Pamięci mojej Matki Jadwigi Wiktorii Kuklińskiej (1926-2009) Rozdział 1. KRÓLOWA ZAUŁKÓW FOTOGRAFIA STASIA Czerwiec 1911 W salonie dworu w Kalinówce z...
29 downloads
34 Views
2MB Size
Pamięci mojej Matki Jadwigi Wiktorii Kuklińskiej (1926-2009)
Rozdział 1.
KRÓLOWA ZAUŁKÓW
FOTOGRAFIA STASIA Czerwiec 1911
W
salonie dworu w Kalinówce zawisła fotografia Stasia Kalinowskiego. Szesnastoletni chłopiec w gimnazjalnym mundurze, z niesfornymi, falującymi włosami uśmiechał się i śmiało patrzył przed siebie. Fotografia wisiała obok rysunku, jaki wykonał niegdyś Janek Kalinowski, jego stryjeczny dziadek, ten który wprost ze szkoły poszedł do powstania 1863 roku. Pani Katarzyna zatrzymywała się czasem przed fotografią i w milczeniu patrzyła na twarz wnuka. – Gdzie jesteś? – pytała. – Gdzie się podziewasz, kochany chłopcze? Wywieziony z białostockiego więzienia gdzieś w głąb Rosji, Staś Kalinowski zaginął bez śladu. Jako więzień polityczny skazany na karę twierdzy nie miał prawa nie tylko do odwiedzin, ale nawet do korespondencji. Przekonała się o tym boleśnie jego babka, która wiele razy próbowała dowiedzieć się czegoś o losach wnuka poprzez urzędy i sądy. Te jednak ignorowały jej pytania i prośby. Michał Kalinowski wcale nie mówił o młodszym synu. Gdy w jego towarzystwie ktoś wspomniał Stasia, chmurzył się i wychodził. – Chyba go nie zapomniałeś, Michale? – spytała kiedyś starsza pani. – Nie możesz zapomnieć. – Nie zapomniałem – burknął w odpowiedzi. – Ale rozmawiać o nim nie chcę. Był zasmucony bezskutecznymi poszukiwaniami śladów syna i rozmowami z adwokatami. – To sprawa najwyższej rangi – mówili prawnicy. – Nawet do akt nie można zajrzeć, są tajne do ostatniej kartki. – A obrońca? – upierał się pan Michał. – Każdy oskarżony powinien mieć obrońcę. – Pański syn miał obrońcę z urzędu. – To zapewne był oficer – zauważył Kalinowski.
– Oczywiście. – Zatem ktoś nie bezstronny. Musiał wypełniać rozkazy przełożonych. – Procedura innego adwokata nie przewiduje. – Ale to oznacza, że mój syn nie miał możliwości się bronić. – Naturalnie, że miał. Mógł przecież bronić się sam. Jeśli był na tyle mądry, żeby mówić prawdę... W takich przypadkach sąd okazuje łaskawość. – Na czym miałaby polegać? Przecież ja nawet nie wiem, gdzie on teraz jest. Po takich rozmowach Kalinowski wracał do domu smutny i zniechęcony. Oczekiwanie na jakiekolwiek odpowiedzi z wysokich urzędów przedłużało się, żadna wiadomość nie nadchodziła, a pan Michał pogrążał się w smutku i beznadziei. Wyrzucał sobie zaniedbania w opiece nad Stasiem, uważając że mogły się przyczynić do jego tragicznego losu. Przecież to on pochwalał jego przyjaźń z Florianem Sawickim, on wysłał syna na praktykę do Białegostoku, gdzie Staś najwyraźniej wpadł w nieodpowiednie towarzystwo. – Florian to zły duch Stasia – mówił w domu. – Starszy, ze skłonnością do grania bohatera, zaimponował chłopakowi, potrafił go zaciekawić i najwyraźniej wciągnął w coś zabronionego... Po długich rozmowach, roztrząsaniu racji, setkach przypuszczeń i prób odgadywania, co i jak się wydarzyło, zła rola Sawickiego wydawała się prawdopodobna. Nie było jednak jak tego potwierdzić. Florian w Kalinówce się nie pokazywał, nie przysłał wiadomości czy choćby wyrazów współczucia z powodu tego, co się stało. – Pewnie i jego aresztowali – zgadywała pani Katarzyna. – Inaczej przecież zawiadomiłby nas, co i jak. To taki porządny chłopiec. Pan Kalinowski myślał o synu często, nieomal bez przerwy, zastanawiając się, gdzie jest, w jakich warunkach żyje. Niczego nie był pewny – ani miejsca pobytu, ani warunków, ani nawet tego, czy syn żyje.
Czasem popadał w ponure zamyślenie, stawał się opryskliwy. Zdarzało się to nawet w obecności pułkownika Mikołaja Kawelina, do którego jeździł na karty. Carski pułkownik, jak zawsze otoczony grupą oficerów garnizonu, ziemian i artystów, znajdował najwłaściwsze słowa pocieszenia. – Michaił – mówił do Kalinowskiego. – Pamiętaj, że życie masz tylko jedno, więc nie poświęcaj go na błahostki. Nie pij byle czego i byle czego nie jedz. Świat stworzył dobre trunki, zbyt dobre, żeby się miały zmarnować. Napełniał kieliszki wódką i nakazywał surowo: – Pij! Dusza mniej boli. *** Podobnie jak pan Michał pozostali domownicy Kalinówki przyczynę kłopotów Stasia upatrywali w jego przyjaźni z Florianem Sawickim. – On chyba coś przeczuwał – ujawnił pannie Klementynie Hoffmann Ignaś Kalinowski, starszy brat Stasia. Przypomniał sobie, jak kiedyś brat wspomniał, że spodziewa się, iż w jego życiu nastąpi niebawem ważna zmiana. – Jakby się spodziewał czegoś takiego – mówił z zastanowieniem. – Jakoś tak niedawno rozmawialiśmy o przyszłości. Ja się martwiłem, czy nam starczy ziemi do podziału, gdy nam los nowego niespodziewanego sąsiada dał, a on wcale nie był zmartwiony. Powiedział, że dla mnie Kalinówki starczy, bo on nie zamierza na gospodarstwie zostać, a wybiera się do obcych krajów. – Lepiej nie wspominaj o tym ojcu – przestrzegała panna Hoffmann. – On i tak jest niezadowolony, że Staś się zaplątał w takie sprawy. Po co ma martwić się jeszcze więcej. O złej roli Floriana Sawickiego praktykantka była przekonana. – Według naukowego podejścia musi być przyczyna, skoro jest skutek. To zapewne Florian przyniósł bombę i zostawił ją w pokoju Stasia, za wiedzą lub pod jego nieświadomość. A później zawiadomił policję, sam albo
pod przymusem, gdzie jest ta bomba. Zastanawiali się, ona i Ignaś Kalinowski, jakiego sposobu użyć, aby dowiedzieć się wszystkiego o okolicznościach, które spowodowały uwięzienie Stasia. Wcześniej nie było na to czasu, wszyscy zajmowali się próbami dotarcia do uwięzionego, podania mu bielizny, pieniędzy, prowiantu, ustalenia jego losów. Teraz, gdy został wywieziony, przyszedł czas na szukanie odpowiedzi na wcześniej postawione pytania. Panna Klementyna żywiła pełną admirację dla metod opisywanych przez angielskiego autora Conan Doyle’a i przekonywała Ignasia, że tylko naukowe podejście pozwoli na ustalenie, co i jak się zdarzyło. – Ale jak się dowiedzieć, czy ten Florian odegrał taką rolę, jak przypuszczamy – zastanawiał się Ignaś. – Przecież go właściwie nie znamy. No i Staś zapewniał w rozmowie z panią baronową, że Florian nie jest niczemu winny. – To prawda – zgodziła się Klementyna. – Musimy zdobyć o nim więcej informacji. Wiemy tylko, że uczęszczał do gimnazjum w Białymstoku i mieszkał u ciotki. Trzeba go odszukać i zadać kilka pytań. Cała tajemnica się rozwiąże, gdy go wypytamy. Będzie musiał wyjaśnić, jak było z bombą. Ignaś Kalinowski zasadniczo przychylał się do jej pomysłów, ale uważał, że powinni przekonać do nich Michała Kalinowskiego. Panna Hoffmann była innego zdania. – Na razie nic nie mówmy – zaproponowała. – Powiemy, gdy będziemy wiedzieli coś konkretnego. – Ale coś musimy wymyślić, żebym mógł pojechać do Białegostoku – zauważył. – Przecież ojciec będzie pytał, po co tam się wybieram. Panna Klementyna miała gotową odpowiedź. – Ja pojadę – stwierdziła zdecydowanie. – Powiem, że muszę. Mnie pan Kalinowski nie będzie wypytywał. Ignaś się zgodził. Jeśli Hoffmannówna da do zrozumienia, że sprawa jest prywatna lub dyskretna, ojciec nie zapyta o szczegóły. Ale obawiał się,
że sam wyjazd do miasta niewiele załatwi. – Co dalej? – zapytał. – Pojedziesz do Białegostoku i co poczniesz? Kogo będziesz pytała? Wątpił, żeby Klementyna odnalazła Sawickiego. Florian nie pojawił się w Kalinówce od czasu aresztowania Stasia, co mogło znaczyć, że albo się boi powiązania swojej osoby ze sprawą, albo że sam jest w nią zaplątany. Może nawet został aresztowany, jak jego przyjaciel. – Musimy to ustalić – powtarzała Klementyna. – Bez informacji o Florianie nie będziemy wiedzieć niczego. Ignaś zgadzał się z założeniem, że Florian Sawicki powinien wiedzieć, w czym uczestniczył wraz ze Stasiem. Gdyby udało się ustalić, czego dotyczyło oskarżenie, może dałoby się ustalić, jakie środki obrony należy podjąć. – Ale jak go znaleźć? – martwił się Ignaś. – W mieście żyją tłumy... Klementyna uśmiechnęła się. – Dowiemy się od jego ciotki – odpowiedziała pewnym tonem. – Wiemy, że mieszkał u ciotki. Ona będzie wiedziała, co się z nim dzieje. – Prawda – zgodził się Ignaś i popatrzył z podziwem na dziewczynę. – Ale jak znajdziesz ciotkę, skoro nie wiemy nawet, jak się nazywa? – To proste – śmiała się panna Klementyna. – Wiedziałbyś, gdybyś trochę poczytał. Kto obowiązkowo ma adres Floriana? No, kto? Szkoła przecież! Nawet jeśli Floriana teraz tam nie ma, to adres wzięty w szkole doprowadzi nas do miejsca, gdzie zastaniemy jego ciotkę. – Prawda – powtórzył Ignaś z uznaniem. – Tego wszystkiego nauczyłaś się z tych angielskich książek? Panna Hoffmann potwierdziła z powagą. – Znacznie więcej, mój drogi. Którąś z nich mogę ci pożyczyć. Ignaś uśmiechnął się niepewnie. – Chętnie, o ile jest po rosyjsku. – Nie, mam tylko francuski przekład. Ignaś nie zdecydował się, bo jego znajomość tego języka nie pozwalała
na swobodne czytanie. – Ale mogłabyś mi opowiedzieć co ważniejsze sprawy – zaproponował. Panna Klementyna westchnęła. – Opowiadanie nie zastąpi czytania – zauważyła. – No dobrze, spróbuję. Przecież będziesz moim Watsonem. – Czym? – spytał Kalinowski. Hoffmannówna wzniosła oczy ku niebu. – Święci Pańscy! – mruknęła. – On rzeczywiście nie wie, o kim mowa! Doktorem Watsonem będziesz. Moim pomocnikiem. *** Baronowa Olga von Tromm w krótkim czasie aż dwa razy odwiedziła Kalinówkę, by zdać pani Katarzynie sprawozdanie ze swoich starań w sprawie ustalenia losów Stasia. Poprzez liczne znajomości i koneksje próbowała dotrzeć do jakichś konkretnych informacji o miejscu pobytu młodego Kalinowskiego, a także dowiedzieć się, czy i w jaki sposób można by mu pomóc. Za drugim razem przywiozła list. Był to projekt błagalnego adresu do cara Mikołaja II, aby Stasia Kalinowskiego, ze względu na jego młody wiek objęto monarszą łaską. Proponowała w nim poręczenie za skazanego, zobowiązując się do zatrudnienia młodego człowieka w swoim majątku, aby pozostawał pod kontrolą i wyrósł z niedorzecznych, dziecięcych zachowań. Na tle użytych w liście sformułowań doszło do lekkiej kontrowersji, ponieważ pani Katarzyna Kalinowska opierała się przed wystąpieniem do cara w nadmiernie uniżony sposób. – Jakże mam go prosić i błagać? – pytała. – Ciemiężyciela mam błagać, żeby nie był taki srogi? Nie usłucha, skoro ma kamienne, nieczułe serce. Inaczej przecież nie kazałby aresztować dzieci. Pani Olga przekonywała, że poruszyła wszystkich możliwych znajomych i krewnych, aby i oni podjęli działania w obronie młodego Stasia Kalinowskiego.
– Rzecz w tym, aby prośba doszła do samego cara – tłumaczyła. – On wiele spraw ma na głowie, urzędnicy zaś i sekretarze nie pozwalają mu zapoznać się z ich szczegółami, sami podejmują decyzje w jego imieniu. Im zaś więcej ludzi będzie powiadomionych o sprawie Stasia, tym więcej będą o niej mówić w różnych miejscach i przy różnych osobach i tym większa jest nadzieja, że car usłyszy o tym przypadku, zażąda akt, a wtedy być może przychyli się do naszej prośby. – A jeśli nie? Pani Olga była dobrej myśli. – Trzeba próbować, szanowna pani. Tyle razy, i na takie sposoby, jakie są tylko możliwe. A pismo? No cóż, skoro chcemy uzyskać łaskę, musimy o nią poprosić. Znalazła jeszcze jeden argument. – Pani z pewnością pamięta owo wskazanie naszego wieszcza, Mickiewicza? Jeśli nie można być lwem, trzeba być lisem. Pani Katarzyna złagodziła swoje stanowisko. – No, chyba żeby według wskazań Mickiewicza... – zgodziła się po namyśle.
KLEMENTYNA NA TROPIE
Brama do gimnazjum przy ulicy Kościelnej w Białymstoku była zamknięta, w szkole trwały zajęcia. Klementyna Hoffmann nie chciała jednak wchodzić do środka, nawet na plac przed szkołą. Postanowiła zaczekać, aż uczniowie zaczną po lekcjach wychodzić na ulicę. Nie mogli jej minąć niezauważeni, niezależnie od tego, czy poszliby na ulicę Aleksandrowską, czy też Kościelną w kierunku śródmieścia. Czekanie trwało dość długo, wyszła jedna klasa, potem druga. Kilkudziesięciu młodych ludzi grupkami opuściło plac szkolny, z hałasem wybiegając za ogrodzenie, uśmiechnięci i rozradowani z wolnej części popołudnia. Niektórzy zainteresowali się stojącą w pobliżu dorożką, kilku zrobiło głupie miny w kierunku pasażerki. Klementyna znużona długim czekaniem obserwowała z nudów budynki, słupy sieci elektrycznej, na której przysiadały jakieś małe, rozjazgotane ptaszki, ale co chwila zerkała na zamkniętą furtkę na plac szkolny, a gdy ktoś przez nią wychodził, uważnie mu się przyglądała. Choć jednak minęło wiele czasu, w żadnym z uczniów nie rozpoznała Floriana Sawickiego. Dorożkarz drzemał na koźle, budził się co jakiś czas, oglądał na pasażerkę i pytał: – Czekamy jeszcze? – Czekamy – odpowiadała, a on zapadał w kolejną drzemkę. Kilka minut po czwartej wyglądało na to, że wszyscy opuścili już szkołę. Wyszli z niej nauczyciele, jedni dostojnym, inni pospiesznym krokiem. Na koniec pojawił się woźny w czarnym sukiennym mundurze, rozejrzał się po podwórzu i podszedł do bramy, żeby ją zamknąć od środka. Klementyna szturchnęła woźnicę, pospiesznie wysiadła z pojazdu i podeszła do ogrodzenia. – Kogo pani uważa? – zapytał szpakowaty woźny, uchylając czapki. Panna Hoffmann uśmiechnęła się uprzejmie.
– Nikogo już chyba nie ma, tak? – spytała zafrasowanym głosem. – To brat chyba już wyszedł. – Wszyscy wyszli – potwierdził woźny. – To pewnie i brat też. Jak jego nazwisko? – Sawicki. Stróż pokiwał głową. – Nie ma. – Nie widziałam – Klementyna była zaskoczona. – Długo stoję, a nie widziałam, żeby wychodził. Stróż założył łańcuch na kratę przy furtce i przypiął do niej kłódkę. – Wiem, co mówię – pochwalił się. – Florian ma na imię. Czego właściwie panna tu szuka? Przecież jego wyrzucili. – Wyrzucili? – zdziwiła się panna Hoffmann. – Jak to? – A tak, za łeb i wyrzucili – potwierdził stróż i przekręcił klucz w zamku. – I dobrze, bo to dzikus, a nie chłopak. Pani mówi – brat? No, proszę, znaczy w domu się nie przyznał. To do niego podobne. Ale to trzeba do pana dyrektora iść, on wszystko powie. Tylko że teraz i jego nie ma. Wyszedł z innymi. Klementyna sięgnęła do rękawa i wysunęła z niego rożek rublowego banknotu. – Pomóżcie mi – poprosiła. Kiedy się zastanawiał nad możliwością zarobku, szybko opowiedziała przygotowaną historyjkę. Florian to jej brat przyrodni. Obraził się na rodziców, z ciotką zamieszkał, ona nie wie gdzie. Przyjechała niedawno, chciała go odszukać, jakoś pomóc, bo podobno nie było mu najlepiej. Ale nic o nim nie wie, tylko że tu do szkoły chodził. Ojcu nie powiedziała, że się do niego wybiera. Pomyślała, że pomówi z bratem, jakoś przekona do powrotu. Przeprosiłby może i ułożyłyby się sprawy. Stróż pokiwał głową ze zrozumieniem. – Taki hardy? To do niego podobne... Klementyna wysunęła banknot z rękawa.
– Macie tu odpowiedzialne zajęcie – powiedziała. – Roboty wam na pewno nie brakuje. Ale porozmawiajcie ze mną, proszę. Zapłacę za wasz czas. Na pewno wiecie o uczniach wszystko. Może nie mniej niż sam pan dyrektor. – Porozmawiać można, czemu nie – zgodził się woźny i pogładził wskazującym palcem płowe wąsy. – Pan dyrektor to nie bardzo lubi, jak kto obcy wypytuje. Ale jak panna mówi, że on brat... Klementyna dyskretnie podała banknot pomiędzy prętami furtki. – Liczyłam, że się spotkamy, jak ze szkoły będzie wychodził po lekcjach i wtedy pomówimy. A teraz to sama nie wiem, gdzie szukać. Pan dyrektor pewnie ma jego adres, ale to chyba jutro musiałabym przyjechać... Zagrzmiało, wiatr zaszumiał na ulicy. Panna Klementyna odruchowo spojrzała w niebo. Było zachmurzone, za chwilę należało spodziewać się deszczu. – Wiem, gdzie mieszka – oznajmił woźny. – Byłem tam, akurat na zeszłą wiosnę, jak mnie pan dyrektor posłał. Ulica Słonimska. Numeru nie pamiętam, ale to będzie jasny dom po prawej stronie, pierwsze piętro. Zaraz za sklepikiem, schodki takie wysokie. Zapamiętałem, bo wcale nie były z błota odczyszczone. Jak ja bym tak marnie dbał o nasze schody, to by mi pan dyrektor dał! – Jasny dom, za sklepikiem? – powtórzyła Klementyna. – Jasny – potwierdził. – Trzy schodki przed wejściem, jeden nadkruszony trochę. Panna Hoffmann podziękowała uśmiechem. – To może tam go znajdę – powiedziała z nadzieją. – Nie wiem, czy będzie chciał rozmawiać, jeśli go wyrzucili ze szkoły. Ojciec jest surowy, nie pochwali go za takie zachowanie i trzymanie wszystkiego w tajemnicy. – Pewnie, pewnie – zgodził się woźny. – Ja tam dokładnie nie wiem, jak było. Ot, zwyczajny chłopak, tylko trochę psotny. Często w kozie zostawał po lekcjach. On najwięcej z całej szkoły. Teraz to inny jest, bo chłopcy w tym wieku, wie panna, to tylko by szaleli...
Klementyna podziękowała uprzejmie i zawróciła do powozu. Ale przypomniała sobie, że powinna postawić jeszcze jedno pytanie. – A czemu go wyrzucili? – spytała. – Czy nie za nieprawomyślność? Stróż obejrzał się za siebie i przyciszył głos. – To panna nie wie? Myślała, że za bunt? A gdzie tam! Za złodziejstwo zwykłe. Szalik ukradł koledze. A zapierał się w żywe oczy, że to nie on. Co to za historia była! Policja przyszła do szkoły, żandarmi. Taki wstyd! No, a potem go wyrzucili, to się więcej nie pokazał. *** Klementyna Hoffmann łatwo znalazła dom, o którym mówił stróż z gimnazjum. Duży, drewniany budynek, dwupiętrowy, z balkonem. Przylegał do niego ogródek, podobnie jak w innych domach przy ulicy. W ogródku bawiły się kilkuletnie dzieci. Na podwórzu, pod ścianą, siedziała jakaś babka, opatulona w chustki, z opuszczoną głową, jakby spała. Ale nie spała, ponieważ co jakiś czas podnosiła rękę, a na ten znak podbiegały do niej trzy chudawe kury, którym babka oszczędnie wydzielała ziarno. Klementyna przed otwartymi drzwiami do sieni chwilę się zawahała. Dochodziły zza nich odgłosy kłótni i ciskania przedmiotami. Panna Hoffmann wiedziała, że musi wejść na piętro, a w tej sytuacji wymagało to odwagi. W półmroku odnalazła schody i wspięła się po nich, starając się nie dotykać nieco chwiejnej poręczy. Minęła kilkoro drzwi, wyzwiska dochodziły z dołu, na piętrze ktoś tylko podśpiewywał ochrypłym, pijanym głosem. Ostatnie drzwi po prawej stronie były odrapane jak inne, nie miały numeru ani tabliczki z nazwiskiem. Dziewczyna wahała się, nie mając pewności, czy dobrze ją skierowano. Zanim podniosła rękę, aby zapukać, drzwi otworzyły się nagle na szerokość dłoni i pokazała się w nich twarz starszej, siwowłosej kobiety. Zaskoczona Klementyna drgnęła i cofnęła się o krok. Kobieta zlustrowała ją uważnie i spytała obcesowo:
– Czego chcesz? – Szukam kogoś – odpowiedziała Klementyna, odzyskując głos. – Tu nikogo nie ma – burknęła tamta i zamierzała zamknąć drzwi. Ale panna Hoffmann odzyskała już nie tylko głos, ale i zwykłą pewność siebie. – Jestem krewną – skłamała gładko. Siwa kobieta wzruszyła ramionami. – Nie mam grosza – wyjaśniła tonem, który zapewne miał odstręczać. – Nie płacę jego długów. Dziewczyna na tyle przemogła niechęć, by położyć rękę na skrzydle drzwi i nie pozwolić ich zatrzasnąć – Nie przyszłam po zapłatę – wyjaśniła. – Szukam Floriana. Czy to wy jesteście jego ciotką? Kobieta wzruszyła ramionami. – Tu nikogo takiego nie ma. Klementyna nie dała się odprawić. – Wiem, że on tu mieszka. Albo przynajmniej mieszkał. Możemy porozmawiać? Nie pożałuje pani. Siwowłosa wahała się przez krótką chwilę. – Wyprowadził się – oznajmiła. – Dawno? – Niedawno. – Zostawił adres? Kobieta znowu usiłowała zamknąć drzwi. Zatrzymała się, gdy Klementyna pokazała jej swoją portmonetkę. Zadźwięczały monety. – No, nie wiem – odpowiedziała kobieta. – Różni przychodzą i pytają. Ja przecie nic nie wiem. Mieszkał, ale się wyprowadził, mówię. Cały czas patrzyła na portmonetkę, a Klementyna gratulowała sobie w duchu dobrego pomysłu. W portmonetce nie było wielkiej sumy, ale dźwięk monet, choć drobnych, robił wrażenie. – Szukam Floriana, bo to trochę mój krewny – powtórzyła panna
Hoffmann. – Kiedy ostatni raz był u nas, coś zostawił. Chciałam to odnieść. Oblicze kobiety zadrgało. – Zostawił? – powtórzyła z nadzieją. – Tak – potwierdziła dziewczyna. – Przyniosłam te pieniądze. – A ile? – spytała kobieta. Klementyna prychnęła. – Po co pani wiedzieć, skoro go tu nie ma? Kobieta otworzyła drzwi trochę szerzej. Za nią stała może ośmioletnia dziewczynka w podniszczonej sukienczynie, trzymając matkę za skraj sukni. Miała wielkie oczy, które Klementyna uznała za głodne. Tak pisali o tym w romansach, jakie czytywała: wielkie, głodne oczy. – Może wiem, gdzie jest – zaryzykowała kobieta. Hoffmannówna nabrała podejrzeń, że nieznajoma może chcieć ją oszukać, ale nie miała wyboru. Drzwi na końcu korytarza otworzyły się, wyszedł stamtąd mocno chwiejnym krokiem jakiś niski mężczyzna. Aż usta otworzył na widok tak dużej niewiasty. Nagle złapała go czkawka. – Boże święty! – jęknął. – Mam zwidy... I zawrócił do swojego mieszkania, na wszelki wypadek trzymając się ściany. – Wezmę te pieniądze dla Floriana – zaofiarowała się siwowłosa. – Czasem tu zachodzi, bo jestem jakby jego ciotką. – Jakby? To znaczy nie taką prawdziwą? – Prawdziwą – szybko potwierdziła kobieta, ale w jej głosie nie było przekonania. – Pewnie, że prawdziwą. Każdy to powie na tej ulicy, wszyscy mnie tu znają. Dziewczynka u jej kolan patrzyła na Klementynę prawie nieruchomym wzrokiem. W świetle korytarza panna Hoffmann nie była może zbyt widoczna, ale na pewno strój, jaki miała na sobie, należał do najbardziej eleganckich na całej ulicy od wielu lat, może nawet od zawsze. Kobieta za drzwiami dostrzegła swoją szansę i wystąpiła z propozycją.
– Flaszkę przyniosła? – zapytała. – Bez flaszki nic nie powiem. Klementyna pokręciła głową. – Niech pani posłucha – zaproponowała. – Chcę się zobaczyć z Florianem. Jak mi pani powie, gdzie go znajdę, dam na flaszkę. Kobieta zaśmiała się z nagłą przewagą. – To ty posłuchaj! – odezwała się nagle z siłą w głosie. – Chcesz pogadać, czemu nie. Ale na początek przynieś flaszkę. Szarpnęła drzwiami i zatrzasnęła je nieznajomej przed nosem. Klementyna Hoffman zeszła na dół, znów ocierając się o awanturę na parterze. Nie zwracała na hałasy większej uwagi, przejęta tym, co usłyszała od siwowłosej kobiety. Nie ulegało wątpliwości, że ciotka Floriana, prawdziwa czy nieprawdziwa, może znać miejsce jego pobytu. Dziewczyna dopiero co, zeszłego lata, czytała francuski przekład opowieści o sławnym detektywie Sherlocku Holmesie i doskonale znała stosowane przez niego metody. Jeśli ktoś kłamie, ma coś do ukrycia. Przeszła przez podwórze i skierowała się do następnego budynku. Był to parterowy dom z wejściem od szczytu. Na otwartych skrzydłach okiennic widniały zachęcające napisy: „Wina, wódki, likiery”. Panna Klementyna wątpiła, żeby w tej okolicy znaleźli się chętni na likiery. Otworzyła drzwi i zatrzymała się w progu. Małe pomieszczenie wypełniał tłum klientów. Za ladą stał mężczyzna z przylizanymi włosami, na tle półki z butelkami trzymał beczkę z piwem. W sali stały trzy małe stoliki, gęsto obsiedziane przez gości. Klementyna spodziewała się samych mężczyzn, ale okazało się, że są tu przynajmniej dwie kobiety – niemłode, śmiejące się hałaśliwie. Klienci wyglądali na mieszkańców dzielnicy, robotników, sezonowych pomocników do wszystkiego, bezrobotnych, a może i niebieskie ptaki. Na jej widok gwar ucichł nagle i wszystkie oczy zwróciły się w kierunku nowej klientki. Tak jak to robiła zwykle, Klementyna udała, że nie zauważa tych spojrzeń. Podeszła do lady i, jak gdyby robiła to codziennie, poprosiła o butelkę wódki.
Sprzedawca, zaskoczony nie mniej od swoich gości, błyskawicznie postawił na stole nieco mętny płyn. Miała już płacić, gdy nagle pomyślała o czymś więcej. – Dwie butelki. I pęto kaszanki. Sklepikarz wystawił butelki na ladę, zakąskę zręcznie rzucił na podręczną wagę, po czym zawinął w skrawek gazety. – Trzydzieści osiem kopiejek będzie. Klementyna podała papierowego rubla. Już gdy to robiła, zrozumiała, że postępuje bardzo nierozważnie. Oczy niektórych mężczyzn bardzo pożądliwie patrzyły na jej portmonetkę. Nikt nie ruszył się z miejsca, ale miała wrażenie, że zaraz zażądają wszystkiego, co ma przy sobie. Miała pewien kłopot z zabraniem zakupów, trzech przedmiotów na dwie ręce, ale poradziła sobie. Butle przytuliła do swoich wielkich piersi, w dłoni trzymając gazetę z kaszanką. Wyszła bez oglądania się za siebie. Gdyby to zrobiła, zobaczyłaby, jak od stolika wstaje dwóch młodych mężczyzn i rusza jej śladem. Siwowłosa kobieta musiała czekać na powrót gościa, bo otworzyła drzwi, jak tylko Klementyna stanęła przed nimi. – Przyniosłaś? Bardzo dobrze! Wyciągnęła rękę po flaszki, ale dziewczyna przecząco pokręciła głową. Siwowłosa westchnęła z rezygnacją, otworzyła drzwi. Czarnookiej dziewczynki nie było przy niej. Pomieszczenie składało się z jednej dość dużej izby, z wnęką zasłoniętą zwisającą od sufitu perkalową kotarą. Był tu stół, krzesła, jakieś garnki, wanienki, stos szmat i nie wiadomo czego jeszcze. Nędza pomieszczenia nie zrobiła na Klementynie wielkiego wrażenia. Słyszała o życiu robotników – piją, przepijają wszystko, żyją często na poziomie zwierząt. Ignaś Kalinowski mówił, że tak postępują z biedy. Gdyby zarabiali więcej, stać by ich było na więcej, a tak starcza tylko na wódkę. Klementyna miała inne przekonania i śmiała się z Ignasia, że naczytał się socjalistycznych broszur i mówi głupoty.
– Ziarnko do ziarnka, aż zbierze się miarka – przekomarzała się z nim niedawno. – Od nas się uczcie, od Poznaniaków. Kobieta pokazała Klementynie krzesło, rękawem omiatając przed nią róg stołu. Z uznaniem przyjęła zarówno widok dwóch butelek, jak i dodatkowy zakup. – O! – powiedziała z zadowoleniem. – Panna, widzę, wysoko kulturalna jest. Poweselała od razu i podśpiewując pod nosem sięgnęła do skrzynki przy oknie, która była rodzajem kredensu, i wyjęła z niej dwie szklanki. Klementyna pokręciła głową. – Sama się napijcie. Ja mam interesy do załatwienia. Kobieta chwyciła już flaszkę, otwierała ją i rozlewała trunek. – Interesy? – zdziwiła się. – To jakże bez wódki? Ale jak panna chcesz. Ja nikogo nie przymuszam. Wychyliła pół szklanki jednym haustem, skrzywiła się, a po chwili jej twarz wyraźnie złagodniała. Klementyna oceniła, że siwowłosa kobieta ma znacznie mniej lat, niż początkowo jej się wydawało. Zapewne nie przekroczyła jeszcze czterdziestki, choć w pierwszej chwili można ją było wziąć za babkę Floriana, nie za jego ciotkę. – Ma panna gest! – pochwaliła. – Zupełnie inaczej jak ten, co był tu przed nią. Czujność Klementyny nagle się wyostrzyła. – Ktoś był przede mną? Co za jeden? Siwowłosa wzruszyła ramionami. – A kto go tam wie? Policjant. Policjanta poznam na wiorstę. Sięgnęła szybko do butelki, jakby w obawie, że zostanie jej zaraz pozbawiona. – Nic mu nie powiedziałam! – zapewniła. – Nic a nic. Chciał, jak panna, widzieć się z Florianem, to mówię, że nie wiem, gdzie jest. Najpierw nie uwierzył, ale postał trochę, postraszył i poszedł. No, zdrowie panny! – Ale pani wie, gdzie jest Florian? – spytała Klementyna z nadzieją.
Siwowłosa wychyliła kolejną szklankę i uśmiechnęła się obiecująco. – Może wiem. Może i pannie powiem. Tamtemu nie powiedziałam, bo nie miał podejścia. Panna ma... Rozczuliła się nagle i zaczęła opowiadać o swoim ciężkim losie. – Mój mnie zostawił z dzieciakiem. Poszłam do fabryki papierosów, ale mnie niedługo potem wywalili za bramę, bo pyskata byłam. Akurat trafił się lokator. Spokojny, dobry chłopak. Regularnie płacił, jak należy. Sierota, mówił, jest. Nie wiedziałam, że ma rodzinę. Taki akuratny, grzeczny. „Ciotko” do mnie mówił. Aż któregoś razu dowiedziałam się, że z Antoszczakiem się zadał. Ostrzegałam Floriana, że to nie dla niego towarzystwo. Bo Antoszczak to prawdziwy zbój, mówią, że i mokrą robotą nie pogardzi. Nie słuchał, razem gdzieś chodzili, a Florian i czasem trochę pieniędzy miał. Nie wtrącaj się, powiedział do mnie. To myślę, że on ani brat, ani swat. No i doigrał się widać, bo nagle wszyscy zaczęli go szukać. Policja i różni inni... Była już mocno wstawiona. Klementyna przeraziła się, że za chwilę będzie tak pijana, że nie zdąży ujawnić kryjówki Floriana. – Gdzie Sawicki? – spytała odbierając butelkę. – Czy może u tego Antoszczaka się schował? Siwowłosa wyciągnęła otwartą dłoń. – Rubla daj – zażądała. – Bo nic więcej nie powiem. Dziewczyna podała banknot, ale wciąż nie wypuszczała go z ręki. – Gdzie jest? Siwowłosa uchwyciła brzeg rubla brudnymi palcami. – Czasem nocuje niedaleko, u Trzepizura. Trzecia ulica po lewej stronie. Nie zawsze, ale tam go można spotkać. To szwagier Antoszczaka. Ta głupia policja o tym nie wie, bo jakby wiedzieli, to by go znaleźli. Hoffmannówna puściła banknot. Siwowłosa chuchnęła na pieniądz i schowała go zaraz pod koszulą na piersiach. – Panna naprawdę z rodziny? – powtórzyła pytanie. – Bo jak nie, to lepiej tam nie chodzić. Trzepizur nerwowy jest i obcych nie lubi.
– Z rodziny – potwierdziła zdecydowanie Klementyna. – A wy lepiej nie mówcie nikomu, że tu byłam. Gospodyni przygotowała sobie kolejkę, urwała spory kęs kaszanki i wcisnęła ją do ust. – A co mam mówić? – wzruszyła ramionami. – To niby nie wiem, jak to jest? Panna Hoffmann odwróciła się i odeszła, stąpając wolno po pełnej dziur podłodze korytarza, a następnie po schodach. Wychodziła już na zewnątrz, gdy dogoniły ją szybkie kroki. Były lekkie, więc domyśliła się, że to dziewczynka z czarnymi oczami. Mała biegła, dłoń miała zaciśniętą w piąstkę, jak dziecko, któremu dano pieniądze na zakupy. Minęła Klementynę, może nawet się uśmiechnęła, i pobiegła do sklepiku na rogu. Panna Klementyna westchnęła. Dobrze wiedziała, na co siwowłosa przeznaczy większość zarobku. Spojrzała w perspektywę uliczki i ruszyła nią dalej, zamierzając od razu pójść pod wskazany adres. Nie było tu chodnika, musiała iść brzegiem ulicy, dość błotnistej po niedawnych opadach. Domy stawały się coraz mniejsze i uboższe. Wiedziała, że niektóre mają tylko frontowe ściany z cegły, pozostałe zaś postawiono z drewna. W ten sposób omijano carski nakaz, aby nowe budynki w mieście stawiać tylko z trwałych materiałów. Na bocznych uliczkach błoto było większe, chałupki mniejsze, ogrody zarośnięte, drewniane parkany krzywe i z nierównymi sztachetkami. – Czy wyjdę stąd żywa? – zapytała siebie Klementyna Hoffmann.
KRÓLOWA ZAUŁKÓW
Dwóch mężczyzn za sobą zobaczyła nie od razu, ale od razu ich rozpoznała. Spotkała ich w sklepie – knajpie na rogu, gdy robiła zakupy dla siwowłosej. Przypomniała sobie, że widzieli, jak otwierała portmonetkę i odgadła, że będą chcieli zobaczyć, ile pieniędzy ma przy sobie. Nabrała przekonania, że zechcą jej odebrać gotówkę. Obejrzała się w próżnej nadziei na spotkanie stójkowego, a wtedy zobaczyła, że tamci przyspieszyli kroku. Ona też ruszyła szybciej, ale wiedziała, że spotkanie jest nieuniknione. Dogonili ją na rogu następnej uliczki. Mieli może po dwadzieścia lat, spod kaszkietów patrzyły bezczelne, pewne siebie oczy. – Czego tu szukasz? – spytał jeden. Był wysoki i bardzo chudy, z ostającymi uszami. Jego ubranie udawało podmiejską elegancję, z kieszonki znoszonej szarej marynarki wystawała liliowa chusteczka. – Pomożemy, jakby co – dodał drugi, znacznie mniejszy, rudowłosy i piegowaty, w kraciastym kaszkiecie z pomponem. Klementyna przystanęła, zerknęła na boki. Na ulicy nie było nikogo, a oni znajdowali się o kilka kroków. – Nie potrzebuję pomocy – rzuciła odważnie. Zaśmiali się, popatrzyli po sobie. – Na pewno? – spytał pierwszy. – Panna kogoś szukasz, a my tu wszystkich znamy. Zaprowadzimy, a w razie czego obronimy. – Nie potrzebuję obrony – odpowiedziała. – Każdy potrzebuje – sprzeciwił się mały. – To jest niebezpieczna okolica. Nie ma dnia, żeby jakiegoś nieboszczyka nie wynieśli... Podeszli na trzy kroki i śmiali się, gdy Klementyna przyjęła pozycję, którą wzięli za obronną – rozstawiła nogi, ręce wyciągnęła przed siebie. – Zgłupiałaś? – zapytał wyższy. – Chcesz się bić? – Nie chcę – zaprzeczyła Klementyna. – Ale jak się wam wydaje,
że darmo oddam cokolwiek, jesteście w błędzie. Spodobała się im ta wojownicza postawa. Trącili się łokciami. – W cyrku mogłaby występować – zauważył mniejszy. – Cha cha cha! – zaśmiał się wyższy. – Chyba jako słoń! Nieomal pokładali się ze śmiechu. A gdy się już pośmiali, wyższy wyciągnął rękę. – Dawaj, co masz. Portmonetkę, zegarek... Pokręciła głową. – Nie dam – powiedziała zdecydowanie. – Jak to nie dasz? – zdziwił się mały. – Słyszałeś, Chudy? Mówi, że nie da. Wysoki poprawił kaszkiet. – Dość gadania! Dawaj fanty, bo ci zaraz buźkę przefasonujemy na cacy. Klementyna sięgnęła w górę i wyjęła z włosów długi szylkretowy grzebień. Ustawiła go w dłoni na sztorc, jak nóż. Znowu ich rozbawiła. – Ty to widzisz?! – zanosił się od śmiechu wyższy. – Trzeba uciekać, bo nas uczesze! – Oj, bo się posikam! – rechotał drugi. To on sięgnął po jej torebkę. Klementyna uderzyła na odlew. Mały zupełnie nie spodziewał się czynnego oporu, cios ramienia trafił go w twarz, a siła wynikająca z zamachu i wagi kobiety odrzuciła go na płot. Walnął plecami o deski, jęknął z bólu. Panna Hoffmann nie czekała, co zrobi wyższy. Gwałtownym ruchem nastąpiła na jego stopę, a gdy krzyknął pod ciosem obcasa, odepchnęła od siebie. Zachwiał się, wywrócił na plecy. Zanim, oszołomiony, zorientował się, o co chodzi, przyklękła na nim, przygniatając do podłoża. Była tak wielka i ciężka, że nie miał najmniejszych szans na podniesienie się o własnych siłach. Pociemniało mu w oczach, gdy chwyciła go za nos i ścisnęła w garści. Wolną ręką podłożyła grzebień pod drugi pantofel, wygięła. Grzebień trzasnął i pękł, strzelając wokół ostrymi odłamkami. Trzymając resztkę
grzebienia w palcach, z ostrymi, nierównymi krawędziami, podsunęła go przed twarz leżącego. Kolejnym szarpnięciem odsłoniła marynarkę na piersi mężczyzny, a ostrze przyłożyła w miejscu serca. – Wiesz, co to jest? – spytała syczącym szeptem. – To szylkret. Jest ostry jak brzytwa. Jedno pchniecie i po tobie! Zrozumiał niebezpieczeństwo, stęknął, oczy zaszkliły mu się z przerażenia. – Co ty? – próbował się bronić. – To przecież był żart. – Żart? – nacisnęła grzebień, przebijając koszulę i skórę. – Może jeszcze powiesz, że naprawdę chcieliście pomóc. – Chcie... chcieliśmy... – wycharczał z jej kolanem przy podbródku. Gdyby przesunęła się jeszcze tylko mały kawałek, ogromnym ciałem naparłaby na gardło i udusiłaby, może i wbrew woli, samym ciężarem. Jego mały towarzysz stał obok, trzymając się za krzyże. Nie skoczył kumplowi na pomoc, sam nie zaatakował. Był tak oszołomiony przebiegiem wypadków, że nagle dostał czkawki. Klementyna z pogardą splunęła obok głowy leżącego. – Głupki! Nie z takimi dawałam sobie radę! Nawet gdyby im powiedziała wcześniej, że w gospodarstwie nie bała się zmierzyć z buhajem, co ważył osiem czy dziewięć pudów, zapewne by nie dali wiary. Teraz byli skłonni uwierzyć w bardziej nieprawdopodobne opowieści. – Znasz Antoszczaka? – spytała, naciskając kolanem leżącego. – Antoszczaka? – wytrzeszczył oczy Chudy. – Znam. Pewnie w głowie mu się nie mieściło, aby ktoś tak ubrany jak panna Klementyna mógł znać miejscowego bandytę i złodzieja. – Mam interes do jego szwagra – oznajmiła panna Hoffmann. – Mogę go zrobić z wami, albo z kim innym. Nie wiem, czy dobrze was wybrałam. Zwolniła ucisk, odsunęła się, żeby wysoki mógł podnieść się i usiąść. Jego kolega pomagał mu odzyskać równowagę, otrzepywał ubranie. – Zostaw! – syknął Chudy. – Pani ma do nas sprawę.
Klementyna wykrzywiła wargi w lekceważącym uśmiechu. – Nie wiem, czy się nadajecie. Słyszałam, że ten Antoszczak i jego szwagier mają tu najwięcej do powiedzenia. Nie byli już tacy pewni swoich możliwości, ale porozumieli się wzrokiem i uzgodnili, że akceptują jej przywództwo. – Jak interes, to z nami – powiedział Chudy. – Trzeba było od razu mówić, że o to chodzi. My tu wszystkich znamy. – Pewnie – przyłączył się mały, który odnalazł już swoją czapkę i teraz niepewnie obracał ją w rękach. – A co trzeba zrobić? – Mam sprawę do takiego, co mieszka u szwagra Antoszczaka. Może go znacie. Czarniawy, uczęszczał do gimnazjum, to może w mundurze chodzi. – Do gimnazjum? – zaciekawił się Chudy. – Wiem, który to. Feliks. – Florian – poprawiła. – To ten sam. Jest mi coś winny. – Aha – mniejszy pokiwał głową ze zrozumieniem. – Mamy odebrać dług? Bierzemy trzydzieści procent. – Dwadzieścia – poprawił wysoki. – Od pani tylko dwadzieścia. – Może być – zgodził się natychmiast mały i upewnił się u kolegi: – To zaliczki też chyba nie weźmiemy? – Pewnie, że nie, ty baranie. Pani nam robi zaszczyt takim zleceniem. Klementyna wahała się. Właściwie nie wiedziała, co zrobi, gdy już odnajdzie Sawickiego. Chciała go zapytać o bombę. Czemu całą winę zwalił na Stasia Kalinowskiego, swojego przyjaciela? Załóżmy, że Florian potwierdzi wszystko i przyzna się do zarzutów, to co dalej? Co zrobić z tą wiedzą? – Nie chodzi o dług – wyjaśniła. – Zrobił coś niegodziwego. – Okradł? – zaciekawił się Chudy. – Zdradził. Niepewnie popatrzyli po sobie. – Zdradził? – upewnił się Chudy. – Czy to znaczy, że ciebie... że panią uwiódł, a potem do innej poszedł?
Zaśmiała się ponuro. – Co też ci chodzi po głowie, Chudy?! I potem wyjaśniła poważnym tonem: – Przyjaciela zdradził. Nie była pewna, jakie obyczaje panują wśród ludzi, pomiędzy jakimi się znajdowała. Ale wiedziała, że są czuli na punkcie swoiście pojętego honoru. Nie myliła się, a Chudy okazał się bystrzejszy, niż go oceniała. – Coś mi świta... – powiedział. – Policja kręciła się tu za nim niedawno. Czy to może z powodu tamtego? – Możliwe – przytaknęła Klementyna. – Na pewno nie wiem, ale wychodzi, że zrzucił winę na kogo innego. Na mojego brata. – Aha – wymienili spojrzenia. – To brat poszkodowany... – Brat – potwierdziła panna Hoffmann. – I co z nim? – spytał Mały. – Z tym bratem? – Nie wiem. Wywieźli. Mam nadzieję, że żyje... – westchnęła. – A to gad! – syknął Mały. Chudy był bardziej konkretny. – Co trzeba zrobić? – zapytał. – Postraszyć, czy może po mordzie dać? Choć to akurat chyba ona sama by lepiej zrobiła... Zaprowadzimy i dopilnujemy, żeby nie zwiał. Klementyna podziękowała skinieniem. – Zapłacę – obiecała. – Żebyście nie byli stratni. Ale nie chodzi o to, żeby go obić. Musi mi powiedzieć, jak to wszystko się odbyło i czemu zeznał na policji przeciw Stasiowi. Na wspomnienie współpracy Floriana Sawickiego z policją zesztywnieli nagle obaj. – Tfu! – splunął Chudy. – To on znaczy szpicel policyjny? – Nie jestem pewna – wykręcała się. – Pewne znaki na to wskazują, ale na pewno nie wiem... Oni nie byli skłonni do takiej analizy. – Matko Boska, szpicel! Chudy był wyraźnie przejęty. – Szpicel na
naszej ulicy! – Ciekawe czy Antoszczak o tym wie? – zastanawiał się Mały. – Chyba nie, bo by go przecież własnymi rękami udusił! – Trzeba mu zaraz powiedzieć – zauważył drugi. Klementyna wkroczyła zdecydowanie. – W żadnym razie! – zastrzegła surowo. – Najpierw ja muszę z nim pomówić. Potem możecie mówić, komu wola. Zgodzili się z ociąganiem. – To co mamy robić, szefowa? – zapytał Mały. Sięgnęła do portmonetki, ale żachnęli się obaj na ten widok. – Żadnych pieniędzy, szefowa – powiedział Chudy zdecydowanym tonem. – Jeśli chodzi o szpicla, to sprawa jest honorowa. Panna Hoffmann pokiwała głową. – W porządku – powiedziała – Równe z was chłopaki. Pochwała przypadła im do smaku. – A jak mamy się do niej... do pani zwracać? – spytał Mały. Uśmiechnęła się z roztargnioną miną. – Możecie mi mówić: Sherlocku. Popatrzyli po sobie niepewnie – Co to takiego? – odważył się spytać Chudy. Dziewczyna machnęła ręką. – Nieważne. Mówcie do mnie... hm... pani Stasiu.
OTO JEST GŁOWA...
Zgodnie z umową, jaką Klementyna Hoffmann zawarła ze swoimi nowymi znajomymi, spotkali się na rogu uliczki o sto kroków od miejsca, gdzie miał przebywać Florian Sawicki. Czekali już na nią, na skraju ogródka, zarośniętego, z resztkami parkanu, gdzie łatwo było schronić się przed okiem przypadkowych przechodniów. – Jest w domu! – powiadomił Chudy. – Widziałem, jak wchodził. Był przejęty zadaniem, wargi mu drżały. Klementyna starała się nie pokazywać po sobie, jak bardzo się boi. – Chcę z nim tylko porozmawiać – przypomniała. Pokiwali głowami. Plan był prosty, teraz trzeba było tylko przystąpić do jego realizacji. – Który pójdzie? – spytała. – Ja – zgłosił się Mały. – Pójdę i powiem, że jest interes do zrobienia. Albo co innego, jeden pies. Wyjdziemy razem i przyprowadzę go tutaj. Wtedy będzie nasz. – Nie domyśli się, że to zasadzka? – powątpiewała. – Nie ma prawa – Chudy był o tym przekonany. – Już Mały go namówi do wyjścia. Wyjął z kieszeni spory zwitek grubego sznurka. – A to po co? – spytała. – Gdyby chciał zwiewać – wyjaśnił Chudy spokojnym tonem. – Jak szefowa skończy, my z nim pogadamy. Jest coś naprzeciw? Klementyna nie wiedziała, co odpowiedzieć. Domyślała się, że rozmowa obu mężczyzn z Florianem nie będzie dla niego przyjemna i może skończyć się w przykry sposób. Ale wiedziała też, że pomagają jej właśnie po to, żeby rozliczyć się z policyjnym szpiclem. Jeśli im odmówi, gotowi się wycofać. – Zgoda – powiedziała. – Mnie nie obchodzi, o czym będziecie z nim
rozmawiać. Mały poprawił czapkę i skinął im dłonią. – To idę. Zostali we dwoje. Przysiedli w milczeniu na obalonej ze starości gruszy i czekali. Chudy miał zaciśnięte usta, więc domyśliła się, że układa po cichu przemowę, jaką wygłosi do Floriana Sawickiego. – A to pies! – mruknął tylko, gdy go o to spytała. Co jakiś czas wychylał się nieco, żeby pomiędzy gałęziami spojrzeć w kierunku domu szwagra Antoszczaka. Klementyna ze swojego końca pnia nie miała tak dobrej widoczności, ale nie zmieniła miejsca. Skoro ona nie widziała, to i sama była niewidoczna, a zależało jej, aby nie spostrzeżono jej od razu. Minęło kilkanaście minut. Za którymś wychyleniem Chudy dał znak głową. Teraz pomiędzy listowiem zobaczyła Małego oraz Floriana. Nie miał na sobie gimnazjalnego munduru, ale poznała go od razu. Nagle Chudy zaklął pod nosem. Był jeszcze ktoś trzeci i wszyscy szli w kierunku opuszczonego ogrodu. – Kto to? – spytała, przyglądając się silnemu mężczyźnie w średnim wieku. Był postawny, szeroki w ramionach, z nim nie poradziłaby sobie tak łatwo jak z nowymi kompanami. Nieznajomy wyglądał jak tragarz wykonujący na co dzień ciężkie prace. – To właśnie szwagier Antoszczaka – mruknął Chudy, machinalnie obszukując kieszenie. – Trzepizur. W jednej z kieszeni znalazł składany nóż, ale schował go na karcące spojrzenie dziewczyny. – Co on za jeden? – spytała pełna najgorszych przeczuć. Chudy wzruszył ramionami. – Brukarz w firmie Cękalski i synowie. Ale tak naprawdę to ktoś bardzo ważny na Bojarach. Połowa dzielnicy się mu opłaca. Byli już o trzydzieści kroków, czekający usłyszeli ich głosy. Mały coś
mówił, idąc nieco z przodu, dwaj pozostali śmiali się głośno. Zimne ciarki przeszły Klementynie po karku. A jeśli to oni przygotowali pułapkę? Spojrzała na Chudego, zobaczyła jego skupienie, jakby gotował się do skoku. Ale patrzył tylko w kierunku nadchodzących. – Tam dalej czeka – usłyszeli głos Małego. Tak byli umówieni. Że Mały przyprowadzi Floriana, a sam zostanie przy bramce, pilnując drogi odwrotu. Ale oczywiście nie przewidzieli, że przyprowadzi kogoś jeszcze. Chudy usunął się nieco w bok, Klementyna została na swoim miejscu. Nadchodzący wyszli zza drzew i zobaczyli dziewczynę. Zdziwili się obaj, choć na różny sposób. Szwagier Antoszczaka podniósł brwi na widok tak wielkiej istoty płci żeńskiej. Florian Sawicki najpierw stanął jak wryty, a następnie odwrócił się i rzucił do ucieczki. – To szpicel! – krzyknął Chudy w kierunku Trzepizura, pokazując Floriana palcem. – To policyjny szpicel! Trzepizur, prawdziwy bandzior, co dwa razy uciekał żandarmom, był wyczulony na takie hasło i zareagował natychmiast. Odwrócił się do Floriana, wyciągnął ku niemu rękę, jakby chciał zatrzymać. Ale Sawicki uchylił się, zrobił unik, ominął ramiona wielkiego mężczyzny i rzucił się w kierunku ulicy. Zaskoczony Trzepizur odwrócił twarz do Chudego. Ten, oddychając szybko, mamrocząc ze zdenerwowania, usiłował wytłumaczyć zasadzkę. – Ona jest świadkiem! – powtarzał Chudy. – Jej brata sprzedał. Szpicel! Zdążyli tylko zobaczyć, jak w biegu Florian mija Małego. Potrącił go ramieniem, przewrócił, pobiegł przez chaszcze, z łatwością przeskoczył płotek ogrodzenia i wypadł na ulicę. – Za nim! – krzyknął rozkazująco Trzepizur i ruszył z miejsca ciężkim krokiem. Wybiegli na ulicę, popychając się przy furtce, daleko w tyle zostawiając Klementynę. Panna Hoffmann ostatnio biegała jako dziecko. Teraz nie
umiałaby, nawet gdyby od tego miało zależeć jej życie. Była za duża i za ciężka. Ale poszła za nimi jak umiała najszybciej, rozdygotana z emocji. Na ulicy usłyszała nagle dziwne szczękanie. Odwróciła się i zrozumiała, że to jej zęby tak dzwonią z przestrachu. Tymczasem Florian Sawicki uciekał. Biegł uliczkami, kluczył, przeskakiwał kałuże, parł do przodu. Co jakiś czas oglądał się i starał się przyspieszać, gdy prześladowcy znajdowali się bliżej. Był młody, miał wiele siły, zakładał, że wymknie się, bo goniący już się rozdzielili. Krzyczeli za nim, wzywali do zatrzymania, ciskali pogróżki. Za rogiem następnej ulicy zwolnił na chwilę, oparł dłonie na kolanach i ciężko dyszał przez pół minuty, usiłując wyrównać oddech. Gdy tylko pokazali się ścigający, natychmiast ruszył dalej. Wystarczająco znał dzielnicę, żeby wiedzieć, gdzie może przeciąć ogródek, gdzie jest przejście pomiędzy domami. Kierował się ku skrzyżowaniu Aleksandrowskiej z Elektryczną, ale nie wprost, bo tę drogę miał odciętą. Musiał nadłożyć, żeby znaleźć się w lepszej części miasta, gdzie spodziewał się spotkać innych ludzi, może policjanta, żandarma, kogokolwiek, kto mu pomoże uwolnić się od prześladowców. Tamci byli ciągle za nim, w biegu wymieniali polecenia. – Ucieknie – sapał Chudy. Ale Trzepizur nie zamierzał na to pozwolić. – Leć Aleksandrowską – nakazał. – Złapiemy go przy rzece. Pobiegli. Odgadli zamiary Sawickiego. Zrobił błąd, nie bardzo miał się gdzie ukryć, zdążając po prostu ulicami wzdłuż ciągu kamienic. Gdyby nie opuścił Bojar, znalazłby może ogródek, chałupkę, szopę, żeby przyczaić się na chwilę i zmylić pogoń. Nie został w dzielnicy, gdyż wiedział, że prędzej czy później znaleźliby go kamraci Trzepizura, Antoszczaka albo Chudego. Teraz miał niewielkie szanse. Ludzie, których mijał i do których coś wołał, nie reagowali. Nawet jeśli rozumieli, że grozi mu niebezpieczeństwo, nie zamierzali nadstawiać skóry za nieznajomego.
Zobaczyli, jak skręca w Elektryczną, nieświadomy, że pułapka się zaciska. Musiał przebiec przez mostek nad Białą. Rzeczka nie była szeroka, ledwie kilka kroków, ale o bagnistych, zdradliwych brzegach. Nie dałby rady przejść, prawie na pewno utknąłby po pas w błocie i szlamie. Tak było na długim odcinku rzeki. Zrozumiał to i biegł ku mostkowi. Wpadli na niego z dwóch stron. Chudy od ulicy Aleksandrowskiej, dwaj pozostali zaułkami dostali się na Elektryczną. Ulica była wąska, ciasno zabudowana. – Ty psie! – zawołał Trzepizur charczącym od wysiłku głosem. – Ty zawszony policyjny kundlu! Po jego lewej ręce, za rzeką i torem kolejowym, biegnącym koło elektrowni, widać było wyraźnie biały mundur żandarma, stójkowego. Trzepizur rozumiał, że tam przede wszystkim chciałby dobiec uciekający i nie zamierzał do tego dopuścić. – Teraz koniec z tobą! – warknął, wyciągając z kieszeni duży składany nóż. Florian Sawicki stał na środku brukowanej ulicy, dyszał ciężko i oceniał swoje szanse. Nie mógł zawrócić, bo tam czekał Chudy z nożem w garści, przed sobą miał uzbrojonego Trzepizura. Mały się nie liczył, mały był jak dziecko, ale razem mieli przewagę. Zobaczył białą sylwetkę stójkowego, ale ocenił, że tamten jest za daleko. Żandarm nic nie widział, nie słyszał, spacerował sobie wolnym krokiem, zapewne którąś już godzinę, zmęczony i znudzony. Trzeba go wezwać na pomoc, to jedyna szansa. Najpierw ich przestraszyć, przebić się, uzyskać wsparcie. Florian Sawicki wyszarpał z kieszeni rewolwer. Na ten widok ochłonęli nagle, zamarli w miejscu. Nie mieli broni palnej, a liczenie na to, że ścigany nie trafi z trzydziestu kroków, było złudne. – Czego chcecie? – zapytał Sawicki, podnosząc rewolwer, ale nie celując do nikogo. Chciał zrobić na nich wrażenie.
– Zapłacić ci! – warknął Chudy. – Za szpiclowanie. Florian wzruszył ramionami. – Nie znacie się na tym – odkrzyknął, a potem zwrócił się do Trzepizura: – Chyba nie wierzysz tym żulom? To tylko smarkacze. Trzepizur nie był pewny, w co wierzy. Ale w tej chwili wierzył w to, co widzi. Widział zaś rewolwer w ręku Sawickiego i liczył się z tym, że broń może wypalić. – Mówią, że kapowałeś – zauważył z pogardą, która przeszła nagle w rozżalenie: – Tym uciekaniem się przyznałeś. A ja ci dałem miejsce przy moim stole! Sawicki podniósł rękę z bronią. Myślał, co powinien zrobić i w jakiej kolejności. Jeżeli wystrzeli, stójkowy usłyszy i pewnie przybiegnie na pomoc. Tak, to dobry pomysł. – Poszli won! – warknął ku nim i wycelował do Chudego. – Nie wiem, co wam nagadała ta gruba, ale łże jak pies! Podeszli może ze trzy kroki, na więcej się nie odważyli. Sawicki wodził lufą od jednego do drugiego. – Wszystkich nie zastrzelisz – spokojnie zauważył Trzepizur. – Ale dwóch położę! – odkrzyknął Florian. Myślał gorączkowo, jak powinien postąpić. Jacyś ludzie, którzy pojawili się w pobliżu, szybko cofnęli się za róg budynku, widząc że na ulicy rozgrywa się coś niebezpiecznego. Wiedział, że tamci nie zrezygnują z pościgu. Musiał coś wymyślić. Nie był wysokiego mniemania o Chudym i Małym, których znał ledwie z widzenia. Uważał, że umiałby przekonać także Trzepizura, gdyby tylko miał taką możliwość. Przekonałby go, wmówiłby, że ta gruba baba wyssała sobie wszystko z palca. Przecież każdy wie, jak Floriana szukała po Bojarach policja, dlatego przecież się ukrywał. – To pomyłka! – krzyknął. – Oni cię robią w konia. Zapomniałeś, jak mnie ganiała policja po dzielnicy?
Próba przekonania spełzała jednak na niczym. Trzepizur, weteran półświatka, dobrze wiedział, że działanie policji na ulicy może nie znaczyć tego, co znaczy. Od ponad dwudziestu lat miał do czynienia z policją, żandarmami, sądami, znał ich sztuczki i sposoby. – Nie wierzę ci! – odkrzyknął. – Ostatnio coś byłeś nerwowy, jakby się czegoś bał. Teraz wiem, czemu! W czasie rozmowy Florian wolno, krok za krokiem, szedł w kierunku rzeki. Oni podążali za nim, ale trzymali się w bezpiecznej odległości. Był już blisko końca zabudowanego terenu, ledwie kilkadziesiąt kroków do mostka, gdy u szczytu ulicy Elektrycznej pojawiła się Klementyna Hoffmann. Zobaczyła, że Sawicki stoi naprzeciw tamtych trzech i że wszyscy wolno przesuwają się w kierunku rzeki. Spróbowała przyspieszyć kroku, ze zmęczenia potykając się na bruku. Nogi bolały tak mocno, płucom tak bardzo brakowało powietrza, że myślała, że nie ujdzie już ani kroku. Że Florian ma broń, zobaczyła dopiero w chwili, gdy wymierzył rewolwer w jej stronę. Pocisk z gwizdem przeleciał tuż obok i uderzył w ścianę kamienicy z głośnym puknięciem. Klementyna odruchowo się skuliła. Padł drugi strzał, ale nie był wymierzony do niej. Z jakiegoś powodu strzelanie Floriana było bardzo niecelne. Gdy i trzeci pocisk chybił, Trzepizur zaśmiał się szyderczo. Ruchem ręki, w której znowu pojawił się nóż, polecił kompanom, by ruszyli w kierunku Sawickiego. Ten znowu spróbował strzelić, broń jednak tym razem nie posłuchała. Niewypał. Sawicki zerknął w prawo. Widział, jak stójkowy w białym mundurze najpierw rozgląda się, nasłuchuje, a zaraz potem biegnie w jego stronę. Najwyraźniej usłyszał strzały, a teraz spieszył na miejsce zdarzenia. Z tej odległości nie było słychać, ale zapewne gwizdkiem dawał już znać swoim kolegom, by przybywali na odsiecz. – I co teraz? – warknął tymczasem Trzepizur, przyspieszając kroku. Sawicki nie odpowiedział. Odrzucił rewolwer, a sam poderwał się
do biegu. Skoczyli, by się nie wymknął, ale nie powstrzymali. Chudy przewrócił się na nierównościach bruku. Florian przebiegł tymczasem gładko trzydzieści czy więcej metrów i dotarł do drewnianego mostu nad Białą. Wtedy zobaczył, że jest w kolejnej pułapce. Mały, ten smarkacz w śmiesznej czapce, jakimś cudem przebiegł obok niego, dostał się na most i odciął mu drogę. Miał w ręku kij, nie wiadomo skąd, ale w tej sytuacji kij znacznie utrudniał przejście. Wystarczy, że zatrzyma Floriana na sekundę, a tamci dwaj dopadną go z nożami. Byli za nim dwadzieścia kroków. Żandarmowi z drugiej strony rzeki brakowało znacznie więcej, sto pięćdziesiąt, albo i dwieście. Mundurowy krzyczał coś z daleka, wymachiwał naganem. Nie mógł biec szybko, lewą ręką musiał przytrzymywać szablę u boku. Nie wiedział też, po której stronie powinien stanąć. Biegnąc próbował ustalić, kto jest napastnikiem a kto napadniętym, ale nie był tego pewny. Nie wiedział, kto strzelał i do kogo, nie wiedział, kto ma broń. Florian Sawicki rozumiał to i musiał się szybko zdecydować. Drewniany most wybudowano na podmokłej ziemi, a żeby stał solidnie, usypano skarpę, którą wyłożono po wierzchu kamieniami, aby nasyp się nie osuwał. Skarpa miała ze dwa metry wysokości, wychodziła z obu stron na metr w wodę, rzeka w tym miejscu była więc najwęższa, miała najwyżej cztery metry szerokości. Florian Sawicki zaryzykował. Wziął rozbieg, odbił się od podłoża i skoczył. Ale podłoże było miękkie, ziemia pod jego stopami ugięła się, podeszwy trzewików zapadły. Odbicie nie było więc takie, jak powinno. Skoczek poleciał znacznie bliżej, nie sięgnął korony wału. Wylądował na dwóch trzecich wysokości, odbił się i przewrócił na plecy. – Łap go! Łap! – krzyczał tuż za nim Trzepizur. Chudy wyprzedził kompana, był bardzo blisko miejsca, skąd skoczył Sawicki. Wszyscy widzieli, jak Florian nie trafia na koronę wału, jak odbija się, przewraca na plecy, a potem spada głową w dół. Stuknęło
głucho. Uciekinier nie wpadł do rzeczki, ale ledwo przeskoczył na jej drugą stronę. Mały zawrócił na moście, zbiegł ku leżącemu, trzymając w podniesionej ręce swój kij. Miał zamiar zdążyć przed stójkowym, któremu do mostu brakowało jeszcze z pięćdziesiąt kroków. – Stój! – krzyczał żandarm. – Stój! Rozkazuję! Po krótkiej chwili wszyscy, Trzepizur z Chudym, Mały po drugiej stronie rzeki Białej, stójkowy, a nawet i znajdująca się najdalej Klementyna Hoffmann, spostrzegli, że skok Floriana był bardziej nieudany, niż im się z początku zdawało. Sawicki leżał bez ruchu, z głową w kierunku wody, z podkurczonymi nogami, rozrzuconymi ramionami. Policjant stał nad nim, dwa metry wyżej, krzyczał, sapał z wysiłku, nawoływał. Dopiero po chwili zdecydował się zejść. Skos skarpy był stromy, nogi ślizgały mu się na mokrych kamieniach. Zawrócił, przeszedł w bok i spróbował tego samego po trawie opodal. Udało się, utrzymał równowagę i nie wpadł do wody, brunatnej tego dnia za sprawą fabryk Beckera. Stójkowy był już całkiem blisko Floriana, miał go prawie o wyciągniecie ręki. – Zimny trup! – ocenił głośno. Trzepizur, stojący na moście, splunął w bok i dał komendę do odwrotu. – W nogi! Zawrócili tak szybko jak tylko mogli i pobiegli przed siebie, zanim żandarm zdążył ich zapytać, kim są i co mają do powiedzenia. Tylko panna Klementyna Hoffmann zatrzymała się w tym miejscu na chwilę. – Wy kto? – zamachał ręką ku niej stójkowy. – Widziała pani tamtych, co uciekli? Będziecie świadczyć. Klementyna spojrzała hardo na pytającego. – Ja nic nie widziałam – oświadczyła i nie czekając na zezwolenie odeszła bez oglądania się za siebie. Duszę miała na ramieniu.
PRAKTYKANTKA W ODWROCIE
Klementyna prawie zaraz po opuszczeniu mostu złapała dorożkę i kazała się wieźć do śródmieścia. Odetchnęła z ulgą, widząc że żandarmi nie wołają za nią, ani nie biegną. Woźnica domyślił się, że gruba panna chce jak najszybciej opuścić miejsce, nie pytał o powód, ochoczo zaciął konia bez polecenia pasażera. W dorożce pannę Hoffmann nagle opuściły wszystkie siły. Serce zaczęło bić niezwykle szybko, pot wystąpił na czoło, całe ciało opanowało silne drżenie. – To ze strachu – pomyślała, próbując się opanować. – To na pewno ze strachu. Muszę się uspokoić, już nic mi nie grozi. Po chwili napięcie zaczęło z niej opadać, ale dotarła świadomość, że nie może się czuć bezpieczna. Obawiała się, że choć udało się jej umknąć stójkowemu, nie będzie w stanie ukryć się przed wymiarem sprawiedliwości, który zechce poznać powody jej pobytu w miejscu śmierci Floriana Sawickiego. Że ją odnajdą, nie ulegało wątpliwości. Zgodnie z zasadami wyniesionymi z przeczytanych książek Klementyna zakładała, że każdy świadek wydarzenia będzie miał wiele do powiedzenia o charakterystycznym wyglądzie młodej kobiety na ulicy Elektrycznej. Była przekonana, że z racji swojej wielkości zapadła w pamięć każdemu przechodniowi bez wyjątku, a policji nie zajmie wiele czasu odszukanie jej i poddanie przesłuchaniom. Sawicki, który w istocie potwierdził, że był na usługach carskiej policji, stawał się w ten sposób ofiarą jej prześladowań i dziewczyna spodziewała się kłopotów. Obawiała się ponadto, że dotkną je nie tylko ją samą, ale i rodzinę Kalinowskich, u której odbywała praktykę rolniczą. Musiała ich o tym uprzedzić, należało się bowiem spodziewać wizyty policji, pytań i przesłuchań, może nawet gorszych rzeczy. Ta perspektywa była niemiła dla praktykantki, która miała żal do sobie, że nie pomyślała wcześniej o problemach, jakie może ściągnąć na życzliwą sobie rodzinę.
Oczywiście nie mogła przewidzieć, że sprawy potoczą się tak, jak się potoczyły, ale miała do siebie pretensje i czuła się wszystkiemu winna. – Przecież chciałam dobrze – myślała z rozpaczą i żalem. Kiedy dorożka stanęła przed schodami kościoła Wniebowzięcia Maryi Panny, Klementyna pchnięta nagłym impulsem przedłużyła kurs i kazała się zawieźć do Hotelu Polskiego. Dziwiła się swojej odwadze i zdecydowaniu, ale rozumiała, że okupiła to wielkim napięciem, trudnym do wytrzymania. Ręce nadal jej się trzęsły, nad czym nie potrafiła zapanować. Dorożkarz, starszy mężczyzna o sumiastych wąsach, mrugnął porozumiewawczo. – Niech się panna nie boi – odezwał się przyciszonym głosem. – Numer miałem schowany, nie zapisał żandarm. A jak nie zapisał, to i nie znajdzie. – Dziękuję – szepnęła i spróbowała się uśmiechnąć. – Ale ja nie wiem, o czym mówicie. Dorożkarz wzruszył ramionami. – Mnie nie trzeba się bać – zapewnił. – Nie tak znowu dawne to czasy, jak się woziło rewolucyjną bibułę, a bywało, że i co więcej.... Panna Hoffmann nie odpowiedziała, skinęła tylko głową i pospiesznym krokiem weszła do hotelu. Z rozpaczą myślała o tym, że dorożkarz będzie miał o niej wiele do powiedzenia, jeśli wpadnie w ręce policji. *** Michał Kalinowski cierpiał z powodu utraty syna i czasem mówił o tym Oldze von Tromm. – To wszystko moja wina. Gdybym trzymał go krótko, może sprawy nie potoczyłyby się aż tak źle. Pani baronowa leczyła jego smutki. Pan Michał odwiedzał ją w hotelu w Białymstoku, nigdy jednak nie jeździł do Jeronimowa. Baron von Tromm przewlekle chorował i Kalinowski nie chciał narażać go na przykrości. Pani Olga czasem zapraszała kochanka, usilnie namawiając na dłuższe pobyty, ale nie przekonała go ani razu.
– To nie byłoby w porządku – odpowiadał. Nie była zachwycona taką postawą. – To znaczy, że jeśli mój mąż jest daleko od nas, czujesz się dobrze? Zaprzeczył. – Kiedy jestem z tobą, nie myślę o nikim innym. A już najmniej o panu Aleksandrze. Olga von Tromm chętnie widywałaby Kalinowskiego częściej i zatrzymywałaby go na dłużej, a konieczność zachowania pozorów znosiła z wielką udręką. – Właściwie nie wiem, czego ode mnie chcesz – powiedziała któregoś dnia, gdy leżeli w łóżku Hotelu Polskiego. – Korzystasz z mojego ciała, rozmawiamy i lubię obie te strony naszych spotkań. Zastanawiam się tylko, jak długo to potrwa... – Jak długo zechcesz. – Jak długo ja zechcę? – Tak właśnie. Będę przychodził zawsze, gdy mnie zaprosisz. Za rok, za trzy lata, a daj Boże i za lat dziesięć. Pani baronowa westchnęła. – Przepadam za tym, jak zbliżasz się do mnie. Ledwie jesteś o wiorstę, a już skóra mi cierpnie z pragnienia. Wiem, że moje oczekiwanie nigdy się nie zmieni. Ale boję się, że któregoś razu będę cię wyglądała na próżno... – To się nie stanie – zapewniał. – Chciałabym mieć taką pewność. – Jak mam ci ją dać? – zdumiał się. – Nie daje jej żadna przysięga, nawet małżeńska. To jest chyba kwestia sumienia. Pani Olga zachichotała. – Sumienia? – spytała weselszym tonem. – I moje, i twoje nie jest chyba w najlepszym stanie. Michał Kalinowski pokręcił głową. – No cóż, istnieje pewnego rodzaju równowaga. Ty nie mówisz mężowi, z jakich powodów tak wiele czasu spędzasz w mieście, ja nie mówię
w domu, że się z tobą spotykam. – Aleksander nie jest zazdrosny, zwłaszcza że jest chory. Franciszka jednak nie jest chora. Rozumiem, że nie jest dla ciebie interesująca jako partnerka do rozmowy. Ale widziałam ją, wiem jak wygląda. I sam mówiłeś przecież niejeden raz, że masz ją po to, by korzystać z jej młodości, z jej ciała, do woli i do upojenia. Opowiedz mi o niej. Pan Kalinowski wzruszył ramionami. – Jaka jest? Bo ja wiem... Zwyczajna. Posłuszna wobec mnie, nawet wobec mojej matki zachowuje się poprawnie. – Nie o to pytam. Jaka jest, gdy wieczorem razem leżycie w łóżku. Pan Michał uśmiechnął się filuternie. – No cóż – mruknął. – Jakby to powiedzieć... Nie zasypia, jeśli nie upewni się, czy jej nie potrzebuję... Olga von Tromm zerwała się z pościeli, w jej oczach było oburzenie. – Jesteś okropny! – Ja? Sama zapytałaś. – Ale nie sądziłam, że odpowiesz tak konkretnie! Michał Kalinowski położył rękę na ramieniu kochanki, a potem delikatnie przyciągnął ją do siebie. – Franciszka jest jak codzienność – wyjaśnił. – Jak jedzenie albo sen. Z tobą jest zupełnie inaczej, droga Olgo. Ty jesteś jak święto, jak polowanie, jak uroczystość, jak świąteczne ciasto na stole, jak radość, światło i słońce... Udawane oburzenie pani baronowej dawno już odpłynęło, a teraz, gdy pan Michał mówił, wprost miękła w jego ramionach. – Mówisz jakbyś czarował – szepnęła. – Wiem, że nie zachowuję się odpowiednio. Ale najwyraźniej nie mam siły przeciwstawiać się twoim słowom, a tym bardziej twojej bliskiej obecności... – Poddawaj się – poradził. – Nie myśl o obowiązkach, koniecznościach, a tym bardziej o tym, czy jest to dozwolone. Po prostu się poddawaj. – Ciągniesz mnie w grzech...
– Tak – zgodził się bez zastrzeżeń. – To prawda, jestem strasznym grzesznikiem. Być może kiedyś przyjdzie na mnie opamiętanie. Ale to jeszcze nie teraz. Teraz będę cię namawiał, żebyś grzeszyła. – Namawiaj mnie – zgodziła się pani Olga. – Namawiaj jak najgoręcej. *** Michał Kalinowski spał, a Olga von Tromm siedziała przed toaletką i rozczesywała włosy. W lustrze widziała sylwetkę śpiącego kochanka. Ich spotkania i rozmowy, zwykle wesołe i ekscytujące, zawsze jednak naznaczone były świadomością, że kiedyś będą musiały się skończyć. Baronowa wiedziała o tym, myślała o przyszłości i wiedziała, że Michał nie myśli podobnie. To ona inicjowała spotkania, dbała o zachowanie tajemnicy, także o to, by warunki, w jakich się spotykali, były komfortowe. Bała się, że któregoś dnia po prostu ją zostawi. Myślała, że tego nie zniesie i gotowa była na rozmaite poświęcenia, aby do tego nie dopuścić. Jednym z powodów, dla których Michał Kalinowski nie zerwał z nią stosunków, choć teraz miał żonę, był jego syn Staś. Pani baronowa, osoba bardzo ustosunkowana, także w Petersburgu, liczyła na możliwość odnalezienia syna pana Michała i ulżenia jego losowi. Przynajmniej tym go łudziła przed kolejnymi spotkaniami. Pan Kalinowski stawiał się na spotkania chętnie, wysłuchiwał nowin, ale nie miał wielkiej nadziei na odnalezienie Stasia. Baronowa von Tromm obawiała się, że gdy zostaną zawiedzione ostatnie jego nadzieje na odszukanie syna, Michał Kalinowski odsunie się od niej, a ona zostanie sama, taka zaś perspektywa wydawała się jej nie do przeżycia. Patrzyła w lustro, skupiając się na drobnych zmarszczkach wokół oczu. Było ich coraz więcej. Nie tak dawno przecież lusterko nie pokazywało takich wyraźnych oznak wieku. Westchnęła głośno. Zerknęła do lustra i zobaczyła wpatrzone w siebie otwarte oczy kochanka.
– Nie śpisz? – spytała speszona, zerkając na jego odbicie. – Śpij, jeszcze wcześnie. Pan Michał podniósł się na posłaniu, poprawił poduszki, opierając na nich głowę. – Dam grosik za twoje myśli – zaproponował z uśmiechem. Olga von Tromm odwróciła się ku niemu. – Nie są tyle warte – odpowiedziała. Zastukano do drzwi, ostrożnie i delikatnie. Pan Michał spojrzał zaskoczony na baronową. Pani Olga uśmiechnęła się uspokajająco. – Kazałam podać jajko z cytryną – wyjaśniła, wstając i dopinając jedwabny szlafrok. – Coś mnie drapie w gardle... Podeszła do drzwi, by je otworzyć, gdy nagle pospiesznie cofnęła się i podbiegła z powrotem do łóżka. – Katastrofa! – szepnęła przestraszona. – To Klementyna! Michał Kalinowski zrobił wielkie oczy. – Klementyna?! A co ona tu robi? Pukanie powtórzyło się, nieco głośniej i bardziej natarczywie. Pani Olga pokazała Michałowi, by szybko przeszedł do drugiego pomieszczenia. – Siedź tam cicho! – zażądała, pospiesznie zbierając z podłogi porozrzucane części garderoby. – Ani mru-mru, jeśli nie chcesz mnie skompromitować do szczętu. Pan Michał wstał z pościeli, owinięty prześcieradłem wziął podane sobie ubrania i z ociąganiem poszedł do drugiej części apartamentu. Pani von Tromm obrzuciła wzrokiem pokój, stwierdziła, że wszystko wygląda mniej więcej tak, jak powinno i otworzyła drzwi. – Co się stało, moja droga? – zapytała zbolałym głosem osoby cierpiącej. – Twoja wizyta jest co najmniej nieoczekiwana... Panna Klementyna była blada, spod kapelusza wysypywały się jej niezbyt uporządkowane włosy. – Wybacz, ciociu! – szepnęła. – Musiałam tu przyjść. – Rozumiem – zgodziła się pani Olga, kciukami dotykając bolących
skroni. – Ale czemu wybrałaś czas, kiedy nie dość, że mam migrenę, to jeszcze cierpię na ból gardła? Czy twoja sprawa nie może zaczekać do jutra? – Przepraszam, przepraszam! – panna Hoffmann mówiła szybko i z naciskiem. – Ale proszę ciocię o pomoc i to natychmiastową. Inaczej będę zgubiona! Rzeczywiście musiała mieć ważną sprawę, bo zapomniała nagle o zachowaniu jakichkolwiek form grzecznościowych i wprost siłą wdarła się do pokoju. Tam zaś, ku wielkiemu zaskoczeniu pani baronowej, padła na kolana. Olga von Tromm przymknęła drzwi. – Moja droga – odezwała się z ledwo uchwytnym niezadowoleniem w głosie. – Znam twoje niekonwencjonalne zachowania, ale doprawdy teraz chyba odrobinę przesadziłaś ze swoja energią... Dziewczyna złożyła dłonie w modlitewnym geście. – Ratunku, kochana ciociu! Ratunku! Baronowa niechętnie przysiadła na brzegu krzesła, dając swoim zachowaniem do zrozumienia, że może poświęcić gościowi tylko chwilę. – No dobrze – powiedziała z rezygnacją. – Wysłucham cię, skoro już przyszłaś. Ale musisz wiedzieć, że okazujesz zupełny brak wyrozumiałości dla mojego chorego gardła i migreny. Mów, proszę, konkretnie. I wstań z kolan, na miłość boską. Przecież to niepoważne! Klementyna jednak przecząco pokręciła głową. – Wiem, że nie możesz mi wybaczyć tego, co zrobiłam, kochana ciociu – zaczęła. – Wiem, że będę musiała odejść. Ale proszę wysłuchaj, zanim mnie potępisz... Zapowiedź czegoś nieprzyjemnego nie spodobała się pani Oldze. Dzień dotąd był miły i przyjemny, a mógł nagle zamienić się w przykry. – Moja droga – odezwała się ze zniecierpliwieniem. – Dosyć tego teatru, doprawdy. Albo wstaniesz i opowiesz, co cię tak wzburzyło, albo będę zmuszona prosić, byś natychmiast wyszła. Najlepiej od razu
do lekarza, bo chyba nie czujesz się najlepiej... Panna Hoffmann podniosła się z kolan, usiadła na krześle, po czym zaczęła opowiadać, bezładnie i nie po kolei, jak to postanowiła odszukać Floriana Sawickiego, jak go odnalazła i jak się wszystko potoczyło dalej. W miarę słuchania oblicze pani baronowej poważniało. Zadała kilka pytań, po czym zauważyła: – Postąpiłaś bardzo roztropnie, mówiąc mi o wszystkim bez zwłoki. Masz rację, że tutaj zostać nie możesz, niewątpliwie sprowadzisz policję na nas wszystkich... Hoffmannówna rozszlochała się na te słowa. – Co ja mam robić, kochana ciociu? Co robić?! Baronowa energicznie wstała z miejsca. – Przede wszystkim przestać płakać! – zażądała surowo. W kilka minut pani von Tromm ustaliła wszystko, wydała rozporządzenia i odebrała przyrzeczenie, że Klementyna podporządkuje się im bez zastrzeżeń. – Tu nie możesz zostać – postanowiła pani Olga. – Natychmiast musisz wyjechać. Wieczorem masz pociąg do Baranowicz, tam znajdziesz połączenie do Lwowa. – To nie do Poznania, ciociu? – zdziwiła się praktykantka. – Po co mam jechać do Lwowa? Pani baronowa podniosła palec. – Jeśli będą cię szukać, to właśnie w pociągu do Królestwa, do Warszawy lub Berlina. Nie przyjdzie im do głowy, że pojechałaś w przeciwną stronę. A tak właśnie zrobisz. Weźmiesz moją torbę podróżną, bo przecież nie pojedziesz bez bagażu, to byłoby podejrzane. Twoje własne bagaże zostaną odesłane tak szybko, jak to tylko stanie się możliwe. Masz tu dwieście pięćdziesiąt rubli, na pewno wystarczy na początek, później pomyślę, jak cię zasilić. Panna Hoffmann spuściła głowę. Natychmiastowy wyjazd z Kalinówki oznaczał, że jej praktyka zostanie przerwana i prawdopodobnie nigdy nie
będzie mogła być ukończona. – Moja praktyka – jęknęła. – Co z nią będzie? Pani von Tromm podeszła do dziewczyny i pocieszająco poklepała ja po ramieniu. – Coś wymyślimy, jestem pewna. Staniesz w hotelu we Lwowie. Poślę zaraz depeszę do krewnych w Galicji, ktoś na pewno zechce cię przyjąć w swoim majątku, abyś mogła zakończyć praktykę. Czekaj w hotelu na wiadomość, dokąd masz się udać. Klementyna westchnęła. – Szkoda mi Kalinówki. Tak mi tam było dobrze. I pokochałam ich wszystkich... Pani Olga ze zrozumieniem pokiwała głową. – Rozumiem, moja droga. Powtórzę im przy najbliższej sposobności. Teraz jednak doprowadź się szybko do porządku i idź na dół. Niech ci zamówią dorożkę na dworzec kolejowy. W drodze staraj się zachowywać normalnie, ale raczej nie rozmawiaj z nieznajomymi. Klementyna usiadła przed toaletką, uczesała włosy, poprawiła ubranie, chowając w zanadrze otrzymane pieniądze. – Dziękuję cioci – cmoknęła baronową w rękę. Pani Olga znowu poklepała dziewczynę po ramieniu. – No, dość tych czułości! – powiedziała. – Ale to ci jeszcze powiem, że zachowałaś się niezwykle odważnie i jak wspomniałam, roztropnie. To naprawdę powód do zadowolenia i dumy. Wyjęła z szafy torbę podróżną, do której włożyła kilka drobnych elementów garderoby oraz przybory toaletowe. – Mało! – oceniła ze zmarszczonymi brwiami. – Dokupisz, co potrzeba, we Lwowie, ale za lekka ta torba, za mało wypakowana, to może wzbudzić czyjeś podejrzenie... Rozejrzała się po pokoju, szukając przedmiotów, które mogłaby dopakować. Zdecydowała się na jedną ze swoich sukien, dołożyła stojącą na stoliku nieotwartą butelkę szampana, na koniec wcisnęła jedną
z poduszek, co uczyniło torbę nie tylko ciężką, ale i wypchaną. – Doskonale! – oceniła. Panna Hoffmann stała tymczasem i ze zdumieniem patrzyła na łóżko. Na łóżku, skryte niedawno pod poduszką, leżało coś, co nie stanowiło wyposażenia sypialni eleganckiej damy – papierośnica na krótkie męskie papierosy. Olga von Tromm położyła palec na ustach, a gestem głowy wskazała drzwi do sąsiedniego pomieszczenia. Klementyna zrozumiała, ale zaskoczenie nie pozwoliło się jej odezwać. Pani Olga von Tromm, mężatka, chowała za ścianą obcego mężczyznę, bo przecież nie mógł to być jej chory mąż. – Czemu tak patrzysz, moja droga? – spytała baronowa niewinnym tonem. – Czyżbyś zobaczyła coś dziwnego? Nie dziwię się, miałaś ostatnio tyle strasznych przeżyć... Klementyna z uśmiechem zapewniła, że zachowa dyskrecję. Podniosła torbę, ukłoniła się i wyszła z pokoju. Idąc do hotelowej recepcji zastanawiała się, czy baronowa von Tromm domyśliła się, że odgadła tożsamość mężczyzny w drugim pokoju. Nie mogła przecież wiedzieć, że panna Hoffmann na pierwszy rzut oka rozpoznała papierośnicę Michała Kalinowskiego.
POŻEGNANIE
Wiadomość
o niespodziewanym wyjeździe praktykantki pani
Katarzyna przyjęła z wielkim zdumieniem. Pani Kalinowska siedziała w swoim ulubionym fotelu, z okularami na nosie i czytała. Była to jedna z jej ulubionych książek, do których innym broniła dostępu. Pan Michał wszedł do salonu, przywitał się z matką, której nie widział trzy dni. Starsza pani w niewiadomy sposób zorientowała się, że wydarzyło się coś niezwykłego. Zdjęła okulary i spojrzała na syna zaniepokojonym wzrokiem. – Masz mi coś do powiedzenia, Michale? Nie daj Boże, jakieś niedobre wiadomości? Pan Michał zaprzeczył. – Mama zawsze spodziewa się tylko niedobrych wieści – zauważył. – Zapewniam, że nie ma powodów do niepokoju. – Dzięki Bogu! – odetchnęła z ulgą starsza pani. Odłożyła książkę na stolik, uprzednio wkładając pomiędzy kartki haftowaną zakładkę. Zakładka została wykonana własnoręcznie przez panią Katarzynę w jej panieńskich czasach, przedstawiała polne maki. – A w domu wszystko w porządku? – spytał Kalinowski. – Owszem – panią Katarzynę zdziwiło pytanie syna. – Nie czuję się wprawdzie najlepiej, ale jeszcze jakoś sobie radzę. Muszę, bo syn przepada na tak długo... – Nie było mnie tylko trzy dni – przypomniał pan Michał. – Miałem do załatwienia pewne sprawy, którymi nie chciałem mamy kłopotać... Zwykle nie wypytywała o szczegóły częstych wyjazdów do Białegostoku. Wiadomo przecież, że przynajmniej ich część poświęcał na sprawy majątku oraz na poszukiwanie śladów Stasia. – Tylko Klementynki nie ma – powiadomiła pani Katarzyna. – Nie spotkałeś jej może w Białymstoku? Pan Michał chrząknął niepewnie.
– Spotkałem – powiedział. – To znaczy, właściwie nie tyle spotkałem, co zaszły pewne niespodziewane okoliczności... Mniejsza z tym. Chciałbym mamę powiadomić, że panna Hoffmann już do nas nie wróci. Zaskoczenie pani Katarzyny było zupełne. – Jak to nie wróci? – spytała po chwili. – Nie rozumiem, co mówisz, Michale. Pan Kalinowski usiadł na krześle naprzeciw matki i robił wszystko, żeby swoim zachowaniem wpłynąć na nią uspokajająco. Uśmiechnął się, ucałował ręce starszej pani. – Bo mama tak silnie wszystko przeżywa – zauważył. – Czasem ciężko zacząć rozmowę w obawie, by mamy nie zdenerwować. A zapewniam raz jeszcze, że nie ma powodów do niepokoju. Absolutnie żadnych. Starsza pani cofnęła ręce przed wyrazami czułości syna i pogroziła mu palcem. – Mów mi tu zaraz po kolei! – nakazała. – Natychmiast! Chcę wiedzieć wszystko. Najgorsza prawda jest lepsza od niepewności. Pan Michał uśmiechnął się ponownie. – Ależ mamo. Po co od razu robić tragedię? Panna Klementyna poprosiła, by na dalszą część praktyki mogła pojechać gdzie indziej. Oczywiście, zgodziłem się. – Gdzie indziej? – nie posiadała się ze zdumienia starsza pani. – I to tak nagle? – Tak się ułożyły sprawy, że trzeba było postanowić od razu. Zdecydowała zatem. Kazała przeprosić i bardzo serdecznie za wszystko podziękować. Obiecała napisać, jak tylko przyjedzie do Lwowa. Pani Katarzyna wstała z fotela. – Do Lwowa? – spytała z sarkazmem. – To w mieście będzie praktykować? Ponownie pogroziła palcem. – Oj, Michale, ty coś ukrywasz. Czy na pewno wszystko z nią w porządku?
– Oczywiście, że tak – pan Michał położył dłoń na sercu. – Jak mam mamę przekonać? To po prostu była niezwykła okazja, z której panna Hoffmann nie mogła nie skorzystać. Poradziła się baronowej von Tromm, wzięła listy polecające i pojechała. Pani Katarzyna słuchała ze zmarszczonymi brwiami. – Za moich czasów to było nie do pomyślenia – zauważyła. – Wyjechać tak bez pożegnania i podziękowania. Widzę, że oceniałam tę pannę znacznie wyżej, niż na to zasługuje. Naprawdę, jestem rozczarowana. Kalinowski chciał już zakończyć rozmowę. – Na wszystkie mamy pytania nie odpowiem, ponieważ mnie przy tym nie było – oznajmił. – Wiem o postanowieniach Klementyny od pani baronowej. Kazała mamę pozdrowić i zapowiedziała, że chętnie odwiedzi Kalinówkę, jeśli mama nie ma nic przeciw temu. Pani Katarzyna nie okazała entuzjazmu. – Widzę, że chcesz uciec, mój drogi, od większości odpowiedzi – zauważyła. – Ale ci oświadczam, że nie ukryjesz przede mną prawdy, zwłaszcza o swoim postępowaniu. – Prawdy? – spytał pan Michał. – Co mama chce przez to powiedzieć? Pani Katarzyna próbowała zajrzeć mu w oczy. – Kiedy będziesz miał wolną chwilę, poświęć ją na wyjaśnienie pewnych plotek, jakie ostatnio słyszałam. Bo chyba nie powiesz, że cię nie dotyczą. Pan Kalinowski udawał niezorientowanego. – Niezupełnie rozumiem, o czym mama mówi... Starsza pani zmarszczyła brwi. – Michale, nie traktuj mnie w ten sposób. Masz taką samą minę jak wówczas, gdy w dziecięcym wieku wykradałeś konfitury ze spiżarni... Pan Michał uśmiechnął się wesoło. – Zapewniam mamę, że od dawna nie wykradam żadnych konfitur. – Och! – fuknęła pani Katarzyna. – Dobrze wiesz, o co mi chodzi. Chyba nie chcesz doprowadzić mnie do bólu głowy, mój drogi? To
naprawdę nie czas na żarty. Muszę wiedzieć, ile prawdy jest w tym ludzkim gadaniu. Kalinowski jak zawsze wobec matki był cierpliwy i układny. – Nie wiem, co mówią plotki, które mama słyszała – zauważył. – Plotek nigdy u nas nie brakowało. – Interesują mnie tylko te, które dotyczą naszej rodziny. – Rodziny? – udawał zdumienie pan Michał. – Nie widzę powodu, aby ktokolwiek plotkował o naszej rodzinie. – A jednak! – pani Katarzyna nie pozwoliła, by syn cichcem opuścił pokój. – Dobrze, wiesz, co mam na myśli. Pan Michał zaprzestał oporu. Dawno już zauważył, że taktyka zaprzeczania bywa czasem skuteczna, o ile oczywiście nie trwała zbyt długo. Pani Katarzyna potrafiła przymknąć oko, ale tylko pod warunkiem, że szczerze przyznał się do błędu. – Właściwie... – zaczął ostrożnie. – Właściwie, skoro mama koniecznie chce się tego dowiedzieć, to jest małe ziarenko prawdy w niektórych opowieściach na mój temat... – Ach, tak? – zmarszczyła brwi pani Katarzyna. – To nie wiesz, jak wielkie uprzykrzenie czyni małe ziarenko w oku? *** Franciszka z wielkim żalem przyjęła wiadomość o wyjeździe panny Hoffmann. – Jaka szkoda! Tyle przy niej skorzystałam... Panna Klementyna wiele opowiadała o swoich gospodarczych planach, zwłaszcza podczas dni świątecznych, albo gdy pogoda zatrzymywała kobiety pod dachem. Franciszka szczególnie interesowała się sposobami przechowywania i konserwowania żywności. Klementyna krytykowała metody stosowane w Kalinówce, nazywała je średniowiecznymi i przekonywała młodą gospodynię, że powinna postępować w sposób bardziej nowoczesny. Franciszka, która w dzieciństwie zaznała głodu, była wyczulona na widok marnującego się jedzenia i słuchała porad
praktykantki z wielkim zaciekawieniem. – Musisz nauczyć mnie tego wszystkiego – poprosiła z entuzjazmem. – Kiedyś, jak zostanę prawdziwą gospodynią w Kalinówce, to zaprowadzę tutaj porządki... Przerwała nagle, zawstydzona odkryciem swoich marzeń, ale panna Klementyna dobrze poznała układy we dworze i po cichu wspierała Franciszkę. – Daj Boże, żebyś nie musiała długo czekać – uśmiechnęła się porozumiewawczo. – Kiedyś będziesz tu rządzić we wszystkim. Nikt przecież nie jest wieczny... Franciszka obejrzała się przestraszona. – Ciii! Nie wolno tak mówić! – szepnęła pobladłymi wargami. – Jeszcze pani Katarzyna usłyszy...
APFELBAUM Lato 1911
Pan
Michał Kalinowski stał w ogrodzie i biadolił nad niespodziewanym urodzajem. – Co z tym zrobić, Matko Boska?! Co z tym zrobić? – Przetwory – odpowiedziała Franciszka. – Jak najwięcej przetworów, na długo wystarczy. Kalinowski wzruszył ramionami. – Nie nadążymy, nawet gdyby wszyscy wzięli się do roboty. Nie ma ani garnków, ani słoików. Przyjdzie trzodę karmić albo i wyrzucić... – Wyrzucić grzech – zauważyła Franciszka. Pani Katarzyna stała o kilka kroków i słyszała rozmowę. – Łatwo mówić! – mruknęła. – Jeśli jesteś taka mądra, znajdź na to jaki sposób. – A znajdę – obiecała Franciszka. Rzuciła się do pracy nad przygotowaniem przetworów, czym do tej pory zajmowała się kucharka. Okazało się, że Franciszka ma do tej roboty niezwykły talent, potrafiła je zrobić dosłownie ze wszystkiego. Zwłaszcza owocowe wychodziły jej bardzo dobrze. Zbierano więc owoce, smażono konfitury w wielkiej ilości, pakowano do słoików, a te ustawiano w spiżarni. Młoda pani Kalinowska robiła też kompoty z owoców i mieszkanki owocowe, które cieszyły się powodzeniem tak dla smaku, jak pięknych aromatów. Franciszka szybko zauważyła, że wiele różnych surowców w kuchni Kalinówki po prostu się marnuje. Nie była skłonna przypisywać winy za ten stan rzeczy kucharce, choć ona za plecami państwa zajmowała się głównie wytwarzaniem lekkich napojów alkoholowych, przeznaczonych wyłącznie na własny użytek. Serafina podgrzewała mus jabłkowy, a gdy nieco sfermentował, objadała się nim w sposób nieopanowany, często więc chodziła podchmielona.
– Fina znowu pijana? – dziwiła się pani Katarzyna, która starannie chowała klucz do szafki z alkoholem albo nawet nosiła go ze sobą. – Jakim sposobem, na miłość boską? Serafina uśmiechała się z miną, która jej zdaniem świadczyła o niewinności. – Nie piłam! – odpowiadała z godnością i bywało, że obrażała się z powodu tak niesprawiedliwego traktowania. – Ani kropli nie piłam! Nie kłamała ani na jotę, ponieważ rzeczywiście nie piła. Przepadała za specyficznym szumkiem w głowie, jaki wywoływał sfermentowany mus, a nieświadomym domownikom wmawiała, że zażywa lekarstwo. Zdrowe owoce, zwłaszcza jabłka, trafiały do dużej ziemnej piwnicy na skraju podwórza, gdzie miały czekać w słomie na okres zimowy. Z innych przygotowywano konfitury, przeciery, musy. Dużą część pokrojono w plastry i suszono, wieszając wiele sznurów w przewiewnych miejscach w szopie, nazywanej suszarnią. Wiśnie nastawiano na soki, a także na nalewki. To była domena pana domu, w czym z wielkim poświęceniem pomagała kucharka Serafina. Wyjątkowo obrodziły jabłka. Pan Kalinowski chodził po sadzie w towarzystwie parobka i pokazywał, które z gałęzi należy podeprzeć, bo prawie wszystkie uginały się pod ciężarem owoców. Podobnie obficie sypnęły się grusze i śliwy. Pan Michał cieszył się z tego głośno, zwłaszcza z dobrych zbiorów wiśni z niedawno sprowadzonej odmiany „kalinówka”, z którą wiązał wielkie nadzieje. – Nie pamiętam tak dobrego roku – powiedział do Franciszki. Starsza pani nie podzielała jego entuzjazmu. Była przekonana, że nadmiar owoców spowoduje kłopot i poczucie straty, ponieważ nie wydawało się możliwe ich zagospodarowanie. Wysyłanie owoców do Zabłudowa i dalej, do samego Białegostoku, pozwalało sprzedać ledwie małą ich cząstkę. Zapowiedź dobrych zbiorów oznaczała zarazem, że ceny znacznie spadną. – Lepiej by ta siła przyrody poszła w plony na polach – mruczała
niezadowolona. A Wacia Potocka widziała w dobrym urodzaju Boży znak i wieszczyła najgorsze. – To znak – powtarzała, podnosząc palec w ostrzegawczym geście. – Będzie wojna. Każdy pamięta, że przed wojną japońską też były bardzo soczyste jabłka. Franciszka poprosiła męża, by zezwolił dokupić do kuchni dodatkowe rondle, patelnie i zapas szklanych słoików. – Konfitury? – zapytał. – Zawsze robimy konfitury. Wystarczają na całą zimę. – To trzeba zrobić więcej – zauważyła. – Niech starczą na dwie. Był to efekt jej licznych rozmów z panną Klementyną Hoffmann, która lubiła chwalić się przewagami rolnictwa w Wielkim Księstwie Poznańskim. Młoda mężatka chciała spróbować czegoś podobnego w Kalinówce, na co potrzebowała nie tylko zgody męża, ale i dodatkowych środków. Tłumaczyła to panu Michałowi z wielkim przejęciem, widać jednak przekonująco, ponieważ w końcu wyraził zgodę. – Zobaczymy – obiecał. – Skoro koniecznie chcesz spróbować. Pojadę w przyszłym tygodniu do Zabłudowa, to może coś przywiozę. Starsza pani skomentowała te plany kąśliwą uwagą. – A cukier skąd ona weźmie, co? Chyba nie pozwolisz na marnotrawstwo? Przecież to wszystko się zepsuje i będzie do wyrzucenia. Nie stać nas, żeby drogo płacić za cukier, a potem wyrzucać. Pan Michał uspokoił matkę. – Franciszka powiedziała, że cukru potrzebujemy nie więcej, niż zwykle – wyjaśnił. – Chciałbym pozwolić jej spróbować, jeśli mama nie ma nic przeciwko temu. Pani Katarzyna wzruszyła ramionami. – A czemu miałabym się sprzeciwiać? Czy ja kiedykolwiek stoję naprzeciw twoim zarządzeniom w gospodarstwie?
Michał Kalinowski ani nie potwierdził, ani nie zaprzeczył. To była formuła najwygodniejsza dla wszystkich. Franciszka mogła prowadzić eksperymenty w kuchni, starsza pani obserwować je z dystansu i nie brać odpowiedzialności, jeśli się nie udadzą. *** Żyd Josek z karczmy przy zabłudowskim rynku nie podzielał niepokoju Michała Kalinowskiego, wynikającego z wielkiego urodzaju owoców. – Trzeba się cieszyć z bogactwa, jakie Bóg dał panu dziedzicowi – zauważył. – A pan dziedzic markotny... – Łatwo mówić – burknął zafrasowany pan Michał. – Co niby mogę zrobić? Mało tego da się sprzedać. Cena spadła tak, że wcale nie opłaca się wysyłać gdziekolwiek. W domu wszyscy pracują przy przetworach, będzie zapas wielki jak nigdy dotąd, a tylko małą część da się zagospodarować. Josek pokiwał głową. Postawił karafkę z wódką, zakąskę i poszedł obsługiwać innych gości. Wrócił po kilku minutach. – Ja bym może miał dla pana dziedzica radę... – zaczął niepewnie. – Jak się pan dziedzic nie pogniewa, to bym podpowiedział, co robić... Kalinowski spojrzał zaciekawiony. Nie bardzo wierzył w możliwość dobrego handlu wobec tak wielkiej podaży towaru. Wprawdzie pisano w gazetach, że na odległych terenach był niewielki urodzaj, bo po wiosennych przymrozkach nie udały się zbiory, ale przecież nie będzie wysyłał owoców dajmy na to do Grodna. Za daleko, transport byłby kosztowny, zysk mały. Gdyby to były jeszcze jabłka markowe, duże i dorodne, można by zaryzykować, ale w sadzie Kalinówki przeważały jabłka małe, słodkie wprawdzie i soczyste, ale nie mające odpowiedniego handlowego wyglądu. – Może ja bym wziął trochę tych różowych – zastanawiał się Żyd. – Tylko nie wiem, jak pan sobie policzy, panie dziedzicu. Bo jakby nie było drogo, to może bym i kupił... – A ile by Josek dał za funt? Karczmarz niepewnie zakręcił się wokół.
– Bo ja wiem? Towar jest tyle wart, ile kupiec za niego zapłaci. A sam pan dziedzic wie, że cena spadła. To żebym ja miał zarobek, pan dziedzic musiałby spuścić z ceny... Kalinowski pokręcił głową. – Może to i dobry byłby interes – zauważył. – Ale tylko dla Joska. No, spuściłbym z ceny kopiejkę czy dwie, ale dla mnie jakiż to zarobek? Karczmarz obejrzał się, czy nikt nie podsłuchuje, jak to miał we zwyczaju, gdy rozmawiali o interesach. – Na jednej małej furce to i zarobek mały – powiedział. – Ale jakby było tych furek więcej, to już coś by się uskładało. Ile to miałby pan dziedzic takich jabłek? Dwie fury, trzy? Pan Michał zmartwiony machnął ręką. – Będzie więcej, może i z dziesięć. Żyd rozpromienił się. – To ja bym panu dziedzicowi radził tak. Niech pan dziedzic sprzeda wszystkie jakiemu pośrednikowi i dalej niech on się martwi. – Ale komu? I żeby mnie nie oszukał... Żyd ukłonił się nisko. – Znam kogoś, kto panu dziedzicowi zdejmie ten kłopot z głowy. Pan dziedzic się zapyta, kto to jest. To ja panu dziedzicowi powiem, że to ja, Josek z Zabłudowa. Pan sprzeda, a ja się będę martwił. – A Josek komu sprzeda dalej? – Kto zapłaci – odpowiedział Żyd przytomnie. – No tak – mruknął pan Michał. – Ale to znaczy, że zarobi Josek, nie ja. Karczmarz wzniósł oczy do sufitu. – Pan dziedzic myśli, że bym chciał jego oszukiwać? Nie, nie! Bo jak ja zarobię, to i pan dziedzic stratny nie będzie. Ja dam za worek rubla, to będzie czysty zysk. Jakby pan dziedzic musiał te jabłka wyrzucić, to nie byłoby i tego rubla. – Prawda – zgodził się Kalinowski. – Dziesięć to więcej niż nic.
– No to jak? – spytał Josek. – Czy interes ubijemy, czy pan dziedzic wielmożnej pani Kalinowski musi się poradzić? Pan Michał wzruszył ramionami. – Sprzedam ci te jabłka po rublu – zgodził się. – Ale ty przyślesz do Kalinówki ludzi, co je zabiorą i odwiozą. – O! – ucieszył się karczmarz. – To jest dobra, kupiecka rozmowa. Pan chce sprzedać, ja chcę kupić. Obaj będziemy zadowoleni. Kiedy furmanki przysłać do pana dziedzica? – Choćby jutro – zachęcił pan Michał. – Nie ma na co czekać, jeśli towar ma być dobry. A skoro już te furmanki będą, to może Josek kupiłby jeszcze coś innego z Kalinówki. Gruszki mam, wiśnie... – Nu, może być i kupię – zawahał się Josek. – Ale muszę popytać, czy zbyt będzie. Przecież nie dla siebie biorę, sam wiśni nie lubię, bo kwaśne takie. Może inny chętny się znajdzie. Nie każdemu taki kwas przeszkadza. – A śliwki? Miałby Josek na śliwowicę. – Śliwowica? – Josek podrapał się po brodzie. – Czy ja znam kogo, kto umie pędzić śliwowicę? No, znam. Pan dziedzic będzie spokojny. Josek pomyśli, Josek załatwi. *** Następnego dnia pojawiły się w Kalinówce wozy chłopskie i żydowskie. Na wyniesionej z szopy wadze stawiano wypełnione jabłkami kosze, ważono je i owoce przekładano do worków. Całość spisywał sam Josek pod czujnym okiem Ignasia, któremu pan Michał zlecił nadzór nad całością. Całe przedpołudnie zajęło im wykonanie tej pracy, ale po jej zakończeniu wszyscy byli zadowoleni. – Wyszło tego po dwadzieścia pudów na wóz – powiadomił Ignaś ojca. – Razem pudów dwieście dziesięć. Josek winien zapłacić ojcu czterdzieści osiem rubli, dwadzieścia kopiejek.. – Aż tyle? – zdziwił się pan Kalinowski. – Nie miałem pojęcia, że to taki dobry interes.
Josek od razu wypłacił należność. Był zadowolony, czego nie można powiedzieć o pani Katarzynie. – Josek bardzo kontent – zauważyła. – Zarobi niezgorzej... – Interes to interes, wielmożna pani – odpowiedział karczmarz z ukłonem. – Ja jestem tylko pośrednikiem, panu Kalinowski chciałem usłużyć i wielmożnej pani. A że przy okazji będę miał jaki zarobek, to chyba i nic złego... Załadowane wozy odjechały, ale Josek czekał na sposobność rozmowy z Michałem Kalinowskim. – Jeśli wielmożny pan pozwoli, to ja bym o przysługę poprosił. Ja wiem, że dla wielmożnych panów handel to rzecz nie najpiękniejsza. Choć daje żywy grosz i bardzo ludziom potrzebna. Ale jak pan Kalinowski ma kłopot, to Josek w kłopocie pomoże, bo Josek bardzo szanuje pan Kalinowski... – Czego jeszcze chcesz? – spytał pan Michał. Był zadowolony z interesu, ponieważ odniósł korzyść tam, gdzie spodziewał się straty. – Urodzaj na jabłka wszędzie w okolicy jest – zauważył Josek. – Pan Bóg dał, to na pewno nie będzie zadowolony, jakby owoce się zmarnowały. Nie tylko w majątku pana dziedzica obrodziły, u innych wielmożnych panów też się tak stało. Ja bym mógł, panie dziedzicu, iść do nich, do tych wielmożnych panów, poprosić i jakoś to zagospodarować, żeby boskiej obrazy nie było za zmarnowanie dobra. Ale jak ja pójdę albo kogo innego poślę, nie będzie to dobry interes dla pana dziedzica. Gdyby jednak pan dziedzic zechciał pomówić z niektórymi panami, co u nich w gospodarstwie jest urodzaj, a oni nie wiedzą, co z nadmiarem dobra zrobić, to ja bym sprzedał to, co oni mają nad swoje potrzeby, a pan dziedzic zarobiły solidny procent... Michał Kalinowski wzruszył ramionami. – Miałbym od ciebie procent brać? – spytał oburzony i odrzucił ofertę. Żyd przepraszał za śmiałość, ale nie od razu ustąpił.
– To poślę znajomych i krewniaków po dworach, żeby się rozejrzeli po sadach i zobaczyli, co uda się zrobić. Może wtedy... Ale pan Kalinowski nie dał się namówić i do spółki z Joskiem nie doszło. Pani Katarzyna Kalinowska usłyszawszy o tej propozycji, wpadła w oburzenie. – To wstyd procenty od Żyda brać – zauważyła. – Uczciwy Polak tak nie postępuje. Pan Michał nie był w swoich poglądach aż tak radykalny. – Polacy biorą kredyt w bankach i różnych towarzystwach kredytowych, po czym spłacają wyznaczone oprocentowanie, czyli dają Żydom zarobić – zauważył. – I temu nikt się nie dziwi. Czemu więc nie miałoby być tak, że Polacy zarobią coś na ich kupieckich interesach? – Bo to żydowskie – konkludowała starsza pani. – Mam nadzieję, Michale, że zachowasz na tyle przyzwoitości, by się nie wikłać w takie sprawy. Co powiedzą sąsiedzi, gdy okaże się, że obracasz żydowskimi pieniędzmi! – Będą zazdrościć zarobku. Pan Michał, choć nie zgadzał się z poglądem matki, musiał liczyć się z jej zdaniem. Zastanowił się jeszcze raz, ale ostatecznie nie zdecydował się na współpracę z Joskiem. Wkrótce potem żałował jednak swojej wstrzemięźliwości. Karczmarz Josek rozesłał swoich agentów po okolicy i prawie zmonopolizował handel owocami na kilka tygodni. Mówiono, że zarobił na nich krocie. Podczas kolejnej wizyty w gospodzie Joska Kalinowski zaciekawił się, gdzie Żyd chce sprzedać taką ilość owoców. Ich upłynnienie wydawało się bowiem zupełnie niemożliwe. Karczmarz ukłonił się uprzejmie. – Panu dziedzicowi powiem, bo pan Kalinowski jest porządny człowiek i traktuje biednego Żyda jak się należy. Ludzie mówią, że zarobek dobry. Nu, nie był zły. A jak się pan dziedzic pyta, jak się to stało, to ja panu dziedzicowi powiem. Wszystko to przez automobil... Kalinowski podniósł brwi zaciekawiony.
– Automobil? Nie rozumiem. Josek ukłonił się ponownie. – Niedawno przejeżdżał przez nasze miasteczko pewien bogaty człowiek. On jest Żyd, on się nazywa Becker i on jest wielki fabrykant w Białymstoku. On jest bogaty, nawet bardzo bogaty, on jeździ automobilem z szoferem, a szofer to taki ktoś, co nic innego nie robi, tylko tym automobilem kieruje. Jechali przez nasz rynek i nagle stanęli. Znak to był jakiś, bo automobil przystanął akurat przed moją gospodą i nijak nie chciał ruszyć. Gorąco było, to ten bogaty Żyd wszedł do mojej gospody, żeby się ochłodzić. A kiedy się ochładzał, to skosztował i jabłek z Kalinówki. I zapytał, czy ja nie wiem, kto by miał takie jabłka, dobre i tanie. On te jabłka do swoich fabryk by wziął, dla robotników, żeby mogli podjeść w miejscu pracy, przy robocie. Bo z jabłkiem to wie pan dziedzic, nie ma kłopotów, nie potrzeba naczyń nosić, baniek i wiader. Przywozi się worek na halę, robotnicy biorą i już, łatwo idzie. W ten sposób ten bogaty Żyd Becker ma zasługę, że swoich robotników dokarmia, a oni nie odchodzą od warsztatów niepotrzebnie. Jemu się opłaca bardziej jabłek kupić i zawieźć, niż im te przerwy w pracy robić na jedzenie... Pan Michał był pełen uznania. – Kupiecka głowa – zgodził się. – Ale i twoja, Josek, nie gorsza, skoro tak szybko zrobiłeś dobry interes. Karczmarz uśmiechnął się zadowolony. – Nu, ja jestem biedny Żyd, panie dziedzicu, ale nasz Pan Bóg to on bardzo jest łaskawy i on nie zapomina nawet o biednym Żydku w małym miasteczku. Jak On dał ten wielki urodzaj na jabłka, to musiał i wymyślić jaki sposób, żeby nie zmarnowało się jedzenie. To On pomyślał: kogo to ja mam w tym Zabłudowie? Ano jest tu taki jeden Josek, co by się akurat do tej sprawy nadał. Bo ja, panie dziedzicu, to się nazywam Apfelbaum, czyli po polsku Jabłkowski. Josek Apfelbaum, panie dziedzicu...
CHOROBA MŁYNARZA
Choroba młynarza Wudkiewicza pogłębiała się szybko. Schudł i osłabł, stracił apetyt, prawie nic nie jadł, oczy mu się zapadły, ciało straciło nie tylko na objętości i sprężystości, ale i na barwie. Skóra poszarzała, wyschła, łuszczyła się. – Nic już chyba ze mnie nie będzie – mówił do córki. – Ty byś pewnie chciała, żebym jak najprędzej umarł, bo tylko zawalidroga dla ciebie jestem... Narzekał więcej niż dawniej, próbował z łóżka zarządzać młynem, gdzie pracował przygodny pomocnik, którego podejrzewał, że zbałamuci mu córkę. Natalia wzruszyła ramionami. – Wy jak nic nie mówicie, to nie mówicie – zauważyła. – Ale jak już coś powiecie, to dopiero. Rok już prawie umieracie, a jakoś żyjecie. To nie gadajcie tyle, tylko jedzcie coś, bo z braku pokarmu to rzeczywiście umrzecie. Talerz owsianki, jaki podsuwała mu pod nos, Wudkiewicz odepchnął ze wstrętem. – Nie jestem głodny – mruknął, rozglądając się po izbie. Na ten widok Natalia rozzłościła się. – Czego to szukacie? – spytała marszcząc brwi. – Wódki, tak? Nie ma ani kropli! – Jak to nie ma? – zdumiał się młynarz. – Przecież pół butelki było! Nie od razu wypiłem, na później zostało. – Było, ale nie ma. Wylałam. Aż podskoczył z oburzenia. – Co takiego? Wylałaś!? Ja ci tu zaraz... Gdyby miał siłę wstać, porwałby się z posłania i spuścił jej lanie. Ale od dawna już tego nie był w stanie zrobić. Pociągnął nosem płaczliwie. – Własna córka! – zaszlochał. – Własna córka niczym najgorszy wróg.
Wychowałem ją, wypieściłem, a ona tak mi się odpłaca. Czy Ty to widzisz, dobry Panie Boże? Natalia często kłóciła się z ojcem, ale miała też na niego swoje sprawdzone sposoby. – Nie całkiem wylałam – oznajmiła. – Ale dam wam dopiero wtedy, jak porozmawiamy. Nie wcześniej. Młynarz westchnął z wyraźną ulgą. – Oj, to chyba aż taka zła nie jesteś – zauważył przymilnym tonem. – Jakiś szacunek do ojca jednak masz. Już myślałem, że naprawdę wylałaś. Przecież to marnotrawstwo i grzech. Nie tego cię uczyłem. Natalia wzruszyła ramionami. – Posłuchajcie, ojciec – upomniała surowo. – Posłuchajcie, bo tylko gadacie i gadacie, a nic z tego nie ma. Chcecie się napić? Podeszła do kredensu, wyjęła butelkę. Rzeczywiście wódki było w niej jeszcze niemało. Natalia napełniła szklankę i postawiła ją na stole, poza zasięgiem rąk młynarza. – Najpierw mnie wysłuchajcie – zaproponowała. – Jak mnie wysłuchacie, dostaniecie swoją flaszkę i to na każdy dzień. Dbałam o was do tej pory, to i dalej będę. Ale trzeba coś postanowić. Wudkiewicz poprawił się w pościeli. Przeczucie mówiło mu, że córka ma coś ważnego do zakomunikowania i domyślał się, że nie będzie to dla niego przyjemne. – Co ty kombinujesz? – spytał, starając się nadać słowom groźny ton. – Co ty strasznego zamyślasz, Natalia? – Strasznego? – prychnęła. – Czemu? Nie gadajcie tyle, to się szybko dowiecie. Wzięła krzesło od stołu, postawiła je naprzeciw łóżka. – Ojciec – powiedziała poważnym tonem. – Tak dalej nie może być. Musicie coś postanowić, bo inaczej i dla was, i dla mnie zguba. Nie odezwał się, zaskoczony tak poważnym tonem. Przecież młyn znowu idzie dobrze.
– Teraz musicie zdecydować – uzupełniła Natalia. – A potem możecie pić do woli. Młyn idzie bez was, ale kto to sprawił? Ja sama. Zaś za ostatni rok, jak jesteście chory, tylko wydatki mam na was, nie dochody. – Ty smarkata! – syknął Wudkiewicz. – To zapomniałaś, co się należy ojcu?! Już zapomniałaś o przykazaniach, o wychowaniu, o wszystkim?! Wymachiwał rękami, ale Natalia siedziała nieporuszona. Nie mógł jej dosięgnąć, o czym szybko się przekonał, zobaczył też spokój córki i opadł na poduszki. Twarz przybrała płaczliwy wyraz. Dawno już zrozumiał, że nic jej nie może nakazać, a jeśli coś chce mieć, musi poprosić. Teraz to ona była władna we wszystkim. – Nie zapomniałam – odezwała się Natalia po chwili. – Leżycie tu i sami nie wiecie, jak naprawdę jest. A jest tak, że to ja jestem teraz młynarzem. Mam pomocnika, ale to ja jestem młynarzem. Wy przez pół roku nie zarobiliście ani kopiejki, a nie wygląda na to, byście kiedykolwiek wstali. Czas już spojrzeć prawdzie w oczy... Wudkiewicz milczał ze spuszczonym wzrokiem. Rozumiał, że córka coraz bardziej zdaje sobie sprawę z przewagi i nagle odczuł strach, czy nie zechce na nim próbować swojej siły. – Może już nigdy nie wstaniecie – ciągnęła Natalia bezlitośnie. – A ja będę z wami miała krzyż Pański. Prawda, coś wam jestem winna za te wszystkie lata, to się staram jak mogę. Ale wy mi wcale nie pomagacie, ojciec. Nic a nic. – Jak ci pomogę? – zamruczał. – Wstać nawet nie potrafię... – Nie pomagacie – powtórzyła Natalia z naciskiem. – Jak dawniej krzyczycie i wyzywacie, jakbyście to nadal wy byli tu gospodarzem. A przecież nie jesteście i już nie będziecie. Myślałam, że pójdziecie po rozum do głowy i sami to zobaczycie. A wy nic, żadnej wdzięczności, żadnego szacunku za opiekę i starania. To wam powiem, że dalej tak nie będzie. Chcecie mieć opiekę, musicie się o nią postarać. Bo co się wam zdaje? Że za darmo będę was pielęgnować do końca życia? Na czole młynarza pojawiły się kropelki potu.
– Czego ty chcesz? – zapytał z niepokojem. – Co planujesz? Natalia pokazała na siebie palcem. – Za was planuję – oświadczyła. – Za was. Młyn idzie, ale do końca roku niedaleko, a pomocnik niezadowolony, chce robotę rzucić. Umyśliłam sama iść do pana Kalinowskiego i prosić, żeby dzierżawę przedłużył. Może przedłuży, ale trzeba zapłacić, co się należy, a ja pieniędzy nie mam. To was pytam, czy nie macie gdzie jakich rubli schowanych. Bo wybór jest tylko taki: albo dzierżawę opłacić i przedłużyć, albo pod kościół na żebry iść. – Nie mam – szepnął Wudkiewicz. – Mówiłem przecież. Chyba nie spodziewała się innej odpowiedzi, ponieważ tą jakby się nie przejęła. Miała przygotowany inny plan. – Zatem trzeba zrobić tak – oznajmiła. – Za dzierżawę dacie panu Kalinowskiemu dwieście rubli z moich pieniędzy posagowych. Młynarz poruszył się niespokojnie. Pomysł nie zyskał jego aprobaty. – Jak to z posagowych? – spytał zaniepokojony. – Przecież nie wolno ruszać sumy przed czasem, inaczej strata będzie. Młynarzówna wydawała się pogodzona z losem. – Strata już jest – zauważyła. – Jak się nie postaramy, katastrofa dopadnie nas lada tydzień. Przemyślałam i przeliczyłam wszystko sto razy, nie ma innego wyjścia. Każcie wypłacić dwieście z mojego posagu. Pójdę do pana Kalinowskiego, zapłacę co trzeba i będę prosić o przedłużenie dzierżawy. Na pięć albo i dziesięć lat. Tylko w ten sposób uratujemy młyn i naszą przyszłość. Nie odpowiedział. Wargi zaczęły mu drżeć i rozpłakał się półgłosem. Natalia siedziała naprzeciw z kamienną twarzą. Wiedziała, że musi dać ojcu się wypłakać. Łatwo teraz wpadał w użalanie się nad sobą, należało to przeczekać. Patrzyła na zakurzone pelargonie na okiennym parapecie i czekała. – Jakaś ty dobra – szlochał młynarz. – Jaka dobra! Przecież to twoja przyszłość. A ty gotowa jesteś dla dobra rodziny poświęcić swój posag!
Córka wzruszyła ramionami. – Moja przyszłość? – powtórzyła. – Ona wcale nie od tego zależy, czy mam w posagu sześćset czy osiemset rubli. Co innego młyn. Jak nie dostaniemy przedłużenia dzierżawy, będzie z nami koniec. I z wami, i z moimi planami. Dlatego was pytam, ojciec: każecie posłać po pieniądze? Pewnie je w banku macie, można by poprosić kogo zaufanego, żeby przywiózł z miasta... Wudkiewicz pokręcił głową. – Zaraz, zaraz – przerwał córce, przypominając sobie, że ma jeszcze karty w ręku. – Nie tak szybko. Muszę pomyśleć. Oczy ojca zabłysły, a ona zrozumiała, że jeszcze się nie poddał. – Napić się daj – zażądał. – Zastanowię się i jutro pogadamy. *** Rano Wudkiewicz obudził się w lepszym stanie. Gdy Natalia przyniosła mu mleka z miodem, wydawał się ożywiony. – Postanowiliście? – zapytała. Młynarz wypił mleko, odstawił kubek. – Ogol mnie – nakazał, jakby nie słyszał pytania. – I koszulę czystą daj, bo wyglądam jak jaki dziad. Skinęła głową. – Dobrze, ojciec, ale mieliście... Wudkiewicz machnął ręką. – Słuchaj, co mówię! – pouczył surowo. – Jeszcze nie całkiem umarłem, to słuchaj, co mówię. Córka opuściła oczy. Chyba za wcześnie chciała wymusić na nim swoje pomysły. – Ogol mnie – powtórzył. – A potem po Orczyka idź. Pogadać z nim muszę w jednej sprawie. Natalia zaskoczona podniosła wzrok. – A on wam po co? Nie zna się na młynie. Orczyk mieszkał o trzy wiorsty na północ, w Kucharówce, nad samym
gościńcem z Białegostoku do Zabłudowa. Był wozakiem, najmował się do posług transportowych, gdyż miał wielką dwukonną platformę, a i same konie nadzwyczaj duże i mocne. – Co będziecie wozić? – próbowała się dowiedzieć Natalia. Ojciec wykrzywił usta. – Nie o wóz chodzi, tylko o niego samego. Jak przyjdzie, to powiem, co za interes jest. To nie dla ciebie sprawy. *** Rzeczywiście, nie były to sprawy dla Natalii ani też dla innych młodych panien. Młynarzówna zawiadomiła Orczyka po drodze do kościoła, dokąd szła na próbę chóru. Ksiądz Miodyński prosił, żeby chór zaśpiewał kilka nowych pieśni na święto Matki Boskiej Zielnej, więc panny ćwiczyły dwa razy w tygodniu, żeby zdążyć się przygotować. Maciej Orczyk, niski, suchy chłop z Kucharówki, akurat rąbał drewno przed chałupą i Natalia odetchnęła z ulgą, że jest na miejscu. – Na wieki wieków – odpowiedział na pozdrowienie, zdejmując wyszmelcowaną czapkę. – Wy od młyna, tak? – Od młyna. Ojciec prosi, żeby pomówić w ważnej sprawie. On chory jest, wcale nie wstaje i dlatego... Orczyk skinął głową. – Wiem, wiem – potwierdził. – Wszystko wiem. Nawet nie muszę pytać, czego potrzebuje. Pewnie tak jak poprzednim razem? Natalia nie wiedziała, co Orczyk ma na myśli. – Poprzednim razem? – spytała zaskoczona. – Nie wiem, o czym mówicie, ale jakoś i nie przypominam, żebym was widziała... Chłop wzruszył ramionami. – Bo to i nie o mnie chodzi – mruknął niezbyt wyraźnie, znowu biorąc się do siekiery. – Powtórzcie, że załatwię. Natalia podziękowała i szybkim krokiem skierowała się ku miastu. Owszem, była ciekawa, co za interesy ojciec robił z Orczykiem, ale
teraz myślała, żeby się nie spóźnić na próbę chóru. Organista nie lubił, żeby się spóźniał ktokolwiek, a Wudkiewiczówna była przecież solistką. *** Znalezienie pomocnika do młyna w Kalinówce okazało się prostsze, niż się Natalii Wudkiewicz wydawało. Z kilku chętnych do roboty zwłaszcza dwaj kandydaci spoza parafii zabłudowskiej wydawali się najbardziej odpowiedni. Wyglądali na silnych, zapewniali, że są obowiązkowi i cieszą się dobrym zdrowiem. Ale pojawił się kłopot. Było ich dwóch, a Natalia potrzebowała tylko jednego i w żaden sposób nie mogła się zdecydować. Tymczasem sprawa była pilna, chłopskie wozy coraz częściej podjeżdżały pod młyn i odjeżdżały z niczym. Pan Kalinowski kręcił nosem i kazał powtórzyć Wudkiewiczowi, że jeśli tak będzie dalej, nie przedłuży dzierżawy, a ta wygasała z końcem roku. – Trzeba szybko postanowić, a nie umiem wybrać pomocnika – któregoś dnia Natalia poskarżyła się Franciszce. – Obaj są do tej roboty zdatni, a mam miejsce tylko dla jednego. Jak zrobić, żeby dobrze wybrać? – Poproś o pomoc Ignasia – podpowiedziała Franciszka. – On zna się i na tej robocie. Na pewno jemu łatwiej będzie ocenić, co który z tych pomocników umie i ile jest warty. Natalia nie była zachwycona pomysłem. Ostatnio nieco rzadziej pytała o pana Ignasia, a kiedyś powiedziała, że Ignaś za wysoko nosi głowę. Franciszka zdziwiła się nagłą niechęcią młynarzówny do starszego pasierba, ale nie zapytała o powody. – Czy ja mam porozmawiać za ciebie? – spytała. – Pamiętasz, jak go kiedyś poprosiłam, nie odmówił. – Tak było – przytaknęła Natalia i nie miała nic przeciw, żeby starszy syn pana Kalinowskiego pomagał wybrać pomocnika do młyna. – Niech jutro przyjdzie – poprosiła. – Tamtych dwóch na jutro umówiłam. To niech pan Ignaś zdecyduje i rozsądzi. Dłużej nie można czekać.
ZAWODY I ZACHĘTY
Pani
Katarzyna Kalinowska postanowiła przyznać się synowi,
że pieniądze ze sprzedaży swojej ziemi w Kalinówce ulokowała, poprzez księdza Miodyńskiego w niepewnym interesie i teraz jest zaniepokojona. Nie tylko nie ma do nich dostępu, to jeszcze obawia się, żeby siostrzeniec księdza, hulaka i utracjusz, ich nie przetracił. – Proboszcz zapewniał, że są bezpieczne, ale ja wcale nie jestem tego pewna... Pan Michał, choć bardzo niezadowolony, nie odważył się krytykować postanowień matki. – Liczyłem, że mama zechce jakąś część przeznaczyć na Stasia – powiedział. – Jako pożyczkę naturalnie. Ja wszystko mamie zwrócę. Starsza pani ukradkiem ocierała łzy. – Wszystko bym oddała – mówiła zbolałym głosem. – Wszystko, żeby tylko to biedne dziecko wyciągnąć w moskiewskich łap... – Zatem niech mama da pieniądze na łapówki. Pułkownik Kawelin podpowiada, żeby pisać do cara jedną ręką, drugą zaś zbierać środki na przekupienie wojskowych i urzędników sądowych. Zaofiarował nawet pożyczenie sumy, jak będzie potrzebna... – Co takiego? – zdziwiła się pani Katarzyna. – Moskal?! – Pułkownik jest Moskalem, ale przy okazji także porządnym człowiekiem – podkreślił z naciskiem Kalinowski. – Wolałbym oczywiście nie być zmuszonym uciekać się do takiego sposobu, więc gdyby mama... – Oczywiście – zapewniła starsza pani. – Przeznaczyłam pieniądze na ważne sprawy, ale teraz nie ma ważniejszej od uwolnienia Stasia. Może nie umrę tak zaraz, to i pomnik nie będzie jeszcze potrzebny... Opowiedziała synowi o rozmowie z księdzem Miodyńskim i swoich obawach, nie ujawniając jednak, jaka była przyczyna, że pieniądze zawiozła proboszczowi. – Lepiej było je dać do dużego banku – mruczał pan Michał. – Choćby
i rosyjskiego, bo Moskale nie Moskale, musieliby mamie procenty płacić. A tak nie wiadomo, w jakie ręce trafiły. Pani Katarzyna stwierdziła, że niebezpieczeństwa już nie ma, ponieważ w porę je dostrzegła i podjęła niezbędne kroki. – Wszystko już załatwione – oznajmiła. – Trzeba tylko jechać i odebrać. Dam ci potrzebne upoważnienie. Karol Korabiewicz, siostrzeniec proboszcza, mieszka przy ulicy Puszkina numer czterdzieści dwa. – Jutro zaraz pojadę – obiecał pan Michał. *** Zaopatrzony w upoważnienie wystawione przez matkę, pan Michał Kalinowski pojechał rano do Białegostoku. Na ulicy Puszkina, długiej i prostej, obstawionej głównie drewnianymi domkami, wśród których tylko gdzieniegdzie widać było kamienice, łatwo odszukał dom pod numerem czterdziestym drugim. Był to pękaty, kryty dwuspadowym dachem, szary budynek, otoczony wysokim parkanem. Przy furtce wisiała tabliczka z napisem Tow. Budowy Fabryk. Zarząd. Kalinowski zatrzymał konie. Zawahał się przez chwilę przed zostawieniem pojazdu na ulicy. Brama do siedziby spółki była zamknięta, nigdzie nie było widać pracowników, zaś po drugiej stronie ulicy kłębił się mały tłumek mężczyzn, jeśli nie pijanych, to przynajmniej mocno wstawionych. Stali pod szyldem szynku, który nosił nazwę „Warszawianka”. Kalinowski wysiadł z bryczki, konie uwiązał do lipy, bo drzewa te gęsto rosły wzdłuż bruku. Skierował się do drewnianej furtki, nie zwracając uwagi na gęstniejący tłum pod knajpą. Jak się wkrótce okazało, niesłusznie. Furtka był otwarta, wszedł na podwórze, zupełnie puste i ciche, czego się nie spodziewał. Nie każda siedziba firmy musi zaraz tętnić życiem, ale rzadko która ma wejście zabite deskami na krzyż i okna zabezpieczone w podobny sposób.
Pan Michał podszedł do drzwi i nacisnął klamkę, sięgając do niej ponad deskami. Były oczywiście zamknięte. Zawrócił i wyszedł na ulicę z zamiarem rozpytania, co stało się ze spółką, która miała wybudować w mieście fabrykę oleju. Powóz stał na swoim miejscu, nikt się nim nie interesował. Kalinowski skierował się na drugą stronę ulicy Puszkina, pod knajpą przybyło ludzi, już nie wszyscy wyglądali na pijanych. Wszyscy natomiast zajęci byli rozmową, bądź słuchaniem rozmów innych, a jedni i drudzy czynili to z wielkim zainteresowaniem. – Widziałem go wczoraj – opowiadał jakiś mężczyzna w słomkowym kapeluszu. – Kazał mi przyjść dzisiaj rano. Ani się nie spodziewałem, że trafię na coś takiego. Słuchali go, ale patrzyli na wejście do knajpy, której drzwi były otwarte, stale ktoś przez nie wchodził lub wychodził. Kalinowski wszedł do środka. Znalazł się w niewielkim, ciemnawym pomieszczeniu, zatłoczonym i gwarnym. Lewą stronę zajmowała lada z beczką na piwo, za nią dwie szafki z butelkami. Po prawej stały stoliki dla gości, wszystkie cokolwiek zużyte. Nie był to lokal wysokiej kategorii, przez małe okna wpadało tu niewiele światła, pachniało dymem z najtańszego tytoniu. I tu tłumek mężczyzn stojących rzędem przy ladzie rozmawiał o czymś, ale nieco przyciszonymi głosami. Szereg kończył się przy pierwszym stoliku, przy którym siedzieli dwaj mężczyźni. Co jakiś czas któryś z tych przy ladzie podchodził do stolika i siadał na przygotowanym krześle. – Zapraszamy do nas – zawołał ku Kalinowskiemu mężczyzna od stołu. Był to starszy detektyw Rudolf Krantz, agent Ochrany. Obok niego siedział wachmistrz żandarmów, który wstępnie przesłuchiwał kolejnych gości, zapisywał ich nazwiska i adresy. Pan Michał przystanął niepewnie. Nie miał najmniejszej ochoty na rozmowę z carskim policjantem. Ten domyślił się niechęci Kalinowskiego, zerwał od stołu i podszedł, uprzejmie uchylając melonika.
– Witam, panie Kalinowski. Czyżby i pana sprowadził tutaj miraż fabryki na piasku i krociowych zarobków? Michał Kalinowski zaprzeczył. – Nie jestem tu w swojej sprawie. Wszedłem z ciekawości, widząc tłum. Co się stało? Agent Krantz odwrócił się bokiem i pan Michał zobaczył w kącie pod ścianą tłumok przykryty płócienną płachtą. Można było domyślić się, że kryje ona ciało człowieka, zapewne nieżywego. – Niepowodzenie w interesach – wyjaśnił policjant. – Niejaki Korabiewicz, Karol Wacławowicz. Przyszedł rano, zaraz po otwarciu. Wypił kieliszek gorzałki, wręczył właścicielowi list pożegnalny, po czym na jego oczach odebrał sobie życie strzałem z brauninga. W liście napisał, że został oszukany przez wspólników i nie ma po co żyć. Jego firma, Towarzystwo Budowy Fabryk, której był prezesem, upadła przed kilkoma dniami, ponieważ wspólnicy uciekli za granicę, podobno do Brazylii. Z całą gotówką oczywiście, papierami wartościowymi i tak dalej. Pan Korabiewicz o tym nie wiedział, bawił w Berlinie, przyjechał dopiero w nocy. Pan Michał słuchał bez słowa. Agent uśmiechnął się uprzejmie, ale jego wzrok bardzo uważnie badał twarz rozmówcy. – Pan na pewno go nie znał, panie Kalinowski? To zdaje się siostrzeniec waszego proboszcza, jeśli się nie mylę... Dziedzic wzruszył ramionami. – Znam proboszcza – potwierdził. – Ale nie miałem okazji poznać jego rodziny. Może to i dobrze. Rudolf Krantz pokiwał głową ze zrozumieniem. – Dziwaczne polskie poczucie honoru – ocenił. – Naciągać ludzi, oszukiwać, wprost mówiąc, okradać, się nie wstydził. Dopiero gdy się wszystko wydało, postanowił zwrócić uwagę świata na swoje rozczarowanie.
