EDITH NESBIT FENIKS I DYWAN TYTUŁ ORYGINAŁU: THE PHOENIX AND THE CARPET PRZEKŁAD: IRENA TUWIM INSTYTUT WYDAWNICZY „NASZA KSIĘGARNIA” WARSZAWA 1967 ROZ...
14 downloads
31 Views
852KB Size
EDITH NESBIT
FENIKS I DYWAN TYTUŁ ORYGINAŁU: THE PHOENIX AND THE CARPET PRZEKŁAD: IRENA TUWIM
INSTYTUT WYDAWNICZY „NASZA KSIĘGARNIA” WARSZAWA 1967
ROZDZIAŁ I *
JAJKO Zaczęło się to wszystko, kiedy Piąty Listopada był już prawie za pasem i w czyimś sercu — zdaje się Roberta — zrodziła się wątpliwość co do gatunku fajerwerków przygotowanych na uroczystość rocznicy Spisku Prochowego **. — Są bardzo liche — powiedział ten ktoś (prawie na pewno Robert) — i jeżeli w ogóle nie wystrzelą, to mali Prosserowie z przeciwka dopiero będą się z nas nabijać. — Moje są bardzo dobre — odparła Janka. — Wiem na pewno, bo w sklepie mówili, że warte są trzy razy więcej, niż zapłaciłam. — To, że ktoś mówił — powiedziała Antea — to jeszcze nic nie znaczy. — Pewnie że nie — wtrącił Cyryl — ale i to, że ty mówisz, także nic nie znaczy, więc nie bądź taka mądra. Antea już miała na ustach jakąś bardzo uszczypliwą odpowiedź, gdy przypomniała sobie, że dziś cały dzień padał deszcz i chłopcy nie mogli pojechać do Londynu na górnym pomoście tramwaju, co mama im obiecała w nagrodę za staranne wycieranie butów przez cały tydzień po powrocie ze szkoły. Postanowiła więc nie odgryzać się. — Sam nie bądź za mądry — powiedziała tylko. — A fajerwerki wyglądają na dobre i zostały wam jeszcze pieniądze na tramwaj, więc możecie coś jeszcze za nie dokupić. Za osiem pensów można dostać piękne koło Katarzyny. — I owszem — rzekł ozięble Cyryl. — Ale te osiem pensów nie są twoje... — Dobrze już — przerwał mu Robert — mówmy o fajerwerkach. Naprawdę nie możemy się skompromitować wobec tych smarkaczy. Zadzierają nosa, bo w niedzielę chodzą w aksamitnych ubrankach. — Ja bym za żadne skarby nie nosiła takich aksamitów — powiedziała z pogardą Antea. — Chyba że byłabym królową Marią Stuart. Ale Robert znów wrócił do swego. Jego wielką zaletą była wytrwałość, z jaką dążył do raz obranego celu. — Myślę, że trzeba je wypróbować — powiedział. — Ach, ty gapo — rzekł Cyryl — fajerwerki to jak znaczki pocztowe. Można ich użyć tylko jeden raz. — A dlaczego w ogłoszeniach piszą „Wypróbowane nasiona Cartera”? Zapadło głuche milczenie. Wreszcie Cyryl zakreślił palcem kółko na czole. — Tutaj mu coś nawala — rzekł. — Zawsze niepokoiłem się o naszego biednego Roberta. Niby to zdolny, niby ma piątki z algebry, a swoją drogą... — Nie wygłupiaj się! — zawołał ze złością Robert. — To ty nic nie rozumiesz. Nasion też nie można wypróbować w s z y s t k i c h. Bierze się tylko parę na próbę i jeżeli coś z nich wyrasta, to z innych także powinno wyrosnąć. Tak mówił ojciec. Czy nie warto wypróbować w ten sposób fajerwerków? Zamkniemy oczy i każde wyciągnie po jednym. — Ale deszcz leje jak z cebra — zauważyła Janka. * Kto z was chce poznać wcześniejsze przygody bohaterów powieści, niech przeczyta książkę tejże autorki pt. „Pięcioro dzieci i «Coś»”. ** W r. 1605 sprzysiężenie katolickie, którego przywódcą był Guy Fawkes, zawiązało spisek zwany później „prochowym” przeciwko królowi Jakubowi I; postanowiono wysadzić w powietrze gmach parlamentu w Londynie wraz z królem i posłami i w tym celu umieszczono w piwnicy trzydzieści beczek prochu. Dnia piątego listopada spisek został wykryty. Rocznicę tego wydarzenia obchodzi się w Anglii paląc kukły spiskowców i puszczając fajerwerki.
— A Napoleon umarł — odparł Robert. Wszyscy byli w bardzo złych humorach. — Przecież nie musimy po to wychodzić na dwór. Wystarczy odsunąć stół, a fajerwerki podpalić na starej blaszanej tacy. Nie wiem, co wy o tym myślicie, ale mnie się zdaje, że już najwyższy czas, żeby coś z tym zrobić. Bo wtedy będziemy wiedzieli, czego się spodziewać, a tak może się uda, a może i nie. — Myślę, że jednak trzeba to zrobić — przyznał po pewnym zastanowieniu Cyryl. Odsunięto więc stół, przy czym wylazła w całej okazałości dziura w dywanie, która przedtem, nim dywan obrócono, wypadała przy oknie. Ale Antea zakradła się do kuchni, przyniosła tacę i nakryła nią dziurę. Wtedy ułożono na stole wszystkie fajerwerki, a dzieci mocno zacisnęły oczy, wyciągnęły ręce i każde coś chwyciło. Robert miał petardę, Cyryl i Antea — świece rzymskie, a tłusta łapka Janki chwyciła największy klejnot całego zapasu — wspaniałą rakietę z wyskakującym diabełkiem. Ktoś — nie powiem kto, bo później ten ktoś żałował — powiedział, że Janka wiedziała, co robi. W każdym razie wszyscy byli bardzo niezadowoleni. Nic dziwnego. We wszystkich grach i zabawach dzieci trzymały się niewzruszonej, żelaznej zasady, że wszelkim wynikom losowania trzeba bezwzględnie się poddać, choćby to nikomu się nie podobało. — Nic podobnego! — wykrzyknęła Janka nieomal z płaczem. — Ja o niczym nie wiedziałam. Ale mogę pociągnąć jeszcze raz... — Wiesz doskonale, że nie możesz — rzekł z goryczą Cyryl. — Stało się, przepadło. Wyciągnęłaś rakietę z diabełkiem i musimy wszyscy to uznać. Trudno. Zresztą, jeszcze przed piątym dostaniesz na kieszonkowe wydatki. Tylko diabełka wystrzelimy na samym końcu, żeby przynajmniej była z tego jakaś przyjemność. Podpalono więc najpierw petardę i świece rzymskie. Ale kiedy przyszła kolej na diabełka, ten — jak wyraził się Cyryl — po prostu kpił sobie ze wszystkich w żywe oczy, siedząc nieruchomo na tacy. Próbowano zapałek, a potem płonącego papieru, znaleziono nawet trochę prochu w myśliwskiej kurtce ojca — ale nic nie pomogło. Wtedy Antea zakradła się do ciemnej komórki pod schodami, gdzie znajdowały się najrozmaitsze rzeczy: miotły i szczotki, kosze na śmieci i żywiczne drzewo na podpałkę, stare gazety, wosk, terpentyna, ohydne, zesztywniałe ścierki używane do czyszczenia mebli i mosiądzu, a także nafta do lamp. Antea wróciła z małym słoiczkiem, w którym kiedyś była galaretka z porzeczek. Ale galaretkę dawno już zjedzono i Antea nabrała do słoika nafty. Weszła do pokoju i wylała naftę na tacę w chwili, gdy Cyryl usiłował podpalić diabełka dwudziestą trzecią zapałką. Diabełek ani drgnął, ale wysoki płomień nafty w jednej chwili skoczył prawie pod sufit, opalił rzęsy Cyryla i osmalił twarze całej czwórki, nim ktokolwiek zdążył się cofnąć. Dopiero wtedy dzieci odskoczyły bezwiednie do tyłu aż pod samą ścianę, a wysoki słup ognia i dymu dosięgnął sufitu. — No! — zawołał Cyryl z przejęciem. — Ładnie teraz będziemy wyglądać! Płomień rozrastał się pod sufitem niczym róże ognia w przejmujących powieściach Rider Haggarda *. Robert i Cyryl zdali sobie sprawę, że nie ma ani chwili do stracenia. Podnieśli rogi dywanu, wrzucili go kopniakami na tacę. Słup ognia, odcięty, znikł nagle pozostawiając tylko dym i okropny zapach za silnie przykręconych lamp. Wszyscy rzucili się teraz na ratunek dywanu, który przedstawiał widok opłakany. Nagle u ich stóp rozległ się ostry trzask i nasi strażacy stanęli jak wryci. Nowy trzask — i dywan poruszył się, jakby zawinięty był w niego kot: Diabełek dał się wreszcie zapalić i strzelał rozpaczliwie w zwojach dywanu. Robert z taką miną, jakby to on jeden wiedział, co trzeba robić, rzucił się, by otworzyć okno. Antea wrzasnęła. Janka wybuchła płaczem, a Cyryl zwalił stół do góry nogami na skłębiony dywan. Ale fajerwerk dalej strzelał, pryskał i hałasował, nawet pod stołem. W tym momencie wbiegła do pokoju mama, zaniepokojona wrzaskami Antei, a zaraz * Haggarda Henry Rider (1856—1925) — pisarz angielski, twórca fantastycznych powieści.
potem fajerwerk uspokoił się i zapadła grobowa cisza. Dzieci stały w milczeniu, popatrując na swoje poczerniałe twarze i zerkając na białą twarz mamy. To, że dywan został zniszczony, nie zdziwiło nikogo, jak również w wyniku awantury zapędzenie wszystkich do łóżek. Mówi się, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. Może to i prawda. Ale z jeszcze większą pewnością można powiedzieć, że wszystkie drogi, zwłaszcza w dzieciństwie, prowadzą do łóżka. Reszta ogni sztucznych uległa konfiskacie i ku niezadowoleniu mamy ojciec zapalił je wszystkie po kolei w ogródku za domem wyjaśniając, że nie ma innego sposobu, aby się ich pozbyć. Ale ojciec zapomniał, że dzieci są w niełasce i że okna dziecinnego pokoju wychodzą na ogródek. Wskutek tego mogły one podziewać zarówno fajerwerki, jak i zręczność, z jaką puszczał je ojciec. Nazajutrz wszystko zostało przebaczone i zapomniane. Tylko pokój dziecinny trzeba było gruntownie sprzątnąć (niczym w porze wiosennych porządków), a sufit pobielić. Mama wyszła na miasto, a w czasie podwieczorku zjawił się jakiś człowiek ze zwiniętym dywanem. Ojciec zapłacił temu człowiekowi, a mama powiedziała: — Jeżeli dywan nie okaże się w dobrym stanie, to spodziewam się, że go pan wymieni. — Nic mu nie brakuje, psze pani — odparł człowiek. — Ani jednej nitki. To prawdziwa okazja i sprzedaję go tylko z musu. Bo czego się nie robi dla pań? Prawda, psze pana? — Mrugnął w stronę ojca i wyszedł. Dywan rozłożono w dziecinnym pokoju i rzeczywiście nie było w nim ani jednej dziurki. Kiedy dzieci już prawie kończyły rozwijanie dywanu, wypadło coś twardego i z hałasem potoczyło się po podłodze. Dzieci rzuciły się wszystkie naraz. W końcu Cyryl chwycił to coś i obejrzał przy gazowej lampie. Miało to kształt jajkowaty, było żółte, błyszczące i na wpół przezroczyste, a mieniło się w świetle coraz to innym kolorem. Wyglądało jak kamienne jajko o bladoognistym żółtku, które ledwo przeświecało przez skorupkę. — Mogę to sobie zatrzymać, prawda, mamo? — spytał Cyryl. Mama, oczywiście, powiedziała, że nie. Że trzeba to oddać człowiekowi, który przyniósł dywan, ponieważ zapłaciła mu tylko za dywan, a nie za kamienne jajko z ognistym żółtkiem. Potem wytłumaczyła dzieciom, gdzie znajduje się sklep, dokąd trzeba pójść. Sklepik okazał się mały i skromny, a jego właściciela zastali na chodniku przy ustawianiu mebli w tak sprytny sposób, by jak najmniej było widać, że są połamane. Poznał dzieci od razu i z miejsca zakrzyczał je, nie dając im dojść do słowa. — Nic z tego! — wołał. — Nie przyjmuję z powrotem żadnych dywanów, jak je okazyjnie sprzedałem. Okazja to okazja i nie ma żadnych reklamacji. — Nie przychodzimy w sprawie dywanu — rzekł Cyryl — ale coś w nim znaleźliśmy. — To u was musiało się stać — odparł z oburzeniem właściciel sklepiku — bo wszystko, co ja sprzedaję, zawsze jest czyste jak łza. — Wcale nie powiedziałem, że dywan nie jest czysty — rzekł Cyryl — ale... — Ach, jeżeli to mole — zawołał właściciel sklepiku — to łatwo je wytępić naftaliną. Ale to chyba jakiś przypadkowo się zaplątał. Mówię wam, że dywan jest czysty jak łza. Nie widziałem mola od nie wiem już kiedy... tak samo jak jajka. — Ależ to właśnie jajko — przerwała Janka. — Jajko było w dywanie. Właściciel sklepiku zrobił minę, jakby chciał rzucić się na dzieci. — Wynoście się — wrzasnął — bo zawołam policję! Ładne rzeczy! Przychodzić tu i wmawiać, że w moich towarach znajduje się coś paskudnego. Wynoście się, bo wam pourywam uszy! Hej, panie władzo... Dzieci uciekły i ich zdaniem, a także zdaniem ojca, nic innego nie mogły zrobić. Mama miała o tym własne zdanie. Ale ojciec powiedział, że mogą zatrzymać jajko.
— Sprzedawca na pewno nie wiedział o nim, kiedy przyniósł dywan — oświadczył — tak samo jak i my. Więc mamy takie samo prawo do jajka jak on. Umieszczono więc jajko na kominku, skąd rzucało blask na cały ponury pokój dziecinny. Pokój był ponury, gdyż znajdował się w suterenie, a okna wychodziły na sztuczny skalisty ogródek, w którym było dużo glazurowanej cegły, gdzie nic prawie nie rosło prócz aksamitek i nie żyło prócz małych ślimaków. W opisie domu, kiedy go wynajmowano, pokój ten figurował jako „dogodny pokój kredensowy w suterenie” i nawet za dnia był dość ciemny. Wieczorem kiedy zapalano gaz, nie sprawiało to większej różnicy. Ale właśnie wieczorem karaluchy robiły się bardzo towarzyskie, wyłaziły z niskich szaf, umieszczonych po obu stronach kominka, który obrały sobie za mieszkanie, i usiłowały zawrzeć znajomość z dziećmi. Tylko że dzieci nie lubiły takich znajomości. Piątego listopada rodzice poszli do teatru, a dzieci siedziały smutne, gdyż nie miały wcale ogni sztucznych, a Prosserowie mieli ich mnóstwo. Dzieciom nie pozwolono nawet rozpalić ogniska w ogródku. — O, nie! — odparł zagadnięty o to ojciec. — Broń Boże żadnych zabaw z ogniem! Baranka ułożono do snu, a reszta rodzeństwa zebrała się markotna przy kominku. — Piekielnie nudno — rzekł Robert. — Pomówmy o Piaskoludku — rzekła Antea, chcąc skierować rozmowę na jakiś weselszy temat. — Co nam przyjdzie z mówienia? — odparł Cyryl. — Chciałbym, żeby się coś zdarzyło. To okropne, że nie pozwalają nam wychodzić wieczorem. Nie ma się wprost czym zająć, kiedy się pokończyło lekcje. Janka właśnie skończyła odrabiać to, co było zadane na jutro, i z hałasem zamknęła książkę. — Ale zostały nam przyjemne wspomnienia — powiedziała. — Jak się pomyśli o ostatnich wakacjach... Ostatnie wakacje były rzeczywiście przyjemnym wspomnieniem. Dzieci spędziły je na wsi, w białym domku, w pobliżu starego kamieniołomu i dawnej wapniarni, i zdarzyły się tam najrozmaitsze rzeczy. Dzieci znalazły tam Psametycha, czyli piaskowego duszka, który spełniał wszystkie ich życzenia. Dokładnie wszystkie. I wcale nie troszczył się o to, czy im one wyjdą na dobre. Gdyby przypadkiem ktoś chciał dowiedzieć się, jakie to były życzenia i co z nich wynikło, może o tym przeczytać w książce pod tytułem „Pięcioro dzieci i »Coś«” (i owym „czymś” był właśnie Piaskoludek). Jeżeli nie znacie tej książki, to mogę wam powiedzieć, że piątym dzieckiem był mały braciszek, którego nazywano Barankiem, bo pierwszą rzeczą, jaką wymówił, było „Baa!” a reszta dzieci nie była ani specjalnie ładna, ani nazbyt mądra, ani wreszcie szczególnie grzeczna. Ale razem wziąwszy nie były to złe dzieci, ot, mniej więcej takie jak wy. — Nie obchodzą mnie żadne wspomnienia — rzekł Cyryl. — Chciałbym, żeby się znów coś wydarzyło. — Przecież — odparła Janka — poszczęściło się nam bardziej niż komukolwiek. Bo kto kiedy znalazł Piaskoludka? Powinniśmy się cieszyć. — A dlaczego nie mogłoby tak być znowu? — spytał Cyryl. — Nie żeby się tylko cieszyć, ale żeby się znów coś zdarzyło? — A może się i zdarzy — pocieszała go Antea. — Wiesz, czasem mi się wydaje, że my jesteśmy właśnie tacy, którym się różne rzeczy zdarzają. — To tak jak w historii — rzekła Janka. — Jedni królowie robią mnóstwo ciekawych rzeczy, a innym nic nigdy się nie przydarzy, tylko rodzą się i potem ich koronują i grzebią. A czasem i to nie. — Myślę, że Pantera ma rację — powiedział Cyryl. — Myślę, że my naprawdę jeste-
śmy tacy, którym się różne rzeczy zdarzają. I czuję, że nawet teraz mogłoby się coś wydarzyć, gdybyśmy tylko wiedzieli, jak to wywołać. Bo potrzeba jakiegoś prztyczka, i tyle. — Szkoda — westchnęła Janka — że w szkole nie uczą czarów. Gdybyśmy umieli choć trochę czarować, to pewno coś by się wydarzyło. — Ciekaw jestem, od czego się to zaczyna? — Robert rozejrzał się po pokoju, ale ani spłowiałe, zielone zasłony i sztywne firanki, ani wytarte linoleum leżące na podłodze nie natchnęło go żadnym pomysłem. Nawet nowy dywan nic mu nie nasunął, choć miał bardzo ciekawy wzór i można by przypuszczać, że wreszcie coś ciekawego podsuwnie. — Ja bym wiedziała, jak zacząć — rzekła Antea. — bo dużo o tym czytałam. Tylko zdaje mi się, że w Biblii to jest zakazane. — W Biblii jest zakazane tylko dlatego, że ludzie przy pomocy czarów chcieli szkodzić innym — odparł Cyryl. — Ale jak się nie chce nikomu szkodzić, to nic w tym złego nie widzę. A my przecież niczyjej krzywdy nie chcemy. A nawet gdybyśmy chcieli, to i tak nic by z tego nie wyszło. Czekajcie — dodał ziewając — w tej książce z legendami czytałem coś o abrakadabrze i o templariuszach *, którzy doskonale znali się na czarach. Możemy zabawić się w templariuszy. Ojciec mówi, że oni robili zaklęcia przy pomocy kozła i gęsi. — Świetnie — rzekł niezbyt uprzejmie Robert. — Ty doskonale potrafisz być kozłem, a Janka wie, jak być gęsią. — Przyniosę legendy — zawołała pośpiesznie Antea — a wy odsuńcie dywan! Odsunięto więc dywan i na czystym kawałku linoleum nakreślono dziwaczne znaki. Porobiono je przy pomocy kredy, którą Robert wyjął w szkole z szuflady nauczyciela matematyki. Wiecie pewnie, że zabieranie nowej kredy jest kradzieżą, ale nie ma w tym nic złego, jeśli się weźmie ułamany kawałek, pod warunkiem, żeby wziąć tylko jeden. (Nie wiem, skąd wzięła się ta zasada, ale to wszystko jedno). Przy kreśleniu znaków odśpiewali najbardziej posępne pieśni, jakie przyszły im na myśl. I oczywiście nic się nie zdarzyło. — No, bo trzeba rozłożyć czarodziejskie ognisko — powiedziała Antea. — Ognisko z wonnego drzewa z dodatkiem olejków i żywicy. — Znam tylko jedno wonne drzewo — rzekł Robert — to znaczy cedr. I mam nawet mały kawałek cedrowego ołówka. Spalono więc kawałek cedrowego ołówka. Ale nic się nie zdarzyło. — Spalmy trochę olejku eukaliptusowego — rzekła Antea. — Tego na katar. Tak też zrobili. Zapach istotnie był mocny. Spalili też jakieś resztki kulek kamforowych znalezionych w komodzie. Dały jasny płomień i dużo okropnie czarnego dymu, który wyglądał bardzo czarnoksięsko. Ale i tym razem nic się nie zdarzyło. Wtedy wydobyli czyste ściereczki z szuflady w kuchni i wymachując nimi nad czarodziejskimi znakami odśpiewali „Hymn Mniszek Morawskich w Betlejem”, który naprawdę brzmi imponująco. I wszystko na nic. Machali więc ściereczkami coraz zacieklej, aż ściereczka Roberta strąciła z kominka złociste jajko, które wpadło do paleniska. — Ojej! — zawołali wszyscy jednogłośnie i przypadli do ziemi, by zajrzeć za kratę kominka, gdzie na kupce gorącego popiołu leżało błyszczące jajko. — W każdym razie nie stłukło się — rzekł Robert, po czym wyciągnął rękę i chwycił jajko. Było ono znacznie gorętsze, niż ktokolwiek mógł się tego spodziewać. Robert upuścił je, krzycząc „Aj, do licha!” i jajko spadło w sam środek płonącego na kominku ognia. — Szczypce! — krzyknęła Antea. Niestety, nikt nie mógł sobie przypomnieć, gdzie są szczypce. Wszystkim wyleciało z pamięci, że po raz ostatni użyto ich dla wyłowienia lalczynego imbryczka z beczki na wodę, do której wrzucił go Baranek. Tak więc szczypce z dziecinnego pokoju spoczywały między śmietnikiem i beczką, a kucharka za nic w świecie nie chciała pożyczyć kuchennych. * Templariusze (od łacińskiego «templum» — świątynia) — zakon rycerski założony w r. 1120 w Jerozolimie przez rycerzy francuskich w celu obrony pielgrzymów wędrujących do Grobu Chrystusa.
— Mniejsza o to — rzekł Robert. — Wydostaniemy je pogrzebaczem i szuflą. — Zaczekaj! — wykrzyknęła Antea. — Popatrzcie tylko! Popatrzcie! Zdaje się, że naprawdę coś się teraz stanie! Istotnie, w jajku, rozpalonym do czerwoności, coś się jakby ruszało. Po chwili rozległ się lekki trzask, jajko rozpękło się na dwoje i wyszedł z niego ognistopióry ptak. Spoczął wśród płomieni i dzieci zobaczyły, że rośnie po prostu w oczach. Wszyscy znieruchomieli, wpatrując się w ptaka z otwartymi ustami i wybałuszonymi oczami. Ptak uniósł się z płomiennego gniazda, rozwinął skrzydła i frunął na pokój. Latał, zataczając kręgi, a kiedy przelatywał, powietrze stawało się ciepłe. Wreszcie usiadł na kracie przed kominkiem. Dzieci spojrzały po sobie i Cyryl wyciągnął rękę w stronę ptaka. Ten przechylił głowę i spojrzał na Cyryla, jak to robią papugi — może widzieliście kiedy — gdy mają zamiar coś powiedzieć. Więc dzieci nie zdziwiły się wcale słysząc jego słowa: — Uważajcie, jeszcze nie wystygłem! Dzieci nie zdziwiły się, ale były bardzo a bardzo zaciekawione. Wpatrywały się w ptaka, który stanowczo wart był, by mu się bardziej przyjrzeć. Był wielkości małego kogutka, ale dziób miał inny, nie koguci, a pióra złociste. — Myślę — powiedział Robert — że wiem, kto to jest. Widziałem na obrazku... Popędził na górę. Krótkie wertowanie w papierach na biurku ojca dało, jak mówi podręcznik arytmetyki, „zamierzony wynik”. Kiedy jednak Robert wrócił z obrazkiem do pokoju i zawołał „Popatrzcie!”, ze wszystkich ust rozległo się zgodne „Tss!”. Robert natychmiast umilkł, gdyż ptak znów się odezwał. — Kto z was — zapytał — wrzucił jajko do ognia? — On! — powiedziały trzy głosy, a trzy palce wskazały na Roberta. Ptak złożył mu ukłon. Tak przynajmniej się wydawało. — Jestem twoim wdzięcznym dłużnikiem — rzekł z niezwykłą kurtuazją. Dzieci aż tchu złapać nie mogły z ciekawości — z wyjątkiem jednego Roberta. Ten trzymał w ręku obrazek i wiedział, o co chodzi, i zaraz się tym pochwalił: — Wiem, kto ty jesteś. To mówiąc pokazał trzymaną w ręku zadrukowaną kartkę, na której widniała podobizna ptaka siedzącego na gnieździe z płomieni. — Jesteś Feniks — rzekł Robert. Ptak przyjął to z wielkim zadowoleniem. — Moja sława — powiedział — przetrwała zatem dwa tysiące lat. Pozwól mi spojrzeć na moją podobiznę. Robert przykląkł i pokazał mu rycinę, a ptak popatrzył i rzekł: — Niezbyt pochlebnie mnie przedstawiono... A co to za znaki? — spytał wskazując na druk. — Ach, to nic ciekawego! Mało tu jest o tobie — rzekł Cyryl z bezwiedną uprzejmością. — Ale w różnych innych książkach jest mnóstwo. — Z portretami? — zapytał Feniks. — Chyba nie — odparł Cyryl — bo nie pamiętam, żebym widział jakiś inny twój portret oprócz tego. Ale jeśli chcesz, mogę ci coś o tobie przeczytać. Feniks skinął głową, a Cyryl przyniósł trzeci tom starej encyklopedii, gdzie na stronie 246 wyczytał: — „Feniks — w ornitologii bajeczny ptak starożytności”. — „Starożytności” to słuszne — rzekł Feniks. — Ale „bajeczny” — chyba tak nie wyglądam? Wszyscy zaprzeczyli, a Cyryl czytał dalej: — „Starożytni mówią o nim jak o jedynym przedstawicielu tego gatunku”. — To w porządku — rzekł Feniks.
— „Opisując go, podają, że jest wielkości orła”. — Orły bywają różnej wielkości — rzekł Feniks. — To nie jest trafny opis. Wszystkie dzieci klęczały teraz na dywanie przy samym kominku, chcąc być jak najbliżej Feniksa. — Włosy sobie spalicie — powiedział ptak. — Uwaga — dodał — teraz już prawie wystygłem — z szumem złocistych skrzydeł przefrunął z kraty na stół. Wystygł już tak, że kiedy usiadł na obrusie, czuć było tylko słaby zapach spalenizny. — Prawie nie znać — tłumaczył się Feniks — i zejdzie w praniu. Proszę cię, czytaj dalej. Dzieci zebrały się wokół stołu. — „Wielkości orła — ciągnął Cyryl — głowę ma wspaniale upierzoną, na szyi pióra złociste, a na reszcie ciała szkarłatne i tylko ogon biały; oczy świecące jak gwiazdy. Utrzymują, że żyje w niedostępnych miejscach do pięciuset lat, po czym buduje sobie stos z wonnego drzewa i aromatycznej żywicy, podpala go ruchem skrzydeł, po czym sam się spala; z popiołów zaś powstaje robak, który z czasem wyrasta na Feniksa. Dlatego Fenicjanie dawali...” — Mniejsza o to, co dawali — rzekł Feniks strosząc swe żółte pióra. — I tak nigdy nie dawali dużo; byli to ludzie niesłychanie chytrzy i skąpi. Tę książkę należałoby zniszczyć. Jak można być tak niedokładnym! Reszta mojego ciała nigdy nie była szkarłatna, a ogon... sami powiedzcie, czy jest biały? Obrócił się w koło i z powagą pokazał dzieciom złocisty ogon. — Nie, nic podobnego! — zawołali wszyscy. — Oczywiście — rzekł dumnie Feniks — i nigdy nie był biały. A z tym robakiem to po prostu oszczerstwo. Feniks składa jajko jak wszystkie szanujące się ptaki. Buduje stos — to się zgadza — składa jajko, a potem się spala. Zasypia i budzi się w swoim jajku, z którego potem wychodzi i znowu żyje. Tak się dzieje od wieków. Trudno mi wprost powiedzieć, jak czuję się zmęczony: żyję bez wytchnienia. — A skąd twoje jajko tu się wzięło? — spytała Antea. — To moja tajemnica — odparł Feniks. — Mogę ją zdradzić tylko komuś, z kim byłbym w wielkiej przyjaźni. Zawsze byłem ptakiem nie zrozumianym i na mój temat opowiadano niestworzone historie. Widać to choćby z tej historii z robakiem. Mogę się zwierzyć t ob i e — ciągnął wpatrując się w Roberta oczyma naprawdę gwiaździstymi. — Ty umieściłeś mnie w ogniu... Robertowi zrobiło się trochę głupio. — Ale reszta z nas — wtrącił Cyryl — przygotowała ognisko z wonnego drzewa i aromatycznej żywicy. — A ja... ja tylko przypadkiem wsadziłem cię do ognia — dodał Robert, mówiąc prawdę z pewnym wysiłkiem, gdyż nie wiedział, jak przyjmie to Feniks. Przyjął to jednak w sposób całkiem nieoczekiwany. — Twoje szczere przyznanie — rzekł — rozprasza moje ostatnie wątpliwości. Opowiem wam moje dzieje. — I nie znikniesz ani nic się z tobą nagle nie stanie? — spytała z niepokojem Antea. — Albo co? — spytał Feniks strosząc złociste pióra. — Czy chcielibyście, żebym tu został? — O t a k — odparli wszyscy z niewątpliwą szczerością. — A dlaczego? — zapytał Feniks wpatrując się skromnie w obrus. — Dlatego... — zaczęli wszyscy i nagle urwali; tylko Janka dodała po chwili: — Dlatego, że jesteś najpiękniejszą istotą, jaką w życiu widzieliśmy. — Jesteś bardzo rozsądnym dzieckiem — rzekł Feniks. — Toteż wcale nie zniknę i nic się nagle nie stanie. A teraz opowiem wam moje dzieje. Mieszkałem, jak wasza książka głosi,
długie tysiące lat w niedostępnym miejscu, obszernym i spokojnym; ale nie miałem tam odpowiedniego towarzystwa. Toteż prowadziłem bardzo jednostajny tryb życia i mocno się nudziłem. Ale nawykłem do tego, że co pięćset lat składałem jajko i spalałem samego siebie; a wiecie chyba, jak trudno przełamać swoje nawyki. — Tak — rzekł Cyryl. — Janka ma zwyczaj obgryzać paznokcie. — Ale przełamałam się! — zawołała dotknięta do żywego Janka. — Wiesz, że się przełamałam! — Dopiero wtedy — rzekł Cyryl — kiedy ci zaczęto smarować paznokcie gorzkim aloesem. — Wątpię — powiedział z powagą ptak — czy nawet gorzki aloes, nawiasem mówiąc aloes ma swój własny zły nawyk, z którego powinien wyleczyć się, nim zacznie leczyć innych; myślę o jego niemrawym obyczaju zakwitania raz na sto lat; otóż wątpię, czy nawet gorzki aloes mógłby uleczyć m n i e. A jednak zostałem uleczony. Pewnego ranka zbudziłem się z okropnego snu — a zbliżał się już czas na budowę tego nieznośnego stosu i złożenia na nim nudnego jajka — gdy zobaczyłem dwoje ludzi, mężczyznę i kobietę. Siedzieli na dywanie i kiedy uprzejmie ich powitałem, opowiedzieli mi swoje przygody, które wam teraz powtórzę, bo na pewno ich jeszcze nie znacie. Byli to książę i księżniczka i jestem przekonany, że chętnie posłuchacie dziejów ich rodziców. Kiedy matka księżniczki była jeszcze bardzo młodziutka, opowiedziano jej dzieje pewnego czarownika, co was na pewno bardzo zaciekawi. Otóż ów czarownik... — Lepiej tego nie opowiadaj — powiedziała błagalnie Antea. — Już zgubiłam się w tych wszystkich dziejach, a jest ich coraz więcej. Opowiedz nam swoje w ł a s n e dzieje, bo tych jesteśmy naprawdę ciekawi. — No dobrze — odparł Feniks, skądinąd bardzo zadowolony — więc streszczając ze siedemdziesiąt długich opowieści (ale j a wysłuchałem ich wszystkich do końca... tylko że w niedostępnym miejscu ma się dużo czasu) powiem tylko, że książę i księżniczka tak bardzo się lubili, że nie chcieli z nikim innym przebywać tylko z sobą, i czarownik — nie bójcie się, nie będę opowiadał wam jego dziejów — dał im czarodziejski dywan (może słyszeliście o czarodziejskim dywanie?), na którym wystarczyło tylko siąść i powiedzieć słowo, a zabierał ich tam, gdzie nikogo prócz nich nie było. W ten sposób dostali się na niedostępne miejsce. Ponieważ zaś mieli zamiar tam zostać, dywan był im już niepotrzebny i podarowali go mnie. Był to prawdziwie szczęśliwy los! — Nie bardzo rozumiem, po co ci był potrzebny dywan — spytała Janka — kiedy masz takie piękne skrzydła? — Prawda, że są ładne? — spytał Feniks rozpościerając je i pokazując wszystkim. — Ale wróćmy do rzeczy. Książę pomógł mi rozłożyć dywan, a ja złożyłem na nim jajko. I wtedy powiedziałem: „A teraz, mój miły dywanie, pokaż, co jesteś wart. Zanieś to jajko w takie miejsce, gdzie nie będzie mogło się wykluć przez dwa tysiące lat i gdzie po upływie tego czasu ktoś rozpali ognisko z wonnego drzewa i aromatycznej żywicy i umieści w nim jajko, by się mogło wykluć”. Jak widzicie, wszystko, co powiedziałem, spełniło się dokładnie. Ledwo wymówiłem te słowa, a jajko i dywan znikły. Książę i księżniczka pomogli mi ułożyć stos i osłodzili ostatnie moje chwile. Spłonąłem i odtąd nic już nie wiedziałem, aż się zbudziłem na tamtym ołtarzu. Tu wskazał swym szponem na palenisko. — A dywan? — spytał Robert. — Co się stało z czarodziejskim dywanem, na którym można pojechać, gdzie tylko się zechce? Co się z nim stało? — Co się z nim stało? — odparł niedbale Feniks. — Myślę, że to właśnie jest ten dywan. Doskonale pamiętam jego wzór. To mówiąc wskazał na ziemię, gdzie leżał kupiony przez mamę w niewielkim sklepie dywan za dwadzieścia dwa i pół szylinga.
W tym momencie usłyszano, że ojciec wkłada klucz do zatrzasku. — Aj — szepnął Cyryl — teraz oberwiemy za to, że jeszcze nie leżymy w łóżkach! — Więc życzcie sobie, żebyście już leżeli — odszepnął z pośpiechem Feniks — a potem, żeby dywan był na swoim miejscu. Raz-dwa i już było po wszystkim. Trochę przy tym zakręciło się wszystkim w głowach i trochę zabrakło im tchu. Ale w mgnieniu oka wszystko przybrało należyty wygląd, dzieci leżały w łóżkach, a światła były zgaszone. Nagle w ciemności rozległ się szept Feniksa. — Będę spał na gzymsie od firanek nad oknem — powiedział. — I nie mówcie nic o mnie rodzicom. — I tak by nie uwierzyli — odparł Robert. — Hej! — zawołał przez półotwarte drzwi do dziewczynek — teraz możemy już się nie martwić o nudy! Na pewno czeka nas mnóstwo przygód, kiedy mamy Feniksa i czarodziejski dywan! — Na pewno! — odkrzyknęły dziewczynki. — Dzieci, spać, spać! — dał się słyszeć na schodach głos ojca. — Co wy sobie wyobrażacie! Rozmawiać o tej porze? Właściwie pytanie to powinno by zostać bez odpowiedzi. Lecz Cyryl nie wytrzymał. — Co sobie wyobrażamy? — mruknął spod kołdry. — Teraz to naprawdę w s z ys t k o można sobie wyobrazić... — Bo mamy Feniksa i czarodziejski dywan — dodał Robert. — Będziesz miał zupełnie co innego, jak ojciec przyjdzie i zobaczy, że gadasz — skarcił go Cyryl. — Cicho bądź! Robert umilkł. Ale wiedział równie dobrze jak wy, że przygody z Feniksem i czarodziejskim dywanem dopiero się zaczynają. Rodzice nie mieli najmniejszego pojęcia o tym, co stało się w czasie ich nieobecności. Z rodzicami bywa tak nieraz, nawet jeśli nie ma w domu czarodziejskich dywanów ani Feniksów. Nazajutrz rano... ale t o będzie lepiej chyba odłożyć do następnego rozdziału.
ROZDZIAŁ II
WIEŻA BEZ DACHU Dzieci widziały, jak Feniks wykluł się z jajka w płomieniach ich własnego kominka, a od Feniksa dowiedziały się, że dywan na podłodze ich pokoju był czarodziejskim dywanem, który przenosi, dokąd się tylko zapragnie. Na razie dywan w bardzo odpowiedniej chwili przeniósł je do łóżek, a Feniks usadowił się na gzymsie od firanek w pokoju chłopców. — Przepraszam cię — odezwał się bardzo grzeczny głos, a równie grzeczny dziób ostrożnie i delikatnie otworzył prawe oko Cyryla. — Przepraszam cię, ale słyszę, że niewolnicy na dole przygotowują posiłek. Zbudź się! A przede wszystkim chciałem was prosić, żebyście nic... Feniks urwał i frunął zagniewany na gałkę gzymsu od firanek. Cyryl bowiem odmachnął się gwałtownie, jak zwykle robią chłopcy, kiedy ich nagle zbudzić. A Feniks nie miał dotąd do czynienia z chłopcami i dlatego poczuł się bardzo dotknięty, choć ręka Cyryla wcale weń nie trafiła. — Ojej! — zawołał Cyryl zupełnie już rozbudzony. — Nie gniewaj się, to niechcący! Zdaje się, że coś mówiłeś? Czy nie o szynce i grzankach?
