój drogi, czy nie. Poziomka, 2 września 2012
PRZYPISY [1] gra słów: nice – miły, od Milewski [2] serenity – ang. spokój [3] Dzień dobry, mówi Danka Lucińska. Mnie również miło pana słyszeć. Mam mały problem. Tak, z Danielem, skąd pan wie? No tak, pan wie wszystko.