Kalinowski skłonił się zdawkowo i skierował się do wyjścia. Nikt go nie zatrzymywał. Gdy kilka minut później ruszył w drogę powrotną do Kalinówki, twarz miał jak chmura gradowa. Nadzieja, którą żywił jeszcze rano, rozbiła się w pył za sprawą śmierci Korabiewicza i ucieczki jego wspólników. Miał jeszcze niewielką nadzieję, że suma, którą pani Katarzyna uzyskała ze sprzedaży ziemi, nie w całości trafiła do księdza Miodyńskiego i dalej do jego siostrzeńca. Była to jednak bardzo słaba nadzieja. *** W połowie długości ulicy Puszkina, gdzie tę przecinała uliczka Drewniana, bryczka pana Michała otarła się o mały pojazd powożony przez kobietę. Kalinowski był tak zamyślony, że nie zauważył dawanych mu sygnałów. – Co pan wyprawia! – krzyknęła, z trudem powstrzymując konie. – Czy pan oszalał?! Pan Michał oprzytomniał, zatrzymał powóz, wyskoczył i podszedł, aby przeprosić. – Pani wybaczy – uchylił kapelusza. – To moja wina. Bardzo przepraszam, a jeśli pani uzna, że konieczna jest jakaś naprawa, naturalnie pokryję koszty. Powoziła młoda, ładna kobieta w modnej aksamitnej sukni w bursztynowym kolorze. Nie wydawała się wystraszona wypadkiem, spod szerokiego kapelusza błyskały wielkie, wesołe oczy. Sama była bardzo drobna, z wyglądu prawie dziecięca. Uśmiechnęła się pogodnie, co – zważywszy na okoliczności – było zachowaniem nietypowym. – Nic się nie stało – odpowiedziała bez urazy. – Troszeczkę tylko mnie pan wystraszył. – Raz jeszcze przepraszam – pan Michał ponownie się ukłonił. – Zamyśliłem się, nie powinienem tego robić na miejskiej ulicy.
Wyciągnęła rączkę do ucałowania. – Przeprosiny przyjęte. Oto dowód. Kalinowski pochylił się nad jej dłonią. Jedwabne rękawiczki miały taki sam kolor, co suknia. – Gdybym nie bała się posądzenia o niewłaściwe zachowanie – odezwała się zalotnie – tak łatwo by się pan nie wykręcił, panie Kalinowski. Musiałby mnie pan przekupić szampanem w restauracji. Zaskoczony pan Michał zdjął kapelusz. – Czy my się znamy? – zapytał z niepokojem. – Proszę wybaczyć, ale nie przypominam sobie okoliczności. Z pewnością zapamiętałbym... Pani w bursztynowej sukni roześmiała się półgłosem. – Słyszałam wiele o panu – wyjaśniła. – A któregoś razu miałam nawet okazję się przyjrzeć... – Naprawdę? Gdzie to było? Stojące obok siebie dwa powozy utrudniały ruch na ulicy, z czego pan Michał zdał sobie sprawę. – Musimy zjechać na bok – zaproponował. – Czy pani poważnie wspomniała o tym szampanie? Z wielką przyjemnością przedłużyłbym przeprosiny za moje naganne zachowanie. Kobieta roześmiała się z zadowoleniem. – Oto mężczyźni! – powiedziała ze śmiechem. – Daj im palec, od razu chwytają za całą rękę. O nie, mój panie! Nie tak szybko. Pan Michał uśmiechnął się w odpowiedzi. – Zwłaszcza – dodała kobieta. – Zwłaszcza że wiem, jaki z pana uwodziciel. Kalinowski nie zaprzeczył. – Zechce pani sama się przekonać? Zaśmiała się rozbawiona. – Brawo! Doskonale pan sobie radzi! Ujęła lejce w ręce. – Nie dziś – odpowiedziała na pytanie. – Ale kiedyś, być może.
Pan Michał ukłonił się na pożegnanie. – Jak panią znajdę? Kobieta wskazała za siebie, w kierunku ulicy Drewnianej. – Mam tam dom – wyjaśniła. – Pod numerem trzecim. Przyjmuję we czwartki po południu. Po czym dodała z kokieteryjnym uśmiechem: – Proszę pytać o najpiękniejszą. Skinął głową i ruszył, ponaglany przez powozy za nim. – Albo po nazwisku – zawołała za nim. – Czasem bowiem przybieram ziemską postać. Wtedy nazywam się Zofia Waldeck.
NATALIA
Natalia
Wudkiewicz siedziała na krześle przy stole w kuchni,
z rękami założonymi na piersiach. Od pół godziny zza ściany, gdzie stało łóżko jej chorego ojca, dobiegały liczne odgłosy. Stukanie, głośny śmiech młynarza, jego mamrotliwy, proszący głos, chichot kobiety, znowu stukanie, pojękiwania, przytłumione okrzyki. Potem skrzypienie łóżka i brzęk szkła. Młynarzówna zacisnęła zęby, spojrzała na zegar. Była godzina szósta minut trzydzieści wieczorem. – Dość tego! – syknęła Natalia ze złością. Wstała energicznie, chwyciła miotłę, brzozową, na długim trzonku. Trzymając ją wiechciem do góry, podeszła do drzwi pokoju ojca i otworzyła je jednym ruchem. Zupełnie naga kobieta pisnęła i próbowała się osłonić prześcieradłem. Była niska, grubawa, miała krótkie, potargane włosy. Natalia podniosła miotłę. – Wynocha, suko! Wudkiewicz leżał na plecach, bez spodni, z rozrzuconymi ramionami i zadowoloną miną. Wtargnięcie córki było niespodziewane, toteż i on próbował zasłonić nagość. – Co ty? – wybełkotał. – Co ty robisz? Natalia starała się nie patrzeć w jego stronę. Postąpiła krok w kierunku kobiety, która sięgała po swoje ubranie leżące na ławce obok łóżka. – Won! – krzyknęła. – Won! Ubierzesz się na dworze. Grubaska chwyciła trzewiki do jednej ręki, ubranie do drugiej i rzuciła do drzwi. Młynarz sięgnął po butelkę, ale córka wyrwała mu ją z ręki. – Dość tego będzie! – oznajmiła z zaciętą miną. Nie wypuszczając miotły, stanęła naprzeciw posłania. – Dość tego – powtórzyła. – Sama powiem Orczykowi, żeby się nie
ważył przysyłać tu więcej tej szmaty. A wy zaraz mi tu przyznacie, ile pieniędzy zostało. Bo widzę, że one wcale nie w banku, tylko pod waszą opieką. Pod poduszką, tak? Na dziwki wydajecie! Mój posag na wasze dziwki! Wudkiewicz spojrzał na córkę spłoszonym wzrokiem. – Nie trzymałem w banku – wyjaśnił. – Dawno już zabrałem. Różne wydatki przecież były. Twoja sukienka nowa, trzewiki... Natalia walczyła z chęcią uderzenia ojca. Cóż z tego, że stary i chory? Cóż z tego, że ojciec? Wybrał sumę posagową z banku, więc nie tylko pozbawił się procentu, ale też zapewne niemało już wydał. – Ile zostało? – szepnęła pobladłymi wargami, zaciskając palce na trzonku miotły. Młynarz zawiesił spojrzenie na butelce. – W gardle zaschło... Natalia odrzuciła miotłę, podbiegła do łóżka, chwyciła ojca za łokcie. – Ile zostało?! – wrzasnęła. Wudkiewicz odwrócił wzrok. Gdy mówił, ślinił się i mamrotał. – Niemało. Pamiętasz, jak ci tę nową suknię kupiłem w zeszłym roku? I buty? Tak bardzo ci się podobały... Ale zostało jeszcze, zostało. Jakie pięćset pięćdziesiąt, a może nawet i pięćset sześćdziesiąt... Natalia szarpnęła ramionami ojca, odsunęła od poduszki, zajrzała pod nią, ale niczego nie znalazła. Krew mocno pulsowała jej w skroniach. Tylko pięćset pięćdziesiąt rubli zostało? Matko Boska, ratuj! Przecież to katastrofa. Ojciec ją okradł. Po prostu okradł. Ten leń, ten pijanica, ten grzesznik. A jeszcze mówi, że to dla jej dobra, że nowa suknia, że trzewiki... Z trudem powstrzymała się przed skrzyczeniem go najgorszymi przekleństwami, jakie tylko przychodziły jej na myśl. Z trudem powstrzymała się, żeby nie wbić paznokci we te pijane ślepia, wpatrzone w butelkę wódki na stole. Cofnęła się, dyszała, dochodziła do siebie. Gdy ochłonęła,
spokojniejszym tonem spytała, gdzie schował pieniądze. Wudkiewicz zawahał się. – Najpierw tamto – poprosił. Podeszła do stołu, wzięła z niego butelkę, napełniła kieliszek. Dłonie trzęsły się jej, płyn popłynął obok naczynia. Nerwowym ruchem wcisnęła młynarzowi butelkę. Pociągnął wielki łyk, stęknął, twarz mu zaraz poczerwieniała. Było widać, że od razu poczuł się silniejszy. – Odrobisz wszystko – pocieszył. – Skoro pomocnika będziesz miała we młynie, a zima przed nami, dużo będzie roboty. Urodzaj, to szybko odrobisz. Zamierzał znowu się napić, ale zabrała mu butelkę. Nie zaprotestował. – Gdzie są? – powtórzyła pytanie. – W zegarze. Pokręciła głową. – W zegarze nie ma. – W tym zepsutym – wyjaśnił. – W sieni. Natalia pobiegła tam zaraz, odkopała spod rozmaitych starych gratów nieduży zegar kominkowy, co to nie wiadomo jak dawno i nie wiadomo po co trafił do siedziby młynarza. Zegar miał z tyłu wysuwaną szufladkę, a w niej tkwiło zawiniątko, starannie okutane szmatką. Odwinęła je niecierpliwymi palcami. Wracając do pokoju, gdzie leżał ojciec, przeliczyła banknoty po kolei. Skończyła liczyć stając w progu. – Tylko dwieście pięćdziesiąt – zauważyła. – Gdzie reszta? – Reszta? – zapytał Wudkiewicz z niewinną miną. – Są wszystkie w jednym miejscu. – Jak w jednym miejscu? – spokój Natalii balansował na niebezpiecznej granicy. – To przecież jest tylko dwieście pięćdziesiąt rubli. Podeszła do łóżka i pokazała młynarzowi zawartość chusteczki. – Tak? – udawał zaskoczenie Wudkiewicz. – Musiałem się pomylić... Głowa odskoczyła mu w lewo, potem w prawo i z powrotem, gdy wpadła na niego z pięściami i w ślepej furii uderzała aż do zupełnego
wyczerpania. Potem otrzeźwiała, podeszła do stołu, usiadła, nalała wódki do kieliszka. Dyszała z wysiłku, zatchnęło ją i rozkaszlała się głośno. Długo siedziała przy stole. Miała ochotę napić się jeszcze, ale się powstrzymała. Powinna mieć trzeźwą głowę Zupełnie przytomną głowę, jeśli chce swoje zamiary przeprowadzić jak należy. A musi to zrobić. Musi, nie może inaczej być. – Rozstrzygnęliście – powiedziała w kierunku ojca. – Postanowiliście za mnie i za siebie. Nie mam wyjścia, ojciec. Zupełnie nie mam. Wudkiewicz leżał bez ruchu. Oddychał tylko chrapliwie, nierówno, a jego twarz pokrywała się plamami siniaków. – Natalka – odezwał się bełkotliwie. – Daj mi pić. Daj pić, takim słaby... Westchnęła, wstała i podała mu butelkę. Nie miał siły utrzymać jej w dłoniach, musiała pomóc przyłożyć szyjkę do ust. Pociągnął, syknął, gdy ranki na wargach zapiekły od alkoholu. – Dasz sobie radę – powiedział do córki. – Na pewno sobie poradzisz. Jesteś silniejsza ode mnie. Dużo silniejsza. *** Młynarz Wudkiewicz siedział przed domem na krześle, opatulony w kożuch, choć było ciepło. Ale skarżył się, że cały jest połamany i że jest mu zimno. Na głowie nosił sukienną czapkę, podwiązaną dodatkowo wełnianym szalikiem, którego zadaniem było zasłonięcie bolących uszu. – Niech ojciec śpi – powiedziała Natalia. – Przyjdzie dwóch takich, co chcą się nająć, ale sama ich przepytam. – Dwóch? – ucieszył się Wudkiewicz. – To dobrze, bo można wybrać. Lepszego i zdatniejszego do młyna. – Ale jak to chcecie zrobić, gdy w łóżku leżycie? – spytała córka zrzędliwie. – Przecież trzeba ich sprawdzić przy robocie. Na piękne oczy nie wybiorę. Młynarz zamrugał powiekami, twarz mu poczerwieniała.
– Dobrze ja wiem, o czym ty myślisz – zauważył. – Ale nie będzie mi żaden obcy po młynie chodził! Natalia stanęła naprzeciw ojca, ujmując się pod boki. – Nie chcecie pomagać, to nie przeszkadzajcie – zażądała. – Albo macie siły do roboty, albo jesteście na mojej łasce. Jak wstaniecie i pójdziecie do młyna, słowa nie powiem. Ale jak wam sił starcza tylko na gadanie, pilnujcie języka, bo nie tylko jeść nie dam, ale i wódki nie dostaniecie. Młynarz spokorniał natychmiast. Bez pomocy córki nie był w stanie nic zrobić. – Ale jak to tak? – zapytał z żalem w głosie. – To już do kąta mnie odstawiasz, jak zużytą miotłę? Natalia pochyliła się nad ojcem i zajrzała mu w oczy. – Posłuchajcie, ojciec – powiedziała. – We wsi musi być młynarz. Jak nie Wudkiewicz, to kto inny. Jak wam brakuje sił, ja będę zarządzać. Dacie zgodę, bo jak nie, od razu jutro pod kościół was zawiozę na żebry. – Ale jak ty sobie radę dasz, dziewczyno? – spytał zmartwiony. – Najlepiej wiem, ile z tym wszystkim zachodu... Natalia machnęła ręką. – Wy mnie o radę nie pytaliście – zauważyła. – To i ja nie będę. Jak sobie pościelę, tak się wyśpię. A że nie zostawiliście mi wyboru, zrobię jak zrobię. Wy macie trzymać język za zębami, bo przyrośnie wam do podniebienia z głodu i biedy. *** Nie umknęło uwagi Franciszki, że kiedy Ignaś Kalinowski udawał się do młyna, przed wyjściem starannie oczyścił paznokcie i przyczesał włosy. Gdy poprosiła w imieniu Wudkiewiczówny, aby dopomógł w wyborze młynarskiego pomocnika, zgodził się bez oporów. – Natalii to chyba mąż by się już przydał – zauważył tylko. – Zawsze ma coś takiego do zrobienia, czego sama nie potrafi i męskiej pomocy wygląda. Franciszka uśmiechnęła się tajemniczo.
– Może i Ignaś dobrze trafił – zauważyła. – Dwóch jest tych pomocników, a mnie się zdaje że Natalia nie może wybrać po głowie, bo obu ich widzi po sercu... Błysk zaciekawienia pojawił się w oczach Kalinowskiego. – Tak Franciszka uważa? No, no! To koniecznie muszę pójść i zobaczyć tych jej kawalerów. Dwóch jest? Niezły orzech do zgryzienia ma nasza młynarzówna... Idąc ku młynowi, Ignaś Kalinowski pogwizdywał. Zajęty pracami polowymi i robotą w gospodarstwie, uświadomił sobie, że od tygodni nie widział już Natalii. To, że przed kilkoma miesiącami nagabnęła go wprost, czy nie miałby ochoty wziąć jej za żonę, zupełnie mu nie przeszkadzało. Zapytała wtedy szczerze i nie wymagała odpowiedzi od razu. Zaczekam, powiedziała, niech pan Ignaś pomyśli. Pan Ignaś pomyślał, ale odpowiedzi pozytywnej nie udzielił. A nie udzieliwszy jej, był przekonany, że jest ona odmowna i tak powinna być przez Natalię rozumiana. Młody pan Kalinowski trochę się mylił. Niewiele wiedział o sposobie rozumowania kobiet. Nawet i tego nie rozumiał, że myślą zupełnie inaczej, niż się mężczyznom wydaje.
POMOCNIK MŁYNARSKI
Natalia Wudkiewicz stała przed domem, wyraźnie kogoś wyglądając. Na widok nadchodzącego szybko wyszła mu naprzeciw. – Dzień dobry panu Ignasiowi! – wołała z daleka. – Jak to dobrze, że zechciał pan przyjść! – Dzień dobry – ukłonił się Ignaś. – Mówiłem już, że zawsze przybiegnę na wezwanie panny Natalii. Zarumieniła się i od razu skierowała w stronę młyna. Widać było, że i ona przed spotkaniem poświęciła chwilę na staranne ubranie się. Miała na sobie nową białą bluzkę i szarą, długą do ziemi spódnicę, mocno wciętą w talii, z szerokim na pół dłoni paskiem. Włosy, zwykle rozpuszczone luźno, teraz były spięte z tyłu głowy, a tylko dwa małe, zalotne kosmyki powiewały przy czole. Strój panny podkreślał jej zgrabną, powabną figurę, oczy błyszczały, usta uśmiechały się, a kiedy szła, zachęcająco rozchylały się górne brzegi jej bluzki, wykończonej paskami koronki. – Zeszłej niedzieli byłem w kościele – odezwał się Ignaś. – Panna Natalia śpiewała jak zawsze pięknie. Miałem ochotę zaklaskać, ale w kościele nie wypadało... – Dziękuję – odpowiedziała oszczędnie. Zwykle gadatliwa i chętna do rozmowy, teraz była milcząca i prawie poważna. – Co panna Natalia taka zamyślona? – zapytał Kalinowski. – A może gniewa się na mnie? Zatrzymała się i spojrzała mu w oczy. – Chciałam przeprosić za swoje dawne zachowanie – powiedziała. – Myślałam, że to pan Ignaś się pogniewał. Bo jakoś tak widziałam ostatnimi czasy, że mnie unika. – Ja? – zdziwił się. – Ależ skąd! Po prostu roboty było dużo i w ogóle jakoś tak czas szybko przelatuje...
Ruszyła dalej. – To dobrze. Bo naprawdę bałam się, że panicza uraziłam. A ja przecież wtedy, w tamtym co powiedziałam, nie chciałam nic złego... – Nie, nie – zaprzeczył zdecydowanie. – I prosiłem, żeby mi panna Natalia nie mówiła „paniczu”. – Ale inni tak mówią. – Wolę jak panna Natalia zwraca się do mnie inaczej. Wtedy jest tak bardziej po sąsiedzku, po przyjacielsku... – Aha – odpowiedziała Natalia. – Po przyjacielsku bardziej. Przed młynem czekali dwaj młodzi mężczyźni, w których Kalinowski domyślił się kandydatów do pracy. Obaj znali się już z poprzedniej wizyty, ale trzymali się oddzielnie, rozumiejąc że tylko jednemu z nich pisane zadowolenie. – Mogę ocenić ich umiejętności przy robocie – uprzedził Ignaś. – Wszystko inne zależy od panny Natalii. – I bardzo dobrze – odpowiedziała. – Właśnie o pracę mi chodzi. Czekający powitali dziewczynę zdejmując czapki i obaj obrzucili niepewnym spojrzeniem młodego pana Kalinowskiego, usiłując odgadnąć jego rolę u boku ich przyszłej gospodyni. – Pokażcie, co potraficie – zarządził od razu Ignaś. – Metr zboża do zmielenia na dwóch. Ja ocenię, jak wam idzie, a panna Natalia postanowi, z którego będzie więcej pożytku. Choć zaskoczeni takim sposobem zatrudniania do pracy, spojrzeli po sobie i zgodzili się w milczeniu na swego rodzaju zawody. – A wedle jakiej kolejności będziem mleć? – zapytał jeden. Był mniejszy od konkurenta, chudszy, żylasty, ciemnowłosy i ciemnooki. Miał na imię Antoni, pochodził spod Gródka. – A jak chcecie? – spytał Ignaś. Większy, pleczasty Gustaw ze wsi Zwierki, wzruszył ramionami. – Mnie wszystko jedno. Jednakże Antoni nie chciał mu ustąpić pola.
– Wylosować wypada – podpowiedział. Natalia Wudkiewicz nie brała udziału w tych rozmowach, trzymała się z boku, ale pilnie wszystko obserwowała. Teraz zerwała kilka źdźbeł trawy i ukryła je w dłoniach. – Kto wyciągnie krótsze, będzie pierwszy próbował – postanowiła. Zgodzili się bez sprzeciwu. Samo losowanie trwało dość długo. Pierwszy losował Antoni, nie mógł się zdecydować, wybierał jedno źdźbło, potem drugie, wracał do pierwszego. Nie chciał jednak dopuścić kolegi, żeby jego wybór zdecydował za niego. – Mnie wszystko jedno – powtórzył Gustaw spokojnie. Antoni wyciągnął krótszą trawkę, ale był z tego niezadowolony. Ignaś Kalinowski zauważył, że Antoni jest trochę zdenerwowany i pewnie okazałby takie samo niezadowolenie, gdyby w wyniku losowania pierwszy był jego konkurent. – No, to wiemy w jakiej kolejności – oznajmił Kalinowski. – Najpierw spróbuje Antoni, potem Gustaw. Po pół godziny macie, z zegarkiem w ręku. Odwrócił się do młynarzówny. – A panna Natalia to może do domu pójdzie? Po co ma sobie ubrudzić takie ładne ubranie? – Chciałam zobaczyć, jak pracują. – Jeszcze będzie okazja niejeden raz widzieć. Ale, oczywiście, proszę. Poszli na pięterko, na drewniany podest, skąd obsługuje się młyn. Natalia jako ostatnia wspięła się po stromych schodkach, skinieniem dziękując za pomocną rękę Ignasia. Zajęła miejsce na brzegu, dość daleko od rynny, do której wsypuje się ziarno do zmielenia. Było tu stosunkowo niewiele pyłu, ten w większości powstawał piętro niżej. – Lepiej niech panna Natalia założy coś na siebie – podpowiedział Ignaś. – Zwłaszcza włosów szkoda. Albo może jednak lepiej poczekać w domu? Podał jej chustkę, by zawiązała ją szczelnie wokół głowy, chowając
włosy, ale sprzeciwiła się aż takim środkom ostrożności. – Lepiej chyba wyjdę – postanowiła po namyśle. – Pan Ignaś mnie zawoła, jak będzie wiadomo. – Zawołam. Odeszła, stukając pantofelkami po drewnianej podłodze. Patrzyli za nią we trzech i być może wszyscy trzej myśleli o tym samym. Perspektywa pracy dla kogoś tak ładnego i pełnego uroku była bardzo przyjemna. Ignaś klasnął w dłonie. – Zaczynajmy! Każdy robi tak jak umie, jak go uczono. Radzę się nie spieszyć, bo nie chodzi o szybkość, ale o dokładność. Antoni rzucił się do worka z żytem, z łatwością przytaszczył go na miejsce. Potem uruchomił maszynę, a następnie, gdy już grała, wsypał ziarno do przeznaczonej dla niego rynny. Zagrzmiało, zatrzęsło, zatrzeszczało, ziarno zaczęło przesuwać się z rynny pomiędzy kamienie, a te obracając się ścierały je na proch. Mąka szła drugą rynną w dół, owiewana tylko trochę, by pozbyć się plew i różnych zanieczyszczeń, a na dole sypała się do drewnianej skrzynki. Gdy skończyło się mielenie wydzielonej ilości ziarna, mąka z pudła została wstępnie przesiana na wielkim sicie, a następnie zsypana przez Antoniego do przygotowanego wcześniej worka. Ignaś Kalinowski był pod wrażeniem. Antoni rzeczywiście znał się na maszynie, wszystko robił szybko, sprawnie, prawie bezbłędnie. – Bardzo dobrze – pochwalił Kalinowski. Kazał Antoniemu wymieść wszystkie resztki, oczyścić poszczególne części maszyny i sam pilnował, by drugi zawodnik nie miał gorszego startu. – Teraz wasza kolej, Gustaw – mógł wreszcie zakomenderować. Zawodnik przeżegnał się i popluł w dłonie. – W imię Boże! Natalia Wudkiewicz nie wytrzymała jednak niepewności i po pewnym
czasie pojawiła się znowu. Zawody dobiegały już końca. Ignaś Kalinowski podziękował obu kandydatom i poprosił, żeby zeszli na ziemię i tam zaczekali. – Pani majster musi się zastanowić – wyjaśnił ze śmiechem. A gdy odeszli, Natalia z uwagą obejrzała oba drewniane pojemniki, w których znajdowała się świeżo zmielona mąka. Rozcierała ją pomiędzy palcami, próbowała językiem, małą ilość puszczała w powietrzu, by zobaczyć, jak się rozwiewa. – Sama nie wiem... – wahała się. – Obaj chyba dość dobrze się sprawili. Co by mi poradził pan Ignaś? Kalinowski był podobnego zdania. – Obaj znają swój fach – ocenił. – Z obu miałaby panna Natalia wielki pożytek. – Ale którego pan Ignaś radzi? Ignaś przysiadł na beczce. – Ojciec mówi, żeby parobków oceniać nie tylko po robocie, ale i po charakterze – odpowiedział. – Moim zdaniem, ten spokojniejszy byłby lepszym nabytkiem. Jest opanowany, wszystko robi po kolei, o niczym nie zapomina. Antoni zaś jest nerwowy, ręce mu się trzęsą, czasem potyka się o własne nogi. Ale widać, że przejmuje się robotą. To na niego bym postawił. Gustaw, ten drugi, to tylko ramionami wzrusza i mówi, że jest mu wszystko jedno. Młynarzówna westchnęła, nadal nie mogła się zdecydować. – Naprawdę nie wiem – powiedziała z roztargnieniem. – A jak popełnię błąd i potem będę żałować? – No to może trzeba odłożyć wybór – podpowiedział Kalinowski. – Choćby do jutra. Będzie panna Natalia miała czas się zastanowić, może i ojca zapytać... Propozycja spodobała się Wudkiewiczównie. Rzeczywiście wyglądało na to, że nie chce postąpić pochopnie. – A pan Ignaś mi pomoże? – upewniła się. – Porozmawia ze mną
i pomoże wybrać? – Pomogę – zapewnił. – Przecież obiecałem. Kandydatów na młynarzy odesłał na następny dzień. – Jednego panna Natalia zawiadomi – powiedział im. – Tego, którego zechce zatrzymać przy młynie. Jutro. Teraz dziękuje i mówi do widzenia. Byli trochę rozczarowani brakiem rozstrzygnięcia, ale musieli podporządkować się decyzji dziewczyny. Odeszli obaj, obok siebie, ale w milczeniu Ignaś wrócił do młyna. – Poszli. Nie byli zadowoleni, że panna Natalia nie wybrała żadnego. Pewnie myślą, że taka kapryśna i niezdecydowana i sama nie wie, czego chce. – Ja kapryśna? – oburzyła się dziewczyna. – To nieprawda przecież. – Nie mówię, że prawda – wyjaśnił cierpliwie Ignaś. – Mówię, że pewnie tak pomyśleli. Kto wie, czy nie woleliby, zamiast tej próby przy robocie, po prostu znowu wylosować, czyja słomka dłuższa. – Tak? To czemu pan Ignaś mi tego nie podpowiedział, jak tu jeszcze byli? Kalinowski uśmiechnął się przekornie. – A, tak jakoś zapomniałem. Może z tego powodu, że sam chciałem jeszcze z panną Natalią porozmawiać... Oświadczenie to, rzucone niby mimochodem, natychmiast spowodowało milczenie między nimi. Ignaś znowu przysiadł na beczce, zdjął czapkę i wytarł spocone czoło. Natalia zachichotała, bo umazał twarz resztkami mąki. – Co śmiesznego? – spytał. – Teraz to pan Ignaś wygląda jak prawdziwy młynarz! Przesunął dłonią po policzkach, usiłując oczyścić twarz. Śmiała się, gdyż tylko częściowo mu się to udało. – Panna Natalia też jak młynarz – zauważył wesoło. Rozejrzała się, jak gdyby spodziewała się znaleźć lustro, którego
oczywiście nie było w młynie, więc otwartą dłonią przesunęła po twarzy. – A teraz? – Teraz jeszcze lepiej! Śmiał się, gdy nadal próbowała wytrzeć policzki. Nie chciał powiedzieć, w jakim dokładnie miejscu jest ubrudzona. – No i dobrze – odezwała się. – Niech tak zostanie. – Nie, nie – zaprzeczył. – Szkoda takiej ładnej dziewczyny... Natalia Wudkiewicz od razu rozumiała, że to tylko żarty. – E, tam – zauważyła. – Pan Ignaś to tylko tak mówi... – Kiedy naprawdę tak myślę – zapewnił. Z rozmachem uderzył się pięścią w piersi. Biały kurz uniósł się z jego ubrania, na co Natalia ponownie wybuchnęła śmiechem. – Przysięgam! Błaznował, robił miny, kołysał się na beczce, aż spadł z niej na podłogę. Jęknął głośno, a potem nagle przestał się ruszać. – Panie Ignasiu? – zaniepokojona Natalia postąpiła krok do przodu. – Nic się panu nie stało? – Tonę – powiedział Kalinowski i znowu jęknął. – Wpadłem do rzeki i zaraz się utopię! – Nie, nie! – śmiała się. – Proszę nie tonąć. Nie może pan! Przecież ma pan mi poradzić. No i tu nie ma wody! Podniósł się do pozycji siedzącej. – Co bym nie poradził, będzie źle – zauważył poważnym nagle tonem. – Któryś z nich zostanie tu, obok panny Natalii. A panna Natalia jak ta złota rybka w rzece. Każdy by ją chciał złowić. – Nie tak łatwo! – zaśmiała się. – Nie dam się złapać byle komu i na byle co. Ignaś nie wstawał z podłogi. – Jak rybak dobry i cierpliwy, to i złotą rybkę złapie – zauważył. – A pan? – spytała Natalia. – Pan też z wędką gotowy? Kalinowski pokręcił głową.
– Nie o mnie mówimy – wykręcił się. – Tylko o tamtych dwóch. Panna Natalia wybrać jednego musi. Choćby całą noc myślała, jednego musi odrzucić a drugiego nająć. – Całą noc? Bałabym się tu spać. Chyba żeby kto został ze mną. – Kto? – Ktoś odważny. – Ja jestem odważny. Natalia pogroziła mu palcem. – Oj, z pana Ignasia, to wielki uwodziciel. Nie zostałabym z nim sama... – Nie? – zaciekawił się. – A to czemu? Przecież się mnie panna Natalia nie boi. – Nie boję, bo widno – zgodziła się. – A jakby i ciemniej było, też nie jestem straszny – zapewnił. Pokręciła głową. – Panowie Kalinowscy nie mają dobrej opinii wśród dziewcząt – powiedziała. – Bałamucić panny to im idzie bardzo łatwo. Ale jak przychodzi co do czego, uciekają w świat, albo biorą sobie kogo innego. Ignaś podniósł się i znowu usiadł na beczce. – Do mojego ojca panna Natalia pije? – upewnił się. – Wcale nie jestem pewny, że lepiej by zrobił, biorąc Justynę Nowacką. Ona jakaś chora podobno... – Chora od miłowania – wyjaśniła Natalia tonem osoby wprowadzonej w tajemnicę. – Każda by się rozchorowała, gdyby narzeczony jej tak w głowie zawrócił, a potem zostawił z dnia na dzień bez niczego... Ignaś pokręcił głową. – Panna Natalia chyba niedokładnie o tym wie. Ludzie różności gadają, ale niekoniecznie prawdę. – Oni wiedzą najlepiej – upierała się panna Wudkiewicz. – Jak to mówią, gdy ci kilka osób powie, żeś pijany, na pewno to prawda. Podeszła nieco bliżej i Ignaś Kalinowski miał okazję znowu żartować
z jej wyglądu. Uśmiechała się, niby zła na młodego człowieka, ale oboje czuli dobrze, że coś zbliża ich do siebie i przyciąga. – Panu Ignasiowi to tylko żarty w głowie – zauważyła. – A ja tu mam poważną sprawę do załatwienia... – To załatwiajmy – zgodził się. – Panna Natalia musi wybrać człowieka do pomocy. Nie tylko do młyna, ale kto wie, czy jeszcze nie do czego innego. Ten Gustaw, mówiłem, jest za powolny. Jak mu panna Natalia powie, żeby czasem zrobił co innego, miesiąc minie, zanim się domyśli. – A co niby innego miał robić, jak nie we młynie? – zmarszczyła brwi. – No... – zawahał się z roziskrzonymi oczyma. – Jakby pannie Natalii potrzeba było jakiej ochrony, albo może dobrego słowa. Tak to w życiu bywa, że czasem człowiek ma zły dzień i zdałoby się, żeby kto pocieszył, dobre słowo powiedział... – Chyba tak – zgodziła się. – Ten Gustaw coś zanadto jest ociężały. Pewnie najchętniej w kącie leży, jak nie ma wiele do roboty. – Ten drugi znowu nerwowy taki – zauważył Ignaś. – Jak mu panna Natalia zwróci uwagę, gotowy zaraz obrazić się i robotę rzucić.. Nie było gdzie usiąść, wszędzie leżała gruba warstwa pyłu, plewy i drobinki mąki. Jedyne miejsce jako tako oczyszczone znajdowało się na beczce, na której siedział Ignaś i wytarł je siedzeniem. Posunął się teraz, robiąc miejsce dziewczynie. – Niech panna Natalia przysiądzie się – zaproponował. Zawahała się. – Nie wiem, czy to wypada... – Wypada, wypada – zdecydowanie poklepał miejsce obok siebie. – Zresztą, nikt przecież nie widzi. – No, chyba że tak – zgodziła się. Podeszła i przycupnęła, odrobinę tylko, ale dość, by Ignaś Kalinowski poczuł wyraźny jej zapach i by zakręciło mu się w głowie. – Jeszcze trochę bliżej – poradził cicho, bojąc się, że ton zdradzi, jak gwałtownie bije mu serce.
Poprawiła się. – No? – zapytała. – To jak będzie z tymi radami? Bo pan Ignaś to tylko by mówił, jakie mają wady tamci dwaj. Teraz niech powie o zaletach. Kalinowski wzruszył ramionami. – Czy ja wiem? – zawahał się. – Na pewno jakieś mają, ale jak poznać człowieka tak od razu? Co innego popracować z nimi trochę. Gdyby mnie panna Natalia zapytała za kilka dni... – Wtedy to sama wszystko będę wiedziała – zauważyła. Siedzieli w milczeniu. – Mówiłam, że trochę się boję – odezwała się Natalia. – A wie pan Ignaś, czego się boję? – Ciemności – zauważył wesoło. – Ciemności też – zgodziła się. – Ale ja nie o tym. Ja o tym, czego boję się w związku z tymi pomocnikami. – To nie wiem – przyznał się Kalinowski. Natalia pociągnęła nosem. – Ja już rozumiem, jacy są mężczyźni! I to wszyscy jak jeden. Każdy tylko patrzy, żeby wykorzystać niewinną dziewczynę. A jak już taka nie ma żadnego obrońcy, to musowo. No niech pan powie, panie Ignasiu, czy ja nie mam podstaw do obawy? Ojciec chory, mówią, że niedługo umrze. To kto mnie obroni? Wezmę takiego do pomocy, choćby i tego spokojniejszego. To co on zrobi? Będzie pracował pod moją ręką, ale jak długo? Czy nie zechce wykorzystać sytuacji? Będzie mu się zdawało, że jak mu powierzam młyn, to i ja sama też dla niego łatwo przystępna będę... Może tak pomyśleć. Pan Ignaś jest przecież mężczyzną, to niech sam powie. Jakby był na miejscu takiego młynarczyka, to nie chciałby wykorzystać z sytuacji? No, niech pan Ignaś odpowie. Tylko szczerze. W przemowie o mężczyznach zaperzyła się trochę i lekko odwróciła w stronę sąsiada. Ostatnie pytanie padło, gdy patrzyła mu wprost w oczy. – Ja? – bąknął Ignaś niepewnie, a usta nagle zaczęły mu drżeć. – Ja... nie wiem...
– O, gdybyśmy tak zostawali sami w młynie często, albo i w domu. Czy by pan Ignaś nie chciał tego wykorzystać? Mówią, że mężczyzna nie wytrzymuje, jak blisko się znajdzie koło dziewczyny. Jest coś takiego, co go po prostu pcha do niej i nie ma takiej siły, która... – Może ja nie jestem taki – zauważył Ignaś niepewnym głosem. Zaskoczony zobaczył nagle swoją dłoń na ręce Natalii. Zdziwił się, że skórę ma tak gładką. Dotykał dziewczyn ze wsi, o grubych palcach, skórze stwardniałej od roboty. Skóra Natalii była jedwabiście gładka. Młynarzówna jakby tego nie dostrzegała. Jej dłoń leżała nieruchomo na brzegu beczki, jak gdyby nic jej nie dotykało. – Mam radę – szepnął nagle Ignaś Kalinowski. – Mam dobry pomysł... Oczy Natalii Wudkiewicz rozjaśniły się. – Naprawdę? – zapytała, a w jej głosie była radość. – Och, panie Ignasiu! Nareszcie! Gwałtownie rzuciła się ku niemu, zarzuciła ręce na szyję, pocałowała w policzek. Ignaś, choć czekał na coś podobnego, był nieco zaskoczony. Dopiero po chwili złapał dziewczynę w ramiona. Nie wyrwała się, przywarła do niego całym ciałem. Pachniała pięknie i Ignaś czuł zawroty głowy od tej woni. Nie śmiała się już, była zupełnie poważna, na pewno wiedziała, co dzieje się między nimi, a jednak nie uciekła. Ignaś pochylił głowę, głośno wciągał w siebie zapach jej włosów i skóry. – Czy ja się choć trochę Ignasiowi podobam? – spytała szeptem Natalia. Jej dłonie trzymały go za ramiona, gładziły po szyi. – Tak! – zapewnił gwałtownie i gorączkowo całował twarz dziewczyny. Poddawała się, uniosła głowę do góry, by jego usta odnalazły szyję. A gdy wargi mężczyzny zeszły niżej, wypięła ku niemu piersi, z czego skwapliwie skorzystał i sięgnął po nie dłońmi. – Jesteś bardzo piękna! Zaśmiała się cichutko. Kobieta, która wie, jak wywołać w mężczyźnie takie wyznanie. – Piękna? – spytała przekornie. – To czemu nigdy mi pan Ignaś tego
nie powiedział? Całował ją i powtarzał, że jest najpiękniejsza. Wielkimi, spracowanymi dłońmi badał jej ciało szybko, pożądliwie. Nie broniła się, chciała, aby tak robił dalej. Uwolniła się na chwilę tylko, by zrzucić z siebie wierzchnie odzienie. – Czekałam, kiedy wreszcie to zauważysz – oznajmiła. Ignaś patrzył na dziewczynę w bieliźnie przed sobą i nie widział nic więcej. Gdyby go spytano, gdzie jest, pewnie nie umiałby odpowiedzieć. Podeszła do niego, żeby znowu ciasno ją objął i znowu gładził jej ciało rozpalonymi dłońmi. Jej własne także były gorące. Gdy włożyła je obie pod jego koszulę, miała wrażenie, że jej palce parzą. – Chcesz mnie? – spytała. – Na pewno mnie chcesz? Nie odpowiedział słowami, a tylko jego ręce i usta nabrały śmiałości. Uśmiechnięta, zadowolona, radosna rozglądała się po pomieszczeniu. – Nie tu – powiedziała. – Nie tutaj. Tu nie ma gdzie się położyć. Zatrzymał się, zaskoczony. Pochyliła się, pocałowała go w usta. – Lepiej będzie w domu – wyjaśniła. – Wygodniej. Jeżeli naprawdę mnie chcesz, pozwól mi się ubrać. Za szybko mnie rozebrałeś. Nie sprzeciwił się temu, co mówiła. Wydawało mu się, że sama zdjęła ubranie, ale nie miało to wielkiego znaczenia. Widział ją, widział ją prawie nagą i bardzo mu się podobała. Teraz nie mógł dopuścić, żeby się wymknęła. – A tu nie można? – zapytał jeszcze. – W domu nam będzie lepiej – postanowiła zdecydowanym głosem. – Zobaczysz. Szybko narzuciła na siebie bluzkę, poprawiła kołnierz. Ignaś był trochę rozczarowany, ale wiedział, że za chwilę znowu będzie ją miał w objęciach. Oby tylko nie spuścić jej z oka. Żeby nie rozmyśliła się, albo nie uciekła w ostatniej chwili. Wyprostowała się i otwartymi dłońmi sprawdzała całość uczesania. – Zwodzisz mnie – szepnął, starając się nie słyszeć walenia krwi
w skroniach. – Zwodzisz i panujesz nade mną. Zaśmiała się, wyciągnęła rękę i zdecydowanie ujęła jego dłoń. – To chodź – powiedziała. – Chodź szybko. Biegniemy do domu, ojciec na pewno już śpi. A ty w łóżku dostaniesz wszystko, co zechcesz. W moim panieńskim łóżku. *** O świcie Ignaś Kalinowski opuszczał mieszkanie młynarza. – Tylko nie mów nikomu, co tutaj robiliśmy – uśmiechała się Natalia. – Nie powiem, nie bój się – zapewnił, całując ją na pożegnanie. Starając się zachowywać jak najciszej, wyszedł z domu. Młynarzówna obróciła się na bok i sięgnęła po lusterko, leżące na nocnym stoliku. Zobaczyła zmierzwione włosy a wokół ust czerwone piętna od namiętnych pocałunków kochanka. Odłożyła lusterko i dotykając przy tym łokciem piersi, syknęła z bólu. Położyła się w poprzek łóżka, podniosła wysoko nogi, stopy opierając o ścianę. Po jej twarzy błąkał się zagadkowy uśmiech. – No, Franka, teraz zobaczymy! – mruknęła, podpierając biodra rękami, by tak, w prawie pionowej pozycji, zastygnąć na długi czas. – Daj Boże, ja pierwsza wyhoduję ziarenko Kalinowskich. I wtedy zobaczymy, kto lepiej trafił.
Rozdział 2.
PIEKIELNY WITIA
KORALE Sierpień 1911
Ignaś Kalinowski odwiedzał dom młynarza bardzo często. – Tak mi dobrze, jak tu jesteś – mówiła wtedy młynarzówna Natalia. – Szkoda, że zawsze tak nie może być. Spotykali się w jej domu, nie przejmując się wcale obecnością starego Wudkiewicza. Ten zwykle był pijany i nie wiedział, co się wokół dzieje. Ignaś przychodził o różnych porach dnia i przy różnych okazjach – gdy szedł na pole, albo gdy z niego wracał. Szukał pretekstów, by nagle przerwać pracę i biegł do Natalii a ona czekała zawsze z wielką niecierpliwością. Wchodził do domu, już w sieni rzucał się na dziewczynę, niósł ją do pokoju, albo jeszcze tam zaczynał ją rozbierać. Ona za każdym razem witała go uśmiechem i palcem położonym na ustach, co oznaczało, że ojciec znajduje się w sąsiednim pomieszczeniu i wprawdzie śpi, ale jest obecny. Początkowo Ignasia krępowała jego bliska obecność, pamiętał młynarza przecież jako dużego, silnego człowieka i obawiał się, że lada chwila wypadnie zza drzwi, aby swoimi wielkimi rękami wymierzyć karę kochankowi córki. Ale gdy nic takiego się nie zdarzyło raz i drugi, z wolna zaczął się przyzwyczajać. Z czasem nawet odpowiadało mu, że Wudkiewicz przebywa tuż za ścianą. Nawet gdyby czegoś się domyślał albo coś usłyszał, nie miał przecież możliwości przyjść i powiedzieć, co o tym myśli. Był obłożnie chory, więc bez pomocy nie potrafił opuścić posłania. – Nie zwracaj uwagi – powtarzała Natalia. Rozbierała się pospiesznie, wchodziła do łóżka i czekała, aż Ignaś też zrzuci ubranie i przyjdzie do niej. Gdy ją przytulał, drżała w jego ramionach. Od tego momentu bardzo niewiele mówiła, co przypisywał ukrywaniu się przed ojcem. On sam sapał i gryzł poduszkę, żeby głośno nie krzyczeć. Natalia leżała na plecach, uśmiechała się, ciasno obejmowała
go ramionami i cichutko wlewała mu wprost do ucha gorące słowa. Gdy się nią nasycił, zwykle szybko wychodził. Przecież przyszedł tylko na chwilę, idąc do swojej roboty albo z niej wracając. – Też chciałabym coś z tego mieć – powiedziała Natalia Wudkiewicz. – Podobno panowie Kalinowscy są hojni dla swoich kobiet. Tak wszyscy mówią. Czy kupiłeś mi coś ładnego? – Coś ładnego? – powtórzył Ignaś zaskoczony. Jego zdaniem, zadowolenie z młodości i siły było wystarczającą nagrodą. – Coś na pamiątkę – wyjaśniła Natalia. – Widziałam, jaką piękną broszkę kupił twój ojciec dla Franciszki. – Dla macochy? – zdziwił się. – Mój ojciec? Nic o tym nie słyszałem. Młynarzówna roześmiała się cichutko. – A inni gadają. Nie bój się, jeśli mi coś kupisz, nie powiem nikomu, że to od ciebie. Ale będzie mi przyjemnie popatrzeć na prezent, jak kiedy nie przyjdziesz. – Zawsze przyjdę. – Tylko tak mówisz – droczyła się. – Teraz jestem dla ciebie ciekawa, ale kto wie, jak szybko się znudzisz... – Nigdy się nie znudzę! – przysięgał Kalinowski. – Mężczyźni zawsze tylko tak obiecują – wzdychała Natalia. *** Kilka dni wcześniej Franciszka nie wstała z łóżka wcześnie rano. Gdy Michał Kalinowski obudził się, zobaczył zaskoczony, że żona siedzi na brzegu posłania, blada i wymizerowana. – Co się stało? – Tak mi jakoś dziwnie... – mruknęła w odpowiedzi. – Dziwnie? – zapytał. – Co to znaczy dziwnie? Westchnęła dotykając brzucha. – Sama nie wiem. Mdli mnie... Była nieco przestraszona. Pan Kalinowski od razu domyślił się, skąd
złe samopoczucie żony, więc zapytał: – Może przy nadziei jesteś? Franciszka nie potrafiła jednak dać wyraźnej odpowiedzi. – Nie wiem. Mężczyzna wzruszył ramionami. – To kto ma wiedzieć? – Chyba nie jestem – Franciszka to kuliła się, to prostowała. – Ale czuję się jak nigdy dotąd... Po chwili dodała cicho: – Boję się. Nie jestem pewna, co powiesz... Pan Michał pochylił się i z czułością pogłaskał żonę po policzku. – Nie bądź głupia – mruknął z naganą. – Nie ma powodu, żebym nie był zadowolony. Nawet by mi się podobało, żebyś urodziła syna. Franciszka uśmiechnęła się blado. Ulżyło jej, od razu przestało boleć tak dokuczliwie. – Urodzę – obiecała. – Ale chyba jeszcze nie teraz. Bolało mnie, bo najpewniej zjadłam co niedobrego... Kalinowski wzruszył ramionami. – Nie jestem doktorem. Kobiety same najlepiej przeczuwają, co im jest. A przynajmniej powinny. *** Tego wieczora, gdy Franciszka przechodziła do świronka sprawdzić zamknięcie na noc, pan Michał niespodziewanie ją zatrzymał. – Mam coś dla ciebie. Spojrzała, zaskoczona jego poważną miną. Starała się wykonywać wszystko jak umiała najlepiej, żeby nie miał pretensji. Tak nerwowo odzywał się wówczas, gdy nie był zadowolony z tego lub tamtego. Wtedy też miał taką srogą minę. Pokazał jej zaciśniętą pięść, a ona zastanawiała się, czego nie dopilnowała. Teściowa każdego dnia znajdowała powód do krytyki, a co jakiś czas listę zarzutów przedstawiała synowi. Pan Michał powtarzał je,
najczęściej łagodząc nieco pretensje swojej matki. – Nauczy się. Mama też wszystkiego od razu nie umiała. – Wiele czasu jej na tym schodzi. Znowu świronka na noc nie zamknęła. Pewnie chce, żeby nas okradli z zapasów. – U nich we wsi niczego nie zamykają – bronił żony Kalinowski. – Przecież mama wie, że i zamków nie ma w drzwiach. To gdzie się miała nauczyć? Powtórzył Franciszce zastrzeżenia starszej pani i poradził, żeby nie dawała jej powodów do swarów. – Moja matka pamięta dawne ciężkie czasy i może jest trochę przeczulona – wyjaśnił. – Lepiej sprawdź dwa razy, zanim się położysz. Dla świętego spokoju sprawdź. Franciszka nauczyła się postępować w taki właśnie sposób. Choć wieczorem obeszła już gospodarstwo, ruszała w obchód powtórnie, żeby móc kłaść się do łóżka w przekonaniu, że nie zapomniała o niczym ważnym. – Sprawdziłaś wszystko? – zapytał teraz. – Tak, Michale. Pan Kalinowski pokazał zaciśniętą pięść. – A teraz zgadnij, co tu mam? Zaskoczona nie odpowiedziała. Poczuła się bardzo przyjemnie, gdy zrozumiała, że mąż wcale nie jest zagniewany. – Nie wiem – szepnęła. – To coś dla ciebie – powtórzył i otworzył dłoń. Franciszka patrzyła oniemiała. Taka broszka, szeroka, błyszcząca, musiała bardzo wiele kosztować. – Dla mnie? – spytała oszołomiona. – Naprawdę dla mnie? Mężczyzna wzruszył ramionami. – Dla kogóżby innego? – wcisnął jej błyskotkę do ręki. – Jutro załóż do nowej bluzki. Goście będą na kolacji, trzeba żebyś dobrze wyglądała. – Goście? – była zaskoczona. – To chyba ja muszę...
Pokręcił głową. – Nic nie musisz. Wydałem już Finie konieczne polecenia. Ty po prostu masz siedzieć przy stole i dobrze wyglądać. Jeśli nie chcesz, możesz się wcale nie odzywać. Powiedział to i odszedł. Franciszka była wszystkim tak zaskoczona, że zapomniała podziękować za prezent. I za to, że nie nakazał jej rozmowy z obcymi ludźmi, którzy mówią zwykle o niezrozumiałych dla niej sprawach, a przy tym przyglądają się jej z natarczywością. Ciekawskie spojrzenia gości wcale jej nie przeszkadzały, a nawet je lubiła. *** Kilka dni później Ignaś Kalinowski pojechał do Zabłudowa i przywiózł stamtąd wielkie czerwone korale. – Masz – powiedział do młynarzówny, chwytając ją wpół. – Żebyś nie mówiła, że niczego ode mnie nie dostałaś. Natalia Wudkiewicz przymierzyła naszyjnik, ale na jej twarzy nie było zachwytu, ledwie zdobyła się na uśmiech. – Ciekawe, kiedy będę nosić – mruknęła. – Zaraz ktoś zapyta, skąd mam. To co powiedzieć? Ignaś zaśmiał się lekceważąco. – Powiesz, że znalazłaś na polu – poradził beztrosko. – A teraz podziękuj...
WITIA SIDOROWICZ
Witold Sidorowicz był synem Rafała Sidorowicza z Rafałówki i jego żony Anny, bliskich znajomych pana Michała Kalinowskiego. Witia, chłopiec bardzo bystry, o ładnym uśmiechu, nieustannie przyczyniał kłopotów i zmartwień nie tylko rodzicom, ale wszystkim, którzy kiedykolwiek się z nim zetknęli. Sama zapowiedź wizyty państwa Sidorowiczów z synkiem wzbudzała w Kalinówce i innych dworach w okolicy popłoch i oczekiwanie wielkich zniszczeń. Witia Sidorowicz odznaczał się bowiem niebywałą, niespotykaną ruchliwością. Zupełnie nie potrafił spokojnie usiedzieć na miejscu, stale się wiercił, podskakiwał na krześle, biegał po domu, ganiał po podwórzu. Gdy inne dzieci sadzano przy stoliku gdzieś z boku, dając im smakołyki, by przebywały pod okiem dorosłych, ale jednak w swoim towarzystwie, Witii Sidorowicza nie można było tam zobaczyć dłużej niż przez kilka minut. Małego nudziły jakiekolwiek zasady narzucane przez dorosłych, pilnie przestrzegane przez inne dzieci, a już zwłaszcza dziewczynki. Zwykle najstarsza otrzymywała zadanie pilnowania młodszych i brała odpowiedzialność za ich zachowanie. Szybko okazywało się, że jeśli jest pomiędzy dziećmi Witia, żadna nie chce odpowiadać za jego wybryki. Gdy kazano milczeć, Witia mówił, gdy kazano słuchać, Witia śpiewał. Był nie tylko głośny i hałaśliwy, ale też bardzo nieuważny. Stale ze stołu spadały talerzyki, znikały ciastka i orzechy. Choćby porcje łakoci nie wiadomo jak dokładnie podzielono, zawsze dla kogoś z obecnych brakowało, co kończyło się płaczem poszkodowanego i bezskutecznym poszukiwaniem winnych. Zawsze któreś z dzieci odchodziło od stolika zapłakane, pełne żalu i pretensji i zawsze winnym okazywał się Witia. Jeśli sadzano go z dorosłymi przy dużym stole, co najmniej jedna porcja spadała na podłogę, lądowała na zasłonach lub meblach. Witia nie lubił długo siedzieć na krześle i zawsze wybiegał przed dom, niezależnie od pogody i od tego, ile razy mu przykazywano, żeby był
grzeczny. Wybiegał, bawił się we wszystkich możliwych miejscach, zostawiając za sobą ruiny. Urwał wiadro u studni, wystraszył służącą, jeździł na baranie, podpalił stóg, zniszczył ogrodzenie. Parobkowi zabrał czapkę i nie wiadomo jakim sposobem wrzucił ją na dach, połamał kwiaty, zadeptał świeżo skopane grządki, próbując podlewać kwiaty, wylał wodę z konewki na malutkie kurczaki, nazrywał ogórków zupełnie jeszcze małych i niedojrzałych oraz zielonych jeszcze pomidorów, wypuścił kury poza wyznaczone im miejsce, wpuścił psa do zagrody z gęsiami, zgubił kilka drobnych narzędzi, którymi się bawił i tak dalej, i tak dalej. Witia łaził po płotach, niszcząc ubrania, wchodził w kałuże, niszcząc trzewiki i ochlapując błotem kolorowe, świąteczne sukienki dziewczynek. Wspinał się, bez żadnej drabiny, wprost po słupie tak wysoko jak chciał, łaził po drzewach, dachach i kominach, bawił się ogniem, a nożycami do strzyżenia owiec obciął kucharce jeden warkocz. Na pomysły i psoty Witii nie było sposobu. Witia nie słuchał rad, nagan i ostrzeżeń. Nawet jeśli zmuszano go, by złożył obietnicę poprawy, zapominał o niej po dwóch minutach. Jego ruchliwość zagrażała zdrowiu i życiu, gdy właził na dach, albo do pieca, czy też przebiegał tuż przed rozpędzonym powozem. Pan Sidorowicz nie żałował ręki, a także skórzanego paska, zaniepokojony niefrasobliwością syna i jego dążeniem ku samounicestwieniu. Lepszy bity niż zabity – powtarzał, gdy zdejmował dziecko z pieca, z drzewa albo z płotu. Ale to pomagało najwyżej na kilka godzin. Wszelkie prośby i groźby nie robiły na Witii żadnego wrażenia. Prawdopodobnie nie rozumiał niebezpieczeństwa albo też nie umiał się przed nim bronić i właził w najbardziej nieprawdopodobne miejsca, wikłał się w najbardziej niebezpieczne dla dziecka przygody. Dał się uprowadzić Cyganom, których tabor pokazał się w pobliżu, zaciekawiony ich muzyką i kolorowymi strojami. Boleśnie ugryzł ojca, gdy ten, przestraszony, odszukał go wieczorem o ładnych kilka wiorst od domu. Chodził w nocy po lesie, po rzeczce próbował żeglować na drewnianej furtce do chłopskiego
obejścia, taplał się w bagnie w poszukiwaniu dzików, żeby się przekonać, czy młode są pasiaste. – Gdybym miała takie dziecko, nie wiem, co bym zrobiła – mówiła z westchnieniem ulgi każda matka w okolicy, zezwalając swoim pociechom na więcej, niż pozwoliłaby, gdyby nie istniał Witia Sidorowicz. Kiedy Witia miał około siedmiu lat, zaczął wędrować. Wychodził z domu i biegał po okolicy niczym nieokiełznany źrebak, zaciekawiony wszystkim, zupełnie nieobliczalny i swawolny. Ojciec wiele razy musiał się za nim uganiać po polach i lesie, odnajdując synka w sąsiednich miejscowościach, na progu domów obcych ludzi, w stogach albo stodołach. Na szczęście Witia nie wiedział o istnieniu wielkiego miasta, bo gdyby wiedział, do tej pory zagubiłby się w nim bez śladu. Niektórzy uważali, że byłoby to nie najgorsze rozwiązanie. Bowiem wszyscy sąsiedzi współczuli panu Sidorowiczowi posiadania takiego dziwaka. Doradzali, jak postępować, ale ich rady nic nie były warte, pan Rafał wypróbował już dawno wszelkie znane sposoby – prośby i groźby, kary i zachęty. Powszechnie uważano, że dla samego chłopca byłoby lepiej, gdyby nie istniał. Panowało przekonanie, że chłopak źle skończy – wpadnie pod kierat, ręce poucina mu kosa lub sieczkarnia, zostanie stratowany przez konie lub bydło, utonie w studni, spadnie z dachu. Taki koniec wydawał się oczywisty i stanowił tylko kwestię czasu. Nie mogło przecież zdarzyć się, że ktoś taki jak Witia uchował się w zdrowiu, podczas gdy w wypadkach ginęły dzieci spokojniejsze, bardziej na siebie uważające, którymi rodzice opiekowali się skuteczniej. – On nie skończy dobrze – powtarzano. – Nie umrze w swoim łóżku. Tragiczna śmierć to jego przeznaczenie. Piekielny Witia to było przezwisko, które szybko zyskało uznanie wśród mieszkańców okolicy i miało przylgnąć do Sidorowicza na zawsze. W Kalinówce Witia Sidorowicz wlazł na szczyt dębu za stodołami. Dąb był stary, gruby w obwodzie i bardzo wysoki. Witia, odznaczający się wprost małpią zręcznością, z wielkim upodobaniem łaził po drzewach
w poszukiwaniu ptasich gniazd. Tym razem wszedł tak wysoko, że nie było mowy, by ktokolwiek podszedł do niego na wyciągnięcie ręki. Gałęzie, na których siedział, wyglądały na bardzo cienkie, nie utrzymałyby żadnego dorosłego człowieka. Obawiano się, że spadnie i skręci sobie kark. Sądzono, że jest przestraszony i boi się zejść, ponieważ nie reagował na wezwania. Wejście okazało się znacznie łatwiejsze od zejścia. Na dole kobiety załamywały ręce, mężczyźni ze srogimi minami grozili i prosili. Witia nie zareagował i nie ruszył się z miejsca. Ignaś Kalinowski kazał przynieść najdłuższą w gospodarstwie drabinę, ale ta sięgała ledwie do połowy pnia. Ktoś musiałby wejść po niej, a potem wdrapać się do dzieciaka po gałęziach. Nie było jednak nikogo, kto potrafiłby dokonać takiej sztuki. Ignaś kazał sprowadzić również wóz wypełniony sianem i postawić go pod drzewem, na wypadek, gdyby dziecko spadło. Może akurat trafiłoby na miękkie podłoże i nie połamałoby sobie rąk i nóg. – Panie Boże, ratuj! – błagały kobiety. Okazało się jednak, że Witia wcale nie jest przestraszony. Widząc przygotowania do zdjęcia go z drzewa siłą lub sposobem, zaczął wdrapywać się wyżej. Wszedł tak wysoko, że nie było możliwości, aby ktokolwiek miał do niego dotrzeć. Ignaś wszedł na drabinę, następnie wlazł kilka metrów wyżej, oparł się na jednym z konarów i stamtąd próbował prowadzić negocjacje. – Zejdź – nakazał chłopcu. – Dosyć tej zabawy. Zrobisz sobie krzywdę. – To zrobię – lekko odpowiedział Witia. – Ale nie zejdę. Jego ojciec i domownicy Kalinówki stali gromadą pod drzewem, prześcigając się w wymyślaniu sposobów zachęcenia dziecka do zejścia. Matka brała na litość, ojciec na groźby. Najbliżej sukcesu była kucharka Fina, która spróbowała zachęcić chłopca łakociami. – Są takie dobre ciastka z marmoladką. I pączki. Zejdź. Witia nic.
– Piernik czekoladowy. Witia zastanawiał się przez chwilę. – Lubię pączki, ale nie zejdę. – Ale babki to chyba dawno nie jadłeś? – kusiła kucharka. – Świeżutkiej, specjalnie dla ciebie upieczonej? Tu Witia zaciekawił się naprawdę. – Jaka to babka? – zapytał. Ignaś powtarzał odpowiedź chłopaka tym, co stali na dole. – Pyta, jaka babka. Fina odpowiedziała: – Cytrynowa. Ignaś powtórzył chłopcu: – Cytrynowa. – Najbardziej lubię cytrynową – zgodził się Witia. – Mówi, że najbardziej lubi cytrynową – zameldował Ignaś. Wywołało to poruszenie wśród zebranych. – Doskonale! – ucieszyła się pani Katarzyna i zaraz posłała wiadomość do kuchni, żeby dziewczyna podkuchenna przygotowała, co potrzeba. Witia Sidorowicz, dowiedziawszy się, że cytrynowej babki jeszcze nie ma, a trzeba ją dopiero upiec, postanowił, że jednak nie zejdzie z drzewa. – Jak nie ma, to trudno – krzyknął do nich, wychylając się pomiędzy gałęziami. Zamarli z przerażenia, bo gałąź wygięła się niebezpiecznie i zakołysała. – O Jezu! – jęknęła pani Anna Sidorowicz. – Przecież on spadnie! Na pewno spadnie. Nie mogę na to patrzeć. – Zabiję smarkacza! – obiecał pan Sidorowicz. Witia nie uległ namowom, płaczowi matki, groźbom ojca, prośbom ciotek, wujków, służby, rozmaitym zachętom i obiecankom. Sytuacja stawała się coraz poważniejsza. Dzieciak siedział na drzewie już godzinę i należało się obawiać, że wkrótce opuszczą go siły, a gdy tak się stanie, przestanie być uważny, w efekcie puści gałąź i spadnie na ziemię. Upadek
z tej wysokości musiałby zakończyć się w jeden sposób. Całe towarzystwo bezradnie kręciło się pod drzewem. – Co robić, dobry Boże?! Co robić? Pan Sidorowicz był tak zrozpaczony i tak zawstydzony, że całkiem zatracił poczucie rzeczywistości. Wołał do pana Michała o strzelbę, żeby tego okropnego dzieciaka strącić niczym głuszca. – Ojciec nie trafi – zauważył Witia lekceważąco. Pani Sidorowiczowa płakała i tłumaczyła wszystkim, że nie jest przeciwna zamiarom męża umieszczenia chłopca w specjalnym zakładzie wychowawczym. Do niedawna miała wątpliwości, ale teraz, sami państwo widzicie, doprawdy nie ma chyba innego wyjścia. Nie po raz pierwszy opowiadała, że żadne metody nie pozwalały utrzymać Witii w domu. Nawet zamykany w pokoju, jakimś sposobem prędzej czy później wymykał się spod opieki. Pan Sidorowicz strawił wiele godzin na wymyślaniu kolejnych zasadzek, argumentów i kolejnych kar. Nic nie pomagało. – Po kim on to ma? – zastanawiał się zupełnie bezradny. Czas płynął, Witia siedział na drzewie i nic sobie nie robił z ich przerażenia i ich zachęt. A obiecano już mu wszystko. Ciastka, cukierki, orzechy, samochodzik strażacki z drabiną, nową czapkę z daszkiem, a nawet i rower, taki specjalny, tylko dla dzieci. Witia odrzucił wszystkie pokusy. – Nie zejdę! – Przecież nie możesz tam siedzieć do nocy – zauważył Ignaś Kalinowski. – Właśnie że mogę! – Ale kiedyś będziesz musiał zejść. – Nigdy nie zejdę! – Nigdy? Umrzesz z głodu. – To umrę! Pan Michał Kalinowski uważał, że jedynie głód może skłonić chłopca
do zmiany planów. Przekonał wszystkich, aby odeszli spod drzewa i udali się na podwieczorek. Tak uczyniono, ale tylko na niby, wszyscy schowali się za stodołą. Nie wzięli jednak pod uwagę, że Witia ze swojej wysokiej pozycji dobrze ich widzi i natychmiast przejrzy ich zamiary. Wrócili więc pod drzewo, by po kilkunastu kolejnych minutach znowu próbować odejść. – Kiedy zobaczy, że nikt się nie interesuje jego wygłupami, sam zejdzie – przekonywał Kalinowski. – Głód go zmusi. Odeszli, ale pani Sidorowiczowa nie wytrzymała próby i zaraz wróciła na poprzednie miejsce. – Nie mogę znieść myśli, że coś mu się stanie. Ponownie stanęła pod dębem i zaklinając na wszystko, płacząc i wygrażając, spędziła pod drzewem następne pół godziny. Witia był nieczuły na jej pytania i konstatacje, że nie ceni sobie rodziców, nie kocha ich i nie szanuje. – Co robić? – pytała tymczasem pani Katarzyna. – Radź, Michale. Musi być jakiś sposób. Musi być. Przecież dzieciak nie będzie nocował na drzewie! Po ciemku spadnie, a jego śmierć obciąży na zawsze nasze sumienia. Ale pan Michał nie znalazł dobrej rady. Sytuacja zdawała się nie do rozwiązania i zostawało już tylko zdać się na rozstrzygnięcie, które przyniesie Boża wola. – Nic nie pomaga. – Ani prośby, ani groźby. – Spadnie jak nic! – Boże, poddaj jaki ratunek! – W końcu sam zejdzie albo zleci – ocenił pan Michał ponurym głosem. – My nic nie możemy zrobić. Tymczasem pan Zdzisław Skórnicki ze Złotnik, jak zawsze nienagannie elegancki, przyjechał do Kalinówki na obiad w towarzystwie swojej córeczki. Wysiadł z powozu i zdziwiony przystanął na podwórzu, gdzie nikt go
nie witał i w ogóle nie było nikogo. Zaskoczony takim przyjęciem, w pierwszej chwili pomyślał, że pomylił termin, a nawet, że to jakaś towarzyska demonstracja, ale odrzucił to przypuszcczenie, bo i ze służby nie zobaczył nikogo, kogo mógłby zapytać o przyczyny wyludnienia. Po chwili usłyszał jakieś odgłosy z głębi podwórza i zaintrygowany skierował się w tamtą stronę. Zobaczył wielkie zgromadzenie pod wysokim dębem i pospieszył z obawą, że mogło wydarzyć się jakieś nieszczęście. – Witaj panie Zdzisławie! – wyszedł mu naprzeciw zatroskany Michał Kalinowski. – Wybacz, że o tobie zapomniano, ale mamy tu akurat wielki kłopot... Pan Skórnicki bywał w Kalinówce, jego córka bawiła się z małym Sidorowiczem, oboje dobrze znali kłopoty z Witią, więc od razu zorientowali się w sytuacji. – Długo tam siedzi? – zapytał Skórnicki, witając się z panią Katarzyną i ze wszystkimi obecnymi po kolei. – Ze dwie godziny. Nie mieli już żadnej nadziei na dobrą radę, ale powitali nowego człowieka pomiędzy sobą, jakby przywiózł jakiś sposób. Omawiali z przejęciem i już z nerwowym znużeniem położenie, w jakim postawił ich wszystkich ten nieznośny chłopak. – Nie rozumiem, czemu on to robi – biadolił ojciec Witii. – Nie rozumiem. Dziewięcioletnia córka pana Skórnickiego, rudowłosa i piegowata Haneczka, znała wyjaśnienie, ale została ostro skarcona, gdy je przedstawiła. – On tak się bawi – powiedziała Haneczka z przekonaniem. – Witia inaczej nie umie. Rodzice go nie nauczyli. Pan Skórnicki skrzyczał córkę za niestosowne odezwanie się, przepraszał pana Sidorowicza i jego żonę za pochopną opinię Haneczki. Ją samą przywołał do porządku, zapowiadając, że za podobne zachowanie w przyszłości zostanie pozbawiona deseru.
Zajęci rozmową i prawieniem grzeczności wszyscy na chwilę jakby zapomnieli o Witii. Tylko kucharka Fina wzięła stronę dziewczynki i zamruczała do siebie: – Biedny Witia! A może on potrzebuje prawdziwej matki?
FRANCISZKA
Ratunek przyszedł od Franciszki, która była nieobecna od rana w domu, bo tej niedzieli wybrała się do Nowosadów, aby odwiedzić chorującego ojca. Wróciła w porze obiadowej, akurat gdy wszyscy domownicy Kalinówki, goście i sąsiedzi lamentowali nad tym, co się stanie, gdy gałąź pod Witią się załamie, a on sam spadnie na ziemię. Franciszka natychmiast zorientowała się w sytuacji. Podeszła do męża i ku jego zaskoczeniu oznajmiła: – Niech wszyscy stąd odejdą, to on zejdzie. – Jakim sposobem? – nie uwierzył pan Kalinowski. Nie odpowiedziała, czekając aż spełni jej prośbę. Pan Michał powtórzył skierowane do wszystkich wezwanie, aby udali się do dworu na obiad. Posłuchali z ociąganiem, nikt już chyba nie wierzył w raz zastosowany podstęp. Ale tym razem się udało. Parobek Pietrek widział to na własne oczy. Franciszka podeszła do drzewa, zagwizdała, a potem coś zawołała. Nie minęła chwila, gdy niesforny Witia Sidorowicz znalazł się na ziemi. Niczym najposłuszniejsze dziecko na świecie wziął Franciszkę za rękę i poszli oboje w kierunku dworu. Pozostali nie zdążyli jeszcze dotrzeć na miejsce, bo idąc oglądali się za siebie, zaciekawieni sposobem, jakiego użyje Kalinowska. Ku ich zaskoczeniu, już po chwili mogli odetchnąć z ulgą na widok Witii idącego obok Franciszki. Jego rodzice rzucili się naprzód, aby go wyciskać z radości, co przyjął z wielką niechęcią, ani na chwilę nie wypuszczając dłoni z ręki Franciszki. Pan Sidorowicz chciał przy okazji trzepnąć synka w ucho, ale Witia był dobrze wyćwiczony w unikach i łatwo się uchylił. Ojciec nie powtórzył próby, być może w obawie, że chłopak się przestraszy i znowu wejdzie na jakieś wysokie drzewo albo w inne równie niedostępne miejsce. Przy obiedzie Witia nie był jednak obecny, co przyjęto z zadowoleniem.
Przebywał gdzieś w głębi domu pod opieką Franciszki. Jednym z głównych tematów rozmowy było oczywiście zachowania niesfornego chłopca. Każdy z obecnych udzielał rodzicom porad dotyczących wychowywania, ponieważ wszyscy się zgadzali, że tak dalej być nie może. Wszyscy też uważali, że należy zastosować środki jak najbardziej radykalne. Pan Sidorowicz, jak się okazało, podjął już nawet konkretne kroki. – To będzie dla niego odpowiednie miejsce – opowiadał, zdecydowany na umieszczenie tam syna w najbliższym czasie. – Zakład Wychowawczy dla Chłopców, prowadzony przez doktora Meierbachera. – Bardzo dobry zakład – przytaknął Kalinowski. – Godna zaufania prywatna instytucja naukowa, utrzymywana dzięki pomocy naszych znakomitych obywateli. Sidorowicz skinął głową. – Sam dawałem składkę na imprezach charytatywnych – przyznał się. – Nie sądziłem wówczas, że urządzenia tego zakładu posłużą w przyszłości mojemu synowi... Czysto, schludnie, dyscyplina wzorowa, dobra opieka nie tylko nauczycieli, ale i lekarza. Kosztuje co nieco, ale chcemy, żeby miał dobre warunki. Żona sprzeciwiała się początkowo, że chłopak będzie wychowywany bez rodziców, ale drodzy państwo, jak sami widzieliście, inaczej nie można. Po prostu się nie da. Pani Anna Sidorowicz potakiwała głową. – Teraz to już zupełna katastrofa – powtarzała. – Całkowita! On kiedyś do studni wpadnie dla zabawy! Jesteśmy u kresu wytrzymałości... Witia miał dziewięć lat. Jego rodzice twierdzili, że chłopak z każdym rokiem robi się trudniejszy, a oni żadnym sposobem nie mogą dopatrzyć się w nim choćby najmniejszych efektów dobrego, domowego wychowania. – Został nam tylko ten zakład – przekonywał pan Sidorowicz, z czym rozmówcy zgadzali się bez zastrzeżeń. – Przyda mu się trochę dyscypliny i rygoru – poparła pomysł pani Katarzyna Kalinowska. – Czy nie mam racji, Michale?
– Naturalnie, mamo – zgodził się Kalinowski. – Dyscyplina jest ważna w wychowaniu, każdy to wie. Zobaczmy, jak to wygląda w szkołach niemieckich albo angielskich. Nie mają tam wielkiego pobłażania dla szaleństw młodych ludzi i potrafią okiełznać gorące charaktery. Zatem, co jest dobre tam, zapewne nie jest gorsze i tutaj. Nie jestem zwolennikiem kar cielesnych, choć sam je w swoim czasie odbierałem. Jednakże czasem nie ma innej metody. – Właśnie – podchwycił pan Sidorowicz. – Nie ma żadnej innej. Postanowiłem nie czekać dłużej i w przyszłym tygodniu zawiozę Witię do Białegostoku. *** Witia Sidorowicz liczył się tylko z Franciszką. Był bardzo drobnej budowy, z wyglądu dawno mu najwyżej sześć lat, choć był prawie o cztery lata starszy. Przez rodziców był długo uważany za zupełnie małe dziecko, tym bardziej że także wiele jego zachowań można zaliczyć do dziecinnych. W domu zachowywał się często tak, jakby miał ledwie kilka lat. Chciał się przytulać, być pocieszany, pieszczony, doglądany. Matka mu tego nie zapewniała, bo pani Anna była chłodną, surową kobietą. Należała do zwolenniczek wychowania na odległość, i uważała, że dziecko pierwszy okres życia powinno spędzać przy mamce. Gdy kiedyś jej mąż wspomniał, że mogliby mieć jeszcze jedno dziecko, zmarszczyła nos i stanowczo zaprotestowała. – Przez tego jednego urwisa prawie już nie mam talii – zauważyła. – Nie życzę sobie być jeszcze grubsza. Od wizyty w Kalinówce tej wiosny Witia za swoją matkę uznał Franciszkę. Czemu wybrał akurat ją, nie wiadomo. Tylko ona jedna miała posłuch u niesfornego chłopaka, przy czym nie uzyskała go siłą czy perswazją. Samo się tak zrobiło. Może miało tu znaczenie, że Franciszka niemało czasu poświęciła na opiekę nad młodszymi siostrami, więc potrafiła dotrzeć do Witii.
Nie od razu też zrozumiano, że Witia, przyjeżdżając do Kalinówki, przede wszystkim szuka Franciszki. Jak dawniej bawił się, biegał, ganiał, krzyczał. Ale nie interesowały go już zabawy z rówieśnikami, nie znajdował dla siebie właściwego towarzystwa. Innym dzieciakom za bardzo zależało na całości i czystości strojów, żeby mogły być dla niego dobrymi kompanami. Kiedy Witia przyjeżdżał do Kalinówki i zastawał w niej Franciszkę, zachowywał się jeszcze jako tako, ponieważ liczył się z jej zdaniem. Gdy była nieobecna, zachowanie chłopca stawało się nieznośne i Witia po prostu szalał. Przy Franciszce Witia Sidorowicz mógł bawić się jak zupełnie małe dziecko. Wkładał jej rękę w dłoń albo wdrapywał się na kolana, co bardzo lubił. Ona śmiała się, ale nie broniła. Kołysała i czasem nuciła do ucha jakąś piosenkę. Dotyk Franciszki działał na chłopca jak zaczarowany. Gdy brała go na ręce, natychmiast uspokajał się i, bywało, że zasypiał. Zasypiając trzymał ją za rękę, za palec albo za ucho, za jakikolwiek kawałek ciała, żeby czuć jej ciepło i jej obecność. Czasem próbowała go odłożyć gdziekolwiek, na łóżko, na piec w kuchni czy krzesło, ale wtedy budził się natychmiast i okazywał rozdrażnienie. Gdy ktokolwiek inny chciał wziąć Witię na ręce, chłopiec reagował agresywnie. Wierzgał, krzyczał, albo nawet gryzł. Szybko nauczono się, że dla własnego bezpieczeństwa nie należy wchodzić z nim w bliskie kontakty. Lato było upalne i każdy, kto tylko mógł, szukał chwili wytchnienia w cieniu lub pod dachem, aby choć przez krótki czas odpocząć. Franciszka, która razem ze służbą wstawała bardzo wcześnie rano, wykorzystywała czasem fakt, że teściowa regularnie oddawała się poobiedniej drzemce i sama zażywała podobnej sjesty. Oczywiście nie zawsze, nie wtedy, gdy miała wiele roboty, ale w dni wolne od pracy lub czasem i w inne, zwłaszcza gdy Michała nie było w domu. Kładła się na chwilę w sposobnym miejscu, czasem w sadzie, czasem zaś w świronku lub
w szopie, za posłanie mając derkę lub siano. Jeśli w Kalinówce przebywał Witia Sidorowicz, przychodził i kładł się obok Franciszki, uśmiechnięty i szczęśliwy. Kiedy pod wieczór państwo Sidorowiczowie zbierali się do powrotu, Witia chował się, a odnaleziony wierzgał i trzeba go było siłą pakować do bryczki. Był jeszcze za mały na to, aby znaleźć naprawdę trudną do odnalezienia kryjówkę, to miało dopiero nadejść. Na razie chował się w szafie, pod łóżkiem lub w stodole czy szopie, skąd łatwo go było wyławiano. Franciszka szła tam, gdzie spodziewała się go znaleźć i umiała namówić do powrotu argumentem, że niedługo ponownie przyjedzie do Kalinówki. Ta perspektywa była zresztą dla Witii interesująca także w domu w Rafałówce. Starał się być grzeczny, ponieważ tylko pod takim warunkiem ojciec godził się zabrać go znowu do Kalinowskich. Witia obiecywał i starał się, ale zwykle dość szybko jego chęci spełzały na niczym. Pan Sidorowicz złościł się i krzyczał, że za karę nigdzie go nie zabierze, ale po pewnym czasie kazał zaprzęgać i jechali do Kalinówki. Najczęściej były to wyjazdy tylko ojca i syna, bo pani Anna Sidorowicz wolała zostać w domu, odpoczywając od piekielnego dziecka. – Jak ty to robisz? – mówił do żony pan Michał z wielkim uznaniem. – To sztuka, której poza tobą nikt nie potrafi. Franciszka uśmiechała się niepewnie. – Sama nie wiem. Dzieciak lubi, żeby mu pośpiewać albo zagwizdać... – Zagwizdać? – dziwił się Kalinowski. – To trzeba poradzić panu Rafałowi, żeby kupił gwizdek. Franciszka pokręciła głową. – Witia lubi ciche gwizdanie – wyjaśniła. – Ludzkie. Podziw dla Franciszki za zdjęcie z drzewa małego Sidorowicza okazał także Ignaś Kalinowski. – Franciszka to ma chyba jakiś dar – powiedział. – Pół dnia biegaliśmy za chłopakiem, a Franciszka przyszła, gwizdnęła i już. Jak własne dzieci będzie mieć, to pewnie nigdy nie zazna od nich kłopotu...
Spojrzała spłoszona. Czyżby Michał zdradził synowi, że podejrzewała u siebie ciążę? Ale młody Kalinowski mówił już o czym innym. – Jak ojciec? – zapytał. – Chyba nie bardzo chory? Franciszka coś szybko wróciła... – Czuje się całkiem zdrowy – odpowiedziała. – Nie było po co tam zostawać. Nie miała ochoty opowiadać szczegółów swojej wyprawy do Nowosadów. Wprawdzie często wspominała ojca i kilkakrotnie zapowiadała, że się wybiera odwiedzić chorego, ale zawsze jakaś pilna sprawa stawała jej na drodze. W końcu jednak wybrała się piechotą do rodzinnej wioski. Do Nowosadów szła z pewnymi oporami. Zadra w stosunku do ojca tkwiła w niej głęboko, choć wiele razy próbowała go przed sobą usprawiedliwić. Józef Lulewicz chciał dobrze, wydając ją za Michała Kalinowskiego, ale postąpił wbrew jej woli, zmusił, nie słuchał próśb ani lamentów. Po pewnym czasie lepiej go rozumiała i nie miała wielkich pretensji, choć zdała sobie sprawę, że nigdy już nie będzie czuła do ojca takiego przywiązania i szacunku jak niegdyś. Powinna go odwiedzić, tak podpowiadało poczucie obowiązku, odwiedzić i tyle. Nie zamierzała tam zostawać długo, nie miała chęci wysłuchiwać Józefa Lulewicza, zwłaszcza gdyby kazał się jej tłumaczyć, dlaczego nie pokazywała się tak długo. Ale obawy Franciszki okazały się niepotrzebne. Spotkali się na ścieżce wśród pól, zanim Kalinowska dotarła do wioski. Józef Lulewicz stał na skraju wsi, z głową zadartą ku chmurom, nieruchomy jak kamień, wpatrzony w niebo. Miał na sobie swój stary strój z grubo tkanego płótna, a wiatr rozwiewał poły ubrania. Sylwetka ojca bardzo przypominała Franciszce stracha na wróble. – Niech będzie pochwalony, tatko! – zawołała podchodząc. Józef Lulewicz opuścił wzrok z nieba na ziemię, zobaczył córkę i uśmiechnął się na powitanie.
– Na wieki wieków, Franka. Gdzie to idziesz? – Do was, tatko. Słyszałam, że chorowaliście... Ojciec machnął ręką. – Takie tam i chorowanie! – mruknął lekceważąco. – Poleżałem trochę i wydobrzałem. Córki miały o mnie staranie. Dobre córki. Zrozumiała przytyk. Ojciec skarżył się, że choć był chory, najstarsze dziecko nie odwiedziło go wcale. Zaczęła się tłumaczyć robotami we dworze, obowiązkami, wreszcie odległością. Wysłuchał, przyglądając się jej badawczo, a gdy patrzył, Franciszkę ogarniał coraz większy wstyd. – No, no – powiedział wreszcie Lulewicz. – Wszystko dobrze, dzięki Bogu. Nie mam pretensji, teraz ty wielka pani we dworze. Wiadomo, że nie masz kiedy... Franciszce zrobiło się przykro, bo w słowach ojca i jego zachowaniu wyczuwała chłód i ani odrobiny serdeczności. – Taka byłam zajęta... – wyszeptała. – Wybaczcie, tatko. Józef Lulewicz zdjął czapkę i ukłonił się przesadnie nisko. – Nie ma co wybaczać – powiedział, nie patrząc na córkę. – Zwykła to przecież rzecz, że dzieci nie szanują rodziców. Zwykła rzecz. Odwrócił się plecami i bez pożegnania odszedł w kierunku wioski. Franciszka została pośrodku pola, zaskoczona i zdziwiona. Chciała zawołać za ojcem, ale nie wiedziała, co ma powiedzieć. Nie zawołała. Długo chodziła po polach, żeby nie tłumaczyć nikomu, czemu wróciła tak wcześnie. Wybrała się przecież na cały dzień, a nawet nie doszła do Nowosadów. Ale wszyscy byli zajęci Witią i poza Ignasiem nikt nie zapytał o jej wycieczkę.
IGNAŚ
Zostań – mówiła córka młynarza, przeciągając się w łóżku. – Jeszcze zostań. – Nie mogę być długo – tłumaczył się Ignaś Kalinowski. – Roboty huk, wszystko na mojej głowie. Ale przyjdę jutro. – Nie zapomnij – uśmiechała się. Lubiła stawać przed nim naga, żeby ją podziwiał i zachwycał się jej budową, gładką skórą, kształtem pełnych piersi i ud. – Naprawdę jestem taka ładna, jak powiedziałeś wtedy we młynie? – Jesteś bardzo ładna. – I nie mówisz tylko tak sobie? – Jesteś jak jaka księżniczka. Mógłbym na ciebie patrzeć i patrzeć. A jak patrzę, to mi się robi tak przyjemnie, że aż strach. – Wcale się nie boisz – droczyła się. – To mnie strach z tego wszystkiego, co ze mną wyprawiasz. Natalia nie miała wcześniej żadnego mężczyzny, więc jej upodobanie do pieszczot Ignasia było ogromne. Pierwsze spotkanie okupiła oczywiście bólem, ale nie był on tak wielki, jak sobie wyobrażała. Szybko minął, zaraz potem wcale już o nim nie pamiętała. – Wszystko wiesz, co i jak zrobić – zauważyła za pierwszym razem. – To bardzo dobrze. – Mężczyzna powinien umieć – rzucił Ignaś zuchowato. Nie miał aż tak wielkiego doświadczenia, żeby zadowolić wymagającą kobietę, ale Natalia należała przecież do początkujących i łatwo mu przyszło zrobić na niej wrażenie. Ignasiowi zdarzyło się już kilkakrotnie pieścić z wiejskimi dziewczynami, mógł więc uchodzić za młodego człowieka, który ma praktykę. Była wprawdzie specyficzna, wiejska, która tylko w pewnym sensie nadawała się do kontaktów z panną z lepszej rodziny. Wiejskie dziewczyny często nie robiły wielkich ceregieli. Przynajmniej
on tak myślał. Ignaś od dziecka lubił prace w polu, od wiosny do jesieni więcej czasu spędzał na powietrzu niż w domu. Już jako dziecko poddawany był pokusom, a w wieku pacholęcym zaczął gromadzić wiadomości o drugiej płci. Dziewczyny i kobiety pracowały często podkasane, nieustannie schylone nad burakami czy kartoflami. W pole wychodziły ubrane, z przykrytymi włosami, z nogami zasłoniętymi do kolan przed chwastami czy klującymi ścierniskami. Ale szybko się zorientował, że pod spódnicami, których miewały nawet po kilka, nie nosiły bielizny. To odkrycie miało daleko idące konsekwencje. Kiedy miał czternaście, piętnaście lat, stale był podmiotem zaczepek. Przy sianokosach czy przy żniwach, wszędzie tam gdzie kobiety pracowały grupami na kalinowskich polach, panicz Ignaś wzbudzał zainteresowanie. Nie był tak piękny jak ojciec, ale za to młody i wesoły. Niektóre podejrzewały, że jest jeszcze niewinny i tym bardziej chciały go od tej niewinności wyzwolić. Nie było dnia, żeby nie padały pod jego adresem żarty, albo i wprost zachęty, gdy podczas przerwy w pracy siadali wszyscy dla posiłku czy odpoczynku w cieniu kop siana czy dziesiątków zboża. – Co ty, Celka, tak się wystawiasz? – pytała jedna dziewczyna drugą. – Tak tym tyłkiem kręcisz wprost pod nosem panicza. Uważaj, bo jak co zobaczy, to może popaść w zadziwienie. Młody jest przecież i niewinny. – Ja kręcę? – dziwiła się tamta. – Tylko przechodziłam. – Przechodziłaś? To czemu tyłkiem tak zarzucasz? – Sama zarzucasz, Hela. A panicz Ignaś to na pewno niejedno już widział. Panowie wcześnie zaczynają. – Prawda to, panie Ignasiu? Panicz Kalinowski czerwienił się, uciekał wzrokiem. Był jednak bardzo zaciekawiony takimi gadkami i wcale nie żałował ciężkiej pracy, która poprzedzała owe momenty wypoczynku. – Widziałem, pewnie, że widziałem – zapewniał. Śmiały się, bo nie dowierzały. Chichotały, namawiały się między sobą i im większe jego zmieszanie widziały, tym bardziej próbowały go
zawstydzić. Przy pracach polowych mężatki i starsze kobiety często trzymały się razem, młodsze oddzielnie. Ignaś miał czasem trudny wybór, nie mogąc być jednocześnie w jednym i drugim miejscu. Mężatki nierzadko przychodziły na pole z dziećmi, karmiły je podczas przerwy, podając nabrzmiałe piersi. Ignaś patrzył na karmiące z zachwytem, ale i z zawstydzeniem. Chciał siedzieć z niewiastami jak najdłużej, a jednocześnie ciągnęło go do dziewcząt. Te zresztą zawsze wołały go do siebie. – Może pan Ignaś opowie nam co ciekawego? – zachęcały. Ignaś właśnie przestał uczęszczać do gimnazjum, gdzie uczył się marnie, ale teraz chętnie popisywał się szczątkami zdobytej wiedzy. Kobiety go fascynowały. Czytał w książkach o Afryce i innych dziwnych krajach, gdzie kobiety chodziły całkiem bez ubrań i wyobrażał sobie, że w takim miejscu to życie dopiero musi być ciekawe. – Całkiem gołe? – dziwiła się Hela. – To chyba wstyd... – Ależ nie – zapewniał Ignaś. – Taki tam zwyczaj. – I nic nie mają na sobie? – podpytywała Cela. – Zupełnie nic, co najwyżej na głowie kapelusz albo coś podobnego, od słońca. Dziwiły się i niedowierzały. Były bliskimi kuzynkami, obie miały po około siedemnaście lat. – Pan Ignaś tak mówi, bo pewnie lubi patrzeć na rozebrane – powiedziała któraś, a Ignaś, oburzony, że odkrywają jego tajemnicę, aż zerwał się z miejsca. – Wcale nie! Śmiały się, bo dziewczyny umieją zawsze przekręcić chłopięce słowa. – To szkoda – powiedziała Cela. – Rozebrałabym się może, ale skoro pan Ignaś nie lubi... – Lubi, lubi – zaprzeczyła Hela. – Wszyscy lubią, tylko nie chcą się przyznać.
Ignaś nie wiedział, jak ma się zachować. Otwartość dziewczyn imponowała mu, a jednocześnie onieśmielała. – Właśnie, że chodzą nieubrane – powiedział zdecydowanie i obiecał to udowodnić. Taka zapowiedź wprawiła obie w długi, radosny chichot. – Ciekawe jak – zastanawiały się. Następnego dnia Ignaś przyniósł na pole książkę wykradzioną z biblioteczki ojca. Wziął ją bez pytania, ponieważ wstydził się poprosić. Wyczekał moment, gdy ojca nie było, zabrał książkę z półki, schował u siebie, a rano pod ubraniem zaniósł na pole. Gdy w południe, podczas największego skwaru, wypadła przerwa na odpoczynek, Hela z Celą piły mleko, śmiały się i żartowały. Któraś przypomniała wczorajszą rozmowę, a Ignaś tylko na to czekał. Książkę miał przygotowaną i teraz wyjął ją spod bluzy leżącej na polu. Obejrzał się tylko, czy inni tego nie widzą. Ojca nie było przy sianokosach, zamężne kobiety siedziały zmęczone w towarzystwie swoich małych i starszych dzieci, niektóre podsypiały. Zresztą to, że Ignaś ma ze sobą książkę, nawet specjalnie by je nie zdziwiło, bo czasem przynosił jakąś i coś czytał. – Tu wszystko jest, jak mówiłem – zapowiedział Kalinowski, postukując palcem po okładce. Zaciekawiły się, ale zastrzegł, że nie pokaże wcześniej, póki nie odejdą dwie najmłodsze, co miały może po dwanaście lat. – To chyba nie jest dla dzieci – zauważył z wyższości swoich czternastu. Starsze kuzynki pogoniły młodsze, które oddaliły się niezadowolone. One także uczestniczyły w zabawach z Ignasiem i z ciekawością czekały, czego się dowiedzą. Ignaś otworzył książkę, szybko odszukał odpowiednie miejsce. Była to fotografia zrobiona przez niemieckiego podróżnika po Afryce. Przy ulepionych z gliny chatach stały dwie ciemnoskóre kobiety, zupełnie
nagie, jedna trzymała za rękę kilkuletnią dziewczynkę, również całkiem gołą. Obie miały na głowach kawałki materii, jedna niosła kosz z owocami, druga wysoki dzban. – A nie mówiłem? – Ignaś z triumfem pokazał na ilustrację. – Czarno na białym widać, że miałem rację. Droczyły się, zanim zajrzały do książki, a gdy wreszcie zerknęły na ilustrację po kolei się roześmiały i chichotały potem długą chwilę. – To ci dopiero! – powiedziała Cela. – Jak żywe! Ignaś pokazywał fotografię palcem i tłumaczył, że w Afryce jest bardzo gorąco, dlatego kobiety są czarne, bo opalone od słońca, a że jest skwar, to chodzą nieubrane. – U nas też jest gorąco – zauważyła Hela. – Ale tam jest dużo bardziej niż u nas – wyjaśnił. – Wcale nie ma zimy. Jest tylko pora deszczowa. Wtedy deszcz pada codziennie i robi się trochę chłodniej. Zadziwione patrzyły na niego i chciały, żeby im pokazał inne fotografie. – Dziwny to kraj – powiedziała Cela. – A ci ludzie to poganie chyba. Bo chrześcijanie nie chodzą bez ubrań. – Rozmaicie – wyjaśnił Ignaś. – I poganie, i chrześcijanie. Koniecznie chciały zobaczyć więcej, a gdy Ignaś odszukał inną rycinę, zdumiały się nie mniej niż przed chwilą. Była na niej kobieta z nakrytą głową i zasłoniętą twarzą, ale z odsłoniętymi piersiami. – Całkiem na odwrót – zaśmiała się Hela. – Mają zasłonięte to, co my mamy odkryte. A u nas zakrywa się to, co tam się odsłania. Ignaś był uszczęśliwiony, że wprawił dziewczyny w zadziwienie. W ten sposób udawał przed nimi bardziej dorosłego i więcej wiedzącego o życiu, niż do tej pory myślały. Kuzynki z równym zainteresowaniem przejrzały kilka innych fotografii i wzrósł ich podziw dla Ignasia, że jest świadomy takich spraw. Gdy dotarli do końca książki, Hela okazała rozczarowanie. – A mężczyźni? – spytała. – Czy mężczyźni w... Achryce też chodzą bez
ubrania? – Obowiązkowo – zapewnił Ignaś. – Jak wszyscy, to wszyscy. – Ale w książce ich nie ma. – No, nie ma, ale tak samo chodzą na golasa. – Szkoda – westchnęła Cela. – To nie jest sprawiedliwe. Żeby pan Ignaś sobie oglądał gołe kobiety, a my nie możemy obejrzeć gołego mężczyzny. – Może to nie taka rzadkość u nas – zaśmiała się druga. – Ale jednak nie tak powszechna jak tam, w tej Achryce. Poszeptały trochę, pośmiały się. Po chwili, po wcześniejszych uzgodnieniach z cioteczną siostrą, odezwała się Celka. – A pan Ignaś to chyba goło nie chodzi? Chciałby tak pochodzić może? Nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Był bardzo podniecony, bliskość dziewcząt, rozgrzanych i pachnących potem, bardzo silnie na niego działała, ręce mu się trzęsły i często musiał je opierać na ziemi, by nie zauważyły drżenia. – To szkoda, że pan Ignaś wszystko wie o kobietach – powiedziała Hela. – Może my by mu pokazały co ciekawego, ale jak pan Ignaś już obznajomiony... Ignaś nie wytrzymał i wyrwał się, że jego wiedza nie jest taka dokładna. – Tylko z literatury – uzupełnił zawstydzony. – Z książek znaczy Zachichotały bardzo wesoło, znowu miały nad nim przewagę. – To i dobrze – powiedziała Celka. – Pan Ignaś jeszcze chyba za młody. Ma czas na poznawanie tego, co trzeba. – Pewnie – zawtórowała Hela. – Przyjdzie sposobna pora. Dano znak, że odpoczynek się skończył i czas wracać do pracy. Ignaś zawinął książkę w koszulę i odłożył w bezpieczne miejsce. Przez resztę dnia, gdy pracował z innymi, obie kuzynki często zerkały na niego i dogadywały. Sprawiało mu to przyjemność, ale jednak czuł się rozczarowany. Myślał, że gdyby był mężczyzną, nie pozwoliłby dziewczynom się wyśmiewać. Obiecał też sobie, że niedługo, jak się zrobi
nieco starszy, to dowie się wszystkiego dokładnie i stanie się odważniejszy. Zazdrościł rówieśnikom wśród włościan, że mogą przebywać z dziewczętami częściej niż on i że zapewne nawet młodsi od niego są nie tylko bardziej uświadomieni, ale mają za sobą konkretne doświadczenia. Książkę, cichcem wypożyczoną z ojcowskiej biblioteki, przyniósł z pola, ale nie zdążył odłożyć na miejsce. Wieczorem przyjechał w odwiedziny znajomy ojca i siedział z nim cały czas przy jakiejś ważnej konferencji. A potem, gdy ojciec wyszedł z gabinetu, okazało się, że zagniewany szuka zaginionej książki. I akurat właśnie tej. Ignaś wpadł w popłoch, a obawiając się kary, podrzucił książkę do pokoju brata. Staś miał wówczas dwanaście lat. Bardzo mu się wtedy oberwało. Ojciec nie uwierzył, gdy młodszy syn zapewniał z płaczem, że nie wie, jakim sposobem tom z zakazanymi obrazkami znalazł się pod jego poduszką. Ojciec sprał go wtedy rzemieniem i kazał przyrzec, że równie niedozwolonych książek nie tknie co najmniej przez kilka najbliższych lat. Ignaś odetchnął, że gniew ojca go ominął. Trochę żałował brata, ale ani wtedy, ani później nie przyznał się, że to on był winowajcą. Pod koniec sierpnia pan Kalinowski urządził dla pracujących na jego polach żniwiarzy uroczystość dożynkową, gdzie pito wódkę, jedzono rozliczne potrawy oraz bawiono się przy muzyce i tańcach. Uczestniczyli w nich wszyscy robotnicy rolni, których Kalinówka najęła do żniw. Były także obie dziewczyny ze wsi, Celka i Hela. Obie bardzo przyjaźnie traktowały panicza Kalinowskiego, co i raz prosiły w tany. Tańce nie były szczególnie wymyślne, pokręcić się w kółko, przytupnąć, więc Ignaś nieźle sobie radził. Dzień był duszny, zanosiło się na deszcz, zgrzali się wszyscy szybko i zadyszeli. Przy stole Ignaś wybrał miejsce niedaleko kuzynek, właśnie po to, by łatwiej im było zapraszać go do tańca. Z uznaniem patrzył, jak po całym dniu pracy mają jeszcze siłę na zabawę i żarty. – Pan Ignaś tańczy wcale dobrze – oceniła Hela. – Zeszłego roku zupełnie nie umiał, a teraz proszę...
Ignaś nie bardzo pamiętał, jak było w poprzednim roku. Niejasno przypominał sobie, że poprzednie żniwa niezbyt różniły się od tegorocznych, ale o tamtych nie chciał mówić, był przecież jeszcze dzieckiem. – Prawda, że lepiej – potwierdziła Celka z uśmiechem. – Tylko z tym przytulaniem to trzeba uważać. No i osełkę do kosy z kieszeni wyjąć, bo w tańcu trochę uwiera... Ignaś nie zrozumiał przytyku. – Nie miałem osełki – tłumaczył się. – Celi się wydawało chyba. – Nie wydawało – wzięła kuzynkę w obronę Hela. – Sama też bardzo dobrze poczułam... Teraz dopiero dotarło do Ignasia, co mają na myśli. – Aha – powiedziała Celka, jakby słowa siostry wyjaśniły jej wszystko. – To nie była osełka? No tak, przecież pan Ignaś nie kosił, to na co mu osełka... – Pewnie miał schowane co innego – droczyła się Hela. Zęby zadzwoniły Ignasiowi o brzeg kubka. Miał ochotę powiedzieć, że taka osełka, o jakiej mówią, nadal tkwi w jego kieszeni, ale nie starczyło mu odwagi. – No, dość tych żartów – powiedziała Celka. – Pan Ignaś zmęczony. Widzisz, ręce mu się trzęsą... – Powinien odpocząć – mrugnęła Hela do siostry, powstrzymując chichot. – W miejscu odpowiednim, takim ciepłym... Ignaś nie wytrzymał, wstał i szybko pobiegł do domu. Gonił go wesoły śmiech dziewczyn. Gdy po jakimś czasie wrócił na podwórze, obie kuzynki zawzięcie tańczyły z chłopakami ze wsi. Stał i patrzył z zazdrością. Niektórzy chłopcy próbowali porządnie przytulić się do tancerek, a one różnie odpowiadały, odpychały partnerów, albo tylko udawały, że tak robią. Co jakiś czas na podwórze zaglądała pani Katarzyna Kalinowska. Wtedy tańce stawały się spokojniejsze, a tancerze ostrożniejsi. Pod
spojrzeniem starszej pani męskie ręce natychmiast uciekały z bioder dziewczyn i kobiet, a pomiędzy tańczącymi od razu zwiększała się odległość. Pani Katarzyna stała chwilę, kiwając laską do taktu, po czym znowu szła do domu, a gdy tylko opuszczała podwórze, tancerze na powrót przybliżali się do siebie. Dobrze po północy pan Kalinowski dał znak, że czas kończyć. Muzykanci podziękowali głośnym akordem i ukłonem, odstawili instrumenty i przysiedli na chwilę, aby przed drogą posilić się jeszcze odrobiną mięsa i wódki. Towarzystwo zaczęło się rozchodzić. Ci, co mieli blisko, sami lub w grupkach, ci z dalszej okolicy obowiązkowo w gromadkach, bo mało komu było w smak iść po ciemku samotnie. Ignaś poszedłby z Helą i Celką, które miały spory kawałek drogi przed sobą, ale już postarały się o kawalerów do odprowadzania. Obie wyszły za mąż jeszcze tej jesieni i wyprowadziły się do innych wsi. Ignaś nie miał już okazji edukować ich w kwestiach sposobów życia i ubierania się innych ludów, nad czym bardzo ubolewał. Żałował, że latem nie był odważniejszy. Przez całą jesień i zimę prawie nie opuszczał dworu, ale dla swoich badań starał się wykorzystywać wszelkie okazje. Klimat mu tego nie ułatwiał, wszystkie kobiety chodziły opatulone w liczne warstwy ubrań. Ignaś czuł jednak tak wielką potrzebę poznania sekretów babskiej urody, że gotów był na każdy eksperyment. Niemało czasu strawił na próbach podglądania szykującej się do snu Waci Potockiej, służącej i damy do towarzystwa babki Katarzyny. W końcu przekonał się, że niczego nie osiągnie, ponieważ Wacia rozbiera się i ubiera całkiem po ciemku. Wieczorem gasiła lampę, przebierała się w długą do ziemi nocną koszulę, po czym klękała do bardzo długiej modlitwy. Przy myciu zaś miała rozstawiony niewielki parawan, na tyle jednak wystarczający, że zasłaniał ją przed czyimkolwiek okiem. Lepiej powiodło się Ignasiowi z Rózią, służącą w kuchni, co zajmowała
się mieszaniem ciasta na chleb w wielkiej dzieży, obieraniem kartofli, paleniem w piecu i myciem podłóg. Miała rok czy dwa więcej od niego, ale – inaczej niż Hela i Celka – traktowała Ignasia jak zupełne dziecko i nigdy nie powiedziała żadnego dorosłego żartu. Spała w izdebce obok jego pokoju, malutkiej klitce, gdzie nie było okna i panowała straszna duchota. Czasami, gdy było szczególnie gorąco, zostawiała otwarte drzwi. Ona też ubierała się do snu w długą koszulę, od szyi aż po stopy, ale z powodu duchoty nierzadko podwijała koszulę bardzo wysoko, albo i nie zakładała jej wcale. Zdarzało się, że Ignaś wstawał bardzo wcześnie, by pod pretekstem udania się do ustępu zajrzeć po drodze do pokoiku Rózi. Widział ją nieubraną, a potem porównywał w myślach z postaciami kobiet, jakie pamiętał z książek ojca. Gdy ksiądz Miodyński usłyszał o tym podczas spowiedzi, zadał poważną pokutę i wyjaśnił, że nieprzyzwoita ręka Ignasia pokryje się sierścią lub łuskami, o ile w ogóle nie uschnie. Pasowanie na mężczyznę miało miejsce kilka miesięcy później. Tego dnia Ignaś odbył spowiedź wielkanocną i zgodnie z solennym postanowieniem zamierzał zaprzestać podglądania służącej Rózi. Ponieważ decyzja była poważna i miała obowiązywać przez nie wiadomo jak długi czas, Ignaś zakradł się do małej izdebki, by rzucić na Rózię pożegnalne spojrzenie. Ale szatan czuwał tego ranka i zastawił na Ignasia pułapkę, on musiał też kierować postępowaniem dziewczyny. Ledwo Ignaś podszedł do uchylonych drzwi, gdy otworzyły się, ukazując Rózię w całej okazałości. Służąca położyła palec na ustach, po czym gestami nakazała, by wszedł do środka. Wszystko odbyło się bez jednego słowa, a Ignasiem pokierował nie tyle instynkt, co ręce Rózi. I tak już miało pozostać. Ignaś Kalinowski cieszył się powodzeniem na wiejskich zabawach, jako młody, dość udatny panicz, z którym chętnie tańcowały panny i mężatki, a czasem któraś prowadziła go potem do stodoły lub stogu. W siedemnastym roku życia Ignaś Kalinowski
uwierzył, że jest mężczyzną doświadczonym, choć było tak tylko w jego oczach. On sam nie przejawiał żadnej inicjatywy, żadnej kobiety nie próbował uwodzić, żadnej niczego nie proponował. Ulegał natomiast, gdy mu zaproponowano czy czasem wręcz poproszono. Wtedy chętnie szedł tam, gdzie prowadziło go dziewczęce pragnienie, szczęśliwie zgodne z jego młodzieńczym instynktem. Nie były to zbyt częste przypadki. Zdarzyły się trzy albo cztery razy, zanim nie zaprosiła go do siebie Natalia Wudkiewicz, córka młynarza. Ona każdym gestem, słowem i przyspieszonym oddechem przekonywała go o jego sprawności i swoim wielkim zadowoleniu. Początkowo krępowała Ignasia świadomość, że może doprowadzić do poczęcia dziecka, a także słowa księdza Miodyńskiego, który nieraz powtarzał dobitnie, jak nagannym zachowaniem jest życie ze sobą bez ślubu. – Nie bój się – uspokajała go Natalia. – Zupełnie się nie martw. Już ja dobrze wiem, co trzeba zrobić, żeby nie było dziecka. Nie był pewny, czy może jej wierzyć. Bo skąd ona miała to wiedzieć, będąc przecież osobą młodą i znacznie mniej od niego doświadczoną. Z czasem pozbył się tego lęku. Skoro Natalia mówi, że jest bezpiecznie, to znaczy, że tak jest, on nie musi sobie tym zawracać głowy. Chodził więc do Wudkiewiczówny z pełnym spokojem i ani mu w głowie nie postało, że on także będzie współodpowiedzialny, jeśli jednak okaże się, że młynarzówna przeliczyła się w swojej wiedzy.
ZAKŁAD DLA CHŁOPCÓW
Perspektywa
umieszczenia
w
zakładzie
wychowawczym
nie
zaprzątała myśli Witii Sidorowicza. Nie miał pojęcia o planach ojca, nie wiedział też, co to takiego zakład wychowawczy. Tylko przez tydzień uczęszczał do szkoły w Zabłudowie, skąd go usunięto za niewłaściwe zachowanie niemożliwe do opanowania. Pan Sidorowicz był gotów uznać, że syn cierpi na rodzaj choroby, na którą nie ma lekarstwa. Choroba taka może potrwać nie wiadomo jak długo i nie wiadomo, do czego doprowadzić. Nie potwierdzali jednak tego lekarze, twierdząc stanowczo, że takiej choroby nie ma, a dziecko jest po prostu rozpuszczone. Pan Rafał nie miał sobie jednak nic do zarzucenia, bo wychowanie małych dzieci należy przecież do żony, ale w tym stanie rzeczy nie mógł już dłużej zwlekać. Coraz częściej zdarzało się, że ucieczki Witolda zagrażały jego zdrowiu, a może i życiu. Pan Sidorowicz przystąpił więc do realizacji swojego postanowienia. – Dyscyplina – powtarzał sobie dobre rady przyjaciół, sąsiadów i lekarzy. – Tylko dyscyplina może go uratować. Pani Anna przytakiwała już bez żadnych zastrzeżeń. – Zrób tak, Rafale. Inaczej oszaleję od tych trosk i zmartwień. W najbliższy poniedziałek pan Sidorowicz oznajmił synowi, że muszą pojechać do miasta w sprawie zakupienia garderoby. Witia zużywał dziwnie dużo portek, koszul, pończoch, skarpet, trzewików, bo większość czasu spędzał na powietrzu, chodził więc cokolwiek oberwany, nie zwracając większej uwagi na to, żeby wyglądać schludnie. Teraz też nie odczuwał potrzeby zmiany, ale zainteresował się wycieczką, po pierwsze dlatego, że miała być aż do Białegostoku, a po wtóre ojciec pozwolił mu kierować dwójką koni. Pan Rafał szybko pożałował tej drugiej obietnicy, ponieważ Witia wiercił się na koźle, wstawał, siadał, powożąc bardzo nieporadnie, gwałtownie zwalniał albo przyspieszał. Powóz cały czas się kołysał,
gwałtownie hamował i pędził przed siebie z najszybszą możliwą prędkością. Ojciec z prawdziwą ulgą przyjął moment, gdy koło zabłudowskiego lasu mógł odebrać lejce od Witii. Dalej droga przebiegła już gładko, chłopak nie wypadł z powozu, niczego z niego nie wyrzucił, a jego okrzyki radości na widok drzew, zwierząt na polach i chmur na niebie pan Sidorowicz przyjął z naturalnym zrozumieniem. – Posłuchaj, synu – powiedział bardzo poważnym tonem, gdy wreszcie wjechali do Białegostoku i zatrzymali się przy ulicy Brzeskiej. – Musimy załatwić zakupy, więc nie odchodź ani na chwilę. Inaczej nie kupię ci niczego do ubrania. Jeśli zaś będziesz grzeczny, znajdzie się jakaś miła niespodzianka. – Nie odejdę – obiecał Witia. Lubił nowe ubrania. Kiedy dostawał je od rodziców, bardzo uważnie przyglądał się butom czy koszuli, cieszył oczy widokiem garderoby, a dłonie dotykiem materiału. Z przyjemnością zakładał nowe stroje, z zadowolonym uśmiechem przeglądał się w lustrze, chwalił nowym nabytkiem przed rodzicami i domownikami. – Noś na zdrowie – mówił pan Sidorowicz. Witia dziękował i pełen dumy wychodził przed dom, żeby pokazać się wszystkim. Ale za progiem natychmiast zapominał o przestrogach ojca i swoich obietnicach. Właził na drzewo lub płot, badał głębokość wykopów, biegał po polu czy lesie, przewracał się. Każde ubranie jeszcze tego samego dnia nadawało się do reperacji, a czasem już i do wymiany. Po pierwszej plamie albo dziurze Witia przez moment martwił się, co powie ojciec. Mniej kłopotał się samym ubraniem i swoim własnym wyglądem. Jeśli coś zajmowało jego uwagę, to raczej spodziewany gniew ojca. Ale Witia miał naturę wesołą i pogodną, smutki szybko mu mijały. Zepsuło się, pobrudziło? No, trudno. Ale przecież nadal trzyma się grzbietu, jeszcze z człowieka nie spada. I biegał dalej, mało zwracając uwagi na całość i kompletność stroju. Pan Sidorowicz zdumiewał się wydatkami, jakich syn przyczyniał
w tym zakresie i wiele razy obiecywał, że będzie ubierał go tylko w szare płótno, jak chłopa we wsi. To oczywiście było tylko takie gadanie, przecież do Rafałówki przyjeżdżali goście, więc Witia musiał przed nimi wyglądać jak człowiek. Tego dnia pan Rafał Sidorowicz wydał na syna niebywale dużo pieniędzy. Kupił sześć koszul, bieliznę, zimowe sukienne palto, dwie pary trzewików, sześć par pończoch i tyleż skarpet, a także czapkę i wełniane rękawiczki. Nabył też dużą torbę z mocnego, impregnowanego płótna, do której wszystkie te rzeczy zapakowano. Witia był bardzo zadowolony. Trzymał pakiet przy sobie, gdy siedział w powozie i z przyjemnością głaskał sztywny materiał torby. – No – powiedział pan Rafał. – Na jakiś czas starczy. Może w końcu nauczysz się szanować ubrania. Witia cmokając z entuzjazmem kiwał głową. W wolnej ręce trzymał całą tutkę owocowych cukierków podarowanych przez ojca. Owocowe lubił najbardziej. Przy torbie znajdowało się okienko na włożenie karteczki z nazwiskiem. Gdyby bagaż zaginął podczas podróży, ułatwiłaby odnalezienie właściciela. Pan Sidorowicz wskazał to miejsce synowi, wytłumaczył do czego służy, po czym wręczył odpowiednio przyciętą karteczkę oraz ołówek. – Sam podpisz – zaproponował. Witia chętnie przystał na taki pomysł, choć czynność pisania nie należała do jego ulubionych. Zwykle udawało mu się wymigiwać od domowych lekcji. Teraz jednak z wielkim namaszczeniem przystąpił do pracy i koślawymi literami napisał: Sidoro. Na resztę zabrakło miejsca, końcówkę nazwiska i imię umieścił na odwrocie kartki. – No, niech będzie – westchnął pan Rafał. Sam miał ładne, czytelne pismo, ale tym razem nie zamienił nabazgranej kartki na ładniejszą. Pozwolił chłopcu włożyć kartonik w przeznaczone miejsce.
– Tak – powiedział z uśmiechem. – Teraz wiadomo, że to twoje. Każdy, kto chciałby coś zabrać z tej torby, może zostać oskarżony o kradzież. Pamiętaj o tym, synu. Witia nie wiedział, czemu ktokolwiek miałby zabierać cokolwiek z jego garderoby, ale nie łamał sobie tym głowy. Miał do obejrzenia ulice, domy, place, pojazdy, słupy, konie, latarnie, fabryczne kominy, ogrodzenia i parkany, szerokie witryny sklepów i szyldy sklepików, mostki, konne tramwaje. Początkowo o wszystko pytał ojca, ale panu Sidorowiczowi wkrótce zabrakło cierpliwości do odpowiadania na dziesiątki pytań, a i sam Witia oniemiał i ogłuchł od tłumu, hałasu, kurzu, turkotu i nieznanych zapachów. Kiedy wjechali na obszerne podwórze kamienicy, niespodziewanie zaciszne, Witia przyjął to z westchnieniem ulgi. Na powitanie wyszedł niski człowiek w okularach cwikierach i eleganckim ubraniu. Uprzejmie przywitał się z panem Sidorowiczem, który tytułował mężczyznę doktorem. Witia ukłonił się, zdejmując czapkę, jak go uczono. Zrobił to dla ojca, sam nie odczuwał potrzeby okazywania szacunku nieznajomym. – To, jak się domyślam, nasz kochany Witold... – odezwał się niewysoki pan, uśmiechnął się znad ondulowanej brody i wyciągnął rękę, aby pogłaskać chłopca. Witia Sidorowicz bardzo nie lubił, gdy go dotykano. Wiedzieli o tym rodzice, wiedzieli sąsiedzi i wszyscy, z którymi kiedykolwiek się spotykał. Nauczył ich trzymania się na odległość, dla ich własnego dobra. Niewysoki pan o tym nie wiedział. I o tym, że Witia najbardziej nie lubi, gdy dotyka go ktoś obcy. Ledwie ręka doktora spoczęła na głowie chłopca, a już zęby chłopaka pochwyciły grożącą mu dłoń i zacisnęły się z całej siły. Uśmiechnięty pan wrzasnął z bólu, pan Rafał zakrzyknął ze zgrozy: – Puść! – ale Witia rozwarł zęby dopiero po chwili, gdy sam uznał, że już może. Doktor odskoczył jak oparzony. Wyszarpnął chusteczkę z górnej
kieszonki marynarki, zwinął w nią dłoń. Minę miał zbolałą, ale nadal się uśmiechał. – To nic, to nic – wyszeptał, gdy pan Sidorowicz przepraszał za zachowanie chłopca. Wcześniej ojciec szturchnął syna w plecy, ale niezbyt udatnie, bo Witia miał doskonale przećwiczone uchylanie się od ciosów z każdej strony i czynił to bez żadnego trudu. – Jak ty się zachowujesz?! – krzyczał pan Rafał. – Wstyd mi tylko przynosisz! – Rzeczywiście, jest trochę niesforny... – zgodził się doktor i gestem wskazał wejście do budynku. Poszedł pierwszy, a idąc oglądał się, jak gdyby w obawie, że maleńki Witia skoczy na niego z zębami gotowymi do kolejnego ugryzienia. Chłopak jednak szedł posłusznie pomiędzy doktorem a ojcem. Byli zbyt blisko, żeby mógł uskoczyć, ponadto jakiś mężczyzna o potężnej posturze wyszedł zza drzwi, być może na skutek okrzyku doktora. Wyglądał jak ktoś gotowy udzielić pomocy. W kancelarii, pełnej książek, aparatów naukowych i tym podobnego wyposażenia, doktor Meierbacher zasiadł za biurkiem, pan Sidorowicz naprzeciw. Witia stał obok ojca, a potężny mężczyzna ustawił się koło drzwi. Doktor, z niejakim trudem, z powodu bolącej ręki, zanotował w książce dane na temat rodziny Witii oraz wypisał pokwitowanie na dziewięćdziesiąt rubli, jakie wręczył mu pan Sidorowicz. – Siergiej – Meierbacher skinął na pomocnika przy drzwiach. – Zaprowadź panicza do sypialni. Poucz o wszystkim. Spojrzał na swoją dłoń owiniętą chusteczką. – Zwłaszcza wyłuszcz mu podstawy naszego regulaminu. Rozumiesz, dokładnie, punkt po punkcie. Wezwany nie odezwał się, potwierdził przyjęcie polecenia skinieniem głowy. Otworzył drzwi na korytarz i czekał, aż Witia zabierze torbę
ozdobioną kartonikiem ze swoim nazwiskiem. – Nie pożegnasz się z ojcem? – zapytał doktor. – To niepotrzebne – szybko wyjaśnił pan Sidorowicz. – Rozstajemy się przecież na krótko. Kiedy wyszli i drzwi zostały zamknięte, Meierbacher podsunął gościowi pudełko z cienkimi cygarami. – Spodziewam się, że pan zna opinie o najwyższej staranności z naszej strony... – oznajmił łagodnym głosem. – Naukowe podstawy, proszę pana, to najważniejsze. Trzymał cygaro pomiędzy palcami zdrowej dłoni, a gdy pan Sidorowicz sięgnął po zapałki, gestem powstrzymał gościa przed ich zapaleniem. – Chwileczkę – poprosił. – Chciałbym panu coś zademonstrować. Na brzegu biurka miał zamontowany przycisk, który zapewne uruchamiał dzwonek gdzieś wewnątrz budynku. Doktor Meierbacher nacisnął przycisk, a po chwili rozległo się delikatne pukanie do drzwi. – Wejść! – polecił gospodarz. W drzwiach stanął piętnastoletni chłopak, ubrany w rodzaj bardzo prostego, szkolnego mundurka z szarego płótna. Przybyły z szacunkiem ukłonił się doktorowi, a następnie także jego rozmówcy. – Panie dyrektorze – zameldował się służbiście. – Wychowanek Jan Szeremietiew... Doktor skinął ręką. – Podaj, proszę, ogień naszemu gościowi. – Tak jest, panie dyrektorze. Rafał Sidorowicz z wielkim zajęciem obserwował zachowanie młodego człowieka. Był pewny siebie, zdyscyplinowany, uważny. Wszedł do gabinetu, wziął podane zapałki, umiejętnie przypalił cygara obu mężczyznom, odłożył zapałki, ukłonił się z uszanowaniem. – Czy coś jeszcze, panie dyrektorze? – zapytał uprzejmym tonem. – Dziękuję, Szeremietiew. To na razie wszystko. Młody człowiek skłonił się na pożegnanie i wyszedł energicznym
krokiem. Pan Sidorowicz z przyjemnością patrzył na jego wzorowe zachowanie, pewnego rodzaju uprzejmą powściągliwość, a także jak wyglądał wychowanek doktora Meierbachera. Robił bardzo pozytywne wrażenie. Włosy przystrzyżone krótko, ubranie – czyste i uporządkowane, trzewiki wyczyszczone. – Wiem, co mi pan chciał pokazać, doktorze – zauważył pan Rafał domyślnie. – Rozumiem, że i mój chłopak tak będzie wyglądał i tak będzie się zachowywał. – Właśnie – uśmiechnął się w odpowiedzi Meierbacher. – Odgadł pan. Może faktycznie utrzymanie naszych chłopców w ryzach bywa czasem trudne, a dla rodziców jest kosztowne, ale sam pan widział efekty. Z pewnością warto się nieco potrudzić dla osiągnięcia podobnych rezultatów. Czyż młode pokolenie nie jest przyszłością naszego świata? – Oczywiście – uprzejmie zgodził się pan Rafał. – Jest niewątpliwie. Doktor Meierbacher z zadowoleniem pokiwał głową. – Spotkamy się za trzy miesiące i sam pan oceni, drogi panie, ile warte są moje metody. – Bardzo dziękuję panu doktorowi – uśmiechnął się z zadowoleniem ojciec Witii. – Już jestem przekonany, że następną ratę za utrzymanie i edukację chłopca zapłacę z wielką przyjemnością. *** Naukę dyscypliny w Zakładzie Wychowawczym dla Chłopców Witold Sidorowicz rozpoczął już pierwszego dnia pobytu. Naczelnym jej wykonawcą był wychowawca Siergiej, a pierwszym punktem – lanie powitalne. Pierwsza porcja zrobiła na Witii pewne wrażenie. Miała miejsce, zanim jeszcze ojciec chłopca opuścił gościnny gabinet dyrektora Meierbachera. Wychowawca zaprowadził Witię do małego, prawie pustego pomieszczenia, kazał mu spuścić portki, po czym rzemiennym paskiem wymierzył dwadzieścia uderzeń. Następnie zabrał chłopca w miejsce, skąd widać było, jak pan Rafał Sidorowicz wychodzi z budynku, by udać się
w powrotną drogę do domu, a ciężkie drzwi wejściowe zatrzaskują się za nim. – No widzisz, smarkaczu – powiedział Siergiej. – Ojciec zostawił ciebie na naukę, to będziemy uczyć. Im prędzej wszystko zrozumiesz, tym będzie łatwiej. Początki są najtrudniejsze, potem się przyzwyczaisz. Tego dnia, wieczorem odbyło się też lanie za ugryzienie pana dyrektora. Przy operacji asystował sam doktor Meierbacher, z dłonią zabandażowaną i zbolałym wyrazem twarzy. Drugą rękę miał sprawną. Następny dzień obfitował w podobne wydarzenia. W zakładzie obowiązywał bardzo szczegółowy regulamin, określający dokładnie, ile razów należy się za poszczególne przewinienie oraz wskazujący części ciała, w jakie mają być wymierzone. Zbyt późne wstanie z łóżka, nieumiejętne złożenie pościeli, niedokładne umycie się, krzywe stanie w szeregu, głośna rozmowa, mówienie bez pytania, bezczelne spojrzenie i sto innych powodów. Nauki pobierało tu trzy tuziny chłopców. W większości byli już jako tako ułożeni, więc najwięcej uwag krytycznych zgłoszono wobec nowicjusza Witii Sidorowicza. Pierwszego dnia na jego osobistej liście wykroczeń znajdowało się sto dwanaście punktów, co odpowiadało stu dwunastu uderzeniom w tyłek, nie licząc drobnych uderzeń w łapę, aplikowanych natychmiast, więc nie wartych wspomnienia. O liczbie karnych punktów Witia dowiedział się wieczorem, gdy doktor Meierbacher kazał mu przestudiować regulamin. – Przeczytaj i podpisz – polecił. – Żeby nie było nieporozumień. Witia podpisał, choć nie rozumiał większości zapisów, bo zrozumiał, że nie może odmówić. – Nie bój się – pocieszył dyrektor. – Nie dostaniesz tych uderzeń od razu. Przecież nikt by tego nie wytrzymał. Będą one sobie leżały w zapasie. Wymyślimy jakąś regularność, żebyś odbierał, na co zasłużyłeś, ale żeby nie było to za bardzo uciążliwe. Dziś dostaniesz trochę, trochę jutro i tak dalej. Jeśli nazbierasz innych punktów karnych, zanim kara
zostanie wypłacona, zostaną one dopisane do rachunku. Kończąc rozmowę poinformował, że wszyscy, którzy mają więcej niż sto punktów karnych, otrzymują tylko połowę racji żywnościowych. Witia Sidorowicz nie polubił żadnego z kolegów, z którymi spędzał większość czasu. Nie odezwał się do nich słowem ani w sali wykładowej, gdzie uczono rosyjskiego i rachunków, ani też w sypialni. Ponieważ nie mówił, poszturchiwali go jako starsi, wyżsi i bardziej doświadczeni. Kiedy próbował się postawić, stłukli go we trzech, zapowiadając, że chętnie to zrobią ponownie. Pomiędzy sobą tłukli się nieustannie, odbierali też sobie siłą porcje jedzenia. Wprawdzie podczas posiłków w sali jadalnej byli obecni wychowawcy, ale najwyraźniej nie przejmowali się swoimi obowiązkami i pozwalali, by w jadalni rządzili najsilniejsi. Z karnej połowy porcji Witii nie pozostało nic, zanim ją jeszcze obejrzał, bo została zabrana przez starszych, nazywanych naczelnikami. W sypialni było dwóch, ten ważniejszy i jego zastępca, a wszyscy inni musieli się podporządkować ich poleceniom. Po trzech dniach Witia Sidorowicz nie mógł siedzieć na obitym zadku, dłonie miał opuchnięte od uderzeń linijką, a głód przyprawiał go o zawroty głowy. Liczba punktów karnych na jego koncie wynosiła dwieście trzydzieści dziewięć. Doktor Meierbacher, do którego go zaprowadzono, obejrzał ucznia i nakazał umieścić na kolejną noc w oddzielnym pokoju. Witia zamknięty w malutkiej klitce przeżywał radosne chwile. Dostał swoje pół porcji jedzenia, którym z nikim nie musiał się dzielić i nikt mu nie przeszkadzał spać. Powtórzyło się to kilka razy z rzędu. – No widzisz – oznajmił po jakimś czasie dyrektor. – To naprawdę bardzo proste. Wystarczy stosować się do regulaminu, a życie staje się znośne. – Tak jest, panie dyrektorze – szybko odpowiedział Witia. Nauczył się już, że doktorowi Meierbacherowi zawsze należy odpowiadać tak jak on sobie życzy.
Dyrektor nie miał opatrunku na dłoni. Pokazał wychowankowi z zadowoleniem. – Widzisz, chłopcze? Każda rana się goi. I twoje się zagoją, zapomnisz, że kiedykolwiek je miałeś. W tej kwestii doktor Meierbacher, uczony pedagog i autor niewydanej jeszcze, a podobno ważnej książki, mylił się jednak dość znacząco. Witia Sidorowicz nigdy nie zamierzał zapomnieć swojego pobytu w Zakładzie Wychowawczym dla Chłopców. Ani też tego, kto go tam umieścił.
URODZAJ I GARNKI
Wielki urodzaj warzyw i owoców wprost zawalił Kalinówkę. Sznury suszonych owoców i warzyw można było spotkać na każdym kroku, pod każdym dachem i okapem, w suszarni, szopach i stodołach, nawet w samym domu. Franciszka z zadowoleniem obliczała zapasy na zimę i aż jej się w głowie kręciło od nadmiaru. Peklowane i wędzone mięso, kiszone ogórki, marynowane i suszone warzywa przygotowywano jak każdego roku, ale tym razem wszelki nadmiar znalazł się pod opieką Franciszki, która dla zakonserwowania żywności używała sposobów podpowiedzianych jej przez praktykującą do niedawna w majątku pannę Klementynę Hoffmann. Zwłaszcza różnego rodzaju marynaty z warzyw, owoców i grzybów zastawiły znaczną część piwnicy w Kalinówce. Pani Katarzyna wypowiadała się o nich lekceważąco i czasem pokpiwała z łatwowierności Franciszki, która nawet buraki chciała ładować do słoików i zalewać wywarem na occie. Franciszka obawiała się trochę, czy wszystkie przepisy Klementyny Hoffmann zostały sprawdzone w praktyce i czy rzeczywiście żywność przechowa się w dobrym stanie. Co jakiś czas otwierała słoik lub garnek, aby spróbować jakiegoś wyrobu. Po kilku tygodniach wszystko jednak wyglądało jak najlepiej i można było mieć nadzieję, że będzie tak i za kilka miesięcy. – Zobaczymy, co powiesz, jak przyjdą śniegi i mrozy – mruczała Franciszka, mając na myśli teściową. – Zobaczymy, czy odmówisz moich przetworów. Uwijała się jak w ukropie, a to przy jabłkach, a to przy grzybach albo malinach, których też była wielka obfitość. Tylko wędzarnia, pracująca całą mocą, znajdowała się pod bezpośrednim zarządem pani Katarzyny. Miała dokładnie policzone szynki, polędwice, płaty słoniny i boczku, pęta kiełbas. Były zbyt łakomym kąskiem, aby zostawić je pod opieką służby. Nie było dnia, żeby Franciszka nie przystawała zdumiona urodzajem
i bogactwem, jakie sypało się na Kalinówkę. Do niedawna nie miała pojęcia, że są ludzie otoczeni tak wielkim dobrobytem. – Prawda – przyznał pan Michał. – Ten rok jest bardzo urodzajny. Dziękujmy Panu Bogu za tyle łaski, bo może nieprędko trafi nam się następne takie bogactwo. Ani on, ani Franciszka nie przyjmowali do wiadomości często powtarzanych proroctw panny Waci Potockiej, jakoby niedługo miała wybuchnąć wojna. Pokojowa starszej pani znana była z pesymistycznego nastawienia. Także w nowych stawach rybnych zapowiadało się nie najgorzej. Pan Kalinowski musiał zgodzić człowieka, który zamieszkał nad wodą i pilnował ryb przed kłusownikami. Miał tam chroniącą od deszczu płachtę rozwieszoną na kijach, pod którą też nocował, przy boku psa, a pod ręką starą strzelbę. – Strzelaj tylko w ostateczności – pouczył stróża. – W powietrze. Chyba żeby ktoś w złych zamiarach podszedł do samego brzegu. Wtedy dasz ostrzeżenie, a jakby nie posłuchał, użyjesz śrutu. Pan Michał, zadowolony z efektów gospodarowania, chwalił nie tylko Ignasia za ciężką pracę na polach, ale i żonę za szykowanie zapasów na zimę. Franciszka skarżyła się właśnie na brak słoików i garnków w kuchni, przez co części przetworów nie uda się przygotować. – Trzeba dokupić – podpowiadała. Ale pan Michał pokręcił głową. – Dziś nie mogę, umówiłem się z panem Skórnickim. Jutro też nie, bo mam ważne sprawy... Może w przyszłym tygodniu. – Do przyszłego tygodnia niemało się zmarnuje – zauważyła zawiedziona. Rozmowa miała miejsce rano w kuchni, gdzie pan Kalinowski przyszedł napić się gorącego mleka z miodem przed wyruszeniem w drogę. – No – powiedział odstawiając kubek. – Czemu masz tylko na mnie się
oglądać? Skoro ty najlepiej wiesz, co jeszcze jest potrzebne, jakie chcesz garnki i słoiki, to sama jedź i kup. – Ja? – zdziwiła się Franciszka. – Czemu nie? – pan Michał uśmiechnął się zachęcająco. – Powozić chyba umiesz już wystarczająco dobrze... Wielki rumieniec wypłynął na twarz i szyję Franciszki. Było to tak gwałtowne, że obecna w pobliżu Wacia Potocka aż zastygła na ten widok. – Co się stało Franciszce? Zapytana natychmiast przykryła szyję i ramiona kawałkiem kuchennej ścierki. – To chyba od słońca – bąknęła w odpowiedzi. Wacia nie była przekonana. – A nie ma Franciszka jakich innych dolegliwości? – dopytywała się. – Nie boli na przykład pod pachami? Nie? No, to chyba nie będzie zaraza. Bo jak ostatni raz była, to prawie wszystkie ludzie po wsiach powymierały. Mało kto został. Franciszka słyszała w domu o tych wydarzeniach, ale zawsze uważała, że działo się to przed wiekami. Może nawet wtedy, co był ten potop i inne plagi egipskie. – A skąd! – pospieszyła z wyjaśnieniem Wacia. – Zupełnie niedawno, jakieś czterdzieści lat dopiero. Dla Franciszki czterdzieści lat to było więcej, niż potrafiła sobie wyobrazić. Nie słuchała opowieści Waci, wyszła zaraz z domu. Wiedziała, że rumieniec, jak szybko nadszedł, tak szybko odejdzie. Zawsze się jej tak robiło, gdy niespodziewanie mąż mówił coś podobnego. Nauka powożenia wyglądała przecież wcale nie tak, jakby kto sobie myślał, Franciszkę zawstydzało samo wspomnienie. – Gdzie to się dziś podziewasz? Michał Kalinowski odszukał żonę na ganku. – Chodzę za tobą i chodzę, a przecież mówiłem, że się spieszę. Masz tu, powinno wystarczyć. Wcisnął jej w rękę kilka banknotów.
– Na pewno – zgodziła się Franciszka. – Nie przeliczysz? – zdziwił się. – Wystarczy. A przeliczę później. – Jak uważasz – był trochę roztargniony. – No, do widzenia. Wrócę zapewne jutro. Albo może pojutrze. Franciszka miała poważny kłopot z wyjazdem po garnki. Pan Michał o tym nie pomyślał, a ona wstydziła się mu powiedzieć. Nie miała dotąd nigdy do czynienia z pieniędzmi. Nigdy samodzielnie nie załatwiała zakupów, nigdy nie miała gotówki na własność, nawet nie znała wartości poszczególnych nominałów. W domu ojca takie sprawy załatwiał tylko on sam i to też nieczęsto, przeważnie zadowalając się handlem wymiennym – towar za towar, towar za pracę. Gdy mąż wręczył jej kilka banknotów, Franciszka stwierdziła ze strachem, że pewnie sobie z nimi nie poradzi. Kupcy oczywiście wiedzą, ile co kosztuje, ale to przecież przeważnie Żydzi, chętni nie tylko do zarobku, ale podobno i do zawyżania ceny. Co zrobić, żeby nie dać się oszukać? Najlepiej byłoby wziąć ze sobą kogoś do pomocy. Ale kogo? Kucharka często pijana, no i stale potrzebna na miejscu, Waci Potockiej lepiej nie prosić, bo wszystko wygada zaraz pani Kalinowskiej, a ta dopiero będzie miała używanie. A może poprosić Natalię Wudkiewicz? Pomysł wydał się Franciszce dobry. Ale nie poszła do młyna od razu, zajęta sprawami gospodarskimi, planowała wybrać się tam pod wieczór. Nie była pewna, czy Natalia, choć deklarowała, że zawsze chętnie jej pomoże, zechce poświecić aż tyle czasu i fatygi, żeby pojechać do Zabłudowa na zakupy. Jakby na zamówienie, postać młynarzówny pokazała się na skraju podwórza. Uradowana Franciszka wybiegła jej naprzeciw, ale Natalia nie miała czasu na rozmowę. – Lecę do ojca – powiedziała. – Trzeba mu zadać lekarstwa. – Tylko chciałam zapytać – wyjaśniła Franciszka. – Właściwie poprosić. Mówiłaś, że pomożesz, jakby jaki kłopot się trafił, to pomyślałam...
Młynarzówna kiwnęła głową zachęcająco. – Jak obiecałam, to obiecałam – zapewniła. – Ale widzę, że to potrwa, a ja naprawdę nie mam ani chwili. Jeśli to nie pilne, przyjdź później. – Dobrze – zgodziła się Franciszka, ucieszona, że Natalia się nie wykręca. – Może wieczorem zajdę. Bo w dzień to roboty tyle, a chciałam spokojnie pogadać... – Przyjdź wieczorem – zgodziła się Wudkiewiczówna. – Usiądziemy i porozmawiamy. To jakaś ważna sprawa, co? Franciszka, zawstydzona, zaczęła tłumaczyć, że może nie aż tak ważna i tak pilna, ale przecież dobra rada zawsze jest potrzebna. Natalia z zadowoleniem potwierdziła swoją chęć pomocy. – Zatem wieczorem – powtórzyła i pobiegła. – Tylko na pewno przyjdź, bo nie lubię, jak mnie kto zwodzi. Przed domem młynarza Franciszka nie zastała nikogo. Drzwi jednak nie były zamknięte, więc zawołała i weszła do środka. Słyszała jakieś głosy, toteż przypuszczała, że Natalię powinna zastać na miejscu. Otworzyła drzwi po lewej stronie. W niedużym pokoju o przysłoniętych oknach spał w pościeli jakiś mężczyzna, mamrocząc coś i fukając. Franciszka dopiero po dłuższej chwili poznała Wudkiewicza – suchy i czarny na twarzy był cieniem dawnego młynarza. Z zaskoczeniem patrzyła na sąsiada, którego nie widziała od kilku miesięcy, zdziwiona, jak bardzo zmienił się przez ten czas. Natalia mówiła wprawdzie, że ojciec jest chory, ale Franciszka nie spodziewała się zobaczyć go aż w tak złym stanie. Przymknęła drzwi i wycofała się. Głosy, które słyszała, dochodziły z drugiej części sieni, nacisnęła klamkę wiodących tam drzwi. Tu jej zdziwienie było jeszcze większe, aż zamurowało ją w progu. Natalia Wudkiewicz siedziała na łóżku, zupełnie nieubrana, z rozpuszczonymi włosami, głową podniesioną wysoko i rękami zaplecionymi na karku. Kołysała się miarowo w górę i w dół, a jęki, jakie wydawała, świadczyły o przeżywaniu wielkiej rozkoszy.