Feniks sfrunął z powrotem na mosiężny pręt łóżka. — Więc ty naprawdę jesteś prawdziwy! — rzekł Cyryl. — To wspaniale! A dywan? — Dywan jest też prawdziwy — odparł z pewnym lekceważeniem Feniks. — No, ale dywan jest tylko dywanem, a Feniks jest w najwyższym stopniu Feniksem. — Oczywiście — zgodził się Cyryl. — Ach, co za szczęście! Zbudź się, Robert! Dziś rzeczywiście jest po co się budzić. A w dodatku mamy sobotę. — Rozmyślałem — rzekł Feniks — wśród ciszy nocnej i trudno mi było oprzeć się wrażeniu, że moje zjawienie się wczoraj zdumiało was o wiele z a m a ł o. Starożytni nie mogli nigdy wyjść z podziwu na mój temat. Czy na przykład s p o d z i e w a l i ś c i e s i ę, że z mego jajka coś się wykluje? — Ani trochę — odparł Cyryl. — A gdyby nawet — rzekła Antea przybiegając w nocnej koszuli na dźwięk srebrzystego głosu Feniksa — nigdy w świecie nie mogliśmy się spodziewać, że z jajka wykluje się taka cudowna istota jak ty. Ptak uśmiechnął się. Czy wam się kiedy zdarzyło widzieć, jak uśmiechają się ptaki? — Musisz wiedzieć — powiedziała Antea owijając się w kołdrę Cyryla, gdyż ranek był chłodny — że już zdarzały się nam różne dziwne przygody — i opowiedziała mu historię z Psametychem, czyli Piaskoludkiem. — Tak — odparł Feniks. — Psametychy nawet za moich czasów były już rzadkie. Nawet mnie nazywano Psametychem Niedostępnych Miejsc. Jako komplement. Zawsze prawiono mi komplementy, sam nie wiem czemu. — A czy ty potrafisz spełniać życzenia? — spytała Janka, która też się zjawiła. — O, nie — odparł z pogardą Feniks. — W każdym razie... ale ktoś nadchodzi, więc muszę się ukryć. — Co też niezwłocznie uczynił. Mówiliśmy, jak się zdaje, że była to sobota. Tego dnia przypadały także urodziny kucharki i mama pozwoliła jej pójść z Elizą i znajomymi do Pałacu Kryształowego. Toteż Antea i Janka musiały pomagać w ścieleniu łóżek, zmywaniu naczyń po śniadaniu i podobnych drobiazgach. Robert i Cyryl zamierzali spędzić poranek na rozmowie z Feniksem, ale ptak miał własne plany. — Muszę mieć godzinę czy dwie spokoju — powiedział. — Moje nerwy załamią się, jeśli choć trochę nie wypocznę. Pamiętajcie, że od dwóch tysięcy lat z nikim nie rozmawiałem. Wyszedłem z wprawy i muszę na siebie uważać. Nieraz mi mówiono, że moje życie jest wprost bezcenne. — Z tymi słowy umieścił się jak w gnieździe w starym pudle na kapelusze ojca i usnął. Pudło przyniesiono do dziecinnego pokoju kilka dni temu, kiedy na gwałt potrzebny był hełm do zabawy w turniej rycerski. Widząc, że Feniks ukrył złocistą głowę pod złocistym skrzydłem, Robert i Cyryl odsunęli stół chcąc usiąść na dywanie i wypowiedzieć jakieś życzenie. Nim jednak uzgodnili, dokąd chcą się przenieść, Cyryl powiedział: — Czy to będzie w porządku, jak zaczniemy bez dziewcząt? — Zajęte będą aż do obiadu — odparł niecierpliwie Robert. Wtem coś w środku, co w pewnych książkach nazywa się „głosem wewnętrznym”, podszepnęło mu: „W takim razie powinieneś im pomóc”. „Głos wewnętrzny” Cyryla w tej samej chwili podszepnął mu to samo. I chłopcy poszli pomagać w zmywaniu filiżanek i okurzaniu salonu. Robert tak się zapalił, że chciał nawet oczyścić schodki przed domem, na co mu nigdy nie pozwalano. Tym razem też mu nie pozwolono, a jednym z powodów było, że już to zrobiła kucharka. Kiedy wszystkie prace domowe były ukończone, dziewczynki ubrały kręcącego się na wszystkie strony Baranka w niebieskie ubranko i trójgraniasty kapelusz i zabawiały go, póki mama nie była gotowa, by pójść z nim do babci. Mama każdej soboty chodziła do babci i zwykle brała ze sobą któreś z dzieci. Dziś jednak zostały wszystkie, oprócz Baranka, by pilnować domu. A serca ich napełniały się mnóstwem radosnych uczuć, ilekroć przypomniały
sobie, że w domu, którego będą pilnowały, jest Feniks i czarodziejski dywan. Baranka można było zająć łatwo i na bardzo długo bawiąc się z nim w „arkę Noego”. Gra jest bardzo prosta. Baranek siedzi na kolanach i mówi, jakim jest zwierzęciem, a wtedy trzeba powiedzieć mu wierszyk o tym właśnie zwierzęciu. Co prawda niektóre ze zwierząt, jak tygrys i krokodyl, nie mają wierszyków, bo trudno dobrać do nich rym. Ale Baranek wie doskonale, które zwierzęta są wierszykowe. — Jestem mały niedźwiadek! — powiedział Baranek zwijając się w kłębek. I Antea zaraz wyrecytowała: Kocham małego mego niedźwiadka. Ach, co za nosek! Sierść jaka gładka! Kołdrą otulam, gdy spać go kładę, Bo strasznie lubi ciepło niedźwiadek. A kiedy doszła do „strasznie”, nastąpił prawdziwie niedźwiedzi uścisk. Potem przyszła kolej na węgorze i trzeba było łaskotać Baranka, póki nie zaczynał się skręcać jak prawdziwy węgorz: Kocham cię, mały mój węgorzyku, Bo strasznie jesteś miły w dotyku. Kiedy urośniesz, małe niebożę, Wtedy cię nazwę dużym węgorzem. — A teraz jeż! — zawołał Baranek. I Antea recytowała: Kocham cię bardzo, mały jeżyku, Chociaż na grzbiecie masz sto gwoździków. Ale poza tym jesteś mięciutki — Za to cię kocham, jeżu malutki. I ściskała go z całych sił, aż Baranek piszczał z uciechy. Jest to naturalnie bardzo dziecinna zabawa, a wierszyki przeznaczone są tylko dla całkiem małych osób — nie dla takich, które potrafią już same czytać książki. Więc można sobie darować resztę. Nim Baranek zdążył być małym lewkiem, króliczkiem, łasiczką i szczurkiem, mama już była gotowa. Po czym wycałowani przez wszystkich, odprowadzeni do tramwaju przez chłopców, mama i Baranek ruszyli tak szybko, jak tylko to jest możliwe, kiedy się jest ubranym na wizytę. Po powrocie chłopców wszyscy spojrzeli po sobie. — Nareszcie! Zamknęli na klucz frontowe i kuchenne drzwi, podomykali dokładnie wszystkie okna, odsunęli z dywanu stół oraz krzesła, a Antea oczyściła dywan miotełką. — Musimy o niego dbać — wyjaśniła. — Następnym razem damy mu listków herbaty. Dywany bardzo lubią listki herbaty. Następnie wszyscy ubrali się jak do wyjścia, gdyż Cyryl zwrócił uwagę, że nie wiadomo, dokąd się udadzą i ludzie mogliby się dziwić, widząc ich w listopadzie na ulicy w fartuszkach i bez kapeluszy. Wtedy dopiero Robert zbudził ostrożnie Feniksa, który ziewnął, przeciągnął się i pozwolił usadowić się na środku dywanu, gdzie natychmiast znów usnął z głową ukrytą jak przedtem pod złocistym skrzydłem. Potem wszystkie dzieci również usadowiły się na dywanie. Pytaniem najważniejszym i żywo dyskutowanym była, rzecz jasna, sprawa, dokąd pole-
cieć. Antea proponowała Japonię, Robert i Cyryl głosowali za Ameryką, a Janka pragnęła być nad morzem. — Bo tam są osiołki — wyjaśniła. — Ale nie w listopadzie, ty głuptasie — rzekł Cyryl. Spór stawał się coraz żywszy, a decyzji żadnej nie powzięto. — Najlepiej będzie, jak zadecyduje Feniks — powiedział wreszcie Robert. Zaczęli go więc głaskać, aż się zbudził. — Chcemy pojechać gdzieś za granicę — oświadczyli mu — ale nie możemy się zdecydować dokąd. — Więc niech to zrobi dywan — odparł Feniks. — Chyba potrafi. Powiedzcie mu tylko, że chcecie być za granicą. Tak też zrobili. W następnej chwili świat jakby przekręcił się do góry nogami, a kiedy wrócił do normalnej pozycji, dzieci, odzyskawszy przytomność, mogły się zorientować, że były już w powietrzu. Powiedzenie, że były w powietrzu, nie oddaje wcale tego, co się stało. Były gdzieś w przestrzeni, kto nawet wie, czy nie poza ziemią. W każdym razie szybowały wspaniale, równo i pewnie wśród czystych i jasnych przestworzy. Nad sobą miały blady błękit nieba, a daleko pod nimi połyskiwały w słońcu morskie fale. Dywan w jakiś dziwny sposób zesztywniał i sprawiał wrażenie mocnej i bezpiecznej tratwy. A sterował i szybował tak pewnie, że nikt się nie obawiał, że zleci w dół. Wreszcie ukazał się przed nimi ląd. — Wybrzeże Francji — rzekł Feniks, budząc się i wskazując kierunek skrzydłami. — Dokąd chcecie się udać? Radziłbym mieć zawsze w pogotowiu choćby jedno życzenie na wszelki wypadek. Bo inaczej może się przytrafić katastrofa, z której nie zdołacie się wykaraskać. Ale ciekawość dzieci tak była wielka, że wcale go nie słuchały. — Wiecie co? — powiedział Cyryl. — Niech on tak leci dalej, a kiedy zobaczymy jakieś miejsce, które się nam bardzo spodoba, to wtedy go zatrzymamy. Czy to nie wspaniała podróż? — Zupełnie jak w pociągu — rzekła Antea, kiedy minęli już wybrzeże morskie i unosili się nad gęstą siecią dróg, wysadzanych topolami i biegnących wśród prostokątów pól — zupełnie jak w pociągu pośpiesznym. Tylko że z pociągu nigdy nic nie widać, bo dorośli zamykają okna, na których potem osiada para, i okna stają się nieprzezroczyste, a potem trzeba iść spać. — Zupełnie jak na saneczkach — rzekł Robert — tylko że jazda na saneczkach prędko się kończy, a to nie. — Kochany Feniksie — zawołała Janka — to wszystko dzięki tobie! Popatrz, jaki zabawny mały kościółek. I jakie dziwne rzeczy mają te kobiety na głowach! — Ach, nie ma o czym mówić — odparł uprzejmym, ale sennym głosem Feniks. — Ooo! — wykrzyknął Cyryl wyrażając uczucia wszystkich. — Patrzcie! Patrzcie... i pomyślcie, że mogliśmy siedzieć teraz w domu! Dzieci patrzyły i myślały, jak byłoby okropnie nudno, gdyby musiały siedzieć teraz w domu. A cudowny, rozkoszny lot trwał nieprzerwanie i co chwila ukazywały im się zachwycające albo też osobliwe widoki, wobec których brakło tchu w piersiach i można było zawołać tylko „ooo!” Aż wreszcie zrobiło się późno. — Szkoda — powiedziała Janka — że nie wzięliśmy ze sobą ciasta i zimnego mięsa. Jakby to było świetnie urządzić sobie piknik w powietrzu! Ale ciasto z konfiturami i zimne mięso były daleko w spiżarni domu, którego dzieci powinny były pilnować. Właśnie mała myszka spróbowała tam ciasta i wyjadła w nim mały
rowek od strony kremu, chcąc się przekonać, czy nie byłoby to odpowiednie na obiad dla niej i dla jej męża. — Zatrzymamy się — rzekła Antea — jak tylko upatrzymy sobie jakieś przyjemne miejsce. Mam przy sobie trzy pensy, a chłopcy mają po cztery pensy zaoszczędzone przedwczoraj na tramwaju, więc możemy kupić coś do jedzenia. A Feniks mówi chyba po francusku. Pod dywanem przesuwały się skały i rzeki, drzewa i miasta, pola i wsie. Wszystkim przypomniał się pewien dzień, kiedy to mieli skrzydła i przyfrunęli na szczyt wieży kościelnej, a potem uraczyli się ozorem, kurczętami, świeżutkim chlebem i wodą sodową. Pod wpływem tych wspomnień poczuli nagły głód. I w tej samej chwili zobaczyli przed sobą resztki murów na wzgórzu i sterczącą wśród nich dużą, jakby niedawno zbudowaną, czworograniastą wieżę. — Szczyt tej wieży jest akurat wielkości dywanu — rzekła Janka. — Myślę, że będzie dobrze, jak tam wylądujemy, bo wtedy tutejsi ludzie nie będą mogli zabrać nam dywanu, nawet gdyby chcieli. A ktoś z nas będzie mógł zejść na dół i zdobyć coś do jedzenia... To znaczy kupić coś do zjedzenia, a nie wyciągać przez okienko spiżarni. — Myślę, że będzie lepiej, jeśli... — zaczęła Antea, ale przerwała jej Janka: — Nie wiem, dlaczego nigdy nie mogę robić tego, co bym chciała, tylko dlatego, że jestem najmłodsza! Chcę, żeby dywan opadł na szczyt wieży, o tam! Dywan opadł raptem w dół i po chwili krążył już nad kwadratowym szczytem wieży. Po chwili zaczął powoli i ostrożnie opadać coraz niżej. Miało się zupełnie takie uczucie, jak przy zjeżdżaniu windą w dół. — Myślę — fuknął ze złością Robert — że nie powinniśmy wypowiadać życzeń bez zgody wszystkich!... O! A to co? Całkiem niespodziewanie coś szarego otoczyło dywan ze wszystkich czterech stron. Jak gdyby jakaś czarodziejska siła zbudowała dokoła mur. Z początku był on wysoki na stopę, potem na dwie... trzy, cztery, pięć. Aż wreszcie zrobiło się prawie ciemno. Antea spojrzała w górę: mur wznosił się teraz na dobrych sześć stóp. — Opadamy w głąb wieży! — krzyknęła. — W wieży nie było dachu i teraz dywan opadnie aż na sam dół! Robert poderwał się na nogi. — Powinniśmy byli... O, tu jest gniazdo sowy! — Robert oparł kolano o wystający gładki szary kamień, a ręką sięgnął do małego, głębokiego okienka, które wewnątrz wieży było szerokie, a zwężało się tak, że na zewnątrz tworzyło wąską szparę. — Uważaj! — zawołali wszyscy. Ale Robert nie miał czasu uważać. Gdy wyciągnął rękę z gniazda sowy — (nie było tam jaj) — dywan już opadł na osiem stóp. — Skacz, głupi ośle! — krzyknął Cyryl ogarnięty braterską troską. Ale Robert nie mógł tak od razu obrócić się i zeskoczyć. Kręcił się i przesuwał i kiedy znalazł się wreszcie na parapecie i mógł zeskoczyć, pozostali opadli w dół na dywanie o dobrych trzydzieści stóp. Tak więc Robert tkwił w obramowaniu okna samotny, gdyż nawet sowy tego dnia nie było w domu. Ściana miała zupełnie gładką powierzchnię i szkoda było nawet marzyć o wspięciu się w górę. Co zaś do zejścia w dół — Robert aż zasłonił twarz rękoma i cofał się, cofał się w tył, póki nie wcisnął się, jak tylko mógł najdalej, w wąską szparę okienną. Czuł się teraz bezpiecznie, ale nie zmieniało to grozy położenia. Stał jakby oprawiony w ramkę i wpatrywał się z utęsknieniem w drugą ścianę wieży, gdzie między kamieniami rósł mech i widniały piękne, błyszczące kamyki. Ale między nim a tą ścianą nie było nic prócz powietrza. Robert pojął nagle, że dywan wpakował ich w taką samą kabałę, jak to się zdarzało z życzeniami spełnianymi przez Piaskoludka. Łatwo możecie też sobie wyobrazić uczucia pozostałych, gdy dywan powoli i równo
opadał na sam dół wieży, pozostawiając Roberta uwięzionego na ścianie. Robert nie próbował nawet wyobrazić sobie ich uczuć, wystarczały mu jego własne, ale wy możecie spróbować. Skoro tylko dywan opadł na samo dno wieży, utracił natychmiast swoją sztywność i rozłożył się na kamieniach i grudkach ziemi zupełnie jak każdy inny zwyczajny dywan. Skurczył się przy tym, więc zdawało się, że im ucieka spod stóp. Dzieci zeskoczyły na ziemię, a dywan kurczył się dalej, aż odzyskał swoje pierwotne wymiary. Teraz już nie przylegał dokładnie do ścian wieży, od których dzieliła go spora przestrzeń. Dzieci spojrzały najpierw po sobie, a potem zadarły głowy do góry, aby zobaczyć, co się dzieje z Robertem. Oczywiście widzieć go nie mogły. — Żałuję, żeśmy się tu wybrali — rzekła Janka. — Ty zawsze wszystkiego żałujesz — odparł Cyryl. — Słuchajcie, nie możemy zostawić tak Roberta. Chciałbym, żeby dywan przyniósł go tutaj. Dywan nagle jakby ożył. Zesztywniał i uniósł się w górę. Dzieci tak zadzierały głowy, że omal nie powykręcały sobie karków, a dywan rósł coraz bardziej. Na chwilę znieruchomiał nad nimi, a potem znów opadł, rozciągnął się na nierównym spodzie wieży i jednocześnie na ten nierówny spód wieży zrzucił Roberta. — Ojej — jęknął Robert — ależ to była heca! Nie macie pojęcia, jak się tam czułem. Miałem wszystkiego dosyć. Powinniśmy chyba życzyć sobie powrotu do domu, zjeść zimne mięso i ciasto z konfiturami, a potem możemy wybrać się gdzie indziej. — Dobrze! — zgodzili się wszyscy, gdyż mieli już dość tej przygody. Stanęli więc na dywanie i chórem powiedzieli: — Chcemy być już w domu! Ale nic z tego nie wyszło. Byli równie daleko od domu, jak przedtem, a dywan nawet nie drgnął. Feniks zdrzemnął się, więc Antea łagodnie go zbudziła. — Popatrz, co się dzieje — rzekła. — Widzę — odparł Feniks. — Powiedzieliśmy — żaliła się Janka — że chcemy być w domu, ale wciąż sterczymy na miejscu. — Tak — przyznał Feniks popatrując na ciemne, wysokie mury wieży. — Tak, to widać wyraźnie. — Ale myśmy wypowiedzieli życzenie, że chcemy być w domu — powiedział Cyryl. — Najzupełniej ci wierzę — odparł uprzejmie ptak. — A dywan nawet się nie poruszył — rzekł Robert. — Nie poruszył się — przyznał Feniks — to widać. — Ale to miał być przecież czarodziejski dywan, który spełnia życzenia? — Tak też jest — odparł Feniks. — Więc dlaczego?... — spytały dzieci wszystkie naraz. — Tłumaczyłem to wam — odparł Feniks — tylko że tak lubicie wsłuchiwać się w melodię własnych głosów, że nie słyszeliście. Wasze głosy są rzeczywiście bardzo melodyjne... — Co nam tłumaczyłeś? — przerwali zrozpaczeni. — To, że dywan spełnia tylko trzy życzenia dziennie, więc dziś już nic więcej nie spełni. Zapadło posępne milczenie. — W takim razie jak wrócimy do domu? — spytał wreszcie Cyryl. — Mam świetny pomysł — rzekł łagodnie Feniks. — Mogę polecieć i coś dla was przynieść. — A w jaki sposób weźmiesz ze sobą pieniądze? — To niepotrzebne. Ptaki zawsze zabierają, co chcą, i nie uważa się tego za kradzież, oczywiście z wyjątkiem srok. Dzieci usłyszały to z przyjemnością: że były w porządku tego dnia, kiedy miały skrzy-
dła, i zjadły czyjeś dojrzałe śliwki *. — Tak, niech Feniks przyniesie nam coś do jedzenia — rzekł Robert. (Jeżeli łaskaw... — poprawiła go szeptem Antea — jeżeli łaskaw. A my przez ten czas będziemy się zastanawiać.) Feniks frunął w górę i znikł za szczytem wieży. Wtedy dopiero odezwała się Janka: — A jeżeli on wcale nie wróci? Była to niezbyt przyjemna myśl i choć Antea zaraz oświadczyła, że wróci, bo to jest ptak, który dotrzymuje słowa, nastrój stał się jeszcze bardziej posępny niż dotąd. Bo trzeba dodać, że wieża wcale nie miała drzwi, a okna były o wiele za wysoko dla najbardziej nawet odważnej wspinaczki. Ponadto było zimno i Antea dostała dreszczy. — Tak — rzekł Cyryl — jesteśmy tu jak na dnie studni. Dzieci czekały w milczeniu, smutne i głodne, wypatrując, czy Feniks nie wraca, tak że aż zesztywniały im karki. Wreszcie wrócił. Wyglądał jakby był dwa razy większy niż przedtem, a kiedy zbliżył się, dzieci zrozumiały, że to ogromność powoduje kosz pieczonych kasztanów, który trzymał w szponach jednej nogi. W drugiej trzymał kawałek chleba, a w dziobie dużą gruszkę. Gruszka była soczysta i mogła choć trochę ugasić pragnienie. Kiedy podjedli, poczuli się lepiej i zaczęli omawiać sprawę powrotu do domu. Ale nikt nie wpadł na żaden pomysł wydostania się z tych opałów czy choćby z wieży. A Feniks miał dość mocne szpony, by przynieść jedzenie, ale nie były one dość silne, by unieść w powietrze czworo dobrze odżywionych dzieci. — Nie ma rady — rzekł wreszcie Robert. — Musimy tu zostać i raz po raz krzyczeć, aż ktoś nas usłyszy i przyniesie sznury i drabiny, żeby wyratować nas, jak ratują zasypanych w kopalni. A może potem złożą się na bilety dla nas. — Tak — odparł Cyryl — ale nie będziemy w domu przed mamą, a wtedy ojciec powie, że dywan jest niebezpieczny czy coś takiego, i zabierze go. — Chciałabym — rzekła Janka — żebyśmy nigdy nie ruszyli się z domu. Ale wszyscy ją zakrzyczeli, z wyjątkiem Antei, która nagle zbudziła Feniksa. — Słuchaj — powiedziała — zdaje się, że mógłbyś nam pomóc. Ach, jakby to było dobrze! — Pomogę wam, jeśli to w mojej mocy — odparł Feniks. — A czego teraz chcecie? — Chcemy wrócić do domu — odparli wszyscy. — Aha — rzekł Feniks. — Do domu, powiadacie? A do jakiego? — Do tego, gdzie mieszkamy, gdzie spałeś zeszłej nocy, tam gdzie jest ołtarz, na którym rozpękło się twoje jajko. — Ach, tam! — zawołał Feniks. — No dobrze, uczynię, co będzie w mojej mocy. — Sfrunął na dywan i przechadzał się po nim dłuższą chwilę pogrążony w rozmyślaniach. Wreszcie wyprostował się dumnie. Mogę wam pomóc — rzekł. — Jestem prawie pewien, że mogę wam pomóc. Chyba że bardzo się mylę. A jeśli nie, to mogę wam pomóc. Tylko musiałbym was opuścić na godzinkę czy dwie — dokończył i nie czekając na odpowiedź wzbił się w górę. — Powiedział — rzekł stanowczym tonem Cyryl — godzinkę czy dwie. Ale czytałem o jeńcach i ludziach, którzy są uwięzieni w ciemnicach czy katakumbach i którzy czekają na oswobodzenie, i wiem, że każda chwila wydaje się im wiecznością. Więc tacy ludzie zawsze coś robią, aby skrócić sobie czas. Ale pająków na przykład nie możemy oswajać, bo na to nie starczyłoby czasu. — Mam nadzieję — wtrąciła Janka z powątpiewaniem. — Ale powinniśmy wyryć nasze imiona na kamieniach. — Dobrze, że przypomniałeś o kamieniach — rzekł Robert. — Widzisz tę kupę kamieni tam pod murem? Jestem pewien, że jest tam otwór w ścianie, a może nawet i drzwi. * Pamiętacie to pewnie z książki „Pięcioro dzieci i «Coś»”.
Tak, widzicie? Kamienie są okrągłe, jakby kiedyś tworzyły łuk, i widać nawet otwór... cały czarny. Robert podszedł do zwału kamieni, wylazł na sam ich wierzch, usunął górny kamień i odkrył ciemną szczelinę. W następnej chwili wszyscy pomagali usunąć zwał kamieni i chłopcy niebawem pozdejmowali kurtki, bo praca była bardzo męcząca. — Tak, to drzwi — rzekł Cyryl ocierając twarz. — Bardzo się przydadzą, jeśli... Chciał już dodać, „jeśli coś się przydarzy z Feniksem”, ale ugryzł się w język, gdyż nie chciał przestraszyć Janki. Cyryl był miłym i dbałym chłopcem, kiedy miał czas myśleć o takich rzeczach. Łukowaty otwór w ścianie stawał się coraz większy. Był bardzo, bardzo ciemny nawet w porównaniu z mrokiem, jaki panował na dnie wieży, a stawał się coraz większy, gdyż dzieci wciąż odrywały kamienie i rzucały je na inny stos. Kamienie musiały tu leżeć od bardzo dawna, gdyż były pokryte mchem, który spawał nawet niektóre. Toteż, jak słusznie zauważył Robert, była to ciężka harówka. Kiedy już odwalono otwór mniej więcej do połowy, Robert i Cyryl zajrzeli do środka świecąc zapałkami. Z wdzięcznością myśleli przy tym o ojcu, który nie zabraniał im nosić przy sobie zapałek, jak to czynią niektórzy ojcowie. — To nie brama, to jakby tunel! — krzyknął Robert w stronę dziewczynek, kiedy zapłonęła i zgasła pierwsza zapałka. — Odejdźcie, bo musimy zrzucić jeszcze trochę kamieni! Gdy wielce rozgorączkowani uczynili to, zwał kamieni znikł prawie zupełnie i dziewczynki ujrzały ciemne przejście prowadzące do rzeczy nieznanych. Wszyscy zapomnieli, że nie wiadomo, czy i jak wrócą do domu, czuli się jak Monte Christo *, jak... — Nie chodźcie tam! — zawołała nagle Antea. — W takich miejscach, od dawna zamkniętych, powietrze zawsze jest zepsute, pochodnie gasną, a potem się umiera. Nie chodźcie tam! Gwałtowność, z jaką mówiła, powstrzymała chłopców, którzy zaczęli wymachiwać kurtkami u wylotu przejścia, aby dostało się tam świeże powietrze. Kiedy Antea uznała, że powietrze wewnątrz musiało się już odświeżyć, Cyryl poprowadził gromadkę. Dziewczynki szły za nim, a Robert zamykał pochód, gdyż Janka nie chciała być na końcu z obawy, że coś może ją chwycić z tyłu. Cyryl posuwał się bardzo ostrożnie, wciąż paląc zapałki i patrząc uważnie przed siebie. — To sklepienie ma kształt łuku — powiedział — całe jest z kamienia... nie szczyp mnie, Pantero! Powietrze na pewno jest w porządku, bo widzisz, głupia, że zapałki się palą... o, tutaj są schody... prowadzą w dół. — Nie chodźmy dalej! — zawołała Janka w napadzie strachu. — Tam na pewno są węże albo jaskinia lwów czy coś w tym rodzaju. Wróćmy, a przyjdziemy tu innym razem, ze świecami. — W takim razie ja będę szedł przed tobą — rozległ się surowy głos Roberta. — To jest takie miejsce, gdzie są ukryte skarby. Ja w każdym razie idę, a ty możesz zostać, jak chcesz. Wtedy, oczywiście, Janka zdecydowała się iść. Tak więc bardzo ostrożnie dzieci zeszły schodami (było ich siedemnaście) na dół. A u dołu schodów rozchodziły się w różne strony cztery korytarze. Jeden z nich był tak niski, że Cyryl zaciekawił się, co też to może być. Przykląkł i zapalając zapałkę pochylił się prawie do ziemi. — Tam c o ś j e s t! — zawołał i wyciągnął rękę. Dotknął czegoś, co sprawiało wrażenie zwilgotniałego woreczka pełnego kulek. — To pewnie u k r y t y s k a r b! — zawołał Cyryl. * Hrabia Monte Christo — posiadacz olbrzymich skarbów, bohater jednej z najbardziej znanych powieści francuskiego pisarza Aleksandra Dumasa (1803—1870).
— Wyciągnij to, Cyryl! — krzyknęła Antea. Cyryl wyciągnął wreszcie przegniły woreczek z grubego płótna, mniej więcej takiej wielkości jak torebka orzechów, którą dostaje się za sześć pensów. — Tego jest więcej — powiedział — dużo więcej. Szarpnął woreczek, który nagle pękł, i po ziemi rozsypały się błyszczące złote monety. Co byście powiedzieli, gdybyście nagle znaleźli ukryte skarby? Bo Cyryl powiedział tylko: „Do licha, sparzyłem się!” i rzucił zapałkę. — To ostatnia moja zapałka! — biadał. Zapadła chwila pełnego rozpaczy milczenia. Potem Janka zaczęła płakać. — Przestań — powiedziała Antea. — Przestań, Kiziu. bo wyczerpiesz powietrze. Przecież wyjdziemy stąd. — Tak — odparła łkając Janka — i okaże się, że Feniks wrócił i znowu poleciał, bo myślał, że poszliśmy do domu jakąś inną drogą! Ach, jaka szkoda, że nie zostaliśmy w domu! Wszyscy stali w milczeniu, tylko Antea przytuliła Jankę do siebie i po ciemku starała się otrzeć jej oczy. — Przestań — pisnęła Janka — to moje ucho! Ja nie płaczę uszami. — Chodźmy stąd — rzekł Robert. Ale nie było to wcale takie łatwe, bo nikt nie pamiętał dokładnie drogi, jaką przyszli. Bardzo jest trudno przypomnieć sobie różne rzeczy po ciemku, chyba że ma się ze sobą zapałki. Bo wtedy to co innego, nawet jeśli się ich nie zapala. Wszyscy teraz podzielali zdanie Janki, że lepiej było zostać w domu, a rozpacz czyniła ciemność jeszcze ciemniejszą, gdy nagle ziemia jakby się uniosła w górę. Zupełnie jakby znaleźli się w windzie. Wszyscy mieli zamknięte oczy — zawsze zamyka się oczy w ciemności, prawda? Kiedy dziwne wrażenie ustało, Cyryl powiedział: „Trzęsienie ziemi!” i wszyscy otworzyli oczy. Znajdowali się w swoim ciemnym dziecinnym pokoju w domu. Jakże piękny, jasny i miły, wprost zachwycający wydawał się im po mrokach podziemnego tunelu! Dywan leżał na ziemi tak spokojnie, jakby nigdy w życiu nie był na żadnej wycieczce. Na kominku stał Feniks czekając z bardzo skromną, ale godną miną na podziękowania dzieci. — Jak to zrobiłeś? — pytały, gdy już skończyły się podziękowania. — Ach, pofrunąłem po prostu i poprosiłem waszego przyjaciela Piaskoludka o spełnienie życzenia. — A skąd wiedziałeś, gdzie go szukać? — Dowiedziałem się od dywanu. Te stworzenia spełniające życzenia zawsze wiedzą wszystko o sobie. — Ale dywan nie umie przecież mówić? — Nie, nie umie. — Więc jak... — Jak dostałem adres Piaskoludka? Mówiłem już wam, że od dywanu. — Czy on ci to powiedział? — Nie — odparł z namysłem Feniks — nie powiedział, ale domyśliłem się z jego zachowania. Byłem zawsze bardzo spostrzegawczym ptakiem. *** Dopiero po zimnym mięsie i cieście z kremem, a także po herbacie i chlebie z masłem, zaczęto żałować złotych skarbów pozostawionych na ziemi w podziemnym przejściu, skarbów, o których nikt nie pomyślał nawet od chwili, gdy Cyryl poparzył sobie palce płomieniem ostatniej zapałki. — Jakie z nas gęsi i osły! — zawołał Robert. — Pomyśleć, że zawsze tak marzyliśmy o skarbach i teraz...
— Mniejsza o to — usiłowała zbagatelizować sprawę Antea. — Jeszcze wrócimy tam i zabierzemy wszystko, a wtedy będziemy mogli każdemu sprawić mnóstwo prezentów. Przeszło kwadrans spędzono bardzo przyjemnie na obmyślaniu, jakie kto dostanie prezenty, a kiedy już szczodrobliwość została zaspokojona, drugi kwadrans spędzono na rozważaniu, co też kupią dla siebie. Wreszcie Cyryl przerwał zbyt szczegółowy opis samochodu, którym Robert zamierzał jeździć do szkoły. — Nie pleć! — krzyknął. — Dosyć już tego! I tak nigdy tam nie wrócimy. Przecież nie mamy pojęcia, gdzie to jest. — Czy wiesz, gdzie to jest? — spytała Janka Feniksa. — Nie mam zielonego pojęcia — odparł Feniks z uprzejmym ubolewaniem. — W takim razie straciliśmy nasze skarby — rzekł Cyryl. Tak też było istotnie. — Ale mamy za to dywan i Feniksa — powiedziała Antea. — Przepraszam cię — rzekł ptak tonem urażonej godności. — Doprawdy nie chcę się wtrącać, ale z pewnością chciałaś powiedzieć „Feniksa i dywan”.
ROZDZIAŁ III
KRÓLOWA-KUCHARKA Swoją pierwszą podróż czarodziejskim dywanem dzieci odbyły w sobotę. Wiecie chyba, że następnym dniem po sobocie jest niedziela, chyba że jesteście tak mali, że nie umiecie czytać. Niedziela jest zawsze bardzo przyjemnym dniem przy ulicy Akacjowej pod numerem 18. Ojciec zawsze przynosi w przeddzień kwiaty, więc stół nakryty do śniadania jest wyjątkowo piękny. W listopadzie były to, rzecz jasna, chryzantemy, żółte i rdzawe. Poza tym na śniadanie były parówki, co jest nie lada przysmakiem po codziennym jedzeniu jajek. W dodatku tej niedzieli na kolację był indyk, co zwykle zdarza się tylko na urodziny czy przy wyjątkowych okazjach. Była także legumina, zwana anielską, z ryżu, mleka, pomarańcz i białego lukru. Po kolacji ojcu zachciało się spać, bo przez cały tydzień ciężko pracował. Ale nie poddał się wewnętrznemu głosowi, który mówił: „Połóż się na godzinkę”. Zamiast tego wziął na ręce Baranka strasznie kaszlącego (kucharka twierdziła, że to na pewno koklusz) i powiedział: — Chodźcie, dzieci! Przyniosłem z biblioteki wspaniałą książkę. Nazywa się „Złoty Wiek” i chciałbym wam coś z niej poczytać. Mama usadowiła się na kanapie i powiedziała, że może doskonale słuchać z zamkniętymi oczami. Baranek wgramolił się „na fotelik”, jak nazywał ojcowskie ramię, a reszta dzieci przycupnęła na dywanie. Z początku było trochę za dużo nóg, kolan, łokci i rąk, ale wkrótce zapanował przyjemny spokój, a Feniks i dywan znalazły się w górnym zakamarku ich myśli (dobrze jest mieć takie cudowne rzeczy w zapasie), kiedy nagle rozległo się gwałtowne pukanie do drzwi. Zaraz potem uchyliły się drzwi i zabrzmiał głos kucharki: — Proszę pani, proszę na chwileczkę! Mama rzuciła ojcu rozpaczliwe spojrzenie, westchnęła i opuściła na ziemię nogi w pięknych, odświętnych trzewikach. — Jak ryba w wodzie — rzekł pogodnie ojciec, a dzieci znacznie później dopiero zrozumiały, co chciał przez to powiedzieć.
Mama wyszła do przedpokoju, gdzie znajdował się stojak na parasole i wisiał obraz „Władca Jeziora” w żółtej błyszczącej ramie, przy czym postać władcy okryta była brunatnymi plamami z powodu wilgoci w poprzednim mieszkaniu. W przedpokoju stała kucharka, czerwona i spocona, w czystym fartuchu nałożonym na brudny. Czerwieniąc się coraz bardziej i mnąc w palcach róg fartucha powiedziała gniewnym tonem: — Proszę pani, ja dobędę tylko do miesiąca. Mama oparła się o wieszak. Przez szparę w drzwiach dzieci widziały, jak zbladła, bo zawsze była bardzo dobra dla kucharki i nie dalej jak wczoraj dała jej dodatkowy dzień wolny, więc zdziwiło ją bardzo, że kucharka tak się zachowuje, i to w niedzielę. — Ale co się stało? — spytała mama. — To przez dzieci — odparła kucharka, a dzieci poczuły, że spodziewały się tego od samego początku. Nie mogły sobie przypomnieć żadnych szczególnych psot, ale kucharce narazić się można byle czym. — Ten nowy dywan, co leży w ich pokoju, cały jest zabłocony, z obydwu stron. Bóg jeden wie, gdzie go zataszczyły. Takie brudy sprzątać, i to w niedzielę! To już nie dla mnie, proszę pani! Tak, to nie narzekam i nie myślałabym odejść, ale... — Rzeczywiście, to bardzo nieładnie — odparła łagodnie mama. — Pomówię z dziećmi. Ale proszę się jeszcze zastanowić i powiedzieć mi ostatecznie jutro. Nazajutrz mama odbyła poważną rozmowę z kucharką, która oświadczyła w końcu, że jeszcze się zastanowi, a na razie zostanie. Jednocześnie oboje rodzice poddali starannym badaniom sprawę zabłoconego dywanu. Prawdomówne wyjaśnienie Janki, że błoto pochodzi z dna zagranicznej wieży, pod którą są zakopane skarby, przyjęte zostało z tak mrożącą niewiarą, że reszta dzieci ograniczyła się do wyrażenia żalu i zapewnienia, że „więcej to się już nie powtórzy”. Potem ojciec powiedział (a mama zgodziła się z nim, nie żeby to był jej pomysł, ale dlatego, że mamy zawsze zgadzają się z ojcami), że dzieci, które wysmarowały dywan z obu stron błotem, a na swoje usprawiedliwienie opowiadały jakieś bzdury — bzdurami nazwał ojciec szczere przyznanie Janki — nie zasługują na to, aby mieć dywan i wobec tego będą go pozbawione przez tydzień. Dywan wyczyszczono (używając listków herbaty, co było jedyną pociechą), zwinięto i odłożono do szafy ściennej na podeście schodów, a ojciec schował klucz do kieszeni. — Do soboty — powiedział. — Trudno — rzekła Antea — w każdym razie mamy Feniksa. Okazało się jednak, że nie. Feniksa nigdzie nie można było znaleźć i całe piękno czarodziejskich przygód nagle się rozwiało. Wróciły zwyczajne dni listopadowe, podłoga w dziecinnym pokoju ukazywała brzydkie, nagie deski, ciemne bliżej ściany, a jasnożółte pośrodku. Tym wyraźniej widać było na nich karaluchy, które jak zwykle wyłaziły co wieczór usiłując zawrzeć znajomość z dziećmi, a dzieci, rzecz jasna, nie chciały. Tak więc niedziela zakończyła się w ponurym nastroju, którego nie rozproszył nawet krem podany na kolację w salaterce z szafirowej saskiej porcelany. Nazajutrz kaszel Baranka jeszcze się wzmógł. Był teraz bardziej kokluszowy i przyszedł doktor. Dzieci robiły, co mogły, by udźwignąć brzemię smutku — zamknięcie czarodziejskiego dywanu i zniknięcie Feniksa. Poszukiwanie Feniksa zajęło im sporo czasu. — To bardzo słowny ptak — powiedziała Antea — i na pewno nas nie porzucił. Ale musiał się strasznie zmęczyć, kiedy latał szukać Piaskoludka, i teraz biedak pewnie wypoczywa. Ale możemy na niego liczyć. Inni też starali się liczyć na niego, ale było to bardzo trudne. Nikt też nie żywił zbyt przyjaznych uczuć względem kucharki, bo przecież to ona podniosła taki gwałt z powodu odrobiny zagranicznego błota i przez nią zabrano dywan. — Mogła nam była powiedzieć — rzekła Janka — a Pantera i ja wyczyściłybyśmy dywan listkami herbaty. — To jest wstrętne, kłótliwe babsko — rzekł Robert.
— Nie powiem, co o niej myślę — rzekła Antea wymuszonym tonem — bo mógłby ktoś pomyśleć, że to jest brzydkie oszczerstwo i kłamstwo. — To wcale nie kłamstwo, że to jest wstrętne babsko — oświadczył Cyryl. Po czym wszystkie dzieci, razem z Anteą, zgodnie orzekły, że nawet jeżeli kucharka może i nie jest wstrętnym babskiem, jednak byłoby lepiej, gdyby się nigdy nie była urodziła. Tu chcę was zapewnić, że dzieci nie zrobiły umyślnie wszystkich tych rzeczy, które w następnym tygodniu tak dokuczyły kucharce. Inna sprawa, że te rzeczy nie byłyby się zdarzyły, gdyby kucharka była ich ulubienicą. W tym kryje się sekret. Spróbujcie go wytłumaczyć. A wydarzyły się rzeczy następujące: Niedziela: — Wykrycie zagranicznego błota z obu stron dywanu. Poniedziałek: — Karmelki rozgotowane z anyżkiem w rondelku. Przyrządziła to Antea jako lekarstwo na kaszel Baranka. A potem zapomniała i przepaliło się dno. A był to biały, emaliowany rondelek, w którym przegotowywano mleko dla Baranka. Wtorek: — Martwa mysz znaleziona w spiżarni. Nóż do ryb wzięty do wykopania grobu i przypadkiem złamany. Obrona: „Kucharka nie powinna przechowywać zdechłych myszy w spiżarni”. Środa: — Słonina drobno posiekana leżała na kuchennym stole. Robert dodał do niej drobno siekanego mydła. Jak twierdził, myślał, że to na stole to też było mydło. Czwartek: — Szyba w kuchni wybita podczas zabawy w bandytów. Piątek: — Zlew w kuchni zatkany kitem i napełniony wodą, aby zrobić jezioro, po którym mogłyby pływać papierowe łódeczki. Kurek odkręcony i wszystko zapomniane. Podłoga w kuchni i buciki kucharki zniszczone. W sobotę dywan został zwrócony. W ciągu tygodnia było dość czasu do namysłu nad tym, gdzie dywan rozłożyć. Mama poszła do babci, ale Baranka nie zabrała ze sobą, gdyż strasznie kaszlał, a kucharka wciąż powtarzała, że to koklusz jak amen w pacierzu. — Ale my go zabierzemy na spacer — rzekła Antea. — Zabierzemy go gdzieś, gdzie nie ma kokluszu. Głupi jesteś, Robert. Choćby nawet potem opowiadał, nikt nie zwróci najmniejszej uwagi. Baranek zawsze opowiada rzeczy, które się nie zdarzyły. Ubrali więc Baranka i ubrali się sami jak do wyjścia, a Baranek chichotał i kaszlał, śmiał się i znowu kaszlał, a chłopcy odsunęli z dywanu wszystkie krzesła i stoliki, gdy tymczasem Janka zabawiała Baranka, Antea zaś jeszcze raz obiegła cały dom w poszukiwaniu Feniksa. — Nie warto czekać na niego — powiedziała wpadając bez tchu do jadalni. — Ale wiem, że nas nie opuści. On dotrzymuje słowa. — Tak jest — odezwał się spod stołu łagodny głos Feniksa. Wszyscy rzucili się na kolana i zajrzeli pod stół. Feniks siedział tam na desce, która kiedyś podtrzymywała szufladę, zanim szuflada nie została przerobiona na statek, a jej dno wysadzone przez sportowe buty Roberta. — Byłem tu cały czas — rzekł Feniks dyskretnie zasłaniając nóżką ziewnięcie. — Jeśli chcieliście mnie przywołać, należało wygłosić inwokacyjną odę: ma siedem tysięcy wierszy i napisana została bardzo pięknie po grecku. — A czy nie mógłbyś jej nam przetłumaczyć na angielski? — spytała Antea. — To trochę przydługie — powiedziała Janka podrzucając Baranka na kolanie. — Czy nie można zrobić z niej skrótu? Jak w szkole? — Ach, wyjdź już stamtąd! — zawołał Robert wyciągając ręką. — Chodź do nas, mój poczciwy Feniksie! — Poczciwy, p r z e p i ę k n y Feniksie — poprawił wstydliwie ptak. — Poczciwy, p r z e p i ę k n y Feniksie! Chodź już, chodź do nas — rzekł niecierpli-
wie Robert wciąż trzymając wyciągniętą rękę. Feniks frunął i usiadł mu na dłoni. — Ten uroczy młodzieniec — rzekł do pozostałych — w cudowny sposób zdołał ująć cały sens siedmiu tysięcy wierszy greckiego przywołania w jednym krótkim wierszowanym zdaniu. Wprawdzie szyk słów mógłby być trochę lepszy... „Chodź już, chodź do nas, poczciwy, przepiękny Feniksie!” — Co prawda nie jest to doskonałe, ale wcale nieźle, jak na chłopca w tym wieku. — Aha — powiedział Robert podnosząc się ze złocistym Feniksem na dłoni. — Wyglądasz jak sokolnik królewski — zawołała Janka siadając obok Roberta na dywanie z Barankiem na kolanach. Robert bardzo się starał wyglądać jak sokolnik. Cyryl i Antea stanęli na dywanie. — Musimy być z powrotem przed kolacją — rzekł Cyryl — bo kucharka znowu narobi gwałtu. — Nie pisnęła ani słówka od niedzieli — zauważyła Antea. — Bo ona... — zaczął Robert, gdy drzwi otworzyły się z trzaskiem i jak huragan wpadła przez nie rozwścieczona kucharka. Stanęła na rogu dywanu trzymając w jednej ręce rozbitą miskę, a drugą wznosząc groźnie do góry. — Moja jedyna miska! — krzyknęła. — I w czym teraz mam zagniatać ciasto do kolacji? Za karę nie powinniście wcale dostać kolacji. — Strasznie przepraszam — powiedziała grzecznie Antea — ale to moja wina, tylko zapomniałam powiedzieć. Miska pękła, kiedy wróżyliśmy sobie z roztopionego ołowiu, i właśnie chciałam powiedzieć... — Chciałaś powiedzieć! — przerwała jej kucharka czerwona ze złości, czemu nie można się dziwić — chciałaś powiedzieć! Więc teraz ja wam chcę coś powiedzieć! Siedziałam cicho przez cały tydzień, bo pani tłumaczyła mi grzecznie, że w młodych głowach nie może się mieścić stary rozum. Ale teraz już mam tego dosyć. Domieszaliście mydła do pasztetu, a potem spaliliście rondelek i złamaliście nóż do ryb i ja nawet pary z gęby, ale... Ojej, a po coście wy ubrali małego jak do wyjścia? — My wcale nie chcemy z nim wychodzić — rzekła Antea — tylko... — urwała nagle, gdyż wprawdzie nie zamierzali z Barankiem wychodzić, ale mieli zamiar zabrać go w inny sposób z domu. Kucharka nie mogła nawet domyślić się tego sposobu. Mimo to prawdomówna Antea była zakłopotana. — No — zawołała kucharka — już ja dopilnuję, żebyście z nim nie wyszli! — I porwała Baranka z kolan Janki, gdy tymczasem Antea i Robert chwycili ją za spódnicę i fartuch. — A czy nie można — zapytał z rozpaczą Cyryl — zagnieść ciasta w miednicy albo w donicy? — Coś podobnego! — krzyknęła kucharka. — I jeszcze może zostawić z wami dzieciaka, żebyście go przeziębili na śmierć! — Uwaga! — zawołał uroczyście Cyryl. — Radzę wyjść, bo będzie za późno. — Za późno! — obruszyła się kucharka, a potem nagle rozczuliła się. — Moje ty maleństwo! Wcale nie za późno! Nigdzie cię nie zabiorą... A skąd tu się wzięła ta żółta kura? — wskazała na Feniksa. Nawet Antea zrozumiała teraz, że wszelkie targi z kucharką są beznadziejne. Jedyne wyjście to zdobyć nad nią przewagę. — Chciałabym — powiedziała nagle — żebyśmy byli na słonecznym południowym wybrzeżu, gdzie nie ma śladu kokluszu. Choć słowa jej głuszyły przerażone wrzaski Baranka i gniewne okrzyki kucharki, w następnej chwili wszyscy poczuli lekki zawrót głowy, a kucharka usiadła gwałtownie na dywanie przyciskając wrzeszczącego Baranka do swej potężnej postaci i wzywając świętą Brygidę na ratunek.