Franciszka odruchowo oceniła, że Natalia rzeczywiście miała powody do chlubienia się swoją urodą. Jej ciało było niezwykle kształtne, skóra biała i czysta, bez żadnych skaz czy plamek. Tego, co zobaczyła, jednak się nie spodziewała. Zaskoczyło ją zwłaszcza, na kim siedziała młynarzówna. Był to bowiem Ignaś Kalinowski. Leżał na plecach z zamkniętymi oczami, ramiona miał rozrzucone, a dłonie zaciśnięte w pięści. Z jego otwartych ust wydobywały się ciche, urywane westchnienia. Z zawstydzenia, a może także z podniecenia, Franciszka poczuła silne uderzenie krwi do głowy, zawróciła w miejscu i wyszła natychmiast, pamiętając jednak o zachowaniu ciszy, aby nie zdradzić swojej obecności. Na palcach przebiegła przez sień, wydostała się na podwórze. Odetchnęła głęboko. Natalia? Natalia robi takie rzeczy z synem Michała? Po kryjomu, ale prawie na oczach jej ojca? Franciszka nie wiedziała, jak to powinna ocenić, ani jak teraz się zachować. Po chwili uspokoiła się, zanuciła coś pod nosem i idąc ponownie do drzwi domu umyślnie ciężko stawiała kroki, głośno stukała i głośno wołała do młynarzówny. – Natalia! Przyszłam już! Jesteś tam, Natalia? To ja, Franka. Nie weszła jednak do sieni, bo z wnętrza domu nie usłyszała zaproszenia. Po chwili głowa młynarzówny wychyliła się zza drzwi. – A, to ty, Franka... – powiedziała niby zaskoczona. – Ja – odpowiedziała Franciszka, starając się nie patrzeć w oczy przyjaciółki. – Miałam przyjść się ciebie poradzić... Natalia poprawiła włosy ręką. Nie wyszła zza drzwi, dając do zrozumienia, że nie jest ubrana. – Zapomniałam – odpowiedziała z typowym dla siebie tonem lekkiej wyższości. – Ale już mi się przypomniało. Poczekaj pod domem, zaraz do ciebie przyjdę. Franciszka z ulgą, że niczego nie musi tłumaczyć, usiadła na ławce, która stała pod samą ścianą, więc i usłyszała przez niedomknięte okno
rozmowę w pokoju. – To twoja macocha – powiedziała Wudkiewiczówna. Franciszka nie wyczuła w głosie Natalii ani zaskoczenia, ani też zawstydzenia. Młynarzównę wydawała się nawet bawić ta niezręczna sytuacja. W podobnie lekkim tonie odezwał się Ignaś. – Dobrze, że trochę wcześniej nie przyszła – zaśmiał się. – Za darmo miałaby widowisko. – Cicho, głupi! – strofowała go dziewczyna. – Chciałbyś, żeby nas widziała po nagu? – Czemu nie? – zaśmiał się Ignaś. – I tak nie powiedziałaby nikomu. Jakaś taka strachliwa jest. Ciekawym, czy ojciec... Franciszka nie dosłyszała reszty i omal nie uciekła ze swojej ławki. – Siedź tu cicho – odezwała się znowu Natalia. – Musisz poczekać, aż ona pójdzie. Pośpij sobie, odpocznij. Jak już się jej pozbędę, to może do ciebie wrócę... Natalia wyszła przed dom i z westchnieniem usiadła na ławce obok Franciszki. Była ubrana dość niedbale, dopiero teraz dopinała guziki bluzki. – Gorący dzień – powiedziała. – Tak się zgrzałam, że po domu to prawie bez ubrania chodzę... Franciszka, zawstydzona tym, co widziała przed chwilą, nie wiedziała, jak zacząć rozmowę. Przyszło jej do głowy, że młynarzówna mogła jednak zauważyć jej obecność w izbie, ale nie chciała się w tym upewnić. – No, mów – zachęciła gospodyni. – Co to za sprawę masz? Franciszka nieco się plącząc, wyłuszczyła swój problem. Że chce jechać do Zabłudowa, ma gospodarskie sprawunki do załatwienia, ale boi się, żeby nie zostać oszukaną przy zapłacie. – Ja wcale się nie znam na pieniądzach – przyznała się. – Michał dał ich całą garść, jak za dużo wydam, będzie się gniewał i miał za głupią. Nie wiem, czy mogę prosić, ale jakbyś ze mną pojechała, to... Natalia skinęła zachęcająco.
– Pokaż, zaraz policzymy. Franciszka sięgnęła w zanadrze, wyjęła zwitek i wręczyła go przyjaciółce. Ta przejrzała zawartość i pokiwała głową. – Siedem rubli – podsumowała. – Taki znowu bardzo hojny to ten twój Michał nie jest. – Tyle dał – odpowiedziała Franciszka. – Mówił, że wystarczy. Wudkiewiczówna wzruszyła ramionami. – Wszyscy mężczyźni są tacy sami, ale i kobiet głupich niemało. Tyle dał! Pewnie, każdy chciałby dawać jak najmniej. Lepiej wyjdziesz, jak gdy cię będzie kiedy pytał, ile na co potrzebujesz, powiesz więcej niż trzeba. – Rozumiem – zapewniła Franciszka. – Mężczyźni to skąpiradła – ciągnęła Natalia. – Im się wydaje, że samą urodą człowiek może wyżyć. A tu potrzeba czegoś więcej... Nagle poklepała rozmówczynię po udzie. – No, nie miej takiej smutnej miny, Franka. Jakoś sobie poradzisz. To czego ode mnie chcesz? Żebym z tobą pojechała, tak? Franciszka uśmiechnęła się z wdzięcznością. – Ja bym się czuła pewniej, bo ciebie przecież nikt nie śmiałby oszukać. – A pewnie! – wydęła wargi Natalia. – Ja sobie nie dam w kaszę dmuchać. A i ciebie nauczę, jak będziesz chciała. – No! – zgodziła się z entuzjazmem Franciszka. – Ty to umiesz zarządzać. Nawet mój Michał... Natalia zastygła, zmarszczyła brwi, nagle stała się podejrzliwa. – Co twój Michał? – spytała sucho. – Słyszałam, jak mówił z pochwałą – zapewniła szybko Franciszka. – Że tak dobrze sobie radzisz we młynie bez pomocy ojca. Na twarz Wudkiewiczówny wrócił uśmiech. – A pewnie. Jakbym pofolgowała pomocnikowi, zaraz by się znarowił. Franciszka cały czas miała przed oczami obraz młynarzówny kołyszącej się na Ignasiu Kalinowskim i pilnowała się, aby niechcący nie zdradzić się, że była świadkiem ich pieszczot.
– Przystawia się do ciebie? – spytała. Miała ochotę ugryźć się w język za zbyt obcesowe pytanie, ale Natalia nie miała nic przeciw jej ciekawości. – Ty, Franka, jako mężatka, to chyba lepiej ode mnie wiesz, jak to jest z mężczyznami – zauważyła lekko. – Jak takiemu babski tyłek zapachnie, o niczym innym niezdolny myśleć. No, ale to nie ze mną. Ja się tanio sprzedać nie dam, nie bój się. Franciszka nie była pewna, czy przyjaciółka nie pije do niej, ale dawno przywykła do tego, że z nich dwóch to Natalia jest ta lepsza i mądrzejsza. – A jak twój ojciec? – spytała. – Dawno już go nie widziałam. Lepiej mu? Natalia wzruszyła ramionami. – Ciągle słaby jest – odpowiedziała lekceważąco. – Wszystkie sprawy sama muszę załatwiać, żadnej od niego pomocy nie mam. – Może mu się polepszy – zaryzykowała Franciszka, choć na widok Wudkiewicza wcale tak nie pomyślała. – Daj to Bóg. – Może się polepszy – bez oporu zgodziła się młynarzówna. Nagle westchnęła i niespodziewanie objęła Franciszkę ramieniem. – Wiesz – powiedziała ze smutkiem. – On tylko śpi albo pije. Nie mów nikomu, ale on bardzo dużo pije. Mniej boli, mówi. To jakże mam odmówić? Skoro mniej boli, to niech pije...
DOBRE RADY
Zakupy w Zabłudowie okazały się bardzo owocne i dały Franciszce wiele zadowolenia. Natalia Wudkiewicz targowała się zdecydowanie i skutecznie, a Franciszka kupiła garnków, specjalnie zamykanych słoików, dużo więcej, niż się spodziewała, ponadto dwa szklane gąsiory na soki owocowe oraz kilka innych drobiazgów niezbędnych w gospodarstwie. Z kwoty wydzielonej przez Michała Kalinowskiego pozostała drobna suma. Franciszka chciała dokupić jeszcze małą patelnię, ale Natalia jej nie pozwoliła. – Dość będzie – zdecydowała. – A ten kawałek grosza, co ci został, zachowaj przy sobie. – Jak to przy sobie? – zdziwiła się Franciszka. – A tak! – Wudkiewiczówna spojrzała na przyjaciółkę z pobłażliwym uśmiechem. – Czasem jesteś, Franka, jak małe dziecko. Potrzebujesz, żeby cię prowadzić i pouczać. Jesteś taka naiwna, łatwo cię oszukać i wykorzystać, bardzo łatwo. Zostaw resztę dla siebie, wiem, co mówię. Z czasem uzbierasz na coś, co sama potrzebujesz i nie będziesz musiała prosić męża o łaskę. – Ale jak to uzbieram? – nie rozumiała Franciszka. – Przecież chyba muszę oddać Michałowi, co zostało. – Nic nie musisz – sprzeciwiła się Natalia z naciskiem. Wzięła drobne od przyjaciółki, poprosiła o chusteczkę i zawinęła w nią monety, zawiązując potem ciasny supełek. – Schowaj – poleciła. – Coś ci się chyba należy za fatygę. Franciszka nie śmiała się sprzeciwiać, schowała zawiniątko pomiędzy piersiami. Wcale nie była przekonana, że postępuje właściwie. – To trochę jakbym go oszukiwała – zauważyła niepewnie. – Dał pieniądze na garnki, to zapyta, ile co kosztowało. Wudkiewiczówna zaśmiała się kpiąco. – Głupia jesteś? Pan Kalinowski miałby się znać na cenach garnków?
Wcale się nimi nie interesuje, więc nie będzie pytał. A jakby nawet, to powiesz, że wydałaś wszystko co do grosza. Czy ty go wyliczasz, jak jeździ gdzie chce i wydaje ile chce? – Nie – przyznała Franciszka. – Ale to przecież jego majątek i on może wydawać po swojej woli. Przyjaciółka z naganą pokręciła głową. – Widzę, że jeszcze i o tym będziemy musiały pomówić. Jego majątek! Wcale nie, głupia. Ty też masz swoje prawa. Franciszka nie wydawała się rozumieć, ku czemu zmierza przyjaciółka, a Natalia uznała, że szybko i prosto nie jest jej w stanie tego wytłumaczyć. – Później – obiecała. – Przekonasz się, że mam rację. A na razie ukryj pieniądze i już. Jak następnym razem będziesz co załatwiała, znowu sobie schowaj to, co zostanie. Inaczej nigdy nie kupisz niczego dla siebie. Franciszka nadal nie była przekonana. – Nie bardzo wiem, co miałabym kupować – zauważyła. – Przecież ja wszystko mam. Co tylko potrzebuję, dostaję od Michała. Młynarzówna westchnęła głośno. – A ta swoje! No, dobrze, niech i tak będzie. Przyjdzie czas, zrozumiesz. Pożegnały się na rynku. – Zostanę jeszcze – oznajmiła Natalia niespodziewanie. – Ty może już wracaj z całym tym towarem. – Zaczekam – zaproponowała natychmiast Franciszka. – Będzie nam raźniej. – Nie trzeba – burknęła nieprzyjaźnie młynarzówna. – Przecież mówię, że sama wrócę. Franciszka zawstydziła się swojego natręctwa. Wiadomo, że młynarzówna ma wiele spraw w mieście. Choćby próbę chóru albo jaki interes do kogo. – Bóg ci zapłać, Natalia – pożegnała się, ujmując lejce w dłonie
i kierując się do Kalinówki. – Z Panem Bogiem! – rzuciła Natalia niecierpliwie. *** W małym kantorku przy sklepie bławatnym kupiec Abramowicz przyjął klientkę z zaskoczeniem. – Nic panienka nie kupi? – spytał. – To czemu biedny Żyd ma zaszczyt ją oglądać? – Mam sumę na procent – odpowiedziała Natalia Wudkiewicz. – Ile byście mi dali? Kupiec spojrzał z zaciekawieniem. – A duża to suma? – zapytał uprzejmie. – Od małej dam pannie pięć procent, od dużej może i więcej... – Pięć? – wzgardliwie prychnęła młynarzówna. – To zdzierstwo! Żyd pokiwał głową. – Ja dam pięć, ale innym nie bronię dawać więcej. Jak panna pojedzie do Białegostoku, dostanie może pięć i pół. – Mam na początek dwieście pięćdziesiąt rubli – kusiła Natalia. – Zostawię u was, jeśli dacie mi osiem procent. Żyd rozłożył ręce. – To wielki honor, że panna takie ma zaufanie do biednego Żyda. Biednego, mówię. Bo jakbym był bogaty, dałbym takiej ładnej pannie i sześć rubli od sta. – Zgoda na siedem – odpowiedziała Natalia i wyjęła pieniądze. Kupiec Abramowicz z ukłonem przyjął propozycję. – Skoro dwieście pięćdziesiąt to tylko na początek, panna zrobi dobry interes... *** Na zakręcie drogi przez las czekał jakiś człowiek. Okutany w szmaty, z kapturem na głowie, oparty o kij stał na poboczu. Zapewne usłyszał konie i teraz zamierzał prosić o wsparcie. – Jakiś dziad proszalny – pomyślała Franciszka.
Na wozie nie miała nic, czym mogłaby wspomóc potrzebującego. Ale nie wydawało się jej właściwe minąć dziada, nie ofiarując mu choćby dobrego słowa. Kilka kroków przed czekającym powstrzymała konia. – Gdzie to idziecie, dziadku? Stary człowiek nagle odrzucił łachmany, wyprostował się i przyskoczył do koni. Jedną ręką chwycił zwierzę krótko przy pysku, w drugiej trzymał rewolwer. – Uważaj! – krzyknął. – Słuchaj, bo ubiję jak psa! Dawaj, co masz cennego! Zaskoczona Franciszka nie myślała o oporze. Zamarła z przestrachu. Nieznajomy uspokoił konia klepaniem po szyi, a sam przesunął się do kobiety, zaglądając do środka powozu. – Nie mam nic cennego – odpowiedziała Franciszka. Z przestrachu zapomniała, że ma pieniądze. Niewiele wprawdzie, tylko te kilka kopiejek zawiniętych w chusteczkę i schowanych na piersi. Rozbójnik zaklął głośno. Był wychudzony, twarz miał zapadłą, brodę skołtunioną, włosy skudłacone i bardzo długie. Nie mył się od dawna i śmierdział na odległość. Zapewne był też głodny, bo brudnymi rękami grzebał po dnie powozu, szukając czy nie ma jakiegokolwiek jedzenia. Niewiele znalazł, znowu zaklął rozczarowany. Franciszka zabrała na drogę pajdę chleba i kawałek zimnego kurczaka, teraz została mniej niż połowa, zawinięta w płótno. Rzucił się na jedzenie łapczywie, pochłonął je raczej niż zjadł, odrzucił szmatkę. – Więcej nie masz? – Zjadłam wcześniej. Obszedł bryczkę, raz jeszcze sprawdzając, czy nie wisi przy niej jakiś koszyk. Siedziała na swoim miejscu, obracając się za nieznajomym, gdy przesuwał się wokoło. – Dawaj obrączkę! – rozkazał. Franciszka zamarła z przerażenia.
– Obrączkę? – zapytała zdumiona. – Jak to obrączkę? Przecież to ślubna pamiątka i znak świętego sakramentu... – Co tak się gapisz, głupia?! – warknął i pogroził bronią. – Wszystko, co masz cennego, mówiłem! Posłusznie zaczęła zdejmować złoty krążek. Skoczył, próbował siłą wyszarpać go spomiędzy palców. – Nie zabierajcie obrączki – poprosiła. – Co ja powiem w domu? Mąż będzie się gniewał. Człowiek wzruszył ramionami. – To czego na próżno po drodze jeździsz, co? Nie słyszałaś, babo, że można być obrabowanym? – Miałam pilną sprawę... Warknął zły. – Ja też mam pilną sprawę! Głodny jestem! Znowu pogroził rewolwerem. – Na pewno nic więcej nie masz? Bo jak sam znajdę, to gorzko pożałujesz! – Nie mam. Franciszka nie wiedziała, co powinna zrobić. Nagle zrozumiała, że stoi przed nią kilka różnych niebezpieczeństw. Była na drodze sama, znikąd nie mogła spodziewać się pomocy. Gorączkowo zastanawiała się, co i jak powiedzieć, żeby go przekonać. – Nie możecie zabrać obrączki – powiedziała. – To wielki grzech. Zaśmiał się szyderczo. – Grzech? Widzicie, jaka mądra! Tobie się zdaje, że z kim masz do czynienia? Z jakim aniołem czy co? Franciszka była gotowa bronić się do upadłego. – Co innego weźcie – zaproponowała. – Konia. Albo i cały wóz. – Pewnie! – prychnął. – Konno po lesie będę jeździł. Ale wymyśliła! Coś ty za jedna? Franciszce zaświtała nadzieja. Jeśli zbójca rozmawia z nią, to może
jakoś go przekona. Trzeba z nim mówić, może odwiedzie go od niecnych zamiarów. – Franciszka. Z Nowosadów. To znaczy teraz z Kalinówki. To go zainteresowało. – Z Kalinówki? To może ze dworu? Potwierdziła. W pierwszej chwili chciała zagrozić gniewem Michała, ale natychmiast doszła do wniosku, że to nie jest najlepszy pomysł. Nie wiadomo, jakby przyjął wiadomość, że jest żoną dziedzica. Może upierałby się, żeby znaleźć coś cennego. – Ze dworu – potwierdziła. – Starsza pani kazała jechać do Zabłudowa. Zdziwił się. – Tobie kazała jechać? Ty durna! To nie ma już parobków do posługi? – Za karę mi kazała – wyjaśniła Franciszka. Teraz on się zdziwił. – Za karę? Jak to za karę? Franciszka zaczęła nieskładnie opowiadać o pani Katarzynie. Jaka to jest dokuczliwa, jaka wymagająca i jak nie lubi Franciszki. Ona, Franciszka, służy we dworze od niedawna, a starsza pani stale się jej czepia i nigdy nie jest zadowolona. Teraz wymyśliła taką karę. Kazała jechać do Zabłudowa, żeby zawieźć kamień dla pani baronowej von Tromm. Nieznajomy zmarszczył brwi niezadowolony. – Jaki kamień? – spytał z przejęciem. – Brylant może? Franciszka widziała rozczarowanie zbója, że nie zastąpił jej drogi, gdy jechała w tamtą stronę. Roześmiała się głośno. Chciała, żeby jej śmiech wypadł naturalnie i szczerze, ale nie była pewna, czy się jej udało. – Nie, nie! – zaprzeczyła żywo, nadal się uśmiechając. – Zwykły kamień z pola. A to nie wiecie, jakie to państwo miewają pomysły? Kazała dla pani baronowej zawieźć i u księdza zostawić. To jest do uzupełnienia... tego no... zbioru. Tak, to się nazywa zbiór, albo inaczej kolekcja. Niespodziewanie dla Franciszki rozbójnik przytaknął ze zrozumieniem.
– Słyszałem o tym – poprawił. – Kolikcja. Podobno baron ma w tym pięknym pałacu w Jeronimowie jeden taki pokój, gdzie tylko te kamienie trzyma. A inni panowie przyjeżdżają oglądać. – Właśnie! – podchwyciła ochoczo Franciszka. – Człowiek haruje od świtu do nocy, a oni tylko głupie zabawy wymyślają. Przez chwile śmiali się oboje. Franciszka coraz pewniej, prawie przekonana, że już jest bezpieczna. Rozbójnik włożył broń pod koszulę. – Najgorsza to ta stara z Kalinówki – zauważył. – Szkoda, że jej tu nie ma, bo bym jej tak przywalił, że popamiętałaby do końca życia. – Przydałoby się – zgodziła się Franciszka. – Czasem to taka mnie bierze złość, że aż... Przerwała zaskoczona swoim własnym wybuchem. Tak bardzo chciała przekonać zbója o swoim niechętnym stosunku do teściowej, że omal nie przyznała mu się do wszystkiego. – Niech ją trafi nagła śmierć! – warknął. – Albo i co gorszego. – Pewnie! – potwierdziła Franciszka Wiedziała, że będzie musiała wyspowiadać się z tych słów. – No – powiedział nieznajomy. – To się pośmialiśmy. Ale teraz pora wracać do interesów. Dawaj, co tam masz schowane. Spojrzała zaskoczona. – Nic nie mam, mówiłam przecież. Nagle znowu zrobił się zły. – Już ja was znam, baby! – warknął. – Patrzycie tylko, żeby człowieka oszukać. Może schowałaś co. Pewnie przy sobie. Podnieś spódnicę. – Nie schowałam – powiedziała Franciszka. – Na Matkę Boską przysięgam, że nic więcej nie mam. Nie posłuchał. – Rozdziewaj się! Nie zrozumiała. – Pokaż, czy nie masz czego pod spódnicą! – wrzasnął. Sięgnął pod koszulę po broń. A wtedy ona sobie wszystko
przypomniała. – Szurik! Oczy mężczyzny stały się okrągłe ze zdumienia. – Znasz mnie? – zapytał z niezadowoleniem. – Skąd mnie znasz? – Widziałam was w Zabłudowie, na jarmarku – terkotała znowu wesoło Franciszka. – Dawno, jak byłam dziewczynką. Nie pamiętacie, jak kiedyś kupiliście mi cukierków? Był mój ojciec, Józef Lulewicz, i wasz ojciec, i jeszcze ktoś, brat zdaje się. Piliście w gospodzie, a ja cały czas czekałam. Jak wyszliście, to kupiliście cukierków na pocieszenie. Bo zimno było i ręce zupełnie mi zgrabiały. Sine były od mrozu... Pokręcił głową. – Nie pamiętam – powiedział. – Nigdy nikomu nie kupiłem cukierków. – Kupiliście! – przekonywała z zapałem Franciszka. – Przypomnijcie sobie. Było mroźno i ręce mi aż zsiniały od tego czekania. Brodaty postukał się palcem w czoło na znak, że rozmówczyni jest chyba niespełna rozumu. – Zdurniałaś? – spytał rozeźlony. – Jak mówię, że nie kupiłem, to nie kupiłem! Nawet jak pijany byłem, to nie robiłem takich rzeczy! Franciszka jakby tego nie zauważyła. – Ale jesteście Szurik – upierała się. – Wasz ojciec taki nieduży, trochę chyba garbaty. O, i nazwisko sobie przypomniałam. Jegorowicz! Rozbójnik machnął ręką zniecierpliwiony. – Milcz! – warknął. – Ty naprawdę głupia jesteś! Po co tobie wiedzieć takie rzeczy? Może jeszcze na policję pójdziesz? Franciszka przeżegnała się szybko. – O to możecie być spokojny – zadeklarowała uroczyście. – Nikomu nie powiem. Żebym tak zdrowa była! Nigdy nie zapomnę tych cukierków. Zdarzyło się to sześć czy więcej lat temu. Zapamiętała, bo mało co w życiu smakowało jej tak bardzo, jak ten rożek cukierków. Potem, gdy była już starsza, usłyszała o losie Szurika. Aleksander Jegorowicz miał iść do wojska. Nie chciał, próbował popełnić samobójstwo czy okaleczyć się.
Nie udało się, więc uciekł do lasu. Czasami tak się zdarzało, że poborowi uciekali w puszczę. Czasem łączyli się w groźne bandy albo samotnie rabowali po drogach, od czasu do czasu zaglądając do tej czy tamtej wsi. Był na nich wyrok, zwykle trzymali się daleko od rodzinnej wioski, zdani na łaskę obcych. Czasem łapano któregoś z uciekinierów, wycieńczonego, na granicy śmierci, najczęściej jednak ślad po nich ginął zupełnie. – To co będzie? – zapytała Franciszka. – Chyba muszę już jechać, bo tam czekają pewnie i starsza pani krzyczeć będzie. Niewyraźnie skinął głową. – Jedź – pozwolił burkliwie. – Ale jak komu wspomnisz, że mnie spotkałaś, znajdę cię i wtedy pożałujesz! Powoli odszukała lejce i delikatnymi ruchami dłoni zmusiła konia, aby przestał skubać trawę na poboczu drogi i ruszył przed siebie. – Zostańcie z Bogiem! – zawołała za Szurikiem. Nie słyszała, co odpowiedział. Ale na pewno nie było to błogosławieństwo. *** Dwa dni później Franciszka poszła do spowiedzi. Ksiądz Miodyński był bardzo poruszony. – Więc życzyłaś jej śmierci? – zapytał surowo. – Swojej przeważnie teściowej? Był oburzony. – Co za paskudny grzech, moje przeważnie dziecko – zamruczał niezadowolony. – Co za grzech! Za pokutę kazał jej odmówić trzy razy cały różaniec. Franciszka odeszła po spowiedzi z lekkim sercem. Rozgrzeszenie, jakiego jej udzielono, okazało się bardzo dobrym lekarstwem na dokuczające sumienie. Przez szereg dni pilnie modliła się każdego wieczora w intencji teściowej. Bała się, że pani Katarzyna zapadnie na jakąś groźną chorobę albo spotka ją jakieś inne nieszczęście i wtedy będzie wiadomo, że to ona, Franciszka, jest temu winna. Gdy jednak w ciągu dwóch tygodni nie
zdarzyło się nic niedobrego, Franciszka odetchnęła z ulgą. Jej przekleństwo najwyraźniej nie miało mocy.
DOBRE PLONY
Zakończenie
żniw dwór w Kalinówce uczcił poczęstunkiem dla
wszystkich pracujących. Przygotowania trwały od samego rana. Na skraju sadu ustawiano stoły, kuchnia pracowała szybciej niż zwykle. Zgodnie z zapowiedzią pana Michała, żeńcy gwarną i radosną gromadą wrócili z pola wczesnym popołudniem. Przy studni na wbitym w ziemię kiju zawieszono wieniec sporządzony z ostatniego pokosu, ozdobiony polnymi kwiatami. Do stołów siadano z przekonaniem o dobrze wykonanej pracy, wśród okrzyków zachwytu nad misami mięsa, kartofli, pieczonych kurczaków i kaszy na grubych płatach słoniny. Z kuchni donoszono jeszcze kiełbasy, kaszanki i wędzone podgardla wieprzowe, stawiano garnuszki z musztardą i chrzanem, ciasto z jabłek posypane miałkim cukrem, jak również dzbanki z kwasem chlebowym i lemoniadą. Centralne miejsce przy głównym stole zajmowała pani Katarzyna Kalinowska, po jej prawej ręce syn i wnuk, po lewej Wacia Potocka. Dalej siadano jak kto chciał, bez z góry narzuconego porządku i kolejności. Mieszali się parobkowie, dziewczyny służebne, fornale, robotnicy rolni, stali i najemni. Wszędzie kręciły się dzieci ze wsi, ruchliwe i skłonne do psikusów. Gdy już wszyscy zajęli miejsca, Michał Kalinowski wstał, by ukłonić się obecnym, podziękować za dobrą pracę i wznieść toast za pomyślność żniwiarzy. Goście ochoczo spełnili toast wódką, podawaną w małych szklaneczkach o grubym dnie, po czym pilnie wzięli się do opróżniania półmisków i butelek. Zwłaszcza te ostatnie cieszyły się wielkim powodzeniem. Co i raz ktoś wstawał i wznosił toast za zdrowie wielmożnej pani Kalinowskiej, pana dziedzica oraz za pomyślność dworu. Przygotowaniami, a później podawaniem potraw i napojów dyrygowała
Franciszka, która pierwszy raz wystąpiła w takiej roli, cały czas śledzona krytycznym spojrzeniem pani Katarzyny. Zasapana i zgrzana, nie miała czasu usiąść, a tylko co najwyżej przysiadała na chwilę do różnych stołów. Oklaskami powitano kapelę, złożoną z harmonisty, skrzypka oraz muzykanta grającego na mandolinie, a młodsi wprost doczekać się nie mogli, aby ruszyć w tany. Pan Michał zapowiedział, że kapela grać będzie do upadłego i każdy, kto zechce potańczyć, może to robić do białego rana. Ponieważ zaś następnego dnia wypadała niedziela, rzeczywiście zanosiło się na całonocną zabawę. Pani Katarzyna po spełnieniu kilku toastów wróciła do domu, pozwalając jednak zostać swojej pokojowej, co Wacia Potocka przyjęła z wielką wdzięcznością. Zaczynała się bardziej swawolna część spotkania. Ktoś cichcem zaczerpnął wody i polał nią sąsiadkę, ta odpowiedziała podobnym wyczynem i po chwili większość biesiadników kręciła się po całym podwórzu, polewając się z dłoni, kubków i kieliszków. Starsze niewiasty, które statecznie zostały przy stole, śmiały się porozumiewawczo na widok piszczących dziewczyn, uciekających przed kawalerami, a starsi mężczyźni z namaszczeniem osuszali kolejne butelki. Franciszka czuła się szczęśliwa. Ale dopiero od popołudnia, gdy rozmówiła się z mężem. Wcześniej, spięta i zdenerwowana, wodziła za nim wzrokiem, nie wiedząc, jak zacząć rozmowę. – No? – zapytał wreszcie. – Co cię dręczy? Wyglądasz, jakbyś coś miała na sumieniu. Franciszka skinęła głową i nie podnosząc oczu przyznała się do pomyłki. Broszkę trzymała w zaciśniętej ręce i teraz podała ją mężowi. – Nie zasłużyłam, to zwracam. Może mi dasz, jak naprawdę zajdę w ciążę. Pan Michał był zaskoczony, ale nie wyciągnął ręki. – Niemądra jesteś – powiedział łagodnie i pocałował żonę w czoło, tak jak ojciec ojciec całuje córkę. – Albo może aż tak naiwnie szczera. To przecież prezent, nie zapłata.
Wziął klejnocik i przypiął do jej bluzki. – Noś – powiedział. – Jest twoja. Franciszka poczuła tak wielką ulgę, że każdemu okazywała życzliwość i najchętniej wszystkich uściskałaby z radości. Przygotowania do dożynkowego przyjęcia poszły bardzo sprawnie i Franciszka nie odczuwała nawet wielkiego zmęczenia. Czasami przysiadała u końca stołu, najchętniej przy swojej siostrze Sabinie, żeby chwilę odsapnąć, posłuchać nowin i pośmiać się z innymi. Sabina Lulewicz, spracowana do bólu wszystkich mięśni, nie wykazywała ochoty do zabawy, gdy ktoś z młodych chciał ją wywabić do tańca. Odpowiadała jednoznacznie zniecierpliwionym, odmownym gestem. Dopiero gdy któryś przyniósł od studni cały kubeł wody i chlusnął na nią, zerwała się jak oparzona. Całe plecy miała mokre. Śmiali się wszyscy, gdy z zaciętą miną skoczyła za parobkiem i goniła go po podwórzu. Parobek nie dał się złapać, więc w końcu Sabina zrezygnowała z pościgu i rozdrażniona powróciła na swoje miejsce. – To smarkacz! – warczała do siostry. – Ma szczęście, że go nie dopadłam, bo by ruski miesiąc popamiętał! Franciszka śmiała się z głośno i sugerowała, że parobek na pewno chciał się tylko do dziewczyny przytulić. – Przytulić? – mruczała Sabina. – Mnie się wcale nie podoba takie przymilanie. Inne dziewczyny wprost rwały się do tańcowania z parobkami, a przede wszystkim z Ignasiem Kalinowskim, który nie mógł się od nich opędzić. Co odważniejsze prosiły do tańca nawet pana Michała. Nie odmówił, kilka razy i on zakręcił się w kółko. Zaczął zresztą od Franciszki, dając znak do rozpoczęcia zabawy. Wesoła i skoczna muzyka wszystkim bardzo przypadła do smaku. Nie pozostały wobec niej obojętne dworskie psy, zamknięte na wieczór w stodole, i wyły z dużym samozaparciem. Wielką uciechę wzbudził niezaproszony gość, co pojawił się późnym
wieczorem, gdy już niektórzy poszli spać. Daleko od innych, przy samej drodze, pokazał się żebrak Kiercul. Kiwał się i podrygiwał w takt muzyki, a potem zaczął nawet pląsać. Widać było po nim wielkie zadowolenie. Franciszka pokazała żebraka mężowi, oboje śmiali się serdecznie z tego naprawdę pociesznego widoku. Następnego dnia w Kalinówce wypłacano należność za robotę. Stawiła się większość uczestników zabawy, cichych, teraz i przygaszonych. Wyliczoną przez Ignasia zapłatę wydawał osobiście pan Michał. Stali w kolejce, odbierali pieniądze, a potem całowali pana dziedzica w rękę. Ignaś wręczał jeszcze każdemu kawał kiełbasy oraz po kieliszku wódki. Chłopi od razu nabierali wigoru i zapowiadali chęć stawienia się do następnych prac na dworskich polach. Choćby do rwania lnu, co planowano zacząć w Kalinówce w następnym tygodniu. Kończono już wypłatę, gdy z Rafałówki przyjechał posłaniec z pytaniem, czy w Kalinówce nie ma małego Witii. – Uciekł z tego tam jenstytutu – opowiadał chłop. – Wielmożny pan Sidorowicz kazał rozpytać wszędzie, bo się gdzieś schował i nijak go znaleźć nie można. Pan Michał poprosił Ignasia, aby zwrócił się z pytaniem do zebranych, a potem obiecał dać znać do Rafałówki, gdyby mały Sidorowicz się pokazał. – Widać nie tak bardzo dobry ten zakład – powiedział wieczorem do Franciszki. – Pan Rafał dziewięćdziesiąt rubli zapłacił za pół roku z góry, a oni nawet nie potrafią upilnować chłopaka. Franciszka, przejęta nowiną, zastanawiała się, czy ucieczka Witii z zakładu może oznaczać, że nie było mu tam najlepiej. Ale pan Michał nie podzielił jej zdania. – Za dziewięćdziesiąt rubli nie może mu być tam źle – zauważył. – Nawet jeśli personel trochę kradnie, jak to u nas we zwyczaju, coś jednak zostaje i musi być obrócone na potrzeby wychowanków. Trudno też wymagać, żeby chłopak nauczył się dyscypliny w parę dni. Na to potrzeba
czasu i wysiłku wychowawców. *** Zapisywaniem do roboty przy rwaniu lnu kierował Ignaś Kalinowski. Chętnych nie brakowało, bo rozeszła się wieść, że dziedzic nie poskąpi zapłaty. Nic dziwnego, że już rano przed dworskim gankiem kłębił się tłum. Do tej pracy zgłaszały się wyłącznie kobiety. Potrzeba było co najmniej kilku, lniane pole Kalinówki były znaczne. Ignaś siedział na stopniu ganku z kajetem na kolanach. Kobiety stały w rządku i podchodziły kolejno. Kalinowski przyglądał się każdej, po czym notował nazwisko, każąc się stawić rano następnego dnia. – Maciejowa? Bardzo dobrze. – Tomkowa, z siostrą. – Romkowa z Nowosadów. Ignaś czasem przyjmował do pracy warunkowo. – Weronika. No, nie wiem... Zeszłego roku musiałem was poganiać, pamiętacie? Kobieta zamachała ręką. – Oj, co też mówi! Łońskiego roku w ciąży akurat byłam, to i wolniej robota szła. Teraz nie jestem, wszystkie inne przegonię. – Aha. No dobrze, zapisałem. Ale ostrzegam, jak dwa razy uwagę zwrócę, pójdziecie z powrotem do chałupy i grosza nie zapłacę za obijanie się. Kobieta biła się w piersi i przysięgała rzetelną pracę. – Dalej, kto tam jeszcze? – pytał Ignaś. – Wawrzakowa? Nie, wy nie. Za bardzo kaszlecie. Przyjdziecie, jak wydobrzejecie. Chuda kobieta z długim nosem popatrzyła ze smutkiem. – Po lnie już będzie – zauważyła roztropnie. Ignaś zdecydowanie pokręcił głową. – Wszystko jedno. Nie zapiszę. Przyjdzie później, na wykopki albo do buraków. Chuda odeszła bez słowa.
– Kto następny? – rozglądał się Ignaś. – Antoniewiczowa? Czemu sama? To córka się do pracy nie wybiera? Wysoka kobieta pokiwała głową. – Przyjdzie, przyjdzie – zapewniła skwapliwie. – Tylko akurat... – Bardzo dobrze – nie słuchał tłumaczenia. – Zapisana. Stojąca na końcu żona Kurpika, z którym pan dziedzic procesował się o ukradzione drewno, kłaniała się szczególnie nisko. – Zezwólcie na odrobek, wielmożny panie. Za mojego przyszłam. Ignaś zmarszczył brwi. – Zapytam ojca – odparł po chwili. – Może się zgodzi. Stawcie się jutro z innymi. – Niech Pan Bóg wynagrodzi, wielmożny paniczu. Sabina Lulewicz zgłosiła się ostatnia. – I mnie zapiszcie. Ignaś obrzucił dziewczynę niechętnym spojrzeniem. Wydawała mu się znajoma, ale skrzywił się, że taka mała i słaba zgłosiła się do tak ciężkiej roboty. Pewnie znowu jaka nieszczęśliwa, co to musi zarobić na coś pilnie potrzebnego. – Nie dasz rady – ocenił. – Jesteś za mała. To wyczerpujące zajęcie, trzeba mieć w ramionach wiele krzepy, żeby cały dzień pracować przy lnie. Wiedział, co mówi. Len rwało się garściami. Należało chwycić odpowiednią ilość łodyg w obie dłonie i szarpnąć do góry, aby wyrwać je z ziemi razem z korzonkami. Praca wymagała siły i wytrwałości, więc wybierano do niej raczej wyższe i silniejsze kobiety, a nawet i one pod wieczór z trudem utrzymywały się na nogach. A ta tutaj, niska, chudawa, chciałaby dorównać wiejskim, silnym doświadczonym babom, nawykłym do ciężkiej harówki. – Zapiszcie – poprosiła Sabina. Ignaś pokręcił głową. – Mówię, że jesteś za słaba.
– Ale przy żniwach byłam cały czas i nikt się nie skarżył – upomniała się odważnie. – Rzeczywiście? Po namyśle ustąpił. – Wezmę, ale tylko na próbę – zastrzegł. – Będziesz przy Antoniewiczowej. Jak zobaczę, że nie dajesz rady albo oszukujesz... – Dziękuję wielmożnemu paniczowi – dziewczyna dygnęła. – Jak nazwisko? – zapytał. – Lulewicz. Sabina. Dopiero teraz przypomniał sobie, skąd zna tę małą. Czy to nie siostra Franciszki? Ta sama, co przedwczoraj, podczas dożynkowej zabawy, tak bardzo została zlana wodą? Zamknął listę i złożył kajet. – Dość będzie. Idźcie z Bogiem, ludzie. Wieczorem oznajmił ojcu z zadowoleniem: – Do lnu zgodziłem dziesięć bab. Nie licząc Kurpikowej, co chce przyjść na odrobek za męża, tego złodzieja drewna. Czy ojciec się zgadza, żeby odpracowała dług? Pan Michał nie stawiał przeszkód. – Niech robi. Ale dopilnuj, żeby uczciwie pracowała. Jeśli pogoda dopisze, powinniśmy się uwinąć w dwa, trzy dni. *** Len rzeczywiście bardzo szybko zniknął z pola i załadowany na wozy pojechał do suszarni przy stodołach. Ignaś Kalinowski, który zaglądał na pole wiele razy w ciągu tego czasu, z ukrycia przyglądając się pracy robotnic, był zadowolony. Nie musiał poganiać ani Wronkiewiczowej, ani żony Kurpika, bo wszystkie pracowały bardzo porządnie. Nawet ta mała Sabina. Pierwszego wieczora widać było, że jest szara ze zmęczenia i bólu ramion. Myślał, że następnego dnia nie przyjdzie, ale stawiła się i pracowała nie gorzej od innych. – A gręplować umiesz? – zapytał następnego ranka, gdy wypłacał
należność robotnicom. – Jeżeli umiesz, wezmę cię i do innej roboty. – Umiem, wielmożny paniczu – odpowiedziała Sabina zmęczonym głosem. Swoje dwadzieścia pięć kopiejek trzymała w zaciśniętej dłoni.
METODY WYCHOWAWCZE
Witię Sidorowicza odnaleziono po kilku dniach. Kręcił się po polach wokół Rafałówki, a nocował gdzie popadło, najczęściej w dziesiątkach zboża, stojących na polu. Rafał Sidorowicz podziękował Pan Bogu, że chłopcu nic się nie stało, po czym postanowił natychmiast odwieźć go do zakładu wychowawczego doktora Meierbachera. Witia nie chciał wracać, próbował uciekać, kopał i gryzł. – Oczywiście, że pojedziesz – spokojnie oświadczył pan Sidorowicz. – Jak nie po dobrej woli, to związany. Witia próbował przekonać ojca, że w Zakładzie Wychoywawczym dla Chłopców nie jest mu dobrze. Bezładnie opowiadał o niedobrym traktowaniu, biciu i głodzie. Pan Rafał nieco się tym przejął, ale nie uwierzył. Doktor Meierbacher miał znakomitą opinię jako dyrektor instytutu wychowawczego. Przecież to niemożliwe, żeby katował chłopca i to bez dania racji. Dyscyplina, owszem, ale we wszystkim niezbędne jest postępowanie rozważne i prowadzące do jakiegoś celu. Pan Sidorowicz nie mógł się poradzić żony, akurat przez kilka dni nieobecnej, decyzję musiał podjąć sam. Pozwolił chłopcu przespać się w domu, a sam długo w noc chodził i rozważał wszystkie za i przeciw. Rano jeszcze raz rozmawiał z Witią, w wyniku czego uznał, że chłopiec przesadza. Na ciele Witii nie było wyraźnych siniaków, jego opowieści brzmiały chaotycznie i mało wiarygodnie. W tej sytuacji pan Rafał znalazł wyjście, do którego przekonał także syna. Powiedział mu, że tak czy inaczej muszą obaj pojechać do Białegostoku. On pomówi z dyrektorem, sprawdzi wszystko, wszystkiego się dowie, a następnie postanowi, co robić dalej. Jeśli jest tak, jak mówi Witia, może się zastanowi, czy nie zabrać chłopca z powrotem do Rafałówki. Witia prosił i zaklinał, obiecywał poprawę, ale pan Sidorowicz był
nieubłagany. Doktor Meierbacher ucieszył się z powrotu chłopca. Pomachał mu przyjaźnie ręką i tym razem nie wykazywał ochoty do głaskania go po głowie. Podczas gdy pan Sidorowicz naradzał się z dyrektorem w jego gabinecie, Witię zaprowadzono do wnętrza bursy, gdzie miał czekać na postanowienie o dalszym losie. – Czasem uciekają – przytaknął doktor Meierbacher. – I to jest właśnie próba wychowawcza, proszę pana. Jeśli rodzice, powodowani przesadną miłością, bezkrytycznie uwierzą w dziecięce bajki i nie odwiozą chłopca do naszego zakładu, eksperyment wychowawczy zostanie przerwany, a jego efekty zaprzepaszczone. Jeśli zaś przywiozą dziecko do dalszej nauki, okażą swoją determinację i chęć poprawy. Niesforny dzieciak zrozumie, że nie ma wyboru, musi się podporządkować. Wtedy dopiero wszystko wchodzi na właściwe tory, można kontynuować trudny proces naprawy. Mam honor pogratulować panu zdania tego trudnego egzaminu. Pan Sidorowicz miał wiele pytań i kilka z nich odważył się postawić. Uczynił to delikatnie, żeby nie urazić dyrektora instytutu. Doktor Meierbacher nie poczuł się dotknięty, przeciwnie, zachęcił do pełnej szczerości. – Przerabialiśmy to wiele razy – oznajmił, częstując gościa cienkim cygarem, które tym razem sam uprzejmie przypalił. – Dzieciak się skarży i to jest normalne, proszę pana. Zupełnie naturalne, zapewniam. Wymyśla różne rzeczy, czasem wprost niestworzone, żeby tylko postawić na swoim. Był bity? Och, doprawdy proszę pana, cóż to za prostacka wymówka! Gdzie siniaki? Nie ma siniaków. Owszem, przecież nie ukrywałem, że używamy wobec chłopców kar regulaminowych, można zatem zarobić i w łapę, i rózgami po tyłku. Ale to jest metoda wychowawcza, drogi panie, nie katowanie. Szanowny pan sam ją wielokrotnie stosował i nie miał oporów, prawda? Pan Rafał przytaknął. Czuł się zawstydzony, że podniósł te sprawy wobec kogoś takiego jak doktor Meierbacher, wobec człowieka, który
poświęcił się wychowaniu cudzych dzieci, często bardzo trudnych do okiełznania, jak choćby Witia. Dyrektor uśmiechnął się wyrozumiale. – Od czasu do czasu, gdy spotykam się z rodzicami naszych drogich wychowanków, odpowiadam i na takie trudne pytania – oznajmił spokojnie. – Można powiedzieć, że jestem przyzwyczajony zarówno do uczniowskich wybiegów, jak i rodzicielskich pytań. To niełatwa praca, jak pan widzi. Ale chyba warta wysiłku, skoro jej celem jest dobre ułożenie młodego człowieka. Żeby, gdy dorośnie, został wartościową cząstką naszego społeczeństwa. Czy nie na tym zależy także panu jako ojcu? Pan Sidorowicz uśmiechnął się z ulgą. – Mam całkowite zaufanie do pańskich metod, doktorze – zapewnił. Tego wieczora dyrektor Zakładu Wychowawczego dla Chłopców, doktor Meierbacher, odbył poważną rozmowę z wychowankiem Sidorowiczem. – Ucieczka jest najpoważniejszym złamaniem regulaminu, mój chłopcze – powiedział zasmucony. – Karzemy go chłostą oraz trzystoma karnymi punktami. Wiesz, ile to jest trzysta? Nie szkodzi, nauczysz się w praktyce. Witia Sidorowicz uciekł z Zakładu Wychowawczego dla Chłopców czwartego dnia. Doktor Meierbacher długo nie potrafił odgadnąć sposobu, w jaki chłopiec wyszedł z pokoju. Drzwi przecież cały czas były zamknięte, a wychowawca przysięgał, że nie otwierał ich ani na chwilę aż do samego rana. Dopiero po pewnym czasie dyrektor zorientował się, że Witia Sidorowicz wymyka się oknem. Małym okienkiem, przez które nie może prześliznąć się żaden inny chłopak. Wychodzi, potem idzie po parapecie i wyłazi na dach, po dachu zaś potrafił poruszać się zupełnie bez strachu. Po ucieczce Witii wyszło na jaw, że chłopak robił już tak poprzednio. Szkolny stróż brał go za lunatyka i bał się odezwać, aby nie obudzić chorego. Gdyby został gwałtownie przebudzony, spadłby z wysokości
i może nawet się zabił, a już na pewno połamałby sobie ręce i nogi. Doktor Meierbacher bardzo się zdenerwował na stróża. Krzyczał i przeklinał. – Ty durniu! Ty myślisz, tak? A kto ci kazał myśleć?! Ty masz pilnować, żeby wszystko było w porządku. Nie myśleć, tylko pilnować i mówić mi o wszystkim! Spadłby ten smarkacz i się połamał? I co z tego, pytam? Co z tego?! To nie jest twoja sprawa! Niechby się i zabił. To nie twój interes! Dyrektor odebrał stróżowi połowę wynagrodzenia za miesiąc i zagroził wyrzuceniem ze służby bez żadnego świadectwa, jeśli podobna niesubordynacja kiedykolwiek się powtórzy. W Kalinówce ponownie pojawił się posłaniec z Rafałówki z pytaniem, czy nie widziano chłopca. – Jak to, znowu się zgubił? – zdziwił się Michał Kalinowski. – Czy to znaczy, że był już odnaleziony i znowu uciekł? – Tak, wielmożny panie – potwierdził posłaniec. – Pan Sidorowicz zawiózł syna do Białegostoku. Witia nie chciał, ale jakoś go przekonali. A potem przyszła wiadomość, że Witia uciekł. Przez okno i przez dach. – To możliwe – zgodził się pan Kalinowski. – To całkiem do niego podobne. Ten dzieciak jest zwinny jak jaka małpka. Naprawdę się boję, że skończy jak najgorzej. Kazał zapytać wszystkich, ale w ostatnich dniach nikt nie spotkał małego Sidorowicza. Podobnie jak za poprzednim razem okazało się, że chłopiec ukrył się w niewiadomym miejscu. – Ten zakład doktora Meierbachera coś bardzo jest dziwny – powiedział wieczorem do Franciszki. – Pan Rafał płaci, a co i raz musi dzieciaka szukać po okolicy. – Jemu tam jest źle – odpowiedziała z westchnieniem. – On lubi biegać po polach, a każą mu tylko w murach siedzieć... – Przecież się musi uczyć – zauważył pan Michał. – Dziewięć lat ma, a prawie nie umie czytać. Pan Rafał chce tylko jego dobra.
PANNA JUSTYNA
W czasie trwającego kilka miesięcy pobytu w Kownie, panna Justyna Nowacka napisała do ojca trzy listy. Pierwszy powstał już drugiego dnia, ociekał smutkiem i tęsknotą za Topolanami. W mieście, gdzie ojciec kazał jej pozostać przez jakiś czas, nie miała znajomych, a pobyt u dalekich krewnych nie bardzo jej odpowiadał. Byli to stateczni mieszczanie, którzy mieli mieszkanie przy placu katedralnym i w zupełności zadowala ich pozycja, jaką zajmowali w świecie. Pan Jabłczykowski pracował w magistracie jako starszy biuralista, pani Jabłczykowska prowadziła dom oraz pilnowała właściwego prowadzenia się dwóch dorosłych córek. Justyna nudziła się w mieście, gdzie znajomości jej opiekunów nie stwarzały żadnej szansy na poznanie kogokolwiek interesującego. Wolałaby pojechać do Druskiennik, gdzie przebywała dwukrotnie, a uzdrowiskowa atmosfera bardzo jej odpowiadała. Ojciec nie zezwolił jednak na Druskienniki, wysłał do Kowna. Miała to być bowiem kara za zachowanie panny wobec rodziny Kalinowskich, które skomplikowało stosunki Jacka Nowackiego z sąsiadami. – No, dobrze – powiedziała do ojca. – Niechaj będzie Kowno, skoro papa chce mnie ukarać. W Kownie było oczywiście wiele miejsc, które należało odwiedzić i gdzie można było poznać interesujących ludzi. Ale samotnej osobie, w dodatku pannie, nie wypadało bez żadnej asysty ani oglądać zabytków, ani też chodzić gdziekolwiek. I oczywiście do restauracji nie mogła wyjść sama, a nie było przy niej nikogo, kto mógłby ją odprowadzić. Gdy zwróciła się z prośbą do swojego gospodarza, ten zrobił wielce zdziwioną minę. – Do restauracji? Nie mam czasu na głupstwa. Niech panna Justyna sama się pofatyguje.
– Sama, proszę wuja? Przecież to nie wypada. Pan Jabłczykowski uważał wymagania Justyny za wygórowane i zupełnie nieżyciowe. – Paradne to, paradne! – ocenił z naganą w głosie. – Niech panna wyjdzie na ulicę i popatrzy, że u nas kobiety radzą sobie same, zwłaszcza gdy je nie stać na zatrudnianie dam do towarzystwa. Zresztą, może panna iść z dziewczynkami. Obie jego córki, dziewczyny siedemnastoletnie, wolały jednak zabawy na wolnym powietrzu, w ogródkach ulicznych, gdzie grała wesoła muzyka i gdzie bywali weseli miejscowi chłopcy. Takie towarzystwo zupełnie nie odpowiadało pannie Nowackiej. Chłopcy reprezentowali rozmaite specjalności rzemieślnicze, śmiali się hałaśliwie, zachowywali wyzywająco. Nie znali modnej literatury, wcale nie interesowali się światem. Marzyli co najwyżej o wyjeździe do Ameryki, gdzie ciężką pracą nadzwyczaj szybko można się dorobić fortuny. Poznała kilku takich podczas wieczoru spędzonego w ogródku. Dawano kiełbaski i piwo, tańczono z przytupem, śmiech nieustannie wybuchał wokoło. Dziewczyny przytulały się do partnerów, na co panna Justyna patrzyła z naganą i prawie przerażeniem. Poszły tam we trzy, zaraz w kilka dni po przyjeździe Justyny. Elusia i Wisia Jabłczykowskie z niecierpliwością oczekiwały na sobotnie popołudnie, obiecując Justynie liczne atrakcje i zapewniając, że będzie bardzo wesoło. Justyna wolałaby odbyć wycieczkę krajoznawczą i zwiedzić zabytki, ale nie znalazła zrozumienia dla swoich zainteresowań. Obie kuzynki wzruszały ramionami na takie zachcianki. – A co jest ciekawego w tych starych kamieniach? Nie szkoda to młodych lat na takie głupstwa? Lepiej idź z nami, będziemy tańczyć do upadłego i flirtować na potęgę. Justyna nie chciała zostać sama w domu w sobotni wieczór, dała się namówić na zabawę, lecz pożałowała tej decyzji już po kilku minutach.
Wolałaby w domu poczytać książkę, ale dopiero co przyszły, a sama przecież nie mogła wrócić, choć znajdowały się niedaleko miejsca zamieszkania. Zabawa miała miejsce w ogródku przy restauracji, gdzie stał drewniany podest do tańca, obok stoły dla gości, wszystko w gąszczu bujnie rozrosłych krzewów, nad którymi rozwieszono kolorowe lampiony. Zieloność zapewniała swobodę dla gości przy poszczególnych stołach, ale i stanowiła pokusę, przynajmniej dla niektórych. Justyna widziała, jak kawalerowie bez żenady obejmowali swoje panny, a podczas tańców ręce trzymali znacznie poniżej granicy dopuszczalnej przyzwoitością. Panna Nowacka siedziała naburmuszona, bo nie podobało się jej ani miejsce, ani towarzystwo, ani muzyka. Tłok, ścisk, głośne żarty i przekomarzania, wszędzie kufle z piwem, jazgot kapeli, bieganina między stolikami, duszące zapachy pieczonych na ruszcie kiełbasek, plamy musztardy na papierowych obrusach. No i te tańce, wygibasy i dzikie podskoki bez żadnego porządku. Bliźniaczki były bardzo zadowolone. Śmiały się głośno, mało co przebywały przy stole, zadowolone z powodzenia i towarzystwa. Co jakiś czas wracały do siedzącej sztywno Justyny, padały na krzesła, zdyszane i spocone. – Ale zabawa! – chichotała Elusia. – Tchu złapać nie mogę. Wisia wtórowała jej z podobnie roześmianą buzią. Obu pannom towarzyszyli nieustannie dwaj młodzieńcy w pretensjonalnych strojach, ze sztywnymi kołnierzykami koszul, najwyraźniej jednak do takich ubrań nie nawykli, bo szybko rozpięli guziki pod szyją. Nosili wąsy, fryzury przycięte „od garnka”, a paznokcie mieli niedoczyszczone. Obaj pracowali w porcie rzecznym. Z szerokim gestem fundowali pannom lemoniadę i czekoladki. Justyna Nowacka patrzyła na nich z lekceważeniem i ledwo odpowiadała na pytania, choć byli serdeczni i ciekawscy. – A panna Justyna na długo do nas przyjechawszy?
– Nie. – To i szkoda, że nie na długo. U nas zawsze wesoło, a kawalerów moc. – Dziękuję, nie jestem zainteresowana. Zajęci swoimi partnerkami mało się nią interesowali, co pannie Nowackiej bardzo odpowiadało. Nie miała ochoty nawiązywać bliższej znajomości z ludźmi spoza swojej klasy, a ponieważ innych tu nie było, czekała tylko na możliwość powrotu do domu. Okazało się jednak, że panienki Jabłczykowskie nie myślały jedynie o swojej zabawie, a zadbały także o kuzynkę. Po jakimś czasie ich adoratorzy przyprowadzili z sobą partnera dla Justyna. – Pani pozwoli zaprezentować – oznajmił jeden z ukłonem. – Sąsiada my tu akuratno spotkali. – Może spodoba się – dodał drugi. – Kulka Janek jego nazwisko. Justyna chciała przypomnieć, że wyraziła swoje zdanie, ale już ich nie było, bo muzyka zagrała, a bliźniaczki aż piszczały do tańca. – Ot, może i my w kółko się pokręcim? – zaproponował przybyły. Panna Nowacka wzruszyła ramionami. – A przysiąść się można? – poprosił Janek Kulka. – Jak panna tańcować nie życzy, to musu nie ma. Nie czekając na pozwolenie usiadł obok. Był wysoki, pleczysty, miał szerokie ramiona i mocny kark, na nim zaś głowę o wysuniętej szczęce. Kiedy postawił na stole butelkę wina, Justyna zobaczyła ręce o grubych palcach. – Ja pannę od razu zauważył – powiedział i uśmiechnął się. – Tylko podejść trochu się obawiał. Taka elegancka widać, poważna. Jak tylko sąsiadów spotkał, to zaraz poprosił, żeby możność poznania zrobili... Justyna zmarszczyła nos. Wielki, zwalisty, choć młodszy niż początkowo sądziła, miał zapewne nieco ponad trzydzieści lat. – No, niech nie gniewa się – odezwał się znowu, choć nie doczekał się słowa zachęty. – Ja prosty chłopak, u mnie co na widelcu, to i na języku. Prosto mówię, jak jest. Panna spodobała się na pierwsze spojrzenie, to
myślę podejdę, zapoznam... Panna Nowacka rozglądała się za kuzynkami, ale obie tańczyły w najlepsze po drugiej stronie drewnianej platformy, nieskore do pomocy czy wsparcia. – Pan niewłaściwie odbiera moją tu obecność – powiedziała, nie patrząc na rozmówcę. – Tylko dla towarzystwa przyszłam, z kuzynkami. Sama nie szukam nowych znajomości. Janek Kulka uśmiechnął się z ulgą. Panna odezwała się, co wziął za dobrą wróżbę. – Ja i nie narzucam się – oznajmił. – Panna powie, to sobie pójdę. Ale niech mnie ona nie przepędza tak od razu. Bo strasznie przyjemnie popatrzeć. Panna Nowacka słyszała już lepsze komplementy, ale ten o dziwo przypadł jej do gustu i była gotowa go zaakceptować. Kątem oka obejrzała już rozmówcę. Zauważyła wyglansowane buty, czyste mankiety koszuli, wystające z rękawów szarej marynarki, pozytywnie oceniła wyczyszczone paznokcie. – Zaraz muszę iść – powiedziała. Podniósł do góry brwi. – Już? – spytał zaskoczony. – Jeszcze młoda godzina przecież... – Wiele rzeczy mam do zrobienia – spróbowała się wykręcić. – Co takiego? – spytał wprost. – Sobota wieczór dzisiaj. Zajrzał jej w oczy spojrzeniem jasnym jak u dziecka. Justyna, którą krępowała bliska obecność mężczyzn, nie zawstydziła się tego wzroku. – Dobrze – pozwoliła z wahaniem. – Jeszcze trochę zostanę. Rozpromienił się. Gestem zapytał, czy może nalać jej wina, a panna Nowacka nie wyraziła sprzeciwu. – Ja pannę gdzie chce odprowadzę – zapewnił Janek Kulka. – Przy mnie będzie panna bezpieczna. – Dziękuję, ale przyszłam z kuzynkami i z nimi wrócę do domu. Mężczyzna wzniósł kieliszek.
– Pani pozwoli, że jej zdrowie wypijem? Ujęła kieliszek, spróbowała. Wino było bardzo słodkie. – Do dna należy się wypić – pouczył. – Bo inaczej nieważne będzie. Pokazał, jak się to robi, wychylając trunek jednym haustem. Nie poszła jego śladem, ale pociągnęła raz i drugi. – Bardzo słodkie. – Słodkie, żeby życie osłodzić – zaśmiał się. Napełnił kieliszki, podniósł swój w górę. – Jeśli pani pozwoleństwo da, teraz za moje zdrowie wypijem – zaproponował. Justyna nie sprzeciwiła się, choć i tym razem pilnował, powtarzając: – Do dna, koniecznie do dna. Żeby powodzenie w życiu było. Muzyka na chwilę przestała grać, na chwilę do stolika wróciły panny Jabłczykowskie, zaróżowione od tańców, roześmiane. Ucieszył je widok kuzynki Justyny rozmawiającej z Jankiem Kulką i choć panna Nowacka dawała im znaki, ale odeszły szybko, udając, że tego nie widzą. Justyna była niezadowolona, że ją lekceważą, nie chciała przecież dłużej przebywać tylko w towarzystwie tego wielkiego, grubo ciosanego mężczyzny. – Ot, jakie grzeczne panny – powiedział Janek Kulka. – Przeszkadzać w rozmowie nie chcieli. Justynie dawała do zrozumienia, że panuje nad sytuacją. Kiwała głową, robiła miny, a wszystko po to, aby pokazać swój stosunek do zabawy, w której z przymusu uczestniczyła, a oceniała bardzo krytycznie. Ale tylko się jej wydawało. Wypiła już trzeci kieliszek wina, w głowie szumiało coraz bardziej. – Panna Justyna to z tych bardziej milczących jest – zauważył mężczyzna. – Ja takie lubię, przyznam się, bo kobieta potrafi człowiekowi dokuczyć, jak się rozjazgota... Panna Nowacka zachichotała. – Rozjazgota? – A tak! – potwierdził. – Często całkiem bezpotrzebnie. Wiadomo,
mężczyzna swoje sprawy ma, czasem ciężkie bywają. To jemu potrzeba zrozumienia trochu, łagodności... Justynę ogarnął cichutki wewnętrzny śmieszek, nad którym z wielkim trudem zapanowała. Starała się patrzeć na rozmówcę poważnie, ale nie mogła opanować chichotania. – Pan wybaczy – mruknęła pomiędzy jednym atakiem a drugim. – Chyba coś mi zaszkodziło... To wino takie mocne... Janek Kulka z zainteresowaniem oglądał nalepkę na butelce. – Wino? To niemożebne raczej, bo przecież prawdziwe, nie domowe. Prawie trzy ruble zapłaciłem. Dwa i dziewięćdziesiąt kopiejek. Justynie tak kręciło się w głowie, że przestała widzieć ostro, obrazy przed nią zamazywały się i zaczęły falować. – Jestem pijana – szepnęła ze zgrozą. – Matko Boska, upiłam się! I to gdzie? W jakimś letnim ogródku! Janek Kulka napełnił swój kieliszek i wychylił go z fasonem. – Ja piję i wcale nie szkodzi – zauważył. – Może raczej pannie Justynie od czego innego jest niedobrze? Pokręciła głową, wydawało się jej, że bardzo powoli, jakby mięśnie nie chciałby słuchać mózgu. Tak było w istocie. Gdy w kilka chwil później do stołu podeszły siostry Jabłczykowskie, panna Nowacka spała, opierając głowę o ramię Janka Kulki. Nie przeszkadzał jej ani hałas muzyki, ani zapachy smażonych kiełbasek, ani nawet kurz, wzbijany butami tancerzy i ogródkowych gości. – No i masz – powiedziała na ten widok Helusia. – Taka niby porządna, a chyba się upiła, czy co. – Pewnie, że tak – poparła siostrę Wisia. – Szkoda, że zdjęcia zrobić nie można. Bo jakbyśmy jej pokazali, co wyprawiała, to by dopiero była historia! Od razu by jej te wszystkie nauki, którymi nas stale częstuje, wywietrzały z głowy! Obaj kawalerowie towarzyszący bliźniaczkom wybuchnęli śmiechem. – Zrobić fotografię? – zapytał jeden. – Czemu nie? Może być
i fotografia.
JANEK KULKA
Justyna Nowacka przebudziła się, ponieważ śniło się jej, że jakiś nieznany mężczyzna trzyma ją w objęciach. Odskoczyła i w tej chwili przypomniała sobie, gdzie jest i dlaczego tu się znalazła. U Augustajtisa, w letnim ogródku restauracji. A mężczyzna, którego dłoń spoczywała na jej ramieniu, siedział tuż obok. Jak się nazywa? Aha, Janek Kulka. – Sen najlepsze lekarstwo – uśmiechnął się mężczyzna. Panna Justyna rozejrzała się spłoszonym wzrokiem, jakby sen trwał długo i spodziewała się zobaczyć zupełnie inne obrazy niż te, z którymi zasypiała. Ale wszystko było tak samo. Piekły się kiełbaski, rozlewano piwo, muzyka grała wesoło, na deskach tańczono. Może tylko rozmowy wokół stały się nieco głośniejsze i bardziej bełkotliwe. Wzrokiem poszukała kuzynek. Obie stały niedaleko kapeli, popijały lemoniadę i śmiały się z tego, co mówili kawalerowie. – Muszę do domu – postanowiła panna Nowacka, zrywając się z miejsca. – Natychmiast do domu! W głowie czuła lekki szum, ale doskonale panowała nad myślami i wolą. – Nie zostanę tu ani chwili dłużej! Janek Kulka podniósł się z bardzo rozczarowaną miną. Nawet nie próbował przekonywać, że jeszcze wcześnie. Sięgnął tylko po kapelusz, leżący na wolnym krześle. – Odprowadzę pannę, jak obiecałem. Justyna skinęła głową. Nie była pewna, czy wygląda odpowiednio, czy też niespodziewana drzemka w tak niezwykłych okolicznościach nie zepsuła jej fryzury. – Dziękuję – rzuciła powściągliwie. Gestem pokazała kuzynkom, że wychodzi i odwróciła się od razu, aby wiedziały, że postanowienie jest nie do cofnięcia przez żadne perswazje
i namowy nie pomagają. Gest miał znaczyć – poradzę sobie. Spacer po przedwieczornym Kownie okazał się bardzo przyjemny. Justyna Nowacka czuła się bezpiecznie obok dużego, silnego mężczyzny. W jego obecności nikt jej nie zaczepi ani słowem, ani nawet spojrzeniem. Szła pewnym krokiem, parasolkę trzymała luźno w przekonaniu, że nie będzie jej potrzebować. Ciotka Dorota opowiadała kiedyś, jak parasolką obroniła się przed agresywnym mężczyzną na ulicy i panna Nowacka planowała taki sam zabieg, gdyby ktoś na nią nastawał. Janek Kulka szedł obok, czasem przepuszczał dziewczynę przed sobą, gdy chodnik był zbyt wąski, albo należało ominąć kałużę czy inną przeszkodę. Był czujny, przewidywał pułapki na kilka kroków wcześniej, uprzedzał, co należy zrobić. – Ostrożnie, dziurów tu moc w trotuarze... Ale zaraz będzie lepiej... – Wysoko nóżki podnosić teraz należy się. – Panna Justyna przekroczy tę kałużę? Bo jakby nie dała rady, to ja chętnie przeniosę... Panna Nowacka posłusznie wykonywała polecenia, całkowicie zdana na łaskę przewodnika. Zmierzchało już, ale latarni jeszcze nie zapalono. W niektórych miejscach cień wysokich kamienic był głęboki i Justyna błogosławiła męskie ramię, gotowe w każdej chwili udzielić pomocy. – Ze mną panna Justyna nie boi się – zapewniał śpiewnym głosem Janek Kulka. – Ja tu wszystkich znam, a i oni mnie znają. Nikt nie poważy się przestąpić drogi. Kulka był policjantem, budził respekt swoim wyglądem i swoją profesją. Gdyby wyszła z ogródka sama, pewnie umarłaby ze strachu. Na głównych ulicach miasta nie było źle, oświetlały je już witryny sklepów i lokali gastronomicznych, światła w oknach domów. Ale na ulicach nieco oddalonych od ścisłego centrum było mniej bezpiecznie. Gdyby trafiła tu sama, w każdym załomku muru, pod każdym balkonem, za drzewem, za budką, w której sprzedawano papierosy, widziałaby napastnika. Ordynarnego mężczyznę, który tylko czyha, żeby ją najpierw obrabować,
a potem nie wiadomo co jeszcze zrobić... – Nie boję się – powiedziała. Ale reagowała nerwowymi drgnieniami na każdy niespodziewany odgłos z tyłu lub z boku. Podskakiwała, gdy dorożka wypadła nagle zza rogu, czy ktoś zawołał gdzieś w głębi kamienicy, z podwórza, zamknął lub otworzył okno gwałtownym ruchem. Gdy za którymś razem z przestrachu dotknęła rączką ramię mężczyzny, Janek Kulka chwycił jej palce, jakby tylko na to czekał. – Nie puszczę teraz – zapowiedział wesołym tonem. – Dopiero jak pod panny Justyny domem będziem. Zgodziła się w milczeniu. Przyjemnie się szło, mając w nim oparcie, dawał poczucie bezpieczeństwa. On najwyraźniej cieszył się z tej bliskości i chciał ją przedłużyć. Wyszli na skraj placu katedralnego, skąd dom Jabłczykowskich już było widać, tylko przejść na ukos przez plac, ale mężczyzna prowadził w prawo. – Obejdziem mały kawałeczek – wyjaśnił. – Żeby panna Justyna bucików nie zmarnowała na tym nierównym bruku, a i wdepnąć można w różności... Zgodziła się, jak od dwóch godzin godziła się na wszystko, co proponował. Żeby siedzieli przy stole w letnim ogródku, żeby pili wino, żeby drzemała oparta o jego ramię. Żeby szła posłusznie tam, gdzie ją prowadził. Słabo znała miasto, ale co najmniej raz pannie Nowackiej wydawało się, że szybciej trafiliby do domu inną drogą. Nie powiedziała jednak o tym, oszołomiona jeszcze winem i zmuszona uważać na nierówności pod stopami. Dziwiła się wprawdzie, czemu na taki kawał drogi nie wziął fiakra, ale łatwo odpowiedziała sobie, że chciał z nią zostać jak najdłużej. Szła i sama siebie karciła w duchu, że niczego nie robi. Nie protestuje, nie poucza, nie sprzeciwia się. On gadał jak najęty. Opowiadał o swojej rodzinie, matce i siostrach, sąsiadach z kamienicy, znajomych z ulicy. Każdego znał po nazwisku, profesji, każdego już ocenił i zaszufladkował.
– Pani Czarnołęcka, wdowa, bardzo pobożna. Jej córka chora na suchoty. Pan Jaśkiewicz też ma bliźniaki, jak Jabłczykowskie, tylko chłopaków. Na kolei pracuje. Panna Hartwig z pierwszego piętra naszej kamienicy, w oficynie, szyje dla zarobku, a jak ma wolną chwilę, to haftuje... Justyna słuchała piąte przez dziesiąte. Świeże powietrze orzeźwiło ją, ale nie do końca, bo ciągle miała w uszach hałas kapeli w ogródku i tupot tańczących na drewnianym podeście. – A panna Justyna, to ile lat sobie liczy, jeśli wolno wiedzieć? – zapytał nagle Janek Kulka. Wyrwała dłoń z jego ręki. Co za impertynent! – Bo mnie się zdaje, że jakie dwadzieścia pięć – ciągnął i z zadowoleniem powitał paluszki dziewczyny na swoim ramieniu. Panna Justyna potrafiła docenić komplement, choćby tak bardzo obcesowy. – Bo siostrę mam w tym wieku – pochwalił się. – Agnieszka na imię. Jakoś do panny Justyny podobna, z postawy i zdawało mnie się, z lat. W październiku skończy dwadzieścia pięć. – Odgadł pan – skłamała panna Nowacka. Miała już dwadzieścia osiem, ale z jakichś powodów nie chciała ujawnić prawdziwego wieku nawet temu obcemu mężczyźnie, który wcale jej przecież nie obchodził. – A siostra czym się zajmuje? – zapytała, żeby odwrócić uwagę. Janek Kulka odpowiedział, a w jego głosie słychać było dumę z osiągnięć siostry. – W szpitalu pracuje. Pielęgniarką jest, po szkole specjalnej dla pielęgniarek nawet. – Naprawdę? – ucieszyła się Justyna. – To rzeczywiście mamy ze sobą coś wspólnego. Czy pan wie, że kiedyś ja także chciałam być pielęgniarką? Chodziłam na kursy, a nawet krótko pracowałam w szpitalu. – O, to koniecznie zapoznać was muszę! – zawołał Janek. – Agnieszka
bardzo się ucieszy. I matka będzie uradowana, gdy panna Justyna... Przerwał nagle zawstydzony, przystając. – Cóż takiego? – zapytała Justyna, odważnie podnosząc wzrok ku męskiej twarzy. – Dokończyć nie śmiem... Żeby się panna nie obraziła, że myśli u mnie takie szybkie. – Proszę powiedzieć – nalegała. – Wtedy zobaczy pan, czy się gniewam. Była pewna, że wie, co miał na myśli. Nie pomyliła się. – Gdyby panna Justyna zechciała w odwiedziny przyjść – wypalił i zaraz zaczął się tłumaczyć. – Jak panna Justyna nie chce, to przepraszam za odważne nadto pytanie. – Zastanowię się – odpowiedziała. Żeby go uspokoić. Nie zamierzała chodzić do jego biednego zapewne, ciasnego mieszkania i poznawać obcych ludzi, którzy gotowi Bóg wie co pomyśleć. – Zastanowię się – powtórzyła. – Nie wydaje mi się, żeby to wypadało... Przecież wcale się nie znamy, ani my, ani nasze rodziny. Janek Kulka miał do takich spraw praktyczne podejście. – Łatwo zapoznać się – zauważył. – Przyjść trzeba i zapoznanie gotowe. Byli już przy bramie domu, w którym mieszkali Jabłczykowscy, po drugiej stronie uliczki, tuż obok dawnego jezuickiego kolegium. – Tak my i na miejscu – westchnął Janek Kulka, pochylając się nad ręką panny Justyny. – Szkoda, że tak szybko... Zaśmiała się cicho. Niespodziewanie poczuła sympatię do tego ogromnego, nieokrzesanego mężczyzny. – Trzeba było dłuższą drogą prowadzić – poradziła, a Janek Kulka wybuchnął głośnym śmiechem pełnym radości i nadziei. Justyna Nowacka rzeczywiście żałowała, że spacer dobiegł już końca. – Co tak wcześnie? – spytała zaskoczona pani Jabłczykowska na widok Justyny. – Nie podobały się pannie nasze tutejsze zabawy?
W saloniku, gorącym od ciepłego letniego powietrza, papierosowego dymu i emocji, trwała w najlepsze partia domina. Jak każdej soboty przyszli na nią sąsiedzi z parteru, chudy pan Powróz, kolega z biura pana domu, oraz pani Powrozowa, tuszą znacząco odbiegająca od nazwiska. Siedzieli przy okrągłym stole, popijali herbatę z rumem, plotkowali i zawzięcie wykłócali się przy grze, choć ta nie toczyła się o pieniądze. – Głowa mnie rozbolała – panna Justyna zrobiła przy tym kłamstwie odpowiedni grymas. – Wcześniej wyszłam, za widna jeszcze. Helusia z Wisią zostały na jakiś czas, mają tam wielkie powodzenie. Pan Jabłczykowski podniósł głowę znad ustawianych kostek do gry. – Sama panna wróciła? Bardzo chwalebne. Mówiłem, że nie ma się czego bać. I powrócił go gry. – Położę się, jeśli ciocia zezwoli – Justyna wyglądała jak osoba cierpiąca. – I proszę się nie kłopotać kolacją dla mnie. Pani Jabłczykowska skinęła zezwalająco. – Żeby tylko dziewczynki bezpiecznie wróciły. – Niedługo przyjdą – zapewniła Nowacka. – Proszę się nie bać, fiakrem przyjadą. Słyszałam, jak o tym mówiły. Gdy po krótkiej toalecie panna Justyna Nowacka znalazła się w pościeli, poczuła, że wirowanie w głowie nie całkiem ustało. – Boże! – szepnęła z zadziwieniem. – Co ja najlepszego robię?! Zachowuję się chyba najokropniej w całym życiu. Dobrze, że papa tego nie widzi! *** Znajomość panny Justyny Nowackiej z Jankiem Kulką, policjantem w Kownie, rozwinęła się bardzo szybko. Już w dwa dni po pierwszym spotkaniu panna Justyna zgodziła się na towarzystwo nowego znajomego podczas spaceru po mieście. Czekał przed domem z bukietem kwiatów, ubrany w płócienny garnitur i słomkowy kapelusz, z przystrzyżonymi włosami i uroczystą
miną. – Panna Justyna taka łaskawa dla mnie – cieszył się przy powitaniu. – Jakbym główny los na loterii wygrał. Pani Jabłczykowska nie miała nic przeciw tej znajomości. – Bardzo porządna rodzina – powiedziała. – Nie szlachta oni, ale od wieków tu żyją, urzędy ważne zajmują. Ojciec Janka komisarzem policji był, tak i Janek niedługo nim zostanie. Siostra jedna, Agnieszka, pielęgniarka, z dyplomem, druga – dobra krawcowa. Religijni, spokojni ludzie. Matkę Janek bardzo uważa, a to i dla żony dobra wróżba, bo szacunek dla kobiet ma wpojony od dziecka. Justyna żachnęła się, że nie szuka narzeczonego, tylko potrzebuje opieki, żeby miasto zwiedzić, a sama boi się chodzić. – Słusznie, słusznie – pani Jabłczykowska jakby nie zauważyła zastrzeżenia. – Jak Justynie nie odpowiada towarzystwo moich córek, niech lepszego poszuka. Helusia i Wisia wcale nie tęskniły do spacerów z panną Nowacką, którą uważały za nudną. I starą. – Siedziała z nami w ogródku sztywna jak kołek – poskarżyła się matce Wisia. – Gęby się jej nie chciało otworzyć, jak kto o co pytał. – To nie dla nas kompania – dodała Helusia. – Ona wielką panią udaje, aż wstyd, jak się wywyższa. Pani Jabłczykowska nie widziała problemu, żeby córki nie musiały przyjaźnić się z gościem. – Ona nasza krewna, ale bardzo daleka, dziesiąta woda po kisielu. Bardziej jak lokatorka w domu, bo jej ojciec komorne płaci za ten pokój, co ona zajmuje. A że płaci dobrze, starajcie się zachowywać jak należy. Pobędzie trochę i pojedzie, nam gotowy grosz zostanie. Obie panny przestały sobie zawracać głowę próbami zaprzyjaźnienia się, co panna Justyna przyjęła z ulgą. One przestały się narzucać ze swoimi poglądami na rozrywki i sposób spędzania wolnego czasu, ona wcale nie tęskniła za ich opieką. Miała teraz swojego adoratora.
Wielbiciel był wprawdzie zupełnie nie taki, jakiego sobie wymarzyła, ale zawsze to lepiej mieć jakiegokolwiek, niż nie mieć żadnego. Janek Kulka był prosty i szczery. Najwyraźniej od pierwszego wejrzenia zakochał się w pannie Nowackiej i robił wszystko, żeby ją do siebie przekonać. Czekał przed bramą z kwiatami, na spacerach otaczał opieką, fundował lody i wodę sodową, a przede wszystkim był na każde skinienie. Dobrze znał miasto i Justyna odniosła wielką korzyść z jego towarzystwa, gdy z książką w ręku odnajdywali kościoły, pomniki, ślady dawnej świetności miasta, utrwalone w starych murach i zabytkach. On sam tego wszystkiego nie wiedział o konkretnych kamienicach, ulicach, placach, ale słuchał chętnie informacji, jakie mu podawała. – Kościół zbudowany przez wielkiego księcia Witolda. Na pamiątkę wielkiej bitwy nad Worsklą w roku 1399, z której cudem został uratowany. Janek Kulka słuchał, patrzył na pannę Justynę szeroko otwartymi oczami, uśmiechał się, wzdychał. – Czemu Janek tak wzdycha? – zapytała. – Jakby bardzo zmęczony był... – Zmęczony, bo nie spawszy. – Tak? A czemuż to nie spał w nocy? Może coś ma na sumieniu? – Kamień u mnie leży. Nie na sumieniu, ale na sercu leży. Justyna znała dalszy ciąg takiej rozmowy, więc ją urywała w odpowiednim dla siebie momencie. – Proszę dalej nie mówić! Bo pogniewam się. Kulka markotniał na takie zastrzeżenia. – Jakże nie mówić? – pytał prosząco. – U mnie tyle myśli, że spać wcale nie dają, a panna Justyna zabrania mówić... – Jeszcze nie teraz – odpowiedziała panna Nowacka i zasłoniła się parasolką. – A kiedy? – Gdy nadejdzie pora.
– To długo mi jeszcze czekać przyjdzie? Janek Kulka miał trzydzieści sześć lat i dawno już planował założenie rodziny, ale do niedawna nie mógł znaleźć dla siebie odpowiedniej kandydatki. Dopiero ta panna, co się zjawiła nie wiadomo skąd i nie wiadomo w jakim celu, przesłoniła mu cały świat. – Poważanie mam u zwierzchniej władzy – pochwalił się podczas trzeciego spotkania. – Za cztery, pięć lat komisarzem zostanę. Godna pensja, mieszkanie, opał... Panna Justyna, choć dobrze wiedziała, ku czemu zmierzają takie opowieści, udawała zupełnie nieświadomą. W jej życiowych planach zupełnie nie mieścił się ktoś taki jak Janek Kulka. Owszem, pospacerować można, podroczyć się nawet i poflirtować, ale to absolutnie nieprzekraczalna granica. Zofia Waldeck, niedawno odzyskana szkolna przyjaciółka, opowiadała o swoim pobycie w Italii, gdzie romansowano na potęgę, a panny z dobrych domów pozwalały sobie na wybory według serca, a nie dobrych obyczajów i wdawały się w ciche związki z ognistymi kelnerami, gondolierami, malarzami. No, ale Justyna nie była we Włoszech, tylko w Kownie i musiała liczyć się zarówno z opinią publiczną, jak i bystrym okiem pani Jabłczykowskiej. Ta niby ciotka nie tylko rozpaplałaby zaraz wszystko po mieście, ale i napisała do ojca Justyny, do Topolan. Może nawet już to zrobiła. – Żadnych romansów – powtarzała sobie panna Justyna Nowacka. Po czym umówiła się na kolejny spacer z Jankiem Kulką.
POŻAR
– Co
to za okropny rysunek! – powiedziała pani Katarzyna
Kalinowska z niesmakiem, gdy doręczono jej kartkę pocztową od panny Klementyny Hoffmann, do niedawna praktykantki w Kalinówce. Starsza pani nie miała akurat pod ręką okularów, nie mogła przeczytać tekstu na odwrocie i obejrzała tylko obrazek. Przedstawiał widok parku, z mostkiem i ze stawem, po którym pływały łabędzie. Na pierwszym planie młoda, urocza kobieta siedziała na ławce, z miną, którą starsza pani nazwała wyzywającą. Za ławką stał młody, elegancki pan, wdzięcznie pochylający się ku kobiecie. Tekst, napisany malutkimi, krągłymi literkami, przeczytała Wacia Potocka, a zrobiła to z niemałym przejęciem. Panna Klementyna pozdrawiała Bożym imieniem i dziękowała za wszystkie dobro, jakiego doświadczyła w Kalinówce. Przepraszała za swoje postępowanie i w gorących słowach zapewniała, że doznanych tam dobrodziejstw nigdy nie zapomni. – Też mi coś! – mruknęła pani Katarzyna urażona. – Dwa zdania ledwie wymęczyła, listu nie chciało się jej napisać. Panna Hoffmann nie podała zwrotnego adresu, gdyż nie wiedziała jeszcze, gdzie będzie kontynuować praktykę. Kufer z garderobą prosiła wysłać na adres Hotelu Angielskiego we Lwowie. – Zajmij się tym – poleciła Waci pani Kalinowska. – Straciłam całe serce dla tej dziewczyny. Żeby tak lakonicznie pisać, to zupełnie trzeba nie mieć szacunku dla adresata. Kufer Klementyny odesłano następnego dnia. Pojechał bryczką pana Michała na dworzec w Białymstoku, a stamtąd koleją przez Baranowicze do Lwowa. Później, gdy w domu wspominano czasem pannę Hoffmann, pani Katarzyna odnosiła się do niej niechętnie. Jej urazy bywały bardzo głębokie i utrzymywały się niezwykle długo.
Kartki nie uznała za stosowne zachować i bardzo się zdziwiła, gdy Wacia Potocka poprosiła o nią dla siebie. – A po co? – spytała, podnosząc brwi. Pokojowa uciekła spojrzeniem w bok. – Jakoś nie bardzo tak wyrzucić – odpowiedziała wykrętnie. – Mogłabym zrobić z niej zakładkę do książki albo coś w tym rodzaju... – Ale tylko do twojej książki – zastrzegła pani Katarzyna. – Nie życzę sobie widzieć jej więcej. Panna Wacia zabrała kartkę i schowała ją pomiędzy swoimi osobistymi drobiazgami. Czasem, późnym wieczorem, gdy nie mogła zasnąć, a pani Kalinowska była już pogrążona we śnie, Wacia Potocka wyjmowała kartkę, zbliżała ją do światła i długo się w nią wpatrywała. Za pierwszym razem, a zdarzało się to i później, Wacia płakała nad pocztówką. Powodem był mężczyzna wyrysowany na obrazku. Średniego wzrostu, włosy równo zaczesane i pokryte brylantyną, małe, podkręcone w górę, wąsiki. Pan przy ławce w parku wyglądał dokładnie, ale to dokładnie tak, jak pewien prawdziwy mężczyzna, którego panna Wacia znała przed laty i który omal się jej nie oświadczył. *** W poniedziałek rano dziewięcioletni Witold Sidorowicz został zupełnym sierotą. Stało się to nieoczekiwanie, bez żadnych znaków czy zapowiedzi. Michał Kalinowski usłyszał o wszystkim w poniedziałek, gdy właśnie przyjechał z matką do Zabłudowa i wiązał konie do słupka przed gospodą Joska. W pierwszej chwili myślał, że się przesłyszał. – Pożar? Jaki pożar? – Wielki pożar w Rafałówce, wielmożny panie. Dwór spalił się do cna. Tylko fundamenty zostały. Pan Michał i jego matka ze zgrozą wysłuchali nowiny. Ostatniej nocy w majątku w Rafałówce pojawił się ogień tak silny, że strawił cały dom. Zanim ludzie z czworaków chwycili za wiadra z wiodą, zanim
przyjechała z Zabłudowa straż ogniowa, spalił się drewniany dwór i znajdująca się najbliżej wozownia. Z wielkim trudem nie dopuszczono do rozprzestrzenienia się pożaru na stodoły i zabudowania gospodarcze. Znaleziono dwa zwęglone ciała, przypuszczalnie obojga państwa Sidorowiczów. Michał Kalinowski zostawił matkę w gospodzie Joska, a sam co koń wyskoczy popędził do Rafałówki. Pogorzelisko dymiło jeszcze, pracownicy majątku stali wokoło z łopatami i grabiami, pilnując aby resztki żaru nie przedostały się poza wyznaczony okrąg. Straż ogniowa zwinęła już węże na wodę i zbierała się do odjazdu. Na miejscu był jeszcze felczer z Zabłudowa, czekano na przybycie lekarza i żandarmów, żeby wszczęli śledztwo. Felczer, młody mężczyzna o wodnistych oczach, nazwiskiem Siemioniuk, był tym, który znalazł spalone zwłoki. – W środku nocy to się stało, wielmożny panie. Służba i ludzie z czworaków skoczyli gasić, ale ogień był od razu bardzo duży. Dom suchy jak pieprz, nikt nie dał rady podejść. Pan Kalinowski wiedział już, że Anna i Rafał Sidorowiczowie przebywali w domu sami, bez służby. Felczer uważał, że umarli bez bólu. – Śledztwo wszystko wykaże – wyjaśnił. – Moim zdaniem państwo zatruli się dymem i dlatego nie zdążyli uciec. Może Bóg dał, że nic i nie poczuli. – Czemu pan tak uważa? – dociekał pan Michał. Felczer gestem wskazał na ludzi przy pogorzelisku. – Oni przybiegli szybko, tylko zrobić nic nie mogli, taki był żar. Ale niech wielmożny pan zważy, że nikt nie słyszał krzyków. Dlatego uważam, że państwo mogli się najpierw zatruć dymem, a dopiero potem się spalić. Pan Michał pomyślał o Witii. Witia Sidorowicz miał dziewięć lat i nikogo bliskiego na świecie. Trzeba go o wszystkim powiadomić. Tylko jak powiedzieć chłopcu o śmierci obojga rodziców? Jak to wpłynie na jego
zachowanie? Jak to wpłynie na całe jego życie? O przyczynach pożaru Siemioniuk nie chciał się wypowiadać. Ale jeden z członków straży ogniowej, z którym Kalinowski zamienił kilka słów, był zdania, że dwór został podpalony. – Ogień buchnął naraz z dwóch stron – powiedział z zastanowieniem. – Albo nawet i z trzech. Sam by tak nie buchnął. Ktoś musiał podpalić. – Kto, na Boga?! – wykrzyknął pan Michał. – Kto zdobyłby się na coś tak strasznego?! Strażak wzruszył ramionami. – Nie wiem, wielmożny panie. Chyba ktoś taki, co miał do państwa wielką złość...
Rozdział 3.
SPOSOBY I SPISKI
SIEROTA Sierpień 1911, Kalinówka
Witold Sidorowicz został sierotą. Stało się to nieoczekiwanie, bez żadnych znaków czy zapowiedzi. Michał Kalinowski wrócił z Rafałówki szary na twarzy. – Spalili się – powiedział do matki. – Pani Anna i pan Rafał. Nie ma wątpliwości, że byli w domu, gdy wybuchł ogień. Witia Sidorowicz miał dziewięć lat i nikogo bliskiego na świecie. Istnieli wprawdzie jacyś krewni, ale daleko, w Królestwie Polskim. Nigdy nie bywali w Rafałówce. Pan Michał, przyjaźnił się z panem Sidorowiczem i wiedział, że niezamężna siostra jego żony mieszka w Częstochowie, więc wysłał depeszę, w której o wszystkim donosił. Szczęśliwie znał nazwisko ciotki chłopca i pamiętał, że mieszkała w pobliżu Jasnej Góry. Liczył, że poczta dostarczy wiadomość, a ciotka chłopca się nim zaopiekuje. Planował na razie wziąć Witię do Kalinówki i posłał po niego do Białegostoku z listem do dyrektora Zakładu Wychowawczego dla Chłopców. Pani Katarzyna uważała, że trzeba sierotę jak najspieszniej powiadomić o śmierci rodziców. Ale posłaniec powrócił bez Witii. Okazało się, że po raz kolejny uciekł spod opieki doktora Meierbachera. Miało to miejsce jeszcze w sobotę, w dzień przed pożarem. Mówiono, że w ową tragiczną noc widziano chłopca w pobliżu Rafałówki. – Co się z nim teraz stanie? – biadoliła pani Katarzyna. – Jak będzie żyć z taką tragedią? Pocieszała się myślą, że Sidorowiczowie wskutek nieszczęśliwego wypadku zmarli we śnie, bez cierpienia. Pan Michał patrzył ponurym wzrokiem, szarpał nerwowo wąsy. Rozgłosił wszędzie, by w przypadku spotkania Witii Sidorowicza skierować go do Kalinówki. – To syn mojego przyjaciela – tłumaczył. – Póki nie zaopiekuje się nim ktoś z rodziny, zostanie pod moim dachem.
Żandarmi przeprowadzili śledztwo niezwykle sprawnie, zamykając je konkluzją o nieszczęśliwym wypadku. Na podstawie zeznań świadków ustalono, że ogień został zaprószony nieumyślnie przez samego gospodarza. Wydano zgodę na pochówek ofiar pożaru, a przygotowaniami do ceremonii zajął się pan Michał we współpracy z kilkoma sąsiadami. Najtrudniejsze do zniesienia dla przyjaciół Sidorowiczów było ustalenie śledczych, że Witię rzeczywiście widziano niedaleko dworu w poniedziałek nad ranem. Nasuwała się bowiem myśl, że chłopiec nie tylko wiedział już o śmierci rodziców w strasznych męczarniach, ale może także na własne oczy widział ich zwęglone ciała. Pan Michał długo wahał się, jak opowiedzieć o tym matce i innym domownikom. Krążyły już różne plotki i Kalinowski musiał przedstawić jakąś wersję wypadków, ale nawet złagodzona okazała się trudna do zaakceptowania. – Najpewniej mały Witia wszystko widział – wyjaśnił pan Michał mieszkańcom Kalinówki. – Ze szkoły uciekł, gdyż zapewne chciał prosić, aby go tam więcej nie odsyłano. Przyszedł do domu, a tu taka tragedia. Prawdopodobnie dlatego ukrył się nie wiadomo gdzie, pewnie płacze i rozpacza. To musiał być wielki wstrząs dla dzieciaka, choćby i tak niesfornego jak Witia. Boję się, czy w ogóle go odnajdziemy... Kobiety ocierały łzy, mężczyźni patrzyli ponurym wzrokiem. Poszukiwania chłopca nie przyniosły żadnych rezultatów *** Pogrzeb zgromadził tłumy. Ksiądz Miodyński miał strasznie smutne kazanie, na którym łkano i szlochano powszechnie. Proboszcz niezwykle barwnie opisał piekło, po czym zapewnił, że Anna i Rafał Sidorowiczowie przeważnie przeszli już ogniową próbę i cieszą się rozkoszami raju. Organy milczały podczas żałobnego nabożeństwa, tylko na koniec odezwały się rozdzierająco i cały kościół zapłakał. A gdy na wyprowadzenie zwłok ponuro uderzył kościelny dzwon, nawet twardzi
mężczyźni nie mogli powstrzymać łez. Zaraz po pochówku pani Katarzyna z Ignasiem i Wacią Potocką pojechali do domu. Pan Michał został, ponieważ był wyznaczony na wykonawcę testamentu pana Rafała i musiał się rozmówić z krewnymi zmarłych. Ci przyjechali do Zabłudowa w ostatniej chwili, wpadając do kościoła już podczas mszy. Była to siostra pani Anny, wysoka, koścista kobieta około czterdziestki o nadmiernie wytrzeszczonych oczach oraz dalecy kuzyni pana Sidorowicza, państwo Rucińscy, małżeństwo w średnim wieku. Pan Michał złożył rodzinie wyrazy współczucia i zadeklarował gotowość pomocy, ale potraktowano go chłodno. Janina Wiklińska, siostra zmarłej pani Anny, która cały czas patrzyła kosym okiem, robiąc wrażenie zagniewanej i cierpiącej na jakąś wewnętrzną dolegliwość, nie zdobyła się nawet na podziękowania. Rozmowa podczas konsolacji ograniczyła się do krótkiej wymiany najpotrzebniejszych informacji i sprawiła, że pan Michał stał się rozdrażniony i pochmurny. – Już nad grobem chcieli dzielić spadek! – oznajmił z pogardą. – Pan Rafał jeszcze nie ostygł, a oni ręce nadstawiają! – mówił, wracając do bryczki. Franciszka przesunęła się, robiąc mężowi miejsce koło siebie. Usiadł, gestem dając znak, żeby powoziła. Większość drogi odbyli w milczeniu. Mężczyzna siedział ponury i prawie się nie odzywał. Dopiero za kalinowskim lasem, gdy byli już niedaleko domu, ujawnił, co wywołało jego zły nastrój. – Wiesz, czemu się spóźnili do kościoła? Bo poszli się umówić u notariusza. A o Witii nikt nawet nie wspomniał! Franciszka pociągnęła nosem. – Biedny ten mały – zauważyła ze współczuciem. – W nikim nie ma teraz oparcia. Jak mu jaki dobry człowiek nie pomoże, całkiem na zatracenie pójdzie...
Michał Kalinowski przytaknął z rozdrażnieniem. Pan Rafał Sidorowicz folwark w Rafałówce jedynie dzierżawił, po jego śmierci wracał majątek w ręce pułkownika Kawelina. Jeśli we dworze znajdowało cokolwiek cennego, co należało do Sidorowiczów, spłonęło do cna i Witia zostawał goły i bosy. Jego los był wysoce niepewny. – Gdzie ten piekielny chłopak? – mruczał pan Michał. – Teraz trzeba postanowić o jego przyszłości, a smarka nie ma. Gdy dojechali do dworu, Kalinowski wyjaśnił matce, że otwarcie testamentu Sidorowicza wyznaczono na dzień następny. Pani Katarzyna kiwała głową w milczeniu. – A Witia? – spytał. – Znalazł się może? Starsza pani pokręciła głową. – Nikt nie widział. A może ty coś słyszałeś? – Nie ma śladu, proszę mamy. Jeśli lata po polach, to niedługo zupełnie zamarznie. Noce już chłodne. Poszli do domu, gdzie pan Michał opowiedział o swoim spotkaniu z krewnymi Witii, którzy nie kwapią się do opieki nad chłopcem. – Wcale o niego nie spytali – powtórzył z oburzeniem. – Jakby nie istniał. Tylko prosili, żebym się nie spóźnił do rejenta, bo chcą jak najszybciej wracać. Pani Katarzyna westchnęła smutno. – Szkoda – powiedziała niespodziewanie łagodnym tonem. – Dziwne to dziecko, doprawdy, nie spotkać takiego. Ale teraz, gdy rodziców nie ma, niewiele można zrobić. Albo krewni go przygarną, albo musi wracać do Białegostoku. Pan Michał był bardzo rozczarowany postawą ciotki chłopca i jego dalszych krewnych. – Mówiłem im o Witii, ale wcale się nim nie przejęli. Gdyby dla opiekuna była zapisana jaka suma, może by i co z tego było, ale to tylko dwieście rubli. Może źle, że im to ujawniłem. – I tak dowiedzieliby się najpóźniej jutro – pocieszyła syna starsza
pani. – Trudno i darmo, tobie, mój drogi, nie godzi się zostawić syna przyjaciela na łasce losu. Trzeba chłopca odstawić do zakładu, gdzie będzie miał utrzymanie i naukę. Kalinowski westchnął. – Tam tylko na pół roku opłacone – zauważył. – Jak zobaczyłem tych krewnych, to myślałem, że wezmą Witię bez żadnych dyskusji. Ale oni tylko o majątku. Mówię, że pan Rafał za pół roku szkoły Witii dziewięćdziesiąt rubli dał, więc niedługo trzeba następnych dziewięćdziesiąt. A oni na to, że jeszcze nie pora. – Zatem ja zapłacę za kolejne pół – ofiarowała się niespodziewanie pani Katarzyna. – Może taka ofiara przemówi im do sumienia. *** Najbliżsi krewni Witii Sidorowicza dotarli na czas na spotkanie do notariusza. Z powodu ulewnego deszczu spóźnili się Michał Kalinowski i pan Zdzisław Skórnicki ze Złotnik, a obaj byli świadkami sporządzenia testamentu i notariusz czekał na ich przybycie. Siostra zmarłej, a zwłaszcza państwo Rucińscy, byli z tego powodu bardzo zdenerwowani i czynili panom wymówki. Testament zmarłego Rafała Sidorowicza był długi i skomplikowany. Notariusz, upewniwszy się, że wszyscy zainteresowani są obecni, zaczął go odczytywać monotonnym głosem, nie pomijając żadnych zawiłych prawnych sformułowań. Później dopiero własnymi słowami wytłumaczył szczegółowo, jak należy rozumieć konkretne zapisy. Spadkobiercy nie kryli niezadowolenia. Rozczarowanie było bowiem bardzo duże. Majątek pana Sidorowicza nie należał do wielkich. Dzierżawa Rafałówki dawała ledwie siedemset rubli rocznie, a wszelki majątek ruchomy przepadł w pożarze. Dokument opisywał szczegółowo meble i cenniejsze przedmioty, których próżno było szukać w pogorzelisku. – Obawiam się, że spaliło się wszystko, co mam na tej liście – oznajmił notariusz, pokazując papier. – Kto z państwa sobie życzy, może listę obejrzeć. A także protokół policyjny do niej załączony, wymieniający
odnalezione w popiele przedmioty. Filiżanka porcelanowa, sztuk jeden. Filiżanka porcelanowa z utraconym uchem, sztuk jeden... Jedenaście punktów, najważniejsze przeczytałem, więc chyba nie ma potrzeby... Kolejnym zapisem testamentu była niewielka suma w banku, niecałe czterysta rubli, należąca się Witii Sidorowiczowi, ale złożona na procent i do podjęcia dopiero po osiągnięciu przez chłopca pełnoletności. Ten legat kwestionowali spadkobiercy, argumentując że trzeba postanowić o losie Witii już teraz, gdy zabrakło jego naturalnych opiekunów. Zaprzestali dyskusji na wyjaśnienie notariusza, że sumy tej nie można wydobyć w żaden sposób prawny, chyba że poprzez napad na instytucję bankową. – Jest jeszcze zapisana niewielka kwota na imię obecnego tu pana Michała Kalinowskiego – zakończył notariusz. – Przeznaczona na załatwienie wszelkich spraw formalnych związanych z rozliczeniem majątku, jaki dzierżawił świętej pamięci pan Sidorowicz. Gdyby okazało się, że w rozliczeniu należy dopłacić, różnica obciąża pana Kalinowskiego, w przypadku nadpłaty, co jest raczej wątpliwe, będzie mu wypłacona. Po wyjściu z kancelarii udano się do pobliskiej restauracji, aby – jak to określił pan Skórnicki – spróbować wyjaśnić sytuację małoletniego Witii. – Lepiej będzie dla chłopca, gdy wezmą go Rucińscy – oznajmił. – Wprawdzie to dalsi krewni, ale lepiej sytuowani, no i rodzina w komplecie. Łatwiej będzie im zapanować nad Witią. Kalinowski także uważał, że samotna ciotka zapewne nie da sobie rady z niesfornym chłopcem. Ale w trakcie rozmów okazało się, że sprawa nie jest prosta. Małżeństwo Rucińskich nie wyrażało zainteresowania przejęciem opieki nad sierotą. Siostra zmarłej, która rozdzierająco płakała na pogrzebie, oświadczyła, że nie posiada odpowiednich warunków do wychowania dziecka, zwłaszcza chłopca. Argumentowano, że Witia znajduje się w zakładzie wychowawczym, jest więc zapewne dzieckiem trudnym do prowadzenia, w dodatku zupełnie niezaopatrzonym, więc objęcie nad nim opieki prawnej oznaczałoby utrzymywanie go na swój koszt.
Na sugestię Michała Kalinowskiego, by wziąć pod rozwagę możliwość umieszczenia Witii kolejno w jednej i drugiej rodzinie, spadkobiercy poprosili o czas do zastanowienia się nad takim rozwiązaniem i ustalenia, kto i na jakich warunkach będzie się nim opiekował. – Musimy to dokładnie rozważyć tylko we własnym gronie – powiedział pan Ruciński. – Najdalej jutro powiadomimy o naszym postanowieniu. Spadkobiercy, zaopatrzeni w odpowiednie dokumenty, udali się zaraz do banku, żeby zadysponować otrzymaną sumą, świadkowie zawrócili do domów. *** Trzeciego dnia Michał Kalinowski dowiedział się, że krewni Sidorowiczów wyjechali. Poszedł do Hotelu Polskiego zapytać, czy podjęli już jakąś decyzję w sprawie Witii, ponieważ w umówionym terminie nie dostał od nich żadnej wiadomości. Tu dowiedział się, że zarówno państwo Rucińscy, jak i panna Janina Wiklińska opuścili hotel po jednej nocy. Pan Michał zaklął głośno, gdyż zrozumiał, że został oszukany. Spadkobiercy pana Rafała i pani Anny tylko go zwodzili, nie zamierzali niczego postanawiać, może nawet od razu byli umówieni co do takiego działania. Odebrali swoją część spadku i ulotnili się. Kalinowski był zły, ale rozumiał, że nic nie może wskórać. – Testament nie nakazywał nikomu opieki nad synem pana Rafała Sidorowicza i jego żony Anny – wyjaśnił notariusz. – Z prawnego punktu widzenia trudno mu cokolwiek zarzucić. A co do chłopca, no cóż, istnieją ochronki, domy sierot i tak dalej. Nie on pierwszy, nie on ostatni...
MASZA Sierpień 1911, Sankt Petersburg
Maria Fiodorowna Gołowina siedziała w swoim ogromnym pokoju w pałacyku ojca przy ulicy Wasyla Szujskiego w Petersburgu. Oczy miała skierowane ku oknu, ale wzrok zupełnie nieobecny. Jej myśli krążyły wokół wydarzeń i ludzi, z jakimi miała do czynienia w ostatnich miesiącach. Oni właśnie upewnili ją, że nic nie dzieje się bez woli Opatrzności. – Tylko Bóg wyznacza ścieżki człowiekowi. Jeśli jesteś zadowolony ze swojej drogi, bacz, abyś tego szczęścia nie utracił. Wystarczy jedna chwila, jedno mrugnięcie oka. Maria Gołowina wzdrygnęła się na to wspomnienie. Jedna sekunda, jedna kula wystrzelona z rewolweru nieznanego człowieka mogła pozbawić ją wszystkiego na zawsze. Mogła sprawić, że odejdzie z tego świata, przestanie istnieć – właśnie w mgnieniu oka, w jednej chwili i bez żadnego śladu. Nikt by jej nie wspominał, ojciec może nawet by się ucieszył, że przestała przysparzać mu zmartwień. Nie, nie, oczywiście, że tak nie myślała. Wszystko zawdzięczała ojcu i była mu nieskończenie wdzięczna. To przecież dzięki niemu jej życie było spokojne, dostatnie, wygodne. Długo rozważała tragiczne wydarzenia z wiosny. Wreszcie zrozumiała, że w tamtej chwili, gdy stała na wąskiej granicy między życiem i śmiercią przed budynkiem dworca kolejowego w Białymstoku, dano jej znak, znak z samej góry. Jakaś nieznana siła pouczyła ją, aby zastanowiła się nad swoim dotychczasowym życiem. Przecież ja niczego nie dokonałam! – stwierdziła z przerażeniem. Niczego, zupełnie niczego. Inni mają rodziny, malują obrazy albo piszą książki, cieszą się przyjaźnią, prowadzą akcje dobroczynne na rzecz osieroconych dzieci albo upadłych kobiet, angażują się po stronie Kościoła albo monarchii. Ja tylko korzystam z tego, że mój ojciec jest bogatym i ważnym człowiekiem.
To, co się wtedy wydarzyło, miało swój głęboki, ukryty sens. Przeczuwała to już wtedy, gdy tylko otrząsnęła się z pierwszego szoku, choć nie od razu umiała to dostrzec i zrozumieć niezwykłość zdarzenia i jego prawdziwe znaczenie. Trzeba było niejednej rozmowy w cerkwi, żeby dotarło do niej Boże ostrzeżenie. – To znak, córko – powiedział batiuszka Grigorij. – Ostrzeżenie. Pamiętaj, że w każdej chwili możesz odejść z tego świata. Więc się zastanów i policz, co dobrego zrobiłaś dla innych. Zastanów się, jakim jesteś człowiekiem, co po sobie pozostawiasz. Masza myślała podobnie. Wprost nie mogła uwierzyć, że tylko przypadkowo nieznajomy człowiek uchronił od śmierci ją i ojca. Czemu akurat on? Bóg oczywiście może posłużyć się każdym. A czy to, że wybrał akurat tego człowieka, także nie jest znakiem? Masza nie od razu uwierzyła w szczególną rolę Bożego posłańca. Ojciec przepytał wtedy konwojujących go żołnierzy i dowiedział się, że życie zawdzięczają politycznemu skazańcowi. – Bóg zsyła takie znaki, jakie chce – wyjaśnił Maszy batiuszka Grigorij. – Potrafi przemówić przez innego człowieka, potrafi przemówić przez zwierzę albo kamień. – Ale to katolik – zgłosiła swoje wątpliwości. Batiuszka wzruszył ramionami. – Cóż z tego, że katolik? Pan Bóg mówi przez osła, może mówić i przez katolika. Bóg mówi przez krzew gorejący, może mówić przez katolika. Zresztą, mało to ludzi katolickiej wiary przeszło na prawosławie? Kto wie, córko, czy to nie jest zadanie dla ciebie. Przeciągnąć tego człowieka do naszego Kościoła. Kto wie, może kiedyś odda on jakieś ważne usługi religii prawosławnej... *** Okultyzm, astrologia, wywoływanie duchów i podobne nauki cieszyły się w Petersburgu wielkim powodzeniem. Patronowała im sama carowa Aleksandra Fiodorowna. Z horoskopów, wróżb i przepowiedni korzystał
cały dwór, a pilnie naśladowały go najbogatsze i najbardziej wpływowe sfery stolicy rosyjskiego imperium. Największe wzięcie miało atelier Madame Lebiediewej przy Bulwarze Smoleńskim. Odwiedzały je najwybitniejsze osobistości świata polityki, finansjery, sfer dworskich, a że tam wracały, mogło znaczyć, że wróżby i przepowiednie podawano w nim szczególnie trafnie. Rozmaite gabinety przewidujące przyszłość istniały w Petersburgu od dawna, ale żaden nie cieszył się taką sławą jak ten, w którym bywali książęta i hrabiowie i gdzie dostać się można było dopiero po zapisaniu na specjalną listę otwieraną wyłącznie przez wysoką protekcję. Madame Agrafia Ignatiewna Lebiediewa, wdowa po urzędniku wysokiej rangi z ministerstwa spraw zagranicznych, więc osoba ustosunkowana, pierwszych klientów zdobyła przed laty, jeszcze za czasów sławnego doktora Philippe’a, który protegował ją samemu carowi Mikołajowi II. Teraz miała ich w notesie kilkuset, a przyjmowała niczym najlepszy lekarz, dyskretnie i z wielką rewerencją. Atelier mieściło się na pierwszym piętrze kamienicy, w kilku pokojach położonych w amfiladzie, wypełnionych drogimi meblami, dywanami i niezliczonymi bibelotami o dziwacznych kształtach i jeszcze dziwniejszym przeznaczeniu, przywiezionymi z najodleglejszych zakątków świata, ponieważ baron Lebiediew przez całe życie piastował funkcje ambasadorskie i konsularne. Mieszkał między innymi w Brazylii, Japonii i Turcji, przede wszystkim zaś w Egipcie oraz emiracie Buchary. Baron Lebiediew umarł tam po ukąszeniu skorpiona, w nie do końca jasnych okolicznościach, ale jego zasługi doceniał już poprzedni car. Mikołaj II także cenił go wysoko, po śmierci zaś przyjął baronową na specjalnym posłuchaniu, podczas którego zamówił horoskopy dla siebie i całej rodziny. Wprawdzie ostatnio w Petersburgu więcej uwagi przykładano do wypowiedzi ludzi związanych z religią niż magią, ale przedstawiciele tej ostatniej dziedziny nadal mogli liczyć na zainteresowanie, choć nieco bardziej dyskretne, dworu i szerokiego otoczenia monarchy. Ten sposób im
odpowiadał, mocniej uprawdopodobniał wszelkie padające tu słowa, zaspokajał potrzebę wtajemniczenia i dopuszczenia do misterium. W atelier Madame Lebiediewej pierwsze pomieszczenie było poczekalnią, gdzie rejestrowano klientów i przydzielano ich do odpowiedniej kategorii. Tu zostawiali swoje futra i kapelusze, zapisywali się na wizyty, przesuwali ich terminy, ustalali szczegóły spotkań. W oznaczonych porach przechodzili kolejno do drugiego pokoju, który był rodzajem wewnętrznej poczekalni. Tu siedzieli w głębokich skórzanych fotelach, pili herbatę lub cudzoziemskie trunki, albo czytali najświeższe gazety. Dopiero następny pokój był właściwym gabinetem Madame Lebiediewej, gdzie udzielała porad i objaśniała znaki i symbole. Te, zwłaszcza staroegipskie, zdobiły ściany i zajmowały wszystkie kąty. Dokładnie w taki sam sposób oznakowana i urządzona była druga część biura, z wejściem od sąsiedniej klatki schodowej, a przeznaczona wyłącznie dla kobiet. W cichym gabinecie Madame Lebiediewej można było liczyć na dyskrecję oraz rozwiązanie rozmaitych problemów bez konieczności spotykania się z osobami, których nie chciało się widzieć. Bywali tu dworscy urzędnicy różnych frakcji, wojskowi, finansiści oraz niewiasty różnego stanu i wieku. Madame Lebiediewa udzielała porad w bardzo szerokim zakresie, a specjalizowała się w zagadnieniach życia prywatnego. Tu zasięgano rady na temat planowanych małżeństw, problemów zdrowotnych, w sprawach miłosnych, ale także finansowych. Niejeden bankier, zanim podjął rozmowy w interesach, najpierw udawał się na Smoleński Bulwar, aby spytać Madame, czy powinien podpisać umowę lub podżyrować weksel, albo prosił o sprawdzenie wiarygodności kandydata do wspólnych interesów czy też do ręki córki. Madame miała lat niespełna pięćdziesiąt, dumną postawę żony barona i ambasadora, patrzyła wprost, mówiła wolno, z namysłem i głębokim przekonaniem, któremu ulegali najwięksi niedowiarkowie i sceptycy.
Wiele razy bowiem dobre rady Madame ostrzegły klientów przed finansowym krachem, nieudanym małżeństwem czy interesem. Nie brakowało takich, którzy wyśmiewali się z jej sposobu rozumowania i argumentacji, a czasem wróżb i przepowiedni, a potem skruszeni wracali do gabinetu, by na kolanach błagać o przebaczenie i prosić o kolejne rady, do których już z całą pewnością się zastosują. W prowadzeniu tego niezwykłego interesu pomagały Madame cztery panny, wykształcone i piękne, uprzejme i dyskretne, których zadaniem było ustalanie kalendarza spotkań, bawienie klientów miłą rozmową oraz prowadzenie buchalterii. Nie trzeba dodawać, że usługi Madame Lebiediewej były drogie i nie dla każdego dostępne. – Kochany panie Gołowin – mówiła Madame Lebiediewa. – Możesz oszczędzać na zdrowiu i szczęściu twojej córki. Ale sam pomyśl, czy twoja dusza będzie wówczas spokojna? *** Fiodor Aleksiejewicz Gołowin, wiceprezes Petersbursko-Moskiewskiego Towarzystwa Kredytowego i kandydat na prezesa centralnego banku rosyjskiego imperium, nie od razu podzielił zdanie córki o Bożym przesłaniu. Początkowo, gdy nieco już otrząsnął się po napadzie, uspokoił Maszę i uporządkował własne myśli, skłonny był traktować rzecz zwyczajnie. No, owszem, miał wielkiego stracha i myślał, że to koniec życia, a wszystko, co się stało później, przypisywał przypadkowi i zbiegowi okoliczności. Od porucznika, który dowodził konwojem i jechał tym samym pociągiem, dowiedział się, że wybawca Gołowinów nazywa się Stanisław Kalinowski i oczywiście, jak to Polak, został skazany za bunt. Czemu nagle stanął w obronie Rosjanina i jego córki? A kto ich tam wie, Polaków! Później, gdy Masza zupełnie doszła już do siebie, otworzyła ojcu oczy na Boże znaki. Nie są one wcale takie jasne, że patrzysz i od razu wiesz. Czasem trzeba je odszukać i odgadnąć ukryte znaczenie. I jeszcze zapytać kogoś znającego się na rzeczy, czy dobrze odczytałeś wszystko, co ci zostało przekazane.
Fiodor Gołowin, trzeźwy finansista i człowiek interesu, ocalenia na dworcu w Białymstoku nie potrafił wyjaśnić inaczej jak cudownym działaniem Opatrzności. Sekunda dzieliła ich oboje od śmierci. Czy to przypadek, że na drodze śmiercionośnych kul stanął nieznajomy człowiek? Nie, nie ma takich przypadków. Gdyby jeszcze tylko stał. Ale on nie stał, on rzucił się w obronie Gołowinów. Nikt mu nie kazał, zrobił to sam, z własnej woli. I to kto? Zesłaniec jakiś, bandyta. Sam to wymyślił? Nie, nie sam. Coś mu kazało tak postąpić. A co mogło poruszyć sumieniem takiego człowieka, jeśli nie wola Boża, rozkaz z samej góry? Nic innego, nic. Podzielając przekonanie Maszy o pewnego rodzaju posłannictwie, jakie, zapewne bez swojej wiedzy i świadomości, niósł ze sobą polski skazaniec, Fiodor Gołowin postanowił poradzić się kogoś zaufanego, a biegłego w odczytywaniu znaków o podobnym charakterze. W Petersburgu najlepsza w tym była Madame Lebiediewa. A Madame powiedziała: – Wszelkie byty astralne mają wielki wpływ na to, co dzieje się wokół nas i na to, co może się wydarzyć. Przyznają to dziś najwięksi uczeni ze wszystkich krajów. Tylko ostatni ignorant może sobie dworować z tych zjawisk. Pan, Fiodorze Aleksiejewiczu, z pewnością nie należy do takiej kategorii. Rozmowa odbyła się już po wizycie Marii Gołowiny w atelier pani Lebiediewej, skąd Masza wyszła upewniona w swoich podejrzeniach. Seans, jaki tam odbyła, wpłynął na nią niezwykle ożywczo. Smutny nastrój się ulotnił, a zwrot ku religijności nie był już tak przesadny. – Więc w tym wydarzeniu należy upatrywać klucza do zachowań mojej córki? – spytał bankier. – To wysoce prawdopodobne, Fiodorze Aleksiejewiczu. Jako ojciec powinien pan wyciągnąć z tego jakieś wnioski. Gołowin potwierdził. – Ależ naturalnie, Madame. Wielce jestem zobowiązany za rady. Mam
tylko jedną córkę, a troska o jej przyszłość to moje najważniejsze zadanie. Dla niej gotów jestem na poświęcenia, zapewniam. Miałem wątpliwości co do jej ostatniej manii, ale rozwiała je pani całkowicie. Muszę się tylko zastanowić się, jak to wszystko urządzić... Madame Lebiediewa uśmiechnęła się wyrozumiale. – Wy, ludzie interesu, macie skłonność wszystko racjonalizować i przymykać oczy na to, czego do końca nie rozumiecie. Proszę jednak spróbować odpowiedzieć sobie na kilka pytań. Jeśli przekonał się pan, że ów skazaniec nieprzypadkowo stanął w tamtej sekundzie na dworcu w Białymstoku i jest narzędziem w Bożej ręce... Czy taka osoba, niosącą ze sobą owo posłannictwo, nie powinna pozostawać w pobliżu pańskiego dziecka? Prawdopodobnie tak. Czy jest możliwe, aby posłaniec stale był przy niej? Czy jego rola jest już zakończona? Czy ma przed sobą jeszcze jakieś zadania? A może jego celem jest stała ochrona Maszy? Znaki wskazują, że los pańskiej córki jest ściśle powiązany z jego losem. Ale, kochany Fiodorze Aleksiejewiczu, czy można to wiedzieć na pewno? A gdybyśmy nawet byli o tym przekonani, jakie działania należy podjąć, aby nie narażać Maszy na kolejne niebezpieczeństwa? – A horoskop? – zapytał Gołowin. – Co mówi horoskop tego Polaka? Madame Lebiediewa kiwnęła głową. – Postawiłam, zgodnie z pańskim życzeniem. Brak mi niektórych danych, może się więc mylę, ale znaki wskazują, że ten człowiek, twój dobroczyńca, tylko patrzeć jak zostanie sprawiedliwą ręką wydobyty z ciemnicy. Dokąd się wówczas skieruje? Fiodor Gołowin zadrżał. Jedyną ręką, zdolną wyciągnąć kogokolwiek z lochu twierdzy, była dłoń samego imperatora. Próbował dowiedzieć się więcej, ale Madame Lebiediewa pokręciła głową. – Proszę mnie już nie męczyć... I tak powiedziałam panu zbyt dużo. Nie wiem, jak to się stanie. Może wpłynie jakaś apelacja... Zapewne coś w tym rodzaju, bo przecież jako ludzie racjonalni nie spodziewamy się, że
nagle otworzy się ziemia i wydobędzie na świat człowieka, który jest panu potrzebny...
MINISTER
Fiodor Aleksiejewicz Gołowin wsiadł do powozu przed swoim domem na ulicy Wasyla Szujskiego. Był jasny, słoneczny ranek, ale gdy podniósł głowę, zobaczył, że okna pierwszego piętra są rzęsiście oświetlone. Świeciło się w pokojach Marii. – Kochana Maszo – westchnął mężczyzna. – Nie zostanę chyba prezesem głównego banku. Ale nie musisz się już niczego bać. Wreszcie znalazłem dla ciebie lekarstwo. *** Tego ranka, kwadrans po godzinie dziewiątej rano, minister spraw wojskowych rosyjskiego imperium, generał Jakow Suchomlinow, wyjął z szuflady biurka służbowy rewolwer i włożył lufę do ust. Minister Suchomlinow, mały, elegancki, jowialny generał, był jednym z ulubieńców cara Mikołaja II. Konserwatysta i zarazem okultysta, pieniacz, miłośnik dobrego jedzenia i trunków, utrzymywał się przy władzy dzięki stosunkom na dworze i głębokiemu przywiązaniu do dawno ustalonego porządku. Święcie wierzył, że armia rosyjska jest najpotężniejsza na świecie i zawsze taką pozostanie, bo o jej sile stanowią masy ludzkie oraz ogromne terytorium, a w pogardzie miał artylerię i sposoby walki inne niż frontalny atak na bagnety. Powszechnie oskarżany o korupcję, robił wielkie oczy na podobne zarzuty i wzywał Boga na świadka, że jest niewinny jak nowo narodzone dziecię. Swoją pozycję generał i minister Suchomlinow zawdzięczał też przyjaznym stosunkom z bożym człowiekiem Griszą Rasputinem, którego rola u boku carycy Aleksandry Fiodorowny była powszechnie znana. To od niej zależały awanse i nominacje, a więc także odwołania, ponieważ car Mikołaj nigdy nie odmawiał prośbom żony i we wszystkich sprawach kierował się jej zdaniem. Minister Suchomlinow byłby w pełni zadowolony, znajdując się tak blisko żłobu i tak blisko Boga, gdyby nie nieustanna rywalizacja dworskich
grup, koterii i frakcji. W tej walce dobry był każdy sposób na pogrążenie przeciwnika, a gdy przeciwników nie było, na odsunięcie od wpływów tych wszystkich, którzy dawali ku temu jakiś powód lub pretekst. Przed trzema dniami frakcja przeklętych liberałów i reformatorów, protegowanych wielkiego księcia Mikołaja Mikołajewicza, znalazła mocne argumenty przeciw nielubianemu ministrowi. Generał Suchomlinow miał bowiem nieszczęście przegrać w karty sto dwadzieścia tysięcy rubli, a zaraz potem jeszcze prawie drugie tyle. Gdy zorganizował sumę wystarczającą na pokrycie długów i próbę odegrania się, w ręce politycznych przeciwników trafiły dokumenty, dzięki którym mogliby udowodnić machinacje ministra przy dostawach wojskowych. Oznaczało to nie tylko rychłe zakończenie świetnej kariery generała Suchomlinowa, ale zapewne także sądowy proces, hańbę i zesłanie do końca życia. Car nie darowałby faworyzowanemu dostojnikowi tak bardzo zawiedzionego zaufania, a i caryca była bardzo pamiętliwa. Tego ranka, kwadrans po godzinie dziewiątej, minister Jakow Suchomlinow wyjął z szuflady biurka służbowy rewolwer. Od trzech dni bił się z myślami, rozważając honorowe rozwiązanie swojej sytuacji. Właściwie podjął już decyzję, wzdragał się tylko przed jej wykonaniem. Samobójstwo prawdopodobnie uchroni rodzinę. Napisał stosowny list pożegnalny, uporządkował niektóre papiery. Zrobił to już wczoraj i już wczoraj był gotowy, ale powstrzymała go Madame Lebiediewa. – Zaczekaj jeszcze – powiedziała. – Zaczekaj do jutra. Jej niski, sugestywny głos brzmiał obojętnie, ale miał niezwykłą moc. Suchomlinow uwierzył, że jakaś cudowna siła spłynie na niego i w niezwykły sposób wybawi z kłopotów. Ale uwierzył tylko na krótko, bo wczoraj wieczorem był pijany. Dziś rano zobaczył swoje położenie na trzeźwo i zrozumiał, że nie ma dla niego ratunku. Podniósł rewolwer, przeżegnał się uroczyście, a następnie włożył lufę do ust.
Telefon zadźwięczał tak ostro, że generał podskoczył na krześle i zapewne zginąłby od strzału, gdyby palec trzymał już na spuście. Odsunął broń, rzucił w przestrzeń gabinetu soczyste przekleństwo, popatrzył na dzwoniący aparat ze złością, ale w końcu podniósł słuchawkę. Podniósł, a zaraz potem zesztywniał. Adiutant meldował, że zjawił się anioł wybawiciel. Dłuższą chwilę generał Suchomlinow siedział nieruchomo niczym rzeźba w parku, zanim zaczął odzyskiwać jasność umysłu i ruchliwość członków. Schował rewolwer do szuflady, wstał od biurka, zrobił kilka ćwiczeń gimnastycznych, oddychając przy tym głęboko i głośno. – Wprowadzić – polecił następnie przez telefon i wyszedł na spotkanie gościa. Aniołem, który pojawił się na progu gabinetu, by za jednym zamachem rozwiązać wszystkie kłopoty ministra, był wiceprezes PetersburskoMoskiewskiego Towarzystwa Kredytowego, Fiodor Aleksiejewicz Gołowin. – Kochany Fiodorze! Wchodź, wchodź śmiało! Serdeczne przyjęcie, jakiego doznał bankier, oszołomiło go początkowo, ale wkrótce doszedł do wniosku, że zawdzięcza je swojej pozycji. Generał poczęstował gościa czystą wódką, mocną herbatą, wreszcie cygarem. Rozmowa dotyczyła Madame Lebiediewej, a obaj panowie zgadzali się, że to osoba o niezwykłych talentach. – A jak działalność Madame jest pożyteczna dla Rosji! – zauważył minister Suchomlinow. – Tylko tym durnym socjalistom się wydaje, że poznali wszystkie tajemnice świata. A tymczasem świat jest przepełniony przede wszystkim duchem Bożym i każdy, kto tego nie dostrzega, jest nie tylko ślepy, ale po prostu głupi. Napełnił kieliszki i zachęcił gościa, by przedstawił swoją sprawę prosto i bez owijania w bawełnę. Gołowin zreferował prośbę, co poszło dość łatwo, ponieważ argumenty miał gruntownie przemyślane i ułożone we właściwej kolejności. Choć
początkowo nieco sztywny i niepewny, rozluźnił się w miarę opowiadania, widząc żywe zainteresowanie ministra. – Wahałem się, czy przyjść do waszej wielmożności i zawracać głowę – dodał na koniec. – To sprawa wojska, więc myślałem, że może do wielkiego księcia... Minister zerwał się nagle ze skórzanego fotela, porwał gościa w ramiona i uściskał go siarczyście. – Mój drogi Fiodorze Aleksiejewiczu! – powiedział z emfazą. – Bardzo ci dziękuję za tak głęboką szczerość. Bardzo dziękuję. To oznaka prawdziwej przyjaźni. Wrócił na miejsce, napełnił kieliszki i mrugnął do Gołowina porozumiewawczo. – Nie jest wielką tajemnicą, że Najjaśniejsza Pani nie przepada za stryjem naszego cara – zauważył. – Wielki książę Mikołaj Mikołajewicz, no cóż, carska krew i te rzeczy, ale człowiek z niego niedobry, powiadam ci, niedobry. A i na wojskowych sprawach, między nami mówiąc, zna się słabo. Udowadniał mi niedawno, że wybuchnie wojna. No to ja się pytam, z kim? Z kim?! Nie ma przeciwnika, który poważyłby się podnieść rękę na świętą matkę Rosję. Nie ma! Przez dłuższą chwilę wyjaśniał gościowi położenie poszczególnych krajów europejskich i ich wojskowe możliwości. Potem nagle jakby się zreflektował i położył palec na ustach. – Ciii... Tajemnica wojskowa! Ale przecież wiem, z kim mówię. Bardzo dobrze wiem, a i nasz car, zapewniam cię, wie wszystko o twoich hojnych datkach na cerkwie i szkoły. Wspominała o tym choćby Najjaśniejsza Pani nie dalej jak w zeszłą środę przy kolacji hm... w pewnym ścisłym gronie. Gołowin ukłonił się z szacunkiem. – Skoro zaś o tajemnicach mowa – podjął swobodnie Suchomlinow – zdradzę ci jeszcze jedną. Otóż, Fiodorze Aleksiejewiczu, za parę dni Najjaśniejszy Pan udaje się w podróż. Będzie mu towarzyszyć rząd, dwór i wszyscy inni, jak należy. Twoja sprawa, nie muszę chyba mówić, nie
należy do łatwych. Ale tak się składa, że rozmawiasz z kimś, kto ma pomysł, jak ją załatwić. Nasz kochany cesarz lubi czasem osobiście zająć się jakąś kwestią. Ma taki specjalny czerwony ołówek, którym pisze na marginesie: zrobić tak a tak. Otóż, przygotujesz prośbę na piśmie adresowaną do Jego Wysokości Imperatora i zaniesiesz ją do teatru. W Kijowie. – Do teatru? – powtórzył zaskoczony Gołowin. – W Kijowie? Suchomlinow uśmiechnął się wyrozumiale. – Nie przepadasz za teatrem, Fiodorze Aleksiejewiczu? – Owszem, lubię – przyznał bankier, nagle zaniepokojony, czy jego rozmówca nie wypił zbyt wielu kieliszków alkoholu. – Nawet bardzo. Ale co to ma do... Minister ponowił życzliwy uśmiech. – Nasz kochany car też lubi teatr – wyjaśnił. – Po udanej premierze jest zwykle w dobrym nastroju. Pierwszego września, w Kijowie, będzie oglądał nowe przedstawienie. Pojawisz się tam i wręczysz swoje pismo panu premierowi, aby przekazał je Najjaśniejszemu Panu zaraz po spektaklu. Nie musisz nic mówić, bo pan premier Stołypin będzie o wszystkim poinformowany. Najjaśniejsza Pani nie odmówi mi tej grzeczności. Mrugnął wesoło do bankiera i uzupełnił: – Po przepustkę zgłoś się do mnie za dwa dni. Rozumiesz, z powodów bezpieczeństwa przepustki są konieczne, samo zaproszenie nie wystarczy. Oszołomiony Fiodor Aleksiejewicz Gołowin siedział bez ruchu z pustym kieliszkiem w dłoni. Dopiero po chwili wyjąkał: – Najuprzejmiej dziękuję waszej wielmożności. Najuprzejmiej. Nie wiem, czym zasłużyłem na taką łaskę. Czy mógłbym jakoś.... Generał roześmiał się głośno. – Co ty, Fiodorze Aleksiejewiczu?! – zapytał z udawanym oburzeniem. – Nie będziesz mnie chyba obciążał wielmożnością? Czyż nie jesteśmy przyjaciółmi? Nie zasłużyłeś? No to jeszcze zasłużysz! Prawda,
że zasłużysz? Fiodor Aleksiejewicz Gołowin wychodził z gabinetu ministra oszołomiony. Choć nie był pewny ostatecznego wyniku w swojej sprawie, mógł mieć nadzieję. Wielką nadzieję. Masza będzie zadowolona, wreszcie będzie szczęśliwa. A łapówka? No cóż, wiadomo, że musi być tłusta, ten Suchomlinow to ma chyba ze trzysta tysięcy długów. Niemało. Ale czego się nie robi dla ukochanego, jedynego dziecka?
ILUZJON Lato 1911, Kowno
Drugi
z trzech listów, jaki panna Justyna Nowacka napisała do swojego ojca w Topolanach, nosił datę z połowy sierpnia i sprawił panu Jackowi wiele radości. Inaczej niż w poprzednim, córka pisała, że w Kownie wiedzie się jej znośnie, nie nudzi się, dużo spaceruje, zwiedza zabytki, uczestniczy w tutejszych, choć niewyszukanych, rozrywkach. – Dzięki Bogu! – westchnął pan Nowacki. Posłanie córki do pani Jabłczykowskiej było ostatecznością, na jaką zdobył się po tym fatalnym wydarzeniu, gdy Justyna batem uderzyła w twarz Franciszkę Kalinowską. Wysłał ją do krewnych, żeby zabrać sprzed oczu plotkarzom i ludziom nieżyczliwym. Pierwszy list, jaki stamtąd otrzymał, przyprawił go o ból żołądka i trwające przez wiele dni cierpienia i niepokoje. Ale list następny, późniejszy ledwie o kilka dni, okazał się zupełnie inny. Gdy go przyniesiono, pan Nowacki długo wahał się, czy powinien otwierać, obawiał się bowiem okropnych rzeczy. Tymczasem czekała go miła niespodzianka. Justyna pisała, że bardzo przeprasza za wcześniejsze biadolenie. Kowno to rzeczywiście małe, zapyziałe miasto, kuzynostwo Jabłczykowscy nudni i nie na poziomie, ale ona sama czuje się znacznie lepiej. Znalazła towarzystwo, poznaje miasto oraz okolicę i choć tęskni do domu, nie żąda już od kochanego papy, aby ją stąd zabrał. Zachowania, jakim miała nieszczęście obciążyć kochanego papę w poprzednim liście, bardzo się wstydzi i obiecuje być dobrą i posłuszną córką. List był w tonie tak inny od wszystkich, jakie zwykle kierowała do ojca, narzekając i wyolbrzymiając drobne dolegliwości i niedogodności, że pan Nowacki dwa razy sprawdzał, czy to na pewno jego Justysia jest podpisana pod listem. Przeczytał obie kartki kilkakrotnie, a potem prawie się rozpłakał. – Mój Boże! – szepnął, z trudem panując nad łzami. – Justysia jest
chyba zakochana. Moja córeczka jest zakochana! Pan Jacek zrozumiał, że mógł istnieć tylko jeden powód zmiany nastrojów Justyny, to zaś rodziło następstwa, z których ona sobie nawet nie zdawała sprawy. Nie chodziło tylko o to, że córka wreszcie może ułoży sobie jakoś życie, ale i on sam pojedna się z niektórymi sąsiadami, a także i uporządkuje swoje sprawy osobiste. W tej materii pan Jacek Nowacki miał wiele zaszłości, ale szczęśliwie mało kto o tym wiedział. *** Jednakże pan Jacek Nowacki nieco się mylił. Jego córka nie była zakochana, więcej – panna Justyna zapałałaby oburzeniem, gdyby w ten sposób określono jej zainteresowanie Jankiem Kulką. Panna Nowacka od zawsze była spragniona uznania, komplementów, a z taką adoracją zetknęła się po raz pierwszy. – Justyna najpiękniejsza jest na cały świat – oznajmił Janek Kulka, z zawodu policjant. Panna, na którą po licznych niepowodzeniach, rozczarowaniach, a nawet poniżeniach zaczęły się nagle sypać dowody sympatii i uwielbienia, nie mogła tego lekceważyć. Dlatego Janek Kulka mógł liczyć na uśmiech, zalotne spojrzenie, rączkę podaną do pocałowania. – Ja bez pana Janka w ogóle z domu bym się nie ruszyła – mówiła panna Nowacka. – Jestem za to panu Jankowi bardzo wdzięczna. Kilka razy w tygodniu Janek Kulka przychodził do domu Jabłczykowskich, pił herbatę, prawił komplementy gospodyni, po czym zabierał Justynę na spacer albo do kawiarni. Przez cały czas patrzył na nią jak w obraz, czuły na każde zmarszczenie jej brwi czy drgnięcie powieki. – Ja bym dla panny Justyny wszystko zrobił – zapewniał. – Co tylko by sobie winszowała. – Cóż takiego? – droczyła się dziewczyna, której nikt nigdy wcześniej czegoś podobnego nie obiecywał. – Co tylko zechce! – bił się w piersi mężczyzna. – Do ognia skoczę, albo
do rzeki! I nawet nie zapytam, po co! Panna Nowacka pozwalała zabierać się na spacery, oprowadzać po Kownie, wozić tramwajem konnym i dorożką, fundować ciastka w restauracjach. – Czy panna długo tak będzie się nim bawić? – spytała w trzecim tygodniu pani Jabłczykowska. – Bawić? – zmarszczyła nos Justyna. – Co ciocia ma na myśli? Gospodyni mieszkania, w którym panna Nowacka zajmowała pokój, daleka krewna pana Jacka, nie lubiła owijać w bawełnę. – U nas to idzie prosto – odpowiedziała. – Jak panna uważasz, że co z tego może być, nie zabronię. Ale jak to dla żartów tylko albo dla zabawy, muszę naganić. To taki porządny chłopak... Justyna stała gotowa do wyjścia, w przedpokoju czekał już Janek Kulka. – Zabawka? – powtórzyła. – Na poważnie? Nie wiem, o czym ciocia mówi. Pan Janek po prostu jest dla mnie uprzejmy, to wszystko. Chyba ciocia nie myśli, że przyszłoby mu w ogóle do głowy oczekiwać czegoś więcej poza znajomością? Sposób, w jaki to powiedziała, nie spodobał się pani Jabłczykowskiej. Na ten ton pełen wyższości zwracały uwagę jej córki bliźniaczki, gdy mówiły o kuzynce. – Jest wyniosła, jakby jaką księżną była! A przecież my wcale nie jesteśmy gorsze. Ponadto tego ranka pani Jabłczykowska otrzymała list z Topolan, od ojca swojej lokatorki. Pan Nowacki, prosząc o zachowanie dyskrecji, zwracał się o potwierdzenie bądź zaprzeczenie w kwestii uczuciowego zaangażowania się córki. – Więc panna robisz sobie igruszkę? – zapytała pani Jabłczykowska, by upewnić się w swoich podejrzeniach. – On na pannę wydaje krocie, a panna masz go tylko do zabawy? Justyna poczuła się dotknięta pytaniami i nie zamierzała odpowiadać
na tak impertynenckie wkraczanie w sferę jej spraw prywatnych. – Ciocia wybaczy... – mruknęła tylko, mijając gospodynię w drodze do wyjścia. Janek Kulka czekał niecierpliwie, rzucił się do rąk panny. – Co za strój! – zawołał z zachwytem. – Boginia moja! – Bogini – poprawiła z uśmiechem panna Nowacka. – Albo niech będzie, jak pan sobie życzy. To był zupełnie nowy rys charakteru panny Nowackiej. Spostrzegła ze zdumieniem, że choć rażą ją zachowania policjanta, jego niedostateczne maniery, niewłaściwy sposób wysławiania, a nawet jego strój, gotowa była tolerować te niedoskonałości. W czasach warszawskich, a i później, gdy mieszkała w Topolanach, kogoś tak ubranego i mówiącego w podobny sposób zignorowałaby bez słowa. Teraz nie miała nic przeciw temu, by mówił niegramatycznie, używał wyrazów, których znaczenie najwyraźniej nie rozumiał, albo nosił okropne, kwieciste chusteczki w kieszonce marynarki. Po niedawnych pytaniach pani Jabłczykowskiej zastanawiała się, co czuje do tego mężczyzny. Że on ją kocha, nie ulegało wątpliwości. Zapewniał o tym bezustannie, pierwszy raz już nazajutrz po pierwszym spotkaniu. Panna Justyna uśmiechała się jak osoba przyzwyczajona do codziennych hołdów. Prawdę mówiąc, przyzwyczajona nie była, ale szybko przyjęła odpowiednią postawę. – Och, panie Janku! Proszę mnie nie zawstydzać tak osobistymi wyznaniami. Jednak każde spojrzenie zachęcało mężczyznę, aby powtarzał i powtarzał: – Kocham pannę Justynę! Żyć bez niej nie mogę! Panna Nowacka czuła się w pełni usatysfakcjonowana. Tu, w prowincjonalnym, szarym Kownie przeżywała coś, co miło będzie wspominać, gdy już wróci do domu. Ten Kulka jest taki zabawny w swojej nieporadności i cielęcym zachwycie.
– Pan mnie kochasz? – Nad życie! – Ale z jakiego powodu? Czy dałam panu jakikolwiek pretekst do takiego wyznania? – Pretekstem jest samo istnienie panny Justyny! Teraz, gdy się spotkali przed domem Jabłczykowskich, Janek Kulka aż się palił, aby zdradzić pannie, jakie atrakcje przygotował na ten dzień. – W iluzjonie dają nowy program. Podobno bardzo ciekawy. Czy panna Justyna pozwoli? Panna Nowacka nie wykazała zachwytu. – Iluzjon? Cóż to jest, na Boga? Teraz zdziwił się pan Kulka. – Pani nie wie, co to takiego? – zapytał podejrzliwie. – Kinematograf. Kpi chyba albo o drogę pyta? Justyna wykrzywiła wargi w lekceważącym uśmiechu. – Słyszałam, ale nigdy nie byłam. Prawdę mówiąc, odstręczało mnie towarzystwo. Robotnicy, biedota... Janek Kulka zaniemówił. W głowie mu się nie mieściło, że można nie wiedzieć, co to takiego iluzjon. – To taki... teatr – wyjaśnił. – Tylko o wiele ciekawszy. Publiczność też taka sama, jak w teatrze. Są loże, krzesła i galeria. – Aha – odetchnęła panna Nowacka. – To już lepiej. Zamówiona dorożka czekała kilka kroków przed domem. Mężczyzna podał rękę pannie Justynie, a gdy zajęła miejsce, wskoczył do pojazdu i usadowił się naprzeciw. – Do Doliny! – nakazał woźnicy. O parę wiorst od miasta leżała urocza dolinka spacerowa, pełna urokliwych ścieżek i zakątków. Korzystały z niej zakochane pary, by wzajemnie nacieszyć się swoją obecnością. Panna Nowacka wiedziała, że Janek Kulka aż drży z niecierpliwości. Gdy pojechali tam pierwszy raz, pozwoliła mu usiąść przy sobie, za
drugim zezwoliła na króciutki pocałunek. Teraz jechali trzeci raz. – Chwileczkę – poprosiła. – Zanim ruszymy, chciałabym, żeby pan coś wiedział... Janek Kulka dał znak woźnicy, aby nie ruszał, sam zaś z niepokojem spojrzał na dziewczynę. – Zadano mi dziś pytanie – oznajmiła Justyna Nowacka. – Czy ja jestem pańską zabawką? – Co takiego?! – oburzył się Janek Kulka. – Kto śmiał wypowiedzieć coś tak obrzydliwego?! Panna Nowacka nie sprostowała swojego kłamstewka. – Nie odpowiedziałam, ponieważ nie znałam pańskiej opinii – wyjaśniła. – Zatem, czy jestem dla pana zabawką? Janek Kulka, uchodzący za odważnego w kontaktach z kobietami, zaniemówił od śmiałości pytania. – Nie i nie! – zawołał. – Oczywiście, że nie. No, naprawdę, ludzie są nie do zniesienia! Ale może to z zazdrości? Był oburzony i zmieszany, nie wiedział, jak powinien się zachować. Wszystko, co przyszło mu do głowy, to z szacunkiem ucałować rękę dziewczyny. – Jak mi Bóg miły! – szepnął. Panna Justyna miała poważną minę. – Panie Janku – odezwała się po chwili, nie patrząc na rozmówcę. – Pan mi rozjaśnił pobyt w Kownie, za co jestem niezmiernie wdzięczna. Ale obawiam się, że nadto się pan zaangażował. Lubię towarzystwo pana, choć jeszcze kilka tygodni temu szukałabym czegoś innego. Zapewne nudniejszego... Przerwała, by spojrzeć na mężczyznę. Janek Kulka milczał, jego twarz nie wyrażała emocji. Może poza jedną, poza strachem. Policjant Janek Kulka, postrach kowieńskich przestępców, bał się tego, co usłyszy za chwilę. – Przepraszam – szepnęła panna Nowacka. – Zdałam sobie sprawę,
że postępuję nieuczciwie. Prawdopodobnie zachęcałam pana... Przepraszam. Przecież tak wiele nas dzieli, a nadto niedługo muszę wracać do ojca... Janek Kulka nie odpowiedział. Twarz mu się wydłużyła, uśmiech zniknął z ust. – To i czemu panna mnie o tym powiedziała? – odezwał się tonem pełnym pretensji. – Nie lepiej to było jechać sobie, a nic nie mówić? Zostawić mnie i już, a nie odbierać nadzieję takim sposobem. Justyna uśmiechnęła się przepraszająco. – Myślałam, że pan wolałby wiedzieć... Mężczyzna był rozżalony. – Wcale nie! – zaprzeczył niezbyt grzecznie. – To panna się mną bawi. Od początku tylko żarty i żarty. A ja, głupi, myślałem, że może trochę, że może... Panna Nowacka siedziała naprzeciw policjanta, jej spojrzenie wyrażało współczucie. Janek Kulka nie patrzył na dziewczynę, gdy podniósł się z zamiarem opuszczenia pojazdu. – To nic – powiedział niespodziewanie pogodnym tonem. – To nic. Przecież to tylko dla rozrywki. Żeby się panna nie nudziła. Justyna chwyciła jego rękę. – Proszę mnie nie zostawiać – poprosiła. – Bardzo proszę. Bo kto mi pokaże ten, no, iluzjon? *** Tego samego dnia panna Justyna Nowacka napisała do ojca trzeci list z Kowna. List nie był zbyt długi. Poza nadzieją, że kochany papa ma się dobrze i pozdrowieniami od państwa Jabłczykowskich, list zawierał jeszcze tylko jedno zdanie. „Czy ojciec zezwoli, żebym miała nieślubne dziecko?” – pytała panna Justyna.
TEATR W KIJOWIE 1 września 1911
Przygotowania do wizyty cara Mikołaja II w Kijowie, gdzie miał przybyć pod koniec sierpnia, kosztowały trzysta tysięcy rubli. Zaczęły się już na wiosnę, a najwięcej uwagi poświęcono zapewnieniu bezpieczeństwa imperatorowi i jego świcie. Uprzątnięto miasto z wszelkiego brudu, oczyszczając je także z ludzi niepewnych politycznie, których z podejrzeniem o przynależność do partii rewolucyjnych profilaktycznie zamknięto w aresztach. Policja i żandarmi sprawdzili wszystkie bez wyjątku domy na trasie orszaku monarchy, na czas przejazdu nakazano dozorcom pozamykać bramy, a na balkonach i w oknach mogli się znajdować jedynie miejscowi i ludzie osobiście im znani. Tylko ze stolicy przysłano prawie dwie setki detektywów, mających pomagać lokalnej policji, żandarmom i wojsku. W miejscach, gdzie miał car przebywać, agenci pilnowali ulic, domów, wejść, klatek schodowych, korytarzy i wszystkich pomieszczeń. Wzmocnioną strażą objęto budynki rządowe oraz dom generała gubernatora, gdzie zatrzymał się premier Stołypin. Szczegółowo opracowany program pobytu Mikołaja II przewidywał manewry wojskowe, uroczysty obiad, przegląd drużyn skautowskich, wyścigi konne, galowe przedstawienie w teatrze oraz odsłonięcie pomnika cara Aleksandra II przed laty zabitego w krwawym zamachu. Całym systemem bezpieczeństwa kierował generał porucznik Paweł Kurułow, wiceminister spraw wewnętrznych i dowódca żandarmerii. Ten dawny oficer gwardii konnej, później między innymi gubernator Mińska, który w czasie rewolucji 1905 roku wysłał na ulice wojsko przeciw bezbronnym demonstrantom, cieszył się zaufaniem imperatora. Wśród oficerów tajnych służb miał opinię fachowca i człowieka o żelaznych nerwach.
Nie można tego powiedzieć o szefie policji w Kijowie. Pułkownik Nikołaj Kulabko nie cieszył się dobrą opinią. Przed dwoma laty wytknięto mu liczne zaniedbania służbowe i tylko stosunkom rodzinnym zawdzięczał brak natychmiastowego odwołania. Teraz otrzymał szansę rehabilitacji i zamierzał ją wykorzystać. *** 26 sierpnia w siedzibie Ochrany, tajnej policji, w Kijowie popełnił samobójstwo niejaki Aleksander Murawiew, członek Partii SocjalnoRewolucyjnej. Był on znajomym Dmitrija Bogrowa, innego członka tej organizacji, a sam Bogrow działał na dwie strony, gdyż od jakiegoś czasu oddawał pewne usługi Ochranie. To od Bogrowa pułkownik Kulabko dowiedział się o przygotowanym spisku i natychmiast powiadomił generała Kurułowa. Bogrow twierdził, że grupa uzbrojonych rewolucjonistów planuje zamach podczas wieczornego spektaklu w teatrze, a jego celem ma być któryś z najwyższych urzędników imperium. Na liście znajdowali się podobno premier Stołypin, minister spraw wojskowych Suchomlinow lub minister oświecenia publicznego Kasso. *** Pierwszy września był dla wszystkich służb, mundurowych, tajnych i specjalnych, dniem wytężonej pracy. Car Mikołaj II z zadowoleniem obejrzał manewry wojskowe, a po obiedzie pojechał na tor wyścigów konnych, gdzie przyglądał się prezentacji drużyn skautowskich, a później gonitwie o Nagrodę Carską. Po zakończeniu wyścigów, o ósmej wieczorem, pojechał do opery na przedstawienie O carze Sałtanie według Puszkina. Odpowiedzialny za bezpieczeństwo cara i jego świty generał Kurułow jeszcze rano poprosił premiera Stołypina o zachowanie szczególnej ostrożności, ale Piotr Stołypin zlekceważył ostrzeżenie. Już jedenaście razy próbowano go zabić. Jednakże na usilne naleganie generała Kurułowa pojechał automobilem z obstawą, a do teatru wszedł bocznym wejściem.
Budynek został wcześniej niezwykle skrupulatnie sprawdzony. Przetrząśnięto nie tylko wszystkie pomieszczenia i zakamarki, ale skontrolowano także kryształowe żyrandole, lustra na schodach i w foyer, a nawet i okładziny na poręczach foteli. Wszędzie kręcili się uzbrojeni żandarmi i agenci policji, a do służby skierowano wyłącznie ludzi najbardziej zaufanych. Wśród publiczności, podzielonej na kategorie według stopnia wiarygodności, wpuszczanej na salę opery po okazaniu specjalnych przepustek, znajdował się Dmitrij Bogrow, były rewolucjonista. Jego zadaniem było rozpoznanie ukrywających się – być może w przebraniu – zamachowców i wydanie ich policji. O tym rzecz jasna, nie wiedział ani imperator Mikołaj II, ani tym bardziej Fiodor Aleksiejewicz Gołowin, wiceprezes PetersburskoMoskiewskiego Towarzystwa Kredytowego. Gołowin ściskał w ręku swój bilet nr 403, miejsce w ósmym rzędzie od orkiestry, zerkał na lożę, w której siedział car, oraz na pierwszy rząd, w którym wśród najwyższych dostojników państwa widział głowę premiera Piotra Stołypina. Odpowiednia okazja nadarzyła się podczas przerwy w drugim akcie. Premier wstał ze swojego krzesła i zatrzymawszy się przy barierce, odgradzającej audytorium od kanału dla orkiestry, rozmawiał z ministrem dworu, baronem Friedricksenem. Byli w dobrych nastrojach, żartowali. Fiodor Gołowin uznał, że to odpowiednia okazja i pospieszył w ich stronę. – A, pan Gołowin – uśmiechnął się premier na pełen uszanowania ukłon bankiera. – Doskonale, doskonale... Fiodor Aleksiejewicz z kolejnym ukłonem podał mu przygotowane pismo, jednak premier nie wyciągnął ręki. W pustawej sali, gdyż znaczna część publiczności wyszła do foyer, dał się słyszeć w tej chwili głośny, suchy trzask, a zaraz potem drugi. Zaskoczony Gołowin obejrzał się, aby zobaczyć, co było przyczyną hałasu i o dziesięć kroków za sobą zobaczył swojego sąsiada z ósmego
rzędu. Młody człowiek, długowłosy i smagłolicy, wyglądający na studenta, nadal mierzył z pistoletu do premiera. Gołowin skulił się odruchowo, kucając obok barona Friedricksena. Tylko premier Stołypin stał nadal przy barierce. Oparł się o nią, zachwiał, powoli opuścił głowę i spojrzał na gors surduta przesiąkającego krwią. Podniósł się nagły wrzask, zewsząd trzaskały drzwi, przez które do sali sypnęli się żandarmi. Jeden z nich skakał po krzesłach, pędząc do zamachowca z obnażoną szablą. Ten był już otoczony i ktoś wybił mu broń z ręki, ktoś zdzielił po karku. Tylko interwencja wysokiego rangą policjanta zapobiegła natychmiastowemu samosądowi. Piotr Arkadiewicz Stołypin o własnych siłach doszedł do krzesła, usiadł, rozpiął surdut. Zniecierpliwionym gestem machnął ręką na widok krwistej plamy na gorsie. – Umieram za cara – powiedział wyraźnie. – Jestem szczęśliwy... *** Dochodzenie rozpoczęło się natychmiast. Już po kwadransie od zamachu, w pomieszczeniu palarni obecny na przedstawieniu Czapliński, prokurator kijowskiego sądu apelacyjnego, odebrał pierwsze zeznanie od zamachowca. – To robota policji – oświadczył Dmitrij Bogrow. Kiedy więc chwilę później pojawił się oficer, by na polecenie pułkownika Kulabki przewieźć zatrzymanego do siedziby Ochrany, prokurator sprzeciwił się i nakazał kontynuowanie przesłuchań w gmachu opery. Imperatora i jego świtę sprawnie ewakuowano. Od razu zwolniono też większość publiczności. Ciężko rannego premiera Stołypina przewieziono do szpitala i wezwano najlepszych lekarzy. Fiodor Aleksiejewicz Gołowin wrócił do hotelu nad ranem. Pismo do cara z uniżoną prośbą o zastosowanie łaski wobec Stanisława Kalinowskiego miał nadal przy sobie. ***
Następnego dnia, 2 września, premier Piotr Stołypin poprosił o lusterko. Obejrzał sobie język i mruknąwszy: – Czas się zbierać – dał zgodę na operację. Jedna z kul, odbiwszy się o krzyż św. Włodzimierza, utkwiła w wątrobie, ale lekarze byli pełni nadziei. Operacja jednak się nie powiodła, Stołypin zmarł 5 września wieczorem. Car Mikołaj II nakazał szybkie wyjaśnienie sprawy. Stało się według jego życzenia. Już 9 września rewolucjonista Dmitrij Bogrow stanął przed okręgowym trybunałem wojskowym w kijowskiej cytadeli. Bronił się sam, obecność publiczności i prasy była przed takim sądem zakazana. Odbyło się jedno posiedzenie, które trwało cztery i pół godziny. Trzy dni później Bogrowa wyprowadzono w nocy z celi, aby wykonać wyrok śmierci przez powieszenie. Skazaniec urwał się ze sznura i kat musiał założyć mu pętlę po raz drugi. *** Wiadomość o zamachu w Kijowie rozeszła się po całym imperium z szybkością błyskawicy. Gazety pisały, że premier ocalał cudownym sposobem. Kula zamachowca uderzyła w krzyż świętego Włodzimierza, dzięki czemu – niewątpliwie za sprawą patrona Kijowa i Rusi – nie doszła do serca premiera i ministra Piotra Stołypina Kolejne doniesienia, o schwytaniu zamachowca, szybkim procesie i skazaniu, łączono z ostrą krytyką policji, niezdolnej do zapewnienia bezpieczeństwa najważniejszym osobom w imperium. *** Gdy do Kalinówki nadeszła wiadomość, że Piotr Stołypin umarł piątego dnia od zamachu, a zaraz potem zawisł na szubienicy jego oprawca, pani Katarzyna Kalinowska zapaliła świeczkę ku pamięci Dmitrija Bogrowa. – Miał tylko dwadzieścia cztery lata – powiedziała ze smutkiem. – Całe życie przed sobą, a nie wahał się złożyć go na ołtarzu wolności. Drugą świecę zapaliła w intencji swojego wnuka, Stasia
Kalinowskiego. – Gdziekolwiek jesteś, niechaj Bóg da ci siłę, kochany Stasiu.
SIOSTRZANA MIŁOŚĆ
Czasem Madame Lebiediewa robiła wyjątek i godziła się przyjąć w gabinecie kogoś mniej ważnego, kto nie nosił wysokiego tytułu i już samym swoim wyglądem zaświadczał, że należy co najwyżej do klasy średniej. Tak było tego jesiennego dnia, gdy w poczekalni pojawił się nieco zdyszany mężczyzna o aparycji dobrego wujaszka, który na dodatek nie chciał podać swojego nazwiska. Dochodziła godzina szósta po południu, biuro miało być właśnie zamykane, a gość upierał się, żeby powiadomić Madame. – Jestem oczekiwany – zapewnił. – Zapowiedziałem się telefonicznie. Proszę zapytać Madame. Panna biurowa poszła do sąsiedniego pokoju i rzeczywiście okazało się, że będzie musiała zostać dłużej w pracy. – Och, na śmierć zapomniałam! – zawołała Madame Lebiediewa na pytanie dziewczyny. – To mój kuzyn z prowincji. Wprowadź go, Nataszo, za chwilę, a potem możesz iść do domu. Sama tu wszystko pozamykam. – Dziękuję, Madame – dygnęła dziewczyna. – Do widzenia pani. Do jej obowiązków należała kontrola gości, ponieważ czasem zdarzało się, że do kamienicy przychodził ktoś niepowołany, nawiedzony albo zupełny wariat i wtedy trzeba było wzywać Artioma, stróża z dołu, co miał nie tylko krzepę, ale i rewolwer pod ręką. Dziewczyna wprowadziła gościa do drugiej, wewnętrznej poczekalni. – Zechce pan tu zaczekać. Madame przyjmie pana natychmiast. Proszę wejść do pracowni, gdy usłyszy pan dzwonek. Mężczyzna usiadł w fotelu, melonik kładąc na jego oparciu. Nie zdjął płaszcza, na co normalnie Natasza by nie pozwoliła, w obawie czy nie ukrywa broni albo innego niebezpiecznego narzędzia. Ale tego wieczora spieszyła się na spotkanie ze znajomym, a poza tym usłyszawszy, że przybyły jest kuzynem chlebodawczyni, zaniechała środków ostrożności.
*** Mina, z jaką Madame Lebiediewa przyjęła zapowiedzianego kuzyna, nie wyrażała szczególnego zadowolenia. – Witaj, Rudolfie – powiedziała oschłym tonem. – Widział ktoś, jak tu szedłeś? W pomieszczeniu znacznie mniejszym niż można było się spodziewać po wielkości poprzednich pokoi, wygłuszonym ciężkimi kotarami, przy zasłoniętych oknach, na stole paliła się olejowa lampa, choć w budynku było światło elektryczne. Starszy detektyw Rudolf Krantz usiadł naprzeciw kobiety z drugiej strony stołu, rozglądając się po licznych przedmiotach przywiezionych niegdyś z Egiptu i Persji. Powoli przecząco pokręcił głową. – Nie sądzę. Przyjechałem do Petersburga pod fałszywym nazwiskiem. Wykonałem dokładnie twoje instrukcje, choć nie do końca wiem, do czego zmierzasz... Kobieta patrzyła spod przymrużonych powiek. – Jest niewiele czasu – oznajmiła. – Posłuchasz mnie, czy jak zawsze będziesz robił swoje? Rudolf Krantz wzruszył ramionami. Ostatnio nie wiodło mu się najlepiej. Jeszcze wiosną wydawało się, że jest u szczytu powodzenia, a ledwie w kilka miesięcy później znalazł się na granicy katastrofy. – Nie wiem, siostro – odpowiedział roztargnionym tonem. – Chyba trochę się pogubiłem... Madame Lebiediewa uśmiechnęła się nieznacznie. – Pogubiłeś się? – spytała z lekką ironią. – Trzeba było mnie posłuchać. Ostrzegałam wyraźnie, żebyś uważał, komu ufasz. Ale ty oczywiście byłeś mądrzejszy. Rudolf Krantz, starszy detektyw Ochrany, tajnej carskiej policji, opuścił głowę. Był nieogolony, szary ze zmęczenia. Ostatnią dobę spędził w pociągach, ustawicznie się rozglądając, czy nie jest śledzony i bojąc się,
że w każdej chwili może zostać aresztowany. – Wezwałaś mnie – przypomniał. – Od razu przyjechałem. Jeśli możesz poratować, okaż serce. Jeżeli nie możesz albo nie chcesz, nie męcz mnie dłużej. Pani Lebiediewa pokiwała głową. – Nie jesteś jeszcze stracony – zauważyła rzeczowo. – Ale stoisz nad przepaścią. Rzecz w tym, czy wysłuchasz rad życzliwych ci ludzi, czy nadal będziesz uważał się za kogoś, kto ich nie potrzebuje, bo jest najmądrzejszy i wie wszystko najlepiej. Agent Rudolf Krantz miał kiedyś nieszczęście odrzucić pomoc swojej siostry. Wiele razy tego żałował, ale ona nie zapomniała urazy. Ograniczyła kontakty i nawet na listy odpowiadała jedynie oficjalnym tonem. – Co mam zrobić? – zapytał z bólem. – Czołgać się przed tobą? Nie zrobię tego. Owszem, przyznaję, zbłądziłem. Żałuję, że cię nie posłuchałem, ale teraz jest chyba po wszystkim... Madame Lebiediewa zmarszczyła brwi. – Czy masz te papiery? – spytała. Krantz sięgnął do wewnętrznej kieszeni i wyjął z niej złożony we czworo pakiecik kartek zapisanych drobnym pismem. Położył go na stole. Kobieta podniosła papiery, rzuciła okiem i złożyła dokumenty z powrotem. – Na pewno nie ma odpisu? Pokręcił głową. – Nie ma, mówiłem ci przez telefon. Oczywiście nie licząc tamtego, co poszedł, wiesz gdzie. Skarciła go wzrokiem. – Tylko pytam. To nie ja się znam na policyjnej robocie. Ale mnie przychodzi zszywać to, co rozdarłeś nieumiejętnymi działaniami. Krantz miał nieszczęśliwą minę. – Wytłumacz mi – poprosił. – Przestałem rozumieć cokolwiek poza tym, że sznur mam na szyi.
Lebiediewa wzruszyła ramionami. – Prawie wszystko możesz przeczytać w gazetach. Anarchista Bogrow zastrzelił premiera Stołypina. I to gdzie, w teatrze w Kijowie, w obecności Najjaśniejszego Pana! Wstępne śledztwo wykazało, że był współpracownikiem policji i działał na jej rozkazy. Przyznał to już na wstępnym przesłuchaniu. Car nakazał śledztwo i cała policja znalazła się natychmiast pod lupą. Dochodzenie poprowadzi senator Trusewicz, jest już postanowienie cesarza. Trzech wysokich funkcjonariuszy odpowie przed sądem za niedostateczne zabezpieczenie osoby najjaśniejszego imperatora przed zamachami. Przy tej okazji wyjdą na jaw wszystkie policyjne gierki, prowokacje, łapówki, finansowanie grup rewolucyjnych... – Wiesz to na pewno? – zdziwił się Krantz. – Generałowie nie potwierdzą niczego, w obawie o własną skórę. Agrafia Lebiediewa postukała palcami o blat stołu. – Posłuchaj mnie – powiedziała z naciskiem. – Posłuchaj, nie gadaj bez potrzeby. Najbardziej winny będzie szef policji, generał Kurułow, zastępca zabitego premiera w ministerstwie spraw wewnętrznych. Spotkałeś go, prawda? Rudolf Krantz przypomniał sobie specjalny pociąg, który przelotnie zatrzymał się w Białymstoku. Zanim wtedy wszedł do gabinetu premiera Stołypina, spotkał w przedsionku generała Kurułowa, dowódcę służb specjalnych całego imperium. Ale skąd siostra o tym wie? Przecież przejazd pociągu specjalnego objęty był ścisłą tajemnicą. – Słucham, siostro – szepnął agent. Madame Lebiediewa patrzyła poważnym wzrokiem, jej słowa były nadzwyczaj konkretne, a detektyw Krantz czuł, jak czarna przepaść otwiera się mu pod nogami. – Kurułow nie pójdzie na dno bez słowa – oznajmiła. – Przypadkowo wiem, jaką przyjmie linię obrony. Otóż wskaże na powiązania Stołypina z rewolucjonistami. Zezna, że premier udzielał pomocy agentom policji, że aprobował ich nielegalne akcje, na które przeznaczał duże pieniądze,
a tylko czasem brał pokwitowania. Słowem, że popierał działania, które doprowadziły do zamachu na niego samego, a który omal nie stał się zamachem na cara. – Przecież to bzdura! – oburzył się Krantz. – Nie ma dowodów, że celem Stołypina był chaos i rozprzestrzenienie politycznego bandytyzmu. Pani Lebiediewa zaprzeczyła spokojnie. – Jak to nie ma dowodów? – spytała i wskazała kartkę leżącą na stole. – Ty masz taki dowód. Kurułow zezna, że był świadkiem twojej rozmowy ze Stołypinem i powie, co tylko zechce, ponieważ premier nie żyje i nie zaprzeczy. Wezwą na przesłuchanie ciebie i to ty będziesz kozłem ofiarnym. Złapałeś człowieka, który planował wysadzanie cerkwi, bardzo dobrze. Kalinowskiego, tak? Dostałeś za to nagrodę? Bardzo dobrze. Ale zeznania człowieka, który go obciążył, są nieprawdziwe. Jest kartka, na której niejaki Sawicki Florian melduje, że na twoje polecenie podłożył ładunek wybuchowy w cerkwi, a drugi podrzucił do domu Kalinowskiego. Kalinowski został skazany i czort z nim. Ale Kurułow wie, że on jest niewinny. Przedstawi to na procesie właśnie jako dowód na nielegalne działania premiera i niektórych policjantów. Oddali od siebie podejrzenia, zrzuci wszystko na świętej pamięci Stołypina. Głowy zaczną spadać jak gruszki. – Tak może być – przyznał ponurym głosem Krantz. – Senator Trusewicz, który prowadzi śledztwo przeciw policji, był jej szefem przed Kurułowem, nie lubią się. Kurułow musi działać, jeśli chce ocalić głowę. – To mało, że się nie lubią. Oni się nienawidzą i senator zrobi wszystko, aby pogrążyć generała. Kurułow zaś będzie się bronił jak szalony. Potrzebuje kozłów ofiarnych, a ty jesteś pierwszy na liście. Na polecenie Stołypina zorganizowałeś tę prowokację z Kalinowskim, a wiadomo, że co najmniej dwa razy spotkałeś się z Bogrowem, zabójcą premiera. Może nawet namawiałeś go do zamachu. Wszystko udowodnią, gdy już się za ciebie wezmą.
Rudolf Krantz siedział z opuszczonymi ramionami. Wiedział, jak działają mechanizmy policyjne, wiedział, że jeśli dostanie się w tryby, nie będzie ratunku. – Co robić, siostro? – zapytał cichym głosem. – Jest nadzieja – odpowiedziała ostrożnie. – Na twoje szczęście nie masz już świadka swojej akcji, tego Sawickiego. Trzeba zatrzeć inne ślady po tamtej prowokacji. Ty wyjedziesz gdzieś daleko, ja dopilnuję, żeby generał Kurułow o tobie zapomniał. – Jak? – wątpił detektyw. – Miałby zapomnieć? To niemożliwe! – To już moja sprawa – zastrzegła się pani Agrafia. – Przy pomocy tego dokumentu i łaskawości imperatora generał Kurułow nie zostanie skazany i nadal będzie kierował policją. – A akta sądowe Kalinowskiego... – zauważył Krantz przytomnie. – I on sam? – Akta sądowe zostały przesłane do kancelarii Najjaśniejszego Pana, ponieważ zaistniała możliwość apelacji. Krantz nie mógł uwierzyć w swoją szansę. – I znikną? – spytał domyślnie. – Już ich nie ma. Car nie może sobie pozwolić na dalsze skandale. Dość było hałasu. Ty wyjedziesz, po sprawie Kalinowskiego zaginie ślad, Kurułow się obroni, a senator Trusewicz zadowoli się innym kozłem ofiarnym. To wszystko pod warunkiem, że ty zapomnisz o sprawie Kalinowskiego. Krantz milczał przez chwilę. – Dziękuję, siostro – szepnął po chwili. – Ratujesz mi życie. Dziękuję. Na twoje życzenie pojadę, gdzie mi każesz. Wprawdzie kiedyś liczyłem, że zrobię karierę w policji, ale widać nie jest mi to pisane... Wstał i ukłonił się z szacunkiem. – Niech ci Bóg da, co najlepsze. Pani Agrafia uśmiechnęła się łagodnie. – Uściskaj mnie – powiedziała. – Może znowu nie będziemy się widzieć
przez lata. Objęła go i pocałowała w policzek. – Bądź mądry, Rudolfie – poradziła. – Choć ten jeden raz bądź rozsądny. Jeśli ocaleje Kurułow, szef policji, twoje wygnanie nie będzie długie, a on o tobie nie zapomni. Może za kilka miesięcy zajdzie potrzeba posłania kogoś zaufanego do Paryża. Czy nie tam zawsze chciałeś pracować? Podobno Francuzi mówią dużo o wojnie, więc przydałby się ktoś, kto umiałby tego wysłuchać i odpowiednio zinterpretować.... Krantz osłupiał z wrażenia. Nie śmiał marzyć o czymś takim. Do Paryża? Matko Boska Kazańska, do Paryża?! Nagle przyszło mu coś do głowy. – A Kalinowski? – zapytał. – Co z nim? Co on powie, jeśli go będą przesłuchiwać? Madame Lebiediewa wzruszyła ramionami. – Co ciebie obchodzi ten Polak? Pilnuj swojego tyłka. Masz teraz jechać do hotelu, siedzieć cicho i czekać na wiadomość ode mnie. A Polak? On jest w tej sprawie tylko marionetką. Chodzi przecież o bezpieczeństwo całego kraju. – Słusznie – wyprostował się Krantz. – Rosja jest najważniejsza! *** Gdy starszy detektyw Ochrany Rudolf Krantz wyszedł z gabinetu Madame Lebiediewej, oszołomiony jeszcze i nie do końca wierzący, że tak gładko udało mu się wyślizgać od odpowiedzialności, pani Agrafia podeszła do bocznych drzwi, otworzyła je i wpuściła do pokoju mężczyznę w cywilnym ubraniu. Generał porucznik Kurułow, wiceminister spraw wewnętrznych i szef policji, miał na twarzy uprzejmy uśmiech. – Zadowolony? – spytała Madame Lebiediewa, podając mu złożone kartki. – Teraz nikt nie podważy pańskiej wersji. Rudolf Krantz o wszystkim zapomniał, a jedyne dokumenty, mogące wywołać wątpliwości, ma pan w ręku. Generał otworzył notatki, z zadowoleniem pokiwał głową, po czym
podszedł do lampy i podpalił papiery nad płomieniem. – Oddaje mi pani nieocenione usługi, kochana Madame Lebiediewa – powiedział z westchnieniem. – Wprost bezcenne. Uśmiechnęła się zalotnie. – Ależ kochany generale. Pan potrafi je wycenić. I ufam, że nie zawaha się przed wysoką wyceną.
ODNALEZIONY Październik 1911
Witię Sidorowicza odnaleziono w drugiej połowie października. Tego ranka Franciszka dowiedziała się o chorobie ojca. Wybrała się akurat w jakiejś drobnej sprawie gospodarskiej do chałupy na końcu wsi, gdy niespodziewanie natknęła się na macochę. – Twój ojciec znowu chory – powiedziała Antonina Lulewicz. – Tyś teraz wielka pani, to nie wiadomo, czy honor pozwoli ci go odwiedzić... Franciszka zacisnęła zęby z oburzenia na ten ton powątpiewania w jej córczyne uczucia, ale nie odpowiedziała. Wzruszyła ramionami i odeszła. Następnego dnia powiadomiła męża, że wybiera się do Nowosadów. Radził jej wziąć powóz, ale pokręciła głową. – Taki ładny dzień – powiedziała. – Chętnie się przejdę. Dzień był rześki, w nocy spadł pierwszy śnieg, cienką powłoką leżał tylko tu i ówdzie. Franciszka, która poszła drogą na skróty przez mieszany lasek, z przyjemnością patrzyła na mieniące się w słońcu kolorowe liście na drzewach. Było ich już niewiele, ale wydawały się tym piękniejsze. Zatrzymała się pomiędzy kilkoma wysokimi sosnami. Jedna z nich była szczególnie gruba i stara. Na jej pniu, dość wysoko nad ziemią, wisiała mała, poczerniała od starości kapliczka z obrazkiem Matki Boskiej Częstochowskiej. Franciszka czasem tu przychodziła, zwłaszcza w niedzielę, jeśli z takich czy innych powodów nie mogła pojechać do kościoła. Teraz też zatrzymała się z uszanowaniem. – Zdrowaś Maryja, łaskiś pełna... Gdzieś za sobą, za plecami, usłyszała w tym momencie dziwny odgłos, jakby jęk. Zaskoczona odwróciła się i wtedy go zobaczyła. Na konarze pobliskiego drzewa, nisko nad ziemią, niczym kura na grzędzie albo ptak, siedział Witia Sidorowicz. Zziębnięty, skulony.
– Witia – szepnęła Franciszka. – To ty? Nie odpowiedział, tylko z gardła wydobyło mu się pełne cierpienia skomlenie. Franciszka wyciągnęła ręce. – Jak dobrze, że się znalazłeś! Potem poprosiła, żeby zszedł na ziemię. – Zmarzłeś i jesteś pewno głodny. Zobacz, mam akurat pół bułki... Zejdź. Nic ci nie grozi. No, zejdź. Po chwili chłopak zsunął się z drzewa. Był siny z zimna, szczękał zębami, oczy błyszczały niezdrowym blaskiem. Ubranie wisiało na nim w strzępach, buty nie miały podeszew, a koszula połowy rękawa. Skołtunione włosy zasłaniały pół twarzy od tygodni nie znającej mydła i wody. Kiedy nagle podskoczył i przytulił się do Franciszki, omal nie zemdlała od zapachu, jaki go otaczał. Gdy go objęła ramionami, poczuła, że jest strasznie rozpalony od gorączki. – Boże! – jęknęła i chwyciła dziecko na ręce. *** Pani Katarzyna Kalinowska wracała ze świronka, gdzie dłuższy czas zajmowała się sprawdzaniem stanu zimowych zapasów. Była zadowolona z panującego tu porządku – zboża na dole, wędliny i sery na górze. Z uznaniem oceniła nawet stojące na półkach rzędy słoików, w które Franciszka powkładała nie tylko owoce, ogórki i pomidory, ale młody zielony groch i młodą fasolkę. Gdy stanęła na progu dworu, usłyszała z prawej strony przedziwne odgłosy. Zza zamkniętych drzwi kuchni dochodziło coś jakby gdakanie, gulgotanie czy może gruchanie. Pani Katarzyna pomyślała, że przedwcześnie pochwaliła w myślach synową. Ta dziewczyna nigdy nie nauczy się, co wypada, a czego nie wolno robić w pańskim domu. Odgłosy świadczyły, że do kuchni chłopskim zwyczajem sprowadzono domowe ptactwo, gęsi, kurczęta, a może i indyki. Pani Katarzyna szarpnęła klamkę, otworzyła drzwi i stanęła jak
wryta. Na środku kuchni stała wielka blaszana wanna, w której pluskało się to coś, co wydawało te przedziwne dźwięki. Było niepodobne do niczego, ale na pewno brudne, bo woda miała ziemisty kolor. – Panno Przenajświętsza! – jęknęła starsza pani. – A cóż to za zwierzak?! Obok wanienki stały dwie zachlapane wodą kobiety, roześmiane i zadowolone z wykonywanej pracy – Franciszka i kucharka Serafina. Ogień pod kuchnią buzował, z wielkiego gara unosiły się kłęby pary, w pomieszczeniu było wilgotno i duszno. – Co to za zwierzę, pytam!? – powtórzyła pani Katarzyna groźnie. Franciszka zrobiła krok do przodu, w kierunku starszej pani, jakby chciała zasłonić sobą wannę. – To Witia Sidorowicz – powiedziała twardo. – Bili go w tej szkole i prawie zagłodzili. Mieszkał w lesie i jadł, co popadnie. Stracił mowę, może już na zawsze. Ale można się z nim porozumieć. A zanim pani Katarzyna zdążyła odpowiedzieć cokolwiek, Franciszka spojrzała na teściową i dodała z naciskiem: – Zostanie z nami. *** Przez pierwsze dni Witia Sidorowicz przede wszystkim jadł. Mięso, kartofle, mleko, kaszę, skwarki, śmietanę, rzepę, kiszone ogórki, marchew, jabłka, kapustę. Smażone, duszone, pieczone. Zupy, kotlety, ciasta. Cokolwiek widział, natychmiast dostawał apetytu, cokolwiek mu podano, zmiatał do czysta. Wzbudzało to współczucie wszystkich, zwłaszcza kucharki Finy, która nieustannie podtykała mu co smaczniejsze kąski. – Jaki chudziaczek biedny! – rozczulała się. – Musiał być bardzo wygłodzony, taki marniutki przecież. Taki marniutki! Użalała się nad chłopcem Franciszka, pan Michał, dziewczyny służebne i w ogóle wszyscy w Kalinówce. Witia był bardzo drobnej budowy, a teraz, po tygodniach wędrówki nie wiadomo gdzie i jak, wydawał się jeszcze
mniejszy. Nawet pani Katarzyna Kalinowska nie szczędziła małemu swojej uwagi, choć początkowo nie była zachwycona jego pobytem we dworze. – Nawet dwunastu aniołów nie zapanuje nad tym dzikusem – wieszczyła. Witia Sidorowicz pozostał nadal piekielnym Witią, którego pomysłów i psot nie sposób było przewiedzieć, a należało się obawiać. Jednakże jego pierwszej psocie jako mieszkańca Kalinówki winny był kto inny. Przyczyniła się do niej kucharka Serafina, pojąc dziecko sokiem z malin i wiśni. Właściwie był to już sok mocno uszlachetniony, po którego zażyciu Witia padł nagle na podłogę w kuchni zupełnie nieprzytomny. – Czyś ty zdurniała, Fina?! – krzyczała starsza pani i tłukła laską o podłogę. – Rozum ci myszy wyjadły?! Chcesz zabić dzieciaka? Kucharka tłumaczyła się, że miała jak najlepsze intencje. Witia nade wszystko lubił słodkości, a nie miała akurat niczego innego pod ręką. Chłopiec leżał nieprzytomny przez długi czas, w nocy rzucał się, wymiotował, majaczył. Przyczynił wszystkim wiele zmartwienia. Czuwali przy nim na zmianę, modląc się i płacząc, ponieważ wyglądało na to, że tak silne zatrucie może się skończyć tylko w jeden sposób. Pani Katarzyna kazała nawet naszykować gromnicę, aby ja włożyć w rączki umierającego. Drugiego dnia, koło południa, zanim jeszcze przyjechał wezwany z miasta doktor, Witia obudził się nagle całkiem zdrowy, choć nieco oszołomiony. Domownicy głośno dziękowali Panu Bogu za łaskę, a starsza pani wycałowała dziecko z wdzięczności, że nie umarł pod jej dachem. Wydarzenie to miało jeden dobry skutek. Witia Sidorowicz nie miał od tamtego dnia ochoty na spożywanie czegokolwiek zalatującego alkoholem. Nie pił, nie próbował, na sam zapach alkoholu uciekał i nie dał się namówić na skosztowanie wina czy wódki nawet dużo później, kiedy był już znacznie starszy. Poza tym jednym objawem, Witia Sidorowicz szybko pokazał, że jest
tym samym piekielnym Witią jak kiedyś. Wszędzie go było pełno, albo niespodziewanie znikał na długi czas, nie mówiąc, dokąd i po co się wybrał. Biegał i chodził tam, dokąd inni nie śmieli się nawet zbliżyć. Był duchem zupełnie wolnym, absolutnie nie nadającym się do krępowania i takie warunki stworzono mu w Kalinówce. Witia mógł robić, co i gdzie chciał, nikt go nie pouczał, nie zaganiał i nie prawił kazań. Nie wymagano od chłopca pomocy w gospodarstwie czy domu, za to Witia nie oczekiwał od nikogo bezpośredniej opieki. Pan Michał kazał dla chłopca wyszykować pokój zajmowany dawniej przez Stasia, ale Sidorowicz mało z niego korzystał. Kiedy potrzebował odpoczynku, kładł się i zasypiał tam, gdzie akurat się znajdował – na sianie w stodole, na ławce w swoim pokoju, na podłodze w salonie. Łóżko okazało się meblem najrzadziej przez niego używanym. Wszyscy pamiętali, jakie straszne wydarzenia przeżył i na początku starali się w niczym mu nie przeszkadzać. Później przywykli do dziwactw i wyskoków. Witia wpadał do domu, żeby coś zjeść, albo jadł to, co znalazł w spiżarni. Nikt go o nic nie pytał i nie zmuszał, żeby cokolwiek robił. – Chcę tylko wiedzieć, kiedy wróci – powiedział Kalinowski do Franciszki. – Wytłumacz mu, żeby to sobie wbił do głowy. Jak powie, że wieczorem, to ma być wieczorem, choćby się paliło i waliło. Jak się spóźni, dom i spiżarnię zastanie zamknięte na amen. Wtedy za karę wejdzie do tej drewnianej klatki dla królików na podwórzu i będzie tam siedział całą noc. Nie zamierzam za nim ganiać, żeby wymierzyć karę za złamanie słowa. Sam ją sobie zafunduje. Nikt oczywiście nie wierzył w takie sposoby, bo nie takich gróźb pan Rafał Sidorowicz używał bezskutecznie wobec syna. Ale nieoczekiwanie metoda okazała się skuteczna. Któregoś grudniowego ranka Franciszka znalazła chłopca śpiącego w klatce dla królików. Wrócił poprzedniego wieczora na tyle późno, że nie chciał budzić domowników, więc zagrzebał się w sianie i spał do rana. Zamarzłby pewnie, gdyby nie Bunia. Stara wyżlica, zawsze pełna filozoficznego spokoju, miała wiele wyrozumiałości
dla małych dzieci i okazywała ją też wobec Witii. Gdy Sidorowicz wracał spóźniony i chodził spać w drewnianym kojcu na króliki, wślizgiwała się tam leniwie i układała obok dziecka. *** Witia cieszył się w Kalinówce niczym nieograniczoną swobodą. Mógł chodzić, gdzie chciał i kiedy chciał, nikt go nie rozliczał z godzin spędzonych poza domem. – Zgłodnieje, to przyjdzie – odpowiadała Franciszka, gdy czasem zastanawiano się, czy nie rozpocząć poszukiwań. Witia zawsze wracał. Przychodził, jadł ile dał rady, kręcił się trochę po domu, po pomieszczeniach gospodarskich i znowu gdzieś znikał. Posiadał przedziwną umiejętność zapadania się pod ziemię. W tej samej chwili, zdawało się, był w stodole, w stajni albo przy studni, i jednocześnie już na polu, daleko za dworem. Tylko do ognia Witia nigdy nie podchodził. W kuchni trzymał się jak najdalej od pieca, a gdy czasem przynosił do niej polana, rzucał je przy progu i nawet patrzeć nie chciał, gdy je wkładano do paleniska. – I nie dziwota – mruczała kucharka Serafina. – Po tym, jak widział spalonych rodziców... Z tego powodu, a także i dlatego, że nigdy nie okazywał złości, a do każdego się uśmiechał, Witia Sidorowicz szybko zdobył serca wszystkich. Już nie mówiono, że jest niedobrym dzieckiem, jego psoty przypisując dziecięcej niefrasobliwości. Nikt też nie wspomniał, że Witia powinien wracać do Zakładu Wychowawczego dla Chłopców w Białymstoku. – Dość czasu tam był – machnął ręką pan Kalinowski, gdy zapytała o to Franciszka, zaniepokojona, że może stracić wychowanka. – To nie dla niego miejsce. Pan Rafał wprawdzie zapłacił za jego naukę, ale nie widzę, żeby dzieciak czegoś się nauczył. – Dziękuję, Michale – szepnęła Franciszka z ulgą. – Jesteś bardzo dobry.
Pan Kalinowski wzruszył ramionami. – Nie mam pieniędzy do wyrzucenia – odpowiedział szorstko. Mały Sidorowicz mowy nie odzyskał. Porozumiewał się gestami i obszernym zestawem dźwięków, pisków, pohukiwań, gdakaniem i gulgotaniem. Łatwo było poznać, czy jest smutny, czy wesoły, czy o coś prosi, czy dziękuje, ale żaden z tych dźwięków nie przypominał ludzkiego słowa. Domownicy dość szybko nauczyli się je rozróżniać. Franciszka rozumiała je najlepiej. O ile miał chętnych słuchaczy, Witia potrafił przy pomocy takich dźwięków wysnuć całą długą opowieść, zwykle wesołą, bo śmiał się przy tym i cieszył. Gaworzył wtedy jak niemowlak, przybierał różne miny, gestykulował rękami i całym sobą. Na takie występy większości domowników brakowało jednak cierpliwości. Jedna tylko Franciszka wiedziała, o czym mówi dziecko, wykazując przy tym niezwykłą cierpliwość i wyrozumiałość. Witia wpadał do domu, zjadał co mu w rękę wpadło, a potem szukał Franciszki, żeby opowiedzieć jej, gdzie był, co robił, co widział i w ogóle co się zdarzyło. Słuchała uważnie, potakiwała, czasem zadawała pytania. Kiedy chłopak był zmęczony i kładł się spać w domu, siedziała przy nim, aż uśnie. W łóżku Witia nie umiał zasnąć bez bajki, opowieści czy kołysanki, zupełnie jak całkiem mały dzieciak. Zapadając w sen trzymał w swoich dłoniach rękę lub choćby tylko palec Franciszki. Poddawała się temu bez przymusu i zdawało się nawet z pewnego rodzaju przyjemnością. Pani Katarzyna marszczyła brwi na takie zachowania i głośno wyrażała zaniepokojenie przyszłością chłopca. – Nie można traktować go jak niemowlę. Przecież on ma dziewięć lat. Trzeba go wychowywać jak należy. Ale nikt nie wiedział, jak należy postępować z Witią. Tylko Franciszka radziła sobie z wybrykami chłopca, przykładem wskazując innym właściwe sposoby. Nie od razu wszyscy nauczyli się, żeby nie pouczać Witii, nie wymyślać mu, nie poprawiać jego zachowania, a po prostu tolerować jego wyskoki.
Chce siedzieć na dachu, niech siedzi. Chce leżeć w bruzdach na polu z nogami do góry, proszę bardzo. Chce wisieć na gałęzi głową w dół i kołysać się niby poruszany wiatrem, nie ma przeciwwskazań. W domu wymagano jednak pewnych form zachowania, jak mycie rąk przed posiłkiem, co było niełatwe do osiągnięcia. Ale i na to Franciszka miała sposoby. – Chcesz zupy? – Gul, gul, gul – odpowiadał Witia. – Dobrze. Najpierw umyj ręce. Jeśli przychodził brudny, nie dostawał nic. Gdy zaś pokazywał czyste ręce, otrzymywał smakołyki. Pani Katarzyna Kalinowska wzdychała i mówiła, że tak się tresuje psy, a nie wychowuje dzieci szlacheckiego pochodzenia, ale i ona już po kilku tygodniach nabrała przekonania, że to jedyna metoda. Proste polecenia, powtarzalne czynności, karcenie za niewłaściwe postępowanie, nagroda za postępowanie właściwe. Nie zawsze starczało jej cierpliwości i z zazdrością popatrywała na Franciszkę, która potrafiła wyegzekwować od Witii, co tylko chciała. Widząc go w kuchni, a potrzebując polan do ognia, Franciszka mówiła: – Witia, ty to chyba nie umiesz przynieść polan, co? – Gul, gul – odpowiadał Witia. – Szkoda – uśmiechała się Franciszka. – Gdybyś umiał, to mógłbyś przynieść jedno albo dwa. Cieszyłabym się. Witia biegł zaraz do drewutni, przynosił naręcze polan, rzucał je u progu kuchni. – Patrzcie no go! – dziwowała się Franciszka. – Taki mały, a tyle polan udźwignął! – Gul, gul, gul... – śmiał się chłopak radośnie. – Ciekawe, jakim to sposobem? – ciągnęła Franciszka. – Pewnie mu kto pomagał... Józka, nie pomagałaś to Witii polan nosić? – Ja? – dziwiła się służąca. – A skąd! Sam poleciał. – Nie może być! – nie dowierzała Franciszka. – Tyle polan na takiego
małego chłopca to przecież za wiele. Witia, skąd ty masz tyle siły? – Gul, gul, gul! – No, to chyba zasłużyłeś na coś specjalnego. Fina, co tam masz schowanego? Kucharka zawsze miała coś specjalnego. – Jajko – odpowiedziała obiecująco. – Jajko? – wzruszyła ramionami Franciszka. – Co w tym specjalnego? Jajko jak jajko. Jakby jeszcze z chrzanem było, to może by Witia skosztował... – Pewnie, że jest z chrzanem – zapewniała kucharka. – Aha – uśmiechała się Franciszka. – Witia, chcesz jajko z chrzanem? Zasłużyłeś. – Gul, gul, gul!
PROBOSZCZ
Święta Bożego Narodzenia wypadły w Kalinówce bardzo okazale. Na stołach królowały ryby z własnych stawów. Pierwsze odłowy okazały się nieco mniejsze niż się spodziewano, ale starczyło nie tylko dla dworu, ale i dla sąsiadów, a nawet na sprzedaż. – Trzeba cierpliwości, ojcze – mówił Ignaś Kalinowski. – To jak z twoimi drzewami owocowymi. Szczepisz je, ale zaczynają owocować przecież nie natychmiast, tylko po pewnym czasie. Nasze stawy dopiero za rok, dwa zaczną przynosić prawdziwe dochody. Zysk jednak był. W rublach może niezbyt wielki, ale propagandowo ogromny. Cała okolica obkupiła się w polskie karpie, nadwyżkę zabrali żydowscy kupcy z Zabłudowa. Ksiądz Miodyński nie posiadał się z radości. Święta stanowiły też pierwszą okazję, aby spróbować tych wszystkich wyrobów, jakie latem i jesienią przygotowywała Franciszka. Jej marynaty, a także peklowane mięsa oraz suszone warzywa, grzyby i kompoty wzbudziły zachwyty gości. Stoły uginały się pod smakołykami, a wzbogacenie potraw o rozmaite dodatki musiała docenić nawet pani Katarzyna. Słowem nie pochwaliła Franciszki, ale z chęcią opowiadała w innych dworach, w jaki sposób przygotowywano nowości. – Trzeba iść z postępem – mówiła. – Nasza praktykantka, Klementyna Hoffmann, wiele nauczyła się w Kalinówce, ale i sama zostawiła moc różnych przepisów. W Wielkim Księstwie Poznańskim rolnictwo stoi na wysokim poziomie. Franciszka nie domagała się pochwał od matki męża. Wystarczało jej zadowolenie gości, a wszyscy jedli ochoczo i wychwalali smaki i zapachy. – W przyszłym roku musimy zrobić tego jeszcze więcej – planował Michał Kalinowski. – Zostawię ci zupełnie wolną rękę. Nawet i pieniądze znajdę, tylko zaplanuj, co i w jakim miesiącu potrzebujesz, żebym wiedział z wyprzedzeniem. On sam wraz z Ignasiem pilnowali owocowych nalewek i wina
z porzeczek, które tego roku udało się nad podziw dobrze. Było też co opijać. Podsumowanie rocznych dochodów z Kalinówki wypadło bardzo dobrze, choć plony zbierano z majątku okrojonego o jedną czwartą z powodu sprzedaży gruntów należących bezpośrednio do pani Katarzyny. Pan Michał miał więc powody do radości. – Chodź tu do mnie, chodź... – mruczał do Franciszki, zadowolony, podchmielony i opity powodzeniem. – Ucieszmy się razem z tak dobrego roku... Jedna tylko Wacia Potocka miała o tym wszystkim odrębne zdanie. – Niedługo będzie wojna – powtarzała. – Jak wszystko się tak dobrze układa, to zaraz musi zdarzyć się nieszczęście. *** Popsute jeszcze jesienią stosunki Kalinówki z księdzem Miodyńskim uległy naprawie dopiero z początkiem nowego roku. Proboszcz zabłudowski z dnia na dzień przestał bywać w odwiedzinach i nie zjawił się nawet na święta Bożego Narodzenia. Pani Katarzyna przez szereg tygodni nie pojechała na mszę do kościoła, demonstrując wobec duchownego nagłą niechęć. O jej powodach wiedział tylko Michał Kalinowski, dotyczyła interesów, w jakie ksiądz Miodyński zaplątał Kalinowskich poprzez swojego siostrzeńca. Pan Michał posłał wprawdzie ryby ze swojego stawu na wigilię do Zabłudowa, ale przekazał je przez posłańca. Proboszcz chwalił i cieszył się, że pochodzą z chrześcijańskiego chowu, ale nie miał odwagi pokazać się w Kalinówce, zwłaszcza że bezpośredniego zaproszenia nie otrzymał. Dopiero na początku stycznia, gdy ruszył z kolędą po wioskach, zajechał i tutaj. Było nieco śniegu, więc ksiądz Miodyński przyjechał saniami, okutany w kożuch i barankową czapkę. Zawsze wesoły i przyjaźnie nastawiony, gdyż gustował w życiu towarzyskim, był teraz bardzo poważny, z nikim nie chciał gadać. – Rozmówić się przeważnie przyjechałem – oznajmił, wysiadając z sań i stając przed gankiem, ale nie wchodząc po stopniach. – Zapytaj, dziecko,
czy starsza pani zechce mówić ze starym kapłanem, co przyjechał przeważnie prosić o wybaczenie. Zaskoczona zachowaniem proboszcza Franciszka nie miała odwagi iść sama do teściowej, musiałaby bowiem wywołać ją z jej pokoju, a tego chciała uniknąć. Na szczęście pan Michał także zauważył gościa i wyszedł na ganek, aby go powitać. – Niech będzie pochwalony – ukłonił się oszczędnie. – To miło, że ksiądz o nas nie zapomniał. Ksiądz Miodyński wzniósł oczy do nieba. – Zapomnieć miałbym? Po tym, co ja wam przeważnie... Czy możesz, panie Michale, powiedzieć matce, że czeka tu na rozmowę jej uniżony sługa? Pan Kalinowski szerokim gestem otworzył drzwi. – Zapraszam do domu. Ale ksiądz Miodyński pokręcił głową. – Nie przed rozmową z twoją przeważnie szanowną matką, panie Kalinowski. Pan Michał zrozumiał, że sprawa jest poważna i poszedł zawiadomić o wizycie panią Katarzynę. Starsza pani opatulona w pled przed chłodem siedziała w swoim pokoju i nie miała ochoty wychodzić na zewnątrz. – Coś mi zimno – mruknęła z niezadowoleniem. – Niech Wacia poda kieliszek nalewki. Panna Potocka pobiegła do stołowego, z kluczem do szafki, gdzie trzymano alkohole i tam spotkała Kalinowskiego. – Starsza pani niezdrowa – oznajmiła panna Wacia. – Kazała wiśniówki podać. – Mam lepsze lekarstwo – pan Michał odebrał jej klucz, po czym udał się do pokoju matki. – Proboszcz przyjechał – powiadomił. – Koniecznie chce mówić z mamą.
– Teraz? – skrzywiła się starsza pani. – Zapomniał, że jestem na niego pogniewana? Nie chcę go widzieć, tutaj się pomodlę. – Ale on przyjechał z gałązką oliwną – przekonywał Kalinowski. – Może już dosyć będzie tego boczenia się, nie uważa mama? Co się stało, to się nie odstanie. – Nie wyjdę – upierała się starsza pani. – Za to, co mi zrobił, sto lat będzie przepraszał. Jednak pan Michał zamierzał załagodzić konflikt. – Proboszcz powiedział, że musi z mamą rozmówić się – przypomniał stanowczym tonem. – Albo więc mama wyjdzie, albo zaraz go do mamy sprowadzę. – Tutaj? – oburzyła się pani Katarzyna. – Nie odważysz się! – Oczywiście, że się odważę – zakończył syn i poszedł do proboszcza. Ksiądz Miodyński nadal czekał przed gankiem. – Nie chce mnie widzieć, co? – spytał domyślnie. – Przeważnie to się nie dziwię... Pan Michał gestem zaprosił do domu. – Niech proboszcz nie stoi na mrozie – poprosił. – Co ludzie powiedzą o mojej gościnności? Ksiądz Miodyński wszedł na ganek, otrzepał ze śniegu obuwie. Zza drzwi wyjrzała panna Potocka. – Starsza pani czeka. Proboszcz uśmiechnął się. Zanim wszedł do sieni, energicznym ruchem zrzucił kożuch i przeżegnał się ukradkiem. – Na wszelki wypadek – mruknął na pytające spojrzenie gospodarza. Rozmawiał ze starszą panią bez świadków. – Przyjechałem przeprosić – zaczął ksiądz Miodyński. – Ale na przeproszenie nie tylko puste słowa przywiozłem. Odzyskałem przeważnie wszystkie pieniądze, co do kopiejki. Leżą w banku, ale w każdej chwili można je wyjąć. Wystarczy powiedzieć, albo przeważnie i do Zabłudowa przyjechać.
– Jakim sposobem proboszcz je odzyskał? – spytała pani Kalinowska z niedowierzaniem. Duchowny uśmiechnął się skromnie. – Na przeproszenie – powtórzył. – Serce mnie boli, że tak przeważnie się popsuło miedzy księdzem a dobrymi parafianami. Przyjechałem o wybaczenie prosić. Pani Katarzyna złagodniała. Dochody księdza Miodyńskiego nie były wielkie, musiał się zdrowo napracować, żeby załatwić zwrot długu. – Ja nie jestem pogniewana – oświadczyła. – A do kościoła nie jeździłam, bo zdrowie nie bardzo pozwalało... Ksiądz Miodyński nie sprostował tych słów. – Wyspowiadasz się, córko? – zapytał urzędowym tonem, po czym dodał łagodniej: – Obojgu nam przeważnie lżej będzie. *** Ksiądz Miodyński opuszczał dwór w Kalinówce w znakomitym nastroju. Był uśmiechnięty, zagadywał wszystkich, błogosławił na lewo i prawo, a przed wyjazdem łyknął nalewki. – Zostańcie z Bogiem. Pan Michał, który wiedział już od matki, że przebaczenie zostało udzielone, a pieniądze odzyskane, z rewerencją odprowadził duchownego do sań. – Spodziewam się księdza proboszcza lada tydzień na dobrym obiedzie – powiedział. – Jak tylko obowiązki pozwolą. – Zaraz po Gromnicznej przyjadę – obiecał ksiądz Miodyński. Ale na propozycję urządzenia partyjki kart, ku zaskoczeniu Kalinowskiego, proboszcz zareagował wątpliwościami. – No, nie wiem, kochany panie Michale... – A co proboszcz nagle taki wstrzemięźliwy? – dopytywał się Kalinowski. – Słyszałem, że ostatnio była u Mulaka naprawdę wielka partia. Podobno ktoś wygrał furę pieniędzy. Nie wiem kto, podobno jakiś przyjezdny. Proboszcz nie słyszał?
Ksiądz Miodyński wzruszył ramionami. – Obiecałem sobie na razie przeważnie nie grać – odpowiedział, nie patrząc na rozmówcę. – Niechby tylko przez jakiś czas. No, zostańcie z Bogiem. – Niech Bóg prowadzi. *** Zdarzenie z pieniędzmi, które pani Katarzyna złożyła w ręce zabłudowskiego proboszcza i których omal nie straciła, nauczyło starszą panią ostrożności. – Wszędzie tylko nieuczciwość i spekulacja – powiedziała w dniu, w którym ksiądz Miodyński poinformował ją o odzyskaniu zaginionej sumy, całych sześciu tysięcy rubli. – To cud prawdziwy, że ksiądz proboszcz oddał wszystko, co jego siostrzeniec przetracił. – Mama chyba teraz pozostawi to w banku? – domyślił się Kalinowski. Ale starsza pani pokręciła głową. – Nie ma mowy. Odbiorę gotówkę od księdza i zatrzymam przy sobie. – Jak to? – zdumiał się pan Michał. – Tyle pieniędzy? – A przy sobie – potwierdziła pani Katarzyna. – Jak będziesz potrzebować, może i tobie pożyczę. Na razie po prostu schowam. – Gdzie mama schowa? – dziwił się Kalinowski. – W domu? Proszę wybaczyć, ale to zakrawa na dziwactwo... Starsza pani była jednak zdecydowana. – W domu albo nie w domu – odpowiedziała wymijająco. – Dowiesz się, jak na mnie koniec przyjdzie. *** Na plebanii zabłudowskiego kościoła ksiądz Miodyński siedział w swojej sypialni i czytał brewiarz. Fotel stał przy tylnej ścianie pieca, którego front znajdował się w kuchni. Piec był ciepły, w pomieszczeniu panowała miła atmosfera, choć za oknem, podwójnym i zabezpieczonym watą, hulała śnieżna zawieja. Gospodyni proboszcza, nieduża kobieta w średnim wieku, żona
organisty nazwiskiem Klimaszewski, zapukała do drzwi i weszła, nie czekając na zaproszenie. W ręku niosła tobołek, opakowany w szary papier i przewiązany sznurkiem. – Paczkę przynieśli, dobrodzieju – oznajmiła. – Od krawca. Wołają dwanaście rubli. – Dwanaście? – zmarszczył brwi ksiądz Miodyński. – A to przeważnie złodzieje! Jedenaście miało być co najwyżej. Odłożył książkę, wstał z fotel i wyciągnął rękę. – Sam otworzę. A Klimaszewska niech weźmie z sekretarzyka dziesięć rubli i zapłaci. – Dziesięć, dobrodzieju? A mówił dobrodziej... – Dziesięć, mówię! – niecierpliwił się ksiądz Miodyński. – Dopłacę, jak przeważnie zadowolony będę. Gospodyni wyszła, a proboszcz niecierpliwymi palcami zaczął szarpać sznurek. Węzły były jednak mocne, musiał użyć scyzoryka. Wyjął z rozpakowanego tobołka kłąb szarego, grubo tkanego płótna, rozprostował go na łóżku. – Może być – ocenił i zaczął się rozbierać. Na posłaniu leżała koszula czy może raczej tunika z rękawami, długa do pół uda, wykonana z grubego, szorstkiego płótna, z jakiego szyto worki. Ksiądz Miodyński włożył ją na gołe ciało, skrzywił się, gdy szorstki materiał dotknął skóry. Na tunikę założył resztę swojego ubrania. Zrobił kilka kroków po pokoju, usiadł na posłaniu, wstał, znowu usiadł. – Zasłużyłeś – mruknął. – To teraz pocierp w milczeniu. Otworzył nocną szafkę, wyjął z niej kilka talii kart do gry i ukrył pod sutanną. Następnie przeszedł do kuchni, wyjrzał przez okno na podwórze. Gospodyni szła od strony szopy, niosąc naręcze polan. Ksiądz Miodyński szybko otworzył drzwiczki pieca i wrzucił karty do ognia. Gdy Klimaszewska weszła z drewnem, proboszcz stał przed piecem. – Już dokładam, dobrodzieju, już dokładam – tłumaczyła się kobieta.
DYLEMATY Zima 1912
Pod koniec stycznia doktor z miasta, wezwany do cierpiącej pani Katarzyny, zgodził się przebadać także Witię Sidorowicza. Chłopiec nieco przeziębiony był akurat na miejscu, i niespodziewanie dla wszystkich dał się osłuchać i opukać bez większych oporów, omamiony cytrynowym ciastem upieczonym właśnie przez Serafinę, za jakim przepadał. Po badaniu doktor długo rozmawiał z panem Kalinowskim, ale nie udzielił odpowiedzi na podstawowe pytanie: dlaczego Witia nie mówi? – Trzeba by przeprowadzić dokładne badania – wykręcał się. – Wziąć dziecko do szpitala, zbadać, poobserwować. Nie wydaje się, żeby przyczyna należała do sfery fizycznej. To jest raczej sprawa psychiczna. Wstrząs, jaki w chłopcu wywołały wydarzenia z pożaru, widoki, jakich był świadkiem, mogły spowodować to zatrzymanie mowy. – Czy to znaczy, że całkowicie nie stracił umiejętności mówienia? – spytał z nadzieją pan Michał. – Moim zdaniem nie – odpowiedział doktor, zastrzegając się wcześniej, że ostateczna diagnoza powinna należeć do specjalisty. – Słyszałem o podobnych wypadkach i sądzę, że któregoś dnia chłopak znowu będzie mówił. O ile do tego czasu nie zapomni słów i budowania zdań. Tłumaczył, że rozwiązanie języka Witii przyjdzie zapewne niespodziewanie, może pod wpływem jakiegoś wydarzenia. – Jakiego? – zmarszczył brwi pan Kalinowski. – Równie strasznego jak to, które było przyczyną jego milczenia? – Nie wiem – doktor wiercił się na krześle. – Miejmy nadzieję, że natura sama sobie poradzi z problemem... Pan Michał nie był w tej kwestii optymistą, ale też nie wiedział, czy i co można zrobić. W Białymstoku brakowało lekarza specjalisty, do którego można by się zwrócić o pomoc, więc na razie wszystko zostało po staremu.
Domownicy tymczasem uczyli się sposobów porozumiewania się z Witią. Poza Franciszką najlepsze wyniki osiągnął parobek Wasyl. Pan Michał Kalinowski nie wyznaczał Witii żadnych robót, ale mu ich nie zabraniał, gdy chłopiec chciał pomagać. Pomoc ta jednak często była odrzucana przez innych, ponieważ Witia mimo najlepszych chęci przynosił zwykle więcej szkody niż pożytku. Był niezręczny, zrzucał, gubił, niszczył i mało kto miał cierpliwość to znosić. Parobek Wasyl wziął Witię sposobem. Często zaglądał do warsztatu stolarskiego, zostawiał otwarte drzwi, gwizdał wesoło i coś tam stukał lub heblował. Po jakimś czasie przychodził Witia, kręcił się, przyglądał robocie. Niekiedy Wasyl dawał mu do ręki, mały strug albo dłuto. Wręczał bez słowa, tylko palcem pokazując, na którym kawałku drewna chłopiec może sobie poużywać. Pozwalał Witii pracować, a potem nagle odbierał narzędzie. Niespodziewanie kończył swoją robotę, więc musiał ją przerwać także Witia. W ten sposób chłopiec nigdy chyba nie wykończył swoich prac, ale też nie nudził się przy nich. Następnego zaś ranka lub wieczora Wasyl znowu szedł do szopy, gdzie Witia mógł przyjść i podjąć swoje struganie. Jeśli nie przychodził, robota czekała na chłopca w miejscu, w którym ją zostawił i mógł ją kontynuować w dowolnej dla siebie chwili. Wkrótce przy stanowisku Witii zebrała się spora kupka wiórów, jedyny ślad, jaki pozostał po dwóch grubych na cal deskach. Witia skaleczył się przy tym ledwo trzy razy i to powierzchownie. *** Pułkownik Mikołaj Kawelin bardzo przejął się sprawą spalenia dworu w Rafałówce, gdzie zginął jego dzierżawca Rafał Sidorowicz wraz z żoną. – Ot, los! – powiedział smętnie do Michała Kalinowskiego. – Nie znasz dnia ani godziny, Michaił Stanisławowicz. Rozmawiali o losie majątku i chłopcu, który pozostał po zmarłych tragicznie dzierżawcach. – Wziąłeś dzieciaka do siebie – mówił Rosjanin z uznaniem. – Chwalebna to rzecz, godna podziwu.
– Gdzie dwóch je, i trzeci się naje – zauważył pan Michał. – Chłopak jest dziwny, wcale nie zna dyscypliny. Wszyscy mnie przed nim przestrzegali. Ale po pierwsze, to syn mojego przyjaciela, teraz zupełny sierota. Musiałbym wcale nie mieć serca, żeby zostawić go na pastwę losu. A po drugie, może jednak wyrośnie z tych swoich dziwnych zachowań. Prawdę mówiąc, nie uważam, żeby metody wychowawcze świętej pamięci Rafała Sidorowicza były najlepsze. Moje też pewnie najlepsze nie są, ale nie mam wyboru. Kawelin chrząknął, jakby miał jakąś sprawę i teraz zamierzał ją wyjawić. – Wiesz, Michaił Stanisławowicz, nie mam teraz dzierżawców na folwark – zaczął. – Nowego nie wezmę, bo gdzie będzie mieszkał? Myślałem, komu zaufanemu dać folwark w dzierżawę. Zgłosił się do mnie pan Jacek Nowacki z Topolan. Chce wziąć Rafałówkę. Powiedziałem, że się zastanowię, bo wpadło mi do głowy, że może ty byś chciał? Drogo nie chcę, a gospodarz z ciebie przedni, obaj mielibyśmy korzyści. Michał Kalinowski nie był zaskoczony propozycją, mógł się jej spodziewać. Folwark Kawelina pilnie domagał się gospodarza. Pan Michał podziękował uprzejmie, ale odmówił. – Jestem zaszczycony, kochany pułkowniku – zapewnił. – Bardzo dziękuję za dobre słowa. Ale widzisz, chyba nie dam rady pracować w Kalinówce i brać jeszcze Rafałówkę. To duży majątek, roboty huk. – Ale syna masz prawie dorosłego – zauważył Kawelin. – Lada rok będzie chciał na swoje pójść. – Racja – zgodził się pan Michał. – Ale wiesz, że Ignaś nie jest najmocniejszego zdrowia. Rafałówka dla niego za wielka, starczy mu tego, co dostanie po mnie. Rosjanin pokiwał głowa. – Jak chcesz – zauważył. – Ale pomyśl jeszcze. Dopiero za tydzień mam dać odpowiedź. – Pomyślę. Ale może nie trzeba czekać, bo moja odpowiedź raczej nie
będzie inna. Nawet gdybym miał Stasia przy sobie, też bym się pewnie nie zdecydował. On na ziemi zostać nie chciał, w świat go ciągnęło. No i poszedł... Zasmucił się na wspomnienie młodszego syna, zesłanego gdzieś w głąb Rosji za wplątanie się w antycarską konspirację. Mikołaj Kawelin napełnił kieliszki. – Pij! – nakazał. – Pij, Michaił! Dusza mniej boli... *** W tydzień później pułkownik Kawelin podpisał z Jackiem Nowackim z Topolan umowę na dzierżawę Rafałówki. – Na dziesięć lat – powiadomił Kalinowskiego. – Z prawem do przedłużenia w pierwszej kolejności. Ale wiesz, taki chytry prawnik umowę sporządził. Harasimowicz z Białegostoku. Jest w niej haczyk, że jakbym nie był zadowolony, przed czasem mogę rozwiązać. Wtedy ty byś wziął, gdybyś się namyślił... Pan Michał przyjął wiadomość o powierzeniu Rafałówki panu Nowackiemu zupełnie bez emocji. Jego stosunki z panem Jackiem złagodniały. Już nie tylko uchylali wzajemnie kapeluszy przy spotkaniach, ale nawet raz czy dwa zamienili kilka zdań. – To porządny człowiek – powiedział teraz Kalinowski. – Nie zapuści majątku, masz to zapewnione, pułkowniku. Rosjanin zaśmiał się zadowolony. – Pewnie, że nie zapuści – oznajmił. – Ja na to nie pozwolę. Mój plenipotent będzie wszystkiego doglądał. Pani Katarzyna Kalinowska usłyszawszy, że Nowacki weźmie w dzierżawę Rafałówkę, była dla pana Jacka pełna uznania. – Zadba o folwark nie gorzej niż świętej pamięci Sidorowicz – zauważyła z zadowoleniem. – Może on nie bywa do sąsiadów najżyczliwiej usposobiony, ale trzeba mu oddać sprawiedliwość. Ziemia jest najważniejsza, jej przede wszystkim jesteśmy zobowiązani. Cieszę się, że kolejny majątek nie będzie służył zaborcom.
Pani Katarzyna miewała wątpliwości co do znajomości syna z rosyjskim pułkownikiem, ale on, choć Moskal, cieszył się wśród polskich ziemian sympatią i uznaniem, a wielu szczyciło się nawet tą przyjaźnią. – Gdyby inni Moskale byli tacy, nie byłoby tego, co jest – mawiał pan Kalinowski. – Rosja to wielki kraj – odpowiadała sarkastycznie starsza pani. – W tak wielkim znajdzie się jeden sprawiedliwy. Może więcej niż jeden. Chwaliła pana Nowackiego za podjęcie się patriotycznej misji, ale była niezadowolona, że syn otrzymał propozycję dzierżawy jako pierwszy i ją odrzucił. – Odmówiłem objęcia Rafałówki, ponieważ nie dałbym rady obowiązkom tu i tam – odpowiedział spokojnie pan Michał. – Nie kierowałem się patriotyzmem, mama wybaczy, tylko zdrowym rozsądkiem i miarą moich sił. Starsza pani uznała tę argumentację jedynie za wymówkę. – Pan Jacek ma nie mniej obowiązków w Topolanach niż ty w Kalinówce – zauważyła. – A jednak się zgodził. Pan Michał wzruszył ramionami. – Więcej? Nie powiedziałbym. Jest sam, gdy ja mam rodzinę na utrzymaniu i przede wszystkim o was wszystkich muszę zadbać. Dopiero jak mi starczy na utrzymanie rodziny, pomyślę czasem o ojczyźnie. Pani Katarzyna wykrzywiła wargi. – Stajesz się przykrym cynikiem, mój drogi – zauważyła surowo. – Bardzo przykrym. To najwyraźniej jakaś nowa moda. Wybacz, Michale, ale u mnie nie znajdzie ona uznania czy choćby tylko tolerancji. Ogranicz więc, proszę, swoje wypowiedzi tego typu, gdy je kierujesz do mnie. Pan Michał pochylił się do rąk starszej pani. – Proszę mamę o wybaczenie – zaczął. – To rzeczywiście nie było stosowne. Staram się pracować jak najlepiej potrafię i czasem mam nadzieję, że moja praca, służąc rodzinie, służy także krajowi. Pani Katarzyna uśmiechnęła się łagodnie.
– O, tak wolę – powiedziała. – To samo, ale brzmi znacznie lepiej, prawda? A swoją drogą, może należałoby pomyśleć o odnowieniu stosunków z panem Nowackim? Teraz, gdy zdecydował się na wydarcie Rafałówki z rąk rosyjskich, trzeba mu dać do zrozumienia, co o tym myślimy. Pan Michał westchnął. – Zastanowię się – obiecał. – W imię wyższych racji trzeba zapomnieć urazy – ciągnęła pani Katarzyna. – Nie spotykasz to go czasem? – Spotykam – potwierdził. – Zawsze go lubiłem, jak mama wie, i gdyby nie ta niezręczność z panną Justyną oraz pewne hm... sprawy graniczne... Pani Katarzyna uśmiechnęła się wyrozumiałością. – Co się stało, to się nie odstanie – zauważyła przytomnie. – Jestem pewna, że zarówno pan Jacek, jak i jego Justysia dobrze to rozumieją. Trudno od nich wymagać aplauzu dla twojego postępowania, ale jest jak jest. Myślę, że powinniśmy zaprosić pana Jacka. Z czasem może i dla Justysi znajdzie się miejsce przy naszym stole. Podobno bardzo wydoroślała i niedługo ma przyjechać z Kowna. – Wróci do ojca? – zdziwił się Michał. – Sądziłem, że wyjechała na stałe. – Ależ skąd. Niedługo będzie z powrotem. Pan Kalinowski nic o tym nie słyszał. – Jak mama to robi, że jest zawsze au courant? – spytał z uznaniem w głosie. Pani Katarzyna zrobiła pewną siebie minę. – Trzeba wiedzieć, co się dzieje wokół domu – pouczyła. – Justyna przebywała w Kownie u krewnych, a następnie pojechała do Warszawy. Wróci przed Wielkanocą i od razu zabiera się do pracy! Poprowadzi w Topolanach szkółkę dla dzieci. Pozwolenia jeszcze nie ma, ale lada dzień pan Jacek wyjedna je u kogo trzeba. Może szkoda, że nie pod naszym bokiem, bo może i Witia by na tym co skorzystał...
Pan Michał pokręcił głową. – Wątpię, kochana mamo, żeby Witia dał się skłonić ku nauce. Może nieco później, jak trochę podrośnie. Teraz jest taki dziecinny. Zresztą i tak nie potrafiłby odpowiedzieć na żadne pytanie nauczycielki. Starsza pani westchnęła. – Modlę się każdego wieczora w intencji jego mowy – przyznała się. – Może doczekam jeszcze, że znowu będzie normalnie mówił... Pan Michał zżymał się zwykle, gdy matka wspominała o śmierci. Ale tym razem nie sprzeciwił się jej słowom. – Daj Boże – powtórzył. *** Pewnego dnia przyjechał do Kalinówki żandarm z Białegostoku. Interesował go los Witii Sidorowicza, mówił o konieczności przesłuchania, a następnie o urzędowym ustaleniu miejsca jego pobytu. Był to wysłużony żandarm, siwy i gruby. Chętnie przyjął zaproszenie do domu, a w salonie głośno rozkoszował się herbatą z rumem. Zajmował przy stole dwa krzesła, dla siebie i dla służbowej czapki, odmówił zdjęcia płaszcza i odpięcia szabli. Od jego opinii wiele zależało i pan Kalinowski miał tego świadomość, traktował więc wachmistrza z wyszukaną uprzejmością. Żandarm z kolei umiał docenić przyjęcie, jakiego tu doznał. W innych dworach nie trafiał do salonów, chyba że podczas rewizji. Zdawał sobie sprawę, że uprzejme traktowanie zawdzięcza chęci załatwienia sprawy przez gospodarza, ale był dość doświadczony, aby wiedzieć, że najlepiej, gdy z interesu obie strony są zadowolone. – Zadanie, panie dziedzicu, mam wyznaczone – oznajmił. – Człowiek na służbie nie wybiera, robi co mu każą. – To oczywiste – zgodził się pan Michał. – Ale wy, wachmistrzu, nie musicie się chyba bardzo spieszyć. Pośpiech, mówią, nie jest dobrym doradcą... – Pewnie, pewnie... – kiwał głową Rosjanin.
Rozglądał się po salonie z wielką ciekawością, a najwięcej uwagi poświęcił nowej wilczej skórze. – Uch! – zawołał na jej widok. – Czy to aby nie od tego basiora, co to pan dziedzic ustrzelił razem z panem pułkownikiem Kawelinem? – Owszem – przyznał Kalinowski, mile połechtany, że jego myśliwska sława jest taka żywa. – Strzeliliśmy równocześnie, więc tak naprawdę nie wiadomo, komu powinno przypaść trofeum. Żandarm długo oglądał łup, podziwiając wielkość zdobyczy i próbując określić wagę zabitego drapieżnika. – Miał pewnie ze trzy pudy! – cmokał z podziwem. *** Ten wilk pojawił się w sam dzień Bożego Narodzenia. Wtedy przynajmniej widziano go w okolicy po raz pierwszy. Chłopi z Nowosadów, co wyszli ze wsi gromadą, aby udać się na pasterkę do kościoła w Zabłudowie, spostrzegli go przy samej drodze i przysięgali, że nie słyszeli nigdy wcześniej o tak wielkim drapieżniku. Wiadomość potwierdziła się w kilka dni później w Rafałówce, gdzie po śmierci gospodarzy nie pilnowano wszystkiego jak należy i jakiś drapieżnik porwał sprzed owczarni spore jagnię. Podobne wydarzenia miały miejsce także niedaleko Kalinówki oraz Świnobrodu. Świadkowie twierdzili, że to cała wataha głodnych zwierząt poluje na wszystko, co tylko się rusza, ale Soplica, łowczy pułkownika Kawelina z majątku Majówka, twierdził zdecydowanie, że w każdym przypadku jest to robota pojedynczego zwierzęcia. Pułkownik, zimę spędzający głównie w mieście, przyjechał któregoś dnia do Kalinówki prosić, aby pan Michał zorganizował polowanie na drapieżnika. Towarzyszył mu jego łowczy, człowiek małomówny i ponury, o którym mówiono, że wytropi ptaka w locie. Soplica oznajmił, że najwięcej śladów basiora znalazł w okolicy starego uroczyska niedaleko Kalinówki, i radził zorganizowanie nagonki, bo zapewne wilk tam ma kryjówkę.
– Inaczej nikt zwierza nie podejdzie – tłumaczył. – Wyczuje człowieka z dala i czmychnie. Pan Michał wysłuchał wszystkich uwag łowczego, po czym zgodził się przewodniczyć polowaniu. Uczynił to tym chętniej, bo pułkownik Kawelin przyznał, że bardzo zależy mu na udanych łowach. Specjalnym gościem polowania miał być bowiem ważny urzędnik rządowy, poseł austriacki przy rosyjskim dworze, nazwiskiem Hirschman. Poseł, który zatrzymał się na kilka dni w Białymstoku w drodze z Petersburga do Wiednia, nosił się dumnie i arogancko, chętnie opowiadał o swoich myśliwskich przygodach i trofeach. Broń woził stale ze sobą w bagażu podręcznym i usłyszawszy o wielkim wilku w okolicy, zapragnął wziąć udział w polowaniu. – Naparł się – tłumaczył się pułkownik. – To jest nasz wilk, Michaił Stanisławowicz, a ten się tak naparł, że nie było sposobu odmówić. I prosił, aby pan Kalinowski zadbał o wszystko, co konieczne. – Koszta nie grają roli – zapewnił. – Poseł Hirschman polował na Kaukazie, w Maroku i gdzieś tam jeszcze, nie możemy być gorsi. – Mamy mu umożliwić zdobycie kolejnego trofeum? – domyślił się Kalinowski. – To da się zrobić. Niech pułkownik będzie spokojny. Wraz z łowczym Soplicą ustalili miejsca, gdzie przed właściwym polowaniem miano rozwiesić flary, chorągiewki ze szmat, aby odciąć basiorowi drogi ucieczki w niepożądaną stronę, a gdy pułapka była gotowa, pan Michał zarządził polowanie na początek lutego. Zbiórkę myśliwych wyznaczono w Kalinówce o świcie w dzień Matki Boskiej Gromnicznej. W polowaniu wzięli udział tylko mężczyźni, choć wśród naganiaczy nie brakowało bab, a nawet starszych dzieciaków. Myśliwych stawiło się jedenastu. Kilku ziemian z powiatu, emerytowany podpułkownik Horoszko, lekarz wojskowy Afanasjew i oczywiście poseł austriacki Hirschman ze swoim sekretarzem. Bez zbędnej zwłoki myśliwi udali się saniami na zachodnią stronę
uroczyska, od wschodniej i południowej ruszyła nagonka. Chłopi ustawieni w szereg co kilkadziesiąt kroków hałasowali jak umieli, walili kijami po pniach drzew, pohukiwali. Stanowiska strzeleckie wyznaczył wszystkim obecnym Michał Kalinowski. Zgodnie ze zwyczajem nie wolno ich było zmieniać bez pozwolenia. Centralne miejsce obok malutkiego świerkowego zagajnika zajmował poseł Hirschman wraz ze swoim sekretarzem, mając po lewej ręce Kalinowskiego, a po prawej pułkownika Kawelina. Niektórzy z obecnych poza dubeltówkami dysponowali także drogimi myśliwskimi sztucerami. Dotyczyło to przede wszystkim posła Hirschmana, którego sekretarz trzymał w ramionach aż dwie sztuki broni. Dyplomata miał bardzo dobre strzelby firmy Stanley, ale pan Michał powątpiewał w jego umiejętności strzeleckie. – Widziałeś, pułkowniku, jakie ma okulary? – spytał z niepokojem. – On chyba mało co widzi. Trzeba uważać, żeby kogo nie postrzelił... Poseł był niskim, pulchnym mężczyzną, a jego okulary miały wyjątkowo grube szkła, dzięki którym oczy wydawały się niezwykle wielkie. Jego myśliwski strój był bez zarzutu, jeśli nie liczyć grubego wełnianego szala, którym sekretarz dodatkowo owinął szyję Hirschmana. Od nocy trzymał tęgo mróz, więc Austriak co i raz chował dolną część twarzy pod szalikiem. Oczekiwanie przedłużało się. Nagonka, choć podwieziona furmankami do umówionego miejsca, miała do przebycia kilka wiorst, a śniegi leżały wysokie i poruszanie się po lesie nie mogło być szybkie. Rozstawiając ludzi w zasadzce, pan Michał pouczył wszystkich, że nie wolno strzelać nierozważnie i przedwcześnie. – Naszym celem jest wilk. Wcześniejszy strzał do drobnicy może go ostrzec o zasadzce i nie osiągniemy celu. Kiedy więc na skraju poręby mignęły raz i drugi zające, a potem także stadko saren, myśliwi tylko składali się do strzału, ale nie naciskali
spustu. Powtarzało się to kilkakrotnie, gdy gdzieś na polu migał niespodziewanie ciemniejszy kształt na bieli śniegu. Poseł Hirschman nie brał udziału w tych przymiarkach, rozglądał się nieco bezradnie po towarzyszach, gdy ci nagle podnosili broń do oka. Nie uszło to uwagi pana Kalinowskiego, który zaczął burczeć pod nosem nieprzychylne komentarze. Austriak stał tuż obok zagajnika niczym kamienny posąg ze strzelbą opuszczoną ku ziemi, jakby się spodziewał, że tak czy inaczej wilk wyjdzie akurat na niego. Głosy nagonki stały się tymczasem wyraźnie słyszalne i lada chwila należało się spodziewać długo oczekiwanej zwierzyny. – Uwaga! – rzucił pan Michał w kierunku dyplomaty, co jego sekretarz przyjął z całą gotowością, odwodząc kurki w strzelbach. Powiedział też coś do przełożonego, ale poseł nie zmienił postawy i nadal tkwił w miejscu, czasem przytupując, by rozgrzać nogi, a twarz trzymając pod szalikiem. Pan Michał nie był pewien, czy bardziej powinien podziwiać sportową postawę Austriaka, czy też ganić go za niefrasobliwość. Wilk pojawił się zaraz potem. Wyskoczył gdzieś zza wykrotu i zakosami pędził wprost na świerkowy zagajnik. – Celować! – rozkazał głośno Kalinowski. – Ale nie strzelać przed panem posłem. Było wiadomo, że zwierzę nie może minąć myśliwych, bo szereg ich był rozciągnięty na kilkaset kroków, akurat na szerokość przesmyku pomiędzy gęstwiną, do której broniły dostępu rozwieszone flary. Za nim podążała nagonka. Mógł biec tylko do przodu, licząc, że znajdzie tu dość miejsca, aby się prześlizgnąć. I omal mu się udało. Był może dwieście kroków od skraju poręby, gdzie stali myśliwi, pędził jak strzała, nisko przy ziemi. – Strzelać! – zawołał Kalinowski rozkazująco. – Strzelać! Najlepszą pozycję miał poseł Hirschman, zwierz był przed nim, nieco z boku, bardzo dobrze widoczny. Ale Austriak zachowywał się dziwnie.
– Gdzie, gdzie? – wołał, rozglądając się na boki. Jego sekretarz wołał ku niemu, wolną ręka pokazując kierunek, ale nic to nie dało. Pan poseł kręcił głową to w lewo, to w prawo, próbując zobaczyć to, co dla innych było jasne. – Strzelać! – krzyczał Kalinowski. – Natychmiast strzelać! Hirschman gorączkowo przecierał palcami w rękawiczkach szkła okularów. – Gdzie? – powtarzał bezradnie. – Gdzie on jest? Gdy chował twarz pod szalikiem, własnym oddechem zaparował szkła, które na mrozie zaszły mgłą i ich czyszczenie niewiele dawało. Poseł miał słaby wzrok, a teraz zapewne w ogóle nic nie widział. Wilk minął go o trzydzieści kroków. Poseł nie strzelił, nie strzelił także jego sekretarz. Był młodszy i zapewne wzrok miał bardzo dobry, ale musiał mieć na widoku przede wszystkim swoją karierę. Basior minął już linię strzelców i mknął przed siebie, skokami teraz, bo teren był tu nierówny, pełen korzeni, resztek pni i wykrotów. – Pułkowniku! – krzyknął Kalinowski ponad głową Austriaków. Podniósł strzelbę i szukał muszką celu. – Wiżu! – padła spokojna odpowiedź. Bas Kawelina był opanowany, a o zdenerwowaniu pułkownika świadczyło tylko użycie rosyjskiego wyrazu. Dwie strzelby wypaliły jednocześnie. Wilkiem podrzuciło gwałtownie, cisnęło nim w bok, zakopało w śniegu. Obie kule były śmiertelne. Twierdzili tak wszyscy, którzy oglądali chwilę potem wyciągnięte wilcze cielsko. Potwierdził to także później Mosze Kaszkiet, który miał warsztat garbarski w Zabłudowie i do którego trafiła skóra do wyprawienia. Zanim jednak to się stało, na porębie zagrały inne strzelby, wycelowane do drobniejszych celów. Upolowano siedem zajęcy i trochę ptactwa. Jeden zając został zaliczony panu posłowi Hirschmanowi, bo choć
niektórzy twierdzili, że strzelał jego sekretarz, ale oczywiście nikt tego nie sprawdzał. – I co pułkowniku zamierzasz zrobić ze skórą? – spytał Kalinowski, wskazując wzrokiem leżącego wilka. Mikołaj Kawelin, czerwony na twarzy w równym stopniu od mrozu, co od wódki zabranej dla rozgrzewki, nie posiadał się z radości z powodu tak wspaniałego trofeum. – Co za sztuka! – zachwycał się. – Co za sztuka! Michaił Stanisławowicz, masz oko jak mało kto! – Ja? – dziwił się Kalinowski. – Chyba ty, pułkowniku. Kawelin śmiał się rozradowany. Niewiele sobie robił z rozczarowania austriackiego posła. – Taki to i z niego myśliwy! – mruknął lekceważąco. – Może w ciepłych krajach to on umie polować, ale u nas to się już nie nauczy. Za stary. Wyjął z kieszeni złotą monetę, podrzucił ją do góry, a gdy spadła z powrotem na dłoń, przykrył ją drugą. – Zagrajmy – zaproponował. – Wybierasz orła czy cesarza, Michaił Stanisławowicz? – Orła – odpowiedział pan Michał. – Co cesarskie zostawiam cesarzowi. Kawelin odsłonił monetę i zaśmiał się głośno. – Wygrał pan, Michaił! – oznajmił. – Winszuję. Podejrzanie szybko schował pięciorublówkę do kieszeni, a w świat poszła historia, jak to obaj jednocześnie ustrzelili wielkiego wilka, a potem rzucili monetę o jego skórę. Pan Michał dopiero dużo później dowiedział się, że losowania tak naprawdę nie było. – Nie sprawdzałem – przyznał się Kawelin ze śmiechem. – Chciałem się jakoś zrewanżować za to, że pomogłeś, Michaił Stanisławowicz, utrzeć nosa temu zarozumiałemu Austriakowi. – Sam sobie utarł – poprawił Kalinowski. Pułkownik Kawelin napełnił kieliszki.
– Sam – przyznał. – My tylko, a zwłaszcza ty, stworzyliśmy po temu odpowiednie warunki. Nie zaszkodzi, co? Wojny, Michaił Stanisławowicz, tylko patrzeć. – Wojny? – spytał pan Michał zaskoczony. – Z Austrią? – Ze wszystkimi! Pijany już mocno pułkownik Kawelin zamachał ramieniem niczym szablą. – Ze wszystkimi – powtórzył. – Niemcy napadną na Francję. My na Niemców. Włochy napadną na Austrię. Austria na nas. Czarnogóra na Serbię. My na Czarnogórę, a potem na Austrię. I tak dalej, i tak dalej. Powiadam ci, Michaił, to dopiero będą polowania... *** Stary żandarm z wyraźną przyjemnością wysłuchał opowieści Kalinowskiego o szczegółach polowania, po czym z żalem powrócił do celu swojej wizyty. – Raport muszę dać, wielmożny panie dziedzicu – tłumaczył się. – Ot, służba. Chciałoby się przy dobrej herbacie posiedzieć, o miłych polowaniach porozmawiać, a tu mówią: zbadaj, czy chłopak przed sędzią może stanąć i dowiedz się jeszcze innych rzeczy... Pan Michał odebrał narzekania żandarma jako chęć wymigania się od przesadnie dokładnego wykonania obowiązków i długą chwilę uzasadniał niecelowość przesłuchiwania Witii. – Dość widział i przeżył, żeby mu dać spokój – oświadczył. – Niejednemu dorosłemu w głowie by się pomieszało, a co dopiero dziecku. Żandarm wahał się, ale ustąpił, jak tylko zobaczył małego, drobnego chłopczyka, w dodatku niemowę. – Tak i przedstawię w raporcie – obiecał. – Dzieciak zupełny niedorostek jeszcze, nie mówi, jego zeznanie nic nie warte. Znowu zapatrzył się na wilczą skórę i kiwał głową z podziwem. – A może chłopak do sierocińca powinien iść – zapytał pozornie bez związku. – Rodzinę on niby ma, ale ta się nim nie interesuje. Nierzadka to
rzecz. Trochę mi i dziwno, że pan dziedzic kłopot sobie na głowę wziął... – Przygarnąłem, ponieważ to syn mojego przyjaciela – wytłumaczył Kalinowski. – Pan dziedzic zechce go usynowić? Pan Michał zawahał się. – Chyba nie – odpowiedział po chwili. – Ale chciałbym, żeby został pod moim dachem na moim utrzymaniu. Wolałbym jednak, żeby nosił nazwisko swojego ojca. Żandarm pokiwał głową. – Póki co, tak by mogło być – zgodził się. – Trzeba tylko zgłosić fakt zamieszkania nieletniego pod opieką pana dziedzica i że bierze pan dziedzic za niego odpowiedzialność. Kalinowski podziękował za radę i obiecał dopełnić formalności zaraz w następnym tygodniu. Żandarm wyjeżdżał z Kalinówki powozem prowadzonym przez parobka. Uśmiechał się na pożegnanie, dziękując za poczęstunek. U jego stóp leżała skóra wielkiego wilka, upolowanego niedawno przez właściciela Kalinówki. – On cały czas tylko patrzył za łapówką – zauważył Ignaś z żalem. – Szkoda takiego pięknego trofeum. Ale pan Michał ani trochę nie żałował skóry. – Wilk może mi jeszcze się trafi pod lufą – powiedział lekko. – A honor i obowiązek wobec pamięci przyjaciela mam tylko jeden. Witia za wilczą skórę, choćby i po basiorze, to wcale nie jest marny interes.
BABKA Wiosna 1912
Do niemoty Witii Sidorowicza wszyscy w Kalinówce szybko się przyzwyczaili, nauczywszy się lepiej lub gorzej jego dziwacznego języka gestów i gulgotań. Chłopiec cieszył się sympatią większości mieszkańców dworu, gdzie prawie wszyscy wierzyli, że kiedyś zdarzy się cud i chłopiec odzyska mowę. Jedynie Wacia Potocka miała na ten temat odrębne zdanie. – W Kowalowcach dwaj tacy sprzeczali się, czy język jest potrzebny do mówienia. Jeden twierdził, że rany szybko się goją, a nawet dziura na wylot wcale nie jest groźna i goi się niczym pryszcz. Ten drugi wyzwał go na próbę. Wzięli takie długie gwoździe w kuźni, poszli do szopy. Musieli być dobrze pijani, bo na trzeźwo nie byliby tacy odważni. Jeden wziął ten gwóźdź i chciał nim przebić sobie język. Ale w powietrzu nie dało rady i musiał położyć język na pieńku. A kiedy ten drugi stukał młotkiem ten gwóźdź w języku kolegi, u sąsiada zerwał się z uwięzi byk. Nie taki młody, hasający byczek, ale prawdziwy, wielki buhaj, najstraszniejszy w okolicy. Zerwał się, wpadł na podwórze i leciał wprost do szopy. Ten z przebitym językiem jak nie skoczył na ten widok! Najpierw wlókł ze sobą ten pieniek, aż język rozdarł się na dwie połowy. Uciekli przed bykiem, ale język już się zrosnąć nie chciał. Ci dwaj pogniewali się śmiertelnie. Ten od języka twierdził, że wygrał zakład, tylko byk przeszkodził, drugi utrzymywał, że on wygrał. Spór jest nierozstrzygnięty do dzisiaj... Witia Sidorowicz język miał całkiem w porządku i można było się spodziewać, że kiedyś odzyska mowę. Nie zapominano o tej intencji w wieczornych modlitwach, a pan Michał zastanawiał się nad wysłaniem chłopca do jakiegoś zagranicznego specjalisty, choć było to niebywale kosztowne. Z tego powodu oraz z braku wiadomości, gdzie takiego specjalistę można spotkać, załatwienie sprawy odkładano w bliżej nieokreśloną przyszłość.
– Może jak trochę podrośnie... – planował Kalinowski. Franciszka, choć najlepiej rozumiała gulgotanie Witii, postanowiła poszukać pomocy już teraz. Któregoś dnia pojawiła się w Kalinówce babka, stara kobieta w łachmanach, o której mówiono, że potrafi odczyniać uroki. Był poniedziałek, więc rano pan Michał wraz z matką pojechali do Zabłudowa, jak to mieli we zwyczaju. Franciszka specjalnie wybrała ten dzień, przypuszczając, że wezwanie do dworu baby zielarki nie spotkałoby się z aprobatą Katarzyny Kalinowskiej. Znachorka nadeszła niespodziewanie. Franciszka wyglądała jej od wschodniej strony, od pól, a ta nagle stanęła na podwórzu, wprost przed gankiem. Franciszka przestraszyła się, że babka zechce wejść do domu, a tego pani Katarzyna na pewno by jej nie darowała. Nie tylko dlatego, że stara pachniała niepięknie, ale przede wszystkim z tego powodu, że mogłaby zostawić pod dachem jaką przykrą niespodziankę. Na szczęście jednak stara nie zamierzała wchodzić nawet na ganek. Stała o kilka kroków przed schodami, czekając nie wiadomo na co albo na kogo. Zwykle każdego gościa psy opadały zaraz z radosnym jazgotem, nierzadko trafiał też pomiędzy gęsi albo kury, bo choć pani Kalinowska krzyczała na dziewczyny, drób rozłaził się samopas prawie każdego dnia. Teraz jednak wokół przybyłej nie było żywej duszy. Franciszka zauważyła to i od razu przypomniały się jej wszystkie opowieści o cudownych możliwościach babki. Umiała nie tylko odczyniać uroki, ale i sama je zadawać. Należało okazać jej szacunek i posłuszeństwo, a już w żadnym wypadku nie sprzeciwiać się w żadnej sprawie. – Witajcie, babko – Franciszka nisko ukłoniła się przed znachorką, stojąc na najwyższym stopniu ganku. Starucha była bardzo szczupła, miała małą, suchą twarz i bardzo małe dłonie o cienkich palcach. Więcej nie można było zobaczyć spod sterty ubrań, jakimi się okrywała. Spódnice, koszule, serdaki, fartuchy, a do tego co najmniej dwie chustki na głowie – jedna zawiązana ciasno na włosach,
druga luźno zwisająca na ramiona. Stopy kobiety tkwiły zaś w wielkich kamaszach wojskowego fasonu. Gdy szła, drobna i zdawało się lekka, spod jej stóp unosiły się tumany kurzu. – Witajcie – powtórzyła Franciszka. – Pięknie dziękujemy, że babka chciała przyjść. – Mów za siebie – odparła tamta chrapliwym, bardzo niskim głosem. – Przyszłam, bo chciałam. Nie do dziedzica, tylko do ciebie. Franciszka nie wiedziała, czy to oznacza dobrze czy źle i na wszelki wypadek ukłoniła się po raz kolejny. Miała nadzieję, że nikt ze służby nie słyszał tego wyjaśnienia i nie powtórzy go Michałowi. Nikogo wprawdzie nie było widać w pobliżu, ale zapewne co odważniejsi zerkali gdzieś z bezpiecznych kątów, zaciekawieni, co się wydarzy. – No, gdzie ten dzieciak? – spytała przybyła. Franciszka gestem wskazała na sad. Tam właśnie kucharka Serafina trzymała w pobliżu siebie Witię, karmiąc go starannie wydzielanymi porcjami ciasta. Chłopak wypychał sobie policzki, po czym biegał pomiędzy drzewami, chował się za krzaki porzeczek, aby po chwili stawić się po nową porcję smakołyków. – Węgli płonących przynieś – poleciła babka, ruszając w stronę sadu. – I kawałek czystego płótna. Franciszka pobiegła do kuchni. Z szafki wyjęła nową lnianą ściereczkę, po czym otworzyła drzwiczki pieca i żelazną szufelką nabrała garść węgielków. Następnie ostrożnie, żeby nie zgubić żadnego w domu, co mogłoby stać się przyczyną pożaru, wyszła przed dwór. Na podwórzu nadal nie było widać nikogo. Znikła nawet ze swojego stałego miejsca stara wyżlica Bunia. Franciszka uważnie niosąc przed sobą szufelkę z węglami poszła do sadu. Między jabłoniami, w miejscu, gdzie w dobrą pogodę wystawiano zwykle wielki stół, siedział na ławce Witia Sidorowicz. Zupełnie bez ruchu, jak zaczarowany. Babka stała naprzeciw niego, podparta pod boki, a kucharka Fina lękliwie spoglądała na nich zza krzewów.
– Czarownica! – odezwała się szeptem do przechodzącej obok Franciszki. – Żeby tylko czego złego nie zadała naszemu Witii! Widzisz, jaki spokojny? Jak z kamienia. Franciszka, choć sama miała duszę na ramieniu, nie zatrzymała się. – Przyniosłam węgle, babko – powiedziała, z niepokojem zerkając na chłopca. Ale wszystko wydawało się być w porządku. Witia siedział na ławce i uśmiechnął się na widok Franciszki. Stara cofnęła się o krok, obejrzała na dymiącą szufelkę. – Nie bój się – powiedziała do Franciszki. – Ten młody kawaler cię obroni. – Gul, gul, gul! – potwierdził radośnie Witia. Babka wyjęła zza pazuchy garść ziela i rzuciła je na rozżarzone węgle. Buchnął płomień, a potem uniósł się nad nimi gęsty, szary dym. Franciszka nie wiedziała oczywiście, co zawierały zioła, zdążyła jednak zobaczyć, że były wśród nich zasuszone niebieskie kwiatki, zupełnie podobne do polnych chabrów. Choć ziela było niewiele, dymu okazało się niezwykle dużo, Franciszka rozkaszlała się. – Odejdź na bok – poleciła stara. – Tobie może zaszkodzić. Wzięła szufelkę do ręki i trzy razy obeszła z nią siedzącego na ławce chłopca, bardzo solidnie go okadzając. Nie wiadomo, co mu powiedziała, ale Witia, choć i jemu dym przeszkadzał w oddychaniu, nie ruszył się z miejsca. Babka odłożyła szufelkę i gestem przywołała Franciszkę. – Lepiej nie opowiadaj o moich sposobach – poradziła. – Słowa nie pisnę – obiecała Franciszka z przejęciem. Stara skinęła głową. – To dobrze. Jak skończę, zabierzesz wszystko i wrzucisz do ognia. Tylko pamiętaj, do ognia, nie do popielnika. – Do ognia – powtórzyła Franciszka. Stara tymczasem wyjęła z zanadrza niewielką szklankę o grubych
ściankach i napełniła ją gorącym popiołem. Przykryła szklankę ścierką, ciasno zamykając pod nią popiół, po czym wodziła tą częścią płótna po ciele chłopca. Po głowie, szyi, piersiach, ramionach, brzuchu, rękach, nogach. Trwało to długą chwilę, babka powtarzała swoje sztuczki, mamrocząc coś pod nosem, może modlitwy, czy raczej zaklęcia. Kiedy skończyła i odeszła od Witii, Franciszka stwierdziła z przerażeniem, że w szklance zostało popiołu ledwo na palec, reszta ulotniła się w tajemniczy sposób. Stara wysypała tę resztkę na szufelkę, rzuciła też na nią lnianą ściereczkę. – Do ognia – przypomniała. Ledwo zauważalnym gestem skinęła ku Witii. – Biegaj! – a chłopak, niby obudzony ze snu, zerwał się z miejsca i pobiegł na oślep, znikając natychmiast za krzakami porzeczek. – Gul, gul! – niosło się po sadzie. – I co będzie, babko? – spytała Franciszka. Stara wzruszyła ramionami. – Jest zdrowy – powiedziała. – Zdrowy? – powtórzyła zaskoczona taka opinią Franciszka. – To chwała Bogu. A mowa? Czy znowu będzie miał mowę? Babka zerknęła z ukosa. – On mówi – zauważyła. – Tylko wy tego nie rozumiecie. On jest jak ptak. Nie rozumiecie ptasiej mowy. Franciszce zrzedła mina. Zabiegi nie przyniosły spodziewanych rezultatów. – Myślałam, że... – zaczęła, ale w porę przypomniała sobie, że nie powinna wyrażać pretensji wobec znachorki, jeśli nie chce narazić się na jej gniew. – Będzie mówił – oznajmiła stara. – Tylko jeszcze pora na to nie nadeszła. Jak przyjdzie właściwy czas, od razu wszystko sobie przypomni, nie bój się.
Franciszka milczała rozczarowana. Tyle to słyszała już i wcześniej. Może będzie mówił, powiedział doktor z miasta, a może nie będzie. – Ptak – powiedziała babka. – On jest jak ptak. Rozumiesz, dziewczyno? Pan Bóg nie odebrał mu mowy. Pan Bóg mu dał specjalnie taki sposób mówienia, żeby mógł rozmawiać z ptakami. Franciszka nie odpowiedziała. Czekała z niecierpliwością, aż stara zabierze się i czym prędzej opuści sad. Ale nie mogła jej popędzać i wypraszać z Kalinówki, choć miała na to wielką ochotę. Za bardzo się bała. – Ptaki – powiedziała znachorka. – Ptaki nad waszą rodziną. Bardzo dużo ptaków. Różne są. Jedne dobre, inne straszne. Lepiej, żebyś nie wiedziała, jak straszne... Franciszka nie miała już ochoty słuchać dalej bredzenia starej kobiety. Ptaki? Mało to szkody robiły w sadzie szpaki albo wróble? Wielka mi przepowiednia! Babka schowała szklankę w zanadrze i była gotowa do odejścia. Niespodziewanie jednak przysiadła na ławce. – Zapłatę daj – upomniała się. – Za przepowiednię. Franciszka nie wiedziała, ile kosztuje wizyta znachorki i na wszelki wypadek zapytała. Stara skrzywiła nos. Nagle stała się zła i rozdrażniona. – Dzieńgi chcesz dawać? – zaskrzeczała z oburzeniem. – Tfu! Pluję na dzieńgi! Co innego daj. Franciszka zaskoczona wybuchem, sumitowała się, że chciała jak najlepiej. – Zapałki przynieś – podpowiedziała znachorka. – Zapałki wezmę. Idź zaraz i przynieś. Ja posiedzę tu, w sadzie i nad drzewami się poużalam. – Poużalacie? – nie zrozumiała Franciszka. – Czemu chcecie się użalać? Zeszłego roku to takie plony były, że aż... Stara pokręciła głową. – Głupia jesteś, jak myślisz, że każdego roku urodzaj – pouczyła
surowo. – Teraz ledwo na palcach policzysz owoce. No, idźże wreszcie po te zapałki!
NATALIA
Ignaś Kalinowski od miesięcy chodził już do młynarzówny, ale nigdy i nigdzie nie widywano ich razem. Gdy czasem spotykali się w towarzystwie innych osób, udawali, że znają się niewiele i nie jest to bliska znajomość. – Po co mają plotkować – powtarzała Natalia Wudkiewicz. – Lepiej, żeby jak najdłużej ludzie o nas nie wiedzieli. Ignasiowi tak stan bardzo odpowiadał i z ochotą stosował się do zaleceń. Nie zastanawiał się też nad planami kochanki, nie wiedział nawet, czy jakieś miała. Wcale nie zawracał sobie tym głowy. Młynarzówna chciała, żeby przychodził, to nie odmawiał. Nie zastanawiał się również nad tym, co zrobi, gdy ona powie, żeby już więcej nie chce go widzieć. Najwyżej przestanie przychodzić. Atrakcyjność spotkań z Natalią szybko zresztą zmalała. Wizyty Ignasia Kalinowskiego w domu Wudkiewiczów stale miały taki sam przebieg. Zakradał się najczęściej o zmierzchu albo w nocy, rzadko spotykali się gdzie indziej. Dziewczyna czekała i pozwalała na wszystko, na co mu tylko przyszła ochota. Początkowe zainteresowanie w miarę upływu czasu wyraźnie osłabło. Owszem, zaspokojenie popędu, rozładowanie napięcia to ważne, ale czego ona chce naprawdę? Zauważył, że Natalia nie jest tak zainteresowana, jak początkowo sądził. Oddawała mu się, ale nie widział w tym ochoty i zadowolenia. Pamiętał, że gdy spotykał się kiedyś ze służącą, Rózia każde spotkanie przyjmowała z radością i śmiechem. Natalia szybko przestała się śmiać i cieszyć. Wyglądało tak, jak gdyby dawała mu swoje ciało, bo tego sobie życzył, ale sama niczego z tego nie miała. Czasem wydawało mu się nawet, że jest znudzona. – Co ty jesteś taka drewniana? – zapytał któregoś razu. – Tylko leżysz i nic nie robisz. – Co niby miałabym robić? – spytała obojętnie. – Leżę, żebyś brał, co
chcesz. – Ale nie widać, czy masz z tego przyjemność. – Mam – zapewniła. – Pewnie, że mam. Nie była jednak przekonująca. Początkowe napięcie spadło i Ignaś zaczął bywać u młynarzówny coraz rzadziej. Gdy długo nie zaglądał, Natalia pokazywała się gdzieś w pobliżu i wabiła go spojrzeniami albo gestami. Znowu więc szedł do młyna, a ona przez jakiś czas utwierdzała go w przekonaniu, że nie ma dla niej nic ważniejszego od spotkań z kochankiem. Nigdy jednak nie mógł być pewny jej nastrojów. Popadała z radości w smutek, albo zatapiała się we własnych myślach, do których nie dawała mu przystępu. – Nieważne – mówiła. – I tak nic nie poradzisz. Pewnego dnia ponury nastrój Natalii osiągnął stopień dotąd niespotykany. Siedziała na łóżku i patrzyła przed siebie poważnym, nieruchomym wzrokiem, a gdy wszedł, roześmiany i chętny, ledwo burknęła coś w odpowiedzi. – Stało się co? – zapytał. Nie odpowiedziała. Przysiadł na łóżku, całował ją, głaskał. Przyjmowała pieszczoty, ale wydawała się najeżona i niechętna. Poświęcił wiele uwagi i włożył wiele wysiłku, żeby zechciała zachowywać się tak, jak lubił. Położyła się, ale nie patrzyła na niego, a gdzieś w przestrzeń. – Co się stało? – powtórzył pytanie. – Przecież widzę, że coś cię gryzie. Milczała. Przyciągała go, potem nagle odpychała, by po chwili znowu przyciągać i przepraszać gestami. Ale nie wypowiedziała słowa, zamglonym wzrokiem spoglądając w kierunku ściany. Po miesiącach spotkań wiedział już, że próżno wypytywać o powody takiego zachowania, nic nie odpowie. Zwykle machał na to ręką. Kto zrozumie kobietę? Ma widać taki dzień, że muchy jej w nosie siedzą. Zrobił swoje i zadowolony położył się obok.
– Mogłabyś być bardziej życzliwa – zauważył. – Dawniej byłaś, teraz to tylko leżysz jak kłoda... Zaszlochała, a on zorientował się, że poczuła się urażona. – No, nie gniewaj się – pośpieszył z przeprosinami. – Tak mi się tylko powiedziało. Tymczasem jednak młynarzówna nadal płakała. Był to dziwny płacz – cichy, stłumiony, ale rozdzierający i bolesny. – Nie płacz – burknął marszcząc brwi. – Albo powiedz, co ci jest, albo przestań beczeć. Bo sobie pójdę. Wtedy się odezwała. – Pewnie – odezwała się, wierzchem dłoni wycierając oczy. – Najpierw zrobiłeś, co zrobiłeś, a teraz sobie pójdziesz. Ja zostanę z kłopotem sama. Próbowała dowiedzieć się, co ma na myśli, ale nie udzieliła wyjaśnień. Płakała i czekała, żeby sam się domyślił. Po jakimś czasie tak się stało. – Co? – zapytał. – Zaciążyłaś? Przecież mówiłaś, że nie zajdziesz w ciążę, bo wiesz, co i jak robić. Wzruszyła ramionami. Łzy wciąż płynęły. – Pewnie – mruknęła. – Zaraz mi powiesz, że to moja wina. – No nie – zaprzeczył niepewnie. – Nie twierdziłem, że twoja. Ale mówiłaś, że umiesz, to myślałem, że nie ma niebezpieczeństwa. – Mówiłam, może i mówiłam – zgodziła się. – Ale mogłeś bardziej uważać. – Ja? – zapytał oburzony, zrywając się z łóżka. – Zatem to ja zawiniłem?! Paradne! Płakała. Ignaś ubrał się z nachmurzoną twarzą. Myślał z pewnym żalem, że ich spotkania nie będą już takie jak dawniej, o ile w ogóle jeszcze jakieś będą. Ona ma pretensje, on nie poczuwał się do winy. – Mówiłaś, że nie muszę uważać – przypomniał. Wzruszyła ramionami. – Teraz sobie pójdziesz – powiedziała z pogardą. – Żadnej
odpowiedzialności brać na siebie nie zamierzasz. Ignaś Kalinowski wzruszył ramionami. – Nie wiem, czego ty właściwie chcesz, Natalia – powiedział rozdrażniony. – Raz mówisz tak, raz owak. Kto miałby to zrozumieć? Ja w każdym razie nie potrafię. Chcesz tu beczeć, to sobie becz, ale beze mnie. Nie będę siedział i wysłuchiwał babskich lamentów. Trzasnął drzwiami i poszedł. Natalia powoli wytarła oczy, usiadła na posłaniu. – Nic mi nie pomożesz? – rzuciła w przestrzeń. – To sama sobie muszę pomóc. *** Natalia Wudkiewicz przyszła do dworu około godziny dziewiątej. Była bardzo wystrojona i Franciszka zdziwiła się jej wyglądem, ponieważ nie był to dzień świąteczny. – Gdzie to się wybierasz tak ubrana jak przy niedzieli? – Na ważną rozmowę – odpowiedziała Natalia z uśmiechem. – Z twoim mężem. – Z Michałem? – zdumiała się Franciszka. – A co masz za interes? Ale Natalia nie chciała powiedzieć przed rozmową z panem Kalinowskim. Poprosiła, aby ją zapowiedzieć panu dziedzicowi. – Dobrze, zaraz zapytam, czy można mu przeszkodzić – zgodziła się Franciszka. Wymagało to od niej pewnego rodzaju odwagi. Kiedy pan Michał Kalinowski siedział nad dworskimi rachunkami, bardzo surowo zakazywał wszystkim, aby mu przerywano te czynności, które uważał za kłopotliwe i niewdzięczne. A tego dnia zaraz po śniadaniu zasiadł w swoim gabinecie do rachunków. Kiedy Franciszka niepewnie i nieśmiało zapukała do drzwi, słychać było jak mruczy niezadowolony, a gdy je otworzył, minę miał zniecierpliwioną. Ale rozpogodził się nieco, ujrzawszy żonę a nie matkę czy kogoś ze służby w jakiejś z pozoru pilnej, a w istocie mało ważnej sprawie.
Franciszka wiedziała, że w miarę pogodny nastrój męża jest wynikiem jej zachowania. Szybko się nauczyła to rozpoznawać. Gdy był zadowolony, wydawał się bardziej przystępny i serdeczniejszy. A w ostatnią noc nie miał powodów do narzekania, była tego pewna. – To ty? – spytał. – Stało się co? Franciszka uśmiechnęła się nieśmiało. – Przepraszam, Michale. Wiem, że jesteś bardzo zajęty, ale przyszła Natalia z młyna. Wudkiewicz. Chyba ma jakąś pilną sprawę. Obiecałam zapytać, czy chcesz z nią mówić teraz, czy ma przyjść kiedy indziej. Pan Michał westchnął. – A skąd wiesz, że to ważna sprawa? No, ale skoro już przyszła... – Dziękuję, Michale. Pan Kalinowski uśmiechnął się w odpowiedzi i mrugnął do żony porozumiewawczo. – Dobrze się dzisiaj wyspałem – oznajmił, poklepując ją po pośladku. Franciszka zawstydziła się i nic nie odpowiedziała. Zadowolona ze zgody męża, poszła zaraz po młynarzównę. Natalia czekała na werandzie, skubiąc warkocz, w który miała wpiętą czerwoną wstążkę. Akurat nadeszła Wacia Potocka, dama do towarzystwa pani Katarzyny i wdała się z dziewczyną w rozmowę. – Przeciągi są najgorsze – mówiła Wacia. – Zwłaszcza pod jesień, gdy pogoda jest taka zdradliwa. Jak człowieka zawieje, a nie daj Boże zgrzanego, to już koniec. Nigdy się nie wyleczy. Panna Natalia powinna bardziej uważać i nie nosić takich odkrytych części ciała. Tak łatwo o przeziębienie. – Och! – cicho zaśmiała się Wudkiewiczówna. – Ja jestem zdrowa. Sama młodość grzeje mnie od środka i nie boję się żadnych przeciągów. Inna osoba może poczułaby się urażona takimi słowami, nawiązującymi do zaawansowanego wieku panny Waci, ale ona nie znała się na żartach i wszystko traktowała bardzo poważnie. Zwłaszcza swoją misję pouczania i udzielania rozmaitych wskazówek i ostrzeżeń.
– Pewnie – panna Potocka jak zawsze miała na podorędziu pouczającą historyjkę. – Każdy młody tak mówi, bo młodym zdaje się, że są z żelaza albo i jakiego szlachetnego kruszcu. A tymczasem nic bardziej mylnego. Człowiek jest bardzo delikatny. Józia od Franczaków taka była ładna dziewczyna, a jak ją zawiało pewnego razu, to nie tylko zgięło ją wpół, ale też od razu zbrzydła. I włosy zaczęły jej wypadać dziwnie szybko. Jednego razu... Franciszka wyszła z domu i skinęła na Natalię. – Michał kazał przyprowadzić do gabinetu – powiadomiła. Dziewczyna chciała tam iść od razu, ale Wacia urażonym tonem zauważyła, że jeszcze nie skończyła swojej przypowieści. – Posłucham innym razem – przeprosiła uśmiechem młynarzówna. – Wacia takie straszne rzeczy opowiada, że jak której nie usłyszę do końca, może i nie będę stratna. – Pewnie – mruknęła z niezadowoleniem stara panna. – Młodzi wcale nie słuchają starszych i bardziej doświadczonych. A co z tego wynika? Płacz tylko potem, czarna rozpacz, a często i zgrzytanie zębów... Natalia szła już przez sień do pokojów pana dworu. Musiała być to dla niej rzeczywiście ważna rozmowa, bowiem Franciszka zauważyła, że swobodna zwykle młynarzówna jest spięta i zdenerwowana. Zanim weszła do gabinetu, nie tylko odchrząknęła, ale i przeżegnała się szybko. – Co ty robisz? – zdziwiła się Franciszka. – Stało się co złego? – Nie, nie – zapewniła szybko panna Wudkiewicz. – To tylko tak, w mojej osobistej intencji. Pan Michał odpowiedział na pukanie otwarciem drzwi. – Dzień dobry pannie Natalii – powitał życzliwym tonem. – Franciszka uprzedziła mnie, że jest jakaś pilna sprawa, zatem służę. Mam nadzieję, że ojciec czuje się lepiej... – Jakby lepiej – odpowiedziała Natalia. – To on mnie przysłał do pana Kalinowskiego prosić o radę i życzliwość... Pan Michał gestem zaprosił do gabinetu.
– Proszę. Jeśli tylko cokolwiek będę mógł poradzić, niechybnie to uczynię. Przymknął drzwi za Natalią, a Franciszka uśmiechnęła się do siebie z zadowoleniem. Widok Natalii, tej dumnej, wyniosłej zawsze Natalii Wudkiewicz, która od miesięcy zachowywała się zupełnie inaczej, skromniej i z pewnym szacunkiem dla Franciszki, nadal sprawiał jej przyjemność. Bycie żoną Michała Kalinowskiego miało niemało zalet. Natalia weszła do gabinetu, ciekawie rozglądając się wokoło, podziwiając solidne meble, książki na półkach, myśliwskie trofea na ścianach. Pan Michał uprzejmie wskazał gościowi krzesło, sam usiadł przy małym biurku i zapalił fajkę. – To chyba poważna sprawa – zachęcił. – Panna Natalia taka strojna i uroczysta... Młynarzówna odpowiedziała niepewnym uśmiechem. Sposób przekonania pana Kalinowskiego do swoich racji miała przemyślany i ułożony, ale gdy znalazła się w gabinecie, nagle cały ten plan gdzieś się ulotnił. – O ojcu chciałam mówić, panie dziedzicu – zapowiedziała. – Słucham. Czego sobie życzy pan Wudkiewicz? Uprzedzam jednak z góry, że jeśli zamierza mnie prosić o przełożenie raty dzierżawnej, obawiam się, że będę musiał odmówić... – Nie, nie – szybko zaprzeczyła Natalia. – Ojciec zapłaci ratę w terminie. Choroba nie pozwoliła mu ostatnio pracować tak jak dawniej, ale zgodził już pomocnika i niedługo nadrobimy straty. – To bardzo dobra wiadomość – przytaknął pan Michał. Natalia powoli odzyskiwała pewność siebie, w czym dużą rolę odgrywało życzliwe spojrzenie pana Kalinowskiego i jego żywe zainteresowanie losem młynarza. – W kwietniu upływa koniec dzierżawy – odezwała się po chwili. – Ojciec prosił spytać, czy pan dziedzic łaskawie przedłuży umowę na
następne lata. A także, jakie będą warunki, gdybyśmy mieli zostać przy Kalinówce. Pan Michał zapewnił natychmiast, że nie wyobraża sobie innego młynarza i oczywiście chętnie przedłuży Wudkiewiczowi dzierżawę. – Wizyta panny Natalii jest dla mnie bardzo przyjemna – powiedział. – Przyznam się, że martwiłem się, czy z powodu choroby pani ojca nie będę musiał szukać innego młynarza, a niełatwo byłoby znaleźć kogoś tak znającego się na swoim fachu i tak na wskroś uczciwego, jak pan Wudkiewicz. Natalia zaczerwieniła się, zadowolona z pochwały. – Ojciec zna łaskawość pana dziedzica i zawsze mówi o nim z wielkim szacunkiem – zapewniła. – Ja też dobrze wiem, ile panu dziedzicowi zawdzięczamy. Więc choć dotknęła go ta straszna choroba, jest zdecydowany dotrzymać wszystkich zobowiązań. Kazał mi o tym upewnić pana dziedzica. Zysk nie będzie teraz tak duży jak poprzednio, bo przecież pomocnicy kosztują, ale pan dziedzic może być spokojny o swoje dochody. Ojciec dobrze rozumie, co do niego należy. A ja jestem jego posłuszną córką. Zaciśniemy pasa i jakoś... Ton Natalii Wudkiewicz nagle zmienił się na smutny, co nie mogło ujść uwadze pana Michała. Odłożył fajkę i chrząknął niepewnie. – Nie myślałem o dużej podwyżce – wyjaśnił. – Liczyłem, że nowa umowa będzie na dotychczasowych warunkach, a dostanę więcej jakieś... czterdzieści rubli. To ledwie trzy ruble na miesiąc. – Zatem dziewięć rubli na kwartał? – spytała Natalia cichym głosem. – No, ostatecznie niechby było i osiem na kwartał – błysnął wspaniałomyślnością pan Kalinowski. Panna Natalia podniosła głowę, ale zaraz znowu ją opuściła. – Tak – powiedziała. – Wiedziałam, że można liczyć na łaskawość pana dziedzica. Tyle było jednak smutku w jej głosie, że zupełnie zaprzeczał on jej słowom. Pan Michał zmarszczył brwi.
– Widzę, że nie usłyszałem wszystkiego – zauważył z lekkim zniecierpliwieniem. – Czy jest coś, o czym powinienem wiedzieć? Zgodziłem się na przedłużenie dzierżawy, choć prawdę mówiąc, nie bez obaw, że będzie z tego korzyść. – Będą spłaty, to mogę zagwarantować – Natalia podniosła wzrok i spojrzała wprost w oczy dziedzica Kalinówki. – Znając pana życzliwość, powiem szczerze. Ojciec zapytał mnie, czy zgodzę się, aby naruszył moją sumę posagową. Cóż miałam odpowiedzieć? Przecież uczciwość, dotrzymywanie umów, to najważniejsze sprawy w prowadzeniu interesów i utrzymywaniu dobrych stosunków z sąsiadami, a już zwłaszcza dobrodziejami. Zatem zapewniam pana dziedzica, że nie będzie żadnych opóźnień w płatnościach. Zapadła cisza, pan Michał znowu sięgnął po fajkę i w milczeniu dłuższą chwilę ssał jej ustnik. – Sześć rubli na kwartał – odezwał się w końcu. – To najwięcej, ile mogę opuścić. Uśmiech podziękowania wypłynął na twarz panny Wudkiewicz. – Niech Bóg wynagrodzi dobroć panu dziedzicowi – szepnęła. Michał Kalinowski wstał i podał rękę. – Proszę powiadomić ojca, że w dowolnej dla niego chwili możemy podpisać umowę dalszej dzierżawy. Panna Natalia dygnęła z podziękowaniem, po czym skierowała się do wyjścia. Patrzył za nią zamyślony. Biedna dziewczyna, jej posag nie będzie się zwiększał, jeśli ojciec będzie musiał opłacać nie tylko dzierżawę, ale i pomocnika. Za rok, dwa z jej sumy zostanie co najwyżej trzecia część. Ale jest prawdopodobnie dość ładna, żeby znalazł się chętny kawaler. Daj jej, Boże. Natalia Wudkiewicz zatrzymała się z ręką na klamce. – Czy... – zapytała nagle. – Czy gdyby ojciec, nie daj Boże... Czy pan dziedzic wydzierżawi młyn mnie? Wiem, że kobieta w interesach to nie to
samo, co mężczyzna, ale mam przekonanie, że potrafiłabym sobie poradzić... Pan Kalinowski przytaknął. – Nie mam uprzedzenia do kobiet prowadzących interesy – oznajmił uspokajająco. – Ale trzeba mieć nadzieję, że panny ojciec niedługo wstanie. – Daj to Bóg – westchnęła Natalia. – Daj to Bóg! Pożegnała się, z uśmiechem i uprzejmym dygnięciem. A za drzwiami, gdy już wyszła na ganek, odetchnęła głośno. – Nie taki sprytny ten pan Kalinowski – mruknęła do siebie. – Wcale nie taki sprytny. Już ja sobie poradzę i z jednym, i z drugim. *** Franciszka widziała, jak młynarzówna wychodzi z dworu i zaciekawiona zatrzymała ją na podwórzu. – I co? – zapytała, nie mogąc powstrzymać ciekawości. Natalia spojrzała z powagą. – Twój mąż do naprawdę bardzo dobry człowiek – oświadczyła z uznaniem. – Zgodził się za bardzo nie podnosić opłaty dzierżawnej na młyn. Ciężko mi było prosić o taką przysługę, czułam się jak żebraczka, ale co robić, jak ojciec chory i nie wiadomo, czy zaraz nie zemrze. – Co ty pleciesz?! – oburzyła się młoda pani Kalinowska. – Tak nie wolno mówić! Natalia westchnęła. – Nie wolno? Łatwo ci mówić, Franka, jak masz to wszystko... – wzrokiem pokazała dwór. – A ja będę musiała z posagu brać, żeby do tego, teraz twojego, młyna dokładać... Franciszka złożyła ręce. – Nie chciałam tego! – oznajmiła. – Już ci mówiłam, że wcale tego nie chciałam. Tak jakoś się zrobiło i teraz czasem myślę, że to może z krzywdą dla innych się stało. Wzrok panny Wudkiewicz stwardniał, ona sama zesztywniała. Nagle stała się znowu dawną Natalią, dumną i wyniosłą.
– Masz mnie za głupią? – spytała niezadowolona. – Będziesz mi tu w oczy świecić swoją dobrocią? Naprawdę, wstydź się, Franka! *** Następnego dnia Natalia Wudkiewicz kupiła dużą ilość trutki na szkodniki. – To aż tak dużo potrzeba? – zdziwił się kupiec w sklepie z nasionami i sprzętem ogrodniczym w Zabłudowie. – Ojciec panienki jeden stoik kupował, a panienka aż trzy bierze? Natalia uśmiechnęła się w odpowiedzi. – Dobre plony to i szkodników więcej. Sklepikarz przymrużył oczy. – No tak – zgodził się. – Już tak świat urządzony, że jak czego Bóg da więcej, to i więcej na zmarnowanie idzie. Pan Wudkiewicz to był mój dobry klient. Oj, jaki dobry! Ja wiem, jak ze stałym klientem się obchodzić. Takiemu zawsze jakaś ulga przypada. To jak panna weźmie tej trucizny cztery słoiki, ja upust większy dam. – Cztery? – wykrzywiła usta Natalia. – A po co mi aż cztery? Sklepikarz uśmiechnął się uprzejmie. – Mówią, że teraz córka pana Wudkiewicza we młynie kieruje – zauważył. – A jak tak, to ona będzie mój stały klient. Ja chętnie zawsze usłużę, zawsze. Do nikogo innego nie trzeba chodzić, ja usłużę najlepiej. Młynarzówna prychnęła lekceważąco. – Palcem po wodzie pisane – zauważyła. – No, ale dobrze. Niechaj mi zapakuje te cztery słoiki, skoro ulgę mam. Zadowolony Żyd zakrzątnął się koło realizacji zamówienia. – Tylko niech panna od młynarz Wudkiewicz pamięta, żeby rękawiczek nie zdejmować, jak będzie słoiki otwierać – przypomniał. – To wielka trucizna i może jakie nieszczęście przytrafić się. – Przecież nie jestem dzieckiem – zauważyła młynarzówna. – Myśli, że zachorować chcę, albo i kogoś otruć?
Rozdział 4.
ZRANIONE DUSZE
PROPOZYCJA Wiosna 1912
Pewnego popołudnia powóz Zofii Waldeck z pędem zajechał przed werandę w Topolanach, chlapiąc wokoło błotem, ponieważ dzień był dżdżysty a ziemia rozmiękła. W taką pogodę nie spodziewano się nikogo, służba drzemała po kątach, a pan Jacek siedział w gabinecie nad rachunkami. Zanim mu dano znać o wizycie, pani Waldeck wbiegła po schodach, wtargnęła na werandę, wszędzie zostawiając ślady zabłoconych wysokich butów, była bowiem ubrana na męską modłę. – Co to znaczy?! – krzyczała z odległości. – Co to wszystko znaczy?! Pan Jacek odrzucił rachunki, sięgnął po marynarkę, założył ją, zapiął i dopiero wówczas wyszedł do gościa. – Pani Zofia! Witam serdecznie. Pani Waldeck, zaróżowiona z emocji, stała pośrodku werandy, trzymając w ręku list. Drogę musiała odbywać odkrytym powozem, bo jej strój był przemoczony, poznaczony grudkami błota, mokry piach miała na włosach i twarzy. – Jestem wstrząśnięta! – mówiła podniesionym głosem. – Po prostu przerażona! Nowacki ukłonił się. – Proszę wybaczyć moje zachowanie. Ale okoliczności są szczególne i dlatego pozwoliłem sobie... – Co się stało tej biednej dziewczynie?!– pani Zofia była bardzo zdenerwowana. – Proszę o wybaczenie – powtórzył pan Nowacki. – Justysia jest chora. Ośmieliłem się napisać do pani, gdyż tylko pani jedna może ją uratować. – Chora? – zdziwiła się kobieta. – Jak to chora? Na co? I w jaki sposób ja miałabym jej pomóc? Nowacki gestem wezwał służącą. – Wiera zabierze pani płaszcz – powiedział spokojnym tonem. –
Pokaże, gdzie może pani hm... odświeżyć się, a następnie poda obiad... Pani Zofia tupnęła nogą, resztki błota z jej buta opadły na wyszorowane deski werandy. – Nie ruszę się stąd bez wyjaśnienia! – uprzedziła. – W jakie tarapaty się wpakowała tym razem?! Zaraz padnę tu trupem! – Jeszcze raz proszę o wyrozumiałość za ten alarmistyczny ton – Nowacki ucałował ręce gościa. – Zaraz wszystko wyjaśnię. Pani Waldeck uspokajała się, widząc opanowanie gospodarza, co oznaczało, że sytuacja nie jest tragiczna. – Właśnie przyjechałam z Warszawy – opowiadała. – Wchodzę do domu, a tu list od pana. Ucieszyłam się, ponieważ Justysia pisała dość dawno, więc myślałam, że są jakieś nowe wiadomości, że nareszcie przyjeżdża do domu, bo stęskniłam się za nią okropnie. A tu takie rzeczy! Omal nie zemdlałam! – Justysia jest w szpitalu – wyjaśnił pan Nowacki. – Dokładniej, w sanatorium, gdzie ją umieściłem po wypisaniu ze szpitala. Teraz musi jechać na kurację do Wiednia. Zamierzam błagać panią, żeby zechciała jej towarzyszyć. Pani Waldeck stanęła jak zamurowana. – Co takiego? – Na kurację – powtórzył pan Nowacki. – Do sławnego wiedeńskiego profesora. Ale przecież nie puszczę jej samej. Ja jechać nie mogę, nie mogę zostawić gospodarstwa na dłuższy czas. Ale może pani zechciałaby jej towarzyszyć, zaopiekować się, pomóc? Zofia Waldeck patrzyła na rozmówcę, jakby był niespełna rozumu. – Mam jechać do Wiednia? – zapytała podniesionym głosem. – Na dłuższy czas? – Na mój koszt oczywiście – szybko zapewnił Nowacki. – Błagam, proszę nie odmawiać. Pani Zofia prychnęła niecierpliwie. – Nadal nie rozumiem, o co chodzi. Może jednak zechciałby pan
opowiedzieć mi wszystko od początku. Inaczej nie dojdziemy do ładu. – Oczywiście – skwapliwie odpowiedział Nowacki. – Ale obawiam się, że to dłuższa opowieść. Dlatego kazałem nakrywać do obiadu. Pani Waldeck uśmiechnęła się w odpowiedzi i skinęła na pokojówkę, że może wziąć jej płaszcz. – Był pan pewny mojej zgody? – spytała domyślnie. – Proszę jednak mnie przekonać, że rzeczywiście chodzi o dobro Justysi. *** Rozmowa pana Nowackiego z Zofią Waldeck ciągnęła się długo w noc. Pan Jacek szczegółowo opowiadał o ostatnich miesiącach w życiu Justyny, siedząc naprzeciw gościa, od którego oczekiwał zrozumienia i współczucia. – Tego, co przeżywałem, nie spisać na wołowej skórze – powtarzał. Pani Zofia słuchała bardzo uważnie, mało jadła. Czasem zadawała dodatkowe pytania, nierzadko nieco podchwytliwe, jak gdyby obawiała się, że pan Nowacki nie mówi jej wszystkiego. Miała rację. Pan Jacek nie przekazał wielu szczegółów. Jego opowieść różniła się od tego, co zdarzyło się naprawdę. A sprawy Justyny były bardzo skomplikowane.
KŁOPOTY PANA JACKA
Kłopoty pana Nowackiego zaczęły się jeszcze latem poprzedniego roku, kiedy otrzymał trzeci list od przebywającej w Kownie córki. Pan Jacek wówczas omal nie zemdlał. Serce zaczęło mu bić w szalonym rytmie, krew pulsować w skroniach. Gdyby nie to, że pokojówka Wiera była akurat w pobliżu z kroplami uspokajającymi, tknęłaby go niewątpliwie apopleksja. – Czy złe wiadomości, wielmożny panie? – spytała, podając krople na łyżeczce cukru. Pan Jacek zażył lekarstwo, zgniatając list w ręku. – Niedobre – potwierdził. – Pewnie od panienki – domyśliła się pokojówka. – Panienka nie myśli o zdrowiu ojca... Wiera Golanko pracowała w Topolanach od roku i cieszyła się dużym zaufaniem pana Nowackiego. Była wysoka i bardzo zgrabna, czego nie ukrywała nawet szara i prosta w kroju sukienka. Tylko wówczas, gdy we dworze bawili goście, Wiera nosiła biały, wykrochmalony fartuszek i mały czepek na brązowych włosach. – Czy przygotować kąpiel, wielmożny panie? Nowacki siedział zgarbiony, czekał aż lekarstwo zacznie działać. – Nie, dziękuję. Zaraz mi przejdzie... Cierpiał na wrzody żołądka i w stanach zaostrzenia choroby gorące kąpiele najskuteczniej łagodziły ból. – Już myślałem, że jest dobrze – odezwał się z westchnieniem. – Tymczasem czuję się fatalnie. Wiera przyglądała się panu badawczo, oceniając jego samopoczucie. – Wielmożny pan za bardzo pobłaża panience – odezwała się tonem, który świadczył, że bywa dopuszczana do rodzinnych tajemnic. – Sam zajęty pracą ponad miarę, a panienka ciągle pod opieką innych. Co ona ma z ojca? Pan woli prowadzić cudze majątki, zamiast zająć się własnymi
sprawami. Nowacki skinął głową. – Masz rację. Potrzebna mi ta dzierżawa Rafałówki jak dziura w moście... Wiera wyjęła z kredensu butelkę z ciemnego szkła, nalała z niej do kieliszka odrobinę nalewki na kasztanach. – Proszę wypić. Ale tylko jedną porcję. Pan Jacek zażył lekarstwo, odstawił kieliszek na tacę, którą pokojówka trzymała w rękach. – Pomaga – pochwalił. – Ale czasem bywają takie dni, że wypiłbym wszystko. – Nie wolno – przypomniała. – Jutro rano trzeba jechać do tartaku w Świnobrodzie. – Pamiętam, pamiętam. We wsi mówiono, że Wiera Golanko jest kochanką pana Nowackiego, ale to niezupełnie tak wyglądało. Pokojówka w Topolanach, choć dobrze znała jego ciało, nadal była dziewicą. Pracując we dworze zbierała na posag, a część tej sumy pochodziła z dodatkowego zarobku, który jakiś czas temu umożliwił jej pan Nowacki. Zamierzała w następnym roku wyjść za mąż, a należała do osób starannie układających wszystko – serwetki i sztućce, prześcieradła, plan dnia, plan roku, plan życia. Do uzyskania wyznaczonej sumy brakowało jej ośmiu miesięcy. – Słusznie mnie krytykujesz – odezwał się pan Jacek. – Jako ojciec nie odniosłem wielkich sukcesów. Ruchem głowy wskazał zmięty list od córki. – Nie wiem, co się dzieje – poskarżył się. – Poprzednio pisała, że jest jakiś mężczyzna. Nie narzeczony. Znajomy, przewodnik po Kownie, towarzysz spacerów. A teraz pisze... teraz pisze, że będzie miała dziecko. Rozłożył ręce bezradnym gestem. – Rozumiesz? Będzie miała dziecko, a ja nawet nie wiem, z kim! Wiera była bystrą dziewczyną.