Niebawem zawrót głowy ustał, kucharka otworzyła oczy, wydała przejmujący okrzyk i natychmiast oczy zamknęła. Korzystając z okazji Antea zabrała jej wydzierającego się rozpaczliwie Baranka. — Cicho, cicho — uspokajała go. — O, widzisz? Drzewka i piaseczek, i muszelki! A jakie wielkie żółwie! Och, co za upał! Upał istotnie był wielki, albowiem posłuszny dywan rozłożył się na najbardziej południowym i słonecznym wybrzeżu, jakie można sobie wymarzyć. Na szmaragdowym zboczu rosły palmy i inne podzwrotnikowe rośliny, widać też było mnóstwo egzotycznych kwiatów i owoców. Między szmaragdowym zboczem a bardzo błękitnym morzem ciągnął się szeroki pas piasku niczym wspaniały, kosztowny, złocisty dywan. Piasek był żółty i mienił się wszystkimi kolorami tęczy. A w chwili gdy dywan opadł i ustały jego szaleńcze, zawrotne wiry, dzieci ujrzały trzy ogromne, żywe żółwie zanurzone w wodzie przy samym brzegu. Gorąco zaś było tak, że trudno to sobie wprost wyobrazić — jak w piecu, kiedy się dużo piecze. Wszyscy bez namysłu pozdejmowali jesienne płaszcze, a Antea ściągnęła z Baranka granatową kurteczkę i trój- graniasty kapelusz, a potem także sweterek. A Baranek sam nagle zdjął niebieskie majteczki i rozgrzany i szczęśliwy został w jednej tylko koszulce. — Na pewno tu jest cieplej niż nad morzem w lecie — rzekła Antea. — A nad morzem mama zawsze pozwala nam chodzić boso. Zdjęto więc Barankowi buciki i skarpetki, po czym mały — uszczęśliwiony — zaczął grzebać paluszkami w miękkim, złotym piasku. — Ja jestem mała, biała kaczuszka! — zawołał. — I mała, biała kaczuszka pływa — dodał rzucając się na piasek. — Niech się bawi — powiedziała Antea. — Na pewno to mu nie zaszkodzi. Ach, co za upał! Kucharka nagle otworzyła oczy, krzyknęła, zamknęła oczy, znowu krzyknęła i jeszcze raz otworzyła oczy... — Co to jest — zawołała — co się dzieje?! To na pewno sen! Najpiękniejszy sen, jaki miałam w życiu. Muszę sprawdzić jutro w senniku: siedzieć na dywanie nad brzegiem morza. Coś takiego! — To nie sen — wyjaśnił Cyryl — to najprawdziwsza prawda. — Akurat! — odparła kucharka. — Zawsze się tak wydaje we śnie. — A ja mówię — rzekł Robert tupiąc nogą — że to najprawdziwsza p r a w d a. Tylko nie możemy powiedzieć, skąd się tu wzięliśmy, bo to jest tajemnica — mrugnął wymownie w stronę pozostałych. — A gosposię musieliśmy zabrać tu ze sobą, bo nie chciała pójść do kuchni i piec ciasta. Ale chyba podoba się tu gosposi? — Pewnie, że mi się podoba — odparła kucharka i niespodziewanie dodała: — Ale to wszystko sen, a we śnie można mówić, co się komu żywnie podoba, bo i tak to się nie liczy, więc powiem, że ze wszystkich łobuzów... — Uspokójcie się, moja poczciwa kobieto — rzekł Feniks. — A to co znowu! — wykrzyknęła kucharka. — Sama jesteś poczciwa kobieta! — W tym momencie spostrzegła, kto do niej przemówił. — A nie mówiłam, że to sen? Żółte kury gadają! Nie spodziewałam się, że dożyję takiego dnia. — Ale to ładny dzień — przerwał jej niecierpliwie Cyryl — więc niech gosposia spokojnie się nim rozkoszuje. A wy chodźcie! Narada! Odeszli brzegiem tak daleko, by kucharka nie mogła ich słyszeć, po czym Cyryl znów zabrał głos. — Musimy — rzekł — zwinąć dywan i ukryć go tak, żeby w każdej chwili mieć do niego dostęp. Baranek tu zostanie i będzie pozbywał się kokluszu, a my pójdziemy na wyprawę badawczą. Jeżeli na tej wyspie są ludożercy, to musimy zabrać kucharkę z powrotem do domu, a jeżeli nie, to z o s t a w i m y j ą t u t a j.
— Czy to jest dobre traktowanie ludzi i zwierząt, jak cię uczyła mama? — spytała Janka. — Ona też nie traktuje nas dobrze — odparł Cyryl. — W każdym razie — rzekła Antea — najbezpieczniej będzie zostawić ją tu na dywanie. Będzie miała porządną nauczkę. Jeżeli będzie się upierać, że to sen, to po powrocie nikt nie będzie słuchał jej gadaniny. W wyniku narady złożono na dywanie wszystkie płaszcze, kurtki, czapeczki i szaliki. Cyryl wziął na ręce uszczęśliwionego Baranka, Feniks usadowił się na dłoni Roberta i wyprawa badawcza ruszyła w głąb lądu. Porosłe trawą zbocze nie nastręczało trudności. Ale pod drzewami pełno było splątanych pnączy o dziwacznych, jaskrawych kwiatach. Dzieci przedzierały się przez nie z coraz większym wysiłkiem. — Powinniśmy mieć takie toporki jak podróżnicy — rzekł Robert. — Poproszę ojca, żeby mi coś w tym rodzaju podarował na gwiazdkę. Zarośla stawały się coraz gęstsze, pnącze o wonnych kwiatach zwisały wśród drzew i co chwila barwne ptaki podrywały się do lotu. — Powiedzcie mi teraz szczerze — spytał Feniks — czy są tu jakie ptaki ładniejsze ode mnie? Tylko mówcie prawdę, nie obrażę się, bo jestem z natury bardzo skromny. — Żaden z nich — odparł z przekonaniem Robert — nie umywa się nawet do ciebie. — Nigdy nie byłem próżny — rzekł Feniks — ale muszę się przyznać, że potwierdziłeś moje wrażenie. A teraz trochę sobie polatam. — Zatoczył w powietrzu krąg, a po chwili wrócił do Roberta i oświadczył: — Tam na lewo jest dróżka. Istotnie tak było. Toteż dzieci szły teraz prędzej i z mniejszym wysiłkiem. Dziewczynki zbierały kwiaty, a Baranek tłumaczył wszystkim, że jest prawdziwą białą kaczuszką. A przy tym ani razu nie zakaszlał. Dróżka wiła się wśród gęstwiny pełnej cudownych kwiatów, aż za którymś zakrętem ukazała się spora polanka. Na jej drugim krańcu widniało całe mnóstwo spiczasto zakończonych chatek i dzieci od razu się domyśliły, że tam mieszkają d z i c y. Mimo całej odwagi serca zabiły im mocniej. A nuż są to ludożercy? Dywan pozostał bardzo daleko. — Czy nie lepiej zawrócić? — spytała Janka. — Wracajmy — powtórzyła, a głos jej lekko zadrżał — bo jeszcze gotowi nas zjeść. — Et, Kiziu, co też ty pleciesz? — odparł stanowczo Cyryl. — Spójrz, tam jest koza przywiązana do drzewa. To znaczy, że oni nie jedzą l u d z i. — Powiemy im, że jesteśmy misjonarzami — zaproponował Robert. — Tego bym nie radził — rzekł z powagą Feniks. — A dlaczego? — Po pierwsze, dlatego że to nieprawda — odparł złocisty ptak. Gdy tak stali na skraju polanki nie wiedząc, co robić, nagle z którejś chatki wyszedł jakiś wysoki mężczyzna. Był prawie nagi, a skórę miał ciemną, o pięknym miedzianym odcieniu, zupełnie jak chryzantemy, które ojciec przyniósł do domu w sobotę. W ręku trzymał włócznię. Jego zęby i białka oczu były olśniewająco białe na tle ciemnej cery, a skóra błyszczała w słońcu. (Zwróćcie na to uwagę przy następnym spotkaniu z dzikimi, a przekonacie się, że mam rację. Oczywiście, jeśli tylko słońce będzie świeciło). Dziki dostrzegł dzieci, więc nie miało sensu ukrywać się. Wydał okrzyk, który brzmiał mniej więcej „U gagu bagu!” i zaraz ze wszystkich chatek wybiegli miedzianoskórzy ludzie i jak mrówki wyroili słę na polankę. Nie było już czasu na żadne narady, a zresztą nikt nawet me myślał o naradzie. Teraz było już prawie wszystko jedno, czy dzicy są ludożercami, czy też nie. Bez chwili namysłu dzieci zawróciły i popędziły leśną dróżką z powrotem. Tylko Antea
przystanęła na moment, by przepuścić Cyryla, bo Cyryl niósł Baranka, który aż piszczał z uciechy (a od czasu wylądowania dywanu na wyspie nie zakaszlał, jak wiemy, ani razu). — Hop-hop, Cyryl, hop-hop! — pokrzykiwał, a Cyryl odpowiadał: — Hop-hop! — Dróżką było bliżej do brzegu niż przez zarośla, toteż wkrótce ukazała się spoza drzew połyskująca, błękitno-złota linia piaszczystego brzegu i morze. — Biegiem! — wołał Cyryl pędząc co tchu. Wszyscy pędzili piaszczystym brzegiem, a za sobą słyszeli dudnienie stóp, o których doskonale wiedzieli, że są barwy miedzianej. Piaszczyste wybrzeże było złote, tęczujące i p u s t e. Widniały na nim wyrzucone przez morze kępki podzwrotnikowych wodorostów, przepiękne muszle, jakich nie można by dostać taniej niż po dziesięć pensów sztuka; widniały żółwie wygrzewające się w słońcu na samym skraju wody. Ale nie było widać kucharki ani ubrań, ani dywanu. — Dalej, dalej! Do morza! — wrzasnął Cyryl. — Oni nie cierpią wody. Słyszałem... że dzicy... zawsze są brudni. Nim skończył, byli już w wodzie. Łatwo było poruszać się wśród łagodnych fal. Pod zwrotnikami bieg dla ocalenia życia bardzo rozgrzewa, toteż dotknięcie letniej wody było wprost rozkoszne. Zanurzyli się aż po pachy, a Jance woda sięgała do brody. — Patrzcie! — rzekł Feniks. — Co oni sobie tak pokazują? Dzieci odwróciły się i ujrzały, trochę na lewo, dobrze sobie znaną głowę z przekrzywionym czepkiem. Była to kucharka. Dla jakichś swoich przyczyn dzicy zatrzymali się na brzegu wody. Wrzeszczeli teraz co sił i miedzianej barwy palcami pokazywali sobie z wielkim przejęciem i zaciekawieniem głowę kucharki. Dzieci pośpieszyły do niej tak prędko, jak tylko pozwalała na to woda. — Skąd u licha gosposia tu się wzięła? — zawołał Robert. — I gdzie u licha jest dywan? — Wcale nie jest u żadnego licha — odparła kucharka z zadowoleniem — tylko p o d e m n ą, w wodzie. Było mi trochę za gorąco na słońcu, więc powiedziałam sobie, że chciałabym wziąć kąpiel. I raz dwa już byłam tutaj! Ale to wszystko sen. Wszyscy zrozumieli od razu, jakie to szczęście, że dywan był na tyle mądry, aby zanieść kucharkę do najbliższej i największej kąpieli — to znaczy do morza. I jakie to byłoby straszne, gdyby dywan ją zaniósł do dusznej, małej łazienki w domu. — Przepraszam was — rozległ się, wśród ogólnego westchnienia ulgi, łagodny głos Feniksa — ale zdaje mi się, że ci brązowi ludzie chcą waszej kucharki. — Żż-żeby ją zjeść? — szepnęła Janka usiłując nie łykać wody, którą opryskiwał ją rozbawiony Baranek. — Chyba nie — odparł ptak. — Kto chciałby jeść kucharkę? Kucharki się trzyma w domu, ale się ich nie zjada. A oni chcą ją zatrzymać. — A skąd wiesz, co oni mówią? — spytał z powątpiewaniem Cyryl. — Jak to: skąd? — odparł ptak. — Znam przecież i rozumiem wszystkie języki. Nawet język waszej kucharki, który jest trudny i raczej nieładny. I to jest zupełnie łatwe, jakoś samo z siebie mi to przychodzi. A teraz radzę wam wydobyć na brzeg dywan i ładunek... chciałem powiedzieć kucharkę. Ręczę moim słowem, że miedzianoskórzy nie wyrządzą wam żadnej krzywdy. Na słowie Feniksa można i trzeba polegać. Więc dzieci zaraz chwyciły za rogi dywanu i, wyciągnąwszy go spod kucharki, powoli przyholowały na brzeg i rozłożyły na piasku. Kucharka, która szła za nimi, natychmiast stanęła na dywanie, a miedzianoskórzy krajowcy z niezmiernie pokornymi minami otoczyli dywan i padli na twarz na złoty, tęczowy piasek. Najwyższy wzrostem wygłosił przemowę nic zmieniając pozycji, co musiało być bardzo niewygodne. Janka nawet zauważyła, że potem długi czas usuwał z ust piasek. — On mówi — odezwał się Feniks — że ci ludzie chcieliby waszą kucharkę zatrzymać
u siebie na stałe. — W jakim charakterze? — spytała Antea, która nieraz słyszała, jak mama w ten sposób się wyrażała. — Chcą ją zatrzymać nie jako kucharkę, ale jako k r ó l o w ą. A królowe nie potrzebują wcale charakteru. Zapadło głuche milczenie. — No, no — wybąkał wreszcie Cyryl — kto by się tego spodziewał! Ale bywają rozmaite gusta. Na myśl o kucharce w roli królowej wszyscy wybuchnęli śmiechem, po prostu nie mogli się powstrzymać. — Nie radzę wam się śmiać — ostrzegł Feniks wygładzając swe złote pióra, które okropnie zmokły. — Zresztą to nie jest sprawa ich gustu. Okazuje się, że w tym plemieniu istnieje przekazywana od wieków przepowiednia. Otóż, według tej przepowiedni, pewnego dnia wyłoni się z morza wielka królowa w białej koronie na głowie. No i sami widzicie! To jest ta korona! Tu wskazał szponem na czepek kucharki. Dodajmy, że czepek był brudny, ponieważ był już koniec tygodnia. — To jest biała korona — powtórzył Feniks. — Powiedzmy, że jest prawie biała. W porównaniu z kolorem ich skóry jest nawet bardzo biała, a w każdym razie zupełnie wystarczająco. — Gosposiu! — zwrócił się do kucharki Cyryl. — Ci brunatni ludzie chcą, żeby gosposia została ich królową. Są dzicy i nie ma na to rady. Więc czy gosposia chciałaby zostać z nimi? Bo możemy zabrać gosposię z powrotem do domu, ale pod warunkiem złożenia solennej obietnicy, że nigdy już gosposia nie będzie nam dokuczać i nie puści pary z ust o tym, co dzisiaj było. — Nic nie będę wam obiecywać — odparła stanowczym tonem kucharka. — Zawsze chciałam zostać królową i zawsze myślałam, że byłabym bardzo dobrą królową. Widocznie tak mi sądzono. A jeżeli to tylko sen, to też warto. I póki ten sen się nie skończy, ani mi w głowie wracać do tej wstrętnej kuchni i wysłuchiwać, jak wszystko zwala się na mnie. Zostanę tutaj, póki mnie ten paskudny budzik nie zbudzi. — Czy jesteś p e w i e n — z niepokojem spytała Feniksa Antea — że ona tu będzie zupełnie bezpieczna? — Czeka ją wspaniałe i miękkie gniazdo królowej — odparł uroczyście ptak. — Słyszy gosposia? — rzekł Cyryl. — Będzie wspaniale i miękko, więc niech gosposia pamięta, żeby być dobrą królową. Nikt tego się nie spodziewał, ale życzymy długiego panowania. Kilku miedzianoskórych, poddanych kucharki, wyszło teraz z lasu. Nieśli długie girlandy przepięknych kwiatów, białych i cudnie pachnących i z wielkim szacunkiem zawiesili je na szyi swojej nowej władczyni. — Co?! — wykrzyknęła zachwycona kucharka. — Te wszystkie śliczne bukiety dla mnie? No, to doprawdy jak sen! Wyprostowana usiadła na dywanie, a miedzianoskórzy, przybrani również w girlandy barwnego kwiecia, wetknęli sobie we włosy papuzie pióra i zaczęli tańczyć. Był to taniec, jakiego nigdy nie widzieliście. Aż dzieci uwierzyły w końcu, że kucharka ma rację i że to wszystko im się śni. Dzicy uderzali w małe, dziwnego kształtu bębenki, śpiewali dziwaczne pieśni i pląsali coraz prędzej i prędzej, aż wreszcie, doszczętnie zmordowani, padli wszyscy na piasek. Nowa królowa, w przekrzywionej, białej czepcowej koronie, zaciekle biła brawo. — Bis, bis! — krzyczała. — To lepsze niż operetka! Jeszcze raz! Lecz Feniks odmówił tłumaczenia tego żądania na język miedzianoskórych. A dzicy,
złapawszy oddech, zaczęli błagać swoją władczynię, by porzuciła białą eskortę i udała się z nimi do wioski. — Najpiękniejsza chatka będzie dla ciebie, królowo — mówili. — Dobra! — odparła kucharka podnosząc się z trudem, gdy Feniks przetłumaczył jej prośbę dzikich. — Bądźcie zdrowi, dosyć mam już kucharzenia. Idę teraz do mojego pałacu i chciałabym tylko, żeby ten sen nigdy się nie skończył. Zebrała końce kwietnych girland, które wlokły się po ziemi, i oddaliła się, otoczona przez smagłolicych poddanych śpiewających radosne pieśni. Dzieci widziały jeszcze przez chwilę, jak migały jej prążkowane pończochy i połatane trzewiki, po czym kucharka znikła w lesie. — No tak! — rzekł Cyryl. — Myślę, że będzie jej dobrze. Ale z nas oni jakoś nic sobie nie robią! — Ach — odparł Feniks — oni myślą, że wyście im się tylko przyśnili. Przepowiednia głosiła, że królowa wynurzy się z fal w białej koronie i otoczona białymi sennymi widziadłami. Więc uważają was za widziadła. — A co będzie z kolacją? — spytał nagle Robert. — Nie będzie kolacji, bo przecież nie ma kucharki ani miski do zagniatania ciasta — przypomniała Antea. — Możemy tylko zjeść chleb z masłem. — W takim razie wracajmy do domu — orzekł Cyryl. Baranek za nic w świecie nie chciał się dać ubrać na powrót w ciepłe ubranka, więc Antea z Janką musiały to zrobić częściowo siłą, a częściowo podstępem. Ale przez cały ten czas Baranek wcale nie kaszlał. Następnie ubrała się reszta dzieci i wszyscy zajęli miejsca na dywanie. Spoza drzew napływały odgłosy śpiewu: to miedzianoskórzy krajowcy raczyli nową królową w białej koronie pieśniami pełnymi czci i zachwytu. Wtem Antea zawołała „Do domu!” — zupełnie jak księżniczki mówią do stangretów, a rozumny dywan w jednej zawrotnej chwili znalazł się na swoim właściwym miejscu w dziecinnym pokoju. Równocześnie otworzyły się drzwi i do pokoju weszła Eliza. — Nie ma kucharki! — powiedziała. — Szukałam jej wszędzie, ale nigdzie nie mogę jej znaleźć, a do kolacji nic nie przyszykowane. Zostawiła kuferek i płaszcz, więc pewnie wybiegła tylko zobaczyć, która godzina — bo zegar w kuchni zawsze źle chodzi — i musiała przewrócić się albo ją przejechało. Na kolację dostaniecie tylko zimne mięso... Ale po coście się tak poubierali jak do wyjścia? Po kolacji pójdę na komisariat zapytać, czy nie wiedzą czegoś o kucharce. Ale nikt nic o niej nie wiedział ani tego dnia, ani później. Z wyjątkiem dzieci oraz, po pewnym czasie, jeszcze jednej osoby. *** Mama była tak zmartwiona utratą kucharki i tak niespokojna o nią, że Antea miała wprost wyrzuty sumienia, jakby rzeczywiście dopuściła się czegoś złego. Raz po raz budziła się w nocy i wreszcie postanowiła uprosić Feniksa, by pozwolił jej opowiedzieć o wszystkim mamie. Ale nazajutrz nie miała okazji się spytać, gdyż Feniks swoim zwyczajem zaszył się w jakimś kącie i zasnął, uprzedziwszy przedtem, aby nie przeszkadzać mu co najmniej dwadzieścia cztery godziny. Baranek przez całą niedzielę nie miał ani razu napadu kaszlu i rodzice zachwyceni byli lekarstwem, które przepisał doktor. Ale dzieci wiedziały, że uleczyło go południowe wybrzeże, gdzie nie istnieje koklusz. Baranek bełkotał coś o kolorowym piasku i wodzie, ale nikt na to nie zważał, bo bardzo często mówił o rzeczach, których nigdy nie było. W poniedziałek rano Antea zbudziła się bardzo wcześnie i nagle powzięła decyzję. Zakradła się w nocnej koszuli (było bardzo zimno) do dziecinnego pokoju, usiadła na dywa-
nie i z bijącym sercem wypowiedziała życzenie, by znaleźć się na słonecznym brzegu, gdzie koklusz jest niepodobieństwem. I w następnej chwili już tam była. Nawet poprzez dywan poczuła, jak cudownie ciepły jest piasek. Zwinęła dywan i zarzuciła go sobie na ramiona jak szal, gdyż ani na chwilę nie chciała się z nim rozstać, choćby było nie wiem jak gorąco. Potem trochę drżąca ruszyła leśną dróżką, dodając sobie odwagi ciągłym powtarzaniem: „To mój obowiązek”. — Już tu jesteś z powrotem — rzekła kucharka, skoro tylko ujrzała Anteę. — Ależ ten sen się ciągnie! Kucharka ubrana była w białą szatę. Nie miała na sobie trzewików ani pończoch, ani też czepca i siedziała pod zasłoną z liści palmowych, gdyż na wyspie było już popołudnie i słońce strasznie prażyło. Na głowie miała wieniec z kwiatów, a miedzianoskórzy chłopcy wachlowali ją wachlarzami z pawich piór. — Schowali mój czepiec — rzekła kucharka. — Strasznie go pilnują. Widać nigdy jeszcze żadnego nie widzieli. — Czy gosposi jest dobrze? — wyjąkała z trudem Antea. Widok kucharki jako królowej po prostu zaparł jej dech w piersiach. — No chyba! — odparła z przekonaniem kucharka. — Nic do roboty, chyba że sama zechcę. Ale teraz sobie wypoczywam. Jutro, jeżeli sen potrwa, wezmę się do sprzątania mojej chatki, a potem nauczę ich gotować. Bo wszystko przypalają albo jedzą surowe. — A jak gosposia z nimi rozmawia? — O, to bardzo łatwe — odparła szczęśliwa kucharka-królowa. — Nauczyłam się migiem. Zawsze sobie myślałam, że jestem zdolna do języków. A oni już wiedzą, co to znaczy „obiad” i „chcę się czegoś napić” i „teraz idźcie sobie”. — Więc gosposia nie ma żadnych życzeń? — spytała z powagą i troską Antea. — Nie, panienko. Chyba tylko, żeby panienka sobie poszła. Bo boję się, że jak będziemy rozmawiać, to odezwie się budzik i zbudzi mnie. A chcę być królową tak długo, jak tylko się da. — Więc do widzenia! — rzekła uradowana Antea, mając już czyste sumienie. Pobiegła do lasu, rzuciła się na ziemię, zawołała „Do domu!” — i znalazła się owinięta dywanem w dziecinnym pokoju. „Kucharce jest dobrze — pomyślała wracając do łóżka. — Cieszę się, że chociaż ktoś jest zadowolony. Ale mama nigdy mi nie uwierzy, kiedy jej to powiem”. Rzeczywiście to dosyć trudno uwierzyć w tę przygodę. Ale spróbujcie.
ROZDZIAŁ IV
DWA KIERMASZE Mama była naprawdę kochana. Była bardzo ładna i miła, strasznie dobra, kiedy ktoś zachorował, zawsze łagodna i prawie zawsze sprawiedliwa. To znaczy była sprawiedliwa wtedy, kiedy coś rozumiała. Ale oczywiście nie zawsze mogła wszystko zrozumieć. Nikt nie rozumie wszystkiego, a mamy nie są aniołami, choć niektóre są do aniołów podobne. Dzieci wiedziały, że mama zawsze c h c e dla nich jak najlepiej, nawet wtedy, kiedy nie bardzo wie, co jest najlepsze. Oto dlaczego dzieci, a już zwłaszcza Antea, czuły się bardzo nieswojo, że muszą ukrywać przed mamą wielką tajemnicę czarodziejskiego dywanu i Feniksa. I w końcu Antea, której było nieswojo dużo bardziej niż pozostałym, zdecydowała, że m u s i mamie
powiedzieć prawdę, chociaż była prawie pewna, że mama jej nie uwierzy. — Ale wtedy będę mogła sobie powiedzieć, że zrobiłam, co do mnie należało — tłumaczyła Feniksowi. — A jeśli mama nie zechce uwierzyć, to już nie moja wina, prawda? — Oczywiście że nie — odparł złoty ptak. — A że mama na pewno nie uwierzy, więc nic nie ryzykujesz. Antea wybrała moment, kiedy odrabiała lekcje — algebrę, łacinę, niemiecki, angielski i geometrię. Poprosiła mamę, żeby pozwoliła jej usiąść w salonie. — Bo tam jest najspokojniej — wyjaśniła, a w duchu pomyślała: „To nie jest prawdziwy powód, ale chyba nie wyrosną na kłamczuchę”. — Dobrze, kochanie — odparła mama i Antea zanurzyła się w morzu iksów, igreków i zetów. A mama usiadła przy mahoniowym biureczku i pisała listy. — Mamusiu — zagadnęła Antea. — Co, kochanie? — spytała mama. — Mamusiu — ciągnęła Antea — ja wiem, gdzie jest kucharka. — Wiesz, dziecinko? — odparła mama. — Ale i tak nie wzięłabym jej z powrotem po tym, co zrobiła. — To nie jej wina — rzekła Antea. — Czy chcesz, żeby ci opowiedzieć, jak to było od samego początku? Mama odłożyła pióro, a jej miła twarz przybrała wyraz zrezygnowany. Jak wiadomo, wyraz zrezygnowany sprawia, że odechciewa się mówić nawet najciekawsze rzeczy. — Pamiętasz — rzekła pospiesznie Antea — to jajko, które było w dywanie? Więc myśmy wrzucili je do ognia i z jajka wykluł się Feniks, a dywan okazał się czarodziejskim dywanem i... — To bardzo ładna zabawa, kochanie — odparła mama sięgając po pióro. — A teraz siedź spokojnie, bo mam dużo listów do napisania. Jutro jadę nad morze z Barankiem, a mam jeszcze ten dobroczynny kiermasz. Antea powróciła do iksów, igreków i zetów, a pióro mamy zaczęło szybko się poruszać. — Mamusiu — rzekła Antea, kiedy mama odłożyła pióro, by zakleić kopertę — kiedy ten dywan naprawdę zabiera nas, dokąd tylko chcemy i... — Chciałabym — odparła mama — żeby zabrał was gdzieś, gdzie można dostać parę ładnych wschodnich przedmiotów na mój kiermasz dobroczynny. Obiecałam, że będę miała, a teraz nie mam czasu szukać po sklepach. — Dywan zabierze nas, gdzie chcemy — powiedziała Antea. — Ale, widzi mamusia... — Co, kochanie? — spytała mama trochę niecierpliwie, gdyż znowu sięgnęła po pióro. — Dywan raz już nas zabrał do takiego miejsca, gdzie nie można dostać kokluszu, i Baranek od tego czasu nie kaszle i wzięliśmy ze sobą kucharkę, bo nie można jej było się pozbyć, i ona tam została, i jest królową u dzikich. Ci dzicy myśleli, że jej czepiec jest koroną i... — Kochanie — przerwała mama — wiesz, jak lubię słuchać tych rzeczy, które sobie wyobrażacie, ale jestem naprawdę strasznie zajęta. — Kiedy to prawda! — zawołała z rozpaczą Antea. — Tak nie powinnaś mówić, dziecinko — rzekła łagodnie mama. Wtedy Antea zrozumiała, że sprawa jest beznadziejna. — Czy na długo wyjeżdżasz? — spytała. — Przeziębiłam się — odparła mama — i tatuś niepokoi się tym, a także kaszlem Baranka. — Baranek nie kaszlał od soboty! — zawołała Antea. — Chciałabym w to uwierzyć — odparła mama. — Ale poza tym tatuś wyjeżdża do Szkocji. Mam nadzieję, że będziecie grzeczni. — O będziemy, na pewno! — wykrzyknęła z zapałem Antea. — A kiedy jest ten
kiermasz? — W sobotę — powiedziała mama — w szkole. Ale teraz naprawdę nie mów już do mnie. W głowie mi się kręci i sama już nie wiem, jak się pisze koklusz. *** Mama wyjechała z Barankiem, ojciec także wyjechał, a nowa kucharka wyglądała jak wystraszony królik, więc wszyscy pilnowali się, by nic nie zrobić takiego, co wystraszyłoby ją jeszcze bardziej. Feniks bardzo przepraszał, ale powiedział, że musi wypocząć co najmniej tydzień, i prosił, by mu nie przeszkadzać. Po czym ukrył swą lśniącą złotą postać i nikt nie mógł go znaleźć. Kiedy więc w środę po południu wypadło niespodziewanie półświęto i dzieci postanowiły wybrać się gdzieś na dywanie, trzeba było podjąć tę podróż bez Feniksa. Wieczorem żadnych dywanowych wycieczek nie można było odbywać z powodu nagłej obietnicy danej mamie wśród pożegnalnych czułości, że od godziny szóstej będą zawsze w domu z wyjątkiem soboty, kiedy miały pójść na kiermasz — przy czym dzieci zobowiązały się włożyć swe najlepsze ubrania, umyć się bardzo starannie i wyczyścić paznokcie, nie nożyczkami, którymi mogłyby się skaleczyć, ale płasko zaostrzonymi zapałkami, które są najstosowniejsze. — Wybierzemy się w odwiedziny do Baranka — zaproponowała Janka. Ale wszyscy doszli do wniosku, że ich nagłe zjawienie się nad morzem przyprawiłoby mamę co najmniej o zawrót głowy. Usiedli więc na dywanie i zaczęli się namyślać. I tak długo się namyślali, aż im oczy zaczęły patrzeć zezem. — Już wiem! — zawołał nagle Cyryl. — Dywanie, zabierz nas, proszę cię, do takiego miejsca, skąd będziemy widzieć Baranka i mamę, ale nas nikt nie będzie widział. — Z wyjątkiem Baranka — dodała szybko Janka. W następnej chwili, otrząsnąwszy się z wirowego ruchu, nasza czwórka siedziała na dywanie, który leżał na innym, grubym i miękkim dywanie z brunatnego igliwia. Nad nimi wznosiły się wysokie, zielone sosny, wśród stromych brzegów płynął rwący, kryształowy potok, a nad potokiem, na dywanie z igliwia, siedziała mama bez kapelusza. Słońce mocno świeciło, choć był to listopad. Dzieci ujrzały także Baranka, wesolutkiego i wcale nie kaszlącego. — Dywan oszukał nas — rzekł posępnie Robert. — Mama nas zobaczy, jak tylko odwróci głowę. Ale wierny dywan wcale ich nie oszukał. Mama odwróciła głowę, patrzyła wprost na nich i w c a l e i c h n i e w i d z i a ł a. — Jesteśmy niewidzialni — szepnął Cyryl. — Co za frajda! Ale dla dziewczynek nie była to wcale frajda. Przeraził je widok mamy, która patrzyła wprost na nie, ale z takim wyrazem twarzy, jakby ich tu zupełnie nie było. — Wcale mi się to nie podoba — rzekła Janka. — Mama nigdy jeszcze na nas tak nie patrzyła. Zupełnie jakby nas nie kochała. Jakbyśmy byli cudzymi dziećmi i do tego bardzo nieprzyjemnymi, na które nie chce się nawet patrzeć. — T o o k r o p n e — szepnęła Antea ze łzami. Ale w tej chwili zobaczył ich Baranek i podbiegł do dywanu piszcząc: „Panteja, o, Panteja! I Kizia, i Wiewiujek, i Jobejt!” Antea wyściskała go i wycałowała, po czym to samo zrobiła Janka. Baranek był taki rozkoszny w granatowym trójgraniastym kapeluszu, przekrzywionym na bok, z buzią umazaną — zupełnie jak w domu. Popiskiwał z uciechy i wszyscy byli zachwyceni. Nawet chłopcy wesoło poklepali małego braciszka. Wtem Antea spojrzała na mamę. Twarz mamy była blada, miała jakiś zielonkawy
odcień i mama patrzyła na Baranka, jakby nagle zwariował. I rzeczywiście tak jej się właśnie zdawało. — Baranku! Moje kochanie! Chodź do mamy! — zawołała zrywając się i pędząc do maleństwa. Stało się to tak szybko, że niewidzialne dzieci musiały odskoczyć, aby mama na nie nie wpadła. Gdyż wpaść na coś, czego nie widać, jest okropnym uczuciem. Mama chwyciła Baranka na ręce i w wielkim pośpiechu odeszła. — Wracajmy do domu — przerwała Janka chwilę okropnego milczenia. — To zupełnie tak, jakby mama przestała nas kochać. Ale nie wrócili do domu bez upewnienia się, że mama spotkała jakąś inną panią i że nic jej nie grozi. Nie można pozwolić, aby mama zzieleniała na twarzy w sosnowym lasku, daleko od ludzi, a potem wrócić do domu na czarodziejskim dywanie jak gdyby nigdy nic. Dzieci więc przekonały się najpierw, że mama jest w towarzystwie i że można ją spokojnie zostawić, a potem dopiero wróciły do dywanu. Zawołały „Do domu!” — i w jednej chwili znalazły się tam. — Nie chcę już więcej być niewidzialny — rzekł Cyryl. — W każdym razie nie dla własnej rodziny. Co innego, gdyby ktoś z was był księciem czy rozbójnikiem albo włamywaczem. Myśli całej czwórki skupiły się teraz na kochanej, zzieleniałej twarzy mamusi. — Szkoda, że wyjechała — powiedziała Janka. — Bez niej w domu jest zupełnie okropnie. — Wydaje mi się — wtrąciła Antea — że powinniśmy spełnić to, czego mama chciała. Niedawno czytałam w jakiejś książce, że życzenia odjeżdżających są święte. — To wtedy, kiedy odjeżdżają bardzo daleko — odparł Cyryl. — Na przykład do Indii czy na Grenlandię, ale nie tutaj nad morze. A poza tym nie wiemy właściwie, czego mama chciała. — Ależ wiemy — rzekła Antea, której nagle zaczęło się zbierać na płacz. — Mama chciała, żebyśmy zdobyli jakieś indyjskie przedmioty na ten kiermasz. Tylko że mówiła tak po prostu dla zabawy, bo jest pewna, że nic takiego nie potrafimy zdobyć. — Więc spróbujmy — rzekł Robert. — Możemy to zrobić z samego rana w sobotę. I w sobotę z samego rana ruszyli na wyprawę. Feniksa w dalszym ciągu nie było, więc usiedli sami na czarodziejskim dywanie i powiedzieli: — Chcemy przywieźć indyjskie przedmioty na dobroczynny kiermasz mamusi. Więc zabierz nas tam, gdzie ludzie dadzą nam mnóstwo takich przedmiotów! Posłuszny dywan natychmiast przyprawił dzieci o zawrót głowy, lecz zaraz potem przyszły do siebie na krańcach oślepiająco białego indyjskiego miasta. Z samego wyglądu kopulastych budynków domyśliły się, że miasto jest indyjskie. Poza tym tuż koło nich przejechał ktoś na słoniu, a drogą szło dwóch angielskich żołnierzy — zupełnie jak w książkach pana Kiplinga. Toteż nie mogło być żadnych wątpliwości. Zwinęli dywan, który poniósł Robert, i całą gromadką poszli do miasta. Było gorąco i musieli znowu pozdejmować swoje listopadowe, londyńskie płaszcze i nieść je na ręku. Ulice były wąskie i dziwaczne, ludzie na ulicach dziwnie ubrani, a najdziwniejsza ze wszystkiego była ich mowa. — Nie rozumiem z tego ani słowa — rzekł Cyryl. — I jak teraz poprosimy ich o przedmioty na dobroczynny kiermasz mamusi? — W dodatku ci wszyscy ludzie muszą być bardzo biedni — powiedziała Janka. — Bo tak wyglądają. A nam potrzebny jest jakiś radża. Robert chciał już rozwinąć dywan, ale reszta rodzeństwa powstrzymała go, żeby nie marnować życzenia.
— Prosiliśmy go — rzekła Antea — żeby nas zabrał tam, gdzie dostaniemy indyjskie przedmioty na kiermasz, więc na pewno to zrobi. Jej ufność nie była bezpodstawna. Bo ledwo skończyła mówić, gdy jakiś ciemnoskóry pan w turbanie podszedł do nich i nisko im się skłonił. Po czym odezwał się i z radością usłyszeli dźwięk angielskich słów: — Moja rani myśli wy bardzo miłe dzieci. Zapytuje, może się zgubiliście, może sprzedajecie dywan? Ona siedzieć palankin i patrzeć na was. Chcecie się przywitać? Dzieci poszły za obcym, który uśmiechał się, pokazując straszne mnóstwo zębów, i poprowadził je krętymi uliczkami do pałacu maharani. Nie będziemy tu opisywać pałacu, bo nikt z nas nigdy takiego nie widział, a pan Kipling widział i opisał w swych książkach i kto chce, może te książki przeczytać. My zaś zajmiemy się tym, co się w pałacu zdarzyło. Maharani siedziała na stosie poduszek otoczona całym mnóstwem dam, które nosiły szarawary i miały zasłony na twarzach, a na sobie mnóstwo klejnotów i ozdób ze złota. Ciemnoskóry pan w turbanie, który przyprowadził tu dzieci, stanął za parawanem i tłumaczył królowej, co mówiły, oraz dzieciom, co mówiła królowa. Ta powiedziała, że chce kupić dywan, ale dzieci chórem odpowiedziały „Nie”. — Dlaczego? — spytała maharani. Janka wyjaśniła pokrótce dlaczego, a tłumacz to przetłumaczył. Wtedy przemówiła królowa, a tłumacz powtarzał każde jej słowo. — Moja rani mówi, że to piękna opowieść i chce ją usłyszeć dokładnie, ze wszystkimi szczegółami. Dzieci musiały więc opowiedzieć wszystko dokładnie i ze szczegółami. Wyszła z tego bardzo długa opowieść, zwłaszcza, że trzeba ją było powtórzyć dwukrotnie: raz mówił Cyryl, a drugi raz tłumacz. Cyryl robił to z przyjemnością. Opowiedział całą historię Feniksa i Dywanu, a także Samotnej Wieży i Królowej-Kucharki. A w miarę jak Cyryl mówił, opowiadanie coraz bardziej przypominało Tysiąc i Jedną Noc, a maharani i jej damy dworu, słuchając tłumacza, aż skręcały się na poduszkach ze śmiechu. Kiedy wreszcie opowieść dobiegła końca, maharani znów przemówiła. Tłumacz wyjaśnił, że powiedziała „Mój mały, jesteś urodzonym bajarzem” — i rzuciła Cyrylowi naszyjnik z turkusów, który zdjęła z szyi. — Ach, jaki piękny! — wykrzyknęły Janka i Antea. Cyryl skłonił się kilkakrotnie, a potem odchrząknął i rzekł: — Podziękuj bardzo, bardzo uprzejmie. Ale wolałbym, żeby mi dała trochę tanich przedmiotów, jakie sprzedają na kiermaszach. Powiedz, że chcę te przedmioty jeszcze raz sprzedać i użyć pieniędzy na zakup ubrań dla biednych, którzy ich nie mają. — Powiedz mu — odparła przez tłumacza królowa — że pozwalam sprzedać mój dar, a za uzyskane pieniądze przyodziać nagich. Ale Cyryl obstawał przy swoim. — Dziękuję, ale nie mogę się zgodzić. Przedmioty, o jakie mi chodzi, mają być sprzedane dzisiaj na naszym kiermaszu. A na angielskim kiermaszu dobroczynnym nikt nie kupiłby naszyjnika z turkusów. Każdy by myślał, że turkusy są podrabiane, albo też musiałbym bardzo gruntownie tłumaczyć się, skąd go wziąłem. Wtedy królowa kazała przynieść mnóstwo ślicznych drobnych przedmiotów, z których jej słudzy usypali wysoki stos na dywanie. — Będę musiała pożyczyć wam słonia, żeby to wszystko odwieźć — powiedziała ze śmiechem rani. — Jeśli królowa zechce pożyczyć nam grzebień — odparła Antea — i pozwoli, żebyśmy sobie umyli ręce i twarze, to zobaczy czarodziejską sztukę. I my, i dywan razem z tymi wszystkimi ślicznymi przedmiotami znikniemy naraz jak dym. Królowa klasnęła w dłonie z radości i pożyczyła dzieciom grzebień z drzewa sandało-
wego, inkrustowany kwiatami z kości słoniowej. A potem dzieci umyły twarze i ręce w srebrnych miednicach. Wtedy Cyryl wygłosił bardzo uprzejmą mowę pożegnalną, którą zakończył nagle słowami: — ... i chciałbym, żebyśmy się znaleźli na kiermaszu w naszej szkole. Oczywiście zaraz się tam znaleźli. A królowa i damy dworu z otwartymi ustami wpatrywały się w puste miejsce na marmurowej posadzce, gdzie przed chwilą znajdował się dywan z dziećmi. — To są doprawdy czary — powiedziała zachwycona królowa. A damy dworu miały o czym mówić przez wiele, wiele dni, w długie słotne wieczory. Opowieści Cyryla zajęły sporo czasu, tak samo jak spożywanie dziwacznych słodkich potraw, którymi częstowano dzieci wówczas, gdy służba przynosiła mnóstwo ślicznych rzeczy. Toteż w auli szkolnej gaz już się palił, a na dworze zapanował wczesny, zimowy zmierzch. — Jak to dobrze — powiedział Cyryl — żeśmy się umyli w Indiach. Musielibyśmy strasznie się spóźnić, gdyby trzeba było wracać jeszcze na szorowanie do domu. — Poza tym — dodał Robert — w Indiach przyjemnie się myć, bo jest cieplej. Nie miałbym nic przeciw temu, gdybyśmy tam mieszkali. Przewidujący dywan wylądował z dziećmi w ciemnym narożniku, gdzie stykały się ze sobą dwie długie lady. Na podłodze leżała sterta papieru pakunkowego i sznurków, a pod ścianą piętrzyły się pudełka i kosze. Dzieci wśliznęły się pod ladę, na której leżało mnóstwo obrusów i innych rzeczy pięknie haftowanych przez rozmaite panie, nie mające właściwie nic do roboty. Następnie cała gromadka wydostała się spod drugiego końca lady, odsuwając parawan przyozdobiony niebieskimi kwiatami. Dziewczynki wyszły niepostrzeżenie, podobnie jak Cyryl. Ale Robert trafił na moment, kiedy podeszła pani Biddle, która opiekowała się stoiskiem. Potężna jej stopa ciężko stanęła na drobnej dłoni Roberta — i doprawdy nie można się dziwić, że Robert wrzasnął. Natychmiast zebrał się tłum. Wrzaski dość rzadko zdarzają się na dobroczynnych kiermaszach, toteż wszyscy byli bardzo zaciekawieni, co się stało. I dopiero po pewnym czasie trójka oswobodzonych dzieci zdołała wytłumaczyć pani Biddle, że stoi nie na podłodze szkolnej ani nawet, jak przypuszczała później, na upuszczonej przez kogoś poduszeczce do szpilek, ale na żywej dłoni chłopca, który bardzo cierpi. Kiedy wreszcie pani Biddle zdała sobie sprawę, że boleśnie nastąpiła Robertowi na rękę, bardzo się rozgniewała. Bo kiedy ktoś przypadkiem drugiemu nastąpi na rękę czy nogę, to ten, kto nastąpił, jest zawsze najbardziej zagniewany. To ciekawe, dlaczego tak jest? — Bardzo mi przykro — rzekła pani Biddle, choć mówiła bardziej ze złością niż z żalem. — Ale co ty właściwie sobie myślisz czołgając się pod moim stoiskiem? — Oglądaliśmy różne rzeczy tam w rogu. — Takie zachowanie — oburzyła się pani Biddle — nie prowadzi do niczego dobrego. A poza tym tam w rogu nic nie ma prócz opakowań i kurzu. — To tak się pani tylko zdaje! — zawołała Janka. — Moja mała, jesteś bardzo niegrzeczna — odparła pani Biddle mieniąc się fioletowo na twarzy. — Ona wcale nie chciała być niegrzeczna, bo tam naprawdę są całkiem ładne rzeczy — wyjaśnił Cyryl. I w tej samej chwili zrozumiał, że niepodobieństwem jest powiedzieć zebranym, że wszystkie te śliczności na dywanie mają być darem mamy na dobroczynny kiermasz. I tak nikt by w to nie uwierzył. A gdyby uwierzono i napisano z podziękowaniem do mamy, to Bóg jeden wie, co sobie mama pomyślałaby. Reszta dzieci czuła to samo, co Cyryl.
— Chciałabym to zobaczyć — odezwała się jakaś bardzo miła pani, która miała bardzo źle zaopatrzone stoisko, bo w ostatniej chwili zawiedli ją przyjaciele, więc teraz miała nadzieję, że może coś jej przybędzie. Spojrzała pytająco na Roberta, a ten ze słowami „Proszę bardzo!” dał nurka z powrotem pod ladę pani Biddle. — Jak pani może zachęcać do takiego okropnego zachowania się? — rzekła pani Biddle. — Doprawdy, bardzo jestem zdziwiona... Tu nie ma żadnego przedstawienia — dodała surowym tonem zwracając się do zebranych. — Mały, bardzo niegrzeczny chłopiec coś sobie zrobił przypadkiem, ale nic poważnego. Może się państwo rozejdą? Bo chłopiec jeszcze bardziej się rozpuści widząc, że wszyscy tylko nim się zajmują. Tłum powoli zaczął się rozchodzić. Antea nie mogła wymówić słowa, tak była oburzona. Wreszcie Robert wynurzył się spod lady dźwigając indyjskie brązy i szkatułki z drzewa sandałowego. — Ach, to pięknie! — zawołała miła pani. — Więc Karolowie jednak nie zapomnieli! — Przepraszam panią, panno Peasmarsh — rzekła z powściąganą wściekłością pani Biddle — ale te przedmioty są złożone za moim stoiskiem. Pochodzą od nieznanego ofiarodawcy, który chce, by jego nazwisko zostało tajemnicą, ale rumieniłby się ze wstydu słysząc, że pani upomina się o te przedmioty. Przeznaczone są dla mnie. — Moje stoisko — odparła nieśmiało panna Peasmarsh — styka się z pani stoiskiem, a moi kuzynostwo obiecali mi... Dzieci oddaliły się od miejsca nierównego sporu i zmieszały się z tłumem. Nie miały wprost słów na wyrażenie swych uczuć. Wreszcie Robert zawołał: — A to nadęta ropucha! — A myśmy się tak namęczyli! Aż zachrypłem czarując tamtą rani w Indiach. — Obrzydliwa ropucha! — dodała Janka. — Tak — powiedziała Antea — naprawdę jest obrzydliwa. A panna Peasmarsh jest ładna i bardzo miła. Kto ma ołówek? — dokończyła szeptem. Czołganie się pod trzema stoiskami trwało długo, ale wreszcie udało się Antei. Wśród przedmiotów złożonych w kącie znalazła się duża kartka błękitnego papieru. Antea złożyła ją we czworo i, liżąc ołówek przy każdym słowie, by wyszło jak najwyraźniej, napisała: „Wszystkie indyjskie przedmioty są dla stoiska ślicznej i miłej panny Peasmarsh”. Chciała jeszcze dodać: „Nie ma tu nic dla pan?. Biddle”, ale pomyślała, że to wyglądałoby podejrzanie. Więc dopisała tylko: „Od nieznanego ofiarodawcy” i tą samą drogą wróciła do pozostałej trójki. Kiedy więc pani Biddle odwołała się do komitetu kiermaszowego i stoisko odsunięto, aby tłuści pastorzy i przyciężkie panie mogły się dostać do kąta bez czołgania się pod stoiskami — wykryto błękitną kartkę i piękne, błyszczące przedmioty indyjskie otrzymała panna Peasmarsh, która sprzedała je wszystkie i uzyskała trzydzieści pięć funtów. — Nie rozumiem wcale tej niebieskiej kartki — rzekła pani Biddle. — Wygląda, jakby ją pisał wariat. I jeszcze twierdzi, że pani jest miła i śliczna! To nie mógł być ktoś zdrowy na umyśle. Antea i Janka poprosiły pannę Peasmarsh, aby im pozwoliła pomagać w sprzedaży, ponieważ to ich braciszek pierwszy zauważył, że te przedmioty nadeszły. Panna Peasmarsh chętnie przyjęła pomoc, gdyż jej stoisko, dotąd zaniedbane, teraz otoczono ze wszystkich stron. Jednocześnie dzieci zauważyły, że pani Biddle nie musi się wysilać, bo mało kto u niej kupuje. Mam nadzieję, że nie cieszyły się z tego, gdyż należy przebaczać swoim nieprzyjaciołom, nawet jeżeli następują komuś na rękę, a potem zwalają winę na tego kogoś. Ale nie jest wcale rzeczą pewną, czy niepowodzenie pani Biddle zmartwiło dzieci tak, jak powinno było je zmartwić. Ułożenie indyjskich przedmiotów na ladzie zajęło trochę czasu. Najpierw ladę przykryto dywanem, a na jego ciemnym tle pięknie odbijały przedmioty z brązu, srebra i kości
słoniowej. Wieczór minął bardzo przyjemnie i kiedy panna Peasmarsh z pomocą dziewczynek sprzedała już wszystko, Antea i Janka, Cyryl i Robert zaczęli razem wędrować po sali. Wyławiano z akwarium sztuczne rybki, łasowano kruche ciasteczka, a potem słuchano katarynki i gramofonu, a także chóralnego śpiewu ptaków, świetnie naśladowanego za pomocą szklanek z wodą i szklanych pręcików. Dzieci zjadły wspaniały podwieczorek, jakim uraczył je sympatyczny pastor, a panna Peasmarsh przyłączyła się do nich, zanim zdążyli spałaszować więcej niż po trzy ciastka. Czas upływał bardzo wesoło, a kapelan mówił każdemu coś przyjemnego, „przede wszystkim pannie Peasmarsh”, jak później opowiadała Janka. — Musimy wrócić do stoiska — rzekła Antea, gdy nikt nie mógł już nic więcej jeść, a pastor przyciszonym głosem zaczął mówić z panną Peasmarsh o czymś, co miało się stać „po Wielkanocy”. — Nie ma po co wracać — odparła ze śmiechem panna Peasmarsh. — Dzięki wam, drogie dzieci, sprzedałam wszystko. — Ale tam został dywan — rzekł Cyryl. — Ach — odpowiedziała z promienną miną panna Peasmarsh — dywan także sprzedałam. Pani Biddle dała mi za niego dziesięć szylingów. Mówiła, że przyda się jej do służbowego pokoju. — Ależ u niej w służbowym pokoju n i e m a dywanów! — wykrzyknęła Janka. — Mieliśmy od niej kucharkę, która nam o wszystkim dokładnie opowiadała. — Nie trzeba płakać nad rozlanym mlekiem — rzekł wesolutki pastor, a panna Peasmarsh wybuchnęła śmiechem i popatrzyła na niego tak, jakby powiedział jakiś szalenie zabawny dowcip. Ale dzieci aż zaniemówiły. Nie mogły przecież powiedzieć: dywan jest nasz! Bo kto przynosi ze sobą dywan na kiermasz? Były teraz w prawdziwej rozpaczy. Ale tu trzeba z przyjemnością powiedzieć, że nawet rozpacz nie skłoniła ich do jakichś nieodpowiedzialnych wybuchów, co przydarza się czasem także i dorosłym, chociaż powinni umieć się zachować. Dzieci podziękowały grzecznie za wszystko, za podwieczorek i różne przyjemności — gdyż pastor fundował im i łowienie rybek, i kruche ciasteczka, i słuchanie gramofonu oraz śpiewających ptaków — a dziewczynki uściskały pannę Peasmarsh. Gdy już oddalili się, słyszeli, jak pastor mówił: — Bardzo miłe dzieciaki... Ale... naprawdę, najlepiej będzie zaraz po Wielkanocy... Janka nie wytrzymała i, nim Antea zdążyła ją powstrzymać, pobiegła spytać, co będzie po Wielkanocy? Panna Peasmarsh uśmiechnęła się ślicznie, a pastor odparł: — Mam zamiar pojechać na Wyspy Szczęśliwości. — Chciałabym — rzekła Janka — żebyśmy wszyscy tam pojechali na czarodziejskim dywanie. — To byłoby bardzo przyjemnie — odparł pastor — ale myślę, że nie mógłbym czekać tak długo. Muszę pojechać na Wyspy Szczęśliwości, zanim zrobią mnie biskupem. Bo później nie miałbym czasu. — Zawsze chciałam wyjść za mąż za biskupa — powiedziała Janka — bo jego fartuszki bardzo by mi się przydały. A czy pani — zwróciła się do panny Peasmarsh — chciałaby wyjść za biskupa? W tym momencie reszta dzieci pociągnęła ją za sobą. Uznano, że Robert nie powinien pokazywać się pani Biddle, bo to ona nastąpiła mu na rękę, więc znowu popadłaby w złość. Antea i Janka też miały na sumieniu to. że pomagały sprzedawać w konkurencyjnym stoisku. Po krótkiej naradzie wszyscy doszli do wniosku, że najmniej stosunkowo narażony jest Cyryl. Więc trójka młodszych zmieszała się z tłumem, a Cyryl podszedł do pani Biddle.
— Proszę pani, ten dywan myśmy chcieli właściwie zatrzymać. Czy pani go nam nie odsprzeda? Możemy zapłacić... — Mowy nie ma — odparła pani Biddle. — Zabieraj się stąd! Z tych słów i z jej tonu Cyryl widział jasno, że wszelka perswazja nic tu nie pomoże. Odszukał pozostałych i rzekł: — Nic z tego. Ona jest jak lwica, której odebrano młode. Musimy uważać, jak będzie się pakować i... Mów, co chcesz, Antea, to przecież nasz dywan, więc nie będzie kradzieży. To raczej rozpaczliwa wyprawa ratunkowa — bohaterska, śmiała i zupełnie usprawiedliwiona. Dzieci dalej krążyły wśród wesołych tłumów, ale teraz nic już nie sprawiało im przyjemności. Chór śpiewających ptaków brzmiał jak uderzanie szklanymi prętami o zwyczajne szklanki, a gramofon wyprawiał tak okropne hałasy, że wcale nie było słychać, co się mówi. Ludzie kupowali różne rzeczy, które wcale im nie były potrzebne, i wszystko wydawało się bardzo głupie. A pani Biddle kupiła czarodziejski dywan za dziesięć szylingów. Życie przedstawiało się szaro, nudno i smutnie, pachniało ulatniającym się gazem, spoconymi ludźmi i okruchami zjełczałych ciastek. Teraz dopiero dzieci poczuły, jak bardzo były zmęczone. Usiadły w kąciku, skąd widać było dywan, i tam czekały w żałosnym nastroju. Dawno minęła pora, o której zwykle szli do łóżek. O dziesiątej kupujący rozeszli się, ale ci, którzy sprzedawali, zostali i liczyli pieniądze. — Do niczego to wszystko — rzekł Robert. — Nigdy w życiu już nie pójdę na żaden kiermasz. Ręka spuchła mi jak bania. Pewnie miała zatrute gwoździe w tym swoim obrzydliwym bucie. — Wszystko już się skończyło, nie macie na co czekać — powiedział nagle ktoś, kto widocznie miał prawo tak mówić. Więc dzieci wyszły i stanęły na chodniku pod lampą gazową, gdzie stała też gromadka uliczników, którzy przez cały wieczór słuchali katarynki. Wreszcie pokazała się pani Biddle i odjechała dorożką wioząc ze sobą mnóstwo rzeczy, których nie sprzedała, i kilka rzeczy, które kupiła; w tej liczbie — dywan. Inne panie zostawiły swoje rzeczy w szkole do poniedziałku. Ale pani Biddle bała się kradzieży, więc wszystko zabrała ze sobą. Czwórka dzieci była tak zrozpaczona, że nie dbała już ani o błoto uliczne, ani o pozory. Uwiesili się z tyłu dorożki i zajechali przed dom pani Biddle. Kiedy pani Biddle wysiadła i zabrała ze sobą dywan, a drzwi się zamknęły, Antea powiedziała: — Nie włamujmy się... chciałam powiedzieć, zaczekajmy jeszcze ze śmiałą wyprawą ratunkową, póki nie przekonamy się, czy nie odda go dobrowolnie. Spróbujmy zadzwonić. Po długich naradach reszta dzieci zgodziła się na to, ale pod warunkiem, że jeśli zajdzie potrzeba włamania, to Antea nie będzie później dogadywać. Zaczęli więc dzwonić i pukać, aż wreszcie wystraszona pokojówka otworzyła drzwi. W chwili gdy pytali o panią Biddle, zobaczyli ją stojącą w jadalni. Zdążyła już odsunąć stół i rozłożyła dywan na podłodze, chcąc się przekonać, jak się prezentuje. — Wiedziałam — mruknęła Janka — że ona nie kupuje go do służbowego pokoju. Antea i za nią wszyscy weszli do jadalni. Pani Biddle stała do nich tyłem i wygładzała dywan tym samym butem, którym nastąpiła na rękę Roberta. Kiedy już wszyscy weszli, Cyryl przezornie zamknął drzwi pokoju. — Kto to dzwonił? — spytała kwaśnym tonem pani Biddle. Po czym odwróciła się i, na widok dzieci, twarz jej znowu stała się nagle ciemnofioletowa. — Ach, wy bezczelne łobuzy! — wykrzyknęła. — Jak śmiecie tu przychodzić?! I o tej porze? Wynoście się, bo poślę po policję! — Niech się pani nie gniewa — odparła uprzejmie Antea. — Chcemy tylko dostać z powrotem nasz dywan. Mamy razem dwanaście szylingów i...
— Jak śmiesz?! — krzyknęła pani Biddle, cała trzęsąc się ze złości. — Jak pani obrzydliwie wygląda — rzekła nagle Janka. Pani Biddle z wściekłością zaczęła tupać nogami. — Ach, ty ordynarne, wstrętne dziewczynisko! — zawołała. Antea usiłowała odciągnąć Jankę, ale ta mimo wszystko wysunęła się naprzód. — To dywan z naszego pokoju — powiedziała. — Może pani spytać, kogo pani chce. — Wymówmy życzenie, że chcemy być w domu — szepnął Cyryl. — Na nic — odparł szeptem Robert. — Dywan ją też zabierze i baba będzie się dalej wściekać. — Chciałabym, żeby pani Biddle była w anielsko miłym usposobieniu — wykrzyknęła nagle Antea. — „Warto spróbować, może się uda” — pomyślała. Twarz pani Biddle przeszła z fioletu w szkarłat, ze szkarłatu w purpurę, a z purpury w różowość. Po czym uśmiechnęła się wcale serdecznie. — Ależ ja jestem w dobrym usposobieniu — odparła. — Co za pomysł! Oczywiście, że jestem! W jak najlepszym, moi kochani. Jeszcze raz dywan spełnił swoje czary, i to nie tylko na pani Biddle. Dzieciom też nagle zrobiło się wesoło i przyjemnie. — Pani jest w gruncie rzeczy zacna dusza — rzekł Cyryl. — Bardzo teraz żałuję, że dokuczyliśmy pani na kiermaszu. — Nie ma o czym mówić — rzekła odmieniona już całkowicie pani Biddle. — A dywan, moi drodzy, możecie sobie zabrać, jeżeli tak się wam podobał. Oczywiście. I nie wezmę za niego ani grosza więcej, niż zapłaciłam. — To doprawdy nieładnie — przyznała Antea — dopominać się o dywan, który pani kupiła na kiermaszu. Ale on rzeczywiście jest z naszego pokoju. I tylko przez pomyłkę trafił na kiermasz razem z innymi rzeczami. — Ach tak! — odparła serdecznie pani Biddle. — To istotnie przykre. Wiecie co, moi drodzy? Tych dziesięć szylingów chętnie dam na dobroczynny kiermasz, a wy bierzcie swój dywan i więcej o tym nie mówmy. A może tak po kawałku tortu, nim pójdziecie, co? Tak mi przykro, chłopczyku, że nastąpiłam ci na rękę. Ale teraz już dobrze? — O tak — zapewnił Robert. — A przede wszystkim myślę, że pani jest bardzo dobra. — Ach, to nie to — odparła pani Biddle. — Cieszę się bardzo, że mogłam w końcu sprawić wam jakąś małą przyjemność, moi najmilsi. Po czym pomogła im zwinąć dywan, który chłopcy ponieśli we dwóch. — Pani jest kochana — rzekła Antea i serdecznie ucałowały się z panią Biddle. *** — No i co? — odezwał się Cyryl, gdy byli już na ulicy. — Najdziwniejsze jest to — odparł Robert — że wydaje się, jakby ona n a p r a w d ę była taka miła, a nie tylko przez dywan. — A może tak jest — rzekła Antea — tylko była zmęczona i coś jej się może nie udało, a dywan to wszystko z niej zdjął. — Żeby tylko taka już została — wtrąciła Janka. — Wcale nie wygląda na brzydką, kiedy się śmieje. Dywan czynił już wiele cudów, ale cud z panią Biddle był zdaje się najdziwniejszy. Albowiem od tego dnia nigdy już nie była dla nikogo tak nieprzyjemna jak dawniej. Przeciwnie. Posłała nawet piękny srebrny imbryk z bardzo miłym liścikiem pannie Peasmarsh, kiedy ta miła osoba wyszła za mąż za pastora. Stało się to zaraz po Wielkanocy i oboje wyjechali w podróż poślubną do Włoch.
ROZDZIAŁ V
ŚWIĄTYNIA — Chciałabym, żeby Feniks się znalazł — rzekła Janka. — O wiele przyjemniej jest z nim niż z dywanem. — Małe dzieci — powiedział Cyryl — bywają dziko niewdzięczne. — Wcale nie. Tylko dywan nigdy nic nie mówi i nie potrafi wcale troszczyć się o siebie. To go sprzedają, to znów wpadła do morza, wciąż mu się coś przytrafia. Czy wyobrażasz sobie, że ktoś mógłby sprzedać Feniksa? Od kiermaszu minęły dwa dni. Wszyscy byli trochę naburmuszeni — bywają już takie dni, zazwyczaj poniedziałki. A właśnie był poniedziałek. — Nie dziwiłbym się, gdyby twój ukochany Feniks poszedł sobie na dobre — rzekł Cyryl. — I nawet nie miałbym mu tego za złe. Patrzcie; co za pogoda! — Nie warto na nią patrzeć — odparł Robert. Rzeczywiście, nie było warto. — Feniks na pewno nigdzie nie poszedł — wtrąciła Antea. — Mogę się założyć. Poszukam go jeszcze raz. Antea szukała pod wszystkimi stołami i fotelami, w pudłach i skrzynkach, w maminym koszyczku do robót i pod płaszczem ojca; ale nigdzie nie było nawet śladu Feniksa. Wtem Robert przypomniał sobie, jak to on właśnie skrócił do jednego wiersza ogromną inwokację grecką, długą na siedem tysięcy wierszy. Stanął więc na dywanie i wyrecytował: „O wróć już, wróć do nas, poczciwy, przepiękny Feniksie!” i niemal w tej samej chwili na schodach kuchennych rozległ się dziwny szelest: to na szeroko rozpostartych skrzydłach wpłynął do pokoju Feniks. — Gdzieżeś ty był? — spytała Antea. — Szukałam cię wszędzie. — Nie w s z ę d z i e — odparł ptak — bo nie szukałaś mnie tam, gdzie byłem. Przyznaj, że przeoczyłaś właśnie to uświęcone miejsce. — Co za uświęcone miejsce? — zapytał trochę niecierpliwie Cyryl, gdyż czas upływał, a czarodziejski dywan leżał bezczynnie. — Miejsce — odparł Feniks — które uświęciłem moją złocistą obecnością, czyli oczyszczalnia. — Co? — Łazienka — tam gdzie się można oczyścić. — Na pewno tam ciebie nie było — rzekła Janka. — Przeszukałam łazienkę trzy razy i odwróciłam wszystkie ręczniki. — Byłem ukryty — wyjaśnił Feniks — na szczycie metalowej kolumny. Zaczarowany, jak sądzę, gdyż czułem ciepło, jakby wspaniałe słońce pustyni świeciło nad moją złocistą postacią. — A, masz na myśli piecyk — zrozumiał Cyryl. — Tak, przyjemnie grzeje w taką pogodę. A teraz dokąd się wybierzemy? Zaraz też się zaczęły, jak zwykle, spory o to, dokąd się wybrać i co robić. Oczywiście każdy chciał robić coś, czego inni nie chcieli. — Ja jestem najstarszy — podkreślił Cyryl — i proponuje, żeby polecieć na Biegun Północny. — W taką pogodę? — zaprotestował Robert. — Akurat! Pofruńmy lepiej na równik. — A ja myślę, że warto obejrzeć kopalnię diamentów w Golkondzie — rzekła Antea — prawda, Janeczko? — Nieprawda — odparła. — Wcale nie warto. I w ogóle ja się nie zgadzam. Feniks ostrzegawczo podniósł do góry pazur.
— Jeżeli nie możecie zgodzić się między sobą — powiedział — to chyba będę musiał z wami się rozstać. — Więc dokąd mamy pojechać? — zawołali wszyscy. — Ty zadecyduj! — Na waszym miejscu — przemówił z namysłem ptak — pozwoliłbym dywanowi wypocząć. Poza tym stracicie wreszcie władzę w nogach, jak będziecie wszędzie jeździć na dywanie. Czy nie możecie zabrać mnie na spacer i pokazać mi waszego brzydkiego miasta? — Możemy, jeśli się wypogodzi — odparł bez wielkiego zachwytu Robert. — Popatrz, jak leje. I dlaczego dywan ma wypoczywać? — Czy jesteście zachłanne samoluby bez serca? — spytał ostro ptak. — Nie! — odparł z oburzeniem Robert. — No więc? — rzekł Feniks. — A deszczu, prawdę mówiąc, ja też nie lubię. Gdybyż tylko słońce wiedziało, że tu jestem! Bardzo lubi świecić nade mną, bo jestem taki błyszczący i złocisty. Zawsze powiada, że mu się stokrotnie odwdzięczam. Czy nie znacie jakiego zaklęcia na niepogodę? — Owszem — rzekła Antea: — „Deszczu, deszczyku, idź sobie z powrotem”. Ale to nigdy nic nie pomaga. — Może źle wypowiadacie zaklęcie — powiedział ptak. Deszczu, deszczyku, idź sobie z powrotem, Słonko chce nam świecić — będziesz padać potem... — wyrecytowała Antea. — Zupełnie źle. W dodatku mówisz takim znudzonym tonem. Wcale się nie dziwię, że deszcz nie zwraca na to uwagi. Trzeba otworzyć okno i wołać jak najgłośniej: Deszczu, deszczyku, wróć do domu, miły! Przyjdź kiedy indziej, bo dzisiaj w ogródku Dzieci się będą wesoło bawiły. I dodać: Zrób to, proszę, dla nas, bądź taki łaskawy, Bo kto chciałby, powiedz, dzieciom psuć zabawę? Bo należy zawsze być uprzejmym dla tych, od których czegoś się chce. A już zwłaszcza kiedy się chce, żeby sobie poszli. Dziś moglibyście też dodać: Świeć, słoneczko, świeć, bo Feniks prześliczny bardzo chce, by go ciepło grzało twe. — To prawdziwa poezja! — zawołał z przekonaniem Cyryl. — Tak wygląda — dodał nieco ostrożnie Robert. — Musiałem wstawić „prześliczny” — powiedział skromnie Feniks — żeby wiersz był odpowiedniej długości. — Jest dużo nieprzyjemnych słów takiej samej długości — zauważyła Janka. Ale wszyscy kazali jej być cicho. Po czym otworzyli okno i wykrzyczeli cały wierszyk jak mogli najgłośniej, a Feniks powtarzał go razem z nimi, z wyjątkiem słowa „prześliczny”. Kiedy zaś dzieci je wymawiały, spojrzał wstydliwie w ziemię i chrząknął. Deszcz namyślał się chwilę, a potem odszedł. — To prawdziwa uprzejmość — rzekł Feniks. W następnej chwili siedział już na parapecie okna i rozwijał promienne skrzydła, kąpiąc złociste pióra w takiej powodzi słonecznego
blasku, jaka czasem się zdarza jesienią o zachodzie. Później ludzie mówili, że takiego słońca nie widzieli w grudniu od niepamiętnych lat. — A teraz — powiedział ptak — wyjdziemy na miasto i zaprowadzicie mnie do jednej z moich świątyń. — Twoich świątyń? — Wiem od dywanu, że w waszym kraju mam bardzo dużo świątyń. — Nie rozumiem, jak można dowiedzieć się o czymś od dywanu — spytała Janka. — Przecież on się nigdy nie odzywa. — A mimo to — odparł ptak — można różne rzeczy znaleźć na dywanie. Widziałem, że i wam to się zdarzyło. A ja w ten właśnie sposób znalazłem różne wiadomości. Mniejsza o to... Ten papirus, który mi pokazywaliście... gdzie była moja podobizna... ten papirus ma podaną nazwę ulicy w waszym mieście, przy której wznosi się najpiękniejsza moja świątynia. Mój obraz jest tam wyryty w kamieniu i metalu nad wejściem. — Pewnie — domyślił się Robert — chodzi ci o Towarzystwo Ubezpieczeń od ognia „Feniks”. Ale to nie jest właściwie świątynia i nikt tam... — Przepraszam cię — odparł chłodno Feniks — ale masz całkiem złe informacje. To jest świątynia i wszyscy tam... — Nie traćmy czasu, kiedy tak świeci słońce — przerwała Antea. — Możemy rozmawiać o tym wszystkim po drodze. Feniks zgodził się, aby mu usłano gniazdko w zanadrzu szkolnej kurtki Roberta i wszyscy wyszli na słońce. Do świątyni Feniksa najlepiej było dostać się tramwajem. Dzieci usiadły na górnym pomoście i rozmawiały, a Feniks raz po raz wysuwał dziób, rozglądał się ostrożnie i zaprzeczał temu, co mówiły dzieci. Jazda była cudowna i dzieci były ogromnie zadowolone, że wystarczyło pieniędzy na bilety. Pojechały aż do ostatniego przystanku i wtedy dopiero wysiadły. Końcowy przystanek był w starej części miasta i Cyryl oświadczył, że do biur „Feniksa” można się dostać skrótem idąc staromiejskimi zaułkami. Oczywiście zabłądził, na co Robert od razu zwrócił uwagę, a potem ciągle wypominał. Zaułki były wąskie, ciasne i brzydkie, tłoczyli się w nich wychodzący z pracy uczniowie drukarscy i dziewczęta od introligatorów. Dziewczęta wciąż tak przyglądały się ślicznym czerwonym płaszczykom i kapelusikom Antei i Janki, aż nieprzyjemnie było przechodzić. A chłopcy z drukarni doradzali Jance, aby sobie obcięła włosy, i pytali, gdzie Antea kupiła kapelusz. Janka i Antea milczały wzgardliwie, a Cyryl i Robert też się nie odzywali, gdyż nie mogli znaleźć dość brzydkich słów. Wreszcie, za którymś zakrętem, Antea szybko pociągnęła Jankę do bramy, Cyryl i Robert pośpieszyli za nimi, a krzyczący tłum minął bramę nie spostrzegłszy, że dzieci tam się skryły. Antea odetchnęła z ulgą. — To straszne! — zawołała. — Myślałam, że tacy ludzie są tylko w książkach. — Tak, ale to trochę i wasza wina. Dlaczego ubrałyście się w takie jaskrawe płaszcze? — Myślałyśmy, że tak trzeba, kiedy wychodzimy z Feniksem — odparła Janka. A ptak wysunął głowę i, ze słowami „Zupełnie słusznie”, mrugnął do niej zachęcająco. W tej samej chwili spoza poręczy schodów, przy których stali, wysunęła się czyjaś brudna dłoń, pochwyciła Feniksa i rozległ się chrapliwy głos: — Niech mnie licho, jeśli to nie nasza zaginiona papuga. Dziękuję pannie za odniesienie. Cała czwórka zwróciła się w tę stronę. Na ciemnych schodach stało dwóch obszarpańców. Byli znacznie więksi niż Robert czy Cyryl, a jeden z nich, ten, który chwycił Feniksa, trzymał go teraz wysoko nad ich głowami. — To nasz ptak — powiedział surowo Cyryl. — Proszę go natychmiast oddać! — Dziękuję i do widzenia — odparł lekceważąco ulicznik. — Nie mogę dać wam nic za fatygę, bo cały mój majątek wydałem na ogłoszenie w gazetach o zaginionym ptaku.
Zgłoście się po nagrodę na przyszły rok. — Słuchaj, Ike — odezwał się z lekkim niepokojem drugi ulicznik — ten ptak ma mocny dziób. — Dostaną i w dziób, i gdzie indziej — odparł ponuro Ike. — Niech tylko spróbują odebrać mi moją papugę. Nie wtrącaj się, Urb. A wy, cztery dziewczynki, zmiatajcie! — Dziewczynki! — krzyknął Robert. — Ja ci dam dziewczynki! — podskoczył o trzy schodki w górę i zamachnął się. Rozległ się pisk — najbardziej ptasi pisk, jaki wydał kiedykolwiek Feniks — a potem szelest i śmiech w ciemnościach. — No tak — powiedział Ike — trafiłeś w moją biedną papugę i na pewno musiałeś jej coś zrobić. Robert aż tupnął nogą. Cyryl pobladł z wściekłości, a także z wysiłku, by znaleźć jakiś sposób na uliczników. Antea i Janka były niemniej oburzone, ale zbierało się im na płacz. Mimo to Antea powiedziała: — Proszę was, oddajcie nam ptaka! — Proszę was... wynoście się i nie zawracajcie głowy. — Bo zawołam policję! — krzyknęła Antea. — Wołaj, wołaj! — odparł ten, który nazywał się Urfo. — Słuchaj, Ike, skręć temu durnemu gołębiowi szyję. Niewart jest dwóch pensów. — Nie, nie! — jąknęła Janka. — Nie róbcie mu krzywdy. On jest taki kochany. — Nikt mu nie zrobi krzywdy — odparł Ike. — Wstyd mi za ciebie, Urb. No, panienko, pół złocisza i ptak będzie wasz. — Pół czego? — spytała Antea. — Pół złocisza! No... Pół złotego funta. — Ależ ja nie mam — odrzekła Antea. — A poza tym, to przecież nasz ptak. — Ach, nie rozmawiaj z nim — zawołał Cyryl. Wtem odezwała się Janka: — Feniksie! Drogi Feniksie! Nic nie możemy zrobić. Musisz sam sobie radzić. — Bardzo chętnie — odparł Feniks, a zdumiony Ike omal go nie upuścił. — Co — wybąknął — on gada... — Młodzieńcy! — rzekł Feniks. — Synowie nieszczęścia, słuchajcie mnie! — Do licha! — krzyknął Ike. — Zatkaj mu dziób, Ike — doradzał Urb — a ja w razie czego... — Uważaj, Ikonoście, który znieważasz święte obrazy! I ty, Urbanie, rodem z miejskich ścieków! Poniechajcie swych czynów, bo spotka was coś strasznego. — Papuga zwariowała! — wrzasnął Ike. — Zwróćcie mnie moim młodym wyznawcom, a ujdziecie cało. Spróbujcie mnie zatrzymać, a... — Pewnie ją tego wszystkiego wyuczyli — rzekł Ike. — Ale sprytne smarkacze! — Powiadam ci — nalegał Urb — skręć mu kark i wynośmy się. — Dobra — odparł Ike. — Strzeżcie się — powiedział surowo Feniks. — Kto przewrócił wczoraj wieczorem staruszka pod ratuszem? — ciągnął. — Kto trzy dni temu wyrwał chustkę młodej panience? Kto... — Zabierz go — wrzasnął Ike. — Ach, ty... Zabierz go, Urb! Bo mi wykłuje oczy. Powstało zamieszanie, rozległy się krzyki, szelest skrzydeł — i Ike z Urbem uciekli na schody, a Feniks wyfrunął z bramy. Dzieci pobiegły w ślad za nim i Feniks usiadł na Robercie „jak motyl na róży”, według słów Antei. i wśliznął się pod jego szkolną kurtkę „jak węgorz w błoto”, według słów Cyryla. — Dlaczegoś go nie oparzył? Bo przecież mogłeś to zrobić, prawda? — spytał Robert,
gdy wreszcie z plątaniny zaułków wydostali się na szeroką ulicę. — Naturalnie, że mogłem — odparł ptak. — Ale uważałem, że byłoby to poniżej mojej godności, gdybym rozgrzał się z powodu takiego głupstwa. Los zresztą jest dla mnie łaskaw i mam wielu przyjaciół wśród wróbli londyńskich. A prócz tego sam mam dziób i szpony. Zdarzenie z ulicznikami podważyło nieco u dzieci chętkę do przygód i dopiero Feniks dodał im ducha. Znaleźli się wreszcie przed wielkim gmachem, gdzie z obu stron wejścia widniała rzeźbiona w kamieniu podobizna Feniksa i napis z błyszczących liter: TOWARZYSTWO UBEZPIECZEŃ OD OGNIA „FENIKS” — Chwileczkę — powiedział ptak. — Ogień? Po co? Chyba na ołtarze. — Nie wiem — odparł Robert zawstydzony. — Owszem, wiesz — zaprzeczył mu Cyryl. — Kiedy komuś spali się dom, „Feniks” daje mu nowy. Ojciec mówił mi, bo go pytałem. — A zatem dom, jak Feniks, powstaje z popiołów? Więc moi kapłani dobrze traktują synów człowieka! — Synowie człowieka płacą za to — wyjaśniła Antea. — Ale raz do roku i bardzo mało. — Łożą na utrzymanie moich kapłanów — rzekł ptak — którzy w godzinę klęsk leczą smutki i odbudowują domy. Idźcie naprzód i spytajcie o Arcykapłana. Nie chcę przedwcześnie ukazywać się im w całej mojej chwale. Na cześć i szacunek zasługują szlachetni, którzy obracają wniwecz złe czyny kulawego Hefajstosa, boga ognia. — Nie wiem, o czym mówisz — odparł Cyryl — i wolałbym, żebyś nie sypał tak wciąż nowymi imionami. Ogień po prostu się przytrafia. Nikt nie wywołuje pożaru naumyślnie. A gdyby to ktoś zrobił, to „Feniks” nie przyszedłby mu z pomocą, bo tego nie wolno robić. To nazywa się zapalenie czy jakoś tak, bo jest równie złe jak choroba. I „Feniks” takim ludziom nie pomaga — ojciec mi mówił. — Moi kapłani mają rację — oświadczył Feniks. — Chodźmy. — Kiedy ja nie wiem, co mówić — wyjaśnił Cyryl, a za nim cała reszta. — Spytajcie o Arcykapłana — rzekł Feniks. — I powiedzcie, że macie do ujawnienia tajemnicę, dotyczącą oddawania mi czci. A on już was zaprowadzi do najświętszej świątyni. Cała czwórka weszła, choć bardzo niechętnie, do środka. Znaleźli się w ogromnej, wspaniałej sali, wyłożonej pięknymi kaflami, jakby to była niezwykłych rozmiarów i wspaniałości łazienka, tyle że bez wody. Strop podtrzymywały majestatyczne filary. Na jednej ścianie widniała nieudana podobizna Feniksa. Wszędzie dokoła stały mahoniowe biurka, nad którymi siedzieli pochyleni urzędnicy. Nad drzwiami zawieszony był olbrzymi zegar. — Spytajcie o Arcykapłana — szepnął Feniks. Dzieci podeszły do jednego z biurek, a siedzący przy nim czarno ubrany urzędnik wychylił się i zapytał: — Czego sobie życzycie? — Chcemy widzieć Arcykapłana. — Zabierajcie się — odparł urzędnik. Ale zaraz podszedł do nich inny, starszy urzędnik, tak samo czarno ubrany. — Może im chodzi o pana Tego-i-tego (za nic w świecie nie podam wam jego nazwiska). — On jest przecież masońskim * arcykapłanem. Posłano woźnego po pana Tamtego (nie mogę zdradzić jego nazwiska), a dzieci przyglądały się urzędnikom przy mahoniowych biurkach, ci zaś przyglądali się dzieciom. Antea i Janka uznały, że wyglądają bardzo miło. Chłopcy natomiast uważali, że za bardzo gapią się * Masoneria albo wolnomularstwo — założone w Londynie w 1717 roku tajne stowarzyszenie antyreligijne, wywierające w XVIII i XIX w. wpływ na politykę międzynarodową.
na nich. Woźny powrócił z wiadomością, że pana Trzy-kropki (nie wolno mi zdradzić jego nazwiska) nie ma, ale jest za to pan X. Po chwili zjawił się niesłychanie uprzejmy pan. Miał bródkę, miłe i wesołe oczy, a dzieci od razu zgadły, że musi mieć własne dzieci, więc pewnie je zrozumie. Mimo to rozmowa z nim nie była taka prosta. — O co chodzi? — zapytał pan z bródką. — Pan... — (tu wymienił nazwisko, którego w żaden sposób nie podam) — wyszedł. Chętnie go zastąpię. Czego sobie życzycie? — Najświętsza świątynia — szepnął Feniks. — Co takiego? — spytał pan z bródką, który myślał, że odezwał się Robert. — Mamy panu coś do powiedzenia — rzekł Cyryl — ale — spojrzał na woźnego, który kręcił się dużo bliżej, niż trzeba — tu jest mnóstwo ludzi. Pan z bródką roześmiał się. — W takim razie chodźcie na górę — odparł i poprowadził ich szerokimi, wspaniałymi schodami. Antea twierdzi, że schody były z białego marmuru, ale nie wiem, czy to jest takie pewne. Na górze klatki schodowej znajdowała się przepiękna podobizna Feniksa wyrzeźbiona w metalu, a z obu stron na ścianie wymalowane były dwie takie podobizny. Miły pan z bródką zaprowadził ich do pokoju, gdzie krzesła, a nawet stoły pokryte były czerwoną skórą. Stanął i spojrzał pytająco na dzieci. — Nic się nie bójcie — powiedział — i wytłumaczcie mi dokładnie, o co wam chodzi. — Czy można zamknąć drzwi? — spytał Cyryl. Pan z bródką zdziwił się, ale drzwi zamknął. — Wiem — rzekł wtedy Cyryl — że pan będzie strasznie zdziwiony, nie uwierzy nam i pomyśli, że mamy źle w głowie. Ale my wcale nie zwariowaliśmy i wszystko, co powiemy, jest prawdą. Robert — mój młodszy brat — trzyma coś w zanadrzu kurtki. Tylko niech się pan czasem nie przerazi. Wiem, naturalnie, że kiedy pan nazwał biuro Feniksem, to nie myślał pan, że takie stworzenie w ogóle istnieje. A jednak Feniks jest i Robert ma go właśnie pod kurtką. — Jeżeli to jest stara ciekawostka w postaci Feniksa, to myślę, że Zarząd... — powiedział pan z bródką, podczas gdy Robert porał się z guzikami. — Jest bardzo stary — przerwała Antea — sądząc z tego, co mówi, ale... — Na miłość boską! — wykrzyknął pan z bródką, gdy wreszcie ostatni guzik został rozpięty, a Feniks wyfrunął Robertowi z zanadrza i stanął na stole pokrytym skórą. — Co za niezwykle piękny ptak! — zawołał pan z bródką. — Chyba nigdy nie widziałem takiego. — Spodziewam się — odparł Feniks ze zrozumiałą dumą. Pan z bródką aż podskoczył. — Ach, on nawet umie mówić! To może jakiś gatunek papugi? — Jestem — rzekł ptak z prostotą — zwierzchnikiem pańskiego Zakładu i przybywam do mej świątyni, aby odebrać hołd. Nie jestem żadną papugą — dodał przekrzywiając wzgardliwie dziób. — Jestem jednym, jedynym, jaki jest, Feniksem i domagam się hołdu od mego Arcykapłana. — Pod nieobecność naszego dyrektora — zaczął pan z bródką, zupełnie jakby się zwracał do bardzo cenionego klienta — pod nieobecność dyrektora może ja mógłbym... Co też ja mówię? — Zbladł i przesunął dłonią po czole. — Moi drodzy — ciągnął — jest niezwykle gorąco jak na tę porę roku i czuję się trochę niedobrze. Wyobraźcie sobie, że przed chwilą zdawało mi się, że ten wasz niezwykły ptak przemówił i oświadczył, że jest Feniksem. I, co więcej, ja w to uwierzyłem. — I tak naprawdę było, proszę pana — odparł Cyryl. — I on naprawdę?... Chwileczkę...