– Czy bez ślubu? – zapytała. Mężczyzna potwierdził gestem, jego ramiona zadrżały od tłumionego płaczu. Pokojówka podeszła, delikatnym ruchem objęła głowę starszego pana i przytuliła ją do siebie. Posiadanie wnuka, a jeszcze lepiej wnuczki, od dawna było marzeniem pana Jacka. Jedyna córka dawała na to niewielką nadzieję, teraz nadzieja ta miałaby się spełnić nie tak, jak pragnął. Pan Nowacki szlochał dłuższą chwilę z twarzą przytuloną do łona pokojówki. Trzymała go za głowę cierpliwie, łagodnie, uspokajająco. Nie drgnęła, gdy wyciągnął ramiona i objął ją wpół. – Jesteś jak balsam – odezwał się po pewnym czasie. – Działasz jak najlepsze lekarstwo... Wiera przelotnie musnęła pracodawcę po włosach. – Powinien pan wcześniej się położyć – powiedziała. – Przygotuję łóżko. Opuścił ręce, spojrzał w górę, na twarz dziewczyny. – Racja – zgodził się. – Przygotuj. A potem przyjdź mnie pomasować. Wiera cofnęła się o pół kroku. – Proszę wybaczyć, wielmożny panie. Dziś jest dopiero czwartek, trzeba poczekać do jutra. Masaż wypada w piątek. Jacek Nowacki westchnął z rozczarowaniem. – Nie zrobisz wyjątku? – zapytał z prośbą w oczach. – Jednego malutkiego wyjątku? Wiera Golanko odpowiedziała bez uśmiechu. – Nigdy nie robię wyjątków, wielmożny panie. To zaburza ustalony porządek. A pan życzył sobie, żeby w domu zawsze był porządek. Pan Jacek zgodził się w milczeniu. W uporządkowanym świecie Wiery nie było miejsca na improwizację. – Proszę się położyć. Sen pomaga na kłopoty. Rano wielmożny pan zobaczy wszystko w lepszym świetle. *** Pan Jacek wstał pogodny i zdecydowany. Po wczorajszych
wątpliwościach nie było śladu. – Spakuj mnie – powiedział do pokojówki. – Postanowiłem pojechać do Kowna i na miejscu rozeznać się w sytuacji. Pani Jabłczykowska nie raczyła mnie zawiadomić o tym, co powinienem wiedzieć, więc sam się rozejrzę. Wiera uśmiechnęła się porozumiewawczo. – Noc przynosi dobrą radę – stwierdziła sentencjonalnie. – Które walizy pan zabierze? – Tylko tę dużą brązową. Wrócę za kilka dni. Podjąwszy decyzję pan Jacek rzeczywiście poczuł się znacznie lepiej. Z apetytem zjadł śniadanie i kazał zaprzęgać za kwadrans. Miał jechać do tartaku Hasbacha, obstalować duże zamówienie. Zanim jednak wyruszył, pojawił się posłaniec z depeszą. – Pilna wiadomość, wielmożny panie! – wołał kurier, zeskakując z roweru. – Błyskawiczna! Ledwo wczoraj nadeszła! Pan Jacek podpisał odbiór, wręczył listonoszowi kilka kopiejek za fatygę, po czym wziął telegram, ale go nie czytał, przez chwilę obracając w rękach. – Czy pan nie otworzy? – spytała pokojówka Wiera. Nowacki włożył kartkę do kieszeni. – Nie teraz – odpowiedział. – Nie jestem przygotowany na kolejne niedobre wiadomości. Wsiadł do powozu i skierował się do tartaku w Świnobrodzie. Ale nie ujechał daleko. Dwie wiorsty od Topolan nie wytrzymał, otworzył telegram, a przeczytawszy zawrócił i w szalonym pędzie wrócił do domu. – Wiera! – krzyczał z daleka. – Jestem spakowany? Pospiesz się, wyjeżdżam natychmiast! Pół godziny później stangret Makary wiózł go na stację kolejową w Żedni. Pokojówka Wiera Golanko, porządkując ubrania po wyjeździe pana Jacka, znalazła w kieszeni marynarki depeszę, która skłoniła go
do nagłego wyjazdu. Pani Jabłczykowska pisała z Kowna, żeby pan Nowacki pofatygował się jak najszybciej, ponieważ jego córkę zamknięto w szpitalu. Dla wariatów. *** Na stacji w Landwerowie, niedaleko Wilna, gdzie z Kolei Petersburskiej należało przesiąść się na Kolej Kowieńską, pan Jacek Nowacki z trudem znalazł miejsce w dworcowej restauracji. Ostatni stolik, w kącie obok drzewka palmowego, kierownik sali wskazał mu dopiero na widok trzyrublowego banknotu. Pan Nowacki usiadł, zamówił herbatę i wydał kolejnego rubla, żeby ją podano natychmiast. Miał wprawdzie ponad dwie godziny do pociągu, ale był zniecierpliwiony i zły. Niepokój o los córki nie opuszczał go ani na chwilę, tym silniejszy, bo pan Jacek przedwcześnie uwierzył, że kłopoty z osobowością Justyny więcej się nie powtórzą. Kelner podał nakrycie i przyniósł mały samowar z wrzątkiem, z ukłonem pytając, czym jeszcze może służyć. – Kieliszek koniaku – zaordynował Nowacki. – Albo lepiej dwa. Poczekalnię wypełniał tłum złożony z tak zwanego lepszego towarzystwa – panie w toaletach, panowie we frakach. Rozmawiano przyciszonymi głosami, śmiano się dyskretnie. Powiewały pióra przy damskich kapeluszach, męskie laski drgały w takt muzycznych przebojów, wygrywanych przez dwóch skrzypków, na zmianę lub w duecie. – Wielmożny pan pozwoli nasze menu? – zapytał kelner, wskazując na kartę dań. Pochylił się lekko, aby ją położyć na stoliku. Przechodzący tuż za nim młody mężczyzna z samowarem, z wieku sądząc zapewne pomocnik kelnera, zaczepił o coś butem, zachwiał się i jedną ręką oparł się o plecy pochylonego kolegi. Nie utrzymał równowagi, wypuścił samowar. Wrzątek chlusnął na stół obok, naczynie z głośnym brzękiem spadło na podłogę. Na chwilę zapanowała cisza, wszystkie oczy zwróciły się w kierunku
nieszczęśnika. Gość przy stoliku, elegancki mężczyzna w średnim wieku, z przystrzyżoną bródką, zerwał się ze swojego miejsca w ostatniej chwili ratując się przed oparzeniem i przeklinając głośno po niemiecku. Starszy kelner natychmiast ocenił sytuację. Wyprostował się, palnął pomocnika w łeb otwartą dłonią i kątem ust zapowiedział, co mu wyrwie, jak tylko znajdą się na zapleczu. Kłaniał się przed przestraszonym gościem i przed wszystkimi w sali, przepraszał uniżonymi słowami za zamieszanie i kłopot. Nadbiegła dodatkowa obsługa. Błyskawicznie zabrano naczynia, zerwano mokre obrusy, próbując uspokoić klienta. Mężczyzna, oburzony tak nieostrożnym potraktowaniem, już nieco ochłonął i domagał nowego miejsca, bo jego krzesło było przemoczone. Starszy kelner rozejrzał się bezradnie i próbował wytłumaczyć, że wszystkie są zajęte, ale za chwilę, gdy odjedzie pociąg do Baranowicz, zapewne część się zwolni i wtedy gość będzie mógł siąść, a naturalnie rachunek nie wyniesie ani kopiejki. Jacek Nowacki trącił kelnera. – Powiedz temu Niemcowi, że tymczasem może zaczekać przy moim stoliku. Kelner przedstawił propozycję, pan z siwą bródką uprzejmie ukłonił się w stronę Nowackiego, który uśmiechnął się i uczynił dłonią zachęcający gest. Niemiec odpowiedział ukłonem, po czym podszedł do stolika. – Bardzo pan uprzejmy, dziękuję. – Proszę nie wyciągać z tego zdarzenia ogólnych wniosków – odpowiedział pan Jacek po niemiecku. – Takie rzeczy zdarzają się nie tylko w Rosji. Gość uśmiechnął się z ulgą na dźwięk niemieckiego, wyprostował się i przedstawił: – Pan pozwoli się zaprezentować. Jestem doktor Freud. Wizytówkę położył na brzegu stołu. Jacek Nowacki wstał, odkłonił się,
wymienił swoje nazwisko, dodał wizytówkę. – Proszę siadać, doktorze. Na pewno się pomieścimy. Tamten zajął miejsce, kelnerzy podbiegli już z filiżanką, spodeczkami, łyżeczkami. – Właściwie profesor Freud – poprawił Niemiec i uśmiechnął się przepraszająco. – Świeżo otrzymałem ten tytuł, jeszcze się nie przyzwyczaiłem... Pan Jacek sam nalał esencji z czajniczka do filiżanki, podsunął naczynie pod kranik z wrzątkiem. – Zatem, panie profesorze, pozwoli pan? Freud wyglądał na uczonego. Miał około pięćdziesięciu lat. Jego spojrzenie, uważne i przenikliwe, pogłębiały wyraźne i głębokie zmarszczki w kącikach brązowych oczu. – Proszę skosztować konfitur do herbaty – zachęcił pan Nowacki, pokazując na miseczkę na stoliku. – Co kraj, to obyczaj. U was, w Niemczech, nie ma chyba takiej praktyki. – Jestem Austriakiem – wyjaśnił gość. – Z Wiednia. Z konfiturami, mówi pan? Chętnie spróbuję. Eksperymenty, można powiedzieć, to moje najważniejsze hobby. Spędzili obaj miłe półtorej godziny na kosztowaniu herbaty, koniaku oraz towarzyskiej pogawędce. – Uprzejmie dziękuję, panie Nowaki – uśmiechnął się uczony przy pożegnaniu. – Jestem w Rosji pierwszy raz, czułem się nieco zagubiony. Ale tylko do chwili spotkania z panem. – Nowacki – łagodnie poprawił pan Jacek i przeliterował. – Nowazchy. Dokładniej, von Nowazchy. – Ach, tak – uśmiechnął się profesor. – Zapamiętam. Gdyby był pan w Wiedniu, proszę mnie odwiedzić. Obiecuję zająć się panem nie gorzej niż pan mną. *** Jacek Nowacki dotarł do Kowna pod wieczór. Na dworcu kolejowym
wziął fiakra i kazał się zawieźć do domu państwa Jabłczykowskich przy placu katedralnym. Spotkanie z doktorem Freudem oderwało na chwilę jego myśli od rzeczywistości, ale teraz trzeba było do niej wrócić. Pan Jacek zapłacił za kurs, wyskoczył z dorożki. Mimo niezbyt późnej pory, brama domu okazała się zamknięta. Na dźwięk dzwonka po drugiej stronie ukazał się stróż, który uważnie zlustrował gościa przez kratki w masywnych wrotach na podwórze kamienicy. – A wielmożny pan w jakiej sprawie? – Otwieraj! Ja do pani Jabłczykowskiej. Stróż nie ruszył się z miejsca. – Pani Jabłczykowska nikogo nie przyjmuje. – Mnie przyjmie. Przyjechałem specjalnie. Idź i powiedz, że przyjechał pan Nowacki z Topolan. Stróż wzruszył ramionami. – Pójść mogę – zauważył flegmatycznie. – Ale nic z tego nie wyniknie, nawet jeśli pan zapłaci za fatygę. Pan Jacek by zmęczony i zdenerwowany. – Nie filozofuj! – pouczył stróża. – Tylko idź i mnie zapowiedz. Stary odczekał chwilę, aż Nowacki wręczy mu monetę i poszedł powoli, szurając nogami. Pan Jacek nerwowo bębnił palcami o zamkniętą bramę. Czekał kilka minut, aż wreszcie tamten wrócił. – No mówiłem, że pani Jabłczykowska nikogo nie przyjmuje – zamruczał. – Coś źle powtórzyłeś – denerwował się Nowacki i chciał podać wizytówkę. – Idź jeszcze raz. Stróż nie otworzył bramy, ale pokazał przez kratki jakiś papier. – Wiadomość mam – oznajmił. – Dawaj.
Kosztowało dwadzieścia kopiejek. Pan Jacek trzęsącymi się rękami chwycił kartkę, rozwinął ją i przeczytał – „Szpital św. Magdaleny”. Nic więcej. Żadnego wyjaśnienia, żadnego podpisu. – Nie rozumiem – westchnął Nowacki. – Czemu pani Jabłczykowska nie chce się ze mną zobaczyć? Przecież płaciłem jej regularnie. Stróż głośno pociągnął nosem. – Panie! – powiedział. – Co się tu wyprawiało! Awantura na całe miasto! Nic dziwnego, że pani Jabłczykowska nikogo nie chce oglądać ani z nikim gadać! Pan Jacek próbował dowiedzieć się więcej. – Co takiego? Mówiłem, że jestem przyjezdny, nie wiem, o czym mówicie, człowieku. Stróż zbliżył się do bramy. Widać było, że chętnie opowiedziałby szczegółowo, ale ktoś wydał mu polecenie, żeby nie gadał za wiele. Obejrzał się, po czym wyjaśnił cichym głosem: – Straszna awantura, proszę pana! Skandal! Policja przyjechała, pogotowie ratunkowe i jeszcze inni. W końcu złapali ją i zawieźli do szpitala dla wariatów. – Ale co się stało? – warknął pan Nowacki. – Nadal nie wiem, co się tu wydarzyło. Stróż pokiwał głową. – Biedny pan, proszę pana – zauważył ze współczuciem. – Taka córka to wielki kłopot... Nowacki wiedział, że mowa o Justynie, ale ciągle nie rozumiał, z jakich powodów trafiła do szpitala, zapewne świętej Magdaleny właśnie. – Naprawę pan nie wie? – upewnił się stróż. – Nie słyszał pan, co wyprawiała ta panna? – Wyprawiała? Nie wiem, co takiego zrobiła. Stróż nakreślił kółko na skroni. – Musiało jej porządnie przekręcić się w głowie. A co robiła? Goło biegała po mieście! Pan jej tego chyba nie nauczył?
SZPITAL ŚW. MAGDALENY
Szpital
świętej Magdaleny zajmował kilka ponurych, szarych
budynków poklasztornych otoczonych wysokim murem. Gdy pan Nowacki minął bramę i wszedł na dziedziniec, skierowano go do małego domku po lewej stronie, gdzie mieściła się administracja zakładu. Tu urzędował doktor Wieremiejew, dyrektor szpitala. Parterowy budynek z czerwonej cegły połączono z jednym z trzech skrzydeł, długich i wysokich na dwa piętra. Jacek Nowacki widział kraty we wszystkich oknach, w niektórych tłoczyły się osoby w jednakowych szarych koszulach. Stały nieruchomo, inne zaś kucały lub dziwacznie wisiały na kratach. Pan Jacek zacisnął zęby. Miał nadzieję, że jego córka przebywa w lepszych warunkach. Dwaj mężczyźni, słudzy czy pielęgniarze, idący na ukos przez plac, prowadzili kogoś zawiniętego w kaftan bezpieczeństwa, długie rękawy były zawiązane z tyłu, unieruchamiając ramiona. Pan Jacek nie widział, czy to mężczyzna, czy kobieta, ale zobaczył, że istota ta idzie nadzwyczaj chętnie, podskakuje wesoło, mruczy półgłosem jakąś piosenkę. – To wariat – pomyślał Nowacki. – Tylko szaleniec potrafi cieszyć się w takich okolicznościach. Wewnątrz domku, w pomieszczeniu, które było poczekalnią przed gabinetem dyrektora, przy stoliku siedziała Klara, zażywna siostra zakonna w szarym habicie i białym kornecie na głowie. Sprawnie posługując się drewnianymi liczydłami, zapisywała swoje obliczenia w książce buchalteryjnej. – Muszę się dowiedzieć! – zawołał Jacek Nowacki. – Chodzi o moją córkę. Gdzieś tu jest, a ja nie wiem, z jakiego powodu. Siostra zapytała o nazwisko pacjentki, a usłyszawszy je, wycedziła przez zęby: – Ach, to ten przypadek...
Pan Jacek poczuł, jak ciarki przechodzą mu po grzbiecie. Ten przypadek? Cóż to znaczy, na Boga?! – Chcę mówić z dyrektorem szpitala – zażądał. – Natychmiast. Proszę mnie zameldować. Siostra nie straciła spokoju. – Pan doktor Wieremiejew jest dziś bardzo zajęty, proszę pana. Oprowadza gościa, znanego profesora z zagranicy. To światowa sława, jego wizyta to wielki zaszczyt dla naszego zakładu. Obawiam się, że pan dyrektor nie znajdzie dla pana czasu. Może dopiero jutro... – Jutro?! – wykrzyknął Nowacki. – Do jutra ja sam oszaleję! Przecież ja muszę coś wiedzieć. Chodzi o moją córkę! Rozumie siostra, co mówię? O moją córkę! Urywanymi zdaniami przedstawił swoją historię – jak dostał niespodziewany telegram, jak jechał do Kowna cały w nerwach i niepokoju, jak na miejscu zamieszkania córki nie mógł się niczego dowiedzieć. – Rozumiem – powiedziała zakonnica, nie okazując emocji. – Powinien pan pomówić z lekarzem dyżurnym. On udzieli panu koniecznych informacji. Zaraz ktoś pana zaprowadzi. Nacisnęła przycisk dzwonka i po chwili pojawił się barczysty, ponury pielęgniarz. – Zaprowadź pana na oddział A – poleciła siostra. – Pan chce zobaczyć się z doktorem Pluszczem. Pielęgniarz kiwnął głową, a następnie ręką, co miało znaczyć, że Nowacki ma iść za nim. W milczeniu przeszli przez plac, kierując się do okutych drzwi w drugim skrzydle. Pan Jacek zauważył, że wszędzie bardzo dokładnie pilnowano, aby nikt obcy nie dostał się do środka, a także, aby chorzy nie opuszczali przydzielonych sobie pomieszczeń. Uniemożliwiała im to krata, zamykająca korytarz długi przez cały budynek, a solidne drzwi do wszystkich pomieszczeń były zamknięte bez wyjątku. Zanim pozwolono
gościowi wejść do pierwszego po lewej stronie, pielęgniarz otworzył je wyjętym z kieszeni kluczem. Drzwi nie miały klamek, okna wychodzące na podwórze w połowie wysokości zamurowano, nie przecisnęłoby się przez nie nawet małe dziecko. Grube mury tłumiły odgłosy, słychać było jednak zza niektórych dziwne głosy – pojękiwania, regularne stukanie, gdzieś niedaleko także głos naśladujący kurę obwieszczającą światu zniesienie jajka. Któreś drzwi otworzyły się, wyszły zza nich dwie zakonnice, w podobnych jak siostra Klara habitach i dużych białych kornetach. Gabinet doktora Pluszcza okazał się niewielkim pomieszczeniem, ze stołem, krzesłami i leżanką za płóciennym parawanem. W kącie stała jeszcze niewysoka szafka, obok blaszana spluwaczka. Sam doktor, młody rudzielec w okularkach o malutkich szkłach, siedział przy stoliku i pisał. Drewniana obsadka stalówki była poobgryzana. – Co tam? – zapytał nie odwracając się. – Gość, panie doktorze – zameldował pielęgniarz. – Siostra Klara przysłała. Czy mam zaczekać? Medyk spokojnie podniósł się, wyciągnął rękę i przedstawił. – Witam pana. Zapewne w odwiedziny do chorego? Chyba pierwszy raz u nas? Pan Jacek Nowacki przytaknął i powiedział, co go sprowadza. W żołądku czuł tak silny ucisk, że z trudem wydobywał słowa. – Moja córka, Justyna, jest tutaj. Podobno na ulicy... na ulicy... Doktor podniósł palec. – Chwileczkę. Energicznie podszedł do szafki w kącie, otworzył ją wyjętym z kieszeni kluczem wydobył na zewnątrz szklane naczynie. – Proszę wypić! – polecił Nowackiemu. Pan Jacek zawahał się. – To nie ja jestem chory – powiedział. – Przyszedłem tu w sprawie
mojej córki. – Rozumiem – doktor Pluszcz wyjął zegarek z kieszeni, a gestem drugiej ręki przynaglił. – Proszę wypić! Nowacki niepewnie podniósł naczynie, powąchał, po czym umoczył usta. Płyn miał silny zapach i smak alkoholu. – Proszę do końca – lekarz stale zerkał na tarczę zegarka. – Jednym haustem, bardzo proszę. Znakomicie! A teraz proszę policzyć do dziesięciu. Powoli, jeśli łaska. – Ale... – próbował protestować pan Nowacki. – Proszę liczyć! – doktor ponaglał gestami. Nowacki liczył, czując jak spirytus zaczyna krążyć mu w żyłach. Ucisk w żołądku nieco się zmniejszył. – Przyszedłem, ponieważ chciałem się dowiedzieć... – zaczął po raz kolejny pan Jacek. Doktor stał naprzeciw, trzymając naczynie w jednej ręce, a zegarek w drugiej. – Co pan czuje? – zapytał. – Prawda, że wewnętrzny ból ustąpił? – Tak – potwierdził Nowacki. – Trochę ustąpił. Jednakże... Doktor zakręcił się po pomieszczeniu, zamknął naczynie w szafce, a także i ją samą, szybko przyskoczył do stolika i chwycił w dłoń drewnianą obsadkę. – Pozwoli pan, że to zanotuję? Spojrzał na zegarek i napisał kilka linijek. – Prowadzę pewne badania – wyjaśnił. – Proszę wybaczyć, że potraktowałem pana tak obcesowo, ale istotą tego eksperymentu jest, aby badani nie wiedzieli, na czym będzie polegał. Badam mianowicie wpływ pewnych środków na stan nerwów, najogólniej mówiąc. Nie chcę zanudzać pana szczegółami... Odłożył obsadkę, pobrudzone atramentem palce wytarł kawałkiem bibuły, śliniąc je przy tym, by barwnik łatwiej schodził. – Słucham pana – uśmiechnął się zachęcająco.
– Moja córka – powtórzył pan Jacek. – Justyna Nowacka. Niedawno przywieziono ją do szpitala, ponieważ podobno... podobno... Zawahał się, jak opisać zachowanie Justyny, o którym tylko słyszał, ale doktor nie potrzebował dalszej podpowiedzi. – Pamiętam oczywiście. Zbulwersowała pana, co? Nie dziwię się. – Nic o tym nie wiem – sprostował Nowacki. – Mieszka z ciotką, moją daleką krewną, do której przyjechała tylko na pewien czas. Ta pani przysłała mi telegram, więc szybko się zjawiłem, choć to daleko. Chciałbym się dowiedzieć, w jakim jest stanie moja córka i na czym polega jej schorzenie. Doktor Pluszcz odchylił się w krześle, przymknął oczy. – W stanie bardzo dobrym – powiedział. – Ale na czym polega schorzenie, to już bardziej złożona sprawa... – Czy mogę ją zobaczyć? – pan Jacek miał niewielką nadzieję, toteż zaskoczyła go odpowiedź doktora. – Naturalnie. Choćby w tej chwili. Doktor Pluszcz skinął na oczekującego pielęgniarza. – Nie będziesz potrzebny. To tylko A1. Tamten skłonił się i wyszedł, a doktor uśmiechnął się do gościa. – Tak określamy niektóre nasze przypadki. Włożył do kieszeni marynarki notes i ołówek. – Pan jest przygotowany, jak rozumiem, że tutaj nie salon mody. Uprzedzam, ponieważ zdarza się, że odwiedzający hm... doznają pewnego zaskoczenia. Im się zdaje, że szpital to elegancki kurort albo modne uzdrowisko. – Jestem przygotowany – zapewnił Nowacki. Mimo tego oświadczenia, drżały w nim wszelkie nerwy i mięśnie. Nie wiedział, co zobaczy i bał się w jakim stanie znajdzie córkę. Wyszli z pokoju, doktor zamknął za sobą drzwi na klucz. Prowadził pustym korytarzem. Gdzieś na końcu ktoś w długiej do kostek koszuli mył posadzkę.
Zatrzymali się przed jednymi z licznych drzwi, niegdyś za nimi mieściły się prawdopodobnie klasztorne cele. Doktor sprawdził numer wypisany na framudze, porównał go z tym, jaki miał w notesie, po czym otworzył zamek uniwersalnym kluczem. Pomalowane przyszarzałym wapnem pomieszczenie było niewielkie, z jednym oknem zamurowanym do połowy, wychodzącym na wewnętrzny dziedziniec. Umeblowanie składało się z prostego łóżka, ławki do siedzenia i kubła w kącie. – No – odezwał się doktor wesołym tonem. – Jak się dziś czujemy? Pacjentka siedziała na ławce. Miała na sobie długą płócienną koszulę oraz drewniane chodaki. Koszula była bardzo obszerna, postrzępiona na dole i na końcach rękawów. Ubranie skrywało osobę, w której pan Jacek nie od razu rozpoznał swoją córkę. Ktoś obciął jej włosy, przez co głowa miała kształt lekko nieregularny, zupełnie inny niż pan Jacek pamiętał. Krótkie włosy obnażyły niedoskonałości urody Justyny – zbyt szerokie usta i piegowatą cerę. Jej twarz, zacięta, pochmurna, wydawała się nieobecna, dziewczyna zdawała się bardzo głęboko zatopiona w myślach. Dopiero po długiej chwili patrzenia na przybyłych w jej oku błysnęło zrozumienie. Gwałtownie się wyprostowała. – Papa! Zerwała się z miejsca i przyskoczyła do ojca. – Dziecko! – jęknął pan Nowacki. – Co oni z tobą zrobili! Rozpłakali się oboje, obejmowali, ściskali. Doktor Pluszcz stał obok z notesem w ręku i co jakiś czas coś w nim zapisywał. – To spisek! – płakała Justyna. – Nie wiem, jak to się stało, ale to spisek. Nagle obudziłam się w tym dziwnym pomieszczeniu. Czy to więzienie? Czemu jestem w więzieniu? Nic nie chcieli powiedzieć, zadawali tylko pytania. Nie uwierzysz, jak okropne. Myślałam, że ze wstydu zapadnę się pod ziemię! Pan Jacek powściągnął łzy, łagodnie gładził córkę po ramieniu.
– Już, już – mówił uspokajająco. – Jestem przy tobie. Teraz wszystko się wyjaśni. Wyjaśni... – Czy zabierze mnie papa do domu? – prosiła Justyna, chwytając ojca za ramię. Palce jej rąk były brudne, podobnie, jak policzki, szyja i stopy w topornych chodakach. – Co za straszne miejsce to więzienie! – narzekała płaczliwym głosem. – Bardzo długo czekałam, żebyś przyszedł i mnie stąd zabrał. Cały czas bałam się, iż zwariowałam. Pan Jacek widział nad ramieniem córki liczne kartki papieru, zapisane, czyste, gazetowe i z kajetów, które walały się po łóżku. Z wielu powstały papierowe figurki – ptaszki, łódki, kwiaty. – Kim jest ten mężczyzna? – zwrócił się doktor Pluszcz do pacjentki. – Czy pani go zna? Jeśli tak, to skąd? – Zwariowałeś pan? – żachnęła się panna Justyna. – Przecież to mój ojciec! – Ach, tak – powiedział doktor Pluszcz i zapisał coś w notesie. – Mówiłam im, że przyjedziesz. Żeby posłali po ciebie, ale oni byli głusi jak pień – skarżyła się Justyna. – A ta głupia Jabłczykowska... – Pamiętasz panią Jabłczykowską? – zapytał Nowacki. Justyna spojrzała na niego zdumionym wzrokiem. – Czemu miałabym nie pamiętać? Przecież mieszkałam u niej, póki mnie nie wyrzuciła. – Wyrzuciła? – zdziwił się pan Jacek. – Nic o tym nie wiedziałem. – Wypędziła na bruk – głos panny Nowackiej był pełen oburzenia. – Przychodził do mnie pewien młody człowiek, nikt taki, znajomy. Chyba pisałam ci o nim... Panna Justyna zmarszczyła brwi. – Na pewno ci pisałam. A pani Jabłczykowskiej nagle przestał się podobać. Kazała mi się wynosić. Z tym swoim kawalerem! Tak powiedziała. Z tym swoim kawalerem!
– Rozumiem – przytaknął pan Nowacki, porozumiewając się wzrokiem z lekarzem. – A co było dalej? – Dalej? – zdziwiła się panna Justyna. – Nie pamiętam. Cały czas jak tu siedzę, to sobie przypominam, co się stało. I tylko jedno przychodzi mi do głowy. Że Jabłczykowska oskarżyła mnie o coś i dlatego tu trafiłam. Ale chyba nie jestem skazana, papo? Nie jestem? Wcale nie pamiętam sądu, a przecież powinnam pamiętać, gdyby coś takiego miało miejsce. – Zapewne – zgodził się pan Nowacki. – Nie zostałaś skazana, nie stawałaś przed sądem. W ogóle nie zrobiłaś nic zabronionego, moje dziecko. Po prostu miałaś gorączkę, bardzo wysoką gorączkę. – Chorowałam? – zmarszczyła brwi Justyna. – Aha, to dlatego obcięli mi włosy... Teraz rozumiem. Nie pamiętam choroby, ale skoro mam krótkie włosy... Czy to tyfus? Nie czuję się, jakbym miała tyfus. – Co pani jeszcze pamięta? – zapytał doktor Pluszcz. Justyna zwróciła się do ojca. – Czemu ten człowiek mnie wypytuje? – spytała z niezadowoloną miną. – Pytał mnie już wcześniej, ale teraz, kiedy ty tu jesteś, niech da mi spokój. Pan Jacek starał się mówić łagodnym, uspokajającym głosem. – To jest doktor Pluszcz – wyjaśnił. – Życzliwy człowiek, który robi wszystko, aby ci pomóc. – Nie potrzebuję pomocy, papo. Jestem zdrowa. Tylko muszę się umyć i wreszcie wyjść z tego okropnego pomieszczenia. – Wszystko będzie dobrze – uśmiechnął się pan Nowacki i pogładził córkę po włosach. – Może nie pamiętasz, ale przeżywałaś jakieś zmartwienie. Pan doktor ci pomagał, pomaga i teraz. To on zaprowadził mnie do ciebie. Rozumiesz, to życzliwy nam człowiek. – Dobrze – skinęła głową Justyna. – Czy możemy już stąd wyjść? Doktor stanowczo pokręcił głową. Gestu tego Justyna nie widziała, a przekazanie decyzji pacjentce należało do pana Jacka. – Boimy się, czy wszystko w porządku z twoim zdrowiem... – zaczął
pan Nowacki. – Trzeba zrobić badania... – Ale chyba nie tutaj? – dociekała Justyna. – Nie w tym więzieniu. Doktor Pluszcz szepnął coś do ucha panu Jackowi. Nowacki pogłaskał córkę po włosach. – Oczywiście, że nie tutaj. Dostaniesz swój pokój, normalny pokój szpitalny. Z czystą pościelą, oknem i kwiatkiem w oknie. Prawda, panie doktorze, że nawet z kwiatkiem? – Prawda – przytaknął lekarz. – No widzisz – kusił z uśmiechem ojciec. – Poleżysz jeszcze kilka dni, zrobią badania, a potem zabiorę cię do domu. – Nie zostanę sama! – zastrzegła Justyna. – Boję się ciemności, a oni wcześnie gaszą światło. – Nie będziesz sama – zapewnił pan Jacek, porozumiewając się spojrzeniem z lekarzem. – Będzie was dwie czy więcej w sali szpitalnej, a ja przyjdę tak często, jak tylko będę mógł. Odpoczniesz, przypomnisz sobie może jakieś dodatkowe szczegóły. Ja właściwie nic nie wiem. Pani Jabłczykowska nie chciała ze mną rozmawiać. – Wiedziałam! – zawołała Justyna. – Wiesz, papo, ona wcale nie jest taka dobra, jak myślałam. – Nie wrócisz do niej. Za kilka dni badania się skończą i będziemy mogli jechać do Topolan. Oczy Justyny uśmiechnęły się wesoło. – O tak, do Topolan! Czy mówiłam ci, papo, że pan Michał Kalinowski przyjedzie lada dzień, aby oświadczyć się o moją rękę? Pan Jacek zesztywniał. Pytanie dowodziło, że z głową Justyny nie jest jednak w porządku. Dał znak lekarzowi i chwilę później, po kilku zdaniach na pożegnanie, wyszli na korytarz. – Jak pan to ocenia? – zapytał lekarz. – Pacjentka pamięta wiele rzeczy, ale najwyraźniej z nieco dalszej przeszłości, nie z ostatnich tygodni. – Tak – potwierdził Nowacki. – Może jednak moje wizyty oraz poprawa
warunków... Doktor zatrzymał się. – Właśnie – podchwycił. – Łatwo nam było obiecać a to większy samodzielny pokój, a to kwiatki na parapecie. Czy pan za to zapłaci? – Ma się rozumieć! – potwierdził natychmiast pan Nowacki. – Nie będę oszczędzał na zdrowiu córki. – Doskonale! – ucieszył się lekarz. – Proszę zacząć od zakupienia jakiegoś ubrania. Pannę przywieziono do nas zupełnie nagą. Tylko przypadkowi zawdzięczamy, że nie została uznana za żebraczkę lub uliczną bezimienną dziewczynę. Ktoś podał nam jej nazwisko oraz poinformował, że jest wystarczająco zamożna, aby poddać się leczeniu. – Kto taki? Czy pani Jabłczykowska? – W tej chwili nie pamiętam, jest to zapewne w dokumentach szpitala. Nowacki sięgnął po portfel, ale doktor Pluszcz zatrzymał jego rękę. – W tej kwestii proszę łaskawie zwrócić się do pana dyrektora Wieremiejewa. On także jest władny wypisać chorą do domu, przenieść na inny oddział lub zaordynować inny sposób leczenia. Tak czy inaczej musi pan przede wszystkim z nim pomówić. Zatem do zobaczenia. Teraz pozwoli mi pan zająć się sprawami, które ustaliśmy. *** Doktor Wieremiejew był ogromnym, zwalistym mężczyzną lat sześćdziesięciu, o mięsistych ustach i nastroszonych brwiach. Wbiegł do sekretariatu, nie troszcząc się o zamykanie drzwi, za nim pędzili asystenci. – Historie choroby pacjentów z bloku A, siostro Klaro! – rzucił do siostry za biurkiem. – Za pięć minut do mojego gabinetu! Zakotłowało się w pomieszczeniu. Dyrektor wydawał polecenia, odbierał raporty, zadawał pytania i ustalał sposoby postępowania. Asystenci notowali, wybiegali, stale ktoś wchodził i wychodził. Dopiero po kilku minutach, gdy najpilniejsze sprawy zostały zadysponowane, nieco się uspokoiło.
Dyrektor sięgnął do kieszeni kamizelki po zegarek, otworzył go i zdumiony podniósł brwi. – Już dwunasta? Siostro, proszę samowar do mnie. Mój gość jest teraz w pawilonie trzecim, powinien skończyć konsultacje w przeciągu kwadransa. Gdy się pojawi, proszę go zaraz wprowadzić. – Tak jest, panie dyrektorze – zakonnica dostarczyła już do gabinetu stos papierów stanowiących dokumentację pacjentów i niosła do niego parujący samowar. Wieremiejew obejrzał się na stojącego Nowackiego. – Pan w jakiej sprawie? Przepraszam, teraz nie mam czasu. – Jestem Nowacki – przedstawił się pan Jacek. – Proszę mi poświęcić kilka minut. Chodzi o moją córkę. Siostra wróciła już z gabinetu. – To ten ostatni przypadek uliczny, panie dyrektorze – podpowiedziała. – Ach, tak – mruknął Wieremiejew i ponownie spojrzał na zegarek. – Bardzo interesujący przypadek, ale mam tylko kilka minut. Przechylił głowę, by przyjrzeć się rozmówcy. – Kim pan jest? – zapytał. – Ojcem? – Tak – potwierdził pan Jacek. – Nieszczęsnym ojcem, który zrobi wszystko dla dobra córki. Wieremiejew uśmiechnął się uprzejmie. – Jesteśmy tu, żeby pomagać, drogi panie. To oczywiste. Teraz jestem wprawdzie zajęty, ale służę panu po południu. Powiedzmy o czwartej. Przekonam pana, że nie jest tak źle, jak się początkowo wydawało. Ale teraz pan wybaczy... Siostro Klaro kochana, czy dodała siostra i rumu do herbatki? Bardzo proszę. *** Pan Jacek jadł kolację w prawie pustej sali restauracji hotelowej. Nie miał apetytu, ledwie skubnął przyniesione potrawy. Zapalił cygaro, po chwili odrzucił je ze wstrętem. Zdenerwowanie, jakiemu ulegał przez cały dzień, odchodziło wolno.
Recepcjonista popatrzył na Nowackiego ze współczuciem. – Ciężki dzień, wielmożny panie? – zapytał z troską w głosie. Pan Jacek skinął głową. – Czy wielmożny pan życzy sobie jeszcze czegoś? Może herbaty podać do numeru? – Chętnie. I niech mi przygotują gorącą kąpiel. Dłoń trzymał na wysokości żołądka, widać było, że zmaga się z bólem. – A może... – recepcjonista przyciszył głos. – Może wielmożny pan potrzebuje rozrywki? Zapomnieć o kłopotach choć na chwilę, to na zdrowie dobrze robi. Nowacki spojrzał zaciekawiony. – Co zaproponujesz? Recepcjonista uśmiechnął się porozumiewawczo. – Staramy się w naszym hotelu jak najlepiej usłużyć gościom. Wprost odgadywać ich życzenia. Za przeproszeniem wielmożnego pana, nie zaproponuję teatru lub baletu. Ale, jeśli pan pozwoli, doradzałbym odpowiednią oprawę do gorącej kąpieli... – Oprawę? – zmarszczył brwi Nowacki. – Co to znaczy? – Odpowiednie do okoliczności towarzystwo. Coś młodego i gładkiego może zadowoliłoby wielmożnego pana... – Może – zgodził się Nowacki, sięgając do kieszeni po portfel. Recepcjonista powstrzymał gościa dyskretnym gestem. – To może później, wielmożny panie... Teraz pozwoli pan dokładniej określić swoje potrzeby. Ja bym zaproponował Olesię. Brunetka, w typie nieco włoskim. Osiemnaście lat. Spokojna, opanowana, umie złagodzić ból, zapewniam. – Opanowana? – powtórzył pan Jacek. – Złagodzi ból? Zgoda, o ile nie jest wielka i ciężka. – Skąd, wielmożny panie! Drobna i delikatna. – Doskonale. Recepcjonista nie przestawał się uśmiechać.
– Może jej towarzyszyć Katerina, blondynka, bardziej temperamentna. Lub też, ale to już na specjalne zamówienie, młodzieniec... – Nie, nie! – Nowacki zaprotestował wyraźnymi gestami. – Dość będzie jednej. Recepcjonista ukłonił się. – Do usług, wielmożnego pana. Za chwilę kąpiel i odpowiednie towarzystwo będą do pańskiej dyspozycji. Czy wolno zapytać, jak długo wielmożny pan zechce gościć u nas? Perspektywa odpoczynku i lekarstwa dobrze podziałały samopoczucie pana Jacka. Spróbował nawet zażartować. – Jak długo? To będzie zależało od tej, jak to jej... Olesi.
na
TERAPIE
– Takie przypadki się zdarzają, drogi panie – doktor Wieremiejew przemawiał spokojnym, opanowanym głosem jakby ten spokój chciał przekazać swojemu rozmówcy. – Medycyna styka się z nimi od dawna. Kiedyś, nie tak dawno jeszcze, takich ludzi mieliśmy za zupełnie szalonych, nie od uratowania. Dziś jednak, gdy nauka poczyniła tak wielkie postępy, znaczną część podobnych przypadków udaje się nam wyleczyć. Pan Nowacki siedział blady, w jego oczach był niepokój. – Justynę trzeba leczyć? – zapytał z lękiem. – Przecież ona jest prawie zdrowa. Lekarz popatrzył z pobłażaniem. – Objawy takiej choroby pojawiają się w różnym wieku. Początkowo nie wydają się groźne, dlatego często ich nie dostrzegamy. Dopóki nie nastąpi atak i nie stanie się jasne, że sprawa jest poważna. Mówiąc w największym skrócie, zdarza się, że w jednej osobie zaistnieją dwie różne osobowości, zła i dobra na przykład, albo nawet dwie osoby jednocześnie. Chwilami pacjent jest jedną, chwilami drugą. Choroba ma przebieg łagodny albo gwałtowny, nie wiemy, czemu jedni są tacy, a inni owacy. Wiemy natomiast, że choroba pogłębia się, jeśli chory nie trafi w fachowe ręce. Bo najczęściej, drogi panie, w chorym odzywa się zła strona ludzkiej natury, ta ukryta, gorsza. Zaczyna on atakować innych, często także siebie. Staje się niebezpieczny, ponieważ nie można przewidzieć, kiedy zdarzy się atak. Dlatego takich chorych należy trzymać w zamknięciu, żeby nie stanowili zagrożenia dla siebie i dla innych. – Więc moja Justysia jest szalona? – zapytał pan Nowacki. – Owszem, zdarzają się jej zachowania nadto egzaltowane, ale... Wieremiejew pokręcił głową. – Nie, proszę pana, nie jest. Przynajmniej w klasycznym pojęciu. Owszem, jej ostatnie reakcje nie należały do normalnych i daleko
wykraczały poza przyjęte normy, ale nie zaobserwowaliśmy żadnych objawów agresji. Kiedy pańska córka wróciła do równowagi, nie pamiętała niczego. To typowe, ludzie cierpiący na różne schorzenia rozdwojenia jaźni tak właśnie reagują. Nie pamiętają, co się zdarzyło wówczas, gdy powodowała nimi inna, ta druga, jak wspomniałem często gorsza, osobowość. – Rozdwojenie jaźni? – szepnął pan Jacek. – Ona niczego nie pamięta, ponieważ miała wysoką gorączkę. Twierdzi, że to wszystko jest nieprawda, że nie mogło się zdarzyć. – Nie pamięta – skinął głowa profesor i wskazał na spięty plik kartek. – Mam tu raporty lekarzy, którzy się nią opiekowali. Podzielam ich opinie i wnioski. To lekki przypadek. Jednakże choroba może się rozwinąć w bardzo niekorzystnym kierunku, jeśli nie podejmiemy specjalistycznej kuracji. – Lekki przypadek? – wykrzyknął Nowacki. – Pan mi wraca życie, profesorze! Wieremiejew ukłonił się z pogodną miną. – Do usług, drogi panie. – Gdzie mam ją posłać? – dopytywał się pan Nowacki gorączkowo. – Tu raczej nie ma chyba takich możliwości. Sam pan powiedział, że potrzeba długiej, spokojnej terapii. – Oczywiście, że nie tutaj – potwierdził dyrektor. – To mały szpitalik i dość biedny, drogi panie. Nie mamy wystarczających środków, aby pacjentów leczyć indywidualnie. Pan powinien umieścić dziewczynę w zakładzie, gdzie będą nią mogli zająć się specjaliści. To jednakże wymaga pewnych kosztów, mam nadzieję, że jest pan przygotowany... Pan Nowacki zapewnił, że pieniądze nie grają roli. Na te słowa dyrektor Wieremiejew zmarszczył brwi i widać było, jak intensywnie poszukuje najlepszego rozwiązania. – Bardzo chciałbym panu pomóc – oświadczył. – Niestety, w moim małym szpitaliku, który prowadzę po pracy tutaj, mam na dłuższy czas
zajęte wszystkie miejsca. Dopiero za pół roku mógłbym przyjąć pańską córkę, a przecież tak długo czekać nie powinna. – Dokąd mam ją posłać? – dopytywał się pan Jacek gorączkowo. – Do Petersburga, do Berlina? Powtarzam, pieniądze nie stanowią przeszkody. – Do Wiednia – zaproponował dyrektor. – W Szpitalu Miejskim mają specjalistów wysokiej klasy. Niektórzy z nich prowadzą także prywatne praktyki. Gdyby trafił pan do właściwego lekarza specjalisty, jestem pewien, że osiągnąłby on zadowalające rezultaty. Pan ma, można powiedzieć, szczęście w nieszczęściu. Odwiedził nasz zakład sławny profesor Freud. Jeśli pan sobie życzy, zapytam, czy nie zechciałby skonsultować tego przypadku. Jacek Nowacki sięgnął do kieszeni i wyjął z niej wizytówkę, jaką niedawno otrzymał w dworcowej restauracji. – Profesor Sigmund Freud? – spytał z nadzieją. Zaskoczony Wieremiejew podniósł brwi. – Panowie się znają? – ucieszył się. – To się doskonale składa. Profesor Freud właśnie przebywa u nas z krótką wizytą, jutro wyjeżdża. Jego plan zajęć jest bardzo napięty, ale dla znajomego na pewno zechce poświęcić chwilę. Zainteresował się kilkoma przypadkami, jakie mamy tutaj, zatem być może zechce wypowiedzieć się i na temat pańskiej córki. *** Następnego wieczora pan Jacek Nowacki przyjechał do hotelu w znacznie lepszym nastroju, co z zadowoleniem zauważył recepcjonista. – Uszanowanie, wielmożnemu panu. Czy dzisiaj zechce pan zamówić coś szczególnego? Nieznacznym gestem głowy wskazał na stolik w głębi sali. Siedziały przy nim dwie kobiety w modnych kapeluszach z długimi piórami. Pan Jacek uśmiechnął się do recepcjonisty. – Nie, dziś dziękuję. Ale proszę przekazać pannie Olesi, że jutro chętnie ją zobaczę. – Naturalnie, proszę pana, Powtórzę niezawodnie.
Nowacki odszedł do swojego pokoju, pogwizdując cichutko. Ból żołądka nie odezwał się tego wieczora ani razu. Damy przy stoliku w głębi restauracji nie były zachwycone wiadomością od recepcjonisty. – Fatalnie – powiedziała Katerina. – Trzecia noc z rzędu bez zarobku. Jak tak dalej pójdzie, będę musiała zmienić profesję. Olesia wzruszyła ramionami. – Ten mój też taki sobie – powiedziała. – Całą noc tylko mi się przyglądał. Żeby coś konkretnego zrobił, to już nie. Aż ziewałam od tego jego oglądania. Tylko patrzył i płakał. – Tylko patrzył? – zaciekawił się recepcjonista. – Tylko – Olesia wzruszyła ramionami. – Kazał mi chodzić, siadać, gimnastykować się, ale tylko patrzył. – A to zboczeniec! – mruknął recepcjonista. – Choć wcale nie wygląda. – No – powiedziała Katerina. – Klienci bywają stuknięci. Ten mój doktor, wiesz który, ten gruby, co jest dyrektorem szpitala, to znowu lubi, żeby była dyscyplina. A jak coś zbroi, to każe mi się ukarać. Nie na poważnie, tylko tak trochę uderzyć, w tyłek. I wiesz co, czasem to mam ochotę walnąć go naprawdę mocno, tego spasionego wieprza. – Nie bądź głupia – poradziła koleżanka. – Chyba że chcesz stracić klienta. *** Pan Jacek był uspokojony. Justynę umieszczono w oddzielnym pokoju, zadbano o jego wyposażenie. Dostała podstawowe meble, ubrania, nawet książki. – Powinna zostać na obserwacji – profesor Freud uśmiechnął się do Jacka Nowackiego. – Zapoznałem się z historią choroby pańskiej córki i podzielam wstępne wnioski. To wczesne stadium choroby, z którym zapewne sobie poradzimy. Jeśli w przeciągu trzech najbliższych miesięcy nie nastąpi atak podobny do poprzedniego, a mam podstawy, aby tak sądzić, można ją będzie wypisać. Na początek sugerowałbym sanatorium,
raczej nie powinna wracać do domu. – Wstępny etap, profesorze? – upewnił się pan Jacek. – Co to znaczy? Że jest do uratowania? – Ależ nie ma co do tego wątpliwości – lekarz był zupełnie przekonany. – Nie znamy jeszcze przyczyn takiego zachowania panny Justyny, ale to sprawa na później. Podłoże tego typu schorzeń leży zwykle głęboko ukryte w przeszłości. Może pochodzić z okresu dzieciństwa. Z tego co słyszałem, pańska córka wychowywała się z dala od domu. Tam więc zapewne jest przyczyna. Znajdziemy ją i zwalczymy. – Zechce pan leczyć moją Justysię? Mam niezbędne środki, aby opłacić pańskie usługi. Doktor Freud odpowiedział uśmiechem. – Rozumiem, ma pan najlepsze intencje... Ale nie w tym rzecz. Miałem już do czynienia z podobnymi przypadkami. Mogę powiedzieć, że osiągnąłem zadowalające rezultaty. To oczywiście musi nieco potrwać, ale obiecuję, że nie będzie pan zawiedziony. Zrobimy tak. Córka pana zostanie na obserwacji, a ja będę odbierał regularne raporty o jej stanie. Następnie zechce pan umieścić ją w sanatorium pod okiem fachowego personelu. Jeśli nawroty choroby się powtórzą, proszę przyjechać do Wiednia, tam podejmiemy ostateczną kurację. Nowackiemu zrzedła nieco mina. – Do Wiednia? Profesor wzruszył ramionami. – Praktykę mam w Wiedniu. – Rozumiem. Jak długo potrwa leczenie? – Kilka miesięcy, może dłużej. Pan Jacek kalkulował gorączkowo, rozważał warianty. Za każdym razem wyjazd z córką do Wiednia wydawał się niepodobieństwem. Miał na głowie wiele spraw związanych z prowadzeniem gospodarstwa. Nie mógł sobie pozwolić na kilka miesięcy pobytu w stolicy Austrii. – Mam majątek ziemski – powiedział. – Nie mogę go zostawić bez
opieki... Profesor gestem przywołał kelnera i kazał sobie podać talię kart. – Tajemnica choroby, drogi panie, ukryta jest w podświadomości pacjenta. Do tej możemy dotrzeć poprzez sny i senne objawienia. Na stoliku rozłożył karty koszulkami do góry, po czym odkrył kilka na chybił trafił. – Ludzka pamięć jest jak taka figura. W dużej mierze zakryta, odkryta zaś tylko w niektórych miejscach i niektórych zakresach. Naszym zadaniem będzie dotrzeć do tych ukrytych kart, ułożyć je we właściwej kolejności. Odsłonił kilka kart, przełożył je. – Podświadomość jest furtką do poznania osobowości. Odkryjemy karty, zobaczymy jakie są, ułożymy w porządku. – Hipnoza? – zapytał Nowacki. – Również – potwierdził Freud. – Jeśli będzie potrzebna. Przede wszystkim jednak sięgniemy do istoty objawień sennych, zanalizujemy je, wyciągniemy wnioski. – Rozumiem – zapewnił Nowacki. – Pan doktor jest dla mnie wielce łaskaw. Bardzo chciałbym, aby zajął się pan moją Justyną. Ale nie bardzo widzę możliwość wyjazdu do Wiednia na tak długo... – Och, to proste – profesor Freud zapalił cygaro. – Pańska obecność na miejscu nie jest konieczna. Nie ma pan w Wiedniu jakich krewnych, przyjaciół, znajomych? – Chyba nie – gorączkowo szukał w pamięci pan Nowacki. – Zatem należy posłać z pacjentką kogoś z rodziny. Ciotkę czy kogoś w tym rodzaju. Pacjentka będzie potrzebowała opieki, przynajmniej w początkowym stadium terapii. Po pewnym czasie zapewne sama już będzie dawała sobie radę. Pan Jacek skinął głową. – Przyjmuję takie warunki – potwierdził. – Załatwię co trzeba i pozwolę sobie napisać do pana profesora.
– Doskonale – Freud uśmiechnął się przyjaźnie. – Proszę tylko pamiętać, żeby to zrobić z odpowiednim wyprzedzeniem. Mam sporą kolejkę pacjentów.
DO WIEDNIA!
Po dwóch tygodniach pan Jacek Nowacki opuszczał Kowno w bardzo dobrym nastroju. Spotkania z córką upewniły go, że Justyna czuje się lepiej niż kiedyś, zwłaszcza gdy wydał niemało pieniędzy na zapewnienie jej odpowiednich warunków leczenia. – Pańska córka otrzyma u nas najlepszą możliwą opiekę – zapewnił doktor Wieremiejew. – Zostanie umieszczona w pawilonie sanatoryjnym, gdzie chorzy mają bardzo dobre warunki i wiele swobody. Nawet w sanatoriach szwajcarskich nie miałaby takich luksusów. Co dwa tygodnie profesor Freud otrzyma od nas raport. I pan oczywiście także. Jestem przekonany, że będzie dobrze. Do bezpośredniej opieki nad nią przydzieliłem doktora Pluszcza. To wielki zwolennik teorii profesora Freuda, można powiedzieć jego uczeń. Zapewne po kilku miesiącach pacjentka będzie gotowa, żeby zajął się nią sam profesor. Niełatwo dostać się na terapię do niego samego, ale warto poczekać. Co mistrz, to mistrz. Pan Jacek przyznał to bez dyskusji. Wracał do domu pełen optymizmu. Justyna przekonana przez lekarzy, że odosobnienie wiąże się z możliwością zachorowania na tyfus, łatwo zaakceptowała konieczność pozostania w szpitalu. Zwłaszcza że ojciec obiecał opłacić następnie długie wakacje w Wiedniu. Pan Nowacki przejrzał w myślach listę krewnych i przyjaciół i doszedł do wniosku, że nie będzie łatwo znaleźć odpowiednią opiekę dla córki. Lekarze akcentowali, że osobą towarzyszącą Justysi nie może być nikt przypadkowy, a ktoś znajomy i bliski, kto zajmie się chorą serdecznie i bez przymusu. Nie wchodziła więc w grę nawet dobrze opłacona pielęgniarka, osoba wynajęta, która pracuje z łaski i tylko w wyznaczonych godzinach. Musiał to być ktoś przyjazny, kto zajmie się Justyną z potrzeby serca. Tylko jedna taka osoba przyszła na myśl panu Nowackiemu. Zofia Waldeck! Oczywiście, że ona. Przyjaciółka od lat. Właściwie jedyna przyjaciółka, nie znajdzie się nikt lepszy.
*** – Kochana Zofio – powiedział Jacek Nowacki. – Wszystko w pani rękach. Czy teraz, gdy zna pani prawdę o chorobie Justysi, podejmie się pani tego wielkiego zadania? Towarzyszyć mojej córce, być dla niej serdeczną opiekunką, towarzyszką, powiernicą, a może i czasem pielęgniarką? Pani Waldeck siedziała na kanapce z policzkami zaróżowionymi od kilku kieliszków wina, jakie wypiła tego wieczora. – Oczywiście, że pojadę z Justyną – oświadczyła natychmiast w odpowiedzi na pytanie gospodarza. – To mój obowiązek wobec przyjaciółki. Pan Nowacki odetchnął z ulgą, a pani Zofia dodała z uśmiechem: – Wiedeń jest cudowny o każdej porze roku. Pan Jacek, który od dłuższego czasu nie siedział już naprzeciw gościa, a obok pani Waldeck na kanapce, ucałował rączki kobiety. – Proszę być pewną mojej dozgonnej wdzięczności. W pani cała nadzieja, kochana pani Zofio. Od razu pomyślałem o pani, ponieważ jest pani najbliższą przyjaciółką Justysi. W pani towarzystwie będzie się czuła bezpieczna. Profesorowie mówią, że dzięki tej kuracji zupełnie wróci do siebie. – Zawsze była skryta i nadto afektowana, jeszcze w czasach szkolnych – powiedziała pani Waldeck. – Nie do końca zrozumiałam, na czym polega jej schorzenie, ale miejmy zaufanie do ludzi lekarskiej profesji, zwłaszcza za granicą. Pan Nowacki nie wyjawił, z jakich powodów jego córka znalazła się w szpitalu. Wstydził się podać szczegóły. – Była w gorączce, nie panowała nad sobą – skłamał. – Prawdopodobnie stała się ofiarą napaści. Z ulicy zabrano ją do szpitala, niekompletnie ubraną, pozbawioną wszystkiego co miała przy sobie. Było to wielkie, straszne przeżycie. Wyzwoli się z niego, ale to musi potrwać. – Czuję się zaszczycona okazanym zaufaniem – pani Zofia bardzo
poważnie podeszła do swojego zadania. – Dla pana musiały to być okropne doświadczenia... Nowacki kiwał głową. – Najważniejsze, żeby Justysia wyzdrowiała. Pani obecność będzie dla niej dobrym lekarstwem. Nie zapomnimy pani dobroci, droga Zofio. – Nie ma o czym mówić – machnęła ręką pani Waldeck. – To nie będzie z mojej strony żadne poświecenie. Kilka miesięcy w Wiedniu, to raczej przyjemność. – Ale i zmęczenie – zauważył pan Jacek. – Znajdę odpowiednie mieszkanie, możliwie niedaleko gabinetu profesora Freuda. Pani obowiązki będą najtrudniejsze na początku, później, w miarę odzyskiwania sił przez Justysię, coraz więcej czasu będą panie mogły poświęcić na wycieczki i rozrywki. – Zmęczenie? Och, nie wydaje mi się – pani Waldeck była bardzo pozytywnie nastawiona. – Chyba że ma pan na myśli moje zmęczenie w tej chwili. Buciki, jak pan pewnie widzi, są raczej ciężkie i chętnie uwolniłabym od nich stopy... Pan Jacek zerwał się z miejsca. – Boże, co za gapa ze mnie! Co za gospodarz! Przecież już jedenasta, a ja trzymam panią! Wiera! Wiera, pozwól proszę! Pokojówka zaglądała już wcześniej, proponując udanie się na spoczynek, ale pan Nowacki odpędzał ją niecierpliwym ruchem ręki, gdyż rozmowa z gościem ciągle trwała. Teraz Wiera Golanko nadeszła natychmiast, jakby czekała za drzwiami. – Pokój gościnny przygotowany – powiadomiła, zanim pan Jacek wydał polecenie. – Kazałam też napalić w pokoju kąpielowym, gdyby pani zechciała skorzystać... – Wspaniale! – ucieszył się Nowacki. – Jesteś doprawdy nieoceniona, Wiero. Pokojówka dygnęła uprzejmie. – Dziękuję panu.
Gdy wyszła, Zofia Waldeck zauważyła: – Ładna ta pokojówka. I chyba użyteczna. – O tak! – przyznał Nowacki. – Szkoda, że ją tracę w przyszłym miesiącu. Jest inteligentna, nigdy o niczym nie zapomina, umie się zachować w każdej sytuacji. – Po co ją zwalniać? – zdziwiła się pani Zofia. – Taki skarb trzeba trzymać obiema rękami. – Sama odchodzi – pan Nowacki wyraźnie nie był z tego zadowolony. – Nieopatrznie pochwaliłem się nią przed panią baronową. I baronowa von Tromm po prostu mi ją podkupiła! Pani Waldeck zachichotała wesoło. – Z tego wniosek, że skarbami nie należy się chwalić i dzielić – zauważyła. – Zupełnie inaczej niż w bajkach, gdzie dobroć zawsze zostaje nagrodzona. W życiu za dobroć często otrzymujemy cios w samo serce. – Ale nie pani! – zaprotestował Nowacki. – Nie pani! Pani, przy jej urodzie, wdzięku, serdeczności, ma cały świat u stóp! – Doprawdy? – wesołe iskierki zagrały w oczach kobiety. Pani Waldeck położyła na kanapie uwolnione od bucików stopy, ubrane w białe pończoszki. – Któż chciałby się pokłonić tym zmęczonym, biednym stopom? – spytała. Pan Jacek rzucił się całować i pieścić.
POGODNE WIECZORY Wiosna 1912, Kalinówka
Przy
okazji załatwiania innych spraw w Białymstoku Michał Kalinowski zaszedł do Zakładu Wychowawczego dla Chłopców doktora Meierbachera. Chciał odebrać część pieniędzy, jakie pan Sidorowicz zapłacił za naukę syna. Witia przebywał w zakładzie ledwie kilka dni, a pan Rafał zapłacił dziewięćdziesiąt rubli z góry za pół roku. Dyrektor przyjął pana Michała w swoim gabinecie uprzejmie, ale dowiedziawszy się, co sprowadza gościa, nie wykazał chęci do współpracy. – Proszę wybaczyć, ale jest pan niedokładnie poinformowany – powiedział. – Z chłopcem mieliśmy wielkie utrapienie. Zupełnie niewdrożony do dyscypliny sprawiał nam nieustanne kłopoty. Tym większe, że pan Sidorowicz nie zapłacił za jego naukę. Dał ledwie trzydzieści rubli tytułem zaliczki. Resztę miał dodać później. – Nie zapłacił? – zdumiał się pan Michał. – Proszę wybaczyć, doktorze, ale dokładnie pamiętam przebieg naszej rozmowy. Rafał, to znaczy pan Sidorowicz, wyraźnie powiedział, że wpłacił dziewięćdziesiąt rubli za pierwsze półrocze pobytu syna w pańskim zakładzie. Doktor Meierbacher wzruszył ramionami. Siedział za biurkiem sztywno i widać było, że rozmowa nie sprawia mu przyjemności. – Pan Sidorowicz mógł mówić, co chciał – zauważył cierpko. – Jednak nie zawsze to, co mówimy innym, jest zgodne z prawdą. Mam pokwitowania wszystkich wpłat, szanowny panie. Bardzo rzetelnie prowadzimy buchalterię. Skoro jednak kwestionuje pan moją uczciwość i życzy pan sobie zobaczyć dokumenty, niedługo będzie trwało ich odszukiwanie. Zobaczy pan i, jak się spodziewam, przekona o mojej uczciwości. Pan Michał zawstydził się, że postawił sprawę tak obcesowo i zaczął się wycofywać. Nadąsany dyrektor przyjął przeprosiny. – Co do samego chłopca, jest on rzadkim i bardzo trudnym
przypadkiem – oświadczył na pożegnanie. – Przyznaję, że nie osiągnęliśmy wielkich rezultatów. Wprawdzie niewiele czasu u nas spędził, może gdyby był dłużej, pewnie wypadłoby to pomyślniej... – Dziękuję, panie doktorze – pan Michał postawił sprawę zdecydowanie. – Witia nie wróci, to rzecz ustalona. – Jak pan sobie życzy – ukłonił się Meierbacher. – Skoro jest pan teraz opiekunem chłopca, do pana należy decyzja. Pożegnali się uściskiem dłoni. Obaj nie byli zadowoleni z rezultatów spotkania i rozmowy. Pan Michał z powodu zawodu, jaki uczynił mu świętej pamięci Rafał Sidorowicz, wprowadzając w błąd. Doktor Meierbacher, ponieważ pan Kalinowski obcesowo interesował się jego rachunkami. A rachunki w Zakładzie Wychowawczym dla Chłopców nie przedstawiały się najlepiej. Ale to miało się okazać dopiero za pewien czas. Na razie doktor Meierbacher mógł uważać, że przewaga jest po jego stronie. *** Tak jak Michał Kalinowski szybko zapomniał o sprawie, której jak się okazało – nie było, tak doktor Meierbacher uważał ją za niezałatwioną. Zamierzał ją doprowadzić do końca, używając przy tym znajomego. Znajomy doktora był pięćdziesięcioletnim mężczyzną o zamyślonym spojrzeniu. Miał siwe włosy, jasne brwi i blade oczy, co powodowało, że brano go za słabego, może chorego na suchoty. Ale wygląd tego człowieka zupełnie nie odpowiadał jego możliwościom. Był silnym, twardym mężczyzną, niedawno zdymisjonowanym z armii, gdzie długie lata pełnił funkcję podoficera odpowiedzialnego za podstawowe szkolenie rekrutów. Sierżant Piekarski odszedł z wojska w okolicznościach nie do końca jasnych, obwiniany o śmierć dwóch młodych ludzi, którym jakoby tak bardzo dał się we znaki, że jeden zastrzelił drugiego, a potem sam popełnił samobójstwo. Sprawa nie była jednak rozpatrywana przez sąd, bo domniemanego listu pożegnalnego samobójcy nie odnaleziono i dowódca Kazańskiego Pułku Piechoty uznał, że żołnierze stali się ofiarami animozji
na tle osobistym. Sprawę utajniono, a sierżant wziął dymisję. Teraz siedział w gabinecie dyrektora Zakładu Wychowawczego dla Chłopców, palił cygaro i patrzył przed siebie, pozornie niezainteresowany tym, co usłyszał. – Rozumiem, panie doktorze – powiedział w końcu. – Chce pan, żebym go tutaj przywiózł. Nie wiem tylko, czemu w tak prostej sprawie zwraca się pan do mnie, a nie każe jej załatwić swojemu woźnemu. Doktor Meierbacher uśmiechnął się dobrodusznie. – Jak go zobaczysz, zapewne zrozumiesz. Ale mam nadzieję, że nie popełnisz błędu, jaki stał się moim udziałem. Polegał na tym, że dałem się zwieść pozorom. Otóż... *** W ciche i już ciepłe kwietniowe wieczory pani Katarzyna Kalinowska lubiła siadać na werandzie w bujanym fotelu, z nogami przykrytymi kocem, by wspominać dawne czasy, opowiadać o ludziach i zwierzętach mieszkających niegdyś we dworze w Kalinówce oraz w bliższej i dalszej okolicy. Zbierali się wtedy wokoło niej członkowie rodziny, sąsiedzi, a także służba. Opowieści wysłuchiwano z wielkim zainteresowaniem, ponadto modlono się i śpiewano nabożne pieśni. – O polowaniu na niedźwiedzia? – pytała pani Kalinowska. – Czy nie opowiadałam o tym niedawno? – Tak, tak, ale chętnie znowu o tym posłuchamy. I o królu Zygmuncie, co polował w tych stronach... – Albo o królowej Bonie i knyszyńskich pierogach! – O księciu Witoldzie, jak jelenia ścigał i w lesie zabłądził! Były to miłe, przyjemne wieczory i wszyscy chętnie brali w nich udział. Nawet dzieciom pozwalano wtedy później niż zwykle kłaść się spać i starsze z nich mogły brać udział w zebraniach dorosłych. Jeśli w Kalinówce zimą bawili goście opowieści miały miejsce w salonie. W czas największych mrozów, gdy było wiadomo, że z powodu śniegu i mrozu nikt do dworu nie wstąpi, słuchano ich także w izbie
niegdyś nazywanej czeladną, gdzie dotąd mieszkały służące. Był tu wielki komin, przy którym gromadzili się wszyscy na długie zimowe wieczory. Opowieści były nierzadko straszne i krwawe, pełne wojen, podchodów, zasadzek, porwań i niewoli. O dzwonach zatopionych w jeziorze, ukrytych skarbach, zaklętym kwiecie paproci, złotych koniach ukrytych pod kurhanami, gdzie spoczywać mieli dawni wojownicy i wodzowie. Osobliwym zainteresowaniem cieszyły się historie o wielkiej miłości, najczęściej trudnej, nieudanej, nieodwzajemnionej lub tragicznej, albo też o dalekich wyprawach, pełnych strasznych przygód na obcych lądach, morzach i wyspach. Czasem pan Michał Kalinowski albo jego syn Ignaś czytali jakieś pouczające opowieści z książek lub grubych gazet, pełnych wierszy, opowiadań i fragmentów powieści. Lektury te cieszyły się wielkim powodzeniem, a następnego dnia omawiały je nawet dziewczyny w kuchni albo przy pracach polowych i podpytywały Ignasia, co zdarzyło się dalej. Pan Michał nigdy takich tajemnic nie zdradzał, więc wieczorem znowu wokół czytającego gromadziło się wielu chętnych słuchaczy, aby dowiedzieć się, jakie przygody zdarzyły się książkowym bohaterom. Ksiądz Miodyński, który czasem w sobotę odwiedzał Kalinówkę, zżymał się, że czytane opowieści są za mało pouczające religijnie. – Tylko te przygody i strachy przeważnie! – mruczał. – A tymczasem przydałoby się parę opowiadań o dobrych ludziach, co przeważnie zostali świętymi dzięki swojej modlitwie, dobroci i wyrzeczeniu płochych przeważnie uciech tego świata... Były to jednak uwagi dobrotliwe, ksiądz bowiem, choć sam człowiek wykształcony, z wielkim zainteresowaniem wysłuchiwał kolejnych fragmentów czytanych przez panią Katarzynę. Starsza pani miała silny głos, a czytać umiała w odpowiedni sposób – nie za szybko, wyraźnie, by każdy mógł usłyszeć i zrozumieć. Zmieniała nawet trochę głos, gdy przyszło jej udawać a to dzielnego rycerza, a to księżniczkę czy też niedobrego czarownika.
– Babunia czyta jak sam anioł – powiedział kiedyś Ignaś Kalinowski, za co spotkało go surowe napomnienie. W spotkaniach tych brała udział także Natalia Wudkiewicz i czasem godziła się zaśpiewać jakąś piosenkę albo kawałek operowej arii. Dwie dziewczyny z Kalinówki, z których jedna służyła we dworze, także należały do kościelnego chóru i ich śpiew często umilał wszystkim wieczorne spotkania. Czasem czytano poezje, a wiersze, pełne słodkich słów i miłosnych zaklęć, padające wśród wieczora, gdy przed dworem pachniały kwiaty, czarowały niezmiernie i niejedna dziewczyna szła spać otumaniona aromatem i marzeniami. *** W targowy dzień trudno było przejść ulicą w Zabłudowie. Chłopi zjeżdżali się ze swoimi towarami na handel, wychodzili na zakupy mieszkańcy, a kupcy wszystkich branż, w przeważającej liczbie Żydzi w czarnych chałatach, wystawali przed swoimi sklepikami i polowali na klientów. Stali w progu, nawoływali, zachwalali swoje usługi lub towary, obiecywali obniżki i ulgi, przechwalali się jakością wyrobu, który miał być lepszy od artykułów sąsiada. Kłaniali się, przepychali, nawet chwytali za ręce i prawie siłą wciągali do swoich sklepików. Michał Kalinowski z niejakim trudem torował sobie drogę ku rynkowi, idąc od sklepiku wyrobów skórzanych, gdzie nabył nowe rękawice, specjalnie na przygotowywane wielkie polowanie. Mijał hałaśliwych kupców obojętnie, a potem ze wzrastającą irytacją, gdy co krok nagabywali go, próbując sprzedać niepotrzebne mu artykuły. – Ubrania! Sukienki z najlepszy jedwab! – U ciebie najlepszy? U mnie najlepszy! – Garnki emaliowane za pół ceny! – Okazja! Buty! Cała elegancja paryska! – Nasiona! Kupujcie nasiona, wiosna za pasem. Kto teraz nie kupi, później dwa razy przepłaci. Trzy razy!
Kupiec przed sklepem żelaznym zastąpił drogę wprost i nie ustąpił z niej, mimo gniewnego ruchu ręki Kalinowskiego. – Pan wejdzie do mnie, panie dziedzicu! – wołał. – Koniecznie do mnie! Pan Michał ponowił gest zniecierpliwienia, ale i teraz Żyd nie cofnął się, a wygięty w ukłonie zapraszał do środka sklepu. – Co ty sobie?... – zaczął Kalinowski, ale nie dokończył, gdy tamten rzucił nagle kilka słów, po których pan Michał natychmiast znalazł się wewnątrz. Samuel Silberstein wpadł za nim i pospiesznie zamknął drzwi. – Pan dziedzic niech posłucha! – mówił szybko, pokazując jakieś kawałki żelaza, gwoździe i śruby, jakie w drewnianych skrzynkach piętrzyły się na ladzie. – Niech udaje, że zastanawia się nad towarem i niech posłucha. Pan Michał zerknął w kierunku okna na ulicę. Okiennice były otwarte i przechodzący mógł zobaczyć, co dzieje się w sklepie. Podniósł pierwszy lepszy artykuł, końską podkowę i oglądał ją z udawanym zainteresowaniem. – Czego chcesz, Silberstein? – zapytał obcesowo. Kupiec rozejrzał się, jakby i w jego sklepie mogły być uszy niepowołane, aby usłyszeć, co ma do powiedzenia. – Trzeba być ostrożnym, panie dziedzicu – oznajmił szeptem. – Mówiłem paniczowi, ale nie słuchał starego kupca. Jego ojciec jest mądrzejszy. To niech posłucha i będzie bardzo ostrożny. – O czym ty mówisz? – Policja to nie jest dobry interes dla pana dziedzica – wyjaśnił Silberstein. – Pan to wie, bo pan się na niej sparzył. A był w naszym miasteczku taki policjant, co to wszyscy wiedzą, że on policjant. Ale najgorsza policja, wielmożny panie dziedzicu, to jest taka, co o niej nie wiadomo, że ona policja. – Mów jaśniej! – zażądał Kalinowski. – Rebusy rozwiązuję w gazecie w domu, w fotelu, a nie w takich warunkach...
– Pan dziedzic wie, że ten policjant, co o nim wiadomo, że on ważny policjant, to się nazywa Krantz. Niedobry człowiek, to on winny, że pana Stasia do więźnia zamknęli. Prawda, że pan dziedzic wie? – Wiem – przyznał Kalinowski. – Ale tobie co do tego? – Ja chcę ostrzegać, panie dziedzicu. Bo teraz chodzi po mieście taki pan, elegancki, a wszyscy myślą, że on pan, ziemianin jaki albo kupiec. Chodzi, towarami się interesuje, interesy robi. Ale ja wiem, że on jest policjant, taki ukryty policjant, bardzo groźny policjant, bo nikt nie wie, kto on jest i co może. On się nazywa Piekarski i on o pana dziedzica bardzo wypytuje. Sprytnie wypytuje, bardzo sprytnie. On tego nie robi z nudów, panie dziedzicu, on coś złego kombinuje. Pan Michał odniósł się do wypowiedzi Żyda niezbyt przychylnie. Wiedział, że bez ważnego powodu Silberstein nie mówiłby mu tego wszystkiego, ale nie widział powodu, dla którego ktokolwiek miałby się nim interesować. – O co wypytuje? – spytał licząc, że pozbędzie się natręta. Żyd rozłożył ręce. – On coś niedobrego zamiaruje – zauważył. – Tego nikt nie wie, co takiemu po głowie chodzi, ale policjantowi nie chodzi nigdy nic dobrego. Jak on o pana dziedzica rozpytuje, to panu dziedzicowi chce zaszkodzić. On nie pracuje, nie prowadzi żaden interes, on chodzi i pieniądze traci. To ja myślę, że on nie swoje pieniądze traci. A jak on policjant, to wiadomo czyje pieniądze wydaje... Pochylił się ku gościowi i dokończył szeptem: – Jak on policjant carski, to i pieniądze pewnie od cara dostaje... Przez to on niebezpieczny, bo car wielki pan i dużo ma pieniędzy. Jak kogo znielubi, nie podaruje. Michał Kalinowski wzruszył ramionami. – Pomyliłeś coś – powiedział do kupca. – Skazali mojego syna na pobyt w twierdzy i koniec na tym. Nikt nie ma powodu więcej interesować się Kalinówką.
Wyszedł ze sklepu bez podziękowania za wiadomość. Nie chciał pokazać po sobie, że podziela obawy sklepikarza. Po tym, co stało się ze Stasiem, wiedział, że należy zachować ostrożność. Sam nie uczestniczył w żadnej nielegalnej działalności, ale mogło być przecież być tak, że zaplątany jest ktoś z rodziny lub domowników. Gorączkowo usiłował przypomnieć sobie ostatnie wydarzenia i odgadnąć, kim może interesować się carska policja, ale nie potrafił odgadnąć, kogo przede wszystkim powinien chronić. Po powrocie do Kalinówki pierwszą rozmowę odbył ze starszym synem. Ignaś był zaskoczony pytaniami ojca. – Czy mam coś na sumieniu? – powtórzył. Uwagi pana Michała nie uszło, że zaczerwienił się nagle i pan Michał nabrał podejrzeń, że może chodzić o syna. Zdenerwowany zaczął tłumaczyć, że dla rodziny Kalinowskich dość już ofiary Stasia i w żadnym wypadku nie może dopuścić do straty kolejnego przedstawiciela rodu. Ignaś patrzył na ojca zaskoczony. Już miał na końcu języka wyznanie, że spotyka się z Natalią z młyna, gdy zrozumiał, że pan Michał ma na myśli zupełnie inne grzechy. – Nie wiem, o czym ojciec mówi – odpowiedział opanowanym tonem. – Zapewniam jednak, że nie ma w moim postępowaniu niczego, czym ojciec miałby się niepokoić. Pan Michał spojrzał na poważną twarz syna i odczuł ulgę. Sądził, że po wydarzeniach, jakie stały się udziałem Stasia, jego brat nie zaprzeczałby swojemu udziałowi w konspiracjach czy spiskach. – Twoja babka tego by nie przeżyła – zauważył cicho. – Ani ja. – Przysięgam, że nie mam nic wspólnego z żadną konspiracją – Ignaś użył uroczystego tonu, żeby dodatkowo przekonać ojca. Kalinowski uwierzył i odetchnął z ulgą. Po wcześniejszych rozważaniach uważał, że w grę może wchodzić tylko syn, ale skoro on zaprzeczał, sprawa wydawała się rozwiązana. – Dzięki Bogu – mruknął. – Dość ponieśliśmy ofiar, jak na jedną
rodzinę. Jego niepokój zmalał, a wkrótce całkiem odpłynął. W ciągu kilku dni następnych nie zaszło żadne niezwykłe wydarzenie i pan Michał upewnił się, że Żyd Silberstein coś źle zrozumiał, może coś wyolbrzymił. Mało to ludzie plotą... *** Ludzie gadali na przykład o młynarzównie i młodym Kalinowskim. – Podobno panicz chodzi do Natalii. – Jak chodzi, to może co wychodzi. – Wiadomo co! Mało kto wierzył, że Ignaś odwiedza młyn, aby pomagać przy robocie. Nikt go jednak nie zapytał wprost. Pytania stawiała Kalinowskiemu Natalia Wudkiewicz. Jej rozmowy z kochankiem szybko nabrały charakteru utyskiwań, przy czym młynarzówna rozpoczynała je od razu po przyjściu Ignasia, zanim pozwoliła się choćby pocałować. – Kiedy powiesz ojcu? Ignaś wzruszył ramionami. – Co mam powiedzieć? – No, że ty i ja... że będziemy mieli dziecko... Nie dowierzał. – Jesteś pewna? Natalia spojrzała na niego z pobłażaniem. – Kobieta zawsze wie takie rzeczy – zauważyła tonem pełnym wyższości. – A ja wiem od dawna, przecież ci mówiłam. – Mówiłaś – przyznał. – Ale nie wiedziałem, że to na poważnie. Obruszyła się. – A co ty sobie myślisz? Jak najpoważniej! Ignaś miał już dosyć tej rozmowy. – Ja się na tych babskich sprawach nie znam – powiedział na usprawiedliwienie. – Ale jak tak mówisz, może to i prawda.
– Prawda! Siedział z nachmurzoną miną. Wiadomość wcale mu się nie podobała. – To moje? – zapytał. Oburzyła się takim postawieniem sprawy. – A czyje? Do takich rzeczy potrzeba mężczyzny, kobieta sama nic nie zrobi. Była twoja pomoc. – Pytałem, czy na pewno moja. Obraziła się, że sugeruje, jakoby nie tylko z nim spotykała się w łóżku. – Jak mogłeś tak pomyśleć? – prawie zaczynała płakać. – Przecież wiesz, że byłeś moim pierwszym mężczyzną. Ignaś Kalinowski nastroszył się. – Pierwszym tak – zgodził się. – Ale kto wie, czy nie miałaś po mnie innych. Rozpłakała się naprawdę. Westchnął i zaczął ją pocieszać, co trwało przez kilka minut. Gdy się nieco uspokoiła, zapytała powtórnie, kiedy powie o wszystkim swojemu ojcu. – Nie ma pośpiechu – próbował się wykręcić. – Jest – sprzeciwiła się. – Rośnie we mnie twoje dziecko. – Ojca trzeba przygotować na taką wiadomość. Myślisz, że będzie zachwycony? Wątpię. – To przygotuj. – Dobrze. Natalia zrozumiała, że mówi na odczepnego, więc zagroziła: – Bo inaczej ja sama do niego pójdę i wszystko opowiem. Zerwał się, teraz on obrażony. – Ani się waż! Uśmiechnęła się przymilnie. – Żartowałam – tłumaczyła się. – Bo mnie nie zostawisz, prawda? Nie gniewaj się. Ja tylko tak, dla zachęty. Żebyś wiedział, że to poważna sprawa. To, co jest między nami, to na całe życie, tak? Pozwoliła się już nie tylko objąć, ale wyraźnie dawała do zrozumienia,
że za chwilę będzie miał, co tylko zechce. – Tak, tak – Ignaś nie chciał ciągnąć tematu, bo teraz interesowało go zupełnie coś innego. Gdy po pewnym czasie znowu siedzieli obok siebie, ona w poczuciu spełnionego obowiązku, on rozluźniony, znowu padło pytanie. – To kiedy pójdziesz do ojca? Ignaś Kalinowski pocałował ją, zanim udzielił odpowiedzi. – Niedługo – obiecał – Na razie ojciec bardzo zajęty, sama wiesz. Nie mogę mu teraz truć głowy... Natalia Wudkiewicz podniosła palec. – Naprawdę masz mnie za głupią? – spytała sucho. – Że będę jak potulna owieczka? Nie, mój panie! Daję ci dwa tygodnie. Albo powiesz ojcu, albo narobię ci wstydu przed wszystkimi. – Mnie? – zapytał lekceważąco. – Chyba raczej sobie. Pójdziesz do mojego ojca i co dalej? Poprosisz, żeby dał zgodę na ślub? A jeśli odmówi, do kogo pójdziesz na skargę?
CYGAŃSKI TABOR
Któregoś wiosennego dnia pokazał się w Kalinówce tabor cygański. Składał się z siedmiu wozów, posuwających się jeden za drugim. Były kolorowo malowane, z daszkami, kryte płótnem i przystrojone zielonymi gałęziami. Konie prezentowały się chudo i biednie, ale ludzie na wozach jechali weseli, z muzyką. Cała wieś wyległa przed chałupy, żeby oglądać tabor, gdy wolno przemierzał drogę między zabudowaniami, kierując się na południe, hen ku lasowi za kalinowskim dworem. Cyganie pokazywali się w okolicy raz na parę lat albo kilka razy w roku, nikt nie wiedział, skąd idą i dokąd się udają. Sprzedawali po wsiach i jarmarkach patelnie i kociołki, bardzo dobrej roboty, chętnie nabywane przez gospodynie. W jednym miejscu długo nie popasali. Wędrowali bocznymi drogami, zaglądając do wiosek i dworów, od miast odganiani przez policję. Obozy rozbijali w lesie albo gdzieś w polach pod lasem, palili ogniska, śpiewali, czasem ich kobiety, zwłaszcza te ładniejsze, wychodziły do wsi, by poszukać czegoś do jedzenia. Nie mieli pieniędzy, płacili tymi patelniami właśnie albo wróżeniem z kart i z ręki. Wsie podlaskie też były biedne, więc niewiele oferowały na wymianę. Wśród wędrowców nie brakowało zręcznych rzemieślników, ale nie kwapili się do roboty u obcych i woleli się trzymać z daleka. Gdy tylko tabor pojawiał się gdzieś w pobliżu, po wioskach rozlegały się zaraz ostrzeżenia, żeby dobrze pilnować dzieci, aby Cyganie nie zagarnęli jakich wałęsających się malców i nie przerobili na swoją modłę. Niejedną podobną opowieść, najczęściej wyssaną z palca, powtarzano sobie w Kalinówce w długie zimowe wieczory. – Muzyką zwabią, tańcami, magicznymi sztuczkami. Potem szukaj wiatru w polu! Domownicy Kalinówki siedzieli właśnie na ganku przy herbacie, gdy tabor wolno przejeżdżał obok dworu.
– Znowu Cyganie? – skrzywiła się pani Katarzyna. – Narobią tylko bałaganu, a już na pewno coś ukradną. Pamiętam, jak przejeżdżali ostatnio. Nabrali siana dla swoich koni, ile chcieli, nie pytając o pozwolenie, a jeszcze podobno jakiejś babie ściągnęli z płotu przed chałupą nową pierzynę. Tabor przejeżdżał, a Cyganie rozeszli się już po wiosce. Kobiety po zagrodach dopytywały się o jedzenie albo coś na wymianę z ubrań. Ich dzieci, brudne, odważne i sprytne, myszkowały po podwórzach w poszukiwaniu porzuconych przedmiotów, jedzenia, a może i okazji do kradzieży. – Dziwni to ludzie – mruczała niezadowolona pani Kalinowska. – Chcieliby jeść i korzystać ze wszystkiego, co daje ziemia, ale wcale przy tym nie pracować. Jakby wszystko rodziło się samo, samo owocowało i samo zwoziło do gospodarstwa. Kazała parobkowi Wasylowi iść do starszych taboru i powiedzieć, żeby się trzymali z daleka od kalinowskich pól. Podobnego zdania była Franciszka, ale pan Michał zaprezentował zupełnie inne stanowisko. – Nie pracują na ziemi, bo jej nie posiadają – zauważył. – To naród wędrowny, co nie orze, nie sieje, ale jeść przecież musi. Mądry człowiek powinien umieć postępować także z nimi. Nie nauczysz ptaka robić w polu, choćbyś go godzinami przekonywał, że to praca uczciwa i bardzo pożyteczna. – To co robić, panie dziedzicu? – spytał parobek Wasyl, czekając w gotowości na ostateczne polecenie. – Jak ich mam z naszych pól przepędzić, to może pan dziedzic zechce strzelbę wydać na jaki wypadek? Pan Michał pokręcił głową. – Nie trzeba – postanowił. – Oni jak ptaki, czasem gdzieś muszą przysiąść na odpoczynek i popas. Niech siadają pod naszą brzezinką. Powiedz im, że kilka dni mogą obozować bez zapłaty. Mogą paść konie, ile zechcą zjeść, ale powiedz, że nic im nie wolno zabierać ze sobą, jak będą
odjeżdżać. Rozumiesz? Ani ździebełka. Powiesz to w moim imieniu dokładnie, dwa razy. Ani ździebełka. Jak który weźmie choćby garść siana, oskarżę, że nieprawnie weszli na moje pola i szkody poczynili. Jeśli posłuchają, będą mieli korzyść. Nie posłuchają, pożałują. Pani Katarzyna była niezadowolona z takich rozporządzeń. – A cóż to za dziwaczne pomysły, Michale? Pozwalasz Cyganom konie paść naszą trawą bez żadnej zapłaty? Gotowi tu zostać na zawsze. Pan Kalinowski pokręcił głową. – Nie ma obawy, mamo. Oni nigdzie na dłużej nie osiądą. Dla nich ważna droga. Coś ich gna naprzód, do przodu, przed siebie. Posiedzą pod naszym bokiem dzień, dwa i pójdą dalej. – Czy to jednak rozsądne? – martwiła się starsza pani. – Tylko patrzeć, jak chłopcy z wsi wezmą się za łby z tamtymi. Dziewczyny oczami już strzelają... – wskazała wzrokiem służącą, która niosła im wypieki, zamarłą nagle w połowie drogi od progu z tacą w rękach. Pan Michał gestem przywołał dziewczynę, odebrał od niej talerzyk z ciastkami i postawił go na stole. – Idź popatrzeć – pozwolił. – Tylko nie zabawiaj za długo. Dziewczyna dygnęła z podziękowaniem i pobiegła ku drodze, przy której stało już kilka innych, zaciekawionych i zalotnie uśmiechniętych do smagłolicych mężczyzn, powożących zaprzęgami. Wieczorem panna Wacia Potocka opowiadała: – Cyganie to porywają małe dzieci, żeby potem ćwiczyć je do różnych sztuczek, za które biorą pieniądze na jarmarkach. Pamiętacie starą Jazłowiecką? Miała czterech synów, a wszyscy poszli za Cyganami w świat. Najpierw dwaj najstarsi, a młodszy potem za nimi, żeby ich zawrócić. Ale nic nie wskórał, oni go przekabacili i przystał do tych sztukmistrzów. Na koniec poszedł po nich wszystkich najmłodszy, bo matka zachorowała ciężko, był ksiądz z Panem Bogiem i miała umierać. On dogonił tabor gdzieś niedaleko domu, braci chciał namówić do powrotu i zaklinał ich na wszystko. Ale oni byli już tymi sztukmistrzami, wcale nie
chcieli wracać, choć w domu matka umierająca. Wrócił ten najmłodszy do chaty rozżalony i opowiada, jak ich błagał, jak na wszystko zaklinał, żeby odwiedzili choć jeden raz matkę przed śmiercią, a oni nie chcieli tego zrobić, tak zasmakowali w cygańskich rozrywkach. Wtedy matka na łożu śmierci przeklęła ich wszystkich. Ostatkiem sił podniosła się na łóżku i wymówiła okropne przekleństwo. Na synów, co to nie uczcili jej wysiłków, bólu i cierpienia. „Przeklinam moich synów, na wieki wieków ich przeklinam, niechaj ich nie spotka w życiu nic dobrego, a co najgorsze tylko”. I wzięła umarła. I tak się stało. Jeszcze tego roku zadźgali nożami w jakiejś knajpie dwóch najstarszych braci, a trzeciego konie stratowały zaraz w następnym tygodniu. Najgorzej zaś miał najmłodszy... – Zaraz! – przerwała Serafina, kucharka. – Wacia coś chyba pokręciła. Jak to najmłodszy miał najgorzej? Jak miał najgorzej mieć, jak on dla matki taki dobry był? Wacia Potocka wydęła wargi. – Fina się wcale na przeklęciach nie zna. Matka powiedziała: przeklinam moich synów. I nie pomyślała, żeby z tego przekleństwa wydzielić najmłodszego, tego najlepszego i najbardziej kochanego. Zapomniała. Złe usłyszało przekleństwo i pomyślało, że wszystkich synów matka przeklęła. To wzięło i wszystkich ukarało. Tego najmłodszego zasypało w studni. Strasznie drapał i kopał w tym piachu, zanim skonał całkiem. Ale nie było odwrotu. I pochowali ich wszystkich razem na jednym cmentarzu. Matkę staruszkę i czterech synów obok siebie. Moja ciotka pokazywała kiedyś te groby, dziś ich nie ma, ale pamiętam, że były... *** Do dworu Cyganie przyszli we dwóch. Stanęli przed gankiem wcześnie rano, prosząc o rozmowę z właścicielem majątku. Jeden był młody i ładny, silny i kształtny, o ognistych oczach, do których głośno wzdychały panny służące i wszystkie inne dziewczyny we wsi. Ten drugi był wiekowym staruszkiem, malutkim i pomarszczonym, utykającym na nogę, obdartym
i zabiedzonym. Miał na głowie kapelusz całkiem nowy, bardzo dobrego gatunku, Franciszka nie mogła się powstrzymać od komentarza, że pewnie nakrycie głowy zostało ukradzione. Pan Michał Kalinowski wyszedł do nich na ganek z serwetką śniadaniową w ręce. Zza półotwartych drzwi patrzyły za nim zaciekawione oczy Franciszki oraz Ignasia. Pani Katarzyna nie pofatygowała się nawet do okna. Cyganie ukłonili się panu Michałowi. Starszy przemówił coś w nieznanym języku, uprzejmie i z uśmiechem. Potem skinął na towarzysza, aby wyjaśnił cel ich wizyty. Młodszy mężczyzna, trzydziestoletni, odnosił się do starego z szacunkiem. – To mój dziadek, wielmożny panie – odezwał się po rosyjsku. – Nazywa się Szamał i ma chyba sto lat. Przyszedł tutaj podziękować za okazaną łaskę. Osobiście podziękować, choć jest stary i chory. Stary Cygan ukłonił się ponownie, zakasłał. – Rozumiem – skinął głową Kalinowski. – Ale nie jestem doktorem. Joss, bo takie nosił imię młodszy z przybyłych, zaprzeczył ruchem głowy. Nie, nie po lekarską poradę tu przyszli. Sprowadziło ich zupełnie co innego. – Szamał pamięta czasy, gdy świat był znacznie młodszy – wyjaśnił. – Bardzo dawne. Opowiada o nich. O ludziach i koniach. O drogach. O górach, rzekach, wioskach. O lasach i pastwiskach. Gdzie są i jak się nazywają. Pan Michał słuchał bez zniecierpliwienia. Stary Cygan wyglądał na bardzo wiekowego, rzeczywiście mógł pamiętać dawno minione lata. – Cóż z tego? – zapytał. – Nie znam jego mowy i nie chcę słuchać jego opowieści. Dość mamy własnych. Młodszy spojrzał na dziadka, wymienili kilka słów, nie zamierzali odchodzić. – Szamał opowiadał nam wiele o tym miejscu, wielmożny panie –
podjął po chwili Joss. – Przyszedł, aby je znowu zobaczyć na własne oczy. Dziadek Szamał powiada, że w tamtych dawnych czasach, gdy był on ledwie chłopcem, zajeżdżał tutaj. Mieszkał wtedy we dworze pan dziedzic, wasz, wielmożny panie, dziadek albo może ojciec waszego dziadka, co nigdy nie odmawiał Cyganom gościny. Ten dziedzic zezwalał im siano dla koni brać i drewno na ogień, bez żadnych ograniczeń. Każdego zaś roku, gdy tabor zatrzymywał się pod brzozowym laskiem, tam, gdzie i wielmożny pan zezwolił obozować, ten dobry pan kazał wydawać Cyganom tłustego barana. A do barana, który był wielki i tłusty, dodawał czasem jeszcze beczkę mocnego piwa. Dziadek Szamał uprzejmie zapytuje, czy wielmożny pan dziedzic zechce udzielić tej łaski, jaką świadczyli jego przodkowie i wydać barana dla Cyganów, co obozują niedaleko jego domu. Pan Michał roześmiał się i oświadczył, że nigdy nie słyszał o podobnym wydarzeniu, ale gotów jest zapytać matkę, czy ona słyszała. Poszedł też zaraz rozbawiony do dworu, gdzie pani Katarzyna Kalinowska zdziwiła się nie mniej od niego. – Pójdę obejrzeć tego Szamała – oznajmiła. – Muszę na własne oczy zobaczyć kogoś kłamiącego tak bezczelnie. Niechaj mi w oczy powtórzy, że mój mąż albo jego ojciec byli tacy łatwowierni wobec Cyganów, albo aż głupi! Wyszła na ganek, a na widok dostojnej damy w czerni obaj Cyganie zdjęli nakrycia głowy i ukłonili się. – Mówicie, że dawano wam tutaj barana? – spytała starsza pani. – O, tak! – potwierdził Joss. – Wiele razy słyszałem o takim zwyczaju. Przyprowadziłem dziadka, żeby potwierdził. Był on dzieckiem, gdy widział to sam. Pani Katarzyna zastukała laską w podłogę. – Jesteście tak bezczelni, żeby kłamać w żywe oczy? – spytała surowo. – Barana wam się zechciało! Może jeszcze coś więcej! Młody Cygan ukłonił się z szacunkiem.
– Niczego więcej, dobra pani. Tylko tego barana, według starej umowy. Obiecywał ów pan Cyganom, że otrzymamy go zawsze, ile razy tutaj zawitamy. Dotąd drogi nas wiodły całkiem gdzie indziej, ale teraz na powrót tu trafiliśmy. Dlatego przyszliśmy upomnieć się o obietnicę daną nam przez dawnych gospodarzy tego miejsca. – Ja wam dam obietnice! – krzyknęła pani Katarzyna, wymachując laską i kierując się do schodków, prowadzących z ganku. – W pięty wam pójdzie, włóczęgi jedne! Nie zeszła jednak na podwórze, oni też nie okazali strachu i nie odeszli. Przez chwilę rozmawiali półgłosem w swoim języku, zapewne naradzając się, co powinni zrobić. W końcu Joss powiedział: – Całymi latami przy naszych obozowych ogniskach opowiadano o tym baranie, tłustym i białym. Ja znam te opowieści od dziecka, mój dziadek je zna. Mówią one, że świat nie jest dobry dla Cyganów. Dobry jest tylko pan w Kalinówce, co Cyganom obiecał całego barana dawać. Czy mamy wrócić do taboru i powiedzieć, że wszystko to nieprawda? Że nigdy pan z dworu nie darował Cyganowi barana? Nie wiem, czy nam uwierzą. To u nas święte opowieści, dobra pani. Każdy Cygan wie, że pan na Kalinówce posyłał barana Cyganom. Jak teraz wytłumaczyć w taborze, że już nie daje? – Powiesz, że mieszka tu kto inny. – Kto inny? – w głosie młodego mężczyzny by smutek. – A gdzie jest dusza tamtego pana? Czy nie siedzi tu razem z wami, pod tym dachem, przy tym kominie, przy tej studni? Nie podpowiada, jak postępować sprawiedliwie i szczodrze? – Sprawiedliwie? – oburzyła się starsza pani. – Co ty możesz wiedzieć o sprawiedliwości, jeśliś złodziej i koniokrad! Joss nie obraził się na taką opinię, choć zagryzł wargi. – Może i tak, dobra pani – przyznał po chwili. – Może ja nic o tym nie wiem. Ale dawny pan z tego dworu był mądry i szczodry. On wiele wiedział o sprawiedliwości. Kazał głodnych nakarmić, spragnionych
napoić... Ukłonili się obaj i odeszli, młodszy podpierał ramieniem starszego. Pani Katarzyna Kalinowska długo nie mogła dojść do siebie z powodu ich bezczelności i łgarstwa. – Słusznie mówi się w naszym języku, że ktoś cygani – utyskiwała. – Potrafią oni w głowie zawrócić, oj potrafią! *** Wieczorem pan Michał Kalinowski wezwał parobka Wasyla, kazał mu wyprowadzić z owczarni jakiegoś barana i dostarczyć go do cygańskiego obozu pod lasem. – Barana, panie dziedzicu? – zdziwił się chłop. – Naszego barana dla Cyganów?! Pan Michał prychnął ze złością. – Mojego barana – przypomniał z naciskiem. – Mojego. Zrobisz, jak przykazałem. – Tak, panie dziedzicu – zgodził się parobek pokornie. – A co mam powiedzieć? Kalinowski zastanowił się. – Powiesz, żeby nadal opowiadali bajki przy ognisku. O dobrych panach z Kalinówki.
DROGI I PODRÓŻE
Wspaniałomyślność
pana Kalinowskiego miała wyraźne granice.
Wczesnym rankiem czwartego dnia pan Michał w towarzystwie syna Ignasia oraz parobka Wasyla pojechał konno w miejsce, gdzie obozowali Cyganie. Wszyscy trzej mieli ze sobą strzelby. Na miejscu niedawnego postoju nie było już taboru. Została po nich wygnieciona trawa na polanie pod lasem i popiół kilku ognisk, jeszcze ciepły, co znaczyło, że musieli wyruszyć przed świtem, czyli niedawno. Pan Kalinowski skrzywił się, ujrzawszy stos gałęzi, jakie pozostały po kilku wyrąbanych drzewkach i nakazał ruszać tropem, spodziewając się, że konno łatwo dogonią tabor, który nie mógł poruszać się szybciej jak kilka wiorst na godzinę. I rzeczywiście, wkrótce zobaczyli wozy na drodze wiodącej do Złotnik, może o wiorstę od majątku pana Skórnickiego. – Uważać, co będę robił – uprzedził pan Michał surowo. – A broń mieć stale w pogotowiu. Gdyby doszło do strzelania, najpierw strzelajcie w górę, nie po nich. W taborze szybko zauważono za wozami uzbrojonych ludzi, karawana zwolniła i zatrzymała się, a mężczyźni zeskakiwali na ziemie i skupiali się na jej końcu, przygotowując się do obrony swoich kobiet, dzieci i dobytku. Pan Michał podjechał stępa i wycelował strzelbę w młodego Cygana imieniem Joss. – Powiedz wszystkim, żeby zostali na miejscu, jeśli nie chcecie kłopotów – ostrzegł. Joss rzucił jakieś słowo ku swoim. Cofnęli się, ale nie przestraszył ich widok broni i nie zamierzali się poddać. Jak jeden sięgnęli po siekiery na wozach i do cholew skórzanych butów, by wyjąć stamtąd noże o długich ostrzach. Były składane, o szerokich i ostrych głowniach, o których powszechnie wiedziano, że służą nie tylko do oprawiania zwierząt. Takimi narzędziami Cyganie bronili się przed obcymi, także przed policją. Nie
stanowiły jednak zagrożenia dla uzbrojonych w strzelby. Cyganie stali kupą przy swoich wozach i czekali na rozwój wydarzeń. Kalinowski kazał swoim towarzyszom nie spuszczać mężczyzn z muszek, a sam zbliżył się do najbliższego wozu, odkrytego, bez płóciennej budy, ledwie zarzuconego kołdrami, garnkami i podobnym sprzętem przydatnym w obozowym życiu. Były tu także świeżo wyciosane brzozowe kołki. Pan Michał podjechał, schylił się w siodle i wyciągnął rękę, by zrzucić parę kołków na drogę, po czym chwycił garść siana. – Świeże – powiedział. – Zatem moje. Włożył strzelbę pod pachę, wyjął zapałki i podpalił wiecheć. – Uprzedzałem, że nie wolno wam brać niczego ze sobą z moich pól – powiedział, machając płonącym sianem. Zanim zaprotestowali, rzucił kłąb na wóz, a dubeltówkę podniósł do oka. Krzyczeli, machali ramionami. Skoczyli do przodu, ale nie na niego, tylko aby wyprzęgać konia i ratować dobytek, ponieważ suche siano zajęło się łatwo i zapłonęło. Pan Michał pozwolił im na ratowanie zwierzęcia, ale nie opuścił broni. – Wzięliście moją łaskę za słabość – powiedział dobitnie, postępując do przodu. – Pomyliliście się. Dwaj jego towarzysze ruszyli za nim z wycelowanymi strzelbami. Cyganie sięgnęli do noży, stalowe ostrza zamigotały. – Nie radzę próbować – zauważył Kalinowski groźnie. – To nie jest strzelba na kaczki. Chodzę z nią na łosie i niejeden wieniec mam w domu. Patrzyli po sobie, zastanawiali się, jak powinni postąpić. Było ich sześciu, a mieli przeciw sobie trzech mężczyzn z dubeltówkami, z których każdy mógł strzelić dwa razy. Kobiety, które tymczasem nadbiegły z hałasem i okrzykami, rzucały przekleństwa i wygrażały pięściami. Pan Michał podjechał do drugiego wozu. – Zapłaćcie – zażądał. – Bo i ten spalę.
Byli w rozpaczy. Nie mieli pieniędzy, wiedzieli, że wraz z sianem spali się ich skromny dobytek, a także wozy, na których go przewożono. – No! – rzucił pan Michał. – Nie ma między wami żadnego, co wie jak należy postąpić? Stary Szamał nadchodził kuśtykając. Pozostali czekali, aż zbliży się i powie, co powinni zrobić. Stanął pomiędzy nimi, przez chwilę rozmawiali. On pytał, odpowiadali, nie spuszczając wzroku z wycelowanych luf, a dłoni z wyciągniętych noży. Krótka, gwałtowna rozmowa skończyła się dobitnym okrzykiem starego. Szamał podszedł ku panu Michałowi i zdjął kapelusz. Krótkim poleceniem kazał stanąć obok także Jossowi. Młody Cygan wysłuchał słów, jakie stary skierował do Kalinowskiego, po czym je przetłumaczył. – Zawiniliśmy, wielmożny panie. Dziadek Szamał mówi, że wszystko źle zrozumieliśmy. Dał wyraźny znak stojącym za plecami, a wszyscy pozostali mężczyźni, choć z widocznym ociąganiem, na chwilę odkryli głowy. – Dziadek przeprasza – oznajmił Joss. – Za nas wszystkich przeprasza. Pomyśleliśmy: niemądry wielmożny pan. Pomyliliśmy się. – Bardzo się pomyliliście – przytaknął Kalinowski. – Tylko ja jeden rozporządzam tym, co moje. Mogę z tym postąpić, jak zechcę. Podarować albo spalić. Czy to rozumiecie? Jeśli prosicie, może dostaniecie. Bo moja wola decyduje. Młody Cygan przytaknął. – Źle uczyniliśmy – powtórzył. Odwrócił się do swoich i kazał im wywalić z wozów siano i brzozowe paliki. Zrobili to, choć z ociąganiem i ponurymi minami. – Dobrze – ocenił pan Kalinowski i pouczył: – Nie masz swojego, naucz się prosić. Stary Szamał zagadał szybko, a Joss przetłumaczył jego słowa. – Dziadek dziękuje wielmożnemu panu. Każdemu powie, jak należy postępować, gdyby kiedy jeszcze droga zawiodła nas w te strony.
Pan Michał opuścił broń, jego towarzysze poszli za tym przykładem. – Przy waszych ogniskach możecie mówić, co chcecie – oświadczył. – Że w Kalinówce jest dobry pan albo zły. Ale nie będziecie mówić, że jest głupi i łatwy do oszukania. Teraz się stąd zabierajcie. – A siano? – zapytał Joss. – Zabierzcie – skinął Kalinowski łaskawie, a wszyscy rzucili się, by znowu ładować wozy. Gdy odjeżdżali, na drodze zostały tylko resztki wozu, kupka popiołu, którą wkrótce wiatr rozwiał po polach. – Nie pojmuję cię, Michale – oznajmiła tego wieczora starsza pani. – Robisz oczywiście, jak chcesz. Ale nie rozumiem twojego postępowania. Pan Michał spojrzał na matkę smutnym wzrokiem. – To z powodu Stasia... – przyznał się. – Śnił mi się ostatniej nocy. Kiedy zobaczyłem tych tutaj, przypomniałem sobie, jak kiedyś Staś przyniósł książkę o dzikich Indianach amerykańskich i z jakim żarem przekonywał mnie, że to ludzie honoru i własnych wartości. Pomyślałem, że Cyganie to jakby nasi Indianie, którym czasem winniśmy okazać wielkoduszność, nie tylko siłę i pogardę. Przerwał nagle i dopiero po chwili dokończył: – Może i Staś, daj to Boże, trafi na kogoś życzliwego w świecie... Pani Katarzyna zaszlochała, zerwała się z fotela i szybko opuściła salon. – Daj Bóg, abyś się nie mylił – rzuciła przez ramię. *** Rocznica dnia, gdy Stasia Kalinowskiego zabrali z domu żandarmi, minęła bez śladu. Pamiętała o niej tylko pani Katarzyna, która spytała ze smutkiem: – Czy na pewno zrobiliśmy wszystko, aby ocalić to niewinne dziecko? – Mam taką nadzieję – odpowiedział pan Michał. – Co nam pozostaje? Zacisnąć zęby i czekać. Żaden list, prośba czy petycja, skierowana do władz sądowych
i do samego imperatora Mikołaja II nie doczekały się odpowiedzi. Baronowa von Tromm łudziła nadzieją, że rosyjskie urzędy działają wyjątkowo nierychliwie i przekonywała, że należy pisać następne podania i prośby. – Jest w twierdzy pietropawłowskiej w Petersburgu – powiedziała, powołując się na przyjaciół zbliżonych do carskiego dworu. – To potwierdzone, że właśnie tam. I ma się dobrze. Jak na te okoliczności, oczywiście. Niestety, nic więcej nie wiadomo. Pułkownik Mikołaj Kawelin, człowiek bardzo ustosunkowany, w przeszłości członek cesarskiej gwardii, pocieszał Michała Kalinowskiego na moskiewski sposób:. – Brak wiadomości to dobra wiadomość, Michaił. Gdyby twój syn umarł, wieść pewnie by do ciebie doszła. Skoro jej nie ma, znaczy wszystko w porządku. Ty pisz następny list. Odpowiedź nadejdzie albo nie nadejdzie. Raczej się módl, żeby szybko nie nadeszła. Bo szybko to przychodzą tylko niedobre nowiny. *** Czerwiec 1912, Sankt Petersburg Staś Kalinowski od dziecka marzył o dalekich podróżach. I od miesięcy wędrował po szerokim świecie. Od miesięcy przebywał w celi, położonej na pierwszym piętrze więziennego bloku twierdzy pietropawłowskiej w Sankt Petersburgu. Cztery kroki szerokości, osiem kroków długości. Pełna izolacja od innych skazanych, pełna izolacja od wszystkiego. Żadnych gazet lub książek, żadnych odwiedzin, listów lub paczek żywnościowych od rodziny. Światło tylko dzienne, wystarczająco jasne od sześciu do dziesięciu godzin na dobę. Regularne pory posiłków i snu. Jednostajne kroki warty na korytarzu. Staś Kalinowski ruszał w drogę zaraz po śniadaniu. – Litera B. Z miasta Breslau w Niemczech w do miasta Białystok w Rosji. Wiorst czterysta osiemdziesiąt...
Albo: – Syberia. Z miasta Irkucka do miasta Jakucka wiorst dwa tysiące pięćset sześćdziesiąt. Kierować się na miasto Kireńsk, wiorst grubo ponad tysiąc... O wszystkim tym mówiła mapa. Wielka mapa, wyrysowana węglami na ścianie. Obejmowała spory kawał Europy – Niemcy, Francję, a także Anglię, Austro-Węgry i Włochy. Najdokładniejsza była w części przedstawiającej Królestwo Polskie oraz zachodnie gubernie Rosji, schematycznie pokazywała Chiny, Japonię a także wybrzeża Ameryk i Afryki. Schematycznie, bo na więcej nie starczyło miejsca. Na mapie zaznaczono przebieg głównych rzek, góry oraz najważniejsze szlaki kolejowe. Miasta podpisano nazwami, a odległości pomiędzy nimi podano w wiorstach. – Pierwszy dłuższy postój robimy w mieście Kaczuga, o wiorst dwieście czterdzieści po wyjściu z Irkucka...
CIOTKA JANINA Czerwiec 1912, Kalinówka
Kapelusz panny Janiny Wiklińskiej wyszedł z mody przed piętnastu laty. Sukienka była nowsza, liczyła najwyżej dziesięć. Ona sama dobiegała czterdziestki, ale nikt tego nie wiedział, bo robiła wrażenie znacznie starszej. Sucha, kostyczna, zmarszczona, patrząca kosym okiem, wypowiadająca się spomiędzy zwykle skrzywionych warg, prezentowała się jako chora, zagniewana, cierpiąca. Nie odezwała się do nikogo zwyczajnie, jedynie chyba po to, by zgłosić uwagi lub pretensje. Przykre na co dzień zachowanie panny Janiny nie zjednywało jej przyjaciół. W Częstochowie, gdzie mieszkała od dziecka, prawie nikogo nie widywała, nie utrzymywała także kontaktów z jedyną siostrą. Przed laty, gdy pan Rafał Sidorowicz oświadczył się o jej siostrę Annę, próbowała uniemożliwić zamążpójście. Była o kilka lat starsza i uważała nie bez racji, że rodzice powinni wydawać córki za mąż według uświęconej tradycją kolejności, a nie zupełnie dowolnie. Kiedy pojawił się pan Sidorowicz, ziemianin, niezbyt może bogaty, ale wystarczająco, by zapewnić żonie spokojne życie, panna Janina zmusiła ojca do rozmowy z konkurentem. Wikliński miał wysondować, czy koniecznie musi się on żenić z Anną, może raczej powinien wziąć starszą siostrę, której ojciec przeznaczył większy posag, bo wiadomo, że starszą wydać trudniej. Ale pan Rafał nie dał się skusić i pozostał przy swoim wyborze. W kilkanaście miesięcy później Anna wyszła za mąż i wyjechała na Podlasie. Siostry odbyły wcześniej kilka poważnych rozmów, z których jasno wynikało, że choć Anna rozumie sytuację starszej siostry, nie zamierza jej ustąpić. Ten upór i dziwny wybór, jak o tym mówiła Janina, stał się przyczyną głębokiego konfliktu. Według starszej panny Wiklińskiej, pan Sidorowicz może by i ustąpił, ale to Anna uparła się iść za niego za mąż, co w końcu zaakceptował. Janina uważała, że siostra złośliwie postąpiła wbrew jej interesom i nigdy nie zapomniała doznanego upokorzenia. Po ślubie Anny
nie pojechała do niej na wieś ani razu, nigdy nawet nie napisała do siostry, jeśli nie liczyć zdawkowych życzeń, wysyłanych na święta, zwykle zresztą po terminie. Anna Sidorowicz przypisywała zły stan rzeczy trudnemu charakterowi Janiny i jej przekonaniu, że młodsza prezentuje godny potępienia lekki stosunek do życia. Anna, szczęśliwa, że udało się jej pokonać przeszkody, wyjechała z domu w radosnym nastroju i choć czasem tęskniła, nigdy nawet nie pomyślała, że mogłaby wracać. Pisała do rodziców, chwaląc się dobrym mężem i dostatnim życiem w dzierżawionej przez niego Rafałówce. Janina Wiklińska od dzieciństwa uważana za nieładną i bez większych szans na powodzenie, utwierdziła się w przekonaniu, że świat sprzysiągł się przeciw niej, skoro nawet od własnej rodziny nie może oczekiwać pomocy i zrozumienia. Miesiące bezpośrednio po ślubie i wyjeździe siostry były dla niej bardzo przykre i tylko dzięki obecności pani Rucińskiej, dalekiej krewnej Sidorowicza, poznanej podczas zaślubin siostry, a zamieszkującej także w Częstochowie, udało się jej to jakoś przetrzymać. Rucińska, rzutka niewiasta, z ręką do handlu i niewielkich interesów, w pewnym sensie zaprzyjaźniła się ze starszą panną Wiklińską, jej dom był też jedynym, gdzie bywała kilka razy w roku. Panna Janina pracowała w zakładzie krawieckim, gdzie na co dzień szyła bieliznę, a od czasu do czasu także suknie, w tym także ślubne. Pod okiem szefowej, madame Baniewskiej, z pracowni przy Wieluńskim Rynku wyszła także ślubna suknia Anny Wiklińskiej, po mężu Sidorowiczowej. Janina, chuda, blada, skrzywiona, z trudem nawiązywała kontakty z innymi i już na początku znajomości odstręczała niechętnym spojrzeniem i skrzypiącym, pełnym niezadowolenia głosem. W pracowni madame Baniewskiej, gdzie zatrudniano jeszcze dwie młodsze panny oraz dziewczynę do pomocy przy prostych zamówieniach, nie odzywała się wcale i nigdy nie przynosiła ciastek na podwieczorkową herbatę, wypadającą podczas półgodzinnej przerwy. Z właścicielką też mówiła
niewiele, zwykle ograniczając się do potakiwania przy przyjmowaniu poleceń. Pracowała jednak wydajnie i bardzo rzetelnie, co zapewniało jej stałe zajęcie i niewielkie dodatkowe gratyfikacje finansowe, wypłacane zwykle w okolicach świąt Bożego Narodzenia. Mieszkała samotnie przy ulicy Świętej Barbary, w małym mieszkaniu na piętrze domu, który należał niegdyś do jej rodziców. Pochodzili ze sfer mieszczańskich, od dawna będąc właścicielami kamiennicy w pobliżu sławnego klasztoru, skąd zresztą czerpali zyski na utrzymanie rodziny od pokoleń. Pan Wikliński zaopatrywał kompanie pielgrzymów w niezbędne artykuły żywnościowe i paszę dla zwierząt. Gdy przed dziesięcioma laty w ciągu tego samego roku odeszli rodzice i na mocy testamentu ojca trzeba było sprzedać dom, okazał się znacznie mniej warty, niż sobie panna Janina wyobrażała. Uzyskaną sumą musiała podzielić się z siostrą i ledwo wystarczyło jej na wykupienie dwupokojowego mieszkania na pierwszym piętrze. Konieczność wysłania pieniędzy do Rafałówki panna Janina przyjęła jako kolejny afront, tym dokuczliwszy, że jeszcze się nie pozbierała po poprzednim. Szczytem bezczelności ze strony Anny Sidorowicz było zaproszenie wystosowane do siostry przed dziewięciu laty, by wystąpiła w roli matki chrzestnej chłopca imieniem Witold. Panna Janina, wiodąca życie proste, skromne i oszczędne, zapałała świętym oburzeniem, że żona ziemianina nie wysłała jej pieniędzy, a spodziewała się, że starsza i biedniejsza siostra zapłaci za podróż, pobyt i może jakiś prezent z okazji. Nie dość, że odebrała jej konkurenta, nieomal narzeczonego, to jeszcze miała czelność świecić w oczy swoim szczęściem i powodzeniem. Janina nie pojechała do Rafałówki na chrzciny, odpowiedziała suchym, oficjalnym listem, że nie stać jej na daleką i kosztowną podróż. Próba poprawienia rodzinnych stosunków podjęta przez młodszą siostrę spełzła więc na niczym, a Janina zyskała dowód na to, że chciano ją naciągnąć po raz drugi na wielkoduszność i przebaczenie. Nie zamierzała
przepraszać, spodziewała się przeprosin od młodszej siostry. Zresztą nie do końca wiadomo, czego się spodziewała. Nie mówiła o tym wiele nawet ze swoją jedyną przyjaciółką, panią Rucińską, podobnie jak nie mówiła z nikim innym. W kamienicy przy ulicy Świętej Barbary panna Janina wiodła życie uporządkowane, jak sądziła, bogobojne i godne zazdrości. Pracowała uczciwie przez sześć dni w tygodniu, niedziele i święta spędzała w znacznej części w kościele na Jasnej Górze, modląc się żarliwie w intencji rodziców, którym na cmentarzu św. Rocha wystawiła z czasem ładny i trwały nagrobek. Z innymi lokatorami dawnego domu ojca nie utrzymywała żadnych stosunków, nie znała ich nazwisk ani zajęcia, w bramie mijała ich w milczeniu, podobnie jak bez słowa znosiła docinki nieznośnych dzieci tychże lokatorów. Nieco bardziej rozmowna bywała ze swoim spowiednikiem, którego odwiedzała regularnie, radząc się nie tylko w sprawach wiary, ale i postępowania w życiu codziennym. Ksiądz chwalił skromność panny Janiny, jej pracowitość i głęboką wiarę, a gdy poprzedniego roku przyszedł z kolędą, spędzili na pouczającej i miłej rozmowie aż dwadzieścia minut. *** Wiadomość od Michała Kalinowskiego o nagłej śmierci siostry i szwagra panna Janina przyjęła z wielkim zaskoczeniem. W pierwszej chwili zupełnie nie wiedziała, co ma robić. Potem, trzymając depeszę w ręku, pobiegła do spowiednika, a z kościoła do pani Rucińskiej. Przyjaciółka mieszkała przy ulicy Krakowskiej, zbyt daleko, aby odwiedzać ją często, a panna Janina nie uważała za właściwe korzystać z dorożek. Tym razem jednak zdobyła się na kilkukopiejkowy wydatek i pojechała na Stare Miasto, szukać rady i pociechy. Panią Rucińską szczęśliwie zastała na miejscu. – Biedne dziecko! – zawołała kuzynka, usłyszawszy, co się stało. – Jak ty wspaniale znosisz wiadomość tak straszną! Siadaj, siadaj, wszystko musisz mi dokładnie opowiedzieć. Trzeba się zastanowić, co dalej począć.
Całe szczęście, że zaraz Albert powinien wrócić. On na pewno znajdzie dobrą radę. Mąż pani Rucińskiej trzymał przedstawicielstwo fabryki igieł. Charakter pracy pana Rucińskiego wymuszał na nim częste podróże, ale przynosił przyzwoity dochód, ponieważ pan Ruciński był obrotny, gadatliwy i podobno jak nikt umiał rozmawiać z klientami, zwłaszcza z kobietami. Jego żona kilkakrotnie robiła przy Janinie aluzje, jak to panie i panny w pracowniach krawieckich, szwalniach i podobnych zakładach miękną od daru jego wymowy i kupują dostarczany towar. Próbki jego umiejętności panna Wiklińska doświadczyła na sobie, kilka lat temu, co spowodowało dość długą przerwę w odwiedzinach w domu przy ulicy Krakowskiej. Podczas jednej z pierwszych wizyt, gdy siedzieli przy herbacie w największym pokoju, nazywanym salonem, kuzyn zerkał na pannę Wiklińską w dziwny sposób. Pani Rucińska wyszła właśnie do kuchni, a jej mąż słodził herbatę i upuścił łyżeczkę na dywan, wprost pod nogi gościa. Z przepraszającym uśmiechem schylił się po nią, a gdy się podnosił, uszczypnął Janinę w pośladek. Była tak zaskoczona, że w pierwszej chwili skamieniała. – Och, przepraszam, kuzynko – powiedział bez cienia wstydu. – Jestem bardzo niezręczny... Nie zdążyła powiedzieć, co myśli o takim zachowaniu, ponieważ wróciła gospodyni, osobiście niosąc tacę z sezamowymi ciasteczkami. Panna Janina nie poskarżyła się, zagryzła usta i do końca wizyty nie spojrzała w kierunku gospodarza. Później dłuższy czas omijała ten dom i uspokoiła się dopiero wtedy, gdy spowiednik wytłumaczył jej, że prawdopodobnie jest przewrażliwiona, a kuzyn zapewne niczego zdrożnego nie miał na myśli. *** W trudnych okolicznościach życiowych pan Ruciński okazał się człowiekiem rzeczywiście praktycznym i nastawionym do kuzynki bardzo pozytywnie. Dowiedziawszy się o celu jej niespodziewanej wizyty,
natychmiast postanowił za wszystkich: – Trzeba jechać i sprawdzić, czy Janinie nie należy się co ze spadku po siostrze i jej mężu. Następnego dnia udali się w drogę we troje, a panna Wiklińska była pełna wdzięczności dla przyjaciółki i uznania dla jej męża. Bez ich pomocy i opieki nie dałaby sobie rady. Długa i uciążliwa podróż koleją do Białegostoku i końmi do Zabłudowa bardzo zmęczyła pannę Janinę, a wiadomości, jakie otrzymała na miejscu, omal nie pozbawiły ją przytomności: siostra i jej mąż zginęli w tragicznym pożarze dworu. Gdy już nieco doszła do siebie, łatwiej znosiła kolejne ciosy. Okazało się, że wielki ogień strawił cały dom Sidorowiczów. Spełzły na niczym oczekiwania, że cokolwiek z wartościowych rzeczy lub chociaż pamiątek można będzie otrzymać w spadku. Testament szwagra też okazał się prawie fikcją, oznaczał wypłatę ledwo dwustu rubli. Okazało się, że siostra nie miała żadnych oszczędności. Pani Janina skomentowała to nie bez złośliwości: – Anna zawsze wysoko nosiła głowę, a wcale nie miała do tego powodu. Cały wyjazd zrobił na pannie Wiklińskiej przykre i przygnębiające wrażenie i myślała tylko o tym, żeby jak najszybciej wrócić do Częstochowy. Tutaj nic się jej nie podobało: tłum na pogrzebie, nadmiar nieznajomych twarzy, wreszcie pan Kalinowski, człowiek, który okazał się wykonawcą testamentu, a który najwyraźniej zupełnie nie rozumiał, że to przecież siostra pani Anny powinna mieć we wszystkim najwięcej do powiedzenia. Uroczystości pogrzebowe wydawały się pannie Janinie zbyt wystawne i kosztowne, wolałaby cześć tych pieniędzy przekazać na jakiś szczytny cel, najlepiej jej do rozporządzenia, ponieważ wiedziałaby jak nie tracić grosza na żałobny obiad, przy którym objadali się nieznani jej ludzie. Syn zmarłej siostry, chłopak podobno dziewięcioletni, którego matką chrzestną omal nie została, nie pokazał się ciotce, co ta uważała za zdarzenie dla siebie szczęśliwe. Nie lubiła dzieci, małych, płaczliwych
i kłopotliwych, więc była zadowolona, że nie musi mieć z siostrzeńcem żadnego kontaktu. Bardzo źle oceniała pana Michała Kalinowskiego, wyniosłego gbura, który śmiał mówić o niej niezbyt przychylnie, a cały czas miał minę, jak gdyby to on był najbliższą rodziną zmarłych, a nie ona. W czasie pogrzebu i potem mało się odzywał do krewnych Sidorowiczów, a był jeszcze na tyle nieuprzejmy, że śmiał wypowiedzieć swoją nieprzychylną opinię o ich zainteresowaniu spadkiem. Jakże jednak mieli się nie interesować, skoro stanowili rodzinę. Dzięki praktycznemu, trzeźwemu podejściu pana Rucińskiego, panna Janina przebywała w Zabłudowie i Białymstoku tyle tylko, ile to było niezbędne. Po odczytaniu testamentu i zainkasowaniu owych dwustu rubli stanowiących całą schedę po siostrze, panna Wiklińska z ulgą wsiadła w pociąg do Częstochowy. W domu długo dochodziła do siebie po tych przykrych wydarzeniach, kiedy musiała przebywać wśród osób sobie obcych i tak wyraźnie nieżyczliwych. Sama nie okazała niewdzięczności, przeciwnie, zamówiła trzy msze śpiewane za duszę Anny i jej męża, a podczas nabożeństw nie żałowała na ofiarę. Po kilku tygodniach prawie już nie pamiętała, że gdziekolwiek wyjeżdżała. Była też pewna, że jej noga więcej nie postanie w tamtych stronach, gdzie nie miała nic do szukania. Myliła się. Ani nie przypuszczała, że jej pobożne życzenia się nie spełnią. Że minie ledwie kilka tygodni, a jej pragnieniem będzie jak najszybszy wyjazd w miejsce, gdzie mieszkała i gdzie tragicznie zginęła jej siostra Anna.
ODDAJCIE WITIĘ!
Przyczyną wydarzeń, które zmieniły życie wielu osób, był pewien zagraniczny list, pełen znaków zapytania oraz obietnic. Panna Janina odbyła długą rozmowę ze swoim spowiednikiem, wyjawiając mu wszystkie swoje nadzieje i wątpliwości – Nie powinnaś się wahać, moje dziecko – powiedział duchowny. – Dasz sobie radę, a Bóg ci pomoże. Musisz się podjąć tego zadania i wykonać je jak najlepiej. Kiedy wrócisz, razem zastanowimy się, jak najkorzystniej będzie postępować dalej. Nie bój się trudności, niechaj to będzie twoja ofiara. Panna Wiklińska była gotowa ponieść ofiarę i nie pojechała tym razem do przyjaciółki, aby i od niej uzyskać poradę. List z zagranicy zalecał dyskrecję, a rady już udzielono jej w kościele. Spakowała podróżną torbę i w tym samym tygodniu ruszyła w drogę. Wzięła ze sobą wszystkie pieniądze, nawet te z blaszanego pudełka po herbacie, gdzie odkładała regularnie po kilka rubli na koszta swojego pochówku i nabożeństwa za jej duszę. Do Białegostoku pojechała koleją, a tam zatrzymała się w znanym już sobie hotelu. Tu raz jeszcze powtórzyła w myślach plan działania, ułożony jeszcze w domu i nieustannie modyfikowany w pociągu. Nieco czasu spędziła też przed lusterkiem w pokoju, sprawdzając, jakie wrażenie wywołują jej poważne miny i nie mniej poważne słowa. Wieczorną modlitwę poświęciła zapewnieniom, że jedynym jej pragnieniem jest naprawienie błędów i poświęcenie się w służbie dla innych ludzi i Kościoła. Następnego ranka, jak zwykle bez śniadania, bo jadanie go uważała za niepotrzebną stratę czasu i pieniędzy, panna Wiklińska wynajęła powóz i kazała się zawieźć do Kalinówki. W milczeniu znosiła kurz i wszelkie inne niedogodności drogi, traktując je jako pierwsze w długim szeregu wyrzeczeń, mających się stać jej udziałem. Kiedy tuż przed południem stanęła na podwórzu Kalinówki, trafiła
pomiędzy gęsi, kury i inne domowe ptactwo, w wiejski hałas i wiejskie zapachy, za którymi nie przepadała i które przyprawiały ją o bóle głowy. Woźnica wysadził ją i jej torbę przed gankiem dworu, po czym zaciął konia i odjechał. Nie zapłaciła za powrotną drogę dla siebie, ponieważ nie wiedziała, jak długo przyjdzie jej zostać w Kalinówce, a nie zwykła przepłacać choćby i kopiejkę. Jacyś ludzie, parobkowie, dziewczyny, przechodzili obok, ktoś się ukłonił, ktoś przebiegł, ale nikt nie wyszedł na spotkanie panny Wiklińskiej, więc obawiała się, że przyjdzie jej czekać na gospodarzy do wieczora, mając u stóp na zmianę a to gęsi, a to znowu kaczki. Miałaby ochotę przejść do cienia, na co jednak nie pozwalał duży pies, śliniący się i warczący groźnie na gościa. Wreszcie pojawiła się starsza, dostojna dama w czerni. Stała w drzwiach, wsparta na lasce i przymrużonymi oczami przyglądała się pannie Wiklińskiej, starając się przypomnieć sobie, gdzie już widziała tę osobę. Panna Janina pozdrowiła Boga, podała swoje imię i nazwisko, a następnie poprosiła o widzenie się z panem Michałem Kalinowskim w pilnej sprawie. Starsza pani nagle przypomniała sobie miejsce i okoliczności poprzedniego spotkania. – Ach! – powiedziała. – Czy to pani jest siostrą nieszczęsnej Anny? Panna Wiklińska potwierdziła, skorygowała fakty o swoim stanie cywilnym i przepraszała, że zakłóca spokój domu. Wyglądała na osobę bardzo zasmuconą i mocno spiętą, wyraźnie obawiającą się, jak zostanie przyjęta. – Jestem Katarzyna Kalinowska – odpowiedziała starsza pani. – Matka Michała. Niedługo powinien wrócić. Po czym, nie krępując się wcale, dokładnie obejrzała strój panny i ją samą, a wynik oględzin najwyraźniej nie wywołał w niej zachwytu. – Nie poznałyśmy się na pogrzebie świętej pamięci Anny – zauważyła. – Panna odjechała tak szybko, że nie miałam okoliczności porozmawiać.
Ale lepiej późno niż wcale. Panna Janina niezręcznie tłumaczyła się pilnymi sprawami, jakie miała w miejscu zamieszkania oraz wstrząsem, jakim była dla niej wiadomość o nieszczęśliwym wypadku siostry. Pani Katarzyna zaprosiła gościa na ganek, gdzie siedząc w fotelu, nieco sztywno i oficjalnie, słuchała powodów, dla jakich Wiklińska fatygowała się taki kawał drogi. – Przemyślałam wszystko – oznajmiła panna Janina. – Przemyślałam i ze wstydem przyznaję, że zaprezentowałam się jako osoba bez serca i duszy. Ale dzięki pomocy mojego spowiednika przejrzałam na oczy i wróciłam, aby naprawić swoje błędy. Pani Kalinowska słuchała bez większego przekonania, mając żywo w pamięci obraz krewnych Sidorowiczów na pogrzebie i wiadomości o tym, jak szybko wyjechali zaraz po otwarciu testamentu. – Czego właściwie panna sobie życzy? – spytała nieprzychylnym tonem. Panna Wiklińska opuściła głowę. – Mam obowiązki wobec rodziny – powiedziała. – Przyjechałam je wypełnić. Starsza pani zmarszczyła brwi. – Cóż to znaczy? – zapytała surowo. – Zupełnie nie rozumiem... – Chodzi o Witoldka – szepnęła tamta. – Pragnę zająć się wychowaniem syna mojej siostry. Podniosła głowę, a w jej oczach pokazały się łzy. – Powinnam. To mój obowiązek, jestem przecież jego najbliższą krewną. Otworzyła torbę i zaczęła wyjmować z niej dokumenty. – Żeby było wiadomo, z kim ma pani do czynienia – wyjaśniła, kładąc papiery na stoliku. Ale pani Kalinowska nie zamierzała ich weryfikować. – Mój syn może je zobaczy – odpowiedziała. – Ja nie mam pod ręką okularów.
Panna Janina Wiklińska wytarła oczy haftowaną chusteczką. – Strasznie to przeżyłam – powiedziała. – Strasznie. Gdy przyszła depesza o śmierci siostry, doznałam wstrząsu. Długo nie mogłam się pozbierać. Gdyby nie państwo Rucińscy, dalecy krewni mojego świętej pamięci szwagra, nie znalazłabym w sobie siły, żeby przyjechać na pogrzeb... Pani Katarzyna była do gościa nastawiona bardzo nieprzychylnie. Wiklińska nie zrobiła na niej dobrego wrażenia podczas pogrzebu, a zwłaszcza później, gdy wyszło na jaw, że powodem jej przyjazdu był spadek. Ale starsza pani, choć prędka w wydawaniu osądów o innych ludziach, zaczęła odczuwać wobec panny Janiny współczucie i litość. Siostra świętej pamięci Anny Sidorowicz, osoba najwyraźniej egzaltowana, miała przecież prawo nie być sobą w tamtych trudnych dniach. Była też najwyraźniej szczera, sama przyznała, że sprawy spadkowe były jednym z powodów jej przyjazdu. Teraz okazywała wstyd z takiej postawy, a tłumaczyła go swoim nieobyciem w świecie. – Bałam się jechać sama – powiedziała cichym głosem. – Nie mam w takich sprawach żadnego doświadczenia, nigdy nie opuszczałam mojego miasta. Gdy kuzyn Ruciński zaofiarował pomoc, nie mogłam jej odrzucić. Całkowicie zdałam się na niego. Później, już po pogrzebie, który był dla mnie strasznym przeżyciem, on oznajmił, że interesy każą mu pilnie wracać. Co miałam robić? Przestraszyłam się, że zostanę sama, bez żadnej pomocy. Nie wiedziałabym nawet, jak wrócić do Częstochowy... – Pomocy udzieliłby mój syn – zauważyła sucho pani Kalinowska. – Był bardzo zagniewany, gdy uciekliście bez powiadomienia go. Czekał, że rozmówicie się pomiędzy krewnymi i ustalicie, kto zabierze Witię do siebie. – Bałam się – powtórzyła z płaczem panna Justyna. – Naprawdę się bałam. Nigdy sama nie jeździłam, nie mam doświadczenia, a on powiedział, że muszę się natychmiast zdecydować...
Była zawstydzona. Pani Katarzyna, choć nadal nieufna, potrafiła jednak docenić, że po ochłonięciu panna Wiklińska zdobyła się na wysiłek i nie bacząc na niebezpieczeństwa ruszyła w drogę powtórnie. – To dzięki radom mojego księdza spowiednika – przyznała się Wiklińska. – Opowiedziałam mu o wszystkim, on bardzo mnie zbeształ. I za pokutę kazał jechać do Kalinówki, pomodlić się na grobie siostry i... Na te słowa nadszedł Michał Kalinowski. Zdziwił się na widok panny Janiny, przywitał ją chłodno, ledwo skinieniem głowy i nie usiadł, choć obok jego matki było wolne miejsce. – Pokuta? – zapytał nieco rozdrażnionym tonem – Dziwna to jakaś pokuta. Jechać taki szmat drogi. Co jeszcze nakazał pani spowiednik? Panna Janina, poruszona nieuprzejmym zachowaniem, przyjęła je jednak z pokorą. – Spowiednik kazał mi przypomnieć sobie, na czym polegają więzi rodzinne – wyjaśniła zawstydzona. Podniosła głowę i oznajmiła nagle pewniejszym głosem: – Przyjechałam po mojego siostrzeńca. Zdziwienie pana Michała i pani Katarzyny niespodziewaną wizytą panny Wiklińskiej było niczym w porównaniu z tym, jak zdziwili się jej oświadczeniem. – Co takiego? – spytał pan Kalinowski. – Chyba się przesłyszałem... – Przyjechałam po siostrzeńca – powtórzyła panna Janina. – Zdecydowałam zaopiekować się Witoldkiem i chcę go zabrać do siebie. – On nie jest Witoldek – sprostował pan Michał. – On jest Witia! Groźna bruzda pojawiła się na jego czole, gdy zwrócił się do kobiety. – Pani go nawet nie widziała! – zauważył, tamując złość. – Ani przez chwilę! To nie jest rzecz, żeby ją przewozić w torbie z miejsca na miejsce. Nie miałem honoru poznać pani za życia rodziców chłopca, prawdę mówiąc, bez najmniejszego żalu. Przez pamięć mojego przyjaciela Rafała Sidorowicza i jego żony zająłem się ich dzieckiem, ponieważ ani pani, ani nikt inny nie wykazał w jego sprawie najmniejszego zainteresowania.