Nacisnął dzwonek, wszedł woźny. — Józefie — spytał pan z bródką — czy widzicie tego złocistego ptaka? — Tak, proszę pana. Pan z bródką odetchnął z ulgą. — Więc on jest prawdziwy? — Ależ tak, proszę pana. Niech pan go weźmie do ręki — odparł ze współczuciem woźny i wyciągnął rękę po Feniksa. Ten odsunął się z wyraźnym oburzeniem. — Precz! — zawołał. — Jak śmiesz wyciągnąć po mnie ręce? Woźny skłonił się nisko. — Najmocniej przepraszam — powiedział. — Myślałem, że pan jest ptakiem. — Jestem! Ale Feniksem. — Oczywiście, dostojny panie — odparł woźny. — Domyślałem się tego od pierwszej chwili. — To mi wystarczy — rzekł pan z bródką. — Poproście, Józefie, pana Wilsona i pana Sterry, aby tu przyszli na chwilę. Z kolei pan Sterry i pan Wilson byli najpierw oszołomieni, a potem dali się przekonać. Ku zdziwieniu dzieci wszyscy w biurze uwierzyli Feniksowi na słowo i otrząsnąwszy się ze zdumienia uznali za rzecz całkiem naturalną, że Feniks istnieje i, będąc w Londynie, wstąpił do swojej świątyni. — Powinniśmy urządzić jakąś uroczystość — rzekł z przejęciem pan z bródką. — Nie ma czasu na zwoływanie rady i członków Towarzystwa, może uda się to zrobić jutro. Najlepiej będzie zorganizować coś w sali obrad Zarządu. Nie chciałbym, aby Zarząd trwał w przekonaniu, że nie zrobiliśmy wszystkiego, co w naszej mocy, aby dać wyraz wdzięczności za życzliwość, jaką nam tak łaskawie okazał. Dzieci nie mogły uwierzyć własnym uszom, bo nie myślały, by jeszcze ktoś prócz nich wierzył w Feniksa. A jednak tak właśnie było. Kolejno, po dwóch lub trzech, zjawiali się urzędnicy i z chwilą gdy Feniks otwierał dziób, najmądrzejsi, a także mniej mądrzy nie mieli żadnych wątpliwości. Cyryl zastanawiał się, co też jutro napiszą gazety. Zdawało mu się, że widzi już wielkie nagłówki: FENIKS W SWOJEJ ŚWIĄTYNI! WIELKIE POWITALNE ZEBRANIE W TOWARZYSTWIE UBEZPIECZEŃ „FENIKS”! RADOŚĆ ZARZĄDU I PRACOWNIKÓW! — Muszę was na chwilę przeprosić — rzekł pan z bródką i wyszedł wraz z urzędnikami. Przez uchylone drzwi dzieci słyszały ogromny ruch na schodach, przenoszenie jakichś ciężkich mebli i odgłosy pełnych przejęcia rozmów. Feniks przechadzał się po stole pokrytym skórą, odwracał głowę i spoglądał na swój piękny grzbiet. — Widzicie, jak umiem przekonywać — rzekł z dumą. Zaraz potem wszedł jakiś inny, bardzo dostojnie wyglądający pan, skłonił się nisko i powiedział: — Wszystko jest już gotowe. Zrobiliśmy, co się dało w tak krótkim czasie. Zebranie... mm... uroczystość odbędzie się w sali Zarządu. Czy Dostojny Feniks zechce łaskawie przejść — to tylko parę kroków — czy może woli mieć jakiś środek lokomocji? — Mój Robert — odparł ptak — przeniesie mnie do sali Zarządu, skoro już tak brzydko nazywa się najświętsza część mojej świątyni. Wszyscy ruszyli za dostojnie wyglądającym panem do sali. Stał tam ogromny stół, odsunięty teraz na bok, pod wysokie okna. Cały środek sali zajmowały rzędy krzeseł, ustawionych jak w szkole do pokazu latarni czarnoksięskiej. Drzwi były z pięknego rzeźbionego
drzewa, a nad nimi wyryty Feniks. Antea spostrzegła, że w pierwszych rzędach stoją fotele, które zawsze szalenie podobały się mamie, gdy je widziała w sklepach, ale nigdy nie mogła ich kupić, bo były okropnie drogie. Na kominku stały ciężkie świeczniki z brązu i zegar, a na szczycie zegara jeszcze jedna podobizna Feniksa. — Proszę to usunąć — Feniks wskazał swą podobiznę zebranym panom, którzy natychmiast ją usunęli. Wtedy Feniks frunął na środek kominka i stanął tam, bardziej złocisty niż kiedykolwiek. Wówczas przybyli wszyscy pracownicy, od kasjera aż do kucharek gotujących obiad dla urzędników we wspaniałej kuchni na najwyższym piętrze. Wszyscy złożyli ukłon Feniksowi, a potem usiedli. — Panowie — rzekł pan z bródką — zebraliśmy się tu dzisiaj... Feniks przechylił złoty dziób z boku na bok. — Nie czuję wcale kadzidła — rzekł i z urażoną miną wciągnął powietrze. Po krótkiej naradzie przyniesiono z kuchni półmiski, ułożono na nich wosk, cukier i tytoń, a następnie polano to jakimś płynem z karafki, po czym przytknięto zapałkę. Było to jedyne kadzidło, jakie znalazło się w biurach „Feniksa”. Zresztą paliło się świetnie dając mnóstwo dymu. — Zebraliśmy się tu dzisiaj — powtórzył pan z bródką — ze względu na okoliczność, jaka jeszcze nie zaistniała w dziejach naszych biur. Dostojny Feniks... — Zwierzchnik Zakładu — podpowiedział obojętnym głosem Feniks. — Właśnie — skłonił się pan z bródką — dostojny Feniks, Zwierzchnik naszego starożytnego Zakładu, zaszczycił nas swoją obecnością. Myślę, panowie, że wyrażę uczucia wszystkich, stwierdzając, jak bardzo cenimy ten zaszczyt, i witając imieniem ogółu tego, kogo od tak dawna pragnęliśmy widzieć między nami. Niektórzy młodsi urzędnicy chcieli tu głośno przytaknąć, ale milczeli z obawy, że może to wyglądać na brak szacunku dla ptaka. — Nie będę zabierał czasu — ciągnął mówca — wyliczaniem korzyści płynących z właściwego zastosowania ubezpieczeń od ognia. Wiemy i wy wiecie, panowie, że zawsze staraliśmy się być godni dostojnego ptaka, którego imię nosimy, a który teraz zdobi nasz kominek swoją obecnością. Wznieśmy potrójny okrzyk, panowie, na cześć skrzydlatego Zwierzchnika Zakładów! Rozległy się ogłuszające okrzyki. Kiedy ucichły, poproszono Feniksa, by wypowiedział parę słów. W pięknych i uprzejmych słowach Feniks wyraził radość, że wreszcie znalazł się w swojej świątyni. — A teraz — kończył — poproszę o zadeklamowanie ody lub odśpiewanie chóralnej pieśni. Nie żebym miał coś do zarzucenia waszemu serdecznemu i wzruszającemu przyjęciu, ale po prostu jestem do tego przyzwyczajony. Dzieci, podziwiając w milczeniu wspaniałą scenę, rozejrzały się wkoło trochę niespokojnie. Obawiały się, czy Feniks nie wymaga trochę za dużo. — Czas upływa szybko — rzekł Feniks — a oryginalna oda przywoławcza jest długa, poza tym zaś ułożona po grecku. Zresztą nie byłoby celu przywoływać mnie, kiedy już tu jestem. Czy jednak nie ma w waszym języku pieśni stosownej na tak wielki dzień? Dyrektor zaczął śpiewać i zaraz przyłączyli się do niego wszyscy obecni: To pewność absolutna, A ryzyko zaś żadne, Od ognia wszelka własność tu jest ubezpieczona. Warunki idealne, Bo składki minimalne. Kto chce, niech przyjdzie do nas, Na miejscu się przekona.
— To nie jest moja ulubiona pieśń — przerwał Feniks — a przy tym opuściliście, mam wrażenie, kawałek. Dyrektor natychmiast zaczął inną: Feniksie, ptaku złocisty, Najszlachetniejszy, mądry i czysty, Dziś na świat cały rozchodzi się wieść, Jak ci należną oddamy cześć. — Ta jest już lepsza — rzekł ptak. Wszyscy śpiewali teraz zgodnie: A kategoria dla mieszkań prywatnych, Sklepów i wszelkich przedsiębiorstw intratnych, Budynków z cegły oraz z kamienia, Co wcale nie jest bez znaczenia. — Spróbujcie — rzekł Feniks — odśpiewać następną zwrotkę. I znów rozległy się głosy urzędników i woźnych, dyrektorów, sekretarek, kucharek: Gdy pożar niszczy w Szkocji plony, My pokrywamy koszt stracony. — Tę zwrotkę możecie opuścić — rzekł Feniks. Chwała świątyni twojej jest Zbyt wielka, by o tym wyśpiewać pieśń. Gdy pożar komuś zniszczy dom, Żaden to dlań jest z nieba grom, Feniksie, żadna to klęska dlań, Gdy ci należną spłacał dań. Więc chwalmy cię po wszelki czas, Śpiewajmy wszyscy chórem wraz. My w kategoriach A, B, C, O, chwała mu po czasy wsze! Pięknem, skromnością — cnotami swemi Nie masz równego sobie na ziemi. — Ze swej strony mogę zapewnić — rzekł Feniks — że i wy jesteście bardzo mili. Ale teraz musimy już iść. Dziękuję wam bardzo za tak przyjemnie spędzony czas. Niech wam się powodzi wszystkim, jak na to zasługujecie. Nie zdaje mi się, abym kiedykolwiek spotkał tak miły i serdeczny zespół kapłanów i pracowników świątyni. Życzę wam wszystkiego najlepszego! Sfrunął na dłoń Roberta i wyprowadził czwórkę dzieci z sali. Cały personel biurowy zszedł za nimi po szerokich schodach i zajął swe stałe miejsca, a najważniejsi dwaj urzędnicy stali na podeście schodów kłaniając się aż do chwili, gdy złoty ptak znikł pod kurtką Roberta, a ten pozapinał guziki i razem z pozostałymi dziećmi wmieszał się w tłum. Dwaj najważniejsi urzędnicy spojrzeli po sobie z powagą i zdziwieniem, po czym udali się do świętych komnat wewnętrznych, w których pracują bezustannie dla dobra Zakładu. A kiedy już wszyscy znaleźli się na swoich miejscach — dyrektorzy i sekretarki, urzędnicy i woźni — rozejrzeli się ze zdziwieniem dokoła. Bo każdemu zdawało się, że się zdrze-
mnął na parę minut i śnił bardzo dziwaczny sen o Feniksie i sali obrad Zarządu. No i oczywiście nikt o tym nie wspominał nikomu, bo zasypianie w biurze jest czymś po prostu niedopuszczalnym. Niesamowity zamęt panujący na sali obrad i resztki kadzidła na półmiskach dowiodłyby wszystkim od razu, że odwiedziny Feniksa nie były wcale snem, lecz promienną rzeczywistością. Tego dnia jednak nikt już nie wchodził do sali. A nazajutrz przed otwarciem biur wszystko zostało starannie posprzątane przez osobę, która z zasady nigdy nie zadawała pytań. Oto dlaczego Cyryl na próżno czytał gazety nazajutrz i następnego dnia. Albowiem nikt rozsądny nie uważa swych snów za godne opisywania w gazecie i nikt nie przyznaje się nawet, że się zdrzemnął w dzień. Feniks był bardzo zadowolony, ale postanowił sam napisać odę. Uważał, że te, które słyszał w swojej świątyni, ułożone zostały nazbyt pośpiesznie. Początek jego własnej ody brzmiał: Feniks pięknością, skromnością świeci, równego sobie nie ma na całym świecie. Wieczorem, kiedy dzieci kładły się już spać, Feniks nadal próbował przyciąć drugą linijkę do właściwych rozmiarów, tak jednak, by nic nie ująć z tego, co miała wyrazić. A na tym właśnie polega trudność pisania wierszy.
ROZDZIAŁ VI
DOBRE UCZYNKI — Ale nie będziemy mogli nigdzie pofrunąć dywanem przez cały tydzień — powiedział Robert. — Bardzo się z tego cieszę — odparła niespodziewanie Janka. — Cieszysz się? — zdziwił się Cyryl. — Jak można się z tego cieszyć? Była pora śniadania. Wszyscy przeczytali już list mamy z zawiadomieniem, że Boże Narodzenie spędzą u cioci w Lyndhurst, gdzie mają się spotkać z rodzicami. Teraz list leżał na stole, a dzieci jednym kątem ust zjadały sadzone jaja, a drugim marmoladę. — A ja się cieszę — rzekła Janka. — Mam już dosyć tych wszystkich nadzwyczajnych zdarzeń; przynajmniej na jakiś czas. Czuję się tak, jakbyśmy w jednym tygodniu byli na trzech zabawach i jeszcze kilku podwieczorkach na dodatek. Chciałabym, żeby teraz wszystko było zwyczajne, bez żadnych niezwykłości. — A ja nie lubię ukrywać różnych rzeczy przed mamą — dodała Antea. — Nie wiem dlaczego, ale czuję się wtedy bardzo podła i samolubna. — Gdyby udało się jakoś tak jej wytłumaczyć wszystko — powiedział z namysłem Cyryl — żeby uwierzyła, to moglibyśmy ją zabrać w różne przyjemne miejsca.. A tak, nie ma rady! Musimy być, jak powiadasz, podli i samolubni. Choć ja nie widzę w tym żadnej podłości ani samolubstwa. — Ja wiem, że tak nie jest — usiłowała tłumaczyć Antea — ale tak właśnie to czuję, co na jedno wychodzi. — Nawet gorzej — rzekł Robert. — Gdyby się tylko wiedziało, że to źle, ale tego nie czuło, to można by się tym nie przejmować. — Tak właśnie zachowują się zatwardziali przestępcy, mówi tatuś — wtrącił Cyryl; ujął
list mamy i wytarł jego brzegi chusteczką do nosa, której barwy nie mogła zmienić odrobina jajek sadzonych i marmolady. — Tak czy siak jutro jedziemy — rzekł Robert. — Więc nie marnujmy czasu, nie opowiadajmy sobie, jakie to straszne, że trzeba mieć sekrety przed mamą, kiedy wszyscy wiemy, że Antea próbowała zwierzyć się jej z sekretu, ale nic z tego nie wyszło. Nie bądźmy niewdzięczni! Siadajmy na dywanie i wypowiedzmy jakieś ciekawe życzenie. A na wyrzuty sumienia starczy nam czasu: cały przyszły tydzień. — Słusznie — potwierdził Cyryl. — I nie ma w tym nic złego. — No dobrze — Antea nie chciała jednak zgodzić się bez zastrzeżeń. — Ale — ciągnęła — wiecie, jak zawsze przed Gwiazdką chciałoby się być dobrym, choć w innym czasie można wcale nie mieć na to ochoty. Więc czy nie warto powiedzieć dywanowi, żeby nas zabrał gdzieś, gdzie będziemy mieli okazję zrobienia jakichś dobrych uczynków? A przygoda i tak przecież będzie — namawiała. — Jest mi wszystko jedno — rzekł Cyryl. — Byle tylko nie wiedzieć, dokąd zawędrujemy. Najważniejsze to, jak się nie wie, co za chwilę nastąpi. Na wszelki wypadek powinniśmy włożyć płaszcze. — Może — odezwała się Janka, już zaciekawiona projektem — może uda się nam wyratować podróżnika zagrzebanego w śniegu, jak to robią psy z Góry Św. Bernharda z beczułeczkami pod szyją. — A może — powiedział Robert — zjawimy się gdzieś akurat w chwili podpisywania testamentu... proszę jeszcze herbaty... i zobaczymy, jak staruszek chowa testament w tajemnej skrytce. A potem, po wielu latach, kiedy prawowity dziedzic straci już wszelką nadzieję, zaprowadzimy go do tajemnej skrytki i... — Tak — przerwała Antea. — Albo trafimy na poddasze, gdzie jest wilgoć i zimno, gdzieś, na przykład w Niemczech, i tam będzie biedne, blade i chore dziecko... — Nie mamy niemieckich pieniędzy — odparł Cyryl — więc to na nic. Ja bym najbardziej chciał, żebyśmy trafili gdzieś, gdzie jest wojna, i zdobyli ważne tajemnice wojskowe, a potem przekazali je generałowi, który zrobi z nas oficerów, huzarów czy wywiadowców. Kiedy sprzątnięto już po śniadaniu, Antea zamiotła dywan i dzieci usiadły na nim razem z Feniksem, specjalnie zaproszonym, aby był świadkiem dobrych uczynków, jakie niebawem zostaną spełnione. Kiedy wszyscy — czworo dzieci i ptak — byli gotowi, wypowiedziano życzenie. Zamknęli oczy, żeby jak najmniej odczuwać wirowanie dywanu. Kiedy znowu otwarto oczy, dzieci zobaczyły, że siedzą na dywanie, a dywan leży na swoim starym miejscu, na podłodze dziecinnego pokoju w ich londyńskim mieszkaniu. — Ej! — wykrzyknął Cyryl. — A to co znowu? — Może już jest zużyty? To znaczy, jeśli chodzi o życzenia? — Robert z niepokojem zapytał Feniksa. — To nie — odparł Feniks. — Ale... jakie właściwie wypowiedzieliście życzenie? — Już rozumiem! — zawołał Robert z wyrazem obrzydzenia. — To tak jak zakończenie bajki o wróżkach w niedzielnym tygodniku. To okropne! — Myślisz, że to znaczy, że możemy spełniać dobre uczynki w domu? No tak. On pewnie chce, żebyśmy nanieśli węgla dla kucharki albo szyli ubranka dla biednych pogan. A ja nie będę! Ani dziś, ani jutro! Słuchaj, dywanie! — Cyryl mówił głośno i dobitnie. — Chcemy znaleźć się w jakimś naprawdę ciekawym miejscu, gdzie będziemy mieli okazję do spełnienia dobrych uczynków. Tylko nie chcemy spełniać ich tutaj, ale gdzie indziej. Rozumiesz? No, to jazda! Posłuszny dywan ruszył z kopyta, a czworo dzieci wraz z ptakiem zwaliło się na kupę, by po chwili znaleźć się w zupełnej ciemności. — Czy jesteście wszyscy? — spytała Antea wpatrując się w czarny mrok. Wszyscy
odezwali się naraz, na znak, że są. — Ale gdzie my jesteśmy? Ach, jak tu zimno! I mokro! Au! Tu są wszędzie kałuże! — Czy nie ma kto zapałek? — spytała Antea. Mówiła to bez żadnej nadziei, pewna, że nikt nie wziął ze sobą zapałek. Wtedy Robert z tryumfalnym, promiennym uśmiechem, zmarnowanym zresztą, bo w ciemności nikt go nie widział, wyciągnął z kieszeni pudełko zapałek, potarł i zapalił wpierw jedną, a następnie drugą świeczkę. Wszyscy aż otworzyli usta ze zdziwienia i zmrużyli oczy na widok nagłego światła. — Brawo, Robert! — zawołały siostry i nawet Cyryl, mimo „braterskich uczuć”, nie mógł powstrzymać się od wyrazów uznania, że Robert okazał się tak przewidujący. — Zawsze mam je ze sobą od czasu przygody z Samotną Wieżą — odparł ze skromną dumą Robert. — Wiedziałem, że któregoś dnia będą nam potrzebne. Dobrze umiem zachować tajemnicę, prawda? — Tak — odparł Cyryl z wyszukaną pogardą. — Znalazłem je w niedzielę, kiedy szukałem w twojej kurtce scyzoryka, który ode mnie pożyczyłeś. Ale myślałem, że je chowasz do lampionów na święta czy może do czytania w łóżku. — Robert — spytała nagle Antea — czy wiesz, gdzie my jesteśmy? To jest tamten podziemny chodnik! O, widzisz? Tu leżą woreczki z pieniędzmi, wszystko tak, jak było. Pięć par oczu przyzwyczaiło się do światła łojówek i wszyscy musieli przyznać, że Antea mówi prawdę. — To dosyć dziwne miejsce na spełnianie dobrych uczynków — zauważyła Janka. — Bo przecież tu nie ma nikogo. — Nie bądź taka pewna siebie — odparł Cyryl. — Może za drugim zakrętem znajdziemy więźnia, który męczy się tutaj od lat. A wtedy będziemy mogli zabrać go na dywan i odwieźć go do przyjaciół, którzy go opłakują. — Pewnie — rzekł Robert wstając i trzymając świeczkę wysoko nad głową, aby mieć bardziej rozległy widok. — Albo znajdziemy może kości biednego więźnia i odwieziemy je do jego przyjaciół, żeby pogrzebali go należycie. W książkach często się czyta o takich dobrych uczynkach, chociaż nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego komuś tak zależy na kościach. — To szkoda — odparła Janka. — Ale wiem doskonale — ciągnął Robert — gdzie znajdziemy kości. Widzicie tę ciemną wnękę z boku chodnika? To właśnie tam... — Jak nie przestaniesz tak gadać — powiedziała stanowczo Janka — to zacznę krzyczeć, a potem zemdleję! — I ja też — dodała Antea. Robertowi nie podobało się takie hamowanie jego fantazji. — Żadna z was nie będzie dobrą pisarką — rzekł gorzko. — Dobrzy pisarze zawsze piszą o basztach, łańcuchach, wyschłych kościach ludzkich i... Janka otworzyła już usta, by krzyknąć, ale nim namyśliła się, jak trzeba krzyczeć przed zemdleniem, odezwał się złoty głos Feniksa. — Spokój — powiedział. — Nie ma tu żadnych kości prócz drobnych, ale pożytecznych kompletów, które macie w środku. A poza tym zaprosiliście mnie nie po to, żebym wysłuchiwał waszych rozmów o kościach, ale żebym zobaczył, jak spełniacie dobre uczynki. — Kiedy nie możemy ich spełnić tutaj — odparł nadąsany Robert. — Oczywiście, że nie — przyznał ptak. — Zdaje się, że jedyną rzeczą, jaką potraficie tu robić, jest straszenie waszych małych siostrzyczek. — Kiedy on wcale mnie nie nastraszył — wtrąciła trochę niewdzięcznie Janka. — A poza tym nie jestem już taka mała. Robert milczał. Cyryl zaproponował, aby wziąć ze sobą pieniądze i wracać.
— To nie byłby żaden dobry uczynek — zauważyła Antea. — Chyba dla nas samych. Ale i tak nie byłby dobry, bo to nie są nasze pieniądze. — Możemy je potem rozdać biedakom i starcom — odparł Cyryl. — Ale i wtedy nie wolno nam kraść — rzekła stanowczo Antea. — Czy ja wiem? — zastanowił się Cyryl. — Kradzież to zabieranie rzeczy, które należą do kogoś innego. A tu nie ma nikogo innego. — To nie będzie kradzież, jeżeli... — Tak, tak — wtrącił ironicznie Robert. — Kłóćcie się tutaj, póki nie wypalą się świeczki. Będzie wam bardzo przyjemnie, kiedy znów zrobi się ciemno i... kościotrupio. — To chodźmy stąd — rzekła Antea. — Możemy to omówić po drodze. Zwinęli dywan i poszli. Gdy jednak dotarli do miejsca, gdzie chodnik prowadził w głąb wieży, znaleźli drogę zatarasowaną przez olbrzymi głaz, którego nie mogli poruszyć. — Macie! — zawołał Robert. — Spodziewam się, że jesteście zadowoleni! — Wszystko ma dwa końce — rzekł łagodnie Feniks. — Nawet kłótnia czy sekretne przejście. Zawrócili więc i poszli z powrotem, a Robert musiał iść pierwszy trzymając jedną ze świec, gdyż to on zaczął mówić o kościach. Cyryl niósł dywan. — Chciałabym, żebyś nie zawracał nam głowy tymi kośćmi — rzekła Janka. — Wcale wam nie zawracam głowy żadnymi kośćmi — odparł Robert. — I tak macie ich pełno w głowie; w każdym razie więcej kości niż mózgu. Przejście było długie, trzeba było iść pod lukami lub po schodkach, mijać ciemne wnęki i sklepione zagłębienia, skręcać to w lewo. to w prawo. Dziewczynkom wcale się to nie podobało. Przejście kończyło się stromymi schodami. Robert zaczął się po nich wspinać. Wtem cofnął się raptownie, następując Jance na nogi. Wszyscy wykrzyknęli: — Co się stało?! — Nic, głupstwo — odparł Robert, gdy już przestał jęczeć. — Wyrżnąłem się tylko w głowę. Ale to nawet przyjemne. Schody kończą się pod sufitem, a sufit jest kamienny. Trudno spełniać dobre uczynki pod kamienną płytą. — Zazwyczaj — rzekł Feniks — schody nie prowadzą tylko do kamiennych płyt. Spróbuj nacisnąć koło. — Tam nie ma żadnego koła — wyjęczał Robert wciąż rozcierając sobie głowę. Cyryl odsunął go, dostał się na szczyt schodów i usiłował podważyć kamień nad sobą. Ale kamień ani myślał się poddać. — To piekielne drzwi — rzekł Cyryl. Przestał mocować się i zaczął obmacywać kamień rękami. — Tak, jest zasuwa. Ale nie mogę jej ruszyć. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności Cyryl miał w kieszeni oliwiarkę od roweru ojca. Rozłożył dywan na schodach, położył się na wznak, głową dosięgając szczytu schodów, a nogami opierając się o młodsze rodzeństwo i oliwił zasuwę, aż krople rdzy i oliwy kapały mu na twarz. Jedna wpadła mu nawet do ust — otwartych z ogromnego wysiłku w nienaturalnej pozycji. Wtedy próbował znowu, ale zasuwa wciąż nie dawała się ruszyć. Wtedy przywiązał do niej chustkę — tę z sadzonymi jajami i marmoladą — a do swojej chustki chustkę Roberta, zawiązując ją w węzeł marynarski, który przy ciągnięciu nie rozsupłuje się, ale jeszcze bardziej zaciska (w przeciwieństwie do węzła babci, który puszcza od samego patrzenia). Następnie zaczął ciągnąć razem z Robertem, a dziewczynki objęły braci i także ciągnęły. Nagle zasuwa poddała się z głuchym trzaskiem i wszyscy spadli na sam dół schodów — z wyjątkiem Feniksa, który rozwinął skrzydła, gdy tylko zaczęli ciągnąć. Nikomu nie stało się nic poważnego, gdyż dywan złagodził upadek. A chłopcy mogli teraz zrobić jakiś użytek ze swych ramion podważając kamień. Czuli, jak się poddaje; kurz sypał się na nich obficie. — Razem! — wołał Robert zapominając o nabitym guzie. — Jednocześnie: raz, dwa i... trzy!
Kamień uniósł się i przechylił jak na zawiasach, ukazując podłużny otwór, przez który wpadało światło dzienne. Wszyscy wyszli z otworu i znaleźli się w małej izdebce, tak ciasnej, że trudno się było w niej pomieścić. Gdy więc Feniks wyfrunął z ciemnicy, zepchnęli kamień z powrotem. Zamknął przejście jak potrzask, którym był rzeczywiście. Trudno sobie wprost wyobrazić kurz i brud pokrywający dzieci. Na szczęście nikt prócz nich tego nie widział. Miejsce, w którym się znaleźli, okazało się małą kapliczką stojącą nieco w bok od drogi, która wijąc się wśród żółtozielonych pól wiodła do wieży bez dachu. Dokoła ciągnęły się pola i sady o nagich, bezlistnych drzewach, a w dali widniały domki pośród ogródków. Kapliczka miała tylko trzy ściany — tyle, jak mówił Feniks, że można tu było zatrzymać się, odpocząć i pomyśleć, że się chce być dobrym. Na ścianie środkowej wisiał obraz, niegdyś o żywych barwach, teraz wyblakłych pod wpływem deszczu i śniegu. Pod obrazem był napis: ,,Święty Janie z Luz, módl się za nami”. Wszystko to było bardzo zaniedbane i opuszczone. A swoją drogą to dobrze, pomyślała Antea, że biedni podróżni mają gdzie zatrzymać się i wytchnąć przez chwilę; nic dziwnego, że potem chcieli być dobrzy. Myśl o św. Janie z Luz — który z pewnością musiał być bardzo dobry i uczynny — sprawiła, że Antea bardziej niż kiedykolwiek zapragnęła spełnić jakiś dobry uczynek. — Powiedz nam — zwróciła się do Feniksa — dla jakich dobrych uczynków sprowadził nas tutaj dywan? — Myślę — rzekł Cyryl — że byłoby bardzo szlachetnie, gdybyśmy odszukali właścicieli skarbu i zawiadomili ich o naszym odkryciu. — A potem oddali im wszystko? — spytała Janka. — No tak. Tylko czyje to jest? — Ja radzę pójść do pierwszego domku i spytać, jak się nazywa właściciel zamku — powiedział złocisty ptak. To był rzeczywiście bardzo dobry pomysł. Otrzepali z siebie nawzajem kurz i ruszyli drogą. Niebawem ujrzeli strumyczek, który spływał ze wzgórza i spadał do małego kamiennego zbiornika, wokół którego rosły paprocie, teraz przeważnie zwiędłe. Dzieci umyły tu ręce i twarze, wycierając je chustkami do nosa, które, jak zwykle w takich razach, wydawały się nienaturalnie małe. W dodatku chustki Cyryla i Roberta przywróciły ich twarze i ręce do stanu, w jakim były przed myciem. Mimo to cała gromadka wyglądała obecnie czyściej. Pierwszy domek, do którego podeszli, był biały, miał zielone okiennice i łupkowy dach. Dokoła ciągnął się niewielki, ale śliczny ogródek, a z obu stron starannie wypielęgnowanej dróżki stały kamienne donice do kwiatów. Teraz jednak wszystkie kwiaty były zwiędłe. Z jednej strony domku widniała obszerna weranda opleciona winem. Antea pomyślała, że musi tu być zachwycająco, gdy liście są jeszcze zielone i złocą się wśród nich winne grona. Teraz jednak sterczały tylko suche, brunatne badyle, a z drewnianej kraty otaczającej werandę zwisało parę uschłych liści. Dzieci podeszły do zielonych, wąskich drzwi frontowych. Przy drzwiach wisiał łańcuszek z rączką, połączony z zardzewiałym dzwonkiem pod okapem. Cyryl pociągnął za rączkę, ale nim jeszcze zamarł hałaśliwy dźwięk dzwonka, wszystkim przyszła do głowy ta sama okropna myśl. Wypowiedział ją Cyryl. — Ojej! — wyjąkał. — Przecież my nie umiemy ani słowa po francusku! W tej samej chwili drzwi się otwarły. Na progu stanęła bardzo wysoka i chuda kobieta o włosach zakręconych w loki podobne do zeschłych strączków fasoli. Miała na sobie brzydką, szarą suknię i czarny, satynowy fartuch. Wokół jej małych, siwych i nieładnych oczu widniały czerwone obwódki, jakby przed chwilą płakała. Zwróciła się do dzieci w języku, który brzmiał bardzo z cudzoziemska, a na końcu powiedziała coś, co brzmiało zupełnie jak pytanie. Oczywiście, nikt nie umiał jej odpowiedzieć. — Co ona mówi? — spytał Robert zerkając w zanadrze kurtki, gdzie sterczał Feniks. Nim jednak Feniks zdążył odpowiedzieć, twarz strączkowej pani rozjaśniła się czarującym
uśmiechem. — Wy być z Anglia! — zawołała. — Ach, ja tak kocham Anglia. Mais entrez — entrez donc tous! * Wejść, wejść wszystkie! Nogi essuyez ** na ten dywan. Z tymi słowy wskazała wycieraczkę. — Chcieliśmy tylko zapytać... — Ja powiem wszystko, co chce — odparła strączkowa pani. — Tylko wejść! Weszli więc wszyscy, wycierając starannie nogi na nieskazitelnie czystej wycieraczce i umieszczając dywan bezpiecznie na werandzie. — Najpiękniejsze dni moje życie — rzekła strączkowa pani, gdy zamknęła drzwi — spędziłam w Anglia. Ale ja już dawno nie słuchać angielska mowa, co przypomina przeszłość. Serdeczne to przyjęcie zakłopotało wszystkich, a już zwłaszcza chłopców. Albowiem podłoga w sieni wyłożona była zdumiewająco czystymi kafelkami, białymi i czerwonymi, a podłoga saloniku tak pięknie błyszczała — niczym czarne lustro — że każdemu zdawało się, iż ma dużo więcej butów niż zwykle, i to bardzo hałaśliwych. Na kominku palił się niewielki ogień, a starannie ułożone, drobne szczapy leżały w mosiężnej skrzynce. Na spełzłych ścianach wisiały w owalnych ramach portrety upudrowanych dam i panów w perukach. Na półce nad kominkiem stały srebrne świeczniki, a w pobliżu znajdował się stół otoczony zgrabnymi fotelikami o smukłych nóżkach. Poza tym w pokoju było pusto, ale ta cudzoziemska pustka sprawiała jakieś dziwnie miłe wrażenie. Przy jednym końcu polerowanego stołu siedział na taborecie umieszczonym w wysokim, niewygodnym fotelu, mały, bardzo nieangielsko wyglądający chłopczyk. Miał na sobie czarne aksamitne ubranko z szerokim koronkowym kołnierzem, zakończonym sutą kryzą, czego Robert nie włożyłby za nic na świecie. No, ale mały Francuzik był o wiele młodszy od Roberta. — Ach, co za cudo! — zawołali wszyscy. Nikt jednak nie miał na myśli małego Francuzika w krótkich aksamitnych spodenkach i ślicznej, czarnej czuprynce. Okrzyk podziwu dotyczył malusieńkiej choinki, bardzo zielonej, ustawionej w bardzo czerwonej doniczce i obwieszonej mnóstwem malutkich kolorowych papierowych ozdób oraz świecideł. Na drzewku tkwiły malutkie świeczki, ale ich jeszcze nie zapalono. — Prawda, że milutkie? — powiedziała strączkowa pani. — A teraz proszę usiąść i patrzeć. Dzieci usiadły rzędem na sztywnych krzesełkach pod ścianą, a strączkowa pani zapaliła od ognia na kominku długą i cienką czerwoną świeczkę, zasunęła kotary i zapaliła świeczki na choince. Gdy już wszystkie płonęły, mały Francuzik nagle wykrzyknął: „Bravo, ma tante!” *** a angielskie dzieci zawołały: „Hurra!” Wtem Robert poczuł pod kurtką jakąś szarpaninę i w chwilę potem z zanadrza wyfrunął mu Feniks. Rozpostarł swe złociste skrzydła, uleciał w powietrze i usiadł na szczycie choinki. — Ach, złapać go! — krzyknęła strączkowa pani. — Spali się wasz miły papuga! — O nie — odparł Robert. — Na pewno się nie spali. Mały Francuzik zaczął klaskać w swe czyściutkie i wypielęgnowane rączki. Ale strączkowa pani była tak bardzo zaniepokojona, że Feniks sfrunął z choinki i zaczął przechadzać się po błyszczącym orzechowym stole. — Czy ona mówić? — spytała strączkowa pani. Na co Feniks odparł świetną francuszczyzną: — Parfaitement, madame! **** * Ależ wejdźcie, proszę, wejdźcie wszyscy (francuski). ** Wytrzyjcie (francuski). *** Brawo, ciociu! (francuski). **** Doskonale, proszę pani! (francuski).
— Prześliczny papuga — powiedziała strączkowa pani. — Czy ona mówić jeszcze inna rzecz? A Feniks odezwał się, tym razem po angielsku: — Dlaczego pani jest taka smutna tuż przed Bożym Narodzeniem? Dzieci spojrzały na niego zdumione i bardzo zgorszone. Najmłodsze nawet wiedziało, jak to niegrzecznie dać do zrozumienia komuś obcemu, że się spostrzegło, że ten ktoś płakał, a cóż dopiero pytać o powód płaczu. Oczywiście, strączkowa pani nazwała Feniksa ptakiem bez serca i strasznie się rozpłakała. Nie mogła w żaden sposób znaleźć chustki do nosa, więc Antea ofiarowała jej swoją, niestety wciąż jeszcze mokrą i nie nadającą się do użytku. Uściskała przy tym strączkową panią, co przyniosło dużo większy pożytek niż chustka. Pani przestała wreszcie płakać, znalazła własną chustkę, otarła oczy i nazwała Anteę kochanym aniołkiem. — Strasznie nam przykro — rzekła Antea — że przyszliśmy właśnie wtedy, kiedy pani jest smutna. Ale chcieliśmy tylko dowiedzieć się, czyj jest ten zamek na wzgórzu. — Ach, mój aniołek — odparła strączkowa pani łkając — zamek od wiele sto lat jest nasz, nasza rodzina. A jutro musieć go sprzedać i obcy kupić, a mój mały Henri nic nie wiedzieć — stracić ziemia ojców. Ale jego ojciec, mój brat, markiz wydawać mnóstwo pieniędzy i mój ukochany ojciec on też... — A co by było — spytał Cyryl — gdyby pani znalazła teraz mnóstwo pieniędzy... setki, tysiące złotych monet? Strączkowa pani uśmiechnęła się smutno. — Ach, wy już słyszeć stara legenda? — spytała. — Tak ludzie mówić: dawno — dawno, dawno — nasz praprapraprapradziad ukryć skarb — złoto, złoto, złoto. Ale to z bajka o wróżek... — Ona chce powiedzieć — szepnął Robertowi Feniks — że to zmyślona historia. Powiedz jej, coście znaleźli. Robert opowiedział, a Janka i Antea przez cały czas obejmowały strączkową panią, bojąc się, że zemdleje z radości, jak to nieraz dzieje się w książkach. — Nie będę opowiadał pani — kończył Robert — jak tam trafiliśmy, bo to i trudne trochę do zrozumienia, i jeszcze trudniejsze do uwierzenia. Ale możemy pokazać pani, gdzie jest złoto, i pomóc je zabrać. Strączkowa pani odruchowo oddawała uściski dziewczynek i z powątpiewaniem patrzyła na Roberta. — On tego wcale nie zmyśla — zapewniała Antea. — To wszystko to n a j p r aw d z i w s z a p r a w d a! Ach, jakże się cieszymy! — Wy chyba niezdolni męczyć stara kobieta? — spytała strączkowa pani. — I to nie może być sen. — To rzeczywiście prawda — potwierdził Cyryl. — Składam pani moje najserdeczniejsze powinszowania. Jego wyszukana uprzejmość była, widać, bardziej przekonywająca od serdecznych zapewnień reszty. — Jeśli to nie sen — odparła strączkowa pani — to Henri zostać z Manon, a wy pójść ze mną do księdza pleban. Zgoda? Manon była starą, pomarszczoną kobietą w czerwono-żółtej chustce na głowie. Zabrała małego Henri, który był już senny po wzruszeniach wywołanych choinką i gośćmi, a strączkowa pani włożyła sztywny czarny czepeczek i drewniane chodaki na miękkie, czarne, domowe pantofle i cała gromadka wyruszyła do innego białego domku, bliźniaczo podobnego do domku, w którym się znajdowali przedtem i gdzie ich powitał niesłychanie uprzejmie ksiądz-staruszek o dobrotliwej twarzy. Strączkowa pani opowiedziała wszystko księdzu po francusku, wymachując przy tym
po francusku rękoma. Z kolei ksiądz, który nie znał wcale angielskiego, też zaczął gestykulować i odezwał się po francusku. — On myśli — szepnął Feniks — że te wszystkie kłopoty rzuciły się jej na mózg. Co za szkoda, że nikt z was nie zna francuskiego. — Ja znam dużo francuskich słówek — odszepnął z oburzeniem Robert. — Ale wszystkie one dotyczą ołówka małego ogrodniczka i scyzoryka siostrzenicy piekarza, więc na nic nie mogą się przydać. — Tak — szepnął znowu ptak — ale jeżeli ja się odezwą, to on pomyśli, że sam też zwariował. — Więc mów, co mam powiedzieć. — Powiedz „C'est vrai, monsieur. Venez donc voir” * — odparł Feniks. Po czym Robert wzbudził szacunek wszystkich odzywając się nagle, głośno i dobitnie: — Se wre, mosje, wene dąk wuar. Ksiądz był bardzo rozczarowany, gdy się przekonał, że francuszczyzna Roberta ogranicza się wyłącznie do tych kilku słów. Jednakże upewnił się, że jeśli nawet strączkowa pani popadła w obłęd, to nie ona jedna. Włożył wielki, włochaty kapelusz, wziął ze sobą świecę, zapałki i łopatę, po czym wszyscy udali się do przydrożnej kapliczki Św. Jana z Luz. — Teraz — powiedział Robert — ja pójdę przodem i pokażę skarb. Przy pomocy łopaty podważono kamień. Robert poszedł przodem, a cała reszta za nim. Skarb znaleziono dokładnie w tym miejscu, gdzie oglądały go dzieci. I każde z nich aż promieniało z radości z powodu spełnienia tak niezwykle dobrego uczynku. Strączkowa pani i ksiądz staruszek klaskali w dłonie i płakali z radości, jak to robią Francuzi, przyklękali, dotykali monet, mówili coś bardzo prędko i oboje naraz, a potem strączkowa pani uściskała każde z dzieci trzy razy, nazywając je „małymi aniołkami-stróżami”, a potem ona i ksiądz podali sobie znowu ręce i znowu mówili, prędzej i bardziej francusko, niż można to sobie wyobrazić. Dzieci zaś wprost oniemiały z zachwytu. — Wyjdźmy teraz — szepnął Feniks przerywając niemy zachwyt dzieci. Cała czwórka wydostała się więc z podziemi, a strączkowa pani i ksiądz tak się zagadali, że wcale nie spostrzegli odejścia aniołków-stróżów. „Aniołki-stróże” pędem zbiegły z wzgórza, wpadły do domku o zielonych okiennicach, gdzie na werandzie zostawiły dywan, rozłożyły go, zawołały „Do domu!” i nikt nie spostrzegł, jak znikły. Tylko mały Henri patrząc, jak znikają, rozpłaszczył sobie o szybę nosek na biały guziczek. Ale kiedy chciał opowiedzieć to swojej cioci, ta powiedziała mu, że pewnie mu się to wszystko przyśniło. Ale tak właśnie było najlepiej. — To chyba nasz najlepszy dobry uczynek — oświadczyła Antea, kiedy omawiali tę sprawę przy podwieczorku. — Na przyszłość będziemy używać dywanu tylko do dobrych uczynków. — Uhm — mruknął Feniks. — Czy coś powiedziałeś? — spytała Antea. — Nie — odparł ptak. — Tak tylko sobie myślałem.
* To prawda, proszę pana. Proszę pójść i zobaczyć. (francuski).
ROZDZIAŁ VII
PERSKIE POMRUKI Kiedy wam powiem, że czworo dzieci znalazło się na dworcu bez żadnej opieki i że nikt ich nie oczekiwał, możecie pomyśleć sobie, że rodzice niezbyt się o nie troszczyli. Ale jeśli tak wam się wydaje, to jesteście w błędzie. Chodzi o to, że mama umówiła się z ciotką Emmą, aby przyszła na dworzec po dzieci, gdy będą wracały z ferii świątecznych; ale w rozmowie przed wyjazdem mama podała, którym pociągiem dzieci wrócą, lecz nie którego dnia. Wobec tego mama napisała później do ciotki, podając dokładnie dzień i godzinę oraz różne szczegóły dotyczące dorożek, bagażu i innych rzeczy i dała list Robertowi, aby go wrzucił do skrzynki. Ale właśnie gdy Robert szedł na pocztę, miało się odbyć wielkie spotkanie psów i tak się złożyło, że przed tym spotkaniem psy spotkały Roberta, a Robert spotkał psy. No i na śmierć zapomniał o wrzuceniu listu do skrzynki, a przypomniał sobie o nim dopiero wtedy, kiedy cała czwórka trzy razy obeszła tam i z powrotem peron (to znaczy razem sześć razy), wpadła na kilku starszych panów, obejrzała całe mnóstwo pań, aż wreszcie, popędzana przez tragarzy wołających „Uwaga!”, zrozumiała, że ciotki Emmy na pewno, ale to na pewno nie ma. Wtedy dopiero Robert przypomniał sobie o zapomnianym liście. Zawołał „Ojej!” i stanął z otwartymi ustami tak zagapiony, że nawet kiedy jakiś tragarz, objuczony mnóstwem waliz i parasoli, wpadł całym ciężarem na niego, Robert nie odezwał się słówkiem. Jedna z waliz wyrżnęła go tak w kolano, że aż się zatoczył, a Robert nie powiedział nic nawet tak niewinnego, jak: „Czy pan jest ślepy?” Pozostała trójka zrozumiała wtedy, co się wydarzyło, i wszyscy dokładnie wytłumaczyli Robertowi, co o nim myślą. — Musimy pojechać teraz i odszukać ciocię — rzekła Antea. — Tak — odparł Cyryl — i pokazać się tym Jevonsom. Ciotka Emma istotnie mieszkała u bardzo wytwornych państwa Jevonsów. Byli to ludzie w średnim wieku, niezmiernie elegancko ubrani, lubili chodzić po sklepach i do teatru, ale nie lubili dzieci. — Założę się — rzekła Janka — że mama na pewno bardzo by się ucieszyła, gdybyśmy wrócili na wieś. — Tak — odparł Cyryl — ale nie przyznałaby się do tego, bo to Robert winien, że nikt po nas nie przyszedł. Wiadomo, jak to jest. Zresztą nie mamy forsy. Starczy nam może tylko na jedną kromkę, ale nie na bilet do Lyndhurst. Musimy po prostu jechać do domu. Nic nam nie będzie, jak wszyscy zobaczą, że trafiliśmy do domu zdrowi i cali. Przecież ciocia miała tylko nas odwieźć dorożką. — A ja myślę, że trzeba odszukać ciocię — upierała się Antea. — Ciocia Emma i tak z pewnością wyszła — wtrącił Robert. — Ci Jevonsowie chyba codziennie chodzą do teatru. A w domu jest Feniks i dywan. Ja głosuję, żeby zawołać dorożkę. I tak się też stało. Staroświecka dorożka, na prośbę Antei, jechała bardzo powoli i droga wszystkim bardzo się dłużyła. Jeszcze gorszą sprawą było to, że dorożkarz zażądał w związku z tym dodatkowej zapłaty i należność jego wyniosła tyle, że Cyryl musiał się rozstać ze złotą monetą, jaką otrzymał od dziadka na Gwiazdkę. Wywołało to ponury nastrój, ale Cyryl za żadne skarby nie chciał targować się z dorożkarzem w obawie, by ten nie wziął go za kogoś, kto pierwszy raz jedzie dorożką. Z innych nieco względów kazał rzeczy złożyć na schodach i czekał, nim sięgnął do dzwonka, by turkot kół dobrze się oddalił. — Chodzi o to — wyjaśnił pozostałym ujmując rączkę dzwonka — żeby kucharka i Eliza nie zaczęły nas wypytywać przed nim, jak jakich smarkaczy, dlaczego sami wracamy do
domu. Teraz dopiero pociągnął za rączkę. A skoro tylko dzwonek się odezwał, wszyscy poczuli, że potrwa dość długo, nim ktoś się pokaże. Nie wiem dlaczego, ale tak już jest, że dzwonek dzwoni zupełnie inaczej, kiedy ktoś w domu słyszy go i biegnie do drzwi. — Pewnie przebierają się — rzekła Janka. — Chyba nie — odparła Antea. — Musi już być po piątej. Ale pewnie Eliza poszła nadać list, a kucharka poszła zobaczyć, która godzina. Cyryl zadzwonił ponownie. Dzwonek zaś starał się jak najwyraźniej dać dzieciom do zrozumienia, że w domu naprawdę nie ma żywej duszy. Zadzwonili raz jeszcze i nasłuchiwali z uwagą, choć wszystkich zaczęło ogarniać przygnębienie. To bardzo przykra rzecz stać tak przed zamkniętymi drzwiami własnego domu w ciemny, wilgotny, styczniowy wieczór. — Jakoś gaz nigdzie się nie pali — powiedziała złamanym głosem Janka. — Chyba musiały — odparł pocieszająco Robert — zostawić gaz zapalony, a przeciąg zgasił lampę i one zaczadziały w łóżkach. Tatuś zawsze mówi, że kiedyś tak to się skończy. — Sprowadźmy policjanta — rzekła Antea drżąc z niepokoju. — Żeby nas aresztował za usiłowanie włamania — odparł Cyryl. — Dziękuję! Ojciec czytał kiedyś w gazecie o jakimś panu, który chciał dostać się do domu swojej matki i zatrzymano go jako włamywacza. — Żeby tylko Feniksowi gaz nie zaszkodził — powiedziała Antea. — Mówił, że zamieszka w łazience, w szafie na bieliznę, i wydało mi się, że to dobry pomysł, bo służące nigdy tam nie zaglądają. Ale jeżeli wyszedł z szafy i zaczadział... Zresztą i my też zaczadziejemy, jak tylko otworzymy drzwi. Wiedziałam, że trzeba było poszukać cioci Emmy. Widzisz, Wiewiórek, że miałam rację. Chodźmy teraz. — Cicho bądź! — odparł braciszek. — Ktoś dłubie przy zatrzasku. Wszyscy zaczęli nasłuchiwać z natężeniem i wszyscy odsunęli się, jak tylko można było najdalej, od drzwi. Zatrzask załomotał i jakby odskoczył. Wtem uniosło się wieczko skrzynki do listów i przy migotliwym świetle latarni gazowej dzieci dostrzegły złociste oko, jakby mrugające do nich przez szparę, a ostrożny głos szepnął: — Czy jesteście sami? — To Feniks! — zawołali wszyscy z radością i ulgą. — Tss! — syknął przez szparę głos dobywający się ze skrzynki do listów. — Wasze niewolnice poszły na zabawę, a zatrzask przy tym wejściu jest za ciężki jak na mój dziób. Ale z drugiej strony to małe okienko nad półeczką, gdzie leży chleb, jest tylko przymknięte. — Dobra! — wykrzyknął Cyryl. Antea zaś dodała: — Czy możesz tam spotkać się z nami, drogi Feniksie? Dzieci przedostały się pod okienko spiżarni. Znajduje się ona w bocznej ścianie domu, za zieloną furtką zabitą na głucho. Ale jeśli wetknąć jedną nogę w zagłębienie muru przy furtce, a drugą stanąć na skoblu, to nim się człowiek obejrzy, już jest po drugiej stronie. Cyryl i Robert, a nawet mówiąc prawdę, Antea i Janka, nieraz o tym już się przekonali. Toteż w mgnieniu oka cała czwórka znalazła się na miejscu. Wtedy Robert nadstawił grzbiet, na który Cyryl wstąpił i oparł kolano na cementowym parapecie okienka. Dał nurka do spiżarni, głową naprzód, jak nurkuje się w wodę, wymachując nogami w powietrzu, co zawsze dzieje się z nogami, kiedy ktoś się uczy nurkować. Wreszcie obłocone i wielokrotnie zelowane buty znikły i Cyryl był w środku. — Podsadźcie mnie — zwrócił się Robert do sióstr. — Nic podobnego — odparła stanowczo Janka. — Nie zostanę tu sama z Anteą, żeby jeszcze coś nas dopadło po ciemku. Wiewiórek otworzy drzwi kuchenne. W spiżarni rozbłysło światło. Cyryl utrzymywał później, że to Feniks otworzył dziobem
gaz i zapalił go machnięciem skrzydeł. Ale Cyryl tak był wtedy przejęty, że mógł sam gaz zapalić, a później o tym zapomnieć. W każdym razie wpuścił wszystkich kuchennymi drzwiami. A kiedy owe drzwi zostały już na powrót zamknięte, dzieci obeszły cały dom i zapaliły wszystkie lampy gazowe. Bo wciąż im się zdawało, że w taki ponury, zimowy wieczór każdej chwili może się zjawić uzbrojony włamywacz. A wiadomo, że nie ma rzeczy lepszej niż światło, kiedy ktoś się boi włamywaczy czy też czegokolwiek innego. Kiedy już wszystkie światła były zapalone, okazało się, że Feniks miał zupełną rację. Eliza i kucharka rzeczywiście wyszły i w domu nie było nikogo poza czworgiem dzieci, Feniksem, dywanem i karaluchami, mieszkającymi w szafach z obu stron kominka w dziecinnym pokoju. Karaluchy były nawet bardzo zadowolone z powrotu dzieci, zwłaszcza gdy Antea rozpaliła ogień na kominku. Ale dzieci, potraktowały biedne małe karaluszki z pogardą i ozięble. Gdy mowa o rozpaleniu ognia na kominku — czy wiecie, jak to się robi? Oczywiście, nie wtedy, kiedy trzeba tylko potrzeć zapałkę i z czterech stron podpalić papier, bo poza tym wszystko jest na kominku przygotowane, ale właśnie jak to wszystko przygotować? Na wszelki wypadek opowiem wam, jak to zrobiła Antea, żebyście mogli to sobie przypomnieć, jeśli będzie trzeba. Otóż najpierw wyprzątnęła dokładnie popiół pozostawiony tu przed tygodniem, czego Eliza jakoś nie zrobiła, choć miała na to mnóstwo czasu. Przy tej okazji Antea otarła sobie palec, który zaczął krwawić. Następnie na spodzie paleniska ułożyła największe i najładniejsze kawałki wygasłego żaru. Potem wzięła starą gazetę (nigdy nie należy rozpalać ognia przy pomocy dzisiejszej gazety dlatego, że źle się pali i z innych jeszcze powodów), przedarła ją na czworo, z każdego kawałka skręciła kulę i położyła na kawałkach żaru. Dalej wzięła wiązkę szczap, zerwała sznurek i ułożyła szczapy opierając jednym końcem o kratę, a drugim o papierowe kule. Przy tej okazji zadrasnęła sobie sznurkiem palec, a kiedy wreszcie sznurek pękł, dwie trzaski wyskoczyły w górę trafiając ją w policzek. Po tym wszystkim Antea dołożyła żaru i kawałków węgla, ale bez miału. Miałem usmarowała sobie ręce, a także, naturalnie, i twarz. Wtedy dopiero podpaliła papierowe kule i czekała, aż drzewo się zajmie i zacznie trzaskać. Wówczas poszła do kuchni umyć sobie pod kranem ręce i twarz. Oczywiście nikt z was nie musi ocierać sobie palców ani zacinać ich sznurkiem, czy uderzać się szczapami w policzek lub też smarować miałem. Ale z tym zastrzeżeniem opisany sposób jest bardzo dobry przy rozpalaniu ognia na kominku w Londynie. Na wsi robi się to inaczej i dużo prościej. Jednak i tu, i tam zawsze dobrze jest później umyć dokładnie twarz i ręce. Podczas gdy Antea, ku radości biednych karaluszków, rozpalała ogień w dziecinnym pokoju na kominku, Janka przygotowała tam wszystko do czegoś, co nie było właściwie podwieczorkiem, a jednak sprawiało jakieś podwieczorkowate wrażenie. Była, rzecz jasna, herbata, gdyż ogień na kominku buzował tak wesoło, że po prostu jakby zapraszał czajnik, by się na nim zagrzał. I woda istotnie się zagotowała, po czym można było zaparzyć herbatę. Ale mleka nie było nigdzie ani kropli, więc zamiast tego każdy dostał po sześć kawałków cukru na filiżankę. A do jedzenia były różne wspaniałe rzeczy. Chłopcy przeszukali dokładnie spiżarnię, gdzie znaleźli zimny ozór, chleb, masło, ser i spory kawał pasztetu, dużo lepszego niż kiedykolwiek zrobiła dla nich kucharka. Poza tym w szafie kuchennej znalazł się spory kawałek świątecznego ciasta, słoik z dżemem truskawkowym i chyba z funt różnych kandyzowanych owoców. Słowem, była to, jak orzekła Janka, „uczta z Tysiąca i Jednej Nocy”. Na oparciu krzesła Roberta usiadł Feniks i bardzo uprzejmie i grzecznie słuchał opowieści o wakacjach w Lyndhurst. A pod stołem wystarczyło odpowiednio daleko wyciągnąć nogę, by końcem palców dotknąć wiernego dywanu. Nawet Janka mogła go dosięgnąć, choć
miała krótkie nóżki. — Wasze niewolnice nie wrócą na noc — oświadczył Feniks. — Będą spały u ciotki macochy kucharki, bo ta ciotka urządza u siebie wielkie przyjęcie z okazji dziewięćdziesiątych urodzin matki teściowej kuzynki jej męża. — Nie wiem — rzekła Antea — czy powinny były tak pójść sobie bez pozwolenia, choćby miały nie wiem ile krewnych staruszek. Ale myślę, że powinniśmy pozmywać naczynia. — Pozwolenie to nie nasza sprawa — odparł stanowczo Cyryl. — Ale zmywać za nie ani mi się śni. Możemy sprzątnąć ze stołu, a potem pofrunąć gdzieś dywanem. Rzadko kiedy może się zdarzyć okazja wyprawy na całą noc. Możemy wybrać się aż na drugą stronę równika i zobaczyć wschód słońca nad Oceanem Spokojnym. — Racja — przytwierdził Robert. — Zawsze chciałem zobaczyć Krzyż Południa i gwiazdy wielkie jak lampy. — Dajcie spokój — zwróciła się do nich z wielką powagą Antea — bo ja nie mogę polecieć z wami. Wiem, że mama nie życzyłaby sobie, żebyśmy wychodzili z domu, a sama nie chcę tu zostać. — Ja z tobą zostanę! — zawołała lojalnie Janka. — Byłam pewna — odparła z wdzięcznością Antea. — Ale nawet i z tobą też bym nie chciała. — Nie namawiam cię wcale — rzekł Cyryl starając się być uprzejmy — do robienia czegoś, co ci się wydaje złe, ale... Umilkł, a to milczenie było pełne wymowy. — Nie rozumiem... — odezwał się Robert, lecz Antea wpadła mu w słowo: — Ale ja jestem pewna. Czasami tylko się zdaje, że coś jest złe, a czasami wiadomo. I teraz jest właśnie wiadomo. Feniks spojrzał na nią przyjaźnie złocistymi oczyma i otworzył dziób, by powiedzieć serdecznie: — Jeżeli przychodzi taki czas, kiedy „wiadomo”, to nie ma już o czym mówić. A twoi szlachetni bracia nie opuszczą was w żadnym razie. — Pewnie, że nie — potwierdził z niezwykłą skwapliwością Cyryl, a Robert powtórzył to samo. — Co do mnie — ciągnął Feniks — gotów jestem wszystko uczynić, aby wam dopomóc. Udam się osobiście — na skrzydłach czy na dywanie — i przyniosę wam, co tylko zechcecie. Żeby zaś nie marnować czasu, zrobię to wtedy, gdy wy będziecie zmywać filiżanki. Postanówcie tylko, co mam ze sobą przynieść. Oczywiście nie można było nic postanowić. Proponowano najrozmaitsze rzeczy: konie na biegunach, szachy wysadzane klejnotami, słonia, rower, samochód, książki z obrazkami, instrumenty muzyczne i wiele innych. Ale instrument muzyczny sprawia przyjemność tylko grającemu, chyba że ktoś już nauczył się dobrze grać, książki nie mogą służyć do wspólnej zabawy, a rowerem, samochodem czy na słoniu nie można jeździć w pokoju. W szachy mogą grać tylko dwie osoby naraz, a tylko jedna może dosiąść konia na biegunach. Już się zdawało, że nie znajdą wyjścia, gdy nagle Feniks rozwinął skrzydła, sfrunął na ziemię i stamtąd przemówił: — Dowiaduję się od dywanu — rzekł — że chciałby, abyście pozwolili mu odwiedzić strony ojczyste, gdzie urodził się i wychował. A za godzinę obiecuje wrócić naładowany mnóstwem zachwycających wyrobów swego rodzinnego kraju. — A gdzie jest jego rodzinny kraj? — Tego już nie wiem. Ale skoro i tak nie możecie się pogodzić, a czas mija i naczynia nie pozmywane... są — Ja jestem za tym! — zawołał Robert. — W każdym razie przestańmy się kłócić. A
niespodzianki zawsze są przyjemne. Może to jest dywan turecki i przyniesie nam jakieś tureckie specjały. — Albo turecki fez — odparł Cyryl. — Albo turecką łaźnię — dodała Antea. — Albo turecki ręcznik — wtrąciła Janka. — Nic podobnego! — zawołał Robert. — Powiedział wyraźnie, że to będą rzeczy zachwycające. A ręczniki czy łaźnie mogą być bardzo przyjemne, ale na pewno nie są zachwycające. Więc puśćmy go. Chyba nas nie nabierze — dodał odsuwając krzesło i wstając. — Tss — syknął Feniks — co też ty mówisz! Nie można obrażać czyichś uczuć dlatego, że ten ktoś jest tylko dywanem. — Ale jak on to zrobi — spytał Robert — jeżeli nikogo z nas na nim nie będzie, żeby wypowiedzieć życzenie? — Nie tracił nadziei, że może ktoś jednak okaże się potrzebny, a tym kimś mógłby przecież być Robert. Ale Feniks szybko się z tym rozprawił: — Wystarczy, jak napiszecie życzenia na kartce papieru i przypniecie ją do dywanu. Wyrwano więc arkusik z arytmetycznego zeszytu Antei, a Cyryl wypisał na nim starannie: Życzymy sobie, żebyś odwiedził swój ukochany rodzinny kraj i przyniósł nam stamtąd najpiękniejsze jego wyroby. I nie zostawaj tam długo. Cyryl Robert Antea Janka Następnie kartkę położono na dywanie. — Pismem na dół — zaznaczył Feniks — bo inaczej dywan nie będzie mógł tego przeczytać. Po dokładnym przypięciu kartki papieru i odsunięciu stołu i krzeseł dywan nagle po prostu znikł jak kropla wody strząśnięta na rozpaloną blachę. Malał coraz bardziej i bardziej, aż w końcu wcale nie było go widać. — Zebranie mnóstwa zachwycających przedmiotów może potrwać — rzekł Feniks. — Więc radziłbym przez ten czas pozmywać naczynia. Tak też uczyniono. W garnku było pełno gorącej wody i wszyscy wzięli udział w zmywaniu — nawet Feniks, który zręcznie chwytał szponami filiżanki za uszka, zanurzał w gorącej wodzie i podawał Antei, aby je wytarła do sucha. Tyle że robił to dość powoli, gdyż, jak mówił, nie był przyzwyczajony do takiej roboty; choć żadna praca nie hańbi — jak dodał. Wreszcie wszystkie naczynia zostały dokładnie umyte, wytarte i ustawione na właściwym miejscu, ścierki i ściereczki wyprane i rozwieszone by wyschły. (Może wśród was są dzieci książęce czy królewskie, które nie wiedzą, jaka jest różnica między ścierką do naczyń a ściereczką do szkła i filiżanek; w takim razie spytajcie się gosposi, która wam to na pewno wyjaśni). Akurat w chwili gdy cztery pary rąk i para szponów wycierały się w ręcznik wiszący na wałku przy drzwiach spiżarni, za ścianą kuchni — od tej strony, gdzie był pokój dziecinny, rozległ się nagle jakiś dziwaczny odgłos. Był to dźwięk bardzo szczególny, niepodobny do żadnych dźwięków, jakie dzieci dotąd słyszały. Najbardziej może przypominał on gwizdek lokomotywy, ale jednak był inny. — Dywan wrócił! — zawołał Robert, a reszta dzieci wiedziała, że ma rację. — Ale co z sobą przytaszczył? — spytała Janka. — Bo wydaje takie niesamowite głosy... — Chyba nie był zrobiony w Indiach i nie przyniósł do domu słoni? — powiedział Cyryl. — Nawet małym słoniątkom byłoby niewygodnie w pokoju. Proponuję, żeby po kolei zaglądać przez dziurkę od klucza.
Uczynili to w kolejności wieku. Feniks, jako starszy od innych o dobrych parę tysięcy lat, miał pierwszeństwo. Ale... — Bardzo was przepraszam — powiedział strosząc złote pióra i z lekka kichając — nie lubię patrzeć przez dziurkę od klucza, bo zawsze dostaję od tego kataru. Pierwszy więc zajrzał Cyryl. — Widzę coś szarego, co się rusza — powiedział. — To jakiś ogród zoologiczny — oświadczył Robert, kiedy przyszła na niego kolej. A w pokoju dalej rozlegał się jakiś dziwaczny, niesamowity dźwięk. — Nic nie widzę — rzekła Antea — bo oko mi łzawi. Wreszcie przyszła kolej na Jankę, która przyłożyła oko do otworu. — To olbrzymie kocisko — powiedziała — i śpi rozciągnięte na całej podłodze. — Olbrzymie koty to tygrysy... Tak mówi ojciec. — Nic podobnego! Ojciec mówi, że tygrysy to olbrzymie koty. A to wielka różnica. — Nie ma sensu — zauważył rzeczowo Feniks — posyłać dywan po różne piękne przedmioty, jeżeli potem boicie się na nie spojrzeć. Wtedy Cyryl jako najstarszy powiedział: — Chodźmy! — i nacisnął klamkę. Po jedzeniu nikt nie zgasił gazu, toteż w pokoju wszystko było widać wyraźnie. Właściwie niezupełnie wszystko, gdyż dywan, choć tam się znajdował, okazał się niewidzialny, będąc całkowicie pokryty stu dziewięćdziesięciu dziewięcioma pięknymi przedmiotami, które dywan przywiózł ze swych stron rodzinnych. — Ojej! — wykrzyknął Cyryl. — Nigdy nie przyszło mi na myśl, że to jest perski dywan. Teraz to było jednak całkiem oczywiste. Pięknymi przedmiotami, jakie dywan przywiózł, były koty. Szare perskie koty, a jak już wspomnieliśmy, było ich sto dziewięćdziesiąt dziewięć. I wszystkie siedziały na dywanie, tak blisko siebie, jak tylko mogły. Ale z chwilą gdy dzieci weszły do pokoju, koty podniosły się, wygięły grzbiety i rozbiegły się po całej podłodze, która natychmiast przemieniła się w jedno wielkie, ruchome, miauczące, kocie morze. Czwórka dzieci wlazła na stół i podkuliła nogi pod siebie, a sąsiedzi zaczęli stukać w ścianę, czemu nie można się dziwić, gdyż miauczenia były perskie i bardzo przenikliwe. — Głupia historia — rzekł Cyryl. — O co właściwie im chodzi? — Myślę — rzekł Feniks — że są po prostu głodne. Jeżeli je chcecie nakarmić... — Nie mamy czym — zawołała z rozpaczą Antea i pogłaskała najbliższego kotka. — Ach, koteczku, przestań, bo nic nie słychać. Musiała to wykrzyczeć na cały głos, gdyż miauczenia stawały się wprost ogłuszające. — I skąd weźmiemy taką furę mięsa dla nich? — Powiedzmy dywanowi, żeby je zabrał — zaproponował Robert. Ale dziewczynki powiedziały „Nie!” — Takie są puszyste i mięciutkie — mówiła z zachwytem Janka. — I bardzo cenne — dodała pospiesznie Antea. — Możemy je sprzedać i dostać za nie mnóstwo pieniędzy. — Czy nie lepiej wysłać dywan po żywność dla nich? — powiedział Feniks, którego złoty głos stał się ochrypły, tak się musiał wysilić, aby przekrzyczeć wściekłe perskie miauczenie. Wyrwano więc nowy arkusik z zeszytu, napisano na nim, że dywan ma przynieść jedzenie dla studziewięćdziesięciu dziewięciu perskich kociąt, po czym arkusik przypięto tak jak poprzedni. Dywan jak gdyby się wyprężył, a kotki opadły z niego jak krople deszczu, kiedy się potrząsa nieprzemakalnym płaszczem. Po czym dywan znikł. Nie macie pojęcia, co się tam wyprawiało, chyba że ktoś z was widział, kiedy sto dziewięćdziesiąt dziewięć pięknych, ale bardzo głodnych, perskich kotków, znajdzie się w
jednym małym pokoju. Zdaje się, że kotki nie były wcale dobrze wychowane. Nie wiedziały zupełnie, że nie wypada domagać się jedzenia w obcym domu, a w dodatku robić to tak przeraźliwie głośno. Toteż miauczały i miauczały bez przerwy, aż dzieci zatkały sobie uszy palcami, dziwiąc się, że cała okolica się nie zbiegła jeszcze, by zapytać, co się tu dzieje. Z drżeniem w sercu czekano na jedzenie w nadziei, że zjawi się ono, zanim zbiegną się sąsiedzi, a więc zanim cała okolica dowie się o kotach, tym samym zaś o dywanie i Feniksie. Koty miauczały, przeginały na wszystkie strony swoje perskie ciałka, wymachiwały perskimi ogonami, a dzieci razem z Feniksem tłoczyły się na stole. Wtem Robert spostrzegł, że Feniks wyraźnie drży. — Tyle kotów — powiedział — i może wcale nie wiedzą, że jestem Feniksem. Takie wypadki nieraz się zdarzają. To mi całkiem odbiera odwagę. Dzieci nie pomyślały dotąd o podobnym niebezpieczeństwie. — Schowaj się tutaj! — zawołał Robert odpinając kurtkę. Feniks schował się, i to w samą porę, gdyż zielone oczy nagle rozbłysły, różowe noski zaczęły węszyć, białe wąsiki poruszać się niespokojnie i ledwo Robert zdążył zapiąć kurtkę, gdy pokryła go aż do pasa skłębiona fala szarych, perskich futerek. Jednakże w tej samej chwili spłynął na podłogę poczciwy dywan. Tym razem był cały pokryty przez szczury: trzysta dziewięćdziesiąt osiem szczurów po dwa na każdego kota. — Ach, jakie wstrętne! — krzyknęła Antea. — Zabierzcie to stąd! — Sami się stąd zabierzcie — rzekł Feniks — i mnie razem z sobą. — Lepiej było nigdy nie mieć dywanu! — zawołała z płaczem Antea. Dzieci pośpiesznie wymknęły się za drzwi, które starannie zamknęły na klucz. Cyryl z wielką przytomnością umysłu zapalił świeczkę i wyłączył gaz w całym domu. — Lepiej, żeby to się odbyło po ciemku — powiedział. Miauczenie ustało. Wszyscy wsłuchiwali się w przeraźliwą ciszę, jaka teraz zapadła. Wiadomo, że koty lubią jeść szczury, dowiadujemy się o tym już z naszych pierwszych czytanek. Ale tyle kotów zjadających takie mnóstwo szczurów — to doprawdy okropne do pomyślenia. Nagle Robert zaczął pociągać nosem. Siedzieli w ciemnej kuchni, a jedyna świeczka paliła się wciąż z jednej strony z powodu przeciągu. — Co za dziwny zapach! — powiedział. Ledwo to wymówił, gdy przez okna kuchenne wpadło światło latarni, jakaś twarz zajrzała do środka i rozległ się głos: — Co to za hałasy? Proszę otworzyć. Był to głos policjanta! Robert na paluszkach podszedł do okna, które miało pękniętą szybę, gdyż Cyryl wprawiał się kiedyś w trzymaniu laski na nosie. (Było to nazajutrz po ich bytności w cyrku). — O co chodzi? — spytał Robert przez szparę. — Nie ma żadnych hałasów. Proszę posłuchać, przecież jest całkiem cicho. Istotnie było cicho. Tylko dziwny i ckliwy zapach stawał się coraz mocniejszy, aż Feniks wysunął dziób. Policjant wahał się. — To szczury-piżmowce — rzekł Feniks. — Być może, niektóre koty jedzą je, ale nie perskie. Co za błąd ze strony tak rozumnego dywanu. Ach, co za potworna noc! — Na co pan czeka — zwrócił się Robert do policjanta. — Właśnie idziemy spać, światło już zgaszone, została tylko świeczka. I nie ma mowy o żadnych hałasach. Jest cicho jak makiem zasiał. Słowa jego zagłuszył dziki chór miauczeń pomieszanych z piskiem szczurów-piżmowców. Być może, koty skosztowały ich i orzekły, że im się nie podoba ten zapach. — Zaraz to sprawdzę — rzekł policjant. — Na pewno zamknęliście tam gdzieś kota.
— Kota! — wykrzyknął Cyryl. — Właśnie, właśnie! Jednego kota. — Niech pan wejdzie — rzekł Robert — ale na swoją odpowiedzialność. Ja panu nie radzę. Ale jak pan chce, to otworzę furtkę. Otworzył furtkę, a policjant ostrożnie wszedł do środka. Po czym w kuchni, przy świetle jednej świeczki i odgłosach miauczenia tak rozdzierającego, jak tuzin parowych syren, dwadzieścia samochodów i pół setki piszczałek, cztery wzburzone głosy wykrzyczały policjantowi cztery bardzo różne od siebie i bardzo zawiłe wyjaśnienia bardzo zawiłych wydarzeń tego wieczoru. Czy kto z was kiedy próbował wytłumaczyć najprostszą rzecz policjantowi?
ROZDZIAŁ VIII
KOTY, KROWA I WŁAMYWACZ Pokój dziecinny pełen był perskich kotów i szczurów-piżmowców przyniesionych tam przez czarodziejski dywan. Koty miauczały, a szczury piszczały tak, że trudno było usłyszeć, co się mówi. W kuchni znajdowało się czworo dzieci, świeczka, ukryty Feniks i wcale nie ukryty policjant. — A teraz powiedzcie mi — rzekł donośnie policjant oświetlając dzieci po kolei latarką — co to wszystko ma znaczyć? Bo dla mnie sprawa jest jasna: macie tutaj gdzieś kota i ktoś nad nim się znęca. A co wy macie do powiedzenia o tym? Stosunek, wliczając Feniksa, był pięć do jednego. Ale policjant, chociaż był jeden, miał okazały wzrost, a tamtych pięcioro, nawet razem z Feniksem, nie mogło się z nim równać. Miauczenia i piski nieco osłabły, a wtedy odezwał się Cyryl: — To prawda. Jest tu parę kotów. Ale nie robimy im żadnej krzywdy. Przeciwnie, właśnie daliśmy im jeść. — Nie wygląda na to — odparł ponuro policjant. — Ja bym mu powiedziała — odezwała się Janka — że to nie są prawdziwe koty, tylko takie koty przyśnione. — Już ja wam tu wszystkim przyśnię kota — brzmiała odpowiedź władzy. — Jeżeli pan zna się na czymś jeszcze — rzekł Robert — prócz morderstw, kradzieży i innych brzydkich rzeczy, to spróbuję panu to wytłumaczyć. Ale wątpię, czy pan to zrozumie. Pan nie powinien wtrącać się do cudzych kotów. Pan powinien wtrącać się tylko wtedy, kiedy na ulicy wołają „mordują!” albo „trzymaj złodzieja!” Policjant jednak oświadczył, że ma prawo wtrącać się do kotów. W tej samej chwili Feniks, który ukrywał się na półce wśród pokrywek od garnków, wysunął się cichutko i przez nikogo nie zauważony wyszedł z kuchni. — Ach, doprawdy nie wiem, czego pan chce — rzekła z wielką powagą i łagodnością Antea. — My wszyscy ubóstwiamy koty. Za nic w świecie nie skrzywdzilibyśmy żadnego kota. Prawda, Kiziu? — zwróciła się do Janki. Janka przytaknęła jej z zapałem. Ale ich wymowa nie zdawała się wcale wzruszać policjanta. — A teraz — powiedział -— zobaczę, co się dzieje w tamtym pokoju i... Zagłuszył go dziki wybuch pisków i miauczenia. Gdy nieco osłabł, cała czwórka zaczęła znów powtarzać swe wyjaśnienia. Ale choć miauczenia i piski były teraz cokolwiek słabsze, policjant mało co słyszał, a już zupełnie nic nie mógł zrozumieć z tego, co tłumaczyły mu dzieci.
— Dosyć tego — rzekł wreszcie. — Jestem na służbie i obowiązek każe mi sprawdzić, co się dzieje w tamtym pokoju. Odsunął na bok Roberta i ruszył przed siebie. — Proszę pamiętać, że pana ostrzegałem! — zawołał Robert. — To właściwie tygrysy — dodała Janka. — Tak mówi ojciec. Ja bym tam nie szła na pana miejscu. Ale policjant był niewzruszony jak skała. To, co mówiono, nie wywierało na nim żadnego wrażenia. Zdarzają się tacy policjanci. Minął korytarzyk i w następnej chwili wkroczyłby do pokoju z kotami i szczurami, gdyby ktoś nagle ostrym głosem nie wrzasnął na ulicy: — Mordują! Mordują! Trzymaj złodzieja! Policjant stanął unosząc jeden ciężki but do góry. — Co? — spytał. Ostre i przejmujące wrzaski rozległy się znowu na ciemnej ulicy. — Proszę — zawołał Robert — proszę sobie oglądać koty, kiedy kogoś tam zabijają! — Dodajmy, że Robert miał jakieś niejasne wrażenie, że wie, kto wrzeszczy na ulicy. — Ach, wy smarkacze! — odparł policjant. — Jeszcze z wami pogadam! Po czym wybiegł szybko, a dzieci słyszały odgłos jego butów na chodniku, jak również wrzaski, które stopniowo oddalały się pociągając za sobą policjanta. Kiedy wszystko ucichło, Robert klasnął w dłonie i rzekł: — Poczciwy Feniks! Poznałbym jego głos nie wiem gdzie! Wówczas reszta dzieci też zrozumiała, jak zręcznie Feniks podchwycił to, co mówił Robert o prawdziwych zadaniach policjanta, że powinien ścigać morderców i złodziei, nie zaś szukać kotów. Myśl o mądrości Feniksa napełniła wszystkich serdecznym podziwem. — Ale policjant wróci — rzekła posępnie Antea. — Wróci, jak tylko się przekona, że to było po prostu przywidzenie i że nie ma żadnego mordercy. — Nie, nie wróci — rozległ się łagodny głos mądrego Feniksa, który właśnie wleciał do kuchni. — Bo nie wie, gdzie jest dom, w którym mieszkacie. Słyszałem, jak się przyznał drugiemu najemnikowi... Ach, cóż to za noc! Zamknijmy drzwi na klucz i postarajmy się pozbyć tego okropnego zapachu piżma. Ale tym już zajmijcie się sami, bo ja się muszę przespać. Jestem zupełnie skonany. Cyryl wydobył trzeci arkusik papieru i napisał, by dywan zabrał szczury i sprowadził mleko. Dla nikogo bowiem nie ulegało wątpliwości, że koty, choćby najbardziej perskie muszą lubić mleko. — Miejmy tylko nadzieję, że to nie będzie mleko piżmowe — rzekła ponurym głosem Antea przypinając arkusik do dywanu. — A czy w ogóle istnieją piżmowe krowy? — dodała z niepokojem, gdy dywan skurczył się i znikł. — Chyba nie. Właściwie najlepiej było kazać dywanowi, żeby zabrał koty. Robi się już późno, a nie możemy ich trzymać przez całą noc. — Tak ci się zdaje! — odparł z goryczą Robert, który właśnie umacniał zasuwkę przy drzwiach kuchennych. — Trzeba było mnie się poradzić — ciągnął. — Bo nie jestem taki głupi jak niektóre osoby. — A bo co? — Jeszcze nie rozumiecie? Przecież musimy trzymać tu koty przez całą noc, bo wyraziliśmy już trzy życzenia, a dywan aż do jutra nie spełni już żadnego. Zapadnięciu przeraźliwej ciszy zapobiegło jedynie wzmożone perskie miauczenie. Pierwsza przemówiła Antea: — Trudno!... A zresztą zdaje się, że one się trochę uspokoiły. Może posłyszały, jak mówiliśmy o mleku. — Przecież one nie rozumieją po angielsku! — zawołała Janka. — Zapominasz, że to są perskie koty.
— A skąd wiesz — odparła dość ostro Antea, która była naprawdę zmęczona i niespokojna — skąd wiesz, że po persku mleko nie jest także „mleko”? Jest dużo słów angielskich, które wymawia się tak samo po francusku. Na przykład „krokiet” czy „miau”... Ach, drogie koteczki, czy nie możecie być cicho? Spróbujmy je głaskać, to może się uspokoją. Wszyscy zabrali się do głaskania, aż w końcu nie czuli prawie rąk. Gdy tylko któryś kot został wygłaskany na tyle, że przestawał miauczeć, odsuwano go delikatnie na bok i zabierano się do innej miauczącej bestii. I połowa ich przeszła już z miauczenia w mruczenie, kiedy ukazał się dywan. Na jego środku zamiast szeregu baniek czy choćby kubków z mlekiem znajdowała się krowa. Nie była to na szczęście krowa ani perska, ani piżmowa, ale zwyczajna, łaciata, czarno-biała. Mrużąc oczy na widok gazowej lampy wydała ze siebie przyjazne i pytające myczenie. Antea zawsze bała się krów, ale teraz spróbowała być dzielną. „W każdym razie — pomyślała sobie — nie może się za mną uganiać, bo tak jest ciasno, że choćby chciała, nie potrafi nawet zacząć”. Krowa była uosobieniem łagodności. Zachowywała się jak przebrana księżniczka, póki ktoś nie przyniósł spodka na mleko, a ktoś drugi nie spróbował wtedy jej wydoić. Dojenie jest rzeczą trudną. Wam może wydawać się to łatwe, ale tak nie jest. Cała czwórka była teraz w nastroju braterskim, na jaki w zwykłych warunkach z pewnością nie mogliby się zdobyć. Robert i Cyryl trzymali krowę za rogi, a Janka, upewniwszy się, że krowa na tamtym końcu jest naprawdę niegroźna, zgodziła się stanąć na drugim, aby w razie czego przytrzymać ogon. Wtedy Antea, z miseczką w ręku, zaczęła powoli się zbliżać. Przypomniała sobie, jak ktoś kiedyś mówił, że do krowy dojonej przez obcą osobę należy łagodnie przemawiać. Ściskając więc miseczkę zaczęła dobierać słów jak najbardziej łagodnych i odpowiednich dla krowy. Ale pamięć, zmącona przez zdarzenia wieczoru, odmawiała jej posłuszeństwa. — Kici, kici! Leżeć, leżeć, psina! — było to wszystko, co jej przyszło do głowy. I wypowiedziała to bardzo łagodnym głosem. Nikt się nie roześmiał. Sto dziewięćdziesiąt dziewięć szarych miauczących kotów stwarzało sytuację wcale nie do śmiechu. Wreszcie Antea nachyliła się i z bijącym sercem spróbowała wydoić krowę. W następnej chwili krowa wytrąciła jej spodek z ręki i zgniotła go jedną nogą, a trzema pozostałymi nastąpiła na nogi Roberta, Cyryla i Janki. Janka wybuchnęła płaczem. — Ach, jakie to okropne! — zawodziła. — Chodźmy stąd. Kładźmy się spać i zostawmy te wstrętne koty z obrzydliwą krową. Może się zjedzą nawzajem. I dobrze by się stało. Nie poszli jednak spać, ale odbyli burzliwą naradę w salonie, gdzie pachniało sadzą, której całe mnóstwo leżało na kominku. W salonie nie było palone od czasu wyjazdu mamy, wszystkie stoły i krzesła były poprzestawiane, chryzantemy powiędły i woda w wazonie wyschła. Antea owinęła siebie i Jankę haftowanym przykryciem na kanapę, Robert zaś i Cyryl odbyli krótką i milczącą, ale zaciekłą walkę o to, kto zajmie lepsze miejsce na skórze przed kominkiem. — To straszne — rzekła Antea. — Już ledwo żyję. Wypuśćmy koty na dwór. — A może i krowę? — odparł Cyryl. — Policja od razu do nas trafi. Krowa stanie przed furtką i będzie miauczeć... tfu — chciałem powiedzieć myczeć, żeby ją wpuścić. Z kotami zresztą będzie tak samo. Nie! Trzeba zrobić zupełnie co innego. Musimy powsadzać je do koszyków i podrzucić po różnych domach na progu jak małe sierotki. — Są trzy koszyki, razem z koszyczkiem do robót mamy! — zawołała Janka nieco rozpogodzona. — A kotów jest prawie dwieście — dodała Antea — nie mówiąc o krowie, dla której potrzeba specjalnego kosza, a i wtedy też nie wiem, jak byśmy ją zanieśli i gdzie znajdziemy odpowiednie wejście. Chyba przy kościele, a...