Więc czego pani teraz chce? Panna Wiklińska rozpłakała się. – Popełniłam błąd, nawet więcej, popełniłam grzech. Ale ja... ja chcę go naprawić... Ja muszę go naprawić. Pan Michał wzruszył ramionami. – Nie ma mowy! – rzucił twardo i bez pożegnania opuścił ganek. Panna Janina zaniosła się szlochem, a teraz nieco zawstydziła się pani Kalinowska. – Mój syn bywa nieco porywczy – próbowała usprawiedliwić jego zachowanie. – Ale to zrozumiałe, że w tej sytuacji ma do tego podstawy. Witia zadomowił się u nas i zapewne byłoby bardzo niedobrze wyrywać go stąd teraz, gdy świeża jest jeszcze pamięć o tamtych tragicznych wydarzeniach... Wiklińska prowadziła wzrokiem pana Kalinowskiego, gdy wyraźnie wzburzony szedł szybkim krokiem przez podwórze. – Ja wiem, jakie to dla państwa przykre – odezwała się po chwili. – Proszę mi wierzyć, że przyjechałam tutaj nie ze złych intencji. Co to za upiorna, uciążliwa droga! Kosztowała mnie wiele wyrzeczeń, a przyjęcie, jakiego tu doznałam, jest jak najbardziej zasłużone. Ale błagam panią, proszę mnie wysłuchać. Proszę wysłuchać i zważyć, czy moje argumenty nie są godne zastanowienia. Pani Katarzyna nie przerwała, toteż panna Wiklińska podjęła po chwili: – Jak już mówiłam, jestem najbliższą krewną Witoldka. Jego matka była przecież moją siostrą. Pani Kalinowska zmarszczyła brwi. – Byłam uprzejma – zauważyła. – Pozwolę sobie powiedzieć, że dość dobrze znałam panią Annę i jej męża. I zupełnie nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek wspominała o siostrze. Zawsze żyłam w przekonaniu, że świętej pamięci Anna nie ma żadnego rodzeństwa. Panna Janina opuściła głowę.
– To moja wina – odpowiedziała. – Zawiniłam wobec siostry i nie mogła mi tego przebaczyć. Starałam się zrozumieć jej racje, a nie było to łatwe, ponieważ z natury należały do delikatnych... Pani Katarzyna, choć nieco zniecierpliwiona pochlipywaniem gościa, chciała jednak dowiedzieć się szczegółów. – Proszę mówić – poleciła. – Jestem gotowa usłyszeć, co ma pani na swoją obronę, ale proszę nie liczyć na wiele. W Kalinówce rządzi mój syn Michał. Jego zdanie decyduje tu o wszystkim. Panna Wiklińska padła na kolana. Jak siedziała na krześle, tak nagle osunęła się na deski werandy. – Proszę mnie nie odtrącać! – zawołała składając ręce. – Zanim mnie pani ostatecznie potępi, proszę mnie wysłuchać. A może wtedy podzieli pani choć niektóre moje racje... – Bardzo wątpię – mruknęła pani Katarzyna. – Proszę wstać z kolan i usiąść. Nie chcę tu przedstawienia. Albo szczerze, albo wcale. – Wszystko powiem, wszystko! – obiecała panna Wiklińska. – Zobaczy pani, czy nie miałam powodu... Czy... czy mogłabym najpierw dostać szklankę wody? Pani Katarzyna zadzwoniła na służącą i kazała przynieść dzbanek z wodą i szklankę. Gdy naczynia stanęły na stoliku, panna Wiklińska obsłużyła się sama, rozlewając napój po brodzie i sukni, tak bardzo trzęsły się jej ręce ze zdenerwowania. Jej opowieść mogła wzruszyć panią Katarzynę i tak się stało. Początkowo niemrawo, zacinając się, potem coraz płynniej, panna Janina opowiadała o swoim życiu. Pan Wikliński miał dwie córki. Starsza nie mogła długo znaleźć kawalera. Aż któregoś razu pojawił się odpowiedni konkurent. Przychodził z wizytą do ojca, a po kilku miesiącach oświadczył się o jej rękę. Wtedy panna Janina zdała sobie sprawę, że jest zakochana, a ponadto ojciec uważał jej wybór za właściwy i udzielił swojego błogosławieństwa. Kawaler był rzeczywiście odpowiedni. Bardzo stateczny, nie nazbyt może
bogaty, ale wystarczająco majętny, aby zapewnić rodzinie godziwy byt. Jakie to było szczęście w domu, gdy ojciec wezwał córkę i oficjalnie zapytał, czy zechce odpowiedzieć na oświadczyny pana Rafała. – Rafała Sidorowicza? – spytała pani Katarzyna, która zdążyła domyślić się, w którą stronę może iść opowieść gościa. – Rafała – potwierdziła panna Wiklińska. – Był moim narzeczonym. Ojciec postawił warunek, że narzeczeństwo nie może być krótsze niż półtora roku. Pan Sidorowicz nie miał własnego majątku, dostał czas na to, aby wykazać przed ojcem panny źródła utrzymania. Czas ten dłużył się narzeczonym, choć bardzo często wymieniali między sobą korespondencję. W każdym tygodniu któreś z nich pisało. Wszystkie te listy panna Wiklińska miała ze sobą i gotowa była nie tylko je okazać, ale nawet przeczytać fragmenty. – Aby zechciała mi pani uwierzyć, że było między nami siostrami coś, co nie powinno się zdarzyć, coś wstydliwego. Sądziłam, że nigdy nie ujrzą dziennego światła, ale... Pani Katarzyna nie wykazała ochoty na oglądanie cudzych zwierzeń. – Proszę mówić – powtórzyła. Pewnego dnia, opowiadała dalej Wiklińska, a było to w piętnastym miesiącu narzeczeństwa, pan Rafał napisał, że znalazł właściwe miejsce dla siebie i swojej przyszłej żony, a w dwa tygodnie później przyjechał, aby ojcu panny przedstawić szczegóły, umowę dzierżawy majątku Rafałówka, zaświadczenie z banku o posiadaniu gotówki i tym podobne dokumenty. Tego samego dnia przyjechała ze szkoły siedemnastoletnia siostra Janiny, młodsza córka pana Wiklińskiego, Anna. Nie wiadomo, jak się to stało, ale w ciągu kilku dni afekt pana Rafała uległ całkowitej zmianie. Przez miesiąc odwiedził dom rodziców narzeczonej dwa razy, ustalono szczegóły uroczystości ślubnej, zamówiono suknię, fotografa i podjęto wiele innych koniecznych przygotowań. Tymczasem podczas trzeciej wizyty na miesiąc przed wyznaczonym przez ojca okresem, pan Sidorowicz oświadczył w rozmowie z panem Wiklińskim, że podtrzymuje chęć ożenienia się z jego
córką, ale młodszą. Groziło to wybuchem wielkiego skandalu, choć oczywiście dołożono starań, aby o wszystkim dowiedziało się jak najmniej osób. Jakże tu jednak ukryć takie wydarzenie, gdy goście byli już zawiadomieni, zaproszenia rozesłane. Panna Janina wpadła w czarną rozpacz. Oto jej świat, co tak ładnie się układał, nagle legł w gruzach i to z winy rodzonej siostry. W tej części opowieści starsza pani sprzeciwiła się ocenie gościa i zauważyła, że to mężczyźni odpowiadają za podobne kłopoty. Ale panna Janina upierała się, że wina leżała po stronie siostry. – Bóg mi wybaczy, że zmuszona jestem powiedzieć tak straszne rzeczy o własnej siostrze, ale obiecałam niczego nie ukrywać. Otóż Anna... otóż ona uwodziła pana Rafała. Z pełnym rozmysłem. Na pensji odebrała widać nie tak dobre wychowanie, jakiego wszyscy się spodziewaliśmy. Zaczęła być zalotna wobec mojego narzeczonego. A ja niczego nie zauważyłam, a gdy się spostrzegłam, było za późno. Postanowiłam przeprowadzić z narzeczonym poważną rozmowę. Wyznał mi, że nie może się oprzeć urokowi mojej siostry. Tak powiedział. Poczułam się okropnie. Czy pani jest w stanie wyobrazić sobie, jak poczułam się ja, starsza, mniej ładna siostra? Pani Kalinowska umiała to sobie wyobrazić. Wiedziała przecież, że podczas narzeczeństwa nierzadkie są wypadki, gdy kawalerowie zmieniają zdanie, odchodzą, wracają, łudzą fałszywymi obietnicami. W miarę słuchania spowiedzi panny, serce pani Katarzyny miękło, a dla swojego gościa, nieładnej starszej córki pana Wiklińskiego, odczuwała coraz więcej współczucia. – Biedne dziecko – skonstatowała, co panna Janina przyjęła z wdzięcznością. Sprawa naprawdę wyglądała nieszczególnie. Ojciec oczywiście oburzył się na zachowanie pana Rafała, ale okazało się, że niewiele może zdziałać. Pan Sidorowicz zagroził publicznym zerwaniem zaręczyn, jeśli przyszły teść nie zechce zrozumieć jego sytuacji i nie da zgody na małżeństwo
z młodszą córką. Już zresztą zaręczył się z Anną w tajemnicy. Oburzony ojciec próbował rozmawiać z narzeczonym, ale nic nie wskórał. Pan Rafał oświadczył, że obietnicy ożenku zamierza dotrzymać, ale że ostatecznie wybrał inną córkę Wiklińskich. Podkreślił, że jego postanowienie jest ostateczne i natychmiast wyjedzie, jeśli przez trzy dni nie otrzyma odpowiedzi. – To były trzy najgorsze dni mojego życia – opowiadała rozdzierającym szeptem panna Janina. – Modliłam się, płakałam, błagałam siostrę, aby ustąpiła. Była ode mnie młodsza, ładniejsza, miała przed sobą przyszłość, gdy ja dobiegałam już trzydziestki i moje szanse na znalezienie męża prawie się skończyły. Ale nic nie dały prośby i zaklęcia. Anna nie chciała słuchać ani pouczeń ojca, ani mojego błagania. Gdy ojciec zagroził, że nie dostanie posagu, któregoś dnia opuściła dom potajemnie. Cały wstyd spadł więc na mnie w dwójnasób. Zarówno z powodu mojego ślubu, który nie doszedł do skutku, jak też z powodu, że moja siostra uciekła z moim narzeczonym... Pani Katarzyna jawnie już litowała się nad panną Janiną. – Biedne dziecko – powtórzyła. – Zaczynam rozumieć, jak okropne rzeczy musiałaś przeżyć... Panna Wiklińska podziękowała smutnym uśmiechem. – Moja siostra wyszła za mąż za pana Sidorowicza i zamieszkała w Rafałówce – ciągnęła. – Po kilku latach napisała do ojca z prośbą o wybaczenie. Ojciec był chory i przebaczył jej na łożu śmierci. Ale do mnie, swojej siostry, nie odezwała się słowem. Wyglądało to tak, jakby ode mnie oczekiwała przeprosin. Nie napisała listu, nie odwiedziła. Czy w tej sytuacji można się dziwić, że nigdy nie odwiedziłam Rafałówki, a przez to i szanowna pani nie mogła mnie nie tylko zobaczyć, ale nawet usłyszeć o moim istnieniu? Pani Katarzyna pokiwała głową. – Nie wiedziałam o tym wszystkim – przyznała się nieco łagodniejszym tonem. – Anna zawsze robiła na mnie jak najlepsze wrażenie. Nie przyszło
mi do głowy, że jej szczęście rodzinne może być zbudowane na nieszczęściu własnej siostry. Panna Janina pociągnęła nosem, znowu sięgnęła do rękawa po chusteczkę i długo wycierała oczy. – Pan Kalinowski potraktował mnie bardzo przykro podczas pogrzebu – poskarżyła się. – Nie było okoliczności szczerze wytłumaczyć, że jestem w takim stanie ducha, że omal nie oszalałam. Ale nie chowam urazy. Przecież nie mógł wiedzieć, że ja grzebię nie tylko siostrę, ale także swojego dawnego ukochanego... Bo choć porzucił mnie, to przecież przez wszystkie te lata kochałam pana Rafała i nigdy nie zapomniałam, co nas kiedyś łączyło. Pan Kalinowski nie wiedział, co dzieje się w mojej duszy, nie miał pojęcia, jak wielki ból odczuwam. Potrzebowałam ramienia, na którym mógłbym się wesprzeć w tak strasznych okolicznościach, a ojciec od dawna już nie żyje... – Mój syn bywa nieco szorstki – przyznała starsza pani. – W jego imieniu przepraszam cię, drogie dziecko, za tamto zachowanie. Naprawdę, gdyby miał świadomość choć części tego, co mi tu opowiadasz, sprawy tak by się nie potoczyły... Panna Wiklińska, widząc u starszej pani wyraźne objawy współczucia, mówiła dalej równie otwarcie i śmiało. – Pan Kalinowski obwinia mnie o brak jakichkolwiek uczuć, rodzicielskich, siostrzanych, opiekuńczych... Kiedy nagle zażądał, abym przejęła opiekę nad Witoldkiem, cóż miałam odpowiedzieć? Przecież ja nic nie wiem o dzieciach. Nie miałam z nimi do czynienia, trochę się przestraszyłam odpowiedzialności, nie ukrywam. Miałam też wątpliwości, czy utrzymam chłopca ze swoich skromnych zarobków w salonie krawieckim, gdzie jestem starszą pracownicą, ale gdzie nie zarabiam aż tak wiele, żebym bez obawy mogła obiecać właściwą opiekę nad dzieckiem. Ale jak pani widzi, po namyśle, po rozmowach z moim spowiednikiem, wróciłam, aby się rozmówić i naprawić to wszystko, co tylko się da. Może uzna to pani za nadmiernie egzaltowane, ale nagle uświadomiłam sobie,
że Witoldek to nie jest tylko syn mojej siostry. To także trochę jakby... trochę jakby mój własny syn, gdyby losy ułożyły się inaczej... I panna Janina rozpłakała się jawnie, nie wycierając nawet łez cieknących po policzkach. Pani Katarzyna wstała ze swojego miejsca, podeszła do gościa i pocałowała pannę w czoło. – Wycierpiałaś się, moja droga – powiedziała. – Bardzo ci z tego powodu współczuję. Ale widzisz, sprawa opieki nad Witią to zupełnie inna historia. – Jak to inna? – zdziwiła się panna Janina. – Przecież postanowiłam zająć się Witoldkiem. Jestem jego bliską krewną. Chyba nie ma więc żadnych przeszkód. Starsza pani pokręciła głową. – To jest dużo bardziej skomplikowane, niż sądzisz – oznajmiła. – Rzecz bowiem w tym, moja droga, że Witia nie jest zwykłym, normalnym chłopcem... – Nie jest normalny? – zesztywniała nagle panna Wiklińska. – Więc to z tego powodu nie widziałam go na pogrzebie? Bo to chyba znaczy, że jest chory lub... – Nie, nie – zaprzeczyła pospiesznie starsza pani. – Nie w takim sensie. Jest zupełnie zdrowy, jak sadzę, i do czasu tego nieszczęścia wydawał się całkiem dobrze rozwinięty, choć z natury jest dość drobny. – To po naszym ojcu – wyjaśniła panna Wiklińska. – Był bardzo niski. – Możliwe – zgodziła się pani Kalinowska. – Z Witią jest jednak ten kłopot, że jest on strasznie, wprost chorobliwie ruchliwy. Ponadto po tym okropnym wypadku stracił mowę... Widać było, jak kolejne wiadomości wywołują w pannie Janinie coraz większe przerażenie. Zbladła, zaczęła gwałtownie mrugać powiekami. – Nie jest nienormalny, ale lubi sprawiać kłopoty – dodała pani Katarzyna, co pannie Wiklińskiej niczego nie wyjaśniło. – Ojciec umieścił go nawet w specjalnym zakładzie wychowawczym, gdzie uczą dyscypliny, ale dziecko stale uciekało. Po śmierci pana Rafała mój syn przygarnął
chłopaka, bo przecież nie mógł pozwolić, by włóczył się po polach głodny, zaniedbany i brudny. Prawdę mówiąc, polubiliśmy go nawet, choć urwis z niego jak rzadko spotkać. Panna Janina głośno przełknęła ślinę. – Czy mogłabym go zobaczyć? Starsza pani zadzwoniła na służącą i poleciła sprawdzić, czy można odszukać Witię. – A jest – oznajmiła dziewczyna. – Nie trzeba szukać. Siedzi na dachu stodoły i klekocze. – Co robi? – zdziwiła się panna Janina. – Klekocze – odpowiedziała dziewczyna. – Z bocianami. Nawet zgrabnie mu wychodzi. Spłoszona panna Wiklińska spojrzała na starszą panią w obawie, że robią sobie z niej żarty, ale pani Katarzyna zachowywała powagę, jakby było normalne, żeby kilkuletni chłopiec siedział na dachu i udawał bociana. – Przyprowadź go tu zaraz – poleciła pani Kalinowska. – A jak nie zechce zejść? – spytała służąca. – Skuś go piernikiem albo czym innym. Wszystko jedno. Powinien przyjść, skoro jego ciotka pragnie go poznać. Dziewczyna wyszła i nie wracała dość długo. – Jest trochę uciążliwy – oznajmiła pani Kalinowska z łagodnym uśmiechem. – W moim długim życiu nie spotkałam takiego dziwnego dziecka. Ale jakoś dajemy sobie z nim radę... Wiklińska siedziała tymczasem sztywno, wyraźnie przestraszona ostatnimi wiadomościami, a starsza pani przyglądała się jej z ciekawością. Panna Janina rzeczywiście nie należała do pięknych, co podkreślał jeszcze bardzo niemodny i dość zaniedbany strój. – Panna mieszka w mieście? – spytała, przechodząc nagle na oficjalny ton. – Duże to mieszkanie? Czy może dom? – Mieszkanie. Niewielkie, ale bardzo wygodne. Na pierwszym piętrze
kamienicy, widne, suche. I niedrogie, co ma znaczenie, bo nie należę do osób rozrzutnych... – Oczywiście – zgodziła się pani Katarzyna. – Tylko oszczędnością i pracą można do czegoś dojść w życiu. Choć, zdaje się mówiła panna, że nie ma tam miejsca dla chłopca... Wiklińska odpowiedziała niepewnym uśmiechem. – Poradzimy sobie – zapewniła. – Z Bożą pomocą jakoś się pomieścimy. Rozmowa zeszła teraz na tematy mniej ważne, o mieście, sąsiadach, szkołach, o które pani Katarzyna wypytywała niby mimochodem. Panna Wiklińska odpowiadała, co raz zerkając kątem oka w stronę, gdzie odeszła służąca i skąd spodziewała się zobaczyć nadejście siostrzeńca. – Witia bardzo lubi ciasto – uspokoiła wzrastający niepokój gościa pani Katarzyna. – Szczególnie cytrynowe. Najłatwiej go zwabić właśnie na cytrynowe. – Zwabić? – potworzyła panna Janina. Starsza pani potwierdziła skinieniem. – Chyba że nie jest głodny – zastrzegła. – Wtedy i cytrynowe nie pomoże. W chwilę później panna Wiklińska usłyszała koło ganku gwałtowny ruch, odgłosy naśladujące gęsi i indyki i pod barierkę otaczającą werandę wpadł niespodziewanie malutki chłopczyk, kudłaty, bosy, ubrany w podniszczony strój. Zerknął na panią Katarzynę, wesoło zagadał do niej gulgotaniem jak indyk, ledwo rzucił okiem na drugą kobietę w czerni. – Ukłoń się, Witia – poleciła pani Kalinowska. – To twoja ciotka. Chłopczyk szurnął nogą, ale w jego spojrzeniu nie było niczego poza odrobiną ciekawości. W ręku trzymał łódeczkę wystruganą z kory, pokazał ją starszej pani, dziwnymi dźwiękami domagając się uznania. – Bardzo ładny – oceniła pani Katarzyna. Tymczasem panna Janina usiłowała przyciągnąć uwagę chłopca. Wyciągnęła rękę w jego stronę. – Witoldek – powiedziała. – Przywitaj się, jestem twoją ciotką.
Prawie nie odwrócił głowy. Gdy jednak panna Wiklińska otworzyła swoją torbę, stanął nagle na palcach, próbując zobaczyć, co znajduje się w środku. Panna Wiklińska wyjęła z torby dużą drewnianą zabawkę. Żyrafę pomalowaną w paski. – Zobacz – zachęciła. – To dla ciebie. Witia wyrwał zabawkę z ręki nieznajomej, zawrócił na pięcie i zbiegł po stopniach ganku. – Witia! – zawołała za nim pani Kalinowska. – Trzeba powiedzieć: dziękuję. Nie odwrócił się i nie zatrzymał. – Rzeczywiście – zauważyła panna Wiklińska nieco zmieszana. – Jest trochę dziki. Zapewne wymaga wiele uwagi, a przyczynia jeszcze więcej trosk. – Tak – uśmiechnęła się starsza pani. – Są podobno na świecie dzieci grzeczne, z którymi nie ma żadnych kłopotów. Kiedy jednak patrzę na Witię, nie potrafię w to uwierzyć. Panna Wiklińska nie odpowiedziała. Zastanowiła ją sprzeczność w wypowiedziach Katarzyny Kalinowskiej. Starsza pani narzekała na zachowanie chłopca, ale w jej słowach była tylko pobłażliwość. Teraz panna Janina już w pełni się opanowała. Najtrudniejszą część rozmowy miała za sobą. Najgorzej było przyznać się do przeszłości, ujawnić sprawy przykre i wstydliwe. Teraz mogło być tylko lepiej. – Mam wielką nadzieję, że pani zechce nie tylko mnie zrozumieć, ale i udzielić wszelkiej pomocy – odezwała się po chwili. – Ja oczywiście wiem, że porywam się na trudne zadanie, ale jest we mnie dość energii, aby temu zadaniu podołać. Zapewniam, że jestem silna i wytrwała. Pani Katarzyna nie odpowiedziała. Wezwała kucharkę i poleciła jej czynić przygotowania do obiadu. – Panna oczywiście zostanie na obiedzie – oznajmiła tonem nieznoszącym sprzeciwu. Janina Wiklińska ze spuszczonymi oczami podziękowała uprzejmie.
NIE ODDAWAJMY WITII
Podczas gdy pani Katarzyna rozmawiała z panną Wiklińską, Michał Kalinowski odszukał w ogrodzie Franciszkę, wraz z dwiema najętymi dziewczynami zajętą pieleniem grządek. – Przyjechała ciotka Witii – oznajmił. – Chce go zabrać do siebie. – Jaka ciotka? – zdziwiła się Franciszka, prostując plecy. – Siostra świętej pamięci pani Anny. Z Częstochowy. Franciszka załamała ręce. – I co zrobisz, Michale? – zapytała z przerażeniem. – Chyba nie oddasz jej naszego chłopaczka? Pan Kalinowski wzruszył ramionami. – Jeszcze nie wiem, co będę musiał zrobić – odpowiedział niechętnie. – Wedle prawa ona jest najbliższą krewną. – Nie pamiętała o tym, jak pomarli rodzice Witii. Od razu uciekła. – Ale znowu jest. Zatem, jeśli sprawa stanie na ostrzu noża, będę musiał ustąpić. – A Witia? Jego nikt nie zapyta? Pan Michał był bardzo poruszony. Kopnął końcem buta kamyk na grządce. – Mówisz jak niemądra – pouczył sucho. – Prawo to prawo. Nie mogę małego trzymać przy sobie, jeśli istnieje jego żywy krewny i domaga się opieki nad dzieckiem. – Ale przecież go zapisali na policji – zauważyła. Kalinowski prychnął. – To mało znaczy, że na policji. Nie ma sądowego wyroku. Był rozdrażniony, że sam nie ma pomysłu, a ze strony Franciszki nie usłyszał żadnej rozsądnej podpowiedzi. – A czemu nie ma sądowego wyroku? – spytała Franciszka naiwnie. – Bo nie było kiedy tego załatwić. Franciszka i na to miała odpowiedź.
– To trzeba załatwić teraz. – Teraz to niemożliwe – wyjaśnił Kalinowski zmartwiony. – Jak nie było krewnego, sąd szybko przyznałby prawo opieki. Ale jak krewny jest, to sprawa może długo trwać i nie skończyć się po naszej myśli. – To co robić? – Nie wiem, zupełnie nie wiem. Był bardzo zasmucony. Franciszka niepewnie dotknęła jego ramienia. – Wymyślisz coś – pocieszyła cicho. – Prawda, że coś dobrego wymyślisz? *** Przy obiedzie temat opieki nad Witią zupełnie nie wystąpił. Mówiono o wszystkich innych sprawach, życiowych, rolnych, nawet politycznych, a problem małego Sidorowicza starannie omijano. On sam nie był obecny. Pani Katarzyna najwięcej wypytywała pannę Wiklińską o jej życie i zajęcia w Częstochowie, chwaląc oszczędność i bogobojne życie. Do zasadniczej rozmowy doszło dopiero po obiedzie, gdy powrócił pan domu, nie uczestniczący w posiłku. Minę miał spokojniejszą, prawie się uśmiechał. – Postanowiłem – oświadczył z miejsca. – Nie oddam Witii. Panna Wiklińska wyglądała na zaskoczoną. Być może po rozmowie z matką pana Michała wyobrażała sobie, że wszystko jest już załatwione. – Jak to? – spytała. – Jako najbliższa krewna mam chyba prawo... – Ale nie było panny tutaj, gdy być powinna. Odpowiedziała, że pan Kalinowski nie pozwala jej wypełniać obowiązków rodzinnych i posunęła się nawet do płaczu, ale pan Michał nie ustąpił. – Nie oddam – powtórzył. Panna Wiklińska sięgnęła po argument ostateczny i zagroziła sądem. Michał Kalinowski wstał i nerwowym ruchem ręki wskazał drzwi. – Panna się zapominasz! – zauważył zimno. – Proszę wyjść w tej chwili. I niech panna się nie zbliża do mojego domu, bo psami poszczuję!
Kobieta spojrzeniem poszukała pomocy u pani Katarzyny, ale starsza pani udawała, że nie rozumie i patrzyła w zupełnie inna stronę. A gdy panna Wiklińska w pośpiechu zebrała swoją torbę i opuściła dwór, pan Michał wyszedł za nią na podwórze i głośno zażądał od wszystkich obecnych, aby nie ośmielili się dać jakiegokolwiek pojazdu do jej dyspozycji. – Jak to? – spytała z niedowierzaniem. – Czy tak postępuje człowiek honoru? Chce mnie pan pozbawić możliwości wyjazdu do miasta? Pan Kalinowski zaprzeczył. – Nie pozbawiam – oświadczył spokojnie. – Możesz panna iść piechotą. To wcale niedaleko. Na rano panna zajdziesz i do samego Białegostoku. Potykając się na kępkach trawy, oszołomiona drastycznością pożegnania, odeszła spod domu, unosząc swoją niezamkniętą torbę oraz urazę do rodziny Kalinowskich. Goniły ją śmiechy parobków i służebnych dziewczyn, cały dzień nasłuchujących strzępków rozmów i niekryjących niepokoju o dalszy los Witii Sidorowicza. – Dobrze postąpiłeś, Michale – pochwaliła syna starsza pani. – Nie spodziewałam się po tobie innej odpowiedzi. Pochwały udzieliła mężowi także Franciszka. Obie ucieszyły pana Michała i utwierdziły go w przekonaniu, że postąpił słusznie. – Czy ona pójdzie do sądu? – pytała Franciszka. – Nie wiem – pan Michał wzruszył ramionami. – Ja zapewne w podobnej sytuacji szukałbym sprawiedliwości, gdzie by się dało. Ale nie wiem, co ona zrobi. Powinniśmy jednak być przygotowani na wszystko. Skoro chciało się jej jechać aż z Częstochowy, łatwo nie zrezygnuje. Nie wiem, co odmieniło jej poglądy, ale widać tamtejszy ksiądz ma wielki wpływ na parafian. Panna Wiklińska odeszła. Podobno we wsi znalazła jakiś transport i odjechała do Zabłudowa, gdzie łatwo było o komunikację z koleją w Białymstoku. Następnego dnia wszyscy w Kalinówce odetchnęli, choć zdawali sobie sprawę, że rzecz nie jest jeszcze przesądzona.
– Całe miesiące upłyną – zapowiadał pan Kalinowski. – Albo i lata. Najlepszego adwokata wezmę, a nie dam tej osobie Witii pod opiekę. Dobrze ja pamiętam, że jak przyjechała na pogrzeb wcale nie chodziło jej o rodzinę, tylko o pieniądze. – Zmieniła się – zauważyła pojednawczo pani Katarzyna. – Wtedy była w trudnym położeniu. Zaczęła wątpić, czy to dobrze dla Witii, żeby teraz przyzwyczajał się do Kalinówki, bo później tym trudniej będzie mu jechać do ciotki. – Wszystko jedno – burknął pan Michał. – Przynajmniej na wsi niech pobędzie jak najdłużej. A potem będzie, jak Bóg da. Ale i on stracił na pewności siebie, gdy na drugi dzień przyjechał do dworu ksiądz Miodyński z Zabłudowa. – Kochany panie Michale – wołał od progu. – Co to przeważnie za dziwna historia! Wyobraź sobie, że była u mnie pewna osoba, co poskarżyła się, że postąpiłeś nie tylko wbrew prawu, ale i psem ją poszczułeś. Duchownego podjęto obiadem i wyjaśniono mu złożoność sytuacji. Słuchał uważnie, a na koniec oświadczył, że trzeba będzie pogodzić się z myślą o przekazaniu Witii jego ciotce. – Więzy krwi, moi kochani, są przeważnie najważniejsze. Możecie dzieciaka trzymać tu jak najdłużej, nie braknie mu i ptasiego mleka. Ale w końcu trzeba będzie go oddać. To przeważnie pewne, powiadam wam. Po rozmowie z księdzem pan Michał popadł w przygnębienie. – Nie ma sposobu na zatrzymanie Witii – oznajmił wieczorem Franciszce. – Im dłużej o tym myślę, tym jaśniej widzę, że jego ciotka ma wszelkie prawa. Nasze chcenie nic tu nie da. – Myślisz, że będzie mu tam lepiej niż w Kalinówce? – Franciszka była bliska płaczu. Kalinowski pokręcił głową. – Na pewno nie – oświadczył z całym przekonaniem. – Panna Wiklińska nie ma własnego domu, tylko małe, ciasne mieszkanie. Gdzie
ten dzieciak będzie latał? Ona sama zarabia niewiele, nie ma oszczędności. Witię czeka bieda, ale co robić? To jego krewna. Jeśli rzeczywiście zechce odzyskać chłopca, przyjedzie tu któregoś dnia z policją i sądowym nakazem. Możemy rzecz przeciągać nawet miesiącami, ale to niczego nie zmieni, w końcu będziemy musieli postąpić wedle prawa. – I nie ma żadnego sposobu? – chlipała w poduszkę Franciszka. Kalinowski pokręcił głową. – A co myślisz zrobić? – zapytał i sam sobie odpowiedział: – Wiem, co planujesz. Chcesz schować go, albo namówić do ucieczki? To nic nie da. Jeśli go nie wydamy po dobrej woli, odbiorą siłą. Znajdą i wywiozą. Franciszka płakała, kucharka Serafina chodziła pochlipując, a Wacia Potocka, najczęstszy obiekt figlów Witii, nie ukrywała, że wie, co się stanie. – Zmarnieje biedaczek – powtarzała. – Zmarnieje do cna. Tak to już jest na tym świecie. Szkoda trochę, bo taki jeszcze młody. A co robić, nie on pierwszy, nie on ostatni... *** Mecenas Harasimowicz siedział za wielkim biurkiem zawalonym papierami, aktami, kopertami, teczkami tak wysoko, że ledwo było go widać zza dokumentów. – W takiej sytuacji najlepiej się porozumieć, droga pani – przekonywał spokojnym, opanowanym głosem. – Znaleźć rozwiązanie zadowalające obie strony. Sprawa jest wtedy mniej kosztowna i załatwiona szybciej, a jak rozumiem, to również jest w zakresie pani zainteresowania. Znam pana Michała Kalinowskiego, czasem go reprezentuję. Mógłbym ewentualnie podjąć się pośrednictwa... Panna Janina Wiklińska potwierdziła skinieniem. Od razu nabrała zaufania do tego miłego, opanowanego i pewnego siebie człowieka w staromodnych okularach. Jak tylko weszła do kancelarii, poczuła, że panuje w niej atmosfera przychylności i pomocy. Adwokat, mężczyzna w średnim wieku, szpakowaty na skroniach, o czarnych, błyszczących
oczach, budził zaufanie pewnością siebie i ciepłym, serdecznym stosunkiem do klienta. – Naturalnie, że i wszystko pozostanie tajemnicą, łaskawa pani – zapewnił poważnym tonem. – Żadna rzecz bez pani zgody nie może wydostać się na światło dzienne i gwarantuję, że sprawy, jakie gotowa jest pani przynieść do mojej kancelarii, są do załatwienia nie tylko skutecznie, ale także dyskretnie. Przejrzał przedstawione sobie dokumenty i z zastanowieniem pokiwał głową. – To oczywiście trochę skomplikowane z prawniczego punktu widzenia – odpowiedział. – Ale nie jest to naturalnie zadanie dla pani, tylko dla mnie. Ja zaś przywykłem wszelkie sprawy rozwiązywać i załatwiać do końca ku zadowoleniu moich klientów. Klientka była pełna podziwu dla umiejętności pana mecenasa, jego wiedzy, pewności siebie i dobrego wychowania, a przede wszystkim dla zdeklarowanego zainteresowania udzieleniem pomocy w jej kłopotach. Trafiła tu przypadkiem. Nie znała w mieście żadnych prawników, nie miała znajomych, którzy mogliby któregokolwiek polecić. Wybrała przypadkowo, choć z pewnym rozmysłem. Na bramie domu przy ulicy Tykockiej wisiały trzy mosiężne tabliczki, więc zdecydowała się skorzystać z usług właściciela najlepiej utrzymanej, eleganckiej i świeżo wyczyszczonej. Adwokat przejrzał przedstawione sobie dokumenty, poprosił o więcej szczegółów. Panna Janina, choć od razu obdarzyła go zaufaniem, starała się postępować roztropnie, więc nie zdradziła wszystkiego, a tyle tylko, ile wydawało się jej konieczne. Podpisała pełnomocnictwo, aby adwokat miał pełną swobodę działania w jej imieniu. – W podobnych sprawach biorę zwykle dziesięć procent uzyskanej sumy – uprzedził mecenas Harasimowicz. – W tym jednym wypadku chciałbym otrzymać nieco więcej z uwagi na stopień skomplikowania i konieczność odbycia, jak sądzę, kilku dłuższych podróży. Jeśli to pani
odpowiada, możemy podpisać umowę i natychmiast przystępuję do działania. – Dwanaście procent? – zaproponowała panna Wiklińska. – Raczej piętnaście – mecenas postukał palcem w papiery. – Oczywiście płatne dopiero wówczas, gdy zdobędziemy te środki. Tymczasem gotów jestem rozpocząć pracę za symboliczną zaliczkę. Raz jeszcze obejrzał wszystkie przedstawione dokumenty. – Sprawa jest obiecująca – powtórzył. Zrobił kilka odpisów i notatek na swoje potrzeby, panna Wiklińska nie zgodziła się bowiem na pozostawienie w kancelarii oryginałów dokumentów. – To rozsądne – pochwalił adwokat, czym dodatkowo podbił serce klientki. – Cieszę się w mieście dobrą opinią, proszę zapytać, kogo pani chce, ale rozumiem ostrożność. Przecież wcale się nie znamy i choć jestem adwokatem, człowiekiem zaufania publicznego, będzie lepiej, gdy sama pani zechce mnie nim obdarzyć, a nie zdawać się tylko na mój zawód i ludzkie języki. Panna Wiklińska była, przynajmniej w swoim mniemaniu, bardzo ostrożna. Wcale nie powiedziała adwokatowi wszystkiego i pokazała mu tylko niektóre dokumenty. Zamierzała przeprowadzić opracowany wcześniej plan, do którego nie potrzebowała wspólników, a jedynie wykonawców. Takim właśnie miał być mecenas Harasimowicz. Zgodziła się więc na jego warunki pewna, że prawnik nie podejrzewa nawet, jaka jest prawdziwa istota sprawy. Mecenas Harasimowicz odprowadził klientkę do drzwi, życzył dobrej nocy i obiecał, że następnego popołudnia przyjdzie do hotelu, by złożyć sprawozdanie z podjętych kroków. – Spokojnej nocy, szanowna pani – kłaniał się i pocałował pannę Janinę w rękę. – Spokojnej nocy. Nie ma żadnych powodów do obaw. Sam miał inne plany, ponieważ nie poszedł do domu, choć minęły już godziny przyjmowania interesantów. Wrócił do gabinetu, nalał sobie duży
kieliszek porto, z przeszklonej szafy wyjął kilka tomów różnej wielkości i grubości i złożył je na stoliku. Następnie usiadł w fotelu i zaczął przeglądać kalendarze, książki adresowe i tym podobne wydawnictwa, opublikowane w kilku językach. Co jakiś czas kreślił na kartce papieru krótką notatkę: nazwisko, adres i numer telefonu. Kilkakrotnie wracał do szafy z książkami, szukając w niej wydawnictw sprzed kilku lat, upchniętych gdzieś w kąt, schowanych za rzędami książek prawniczych w drogich, luksusowych oprawach. Około godziny ósmej odbył dwie rozmowy telefoniczne, obie po niemiecku, a gdy odkładał słuchawkę, jego mina wyrażała zadowolenie. – Mam cię, paniusiu! – mruknął z uśmiechem. – Nie uda ci się zapędzić mnie w kozi róg. Jeśli zamierzasz zgarnąć tak wielką furę pieniędzy, będziesz musiała się podzielić. Piętnaście procent to możesz dać swojemu służącemu. Pomogę ci rozwiązać zagadkę, ale będzie cię to kosztowało połowę spodziewanych zysków. Nie mniej niż sto tysięcy rubli, moja droga. Mecenas Harasimowicz zadzwonił na woźnego, kazał sobie natychmiast podać parasol, kalosze i przywołać dorożkę. Wyszedł pospiesznie, zapowiadając, że niedługo wróci, ponieważ zamierza pracować do późna. W kieszeni płaszcza miał naładowany rewolwer.
DOBRE NOWINY
Stosunki
towarzyskie między Michałem Kalinowskim a Jackiem
Nowackim z Topolan zostały nawiązane ponownie w wyniku pewnego spotkania na ulicy Tykockiej w Białymstoku. Na miasto spadł nagle ulewny deszcz i pan Michał schronił się w bramie kamienicy, gdzie swoje powszechnie znane atelier miał fotograf Szymborski. Stało tu już kilka osób, oglądając gablotę z nowymi zdjęciami, jakie fotograf wystawił tego ranka. Uwagę zwracały duże fotografie z uroczystości ślubnej – panna młoda w długiej białej sukni, elegancko ubrani goście, pięknie wystrojone dzieci. Wyraźnie było też widać udekorowane kwiatami stoły, wykwintną zastawę. Dwie młode panny, ze stroju wyglądające na pracownice biurowe, chichotały przed gablotą, omawiając szczegóły i zastanawiając się, czy ich własne śluby będą tak pięknie wyglądały. – Ja też zamówię pana Szymborskiego – mówiła jedna. – Ty zobacz, jakie to dokładne te zdjęcia! I jakie duże! – Pewnie – odpowiedziała druga. – Pamiątka na całe życie. Szczególnie podobały się fotografie podretuszowane na kolorowo. Suknie druhen były różowe, kwiaty przy nich białe, a róże na kapeluszach czerwone. – To chyba bardzo drogie – westchnęła jedna z dziewcząt. – Ale koniecznie muszę mieć tak samo. – Pewnie – powtórzyła ta druga. – A zapłaci pan młody! Stojący obok mężczyzna w szerokim kapeluszu odwrócił się od gabloty i ukłonił Kalinowskiemu. Pan Michał z zaskoczeniem rozpoznał w nim pana Nowackiego z Topolan. – Witam sąsiada – powiedział pan Jacek. Kalinowski odkłonił się. Miał ochotę zapytać, czy może panna Justyna szykuje się do zamążpójścia, skoro jej ojciec ogląda ślubne fotografie, ale powstrzymał się w ostatniej chwili. Mogłoby to zostać odebrane jako
kpina, a nie miał ochoty kłócić się z panem z Topolan. – Co to sąsiad taki zamyślony? – zapytał Nowacki. Stosunki między nimi, nadszarpnięte przed dwoma laty, były teraz ograniczone do oficjalnych. – Ach, jakieś tam kłopoty – odpowiedział pan Michał lekko. – Kto ich nie ma? – Prawda – zgodził się pan Jacek. W lewej ręce trzymał wielką chustkę i otarł nią teraz czoło. Ubierał się zwykle grubo i ciężko, pocił się nawet w chłodne dni. Deszcz po chwili ustał zupełnie, tak samo gwałtownie, jak się zaczął. Dziewczyny spod gabloty pobiegły przed siebie, trzymając się za ręce, pan Nowacki skinął w kierunku pobliskiej kawiarni. – Wejdziemy? – zapytał niepewnie. – Może pan dziedzic nie odmówi? Miałbym pewną propozycję... – Nie odmówię – bez oporów zgodził się Kalinowski. – Deszcz wywołuje we mnie chęć uzupełnienia płynów w organizmie. *** Pani Katarzyna Kalinowska nie od razu uwierzyła w dobre nowiny. – Pogodziliście się? – spytała zaskoczona. – No to chwała Bogu! Wprawdzie powinien przeprosić także mnie, ale skoro uznałeś, że przyjmujesz jego przeprosiny, nie zostawiłeś mi wyboru. – Sama mama mówiła, że w końcu trzeba się pogodzić – przypomniał. – Nieważne, kto pierwszy wyciągnął rękę, skoro zgoda jest najważniejsza. Odbył z panem Nowackim miłe spotkanie i był w dobrym nastroju. Rozmowa początkowo kulała nieco, ale wkrótce znaleźli nić porozumienia. Obaj unikali wracania do starych urazów i uznali, że wzajemne stosunki da się ułożyć od nowa. Miała w tym udział dobra jakość francuskiego koniaku. – Pan Jacek zaproponował coś, wobec czego trudno mi było pozostać obojętnym. – Cóż takiego? – zaciekawiła się starsza pani.
– Chce mi odsprzedać tę część Kalinówki, której mama hm... nieco nieopatrznie się pozbyła. – Proszę?! – wykrzyknęła pani Katarzyna. Pan Michał uśmiechał się z satysfakcją, widząc minę starszej pani. – Zaproponował, że odsprzeda mi to, co niedawno kupił. Kajał się i narzekał, że nie radzi sobie z nadmiarem obowiązków. Moim zdaniem nie ujawnił prawdy do końca, ponieważ najpewniej jest w kłopotach finansowych, ale ważne są intencje. Mama słyszała, że posłał córkę na leczenie do Wiednia? No właśnie, to chyba kosztuje. Mniejsza z tym. Najważniejsze jest to, że Nowacki odsprzeda nam mamy kawałek Kalinówki za, proszę uważać, za tyle, ile sam zapłacił. Starsza pani była wstrząśnięta. – To nie do wiary! – wykrzyknęła. – Nadzwyczajna propozycja! I cóż odpowiedziałeś, Michale? Kalinowski uśmiechnął się z zadowoleniem. – Nie odmówiłem oczywiście. Ale rzecz całą zostawiłem mamie do dyspozycji. Raz, że to ziemia mamy, a dwa, że to mama musiałaby wyłożyć pieniądze na jej wykupienie, ja potrzebnych środków przecież nie mam. Pani Katarzyna przeżegnała się z nabożeństwem. – Dzięki Bogu! – westchnęła. – Nie sądziłam, że dożyję tak dobrych wiadomości. Widzisz, Michale, pan Jacek okazał się całkiem porządnym człowiekiem. – Zatem mama się zgadza? – ucieszył się pan Michał. – Czy się zgadzam? – podniosła brwi pani Katarzyna. – Oczywiście. Boże święty! Cóż za szczęśliwy traf! Ta sprawa od miesięcy spać mi nie daje. Postąpiłam pochopnie, a źli ludzie wykorzystali moją naiwność... Pan Kalinowski miał w tej sprawie nieco inną opinię, ale jej nie ujawnił. Pani Katarzyna zaś kazała natychmiast posyłać do Topolan. – Niech pan Nowacki przyjedzie się rozmówić. Najlepiej od razu jutro. Przy okazji inne sprawy też sobie może wyjaśnimy. Najwyższy czas po
temu. Najwyższy czas! Była bardzo zadowolona, co Kalinowski przyjął z wielkim ukontentowaniem. Zaraz potem posłał umyślnego do pana Jacka, prosząc by ten przyjechał następnego dnia na obiad i rozmowę o interesach. – Nie sądziłem, że odzyskanie tej części Kalinówki kiedykolwiek nam się uda – przyznał się. – Mama ma rację, że to sama Opatrzność czuwa nad nami. Po czym dodał jeszcze, że nie zamierza wykorzystywać sytuacji i próbować obniżać ceny. – Pan Jacek skarżył mi się na kłopoty i trudności. Ale uważam, że będzie uczciwie zapłacić tyle, ile on dał. – Pochwalam – uśmiechnęła się starsza pani. – Jaka to była suma? – Sześć tysięcy rubli. Michał uściskał matkę. – Dziękuję, że mama nie powiedziała nie. Pani Katarzyna pokiwała głową. – Nie mogłabym postąpić inaczej, mój drogi. Jeszcze nie wierzę, że ta ziemia wróci do nas. Zaraz ci dam pieniądze, załatwiaj wszystko, podpisujcie umowę i będziemy świętować. Poszła zaraz do siebie, żeby przynieść gotówkę. Pan Michał tymczasem nie mógł już wytrzymać z radości i ujawnił rzecz synowi. – Naprawdę odzyskamy tę ziemię? – ucieszył się Ignaś. – Całe sześćdziesiąt dziesięcin, po sam las? To wspaniała wiadomość. – Jutro pan Jacek przyjedzie, aby się rozmówić. Mam nadzieję, że znajdziesz dość sił, aby pracować znowu na większym gospodarstwie. – Oczywiście, proszę ojca – cieszył się Ignaś. – Damy radę, zapewniam. No i stać nas będzie na realizację dawniejszych planów. Co ojciec myśli, żeby w pierwszej kolejności... Przerwał, ponieważ do jadalni, gdzie siedzieli, weszła pani Katarzyna. Obaj od razu zrozumieli, że stało się coś złego. Starsza pani nadchodziła
wolno i mocno kulała z wielkim trudem opierając się na lasce. Mężczyźni skoczyli jej na pomoc. – Babuniu! Źle się babunia czuje? – zawołał Ignaś. Chwycili starszą panią pod ręce i posadzili na krześle. – Co się stało? – spytał pan Michał. – Coś mamie dokucza? Może po doktora posłać? Ignaś, podaj szybko sole trzeźwiące. Pani Kalinowska była blada jak płótno. Jej usta poruszały się, jakby chciała coś powiedzieć, ale słowa nie padały. – Nie ma – odezwała się wreszcie. – Kogo nie ma? – zdziwił się Kalinowski. – Doktora? – Pieniędzy nie ma – szepnęła pani Katarzyna. Pan Michał nie zrozumiał od razu. Wiedział, że pieniądze ze sprzedaży, odzyskane od księdza Miodyńskiego, matka przechowuje w domu. W obawie o kradzież lub malwersacje nie oddała ich do banku. W swoim pokoju miała kasetkę z hebanowego drewna, zamykaną na kluczyk, w której trzymała biżuterię. Poza nią samą nikt nie miał do niej dostępu. Pokojowa miała zakaz dotykania szkatułki nawet podczas porządków. – Ukradli – szepnęła. – Wszystko ukradli. Do ostatniego rubla. – Jak to ukradli? – powtórzył pan Michał. – Z domu? Z mamy pokoju? Z kasetki? To przecież niemożliwe. Dokładnie mama sprawdziła? Pani Katarzyna potaknęła głową. – Ktoś zabrał wszystko – powtórzyła. – Co do rubla. Zostawił mnie żebraczką. – To kasetkę też ukradli? – Nie, kasetka jest – starsza pani była zupełnie oszołomiona. – Kasetka na miejscu, tylko pieniędzy nie ma. Mężczyźni popatrzyli na siebie z niepokojem. – Nie trzymała ich mama w kasetce? – zdziwił się pan Michał. – To może gdzie indziej leżą schowane... Łzy pokazały się na twarzy starszej pani.
– Wiem, gdzie schowałam – oznajmiła. Kalinowski pocałował rękę matki. – Niech mama nie płacze – poprosił. – Może jeszcze się znajdą... Pani Katarzyna nie sięgnęła po chusteczkę, która jej podał wnuk. – Nie z tego powodu płaczę – powiedziała. – Nie za pieniędzmi. Płaczę, ponieważ w naszym domu jest złodziej i zbrodniarz. Boże, ratuj! To koniec naszej rodziny!
Rozdział 5.
ZAGUBIENI
POGODZENI ZE STRATĄ Kalinówka, lato 1912
Gdzie mama to położyła? – dopytywał się Michał Kalinowski. – Proszę sobie przypomnieć. Na pewno nie do szkatułki? Pani Katarzyna siedziała w fotelu z opuszczoną głową, blada i nieszczęśliwa. – W szkatułce trzymam biżuterię – odpowiedziała cicho. – Pieniądze miałam gdzie indziej. – Jak to babunia zapakowała? – pytał Ignaś. – Na kilka części babunia podzieliła, czy cała suma była razem? – Wszystko razem – szepnęła starsza pani. – Chyba wszystko razem... – Chyba? – Wydaje mi się, że razem. – To nie jest babunia pewna? – Już niczego nie jestem pewna... Mimo drobiazgowych poszukiwań, najpierw w pokoju starszej pani, potem w całym dworze, nie odnaleziono śladu po pieniądzach, które ukryła pani Katarzyna Kalinowska – dla bezpieczeństwa – w sobie tylko znanym miejscu. Suma, jaką otrzymała od Jacka Nowackiego za sprzedaż sześćdziesięciu dziesięcin ziemi na Kalinówce, przepadła jak kamień w wodzie. Pan Michał przeprowadził śledztwo, ale nie doprowadziło ani do odnalezienia pieniędzy, ani do wykrycia sprawcy ewentualnej kradzieży. – Obawiam się, że twoja babka po prostu zapomniała – pan Michał przysiadł na krześle z miną pełną rezygnacji. – Podała nam osiem czy dziewięć miejsc, gdzie schowała pieniądze, a przecież mogła je włożyć tylko w jedno. Ignaś zgodził się z ojcem. Przepytali już wszystkich według listy – domowników, służbę, dyskretnie rozpytali nawet niektórych gości. Nikt
nie wiedział, gdzie pieniądze ukryto, a pani Katarzyna nie potrafiła sobie przypomnieć, gdzie je ostatecznie schowała. – Bałam się, że gdzieś zginą – tłumaczyła. Bolała nad tak wielką stratą, odchorowała ją dwutygodniowym leżeniem w łóżku z wysoką gorączką. Była gotowa zezwolić na wezwanie na pomoc policję, ale na to stanowczo nie zgodził się pan Kalinowski. – Policja w naszym domu niczego nie znajdzie – oświadczył. – Chyba tylko to, co sama podrzuci. Starsza pani przytaknęła z płaczem. Wizyta policji w Kalinówce w poprzednim roku spowodowała aresztowanie Stasia Kalinowskiego, jego proces i skazanie pod fałszywymi zarzutami. – Co teraz będzie, Michale? – szlochała pani Katarzyna. – Pozbawiłam ciebie i twoje dzieci dużej części rodzinnej schedy. A przecież ja chciałam dobrze... Po zdenerwowaniu pierwszego dnia, a później ciężkiej chorobie matki, pan Michał rozchmurzył się i uznał, że musi pogodzić się z faktami. – Trudno – oznajmił. – Nie zbierzesz rozlanego mleka. Stało się. Mama nie powinna się obwiniać, to przecież nic nie da. Lepiej proszę o swoim zdrowiu pomyśleć. A pieniądze, no cóż, raz są, raz nie ma... Po kilku tygodniach starsza pani także pogodziła się ze stratą. – To szatan wszystkiemu winien – powiedziała. – Skusił mnie i sprawił, że zdradziłam ziemię. Zasłużyłam na karę i muszę odpokutować. Po kilku następnych tygodniach pojechała do kościoła, aby dać na mszę. – W jakiej to przeważnie intencji? – zapytał ksiądz Miodyński. – O oświecenie – wyjaśniła pani Katarzyna. – Żeby się znalazło to, co zostało utracone. *** Pan Jacek Nowacki, który oznaczonego dnia przyjechał z Topolan dla omówienia szczegółów transakcji, był niemile zaskoczony. W pierwszej chwili stanowisko Kalinowskich, którzy nie kwapili się do odkupienia
swojej własnej ziemi za niewygórowaną cenę, uznał za wykręt i afront. Ale po rozmowie z panią Katarzyną przyjął rzecz do wiadomości. Przy obiedzie, pierwszym w Kalinówce od dwóch lat, minę miał kwaśną, nadrabiał wymuszonym uśmiechem. – Jesteśmy przecież sąsiadami – oznajmił. – Jakoś się dogadamy. Jeśli teraz to niemożliwe, to w innym terminie... Wspaniałomyślność pana Jacka, który chciał się pozbyć ziemi kupionej okazyjnie od starszej pani, wynikała głównie z jego pilnych potrzeb finansowych. Justyna Nowacka umieszczona w Wiedniu dla kuracji pod troskliwym okiem Zofii Waldeck, miała wielkie wydatki. „Czuję się znacznie lepiej – pisała do ojca. Jestem prawie wyleczona. Zosia dba o mnie więcej jak siostra. Miałeś, kochany papo, wspaniały pomysł, żeby właśnie ją dać mi za towarzyszkę”. Pan Jacek wzdychał. Płacił Justynie wysoką i regularną pensję poprzez rosyjski bank w stolicy Austro-Węgier, a wszystkich znajomych zapewniał, że córka bawi w Wiedniu bardziej dla kaprysu niż dla zdrowia. – Prosiła ostatnio pozdrowić wszystkich w Kalinówce – uśmiechał się blado. – A co do plotek, mało się nimi przejmuję. Ludzkich języków nie zawiązać.
UPÓR
Kurpik
z Nowosadów, chłop poszkodowany w sporze z panem
Kalinowskim, nie dawał za wygraną. Jego kobieta wprawdzie uważała, że trzeba się ugodzić, ale on zawziął się na dziedzica i myślał tylko o tym, jak się odkuć. Przecież pan Kalinowski nie tylko nie wykazywał chęci do zgody, ale jeszcze poszczuł psem. Wyżlica Bunia, która ugryzła Kurpika w łydkę, zostawiła na jego ciele bolesne i długo niegojące się rany. Smarował je tłuszczem, a ile razy to robił, tyle razy podnosił pięść i przeklinał dziedzica. Kobieta mitygowała go, ponieważ postępowanie Kurpika przynosił dotąd tylko wstyd i straty. Ona nie uważała, że przyczyną kłopotów jest pan Kalinówki, a raczej sam Kurpik, ale mąż nie dał sobie tego wytłumaczyć. – Co ty wiesz, głupia! – burczał, gdy zwracała mu uwagę. – Skończy się niedługo panowanie takich Kalinowskich. Zobaczysz jeszcze ich koniec! Na razie jednak takich czasów nie było widać. Pan Michał Kalinowski miał się jak najlepiej, a Kurpik popadał w coraz to nowe tarapaty. Któregoś razu poszedł nad kalinowskie stawy. Niby tylko popatrzeć, ale tak naprawdę miał ochotę skorzystać. Stary stróż, co tu mieszkał z rozkazu pana dziedzica i pilnował jego dobytku, akurat wyszedł na chwilę ze swojego szałasu. Kurpik miał wiklinowy koszyk, postawił go w miejsce, gdzie przy niewielkiej grobli woda uciekała cienką strużką do rzeczki Czarnej. Łatwo tu było wyłowić karpia. Już za pierwszym zanurzeniem Kurpik złowił dwie małe sztuki, a za drugim razem całkiem sporą. Strażnik zobaczył chłopa, domyślił się, co tamten robi i postraszył bronią. Ale Kurpik nie bał się byle czego i nie wierzył, żeby stróż odważył się użyć strzelby. Broń starego, mówiono o tym powszechnie, była marna, biła blisko i słabo. Stróż wystrzelił na postrach, a Kurpik roześmiał się w głos i odszedł
bezkarnie. Jego żona usmażyła karpie, a na rybich głowach ugotowała gar gęstej zupy, zabielonej mąką. – No i widzisz – powiedział do kobiety zadowolony. – Ryba nic nie kosztowała, co najwyżej trochę strachu. W następnym tygodniu znowu pójdę. Strażnik znał nazwisko złodzieja, bo każdy wiedział, jak wygląda Kurpik i trudno było pomylić go z kim innym. Powiedział o wszystkim panu Kalinowskiemu, a dziedzic kazał mu wydać pudełko śrutu. – Tylko z bliska nie strzelaj – pouczył. – To gruby śrut, może ciężko ranić nawet człowieka. Następnym razem, gdy Kurpik pokazał się przy stawach, stróż wystrzelił bez celowania, ale strzelba dawała duży rozrzut i złodziej został trafiony dwiema śrucinami w piersi i czterema w nogę, tę samą, która niedawno została pokąsana przez Bunię. Kurpik wrzasnął, a potem kuśtykając uciekł, chowając się w niedalekich zaroślach. Drugiego dnia pan Michał Kalinowski dowiedział się o wydarzeniu. Stary stróż zameldował o konieczności oddania wystrzału i martwił się, że mógł poważnie zranić złodzieja. – Nie celowałem do nikogo, wielmożny panie – tłumaczył się. – Postraszyć tylko chciałem. Ale prawdę mówią, że choć to człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi. Zdarzyło się trafić... – martwił się strażnik. – I co to będzie, wielmożny panie? – Dobrze zrobiłeś – pochwalił Kalinowski. – Na tym właśnie polega twoja służba. Teraz każdy będzie wiedział, że niebezpiecznie jest zbliżać się do mojego stawu. Wypłacił strażnikowi rubla nagrody za czujność i wzorowe wypełnianie obowiązków. Kurpik bezpiecznie dotarł do swojej chałupy, gdzie żona założyła mu opatrunki, wyjmując śrut z ran i smarując je oliwą. – Po coś tam podszedł? – biadoliła. – Mało ci było kłopotów?
– Cicho, głupia! – zbeształ kobietę swoim zwyczajem. – Poszedłem, bo tak chciałem. Nie wolno po polach chodzić? Zapłacze jeszcze dziedzic za moją krzywdę, oj, zapłacze! Wójt Kosmala zaszedł do chałupy Kurpika, gdy ten leżał na piecu i pojękiwał. – Co to się stało? – zapytał gość. – Podobno chorujesz. – Dziedzic kazał do mnie strzelać! – zawarczał groźnie gospodarz. – Jak do jakiego psa. – To po co polazłeś do stawów? – wójt rozsiadł się na ławie z miną człowieka, który nie zamierza szybko się żegnać. – Kto po pańskim nie chodzi, nie narzeka na śrut w tyłku. Kurpik zerwał się z pieca. – Przyszliście mnie pouczać, wójcie?! – syknął ze złością. – To już całkiem na dworską stronę chyba przeszliście. I zaczął wyjaśniać, jak się sprawy miały. – Chodziłem po swoim zagonie. To mi przecież wolno. Akurat przechodziłem koło grobli, jak mi trzeba było na stronę odejść. To zostawiłem koszyk, żeby go nie ciągać po krzakach. Wracam, a tu w środku ryba siedzi. Widać wskoczyła, bo to przecież nad wodą było. Co miałem robić, jak sama weszła? Zabrałem koszyk i wracam do chałupy. A ten stary jak znienacka nie wygarnie! Wójt kiwał głową w milczeniu. – Tak, tak – powiedział po chwili. – Pewnie ze strachu przed strzelbą te ryby po koszykach się chowają. Ale ja tu w innej sprawie. Pan dziedzic kazał powtórzyć, że zapomni o wszystkim, jak się ugodzicie w sprawie tego zagonu koło grobli. – Nie ma mowy! – zaperzył się Kurpik. – Niech się zmarnuje, a jemu nie sprzedam! Część kalinowskich pól leżała w szachownicy, poprzetykana chłopskimi działkami. Pan Michał sukcesywnie wykupywał zagony, oferując chłopom ziemię w innym miejscu, a zyskując w ten sposób większe połacie pola,
łatwiejsze do uprawy. Zagon Kurpika, wąski i długi, bronił dziedzicowi dostępu do planowanych prac melioracyjnych. Te zaś były konieczne, gdyż zdarzało się, że siano na zalewanych łąkach ulegało zniszczeniu. – Pan dziedzic kazał powtórzyć, że zapłaci uczciwie – oznajmił wójt. – Zamieni grunt z tobą albo odkupi. – Nie sprzedam! – Ale przecież nie uprawiasz – dziwił się Kosmala. – To czemu sprzedać nie chcesz? Przecież to gotowy grosz. – Nie sprzedam – Kurpik pogroził pięścią. – Choćby mnie sto razy prosił! Moim kosztem nie będzie się bogacił! Wójt Kosmala westchnął. – Mówią o tobie, żeś uparty – zauważył. – Teraz jeszcze będą gadać, żeś głupi. Chłop wzruszył ramionami. – Już wy się o ludzkie gadanie nie bójcie – odparł lekceważąco. – Jeszcze się okaże, kto stratny, a kto mądry! Pan Kalinowski lepiej niech syna pilnuje, bo tylko patrzeć, jak Natalia z młyna bachora mu podrzuci na wychowanie! *** Spotkania młynarzówny z Ignasiem Kalinowskim nie należały już do sekretnych. Wiedziało o nich wiele osób, a niektóre podejrzewały, że Natalia Wudkiewicz zawzięła się, by złapać panicza i postawić go przed ołtarzem. On też prawdopodobnie zdawał sobie z tego sprawę, ponieważ coraz rzadziej odwiedzał dom przy młynie. – Już nie jest tak jak dawniej – oznajmił, gdy spytała go o powody. – Męczysz mnie. – Męczę? – zdziwiła się Natalia Wudkiewicz. – Czym ciebie męczę? – Gadaniem. W kółko tylko pytasz, kiedy pójdę do ojca. Natalia uśmiechała się zalotnie. – Przyjdź, to zobaczysz, jak cię zmęczę. – Tak? – zawahał się. – No to może przyjdę.
Ale spotkanie skończyło się podobnie jak poprzednie. Natalia, gdy już pozwoliła kochankowi na wszelkie zachcianki, spytała: – Kiedy powiesz o nas ojcu? Ignaś wzruszył ramionami. – Przyszedłem, bo mnie zaprosiłaś. Ale jak nie zaprosisz, też straty nie będzie. Natalia nachmurzyła się. – Jak możesz tak mówić?! Po tym wszystkim, co dla ciebie robię? Obiecywałeś różności. Zawsze mówiłeś, że jestem najpiękniejsza i że chciałbyś być ze mną jak najdłużej. – Tak mówiłem – potwierdził. – Ale nie wspominałem nic o ślubie. A ty tylko, żebym się żenił. A ja za młody jestem. – Ja pamiętam inaczej – zauważyła z przekonaniem. – Pamiętam, jak mówiłeś, że jestem dla ciebie jedyna na świecie. Co to znaczy? Czy nie znaczy, że planowałeś ożenić się ze mną, tylko ze mną, ze swoją jedyną? Ignaś tłumaczył, że to co brała za obietnice, było tylko mówieniem miłosnym, jakie się wypowiada podczas spotkań kochanków. Nie rozmawiali przecież wcale kiedy indziej, a tylko wówczas, gdy byli w łóżku, więc to nie była poważna rozmowa i poważne obietnice. – Nie możesz mnie przymuszać – oświadczył wreszcie. – Chyba nie sądzisz, że dam się omotać twoim sztuczkom. – Jak możesz tak mówić? – oburzyła się na to sformułowanie. – To nie były żadne moje sztuczki. Uwiodłeś mnie, a skoro tak, musisz ponieść konsekwencje. – Ja cię uwiodłem? – wzruszył ramionami. – To ty postępujesz według planu. Specjalnie mówiłaś, żebym nie uważał, bo chciałaś mnie złapać na dziecko. Liczyłaś, że zechcę się żenić. Nie zaprzeczaj, teraz to jasne. Ale to nie ze mną. Pod przymusem nie zrobisz ze mnie męża. Ani ty, ani żadna inna. Zresztą ojciec się nie zgodzi. Natalia Wudkiewicz spodziewała się podobnej postawy, stanowisko Ignasia jej nie zaskoczyło. Była zdecydowana postępować konsekwentnie
aż do osiągnięcia celu. – Byłam tylko z tobą jednym – oświadczyła dobitnie. – Jeśli będę miała dziecko, to tylko twoje. Musisz to przyznać. Wszystko jedno, po dobroci czy pod przymusem. Ale musisz, nie masz wyjścia. – Nic nie muszę. I dziecka też nie uznam. Machnął ręką i chciał odejść bez pożegnania. – Idź – powiedziała Natalia lekko. – Chciałeś mnie mieć, to mnie masz. I już się nie pozbędziesz. *** Młynarz Wudkiewicz, po długim okresie spędzonym w łóżku odzyskał nieco sił, nie na tyle jednak, żeby samodzielnie stawać do roboty. Natalia zatrudniła stałego pomocnika, więc młyn ruszył i pracował bez przerwy ku zadowoleniu wszystkich. Ani pan Kalinowski, ani chłopi z okolicznych wsi nie musieli już wozić zboża do innych miejscowości. – Chwała Bogu, że twojemu ojcu lepiej – powiedziała Franciszka do młynarzówny. – Odkujesz się. Natalia wzruszyła ramionami. – Nie jest tak źle – oznajmiła z tajemniczym uśmiechem. – Dajemy sobie radę. A niedługo może i nowa para rąk przybędzie... Nieco rzadziej niż dawniej zaglądała teraz w odwiedziny do Franciszki, a gdy już przyszła, nigdy nie siedziała długo. Tyle tylko, żeby wymienić nowiny i plotki. Franciszka słyszała, co mówią we wsi o romansie pasierba z jej przyjaciółką, ale nie dopytywała się, a sama Natalia też nie podejmowała tematu. Zawsze miała coś do powiedzenia o innych. – Słyszałaś, że panna z Topolan trafiła do wariatów? – zapytała z uśmiechem. – Wcale mnie to nie dziwi, zawsze była jakaś dziwna... Pamiętasz, jak stale się mnie czepiała? Franciszka zaprzeczyła niepewnie. – Chyba nie całkiem do wariatów – wyjaśniła. – Był u nas niedawno pan Nowacki, jej ojciec, i mówił, że ona leczy się na nerwy. We Wiedniu. – Dobre sobie! – prychnęła Wudkiewiczówna. – Nie na żadne nerwy,
tylko na głowę! Ty wiesz, co ona wyprawiała zeszłego roku w Kownie? Pewna moja znajoma ma tam krewną i ta krewna mówiła, że... Franciszka chętniej dowiedziałaby się, jak naprawdę wyglądają sprawy pomiędzy młynarzówną i Ignasiem, ale nie miała odwagi zapytać wprost. – Ja tam plotek nie słucham! – ucinała dyskusję Natalia. – Mam dość posagu, żeby o mnie zabiegali. Przyjdzie czas, będę wybierać. Nikt nie wiedział, że posag młynarzówny rozpłynął się w alkoholu i rozrywkach jej ojca. Ona sama, choć robiła dobrą minę, rozpaczliwie szukała wyjścia z trudnej sytuacji. Ignaś Kalinowski nie kwapił się do żeniaczki, a sposobu na jego przymuszenie nie znalazła. Próbowała użyć najbardziej typowego, ale choć mijały miesiące, choć już ze dwa razy zdawało się jej, że zaszła w ciążę, wciąż nie mogła iść z żądaniami do dworu. Rozwiązanie przyszło jej do głowy tego dnia, gdy wracała z Kalinówki po rozmowie z Franciszką o pannie Nowackiej. Przechodziła właśnie obok szopy, gdzie mieszkali dwaj stali parobkowie Kalinówki. Niegdyś znajdowała się tu dworska wozownia i do tej pory szopę tak nazywano, choć nie trzymano w niej pojazdów. Jeszcze za poprzedniego właściciela budowla została w połowie rozebrana, a w drugiej połowie urządzono izby dla służby. Zajmowali je dwaj parobkowie, Pietrek i Wasyl. Obaj stali właśnie przed szopą i wesoło zagadali do przechodzącej. – Natalia, dzień dobry! Co tak biegniesz? – Bo się spieszę. – A z nami nie pogadasz? – Niby o czym? – młynarzówna przystanęła i spojrzała na obu z lekceważeniem. – O różnych sprawach – podsunął Pietrek. – O tańcach – dorzucił Wasyl. – W drugą sobotę. Przyjdziesz? – Nie przyjdę. Za dużo mam zajęć. – Przyjdź – poprosił Pietrek. – Jak przyjdziesz, to ci w robocie pomożemy.
Prychnęła im w nos. – Akurat! Mało to macie swojej? Popatrzyli po sobie. – Robota jest, czemu nie – odpowiedział Wasyl. – Ale jak prosi ładna dziewczyna, to człowiek w sobie znajduje więcej siły. – No – zgodził się Pietrek. Natalia pokręciła głową. – Wiem, co się wam marzy! – zauważyła. – Ale guzik z tego będzie. Macie za brudne łapy dla mnie. – Pewnie – zauważył Pietrek. – Tobie białe lepsze. Młynarskie... – A może i pańskie – zaśmiał się Wasyl. Natalia machnęła ręką i zamierzała odejść. Ale nagle rozmyśliła się, przystanęła i ponownie odwróciła do parobków. – Może i przyjdę na tańce – oznajmiła. – Ale tańczyć będę tylko z silniejszym. Który to z was? Zgłosili się jednocześnie. – Obaj nie możecie być – pouczyła Natalia z lekką pogardą. – Tylko jeden jest silniejszy. Nie wiem, który, sami to musicie ustalić. Zastanowili się. – A z silniejszym zatańczysz? – upewnił się Pietrek. – Pewnie. Zaraz zaczęli zastanawiać się, jak sprawdzić, który ma więcej siły. – Mocujmy się – zaproponował Wasyl. Pietrek skoczył na równe nogi. – Zaraz ci pokażę! Aż ci w pięty pójdzie! – Ty mnie? Chyba ja tobie! Młynarzówna przyglądała się im ze zmarszczonym nosem. – Jak koguty – powiedziała z niezadowoleniem. – Zdaje się, że tylko w gębie jesteście mocni. – To co mam zrobić, żebyś mnie wybrała? – spytał Wasyl. Wzruszyła ramionami.
– Nie wiem. Coś musicie zrobić, żebym się przekonała, który silniejszy. Ja lubię, żeby mężczyzna mocno przycisnął... Gdy odchodziła kołysząc biodrami, patrzyli za nią w niemym zachwycie. Natalia Wudkiewicz była ładną dziewczyną. Od razu rzucili się do wymyślania sposobów. – Panna Wudkiewicz chciałaby jak we dworze – powiedział Pietrek. – Żebyśmy się o nią bili. – Jak na pańskich pojedynkach? – Wasyl domyślił się, ku czemu zmierza kolega. – Aha. Nie mieli broni, ale zgodzili się zaraz, że tak to powinno wyglądać. – Zróbmy pojedynek – zaproponował Wasyl. – Zgłupiałeś? A broń skąd weźmiesz? – Po co zaraz broń? Bijmy się na pięści. Albo na co chcesz. – Głupi jesteś – powtórzył Pietrek. – To może na kosy albo na sierpy, co? – Nie – zaprzeczył Wasyl. – Ale trzeba zrobić pojedynek, jak ona sobie wymyśliła. – Przydałoby się. – To na pięści? – Niech będzie na pięści. Wzięli się do omawiania szczegółów. Wkrótce mieli już prawie gotowy plan. – Jak ona chce tak po pańsku, to niech ma pojedynek – oznajmił Pietrek. – Wybierzemy czas i miejsce, a potem zawiadomimy, żeby przyszła. Będzie sędzią. – Dobry pomysł – zgodził się Wasyl. – Pobiję cię w pięć minut. – Akurat! To ja ciebie! – Zobaczymy! Kłócili się, ale do wieczora ustalili wszystko. Spotkają się za młynem, na łączce pod lasem. Po południu, w dzień wolny od pracy.
– A jak nie przyjdzie? – zaniepokoił się nagle Wasyl. – Po co mielibyśmy się bić, jak Natalii nie będzie? – Przyjdzie, skoro każe nam się bić. *** Natalia Wudkiewicz dowiedziała się o wszystkim następnego dnia. Przyszli rano obaj, żeby jej o tym powiedzieć. – Pojedynek? – zdziwiła się. – Na pięści? – Prawdziwy pojedynek – zapewnili. – Mógł się strzelać pan Kalinowski o kobietę, my też możemy. – Dobrze – zgodziła się od razu. – A gdzie? Wyjawili jej czas i miejsce. – Tylko przyjdź na pewno – poprosił Pietrek. – Bo inaczej, po co mielibyśmy się bić. Natalia byłą zaciekawiona ich rywalizacją, ale brakowało jej przekonania, że nie żartują. – Kto was tam wie – mruknęła z powątpiewaniem. – Może tylko tak udajecie, a to wcale nie jest prawdziwy pojedynek. – Prawdziwy! – zapewnili obaj, waląc się kułakami w piersi. – Nie będzie na niby? – upewniała się, popatrując na nich kolejno. – Naprawdę będziecie się o mnie bić? – Naprawdę! – Aż do krwi? – Do krwi! Młynarzówna łaskawie skinęła głową. – To przyjdę. Ale pod warunkiem, że nie będziecie o tym nikomu opowiadać.
PRAWNIK
O godzinie ósmej wieczorem mecenas Wincenty Harasimowicz kazał podać sobie płaszcz, kalosze i parasol oraz wezwać dorożkę. Do ulicy Kupieckiej, na którą się udawał, było z jego kancelarii przy Tykockiej niedaleko, ale zanosiło się na deszcz. Gdy dorożka zatrzymała się przed szarą kamienicą z pięknie kutymi balkonami na pierwszym piętrze, pasażer wysiadł ostrożnie, starając się nie wdepnąć w kałużę przed drzwiami, co mu się prawie udało. Odprawił dorożkę, a sam wszedł do sieni, a potem na pierwsze piętro, słabo oświetlone płomykami gazowymi migającymi w szklanych rurkach. Zastukał energicznie do drzwi po lewej stronie. Otworzył je wysoki mężczyzna z siwymi włosami, który nie zamierzał wpuścić prawnika do środka bez ważnego powodu. – Pan doktor jest zajęty – powiadomił. Z wnętrza mieszkania dochodziła wesoła muzyka i liczne głosy. – Słyszę – odpowiedział przybyły, podając bilet wizytowy. – Proszę powtórzyć, że to sprawa niecierpiąca zwłoki. Portier zamknął drzwi, a po krótkim czasie otworzył je ponownie, usłużnie odebrał mokry parasol i polecił iść za sobą. Harasimowicz znalazł się w kolejnym korytarzu, równie słabo oświetlonym, a po chwili otwarto przed nim drzwi gabinetu i mężczyzna przepuścił gościa przed sobą. – Pan doktor zaraz przyjdzie. Adwokat zajął miejsce w najbliższym fotelu, rozglądając się po pomieszczeniu jak ktoś, dla kogo nie była to tutaj pierwsza wizyta. Gabinet przedstawiał się skromnie i surowo – podniszczone meble, wytarty dywanik, kotary przy oknie ciężkie od kurzu. Po pięciu minutach drzwi otworzyły się i wszedł przez nie doktor Meierbacher, dyrektor Zakładu Wychowawczego dla Chłopców. Najwyraźniej spieszył się na spotkanie, bo jeszcze w drodze dopinał guziki surduta. Jego mina nie wskazywała, żeby był zadowolony z odwiedzin.
– Dobry wieczór, mecenasie – powiedział sucho i usiadł za biurkiem. – Dobry, choć nie jest to najlepsza pora na wizyty... Adwokat Harasimowicz nie zareagował na uwagę gospodarza. Zachowywał się tak, jakby miał pewność, że zostanie potraktowany uprzejmie. – Jeśli nie ma pan nic przeciw temu przejdę od razu do rzeczy – odezwał się swobodnym tonem. – Otóż, przed trzema dniami powinien pan zapłacić kolejną ratę. Doktor Meierbacher zmarszczył brwi. – Uprzedzałem, że mogę się tym razem spóźnić – przypomniał niechętnym tonem. – Trzy dni spóźnienia, a pan robi z tego wielką rzecz i osobiście się fatyguje? W następnym tygodniu wyrównam wszystko. Prawnik pokręcił głową. – Nie mogę czekać. Umowa wyraźnie określa terminy. – Przykro mi, ale w tej chwili nie dysponuję pieniędzmi. Dopiero spodziewam się mieć. Mecenas Harasimowicz podniósł oczy ku górze, jakby chciał powiedzieć, że jeszcze nie skończył. – Czasem żałuję, że wszedłem w interesy z kimś takim jak pan – zauważył. – Zdaje się pan nie rozumieć, że zobowiązania to święta rzecz. – Wiem, wiem – szybko odpowiedział Meierbacher. – Naturalnie, że wiem. Miałem jednak dodatkowe wydatki. Jakby nie to, już zapłaciłbym wszystko. Jednakże w najbliższym tygodniu... Harasimowicz uciszył rozmówcę gestem ręki. – Nie chcę słuchać kłamstw – zastrzegł z naciskiem. – Postanowiłem dać panu ostatnią szansę... Doktor uśmiechnął się niepewnie. – Dziękuję – na jego twarzy odbiła się ulga. – Jest pan wspaniałomyślny. W przyszłym tygodniu, a już na pewno w następnym... Harasimowicz przerwał po raz kolejny niecierpliwym ruchem dłoni. – Tego właśnie chcę uniknąć – zauważył. – Że będziesz mnie pan nadal
zwodził, w żaden sposób nie ograniczając przy tym swoich... hm... kosztownych rozrywek. Tak dalej być nie może. Dlatego przyszedłem z propozycją i będę nalegał na jej przyjęcie. Doktor Meierbacher wyszedł tymczasem zza biurka, niosąc w rękach pudełko z cygarami. Harasimowicz wybrał jedno, powąchał, odciął koniec podaną sobie obcinarką w kształcie lwa z ruchomym ogonem. Zapalił i wydmuchał dym do góry. – Dobre – ocenił z uznaniem. – Nawet biorąc pod uwagę, że to ja za nie płacę... Gospodarz udawał, że nie zauważył przytyku. – Co to za propozycja? – zapytał. Mecenas wypuścił kółko dymu, niezbyt udane, poprawił raz i drugi. – Nadarza się panu sposobność wyświadczania mi przysługi. Zarobek wystarczy na pokrycie długu i zapewne zostanie jeszcze kilka rubli. – O, to ciekawe! – ucieszył się Meierbacher. – A co miałbym zrobić? Prawnik przez chwilę palił w milczeniu. – Mam klienta, który chce odzyskać coś, co należy do niego, a czego został pozbawiony. Zwrócił się do mnie, żebym pomógł to odebrać od kogoś, kto tym dysponuje w tej chwili. Jest gotów dobrze zapłacić. – Doskonale! – ucieszył się doktor. Harasimowicz wykrzywił wargi. – To może być niełatwe – uprzedził. – Rzecz jest natury dyskretnej, rozgłos może spowodować fiasko całego przedsięwzięcia. Nikt nie powinien o tym wiedzieć i w żadnym wypadku nie może mnie łączyć z tą sprawą. – To oczywiste – wzruszył ramionami Meierbacher. – Chyba nie myśli pan, że byłbym taki nieostrożny. Co to za rzecz, którą trzeba odzyskać? Adwokat Harasimowicz wydmuchał kłąb dymu pod sufit. – Coś, z czym nie powinien pan mieć trudności, ponieważ należy to do pańskich zainteresowań zawodowych. To dziecko. – Co takiego?! – zdumiał się Meierbacher. – Dziecko? Harasimowicz pokiwał głową.
– Chłopiec, około dziesięciu lat. Należy go dyskretnie zabrać z miejsca, gdzie przebywa i dostarczyć do mnie, a ja zajmę się wyekspediowaniem dzieciaka dalej. To wszystko. – Łatwa sprawa! – mruknął Meierbacher. – Załatwię to choćby jutro. Prawnik pokręcił głową. – Nie tak szybko – poprawił. – Mówiłem, że należy działać ostrożnie i nie zostawiać żadnych śladów. Doktor z zadowoleniem zatarł dłonie. – Ależ wszystko rozumiem – zapewnił. – Nie ma obawy, załatwię to w rękawiczkach. Łatwa sprawa, zapewniam. Mam na co dzień do czynienia z dziećmi. Co to za dzieciak i gdzie go szukać? Pewność siebie opuściła go i zbladł nagle, gdy usłyszał odpowiedź. – W Kalinówce – wyjaśnił Harasimowicz. – Mały nazywa się Witold Sidorowicz. Syn Rafała i Anny z domu Wiklińskiej. – Piekielny Witia! – szepnął doktor Meierbacher. Mecenas spojrzał zaintrygowany. – Piekielny? Czemu piekielny? Zna go pan? Czyżby przebywał kiedyś w pańskim zakładzie? Tym lepiej, ponieważ nie może być pomyłki. Interesuje mnie ten konkretny chłopiec, żaden inny. – Nie będzie pomyłki – zapewnił Meierbacher z uśmiechem. – Znam dzieciaka bardzo dobrze. Można powiedzieć, że odcisnął trwały ślad w mojej pamięci. *** Dług doktora Meierbachera wobec prawnika wynosił kilkaset rubli. Około kilkuset, ponieważ wahał się w poszczególnych miesiącach. W jednym malał, w innym znowu rósł, z powodu dużych odsetek od sum pożyczanych na karty, wymyślne kolacyjki z kobietami i muzyką, a przede wszystkim na opium. Propozycja spłaty poprzez przysługę bardzo przypadła doktorowi Meierbacherowi do gustu, ponieważ dawała mu nie tylko chwilę oddechu od wierzyciela, ale i możliwość załatwienia pewnej sprawy prywatnej.
– Zgadzam się – oznajmił więc z góry. Harasimowicz spodziewał się zgody, więc przyjął ją naturalnie. – Najważniejsze, nie zostawiać śladów – pouczył. – Chłopak ma zniknąć, ale tak, żeby nikt nie wyśledził sposobu i okoliczności. To musi być wykonane nad wyraz dyskretnie. Doktor Meierbacher uśmiechnął się z wyższością. Ten marny adwokacina myśli, że zjadł wszystkie rozumy i wszystko wie najlepiej. – Znam Kalinowskiego – oświadczył. – On nie odda dzieciaka ot tak sobie. Trzeba przygotować wszystko i przeprowadzić w odpowiednim momencie. Muszę mieć czas na przygotowania. – Mój klient nie może czekać – wtrącił Harasimowicz. Doktor wzruszył ramionami. – Będzie musiał – zauważył ze spokojem. – Skoro przyszedł z tym do pana, a pan do mnie, odgaduję, że już próbował coś zrobić na własną rękę, prawda? I nie udało mu się. – Prawda – przyznał niechętnie adwokat. – No właśnie – uśmiechał się gospodarz, czując jak szala przewagi przechyla się na jego stronę. – Nie można zostawiać śladów. Przecież porwanie to przestępstwo. Mecenas zaprzeczył ruchem głowy. – To nie będzie klasyczne porwanie – wyjaśnił. – Raczej przekazanie dziecka prawowitym opiekunom. Doktor Meierbacher podniósł brwi zdumiony. – To są jacyś? Myślałem, że teraz to Kalinowski jest opiekunem tego smarkacza. Był nawet u mnie, żeby awanturować się o kilka rubli, które niby zapłacił Sidorowicz, ojciec małego. Tak czy inaczej sprawa jest śliska. A sama operacja skomplikowana. I kosztowna. Godząc się na pańską propozycję, biorę na siebie duże ryzyko... – Nie za darmo – zauważył Harasimowicz. Meierbacher wzruszył ramionami. – Co mi po zarobku, panie mecenasie, gdy mnie złapią i zamkną? Niby
czemu miałbym wtedy pana kryć? – Bo ma pan wobec mnie dług, a ja mam na pana papiery. – O! – ucieszył się doktor. – Właśnie miałem o tym wspomnieć. Proponuję zatem takie rozwiązanie – ja dostarczę dzieciaka, a pan mi zwróci dokumenty. Proszę nie protestować, domyślam się, że niemało pan na tym zarobi. Mecenas Harasimowicz milczał. Choć próbował być sprytny, dał się jednak przechytrzyć. Doktor Meierbacher był kuty na cztery nogi. Od razu odgadł, że chłopak może być wiele warty. No cóż, pomyślał prawnik, dam mu więcej, odbiję to sobie na klientce. – To małe miasto – judził tymczasem Meierbacher. – Plotki szybko się roznoszą. Pański klient to zapewne ta kobieta z Królestwa, tak? Nie, nie pytam, jaki ona ma w tym interes, ale widać ma, skoro zamierza zapłacić za wszystko... Adwokat pokręcił głową. – Tajemnica zawodowa – przypomniał. – Starczy już może tych domysłów. Zatem, jaka jest pańska ostateczna odpowiedź? Meierbacher udawał, że się zastanawia przed podjęciem decyzji. Ale naprawdę myślał nad czym innym. Z jakiego powodu piekielny Witia może być aż tyle warty? Skoro adwokat chce mu darować dług za trzysta rubli, sam pewnie zarobi co najmniej dwa, trzy razy więcej. Zatem dzieciak jest wyceniony bardzo wysoko. Ale dlaczego? Z jakich powodów wiejski urwis może być aż tak cenny? – Dostawię dzieciaka za moje papiery – oświadczył zdecydowanym tonem. – I za te moje trzysta rubli długu. Harasimowicz wykrzywił usta. Od dłuższej chwili myślał, że popełnił błąd, przychodząc do doktora. – Zgoda – powiedział w końcu i wyciągnął rękę dla przypieczętowania umowy. – Załatwimy to i będziemy skwitowani. To chyba uczciwy układ, panie doktorze. – Naturalnie – przytaknął Meierbacher.
Od dłuższej chwili myślał, że dobry interes zrobić należy samodzielnie, bez wspólników. Gdy gość opuścił prywatny gabinet doktora Meierbachera w jego domu przy ulicy Kupieckiej, gospodarz wezwał do siebie wysokiego mężczyznę o długich siwych włosach. – Słyszałeś? – upewnił się. – Mój nos mówi, że szykuje się coś specjalnego. O co chodzi z tym przeklętym dzieciakiem? Dopiero wszyscy chcieli się go pozbyć, teraz się za nim uganiają. Myślałem, że Kalinowskiemu chodziło o zwrot tych paru rubli, a teraz widzę, że to jakaś grubsza afera. Żeby adwokat tak łatwo chciał mi darować dług? Wprost nie mogę uwierzyć. Musimy się dowiedzieć, o co toczy się gra. I niech mnie diabli, jeśli dam się przy tym wykorzystać! Siwowłosy uśmiechnął się porozumiewawczo. – Adwokat chciał pana oszukać, bez dwóch zdań – zauważył. – Mam powęszyć za tym chłopakiem? – Adwokatem sam się zajmę – planował Meierbacher spokojnie. – Ty jak najszybciej dowiedz się, ile się da, o małym. Tylko dyskretnie, żeby nikt się nie domyślił, po co nam to wszystko. Bo wiesz, Piekarski, mnie to pachnie grubszą gotówką. Powiadam ci, będzie z tego niezły grosz. – I ja tak czuję – uśmiechnął się siwowłosy. – Za dużo zachodu jak na jednego urwisa, i to w dodatku sierotę. Jak nie wiadomo o co chodzi, na pewno chodzi o pieniądze. – Właśnie! – zgodził się Meierbacher. – Zanim chłopaka przekażemy temu adwokacinie, musimy wiedzieć, ile on na tym zarobi i tak rzecz poprowadzić, żeby się z nami podzielił. Poklepał odźwiernego po ramieniu. – Do roboty! – zachęcił. – Tylko pamiętaj, ani pary z ust! Piekarski wzruszył ramionami. – Czy ja pana doktora kiedykolwiek zawiodłem? – zapytał bez wyrzutu. –To się po mnie nigdy nie pokaże. Dobrze wiem, co panu doktorowi zawdzięczam. Spodziewam się zawdzięczać jeszcze więcej.
– Dobry plan – zgodził się Meierbacher. *** Witia Sidorowicz bawił się nad rzeczką. Puszczał na wodę łódki wystrugane z kory sosnowej i patrzył, jak odpływają. Niektóre z łódek miały patyczek – niby maszt z nabitym na nim liściem – niby żaglem. Parobek Wasyl widział kiedyś żaglowce i wytłumaczył – chłopcu, jak wyglądają prawdziwe statki, które służą do przewożenia towarów i ludzi. Dzień był słoneczny, jasne światło odbijało się od wody, pachniała trawa. Witia puszczał kolejne łódki, a potem biegł za nimi wzdłuż brzegu rzeczki. Jakiś nieznany mężczyzna przejeżdżał niedaleko lekkim powozem. Miał siwe włosy i blade oczy. – Hej, mały! – zawołał do chłopca. – Która to droga do Kalinówki? Witia nie zareagował, ponieważ nie lubił, gdy mu przeszkadzano w zabawie. Musiałbypodnieść ramię, żeby machnąć ręką w tym lub tamtym kierunku. Tego zrobić nie mógł, ponieważ obie ręce miał zajęte puszczaniem kolejnej łódki. Nieznajomy zatrzymał konia, wysiadł z powozu i podszedł w kierunku chłopca. – Co to, mały? – zapytał. – Głuchy jesteś? Witia nie odpowiedział, pokręcił tylko głową przecząco. Mężczyzna uśmiechnął się na ten gest i znowu zapytał o drogę do Kalinówki. Witia puścił już łódkę i mógł wskazać kierunek. Machnął ręką i zagulgotał po swojemu. – Aha – powiedział mężczyzna. – Nie umiesz mówić, co? To pewnie ty jesteś ten mały Witia, o którym słyszałem, że bardzo lubi powozić. Powozić? Witia zastanowił się. Obejrzał się na konia i po chwili skinął głową. Umiał przecież powozić, a w każdym razie lubił. – Może przejedziemy się moim powozem? – spytał mężczyzna. – Pokażę ci, jak kierować koniem, a ty pokażesz mi, jak ty to robisz. Chłopiec zawahał się, ale po zastanowieniu postanowił spróbować.
Trochę było mu szkoda łódek, które w tym czasie odpłynęły daleko, ale przecież parobek Wasyl wystruga mu inne, a pojazd nieznajomego nie codziennie pokazuje się w okolicy. – No to chodźmy – wyciągnął rękę mężczyzna. Witia jednak minął jego dłoń, podbiegł do powozu i sam zgrabnie wdrapał się po kole. Mężczyzna usiadł obok i ujął lejce. – Najpierw ja – przypomniał. – Potem ty. Czy to dobra umowa? Witia potwierdził kiwnięciem głowy. – No to jedźmy!
POJEDYNEK PAROBKÓW
Parobkowie Pietrek i Wasyl, do niedawna koledzy, a może nawet przyjaciele, bardzo poważnie się pokłócili. Obu śniła się Natalia młynarzówna, dopiero co panna zupełnie niedostępna, która teraz wydawała się być na wyciągnięcie ręki. Muszą tylko ustalić, który ma do niej prawo. – Skuję ci pysk! – zapowiadał Pietrek. – Lepiej od razu zrezygnuj. Większy i silniejszy Wasyl wzruszył ramionami. – Ty jesteś mocny tylko w gębie – rzucił lekceważąco. Kłócili się, poszturchiwali albo zastanawiali obaj, jak będzie, gdy już któryś z nich zwycięży w rywalizacji. – Natalia jest jak beczka miodu – marzył Wasyl. – Kładziesz się i zlizujesz... Robota na długi czas. Pietrek obiecywał sobie jeszcze więcej. – Będzie musiała mnie słuchać – zapowiadał. – Przyjdziesz popatrzeć? – upewnili się u Natalii w przeddzień zarobków. Obiecała, bo przecież nie mogła odpuścić sobie takiego widowiska. – Sprawdzę, czy nie oszukujecie – zapowiedziała ze śmiechem. – To ma być prawdziwa walka. Nie żadne umówione sztuczki. – Będzie najprawdziwsza. W niedzielę do południa obaj parobkowie świątecznie ubrani nerwowo chodzili po podwórzu, bez celu pałętając się pomiędzy stodołami. Zwykle czas świąteczny spędzali leniwie. W nowych koszulach i kamizelkach, z butami wyczyszczonymi do błysku siedzieli pod domem, przyglądając się dworskiemu życiu. Roboty w niedzielę nie było dużo, chyba że trzeba było gdzieś jechać z państwem, ale tego dnia niczego takiego nie planowano. Nikt też nie przybył do Kalinówki i nie zachodziła potrzeba odwożenia gości czy choćby tylko wskazywania drogi. Nietypowe zachowanie parobków zwróciło uwagę pana Michała.
Zamiast pod domem cieszyć się słońcem, wypić coś i niespiesznie zakąsić, żaden nie mógł usiedzieć na miejscu, wstawał, siadał, wstawał, chodził. Na dodatek rzucali na siebie nieprzyjazne spojrzenia. – Co to się stało, że obaj tacy zagniewani? – zwrócił się z pytaniem do żony. Franciszka nie umiała udzielić odpowiedzi. – Przemówili się pewnie – podejrzewała. – To chyba poszło o coś ważnego. Tak wyglądają, że jeden drugiemu gardło gotów przegryźć. Pan Michał niedaleki był od prawdy. Im bowiem bliżej było terminu konfrontacji, tym bardziej w obu młodych mężczyznach wzrastał poziom agresji. – Lepiej zostań w domu – radził jeden drugiemu. – Odpuść sobie, jak nie chcesz żałować! Nie wiedzieli, że także Natalia Wudkiewicz poczyniła pewne przygotowania do spodziewanego widowiska. Parobek Wasyl w piątek szykował w szopie narzędzia na przyszły tydzień. Młynarzówna przechodziła obok i zatrzymała się na chwilę. Podskoczył ku niej, zdejmując czapkę. – Dzień dobry Wasylowi – odezwała się Wudkiewiczówna uprzejmie. – Dzień dobry – odpowiedział niepewnie. Rozczarowanie biło z jego szerokiej twarzy. – Nie chcesz, żebyśmy się bili, co? – spytał. Natalia uśmiechnęła się zalotnie. – Przeciwnie – oznajmiła. Podeszła bardzo blisko, żeby mógł ocenić, jak wartościowa czeka ich nagroda. – Coś bym ci powiedziała, ale nie wiem, czy umiesz trzymać język za zębami... – Umiem – zapewnił i pełen zaciekawienia czekał, co usłyszy od dziewczyny.
Młynarzówna westchnęła, pokazując równiutkie ładne ząbki. – Może bym wolała, żebyś to ty wygrał... – rzuciła mimochodem. Zaskoczony parobek aż usta otworzył. – Ja? – spytał po chwili z niedowierzaniem. – Naprawdę? – Nie wiem tylko, czy dasz radę – wątpiła Natalia. – Pietrek podobno bardzo jest wytrzymały. – To ja wygram! – zapewnił, oszołomiony nagłą obietnicą. – Na pewno będę lepszy! Młynarzówna rozejrzała się, czy nikt nie widzi i szybko cmoknęła go w policzek. – Postaraj się, Wasyl – szepnęła. – Postaraj się, bo tamten... Stał oszołomiony. Ona już pobiegła, on patrzył w ślad za nią i rozpierała go radość. – Już ja ci pokażę, Pietrek! – rzucił, przekonany, że przewaga jest po jego stronie. Nie mógł wiedzieć, że bardzo podobną rozmowę Natalia Wudkiewicz odbyła już z jego przeciwnikiem i także Pietrka łatwo przekonała o swoim poparciu. Obaj niezależnie od siebie postanowili walczyć twardo i zwyciężyć. *** Na wyznaczone miejsce przyszli oddzielnie. Na polanie pod laskiem nadal obrzucali się pogróżkami, gotowi rzucić się na siebie od razu, ale powstrzymywała ich nieobecność Natalii. Wyraźnie przecież mówiła, że obejrzy pojedynek. Czekali, siedząc na trawie, daleko jeden od drugiego i tylko czasem ciskali przeciw sobie słówko lub gest. Całkowicie ulotniła się dawna ich drużba i porozumienie. Kiedy wreszcie nadeszła, byli już na siebie tak napaleni, że zerwali się obaj, chcąc zaczynać bójkę. Natalia Wudkiewicz wyglądała jak księżniczka. Włosy miała rozpuszczone, na nich niewielki kapelusik, kołnierz bluzki powabnie rozchylony, spódnica podkreślała zgrabne
kształty, a buciki błyskały bielą. Skinęła im łaskawie głową, a oni czekali na znak do rozpoczęcia boju. Natalia nie spieszyła się, przyglądała się obu zawodnikom z zadowoleniem. Mieli rywalizować o jej łaskę. Nie myślała teraz o tym, który wygra, nie miało to wielkiego znaczenia. Ważne było, że obaj chcieli walczyć i obaj chcieli wygrać. Odrzucili czapki na bok i stanęli naprzeciw siebie z zaciśniętymi pięściami. – Jeśli to ma być porządna walka – zauważyła – nie możecie się oszczędzać. Zapewnili, że nie zamierzają. – A ubrania? – spytała? – Czy się nie podrą? Przyznali jej rację, zdjęli kamizelki i koszule, zostając tylko w portkach, co młynarzówna przyjęła z zadowoleniem. Obaj byli silni, przywykli do ciężkiej pracy. Natalia przyglądała się ich muskularnym torsom, siłą powstrzymując się przed dotknięciem i sprawdzeniem twardości mięśni. – Macie równe szanse – oceniła. – Pojedynek zacznie się, gdy machnę chusteczką. Chusteczkę miała w ręku, podniosła ją i trzymała w górze przez dłuższą chwilę, upajając się ich skupieniem i gotowością. To było zupełnie co innego niż z Ignasiem Kalinowskim. Syn dziedzica przychodził i brał co chciał, a ona, choć nim kierowała, nie miała poczucia przewagi. Tutaj było inaczej. Ci dwaj, silni i męscy, gotowi byli utoczyć sobie krwi na jedno jej skinienie. – Już! – machnęła chusteczką. Rzucili się ku sobie, sczepili się na chwilę, odskoczyli, młócili ramionami, znowu zwarli się, znowu rozczepili, okładali się pięściami na oślep, gnani zawziętością, pożądliwością i nagłą nienawiścią. – Dalej! – wołała Natalia. – Śmiało! Dalej, dalej! Przez dłuższy czas nie było wiadomo, który z parobków zwycięży. Ich
siły okazały się jednakowe i żaden nie uzyskał przewagi. Walili się po głowach, brzuchach i plecach, chwytali ramionami, jeden próbował przewrócić drugiego. A gdy mu się udało, siadał na leżącego i ciosami osłabił jego opór. Ale leżący nie poddawał się, walczył i w końcu się wyślizgiwał, by następnie za jakiś czas znaleźć się na górze, gdy przeciwnik dotykał plecami ziemi. – Mocniej! – wołała Natalia. – Mocniej! Po pewnym czasie wyczerpani i zdyszani odpadli od siebie i leżeli o kilka kroków, popatrując wrogo, próbując zagadnąć, ile sił zachował jeszcze przeciwnik, jak go podejść, aby powalić i pobić albo przynajmniej zmusić do poddania się. – Co to, osłabliście? – młynarzówna pogardliwie wydęła wargi. – Warto mi było przychodzić? Znowu rzucili się. Pierwszy zaczął krwawić z rozbitego nosa Wasyl, ale zaraz potem krew pociekła z przeciętej wargi Pietrkowi. Oba zdarzenia Natalia powitała okrzykami zadowolenia i oklaskami. A ich pojedynek stawał się coraz bardziej zacięty. Może dopiero teraz dotarło do nich, że to wcale nie są żarty, że rzeczywiście walczą ze sobą nie dla zabawy. I że faktycznie na zwycięzcę czeka wielka nagroda. Natalia od dłuższego już czasu nie siedziała w miejscu. Biegała wokół nich, skakała, gestami rąk, miną, a przede wszystkim słowami zachęcała do działania. – Dalej! No dalej, koguty! Jeszcze trochę! Jeszcze mocniej! Walczyli, ale nadal nie było widać, kto zwycięży. Osłabli, odpoczywali przez chwilę, leżeli na boku, nabierając sił przed kolejną potyczką. Na twarzach pojawiły się siniaki, na torsach czerwone plamy i zadrapania. Wasyl, choć większy, nie dawał rady zapanować nad ruchliwością i unikami Pietrka. Patrzyli na siebie, jak gdyby zastanawiali się nad nowym sposobem powalenia przeciwnika, skoro stare nie przynoszą efektów. Ta przerwa była długa, dyszeli ciężko, sapali. Młynarzówna próbowała
podnieść ich gestami, ale potrzebowali coraz więcej odpoczynku. Natalia wkroczyła pomiędzy nich i rozpięła górne guziki bluzki. – No? – spytała. – Który chętny zobaczyć i dotknąć? Podnieśli się jednocześnie, ponownie skoczyli ku sobie i znowu młócili ramionami, walili kułakami, szarpali i popychali. – Dalej! – krzyczała Natalia. – Tylko jeden może być górą! Więcej wytrwałości, odporności, a może po prostu szczęścia, miał Wasyl. Wykorzystał moment, gdy stopa Pietrka potknęła się na nierówności. Przyskoczył, uderzył, obalił parobka, skoczył mu na piersi, po czym bił w twarz obiema pięściami na zmianę. W kilka chwil widać było, że zyskuje przewagę. Leżący bronił się coraz słabiej, już tylko odwracał głowę, próbując schować się przed ciosami. Jego ręce opadły, już nie chwytały siedzącego, nie kłuły go, nie szczypały. Ale Wasyl bił dalej, na wszelki wypadek. Zadowolony, że wreszcie może to robić bez przeszkód. Twarz Pietrka zrobiła się czerwona od ran, płynącej krwi, próbował coś mówić, może uznawał swoją przegraną. Młynarzówna stała tuż obok, patrzyła na to z zaciśniętymi ustami i zaciśniętymi piąstkami i dopiero po pewnym czasie uznała, że rzeczywiście wystarczy. – Chyba dosyć – postanowiła. Jej głos stał się nagle spokojny i cichy, jakby opadły z niej naraz niedawne emocje. Wasyl nie od razu usłyszał, jego ramiona ciągle pracowały, a pięści uderzały w głowę i twarz leżącego. – Dosyć! – powtórzyła, a on uderzył jeszcze tylko jeden raz. Przerwał i jakby się obudził. Ze zdziwieniem patrzył na kolegę. Pietrek leżał zakrwawiony, nie ruszał się, nie był już groźny. Wasyl wstał z pewnym trudem prostując kark i na zgiętych nogach przesunął się w kierunku Natalii. – Widzisz? – zapytał. – To ja. Ja jestem silniejszy. Widzisz? Przypadł do niej z otwartymi ustami, którymi zamierzał dotknąć jej
piersi, ale cofnęła się energicznie. – Nie tak! – rzuciła ostrzegawczo. – Pobrudzisz mnie! Oszołomiony stał przed nią pochylony i ciężko dyszący. – Obiecałaś – przypomniał chrapliwie. – Przecież wygrałem. Wygrałem! Wudkiewiczówna zapięła bluzkę. – Wiem, co mówiłam – przytaknęła zimno. – Najpierw się umyj. Wasyl kiwnął głową. Kątem oka widział leżącego w pobliżu Pietrka. Nie był pewny, czy kolega żyje, nie wiedział, co powinien zrobić. Czy podejść i sprawdzić? Zrobił krok w jego kierunku, ale Natalia sprzeciwiła się. – Zostaw! Nic mu nie jest. Miała rację. Pietrek poruszył się, jęknął. Wasyl stał na ugiętych nogach i bezradnie rozglądał się, gdzie mógłby zmyć krew. W pobliżu nie było wody. Drżał od wysiłku, drżał od pożądania. – Chodź – powiedziała Natalia. – Zaprowadzę. Pietrek niech sam sobie radzi, skoro przegrał. Wyciągnęła rękę, żeby Wasyl mógł się na niej oprzeć. Zrobił to delikatnie, łokciem, aby nie pobrudzić ubrania dziewczyny. *** Parobka Pietrka znalazła Franciszka. Zobaczyła siedzącego na skraju pola zakrwawionego człowieka w podartym ubraniu. Był tak pobity, że dopiero po chwili go rozpoznała. – Boże Święty, Pietrek! – zawołała. – Co się tobie stało? Wydawał się mało przytomny od bólu, krzywił się, syczał, ale nie umiał albo nie chciał powiedzieć, co mu się przydarzyło. – Ja... nie wiem – powiedział bełkotliwie. – Tak jakoś samo... – Samo?! – zdziwiła się Franciszka. – Jak samo mogło się zdarzyć coś tak okropnego? Pietrek siedział z głową zadartą do góry, bezskutecznie wycierając
krew z twarzy i całego ciała. – Ja nie wiem... – powtórzył. Zaprowadzony do dworu pozwolił się opatrzyć z grubsza, a potem odwieźć do Zabłudowa, gdzie zajął się nim rezydujący tam felczer nazwiskiem Niwiński. Wybierał się akurat do Białegostoku, więc zabrał Pietrka ze sobą Wrócił sam. Parobek z przetrąconym nosem i złamanymi żebrami został w szpitalu. Na każde pytanie chory udzielał takiej samej odpowiedzi: – Nie wiem. Ale na swoje szczęście pamiętał, gdzie schował kilkanaście rubli oszczędności. Posłano ze szpitala do Kalinówki, tam odszukano schowek i wydano pieniądze za pokwitowaniem. Posłużyły leczeniu, choć nie na długo, ponieważ któregoś ranka, już nieco podkurowany, Pietrek cichcem uciekł ze szpitala. Widziano go podobno na dworcu kolejowym, ale nie wiadomo, czy to prawda. Do Kalinówki nigdy już nie wrócił. – Co za niewdzięczni ludzie – mruczał z niezadowoleniem pan Michał. – Żeby tak bez powodu porzucić służbę.
MILCZĄCE ŚLADY
Witia Sidorowicz nie wrócił do domu wieczorem. Nie wrócił w nocy, ani rano. Nie wrócił nawet na następną noc. – Musiało się coś stać – powiedziała Franciszka. – Za długo go nie ma. Przecież przyszedłby choćby na chwilę, żeby coś zjeść. Michał Kalinowski był podobnego zdania, choć nie do końca ufał twierdzeniu, że głód kieruje krokami Witii. Gdy go coś zaciekawiło, chłopak potrafił zapomnieć także o jedzeniu. Podobnie jaki kiedyś Rafał Sidorowicz, tak teraz pan Michał Kalinowski rozpuścił wici w sprawie wychowanka, pytając czy go ktoś widział, a jeżeli tak, to gdzie i kiedy. Z kilku różnych informacji, jakie w krótkim czasie dotarły do Kalinówki, wynikało, że Witia odjechał powozem z jakimś nieznanym mężczyzną. Zauważono ich tego dnia w dwóch miejscach. Za porębą w stronę Zabłudowa widział Witię na koźle powozu z lejcami w dłoniach pewien chłop z Kalinówki. Witia śmiał się zadowolony, gdy konie gnały przed siebie drogą. Zauważyła go też stara baba zbierająca chrust. Pan Michał spytał o rysopis woźnicy, a poznawszy go, przeraził się nie na żarty. – Wysoki, w długim płaszczu – powtórzył blednąc. – Długie siwe włosy? Przecież to... Nie dokończył, przestraszony, że stało się coś strasznego. Powiedział o wszystkim matce, bijąc się w piersi, że nie przywiązywał wagi do ostrzeżeń. – Żyd Silberstein, ten ze sklepu żelaznego w Zabłudowie mówił mi, że jakiś nieznajomy rozpytuje o dwór i o wszystkich jego mieszkańców. Silberstein twierdził, że ten człowiek jest policjantem. Podobno nazywa się Piekarski, jest siwy, nosi długi płaszcz. Obawiam się, mamo, że panna Wiklińska podstępem zabrała chłopaka. Nie uzyskała od nas zgody na wyjazd Witii, więc zwróciła się do policji, a tam uznano, że chłopca trzeba
oddać krewnym. Dała pewnie niemało w łapę, ale osiągnęła, co chciała. Pani Katarzyna nie chciała przyjąć do wiadomości udziału panny Janiny w tak potwornej historii. – To nie jest ten typ kobiety – oznajmiła zdecydowanie. – Nie miałaby odwagi iść na policję. Na pewno chodzi o coś innego. Może sama policja chce nam odebrać Witię? Radziła natychmiast wyruszyć do Białegostoku i wszelkimi sposobami starać się o odzyskanie chłopca. – Nie udało się ze Stasiem, ale Bóg przecież nie będzie taki niemiłosierny, żeby pozbawić nas drugiego dziecka. Musisz jechać natychmiast, dowiedzieć się, może nawet posmarować u policmajstra. Michał Kalinowski kręcił głową. Jeśli policja nie zabrała Witii w sposób urzędowy, jego działania byłyby skazane na porażkę. Długo się nad tym zastanawiał, rozpatrując możliwość, że dziecko zostało wywiezione nielegalnie, bez urzędowego pozwolenia, więc policja nie musiała nic wiedzieć. Teraz nie przyzna się do niczego i nie udzieli pomocy. – Przyjechał ten siwy i po prostu zwabił Witię do powozu – zgadywał pan Michał. – Chłopak jest naiwny, na widok zabawki czy smakołyku traci głowę. Łatwo było go wywieźć pod byle pretekstem. Był przekonany, że rozwiązania zagadki należy szukać w działaniach panny Wiklińskiej. – Pamięta mama, że chciała nam zapłacić za chłopca? Nie zgodziliśmy się, zatem dała pieniądze komu innemu. W Kalinówce zapanował ponury nastrój. Wszyscy chodzili smutni, kobiety pochlipywały. Wizyta Kalinowskiego na komendzie policji nic nie dała. Stanowczo odrzucono podejrzenia, że policja może mieć cokolwiek wspólnego ze sprawą. Przyjęto zawiadomienie o możliwości porwania dziecka, ale pan Michał nie miał złudzeń, że z poszukiwaniem chłopca nie będą się spieszyć. – A może to Cyganie? – spytała Franciszka. – Porwali małego i będą go uczyć różnych sztuczek. Trzymać na sznurku, bić batem, jeśli się będzie
bronił. A żeby mały i zwinny, nie dadzą mu jeść... Cyganów dawno już nie było w okolicy, o czym wszyscy wiedzieli, ale zastanawiając się nad tym, gdzie podział się Witia, brano pod uwagę różne możliwości. *** Wiadomość, że chłopca zapewne podstępem wywieziono z Kalinówki, rozeszła się szybko po okolicy, wzbudzając przerażenie i gniew. Bardzo źle przy tym mówiono o pannie Janinie Wiklińskiej, która najpierw porzuciła siostrzeńca, a teraz odzyskała go w taki niecny sposób, posuwając się do porwania. Franciszka zwróciła uwagę na to, o czym wszyscy w Kalinówce wiedzieli, a dotąd nie śmieli powiedzieć głośno. – Zwabić go na ciastko łatwo – zauważyła – ale zaraz potem Witia chciałby wracać. Że nie wrócił do tych pór, może znaczyć, że nie może tego zrobić. Pewnie go związali i może wsadzili do jakiego worka, sam przecież nie poszedłby daleko z obcymi... Poszukiwania po sąsiednich dworach, wypytywanie chłopów po wsiach i polach, leśniczych, kupców w miasteczku i przygodnych wędrowców nie przyniosły żadnych rezultatów. Pan Michał pojechał konno do Zabłudowa, żeby w sklepie Silbersteina zapytać o nieznajomego człowieka z siwymi włosami. – Nie widziano go w mieście ostatnio? Żyd zaprzeczył. – Kilka dni będzie, panie dziedzicu, jak przestał się pokazywać. W gospodzie siedział, chodził po sklepach, z ludźmi rozmawiał, ale od jakiegoś czasu zniknął, jakby się pod ziemi zapadł. Pan dziedzic myśli, że to on waszego chłopaka... Pan Michał był już pewien spisku. Nikt nie widział chłopca dalej niż na kalinowskich polach, nikt nie widział siwowłosego w długim płaszczu. Teoria, że chłopca tajnie porwano, aby go wywieźć gdzieś daleko, zdawała się potwierdzać.
Kalinowski był zły na siebie za brak przezorność. Obecność tajemniczego Piekarskiego przypisywał zainteresowaniu policji własną osobą, gdy tymczasem chodziło o małego Witię. Gdyby nie był taki zadufany, gdyby uważnie zastanowił się nad ostrzeżeniami Silbersteina, może Witię udało by się uchronić przed uprowadzeniem. Jak tylko rozeszła się wieść o porwaniu i o tym, że pan Kalinowski gotów sowicie wynagrodzić za dostarczenie pewnych informacji o chłopcu, plotki się wzmogły, a do Kalinówki zgłosiło się kilka osób Ktoś widział Witię nad rzeczką, ktoś na polu, inny siedzącego na drzewie w lesie albo na dachu stodoły starego Okulickiego, którego opuszczona chałupa stoi na samym skraju wioski. Zapewniali, że widzieli chłopca, nawet z nim mówili, ale gdy pan Michał zaczynał zadawać szczegółowe pytania, szybko okazywało się, że wszystko wymyślili, żeby dostać nagrodę. Zgłosił się i Kurpik z Nowosadów, awanturnik i powszechnie znany leń, co miał zatargi ze wszystkimi, a najwięcej z dworem. Kurpik wymyślił najbardziej nieprawdopodobną opowieść. – Waszego Witię to diabeł porwał, panie dziedzicu – oznajmił Kurpik. – Widziałem to na własne oczy, żebym tak zdrów był! Oświadczenie złożył w obecności innych osób, ale pan Kalinowski nie dał mu po pysku. Zbyt był przejęty i zmartwiony zaginięciem chłopca, żeby się przejmować bezsensownym gadaniem Kurpika. – Akurat byłem w lesie – opowiadał chłop i od razu się zastrzegł: – Nie żeby coś ukraść! Przechodziłem sobie, żeby drogę skrócić. I jak z lasu wyszedłem, nadleciał ogromniasty ptak. Strasznie wielki, jakiego w życiu nie widziałem. Na polu usiadł. Na tym ptaku siedział taki czarny. Całkiem bez włosów był i na waszego Witię kiwał. A Witia podbiegł do ptaka i potem razem odlecieli. – Co ty pleciesz, Kurpik? – spytała Franciszka. – Diabeł na ptaku? Nigdy czegoś takiego nie słyszałam. – Żebym tak zdrów był! Czarny na ptaku. A ptak taki szary bardziej.
Do żadnego znanego stworzenia nie podobny, choć prawdziwy. Miał skrzydła, ogon i groźny dziób. Bardzo hałaśliwy był. Warczał. A że to diabeł, to wiem na pewno. Dym wokoło niego się unosił i zapach spalenizny, jakby siarki... Kurpik oczywiście nie otrzymał nagrody. Nikt mu nie uwierzył. Niektórzy nawet mówili, że zgłupiał do reszty. *** Witia Sidorowicz nie odnalazł się ani w pierwszym tygodniu, ani w następnym. Pan Kalinowski poruszył wszystkich możliwych znajomych, ale nie dowiedział się niczego o losie chłopaka. Nikt go nie widział od tamtego dnia, gdy bawił się puszczaniem łódek na rzece i nikt nie wiedział, gdzie się podział. Pan Michał ustalił, że panna Janina Wiklińska nie odjechała do Częstochowy zaraz po wizycie w Kalinówce, ale przez kilka dni pozostawała w Białymstoku. Mieszkała w hotelu i jakby na coś lub na kogoś czekała. Podejrzewał, że doznawszy niepowodzenia na drodze polubownej, postanowiła odebrać chłopca siłą. Ponieważ nie mogła zrobić tego sama, wynajęła kogoś do pomocy. Być może siwowłosy mężczyzna w długim płaszczu był w tę sprawę zamieszany. Po kilku kolejnych dniach udało mu się dowiedzieć, że zmiana miejsca pobytu Witii nie była przedmiotem żadnego postępowania sądowego. To dawało nadzieję. – Jeśli ten, kto porwał dziecko, nie zgłosił sprawy do sądu, mamy szansę odzyskać chłopaka – wyjaśnił Franciszce. – Tylko najpierw musimy wiedzieć, gdzie Witia jest. – To pewne, że od nas nie uciekł – powtarzała Franciszka. Po dwóch tygodniach nie było w Kalinówce nikogo, kto sądziłby, że mały Sidorowicz dobrowolnie tak długo przebywa poza domem. – Wróciłby, jakby mógł. – Porwali go. – Pewnie to ta brzydka stara panna, jego ciotka. Nie chciał do niej iść,
to go porwała. – Sposobem! – Pewnie, że sposobem. Po dobrej woli Witia by nie poszedł! Michał Kalinowski wysłał depeszę na częstochowski adres panny Janiny Wiklińskiej, żądając oddania chłopca i grożąc odpowiedzialnością karną za czyn tak haniebny jak porwanie bezbronnego dziecka. Ale oczywiście, tak jak się tego spodziewał, żadna odpowiedź nie nadeszła. W kilka dni później dziedzic postanowił wynająć adwokata, który pomógłby odszukać Witię i sprowadzić go z powrotem do Kalinówki. Mecenas nazywał się Wincenty Harasimowicz. Wysłuchał klienta z wielką uwagą. – Uprowadzenie dziecka? – spytał na początek. – To oczywiście poważne przestępstwo. Trzeba to zgłosić na policji. – Nie trzeba – wyjaśnił pan Michał. – To nie jest moje dziecko, tylko syn zmarłego niedawno przyjaciela. Wziąłem chłopca pod opiekę. – To znaczy, że nie jest pan ojcem chłopca, tylko opiekunem? A to, jak pan nazywa, porwanie, też zapewne nie było takim zwykłym porwaniem... Kalinowski spojrzał na adwokata z wdzięcznością. Rzeczywiście, mecenas Harasimowicz, najlepszy adwokat w mieście, był bystrym człowiekiem i w lot wszystko rozumiał. – Właśnie – odpowiedział. – Dlatego nie możemy angażować policji. Podejrzewam, że chłopca uprowadziła jego ciotka. Ale ona nie ma warunków do wychowywania dziecka, zrobiła tak powodowana poczuciem obowiązku wobec swojej zmarłej siostry. Chciałbym, żeby pan mecenas przekonał ją, aby zgodziła się dać chłopca na wychowanie do Kalinówki. Wezmę na siebie koszty jego utrzymania, oficjalnie, za jej zgodą. Możemy podpisać odpowiedni dokument. Adwokat zastanawiał się przez chwilę. W jego obszernej, wygodnie urządzonej kancelarii można było w przyjemnych warunkach długo siedzieć i się zastanawiać. – Zatem oczekuje pan ode mnie nakłonienia ciotki chłopca, aby
wychowanie dziecka złożyła w pańskie ręce – podsumował. – Rozumiem. A co to za osoba owa ciotka? Czy jest nadzieja na jej zgodę? – Chodzi właśnie o to, aby ją przekonać do takiego rozwiązania. Gdyby zaś nie chciała iść na ugodę, oczekuję od pana mecenasa sposobu na przeprowadzenie tej sprawy inną drogą... – Aha – powiedział adwokat Harasimowicz. – Aha. Podniósł oczy ku sufitowi, a uczynił tak, żeby gość nie zobaczył na jego twarzy zaskoczenia. Dopiero niedawno był w tej kancelarii ktoś, kto zlecił mu zabranie dziecka od pana Kalinowskiego. Teraz pan Kalinowski chciał, aby chłopca odebrano na powrót. Dla adwokata nie ma lepszego interesu. I choć dobrze wiedział o kogo chodzi, wziął pióro, żeby zapisać imię i nazwisko chłopca. – Witold Sidorowicz – podyktował pan Kalinowski. – Lat dziesięć. Wyjął portfel i położył go na skraju biurka. – Jestem gotów na pewne wydatki – zadeklarował. – Pan mecenas zechce określić ich wysokość. Adwokat uśmiechnął się zachęcająco. – Widzę, że jest pan zdecydowany – zauważył. – Zatem od razu możemy podpisać umowę. Co zaś do kosztów, na razie wystarczy zaliczka. Pan Kalinowski otworzył portfel i wyjął dwa banknoty po dwadzieścia pięć rubli. – Jestem zdecydowany. Jak może pan mecenas słyszał, niedawno straciłem syna. Nie chciałbym stracić przybranego.
WIETRZENIE ŚWIRONKA
Po południu Franciszka chodziła do świronka, położonego za ogrodem drewnianego piętrowego budynku, gdzie trzymano część zapasów. Co jakiś czas należało świronek porządnie przewietrzyć. Od niedawna, gdy pani Katarzyna zgodziła się, aby synowa sprawowała pieczę nad zapasami, Franciszka chodziła tam często. Lubiła popatrzeć na zgromadzone zapasy i nacieszyć się, że nikomu w Kalinówce nie zagraża głód. O ciężkich czasach, jakie miały nadejść, mówili wszyscy wokoło. Według przepowiedni głoszonej w kościele przez księdza Miodyńskiego, po siedmiu latach tłustych następuje co najmniej tyle samo lat chudych. Franciszka słyszała, jak Wacia Potocka mówiła, że rok poprzedni, udany, z obfitymi plonami we wszystkich uprawach, był siódmym bogatym rokiem z kolei i teraz na pewno nadchodzący okaże się dużo gorszy. – Wszystko jest zapisane w Piśmie Świętym – tłumaczyła Wacia. – Nie brakuje ludzi głupich, co czytają Pismo, a wcale go nie rozumieją. Pożałują oni jeszcze wszyscy, oj pożałują! Franciszka była bardzo dumna, że klucze do świronka są teraz przy niej. Odbierała to jako wyraz uznania dla swojej pracy, wielu godzin poświęconych na sprzątanie i doglądanie wszystkiego. Teściowa, oschła wobec niej i nieuprzejma, zdawała się powoli dochodzić do wniosku, że pomyślność Kalinówki jest także udziałem jej synowej. Tym większą przykrością było dla Franciszki oświadczenie Serafiny co do prawdziwych intencji starszej pani Kalinowskiej. Kucharka była tego dnia bardziej wstawiona niż zwykle i zebrało się jej na szczerość. – Franciszka to chyba głupia jest, jeśli myśli, że starsza pani tak z dobroci serca dała jej klucze do świronka. – Co to znaczy? – zdziwiła się Franciszka. – Figę znaczy! – mamrotliwie odpowiedziała kucharka. – Franciszka ślepa chyba jest, jak się nie domyśliła.
Serafina nigdy specjalnie nie dbała o uprzejmy język, a gdy sobie więcej wypiła, potrafiła rzucać nawet grubymi wyrazami. Wtedy też objawiała skłonności do szczerych wypowiedzi. Tego akurat dnia Franciszka z własnej woli pomagała jej przy ciężkich garnkach i Serafina chciała się za to odwdzięczyć. – Ja dobrze wiem, co starej chodzi po głowie! – kucharka przybrała minę pełną wyższości, po czym odwróciła się na moment, żeby szybko łyknąć z małej butelki. Franciszka wzruszyła ramionami. – Fina to lubi sobie pogadać – zauważyła. – Nie żeby coś powiedzieć, tylko tak sobie popaplać. Kucharka zrozumiała zaczepkę wprost. – Pogadać? – spytała podniesionym głosem. – Franciszka twierdzi, że ja bez żadnego tołku gadam, tak? – Ależ nie – Franciszka zachowywała spokój. – Ale jak się powiedziało początek, to trzeba mówić dalej. Albo wcale się nie odzywać. Taktyka okazała się skuteczna. Serafina przysiadła na krześle i gestem zaprosiła Franciszkę do zajęcia miejsca naprzeciw. – Niech sama Franciszka zobaczy, czy w tym, co mówię, nie ma sensu – zaproponowała ugodowo. – Bo Franciszka myśli, że stara Kalinowska z dobrego serca dała jej klucze, tak? – Tak myślę – powtórzyła zapytana. – Teściowa zobaczyła wreszcie, że i moja praca jest coś warta i dlatego... Kucharka zaśmiała się hałaśliwie. – Franciszka jak dziecko! – zauważyła z lekceważeniem. – Jak ten Witia, co go łatwo zwabić na kawałek sera albo ciasta! Z dobrego serca! Też mi powiedziała! Pochyliła się ku młodej gospodyni i wycedziła powoli, starając się mówić jak najwyraźniej. – Przecież to wszystko udawane. Wszystko na próbę tylko. – Co udawane? – nie zrozumiała Franciszka. – I na jaką próbę?
– Na jej próbę – przytaknęła Serafina. – Sama słyszałam, co stara mówiła do Waci. Dam jej klucze, powiada, niech pokaże, co potrafi. Zobaczymy, ile uratuje z naszych zapasów. Wiadomo, straty muszą być, ale jak Franciszka taka mądra, niech pokaże swoje cudowne umiejętności. Niech pokaże, że nic się nie zmarnowało w Kalinówce! Po czym kucharka uderzyła się kułakiem w pierś. – Jak Boga kocham, tak mówiła! Franciszka uwierzyła i bez przysięgi. Teraz stała się dla niej jasna niespotykana łaska teściowej i jej niespodziewane zaufanie. – A to jędza! – rzuciła przez zęby. Kucharka zaśmiała się z satysfakcją. – A nie mówiłam? – spytała z tryumfem. – Stara Franciszki nie lubi. Młodej pani Kalinowskiej zadrgały mięśnie na twarzy. – Wiem – zgodziła się. – Tylko nie wiem, czemu tak. – Czemu? – spojrzała spod oka Serafina, nie dając wiary okazywanej naiwności. – To Franciszka niby nie wie? A temu, że Franciszka zabrała starej jej ukochanego synusia. I teraz synuś zamiast ze wszystkim do mamusi chodzić, jej się o zdanie pyta, a kochana mamusia w odstawkę poszła! W pierwszej chwili Franciszka poczuła gniew. Co za przewrotne sposoby! Specjalnie tak postanowiła, żeby jej dokuczyć i pokazać przed innymi, że umiejętności synowej na niewiele się przydają we dworze. Początkowo chciała biec do pani Katarzyny, rozmówić się z nią, wypowiedzieć wszystkie żale i pretensje. Ale ochłonęła szybko i doszła do wniosku, że to nic nie da. Starsza pani zaprzeczy, że miała niedobre intencje, będzie udawała zdziwienie i uwagi synowej weźmie za urojone. Przecież nie przyzna się do tego, co chciała zrobić Franciszce. Powie, że okazała jej zaufanie, że potraktowała jak teściowa synową, że miała najlepsze zamiary. Mało tego, na pewno poskarży się Michałowi. Twoja żona, powie, znowu ma jakieś dziwaczne pretensje.
Trzeba inaczej. Franciszka postanowiła nie wchodzić w spory z panią Katarzyną. Skoro starsza pani chce ją wypróbować, dobrze, ona podda się próbie i postara się wypaść jak najlepiej. Swoich spraw miała wprawdzie pod dostatkiem, ale weźmie na siebie i te obowiązki. Będzie chodziła do świronka, będzie regularnie otwierała okna i drzwi, żeby wpuścić świeże powietrze, będzie zamykała okna przed deszczem, żeby nie dopuścić wilgoci. Sprawdzi mąkę, sprawdzi kasze, czy nie zaległy się jakie robaki, oczyści wędliny z pleśni, usunie to, co mogłoby zagrozić innym zapasom. Zrobi wszystko jak należy, a na końcu się okaże, czy pani Katarzyna będzie miała wiele powodów do narzekania. Wzięła się do roboty zaraz następnego dnia. Pora była odpowiednia, dzień suchy i nie za bardzo ciepły. Otworzyła drzwi i gospodarskim okiem zaczęła rozglądać się po wielkim pomieszczeniu, przegrodzonym niewysokimi przepierzeniami. Na parterze spichlerza zgromadzono zboże w drewnianych skrzyniach i niektóre, co cenniejsze, artykuły. Zapasy te mocno zostały przerzedzone przez zimę, teraz je uzupełniano, dostarczając wędzone wędliny, słoninę, kiełbasy. Na podłodze stało coraz więcej kamionkowych wiader z mięsiwami, masłem i smalcem. Nienaruszone prawie wydawały się natomiast zapasy miodu i wosku, ale należało szykować miejsce na mak i orzechy. Franciszka chodziła po świronku, notując w pamięci wszystko, co jest do zrobienia. Wyglądało na to, że przed nią wcale niemało pracy. Zapasy z poprzednich lat należało przejrzeć i odświeżyć. Mąka okazała się zarobaczona, podobnie jak kasze, których kilka rodzajów trzymano tu w wielkich dzbanach. Trzeba je przesiać przez odpowiednie sita, ale straty nie będą wielkie, choć przyjdzie się narobić. Słonina została zimą dobrze zakonserwowana i wydawała się w najlepszym porządku. Połcie wędzonej słoniny wisiały na żerdkach, podobnie jak szynki i kiełbasy. Soloną układano w beczkach, takich samych jak te z kiszoną kapustą i ogórkami, stojące w przedsionku. Część zapasów trzymano w ziemnej piwnicy, wyłożonej kamieniami, nazywanej sklepem. Tu były
tylko rzeczy, które nie wymagały do przechowywania niskiej temperatury. Co jakiś czas wybierano stąd odpowiednią ilość artykułów i przenoszono do spiżarni położonej bezpośrednio przy kuchni, aby mogły służyć na bieżące, codzienne potrzeby. *** Franciszka z wielkim zapałem pracowała w świronku, sprzątając i przede wszystkim przesiewając mąki i kasze. Chciała też wietrzyć zapasy, co początkowo spowodowało wielkie utrapienie, bo przeciąg rozsypał jej sporo mąki na drewnianą podłogę. Zawstydzona swoim gapiostwem sprzątnęła i wyrzuciła resztki nie nadające się do oczyszczenia. Dobrze, że nikt tego nie widział i nie doniósł teściowej. Dopiero byłoby gadanie! Wyciągnęła z tej przygody praktyczną naukę i nigdy już nieodpowiedzialnie nie narażała zapasów na zmarnowanie. Wietrzyła albo rano, gdy zajmowała się czym innym, albo też wieczorem, gdy zaglądała tu po wykonaniu innych obowiązków. Czasem, gdy musiała odejść, zostawiała otwarte okno, ale tylko wtedy, gdy w pobliżu znajdował się ktoś zaufany, kto miał oko na świronek. Był to zwykle parobek Wasyl, pracujący niedaleko przy rąbaniu drewna. – Patrz, żeby kto cichaczem nie wlazł do środka – pouczyła za pierwszym razem. – A i sam pamiętaj, że tam wszystko ułożone i policzone. – Gdzieżbym tam poszedł! – parobek wzruszył ramionami. – Możecie być spokojni. Wiem, że porachowane. Franciszka wzięła brzozową miotłę i zdjęła nią pajęczyny z kątów. Tego nikt dawno tu nie robił. Miała zamiar zaraz wyjść, żeby przypilnować dojenia krów, bo planowała wrócić do świronka pod wieczór. Na następny dzień zostawiła sobie resztę roboty przy przesiewaniu mąki, co wymagało dziennego światła. Nagle coś ją zastanowiło. Najwyraźniej ktoś całkiem niedawno włamał się do świronka i dobrał do zapasów. Zrobił to bardzo sprytnie, prawie nie zostawiając śladów. Gdyby nie to, że w świronku wszystko było dokładnie
policzone, ani ona, ani starsza pani nie zauważyłaby ubytku. Najpierw spostrzegła brak dużego połcia solonej słoniny. Beczka była niedomknięta, a pamiętała, że dokładnie docisnęła pokrywę. Nie było potrzeby jej podnoszenia. Zapas w świronku był na czas późniejszy. Na bieżące potrzeby artykuły przechowywano w domowej spiżarni przy kuchni. Dopiero wtedy, gdy wykorzystano produkty, pani Katarzyna wręczała komuś klucz wraz z poleceniem przyniesienia tego czy tamtego. Słoniny w kuchni zużywano niemało, ale Franciszka dobrze wiedziała, jak wielki zapas przyniesiono do spiżarni poprzednim razem. Na pewno tyle, że powinno jeszcze wystarczyć na tydzień lub dwa, zatem nie było konieczności sięgania do beczki w świronku. Franciszka rozejrzała się z zastanowieniem i zaraz spostrzegła jeszcze inny brak. Sery dojrzewające, leżące na drewnianych półkach pod prawą ścianą, też nie znajdowały się na swoich miejscach. Układano je według wielkości, ale i wedle czasu przydatności do spożycia. Tymczasem jeden nosił wyraźny ślad odkrojenia. Ktoś, kto to zrobił, nie pomyślał, że ser powinien jeszcze poleżeć, odkroił kawał leżącego w środku, zamiast wziąć z brzegu. Franciszka wpadła w złość. Łakomczuch grasował tu zapewne poprzedniego dnia, akurat wtedy, gdy Wasyl miał pilnować porządku. Pod wieczór zostawiła okno otwarte tylko na niedługi czas. Gdy wróciła, parobek nadal kręcił się w pobliżu. – Co tak szybko? – zapytał z uśmiechem. – Ledwo kilka pacierzy minęło... Wzruszyła ramionami, nie musiała tłumaczyć się przed parobkiem. Otworzyła drzwi i weszła do środka, aby zamknąć okno. Nie miała z tym żadnych kłopotów, choć w świronku było ciemno, gdyż w obawie przed zaprószeniem ognia światła nie używano tu wcale. Wyszła, a Wasyl nadal stał przed budynkiem. – A ty co? – spytała. – Żadnej roboty już nie masz? – Dość na dzisiaj będzie – odpowiedział. – Na jutro musi trochę zostać.
Franciszka prychnęła z niezadowoleniem. – Widzicie go, jaki mądry! Na jutro zostawia! Już ty się nie bój, jutro też będziesz miał zajęcie! Odszedł szybko, żeby mu nie kazała czego robić już teraz. Franciszka przypomniała sobie dokładnie tę rozmowę następnego dnia. A tego ranka pani Katarzyna, patrząc z ukosa na Franciszkę, spytała, co tam słychać z zapasami. Swoim zwyczajem nie kierowała pytania bezpośrednio do niej, a gdzieś obok. – Wszystko w porządku – odpowiedziała synowa. – Roboty trochę jest, ale straty niewielkie. – Niewielkie? – powtórzyła starsza pani, nadal nie patrząc na Franciszkę. – Ciekawe, co ona uważa za niewielkie... Franciszka z tym większą determinacją chciała wziąć się do swojej dodatkowej roboty, ale tego dnia dopiero przed zmierzchem mogła pójść do świronka. Od razu zabrała się do przesiewania kaszy gryczanej na specjalnie dobranym sitku, które przyniosła ze sobą. Ślady intruza zobaczyła, gdy już miała wychodzić. Ktoś był tu podczas jej nieobecności i zostawił na deskach podłogi wyraźny odcisk buta, suchy już, więc wcale nie tak świeży. Jego szerokość wskazywała, że but musiał należeć do mężczyzny. Rozzłoszczona Franciszka pobiegła zaraz do dawnej wozowni, gdzie sypiał parobek Wasyl. Od razu domyśliła się, że to on, gdy zostawiła go na straży, wlazł do środka, ukroił sobie sera, pewnie i co więcej. To on także połakomił się na soloną słoninę, której brak dostrzegła wcześniej. Wyglądało więc na to, że okradał Kalinowskich już od jakiegoś czasu. Robił to sprytnie, nigdy nie brał wiele od razu, tylko po troszeczku, żeby nie wzbudzać podejrzeń. A ona, głupia, zlecała mu pilnowanie świronka przed obcymi! Wpuściła lisa do kurnika! Wzburzona zdecydowała się sama wymierzyć sprawiedliwość, nie prosząc męża o pomoc. Rozejrzała się po obejściu. Była to pora kolacji
podawanej dla służby w domu, a wypadała przed wieczornym obrządkiem zwierząt, toteż zaraz Wasyl powinien wrócić na swoje miejsce. Dziewczyny szły jeszcze do obór, parobek kończył dzień kolacją. – Już ja ci zrobię niespodziankę! – mruknęła groźnie Franciszka. Otworzyła wrota wozowni i weszła do środka. Zamierzała zaczekać na Wasyla i zaskoczyć go tak, jak on ją zaskoczył swoją wizytą w świronku. Była pewna, że tym sposobem łatwiej będzie wydobyć od niego przyznanie się do winy. Izdebka parobków położona była na zrobionym z desek podwyższeniu, żeby nie ciągnęło chłodem od klepiska. Mierzyła kilka kroków długości i kilka szerokości, znajdowały się tu dwa posłania, stół, kufer na rzeczy. Jedno posłanie stało puste, po Pietrku, który poszedł do szpitala. Izba była skromna, bo też i parobkowie, zdaniem Franciszki, niewiele potrzebowali. Całe dni spędzali na polu lub w obejściu, jedli w kuchni, myli się pod studnią. Tutaj, gdzie trzymali swój skromny dobytek, przychodzili tylko na nocny spoczynek. Franciszka usiadła na brzegu posłania. Gospodarskim gestem sprawdziła sprężystość siennika i czystość prześcieradła, nie znajdując nic godnego krytyki. Zmrok zapadał szybko, w izbie robiło się coraz ciemniej. Nie chciała zapalać światła, żeby nie dawać znaku swojej obecności. Oczekiwanie trwało dłużej niż się spodziewała. Franciszka, siedząc nieruchomo w zacisznym pomieszczeniu, gdzie pachniało sianem, poczuła przemożną senność. To zmęczenie całodzienną pracą dawało się jej we znaki. Dwa razy miała wrażenie, że zasypia i musiała uszczypnąć się w rękę, aby się obudzić. Wreszcie jednak usłyszała kroki za ścianą, a wtedy powrócił do niej gniew i poczucie krzywdy. Zerwała się z miejsca, skoczyła za drzwi i tam się przyczaiła. Wstrzymała oddech i czekała, aż Wasyl wejdzie do izby. A gdy drzwi się otworzyły, skoczyła na niego od tyłu, waląc na oślep tym, co miała pod ręką. Nie pomyślała zawczasu, żeby przygotować sobie
porządny kij, więc w pośpiechu chwyciła długi lniany ręcznik, który złożyła w pół i teraz wywijała nim z rozmachem. – Ty złodzieju! – krzyczała. – Już ja cię nauczę szacunku dla cudzej własności! Już ja ci dam! Prawie natychmiast zorientowała się, że coś się nie zgadza. Wasyl, wysoki i barczysty, wydał się jej znacznie niższy i mniejszy. Nie bronił się, ale przed ciosami uciekł w głąb izby. Franciszka za nim. Nie uderzyła powtórnie. Zdumiona poznała nagle, że to nie parobka oćwiczyła ręcznikiem. Stała przed nią Natalia Wudkiewicz, młynarzówna. – Natalia?! – Franka?! Natalia oszołomiona niespodziewanym atakiem była nie mniej zaskoczona, ale pierwsza odzyskała rezon. – Czemu mnie bijesz? – spytała. – I co tu robisz? – Nie ciebie chciałam zdzielić, tylko tego Wasyla – tłumaczyła się Franciszka, dyskretnie odrzucając ręcznik. – Kazałam mu pilnować świronka, a on wlazł do środka i nabrał sobie, co tylko dusza zapragnie. Mam nadzieję, że nic ci się nie stało... Ochłonęła już i zrobiła krok w kierunku przyjaciółki, jakby chciała sprawdzić, czy nie odniosła jakichś obrażeń. – Nic mi nie jest – powiedziała Wudkiewiczówna i cofnęła się nieznacznie. Zaczęła tłumaczyć szybko, że sprowadziła ją potrzeba. – Ojciec znowu leży jak kłoda. Umyć go chciałam, a sama nie przewrócę na drugi bok. To przyszłam poprosić o pomoc Wasyla. Franciszka słuchała zdumiona. Przyszła prosić parobka? Nie łatwiej było poprosić pomocnika młynarskiego, który powinien być chyba na miejscu? Ale nie zapytała o to. Obie miały świadomość niezręczności sytuacji. – Pójdę – odezwała się po chwili Franciszka. – Wasyl zaraz powinien wrócić. A złość trochę mi już przeszła, jutro się z nim policzę.
– Też pójdę – szybko zgłosiła się Natalia. – Zaczekam przed wozownią. Wyszły obie, ostrożnie poruszając się w całkowitych ciemnościach. Franciszka potknęła się o coś, co leżało na podłodze, boleśnie uderzyła w kość pod kolanem i syknęła. – Uważaj! – powiedziała Natalia. – Tu zawsze coś leży. Mówiłam, żeby posprzątał... Przerwała nagle, a cisza, jaka zapadła, zadzwoniła w uszach. Franciszka wyszła pierwsza i zatrzymała się przed wrotami wozowni. – No... – zauważyła domyślnie. – Nie pierwszy raz tu przyszłaś... Na pewno w sprawie ojca... Natalia stanęła tuż obok, ledwo widziały swoje sylwetki. Oddech Wudkiewiczówny był głośny, a w głosie słychać było zdenerwowanie. – Ojciec chory i... – zaczęła znowu i przez chwilę powtarzała w kółko, jak wiele trudności sprawia jej obsługiwanie starego, leżącego w łóżku kamieniem. Musi korzystać z pomocy innych. Franciszka słuchała w milczeniu. Miała na końcu języka wątpliwości, jakie wzbudzały w niej słowa młynarzówny, ale powstrzymała się przed ich ujawnieniem. Dobrze pamiętała, jak zobaczyła Natalię w łóżku z Ignasiem, synem Michała. – No wiem, że to nie bardzo uchodzi – tłumaczyła się Wudkiewiczówna. – Jakby kto z boku spojrzał, nie wiadomo co mógłby pomyśleć. Panna wieczorem do izby parobka idzie. Ale w mojej sytuacji, gdy tyle rzeczy mam na głowie, nie starcza czasu i siły, żeby zachowywać formy. Franciszka nadal milczała. Miała ochotę odejść bez pożegnania, nagle rozżalona, że przyjaciółka kłamie tak nieudolnie. Bo że Natalia nie mówi prawdy, była prawie pewna. Ale liczyła, że za chwilę usłyszy jakieś tłumaczenie, w które będzie jej łatwiej uwierzyć. W bladym świetle księżyca Franciszka zobaczyła profil przyjaciółki, zacięte usta, zmarszczone brwi. Poczuła nagle potrzebę pomocy dziewczynie. Co to kogo obchodzi, jak się ona zachowuje? – Nie martw się – odezwała się. – Nic nikomu nie powiem.
Natalia Wudkiewicz aż podskoczyła na te słowa. – Nikomu nie powiesz?! – warknęła nieprzyjaźnie. – Co niby mogłabyś powiedzieć? Zaskoczona Franciszka nie widziała, jak ma się zachować. – No – mruknęła. – Że spotkałam cię tutaj... Natalia była bardzo wzburzona. – I co z tego? – spytała. – Przecież mówiłam, po co przyszłam. Franciszka, zaskoczona nieprzyjemnym tonem w głosie dziewczyny, próbowała się bronić. – Tak – zgodziła się. – Ja to wiem, ale jakby kto co innego mówił, to ja... – Co innego? Czyś ty zgłupiała, Franka?! Stojąca obok Wudkiewiczówna kipiała wprost od złości. Franciszka cofnęła się w obawie, że młynarzówna skoczy do niej z pazurami. – Nic złego nie miałam na myśli – tłumaczyła się niezręcznie. – Nic złego, uwierz mi. Ale Natalia Wudkiewicz nie uwierzyła. – Wsadzasz nos w nie swoje sprawy! – syknęła. – Kto cię tu prosił, co? Mało masz swoich zajęć? To ich pilnuj! A od innych ludzi wara! – Natalia, przestań – poprosiła Franciszka, która zachowanie przyjaciółki odbierała z wielką przykrością, tym większą, że nie wiedziała, jak przekonać ją o swoich dobrych intencjach. – Przecież nie chcę ci zaszkodzić, ani trochę nie chcę... Młynarzówna stała naprzeciw, w ciemności widać było jednak bladą twarz, zagniewaną i groźną. – Wcale ci nie wierzę, Franka – powiedziała z naciskiem. – Od czasu jak poszłaś do dworu, jesteś inna. Na gorsze się zmieniłaś. Nie można już mieć zaufania do twojej przyjaźni, nic a nic. Franciszka chciał odejść. Tego już za wiele. Sąd Natalii był tak krzywdzący, tak niesprawiedliwy, że nie mogła słuchać tego więcej. – Stój! – młynarzówna chwyciła ją nagle za ramię i ścisnęła mocno. –
Stój, mówię! Nie chciałam tego mówić, ale skoro ty do mnie tak, to i ja powiem wszystko. Stanęła naprzeciw, uniemożliwiając przyjaciółce odejście. Franciszka nie miała ochoty rozmawiać dłużej, chciała jak najszybciej wracać do domu. Ale Natalia nie zwolniła uścisku palców na jej ramieniu. – O to samo ciebie mogłabym zapytać – zauważyła. – Co ty robisz tutaj? – Przyszłam w sprawie świronka – przypomniała Franciszka. Natalia odpowiedziała cichym śmiechem. – Może i tak – mruknęła. – Ja ci wierzę, ale może kto inny nie byłby taki skory do wiary... Franciszka omal nie zasłabła na takie podejrzenie. Natalia, ta Natalia, którą miała za najbliższą osobę, potrafi być taka jawnie niesprawiedliwa i sugerować rzeczy tak niegodziwe? – Co ty mówisz, Natalia? – spytała z trudem łapiąc powietrze. – Chyba całkiem oszalałaś. Młynarzówna nie trzymała już ramienia Franciszki. – Sama widzisz, jak łatwo się pomylić – powiedziała łagodniejszym tonem. – Jak byś się czuła, gdyby twojemu mężowi kto coś takiego powiedział? No, sama pomyśl. Jakby poszedł i powiedział, że cię widział wieczorem w izbie Wasyla. Nie wiadomo, czy by pan Kalinowski tak od razu uwierzył w twoje tłumaczenie... Groźba, jak tkwiła w tych słowach, od razu dotarła do Franciszki. – Jesteś okropna, Natalia – stwierdziła z żalem. – Miałam cię za przyjaciółkę, a ty jesteś po prostu wredna. Do piekła pójdziesz za samo takie myślenie. Odwróciła się i szybko odeszła w stronę dworu. Wudkiewiczówna zawołała coś za nią, ale tego Franciszka już nie słyszała. Poczucie żalu bolało i przyprawiało o łzy. Wasyla spotkała na ścieżce pomiędzy stodołami. Parobek szedł od dworu szybkim krokiem ku swojej kwaterze. Zdziwił się na jej widok.
– Dobry wieczór Franciszce – ukłonił się. – Tak późno na spacer? Zatrzymała się. – Ciebie szukałam – rzuciła, nie odpowiadając na pozdrowienie. – I rózgę miałam przygotowaną. – Na mnie? – zdumiał się Wasyl. – A to czemu? Franciszka pogroziła pięścią. Przypomniała sobie, że jest zła na parobka, doszło do tego zagniewanie na Natalię Wudkiewicz, którego nie zdążyła wyładować. – Ty leniu! – warknęła. – To ja tobie kazałam pilnować świronka, a ty wlazłeś do środka! – Ja? – zdziwił się Wasyl. – Do świronka? – Nie udawaj głupiego! Wlazłeś, ale zostawiłeś ślady. Po śladach cię poznałam! Teraz będziesz miał za swoje! Machała rękami, a on był dziwnie spokojny. – Nie wlazłem – powiedział powoli, trzymając się jednak odległość, aby ręce Franciszki nie spotkały się z jego ciałem. – Pilnowałem, jak kazaliście. Nikt tam nie wchodził. – Jeszcze śmiesz zaprzeczać?! – oburzyła się Franciszka. – Przecież nikogo więcej oprócz ciebie tam nie było?! – Nie byłem w świronku – powtórzył Wasyl. – Niczego nie wziąłem. Mówił z całym przekonaniem i jego pewność siebie ostudziła nagle Franciszkę. Skoro są ślady, byłby głupcem, żeby zapierał się w żywe oczy. A jednak zaprzeczał. Tego wieczora wszystko wyglądało inaczej, niż się jej wydawało. – To kto w takim razie, jak nie ty? – zapytała spokojniejszym już tonem. – Przecież prosiłam, żebyś pilnował. – Pilnowałem, ale na chwilę odszedłem... Zaskoczona Franciszka zamilkła. Ufaj tu pracownikom. Każesz takiemu czuwać, a on sobie z tego nic nie robi. – Tylko na chwilkę – tłumaczył się. – Na bardzo małą. Widać kto inny wszedł...
– Kto inny? – spytała z rezygnacją. – Niby kto inny? I czemu go nie widziałeś? Wasyl zastanowił się. – Nie widziałem – powtórzył poważnym tonem. – Nie widziałem, bo na chwilę odszedłem. *** Franciszka wróciła do domu tak zmęczona, że marzyła tylko, aby rzucić się do łóżka i spać. Z trudem doczekała pory, gdy mogła iść do sypialni. Nie dała rady nawet się pomodlić, ledwo przeżegnała się przed wejściem do pościeli. – Co taka nieprzystępna dzisiaj jesteś? – zapytał z niezadowoleniem Michał Kalinowski. – Ze zmęczenia – powiedziała, nie otwierając oczu. Mąż przysunął się bliżej i objął ją w pasie. – Miałaś jakieś szczególne powody do zmęczenia? – spytał. Franciszka wiedziała, że powinna opowiedzieć mężowi, co jej było wiadomo o spotkaniach Natalii Wudkiewicz z parobkiem Wasylem, ale powstrzymała się. Nie miała siły tłumaczyć wszystkiego, choć obawiała się, że młynarzówna, w obawie o swoją opinię, może ją oskarżyć. Ale i pytanie męża zostało zadane machinalnie, Franciszka wiedziała, że Michał wcale nie czeka na odpowiedź. Jego ręce już znajdowały się pod jej koszulą, a to znaczyło, że nie odstąpi. – Na pewno musisz? – zapytała cicho, obejmując go ramionami i całując po głowie. – Bo taka się czuję rozbita, że zupełnie nie dam rady. Ale jeśli musisz... – Nie muszę – odpowiedział gorącym szeptem. – Ale chcę. Franciszka odrzuciła kołdrę, z pewnym wysiłkiem podniosła biodra, żeby ściągnąć koszulę. Mąż rzucił się do całowania jej nagiego ciała, a ona stwierdziła z wielką przykrością, że nie ma siły podnieść ramion, żeby go nimi objąć. – Michale – szepnęła. – Musisz wszystko sam... Naprawdę nie mam
siły. Zaśmiał się w odpowiedzi. – Dobrze, dobrze – zgodził się bez protestów. – Leż sobie i tyle. Franciszka spała potem jak kamień. Następnego ranka jak zwykle wstała pierwsza. – Dobrze było – zamruczał Michał Kalinowski, gdy wychodziła z łóżka. – Ale wolę, gdy robimy wszystko razem.
OWOCE
Michał Kalinowski od rana oglądał jabłonie w sadzie i wzdychał. Owoców wydały latoś znacznie mniej niż w poprzednim, ale to uznał za naturalne. Nie zawsze pojawia się taki wielki urodzaj, jaki zdarzył się w Kalinówce w roku ubiegłym. Dobrze, gdy jabłonie obficie rodzą co dwa lata. Pan Michał kiwał głową, żałując, że tym razem nie zrobił interesu z Joskiem z gospody, który nazywa się Apfelbaum. Spostrzegł młynarzównę dopiero wtedy, gdy stanęła tuż obok i dygnęła na powitanie. – Panna Natalia! – uśmiechnął się Kalinowski. – Miałem właśnie zajrzeć do młyna i zapytać, jak tam stoją sprawy. Podobno nieźle sobie panna poczyna... Uśmiechał się i patrzył życzliwym wzrokiem. Od razu jednak zorientował się, że młynarzówna nie podziela jego zadowolenia. – Co panna Natalia taka smutna? – zapytał. – Taki ładny dzień, prawda? Trzeba się uśmiechać do dobrego, ciepłego słońca. Natalia Wudkiewicz uśmiechnęła się ledwie ledwie. – No – pochwalił. – Tak lepiej, ale tylko trochę. Przypuszczając, że młynarzówna musi mieć jakiś interes, skinął ręką w kierunku stolika i ławek pod krzakami bzu, zapraszając tam gościa. – No? – zapytał, gdy usiedli. – Znowu panna Natalia ma jakąś prośbę? Chętnie jej wysłucham. Potwierdziła skinieniem głowy i opuszczaniem oczu. – Śmiało – zachęcił. – Proszę mówić, w czym kłopot. Zobaczymy, co można zrobić. Natalia nie patrzyła na pana Michała, gdy wyznała mu, że zostanie matką. Nieco się zdziwił wiadomością i jej bezpośrednim przekazaniem, ale nie dał tego po sobie poznać. Pomyślał, że może wyszła za mąż, a on tego nie pamięta. – Winszuję – powiedział z uśmiechem. – Życzę Natalii udanego
dzieciątka, syna może. – Dziękuję – szepnęła młynarzówna. Nie potrafiła od razu powiedzieć, czemu taką wiadomość przekazuje akurat dziedzicowi Kalinówki. Pan Michał czekał, ale dziewczyna nie spieszyła się, więc zdążył pomyśleć, że może chce go poprosić na ojca chrzestnego. – Oczywiście, że mogę być ojcem chrzestnym – odezwał się z życzliwym uśmiechem. – Wudkiewiczowie i Kalinowscy to prawie jedna rodzina. Pamiętam pannę Natalię jako całkiem malutką dziewczynkę, dziecko po prostu. Natalia pokręciła głową. Nie śmiała podnieść oczu i spojrzeć w twarz panu Michałowi. – Uprzejmie dziękuję panu dziedzicowi – wybąkała wreszcie. – Ale rzecz nie o to idzie... – Nie? – pan Michał był tego dnia dość rozkojarzony, myślał zupełnie o czym innym, a najmniej o tym, co znajdowało się w przestrzeni ograniczonej kalinowskimi płotami. – Nie, panie dziedzicu – potwierdziła Wudkiewiczówna. – Chodzi o to, że ja... że my... Chodzi o to... Chodzi o panicza Ignasia... – O Ignasia? – Kalinowski spojrzał na nią ze zdziwieniem. – Co ma z tym wspólnego Ignaś? – Właśnie – podchwyciła Natalia z wdzięcznością, że najważniejsze słowa wypowiedział pan Michał, nie ona. – Ignaś ma z tym wiele wspólnego... Dziedzic spoważniał nagle, spojrzał na zawstydzoną twarz dziewczyny i domyślił się, co zaraz usłyszy. – Co panna sugeruje? – spytał szorstko. – Chyba nie to, czego się domyślam... – Tak – odpowiedziała Natalia. – Panicz Ignaś jest ojcem mojego dziecka. Pan Michał rozejrzał się, czy nikt nie słyszał wyznania młynarzówny.
– Na pewno on? – spytał marszcząc brwi. Jego uprzejmość przerodziła się w irytację. – Pan Ignaś – potwierdziła Natalia. Siedziała z rękami założonymi na podołku, zawstydzona, ale – jak każda przyszła matka z nadzieją patrząca w przyszłość. – Kiedy rozwiązanie? Bo nic nie widać... – Niedługo będzie – wyjaśniła swobodnie. – Zaczął się czwarty miesiąc. – Aha. Czwarty. Znaczy, że nie ma żadnych wątpliwości. – Nie ma. Nie może być. Kalinowski rozejrzał się ponownie, a potem pochylił w stronę dziewczyny. – Zadam teraz pannie ważne pytanie – uprzedził. – Proszę się dobrze zastanowić nad odpowiedzią. Natalia skwapliwie potwierdziła, że jest gotowa odpowiedzieć poważnie na każde pytanie. – Czy Ignaś zastosował wobec panny Natalii jaką przemoc? – pan Michał uważnie przyglądał się twarzy dziewczyny. – Zmusił albo może skusił jakąś ważną obietnicą? Natalia Wudkiewicz nie odpowiedziała od razu. Nagle w jej oczach zaszkliły się łzy. – Nie użył przemocy – wyjaśniła. – Przeciwnie, był bardzo uprzejmy i bardzo akuratny... A czy co obiecał? Nie, żadnych prezentów nie dawał, ten jeden mały naszyjnik tylko. To wtedy było, jak powiedział, że się ze mną ożeni... Michał Kalinowski znieruchomiał. – Mówił, że się z panną ożeni? Złożył taką obietnicę? Natalia potaknęła kiwając głową. – Złożył obietnicę. Jak powiedziałam, że się ze mną chce tylko zabawić, to powiedział, że nie. Że chce się ożenić. Ojciec Ignasia nie spuszczał surowego wzroku z jej twarz. – To poważna sprawa – przypomniał. – Panna to przecież wie. Dlatego
muszę zapytać, czy był ktoś przy tym, jak mój syn obiecał pannie małżeństwo? – Tak – odpowiedziała Natalia uroczystym tonem. Pan Michał zrozumiał, że syn znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Obietnica małżeństwa złożona przy świadkach oznaczała konieczność konsekwentnego postępowania i zawarcia związku sakramentalnego. – Rozumiem. Czy panna zechce powiedzieć, kto był obecny przy waszej rozmowie? – Oczywiście – uśmiechnęła się Natalia. – Nie mam nic do ukrycia. – Więc? Młynarzówna skinęła głową i uśmiechnęła się szeroko. – Pan Bóg – odpowiedziała. *** Pan Michał siedział długą chwilę na ławce, palił fajkę i rozmyślał. Potem wystukał resztkę popiołu o podeszwę buta, schował fajkę do kieszeni i wstał. – Trudno – powiedział półgłosem. – Może to rzeczywiście już pora na niego. Sądziłem, że ma chłopak jeszcze czas, ale pewnie się myliłem... Wyszedł z sadu, zapytał kogoś ze służby, gdzie jest syn i poszedł do stajni. Ignaś Kalinowski czyścił właśnie swojego konia pod wierzch. Była to siwa, spokojna klacz imieniem Strzałka. Ignaś lubił powozić, czasami popisywał się umiejętnościami prowadzenia dwu i nawet czterokonnego zaprzęgu. Wierzchem jeździł jednak mało, a już nigdy na Strzałce. Puszczał ją luzem na paszę i zachwycał sylwetką zwierzęcia. Marzył o tym, by w Kalinówce założyć hodowlę koni i dla klaczy wyznaczył w tych planach ważne miejsce. – Nieprawda – oświadczył Ignaś na pytanie ojca, a zgrzebło w jego ręku nie znieruchomiało ani na chwilę przy końskim grzbiecie. – Nigdy nie zamierzałem żenić się z Natalią. Nic takiego nie planowałem, więc nie miałem powodu obiecywać. – Ale chodziłeś do niej? – spytał Kalinowski.
Ignaś potwierdził bez wahania. – Zapraszała. Co miałem nie chodzić? Pan Michał zastanawiał się przez chwilę. Spokój syna odebrał pozytywnie, ale zmartwiło go jego podejście do sprawy. Bo to mógł być problem. – Nie pomyślałeś, że ona może coś sobie wyobrażać? – zapytał wreszcie. – Że twoje wizyty może odbierać jako nadzieję na coś więcej? Ignaś pokręcił głową. – Mówiła, że nie będzie dziecka – odpowiedział wprost. – Wiele razy powtarzała. – Przecież wiedziałeś, że może się mylić. Ignaś odłożył zgrzebło, łagodnie poklepał Strzałkę po szyi. – Nie wiedziałem, proszę ojca – odpowiedział z pewnością w głosie. – Wierzyłem Natalii. Skoro mówiła, że nic z tego nie będzie, myślałem, że nie będzie. Teraz, jak ona mówi inaczej, sam nie wiem, co myśleć. Ale na pewno nie zamierzam lecieć do młynarza i prosić o jej rękę. Niechaj mi ojciec wybaczy, ale tego nie zrobię. – Rozumiem – zapewnił pan Michał. – Wszystkiego nie wiem, ale rozumiem. Wzdychał ciężko i zastanawiał się nad tym, co i jak powinien postanowić. A także nad tym, czy i co powinien powiedzieć matce. Pani Katarzyna była w takich sprawach bardzo zasadnicza. – Co powiemy babce? – zapytał syna. Ignaś Kalinowski wzruszył ramionami. – Nie wiem – przyznał się. – Ale przed babunią nie powiem niczego innego, niż powiedziałem ojcu. Przepraszam, że ojciec będzie pewnie musiał nasłuchać się za mnie... Pan Michał pokiwał głową. – To racja. Ale wiesz, co? Chodźmy do niej od razu. Chciałbym to mieć już za sobą. Ignaś zgodził się bez oporów.
– Chodźmy. Pani Katarzyna wysłuchała nowiny ze zmarszczonymi brwiami. Następnie poprosiła, by pan Michał opuścił pokój, aby mogła pomówić z wnukiem bez skrępowania. Kalinowski przyjął propozycję z ochotą, ponieważ było jasne, że obaj z synem będą musieli zastosować się do zdania starszej pani. A skoro tak, niechaj ona zdecyduje. Tymczasem pani Katarzyna po wysłuchaniu argumentów Ignasia nieoczekiwanie wzięła całkowicie jego stronę. – Oszukała mnie, babuniu – oznajmił Ignaś zdecydowanym tonem. – Wprowadziła w błąd. Mówiła, że nic z tego nie będzie, a teraz domaga się, żebym prosił o jej rękę. To chyba nie jest w porządku, prawda? – Nie jest – zgodziła się pani Kalinowska. – Całkowicie winna jest panna. Nie umiała nad sobą zapanować, nie może mieć do nikogo pretensji. Przypomniała wnukowi, że już kiedyś pytała go o ewentualne plany wobec Natalii Wudkiewicz. – Powiedziałeś, że nie zamierzasz się z nią żenić. I bardzo dobrze. Jesteś stanowczo za młody, a ona nie jest wystarczająco dobrego stanu. Widać teraz, że i nie najlepszego charakteru. Chciała się wkręcić do naszej rodziny, podstępem chciała do niej wejść. Już twój ojciec narobił głupstw podobnym zachowaniem. Ty go nie naśladuj, chłopcze. Ignaś wyszedł z tej rozmowy pokrzepiony. Owszem, musiał obiecać, że powie o wszystkim księdzu Miodyńskiemu przy najbliższej spowiedzi, ale nikt go nie zamierzał przymuszać do ożenku. Z łatwością pogodził się z tym, że pewnie nie będzie już mógł chodzić do domu Natalii. A już na pewno nie tak często. – To chyba najlepszy dowód na to, że nic do niej nie czuję. Tak powiedział do Waci Potockiej, która o wszystkim wiedziała zwykle najszybciej z domowników. – Pewnie – przyznała pokojowa starszej pani. – Niech Ignaś tak od razu nie wierzy młynarzównie. O niej mówią, że ślubowała w kościele
w tym roku za mąż iść. Wszystko jedno za kogo, byle tylko tego roku. Ignasiowi nie spodobały się podobne plotki, ponieważ mogły znaczyć, że Natalia nie traktowała go poważnie. Poczuł się urażony w swojej męskiej dumie. – Dawała, to brałem – zauważył z beztroską w głosie. – Teraz nie chcę brać, niech szuka kogo innego. Zorientował się, że uraził czułe uszy panny Potockiej i uśmiechnął się przepraszająco. – Niech Wacia wybaczy moje słowa. Tak mi się jakoś wyrwały... Pokojowa odpowiedziała porozumiewawczym uśmiechem. – Starsza pani coś podobnego powiedziała – zdradziła przyciszonym głosem. – Więc nie szkodzi. Ignaś musi się wyszumieć, jak to młody. A Natalia to sobie za wiele wyobraża. Myślałby kto, że tak od razu męża złapie. Niełatwa to czasem sprawa... Przez czterdzieści lat życia Waci Potockiej nie trafił się żaden mężczyzna, choć jeden to się prawie oświadczył... *** Przetwory owocowe i warzywne, przygotowywane pod kierunkiem Franciszki, zbierały zasłużone pochwały, ale w innych pracach kuchennych nie czuła się tak pewnie. Zwłaszcza ciasta zupełnie jej nie wychodziły. Kucharka Serafina, która czasem zezwalała na eksperymenty, przyglądała się próbom Franciszki z pobłażaniem. – Do ciasta to rękę trzeba mieć – mówiła. – Jedne mają, inne nie mają. Tego się nie można nauczyć. – A Fina myśli, że ja nie mam? – martwiła się Franciszka. – Sama przecież chwaliła gruszki w syropie. Kucharka wzruszyła ramionami. – Wielka mi rzecz, gruszki w syropie! Jak Franciszka sama zrobi tort cytrynowy albo seromakowiec, to wtedy pogadamy. Wypieki to najtrudniejsza sztuka. Serafina, której serniki, szarlotki i makowce słynęły na całą okolicę,
cierpliwie obserwowała wysiłki Franciszki, oszczędnie podpowiadała sposoby i dodatki. Zupełnie nie obawiała się konkurencji, ponieważ była przekonana, że nikt nie potrafi robić wypieków tak doskonałych jak te, które wychodzą spod jej ręki. Z upodobaniem ćwiczyła Franciszkę we wszystkich czynnościach pomocniczych – kazała przesiewać mąkę, ubijać pianę z jajek, kręcić mak, albo łuskać i kroić orzechy. – Ciasto to nie byle co – powtarzała. – Trzeba czasu i cierpliwości. Nie pospieszać, bo nic z tego nie będzie. O Franciszce jako kucharce nie miała najlepszego zdania, ale wierzyła, że z czasem i ona się czegoś nauczy. Chodziło oczywiście tylko o wypieki wykwintne i skomplikowane, nikt się nie spodziewał, żeby Franciszka obierała kartofle albo skubała kury. Takimi pracami zajmowała się podkuchenna. Dziewczyna miesiła ciasto na chleb, który pieczono każdej soboty i wykonywała wszystkie inne proste czynności – czyszczenie ryb, obieranie warzyw oraz oczywiście mycie garnków, patelni, talerzy i sztućców. Tylko do mięsa Serafina nie dopuszczała służącej. – Więcej zje, niż zostawi – mruczała. Do rozbierania świniaka lub cielęcia przychodził wynajęty specjalnie rzeźnik, a wyroby mięsne i wędliny wytwarzano w Kalinówce przy pomocy kobiet ze wsi. Natomiast pieczeniem i smażeniem Serafina zajmowała się sama, podobnie jak sama smażyła pączki czy chrusty, posypywane miałkim, dobrze przetartym cukrem. Franciszka była bardzo pilną uczennicą, i szybko zauważyła, że kuchenne zwyczaje we dworze niewiele się różniły od tych, które znała z rodzinnego domu. Z wielkim szacunkiem traktowano chleb, nigdy nie wyrzucając resztek. Nawet okruszki zamiatano starannie i wolno je było wsypać tylko do ognia, nigdy do śmieci. W Kalinówce inaczej bywało z ciastami. Serafina uważała, że okruchy ciasta nie podlegają tradycyjnej ochronie, więc wynosiła je kurom na podwórze albo czasem sypała na okienny parapet. – Niech i ptaszki coś mają.
RYSUNKI Lato 1912, Sankt Petersburg
Syn pana Michała Kalinowskiego, dziewiętnastoletni Staś Kalinowski, nadal przebywał w Sankt Petersburgu – w celi więziennego pawilonu twierdzy pietropawłowskiej. Całkowicie odcięty od zewnętrznego świata obchodził religijne święta i świętował imieniny własne oraz najbliższej rodziny według kalendarza wypisanego na murze kawałkiem węgielka. Na największej ścianie celi miał wyrysowaną mapę świata i regularnie, każdego dnia, odbywał długie wędrówki z miasta do miasta, przekraczał rzeki, granice i góry. Choć w ciągu roku uwięzienia schudł i zmarniał, spacery pozwalały mu zachować sprawność fizyczną, a ćwiczenia pamięci, polegające na głośnym powtarzaniu wszelkich kiedykolwiek usłyszanych wiadomości, uchroniły od depresji i nerwowego załamania. Pewnego dnia, gdy odbywał przechadzkę z Amsterdamu do Hagi, do jego celi weszło dwóch mężczyzn w mundurach sztabskapitanów. Staś zameldował się zgodnie z regulaminem, stając na baczność, ręce z wyprostowanymi sztywno palcami trzymając przepisowo opuszczone wzdłuż tułowia. Ale przybyli nie zwracali na niego uwagi. Podeszli do ściany z rysunkiem i przyglądali się jej przez długą chwilę, wymieniając pomiędzy sobą krótkie, niewyraźne uwagi. – Tak – powiedział jeden głośniej. – Tak. Drugi, ten który miał monokl na aksamitnej tasiemce, wyjął z cholewy buta drewnianą linijkę, po czym przyłożył ją do rysunku w kilku miejscach. Drugi zapisywał wtedy coś w notesie. – Tak – powtórzył ten pierwszy. – Tak. Wyszli bez słowa wyjaśnienia. ***
Pułkownik Dobrowolski, szef wywiadu wojskowego przy Sztabie Generalnym armii Jego Cesarsko-Imperatorskiej Mości Mikołaja II, siedział w pustym pomieszczeniu obok gabinetu komendanta twierdzy pietropawłowskiej w Petersburgu i ze zmarszczonymi brwiami patrzył na usta kapitana Mazonowa. Czterdziestoletni Mazonow seplenił, zacinał się, zęby szczękały mu ze strachu. Stał na baczność i składał raport. Mówił szybko, a zauważywszy zagniewany wzrok pułkownika, przypisał go swojemu sposobowi wysławiania, przez co zagmatwał wypowiedź, zaczął cofać się, powtarzać, uzupełniać. – Nie ma pozwolenia na papier, wasza wielmożność – meldował. – Żołnierze cichcem dawali kartki. Zupełnie bez pozwolenia zwierzchności. A potem sprzedawali w mieście. Kapitan Mazonow, dowódca zmiany na więziennym oddziale XI, pocił się z obawy o swoje stanowisko. Ledwo przed dwoma laty dostał awans, a teraz wyglądało na to, że może je stracić. Złamanie regulaminów było na tyle poważne, że zainteresowały się tym najwyższe czynniki. Mazonow miał pretensje do swoich podkomendnych i w duchu przeklinał ich wszystkich, życząc jak najgorzej. Na razie jednak musiał się wytłumaczyć z niedopatrzeń w nadzorze. – Przeprowadziłem własne dochodzenie, wasza wielmożność – raportował. – Ustaliłem, kto jest winny zaniedbań, od razu też wymierzyłem karę. To Szumkin, druga zmiana. On pierwszy dał kartkę i poprosił o rysunek. Pokazał innym, a oni też chcieli mieć podobne. Potem prosili o nowe i nowe. Najpierw brali tylko dla siebie, żeby rodzinom posłać. Dopiero całkiem niedawno zaczęli sprzedawać. To też pomysł tego Szumkina, wasza wielmożność. Zaniósł do sklepu, kupili jeden, to postarał się o drugi. Nie wiem, ile sprzedał, twierdzi, że nie pamięta. Pułkownik Dobrowolski siedział przy stole i przeglądał rysunki. Było ich około dziesięciu, na arkusikach różnych wymiarów, wszystkie wykonane ołówkiem. Przedstawiały portrety żołnierzy, niektóre z rysem
karykaturalnym, z wielką głową lub króciutkimi, patyczkowatymi nóżkami. Dwa pokazywały fragmenty miasta, widoki ulic – kamienice, sklepy na parterze, latarnie, konne pojazdy, przechodniów. Pułkownik Dobrowolski przyjechał do twierdzy na osobisty rozkaz ministra spraw wojskowych. Miał wprawdzie na ten dzień inne plany, ale musiał z nich zrezygnować, minister to minister. Wprawdzie generał Suchomlinow za nic miał pracę całego wydziału, którym kierował Dobrowolski, ale przecież pułkownik pracował nie tyle dla niego, co dla samego cara. Minister dziś jest ten, jutro tamten. A wywiad wojskowy to nie przelewki. Pułkownik Dobrowolski był przekonany, że wojna w Europie wisi na włosku i czynił wszystko, aby przekonać do tego wszystkie czynniki, od których zależały odpowiednie przygotowania. Był świadomy, że jako szef komórki wywiadowczej stanowi tylko jedno kółko w wielkiej, skomplikowanej maszynie, ale rozumiał, że od pracy poszczególnych kółek zależy, czy ta maszyna funkcjonuje. Swoje kółko starał się utrzymywać w jak najlepszej formie. Informacje, jakie gromadził Wydział, były najróżniejszego rodzaju. Składały się na nie wiadomości od dyplomatów na świecie, wojskowych, uczonych, dziennikarzy, oficerów nieprzyjaciela, specjalnie szkolonych agentów, rozmaitych służb policyjnych. Jeśli gdziekolwiek w Europie jakiś trzeźwy lub pijany oficer niemiecki czy austriacki mówił coś o sprawach wojskowych, zawsze znalazł się ktoś, kto to słyszał i ktoś kto przekazywał plotkę do centrali w Petersburgu. Wiadomości z fabryk zbrojeniowych, z gabinetów inżynierów i uczonych, plotki z oficjalnych uroczystości, polowań i bankietów, na których brylowali oficerowie różnych broni, ostatecznie lądowały na biurku pułkownika Dobrowolskiego. Informacje te, wysłuchane, zdobyte, kupione bądź wykradzione, poddawano obróbce, a następnie sporządzano raporty, najczęściej tylko w dwóch kopiach – dla cara oraz dla Sztabu Generalnego bądź ministra spraw wojskowych. Imperator czytał je wybiórczo, bardzo rzadko prosił o uzupełnienie. Kopia przeznaczona dla ministra Suchomlinowa zwykle trafiała do kosza.
Wprawdzie reforma armii rozpoczęta przed dwoma laty rozwijała się pomyślnie, ale jej kierunki miały niewiele wspólnego z sugestiami wywiadu. Naczelne dowództwo nie przywiązywało wagi do wysiłków Dobrowolskiego, a jego regularne prośby o zwiększenie stanu etatowego Wydziału Wywiadu kolejni ministrowie oddalali bez uzasadnienia. Pułkownik Dobrowolski zazdrościł swoim kolegom po fachu w armiach francuskiej i niemieckiej, gdzie komórki wywiadowcze dysponowały wielkimi środkami na zdobywanie informacji. On musiał opierać się głównie na dobrych chęciach swoich oficerów i ich poczuciu patriotyzmu. Tamci mogli sobie pozwolić nawet na kupowanie planów i tajnych rozkazów, on musiał zadowolić się strzępkami wiadomości, z których dzięki swojej inteligencji i pracowitości mozolnie budował lepiej lub gorzej uzasadnione konstrukcje. – Cóż z tego, że Francuzi szybko się zbroją? – zapytał przed kilkoma miesiącami minister Suchomlinow po zapoznaniu się z rocznym raportem Wydziału Wywiadu. – Nas przecież nie zaatakują. – Pozwolę sobie zameldować, panie ministrze, że wniosek z tego może być tylko jeden – sprzeciwił się pułkownik Dobrowolski. – Ich zbrojenia oznaczają przygotowania do wojny. Francuzi się zbroją, ponieważ obawiają się ataku Niemiec. My zaś jesteśmy sojusznikami Francji, zatem jeśli wybuchnie wojna, będziemy zmuszeni ruszyć wraz z nimi... Minister potwierdził konieczność respektowania traktatów międzynarodowych. – Oczywiście, pułkowniku. Honor wymaga, aby dotrzymywać zobowiązań. Jeśli, jak pan twierdzi, Niemcy zaatakują Francję, nasza armia z całą pewnością udzieli pomocy Paryżowi. Ale nie myśli pan chyba, że Niemcy zaatakują także Rosję i będą walczyć na dwa fronty? To zupełnie niedorzeczne. Zatem pańskie wnioski, ciekawe, nie przeczę, jako wojskowa teoria, nie są jednak trafne, gdyż oparte o fałszywe przesłanki. Co za tym idzie, nie widzę możliwości poparcia zwiększenia budżetu na pańskie hm... badania. Miałbym dawać tysiące rubli na to, żeby pańscy
ludzie siedzieli sobie po hotelach w Berlinie czy Wiedniu i popijali sznapsa z oficerami cesarza Wilhelma lub cesarza Franciszka Józefa? Daruje pan, to nie jest rozrzutność, którą skłonny byłbym poprzeć. I tak za każdym razem. Pułkownik Dobrowolski i jego wydział pracowali w pocie czoła, zbierali wszelkie dane wywiadowcze, sporządzali raporty, czekali na ich przeczytanie przez ważnych generałów i ministrów, a na końcu słyszeli albo że przesadzają w swoich opiniach, albo że przesadzają w żądaniach dotyczących wyposażenia i finansów. – Mamy dość pułków i dywizji, aby nie bać się żadnego ataku – powtarzał generał Suchomlinow. – Na zachodzie Europy nazywają nas walcem parowym i mają rację! Boją się, bo wiedzą, że gdy ruszymy, nic nas nie zatrzyma. Pułkownik Dobrowolski służył carowi już trzydzieści lat. Gdy miał osiemnaście, wybuchła wojna z Turcją, zgłosił się ochotniczo, brał udział w walkach pod Plewną. Na obecny stopień mianowano go pod koniec wojny z Japonią, w roku 1905, a od pięciu lat kierował Wydziałem Wywiadu. W ciągu ostatnich trzech kilkakrotnie był bliski poproszenia o dymisję, ale w ostatniej chwili wracał do pracy powodowany poczuciem patriotyzmu. Wielu wysokich oficerów armii uważał za nieudaczników ślepo wpatrzonych w dawne wojny, większość z nich przecież rozpoczynała kariery podczas zmagań z Turcją. Z ostatniego konfliktu z Japonią, dokuczliwego dla Rosji, nie wyciągnęli żadnej nauki. Toteż zdziwił się bardzo, gdy któregoś ranka został wezwany pilnie do ministra wojny i w rozmowie z generałem Suchomlinowem dowiedział się, że chodzi o wzmocnienie wywiadu. – Stale narzekasz na braki kadrowe, pułkowniku – zauważył minister. – Otóż niedawno rozmawiałem w tej sprawie z kim należy i otrzymałem zapewnienie, że wywiad zostanie dofinansowany, zaś twoje metody zyskały pewnego rodzaju aprobatę. Daję panu cztery miesiące na nowy plan działań wywiadowczych i natychmiastową zgodę na rozbudowę swojej służby, powiedzmy o jedną trzecią. Zatem, do dzieła, panie pułkowniku.
Do dzieła! W wyniku tej rozmowy z ministrem wojny pułkownik Dobrowolski siedział teraz w małym, zimnym pomieszczeniu obok gabinetu komendanta twierdzy pietropawłowskiej i słuchał seplenienia kapitana Mazonowa. – Zgodnie z waszym poleceniem wykonałem wszystko według instrukcji – meldował kapitan. – Cela została przeszukana bardzo drobiazgowo, a wszyscy, którzy kiedykolwiek mieli kontakt z więźniem, zostali dokładnie przesłuchani. Żadnej książki ani innych papierów nie znaleziono. Nikt z żołnierzy nie przyznał się też, aby dostarczał więźniowi jakąkolwiek książkę, choćby na krótko. Jeżeli zaś chodzi o fotografie, to odszukano jedną. Była ukryta w portkach. Zdjęcie leżało na stole. Pułkownik pochylił się nad małym obrazkiem, przedstawiającym młodą, uśmiechniętą dziewczynę. Na fotografii nie było żadnego podpisu, tylko pieczątka z zakładu fotograficznego: Szymborski w Białymstoku. Studio Rembrandt. – Więzień twierdzi, że na fotografię miał pozwolenie. Dobrowolski popatrzył ponownie na zdjęcie. – Ładna dziewczyna – zauważył. Nakrył fotografię brzegiem kartki. – Zaczynajmy już – polecił. – Nie mam za wiele czasu. Kapitan podszedł do drzwi, otworzył je i wydał polecenie czekającym tam wartownikom. Po chwili wprowadzono do pomieszczenia młodego człowieka. Jego głowa nosiła ślad niedawnego ogolenia połowy czaszki. Tak na wszelki wypadek znakowano więźniów – połowę włosów golono do gołej skóry, drugą połowę zostawiano naturalnej długości. W ten sposób człowiek był od pierwszego rzutu oka rozpoznawany jako skazaniec, co utrudniało ucieczki lub próby ukrycia się. Za pomoc zbiegowi groziła surowa odpowiedzialność karna. Nikt nie mógł tłumaczyć się niewiedzą, że ma do czynienia z przestępcą.
Pułkownik Dobrowolski nie przedstawił się. Przyjrzał się dokładnie więźniowi, zanim gestem zaprosił go na krzesło. Najpierw zdziwił się, że Stanisław Michajłowicz Kalinowski jest taki młody. Choć wychudzony i niedomyty, więzień miał jasne, pogodne spojrzenie. Gdyby nie okoliczności, Dobrowolski nazwałby je nawet radosnym. Był ciekaw powodów takiego samopoczucia, zwykle bowiem w podobnych miejscach spotykał się z ponurymi minami, chorobą, złością i pragnieniem zemsty, czasem z regularnym szaleństwem. – Proszę siadać – polecił. Młody człowiek zajął miejsce, przysiadając sztywno na brzegu krzesła, jakby spodziewał się, że rozmowa nie będzie długa. Dobrowolski wskazał na stos rysunków przed sobą. – Pan to wykonał? – zapytał. – Ja. – Z jakich powodów? – Ponieważ miałem ołówek Odpowiedź padła szybko, bez namysłu, a jej ton, spokojny i opanowany, był jednocześnie odrobinę ironiczny, a nawet kpiący. Pułkownik Dobrowolski oceniał ludzi po głosie, miał ucho do wychwytywania ich nastrojów i intencji. Umiał rozróżnić prawdę i kłamstwo, określić stopień zdenerwowania przesłuchiwanego, jego nastrój, chęć przypodobania się lub całkowitą obojętność. Podniósł głowę i ponownie przyjrzał się więźniowi. Młokos. Zupełny młodzik, co nie ma jeszcze dwudziestu lat. Dopiero od roku w celi, więc jeszcze nie stracił młodzieńczej pewności siebie i przekonania, że z każdego kłopotu wychodzi się bez szwanku. Naiwny młodzieniec, którego życie nauczy skromności i pokory. – Niezłe rysunki – pochwalił Dobrowolski. – Pan oczywiście wie, że żołnierze handlowali nimi w mieście. Płacono nawet niezłą cenę. Ciekawy jestem, jak wiele pan ich zrobił? Młody człowiek wzruszył ramionami.
– Nie liczyłem. – Tuzin? Dwa tuziny? – Nie wiem. – Żołnierze zamawiali je u pana prawie hurtowo – zauważył Dobrowolski z pewnego rodzaju podziwem. – Te tutaj to podobno tylko mała część. Sporo, jak na kogoś tworzącego w tych warunkach. Podniósł pierwszą z brzegu kartkę i oglądał ją z zaciekawieniem. Rysunek przedstawiał podoficera, grubasa z wąsami, na cienkich krzywych nogach, w ciężkich wojskowych butach. – Płacili panu? – zapytał Dobrowolski. – Nie. Pułkownik podniósł brwi. – Nie? Mam zeznania sześciu czy siedmiu ludzi, którzy mówią coś przeciwnego... Zajrzał do teczki z aktami. – O, proszę – oznajmił. – Czerkasow mówi, że przynosił panu herbatę oraz dwa razy słodycze. Iwanow zeznał o jajkach na twardo i barszczu... Jakowlenko wymienia biały chleb oraz ogórki. Więzień wzruszył ramionami. – To prawda. – Co prawda? – pochwycił Dobrowolski. – Płacili więc panu, czy nie? – Nie płacili. – Ale barszcz i herbatę donosili? – Tak. – Aha – domyślił się pułkownik. – Tak pan to widzi... Rozumiem, że źle zapytałem. Powinienem zapytać, czy otrzymywał pan zapłatę w jakichkolwiek towarach, nie tylko w pieniądzu. Albo w jaki sposób odwdzięczali się za rysunki. – Być może – zgodził się więzień. Dobrowolski uśmiechnął się z uznaniem. – Postaram się być bardziej precyzyjny – zapowiedział.
Wskazał na dwa obrazki z miasta, które trzymał oddzielnie. – Te są bardzo interesujące. Jak drukowane pocztówki. Czy te rysunki też są pańskie? – Prawdopodobnie. Dobrowolski podniósł brwi. – Co to znaczy prawdopodobnie? Czy znowu niewłaściwie sformułowałem pytanie? Więzień uśmiechnął się nieznacznie. – Nie mam pojęcia, ilu ludzi znajduje się tutaj, pod łaskawą opieką Jego Cesarsko-Imperatorskiej Mości Mikołaja Drugiego. Być może oni także mają ołówki... Ironia w jego głosie nie zraziła Dobrowolskiego. – Nie mają – zapewnił poważnym tonem. – Tylko pan był wystarczająco sprytny, aby je sobie zorganizować. Skazany wzruszył ramionami. Dobrowolski ponownie wskazał na rysunki miasta. – Chciałbym dowiedzieć się, na podstawie jakiego wzoru wykonał pan te prace. – Nie używałem wzoru. – Rycina w książce? – dociekał Dobrowolski. – Fotografia? Młody człowiek popatrzył ze zdziwieniem. – Nie dają mi książek. – Zatem jak? – Z pamięci. – Coś podobnego! – w głosie Dobrowolskiego zabrzmiało niedowierzanie. – Tak dobrze zna pan Petersburg? – Raczej nie. – Mieszkał pan tu? – Teraz mieszkam. – A wcześniej? – Wcześniej nie.
– Nie? To może bywał pan przejazdem? – Jeden raz. – Przez jaki okres? – Gdy mnie tutaj wieziono. Dobrowolski wyprostował się i popatrzył na młodego człowieka z zastanowieniem. – Nie rozumiem pańskich odpowiedzi – zauważył po chwili. – Skoro pan nie bywał w Petersburgu, jakim sposobem mógł pan narysować te obiekty tak prawdziwe? – Już mówiłem. Z pamięci. Pułkownik ponownie pochylił się nad rysunkiem. – Szczegóły nie zawsze się zgadzają, ale zasadniczo są bardzo dokładne – ocenił. – Długo przyglądał się pan tym ulicom? – Tylko gdy mnie tutaj wieziono. Dobrowolski zamilkł. Nie zdecydował jeszcze, na ile może wierzyć zeznaniom więźnia. Był skłonny uznać je za czystą fantazję, gdyby nie rysunki, jakie leżały przed nim na stole. Te były jak najbardziej rzeczywiste, a według ustaleń kapitana Mazonowa, wartownicy odebrali od Kalinowskiego co najmniej czterdzieści osiem podobnych prac. Płacili za nie wyłącznie żywnością. – Tylko wtedy? – spytał powątpiewająco. – To raczej niemożliwe. Mało pan widział z kibitki. – Mało – zgodził się młody człowiek. Zapewne nie rozumiał, że więcej nie będzie miał możliwości rysowania dla zarobku. Ścisłe rozkazy, aby mu to uniemożliwić, zostały już wydane. A może jednak domyślał się i teraz tylko nadrabiał miną. Pułkownik Dobrowolski studiował szkice przez dłuższą chwilę. Wreszcie podniósł głowę i kontynuował przesłuchanie. – A gdyby pan widział więcej? – zapytał. – Narysowałby pan więcej ulic, czy tak? – O ile miałbym ołówek i papier.
Dobrowolski pokiwał głową w zamyśleniu. – Może będę mógł pomóc w tej sprawie. Oświadczenie zaskoczyło więźnia. – Miałbym nadal rysować? – spytał z niedowierzaniem. – Dlaczego? Pułkownik nie odpowiedział. Zadał natomiast kolejne pytanie: – A gdybym pana poprosił o narysowanie czegoś? Więzień podniósł brwi. – Na przykład? – Jeszcze nie wiem. Czegokolwiek. Młody człowiek uśmiechnął się. – To mógłby być problem – wyjaśnił ze swobodą. – Trudno jest narysować cokolwiek. Umiem narysować coś, co już kiedyś widziałem. Ale nie wiem, co to jest cokolwiek, więc wątpię, czy potrafię przedstawić to na papierze. O ile w ogóle miałbym papier. I ołówek.
EGZAMIN
Zapukano do drzwi. Wszedł wartownik, w szynelu, z karabinem w ręku. Zameldował się, podał pułkownikowi papierową teczkę zawiązywaną na tasiemki. Następnie odmeldował się służbiście i wyszedł. Dobrowolski otworzył teczkę, przez chwilę przeglądał zgromadzone dokumenty. Spod papierów wydobył małą, postrzępioną na brzegach fotografię. – Zapewne to ktoś bliski? – zapytał domyślnie. Staś potwierdził. – Matka? – dociekał oficer.– Siostra? Może dziewczyna? Kalinowski milczał. Pułkownik Dobrowolski przesunął kartonik po brzegu stołu. – Może pan zatrzymać. Staś sięgnął po fotografię ostrożnie, jakby w obawie, że polecenie może zostać cofnięte w ostatniej chwili. Włożył zdjęcie w zanadrze. – Pańska pamięć jest godna pozazdroszczenia – powiedział Dobrowolski. – Nie do końca rozumiem, w jaki sposób działa, ale może zaimponować. Pozwoli pan na małą próbę? – Próbę? – Ma pan coś przeciw temu? Wiele słyszałem o pańskich szczególnych zdolnościach i jestem ich ciekawy. Z powodów, powiedzmy, naukowych. Kalinowski uśmiechnął się. – Nic nadzwyczajnego – zauważył spokojnie. Pułkownik Dobrowolski ożywił się. – Ciekawy jestem na przykład, jakiej metody ćwiczenia pamięci pan używa? W tych warunkach, tutaj, to nie jest chyba najłatwiejsze... – Nie jest – zgodził się Staś. – Pozwoli pan? Pułkownik skinął w kierunku drzwi. – Ten żołnierz – powiedział. – Ten, który przyniósł teczkę. Zna go pan?
Kalinowski pokręcił głową. – Nigdy go nie widziałem. – Ale przyjrzał mu się pan, prawda? Proszę go opisać, jeśli łaska. Jak najdokładniej. Jak najwięcej szczegółów, które zwróciły pańską uwagę. Młody człowiek westchnął. – Bo ja wiem... Żołnierz jak żołnierz. Około trzydziestu lat. Według oznaczeń, pierwszy pułk dwunastej dywizji. Był w Japonii, o czym świadczy baretka odznaczenia. Wykazał się tam, bo ma medal za odwagę. Dobrowolski skinął głową. – Zgadza się – potwierdził. – Prawidłowo określił pan przydział służbowy oraz wiek. Ma trzydzieści jeden lat. Co jeszcze? – Jest chwalony przez przełożonych, ponieważ lubi służbę. – Doprawdy? A co o tym świadczy? – Bardzo dobrze utrzymane buty. Doskonale wyczyszczone, bez jednej skazy. – Aha. Rozumiem. – Ale to nie są nowe buty – ciągnął Kalinowski. – Wyfasował je co najmniej rok wcześniej. Zwraca uwagę jego karabin, Mosin wzór 98, także w bardzo dobrym stanie. Prawdopodobnie ten sam, którego używał w wojnie z Japonią. Pułkownik zmarszczył brwi. – Pan żartuje. Tego nie można wiedzieć. Staś Kalinowski przymrużył oczy, skupiając się na przypominaniu szczegółów. – Na szynelu skórzany pas... – ciągnął. – Ten żołnierz trochę się go wstydzi... Dobrowolski podniósł brwi. – Co proszę? Więzień spojrzał na przesłuchującego. – Nie zauważył pan? – zapytał z odcieniem zdziwienia w głosie. – Za chwilę wyjaśnię. Co jeszcze? Typ człowieka dość powszechny. Duży nos,
wydatne wargi. Uszy małe, przylegające. Włosy ciemne. Nad lewym okiem mała blizna, mniej więcej na grubość palca. Stara, pewnie z dzieciństwa. A skoro o tym mowa, był zapewne ranny podczas wojny. Prawdopodobnie w klatkę piersiową... W miarę jak Staś Kalinowski mówił, pułkownik Dobrowolski prostował się na krześle, a w jego oczach coraz wyraźniej odbijało się wzrastające zdumienie. – Co pan plecie?! – warknął. – Rozumiem, że rozpoznał pan karabin, odznaczenie, buty. Bliznę też pewnie bym zobaczył. Ale cóż to za gadka o ranie podczas wojny? Może jeszcze pan zacznie mówić o jego rodzinie? Staś znowu przymrużył oczy. – Ma nieco wybrzuszony płaszcz na lewej piersi, co może znaczyć, że nosi w wewnętrznej kieszeni jakieś papiery. Najpewniej listy. Może od matki. Ale chyba raczej od dziewczyny, narzeczonej. Zapewne ona nie pisze za często, może jest gdzieś daleko, dlatego on nosi je ze sobą, żeby moc czytać w wolnej chwili... Pułkownik Dobrowolski wstał. – Dość! – warknął rozzłoszczony i wrzasnął w kierunku drzwi: – Wartownik! Otworzyły się błyskawicznie i stanął w nich uzbrojony żołnierz, gotowy skoczyć na więźnia, jeśli ten zagrażałby oficerowi. – Dawaj tamtego drugiego! – polecił nerwowo Dobrowolski. – I niech przyjdzie z bronią. Już! Po chwili wszedł żołnierz, który uprzednio dostarczył teczkę z dokumentami. Strzelając obcasami stanął na baczność. Karabin trzymał przepisowo przy nodze. – Na rozkaz waszej wielmożności! Dobrowolski podszedł i przez chwilę przyglądał się wyprostowanej postaci. – Uważaj! – zapowiedział pochmurnie. – Złapię na kłamstwie, pójdziesz pod sąd.
Zaskoczony wartownik głośno przełknął ślinę. – Tak jest, wasza wielmożność. Dobrowolski kazał mu się cofnąć pod ścianę, aby nie znajdował się na wprost siedzącego na krześle Kalinowskiego. – Będziesz odpowiadał na pytania – zwrócił się pułkownik do żołnierza. – Znasz tego tu pana? Widziałeś go kiedy? Wartownik niepewnie zerknął w kierunku Kalinowskiego, po czym wyprężył się i wyrecytował: – Nie, wasza wielmożność. Świadomy gniewu oficera, dodał jednak zaraz: – Widziałem raz, jak przyszedłem tu dziś z dokumentami. Dobrowolski wycelował w niego palcem. – Ciekawe w takim razie, skąd on tak wiele wie o tobie. Oczy żołnierza patrzyły ufnie na oficera, ale były pełne zdumienia. – O mnie, wasza wielmożność? Meldowałem już, że nigdy przedtem... Pułkownik machnął ręką. – Tylko na pytania – przypomniał. – Nazwisko? – Niekrasow, wasza wielmożność. Iwan Timofiejewicz. Dobrowolski wydobył z kieszeni papierośnicę, wyjął papierosa, postukał nim w wieczko, włożył do ust, zapalił. – No, zobaczmy – odezwał się pod nosem. – Stój, nie ruszaj się. Obszedł żołnierza w kółko, raz i drugi. – Tak – odezwał się głośno. – Buty rzeczywiście dobrze wyczyszczone. Ale nigdzie tu nie widzę informacji, jak długo je nosi... Uwaga była skierowana do Kalinowskiego. – Dratwa – podpowiedział Staś. – Na lewym bucie, z tyłu, jest grubsza, drugi raz przeszyta. Znaczy, że buty były reperowane. Dobrowolski schylił się, aby obejrzeć dokładniej obuwie żołnierza, który stał w miejscu, ale choć starał się nie patrzeć na pułkownika, jego wzrok za nim wędrował. – To możliwe – potwierdził Dobrowolski.
Spojrzał na żołnierza, ten przytaknął niepewnym ruchem głowy. – Pozwoli pan, że zrekapituluję pańskie obserwacje – podjął po chwili oficer. – Zgodziliśmy się, że ten żołnierz to służbista, dbający o ekwipunek. Świadczą o tym jego buty oraz dobrze utrzymany karabin. Posiada wysokie odznaczenie za wojnę japońską, więc brał w niej udział. Widzę bliznę na czole, rzeczywiście wygląda na starą, nie pochodzi z tego okresu, raczej z dzieciństwa. Ale wszystkie inne pańskie wnioski wydają się zupełnie wyssane z palca.... Mówi pan, że był odważny w boju, zapewne, skoro został odznaczony. Ale czy był ranny? Wnioskuje pan, że skoro uzyskał odznaczenie za odwagę, to musiał być ranny? Staś zaprzeczył. – Nie tylko. Dobrowolski zwrócił się do żołnierza: – Byłeś ranny w Japonii? Jaka to rana? – W Port Arthur, wasza wielmożność. Pchnięcie bagnetem. – Czy w pierś? – upewnił się Dobrowolski. – Tak jest, wasza wielmożność. Żołnierz odpowiadał służbiście, przenosił wzrok z jednego mężczyzny na drugiego, zaniepokojony, że nie rozumie do końca, czego od niego żądają. Dobrowolski wydmuchał dym pod sufit, następnie podszedł do stołu i przesunął papierośnicę w stronę Kalinowskiego. Staś pokręcił głową. – Nie zdążyłem się nauczyć – wyjaśnił. Pułkownik usiadł na krześle i wpatrzył się w twarz więźnia. – Zaczynam rozumieć pański sposób rozumowania – zauważył. – Jeśli ten żołnierz był bohaterem w Port Arthur, odznaczonym i rannym, to zapewne nie jest w pełni sprawny do służby polowej... Wydedukował pan, że w nagrodę za zasługi zatrzymano go jednak w armii... Staś potwierdził skinieniem. Dobrowolski zapytał o to żołnierza, a Niekrasow przytaknął. W ataku na bagnety został ranny, ale nie opuścił posterunku. Otrzymał za to nagrodę pieniężną oraz odznaczenie. I wielką
łaskę, jaką było skierowanie do służby garnizonowej. – Podejdź tu. Gdy żołnierz zbliżył się do stołu, oficer kazał mu opróżnić wewnętrzne kieszenie. Wartownik nie zapytał o celowość przeszukania. Sięgnął w zanadrze, wyjął stamtąd mały składany nożyk, chusteczkę, igłę z nitką oraz plik listów. Dobrowolski rzucił okiem na wymiętą kopertę. – Tatiana Niekrasowa? – zapytał. – Kto to taki? – Matka, wasza wielmożność. – Co z nią? Żołnierz zacukał się nagle. – No! – syknął Dobrowolski. – Masz mówić prawdę. Niekrasow był bliski rozpaczy. – Jest chora, wasza wielmożność. W szpitalu. W Niżnym Nowgorodzie. Służba nie pozwala pojechać w odwiedziny. – Ale możecie pisać. Żołnierz zawahał się. – Nie mogę, wasza wielmożność. Niedawno mogłem, ale teraz nie dają, bo... bo to szpital dla chorych na głowę. Jak mnie ranili, to ona myślała, że zginę i coś jej się stało w głowę. Jeszcze niedawno była tylko trochę chora, sama nawet pisała, ale teraz to jest gorzej... Dobrowolski spojrzał w stronę Kalinowskiego. Ten beznamiętnie patrzył przed siebie. Oficer skinął na wartownika. – Pozbieraj wszystko. Żołnierz z westchnieniem chwycił swoje rzeczy i ponownie schował je w zanadrze. W tym czasie pułkownik Dobrowolski znowu z zastanowieniem przyglądał się więźniowi. – Karabin? – zapytał wolno. – Ślady od częstego zakładania bagnetu... Staś potaknął. – To się rzuca w oczy – zauważył.
– A jak pan zdążył to wszystko zanotować w pamięci w tak krótkiej chwili? – zapytał z niedowierzaniem pułkownik. Kalinowski nie odpowiedział. Żołnierz tymczasem zapiął już płaszcz i stał wyprostowany w oczekiwaniu na następne polecenia. – Skórzany pas – podpowiedział więzień kolejną zagadkę. – A, tak – ożywił się Dobrowolski i zwrócił się do wartownika: – Jesteście bardzo dobrym żołnierzem, Niekrasow. Ale powiedzcie, czemu to wstydzicie się pasa. Bo się wstydzicie? Żołnierz otworzył usta zdziwiony i po chwili przyznał: – Tak, trochę, wasza wielmożność... – Pokażcie ten pas. Dobrowolski obejrzał pas, wodząc wzrokiem po całej jego długości z jednej i drugiej strony. – No nie wiem – zauważył w zamyśleniu. – Nie wiedzę powodu do pańskich wniosków. Staś Kalinowski wskazał palcem pęknięcia na górnej krawędzi pasa. – Chodzi o te rysy – wyjaśnił. – Są zamazane szuwaksem. Żołnierz nie chce, aby były widoczne. Właściwie nie są, ale on uważa, że bez szuwaksu wyglądałoby to niechlujnie i traktuje pas równie uważnie jak buty i resztę ekwipunku. Dobrowolski zerknął na Niekrasowa. – Myślałem, wasza wielmożność, że tak będzie lepiej... – tłumaczył się wartownik zawstydzony. Dobrowolski dał mu znak, aby zabrał pas, następnie kazał mu wyjść i poczekać na korytarzu. Żołnierz odmeldował się służbiście i zamierzał opuścić pomieszczenie. Gdy wykonał przepisowy zwrot w kierunku drzwi, Kalinowski zrobił za jego plecami szybki gest końcami palców. Pułkownik zatrzymał wartownika, wyjął z kieszeni portfel i wręczył żołnierzowi dziesięć rubli. – Poślijcie do matki – polecił. – W tym szpitalu na pewno się nie przelewa.
Oszołomiony żołnierz niepewnie wziął pieniądze. – Dziękuję, wasza wielmożność! Wyszedł tak samo zaskoczony treścią rozmowy jak jej zakończeniem. Dobrowolski usiadł przy stole, zapalił kolejnego papierosa i spojrzał z natężeniem na siedzącego naprzeciw Kalinowskiego. – To zupełnie nieprawdopodobne – powiedział. – Gdybym sam nie był świadkiem, nie uwierzyłbym, że człowiek może w krótkiej chwili zobaczyć i zapamiętać tak wiele szczegółów, potem zaś wyciągnąć z nich tyle interesujących wniosków. Ma pan prawdziwy dar od Boga. Staś pochylił głowę. – Słyszałem to już – zauważył. – Mówił tak policjant, przez którego trafiłem do więzienia w Białymstoku, a potem tutaj. Pułkownik Dobrowolski uśmiechnął się łagodnie. Tym razem to on wiedział coś, czego nie wiedział jego rozmówca. – Jego już nie ma – zauważył. – Tego policjanta. Powiedzmy, że popadł w niełaskę. Ale w tej części pańskiej sprawy miał słuszność. Pan jest człowiekiem bardzo niebezpiecznym. Detektyw Krantz nie miał jednak racji co do sposobu postępowania z panem. Nie zechciał skorzystać z pańskich wrodzonych, zupełnie niesamowitych umiejętności. Są rzeczywiście niezwykłe. Aż się boję, czego mógł pan dowiedzieć się o mnie podczas naszej rozmowy... Kalinowski uśmiechnął się łagodnie. – Niewiele – odpowiedział. – Pan stara się ukrywać informacje o sobie i oceny można dokonać tylko na podstawie wyglądu. – Na przykład? Więzień rozłożył ręce. – No cóż... Na podstawie tego, że rozmawia pan ze mną, wnioskuję, że jest pan żołnierzem. Oficerem zapewne i to wysokiej rangi, o czym mówi wiek i zainteresowania zawodowe. Ciekawa jest pańska opalenizna, utrzymuje się tak długo... Może to świadczyć, że do niedawna przebywał pan gdzieś, gdzie znacznie silniej niż u nas operuje słońce. Może w Turcji?
Nie, raczej na Bałkanach, bo tam podobno teraz niespokojnie. Może w Serbii. – W Grecji – przyznał oficer z uśmiechem. – Tak? Zapewne miał pan tam jakieś ważne zadanie, bo nie wysłano by kogokolwiek. Wiele sygnałów wskazuje, że jest pan kimś, kto zbiera wiadomości. Zatem – szpiegiem wojskowym lub kimś w tym rodzaju... – Doprawdy? – śmiał się Dobrowolski. – Nosi pan cywilne ubranie, zatem jest pan szpiegiem, takim z powieści, który miewa przygody i lubi je przeżywać. Nie odstrasza pana niebezpieczeństwo. – A skąd to wiadomo? – Gdyby pan nie lubił, zapewne zajmowałby się czym innym. – Słusznie – zgodził się Dobrowolski. – Jeśli jest pan szpiegiem, był na Bałkanach, a tam sytuacja jest od dawna napięta, można wnioskować, że nie uległa poprawie. Niewykluczone zatem, że wkrótce można się spodziewać wojny... – Pan uważa, że dojdzie do wojny? – Pan nie? Pułkownik Dobrowolski uśmiechnął się. – Być może. Zgarnął wszystkie papiery do teczki, zamknął ją i zawiązał tasiemki. – Nikt nie wie, co się wkrótce wydarzy – powiedział z zagadkowym uśmiechem. – Naprawdę nikt. A zwłaszcza pan. *** Gdy po kilku dniach pułkownik Dobrowolski pojawił się po raz drugi, miał na sobie mundur, a pod pachą trzymał tę samą tekturową teczkę. Surowa mina oficera świadczyła, że sprawa jest poważna. – Zechce pan wstać – nakazał, choć Staś Kalinowski czekał na niego w pozycji stojącej. Z zachowania oficera domyślił się, że zaszło coś istotnego. Od czasu poprzedniego spotkania oczekiwał wiadomości co do swojego losu. Nie
potrafił odgadnąć, co go czeka, ale przeczuwał, że nastąpi zmiana. W cichości ducha marzył, że zostanie zesłany daleko w głąb Rosji. Marzył o tym, ponieważ spodziewał się polepszenia losu. Perspektywa dożywotniego zesłania nawet do bardzo odległej guberni, o tysiące wiorst od rodzinnego domu, wydawała się lepsza niż kilka lat w ciasnym, kamiennym pudełku. Pułkownik Dobrowolski otworzył teczkę i stojąc przedstawiał jej zawartość. – Jego Cesarsko-Imperatorska Mość Mikołaj II raczył zainteresować się pańską sprawą – oświadczył poważnym tonem. Odczytał: – „Z rozkazu Jego Cesarsko-Imperatorskiej Mości wyrok wydany na pana Stanisława Michajłowicza Kalinowskiego zostaje zniesiony jako podjęty przy niedostatecznym rozpoznaniu sprawy. Jednocześnie z rozkazu Cesarsko-Imperatorskiej Mości Kalinowski Stanisław Michajłowicz zostaje wcielony do armii na czas odpowiadający poprzedniemu orzeczeniu, to jest na lat dziesięć”. Staś Kalinowski podniósł brwi. Wcielenie do armii? Na dziesięć lat? Więc zapewne będzie odesłany gdzieś do rot aresztanckich na dalekiej Syberii. Och, nieważne, że daleko. Nieważne, że tam jest zawsze śnieg i okrutny mróz, ale przecież tam jest powietrze, słońce... – Powyższy wyrok, zatwierdzony osobiście przez Jego CesarskoImperatorską Mość Mikołaja II, jest ostateczny i niepodważalny – podkreślił pułkownik Dobrowolski uroczystym głosem. – Żadna droga odwoławcza nie jest przewidziana. Staś Kalinowski zamierzał coś powiedzieć, ale pułkownik nie dopuścił go do głosu. – Sposób wykonania powyższego został powierzony mnie osobiście – wyjaśnił, zamykając teczkę. – Czy ma pan jakieś pytania lub prośby? Staś, oszołomiony, skinął głową. – List – poprosił, z trudem przełykając ślinę. – Chciałbym napisać list
do rodziny. Dobrowolski pokręcił głową. – To zabronione. Nie jest pan człowiekiem wolnym. Po czym skinął na wartownika: – Odprowadzić.
BEZLUDNA WYSPA
Drzwi celi otworzyły się i strażnik gestem dał znak do wyjścia. W ostatnich tygodniach zdarzyło się to już po raz trzeci i Staś Kalinowski nawet się nie zdziwił. Spodziewał się kolejnego przesłuchania. – Już tu nie wrócisz – oznajmił żołnierz. Zaskoczony Kalinowski nie zapytał o szczegóły, bo wiedział, że nie usłyszy odpowiedzi. Wyszedł na korytarz i stanął twarzą do ściany. Tymczasem drugi strażnik wszedł do celi, zebrał w koc wszystkie rzeczy należące do więźnia. Bez słowa wyniósł je na zewnątrz i wcisnął pakunek w ręce zaskoczonego Stasia. Wyglądało, że zabierają go stąd i gdzieś odwożą. Kalinowski spodziewał się tego od ostatniego spotkania z pułkownikiem Dobrowolskim i było mu wszystko jedno, w którą stronę każą mu iść. Oddalenie od domu o dwa czy też o cztery tysiące wiorst nie miało żadnego znaczenia. Z każdego miejsca będzie bardzo, bardzo daleko do Kalinówki. Zbyt daleko. Pierwszy strażnik przejechał dłońmi wzdłuż ciała więźnia, badając, czy nie ma on pod ubraniem schowanych jakichś niebezpiecznych przedmiotów. Potem popchnął lekko w ramię, wskazując drogę wzdłuż korytarza. Staś pamiętał nie tak dawne charakterystyczne etapy podróży. Najpierw przez więzienne podwórze, poprzez otwierane przed nim i zaraz za nim zamykane kraty, do dziedzińca przy bramie, gdzie czekała karetka więzienna, zwana kibitką. Potem droga przez miasto na dworzec kolejowy, podróż pociągiem i znowu kibitka, przejazd przez miasto na zamknięty dziedziniec, wyjście na podwórze, droga przez więzienne placyki do pawilonu, wreszcie korytarz i cela. Żadnych rozmów po drodze, żadnych wyjaśnień. Dopiero na miejscu dowiadywał się, gdzie jest. Nie zdawało się to na nic, przecież i tak nie mógł nikogo o tym powiadomić. Stojąc na placu spojrzał w górę, na zachmurzone niebo. Powietrze
pachniało wilgocią. Jak wtedy, ponad rok temu w Białymstoku. Strażnicy niespiesznymi, wiele razy ćwiczonymi ruchami formowali szpaler, inni otwierali drzwi kibitki, kazali mu wejść, zamknęli drzwi. Woźnica krzyknął na konie, pojazd ruszył dokładnie w momencie, gdy słychać już było zgrzyt otwieranej bramy. Przez okienko na tylnej ścianie pojazdu widać było miasto, ale Staś siedział zbyt daleko, żeby zobaczyć cokolwiek. Zresztą, nawet gdyby widział, niewiele by mu to dało. Nie znał Petersburga, nie poznałby, w jaką stronę się przemieszczają. Droga nie trwała długo. Staś słyszał turkot kół po bruku ulic, podskakiwanie na szynach tramwajowych, pokrzykiwanie woźnicy. Strażnik, stale niewyspany, jak wszyscy strażnicy we wszystkich więzieniach, kołysał się sennie naprzeciw konwojowanego z dłońmi wspartymi na karabinie, przymykał oczy, może czasem zasypiał na chwilę. Po pewnym czasie kibitka zatrzymała się, otwarto drzwi. Żołnierz podniósł się i dał znak, żeby więzień skierował się do wyjścia. Staś wyszedł. Zdziwił go, że nie znajdują się przed dworcem kolejowym. Pojazd stał na niewielkiej ulicy, chyba dość daleko od śródmiejskich dzielnic, jak mógł sądzić po rzadkiej i niskiej zabudowie. Strażnik, który był jego konwojentem, wszedł do środka kibitki i zamknął za sobą drzwi. Drugi stał tymczasem przy Stasiu i pilnował, żeby więzień nie zrobił kroku bez pozwolenia. Chłodny wiatr przebiegł po ulicy i Staś nagle zadrżał. Wartownik wyciągnął rękę i pokazał ulicę. – Idź! – rozkazał. Ale Staś Kalinowski nie ruszył się z miejsca. Nagle przyszło mu do głowy, że jest w pułapce. Na pustej ulicy nie było nikogo. Żadnego świadka, który potwierdzi, że kazano mu iść a potem strzelono w plecy, aby później zeznać, że więźnia zabito podczas próby ucieczki. – Nie pójdę – oznajmił dobitnie. – Zabijcie mnie na miejscu.
Żołnierz wzruszył ramionami, bez słowa odwrócił się i poszedł ku koniom. Z karabinem przełożonym teraz przez ramię wspiął się na kozioł obok woźnicy. Obaj nie spojrzeli nawet na więźnia, gdy pojazd ruszył przed siebie. Nabierał prędkości i wkrótce zniknął za rogiem. Hałas, jaki czynił, nie zainteresował nikogo. Nikt nie pojawił się na ulicy, nikt nie wyjrzał przez okno. Zdumiony Staś Kalinowski stał na miejscu, patrząc za kibitką. Odjechała i zniknęła za rogiem. Nie rozumiał, co się dzieje. Znieruchomiał oniemiały na środku pustej, zabłoconej ulicy. Popatrzył uważnie w obie strony, jakby szukając ukrytego tam niebezpieczeństwa, człowieka, który wyskoczy naraz zza domu, szopy czy może składu, aby zamknąć go w innej, nieznanej ciemnicy. Nic takiego jednak się nie stało. Nikt nie wyszedł, nikt nie zawołał, nie odezwał się dźwięk żołnierskich butów, nie słychać było gwizdka stójkowych. Staś stał jak zamurowany przez długi czas. Dopiero po chwili obejrzał się, a nie dostrzegłszy żadnego ruchu, znowu popatrzył przed siebie. Nadal nie było nikogo. Kibitka nie wróciła, nie pojawił się żaden patrol ani uzbrojony strażnik. Więcej niż zaskoczony podniósł głowę ku niebu, spojrzał na chmury, z których zaczął właśnie padać drobny deszcz. – Robinsonie? – szepnął do siebie. – Czyżby wyrzuciło cię na bezludną wyspę? *** Fiodor Aleksiejewicz Gołowin, wiceprezes Petersbursko-Moskiewskiego Towarzystwa Kredytowego i niedawny kandydat na szefa banku centralnego, płakał. Naprzeciw niego stała jego córka Maria i również miała łzy w oczach. – Jak mogłeś, papa?! – pytała z wyrzutem.– Jak mogłeś do tego dopuścić? Fiodor Gołowin szarpał brodę i bił się kułakiem w piersi. – Zniknął! – biadolił. – Nie wiadomo, w jaki sposób. Po prostu rozpłynął
się w powietrzu! Mój człowiek stawił się na miejsce jeszcze przed czasem, a jego nie spotkał! Był przerażony. Precyzyjny plan, układany tygodniami we wszystkich szczegółach zawalił się w jednej chwili. Kosztował wiele wysiłku i bardzo dużo pieniędzy. – Nie rozumiem, jak to się stało – powtarzał w kółko. – Nie rozumiem! Uklęknął przed córką i błagał o zrozumienie. – Przecież wiesz, jak wszystko było dokładnie przygotowane. Masza, przecież to wiesz! Mieli go przywieźć na Zaułek Zawilski o szóstej po południu. Konwój przysięga, że bił zegar, jak się zatrzymali. Wysadzili go i zgodnie z instrukcjami zostawili samego. Powóz miał stać dwieście kroków dalej, za rogiem ulicy. Od drugiej strony czekał stójkowy, żeby go zmusić do pójścia w określoną stronę. Miało wyglądać, że niby spotykamy go przypadkiem. Musiał trafić na nas, nie ma tam innej drogi. Czekaliśmy, ale on się nie pojawił. Jakby zapadł się pod ziemię. – Jaka to ulica? – Masza próbowała zapanować nad zdenerwowaniem ojca. – Chyba nieduża. Trzeba było przepytać mieszkańców. Może wszedł do jakiegoś domu. Może się bał i chciał gdzieś schronić – Zapytaliśmy – uderzał się pięścią Gołowin. – Na rany Chrystusa, wszystkich zapytaliśmy! Do nikogo nie zaszedł. Nie wiem, jak się to się mogło stać. On przecież nie zna miasta. Nie mógł wiedzieć o tym przejściu... Maria Gołowina podniosła brwi. – O jakim przejściu, papa? Zrezygnowany, Fiodor Gołowin usiadł w fotelu. – Po wszystkim okazało się, że diabeł wdał się w naszą sprawę. Pomiędzy domkami w Zaułku Zawilskim jest ścieżka. Prowadzi aż do ulicy Smolnej. Prawdopodobnie poszedł nią i przepadł. Ale on nie miał prawa o niej wiedzieć! Nikogo nie widział, nikt z nim nie rozmawiał. Nie miał prawa! Tylko miejscowi ją znają. Masza Gołowina zacisnęła wargi. Nie znał przejścia, nigdy nie był
w Petersburgu, a jednak trafił akurat tam? Jak mógł tak trafić? Chyba tylko w jakiś cudowny sposób. Czy to nie jest kolejny znak? Madame Lebiediewa mówiła przecież wyraźnie: uważaj na znaki, naucz się czytać znaki. Zakryła twarz dłońmi, a gdy po chwili ją odsłoniła, znowu zwróciła się do ojca: – Co teraz będzie, papa? – Będziemy szukać! – poderwał się Gołowin. – Znajdziemy raz dwa! On przecież nie ma żadnych dokumentów, nie ma pieniędzy i wcale nie zna miasta. Znajdzie się. Musi się znaleźć! Maria Gołowina, choć rozczarowana i zawiedziona, myślała nadzwyczaj trzeźwo. – A jeśli jednak on kogoś tu zna? – spytała cicho. – Może jakich rewolucjonistów, anarchistów albo podobnych? Jeśli dadzą mu schronienie, to jak chcesz go znaleźć? Gołowin zacisnął zęby. – Policja go odszuka – zapewnił.– Generał Kurułow, szef policji, wziął całe dwieście tysięcy. Przecież nie darmo. Maria Gołowina wzruszyła ramionami. – Policja? – spytała z beznadzieją w głosie. – Myślisz, papa, że on pozwoli się złapać policji? Po tym wszystkim co przeszedł? – Coś jednak trzeba zrobić. Sam przecież go nie wytropię. Ja nawet nie wiem, jak on wygląda! Tylko policja coś może poradzić. Maria Gołowina stała naprzeciw ojca z zaciśniętymi pięściami. – Jak mam ci to wybaczyć, papa? – spytała. – Co będzie, jeśli zniknął na zawsze? Przecież skazałeś mnie na wieczne cierpienie! *** Generał Jakow Suchomlinow, któremu zapowiedziano telefon od pana Gołowina, zabronił adiutantowi kontaktów z bankierem. – Co za namolny człowiek! – zamruczał niezadowolony. – Zrobiłem mu przysługę, a teraz mnie zamęcza wyrazami wdzięczności.
Ale telefon dzwonił i dzwonił. Po kilku godzinach minister, za radą adiutanta, który wstępnie rozmawiał z interesantem, podniósł słuchawkę. Fiodor Gołowin wcale nie wygłosił podziękowań. Przeciwnie, domagał się wypełnienia umowy, za którą wypłacił generałowi bardzo okrągłą sumę. Usłyszawszy o wszystkim, minister Suchomlinow klął, rzucał się po gabinecie, a na koniec usiadł i pomyślał. Wreszcie znalazł rozwiązanie. – Muszę natychmiast iść do Madame Lebiediewej – postanowił. *** Nieco wcześniej dokładnie na taki sam pomysł wpadł Fiodor Gołowin. Przeczuwał, że jeśli czegoś natychmiast nie zrobi, wielkie wydatki, jakie poniósł ostatnio dla uratowania duszy córki, pójdą na zmarnowanie. – Tylko Madame Lebiediewa pomoże – ocenił. – Pójdę i powiem, co i jak, niczego nie ukrywając. Niech radzi, niech pomaga. Ona będzie wiedziała, jak się obrócić. Tak, tylko ona. Nie było łatwo dostać się do atelier poza kolejnością. Fiodor Gołowin musiał przekupić pannę biurową w poczekalni, ponieważ nie chciała zmienić ustalonych godzin przyjęć tylko z tego powodu, że interesantem powodowała ważna sprawa. Ale wreszcie zgodziła się na korektę planu przyjęć. Nie bezinteresownie. – Absolutnie wyjątkowo – zastrzegła. – Madame przyjmie pana, ale może poświęcić tylko kwadrans. Już i tak pewien generał, powiedzmy S., czeka bardzo długo... Kiedy zdenerwowany i pełen najwyższego niepokoju, bankier dostał się do gabinetu Madame, spotkało go ciepłe, pełne zrozumienia przyjęcie. – Ależ oczywiście, Fiodorze Aleksiejewiczu – uśmiechnęła się pani Lebiediewa. – Od razu dowiem się, co można w tej sprawie zrobić. Bo że coś można, nie mam najmniejszych wątpliwości. Przecież z wróżby wyraźnie wynika, że pańska Masza i ten młody człowiek są sobie przeznaczeni. Nie może zatem być inaczej. Zapewniam, że poradzimy sobie z tym kłopotem. – Zatem Madame może dowiedzieć się, gdzie on jest? – bankier nie
posiadał się z radości.. – Czy da się to ustalić tymi... tajemnymi sposobami? – Możliwe – przytaknęła pani Lebiediew.– Bardzo możliwe. Zechciałby pan przyjść pojutrze? – Dopiero pojutrze? – powtórzył zaskoczony Gołowin. – Wcześniej nie można? Madame Lebiediewa delikatnie wzruszyła ramionami. – Dziś jestem za bardzo zmęczona – oznajmiła. – Poszukiwania osób są bardzo wyczerpujące. Będę mogła się tym zająć dopiero rano, po głębokim pokrzepiającym śnie. Sądzę, że wstępne wiadomości będą już jutro. Może zechciałby pan zadzwonić? Około drugiej po południu? Mówiłam pojutrze, co miało oznaczać, że pojutrze nasza zguba powinna już być pod pańskim kluczem. Ta metafora nie bardzo przypadła bankierowi do smaku. – Pod kluczem? Nie wiem, czy taka forma obecności... Madame Lebiediewa uśmiechnęła się uspokajająco. – Czyż bankierzy nie używają kluczy stale i bez przerwy? Proszę wybaczyć, jeśli zabrzmiało to niedelikatnie. Chciałam powiedzieć, że obiekt będzie pod pańskim okiem, Fiodorze Aleksiejewiczu. Potem los Maszy będzie zależał od niej samej. Fiodor Aleksiejewicz Gołowin opuścił atelier pokrzepiony na sercu. Gdyby poczekał przed kamienicą jeszcze kwadrans, zapewne spotkałby się z ministrem spraw wojskowych. Generał Suchomlinow wychodził z atelier z radosną miną. – Oczywiście, że znam pański problem – powiedziała mu Madame Lebiediewa. – Jeszcze zanim pan tu przyszedł, zaczęłam się nim zajmować. Sankt Petersburg to wprawdzie duże miasto i niełatwo w nim znaleźć pojedynczego człowieka, ale dobry agent policji potrafi sobie z tym poradzić. Akurat znam kogoś odpowiedniego. Szczęśliwie dla nas, miał on okazję osobiście widzieć poszukiwanego, co zapewne pomoże w uniknięciu pomyłki.
Generał Suchomlinow odetchnął z wielką ulgą. – Madame – oświadczył. – Ma pani we mnie więcej niż przyjaciela. – Bardzo dziękuję, kochany generale – uśmiechnęła się pani Lebiediewa.
DOM
Dom, niski, szeroki, pękaty, miał cztery okna od frontu, ozdobione okiennicami malowanymi w białe kwiaty. Jedna była obluzowana. Gdy wiatr nią szarpał, skrzypiała. Wiało bardzo silnie, drzwi do sieni gwałtownie otworzyły się, zatrzasnęły, znowu otworzyły. Zapach jedzenia był bardzo wyraźny, Staś bezwiednie podążył za nim. Drzwi do kuchni nie były zamknięte. Jakaś kobieta opatulona w grube ubranie, z wełnianym szalem na ramionach, stała przy piecu, nad garnkami. Drewnianą łyżką próbowała właśnie kapuśniaku, zaczerpniętego z rondla. Był gorący, kilkakrotnie dmuchała na łyżkę. – Wróciłeś? – spytała, nie odwracając się. – To pobiegnij po drewno. Pod kuchnią zaraz zgaśnie... Staś zawrócił na pięcie i wyszedł przed dom. Drewno połupane na polana leżało w długich rzędach pod okapem dachu. Nabrał całe naręcze aż pod podbródek. Zapach niedawno rąbanego drewna był niezwykle silny, Staś stał i z zachwytem wąchał brzozowy aromat. Tak samo pachniały polana w Kalinówce. Wszedł po dwóch stopniach, otworzył drzwi wolną ręką, przeszedł przez sień i znalazł się w kuchni. Kobieta nadal stała przy piecu, ponownie z łyżką w ręku, spróbowała potrawy i cmoknęła z zadowoleniem. – Teraz dobra! – powiedziała z podziwem dla swoich umiejętności. Staś rzucił drewno przy piecu, gdzie stała przeznaczona na nie skrzynia. Otworzył drzwiczki, włożył jedno polano do ognia, a zaraz potem następne. Pochylony i odwrócony, nie dawał jej zobaczyć, kim jest, ona też nie patrzyła na niego zajęta sprawami kuchennymi. – Umyj ręce i siadaj do stołu – poleciła. Kiedy mówiła, patrzyła na izbę, ale nie wykonała żadnego ruchu w stronę Kalinowskiego i Staś zrozumiał, że kobieta jest niewidoma. Podszedł do miski stojącej na stołku w kącie, nalał do niej wody,
opłukał dłonie. Gdy to robił, kobieta zbliżyła się z ręcznikiem. Wytarł dłonie, starając się nie dotknąć ręki kobiety. Odebrała ręcznik i odeszła w kierunku pieca kuchennego, odwiesiła tkaninę, po czym wzięła z drewnianego stojaka duży gliniany talerz i nalała do niego parującej zupy. Trzymając talerz przed sobą postąpiła dwa kroki do stołu i ostrożnie postawiła talerz na blacie. – Widziałeś? – zapytała. – Wcale nie wylałam. Niewyraźnie bąknął coś w odpowiedzi. Z połowy bochenka chleba leżącego na stole odkroił grubą kromkę, wziął łyżkę do ręki. Kapuśniak został ugotowany na wieprzowych kościach, wielkie oka tłuszczu pływały po powierzchni. Stasiowi ślina zebrała się w ustach. Parząc je, rzucił się na jedzenie. Kobieta stała naprzeciw, z zadowoleniem słuchając odgłosów jedzenia. Robił to nieco głośniej niż normalnie. Chciał, żeby słyszała, jak mu smakuje. – Bardzo siorbiesz – zauważyła z naganą. – To nieładnie. Dobrze wychowani ludzie nie jedzą tak głośno. Zastosował się do rady. Jadł szybko, sycąc się zapachem i smakiem, jakiego dawno nie zaznał. Zupa, którą dostawał w więzieniu, bardzo często była przygotowywana na bazie kapusty, ale tamta ani konsystencją, ani smakiem nie przypominała tej wspaniałej potrawy. Zerkał na kobietę i myślał, kiedy zorientuje się, że nie jest on tym, za kogo go uważa. Widać czekała na kogoś, czyje miejsce zajął. Syna, męża? Zaraz wszystko się wyda, ale zanim tak się stanie, będzie miał w żołądku gorącą i sycącą zupę. – Smaczna? – zapytała. Potwierdził mruknięciem pomiędzy jedną a drugą łyżką. Kobieta miała prawdopodobnie kilka lat powyżej czterdziestu. Jej twarz była blada i szara, zmarszczki wokół ust i przy oczach bardzo wyraźne. Włosy, zaczesane wysoko na tył głowy, ciemne, może nawet czarne, przeplatały pasemka siwizny. Była ubrana w domową, zniszczoną
sukienkę, obszytą cienkimi paskami taniej koronki. – Kto tu jest? – spytała nagle. – To przecież nie Jasza. – Nie – potwierdził cichym, łagodnym tonem. – Jaszy nie ma. Tylko ja jestem. Kobieta nie wyglądała na przestraszoną. Raczej na zaskoczoną. – Sprytnie mnie podszedłeś – zauważyła. – Wam to tylko żarty w głowie. Gdzie Jasza? Kiedy wróci? – Nie wiem – przyznał Staś. – Głodny byłem, a kapuśniak tak pięknie pachniał... Przepraszam, nie mogłem się powstrzymać... – Ty przyniosłeś drewno? – Ja. – Sprytnie. Sprytnie, że się nie odzywałeś. Poznałabym po głosie. Wszystkich jego kolegów poznaję. Ale twój głos to chyba nieznajomy. Ty pewnie jesteś ten nowy w fabryce, o którym opowiadał. – Tak – potwierdził Kalinowski. – Jestem nowy. Stanisław. – Stanisław? – zdziwiła się. – Jasza mówił, że Aleksander. – Nie, nie – zaprzeczył Staś. – Ja jestem Stanisław. Aleksander to inny. – Może się pomyliłam – uśmiechnęła się kobieta. Macając przestrzeń przed sobą dotarła do stołu i usiadła na wolnym miejscu, naprzeciw gościa. Przyjazny uśmiech nie schodził z jej twarzy. – Podaj mi rękę – poprosiła, wyciągając po nią obie dłonie. Zawahał się. – Po rękach też poznaję – wyjaśniła. – Po głosie i po rękach. A gdy niepewnie wyciągnął dłoń, ujęła ją i zaczęła wodzić palcami. – Twoje ręce dobre – oceniła. – Miękkie, pańskie, nienawykłe do ciężkiej roboty. Zupełnie jak u mojego Tolika. A w głowie u niego głupstwa. U ciebie inaczej, ty jesteś mocniejszy. – Mocniejszy? – powtórzył zaskoczony. – W czym? – We wszystkim. Delikatnie zabrał rękę, a ona zapytała, czy jeszcze jest głodny. Gdy nie
zaprzeczył, podała mu drugi talerz zupy. Potem znowu usiadła naprzeciw, z zadowoleniem słuchając jak je. Wydawało mu się, że powinien to robić głośno, żeby dobrze słyszała, skoro nie widzi. Znowu skarciła go delikatnie. – Dziękuję – skończył wreszcie.– Jestem bardzo najedzony. To bardzo smaczna zupa. Równie dobrą robiła chyba tylko moja matka. – Robiła? – spytała kobieta. – Teraz nie robi? – Umarła, gdy byłem dzieckiem. Właściwie to mało pamiętam. W domu gotowała kucharka, ale matka lubiła sama zaglądać do kuchni i przyprawiać potrawy. Może dlatego były takie dobre. Rozejrzał się po mieszkaniu, ale nie zobaczył niczego, co świadczyłoby, że mieszka tu mężczyzna. Tylko długie skórzane trzewiki stojące niedaleko drzwi błyszczały świeżo wyczyszczone. – A wasz Tolik? – zapytał i wstał od stołu. – Gdzie jest? Pewnie niedługo wróci. Mam nadzieję, że nie zjadłem za dużo... Kobieta uspokoiła go ruchem ręki. – Siedź, siedź! – powstrzymała go. – Gotuję, bo myślę, że może wrócić lada chwila. Tak mówił jego przyjaciel. Że w każdej chwili. To staram się, żeby było gotowe, gdy przyjdzie. I karmię takich jak ty, co to przypadkiem zabłądzą. Jaszę z sąsiedztwa i jego kolegów z fabryki. A Tolik? Już drugi rok czekam... Zaskoczony Staś patrzył na nadal uśmiechniętą twarz kobiety. Myślał, jak sobie radzi, skoro nie widzi. Mieszkanie wyglądało na posprzątane, wszystkie meble i sprzęty stały porządnie i równo, w kątach nie widać było kurzu, firanki w oknach niedawno uprano. – Dobrzy ludzie pomagają – powiedziała, odgadując jego pytania. – Najwięcej Irina, co mieszka trzy domy dalej. To jakby narzeczona Tolika. Nie było prawdziwych zaręczyn, zanim mój synek wyjechał, ale to narzeczona. Mówił: mamo, ja się z Iriną ożenię. Przychodzi często, pierze, sprząta, wszystko robi, co należy. Złoto nie dziewczyna. Niebogata, ale robotna! Ma Tolik szczęście. Jak tylko wróci, zaraz wyprawimy wesele.
I ciebie zaprosimy, pewnie, że zaprosimy. Jestem Warwara Iwanowna Jakuszyna. A tobie, synku, jak po ojcu? – Michajłowicz. Mój ojciec Michał. Michaił. Po waszemu ja Stanisław Michajłowicz. – Po naszemu? – Ja Polak. Z guberni grodzieńskiej. – Mówisz bez polskiego akcentu, nie poznałam. Wyciągnęła ręce i znowu poszukała jego dłoni. – Dobre ręce – powtórzyła. – Pańskie. Mówią, że Polacy skorzy do buntu, bo inne obyczaje, inna religia. Ale ty nie buntownik, co? Nie cofnął ręki. – Nie – zaprzeczył. – Nie wszyscy rozumieją, jak jest z Polakami w Rosji. Kobieta uśmiechnęła się ze zrozumieniem. – Ja wiem – zapewniła. – Kiedyś był tu jeden taki, co tłumaczył. Że dla nas car to dobry ojciec. Dla Polaków to on nie jest ojciec, a co najwyżej wuj. Niedobry wuj, srogi, dokuczliwy. – Trafnie ocenił – zgodził się Staś. – Ten wuj wziął ziemie i wszystko po naszym ojcu, zarządza i nie chce, byśmy sami się rządzili na ojcowskiej ziemi. Uwolnił się z uścisku kobiecych dłoni, wstał i ukłonił się przed nią nisko, po rosyjsku. – Pójdę już. Bóg wam zapłać za wszystko dobre. I za serce. Pokręciła głową. – Nie idź – zaproponowała. – Tolik już dzisiaj nie nadejdzie. Możesz zostać, jak nie masz się gdzie podziać, a myślę, że nie masz... – Jakoś sobie poradzę. – Możesz zostać – powtórzyła. – Na razie, póki mój Tolik nie wróci. Propozycja była bardzo nęcąca. Na dworze hulał wiatr, w izbie było ciepło i przytulnie. – Nie mam czym zapłacić – zauważył.
Pokręciła głową. – Nie trzeba, synku. Posiedzisz ze mną, porozmawiasz, poczytasz. Na pewno dobrze umiesz czytać, skoro jesteś z panów. Ja bardzo lubię słuchać. Irina czyta mi czasem, ale nie zawsze ma czas i nie umie tak dobrze... Ściśnięte gardło nie pozwoliło Stasiowi odpowiedzieć od razu. – Warwaro Iwanowna – odezwał się. – Pani do mnie jak matka... Przecież mnie pani nie zna. Może ja jestem niedobry człowiek, bandyta jaki albo jeszcze gorzej. Kobieta uśmiechnęła się pogodnie. – Ślepemu źle na świecie – powiedziała. – Nie widzę wszystkiego, ale to nie znaczy, że nic nie wiem o ludziach. Wiem wcale niemało, Stanisław Michajłowicz. Pobędziesz, ile zechcesz. Pójdziesz, gdy zechcesz. Innym powiem, żeś kuzyn z daleka. Nie będą wypytywać, nie bój się. Staś Kalinowski nie wahał się dłużej. Pochylił się ku rękom kobiety. – Dziękuję, Warwaro Iwanowna. Zostanę kilka dni. I proszę do mnie mówić po imieniu. Staś. Proszę mi mówić Staś. – Dobrze, Staś Michajłowicz – uśmiechnęła się kobieta. *** Tego wieczora agent Rudolf Krantz, bezrobotny starszy detektyw Ochrany, carskiej tajnej policji, odebrał telefon w petersburskim Hotelu Angielskim. – Stanisława Kalinowskiego wydostano z twierdzy – powiedziała Madame Lebiediewa. – To intryga ministra wojny i bankiera Gołowina. Ale w jakiś sposób ptaszek uciekł i zaszył się gdzieś w mieście. Ogłoszono poszukiwania, ale nieoficjalne, ponieważ sprawa jest poufna. Nie znajdą go, ponieważ ktoś zawalił sprawę i zapomnieli zrobić fotografię. Mają tylko ogólny rysopis. Rudolf Krantz aż rozchichotał się z radości. – Niechaj ci Bóg błogosławi, siostro, za tę wiadomość! Madame Lebiediewa odpowiedziała uśmiechem.
– Oto twoja szansa, Rudolfie. Szczegóły ucieczki wyślę ci do hotelu. Znajdź Kalinowskiego. Ty jeden znasz go dobrze, nie pomylisz się, nawet jeśli zmienił wygląd. Znajdź go, a kariera znowu stanie przed tobą otworem.
Rozdział 6.
KREW W ŚWIRONKU
POKUTA NATALII Kalinówka, rok 1912
Gdy ksiądz proboszcz Miodyński dowiedział się o ciąży Natalii, zabronił jej przychodzenia do kościoła podczas ludnych nabożeństw niedzielnych i świątecznych. – Ani się waż swoim grzechem przeważnie zły przykład dawać! Na cichą mszę możesz kiedy przyjść, ale tylko do kruchty, nie do kościoła, przed przeważnie święty ołtarz. Proboszcz był bardzo cięty na grzechy wynikające z nieczystości. Zwłaszcza młodych chłopaków beształ od najgorszych, straszył piekielnym ogniem, paraliżem ręki, wrzodami, gangreną i dziesiątkami innych chorób. Najbardziej opornym nie tylko wyznaczał wysoką pokutę w zakresie modlitewnym, ale i dawał do wykonania konkretne roboty wokół kościoła lub plebanii. Kawałek ziemi, która należała do księdza Miodyńskiego, uprawiany był grzesznymi rękami chłopców. Pewnego dnia, gdy doglądał trzech podrostków z miasteczka, co za zakazane zabawy sprzątali kwiatowe rabatki przed plebanią, zobaczył na ścieżce z domu do kościoła Natalię Wudkiewicz i jego twarz przybrała wielce surowy wyraz. – Proszę księdza dobrodzieja o rozmowę – szepnęła Natalia. Przyklękła i chciała pocałować duchownego w rękę, ale proboszcz szybko schował dłoń za siebie. – Nie tutaj! – powiedział opryskliwie. – Nie na terenie kościelnym! Nie patrząc na nią ruszył przed siebie, wyszedł boczną furtką poza mur otaczający świątynię i tam dopiero przystanął. – Czego chcesz? – warknął. Natalia, skromnie ubrana, z włosami zaczesanymi ciasno i spiętymi szerokim grzebieniem, poprosiła o możliwość spowiedzi. Ksiądz zaprotestował gestem. – Nie mam czasu.
Łzy zaświeciły w oczach młynarzówny, gdy pokornie przyznawała się do grzechu. Na ulicy, bez konfesjonału. – W głowie mi zawrócił – płakała. – Zaczarował... Ksiądz Miodyński w krótkiej przemowie dał wyraz złości i zawiedzionym nadziejom, jakie pokładał w swojej najważniejszej chórzystce. Uczył ją, wyróżniał, pozwolił zaspokoić ludzkie pragnienie próżności, powierzając zaszczyt solowego śpiewania podczas nabożeństw. – Wszystko to przeważnie na nic! – syczał. – Na nic! Zmarnowałaś to, zawiodłaś ludzi, zawiodłaś Pana Boga. Strasznie zawiodłaś. Cóż to za brzydki przykład w mojej parafii! Żebyś się nie odważyła przychodzić na kościelny teren w stanie tak zbrukanym. Ani się przeważnie waż! Kiedy mówił, Natalia Wudkiewicz słuchała ze spuszczoną głową i tylko raz podniosła wzrok. – Czy nie ma już dla mnie nadziei? – spytała naiwnie. – Przecież nawet jawnogrzesznica... – Nawet jawnogrzesznica? – oburzył się ksiądz. – A ty myślisz, że jesteś lepsza? Nie jesteś! Nie różnisz się od niej ani na jotę. Przeważnie nic a nic. Każdy zobaczy znak twojego grzechu i widzieć go będzie coraz więcej. Co tobie odmieniło się w głowie? Co tobie odmieniło się w sercu, że z dobrej chrześcijańskiej panny stałaś się nagle powodem naszego wstydu? Nie zgodził się z jej sugestią, że wina leży po stronie mężczyzny. – Zawsze winna jest niewiasta – podkreślił z całą mocą. – Zawsze ona jest winna. Czy możesz przysiąc, że przeważnie go nie wabiłaś? Spojrzeniem, głosem, nieprzyzwoitymi gestami? Możesz przysiąc, że nie wabiłaś? Pytał, ale nie był zainteresowany odpowiedzią. – Idź stąd – oznajmił na koniec. – Nie ma mowy, żebym cię przyjął do spowiedzi. Przeważnie nie teraz. Pomyślę, jak to zrobić, żeby wstydu nie pogłębiać. Ale teraz przeważnie nie będziesz brukać mojej świątyni. – A inni? – spytała Natalia. – Czy oni przychodzą bez grzechu? Po co
w takim razie konfesjonał, jeśli tylko czyści idą do kościoła? Proboszcz zacisnął pięści, aż mu pobielały kostki, w kącikach ust pokazała się ślina. – Poszła won! – wysyczał z trudem, blady jak płótno. – Poszła won, bo przeważnie nie zdzierżę! Odwróciła się i odeszła, łykając łzy. Nie była u spowiedzi, nie miała okazji poskarżyć się na człowieka, który ją uwiódł i nie dość, że doprowadził do grzechu, to teraz jeszcze zostawił samą. Ksiądz Miodyński był tak roztrzęsiony rozmową, że podbiegł do pracujących chłopców, każdemu dał w ucho i podwyższył pokutę o dziesięć zdrowasiek na głowę. – Dosyć już tej mojej przeważnie łagodności! *** Ignaś Kalinowski ustawicznie zaprzeczał, jakoby mógł być ojcem dziecka Natalii, i stanowczo odrzucił możliwość rozwiązania sprawy w sposób polubowny. – Skandal? – zapytał, marszcząc brwi. – Grozisz mi skandalem? To znaczy, co zrobisz? Będziesz biegała po powiecie i opowiadała, że mogę być ojcem twojego dziecka? No cóż, niejedna wie, że mogę być. Ale nie będę. Był zły za jej zachowanie, za chodzenie wszędzie i powtarzanie, że to on jest sprawcą, więc zapewne będzie musiał się z nią ożenić. – Nic nie muszę! – warczał. – Zakarbuj sobie, że nic nie muszę! Skarżyła się, że ją uwiódł, zawrócił w głowie, a teraz nie chce brać za to odpowiedzialności. – A ja ci tak ufałam! Tylko wzruszał ramionami. – To będziesz miała nauczkę, żeby mniej ufać – oznajmił bezlitośnie. – Nie trzeba było rozkładać nóg przede mną. Nie byłoby tego wszystkiego. – Jak możesz tak mówić?! – płakała. – Jak możesz tak robić? – odpowiadał, z trudem hamując się w gniewie. – Szantażujesz mnie, grozisz. Mam ci za to dziękować?
Niedoczekanie! Nie mogąc wymóc na kochanku niczego ani prośbą, ani groźbą, spytała w końcu: – To co ja mam robić? Ignaś Kalinowski wzruszył ramionami. – Co chcesz, żebym cię więcej nie widział! *** Z ojcem Ignaś Kalinowski odbył poważną rozmowę. – Może przyjść Natalia Wudkiewicz – uprzedził. – Proszę nie traktować jej zbyt uprzejmie. Jest natarczywa i wbiła sobie do głowy, że zmusi mnie do czegoś, sam nie wiem, do czego. Chce, abym się z nią żenił albo zapłacił odszkodowanie. A nie zamierzam robić ani jednego, ani drugiego. – Nie poczuwasz się do winy? – zapytał pan Michał. – Mówiłeś jednak, że bywałeś u niej. Ignaś nie zaprzeczył. – Wychodzi na to, że nie tylko ja – odpowiedział, odwracając oczy. – Przepraszam ojca, że go naraziłem na takie sprawy i na taką opinię. Ale stało się. Teraz jednak nie mogę pozwolić, żeby jakaś córka młynarza dyktowała Kalinowskim warunki. Pan Michał uśmiechem dodał synowi odwagi. – Nie bój się – powiedział. – Będę umiał z nią rozmawiać, jeśli okaże się na tyle bezczelna, żeby znowu tu przyjść ze swoimi żądaniami. Ignaś chrząknął niepewnie. – Uprzedzam ojca, ponieważ takie spotkanie może być przykre. Ona jest rozzłoszczona. Mówiła, że gotowa jest na wszystko, jeśli się nie zastosuję do jej życzenia. Obawiam się, że może chodzić jej po głowie coś nieobliczalnego. Zatruje studnię albo coś takiego. Kalinowski zbagatelizował pogróżki. – Do tego się nie posunie – stwierdził zdecydowanym tonem. – Przynajmniej mam taką nadzieję. ***
Zachowanie Natalii Wudkiewicz nie przysporzyło jej przyjaciół. Nie miała zresztą ich wielu także i wcześniej, gdyż bez uzasadnienia lubiła podkreślać swoją wyższą pozycję. Teraz stała się obiektem kpin i żartów, a nikt chyba nie brał poważnie jej nadziei, że zostanie panią Kalinowską. Wiadomości o stanie Natalii dotarły także do jej ojca. W rzadkich chwilach przytomności młynarz pomstował na wyrodną córkę. Wcale go nie ucieszyła wiadomość, że będzie miał wnuka. Złościł się, bezradny, w pełnej świadomości, że w żaden sposób nie może wpłynąć na postępowanie córki. – I co teraz będzie? – pytał zmartwiony. – Pan Ignaś uzna twoje dziecko? Natalia wzruszyła ramionami. – Moje dziecko? To też wasze będzie, bo to wasz wnuk. A Ignaś uznać nie chce. Gdybym miała ojca, dobrego ojca, poszedłby tam i zmusił go do honorowego postępowania. Młynarz obiecał mętnie, że pójdzie rozmówić się z Kalinowskimi, ale nawet on sam w to nie wierzył. Wcale już nie wychodził z domu. Zresztą, następnego dnia już nie pamiętał, o czym dopiero co rozmawiał z córką. Natalia popadła w melancholię, przestała się pokazywać, obwiniając cały świat, że zwrócił się przeciw niej. Nie chodziła do wsi, nie uczęszczała do kościoła. Jeden tylko parobek Wasyl wypatrywał za nią oczy. Przychodził pod dom młynarza albo szedł za dziewczyną w pole. – Ja poczekam, Natalia – oświadczył za pierwszym razem, gdy wiadomość o jej ciąży dopiero zaczynała się rozchodzić. – Na co poczekasz? – spytała. – Aż się namyślisz – oznajmił z optymizmem. – Ja wiem, co myślisz, Natalia. Że uda ci się skusić pana Ignasia. Ale jak ci się nie uda, może przyjdziesz do mnie. – Głupi jesteś! – warknęła. – Jak strasznie głupi! Krzyczała na niego, wyzywała od najgorszych, ale czekała, żeby
przyszedł. Kiedy zaś przychodził, udawała, że wcale jej nie zależy na jego obecności. Wasyl przychodził z miną człowieka, który ma już to, co chciał, a tylko jeszcze nie trzyma tego w ręku. Już czuł się właścicielem. – Mnie to nie przeszkadza, że dzieciak może nie być mój – oświadczył któregoś dnia. – Następny będzie mój. – Następny? – młynarzówna warczała ze złością. – Za dużo sobie wyobrażasz! Nigdy już mnie nie dotkniesz! To było mu trudno zrozumieć. Najpierw go wabiła, teraz odtrąca. Ale słyszał kiedyś, że kobieta przy nadziei bywa roztrzęsiona i rozdrażniona. – Minie ci to wszystko, jak tylko urodzisz – powtarzał, zupełnie nie biorąc do siebie jej humorów. – Minie i zatęsknisz do mnie. Na razie Natalia tęskniła do Ignasia. Gdy po pewnym czasie znowu zaczęła wychodzić z domu, ponownie próbowała wpłynąć na młodego Kalinowskiego. Czekała na niego na drodze, wychodziła na pole, czaiła się za stodołami. Zmykał, gdy tylko ją widział. – Nie uciekaj! – wołała. – Ignaś, nie uciekaj! Ja tylko porozmawiać chciałam. Ale Kalinowski odwracał głowę w drugą stronę. Pan Michał nie zapytał więcej syna, czy ten nie zmienił zdania. Pomiędzy nimi temat młynarzówny zupełnie nie istniał. Gdy Natalia przyszła do dworu prosić o rozmowę z dziedzicem, Kalinowski kazał powtórzyć przez służącą, że nie ma dla niej czasu i mieć nie będzie. Natalia jednak nie rezygnowała. Wszyscy w okolicy wiedzieli, że obwinia o swój stan młodego pana z Kalinówki, ale chyba nikt się nie spodziewał, żeby Ignaś Kalinowski uznał dziecko. – Za sprytna była – powiadano. – Zabrała się za wszystko nie od tej strony. Powszechnie bowiem uważano, że Wudkiewiczówna chciała złapać młodego Kalinowskiego w pułapkę. – Nie miała wstydu, jak się kładła, to będzie miała teraz, jak z brzuchem chodzi.
– Pan Ignaś głupi by był, jakby uległ. Jak kobieta na głowę wejdzie, nigdy się jej nie pozbędziesz. – A dzieciak? – pytali inni. – Co temu winny dzieciak? – Pewnie, że wcale niewinny. Ale mało to sierot i bękartów po wioskach? Jak tych psów bezpańskich!
ODNALEZIONA ZGUBA
Pan Jacek Nowacki regularnie odbierał listy z Wiednia. Justyna pisała, że czuje się znacznie lepiej, ma się już za prawie wyleczoną i bardzo tęskni do domu. – Kiedy wreszcie pozwolisz mi wrócić, kochany papo? – pytała. – Narażam cię tylko na wydatki. Poza tym okropnie się nudzę. Pan Jacek rzeczywiście musiał się ostatnio liczyć z każdym groszem. Podobnie jak gdzie indziej, plony nie były najwyższe, dochody mniejsze niż w roku poprzednim. Nie udało mu się też sprzedać ziemi na Kalinówce, na co bardzo liczył i co było na wyciągniecie ręki. Wszystko umówione. Pani Katarzyna Kalinowska miała zapłacić sześć tysięcy rubli za odkupienie ziemi sprzedanej poprzedniego roku. – Chyba sam diabeł mnie podkusił – biadolił pan Jacek. – Po co mi było się wikłać w ten zakup?! Teraz Kalinowski odkupić nie chce albo nie może, a innego kupca nie ma. Nowacki słyszał, że na przeszkodzie sfinalizowania transakcji stanął niespodziewany brak pieniędzy. Pani Katarzyna nie chciała ich dać synowi czy też zainwestowała w co innego, a może nawet zgubiła. Tak mówiła służąca: że starsza pani wielką sumę zgubiła gdzieś, nie wiadomo gdzie. – Gdyby było wiadomo, gdzie zgubiła, to by ją odnalazła – poprawił Nowacki. Służąca z przejęciem opowiadała, jak Kalinówka podupadła. Pan Kalinowski musiał wprowadzić oszczędności. Nałożył reżim na wydatki domowe, zapowiedział zmniejszenie liczby przyjmowanych gości. W Topolanach nie było tak skromnie, ale utrzymanie Justyny w Wiedniu kosztowało dość, żeby i tutaj pomyśleć o oszczędzaniu. Pan Jacek zwolnił dwie pokojowe, a najbardziej zaufana, Wiera Golanko, sama odeszła. Wycofał też jedną z lokat w banku, tracąc odsetki, ale pieniądze były mu potrzebne od razu, więc nie miał wyboru. Oczywiście, wiadomość o tym, że pan Nowacki chce odsprzedać
kupioną niedawno ziemię na Kalinówce, rozeszła się i znaleźli się chętni kupcy, ale w tej sprawie pan Nowacki wykazał wiele wspaniałomyślności. – Obiecałem szanownej pani, więc dotrzymam – zapewnił panią Kalinowską. – Choćby mi czystym złotem chcieli płacić, do wiosny nie sprzedam nikomu innemu. Później, no cóż, rozmaicie może być, ale ufam, że zdecyduje się pani na odkupienie. Mierzi mnie bowiem taka perspektywa, żeby ziemia poszła w żydowskie ręce. Pani Katarzyna powiedziała mu bowiem, że pieniądze ma, ale na razie nie ma do nich dostępu. Była to prawda. Sześć tysięcy rubli, schowane gdzieś przez nią, nadal najprawdopodobniej nadal znajdowało się w domu. Nie znaleziono ich, ale przecież kiedyś się znajdą. Nie zostały ukradzione, to było wiadomo z całą pewnością. Nikt z domowników czy służby nie opuścił w ostatnich tygodniach Kalinówki, a tak zapewne uczyniłby, gdyby miał przy sobie wielką sumę. Wykluczono, żeby ktoś obcy dostał się do pokoju starszej pani. Pani Katarzyna odetchnęła. – To szczęście w nieszczęściu – powiedziała. – Przynajmniej wiemy, że pomiędzy nami nie ma złodzieja. Dla Michała Kalinowskiego taka świadomość nie była aż tak drogocenna. Martwił się o przyszłość rodziny. Rozmawiał z matką o możliwości wzięcia kredytu, aby wykupić ziemię od pana Nowackiego. – Teraz to jedyna okazja, jeśli pan Jacek chce nam odsprzedać i to po niewygórowanej cenie – przekonywał. – Później, jeśli ziemia trafi w obce ręce, możemy już jej nigdy nie odzyskać. Kredyt trzeba by zaciągnąć pod zastaw pozostałej części Kalinówki, a to oznaczało niebezpieczeństwo utraty wszystkiego, jeśli zdarzyłoby się kilka lat nieurodzaju. Pani Katarzyna zdawała sobie z tego sprawę, nic więc dziwnego, że niechętnie odnosiła się do pomysłu syna. – Albo zapomnijmy, że kiedyś Kalinówka była większa – podsumował pan Michał. – Zapomnijmy i uznajmy, że zawsze mieliśmy tylko te sto dwadzieścia dziesięcin.
Starsza pani długo wahała się przed podjęciem decyzji. Aż nagle któregoś ranka oznajmiła synowi, że chciałaby jechać do Zabłudowa. – Tak nagle? – spytała Kalinowska. – Nagle? – pani Katarzyna miała pewną siebie minę. – Jedźmy załatwić naszą sprawę. – Co to znaczy? – zmarszczył brwi pan Michał. – Jest dziś mama bardzo tajemnicza. Starsza pani kazała zaprzęgać i oznajmiła, że jeśli syn nie chce, może oczywiście nie jechać, ale ona jest zdecydowana. – Miałam sen – powiedziała. – Śniło mi się, że pojechaliśmy do Zabłudowa i załatwiliśmy wszystko po naszej myśli. – Sen? – zdumiał się pan Kalinowski. – Śniło się mamie? I wystarczy tak po prostu pojechać? Pani Katarzyna wzruszyła tylko ramionami. – Będę gotowa za pięć minut. Pan Michał poszedł do domu do płaszcz, a gdy wyszedł, zobaczył przed gankiem dwa pojazdy. Obok bryczki, którą miał jechać z matką, stał drugi powóz z Ignasiem na koźle. – A ty dokąd? Ignaś miał niepewną minę. – Do Topolan. – W jakim celu? Ignaś nie chciał odpowiedzieć wprost. – Mam pewien pomysł... Nie mamy pieniędzy na wykupienie ziemi, ale pomyślałem sobie, że może należy poszukać innego rozwiązania... Pan Kalinowski podniósł oczy ku niebu. – Czyżby i tobie coś się śniło? – spytał sarkastycznie. – Może cudowny sposób na odzyskanie? Ignaś uśmiechnął się przepraszająco. – Jeśli ojciec pozwoli, nie chciałbym mówić o tym teraz, jeszcze nie opracowałem wszystkich szczegółów...
Pan Michał nie miał zamiaru dociekać dalej. – Dziwny dzień – zauważył. – Wspaniałe pomysły sypią się jak z rogu obfitości, tylko mnie jakoś omijają... Pani Katarzyna ukazała się na ganku, gotowa do drogi, w kapeluszu i z torbą w ręce. – Nie traćmy czasu – powiedziała i nie spytała nawet, dokąd jednocześnie wybiera się wnuk. W czasie drogi starsza pani siedziała milcząca i skupiona. Kalinowski kilka razy zerkał ku matce, ale nie odezwał się ani razu. Spodziewał się, że w miasteczku staną jak zwykle w gospodzie u Joska, a tam matka ujawni, jakie jeszcze wskazówki otrzymała podczas snu. Domyślał się tylko, że może to mieć związek z zaciągnięciem pożyczki u miejscowych Żydów. *** Ignaś Kalinowski z fasonem zajechał przed werandę dworu w Topolanach. – Przyjechałem wybawić pana z kłopotu – tak miały brzmieć jego pierwsze słowa, skierowane do pana Jacka Nowackiego. Zamierzał przekonać pana Jacka, żeby powierzył mu sześćdziesiąt dziesięcin ziemi w Kalinówce na pięć albo dziesięć lat, i to na każdych warunkach, choćby i za zdecydowaną większość plonów. – Znam te pola lepiej niż ktokolwiek – powtarzał podczas drogi ułożoną przemowę. – Jestem młody, pracy się nie boję. Niechaj tylko pan zechce być tak łaskawy i nie sprzedawać naszego dziedzictwa w obce ręce. Miał pewne obawy, czy pan Nowacki potraktuje go wystarczająco poważnie, był przecież na utrzymaniu ojca. Pomyśli pewnie, że młody Kalinowski negocjuje w imieniu ojca lub babki. – Wiem, że ciąży panu ten kawałek ziemi na Kalinówce – miał powiedzieć Ignaś. – A jestem już dorosły. Czas, żebym zaczął pracować na własną odpowiedzialność. Proszę mi zaufać. Ale wizyta miała zupełnie inny przebieg. Pan Nowacki ucieszył się na
widok gościa, lecz wyszedł mu na spotkanie ze zbolałą miną, podpierając się laską. Lewą stopę miał grubo zabandażowaną i silnie utykał. – Jak miło, że mnie sąsiad odwiedził – zawołał. – Jakby na zamówienie. Bo ja poszkodowany jestem przez dzika, a mam pilną sprawę do załatwienia. Czy pan nie zechciałby udzielić mi pomocy? – Oczywiście – zgodził się Ignaś z góry. Zapomniał o przemowie, a pomyślał, że szczególny traf, który pozwoli mu oddać przysługę Nowackiemu, może ułatwić późniejszą rozmowę. – A co się stało? – spytał z troską, schodząc z bryczki. – Znowu sąsiad poszedł w pole za wcześnie? Nowacki potwierdził. Już trzeci raz został zaatakowany przez lochę, broniącą swoich młodych. We wszystkich przypadkach miało to miejsce na skraju pól topolańskich, gdzie znajdował się szlak wiodący do wodopoju. O świcie można było tam zobaczyć w krótkim czasie dwa albo i trzy stada. Pan Michał ostrzegał kiedyś sąsiada, żeby nie wychodził na ścieżkę o świcie, albo żeby nosił ze sobą broń, ale pan Jacek lekceważył sobie ostrzeżenia. – Zapomniałem – tłumaczył się teraz pan Nowacki. – Nie mogłem spać i wyszedłem na rolę popatrzeć, a tu taka niespodzianka... Szczęśliwie nie stało się najgorsze. Locha z impetem wpadła na pana Jacka, obaliła w bruzdę, poszturchała trochę, ale szybko zrezygnowała. – Do wesela się zagoi – bagatelizował gospodarz. – To tylko zwichnięcie i parę siniaków. Złamania żadnego nie ma. Jest natomiast pewien kłopot, z którego pan Ignaś może mógłby mnie wybawić... – Oczywiście – powtórzył Kalinowski. – Trzeba sobie po sąsiedzku pomagać, zwłaszcza w kłopotach. *** Starsza pani odezwała się do syna dopiero na pół wiorsty przed Zabłudowem. – Wiesz, Michale, nie sądziłam, że tak ze mną niedobrze... Widać, to już wiek taki. Siedem krzyżyków to nie byle co, ale czasem o tym
zapominam i zdaje mi się, że mam dwadzieścia lat i wszystko przede mną... – Mama niepotrzebnie myśli o sobie w taki sposób – zwrócił uwagę Kalinowski. – Proszę tak nie mówić, bo i ja musiałbym pamiętać o swoim wieku, a tego wcale nie chcę. Pani Katarzyna westchnęła. – Dziesiątki razy sprawdzałam wszystkie kąty – powiedziała. – I zupełnie nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie schowałam pieniądze. To chyba choroba, co? Pamiętasz panią Ćwiertkiewiczową? Była niewiele ode mnie starsza, a trzeba jej było tłumaczyć, do czego służy krzesło i jak trzymać łyżkę... – Co też mama mówi! – oburzył się pan Michał. – Nie widzę ani krzty podobieństwa. Pani Kalinowska podniosła się nagle z miejsca. – Zatrzymaj! Zaskoczony, ściągnął lejce i powstrzymał konie. – Co się stało? – spytał z niepokojem. Starsza pani znowu usiadła. – Boję się, co powiesz, synu... – odezwała się po chwili. – Bo widzisz, już sobie wszystko przypomniałam... – O czym? – nie zrozumiał pan Michał. – O wszystkim. To znaczy o pieniądzach. Pan Kalinowski był bardzo zaskoczony. – O pieniądzach? Przypomniała sobie mama, gdzie je schowała? Starsza pani skinęła głową. – Przypomniałam. – Naprawdę? – upewnił się z niedowierzaniem. – Gdzie zatem? Pani Kalinowska poklepała torbę na kolanach. – Tutaj. Pan Michał nie uwierzył. Nikt by nie uwierzył w coś tak nieprawdopodobnego. W podręcznej torbie starszej pani? W torbie, którą
nosiła ze sobą zawsze, ile razy opuszczała Kalinówkę? Starsza pani otworzyła zamek, pan Michał w milczeniu patrzył na pliki banknotów dwudziestopięciorublowych. Pani Katarzyna uśmiechnęła się spokojnie. – To moja zimowa torba – powiedziała. – Miałam ją ze sobą, gdy brałam pieniądze od proboszcza. Całą drogę zastanawiałam się, gdzie w domu schowam tyle pieniędzy. A gdy przyjechałam, zimową torbę włożyłam do szafy, następnego dnia wyjęłam letnią, którą nosiłam aż do wczoraj. Pan Michał wyciągnął rękę i z pewnym niedowierzaniem dotknął banknotów. – Sądziłem, że mama zajrzała do toreb podczas poszukiwań – zauważył oszołomiony. – Nie zajrzałam – wyjaśniła starsza pani. – Po co miałam zaglądać do garderoby albo do toreb, skoro sądziłam, że pieniądze ukryłam w tej skrytce w podłodze, pamiętasz, albo gdzie indziej. Te miejsca przeszukałam wiele razy. Dziwne mi tylko, że kiedy ty szukałeś z Ignasiem, też tego nie zauważyliście. Pan Kalinowski chrząknął. – Nie sprawdzaliśmy mamy garderoby – wyjaśnił zawstydzony. – Byliśmy przekonani, że mama sprawdziła torby i ubrania przede wszystkim. Starsza pani uśmiechnęła się z wyrazem ulgi na twarzy. – Przyśniła mi się moja zimowa torba. Że powinnam oddać ją do kaletnika, uchwyt jest pęknięty, widzisz? A gdy rano przypomniałam sobie sen, poczułam, że rozwiązanie zagadki jest na wyciągnięcie ręki. Nie pamiętałam, w jaki sposób, pamiętałam, że mam pojechać do Zabłudowa. I nagle, gdy jechaliśmy, wszystko sobie przypomniałam. Stało się dla mnie jasne, że nie schowałam pieniędzy, a jedynie miałam taki zamiar. Jesteś pewny, że nie robi mi się tak jak pani Ćwiertkiewiczowej? Wyciągnęła rękę do syna.
– Przyczyniłam ci wiele zgryzoty, Michale – dodała ze smutkiem. – Jak ci mam to teraz wynagrodzić? Pan Michał ucałował ręce matki. – Nie ma o czym mówić – oświadczył wesołym tonem. – Najważniejsze jest to, że zguba się odnalazła. Teraz trzeba załatwić sprawę z panem Nowackim jak najszybciej, żeby, nie daj Boże, się nie rozmyślił. Pani Katarzyna z rozmachem zamknęła torbę. – Jedźmy od razu do Topolan! – poleciła. – Nie możemy tego odkładać ani o dzień. Co koń wyskoczy, Michale. Co koń wyskoczy!
IRINA MOROZOWA Sankt Petersburg
Czy pójdziesz po mąkę, Staś? – zapytała Warwara Iwanowna. – Nie ma już ani łyżki, a do obiadu potrzebna. – Zaraz przyniosę. Gospodyni sięgnęła do szafki przy piecu, wyjęła z niej płócienny woreczek. – Dwa funty wystarczy – pani Warwara podała woreczek w przestrzeń, a następnie otworzyła dłoń, żeby lokator wziął z niej odpowiednie monety. Kalinowski zawahał się. Nie wiedział, ile pieniędzy potrzebuje. Po namyśle zabrał wszystkie. – Czy coś jeszcze, Warwaro Iwanowna? Kobieta uśmiechnęła się, poprawiła szal na ramionach. – Nie, nie – powiedziała. – Później Irina przyjdzie i załatwi wszystko, co trzeba. To złota dziewczyna. Mój Tolik będzie miał z niej pociechę. Staś spojrzał przez okno i znowu się zawahał. Na podwórzu padał deszcz, a on nie miał płaszcza. Kobieta stała naprzeciw, głowę miała uniesioną, jak każda niewidoma, która skupia się na słuchaniu wszelkich odgłosów i według nich ocenia sytuację. – Za domem w prawo – wyjaśniła. – Dwieście kroków do węgła, znowu w prawo osiem i schody do sklepiku. – Trafię – zapewnił Staś i ponownie zerknął w okno. – Weź kurtkę Tolika – poradziła Warwara Iwanowna. – Trzewiki i czapkę. Staś usiadł na stołeczku koło drzwi, włożył buty. Następnie wstał i zdjął ubranie z wieszaka, założył na siebie, rozejrzał się za lusterkiem, przejrzał w szybie okna. – Pasuje – ocenił. – Dziękuję, bardzo dziękuję, Warwaro Iwanowna. Kobieta uśmiechnęła się w odpowiedzi.
– Tolikowi podziękujesz, kiedy już wróci. Lepiej, żeby cię nie widzieli w twoim pańskim ubranku. Od razu zaczęliby coś podejrzewać. Staś pocałował kobietę w rękę. Pogłaskała go po głowie. – Noś na zdrowie. A teraz idź po mąkę. Obrócił w kilka minut. – Jestem! – zawołał od drzwi. I stanął w progu kuchni jak zamurowany. Warwara Iwanowna nie była sama. Jakaś młoda kobieta siedziała przy stole. Postawna, czarnowłosa, o zaróżowionych policzkach, uśmiechała się, słuchając gospodyni. Na odgłos kroków odwróciły się obie. Staś zobaczył twarz gościa i zamarł zaskoczony. – Tamara! Kobieta wstała z krzesła, patrzyła to na Stasia, to na Warwarę. Miała na sobie prostą suknię z kwiecistego materiału i biały wełniany szal. – Tamara – powtórzył Staś, który stał w progu z woreczkiem mąki w dłoniach. – Czy to pani? Nie odpowiedziała, zaskoczona pytaniem. Stała naprzeciw, patrząc wielkimi czarnymi oczami. – Staś – odezwała się Warwara Iwanowna z uśmiechem. – To jest Irina właśnie. Narzeczona Tolika. Dziewczyna uśmiechnęła się na powitanie, podała rękę. Staś miał kłopot z woreczkiem, przekładał go z dłoni do dłoni. – Przepraszam – powiedział, gdy już doszedł do siebie. – Jest pani do kogoś bardzo podobna... Zrzucił kurtkę i buty, wszedł w głąb pomieszczenia, gdzie wręczył zakupy gospodyni. Resztę, kilka kopiejek, położył na stole. Ciemne oczy dziewczyny patrzyły za nim uważnie, taksująco, w spojrzeniu widać było ślad niepokoju. Wzrok zatrzymał się na podniszczonym ubraniu mężczyzny, następnie na jego krótkich włosach. Takie fryzury nosili tylko wojskowi. Albo więźniowie.
– Mówiłam właśnie Irinie, że trochę pomieszkasz u mnie – Warwara Iwanowna próbowała zupy przy kuchni. – Siadajcie, już gotowa. Irina zerwała się z miejsca, pomogła kobiecie rozstawić talerze, postawiła na stole wazę z wypalonej gliny, malowaną w drobne kwiatki. Staś sięgnął do wewnętrznej kieszeni i wyjął fotografię. Pomięte zdjęcie, wydobyte swego czasu z gabloty przed atelier fotografa Szymborskiego w Białymstoku, przedstawiało dziewczynę, którą Staś widział jeden raz w życiu, gdy naprawiał organy w zabłudowskim kościele. – Proszę, niech pani sama oceni. Irina wzięła kartonik do ręki, a na jej twarzy, rumianej, z dołeczkami, pojawił się wyraz wielkiego zaskoczenia. – Kto to jest? – spytała. – Wygląda jak ja. Staś pozwolił przyglądać się fotografii. – Dlatego wziąłem panią za kogo innego – tłumaczył się. – Może to pani siostra albo jakaś krewna? Dziewczyna pokręciła głową. – Wszyscy nasi krewni mieszkają w pobliżu. A jak nazwisko? Staś nie wiedział, jakie nazwisko nosi czarnooka dziewczyna, za którą jeździł po cerkwiach całego powiatu. Jakieś nazwisko musiał teraz podać. – Samojłowa – wymyślił na poczekaniu. – Nie słyszałam, żeby ktoś z krewnych żył gdzieś daleko – oświadczyła stanowczo. – A pan podobno aż z Grodna. – Spod Grodna – uzupełnił Staś. – O czym mówicie? – zaniepokoiła się Warwara Iwanowna. Dziewczyna uspokoiła gospodynię, kładąc dłoń na jej ręce. – Wszystko w porządku, kochana Warwaro Iwanowna. Tylko wasz krewny pokazał fotografię, jest na niej ktoś podobny do mnie. – Do ciebie, dziecko? – zdziwiła się pani Jakuszyna. – A to jakim sposobem? Staś roześmiał się, wesołością pokrywając zmieszanie. – To moja znajoma na tej fotografii – wyjaśnił. – Właściwie prawie
narzeczona. Tamara. – Narzeczona? – uśmiechnęła się kobieta. – I jest podobna do Iriny? – pogodnie pokręciła głową. – To wspaniała nowina. A ty nic nie mówiłeś, Staś, że masz narzeczoną. Irina przyglądała się Kalinowskiemu badawczo. Prawdopodobnie oceniała, czy gospodyni nie grozi z jego strony niebezpieczeństwo. – Wasz krewny, Warwaro Iwanowna? – zapytała lekko przymrużając brwi. – Chyba nie wspominaliście dotąd... – To dalekie pokrewieństwo – szybko sprostował Staś. – Kilka dni pomieszkam, skoro gospodyni taka dobra. – Staś zostanie, ile trzeba – pani Warwara nie miała wątpliwości. – Bardzo ładnie czyta, wiesz? Będzie nam czytał wieczorami. Narzeczona Tolika nie zadawała dalszych pytań. Zaraz po obiedzie zabrała się do porządków w mieszkaniu, szybko doprowadzając je do błysku. Widać było, że przychodzi tu regularnie, wie, gdzie co się znajduje i do czego służy. Lubiła też o wszystkim postanowić sama. Skłoniła gospodynię, by poszła odpocząć do drugiego pokoju. Stasiowi kazała przynieść drewna do kuchni, zapaliła lampę w pokoju, gdzie na niego czekała, gdy wrócił po wykonaniu polecenia. – Mogę jeszcze zobaczyć to zdjęcie? – zapytała, gdy wszedł, gotów na inne roboty, jakie mogłaby wyznaczyć. Długo oglądała fotografię. Usiadł naprzeciw, przyglądał się jej z nie mniejszym zainteresowaniem. Grube warkocze zaplecione na głowie. Prosty nos, pełne wargi, okrągłe policzki, wyraziste łuki brwiowe. Malutki kosmyk nad lewą skronią unosił się czasem, a wtedy dziewczyna odgarniała go lekkim ruchem dłoni. – Bardzo ładna dziewczyna – powiedziała zwracając zdjęcie. – Tylko trochę do mnie podobna. Zaprzeczył. Od dawna nie widział młodej kobiety z tak bliska. Czuł fizyczną radość z jej obecności i żałował, że nie ma więcej zdjęć, żeby pokazać i móc przyglądać się dłużej.
Irina westchnęła, zobaczył z bliska jej oczy, wielkie, intrygujące. Ale zdziwił się, że są smutne, jakby zamglone. – Muszę zaraz wracać – odezwała się. – Czy pan ma jakąś bieliznę do prania? Mogę zabrać i pańską. Drgnął zaskoczony i zawstydził się stanem swojej garderoby. – Długo już jestem poza domem – usprawiedliwiał się niezręcznie. – Dłużej, niż się spodziewałem. Irina nie wypytywała o jego sprawy, ale był przekonany, że się nad nimi zastanawia. Niczego nie wyjaśnił, nie wiedząc, czy sama gospodyni czegoś o nim nie powiedziała. – Pan podobno student – powiedziała. – Warwara Iwanowna mówiła. To wiadomo, że niebogaty. Zwłaszcza, gdy pilny w naukach. Staś odpowiedział niepewnym uśmiechem. – Już nie student – sprostował. – Wykreślili mnie i zostałem sam na ulicy. To dlatego pomyślałem, że zajdę do Warwary Iwanowny... Był prawie dumny z tak udanego kłamstwa, za jednym zamachem tłumaczącego i jego niespodziewane pojawienie się, i marny stan garderoby. – Zwaliłem się jej niespodziewanie na kark – ciągnął, spojrzeniami przekonując o swoich dobrych zamiarach. – Warwara Iwanowna bardzo panią chwali. Mówi, że bez pani nie dałaby sobie rady. Ale proszę się nie martwić, długo nie zostanę. Irina skinęła głową. – Warwara Iwanowna to złota kobieta – zgodziła się. – Każdemu gotowa pomóc, choć sama jest kaleką. Zapadła cisza. Dziewczyna czekała, że on coś wyjaśni, on nie wiedział, co ma powiedzieć. – Co się jej właściwie stało? – zapytał Staś. – To pan nie wie? – zdziwiła się dziewczyna. Kalinowski uśmiechnął się przepraszająco. Od tego uśmiechu tajało serce kobietom. Przynajmniej kiedyś, teraz ledwo to sobie przypominał.
– Niezręcznie było pytać... – mruknął w odpowiedzi. Irina przyciszyła głos. – Wypadek – wyjaśniła. – Był kiedyś strajk w fabryce, gdzie pracowała w przędzalni. Wojsko strzelało, kula odbiła się o coś i odłamek trafił w głowę. – Ach – powiedział Staś. – Stąd ta blizna na skroni... – Tak – potwierdziła dziewczyna. – Zagoiło się, ale Warwara Iwanowna straciła wzrok. Później lekarz powiedział, że jakby wtedy, od razu, założyli odpowiedni opatrunek, może by co było z tego, ale jak nie dopilnowali, to chyba nigdy już wzroku nie odzyska. Staś przyjmował wiadomości w milczeniu. Pamiętał doniesienia ze starych gazet, które przeglądał podczas pracy w białostockiej redakcji. Robotnicy chcieli poprawy warunków pracy, doszło do regularnego oblężenia zakładów. Padli zabici, wielu było rannych. Irina podniosła wzrok i przez chwilę uważnie patrzyła na twarz Kalinowskiego. – Nie wiem, kim pan naprawdę jest – powiedziała cicho. – Warwara Iwanowna pana broni, ale ja umiem poznać, kiedy ona mówi prawdę. Teraz nie mówi. – Nie – przyznał Staś. – Nie ma między nami pokrewieństwa, ale skoro Warwara Iwanowna sama tak zaproponowała, nie zaprzeczałem. Szczere przyznanie zostało dobrze przyjęte. Irina uśmiechnęła się i po raz pierwszy tego dnia był to uśmiech ulgi. – Szukają pana? – spytała domyślnie. – Tak sądzę. – Jest pan... rewolucjonistą? Staś zaprzeczył ruchem głowy. – Nie. Jestem Polakiem. – Uciekł pan? Z więzienia, z konwoju? – Coś w tym rodzaju – przyznał bez oporów. Zupełnie nie miał poczucia zagrożenia. Patrzyła wprost, nie było w jej
wzroku nagany czy żądania, żeby się wytłumaczył. – Martwię się tylko, czy jeśli mnie znajdą u Warwary Iwanowny, nie przyczynię jej kłopotów. Irina pokręciła głową. – Nic jej nie zrobią, jest niewidoma – zauważyła z przekonaniem. Odetchnął z ulgą. Irina odsunęła końcami palców kosmyk włosów znad ucha. – Dobrze panu patrzy z oczu – powiedziała. – Nie chciałabym się pomylić. – Nie pomyli się pani. Irina niespodziewanie wyciągnęła rękę, dotknęła nosa mężczyzny, przesunęła palec w dół. – Wąsy – powiedziała. – Powinien pan zapuścić wąsy. Należy zmienić wygląd.