— No wiesz! — powiedział Cyryl. — Jeżeli wciąż będziesz wynajdywać trudności... — Ja jestem za tym — rzekł Robert. — I nie martw się o krowę, Pantera. Musi tu przenocować, ale wiem na pewno, bo czytałem, że krowy to są zwierzęta przeżuwające, więc ona będzie siedzieć cicho i myśleć godzinami. A rano już ją dywan zabierze. Z koszykami też sobie poradzimy. Możemy zamiast nich wziąć poszewki albo ręczniki. Chodź, Wiewiórek! A bez was — zwrócił się do dziewczynek — możemy się obejść! Mówił tonem pełnym pogardy, ale Antea i Janka były tak zmęczone i zrozpaczone, że o nic już nie dbały. Przyjęły nawet spokojnie oświadczenie, że „obejdzie się” bez nich, czego w innej chwili nie byłyby zniosły. Owinęły się całe aż po czubki głowy przykryciem na kanapę, a Cyryl rzucił na nie skórę sprzed kominka. — Ach — zawołał — kobiety to tylko potrafią siedzieć w cieple, kiedy mężczyźni harują i narażają się na niebezpieczeństwa! — Wiesz, że to nieprawda! — odparła Antea. — Wiesz... Ale Cyryla już nie było w pokoju. Wełniane przykrycie i skóra rzeczywiście grzały. Janka przytuliła się do Antei, Antea zaś czule objęła Jankę i obydwie jakby przez sen usłyszały miauczenie, gdy Robert otworzył drzwi dziecinnego pokoju. Potem słychać było tupot butów za kuchnią w poszukiwaniu koszyków. A jeszcze później dzieci usłyszały, że otwierają się i zamykają drzwi kuchenne, i wiedziały, że obaj bracia wyszli, a każdy z nich niósł przynajmniej jednego kota. Ostatnią myślą Antei było, że wyniesienie parami stu dziewięćdziesięciu dziewięciu kotów zajmie całą noc. Trzeba będzie wyprawić się dziewięćdziesiąt dziewięć razy z dwoma kotami i jeszcze jeden zostanie. — Myślę — rzekła Antea — że moglibyśmy zatrzymać tego jednego. Teraz jakoś nie mam wielkiej chęci na koty, ale kiedyś może mi znowu przyjdzie. — Po czym zasnęła. Janka zasnęła już wcześniej. Zbudziła się w pewnej chwili i zobaczyła, że Antea śpi. Rozejrzała się bardzo zdziwiona, że mają buty na nogach, ale zaraz uprzytomniła sobie wszystko, co się stało. Usłyszała głuche, skradające się kroki na schodach. Pomyślała, że to pewnie chłopcy, a że czuła się zupełnie rozbudzona i dość wypoczęta, zsunęła się z kanapy i poszła w kierunku dobiegających ją kroków. Zmierzały one na dół, gdzie koty, które musiały zasnąć ze zmęczenia, zbudziły się teraz i zaczęły żałośnie miauczeć. Janka była już na samym dole schodów, gdy spostrzegła, że to nie jej bracia zbudzili ją i koty, ale włamywacz. Poznała od razu, że to włamywacz, bo miał futrzaną czapkę i długi czerwony szalik na szyi, a w ogóle nie miał tu nic do roboty. Wielu z was na miejscu Janki uciekłoby z krzykiem, wzywając sąsiadów i policję na pomoc. Ale Janka wiedziała, jak trzeba postąpić. Czytała mnóstwo opowiadań o włamywaczach, a nawet kilka wierszy i wiedziała, że włamywacz nie zrobi nigdy krzywdy małej dziewczynce, jeśli ta go przyłapie na gorącym uczynku. We wszystkich znanych Jance wypadkach w ł a m y w a w c z o ś ć znikała pod wpływem pieszczotliwej i nieudolnej mowy dziecięcej. Toteż Janka dlatego tylko nie odezwała się natychmiast, ponieważ musiała obmyśleć coś odpowiednio pieszczotliwego i nieudolnego do powiedzenia. We wszystkich wierszykach i opowiadaniach dziecko gaworzyło jeszcze, choć sądząc z obrazków, powinno było zupełnie poprawnie mówić. A Janka wstydziła się „robić niemowlaka” — nawet przed włamywaczem. Namyślała się więc, a przez ten czas włamywacz otworzył drzwi dziecinnego pokoju i wszedł do środka. Janka zajrzała i zobaczyła go rozciągniętego na ziemi. Gromada kotów uczepiła się go ze wszystkich stron. Zamknęła ostrożnie drzwi, wciąż namyślając się, czy ma go spytać „Cio pan tu jobi, piosie pana?” — czy też może odezwać się jakoś inaczej. Wtem usłyszała, że włamywacz jęknął i zaczął mówić:
— To kara — powiedział — to prawdziwa kara! Żeby coś takiego zdarzyło się człowiekowi! Same koty i koty! Nigdy ich tyle naraz nie widziałem. I jeszcze do tego krowa! Pamiętam taką, kiedy byłem mały. Ej, Łaciata! Krowa odwróciła się i spojrzała na niego. — Krowa to jeszcze ludzkie stworzenie — ciągnął włamywacz. — Ale jak ona się tu dostała? I te koty! Ach, żeby je kto zabrał! Wszystko oddam, żeby je tylko ktoś zabrał. — Włamywaczu — rzekła Janka wchodząc, a ten poderwał się i spojrzał na nią nieprzytomnie, a blade usta zadrżały mu konwulsyjnie. — Nie mogę zabrać kotów. — O Boże! — jęknął napastnik. — Czy panienka też mi się przyśniła, czy jest prawdziwa? — Jestem całkiem prawdziwa — odparła Janka zadowolona, że nie trzeba robić niemowlaka, aby ją włamywacz zrozumiał. — A koty — dodała — też są prawdziwe. — To proszę zawołać policję, a ja sobie pójdę spokojnie. Jeżeli panienka nie jest prawdziwsza niż koty, to ze mną koniec. Proszę zawołać policję. W każdym kryminale nie będzie tyle kotów! Wczepił się palcami we włosy i nieprzytomnie rozejrzał się dokoła. — Włamywaczu — rzekła uprzejmie Janka — po co tu było przychodzić, jak ktoś tak bardzo nie lubi kotów? — Proszę zawołać policję —- jęczał nieszczęsny przestępca. — Nie zawołam policji — odparła Janka — bo nie mam przez kogo, a poza tym nie cierpię policji. — Panienka ma dobre serce — rzekł włamywacz. — Ale kotów naprawdę jest trochę za dużo. — Nie będę wzywać policji — rzekła Janka — i jestem całkiem prawdziwą dziewczynką. A to są całkiem prawdziwe koty, które chcą prawdziwego mleka... Zaraz, zaraz — czy pan coś mówił, panie włamywaczu, o jakiejś krowie? — Mówiłem, że jak byłem mały, to znałem taką samą, łata w łatę. — To może — zapytała Janka w przypływie radości — może pan wie, jak się doi krowy? — Może i wiem — odparł ostrożnie włamywacz. — Więc niech pan wydoi naszą — rzekła Janka — a wszyscy będziemy pana strasznie kochali. Włamywacz odparł, że to byłoby wcale nie najgorzej, bardzo lubi, jak go kochają. — Jeżeli koty dostaną mleka — tłumaczyła mu Janka żywo — to wszystkie pójdą spać i policja wtedy nie przyjdzie. A jeżeli będą dalej miauczeć, to policjant na pewno się zjawi, a wtedy nie wiem, co z panem zrobi. Pod wpływem tej namowy włamywacz się zdecydował. Janka przyniosła miskę, a przestępca popluł na ręce i zabrał się do dojenia krowy. W tej samej chwili na schodach rozległy się kroki. — Przepadło! — zawołał z rozpaczą włamywacz. — Policja przyszła! — Uczynił gest w kierunku okna, jakby chciał wyskoczyć. — To nic! — szepnęła przerażona Janka. — Powiem, że pan jest naszym przyjacielem czy naszym wujkiem... wszystko jedno co — tylko niech pan wydoi krowę! Niech pan nie ucieka... O! Chwała Bogu! To tylko chłopcy! Istotnie byli to chłopcy, za którymi wsunęła się do pokoju Antea. Włamywacz rozglądał się jak szczur w pułapce. — To mój znajomy — oświadczyła Janka. — Prosiłam go, żeby przyszedł i wydoił nam krowę. Prawda, jak to ładnie z jego strony? Mrugnęła na resztę dzieci, a te, choć nic nie rozumiały, zachowały się jak należy. — Dzień dobry! — rzekł Cyryl. — Cieszę się, że pana poznałem. Niech pan sobie nie
przerywa dojenia. — Już mi głowa puchnie — odparł włamywacz, lecz zaczął doić krowę. Dzieci porozumiały się na migi i Robert został, by dopilnować dojenia i zapobiec jakiejś próbie ucieczki, a reszta poszła po naczynia na mleko, które teraz tryskało do miski i pieniło się. Koty przestały miauczeć i stłoczyły się wokół krowy z wyrazem nadziei na wąsatych pyszczkach. — Tych kotów już nie da się spławić — rzekł Cyryl szykując razem z siostrami pełną tacę spodków i głębokich talerzy. — I tak o mały włos nie złapał nas policjant. Inny, ale jeszcze silniejszy. Myślał, że niesiemy prawdziwego podrzutka. Całe szczęście, że zdążyłem zarzucić mu na głowę obydwie poszewki z kotami i pociągnąłem Roberta pod jakiś krzak, gdzie mogliśmy przeczekać. Policjant skoczył i pognał galopem — myślał, że nas dogoni. A my powolutku wróciliśmy. Łagodny chlupot mleka zdawał się wpływać kojąco na włamywacza. Doił bez przestanku krowę, jakby w przyjemnym śnie, a dzieci nalewały filiżanką ciepłe jeszcze mleko do talerzy i miseczek, które ustawiały przy akompaniamencie perskich mruczeń i mlaskań. — Przypomniały mi się dawne lata — rzekł włamywacz ocierając rękawem oczy. — Jabłka w sadzie, szczury w stodole, króliki, łasice i świniobicie. Widząc go w takim nastroju Janka zapytała: — Chciałabym, żeby pan nam powiedział, dlaczego pan wybrał nasz dom do włamania. Bardzo się cieszę, że tak się stało. Był pan bardzo miły. Sama nie wiem, co byśmy zrobili bez pana. Wszyscy strasznie pana polubiliśmy. Więc proszę nam opowiedzieć. Reszta czwórki przyłączyła się do jej prośby. — Więc prawdę mówiąc — rzekł wreszcie włamywacz — to moja pierwsza wyprawa. I nie myślałem, że mi tak za nią będą dziękować. Tylko spodziewam się, że to będzie ostatnia. Bo ta krowa przypomina mi mojego ojca, a wiem, że ojciec by nie zniósł, gdyby wiedział, że wziąłem choć grosz z cudzych pieniędzy. — To prawda — zgodziła się Janka. — Ale dlaczego pan tutaj się zjawił? — No cóż — odparł włamywacz — panienka sama wie, jak to było z kotami i dlaczego nie lubicie policji, więc powiem wam wszystko, jak było. (Odlejcie trochę, bo już jest za pełno). Sprzedawałem pomarańcze na wózku — bo właściwie to ja nie jestem zawodowy włamywacz — i jedna pani kupowała za trzy pensy. Wybierała te pomarańcze bardzo długo — a ja to lubię, bo zawsze wtedy biorą przejrzałe — a przez ten czas dwie inne panie rozmawiały stojąc przy parkanie. Jedna z nich mówiła do drugiej, że zaprosiła do siebie dwie znajome i one przyjdą na całą noc, bo ich państwo wyjechali daleko, a dzieci także. Więc mogą po prostu zamknąć dom i zostawić zapalony gaz i nikt nie będzie nic wiedział, choć wrócą dopiero na drugi dzień o jedenastej. A potem zaczęły mówić, jak to będzie wesoło wieczorem i że tylko trzeba wrzucić list do skrzynki. A wtedy ta pani, która wybierała u mnie pomarańcze, powiedziała, że nie muszą wcale przerywać swoich przygotowań, bo ja z pewnością wrzucę za nich ten list do skrzynki. A list to był właśnie list z zaproszeniem. Więc chętnie się zgodziłem i wrzuciłem list, ale przedtem przeczytałem adres. A potem sprzedałem resztę pomarańcz i wracałem do domu, kiedy wpadł na mnie jakiś niby żebrak, a naprawdę złodziej, i wyciągnął mi cały utarg z kieszeni. Zostałem bez grosza, w domu czekał mój brat z żoną. — To okropne! — zawołała ze współczuciem Antea. — Naprawdę okropne, panienko — odparł wzruszony włamywacz. — A w dodatku trzeba wiedzieć, jakie moja bratowa ma usposobienie! A te pomarańcze miałem od nich na kredyt. I wtedy przypomniałem sobie adres na kopercie i pomyślałem, że chyba muszę spróbować, bo co ze mną będzie? A w domu, gdzie trzymają dwie służące, na pewno można się obłowić. No i stąd się tu wziąłem. Ale koty naprowadziły mnie z powrotem na drogę uczciwości. Już nigdy nie wrócę do tego fachu.
— Słuchaj pan — rzekł Cyryl — te koty naprawdę są bardzo cenne. I możemy je wszystkie panu podarować pod warunkiem, że pan je stąd zabierze. — Widać, że są rasowe — odparł włamywacz. — Ale nie chcę mieć żadnych kłopotów z policją. Czy one przyszły do was uczciwą drogą? Tylko mówcie prawdę! — Wszystkie są absolutnie nasze — rzekła Antea. — Chcieliśmy je mieć, ale przesyłka była większa, niż mieliśmy ochotę, i teraz mamy z nimi straszny kłopot. Jeżeli pan ma swój wózek, a na nim trochę worków, życzenie pańskiego brata i jego żony będzie całkowicie spełnione. Tatuś nam mówił, że perskie koty warte są dużo funtów. — No tak — rzekł włamywacz i widać było, że jest wzruszony — widzę, że jesteście w kłopocie. I chętnie wam pomogę. Już się nawet nie pytam, jak do nich doszliście. Ale mam przyjaciela, specjalistę od kotów. Przyjdzie po nie i jeśli orzeknie, że warte są więcej niż ich skóra, chętnie wam wygodzę. — Ale pan sobie nie pójdzie, żeby już nie wrócić — rzekła Janka. — Bo ja bym tego nie zniosła. Wzruszony włamywacz przysiągł na wszystkie świętości, że żywy czy umarły, ale wróci. Po czym wyszedł, chłopcy wysłali dziewczynki spać, a sami czekali na jego powrót. Niebawem doszli do wniosku, że nie ma sensu czekać na niego w stanie czuwania. Ale jego ukradkowe pukanie w okno zbudziło ich natychmiast. Włamywacz wrócił ze swym kolegą, wózkiem i workami. Kolega uznał koty za odpowiedni towar, po czym wpakowano je w worki i zabrano na wózek — miauczące po persku — ale miauczeniem tak głupim, że nie zwróciło to niczyjej uwagi. — Ja jestem tylko parawan i nic więcej — rzekł posępnie włamywacz. — Nigdy nie myślałem, że na to mi przyjdzie. A wszystko przez moje dobre serce. Cyryl wiedział, że parawan to ktoś, kto pokrywa cudze zakupy. Więc odparł szorstko: — Daję panu najświętsze słowo honoru, że koty nie są kradzione. Co pan teraz robi? — On nic takiego nie robi — odparł kolega włamywacz. — Tylko spotkaliśmy się w knajpie i wcale bym się nie dziwił, gdyby zrobił jakieś głupstwo. Kiedy koty zostały usunięte, a chłopcy serdecznie pożegnali się z włamywaczem, przypomnieli sobie o krowie. — No — rzekł Robert. — Ona tu musi zostać przez noc. Kucharka dostanie spazmów, kiedy ją zobaczy. — Przez noc? — spytał Cyryl. — Przecież to już rano. Możemy wypowiedzieć nowe życzenie! Poproszono więc dywan na pośpiesznie napisanym arkusiku papieru, aby przeniósł krowę do miejsca, skąd pochodzi, i wrócił na swoje miejsce w dziecinnym pokoju. Ale krowy nie można było wepchnąć na dywan. Więc Robert wydostał bieliznę z kuchni, a właściwie sznurek, na którym wisiała, przyczepił go mocno jednym końcem do rogów krowy, a drugim do dywanu i powiedział: „Ruszaj!” Dywan i krowa zniknęli razem, a chłopcy poszli spać, bardzo zmęczeni, ale szczęśliwi, że wieczór wreszcie się skończył. Nazajutrz rano dywan leżał spokojnie na swoim miejscu, tylko jeden jego róg był mocno podarty. Był to ten właśnie róg, do którego była przywiązana krowa.
ROZDZIAŁ IX
WŁAMYWACZ SIĘ ŻENI Rankiem po przygodzie z perskimi kotami, szczurami, zwykłą krową i niezwykłym włamywaczem dzieci spały aż do dziesiątej. A i wtedy zbudził się tylko Cyryl. Ale zajął się całą resztą tak, że o wpół do jedenastej wszyscy byli gotowi do śniadania. Było potwornie zimno, a w domu prawie nic do jedzenia. Robert urządził bardzo chytrą niespodziankę dla służącej Elizy i kucharki. Wykombinował świetną i pomysłową pułapkę nad drzwiami kuchennymi i skoro tylko usłyszano zgrzyt otwieranych drzwi frontowych i wiadomo było, że służące wróciły, cała czwórka ukryła się w szafie pod schodami i uradowana słuchała, jak u wejścia rozległ się rumor i zrzędzenie. Słyszeli, jak kucharka mówiła, że to kara za zostawienie domu bez nikogo. Była przekonana, że pułapka jest czymś w rodzaju rośliny, która rozrosła się w opuszczonym mieszkaniu. Ale pokojówka, bardziej od niej sprytna, orzekła, że z pewnością ktoś musi być w domu — co potwierdził widok nakryć do śniadania na stole dziecinnym. Niestety szafa pod schodami była bardzo ciasna i czuć ją było naftaliną, więc milcząca walka o miejsce na górze zakończyła się otwarciem drzwi, przez które wypadła Janka i jak piłka potoczyła się do stóp służących. — A teraz — rzekł stanowczo Cyryl, gdy wrzaski kucharki nieco się uspokoiły, a pokojówka zdążyła powiedzieć, co o nich właściwie myśli — przestańcie na nas krzyczeć. Nie mamy wcale zamiaru tego znosić. Wiemy i tak za dużo. Proszę nam zrobić dodatkowo omlet z konfiturami na obiad; a prócz tego zjemy wędzony ozór. — Co to ma być! — zawołała z oburzeniem pokojówka wciąż jeszcze w swej sukience do wyjścia i w kapeluszu mocno przekrzywionym na bakier. — Niech mi tylko Cyryl nie grozi, bo wcale nie będę tego znosić. Powie Cyryl swojej mamie, żeśmy wychodziły? No to co? I tak będzie płakać, kiedy się dowie o mojej kochanej babci stryjecznej, która wychowała mnie od małego i była dla mnie jak matka. Przysłała po mnie i nie spodziewała się, że to będzie na całą noc, ale chwyciły ją kurcze w nogach — kucharka tam była i może zaświadczyć, a zresztą nie mogła mnie zostawić samej, więc... — Dosyć! — rzekła Antea prawdziwie zmartwiona. — Przecież Eliza wie, dokąd idą kłamcy. Bo jeżeli nie wie... — Kłamcy, akurat! — odparła Eliza. — Zresztą nie będę się przed nikim tłumaczyć! — A jak miewa się pani Wigson? — spytał Robert przypominając sobie wymienione przez włamywacza nazwisko. — Czy wczorajsza zabawa udała się? Pokojówka szeroko otworzyła usta. — Czy Maria i Emilia przyszły, jak obiecały? — zagadnął Cyryl. — Czy pani Prosser dobrze się bawiła? — dodała Janka. — Dosyć! — orzekł Cyryl. — Chyba im to wystarczy. A czy powiemy rodzicom — ciągnął zwracając się do służących — zależeć będzie od waszego zachowania się. Wszystko na zasadzie wzajemności: jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie. Może by tak gosposia zajęła się omletem z konfiturami? A Elizie na pewno dobrze zrobi zabrać się dla odmiany do sprzątania i domowych porządków? Obydwie poszły jak zmyte i zaraz wzięły się do roboty. — Nie ma to jak stanowczość — rzekł Cyryl, gdy już stół po śniadaniu został sprzątnięty i dzieci zostały same w swoim pokoju. — Tyle się mówi o trudnościach ze służbą. A przecież to bardzo proste, jeśli umieć wziąć się do rzeczy. Teraz możemy robić, co nam się podoba, a one na pewno nie sypną. Myślę, że już nie będą pokazywać rogów. Czy nie byłoby dobrze wybrać się gdzieś na dywanie?
— Nie radzę — odezwał się Feniks. Sfrunął z gzymsu i ziewnął. — Udzieliłem wam potajemnie paru wskazówek, ale widzę, że przyszła chwila, by pomówić z wami otwarcie. Usiadł na poręczy krzesła i przechylał się naprzód i w tył niczym papuga na drążku. — O co znów chodzi? — spytała Antea. Nie była tak łagodna jak zwykle, gdyż nie otrząsnęła się jeszcze z przejść ubiegłej nocy. — Nie chcę już, żeby się cokolwiek działo. I nigdzie nie wybieram się na dywanie. Zajmę się cerowaniem pończoch. — Pończoch? — zdziwił się Feniks. — Nie masz już nic lepszego do roboty? — Albo co? — odparła Antea. — Czy to nie pożyteczne zajęcie? Feniks z namysłem zamachał skrzydłami. — Pończochy — rzekł — są dużo mniej ważne, niż ci się wydaje. Popatrz na dywan, na te brudne plamy, na rozdarcie tam w rogu. Dywan był waszym wiernym przyjacielem i posłusznym sługą. A czym mu odpłaciliście? — Drogi Feniksie — poprosiła Antea — przestań mówić takim okropnie mentorskim tonem. Bo można by pomyśleć, że narobiliśmy jakichś okropnych rzeczy. A przecież to jest czarodziejski dywan spełniający życzenia i my nie robiliśmy nic innego prócz wypowiadania życzeń. — Prócz wypowiadania życzeń — powtórzył Feniks i gniewnie nastroszył pióra. — Ale jakich życzeń! Kto widział na przykład, żeby życzyć sobie, by różni ludzie wpadali w pogodne usposobienie? Jaki dywan spełniał coś podobnego? Ale ta szlachetna tkanina, którą tak brutalnie potrafiliście deptać (wszyscy cofnęli się szybko z dywanu i stanęli na linoleum), ten mężny dywan nigdy się nie zawahał. Spełniał wszystko, czego żądaliście, choć wysiłek musiał dla niego być straszny. A wreszcie wczoraj — nie, nie potępiam was za koty i szczury, bo to był jego własny wybór. Ale jaki dywan wytrzymałby niosąc na sobie ciężką, rogatą krowę? — Myślę, że koty i szczury były gorsze — odparł Robert. — Ich pazury... — To prawda — przyznał ptak — jedenaście tysięcy dziewięćset czterdzieści pazurów! Nic dziwnego, że zostawiły ślady. — Ojej! — zawołała Janka przysiadłszy nagle na ziemi i delikatnie gładząc dywan. — Czy chcesz powiedzieć, że on już jest taki z n i s z c z o n y? — No, nie miał z wami zbyt rozkosznego życia — rzekł Feniks. — Błoto francuskie dwa razy. Piasek słonecznych wybrzeży — dwa razy. Kąpiel w południowym morzu — raz. Indie — raz. Podróż do Persji — raz. Szczury — raz. A wreszcie ta krowa. Obejrzyjcie dywan przy świetle; ale, bardzo was proszę, ostrożnie. Z wielką ostrożnością chłopcy unieśli dywan i rozciągnęli przy oknie. Dziewczynki obejrzały go i dreszcz smutku przebiegł obydwie na widok śladów jedenastu tysięcy dziewięciuset czterdziestu pazurów. Dywan usiany był małymi dziurkami, gdzieniegdzie większymi, a w niektórych miejscach był zupełnie wytarty. W jednym rogu widniało duże rozdarcie z którego zwisał strzępek. — Musimy go naprawić — rzekła Antea. — Mniejsza o moje pończochy. Mogę po prostu pozaszywać w nich tylko dziury, jeżeli nie będzie czasu na porządne zacerowanie. Wiem, że to okropnie wygląda i żadna szanująca się dziewczynka i tak dalej. Ale biedny, kochany dywan jest ważniejszy. od moich głupich pończoch. Chodźmy po wełnę. Wyszli więc wszyscy i kupili wełnę do naprawiania dywanu. Ale w żadnych sklepach londyńskich nie można było dostać wełny czarodziejskiej, musieli więc się zadowolić zwyczajną szkocką mieszanką. Po czym przez cały dzień Janka i Antea cerowały i zeszywały dziury w dywanie. Chłopcy wyszli po obiedzie na spacer, a miły Feniks przechadzał się po stole — dla zdrowia, jak mówił — i rozmawiał z pracowitymi dziewczynkami o dywanie. — Bo trzeba wam wiedzieć — powiedział — że nie jest to zwyczajny głupi dywan fabryczny, ale dywan z przeszłością, i do tego perską. Czy wiecie, że w latach szczęśliwych, kiedy był własnością kalifów, wezyrów, królów i sułtanów, nigdy nie leżał na ziemi? — A ja myślałam — przerwała Janka — że dywany zawsze leżą na ziemi.
— Ale nie c z a r o d z i e j s k i e — odparł Feniks. — Przecież gdyby ten dywan marnował się na podłogach, to dziś niewiele by z niego zostało. O, nie! Przebywał w skrzyniach cedrowych, wykładanych kością słoniową i masą perłową i jeszcze owijano go w bezcenne tkaniny ze złotogłowiu, zahaftowane kamieniami niezmiernej wartości. Spoczywał w sandałowych szkatułach księżniczek i królewskich skarbcach woniejących olejkiem różanym. I nigdy nikt nie pohańbił go stąpając po nim, chyba że chodziło o spełnienie życzeń. Ale i wówczas zdejmowano zawsze obuwie. A wy... — Przestań już! — zawołała Janka bliska płaczu. — Wiesz sam, że nigdy nie wyklułbyś się z jajka, gdyby nie to, że mama dlatego kupiła dywan, żebyśmy po nim chodzili. — Nie musieliście — odparł ptak — chodzić po nim do tego stopnia. Ale otrzyj tę kryształową łzę, a ja opowiem wam dzieje księżniczki azjatyckiej Zulejki i czarodziejskiego dywanu. — Doskonale — rzekła Antea — opowiedz! — Księżniczka Zulejka — zaczął ptak — najpiękniejsza z królewien, poddana została, jeszcze w kołysce, działaniu różnych czarów. Jej babka za swoich dni była... Nikt jednak nie dowiedział się nigdy, czym za swoich dni była babka Zulejki, gdyż Cyryl i Robert wpadli nagle do pokoju, a każdy z nich nosił na czole ślady głębokich przeżyć. Blade czoło Cyryla perliło się potem, a na szkarłatnym czole Roberta widniała duża czarna smuga. — Co się wam znowu stało? — spytał Feniks dodając uszczypliwie, że snucie opowieści jest niemożliwe, jeżeli ktoś ciągle przerywa. — Zlituj się, przestań gadać! — zawołał Cyryl opadając na krzesło. Robert zaś przygładził nastroszone złociste pióra Feniksa i wyjaśnił grzecznie: — Wiewiórek wcale nie zamierza być jakimś nieokrzesanym stworem. Ale właśnie zdarzyło się coś z u p e ł n i e o k r o p n e g o, a w takich chwilach trudno słuchać dłuższych opowieści. Nie irytuj się. Na pewno nie będziesz się gniewał, gdy usłyszysz, co się stało. — A więc co się takiego stało? — spytał ptak wciąż jeszcze nachmurzony, a Janka i Antea zamarły w oczekiwaniu, trzymając długie igły, z których zwisały barwne zwoje włóczki. — Najokropniejsza rzecz, jaką tylko można sobie wyobrazić — rzekł Cyryl. — Ten poczciwiec... ten nasz włamywacz... policja zatrzymała go pod zarzutem kradzieży kotów. Dowiedzieliśmy się od jego bratowej. — Zacznij od początku, a nie od końca! — krzyknęła niecierpliwie Antea. — Byliśmy na spacerze i nie dochodząc do tego zakładu pogrzebowego z metalowymi kwiatami na wystawie zobaczyliśmy tłum. Więc naturalnie poszliśmy zasięgnąć języka. I zobaczyliśmy dwóch policjantów, którzy ciągnęli naszego włamywacza. A ten im tłumaczył, że dostał koty w prezencie za wydojenie krowy w dziecinnym pokoju bardzo niedaleko stamtąd. A ludzie zaczęli się śmiać. Co za świństwo! A wtedy jeden policjant spytał, czy może podać nazwisko i adres krowy. A włamywacz powiedział, że nie, ale że może ich tam zaprowadzić, jak go przestaną dusić i będzie mógł odetchnąć. A policjant powiedział na to, że wszystko będzie mógł wyjaśnić jutro rano w sądzie. Włamywacz nie zauważył nas, więc prędko się wymknęliśmy. — Ach, Cyrylu — rzekła Antea — jak można było? — Nie bądź głupia — doradził Cyryl. — Dużo by z tego przyszło, jakby nas zobaczył. I tak nikt by nam nie uwierzył. Myśleliby, że to głupi kawał z naszej strony. Ale my zrobiliśmy coś znacznie mądrzejszego. Spytaliśmy jakiegoś chłopca, gdzie mieszka nasz włamywacz, dostaliśmy jego adres i poszliśmy tam. Okazuje się, że to mały sklepik z warzywem, więc kupiliśmy fistaszki. O, macie! — Ale dziewczynki ze wzgardą odtrąciły fistaszki i czekały, co będzie dalej. — Musieliśmy przecież coś kupić! Właśnie zastanawialiśmy się, co robić dalej, kiedy jego bratowa rozgadała się. Powiedziała, że kiedy przyszedł do domu z tą gromadą
miauczuchów, nie mogła się ich po prostu doliczyć. Włamywacz chciał przed południem pójść na spacer z dwoma najładniejszymi i posłał ją po niebieską wstążkę, żeby zawiązać im na szyi kokardki. I bratowa dodała, że jeżeli włamywacz dostanie trzy miesiące ciężkiego więzienia, to właśnie przez te kokardki. I przez swoje głupie sposoby, bo kto to widział kraść koty, kiedy każdy domyśli się, że ich nie mógł kupić, zamiast takich rzeczy, których nikt nawet nie zauważy i... — P r z e s t a ń! — zawołała Janka. Uczyniła to rzeczywiście w porę, bo Cyryl zachowywał się jak nakręcony zegarek, który ani na chwilę nie może się zatrzymać. — Gdzie on jest teraz? — W komisariacie — odparł Robert, gdyż Cyrylowi zabrakło już tchu. — Tamten chłopiec powiedział nam, że go zamkną w celi i jutro zaprowadzą do sądu. Wczoraj, kiedy zabierał koty, myślałem, że to dla wszystkich doskonałe wyjście. Ale teraz... — Doskonałe wyjście — rzekł Feniks — jest czasem bez wyjścia. — Chodźmy do niego! — zawołały zrywając się obydwie dziewczynki. — Chodźmy tam i powiedzmy im całą prawdę. Muszą nam uwierzyć! — Nie mogę — odparł Cyryl. — Pomyśl sama! Gdyby ktoś przyszedł do ciebie z taką opowieścią, na pewno nie uwierzyłabyś mu, choćbyś nawet i chciała. Nie, dajmy spokój, bo możemy mu tylko zaszkodzić. — Ale coś przecież musimy zrobić — krzyknęła Janka pociągając nosem. — Ach, mój biedny, najdroższy włamywacz! Ja tego po prostu nie zniosę. Był taki miły, tak ładnie mówił o swoim ojcu i tak zapowiadał, że będzie strasznie uczciwy. Kochany Feniksie, ty z pewnością znajdziesz jakiś sposób! Jesteś taki dobry, uczynny, mądry i śliczny! Powiedz, co mamy robić? Feniks w głębokim namyśle potarł dziób szponami. — Możecie go wykraść — powiedział — i ukryć tutaj do czasu, aż strażnicy prawa o nim zapomną. — To będzie trwało Bóg wie jak długo — rzekł Cyryl — a tutaj nie możemy go schować. Ojciec każdej chwili może wrócić i gdyby znalazł włamywacza, nie uwierzyłby nam tak samo jak policja. To jest właśnie najgorsze, że nikt nigdy nie chce uwierzyć w prawdę. Ale czy nie moglibyśmy schować go gdzie indziej? Janka klasnęła w dłonie. — Na słonecznym wybrzeżu — zawołała — gdzie króluje kucharka! On będzie dla niej towarzyszem w sam raz! Pomysł istotnie wydawał się niezły, jeśli tylko włamywacz zgodzi się zamieszkać na słonecznym wybrzeżu. Postanowiono więc zaczekać do wieczora, a potem odszukać włamywacza w samotnej celi. A Janka i Antea z tym większym zapałem cerowały dywan chcąc, aby był jak najmocniejszy. Wszyscy bowiem zdawali sobie sprawę, jakie to byłoby straszne, gdyby najdroższy włamywacz, podczas transportu na południowe słoneczne wybrzeże wypadł przez dziurę w dywanie i zatonął na zawsze w słonecznym południowym morzu. Służące były porządnie zmęczone po przyjęciu u pani Wigson, toteż wszyscy wcześnie poszli do łóżek. A gdy Feniks zjawił się z wiadomością, że obydwie służące chrapią w najlepsze, dzieci zerwały się całkowicie ubrane. Wcale bowiem się nie rozbierały, tylko powciągały na siebie nocne koszule, aby zmylić Elizę, gdy przyjdzie gasić gaz. Gotowe do wyjścia, stanęły na dywanie i powiedziały: — Chcemy być w samotnej celi naszego włamywacza. I natychmiast się tam znalazły. Każdy zapewne przypuszczał, że cela mieści się na dnie baszty, poniżej fosy zamkowej. I nikt chyba nie wątpił, że włamywacz, przykuty ciężkimi łańcuchami do wilgotnego, kamiennego muru, rzuca się w rozpaczy na posłaniu ze słomy, mając obok siebie dzbanek wody i
kromkę spleśniałego chleba. Robert, pomny na podziemne przejścia i skarby, zabrał nawet świecę i zapałki. Ale okazały się niepotrzebne. Cela była małą, pobielaną izdebką, długości dwunastu stóp i sześciu stóp szerokości. Przy jednej ścianie znajdowała się prycza, na niej dwa koce w żółte i niebieskie pasy i ceratowa poduszka. Owinięty kocami, z głową na poduszce, leżał, pogrążony w głębokim śnie, włamywacz (dostał już herbatę przyniesioną w grubej filiżance z kawiarenki na rogu, o czym dzieci nie wiedziały). Całą scenę wyraźnie oświetlała wisząca w korytarzu na zewnątrz lampa gazowa, której światło padało przez grubą szybę nad drzwiami. — Zaknebluję go — rzekł Cyryl — a Robert go przytrzyma. Kiedy będzie się budził, Antea, Janka i Feniks mogą szeptać mu w ucho jakieś przyjemne słówka. Plan był dobry, ale się nie powiódł, bo, rzecz dziwna, włamywacz nawet we śnie był dużo mocniejszy niż Robert i Cyryl razem wzięci. Za ich pierwszym dotknięciem poderwał się i zaczął coś głośno wykrzykiwać. Natychmiast rozległy się kroki na korytarzu. Antea objęła włamywacza i zaczęła szeptać: — To my! Ci, od których pan dostał koty. Przyszliśmy pana uratować, tylko proszę nie mówić, że tu jesteśmy. Gdzie tu można się schować? Na kamiennych flizach korytarza rozległo się stąpanie ciężkich butów i ostry głos zawołał: — Hej, tam, spokój, ale już! — Dobra, dobra, szefie — odparł włamywacz, którego Antea nie wypuszczała z ramion. — Ja tylko tak, przez sen. Czekanie zdawało się wlec w nieskończoność. Wreszcie głos się odezwał: — Przestań gadać przez sen! Po czym kroki powoli się oddaliły. Słychać je było w głębi korytarza, a następnie na jakichś schodach. — Teraz — szepnęła Antea — do roboty. — A skąd wyście się tu wzięli? — zapytał zdumiony włamywacz. — Przylecieliśmy na dywanie — odparła szczerze Janka. — Dosyć tego — powiedział włamywacz. — Jedno z was mógłbym jeszcze od biedy wytrzymać, ale czworo — i w dodatku jeszcze z tą żółtą kurą... — Słuchaj pan — rzekł z powagą Cyryl. — Gdyby ktoś panu powiedział, że w dziecinnym pokoju zastanie pan krowę i furę kotów, to co by pan powiedział? — Powiedziałbym, że to bujda — odparł z przekonaniem włamywacz. — No właśnie — ciągnął Cyryl — a przecież tak było. Więc teraz proszę słuchać uważnie i postępować według naszych wskazówek. I tak przecież nic już gorszego nie może się panu zdarzyć. Proszę nam zaufać, a dobrze pan na tym wyjdzie. Nikt nie wie, że tu jesteśmy. Chodzi teraz o to, gdzie pan chciałby być. — Chciałbym pójść na wander * — odparł z miejsca włamywacz. — Zawsze chciałem, tylko nigdy jakoś nie mogłem się zebrać. — Wander to miasto takie jak Londyn — rzekł Cyryl niezbyt dokładnie, choć w najlepszej intencji. — Z czego by pan tam żył? Włamywacz poskrobał się w głowę. — Dzisiaj wszędzie jest trudno żyć, kiedy się chce być uczciwym — odparł smutnym głosem. — Prawda — potwierdziła ze współczuciem Janka. — A co by pan powiedział o jakimś miejscu nad morzem, gdzie jest pełno słońca, a nic do roboty, chyba że pan sam zechce. — To w sam raz miejsce dla mnie, panienko — oświadczył włamywacz. — Nigdy nie * Wandern (niem.) — wędrować. Tu: włóczęga.
chciało mi się pracować... choć są tacy, co lubią. — I żadnej pracy pan nie lubi? — spytała z powagą Antea. — Zupełnie żadnej? — Ech, czy ja wiem? — odparł niepewnie. — Może w sadzie, to nawet lubiłem. Ale ojciec umarł, kiedy byłem jeszcze szczeniakiem, i... — Zabierzemy pana na słoneczne wybrzeże — powiedziała Janka. — Pan nie ma pojęcia, jakie tam rosną kwiaty. — Tam jest nasza dawna kucharka — dodała Antea. — Jest królową... — Oj ej ej! — jęknął włamywacz chwytając się obu rękami za głowę. — Wiedziałem od początku, że ze mną niedobrze. Od kiedy zobaczyłem te koty i krowę. Teraz całkiem już nie wiem, co się ze mną dzieje. Jeżeli dacie radę mnie stąd wydostać, to wydostańcie. A jak nie, to idźcie sobie na miłość boską, i dajcie mi czas pomyśleć spokojnie, żebym wiedział, co jutro mówić w sądzie. — Dobrze, to stańmy na dywanie — odparła Antea, łagodnie pociągając włamywacza za sobą. Reszta, równie łagodnie, popychała go ze wszystkich stron, a w chwili gdy cała gromadka znalazła się na dywanie, Antea wyszeptała życzenie: — Chcę, żebyśmy znaleźli się na południowym, słonecznym wybrzeżu, gdzie jest kucharka. Znaleźli się tam natychmiast. Ujrzeli znowu tęczowy piasek, podzwrotnikową wspaniałość kwiatów i drzew, no i oczywiście kucharkę w wieńcu z białych lilii na głowie. Twarz miała pogodną, nie znać było na niej nawet śladu zmęczenia ciężką pracą, które kiedyś poryło tę twarz zmarszczkami. Teraz była świeża i gładka. — Gosposiu, jak gosposia ślicznie wygląda! — zawołała Antea, gdy tylko odzyskali oddech po szaleńczym pędzie dywanu. Włamywacz zmrużył oczy nie mogąc znieść powodzi słonecznego blasku i oszołomiony rozglądał się dokoła. — Zwykłe po pensie, kolorowe — po dwa! — wykrzyknął podziwiając z zachwytem widok jak z pocztówki. — Ale to warte było zachodu. Kucharka siedziała na porosłym murawą pagórku otoczona świtą złożoną z miedzianoskórych. Włamywacz wskazał na nich palcem. — Czy oni są oswojeni? — zapytał z niepokojem. — Może gryzą czy drapią, czy coś tam urządzają z zatrutymi strzałami albo muszlami? — Nic się nie bój — odparła kucharka. — To wszystko tylko sen. A że we śnie każdy może gadać, co mu się tylko podoba, nawet młoda dama, taka jak ja, więc powiem, że jesteś najładniejszy chłopak, jakiego mi się zdarzyło widzieć ostatnimi czasy. I pamiętaj, że póki będziesz się dobrze sprawował, sen będzie trwał. Możesz jeść, co chcesz, a wszystko będzie smakować zupełnie jak prawdziwe, i możesz... — Dobrze — powiedział włamywacz — ale ja dopiero co siedziałem w komisariacie. Tylko dzieci mogą poświadczyć, że nic nie robiłem złego. — No, pan jednak był włamywaczem — zauważyła łagodnie prawdomówna Antea. — Bo wpadłem w złe towarzystwo — odparł przestępca. — Panienka wie najlepiej... Uff, jeszcze takiego gorącego stycznia nie pamiętam, jak długo żyję. — Może chcesz się wykąpać? — spytała królowa. — I dostać białe szaty jak moje? — Pięknie dziękuję — rzekł włamywacz — ale wyglądałbym w nich jak dziwadło. A co do kąpieli, to chętnie... i chciałbym przeprać koszulę, bo nie zmieniałem od dwóch tygodni. Cyryl i Robert zaprowadzili go do skalistej sadzawki. Włamywacz pluskał się z rozkoszą, a potem w czystej już koszuli i spodniach usiadł na piasku i przemówił: — Ta wasza kucharka czy królowa, czy jak tam — no, ta z białym bukietem na głowie — to akurat w moim guście. Ciekaw jestem, czy chciałaby ze mną chodzić? — Trzeba ją spytać.