GŁOŚNE CZYTANIE
Staś polubił głośne czytanie. Książkę Irina Morozowa przyniosła z wypożyczalni. – Mnie czytanie idzie nie bardzo – powiedziała. – Brałam dotąd cienkie książki, bajki albo opowiadania. Teraz poprosiłam o grubą. Kalinowski trzymał w dłoni tom i bezwiednie głaskał go palcami drugiej ręki. Co za przyjemność, Boże, co to za przyjemność dotknąć grzbietu, płóciennych rogów oprawy, wreszcie kartek. Otworzył książkę na chybił trafił, ale bez trudu odgadł jej tytuł. Po jednym ledwie zdaniu – Edmund Dantes wstał... Matko Boska, przecież to „Hrabia Monte Christo”! Łzy zakręciły mu się w oczach, zobaczył siebie jako nieszczęsnego bohatera powieści Aleksandra Dumasa. Tak samo nie wiedział, jak długo przyjdzie mu przebywać w więzieniu, gdzie trafił z powodu fałszywego oskarżenia. W obawie, że kobiety to zobaczą, że Irina to zobaczy, podniósł książkę do oczu, tak blisko, że prawie dotknął twarzą kartek. – Co pan robi? – spytała Irina. – Wącham – powiedział, już opanowawszy wzruszenie. – Każda książka pachnie inaczej, ma własny, indywidualny zapach. Zwłaszcza książka z wypożyczalni. – Naprawdę? – zdziwiła się. – Nie wiedziałam. – Naprawdę. Ta, którą pani przyniosła, jest bardzo ciekawa. Kiedyś ją czytałem, ale przeczytam znowu z wielką chęcią. Czytanie odbywało się w pokoju, który był salonem i stołowym. Staś siedział przy stole, trzymając książkę przy lampie, obie kobiety naprzeciw niego, pani Warwara na fotelu, Irina bliżej, też przy stole. Czytanie Stasia bardzo spodobało się obu kobietom. Słuchały z wielkim przejęciem i nie mogły się nachwalić sposobowi, w jaki to robił. – Jak dokładnie, jak wyraźnie – mówiła z podziwem panna Irina,
a matka Tolika podkreślała, jak bardzo słowa z książki chwytają ją za serce. Odbierała czytany tekst z wielkim przejęciem, uśmiechała się albo i śmiała w głos. W niektórych momentach wstawała ze swojego miejsca, podchodziła do stołu, kładła dłoń na ramieniu dziewczyny, a ta trzymała ją za rękę. Mniej więcej co pół godziny Staś robił krótką przerwę, aby dać odpocząć gardłu, napić się herbaty. – Czy to wszystko prawda? – zapytała Warwara Iwanowna. – Czy ludzie są tak podli? Czy w więzieniu jest tak strasznie, tak samotnie? Bo samotność to chyba najgorsza kara. Gdyby nie wy, kochani moi, i gdyby nie nadzieja, że mój Tolik niedługo wróci, pewnie dawno już bym zwariowała. – Tylko święci pustelnicy wybierają samotność – powiedział Staś. – Wszyscy inni, jak o tym zaświadcza wielu autorów, uważają samotność za szczególnie dotkliwy rodzaj kary. Tylko nadzieja pozwala przetrwać. Nadzieja jest światłem nawet w ciemnym więzieniu. – Czy on ocaleje? – niepokoiła się kobieta. – Nasz kochany Edmund, czy ocaleje i wróci do swojego ojca? – Ta książka liczy trzy tomy – odpowiedział Staś z uśmiechem. – Gdyby nie wydostał się z więzienia, autor nie miałby o czym pisać. Ale nie zdradził, że bohater nie znajdzie już swojego ojca wśród żywych. Bał się przestraszyć Warwarę Iwanowną, czekającą na Tolika. Staś lubił te krótkie przerwy w czytaniu także z powodu Iriny. Mógł wtedy patrzeć na nią wprost, była prawie na wyciągniecie ręki. Podczas lektury musiał patrzeć do książki, tylko w przerwach mógł ją obserwować i cieszyć się, że jest tak blisko. Uśmiechał się czasem albo łobuzersko puszczał oko, gdy Warwara Iwanowna nadmiernie reagowała na jakiś fragment opowieści. Irina odpowiadała miłym, szczerym uśmiechem. W przerwach zamieniali czasem kilka słów. – Pan tak czyta, że oderwać się nie można – poskarżyła się żartobliwie.
– Trzeba będzie w domu niemało popracować, żeby nadrobić ten czas. Jutro chyba nie będę mogła przyjść. Była najstarszą z córek drobnego kupca Morozowa, ciążyły na niej obowiązki dopomagania w utrzymaniu rodziny. Staś posmutniał. Dzień bez obecności Iriny wydawał mu się stracony. W ciągu dnia gawędził z gospodynią. Opowiadał o domu – rodzinie, krewnych, sąsiadach. O babce Kalinowskiej, ojcu, który właśnie niedawno ożenił się ponownie. O dziwactwach Waci Potockiej, pokojowej, i skłonnej do trunków kucharce Serafinie. O Ignasiu, pannie Justynie, o organach, które reperował, o swojej pracy w gazecie. O sile parobka Sienkiewicza, dziwactwach stroju pana Skórnickiego ze Złotnik, polowaniach, kuligach i kapeluszach baronowej von Tromm. O koniach, psach i powozach. Warwara Iwanowna słuchała wszystkiego z wielkim zainteresowaniem. – Nic dziwnego, że chcesz tam wrócić, kochany Staś – powiedziała. – Niedługo wrócisz, Zobaczysz, że niedługo wrócisz. Na razie Staś Kalinowski rąbał drwa, zajmował się drobnym i pracami remontowymi, poprawił obluzowane okiennice, gruntownie poprawił drewniane schody. Dawał się też oglądać sąsiadkom, których kilka pojawiło się, aby go obejrzeć. Unikał bezpośrednich rozmów z nimi, ale nie mógł się całkowicie ukrywać. Kobiety przychodziły, gawędziły z Warwarą` Iwanowną, chwaliły umiejętności młodego krewnego i zapewne roznosiły wiadomości po dzielnicy. Staś nie mógł doczekać się nadejścia Iriny, kręcił się niespokojnie, wynajdował sobie zajęcia, żeby czas płynął szybciej. Gdy wreszcie Irina stanęła w progu, dzień, szary i smętny od zachmurzonego nieba i drobnego deszczu, od razu się rozjaśnił. – Dzień dobry, Warwaro Iwanowna. Dzień dobry, Staś. Kalinowski rzucił się zdejmować mokre palto i był o włos, żeby zaproponować swoją pomoc także przy zdejmowaniu kaloszy na trzewikach. Pokój był przygotowany do czytania, lampa zapalona, samowar
nastawiony. – Przepraszam za spóźnienie – tłumaczyła się Irina, rozwijając książkę z grubego papieru. – Ale musiałam przecież przynieść drugi tom. Odłożyła opakowanie, otworzyła tom i gestem podpatrzonym u Stasia powąchała kartki. – Pachnie – powiedziała z lekkim zadziwieniem. – Rzeczywiście pachnie. Podała tom Stasiowi, a ten uśmiechnął się szeroko. – Pobrudziła się pani. – Gdzie? – spojrzała badawczo na swoje ubranie. – Na nosie – wyjaśnił ze śmiechem. – Przy wąchaniu kartek nie trzeba aż dotykać ich nosem. Wyciągnął rękę i końcem palca starł odrobinkę kurzu z nosa dziewczyny, albo coś, co brał za kurz. Miał ochotę dotknąć jej ust i przez chwilę myślał nawet, że uzyskałby jej zgodę, ale nie odważył się na taką próbę. – Już w porządku. Staś czytał i choć bohaterowi opowieści zabłysła nadzieja, on sam się tym nie cieszył. Martwił się, że zaraz panna Morozowa zaraz będzie musiała wracać do domu. Irina wstała, gdy tylko skończył rozdział. – Może pan mógłby mnie odprowadzić – zaproponowała. – To niedaleko, ale ciemno teraz i trochę się obawiam iść sama... Wydawała się spięta, jakby dręczyło ją coś dokuczliwego. W zaproszeniu nie było wesołości. – Chętnie – zgodził się Staś, zerkając ku gospodyni, czy nie wyrazi sprzeciwu. Ale pani Warwara potakująco skinęła głową. – Idźcie – powiedziała. – Tylko niech Staś zaraz wróci, bo pada, a on podatny na przeziębienia. Poszli więc oboje. Deszcz był drobny, ale potworzył pełno błotnistych
kałuż, zacinał zimny wiatr. Rozmawiali po drodze o czytanej książce, Irina z ożywieniem opowiadała o swoich wrażeniach. Szybko znaleźli się przed jej domem. – Szkoda, że jutro nie mogę przyjść – powiedziała. – Dopiero za jakieś dwa dni. Będę zajęta robotą w domu. – Książkowi bohaterowie zaczekają – odpowiedział Kalinowski. – Tylko ci prawdziwi niecierpliwią się naprawdę. Nagle Irina rozszlochała się i oparła głowę o pierś mężczyzny. – Już nie mogę! – poskarżyła się. – Czasami już po prostu nie mogę. Zaskoczony wybuchem Staś stał nieruchomo. Czoło dziewczyny dotykało jego piersi nieco powyżej serca, jej głowa drżała od tłumionego szlochu. Nie wiedział, jak ma się zachować. – Co się stało? – zapytał cicho. – Uraziłem panią? Pokręciła głową, ale nie odsunęła czoła. – Nie, nie – szepnęła. – To nie pan... Delikatnie objął dziewczynę ramieniem. – Ale co się stało? – powtórzył pytanie. – Czy w jakiś sposób mógłbym... Cofnęła głowę, ale nadal stała bardzo blisko. Nie patrzyła na niego. – Nie mogę tego dłużej znieść – oznajmiła z bólem w głosie. – Nie wytrzymuję tego oszukiwania... Nie odezwał się, czekając, czy coś powie więcej. – Warwara Iwanowna to taka dobra kobieta – powiedziała cicho. – Traktuje mnie jak córkę. A ja nie mam śmiałości powiedzieć jej prawdy... – O czym? – zapytał. – Chodzi o Tolika. Nie kocha go już pani? Pokręciła głową. – To wszystko nie tak, Staś – szepnęła. – Zupełnie nie tak. Nie jestem jego narzeczoną, choć Warwara Iwanowna tak uważa i tak mówi wszystkim. Nie byłam nią, zanim Tolik wyjechał. Ot, po prostu znaliśmy się, jak to w sąsiedztwie, a moja matka też pracowała w przędzalni. Stali naprzeciw siebie, przemoknięci trochę i przemarznięci, ale żadne nie zamierzało odchodzić przed wysłuchaniem drugiego.
– Proszę mówić – powiedział Staś. – Chciała pani, żebym ją odprowadził, by mi to powiedzieć. Więc proszę mówić. Może ulży pani, gdy... – Tak – potwierdziła. – Muszę to komuś wreszcie powiedzieć. Jaki mam straszny grzech wobec osoby tak dobrej jak Warwara Iwanowna... Przeczuwając, że opowieść jest pełna grozy, Staś Kalinowski podniósł rękę i dotknięciem ramienia dziewczyny dodał jej odwagi. – Będę dyskretny – zapewnił. – Wiem. Cofnęła się o krok, pod okap najbliższego domu, poczekała, by do niej dołączył. – Tolik poszedł do wojska – opowiadała, nie patrząc na rozmówcę. – Posłali go daleko, hen gdzieś nad Lenę, czy jeszcze dalej. Napisał, że jest mu dobrze, ale bardzo tęskni za matką i niedługo się zobaczą. Może szybciej, niż matka oczekuje, może zupełnie niespodziewanie. Warwara Iwanowna cieszyła się i czekała. Któregoś dnia, gdy przyszłam za jakąś sprawą, nadszedł list. Warwara Iwanowna jest niewidoma, jak przychodzi co do czytania, posyła po mnie. Posłała i tym razem. To nie był list od Tolika. Pisał jego dowódca. Jaki to dzielny jest strzelec Jakuszyn. Jak podczas przeprawy przez rzekę rzucił się do wody i uratował od pewnej śmierci kolegów, których fala zabrała na małej tratwie. I jak zginął bohaterską śmiercią. Dowódca dziękował matce Tolika za takie wychowanie syna, załączył pięć rubli. Nie mogłam przeczytać tego listu. Warwara Iwanowna taka była zadowolona. Szła z miasta, śmiała się radośnie, ktoś powiedział, że przyszedł list, i cała była wypełniona oczekiwaniem dobrych nowin. Co miałam zrobić? Nie przeczytałam wszystkiego. Przeczytałam, jaki jest dzielny. Przeczytałam, z pamięci, jak tęskni za matką i chce ją zobaczyć. Przeczytałam, że jest mu dobrze i przesyła jej pięć rubli, żeby sobie wreszcie kupiła coś ładnego. Jak ona się cieszyła... Irina przerwała, Staś milczał.
– A za jakiś czas – podjęła dziewczyna – nadszedł drugi list. Sama go napisałam. Że bardzo jest stęskniony, ale tak cenny dla dowódcy, że jeszcze nie może wrócić do domu ani nawet mówić, gdzie przebywa. Posyła jej dziesięć rubli i obiecuje niedługo powrócić. Potem napisałam trzeci i czwarty... W trzecim kazałam pozdrowić nie tylko sąsiadów, ale i dziewczynę z sąsiedztwa, Irinę... Staś Kalinowski stał naprzeciw, jego palce spoczywały na ramieniu dziewczyny. – Warwara Iwanowna, taka mądra kobieta, w tych jednak sprawach rozumie wszystko inaczej. Nie wiem, czemu wzięła mnie za narzeczoną, a swoją przyszłą synową. Przecież ja mało pamiętam tego chłopca. Prawie nie znałam Tolika. Irina płakała. Staś Kalinowski pogłaskał ją po plecach, najdelikatniej, jak potrafił. Szczeki miał zaciśnięte i nie był w stanie się odezwać. – Chciałam powiedzieć – przyznała się Irina. – Przyznać się do wszystkiego, przeprosić. Ale Warwara Iwanowna tak czeka na te listy, tak się z nich cieszy. Nie miałam serca powiedzieć jej prawdy. I co ja mam zrobić, Staś? Co ja mam zrobić? Drżała ze strachu, z niepewności, a może także i od chłodu. Staś jakby się nagle ocknął. Powodowany współczuciem, poczuł się nagle odpowiedzialny za tę dziewczynę. Zrozumiał, że dźwiga ona ciężkie brzemię. Znacznie cięższe niż to, które było jego udziałem w ostatnich miesiącach. To wszystko, co sam przeżył i czego doświadczył, było niczym wobec męki, jaką przeżywała Irina. Zrozumiał to w jednej chwili. Natychmiast zapragnął w jakikolwiek sposób ulżyć jej choć trochę. Gestem zapamiętanym gdzieś z dzieciństwa ujął w obie ręce jej twarz z mokrymi od łez policzkami i delikatnie pocałował w czoło, jak brat siostrę. Jak starszy brat. – Idź do domu, przeziębisz się – powiedział. – I ja muszę wracać. A co masz zrobić, nie wiem, zupełnie nie wiem. Na pewno nic od razu. Trzeba zastanowić się, pomyśleć. Przyjdź pojutrze, przyjdź koniecznie. I zachowuj
się jak zwykle. Uśmiechnęła się niepewnie. Jak siostra, która usłyszała właśnie od starszego brata, że pomoże rozwiązać jej kłopoty. Pobiegła, a i on nie został na zimnym deszczu, choć miał wielką na to ochotę. Pobiegł do domu co tchu. – Co za pogoda, Warwaro Iwanowna! – zawołał od progu, starając się, by głos brzmiał wesoło. – Co za pogoda! – Odprowadziłeś Irinę? – spytała z niepokojem. – Nie zmokła chyba? – Nie, nie – zaprzeczył. – Nie zmokła. Wszystko w porządku. Jeszcze się nie przyzwyczaił, że ona nie widzi tego, co jest jego udziałem, i powinien bardziej uważać na słowa. Używać ich rozsądniej, dokładniej. Kobieta stała na środku kuchni i uśmiechała się. – To taka dobra i miła dziewczyna – powiedziała. – Tolik będzie miał z niej wielką pociechę. – Prawda – zgodził się skwapliwie Kalinowski. – Jest bardzo dobra. Warwara Iwanowna postawiła na stole szklankę z gorącą herbatą. – Napij się zaraz – poleciła. – Czuję, że trochę zmokłeś, musisz się rozgrzać. – Nie, Warwaro Iwanowna, prawie wcale nie zmokłem. Ale chętnie się napiję. Kobieta przejechała dłonią po wierzchu jego głowy. – Ale najpierw wytrzyj włosy. Ręcznik przy drzwiach na gwoździu wisi. Poszedł tam i posłusznie zrobił, o co prosiła. – A czy Irina jest ładna? – spytała. – Pamiętam ją jako dziecko ledwie, a i Tolik dawno jej nie widział. Czasem myślę, co powie, jak się spotkają. Czy ona jest ładna? – Jest bardzo ładna – potwierdził Kalinowski. Warwara Iwanowna pochyliła się ku Stasiowi. – Długo już nie ma Tolika – zauważyła. – Czasem się boję, że taka dobra, ładna dziewczyna szybko znajdzie innego. Może już szuka, a tylko
wstydzi się przyznać starej kobiecie. Ciekawa jestem, czy o nim myśli. O Toliku. Czy rzeczywiście o nim myśli. – O, tak – zapewnił Staś Kalinowski. – Bardzo dużo myśli o Toliku. Prawdę mówiąc, gdy wyszliśmy, cały czas mówiła tylko o nim...
POWRÓT JUSTYNY Topolany
Młody oficer kawalerii, który całą drogę bawił obie panie rozmową, z wielkim żalem przyjął wiadomość, że wysiadają w Żedni. – Majątek mojej przyjaciółki leży o osiem wiorst od stacji – powiedziała Zofia Waldeck. Gdy pociąg zatrzymał się, oficer pomógł paniom opuścić wagon, podając kolejno rękę i asekurując na stopniach. Zasalutował. – Daj Bóg spotkać się jeszcze z paniami. Odszedł, a one zostały na peronie, z podróżnymi torbami w rękach, czekając, aż obsługa wytaszczy kufry z wagonu bagażowego. – Widzisz, jakie to łatwe – powiedziała pani Zofia do przyjaciółki. – Kilka spojrzeń, kilka słówek i zalotnych uśmiechów, a gotów jest jeść nam z ręki. – Chyba z twojej – poprawiła Justyna Nowacka. – Na mnie mało co patrzył. Zofia Waldeck roześmiała się półgłosem. – Niemądra jesteś – skarciła przyjaciółkę. – Widziałabyś więcej, gdybyś częściej podnosiła oczy. Wziął cię za skromnisię, nie chciał spłoszyć. Nie każdy mężczyzna lubi takie ciche, łagodne istoty, niektórzy wolą typ bardziej zdecydowany. Ale mało jest takich, co w ogóle są nieczuli na niewieście wdzięki. Trzeba tylko umieć z tego korzystać. – Nigdy się chyba tego nie nauczę – westchnęła panna Nowacka. – Ależ ty to umiesz – sprzeciwiła się przyjaciółka. – Każda kobieta umie. Ty po prostu boisz się spróbować. Justyna Nowacka westchnęła. – Może się i trochę boję. Tak czy inaczej, teraz nie będę miała okazji. Rozglądała się po terenie stacji, wypatrując powozu z Topolan. – Nie widzę papy – oznajmiła z nagłym niepokojem. – Wyraźnie pisałam o dniu i godzinie przyjazdu. Czyżby nie otrzymał depeszy?
Na stacji panował niewielki ruch, tylko dwie pary koni czekały przy wjeździe na perony. Do pierwszego powozu wsiadła zażywna niewiasta z kilkuletnim chłopczykiem, z drugiego wyskoczył młody mężczyzna. – Dzień dobry paniom! – zawołał, kłaniając się kapeluszem. – Pan Ignaś? – zaskoczona Justyna rozpoznała Kalinowskiego. – Pani ojciec mnie przysłał w zastępstwie – tłumaczył szybko młody człowiek. – Nie, nie, nic złego się nie stało. Niewielka niedyspozycja nogi. – Niewielka? – Justyna była zaniepokojona. – Niewielka, zapewniam. Poprosił mnie, ponieważ akurat byłem pod ręką. Stangret Makary chciał oczywiście jechać po panienkę, ale tak okropnie kicha, że ojciec pani bał się, aby nie zaraził pań katarem... Mówił do panny Nowackiej, ale patrzył na Zofię Waldeck. Na pierwszy rzut oka można było je wziąć za siostry. Miały takie same brązowe suknie, takie same płaszcze, kapelusze i parasolki, takie same podróżne torby. Różniły się jedynie wzrostem. Justyna przewyższała nawet Ignasia, pani Waldeck była drobniutka. – Och, przepraszam! – panna Nowacka przypomniała sobie o dobrym wychowaniu. – To jest pan Ignaś Kalinowski, moja droga. To zaś moja najserdeczniejsza przyjaciółka, Zofia Waldeck. Ignaś ukłonił się, elegancko ucałował podaną rękę. – Czy może syn pana Michała Kalinowskiego? – zapytała kobieta, a na potakujący uśmiech wyjaśniła rozbawiona: – Miałam przyjemność spotkać pańskiego ojca. Omal mnie nie stratował na drodze. Mam nadzieję, że pan powozi ostrożniej. – Tylko odrobinę – roześmiał się Kalinowski. – Ale paniom gwarantuję bezpieczną podróż. Podjechał mały wózek bagażowy, z którego załadowano na bryczkę jeden, a następnie drugi kufer. Ignaś pomagał w załadowaniu, sprawdził zamocowania. Paki były wielkie i trzeba je było dodatkowo uwiązać linkami. – Zapraszam – Kalinowski ukłonił się przed kobietami.
Usiadły rozgadane, ożywione. Dzień był ciepły, jasny, las w większości iglasty, zielony, tu i ówdzie ozdobiony kępami brzóz, od spodu porosły gęstymi krzewami. – Och, co za powietrze! – zachwycała się Zofia Waldeck. Ignaś usiadł na koźle, zapytał spojrzeniem o zgodę i ruszyli. Paniom nie zamykały się usta, szeptały, chichotały, a Ignaś dziwił się ich gadatliwości. Co jakiś czas odwracał się, aby upewnić się, że jest im wygodnie i nie brakuje niczego. Uśmiechały się do niego, ale nie słyszał, co szeptały między sobą. – No, spróbuj – mówiła panna Waldeck do przyjaciółki. – To przecież jest ta dobra okazja. – Ale nie wiem jak – broniła się Justyna. – Zwyczajnie – naciskała pani Zofia. – To znaczy, co mam powiedzieć? – Oj, co za owca! Nic nie mówić. – No to jak... – Zwyczajnie. Tak, jak cię uczyłam. Spojrzeniami, gestami. Nic nie musisz mówić. Justyna opierała się. Widziała przed sobą szerokie, mocne plecy Kalinowskiego, jego profil, gdy przymrużonymi oczami patrzył na drogę, oceniając przeszkody. Leśna droga była pełna błotnistych dziur i należało zachować ostrożność. – Nie mogę – odszepnęła Justyna, na kilka kolejnych ponaglających gestów przyjaciółki. – Możesz, możesz! – Zofia ujęła rękę przyjaciółki i uścisnęła jej palce. – No, już! Szybko, bo zaraz mu powiem, co chciałabyś zrobić, tylko nie masz odwagi. – Nie zrobisz tego! – oczy Justyny okazywały przerażenie. – Pewnie, że nie – uspokoiła ją pani Waldeck. – Nie bój się, chodzi przecież tylko o próbę. Ignaś domyślał się, że pasażerki mówią o nim, i kiedy się odwracał,
posłał im zachęcający uśmiech. – Panie pewnie zmęczone długą drogą, wkrótce będziemy na miejscu. – Wcale nie zmęczone! – zaprzeczyła pani Zofia ze śmiechem. – Tylko tak nas raduje powrót w ojczyste strony. – Rozumiem. Ignaś nigdy nie był dalej niż w Białymstoku i nie umiał sobie wyobrazić takiego oddalenia przez tygodnie czy nawet miesiące. Powiedział o tym głośno, dodając że trudno byłoby mu chyba wytrzymać z tęsknoty. – Najlepiej jest w domu – stwierdziła panna Justyna. – Bardzo tęskniłam za Topolanami i ojcem. – Wyobrażam sobie, jak pani się teraz cieszy. Pan Jacek to spać nie mógł ostatniej nocy. To dlatego z tą nogą... Wygadał się niechcący, musiał wszystko wytłumaczyć i wielokrotnie zapewniać, że wszystko jest w porządku. – Zaraz pani sama to oceni – zakończył, patrząc na Justynę. – Czy mam przyspieszyć? Droga nie jest najlepsza i obawiam się... – Nie, to niekonieczne – spokojnie odparła panna Nowacka. Natomiast pani Waldeck poprosiła niespodziewanie o możliwość powożenia. – Dam sobie radę, panie Ignasiu – zapewniła. – Pozwoli pan tak się do siebie zwracać? – Naturalnie. – Bardzo proszę, panie Ignasiu. Dam sobie radę. Justysia świadkiem, że potrafię. Prawda? – Oczywiście – potwierdziła panna Nowacka. – Widziałam to wielokrotnie, swoim powozem też prawie zawsze dyryguje samodzielnie. Zgodziła się, po chwili zaczerwieniła się gwałtownie, uświadomiwszy sobie, że propozycja przyjaciółki padła w ściśle określonym celu. Ignaś zatrzymał pojazd, zeskoczył z bryczki, pomógł pani Waldeck zająć miejsce, sam zaś usadowił się przy Justynie. – Naprzód! – śmignęła batem w powietrzu Zofia Waldeck. – Trzymajcie
się, dzieci! Konie ruszyły ostro, zatrzęsło, Justyna oparła się całym ciężarem o Kalinowskiego. Ten, nieco zaskoczony, uśmiechem pokrywał zmieszanie. – Wolniej! – zawołała panna Nowacka w kierunku przyjaciółki, ta jednak udawała, że nie słyszy i nadal poganiała konie. – Zwolnij! Bryczka szparko sunęła leśną drogą, błoto chlapało wokoło, Justyna Nowacka pozwalała, aby ręka Ignasia Kalinowskiego służyła wsparciem dla jej dłoni. Wjechali w gąszcz. Sosny i świerki stały tu bliżej drogi, pojazd ledwo się mieścił pomiędzy nimi, nisko zwisające gałęzie zaczepiały pasażerów. Ignaś Kalinowski osłaniał Justynę przed uderzeniami gałęzi. Pani Waldeck zerknęła kątem oka, zobaczyła to, zwolniła nieco. – No widzisz – powiedziała. – Pan Ignaś ochronił cię niczym prawdziwy rycerz. Pojazdem kołysało nadal, ręce Justyny w dalszym ciągu spoczywały na silnym przedramieniu mężczyzny. Chciała je cofnąć, ale ugiął ramię, ściskając jej dłoń i dając do zrozumienia, że woli, aby została. – No? – spytała Zofia. – Jak wypadła próba? – Bardzo dobrze – odpowiedział Ignaś z uznaniem w głosie. – Rzeczywiście, doskonale potrafi pani powozić. – Lubię szybką jazdę – roześmiała się Zofia Waldeck. – Pan na pewno też, prawda? Ale pierwsze pytanie kobiety było skierowane do Justyny. Panna Nowacka cofnęła ręce od Kalinowskiego, poprawiała się na siedzeniu. – W porządku – odpowiedziała Justyna. – Pan Ignaś nie pozwolił mi wypaść. Czy mogłabyś już tak nie galopować? Wyjechali z lasu na pola. Ciągnęły się one aż po same Topolany i dalej, z rzadka tylko przetykane kępami zarośli lub drzew. – Zaraz będzie widać mój dom! – oznajmiła panna Nowacka z przejęciem. – Jestem bardzo podekscytowana. *** Jacek Nowacki czekał przed dworem, niecierpliwie wyglądając na
drogę. Żałował, że sam nie pojechał po córkę na stację kolejową, ale usprawiedliwiał się, że gdyby pojechał, nie załatwiłby interesu z Kalinowskimi. Teraz miał pieniądze na pokrycie starych i nowych rachunków, mógł nie martwić się o najbliższą przyszłość. Powóz pokazał się w perspektywie drogi, pan Jacek kulejąc wyszedł naprzeciw. – Dzień dobry, kochany papo! – wołała z daleka Justyna. – Tak bardzo tęskniłam! – Ja też, moje dziecko. Ja też. Pan Jacek rozpłakał się przy powitaniu i nie mógł powstrzymać łez jeszcze przez dłuższy czas. Justyna Nowacka wyglądała bardzo dobrze. Pan Jacek z uznaniem zauważył, że córce przybyło nieco ciała, jej twarz zaokrągliła się, co przydało jej urody. Niedawna bladość ustąpiła, oczy patrzyły trzeźwo i wesoło. – I cóż pan powie? – spytała Zofia Waldeck. – Czy pański skarb nie jest w znakomitym stanie? Nowacki przytaknął gorliwie, całując rączkę pani Zofii. Zdrową nogą stanął na stopniu powozu i tak dojechali wszyscy przed werandę. Służba już tu czekała, witano panienkę uśmiechami, natychmiast też wyładowano kufry. Ignaś Kalinowski zamierzał wracać do domu, ale pan Nowacki nie chciał o tym słyszeć. – Nie puszczę na noc. Zwłaszcza, że potrzebujemy się rozmówić. Pod pana nieobecność była tu pańska babka, a także ojciec. Domówiliśmy sprawę tej ziemi na Kalinówce, znowu jest wasza. Naprawdę, cieszę się z tego niezmiernie. – Znowu nasza? – zdziwił się Ignaś. – Jak to? – Sprzedałem ją pańskiemu ojcu. Obiad był już przygotowany i po krótkiej chwili dla odświeżenia wszyscy przeszli do stołu, by spędzić długi czas na posiłku i rozmowie. Pan
Nowacki nie żałował sobie alkoholu, powodowany radością, do której miał tego dnia aż dwie okazje. Pałającymi oczami patrzył na córkę, zachwycony zmianami, jakie zaszły w jej wyglądzie i zachowaniu. Justynie wyraźnie przybyło pewności siebie, wydawała się także opanowana i zdecydowanie lepiej podchodziła do innych. Życzliwie uśmiechała się nawet do służących, a stary stangret Makary, który trzymał się z boku z racji przeziębienia i głośnego kichania, został przez panienkę wyściskany i prawie płakał, gdy szepnęła mu, jak bardzo cieszy się ze spotkania.
SYPIALNIA
Pan Jacek siedział obok córki, ściskał jej dłonie, całował w czoło i ukradkiem wycierając łzy, powtarzał: – Chwała Bogu, moje dziecko. Chwała Bogu! Justyna z wielką przyjemnością wysłuchiwała wszelkich wiadomości z domu, na temat gospodarstwa, losów służby, a nawet zwierząt domowych, interesowała się najmniejszymi drobiazgami. Pan Jacek rozkręcał się w miarę mówienia, sypał plotkami i dowcipami, szczęśliwy, że u córki nie widać żadnego śladu dawnych przykrych przeżyć. Początkowo był bardziej uważny, starał się omijać tematy i sprawy, które według niego mogłyby córkę zdenerwować czy choćby tylko zaniepokoić. Ale Justyna już na początku rozmowy stwierdziła wyraźnie, że nie powinien żywić podobnych obaw. – Och, papo! Nie myślisz chyba, że zaszkodzi mi wspomnienie pana Michała? Pan Nowacki przyznał, że wysyłając Ignasia Kalinowskiego na stację, nie był pewny, czy jego widok nie wzbudzi w Justynie złych skojarzeń z przeszłością, choć Ignaś zawsze był jej przecież przyjazny i życzliwy. Dziewczyna roześmiała się półgłosem. – Zapewniam cię, kochany papo, że jestem wyleczona. Całkowicie wyleczona, zarówno z dawnych spraw, jak i z tamtego niemądrego uczucia. Gestem głowy wskazała na siedzących po drugiej stronie stołu. – Kto wie, czy się nie zaprzyjaźnią. Byłoby wspaniale, prawda? Pan Jacek nie ucieszył się taką perspektywą, ale starał się tego po sobie nie pokazywać. – On jest stanowczo za młody – szepnął tylko. Panna Justyna podniosła brwi. – To nie jest przeszkoda dla przyjaźni – zauważyła. Ignaś Kalinowski był pod wielkim wrażeniem Zofii Waldeck. Już przy
obiedzie uświadomił sobie szybko, że to z jej powodu nie oponował, gdy pan Nowacki zaproponował gościnę w Topolanach. Młoda kobieta, ładna i inteligentna, zaimponowała mu samodzielnością i odwagą sądów. Brali udział w ogólnej rozmowie, ale Ignaś szybko zorientował się, że wiele jej słów i spojrzeń jest adresowanych wyłącznie do niego, co też bardzo mu odpowiadało. Czasem Justyna z ojcem zatapiali się na chwilę we własnych tematach, wtedy Zofia Waldeck mówiła tylko do Ignasia. – Pan też jest taki niestały w uczuciach, jak pański ojciec? – spytała żartobliwym szeptem. Ignaś, pouczony wcześniej przez pana Nowackiego, żeby nie podejmować tematu dawnych planów małżeńskich pana Kalinowskiego, próbował wykręcić się od odpowiedzi, ale pani Waldeck przełamała jego opory. – Wiem wszystko bardzo dokładnie – powiedziała. – Miałyśmy z Justyną bardzo wiele czasu na rozmowy i może być pan pewny, że nie ma między nami żadnych tajemnic. Ignaś próbował wybrnąć i tłumaczył, że akceptował pomysł związku ojca z panną Nowacką. – Szkoda, że nic z tego nie wyszło – westchnęła pani Zofia. – Stanowiliby taką piękną parę! Wypytywała Ignasia o macochę, a jej ciekawość szła dość daleko. – To prosta dziewczyna, słyszałam. Nie do końca rozumiem, co skłoniło pańskiego ojca do takiego wyboru. Ale podziwiam jego odwagę. Odrzucić pannę ze swojej sfery, pozbawić się dużego posagu, to świadczy o sile charakteru. Podziw Zofii Waldeck był szczery, jej oczy patrzyły na Ignasia z wielką natarczywością. – Mówią, że ta osoba rzuciła czary... – zaśmiała cicho się kobieta, dotykając ramienia Ignasia. – Pan też w to wierzy? Kalinowski nie wierzył w czary, ale wierzył, że kobieta potrafi
oczarować mężczyznę. Gdy o tym powiedział, pani Zofia Waldeck natychmiast potwierdziła. – A tak – rzuciła wraz z zalotnym spojrzeniem. – I to każda kobieta, bez różnicy stanu, pochodzenia czy majątku. W ogóle uważam, że świat nie jest urządzony sprawiedliwie. Mężczyznom wolno uganiać się za kobietami, wprost na nie polować, podczas gdy zainteresowanie kobiety jakimś mężczyzną jest traktowane jako wystąpienie przeciw moralności. Ja uważam, panie Ignasiu, że za mało poddajemy się prawom natury, za bardzo związani jesteśmy konwenansami i etykietą. Weźmy na przykład sprawę stroju. Czy pan wie, jak bardzo niewygodne są kobiece suknie wizytowe? To po prostu koszmar! Panowie dawno już uprościli swoje ubrania w kierunku wygody i przyjemności, my zaś jesteśmy zmuszone nakładać na siebie wszystkie te wymyślne części garderoby... Czerwone wino szybko znikało ze stołu podczas dyskusji, ta zaś chwilami zagłębiała się w rejony niezbyt bezpieczne. Pan Jacek zaczął już jednak zdradzać objawy zmęczenia, co pani Waldeck kwitowała pobłażliwymi uśmiechami. – To wielkie przeżycie dla ojca, bądźmy wyrozumiali... Rumieńce wystąpiły też na twarzach pozostałych gości, ale nie było nikogo, kto zechciałby dać znak do udania się na spoczynek. – Naprawdę nieraz zazdrościłam prostym dziewczynom z ludu, że mogą ubierać się luźno i wygodnie – perorowała pani Zofia. Ignaś skinął głową z całkowitym zrozumieniem. On też był zwolennikiem mniej konwencjonalnych ubrań damskich. Gdyby był trzeźwy, może by nie miał odwagi o tym powiedzieć, ale nie był trzeźwy. – Bardzo trafna uwaga, pani Zofio – zauważył z uznaniem. – W prymitywnych kulturach nie znają takich konwenansów, co oczywiście nasi księża i inni nauczyciele moralności bardzo piętnują. Ale przecież w raju nie było fabryk tekstylnych czy modystek. Nasi prarodzice nie nosili więc ubrań... – Cha, cha, cha! – śmiała się pani Waldeck. – Jest pan pewny, że nie
było tam Żydów zajmujących się krawiectwem? Ignaś docenił dowcip i oboje, rozbawieni, przez dłuższą chwilę chichotali. – O co chodzi? – spytała zaintrygowana Justyna Nowacka. – Co cię tak rozbawiło, Zosiu? Podziel się koniecznie. Pani Waldeck zaśmiała się wesoło. – Pan Ignaś mnie uwodzi – powiedziała ze śmiechem. – Po prostu mnie uwodzi. Ignaś zdziwił się nie tylko szczerością wypowiedzi, ale i jej treścią. On uwodzi? A kto niby przypadkiem dotyka pod stołem jego kolana? Czy to nie Zofia, kusicielka? – O męskich przewagach rozmawiamy – odpowiedział pannie Nowackiej. – O tym, że są niesprawiedliwe. Kobiety powinny mieć większe prawa w wybieraniu. Zgodziliśmy się właśnie, że nie ma w tym nic złego, gdy kobieta wyraźnie wskazuje, czy dany mężczyzna podoba się jej, czy się nie podoba. Powinna mieć prawo wyboru, zatem i prawo do odmowy oraz odrzucenia konkurenta. Justyna przychyliła się do tego z wielkim zapałem. – Kobieta także jest człowiekiem – wygłosiła odrobinę bełkotliwym głosem. – Kiedy wreszcie zostanie to uznane przez naukę? No i przez mężczyzn oczywiście. Pan Nowacki nie brał udziału w tej części dyskusji. Drzemał przy stole, a jego mina wskazywała, że jest szczęśliwy. – Ja to uznaję – skwapliwie zapewnił Ignaś Kalinowski. – Panie chyba nie mają wątpliwości, że akceptuję prawo kobiet do wyboru. Mała, ciepła rączka Zofii Waldeck od dłuższej chwili leżała na jego udzie. *** Zegar w salonie wybił godzinę pierwszą, następnie wpół do drugiej. Ignaś Kalinowski leżał na łóżku w ubraniu, z ramionami pod głową, i patrzył w sufit. We dworze w Topolanach panowała zupełna cisza,
słychać było, jak skwierczy knot w lampie. – Pokój na lewo od salonu – szepnęła Zofia Waldeck. – Pierwsze drzwi. Gdy to mówiła, uśmiechała się do przyjaciółki siedzącej po przeciwnej stronie stołu. – Justysiu, może już czas na odpoczynek? Panna Nowacka gestem przywołała służącego i pokojówkę i kazała im zająć się panem. – Tylko ostrożnie, proszę. Papa miał dzisiaj tak wiele przeżyć... Gdy służący wzięli pana Jacka pod ręce, Nowacki ocknął się na chwilę i uśmiechnął do wszystkich. – Co za dzień! – wybełkotał. – Co za wspaniały dzień! Życzono sobie dobrej nocy, po czym wszyscy udali się do swoich pokoi. – A rano będziemy się wylegiwać – zapowiedziała Zofia Waldeck. – Należy nam się wypoczynek po podróży. Ignaś chrząknął niepewnie. – To chyba powinienem pożegnać panie już teraz. Zwykle wstaję wcześnie, jak mówią, z kurami. – Ach, co za pomysł! – sprzeciwiła się pani Zofia. – Nie pojedzie pan przecież bez śniadania! Nie puścimy pana, prawda, Justysiu? – Oczywiście, że nie puścimy – zgodziła się panna Nowacka. Ignaś położył się kwadrans po północy. Leżał bez ruchu, patrzył w sufit. Widział tam uśmiechniętą twarz Zofii Waldeck i słyszał jej szept: – Pokój na lewo od salonu. Zapewne nie potrzebuje pan przewodnika...
PTASZEK Kalinówka
Zachowanie Natalii Wudkiewicz wzbudzało we Franciszce oburzenie i sprzeciw. Dopiero widziała ją z Ignasiem Kalinowskim, a już doszły ją wieści się, że młynarzówna spotyka się z parobkiem Wasylem. Tajemnica, którą posiadła, bardzo jej ciążyła. Zastanawiała się, jak powinna postąpić. Czy rozmawiać z Natalią, powiedzieć jej o niestosowności takiego zachowania? A może od razu iść i przedstawić wszystko Michałowi? Ale co mu niby ma powiedzieć? Że Ignaś chodził potajemnie do Natalii? Michał pewnie już o tym wie. Franciszka nikomu nie powiedziała o swoich spostrzeżeniach na temat młynarzówny i parobka. Nie wspomniała także, że podejrzewa Wasyla o zakradanie się do świronka i wyjadanie zapasów. W tej drugiej sprawie postanowiła być ostrożniejsza i jeśli rzeczywiście to nie parobek wpadał po ser, chciała ustalić, kto się dopuszczał kradzieży. Wobec Ignasia Kalinowskiego, o którym wiedziała, że czasem chodzi do Natalii, było jej jakoś głupio. Obawiała się, że w rozmowie z pasierbem nie tylko zdradzi się z wiedzą o jego związku z młynarzówną, ale i powie coś na temat spotkania Natalii z Wasylem. Bo że Wudkiewiczówna przychodziła do parobka w jasnym celu, nie budziło w Franciszce wątpliwości. Natalia dobrze znała drogę do izby parobka, umiała się w niej poruszać nawet po ciemku, co świadczyło tym, że przebywała tam niejeden raz i to właśnie o takiej późnej porze. Franciszka ubolewała, że w całej Kalinówce nie było nikogo, z kim mogłaby porozmawiać o swoich sprawach. Nie mogła się z podobnymi strapieniami zwrócić do pani Katarzyny, do Waci Potockiej czy dziewczyny służącej. Nie mogła mówić też z kucharką, bo choć czasem się sobie zwierzały, Fina zbyt często bywała podpita, a wtedy gadała, co jej ślina przyniosła na język.
– Nie mam żadnej przyjaciółki – martwiła się Franciszka. – Ani jednej bratniej duszy. Wszyscy kogoś mają, tylko ja jestem samotna jak palec. Chciałaby czasem zwierzyć się komuś ze swoich problemów, zapytać o radę, posłuchać zwierzeń innych. Gdy mieszkała jeszcze z ojcem, rolę powierniczki spełniała wobec niej Sabina. Siostra była wprawdzie młodsza aż o dwa lata i Franciszka nie wszystko jej mówiła, ale bardzo dobrze się rozumiały. A teraz nie było przy niej nikogo, Sabina została w Nowosadach. Teraz znowu Franciszka potrzebowała wsparcia i porady. Pani Katarzyna wróciła z kościoła i zaczęła wychwalać Justynę Nowacką z Topolan. – Bardzo wyładniała – oznajmiła, zwracając swoją wypowiedź do syna. – Wygląda naprawdę interesująco. Jest ponadto taka bardzo dystyngowana i opanowana. Mówiła tak, a patrzyła na Franciszkę, której było przykro i głupio. Pan Michał przeglądał gazetę, zatopiony w swoich myślach, i ledwo odpowiedział matce. – Lepiej wygląda? – mruknął. – No to może nareszcie ktoś ją weźmie. Byłby czas, byłby. Starsza pani fuknęła i wyszła niezadowolona, a Franciszka uśmiechnęła się do Ignasia. – Ignaś dopiero co widział pannę Nowacką – zauważyła. – Rzeczywiście tak bardzo się zmieniła? – Widziałem – przytaknął zapytany i powiedział z zastanowieniem: – Nie wiem, czy ładniej wygląda, ale na pewno jest, jakby to powiedzieć, odważniejsza... No i nie śmieje się tak... – Co to znaczy odważniejsza? – zaciekawiła się Franciszka, ale Ignaś nie udzielił konkretnej odpowiedzi. – Chyba mniej się czerwieni – mruknął tylko. – Ale na pewno nie wiem. Mało się jej przyglądałem. Machnął ręką i wyszedł, a Franciszce zrobiło się przykro. Nawet Ignaś
traktował ją jak obcą. A przecież bardzo lubiła Ignasia Kalinowskiego. Pasierb był pogodnego usposobienia, witał macochę życzliwym uśmiechem, nigdy jej nie wyśmiewał, traktował dobrze. Byli prawie rówieśnikami, odnosił się do niej bardziej jak do siostry – może przyrodniej, ale jednak siostry – nie zaś jak do macochy. Następnego dnia, gdy spotkali się przy studni, urażona nieco wczorajszym zachowaniem młodego człowieka Franciszka chciała go wyminąć bez słowa. Ignaś zauważył unik macochy i uśmiechnął się przepraszająco. – A co to Franciszka taka milcząca dzisiaj? – zapytał. – Chodzi tak jakoś bokiem, jakby mnie unikała. I smutna taka jakaś... – Ja unikam? – udawała Franciszka. – Zdaje się Ignasiowi. Jestem taka sama jak zwykle. I wcale nie chodzę smutna. Może tylko trochę. Uśmiechnęła się, łagodząc swoje zbyt obcesowe słowa. – Wspomniałam siostrę – wymyśliła na poczekaniu. – Pomyślałam, że nielekko ma w domu, to i zmartwiłam się. – Czy może Sabinę? – zaciekawił się Ignaś, a Franciszce zrobiło się przyjemnie, że panicz pamięta imię chłopskiej córki. – Sabinę – potwierdziła. Ignaś pokiwał głową z uznaniem. – Pamiętam. Niby taka drobna, a bardzo silna. Robotna dziewczyna. Nie zginie na tym świecie. Stał przy studni, trzymając w ręku kapelusz, w specyficzny sposób, jakby coś w nim przenosił. – Czy Ignaś coś tam ma? – zaciekawiła się Franciszka. Uśmiechnął się szeroko, po czym ostrożnie uchylił materiał. Na dnie kapelusza leżał mały, ledwo opierzony ptaszek. – Właśnie znalazłem pod naszym dębem – opowiadał Ignaś z przejęciem. – Pewnie wypadł z gniazda, nie wiem, czy wyżyje. Wziąłem, bo pomyślałem, że jak Witia wróci, to może chciałby zobaczyć... Pisklak otwierał dziób, próbował świergotać. Miał małą główkę, a dziób
i nóżki dosyć duże. – Widzi Franciszka? – Ignaś wskazywał palcem poszczególne części ciała ptaszka. – Jeszcze nie ma piór, tylko puch. Potem będzie czarny, a dziób zrobi mu się żółty. – To chyba kos – zauważyła Franciszka. – Tak wygląda – zgodził się Kalinowski. – Ale jest jakiś mały i skrzydełko ma przetrącone. Może się zrośnie. I chyba jest głodny. Jakby go nakarmić, to może by przeżył, a Witia miałby uciechę. Franciszka wyciągnęła rękę. – Wezmę go – zaofiarowała się. – Dam mu mleka w kuchni i znajdę jakie zaciszne miejsce. Bo do gniazda nie da rady go włożyć z powrotem. – Tak wysoko to tylko Witia potrafi wejść – zgodził się Ignaś. – No i nie wiadomo, czy by go tam przyjęli. Bo wśród ptaków tak jest, że jak jakiegoś wyrzucą, nie chcą go z powrotem. Uwaga spodobała się Franciszce. Pomyślała, że u ludzi jest podobnie i pochwaliła się za swoje postępowanie. Skarga na Natalię albo na parobka mogłaby spowodować, że wyrzucono by ich poza gniazdo, a cóż wtedy mieliby począć. Franciszka delikatnie przełożyła ptaszka do fartucha, oddając kapelusz Ignasiowi. – Znajdę jakieś miejsce – powtórzyła. – Witia będzie zadowolony. *** W kuchni Franciszka napoiła znajdę. Umoczyła w ciepłym mleku koniec lnianej szmatki, następnie pozwoliła kroplom spadać wprost w otwarty szeroko ptasi dziobek. Rzeczywiście kos był głodny. Wypiwszy trochę, uspokoił się, choć serce nadal biło mu pospiesznym, zdenerwowanym rytmem. – Biedaku! – mruknęła Franciszka. – Twoja matka albo za tobą płacze, albo cię nie chce znać. Kucharka Serafina przyglądała się temu z wyraźnym zaciekawieniem. – Jakby tak była ich garść – zauważyła – można byłoby dobrą
potrawkę zrobić. Z jednego to żadna korzyść. – Nie ma mowy! – oburzyła się Franciszka. – Niech Fina zapomni o takich pomysłach. Serafina wzruszyła ramionami. – Pewnie – powiedziała z lekceważeniem. – Skąd Franciszka miałaby wiedzieć, co podają na stoły w wielkopańskich domach! A to bardzo poszukiwana potrawa. – Ptaszki podają? – nie dowierzała Franciszka. – Takie małe? – Pewnie. Małe są najsmaczniejsze, najbardziej delikatne. Robi się tak. Bierzemy... Franciszka zamachała rękami. – Nie chcę o tym słyszeć! Była zaskoczona postawą Serafiny. Kucharka chciała robić potrawę z tak małych żywych istotek, a przecież sama sypała okruszki ptactwu za oknem. – To co innego – wyjaśniła Fina. – Tamte wszystkie to ptactwo niebieskie, co to nie sieje, nie orze, a żyć musi. Jest pożyteczne, szkodniki tępi. A z takiego małego to jaka korzyść? Po czym dodała pojednawczo: – Jak Franciszka chce. Ale on nie może tu być, bo tylko nabrudzi. Jak starsza pani zobaczy, będzie krzyk. Nie dość, że jagody obierają w sadzie, to jeszcze w domu takiego hodować? – Zaniosę gdzie indziej – obiecała Franciszka. – Ignaś tego kosa znalazł i mówił, że to dla Witii. Serafina uśmiechnęła się szeroko. – Jak dla Witii, to całkiem co innego – zgodziła się ochoczo. – Niech na razie tu zostanie, podkarmimy biedactwo. Starsza pani może i nie zauważy. – A co on ma jeść? – zaciekawiła się Franciszka. – Owoce i robaki – powiedziała Serafina. – Robaków to na świecie zawsze dosyć jest.
Franciszka podniosła brwi. – Robaki? Serafina wykrzywiła wargi. – Pewnie – przyznała
z
obrzydzeniem.
–
Wszystko,
co
najpaskudniejsze. Franciszka uśmiechnęła się z nagłym zadowoleniem. – Lepiej nie ryzykować przed moją teściową i od razu dać tego biedaka w jakie dobre miejsce. Chyba mam nawet takie... *** Podkarmiwszy ptaszka w kuchni, Franciszka zabrała go do świronka. Tam znalazła zaciszne miejsce w kącie, zrobiła gniazdko z kawałka szmatki, a z robaczków, jakie znajdowała w przechowywanej żywności, przygotowała porcje jedzenia. Karmiła potem małego kosa kilka razy dziennie, ptak bowiem darł się często i głośno, że jest głodny. Tego pierwszego dnia, zadowolona z ocalenia małego ptaszka, Franciszka rozmyślała o Witii i modliła się, żeby chłopcu nic złego się nie stało i żeby jak najszybciej powrócił do domu. Michał Kalinowski obiecał przekonać ciotkę chłopca i przywieźć go do Kalinówki. Zadbawszy o ptaszka, Franciszka rozejrzała się po świronku w poszukiwaniu nowych śladów tajemniczego złodzieja. Nic nie wskazywało na to, aby był tutaj od poprzedniego razu. Potwierdzało to pośrednio jej podejrzenia, że to Wasyl się tu zakradał, a uprzedzony, że jego sprawki wyszły na jaw, postanowił trzymać się od świronka daleko. Już pod wieczór, gdy trzeci raz przyszła nakarmić pisklę i upewnić się, że nie dzieje mu się krzywda, nagle uderzyła się w czoło za swoje gapiostwo. Przecież, zajęta pracą na dole, wcale nie zajrzała na piętro. Tam roboty było mniej, zostawiła ją sobie na koniec. Na piętro wchodziło się po zewnętrznych schodach, a górne drzwi zamykane były na kłódkę, nie mniej solidną niż ta na dole. Przechowywano tu lżejsze zapasy, zioła, orzechy, aby nie obciążać zanadto
stropu. Naturalnie i tutaj nigdy nie wnoszono lampy. W ciągu dnia światła dostarczały dwa niewielkie, mocno osadzone okienka, przesłonięte od wewnątrz płótnem. Zabezpieczało to zarówno przed gorącymi promieniami słońca, jak też przed muchami lub innym robactwem zwabianym przez smakowite zapachy. Zapachy w świronku były bardzo interesujące. Na każdym robiły wrażenie i każdemu tak samo ślinka od razu napływała do ust. Franciszka otworzyła drzwi i pierwsza myśl, jaka jej się nasunęła, dotyczyła właśnie zapachu. Wydało się jej, że wśród tych dobrze znanych aromatów przypraw pojawiło się coś obcego, inny, nieznany zapach. Był to ślad ulotny, ledwie wyczuwalny, ale nie należał do przyjemnych i Franciszka przestraszyła się, że kolejne zapasy mogą być zagrożone. Weszła do środka, zostawiając otwarte drzwi, żeby do pomieszczenia wpadło nieco dziennego światła. – Franka! – zawołał ktoś cichym głosem. Obejrzała się na schody, ponieważ nie od razu zorientowała się, że głos dochodzi z wnętrza świronka. – Franka... Zaskoczona postąpiła krok do przodu. – Kto tu jest? – spytała głośno. – Kto mnie wołał? Zanim padła odpowiedź, już wiedziała. Oczy widziały już w półmroku, pamięć przywołała głos niegdyś bardzo dobrze znany i stale przy niej obecny. Trochę o nim zapomniała, ale tylko trochę. W kącie świronka, na posłaniu z pustych worków, leżał Szczepan Sienkiewicz, dawny stangret we dworze, starszy parobek. Szczepan Sienkiewicz, dawny ukochany, który dwa lata temu niespodziewanie zostawił Franciszkę i poszedł za chlebem do Michałowa. Nie tylko zostawił ją bez słowa, ale jeszcze wziął ze sobą Cześkę od Rakuszów. – Franka – powtórzył po raz trzeci. – To ja. Nie poznajesz mnie? – Pewnie, że poznaję – burknęła. – Co miałabym nie poznawać. Krew uderzyła jej do głowy i mocno tętniła w skroniach. Nie wiedziała,
co powiedzieć, jak się zachować. Bo to było jak spełnienie dopiero co wypowiedzianego marzenia. Jeszcze niedawno myślała o tym, jak bardzo jest samotna, a tu nagle on! Szczepan Sienkiewicz. Chłopak, z którym wychowywała się od dziecka, z którym marzyli o wspólnej przyszłości, który miał się z nią żenić i który porzucił ją dla innej, łamiąc serce i przekreślając jej nadzieje na szczęście. Leżał teraz w świronku, tuż przed nią, przybyły tu nie wiadomo skąd. Ten sam, może tylko nieco wychudzony i poczerniały na twarzy. – Co tu robisz? – spytała. – Ukrywam się – odpowiedział cicho i jakby ze wstydem. Franciszka domyśliła się, że to Szczepan był tajemniczym złodziejem. To on zaszył się w świronku, on ukradł słoninę i ser. Pewnie z głodu. – Przed kim się ukrywasz? – spytała. – I w ogóle jak wszedłeś? Przecież było zamknięte. – Przed wszystkimi się ukrywam – wyjaśnił szeptem. – Nie miałem kłopotu wejść. Zapomniałaś, że miałem się uczyć na ślusarza? Wyuczyłem się, umiem otwierać zamki. Patrzył w bok, na otwarte drzwi. – Przymknij – poprosił. – Lepiej, żeby nikt nie wiedział, że tu jestem, bo mogą być kłopoty... Szybko spełniła jego prośbę. Gdy wróciła, nadal był w tym samym miejscu. Leżał na workach, podniósł się nieco, ale nie wstał. – Jesteś chory? – spytała. Kiwnął głową. – Trochę. Przyszedłem pomówić z tobą, Franka. Wzruszyła ramionami. – Ze mną? A po co? – Musiałem przyjść. Mam ci bardzo wiele do powiedzenia... Franciszka ochłonęła już z emocji. Niespodziewany widok Szczepana wzburzył jej serce, ale powoli odzyskiwała równowagę. – Czemu tu przyszedłeś? – zapytała. – Trzeba było do domu iść.
Pokręcił głową. – U ciotki szukaliby mnie przede wszystkim. – Kto? Podniosła brwi, gdy usłyszała odpowiedź. – Policja – powiedział. – Żandarmi. – Ale czemu? – zdziwiła się. Sienkiewicz z trudem uniósł się na posłaniu. Musiał być chory, ponieważ syknął, zanim usiadł. – Boli cię? – spytała. – Co cię boli? Gestem głowy wskazał na swoje nogi. – Stopa. Zraniłem się. Franciszka obejrzała się za siebie. Przez niedomknięte drzwi wpadało trochę dziennego światła. Chyba nikogo nie było z drugiej strony. Gdyby ktoś tam stał i zobaczył, że przebywa sama w świronku ze Szczepanem, nie wiadomo, co by sobie wyobrażał. Jeszcze niedawno nie pomyślałaby w ten sposób, ale po rozmowie z Natalią Wudkiewicz miała na ten temat nowy pogląd. – Nie możesz tu zostać – powiedziała. – Musisz iść. Sienkiewicz nie poruszył się. – Nie mam dokąd – odezwał się cicho. – Ty jedna możesz mi pomóc.
PTASZEK W ŚWIRONKU
W głosie Szczepana była prośba, ale nie spodobała się Franciszce. – Ja mam pomóc? – wzruszyła ramionami. – A gdzie Cześka? Ona już tobie nie pomaga? Szczepan wykrzywił usta, przez krótką chwilę widać było, jak zaciska zęby z bólu. – Nie wiem, gdzie ona. Musiałem uciekać, nie pożegnałem się. Zaczął opowiadać, co się zdarzyło. Niedawno robotnicy z fabryki w Michałowie umyślili prosić o poprawę warunków pracy. Od tego wszystko się zaczęło. Franciszka przypomniała sobie, że coś o tym słyszała. Niezbyt dokładnie, nie wypytywała. Słyszała tylko, jak Michał mówił do matki, że w Michałowie wybuchł bunt i wysłano tam żandarmów. Nie pomyślała, że może chodzić i o Szczepana. – Słyszałam, że był bunt – powiedziała. – Ale ty chyba nie brałeś udziału. Miałeś przecież dobrą pracę, domek... Bardzo dobrze pamiętała swoje odwiedziny w Michałowie, wtedy, co to się pobiła z Cześką Rakusz. Czysta, widna izba w niewielkim domku, kwiaty przed progiem... Wtedy wydawało się to jej szczytem szczęścia. Ten domek i Szczepan u boku. Pamiętała tamten żal i ból, gdy okazało się, że jej miejsce jest zajęte, że Sienkiewicz wziął sobie inną, właśnie córkę Rakusza wprowadził do tej czystej, widnej izby. – Domek... – Sienkiewicz smętnie pokiwał głową. – Mało kiedy byłem w tym domku, bo na fabryce trzeba było pracować dwanaście i czternaście godzin na dzień. Chciałem zarobić, żeby jak najwcześniej spłacić mieszkanie. Ale nie dało się, człowiek przychodził z roboty umordowany i padał spać. Nie starczało czasu na nic więcej... Franciszka patrzyła zaskoczona. – A w niedzielę? – spytała. – W niedzielę i we wszystkie inne święta, to chyba byłeś w domu? To przecież w mieście, żadnego obrządku przy
zwierzętach... – W niedzielę byłem – potwierdził rozgoryczony. – Na początku to nawet szło nie najgorzej. Szafę kupiliśmy nową i stół. Ale jak zima przyszła, trzeba było w piecu palić, a węgiel strasznie drogi. Nie starczało na wszystko... Przerwał, pociągnął nosem. Nie patrzył na Franciszkę, pewnie widział przed sobą tę czystą izbę. Franciszka widziała ją cały czas. Wyszorowane do białości deski podłogi, słońce wpadające przez okno. Tak cicho, tak radośnie, tak spokojnie. Widziała później inne izby, pokoje we dworze w Kalinówce były większe, dostatniej urządzone, wygodniejsze. A jednak tamta przyfabryczna izba w Michałowie wydawała się jej szczytem marzeń i luksusu. O takim mieszkaniu śniła, gdy Szczepan kreślił przed nią plany wspólnego życia. – Inni też mieli nielekko – podjął po chwili Sienkiewicz. – Zmówiliśmy się któregoś razu, że trzeba coś zrobić, żeby byt poprawić... – Ale przecież zarabiałeś – przerwała. – Dobrze zarabiałeś. Sam mówiłeś, że będziemy... że będziesz bogaczem. Wzruszył ramionami. – Bogaczem? Tak mówiłem? To ty trafiłaś na bogacza! W porównaniu z tobą, ja byłem ostatni biedak. Bo tak, domek do spłaty wzielim, meble. Zdawało się, zarobię. Ale na jedzenie trzeba, na opał trzeba. Kartki dawali do sklepu, tak jakby na kredyt można było brać. Ale potem kazali spłacać. A jak tu spłacać, jak nie ma z czego. Jeść przecież trzeba codziennie, bo robota bardzo ciężka. To zaczęliśmy myśleć, jak biedzie zaradzić. Zebraliśmy się w kilku, pogadaliśmy między sobą, każdy taki sam kłopot miał. Uradziliśmy deputację wybrać i iść do inżyniera prosić. On człowiek wyuczony, zawsze przy maszynach pomagał, no i samego właściciela przedstawiciel. Wybraliśmy trzech ludzi, niby najbardziej wymownych, i mnie w tej liczbie... Nie wiadomo dlaczego Franciszka poczuła swoistą dumę. Szczepana Sienkiewicza też wybrali, zaufanego, żeby w imieniu innych mówił.
Skarciła się w myślach za to zadowolenie, przecież Szczepan nie był już jej, nie miała prawa odczuwać dumy. – Poszliśmy we trzech – ciągnął leżący. – Inżynier przyjął nas, wysłuchał, uprzejmie z nami rozmawiał, bo to porządny człowiek, chociaż Niemiec. Ale ręce rozłożył i powiada, że choć nas rozumie, pieniędzy nie ma. Wróciliśmy i opowiadamy, co i jak. Ludzie tymczasem burzą się i mówią, że nie umiemy załatwić. Smutno było i ciężko. Znowu spotykamy się we trzech i zastanawiamy się, co robić. Miałem te broszurki, co mi je pan Ignaś dał, czytamy, szukamy rady. Stało tam, że robotnicy powinni iść do właściciela fabryki i domagać się swoich praw. Większego zarobku, lżejszej pracy, mniej godzin za taki sam zarobek, a jak godzin więcej, to zarobek ma być większy. Tak wszędzie jest, we Francji, w Niemczech i nawet w Ameryce... – Zaraz – znowu przerwała Franciszka podejrzliwie. – Pan Ignaś dał ci wywrotowe broszurki? Jaki pan Ignaś? – Jaki? – zdziwił się w odpowiedzi Szczepan. – Przecież wiadomo, który. Nasz pan Ignaś przecież. Zaskoczona Franciszka nic nie odpowiedziała. Starszy syn Michała rozdawał ludziom nielegalne gazetki, nawołujące do nieposłuszeństwa wobec właścicieli fabryk? Trudno w to uwierzyć. Przecież to tak, jakby sam na siebie rękę podnosił. – To żadne wywrotowe pisma – zauważył Sienkiewicz z przekonaniem. – Sama prawda tam stoi. Że wszyscy mają prawa i wszyscy powinni o swoje prawa występować. Każdy o trochę inne, ale każdy o swoje. Szlachta, robotnicy, a nawet i Żydzi. Franciszka nie chciała o tym rozmawiać. Znowu obejrzała się na drzwi. Tymczasem Szczepan podjął opowiadanie. – I stało tam, że jak fabrykant albo inny właściciel czy burżuj nie będzie chciał dać robotnikom tego, co się im słusznie należy, to trzeba go przymusić. Zrobić strajk i przymusić. Franciszka poczuła, że blednie.
– Strajk? – spytała szeptem. – Mówili u nas, że był strajk i że policja w Michałowie strzelała... Sienkiewicz pokiwał głową. – Prawda. Zrobiliśmy strajk, a właściciel nasłał na nas żandarmów. Zatelefonował podobno tylko i poprosił, a przyjechali wielką gromadą, z karabinami. Myśmy bramę zamknęli i siedzieli w największej hali. Przyszedł od tamtych jeden i powiada, że jak się nie poddamy, to nas siłą wezmą i wszyscy pójdziemy na Sybir. Co było robić? Trzy dni siedzieli my w tej hali, a na koniec postanowili zdać się na łaskę i tylko prosili my inżyniera, żeby nas z roboty nie wyrzucali, bo rodziny mamy na utrzymaniu. A jak my bramę otworzyli, żeby wychodzić, to oni dawaj strzelać. Strasznie było. Huk, dym, strach. Bo nie na postrach strzelali, tylko do ludzi. – I ciebie też wtedy ranili? – domyśliła się Franciszka. Szczepan pokręcił głową. – Nie, dziękować Bogu. Ale jak zaczęli strzelać, to my dawaj kryć się i uciekać, gdzie kto mógł. Pobiegłem na drugą stronę fabryki, tam płot niewysoki, drewniany. Myślałem przeskoczyć, uciec gdzie i przeczekać, aż się uspokoi. A jak przez ten płot przełaziłem, to gwóźdź wbił mi się w stopę. Nie zauważyłem od razu, tak uciekałem, ale potem zaczęło strasznie boleć i cała noga spuchła... Odchylił worki, którymi był przykryty, i Franciszka zobaczyła, że lewa stopa Szczepana jest nienaturalnie wielka. Była cała spuchnięta, sina, a miejscami nawet czarna. Najgorzej wyglądała tuż przy palcach, prawie ich nie było widać spod opuchlizny. Stanowiły jedną ciemną masę i wydawały odrażający zapach. To był ten zapach, który poczuła, gdy otwierała górne drzwi świronka. – Gnije – zauważyła z przestrachem. Sienkiewicz był tym trochę zawstydzony. – Nie wiem, czemu tak – mruknął niewyraźnie. – To przecież tylko takie zadrapanie było. Ale bolało coraz więcej. Ledwo się tu przywlokłem.
Słyszałem, że szukają tych, co strajki zrobili, ukryłem się. Potem pomyślałem o tobie i postanowiłem o pomoc prosić. – O pomoc? – spytała Franciszka. – O jaką pomoc? Myślisz, że doktorem jestem? Widok stopy Szczepana wzbudzał w niej obrzydzenie, bała się, że zemdleje. – Zgłodniałem, to wziąłem co nieco – tłumaczył się. – Poszedłbym dalej, ale noga... Wiedziała, że nie uszedłby daleko. – Trzeba do lekarza – zauważyła, bezradnie rozglądając się wokoło. – Tutaj nie ma jak pomóc. Zaprotestował stanowczo. – Nie ma mowy! Doktor zaraz zacznie wypytywać. Sam się wyleczę. Przynieś mi tylko trochę oliwy i płótna, żebym zrobił opatrunek, i nic nie mów nikomu. Poleżę tutaj dzień czy dwa, gorączka spadnie, dalej pójdę. Franciszka nie mogła się nie zgodzić. Co by nie powiedzieć, to przecież był Szczepan, kiedyś jej Szczepan. Umówili się, że ona nic nie wie. Będzie tu siedział, aż wydobrzeje. Nie puści go przecież chorego na poniewierkę. Wahała się jednak, czy może okazać tak wiele wspaniałomyślności. – Nawet jak mnie znajdą, nikt nie będzie podejrzewał ciebie – przekonywał Sienkiewicz. – Byłem kiedyś fornalem w Kalinówce, to nic dziwnego, że tu się skryłem. Franciszka błogosławiła przypadek, że klucze do świronka były przy niej, a nie w ręku teściowej. Pani Katarzyna na pewno nie miałaby litości dla ludzi tego pokroju, co buntownik Sienkiewicz. – Zostań – zgodziła się. – Tylko siedź cicho. Dopiero jak się ściemni, możesz wyjrzeć na trochę. Przyniosę oliwę, płótno i może coś do jedzenia. Uśmiechnął się. – Coś do jedzenia? Mało tu mam wszystkiego? – Tego nie ruszaj – Franciszka miała poważna minę. – Odpowiadam za świronek przed teściową. Przyniosę, co tylko będę mogła.
– Dziękuję, Franka – uśmiechnął się. – Wiedziałem, że na ciebie można liczyć. Franciszka Kalinowska westchnęła. – Kiedyś tak samo myślałam o tobie – przyznała się. – Ale teraz wcale nie jestem pewna, czy dobrze postępuję. Wyszła, zamknęła drzwi, założyła kłódkę. Schodząc na parter, rozglądała się, czy ktoś nie słyszał jej rozmowy, nie zauważył Szczepana. Nikogo nie było w pobliżu, co przyjęła z ulgą. Mimowolnie pomyślała o Natalii Wudkiewicz. Czy ona, idąc na miłosne spotkanie do starej wozowni, też tak silnie to przeżywa? – Miłosne spotkanie? – zatrzymała się. – Rany boskie, oczywiście, że nie ma żadnego porównania. Szczepan Sienkiewicz to tylko człowiek w potrzebie.
SZCZEPAN SIENKIEWICZ
Franciszka nie mogła doczekać się wieczora. Zajęta codziennymi czynnościami, myślała tylko o tym, że w świronku czeka Szczepan Sienkiewicz, ścigany i chory. Walczyła ze sobą, żeby nie rzucić wszystkiego i nie iść tam już teraz. Dyskretnie ściągnęła z kuchni kawałek chleba, spory kawał wędzonego boczku, przygotowała płat płótna i słoiczek oliwy. Wszystko to razem schowała w sieni do wiklinowego koszyka, z którym zwykle chodziła do świronka. Wiele wysiłku włożyła, żeby nie pobiec na miejsce, a iść tam zwyczajnym krokiem. Szczepan czekał niecierpliwie. – Nareszcie! Rzucił się na jedzenie. Rwał palcami chleb, rwał zębami boczek. – Strasznie jestem głodny! Od wczoraj nic w ustach nie miałem. – Przecież brałeś ser i co inne. – To wcześniej – wyjaśnił. – Potem usłyszałem, że ktoś chodzi, bałem się pokazać. Aż zmiarkowałem, że to ty. Po krokach poznałem. – Po krokach? – zdziwiła się. – Po krokach – potwierdził. – Chodzisz lekko, jakbyś tańczyła. Od razu wiedziałem, że to ty. – Akurat! – nie uwierzyła. – Jak byś mnie poznał, tobyś zawołał. – Poznałem. Żadna dziewczyna nie chodzi tak lekko jak ty. Było jej przyjemnie, że tak mówi. Kiedyś, gdy uważała go za swojego, rzadko wypowiadał takie rzeczy. Miłosne wyznania musiała z niego wprost wyciskać. Wstydził się, uważał, że nie przystoją mężczyźnie. A teraz mówił sam z siebie. Nauczył się. Ciekawe, gdzie się nauczył, przy kim. – A Cześka? – zapytała. – Ona nie tak chodzi? Pokręcił głową.
– Całkiem inaczej – zabełkotał z pełnymi ustami. – Ciężko, tak jakby na rozstawionych nogach. I dodał po chwili: – A nie zawołałem, bo nie wiedziałem, czy zechcesz mnie znać... Franciszka westchnęła z żalem. Ten piękny, silny mężczyzna kiedyś obiecał jej dobre życie, a potem wszystko to nagle się skończyło. – Rzuciłeś mnie – przypomniała. – Nieprawda – zaprzeczył. – Przecież chciałem, żebyś szła ze mną do Michałowa. To ty nie chciałaś. Wiele razy namawiałem. Co miałem robić? – Mogłeś sam iść – zauważyła. – Może bym się namyśliła. – A może nie. Człowiekowi kobieta potrzebna. Nie powiedziała mu, że jednak zdecydowała się pójść do Michałowa. Poszła zobaczyć, jak mu się wiedzie. Widziała to jasne mieszkanie i Cześkę Rakusz, zadowoloną, śpiewającą Cześkę. – Wziąłem ją, bo chciała iść – powiedział, jak gdyby odgadując jej myśli. – Ale wcale nie chciałem jej trzymać przy sobie. Z nią to zupełnie co innego, niż z tobą... Franciszka zamilkła. Czemu nie powiedział tego wszystkiego wcześniej? Czemu odszedł bez słowa wyjaśnienia? Gdyby to wiedziała, to zębami i pazurami broniłaby się przed żądaniami ojca. – Cały czas o tobie myślałem – zapewnił Szczepan. – Tylko o tobie. Może rzeczywiście czasem o mnie wspomniał, pomyślała. Ja o nim nie zapomniałam. – Ty też nie czekałaś długo – przypomniał i otarł usta po posiłku. – Wyszłaś za dziedzica. Teraz jesteś wielka pani we dworze, a ja byłem stangretem, a potem ślusarzem. Pokręciła głową. – Niełatwo było – przyznała się. – Wiesz, że mnie ojciec zmusił. Chciał dostać pieniądze na wykupienie swojej ziemi. I dostał. O mnie nie pomyślał. Sprzedał mnie jak jałówkę.
Szczepan niepewnie wyciągnął rękę. – Naprawdę stale myślałem tylko o tobie – powtórzył cichym głosem. – I jak się przydarzyło to nieszczęście w fabryce, od razu chciałem iść do ciebie. Tylko do ciebie. Ani mi w głowie była Cześka albo ktokolwiek inny. Nie podjęła wyciągniętej dłoni. – Też myślałam – przyznała się po chwili. – Czasami śniło mi się, że przyjeżdżasz i zabierasz mnie stąd. Wszyscy mi zazdrościli i mówili, że wygrałam los na loterii. Ale ja chciałam, żebyś przyjechał... – No widzisz! – ucieszył się. Franciszka pokręciła głową. – Nic nie widzę – oświadczyła zdecydowanym tonem. – Spóźniłeś się i nic nie można odwrócić. Więc lepiej dla nas nie wspominać dawnych czasów. Co się stało, to się nie odstanie. Posiedź tutaj, odpocznij, a potem sobie idź. To oświadczenie kosztowało ją niemało wysiłku. Wiedziała, że to najlepsze, co mogła zrobić. Nie powinien tu zostawać ani chwili dłużej. Popełniła już błąd, nie mówiąc nikomu o obecności Szczepana w świronku, bała się popełnić następne. – Pójdę – odsłonił chorą nogę. – Jeśli tylko dam radę. Franciszka pochyliła się nad spuchniętą, siną nogą i ogarnęło ją przerażenie. Stopa wyglądała gorzej niż poprzednio. Była bardziej opuchnięta, granatowa, widniały na niej czarne plamy. – Potrzebny doktor – zauważyła z przekonaniem. Nie zgodził się i tym razem. – Nie potrzeba żadnego doktora. Sam zrobię opatrunek. Przyniosłaś, co trzeba? Miała ochotę pomóc, ale tylko patrzyła, jak sam się tym zajmuje. Zamoczył szmatkę w oliwie, przetarł nią chore miejsca, potem zawinął stopę w inny kawałek płótna. – Od razu lepiej – pochwalił się.
Ale krzywił się przy zawijaniu, noga bolała, gdy ją dotykał, co Franciszka zauważyła od razu. – Sama oliwa nie pomoże na taką ranę – zauważyła. – Wygląda bardzo niedobrze, trzeba czegoś mocniejszego. Jak nie chcesz doktora, to może sprowadzę kogo innego. Układał nogę na posłaniu, podtrzymując kolano obiema rękami. Powoli, ostrożnie, z wielkim wysiłkiem. – Kogo innego? – zapytał. – Lepiej, żeby nikt nie wiedział. Bo jak mnie złapią, pójdę na Sybir, mówiłem. Franciszka zaproponowała babkę zielarkę. – Można poprosić... Ale Szczepan pokręcił głową. – Starą znachorkę? Nie przyjdzie. Kiedyś, jak się kręciła koło dworu, przegoniłem ją. – Czemu? – zdziwiła się Franciszka. – Przecież ona pomaga ludziom. – Starsza pani kazała. Zobaczyła babę za stajniami i kazała natychmiast odpędzić. To co miałem robić? Wziąłem bat i przegoniłem na cztery wiatry... – Batem? – Franciszka była wstrząśnięta. – Czyś ty zgłupiał, żeby zadzierać ze znachorką?! Przecież mogła rzucić urok albo coś gorszego. Gestem wskazał swoją nogę. – I bez uroku nie mogę się ruszać. Franciszka nie wiedziała, co powinna zrobić dalej. Była przekonana, że opatrunek z oliwy nie pomoże. Przez jakiś czas próbowała jeszcze przekonać Szczepana, żeby jednak wezwać babkę na pomoc. – Sama pójdę i poproszę. Była tu kiedyś, jak ją wezwałam do Witii. W krótkich słowach opowiedziała o przypadku małego Sidorowicza, który niespodziewanie stracił mowę. – Słyszałem o tym wypadku w Rafałówce – przytaknął. – Straszna tragedia. A ty, Franka, to naprawdę masz złote serce, że przygarnęłaś chłopaka.
Zawstydzona pochwałami, zaczęła natychmiast mówić o ważniejszych sprawach. O tym, że Szczepan może zostać w świronku na noc. Tylko ona ma klucze, nikt inny nie przyjdzie. Pamiętała, że potrafi otworzyć drzwi, jeśli będzie musiał wyjść. – Nikomu nie powiem – zapewniała. – Ale nie możesz zostać tu długo. Nikt nie wie, ale jakby się dowiedział... – Zostanę tylko tyle, ile będę musiał. Trochę wydobrzeję i sobie pójdę. – A gdzie pójdziesz? Wzruszył ramionami. – Nie wiem. Przed siebie. Franciszka obiecała przynieść zapas żywności, jakąś koszulę i materiał na opatrzenie nogi. Myślała o tym, że trzeba będzie okręcić stopę kilkoma warstwami płótna, but Szczepana był całkowicie bezużyteczny. Chętnie przyniosłaby też brzytwę, żeby zobaczyć dawnego stangreta, gładko ogolonego, ale nawet nie wiedziała, gdzie miałaby szukać takiego narzędzia. – Bardzo zarosłeś – powiedziała. Przejechał dłonią po policzku. – Może i dobrze. Jakby co, trudniej mnie rozpoznać. – Wolałam ogolonego. Franciszka nie miała własnych pieniędzy, więc nie mogła ich obiecać Szczepanowi na drogę. Przed wyjściem drugi raz zapytała o babkę zielarkę, ale nie zmienił zdania. – Lepiej nie. Babka na pewno nie przyjdzie. A może powie komu, gdzie jestem i będzie po mnie. Z zemsty powie. Kiedy wstała z podłogi, żeby odejść, Szczepan Sienkiewicz wyciągnął nagle ramiona. – Franka. – Co tam? – Przytul mnie, Franka. Zaskoczył ją taką prośbą. Patrzył ufnie, łagodnie, serdecznie. Zawahała
się, ale pokręciła głową przecząco. – Lepiej nie – powiedziała. – Lepiej nie. – Czemu? – dociekał rozczarowany. – Czemu taka daleka jesteś? – Bo mam męża – przypomniała. Odpowiedź była wykrętem i mężczyzna tak też ją zrozumiał. Wzruszył lekceważąco ramionami. – Na siłę cię wydali. – Na siłę – zgodziła się. – Tak szybko wszystko się to się stało, że prawie nie zobaczyłam kiedy. Ale to jemu ślubowałam przed ołtarzem. Franciszka mówiła z trudem, łzy napływały jej do oczu. Szczepan chwycił jej ręce, przyciągnął do siebie, wreszcie objął ramionami. Całował gwałtownie po policzkach, po czole. Pachniał jak kiedyś, a może wcale nie, Franciszka nie była tego pewna. Zapomniałam, pomyślała i ogarnął ją jeszcze większy płacz. – Nie płacz – prosił. – Nie płacz. Otrząsnęła się, wyrwała z jego ramion, odsunęła się. – Za późno – powiedziała. – Za późno. Zerwała się i szybko wybiegła. Obawiała się, że gdyby została jeszcze trochę, mogłoby wydarzyć się coś niedobrego. Może powiedziałaby mu o sprawach, o których nie chciała mówić nikomu. Może poddałaby się żalowi, może nawet nie broniłaby, gdyby Szczepan Sienkiewicz, któremu kiedyś obiecała oddać siebie całą, zechciał z tego skorzystać. Stojąc przed świronkiem, uspokajała bicie serca. Boże, jak dobrze, że wybiegłam na czas! Nie skleisz stłuczonego jajka. Co było i się skończyło, tego nie ma. Nie należy szukać winnych. Kochała kiedyś Szczepana, na pewno kochała. Ale teraz nie była pewna. Myślała o nim, marzyła, że może kiedyś wróci, ale właściwie nie zastanawiała się, co miałoby być dalej. Wrócił i był taki jak niegdyś. Może trochę zmieniony, ale prawie taki jak kiedyś. No, może jednak więcej, niż trochę. Bo przecież nie pociągał jej tak, jak dawniej. Wkradła się między nich jakaś obcość, jakaś przeszkoda.
I nagle uświadomiła sobie, że chodzi o Cześkę. Szczepan mówił o Cześce Rakusz z lekceważeniem, a przecież była mu jakby żoną, mieszkali razem w tym ładnym, słonecznym domu w Michałowie. Poczuła się nieswojo, gdy o niej opowiadał. Czemu o niej tak mówił? – Głupia jest – powiedział. – Nic nie rozumie. Tylko by podłogi myła i kwiatki podlewała. W pierwszej chwili Franciszka nie zrozumiała jego wyrzutów. Pamiętała swoją wizytę w Michałowie i pamiętała, jak zazdrościła koleżance. Że Cześka może myć podłogi dla swojego mężczyzny, szykować dla niego obiad, czekać na powrót do domu. Każda kobieta chciałaby mieć możliwość pracy dla swojego ukochanego. – Porozmawiać nie można – skarżył się Sienkiewicz. – Jak jednego razu goście przyszli, to im kazała buty w progu zdejmować. Głupia. Nie tak postępują ludzie w mieście. W mieście buty do noszenia są, a nie tylko na pokaz. – A ludzie? – zapytała Franciszka. – Co ludzie mówili, że wy tak bez ślubu? Szczepan wzruszył ramionami. – Nic nie mówili. W mieście to wszystko inaczej, Franka. Nikogo to nie obchodzi. Złego słowa nie usłyszałem. – Ale chciałeś się żenić z Cześką? – dociekała Franciszka. Szczepanowi nie spodobało się to pytanie. – Chciałem, nie chciałem – mruknął rozdrażniony. – Sam nie wiem, co chciałem. Na początku myślałem, że będzie jak z tobą. Lekko, przyjemnie, a ty zawsze za mną staniesz. Ale Cześka tylko o sobie myślała. Ona wszystkie pieniądze, co je zarobiłem na fabryce, chciała mieć, wyliczała mnie co do kopiejki. I zawsze była skora do kłótni. Cały czas wypominała, że to nie z nią chciałem na fabrykę iść, tylko z tobą. Różne rzeczy zaczęła wymyślać, z głupoty, z zazdrości. A jak byłem w robocie, to sama nie wiadomo gdzie i z kim chodziła. Jednego razu to pobita z miasta przyszła. Wróciłem z fabryki, a tu straszny bałagan w domu, a ona pobita. I wiesz,
co mówiła? Mówiła, że to niby ty! Ty byś miała dwadzieścia wiorst w jedną stronę iść, żeby Cześce trochę kudłów powyrywać! Coś innego mogła wymyślić, głupia baba! Franciszka zagryzła wargi. *** Tego wieczora była bardzo rozdrażniona i niespokojna, miejsca nie mogła sobie znaleźć. Kiedy wreszcie położyła się do łóżka, nie potrafiła uleżeć na miejscu. Wstawała, znowu się kładła. Przyszedł Michał i od razu zobaczył jej dziwne podenerwowanie. – Źle się czujesz? – Nie jestem zdrowa – odpowiedziała szybko, odwracając się do niego plecami. – Nie jestem zdrowa. Był zmęczony, najwyraźniej myślał o czymś zupełnie innym. Machinalnie pogłaskał ją po ramieniu, zajęty swoimi sprawami. – Odpocznij – poradził. – Prześpij się, rano będzie lepiej. Leżała z zamkniętymi oczami, ale czuła, że szybko nie zaśnie. Wiele myśli kłębiło się w głowie, nie miała nikogo, z kim mogłaby się naradzić. Pan Michał nadal siedział na brzegu posłania. Westchnął, podrapał się po karku. – Michale – spytała niepewnie, zerkając na męża. – Czy mogę cię o coś zapytać? – Możesz – odmruknął. – Jak był wtedy ten bunt w Michałowie... – zaczęła nieśmiało. – To o co on był? Spojrzał zaskoczony pytaniem. – Po co ci to wiedzieć? – Tak sobie – odpowiedziała lekko. – Różnie mówią, to chciałam wiedzieć, co ty myślisz. – To przez robotników w fabrykach michałowskich – wyjaśnił, kładąc się i przykrywając kołdrą. – Ktoś ich podburzył i zażądali, żeby im płacić więcej za taką samą robotę. Jak się właściciele nie zgodzili, to zaczęli
wszystko niszczyć, hale, maszyny, wyroby. Wtedy wezwano wojsko i siłą zaprowadzono porządek. Michał Kalinowski oczywiście wszystko wiedział i wszystko umiał wytłumaczyć. – A czemu cię to ciekawi? – spytał. Franciszka wzruszyła ramionami. – Czasem ktoś przechodzi, to i nowiny przynosi. Nie wszystko rozumiem, dlatego pytam. Podobno strzelali tam strasznie wszędzie... – Na postrach – Kalinowski ogarnął żonę ramieniem. – Zawsze najpierw strzelają na postrach. Dopiero potem, jak ci buntownicy złapali za kamienie i zaczęli rzucać w żołnierzy... Franciszka kiwnęła głową, bardzo starając się, żeby jej zainteresowanie nie wydawało się podejrzane. – Też tak słyszałam – oznajmiła. – Jeden taki mówił, że trochę racji było po stronie tych robotników, ale ja myślę... Nie dokończyła. Pan Kalinowski przerwał jej ostro, silnie ściskając za ramię, i zabronił mówić na takie tematy. – Twoje sprawy w Kalinówce – przypomniał. – Nie w Michałowie albo gdzie indziej. Pilnuj domowych, nie cudzych. Bo na cudzych, i to jeszcze takich jak te, dobrze nie wyjdziesz ani ty, ani ja, ani nikt. Była zaskoczona jego gwałtownością, ale poddała się poleceniom. Michał wie lepiej, Michał rozumie świat, Michał go zna. Jeśli mówi, że to niebezpieczne, to ma rację. – Przepraszam, Michale – szepnęła, całując go w ramię. – Głupia chyba jestem, że cię denerwuję po nocy... Pogłaskał ją po głowie. – No, już dobrze – mruknął i ziewnął dyskretnie. – Śpijmy teraz, wcześnie rano muszę jechać do miasta. *** Przez noc Franciszka ustaliła wszystko. Nie może mieć racji Szczepan Sienkiewicz. On siedzi w świronku, na cudzym chlebie i nosa boi się
wystawić, chyba że po ciemku. Pójdzie rano i powie mu wszystko, po kolei, tak i tak. Masz tu ubranie, masz żywność. Idź swoją drogą i więcej nie przychodź. Jajko dawno się stłukło, nie da się skleić. Późnym rankiem, gdy nikt jej nie obserwował, bo każdy zajęty był swoją robotą, Franciszka wzięła wiklinowy koszyk, chcąc udać się do świronka. W drugiej ręce miała garść drobniutko startych resztek jedzenia, przeznaczonych dla małego ptaszka. Jest już pewnie porządnie głodny. – Franciszka ten świronek to chyba na sprzedaż szykuje – zauważyła Wacia Potocka. – Tak go tylko pucuje i pucuje... – A pewnie! – odpowiedziała odważnie Kalinowska. – Trzeba zadbać o wszystko, jeśli chce się mieć porządek. Zupełnie nie przejmowała się podejrzliwym spojrzeniem Waci. Było jej lekko i spokojnie. Noc przyniosła dobrą radę, Michał miał rację, sprawy michałowskie wcale nie powinny jej obchodzić. Teraz wszystko wydawało się jej proste, nieskomplikowane i łatwe do przeprowadzenia. Przed świronkiem obejrzała się wokół, ale nikt nie interesował się, dokąd idzie i w jakim celu. Pomyślała, że gdyby Szczepan Sienkiewicz musiał zostać w Kalinówce dłużej, też pewnie nikt by tego nie spostrzegł. Gdy otworzyła drzwi na piętrze i już od progu chciała zacząć przygotowaną wcześniej przemowę, zorientowała się, że coś jest nie tak. Szczepan leżał na swoim miejscu. Ale wyglądał znacznie gorzej. Miał gorączkę, trząsł się pod przykryciem. – Franka – powitał ją słabym głosem. – Długo nie przychodziłaś... – Przyszłam tak szybko, jak mogłam. Zamknęła drzwi za sobą i zbliżyła się, żeby ocenić stan chorego. Gorączka musiał być wysoka, Sienkiewicza aż rzucało. Franciszka natychmiast zapomniała, co miała mu powiedzieć. Dotknęła dłonią jego czoła i poczuła, że parzy. – Coś osłabłem – tłumaczył się. – Teraz trochę mi lepiej, ale w nocy czułem się bardzo niedobrze. Spać wcale nie mogłem, a jak nareszcie
usnąłem, to ptaki tak się darły, że co i raz się budziłem... – To nasz kos – wyjaśniła. – Krzyczy, bo jest zawsze głodny. – Kos? – powtórzył zdziwiony. – Jaki znowu kos? – Nasz domowy. Dla Witii. – Aha – przypomniał sobie. – To ten chłopak. Wskazała na koszyk. – Przyniosłam jedzenie. Wzmocnisz się. Pokręcił głową. – Nie mogę jeść – jego głos był słaby i cichy. – Zimno mi albo znowu gorąco. Myślałem, że mi się poprawia, a tu nagle takie... Usiadła obok, trzymając jego rękę w swoich dłoniach. Co robić, Boże, co robić? W takim stanie on nie może nigdzie pójść, a zostawać nie powinien. – To przez nogę – powiedziała. – Ta gorączka i wszystko... Potwierdził, że taki był powód jego cierpień, ale nie zgodził się, żeby posłała po babkę. – Złapią mnie – przypomniał z prośbą w głosie. Trząsł się, szczękał zębami. Nie miał siły na rozmowę, a jeśli dawał radę się odzywać, nie mówił o miłości. Pojękiwał albo zapadał w drzemki, pełne majaków. Franciszka przyglądała się leżącemu ze wzrastającym przestrachem. Sienkiewicz wyglądał tak, jakby miał za chwilę eksplodować, pęknąć od środka. Kiedy zapadał w półsen, z jego spieczonych ust wydobywał się jęk. Nie kontrolował tego, pewnie nawet nie wiedział, że nie zachowuje ciszy. Franciszka obawiała się, że ktoś usłyszy te odgłosy i zechce sprawdzić, co dzieje się w środku. Zupełnie nie wiedziała, co powinna zrobić. Jak go ratować? Gotowa była uczynić coś nawet wbrew niemu, żeby tylko pomóc. Bo nagle zdała sobie sprawę, że choroba sama nie minie i jeśli ona czegoś nie podejmie, Szczepan umrze. Próbowała zbić gorączkę, ochłodzić ciało chorego, zrobiła kompres na czoło. Chłodna ścierka prawie natychmiast zrobiła się ciepła. – To od nogi – powiedział. – Ta gorączka od nogi. Wiem, dobrze
obejrzałem. Odsłonił worek, skłaniając Franciszkę, żeby potwierdziła jego obserwacje. – Widzisz? – zapytał. – Gnije. Palce całkiem do niczego. Czarne. Końcem brzozowej miotły szturchnął w palce. – Widzisz? – powtórzył. – Nic nie czuję. Widzisz? Całkiem martwe. Patrzyła z przerażeniem na te próby. – Co robisz?! Przecież boli. Pokręcił głową. – Nie boli. Już zdrętwiałe. Trzeba obciąć. – Chyba zgłupiałeś! Odrzucił miotłę, przykrył stopę workiem. – Dwa palce są martwe. Jak nic nie zrobię, inne zajmą się od nich i też się zepsują. Po czym powtórzył: – Trzeba obciąć. Franciszka zacisnęła zęby. Wiedziała, że tak się postępuje, gdy nie ma innego ratunku. Mało to widziała ludzi bez palców albo i bez nóg... Ulegali wypadkom albo wracali ze szpitala bez jakiejś części ciała. W szpitalu robiono to najlepiej, ludzie mogli potem jeszcze pracować. Szalony Maciąg wystrugał sobie protezę, a tak się nauczył z nią chodzić, że jak kto nie wiedział, myślał, że ma nogi zdrowe. Byli oczywiście i tacy, co mieli mniej szczęścia, kilkoro zawsze można było spotkać pod kościołem w Zabłudowie. Franciszka współczuła im, gdy siedząc w milczeniu przed progiem, wystawiali ręce albo czapki, prosząc o datki. Nie miała pieniędzy, ale czasem, po jarmarku, i ona wrzucała coś w wystawione ręce. – Jakże obciąć? – szepnęła. – Przecie jak obetną, nie powróci... Ci wszyscy, co żebrali pod kościołem, byli starymi ludźmi. A Szczepan był przecież młody i silny. Strata palca czy dwóch to nie jest tak wiele jak strata nogi, ale przestanie być silny, może będzie kulał, a już na pewno nie
da rady tańczyć tak pięknie, z przytupem, jak robił to do tej pory. Naraz pomyślała, że jednego ze starców pod kościołem pamięta od zawsze. Siedział tam już w czasach, gdy była małą dziewczynką. Bała się go wówczas, bo ślinił się i bełkotał. Czasem, jeżeli był niezadowolony z jałmużny, potrafił krzyczeć albo złośliwie pokazać język. Pamiętała go z dzieciństwa, wtedy pewnie nie był taki stary. Może nie był młody, ale i nie wiekowy. Nie wiedziała, w jaki sposób stracił rękę, teraz dopiero pomyślała, że może w podobnych okolicznościach jak Szczepan. Czyżby i Szczepana czekał taki los? Nie daj Boże! Kiedy Sienkiewicz, bezwładnie leżący w świronku Kalinówki, otwierał oczy, patrzył wokoło coraz mniej przytomnym wzrokiem. Mówił z trudem, wypowiadając pojedyncze słowa. Patrzył na Franciszkę, szukał jej ręki, a potem trzymał swoimi gorącymi palcami, póki znowu nie zapadł w chorobową drzemkę. – Trzeba do szalonego Maciąga – postanowiła nagle Franciszka. – On jeden może coś poradzić. I Franciszka zaczęła przypominać Szczepanowi, co wiadomo o Maciągu.
STARY MACIĄG
Stary
Maciąg to dziwak, ale wcale nieszkodliwy. Mieszka sam
w miejscu nazywanym starą gajówką, w chałupie na skraju pól kalinowskich. Kiedyś mieszkał tam gajowy, co pilnował pańskich lasów, ale od dawna siedzi tam Maciąg. Ma trochę ziemi, sieje wszystkiego po trochu – kartofli, grochu, żyta. Sam to wszystko obrabia, nikogo nigdy nie prosi do pomocy. Ma krowę i psa. Dawniej podobno mieszkał w mieście, dobrze mu się powodziło. Ale zbrzydził sobie miejskie życie, przyszedł na wieś i nigdy stąd się nie rusza. Ludzie mówią, że jest trochę stuknięty. Opowiadają, że w młodości Maciąg przeżył wielki zawód miłosny, ale Józef Lulewicz, ojciec Franciszki, mówił kiedyś, że Maciąg zwariował od książek. Od dziecka bardzo dużo czytał i przez to pomieszało mu się w głowie. Porzucił miasto, zamieszkał w chałupie i całkiem zapomniał o dawnym życiu. Rzeczywiście kiedyś musiał być kimś ważnym, bo z Kalinówki posyłano mu na święta Bożego Narodzenia i przed Wielkanocą paczkę z lepszym jedzeniem – wędzoną szynką, serami, winem, ciastem. Michał Kalinowski kazał mu też kiedyś zawieźć zająca z polowania. Podobno zapraszano go nawet do stołu we dworze, ale nigdy z zaproszenia nie skorzystał. Michał Kalinowski powiedział kiedyś żartobliwie przy Franciszce, że Maciąg jest wyznawcą religii, której nie ma. Stary bowiem uznawał tylko to, co dał Pan Bóg. Na swoim kawałku ziemi orał sochą wykonaną własnoręcznie z kawałka zakrzywionej gałęzi, siał i sadził tylko sprawdzone ziarna i nasiona, z osobiście wyhodowanych roślin. Nigdy się nie strzygł i nie golił, a z myciem ograniczał się do opłukania rąk przed wieczerzą. – To sekciarz – powiedział o nim Michał Kalinowski. – Ale zupełnie nieszkodliwy. Franciszka nie wiedziała do końca, co znaczy to określenie, domyślała się jedynie, że to coś pośredniego pomiędzy człowiekiem świętym
a potępionym. Za takiego uważała go pani Katarzyna Kalinowska, która stwierdziła, że straciła już nadzieję, że Maciąg wreszcie się nawróci. – Jego choroba postępuje – oświadczyła z lekceważeniem. – Oto masz, Michale, wpływ niemądrych książek. Jeżeli hrabia Tołstoj głosił mądre idee w swoich książkach, to czemu ludzie je czytający postępują tak głupio? I autor, i jego naśladowcy przede wszystkim grzeszą pychą. Pychą, powiadam. Franciszka nie wiedziała, kto to hrabia Tołstoj, hrabia zapewne, póki żył, nie miał pojęcia o istnieniu mieszkańca starej gajówki. Sławny pisarz i nauczyciel nie interesował się, w jaki sposób jego uczniowie i naśladowcy wcielają w życie jego idee i poglądy. Może nie wiedział nawet, jak wielu zapłaciło za to prześladowaniami, usunięciem z kościelnej wspólnoty, uwięzieniem, zesłaniem. Stary Maciąg usiłował żyć życiem Chrystusa, prosto, w zgodzie z naturą, ludźmi i Bogiem, do którego miał własny, osobisty stosunek. Nie uznawał nie tylko księdza czy popa, ale także samego kościoła i cerkwi. Nie było to niczym specjalnie dziwnym w Rosji, gdzie roiło się od sekt i dziwacznych grup religijnych. Wiele z nich piętnowało bogactwo i nakazywało rozdanie majątku biednym, w innych do tego stopnia dbano o czystość moralną, że ich członkowie pozbawiali się przyrodzenia, aby nie grzeszyć. Stary Maciąg rozdał majątek, żył w zgodzie z naturą z pracy własnych rąk i nie uznawał wynalazków, które podsunął człowiekowi diabeł, aby oddalić go od prawdziwego Boga, widocznego we wszystkim, co żyje – w zbożu, drzewie, kamieniu, zwierzęciu. W chałupie palił świeczkę łojową, nie uznając lampy na naftę. Nie używał konia pod wierzch, nie nosił kupowanych ubrań lub materiałów, sam szył sobie ubrania i wyplatał buty. Franciszka widziała Maciąga kilkakrotnie. Jeden raz, jak leżał na polu i spał wśród wiosennych kwiatów, które miał także usypane na piersiach. A innym razem, jak biegał wokół starego drzewa z głową zadartą ku górze i śpiewał własnymi słowami hymny dziękczynne. Ludzie, którzy widywali
go w takich okolicznościach, pukali się w czoło i jeden drugiego przestrzegał przed bliskim spotkaniem z Maciągiem. Czasem można go było zobaczyć na drodze. Rzadko, bo nie uznawał pojazdów ciągniętych przez konie czy woły, a do kościoła nigdy nie chodził. Do samej chałupy Maciąga rzadko kto miał odwagę się zbliżyć. Trzymał on przy niej groźnego psa, wykonał też własnoręcznie łuk i strzały. Z broni tej, której używał do polowania na drobne ptactwo, potrafił bardzo celnie strzelać i bywało, że witał nią intruzów. Franciszka przypomniała sobie jeszcze, co ojciec mówił o mieszkańcu gajówki. Maciąg podobno był lekarzem na jakiejś dawnej wojnie, podczas której ucinał rannym żołnierzom nogi i ręce, aby ich ratować. Robił też protezy z drewna, żeby mogli znowu chodzić. – Była wojna z Turkiem – opowiadał Józef Lulewicz. – Turek to bisurman, niewierny, co się modli do Mahometa, straszny nieprzyjaciel krzyża i kościoła. Maciąg był w tę wojnę felczerem przy wojsku. Tam nauczył się tego wszystkiego, co trzeba robić z chorymi palcami, rękami, nogami. Dobrze się nauczył, bo jak jednego razu kula armatnia jemu urwała nogę, to sam siebie zreperował, bez niczyjej pomocy. Potem wystrugał protezę i nauczył się tak na niej chodzić, że nikt nie wierzy, że to nieprawdziwa noga. – Do Maciąga pójdę – powiedziała teraz Franciszka zdecydowanym głosem. – Boję się, bo mówią, że jest szalony. Ale pójdę. Szczepan Sienkiewicz nie odpowiedział, znowu zapadł w omdlenie. To upewniło Franciszkę, że bez natychmiastowej pomocy nie da rady go uratować. Szczepan zabronił wezwać na pomoc babkę, którą kiedyś pogonił batem, ale nie zabronił prosić szalonego Maciąga. To ona pójdzie i zapyta, jak ocalić nogę Sienkiewicza. *** Stara gajówka leżała dobre dwie wiorsty od Kalinówki, koło wsi Solniki. Chałupa stała w wysokich zaroślach, jakie rozpleniły się na miejscu dawnego sadu. Stare drzewa obumarły, nowych Maciąg nie sadził.
Wszystko znajdowało się tu w stanie naturalnym, pokrzywy, łopiany i wszelkie możliwe zielsko szczelnie otaczały dom, a sięgały wysokości człowieka. Kilka krzaków leszczynowych zmieniło się w leszczynowy gąszcz, nierodzący już, podobnie jak czarne kikuty dawnych jabłoni i grusz. Stary Maciąg siedział na kamiennym progu przed chałupą i ubijał śmietanę w maselnicy. Miał na sobie płócienne portki i bardzo szeroką koszulę, o rękawach tylko do łokci. Jego pies, wielkie bydlę o skołtunionym szarym futrze, które wygrzewało się w słońcu przy nogach pana, podniosło łeb, warknęło, ale nie wstało, skarcone gestem. – Widzę cię za leszczyną! – zawołał Maciąg. – Czego chcesz? Franciszka bała się podejść blisko, chciała zachować możliwość ucieczki. – Poszukuję pomocy – odpowiedziała. – Niech będzie pochwalony! Maciąg nie przerwał pracy. – Podejdź bliżej, jak się nie boisz. Franciszka czuła lęk, ale powoli przedarła się przez leszczynę, prawie udało się jej ominąć pokrzywy. Stary pracował nadal, jednostajnymi ruchami prowadząc ubijak w maselnicy. – Leżeć! – nakazał psu. – To tylko dziewczyna. Małymi, świdrującymi oczkami, ledwo widocznymi w zarośniętej twarzy, przyjrzał się gościowi. – Czego chcesz? – powtórzył. Franciszka przygotowała się do tej wizyty. Trzymała duży kłębek wełnianych nici, osobiście wykonanych zimą. – Nici wam przyniosłam. Stary nie odpowiedział. Podniósł wieczko maselnicy, uznał, że wystarczy ubijania, odwrócił maselnicę, wylał z niej wodę, a potem wyłożył masło na dużą glinianą miskę. – Skosztuj – zachęcił. – Dobre masło. Nie miała ochoty, od maselnicy zalatywał zatykający gardło zapach.
Ale nie śmiała odrzucić niespodziewanego poczęstunku. Podeszła, a gdy już była blisko, zrozumiała, że to sam Maciąg tak śmierdzi, masło miało zwyczajny maślany aromat. Stary drewnianą packą uformował je w cegiełkę i gestem ponownie zachęcił Franciszkę. – No spróbuj. Chyba się nie boisz? Kudłaty pies uważnie śledził jej ruchy, gdy podeszła blisko i palcem skubnęła grudkę masła, którą włożyła sobie do ust. Gdy je smakowała na języku, Maciąg wyciągnął rękę po kłębek, rozwinął nitkę i obejrzał ją pod światło. – Bardzo dobre – pochwaliła masło Franciszka. – Może być – ocenił Maciąg wełnę. – Skąd wiedziałaś, że akurat potrzebuję wełnianych nici? Z zadowoleniem rozwinął kłębek. – Skarpety sobie zrobię – wyjaśnił. – W sam raz będzie. A ty umiesz robić skarpety? – Umiem – odpowiedziała Franciszka. Szary pies ostrożnie podszedł do miski z masłem. Stanął przy niej i odwrócił głowę w stronę Maciąga, jakby chciał zapytać o pozwolenie. – Możesz skosztować – zezwolił stary. Pies wysunął język i zaczął lizać masło. – On wie, co dobre – pochwalił Maciąg. Franciszka odwróciła głowę i udawała, że nie widzi zachęcających gestów starego, żeby spróbowała masła raz jeszcze. – No? – zapytał po chwili gospodarz, odkładając starannie zwinięty kłębek. – Kto ty jesteś? – Franciszka Lulewicz, z Nowosadów. Kalinowska teraz. – Aaa... – oczy starego poweselały. – Wiem, wiem. Pana Michała Kalinowskiego żona, tak? Słyszałem. Do dworu już nie chodzę, ale słyszeć to słyszę wszystko. – A czemu nie chodzicie? Michał mówił, że zawsze was ugości... – Nie chodzę, bo nie chodzę – odpowiedział, nie wyrażając ochoty na
tłumaczenie. – Czasu nie ma. Tyle roboty tutaj. Franciszka zauważyła, że nic nie wskazywało na zapracowanie Maciąga, jego obejście wyglądało na zapuszczone od lat. Stary nigdy nie korzystał z pomocy kogokolwiek przy pracach polowych ani w gospodarstwie. Szczycił się tym, że nie korzystał z czyjejkolwiek pomocy. – Żyję wedle Pisma Świętego – oznajmił głosem, z którego przebijała bezkresne zadowolenie. – Dokładniutko według Pisma. Człowiek nie potrzebuje niczego, o czym nie ma w Piśmie. Wiem to najlepiej, sam to sprawdzam każdego dnia. Ziemia daje człowiekowi wszystko, czego tylko może potrzebować. Dziedzic Kalinowski to różne maszyny ma, ale to niepotrzebne do niczego wydumki, świętą ziemię tylko ranią. Dziadowie nasi nie miewali maszyn, a żyli przykładnie w Bożej bojaźni i w przymierzu z Panem. Chwalili sobie takie życie. I słusznie, bo nie ma na świecie nic lepszego od wytworzonego w naturalny sposób, czysty, zgodny z przykazaniami. Cała ta dzisiejsza mądrość funta kłaków niewarta! Franciszka zerknęła ku rozsypującej się chacie, niskiej i pochylonej, na której strzecha od lat domagała się wymiany, z wypaczonymi drzwiami i dwoma malutkimi okienkami bez szyb, zasłoniętymi kawałkami płótna. W porównaniu z tą biedotą, chałupa jej ojca w Nowosadach wydawała się szczytem luksusu. – Świat się kończy – mówił Maciąg. – Niedługo już jego. Każdy mądry człowiek, który o tym wie, powinien się przygotować. Czy ty jesteś przygotowana? – Nie wiem – odpowiedziała Franciszka. – Nie wiesz? – oczka Maciąga były z bliska palące, ale dziwnie łagodne i dobrotliwe. – To najwyższy czas zastanowić się nad swoim życiem i skorzystać z szansy na odmianę. Ostatniej szansy, dziewczyno. Ostatniej. – Ksiądz w kościele mówił tak samo... – zaczęła Franciszka i ugryzła
się w język, przypomniawszy sobie, co mówił Michał o niechętnym stosunku starego do kościoła. Maciąg machnął lekceważąco ręką. – Ksiądz nie jest mądrzejszy ode mnie albo od ciebie. Własny rozum trzeba mieć. Nic więcej nie potrzeba. Wystarczy poczytać Pismo, dokładnie poczytać, a resztę sama odgadniesz nie gorzej od jakiegoś tam księdza pasibrzucha. Franciszka nie przyznała się, że nie potrafi czytać. W sprawach wiary ufała księżom, oni wiedzieli, jak należy postępować. – Pomyślę o tym wszystkim – obiecała. Maciąg skinął z zadowoleniem. Pies znowu położył się u jego nóg, ziewał z obżarstwa i lenistwa. Stary machnął ręką, jakby odganiał muchy. – No, dość będzie o tym – zauważył życzliwie. – A teraz powiedz, czego od starego naprawdę chcesz. – O pomoc przyszłam prosić – złożyła ręce Franciszka. – Żebyście jak najspieszniej poszli do dworu, bo jest tam człowiek... Maciąg pokręcił głową. – Już mówiłem, że nie chodzę do Kalinówki – przypomniał. – Ale on jest bardzo chory! – przekonywała Franciszka. – Bez waszej pomocy umrze! Doktora chciałam wołać, nie chce. Babkę chciałam wołać, też nie. Tylko wam się nie sprzeciwił. Z was człowiek Boży, wszyscy tak mówią, to pomyślałam... Wzrok Maciąga spochmurniał. – Tak mówią? – spytał z niezadowoleniem. – Ciemne chłopy! Nie jestem Boży człowiek, tylko staram się żyć po bożemu. To różnica, dziewczyno. Ale złagodniał zaraz i zapytał: – A na co on chory? – Noga gnije. Palce już całkiem czarne. Jak nie pomożecie, to... – Czarne? – upewnił się Maciąg. – Jak czarne, to już do niczego. – To co robić? – Franciszka była przerażona. – Wy podobno wiecie, bo
wy przecież... – Jak do niczego, obciąć trzeba – dokończył Maciąg. Wyciągnął naprzód nogę, pomagając sobie rękami. Odsłonił nogawkę portek i pokazał drewniany kulas. – Jak moja własna – zauważył, stukając palcem. – Przyzwyczaiłem się. On też się przyzwyczai. – Ale u niego tylko palce czarne – zauważyła Franciszka. – I nie wszystkie. Stary wzruszył ramionami. – Od palców się zaczyna – wyjaśnił. – Jak palce chore, to potem cała noga chora. Im wcześniej się odetnie chorą część, tym więcej zostanie. Wstał i pokuśtykał do najbliższego drzewa. Tam pokazał jej uschniętą gałązkę na jabłoni. Odłamał ją i podał Franciszce. – Widzisz? Chora część, obumarła, może być usunięta bez szkody dla reszty. Tak trzeba i zrobić z nogą. Ale inaczej niż u drzewa, u człowieka nie można czekać, aż chora część uschnie. Teraz trzeba odciąć. Podejrzenie, że zajdzie taka konieczność, prześladowało Franciszkę. Prawie się z nią pogodziła. Że trzeba będzie usunąć chore części, aby uratować resztę. – I Szczepan będzie zdrowy? – w pytaniu wybrzmiała nadzieja. – To Szczepan jemu jest? – zaciekawił się stary. – Czy to nie ten, co był u pana Kalinowskiego? A, znam jego ciotkę. Dobra, spokojna kobieta. Żyje jeszcze? – Żyje – potwierdziła Franciszka. – Chorowała jakiś czas temu, ale teraz ma się całkiem dobrze. Maciąg wrócił na swoje miejsce, na kamienny próg przed chatą. – Palce to tylko palce – oznajmił. – Ludzie bez nóg żyją, bez rąk. Jak komu Pan Bóg wyznaczy. Ten Szczepan silny był, to wytrzyma. Franciszka nie dawała jeszcze za wygraną. – Jakiego innego lekarstwa nie ma? – Lekarstwa? – zdziwił się Maciąg. – To gangrena. Jak nie utniesz,
całe ciało zabierze po kawałku. Ani się obejrzysz. Trzeba odciąć tylko to, co martwe, Pan Bóg może resztę zachowa. – Dobrze – zacisnęła zęby Franciszka. – Niechaj tak będzie. Skoro mówicie, że inaczej nie można. Gdy decyzja została podjęta, Franciszka odczuła od razu ulgę. Postanowione. Maciąg odetnie chore miejsce i uratuje Szczepana. Tak widać musi być. Nie będzie Szczepan tańczył. Trudno. Bez tańczenia też człowiek może żyć. – To chodźmy – powiedziała. – On tam czeka. Stary nie poruszył się z miejsca. – Ja nie pójdę – oświadczył. – Nie chodzę już ani do Kalinówki, ani gdzie indziej. Moje miejsce tutaj jest. – Jak to? – Franciszka była przykro zaskoczona. – Przecież mówiliście, że trzeba odciąć palce, bo inaczej cała noga się zmarnuje. – Mówiłem – potwierdził. – Zmarnuje się. Ale niechaj to zrobi kto inny. – Kto inny? – Franciszka czuła, jak ogarnia ją rozpacz. – Nie ma nikogo, kto by umiał. Maciąg uśmiechnął się porozumiewawczo. – Jest, jest – zapewnił spokojnie. – Ty. – Ja?! – Franciszka aż podskoczyła z wrażenia. Stary wyciągnął rękę i pogłaskał psa. – Ty albo kto inny – zauważył. – Lepiej ty, bo rozumiesz, że nie można z tym czekać. A gdy stała naprzeciw, skamieniała z przerażenia i zgrozy, Maciąg przystąpił do tłumaczenia, jak trzeba przeprowadzić zabieg. – Zrobisz tak. Weźmiesz nóż. Duży, kuchenny, ciężki. Albo może toporek. Masz chyba w kuchni jaki toporek do mięsa? Dobrze. Nie użyj przypadkiem siekiery, bo możesz obciąć za dużo... Franciszka poczuła, że blednie i robi się jej słabo. Wielkim wysiłkiem woli udało się jej zapanować i nie zemdleć. Maciąg wyciągnął tymczasem z chodaka zdrową stopę i oparł ją o brzeg
kamiennego progu. Stopa była niewielka, poznaczona ciemnymi smugami brudu. – Chorą część trzeba położyć na coś twardego, w taki sposób – tłumaczył. – Widzisz? Na pieńku jakim albo klocku. Ostrze przemyj wódką, żeby było czyste. Następnie przymierz dokładnie, o tak. I uderz mocno. Od jednego razu najlepiej, mniej będzie bolało. Kawałkiem odłamanej niedawno gałązki pokazywał Franciszce, jak ma trzymać rękojeść, jak przymierzać się, jak zadać cios. – Wódki mu najpierw daj się napić – poradził. – I niechaj jaki patyk weźmie między zęby, żeby nie krzyczał. A jak tylko obetniesz, od razu przypal ranę łuczywem. Porządnie przypal, żeby resztki tego chorego mięsa dobrze przypiec. Franciszce zakręciło się w głowie, przysiadła na piasku o trzy kroki od starego. – Nie zrobię tego – szepnęła. – Nie dam rady. Nie potrafię... Maciąg uśmiechnął się spokojnie. – Poradzisz sobie. Każda kobieta sobie poradzi, bo każda jest silna. Silniejsza od mężczyzny. Wstał i pokiwał ręką, co mogło oznaczać zachętę, a może błogosławieństwo. Franciszka podniosła się z trudem, nogi jej drżały. Wiedziała, że stary Maciąg nie da się przekonać, nie pójdzie do Kalinówki. Wszystko znalazło się w jej rękach. Zdrowie Szczepana Sienkiewicza, może nawet jego życie. Maciąg podszedł do ściany chaty, gdzie stały drewniane grabie. – No, dość gadania – oznajmił. – Trzeba wracać do roboty. Franciszka ukłoniła się, mruknęła coś w podziękowaniu. Łzy ciekły jej po policzkach, gdy zawróciła i przez krzaki leszczyny, pomiędzy pokrzywami i krzakami dzikich malin, przedzierała się ku ścieżce. Stary Maciąg już był zajęty swoimi sprawami, inne go nie obchodziły. Odchodząc, słyszała, jak mówi do kudłatego psa: – Idź pobiegać. Nie można tylko jeść i leżeć bezczynnie. Idź zaraz,
mówię, bo przez łeb grabiami zdzielę za lenistwo...
NOGA
Gorączka wzmogła się i wieczorem Szczepan Sienkiewicz czuł się jeszcze gorzej. Trząsł się z zimna, nic nie chciał jeść, z trudem wypowiadał słowa. – Źle ze mną – ocenił na widok Franciszki. Bała się przyznać, że nic nie wskórała u starego Maciąga. – Kiedy przyjdzie? – zapytał. – Zaczynam się bać, że to naprawdę poważne. Ani bym pomyślał, że od takiej małej rany od gwoździa... – Maciąg nie przyjdzie – odpowiedziała. – Siedzi przed chatą i nigdy nie wychodzi za swoje obejście. Zrozumiał, głowa opadła mu na piersi, oddech stał się świszczący. Patrzyła i czuła, jak falami wzbiera w niej żal. Szczepan długą chwilę milczał, potem zaczął się kiwać w przód i w tył. – Tak – powiedział. – Więc to tak... Franciszka płakała. Nie widział tego, kiwał się, a z jego warg zaczęła się wydobywać modlitwa. Ojcze Nasz, któryś jest... – Ja to zrobię – zdecydowała się Franciszka. Kiwał się i modlił. – Zrobię to – powtórzyła głośniej. Przerwał nagle, popatrzył, jakby teraz dopiero dotarło do niego, co powiedziała. – Ty? – spytał z niedowierzaniem. – Jak to ty? Franciszka otarła łzy wierzchem dłoni. – Maciąg pokazał, jak – wyjaśniła. – Jeśli chcesz, tak zrobię, jak mnie nauczył. Zastanawiał się przez chwilę, a potem skinął głową. – Dobrze – mruknął. – Gorzej już nie będzie. Franciszka przyszła przygotowana. Przyniosła ze sobą wszystko, co mogło być potrzebne. Płótno na opatrunek, oliwę. I kuchenny tasak. Po namyśle zabrała go z kuchni, schowała w fałdach spódnicy i wyniosła
cichcem do sieni, a tam włożyła do wiklinowego koszyka. – A co to za dziwo? – mruczała chwilę potem Serafina, zaglądając we wszystkie kąty. – Był tasak, nie ma tasaka. Schował się czy co? Franciszka nie widziała? – Nie widziałam. – Diabeł chyba ogonem nakrył – mruczała kucharka i rozdarła się na podkuchenną: – Malwina, niecnoto, gdzieś tasak podziała, co?! Franciszka zrobiła minę niewiniątka, a rozsierdzona Serafina stanęła przed nią, trzymając się pod boki. – Franciszka wie, co to za głupia dziewka?! Franciszka nie wie! Ona naszego kuchennego tasaka używa do rozłupywania smolnego drewna pod kuchnią! Naszego tasaka! Co za tuman prawdziwy! Podkuchenna, wysoka, postawna dziewczyna ze wsi, nie odznaczała się zręcznością. Wszystko leciało jej z rąk, do czego mocno się przyczyniały krzyki kucharki. – Nie brałam, Boże ty mój! – przysięgała. – Wcale na oczy nie widziałam! Gdy dochodziły się, która kiedy widziała jakie kuchenne narzędzie i w jakim miejscu, Franciszka skorzystała z zamieszania i wyszła przed dom. Teraz wyjęła tasak z koszyka. – Tym – oznajmiła. – Maciąg mówił, że najlepiej dużym nożem albo toporkiem. Sienkiewicz odwrócił spojrzenie od ostrza. – Dobrze – powtórzył. – Wszystko w boskich rękach. Franciszka była gotowa. Drewniany klocek zaparła o ścianę i kazała Szczepanowi oprzeć na nim chore palce. Starała się nie myśleć o tym, co ma zrobić ani o tym, co będzie, jeśli popełni błąd. Starała się o wszystkim myśleć tak, jakby chodziło o zabicie kurczaka. To tylko kurczak. Jeden cios i już po wszystkim. – Napij się – poleciła, podając butelkę.
– Nie chcę. – Musisz. Maciąg kazał. Ustąpił, pociągnął łyk, potem drugi i trzeci. Cień uśmiechu pojawił się na jego twarzy. – Lepiej – powiedział. – Cieplej. – Jeszcze – dyrygowała Franciszka. Układała jego palce na klocku, zaciskając zęby. – Nie patrz tutaj. Wyjęła z koszyka dwie smolne, żywiczne szczapki, zapaliła jedną, kładąc na przygotowanej blaszanej misce. Bała się, że zaprószy ogień w świronku, ale nie miała wyboru. – A to po co? – zaniepokoił się. Gestem dała uspokajający znak. – Nie pytaj – zażądała pewnym siebie głosem. – Wiem wszystko, co i jak. Ale nie pytaj. Siedział zgarbiony, właściwie wpół leżał i czekał, całkowicie zdany na jej umiejętności. Alkohol zaczął działać, Szczepan poczerwieniał, zaczął coś mówić bełkotliwie. Najgorsze, że zaczął także poruszać nogą. Trzeba to zrobić szybko, myślała Franciszka. Jak najszybciej, drugi raz nie zniosę tych przygotowań. Szybko. Jak kurczaka. – Nie wierć się – powiedziała i przysiadła na jego udzie, aby unieruchomić całą nogę. Tasak miała w ręku. Zbliżyła go do stopy, kilka razy przykładała ostrze, kilka razy odsuwała je i znowu przykładała. Szczepan bełkotał. – Noga – powiedział. – Noga jest moja. Szczapa w misce spaliła się, czerwieniała teraz żywym żarem. Zaraz zgaśnie i nie będzie czym zapiec rany. Franciszka zapaliła drugą szczapkę, ostrze ponownie przymierzyła do chorego miejsca. Dwa palce. Trzeba odciąć dwa palce, a może nawet i trzy. Ten trzeci nie jest jeszcze całkiem czarny, ale zszarzał. A należy
odciąć to, co chore od tego, co zdrowe. Tak powiedział stary Maciąg. Więc raczej trzy palce. Raz jeszcze przymierzyła ostrze. Zacisnąć zęby. Tylko jeden, dobrze wymierzony cios. Tylko jeden. Jak kurczaka. Ale nie mogła się zdecydować, raz i drugi brała zamach, sprawdzała po raz kolejny, czy ostrze trafi we właściwe miejsce. – Noga – odezwał się Szczepan. – Cześka... widzisz?... Noga... Franciszka spuściła tasak na palce Sienkiewicza. Nie krzyknął. Otworzył usta i zamarł, jakby nagle skamieniały. W tej sekundzie Franciszka chwyciła wolną ręką rozżarzone polanko i zaczęła przypiekać żywe mięso zranionej nogi. Swąd skóry, duszący smród palonego ciała uniósł się wcześniej niż krzyk Szczepana. Miała jeszcze na tyle przytomności umysłu, żeby wetknąć mu w otwarte usta kawałek patyka i zdusić wrzask bólu. Rzucał się po podłodze, tryskała krew i ropa. Łzy płynęły ciurkiem po policzkach Franciszki. Cztery palce Sienkiewicza leżały odrąbane jednym silnym, precyzyjnym cięciem. *** Franciszka nie była pewna, czy zostawiła Szczepana w świronku żywego, czy tylko pijanego. Zaraz po opatrzeniu rany wlała w niego pół butelki wódki. Musiała go do tego budzić, bo omdlewał. W końcu zostawiła go, leżącego na boku, z nogą zawiniętą w gruby opatrunek. Nie do końca udało się przypiekanie rany, krwi było więcej, niż się spodziewała, bandaże szybko przesiąkały. Nie miała ich wystarczająco wiele, poświęciła swój fartuch. Ale do domu wracała pewnym krokiem. Rozumiała, że najgorsze już się stało. Otworzyła drzwi kuchni i stanęła w nich z zaciętą miną. W jednej ręce trzymała zabitą kurę, za nogę, a w drugiej zakrwawiony tasak. Sama była wymazana krwią, miała też pochlapane ubranie.
– Co to się Franciszce...? – spytała kucharka. – Znalazłam – odpowiedziała Franciszka, demonstrując tasak. Weszła odważnie do kuchni i rzuciła kurę na stół, na którym przygotowywano potrawy. – Michałowi jutro na obiad – powiedziała. – Chciał rosół, będzie miał rosół. Serafina podniosła brwi. – Rosół? – zdziwiła się. – Nic nie wiem, że rosół. Mówił, że kluski z mięsem. Franciszka nalała wody do miednicy i zaczęła myć ręce. – Nigdy więcej – odezwała się z zaciętą miną. – Przenigdy już nie zabiję kury albo innego stworzenia. Choćbym z głodu miała paść! *** Późnym wieczorem tego dnia Michał Kalinowski skrzywił się, gdy mu powiedziano o planowanym nazajutrz obiedzie. – Znowu rosół? Przecież miały być kluski z mięsem i skwarkami. Franciszka siedziała przed toaletką w sypialni i rozczesywała włosy. Uśmiechem odpowiedziała na zmarszczone brwi męża, których odbicie widziała przed sobą. – Kluski kazałam Finie zrobić dopiero na sobotę – wyjaśniła. – Ty chciałeś kurę. – Uśmiech nie schodził jej z twarzy. – Ja? – pan Michał usiadł na brzegu łóżka. – Kiedy tak mówiłem? – W nocy – zaśmiała się Franciszka. – Powiedziałeś, że dla dobrego koguta jedna kura mało, to postarałam się o drugą. Zupełnie gładko przyszło jej to kłamstwo. Gładko, choć nie bez wysiłku. Żart przypadł mężczyźnie do gustu. Zaśmiał się i porozumiewawczo wskazał na wybrzuszoną z przodu nocną koszulę. – Pospiesz się – ponaglił. – Kogut już czeka! Długo nie dał jej spać tej nocy. Dopiero przed samym zaśnięciem Franciszka pomyślała o Szczepanie Sienkiewiczu. I tylko jeden raz. ***
Rano wczorajszy koszmar powrócił. Franciszka natychmiast po przebudzeniu przypomniała sobie wszystko. Chorego Szczepana, leniwego Maciąga, swoje przerażenie. I tę tryskającą wszędzie krew. Pragnęła, żeby to wszystko okazało się tylko snem, ale dzień wstał jasny i musiała powiedzieć sobie: tak się stało. Do świronka poszła wcześnie, jeszcze przed śniadaniem. Szczepan leżał tak jak wczoraj, na prawym boku. Oddychał. Żył. – Dzięki, wielki Boże! – westchnęła Franciszka. – Nie zabiłam go. Nie zabiłam! Sienkiewicz był oszołomiony i dość bezwładny, gdy zmieniała opatrunek. Ale pojawiła się iskierka nadziei. Chory miał równiejszy oddech, nawet gorączka wydawała się mniejsza. W powietrzu nadał unosił się swąd spalonego ciała i Franciszka otworzyła oba okienka naraz. Ocknął się, poprosił o wodę, spojrzał przytomniejszym wzrokiem. – Zrobiłaś to? – zapytał. Zaskoczona, że Szczepan może niczego nie pamiętać, skinęła głową. Dopiero wtedy spojrzał na tłumok, który otaczał jego stopę. – Nic nie czuję – powiedział. – Nic a nic. Końcami palców delikatnie badał powierzchnię opatrunku. – Czy mam jeszcze palce? Niepewnie skinęła głową. – Ile? – zapytał niespokojnie. Patrzył z natężeniem, jakby chciał wymusić na niej, żeby podała jak najlepszą odpowiedź. Opuściła oczy. – Ten zdrowy – szepnęła przepraszająco. – Zdrowy? – powtórzył, nagle zrozumiał i opadł na posłanie. Jego oddech znowu stał się chrapliwy. – Myślałem, że utniesz tylko dwa... – poskarżył się i rozpłakał. – Że tylko dwa... Franciszka zerwała się i wybiegła.
INSPEKCJA PANI KATARZYNY
Pani Katarzyna Kalinowska lubiła rzucić gospodarskim okiem na obory, stodoły, owczarnię, stajnie i szopy. Sprawdzała postęp prac, wskazywała niedoróbki, pouczała parobków i pracowników. Nie omijała żadnego miejsca, potrafiła zajrzeć w każdą szparę, zainteresować się każdym szczegółem. Mniejszą wagę przywiązywała tylko do pasieki, gdzie pan Michał wprost zabronił jej przychodzić, oraz do stajni, za którą w pełni odpowiadał Ignaś Kalinowski. Od jakiegoś czasu omijała także świronek, przekazany synowej. Nie oznaczało to oczywiście, że starsza pani nie interesowała się tym, co się tam dzieje. Przeciwnie, kazała składać sobie relacje i rzadko powstrzymywała się przed poradami. Ulubionym sposobem pani Katarzyny, dzięki któremu doglądała służbę, ale także i rodzinę, była inspekcja. Starsza pani nigdy nie zapowiadała, którym kawałkiem gospodarstwa zainteresuje się szczególnie, lubiła pojawiać się niespodziewanie, a wtedy drżyjcie narody. Katarzyna Kalinowska znała się na gospodarczych sprawach jak nikt i biada temu, który próbowałby ją oszukać czy też jakimś sposobem wytłumaczyć swoje niedołęstwo czy lenistwo. Starsza pani bez trudu odkrywała takie sztuczki. W Kalinówce panował porządek, ponieważ wszyscy obawiali się języka seniorki rodu, jej groźnego spojrzenia, a czasem i laski. Tej ostatniej nie używała już tak często jak dawniej, ale nadal stanowiła ona poważny argument w jej ręku, o czym wiedziano daleko poza majątkiem. Jeśli ktokolwiek myślał, że umawiając się na robotę z panem Kalinowskim albo jego synem Ignasiem nie jest zobowiązany stosować się do poleceń starszej pani albo uniknie jej badawczego wzroku, bardzo się mylił. Pani Katarzyna nie znosiła marnotrawstwa, leń i obibok nie miał co liczyć na możliwość zarobku we dworze, jeśli choć raz został przyłapany na kłamstwie. Jeszcze gorzej kończyły się próby kradzieży choćby najmniejszej części pańskiego majątku. Tu starsza pani nie zawracała
sobie głowy wzywaniem policji, a sama wymierzała sprawiedliwość. Miało to zresztą długą tradycję, stosowaną w Kalinówce od dawna. Pan Michał nazywał te metody starożytnymi, ale sam stosował podobne, ponieważ często były skuteczne. No, chyba że trafił się ktoś tak oporny i tak uparty jak Kurpik z Nowosadów. Zwykle jednak przyłapany na kradzieży parobek tracił robotę i wynagrodzenie. Musiał też stanąć przed obliczem starszej pani, a to naprawdę nie należało do przyjemności. Pani Katarzyna kazała mu stawać wobec innych osób, głośno przepraszać za wyrządzone zło i żądała, aby sam wyznaczył sobie karę, niejeden błagał wówczas o możliwość odpracowania wyrządzonej szkody, a bywało że i wystawiał tyłek pod laskę starszej pani. Tego dnia pani Katarzyna Kalinowska, która sporą część czasu przed obiadem spędziła w oborach, postanowiła nagle sprawdzić, jak się mają zapasy w świronku. Że idzie właśnie do świronka, Franciszka zorientowała się w ostatniej chwili, gdy zobaczyła teściową zdążającą szybkim krokiem od strony obór. Uświadomiwszy sobie zagrożenie związane z możliwością odkrycia Szczepana Sienkiewicza, w panice wybiegła jej naprzeciw. Pani Katarzyna nie była zachwycona niespodziewanym pojawieniem się synowej na swojej drodze. Starała się nigdy nie zostawać z nią sam na sam, takie sytuacje można było policzyć na palcach jednej ręki. Zwykle unikała osobistego kontaktu i bezpośredniej rozmowy, uwagi wygłaszała poprzez pośredników, i to nawet w obecności Franciszki. – Niech będzie pochwalony! – ukłoniła się synowa. To był sposób, na który Franciszka wpadła przypadkowo. Kiedy mówiła rano: „dzień dobry”, teściowa udawała, że nie słyszy albo że pozdrowienie nie jest skierowane do niej. Ale jako osoba religijna nie mogła udawać, że nie słyszy pozdrowienia Chrystusa. – Na wieki wieków – odpowiedziała pani Katarzyna. Nie zatrzymała się, szła ścieżką dalej, wprost na świronek. Franciszka kroczyła obok, nie wiedząc, jak odwrócić uwagę teściowej.
– Wszystko w porządku – pospieszyła z zapewnieniem. – Dbam o to, co mi przykazano, jak umiem najlepiej. – Zobaczymy – mruknęła starsza pani, nie zwalniając kroku. – Zobaczymy. – Na pewno – w głosie Franciszki było wiele przekonania. – Wiem, jakie to ważne zadanie zostało mi powierzone. Pani Katarzyna przystanęła na chwilę i obrzuciła synową niechętnym spojrzeniem. – Doprawdy? – spytała z nutką lekceważenia. – Czy Franciszka przynajmniej rozumie słowa, których używa? I nie czekając na odpowiedź, szła dalej, ku drzwiom świronka. Tam przystanęła i czekała z podniesioną głową, aż Franciszka podejdzie i otworzy zamek. Tymczasem Franciszka, przestraszona do granic możliwości, gorączkowo usiłowała znaleźć sposób, aby odwieść teściową od jej zamiarów. Patrzyła bezradnie, jak pani Katarzyna podchodzi do budynku i ani myśli zmienić plany. Skoro już się tu pofatygowała, nie było rzeczy, która skłoniłaby ją do zmiany zamiarów. Franciszka zwlekała, udawała, że coś ją zainteresowało po drodze, że potknęła się o wystający korzeń, wszystko po to, by odwlec moment prawdy. A nuż w tej ostatniej sekundzie zdarzy się coś, co ją uratuje – zawoła ktoś starszą panią, ona sama zrezygnuje. Nic takiego się nie stało. Franciszka była już o krok, pani Katarzyna wyrażała oznaki zniecierpliwienia. – Otwierajże wreszcie! Nie będę tu stała cały dzień. W odruchu bezradności Franciszka spróbowała ostatniego sposobu. – Zgubiłam klucz – oznajmiła z rozpaczą. – Gdzieś chyba zgubiłam. Miałam go dopiero, a nie ma. Musiał wypaść... Teściowa westchnęła głośno. – No proszę! – powiedziała wykrzywiając wargi. – Nie spodziewałam się po niej czego innego.
A gdy Franciszka już prawie odetchnęła z ulgą, starsza pani dodała: – Ładnie bym na tym wyszła, gdybym zaufała jej całkowicie. Na szczęście mam własny klucz. Gdy pani Katarzyna otwierała zamek, Franciszka czuła, jak ziemia usuwa się jej spod nóg, a resztki nadziei ulatują bezpowrotnie. Starsza pani weszła do środka, nie oglądając się na synową, i zaskoczona zatrzymała w progu. Nigdy jeszcze w kalinowskim świronku nie widziano takiego porządku. Wszystko było na swoim miejscu, poustawiane, poukładane, podłoga wyczyszczona, ściany omiecione z pajęczyn. Franciszka, która weszła tuż za teściową, sama dopiero teraz dostrzegła, że jej praca z ostatnich dni przyniosła nadspodziewane owoce. Zajęta sprzątaniem, nie miała czasu rzucić okiem na całość i ocenić, że dzięki jej działaniom ład zauważalny był na pierwszy rzut oka. Pani Katarzyna stała w progu, zaskoczona, i rozglądała się za czymś, co mogłaby skrytykować, ale wcale nie było jej łatwo coś takiego znaleźć. Wszędzie panował idealny porządek. I tylko mały kos w chruścianym gniazdku na parapecie okna darł się o kolejną porcję jedzenia. Nauczył się już, że otwarcie drzwi oznacza nadejście Franciszki, i teraz krzyczał wniebogłosy, szeroko otwierając dziobek. Pani Kalinowska zmarszczyła brwi. – Nabrudzi tu – powiedziała gderliwym tonem. – I jeszcze wszystko powyjada. Franciszka zaprzeczyła łagodnym tonem. – Nie, nie – zapewniła z przekonaniem. – Jak tylko Witia wróci, zaraz go stąd zabierzemy. Pani Katarzyna machnęła laską, co miało oznaczać, że wie na ten temat swoje i nie będzie brała odpowiedzialności za szkody. Zawróciła i zamierzała odejść, gdy nagle zamarła w pół gestu, z wzrokiem podniesionym ku górze.
– A to? – zapytała surowo, wskazując ciemną plamę na deskach sufitu. – Co to jest? Wygląda jak... jak krew. Franciszka poszła za wzrokiem teściowej i zamarła. Domyśliła się, że to plama krwi Szczepana Sienkiewicza, ukrytego na pięterku. Przez cały pobyt w świronku wraz z teściową specjalnie starała się zachowywać głośno i niby niezręcznie. Miała nadzieję, że Szczepan usłyszy, że nie nadchodzi sama, i będzie siedział na górze niczym trusia. Liczyła też na to, że pani Katarzyna, której chodzenie po schodach sprawiało pewną trudność, nie zechce wdrapywać się po stromych stopniach. – A, to gołąb – skłamała Franciszka. – Wleciał, jak okno otworzyłam. A za nim jastrząb. I na moich oczach rozdarł tego gołąbka. Posprzątałam trochę, ale widać nie wszystko. Ja zaraz... I zaczęła rozglądać się za ścierką. Nie wiadomo, czy pani Katarzyna uwierzyła. Postała chwilę, po czym zawróciła i bez słowa opuściła świronek. Franciszka bała się, że teściowa pójdzie sprawdzić usłyszaną opowieść, ale starsza pani od razu skierowała się do domu. A gdy odeszła, Franciszka, zupełnie pozbawiona sił, usiadła na trawie. Dopiero po długiej chwili, gdy bicie serca uspokoiło się, wstała i zamknęła drzwi. Czuła ulgę. Nie podziw dla własnego sprytu, a tylko ulgę, że teściowa nie odkryła jej tajemnicy. Po pewnym czasie weszła na piętro, otworzyła górny poziom świronka. – Szczepan! – zawołała półgłosem, ledwie uchyliwszy drzwi. – Już poszła. Możesz wyjść. Nie odpowiedział. Zdziwiona weszła do środka i z zaskoczeniem stwierdziła, że tak dobrze się schował, że pani Katarzyna nie zobaczyłaby go, nawet gdyby stała na jej miejscu. – Szczepan? Sienkiewicza nie było. Worki, z których zrobił posłanie, leżały porządnie ułożone na stosie.
Nie został żaden ślad w miejscu, gdzie kroiła chleb i gdzie dokonała swojej strasznej, krwawej operacji. Tylko kilka małych, brunatnych plamek widniało na deskach podłogi. Krew pociekła w szpary pomiędzy deskami, przesiąknęła przez strop. – Szczepan! – powtórzyła Franciszka, rozglądając się bezradnie. – Czy znowu mnie zostawiłeś bez słowa? Dalsze losy bohaterów w części 3.