— Zawsze byłem w gorącej wodzie kąpany — ciągnął tamten — co powiem, to zaraz robię. Chodźmy! W koszuli i spodniach, uwieńczony wonnymi kwiatami, które Cyryl zebrał naprędce po drodze, włamywacz stanął przed kucharką i rzekł: — Niech panienka posłucha! My oboje jesteśmy jakby, zgubieni w tym jakimś śnie, więc powiem po prostu, że panienka bardzo mi się podoba. Kucharka uśmiechnęła się i wstydliwie opuściła oczy. — Ja jestem — ciągnął włamywacz — żeby tak powiedzieć, kawaler. Z usposobienia jestem łagodny, co mogą poświadczyć te dzieci, i chciałbym w przyszłą niedzielę wybrać się z panienką na spacer. — Boże święty! — zawołała królowa-kucharka. — Ależ z pana gorączka! — Jak macie iść na spacer — powiedziała Antea — to znaczy, że się pobierzecie. Więc dlaczego nie mielibyście pobrać się od razu? Ja bym... — Ja się zgadzam — rzekł skwapliwie włamywacz. Ale z kucharką nie poszło tak łatwo. — Nie, panienko — odparła — nawet we śnie nie mogę się zgodzić. Nie mam nic przeciwko temu chłopcu, ale poprzysięgłam sobie, że wezmę ślub w kościele. Zresztą te dzikusy na pewno nie mają urzędu stanu cywilnego. Więc dziękuję bardzo, panie kawalerze, ale proszę sprowadzić tu księdza. Albo umrę w stanie panieńskim. — Czy jeżeli sprowadzimy księdza, to pan się z nią ożeni? — spytała Antea w roli swatki. — Bardzo chętnie, panienko — odparł włamywacz poprawiając swój wieniec. — Ależ ten bukiet drapie mnie w uszy... Z wielkim pośpiechem dzieci rozłożyły dywan i poleciły mu dostarczyć księdza. Wskazówki wypisano na podszewce czapki Cyryla kawałkiem kredy, którą Robert znalazł przy bilardzie hotelowym w Lyndhurst. Dywan znikł i prędzej niż ktokolwiek mógł się spodziewać, powrócił niosąc na sobie wielebnego Alojzego Blenkinsopa. Wielebny Alojzy był sympatycznym i dość młodym człowiekiem, ale zjawił się w stanie znacznego zamętu w głowie. Stało się bowiem tak, że nagle w swoim pokoju zobaczył jakiś dywan, więc oczywiście stanął na nim, aby lepiej mu się przyjrzeć. Przypadek jednak sprawił, że stanął na jednym z przetartych miejsc, wycerowanych świeżo przez Jankę i Anteę. Toteż w połowie był na czarodziejskim dywanie, a w połowie zaś na zwykłej włóczce szkockiej, pozbawionej jakichkolwiek czarodziejskich własności. Skutek był ten, że na słonecznym wybrzeżu obecny był niejako połową swej osoby i dzieci mogły patrzeć przez niego na wskroś, jakby był jakimś widmem. A on sam widział całkiem wyraźnie słoneczne wybrzeże, kucharkę, włamywacza i dzieci, lecz jednocześnie i równie wyraźnie widział poprzez nich pokój w swoim mieszkaniu, książki, obrazy na ścianach i marmurowy zegar na kominku, ofiarowany mu, gdy opuszczał swoją poprzednią plebanię. Przekonany, że uległ chwilowemu atakowi obłędu i że cokolwiek zrobi, nie będzie miało znaczenia, udzielił ślubu włamywaczowi z kucharką. Kucharka zaznaczyła, że wolałaby trochę tęższego pastora, przez którego nie byłoby wszystkiego widać, ale że we śnie i taki ostatecznie wystarczy. A pastor, rzecz jasna, choć widmowy, był najzupełniej prawdziwy i całkowicie wystarczał dla udzielenia ślubu, co też zrobił. Po zakończeniu uroczystości obszedł całą wyspę dokoła, zbierając różne okazy roślin, gdyż był zamiłowanym botanikiem i zamiłowanie to nie opuszczało go nawet w chwilowym napadzie obłędu. Później odbyła się wspaniała uczta weselna. Wyobraźcie sobie Jankę, Anteę, Roberta i Cyryla tańczących ochoczo ręka w rękę z miedzianoskórymi i zataczających wesołe kręgi wokół królowej-kucharki i księcia-małżonka-włamywacza! Kwiatów było tyle, że trudno to
sobie wprost wyobrazić. A zanim dzieci wróciły dywanem do domu, świeżo poślubiony włamywacz wygłosił toast weselny. — Szanowni państwo — rzekł — i dzikusy obojga płci, którzy i tak nie rozumiecie, co mówię, ale mniejsza o to. Jeśli to sen, to w nim jestem. Jeśli nie, to jestem jeszcze bardziej. A jeśli to coś pośredniego, to już sam nie wiem, co mam powiedzieć. Mam już dosyć wytwornego towarzystwa z Londynu, mam ślubną żonę, znalazłem towarzyszkę życia, a za działkę mam całą tę wyspę. Zobaczycie, że tu wyhoduję taką brukselkę, że na ogrodniczym pokazie wszystkim aż oczy zbieleją. Jedynie o co proszę, to to, żeby ci panicze i panienki sprowadziły mi tutaj, do snu, nasiona pietruszki za pensa, rzodkiewek też za pensa, cebuli za trzy pensy, no i może za cztery czy pięć pensów kapusty, zielonej i czerwonej. Ale na kredyt, bo teraz jestem bez grosza. I jeszcze jedno: możecie zabrać stąd pastora. Nie lubię osób, przez które wszystko widać na wylot! Po tych słowach wychylił pół łupiny kokosa napełnionej palmowym winem. Minęła już północ, choć na wyspie zbliżała się dopiero pora podwieczorku. Dzieci złożyły raz jeszcze życzenia i pożegnały się. Zabrały też pastora i odwiozły do pokoju z marmurowym zegarem. Nazajutrz zaś Feniks pofrunął bardzo uprzejmie z nasionami dla włamywacza i jego małżonki i powrócił z mnóstwem radosnych wiadomości o szczęśliwej parze. — On sporządził sobie drewnianą łopatę — oświadczył Feniks — zabrał się już do kopania. A ona sporządza dla niego nieskazitelnej białości tkaninę na koszulę i spodnie. Policja nie dowiedziała się nigdy, w jaki sposób wymknął się włamywacz. W komisariacie nadal mówi się o tej ucieczce z równym zdumieniem jak o tajemnicach perskich. Co zaś do wielebnego Alojzego Blenkinsopa, doszedł on do wniosku, że padł ofiarą prawdziwego ostrego ataku, co musiało być wywołane przepracowaniem. Toteż postanowił odpocząć i w towarzystwie dwóch staropanieńskich ciotek wyjechał do Paryża, gdzie zwiedzili wszystkie prawie muzea i galerie obrazów, po czym wrócili z uczuciem, że gruntownie poznali życie. Wielebny nie wspomniał nigdy ciotkom ani komukolwiek innemu o ślubie na wyspie, gdyż nikt nie lubi, aby wiedziano o jego atakach obłędu, choćby były one najbardziej interesujące i niezwykłe.
ROZDZIAŁ X
DZIURA W DYWANIE Hurra! Hurra! Hurra! Mama dziś przyjeżdża! Mama dzisiaj wraca! Hurra! Hurra! Hej! Zaraz po śniadaniu Janka odśpiewała tą prostą piosenką, a Feniks z nadmiaru wzruszenia przelewał kryształowe łzy. — Ach, jakie to piękne! — powiedział. — Co za wyraz szczerego przywiązania! — Mama wróci dopiero późnym wieczorem — zauważył Robert. — Więc możemy użyć jeszcze raz na naszym dywanie. Był zadowolony z powrotu mamy, nawet bardzo zadowolony. Ale jednocześnie odczuwał dotkliwy żal, że skończyły się czasy, kiedy można było spędzać całe dni na dywanie. — Chciałabym — rzekła Antea — żebyśmy przywieźli coś naprawdę ładnego dla ma-
my. Tylko że mama zaraz będzie się pytać, skąd to wzięliśmy, a nie można będzie powiedzieć jej prawdy, bo nigdy w nią nie uwierzy. To dziwne, ale ludzie nigdy jakoś nie wierzą w prawdę, jeżeli jest ciekawa. — Coś wam powiem — rzekł Robert. — Gdybyśmy tak kazali dywanowi, żeby zabrał nas gdzieś, gdzie znajdziemy sakiewkę z pieniędzmi. Wtedy można będzie coś kupić dla mamy. — A jeżeli zabierze nas gdzie za granicę i sakiewka pokryta będzie dziwnymi wschodnimi znakami, wyhaftowanymi kolorowym jedwabiem, i pełna pieniędzy, które tutaj wcale nie będą pieniędzmi, ale zagranicznymi ciekawostkami? Wtedy nie będziemy mogli ich wydać, a ludzie będą dopytywać się, skąd to mamy, i będzie tylko kłopot, żeby im to wytłumaczyć. — To mówiąc Cyryl zsunął z dywanu stół, którego noga zaczepiła o jedną z cer Antei i oderwała ją razem ze sporym kawałkiem dywanu. — No tak! — zawołał Robert. — Teraz, to już się z nim załatwiłeś. Lecz Antea była naprawdę pierwszorzędną siostrzyczką. Bez słowa wydobyła szkocką włóczkę, igłę do cerowania, naparstek i nożyczki. Przez ten czas zdołała już na tyle zapanować nad odruchową chęcią przygadania Cyrylowi, jak na to zasługiwał, że powiedziała tylko z całą łagodnością: — Nic nie szkodzi, Wiewiórek. Zaraz to naprawię. Cyryl poklepał ją po plecach. Doskonale rozumiał jej uczucia, a nie był bratem niewdzięcznym. — Co do sakiewki z pieniędzmi — odezwał się Feniks, z namysłem drapiąc się za niewidzialnym uchem — może będzie najlepiej wymienić jasno sumę, jaką chcecie znaleźć, jak również kraj, gdzie sakiewka ma być znaleziona, i rodzaj monet, o jakie wam chodzi. Bo rzeczywiście byłoby dość przykro, gdybyście znaleźli w sakiewce trzy obole. — A ile to jest obol? — Obol — wyjaśnił Feniks — to tyle mniej więcej co dwa i pół pensa. — Tak — rzekła Janka — ale jeśli znajdziemy sakiewkę, to chyba tylko taką, którą ktoś zgubił. I wtedy trzeba będzie oddać ją policjantowi. — Jak widać — zauważył Feniks — cała sprawa najeżona jest trudnościami. — A co powiecie o zakopanych skarbach — rzek Cyryl — których właściciele dawno już nie żyją? — Mama nigdy w to nie uwierzy — odparło parę głosów. — A gdyby tak — powiedział Robert — wybrać się gdzieś, gdzie znajdziemy sakiewkę, którą oddamy właścicielowi, a ten da nam coś jako znaleźne? — Ależ Robert, wiesz przecież, że nam nie wolno przyjmować pieniędzy od obcych! — zawołała Antea robiąc supełek na końcu włóczki (co jest stanowczo błędem, którego przy cerowaniu powinniście pilnie się wystrzegać). — To dajmy pokój temu wszystkiemu — rzekł Cyryl — i polećmy na biegun północny czy do jakiegoś innego ciekawego miejsca. — O, nie! — wykrzyknęły obydwie dziewczynki. — Jakiś sposób musi się znaleźć. — Chwileczkę — dodała Antea. — Zdaje mi się, że coś mi przychodzi do głowy. Tylko nic nie mówcie. Zapadło milczenie, a Antea znieruchomiała z igłą do cerowania w ręku. Nagle odezwała się: — Już wiem! Powiemy dywanowi, żeby zabrał nas gdzieś, gdzie znajdziemy pieniądze na prezent dla mamusi, i to w taki sposób, żeby mama nam uwierzyła i nie miała do nas pretensji. — Muszę przyznać — zauważył Cyryl — że nabierasz coraz większej wprawy w postępowaniu z dywanem. — Powiedział to serdeczniej i uprzejmiej niż zwykle, odwdzięczająca się za to, że Antea nie robiła mu wcale wymówek z powodu rozdarcia. — Wydobywasz z
niego, co tylko się da. — To prawda — przytwierdził Feniks. — A musicie pamiętać, że rzecz wydobyta nie zostaje już tam, gdzie była. W owej chwili nikt nie zwrócił uwagi na te słowa. Ale później wszyscy sobie o nich przypomnieli. — Pospiesz się, Pantera! — zawołał Robert. Wobec tego Antea zaczęła istotnie bardzo się śpieszyć, a skutek był ten, że duża cera w samym środku dywanu wyglądała jak sieć rybacka, nie zaś jak zwarta i ścisła tkanina, choć starannie wykonana cera tak właśnie powinna się przedstawiać. Wszyscy włożyli płaszcze, a Feniks sfrunął na kominek i ułożył swe złote pióra przed lustrem, po czym można już było ruszać. Cała piątka znalazła się na dywanie. — Tylko nie śpiesz się zbytnio, kochany dywanie — rozpoczęła Antea — bo chcemy widzieć drogę. — Następnie wypowiedziała owe trudne życzenie, które uzgodniono przed chwilą. Po chwili dywan, sztywny jak tratwa, płynął nad dachami miasta. — Chciałabym... nie, nie, wcale nie to chciałam powiedzieć — rzekła Antea, gdy brzeg dywanu otarł się o komin. — Myślę tylko, że s z k o d a, że nie lecimy troszeczkę wyżej. — Twoja ostrożność jest najzupełniej słuszna — powiedział ostrzegawczo Feniks. — Jeśli się czegoś chce, będąc na czarodziejskim dywanie, to jest to ż y c z e n i e i potem już nie ma rady. Wobec tego przez krótki czas wszyscy woleli milczeć, a dywan płynął spokojnie ponad dworcami Londynu i przylegającymi do nich ludnymi uliczkami. — Kierunek jest na Greenwich — rzekł Cyryl, gdy unosili się nad wartkim nurtem Tamizy. — Moglibyśmy zwiedzić Obserwatorium. Dywan płynął coraz dalej i dalej, wciąż trzymając się bardzo blisko kominów. Byli jeszcze nad miastem, gdy nagle stała się rzecz straszna. Janka i Robert siedzieli na środku dywanu. Częściowo byli na dywanie, częściowo zaś — i to właśnie częściami o większej wadze — na ogromnej cerze środkowej. — Wszystko jakoś dziwnie wygląda — odezwała się Janka — trochę jak na dworze, a trochę jak w dziecinnym pokoju. Czuję się, jakbym miała odrę; wtedy także wszystko tak wyglądało. — Ja czuję się zupełnie tak samo — rzekł Robert. — To nie odra — wyjaśnił Feniks — to dziura. Robert i Janka chcieli wobec tego przenieść się na bezpieczniejszą stronę dywanu i raptem oboje naraz dali susa. Ale w tej samej chwili cera pękła, ich trzewiki znalazły się w górze, a głowy i ciała po drugiej stronie dziury. Zaraz potem znaleźli się w pozycji półsiedzącej i półrozciągniętej na płaskim, blaszanym dachu wysokiego, szarego budynku, który nosił numer 705 i stał przy ulicy Lipowej, na jednym z przedmieść Londynu. Dywan jak gdyby nabrał nowych sił, skoro tylko pozbył się ich ciężaru, i wzniósł się wysoko w powietrze. Reszta naszej gromadki spojrzała ostrożnie w dół. — Nic wam się nie stało? — zawołał Cyryl, a Robert odkrzyknął, że nie. W następnej chwili dywan był już daleko i Janka z Robertem znikli im z oczu, zasłonięci mnóstwem dymiących kominów. — To straszne! — jęknęła Antea. — Mogło być jeszcze gorzej — odparł Feniks. — Przecież cera mogła pęknąć jeszcze wtedy, kiedy byliśmy nad rzeką. — To prawda — powiedział Cyryl odzyskując panowanie nad sobą. — Nic im nie będzie. Będą wrzeszczeć, aż ktoś ich sprowadzi na dół, albo zaczną zrzucać dachówki, żeby zwrócić uwagę przechodniów. Robert ma moich piętnaście pensów. Jak to dobrze, Pantera, że nie zacerowałaś dziury w mojej kieszeni, bo inaczej by nie wypadły stamtąd. A tak mają za co
wrócić do domu. Lecz Antea była niepocieszona. — To wszystko moja wina — rozpaczała. — Wiem, jak trzeba cerować, a robiłam inaczej. To moja wina. Wróćmy do domu i załatajmy dywan czymś mocnym — na przykład twoją szkolną kurtką — a potem wyślemy go do nich. — Dobrze — odparł Cyryl — ale twój najlepszy płaszcz jest mocniejszy od mojej kurtki. Tyle, że z prezentu dla mamy nic już nie będzie. Chciałbym... — Przestań! — zawołał Feniks. — Dywan opada na ziemię. Istotnie tak było. Dywan opadł gładko i równo i wylądował na bruku szerokiej ulicy. Przechylił się trochę, tak że Antea i Cyryl łatwo z niego zeszli. Zaraz potem dywan sam się zwinął i ukrył za jakąś furtką. Zrobił to tak szybko, że nikt z przechodniów nic nie zauważył. Feniks zaraz się wsunął w zanadrze kurtki Cyryla i niemal w tej samej chwili znajomy głos powiedział: — No, no, kto by się był spodziewał! Co wy tutaj robicie? Znajdowali się twarzą w twarz ze swym ukochanym wujkiem Reginaldem. — Chcieliśmy wybrać się do Obserwatorium — wyjaśnił Cyryl, mówiąc tyle prawdy, ile jego zdaniem wujaszek mógł przyjąć za dobrą monetę. — A gdzie reszta? — spytał wuj Reginald. — Tego dokładnie nie wiem — odparł Cyryl z całkowitą szczerością. — No, muszę już iść — rzekł wujaszek. — Mam sprawę w tutejszym sądzie. Tak, tak, adwokaci nigdy nie mają czasu. Cóż, nie ma na to rady. Chętnie zabrałbym was do Obserwatorium, a potem na obiad Pod Kotwicę. Niestety, to niemożliwe. Wujaszek sięgnął do kieszeni. — Ja nie mogę — dodał — ale wy macie czas na rozrywki. Podzielcie to na cztery, powinno wam wystarczyć, żeby się przyjemnie zabawić. Trzymajcie się! Wszystkiego dobrego. Z tymi słowy miły wujaszek, serdecznie machając ręką na pożegnanie, oddalił się pozostawiając w ręku Cyryla złotą monetę. Dzieci zamieniły wymowne spojrzenia. — A więc? — rzekła Antea. — Więc? — powtórzył Cyryl. — Więc! — odezwał się Feniks. — Poczciwe dywanisko! — zawołał radośnie Cyryl. — Bardzo to mądrze urządził — powiedział z uznaniem Feniks. — W sposób prosty, a jednak doskonały. — Ach, wróćmy już do domu, żebym mogła załatać dywan. Jestem po prostu świnka: zapominam o tamtych biedakach — rzekła Antea, tknięta wyrzutami sumienia. Rozwinęli dywan szybko i ukradkiem — by nie zwrócić niczyjej uwagi — a z chwilą gdy się na nim znaleźli, Antea wyraziła życzenie powrotu do domu. Po chwili już tam byli. Dzięki szczodrobliwości kochanego wujaszka nie potrzebowali już dla załatania dywanu uciekać się do tak krańcowych środków, jak użycie kurtki Cyryla czy odświętnego płaszczyka Antei. Antea zaraz się wzięła do pracy nad zeszyciem rozdarcia, Cyryl przez ten czas popędził kupić spory kawał ceraty, takiej, jaką skrzętne gospodynie domowe obijają stoły kuchenne. Była to najmocniejsza rzecz ze wszystkiego, co przyszło mu na myśl. Z ceraty zrobiono podszewkę pod cały dywan. W dziecinnym pokoju wydawało się dziwnie pusto bez reszty dzieci, a Cyryl nie miał już poprzedniej pewności, że tamci dadzą sobie radę i jakoś wrócą. Toteż gorliwie pomagał Antei, co było z jego strony dowodem dobrego serca, choć niewiele przyniosło pożytku. Feniks obserwował ich przez pewien czas, ale widać było, że staje się coraz bardziej nerwowy i niespokojny. Stroszył swe piękne pióra, stawał to na jednej, to na drugiej złocistej nóżce, aż wreszcie powiedział:
— Nie mogę już wytrzymać takiej niepewności! Mój Robert! On, który sprawił, że się wyklułem z jajka, który tak często nosił mnie na swoim łonie okrytym kurtką, pod którą było mi tak przyjemnie! Myślę, że nie weźmiecie mi za złe... — Ależ tak! — zawołała Antea. — Szkoda, że wcześniej nie poprosiliśmy cię o to. Cyryl otworzył okno. Feniks zatrzepotał połyskującymi w słońcu skrzydłami i znikł. — Tak będzie najlepiej — rzekł Cyryl biorąc do ręki igłę i po raz nie wiadomo już który kłując się w palec. Wiem oczywiście, że już od dawna interesuje was nie tyle to, co robili Cyryl i Antea, ale co przydarzyło się Jance i Robertowi, gdy wypadli z dywanu na dach domu pod numerem 705 przy ulicy Lipowej. Ale na tym właśnie polega najbardziej przykra strona wszystkich opowiadań, że nie da się opowiedzieć jednocześnie poszczególnych części. I w tym wypadku musiała być także jakaś kolejność i trzeba było najpierw opowiedzieć o jednym. Teraz możemy przejść do części drugiej. Pierwszą uwagą Roberta, gdy wylądowali na mokrym, zimnym i sadzą pokrytym dachu, było krótkie stwierdzenie: — Ładna historia! Pierwszą czynnością Janki były łzy. — Nie mazgaj się, Kiziu — rzekł serdecznie Robert. — Przestań beczeć! Damy sobie jakoś radę. Po czym, zgodnie z przewidywaniami Cyryla, rozejrzał się wokoło za czymś, co można by rzucić na dół dla zwrócenia uwagi przechodniów na ulicy. Ale nic takiego nie mógł znaleźć. Na dachu nie było ani kamieni, ani choćby jednej oddzielnej dachówki. Dach był blaszany i wszystkie płyty blachy trzymały się mocno każda na swoim miejscu. Jednakże Robert, jak to nieraz się zdarza, szukając jednej rzeczy znalazł inną. W dachu były drzwiczki zamykające otwór wiodący w głąb domu; ale drzwiczkami nie można było poruszyć. — Janka, przestań beczeć i chodź prędko tutaj! — wykrzyknął zachęcająco Robert. — Pomóż mi to podnieść. Jeżeli dostaniemy się do środka, to może uda się nam wymknąć z domu tak, żeby nikt nie widział. No, chodź nareszcie! Zaczęli pociągać za drzwiczki, aż stanęły sztorcem. Wtedy pochylili się, by zajrzeć do otworu, a w tej chwili drzwiczki z głuchym hałasem opadły na dach. Równocześnie z otworu dał się słyszeć przeraźliwy wrzask. — Do licha — syknął Robert. — Jesteśmy odkryci! Rzeczywiście byli odkryci. Otwór w dachu prowadził na strych, który był zarazem składem rupieci. Stały tam jakieś skrzynki i połamane krzesła, stare ramy i kraty żelazne, a na gwoździach wisiały worki pełne szmat. Pośrodku na podłodze stała skrzynka, otwarta i do połowy napełniona odzieżą. Inne stare ubrania leżały obok ułożone starannie stosami. Pośród nich siedziała jakaś bardzo chuda pani i ona to właśnie wrzasnęła, a nawet wciąż jeszcze wrzeszczała. — Niechże pani przestanie! — zawołała Janka. — Nie zrobimy pani nic złego. — A gdzie reszta waszej bandy? — spytała nieznajoma przerywając wrzaski. — Reszta poleciała dalej na czarodziejskim dywanie — odparła prawdomówna Janka. — Na czarodziejskim dywanie? — zdziwiła się nieznajoma. — Tak! — potwierdziła Janka, nim Robert zdążył ją ostrzec. — Pewnie pani o tym czytała. Są razem z Feniksem. Wówczas nieznajoma wstała i, wymijając stosy ubrań, zniknęła za drzwiami, które zamknęła za sobą. Po chwili słychać było jej przerażone okrzyki: „Alojzy! Alojzy!” — Zeskoczę pierwszy — rzekł, nie namyślając się, Robert. Zawisnął na rękach i skoczył przez otwór na strych.
— A teraz ty! Trzymaj się rękami, a potem puścisz, a ja ciebie złapię. Ojej, nie namyślaj się! Skacz, mówię ci! Janka skoczyła. Robert usiłował chwycić ją w ramiona, co skończyło się tym, że oboje potoczyli się na zwały ubrań. — Schowamy się — szepnął Robert — gdzieś z tyłu, za tymi rupieciami, to pomyślą, że uciekliśmy przez dach. A kiedy już się uspokoi, spróbujemy dostać się na schody. Pośpiesznie wyszukali sobie kryjówkę. Pręty żelaznego łóżka wpijały się Robertowi w bok, a Janka mogła stać tylko na jednej nodze, ale wszystko to było jeszcze do zniesienia. Dopiero kiedy nieznajoma wróciła z jakąś inną panią zamiast Alojzego, wstrzymali oddechy i tylko serca biły im mocno. — Poszli! — rzekła pierwsza nieznajoma. — Biedne stworzenia. Zupełnie obłąkane, a chodzą na wolności! Musimy zamknąć strych i zawezwać policję. — Pozwól, że się rozejrzę — odparła druga nieznajoma, jeszcze starsza, chudsza i bardziej wykrygowana od pierwszej. Po czym obydwie przyciągnęły pod otwór skrzynkę, ustawiły na niej drugą, i bardzo ostrożnie wspięły się na górę. Wysunęły z otworu gładko zaczesane główki i zaczęły rozglądać się wypatrując „obłąkanych dzieci”. — Teraz! — szepnął Robert odsuwając pręty żelaznego łóżka. Zanim dwie nieznajome skończyły oględziny pustego dachu, dzieci na paluszkach przebiegły strych i wydostały się za drzwi. Schodzili ostrożnie po schodach. Gdy znaleźli się o piętro niżej, wyjrzeli przez poręcz. Ku swemu przerażeniu zobaczyli służącą, która szła w górę niosąc wiadro węgla. Dzieci zgodnym odruchem wpadły w pierwsze uchylone drzwi. Znalazły się w zacisznym, pełnym książek pokoju. Stało tam biurko, a przed kominkiem umieszczono, widać dla ogrzania, parę haftowanych pantofli. Dzieci ukryły się za kotarami przy oknie. Mijając biurko spostrzegły skarbonkę kościelną z oderwanym napisem, otwartą i pustą. — To straszne! — szepnęła Janka. — Nie wydostaniemy się stąd żywcem. — Tss! — syknął Robert w samą porę, gdyż na schodach rozległy się kroki i w następnej chwili do pokoju weszły dwie nieznajome. Nie zobaczyły dzieci, ale zauważyły pustą skarbonkę. — Domyślałam się tego — rzekła jedna z nieznajomych. — Celino, to była banda. Przypuszczałam tak od samego początku. Dzieci nie były wcale obłąkane. Wysłano je, by odwrócić naszą uwagę, a przez ten czas rabusie okradli dom. — Zdaje się, że masz rację — odparła Celina. — Ale gdzie m o g ą b y ć t e r a z? — Z pewnością są na dole. Zabierają srebro: dzbanek, cukiernicę, łyżkę wazową wuja Gabriela i łyżeczki ciotki Faustyny. Idę na dół. — Zaczekaj, Amelio, nie bądź tak bohaterska — rzekła Celina. — Zawołajmy policję przez okno. Zamknij drzwi, a ja... ja... Celina zakończyła zdanie jękiem, gdy spiesząc do okna znalazła się twarzą w twarz z ukrytymi za kotarą dziećmi. — Ach, proszę pani — zawołała Janka — jak można być tak niedobrą! Nie jesteśmy żadni złodzieje, nie należymy do żadnej bandy i nie myśmy otworzyli skarbonkę. Kiedyś otworzyliśmy naszą własną, ale sumienie kazało nam włożyć pieniądze z powrotem, więc... Aj, nie! Dlaczego... Panna Celina pochwyciła Jankę, a panna Amelia ujęła Roberta. Chude, lecz mocne ręce trzymały dzieci tak silnie, że ledwo mogły się ruszyć. — No, mamy was wreszcie — rzekła panna Amelia. — Celino, ty trzymasz mniejsze z nich, więc otwórz okno i wołaj na cały głos „Mordercy!” Celina usłuchała, ale otworzywszy okno zamiast wołać „mordercy!” wykrzyknęła
„Alojzy!”, ponieważ w tej samej chwili ujrzała wchodzącego przez furtkę siostrzeńca. Ten w następnej chwili otworzył sobie drzwi i wszedł po schodach. Gdy znalazł się w pokoju, Janka i Robert wydali zgodnie okrzyk radości, tak głośny i nagły, że obie stare panny aż drgnęły ze zdziwienia. — To nasz pastor! — zawołała Janka. — Czy ksiądz przypomina nas sobie? — spytał Robert. — Z wyspy, gdzie nasz włamywacz brał ślub? — Wiedziałam, że to banda — rzekła Amelia. — Alojzy, te opuszczone dzieci należą do strasznej bandy złodziejskiej, która właśnie okrada dom. Już zdążyły otworzyć skarbonkę i przywłaszczyć sobie całą jej zawartość. Wielebny Alojzy otarł czoło znużoną dłonią. — Trochę mi słabo — powiedział. — Za szybko biegłem po schodach. — Myśmy nawet nie tknęli tej skarbonki — rzekł Robert. — W takim razie zrobili to wasi wspólnicy — odparła panna Celina. — Ależ nie — rzekł pospiesznie pastor. — To ja otworzyłem skarbonkę. Rankiem zauważyłem, że mam za mało drobnych na wypłatę Ubezpieczenia Macierzyńskiego Przeciw Odrze i Kokluszowi. Myślę, że to chyba nie sen? — Sen? Nic podobnego. Przeszukaj dom. Bardzo cię o to proszę. Pastor, blady i drżący, przeszukał dom, w którym, rzecz jasna, nie było nawet śladu włamywaczy. Gdy wrócił, opadł bez sił na fotel. — Czy puścicie nas wreszcie? — spytał Robert bardzo wzburzony, gdyż tak długie trzymanie przez zaciśnięte ręce starej panny doprowadziło go do wściekłości i rozpaczy. — Przecież myśmy wam nic nie zrobili. To wszystko z powodu dywanu. Zrzucił nas na dach, więc co mieliśmy robić? Ksiądz pamięta, jak dywan przyniósł go na wyspę, kiedy trzeba było ożenić włamywacza z kucharką? — Ach, moja nieszczęsna głowa! — jęknął pastor. — Mniejsza o nią! — krzyknął Robert. — Proszę postąpić z nami uczciwie, jak to nakazuje obowiązek duchownego. — To chyba kara za moje grzechy — rzekł wielebny Alojzy znużonym głosem. — Ale jakie? Doprawdy sam nie wiem. — Wezwij policję! — zawołała panna Celina. — Wezwijcie doktora — odparł pastor. — Czy myślisz, że one naprawdę są obłąkane? — spytała panna Amelia. — Myślę, że to ja zwariowałem — odparł pastor. Janka nie przestawała płakać od chwili, gdy została pochwycona. Teraz się odezwała: — Jeszcze nie, ale może to przyjdzie, jeżeli... I właściwie to ksiądz na to sobie zasłużył. — Ciotko Celino! — rzekł pastor. — Ciotko Amelio! Wierzcie mi, że to tylko obłąkany sen. Wkrótce same się o tym przekonacie. Ja już tego raz doświadczyłem. Ale nawet we śnie będziemy sprawiedliwi. Wypuśćcie te dzieci, nie zrobiły nikomu nic złego. Jak powiedziałem, skarbonkę ja otworzyłem. Mocne, kościste ręce rozluźniły chwyt. Robert otrząsnął się i stał z bardzo obrażoną miną. Ale Janka pobiegła do plebana i objęła go tak niespodziewanie, że nie zdążył uchronić się przed jej uściskiem. — Ksiądz jest kochany! — zawołała. — Z początku to naprawdę wydaje się jak sen, ale później można się do tego przyzwyczaić. A teraz już chodźmy! Co to za miły, dobry, porządny pastor. — Nie mam pojęcia, co to wszystko znaczy? — rzekł wielebny Alojzy. — To bardzo trudna sprawa. Zupełnie niezwykły sen. A może to jakiś rodzaj innego życia, który przyprawia człowieka o obłęd? W takim razie powinny istnieć jakieś zakłady dla śniących, gdzie
byliby traktowani łagodniej i skąd po wyzdrowieniu mogliby wrócić do zrozpaczonej rodziny. Nawet w zwykłych okolicznościach życia trudno bywa rozpoznać obowiązki człowieka, a cóż dopiero w tak zawiłych okolicznościach snu. — Jeżeli to sen — odparł Robert — to ksiądz później się zbudzi i będzie żałował, że nas oddał do zakładu dla śniących, bo ten sen może już nigdy się nie powtórzy i wtedy będziemy musieli zostać tam na zawsze. A co zrobią nasi zrozpaczeni rodzice, których wcale nie ma w tym śnie? — Ach, moja nieszczęsna głowa! — jęknął ponownie pastor i nie mógł zdobyć się na nic więcej. Janka i Robert czuli się już zupełnie bezsilni i bezradni. To wcale niełatwa sprawa radzić sobie ze zbyt skrupulatnym pastorem. Ale właśnie w chwili, gdy bezsilność i bezradność stawały się już nie do zniesienia, dzieci doznały nagle tego szczególnego uczucia jak gdyby kurczenia się, które zawsze się zjawia, kiedy ma się zniknąć. I w następnej chwili rzeczywiście znikły, a wielebny Alojzy został sam z ciotkami. — Wiedziałem, że to sen! — zawołał przeraźliwie. — Już mi się to raz przydarzyło. Ciotko Celino! Ciotko Amelio! Czy wy też miałyście ten sam sen? Bo mi się śniło, że tak. Ciotka Celina spojrzała najpierw na niego, a potem na ciotkę Amelię. Po czym oświadczyła z całą stanowczością: — Coś ty powiedział? Nic się nam nie śniło. Musiałeś chyba zemdleć na fotelu. Pastor odetchnął z ulgą. — Ach, to dobrze — odparł. — Gdybyśmy wszyscy mieli taki sen, nigdy bym w to nie uwierzył! Nieco później ciotka Celina zwierzała się drugiej ciotce: — Wiem, że powiedziałam nieprawdę i z pewnością będę za to kiedyś ukarana. Ale nie mogłam patrzeć, jak umysł tego biedaka załamuje się w moich oczach. On nie wytrzymałby naporu t r z e c h snów. To dziwne, prawda? Wszyscy troje śniliśmy to samo i w tym samym czasie. Ale nie powiemy o tym nigdy naszemu biednemu, kochanemu Alojziowi. Muszę tylko posłać ofiarę na Towarzystwo Badań Psychicznych i zamiast nazwiska wstawię gwiazdki. Tak też uczyniła. Można o tym przeczytać w jednym z grubych wydawnictw Towarzystwa. Oczywiście, musicie się chyba domyślać, co się stało? Mądry Feniks pofrunął po prostu do Piaskoludka i poprosił go o spełnienie życzenia, by Robert i Janka znaleźli się w domu. Naturalnie zaraz tak się stało. Cyryl i Antea nawet do połowy nie zdążyli załatać dywanu. Kiedy radość wywołana szczęśliwym powrotem Roberta i Janki nieco zelżała, wszyscy poszli do miasta i wydali to, co zostało ze złotej monety wuja Reginalda, na prezenty dla mamy. Kupili jej różową, jedwabną chusteczkę, dwa wazoniki, biały i niebieski, butelkę perfum, pudełko świeczek choinkowych, mydło kształtu i barwy pomidora oraz drugie, które było tak podobne do pomarańczy, że każdy, kto je zobaczył, miał ochotę obierać — oczywiście, jeżeli lubi pomarańcze. Ponadto kupiono lukrowany tort, a resztę drobnych pieniędzy wydano na kwiaty do wazoników. Kiedy dzieci ustawiły to wszystko na stole, a na dużym talerzu przygotowały świeczki, by można je było zapalić, gdy tylko mama zajedzie dorożką, umyły się bardzo dokładnie i przebrały w świąteczne ubrania i sukienki. — Poczciwy nasz Piaskoludek — odezwał się w tym momencie Robert, a wszyscy przyznali mu rację. — Ale trzeba powiedzieć — dodał Robert — że to głównie zasługa poczciwego naszego Feniksa. Bo przypuśćmy, że nie wpadłby na pomysł spełnienia przez Piaskoludka życzenia!
— No cóż — wtrącił Feniks — tak szczęśliwie się składa, że jestem naprawdę pomysłowym ptakiem. — Mama jedzie! — zawołała Antea. Feniks ukrył się, zapalono świeczki i w następnej chwili mama była już w domu. Prezenty bardzo się jej podobały, a opowieść o wuju Reginaldzie i złotej monecie uznała od razu za prawdziwą i bardzo przyjemną. — Poczciwy nasz dywan — szepnął zasypiając Cyryl. — A ściśle mówiąc to, co z niego zostało — odparł Feniks, który drzemał na gzymsie.
ROZDZIAŁ XI
POCZĄTEK KOŃCA — Muszę przyznać — powiedziała mama oglądając w dziecinnym pokoju czarodziejski dywan, połatany, wycerowany i podszyty błyszczącą ceratą — muszę przyznać, że jeszcze nigdy w życiu nie zrobiłam tak nieudanego zakupu, jak ten dywan. — Oo! — bezwiedny okrzyk sprzeciwu wyrwał się całej czwórce. Mama obrzuciła ich szybkim spojrzeniem i dodała: — Widzę, naturalnie, że dziewczynki zacerowały go bardzo starannie. Bardzo się to wam chwali, moje drogie. — Chłopcy też pomagali — wyjaśniły lojalnie dziewczynki. — A swoją drogą kosztował przeszło dwadzieścia dwa szylingi. Za tę cenę powinien był przetrwać lata. Prawdę mówiąc wygląda okropnie, choć wy zrobiliście wszystko, żeby go naprawić. Myślę, że następnym razem wyłożymy podłogę rogożą. Bo dywan nie ma tutaj, jak się zdaje, łatwego życia. — To chyba nie nasza wina, mamo, że nasze buty są tak solidne? — spytał Robert bardziej ze smutkiem niż oburzeniem. — Oczywiście, że nie, mój drogi! — odparła mama. — Buty takie już są. Tylko czy nie byłoby dobrze zmieniać je po przyjściu do domu? Tak sobie tylko myślę. Nie mam najmniejszego zamiaru robienia wam wymówek zaraz po powrocie. Ach, Baranku, cóżeś ty zrobił? Rozmowa toczyła się przy śniadaniu i Baranek był zachwycająco grzeczny, dopóki wszyscy nie zaczęli oglądać dywanu. Lecz wtedy wystarczyła mu krótka chwila, by umieścić sobie na główce miseczkę pełną konfitur z porzeczek, i to dnem do góry. A potem dużo osób i przez długi czas musiało się trudzić nad wydobyciem konfitur z jego czuprynki. Lecz to absorbujące zajęcie odwróciło uwagę starszych od sprawy dywanu i nie padło już ani jedno słowo na temat nieudanego zakupu ani zamiarów mamy co do rogoży. Kiedy Baranek został już wypucowany, trzeba było zająć się nim, gdy tymczasem mama wyrywała sobie włosy, smarowała palce atramentem i łamała głowę nad stosem niezmiernie zawiłych rachunków domowych, które jej wręczyła kucharka w postaci wyszmelcowanych skrawków papieru; miały one jakoby wyjaśnić, dlaczego zostało jej tylko pięć i pół pensa, mimo mnóstwa nie zapłaconych należności, i chociaż mama zostawiła jej na gospodarstwo sporo pieniędzy. Mama była bardzo rozumna, ale nawet i ona nie potrafiła wyznać się dokładnie w rachunkach gosposi. Baranek ogromnie się uradował, że ma bawić się z braćmi i siostrami. Nie zapomniał ich ani trochę i kazał im bawić się w najrozmaitsze ulubione i dość męczące zabawy. A więc w „Świat się kręci”, co polegało na szybkim kręceniu się w kółko, z małym na rękach, w „Nóżkę i skrzydełko”, kiedy huśta się go z boku na bok, trzymając za kostkę u nogi i rączkę,
było wreszcie wspinanie się na Wezuwiusz. Przy tej grze Baranek wspina się po tobie jak może najwyżej, a kiedy znajdzie się już na wysokości twych ramion, musisz krzyknąć jak możesz najgłośniej, co oznacza huczenie wulkanu, a potem trzeba ostrożnie przewrócić małego na ziemię i turlać go po niej, co oznacza zniszczenie Pompei. — Tak czy owak, warto się zastanowić, co mamy powiedzieć mamie, kiedy następnym razem zacznie znów mówić o dywanie — rzekł Cyryl straszliwie zdyszany, gdyż przed chwilą był właśnie wulkanem. — Możecie postanowić beze mnie — odparła Antea. — Chodź, kochany Baranku! Chodź do Pantery, to zabawimy się w „Arkę Noego”. Baranek podszedł do niej ze zmierzwioną czupryną i umorusaną buzią z powodu zniszczenia Pompei i zaraz przemienił się w małego wężyka, który z sykiem wił się i czołgał w ramionach Antei, gdy ta mówiła: Kocham małego mego wężyka, Kiedy się budzi, to bardzo syka. Pełza po ziemi, wije się wciąż Malutki wężyk, a przyszły wąż. — Krokodylek! — pisnął Baranek pokazując wszystkie swoje ząbki. Więc Antea mówiła dalej: Kocham mojego krokodylka, Zębów ma chyba sześćdziesiąt kilka. Ślicznie się śmieje, ząbkami błyska. Miło nań spojrzeć, byle nie z bliska. — Bo właściwie — wywodził Cyryl — cała bieda polega na tym, że mama w żaden sposób nie uwierzy w prawdę o dywanie i... — Rację masz, o Cyrylu! — wtrącił Feniks wychodząc z szafy ściennej, gdzie mieszkały karaluchy i gdzie przechowywano podarte książki, stłuczone tabliczki szyfrowe i szczątki zabawek. — A teraz wysłuchaj mądrości Feniksa, syna Feniksa. — Jak wyglądają twoje słowa mądrości? — spytał Cyryl. — Mądrość zawsze jest pożądana — odparł Feniks. — Śliczna papużka! — wykrzyknął Baranek wyciągając rączki do złocistego mówcy. Feniks skromnie wycofał się za plecy Roberta, zaś Antea usiłowała odwrócić uwagę Baranka mówiąc po cichu wierszyk: Kocham cię, moja mordko królicza, Choć ma mój królik okropny zwyczaj, Że gdy się zbudzi, to ssie paluszki Albo u rączki, albo u nóżki. Feniks ziewnął. — Słuchajcie! — zawołała Antea. — Coś mi przyszło do głowy. To przecież nie jest zwyczajny dywan. Jest bardzo czarodziejski. Jak wam się zdaje, gdybyśmy natarli go pomadą na porost włosów i dali mu wypocząć, może czarodziejska część w nim odrośnie tak samo? — Może — odparł Robert. — Ale ja myślę, że tak samo dobrze można by użyć nafty. W każdym razie zapach jest ten sam. Uznano jednak, że pomysł Antei warto wypróbować. Cyryl przyniósł więc z umywalni ojca słoik z pomadą. Niestety, słoik był już prawie pusty. — Nie możemy zabierać wszystkiego — rzekła Janka — bo ojcu mogą nagle zacząć wypadać włosy. A wtedy, jak nie będzie miał choć trochę pomady, to wszystkie włosy goto-
we mu wypaść, nim Eliza przyniesie nowy słoik z drogerii. Przecież to straszne mieć łysego ojca, a to wszystko byłoby przez nas. — W dodatku peruki są, zdaje się, bardzo drogie — dodała Antea. — Zostawmy tyle, żeby w razie czego ojciec mógł wysmarować sobie całą głowę, a dywanowi dodajmy nafty. Myślę, że w pomadzie najważniejszy jest zapach — a nafta ma taki sam. Wtarto więc małą łyżeczkę pomady w najbardziej zniszczone miejsce dywanu, a wszędzie tam, gdzie pomady już nie starczyło, wtarto z pomocą kawałka flaneli naftę. Potem flanelę spalono. Paliła się wesołym płomieniem, który uradował niezmiernie Feniksa i Baranka. — Ile razy — powiedziała mama otwierając drzwi — ile razy muszę wam powtarzać, że nie trzeba bawić się naftą? Coście takiego zrobili? — Spaliliśmy nafcianą szmatkę — odparła Antea. Nie miało żadnego celu tłumaczyć mamie, co zrobili z dywanem. Nie miała pojęcia, że dywan jest czarodziejski, a przecież nikt rozsądny nie usiłowałby zwykłego dywanu naprawiać przy pomocy nafty. — Proszę was, żeby to było po raz ostatni — rzekła mama. — Teraz dość już zmartwień! Właśnie dostałam depeszę od tatusia. Patrzcie! — Wyciągnęła rozłożony arkusik, na którym dzieci wyczytały: „Zamówiłem dla dzieci miejsca w loży na «Duszki wodne» *, a dla nas na parterze na operę. Czekam na was na dworcu, wpół do siódmej”. — To znaczy — wyjaśniła mama — że pójdziecie na piękne przedstawienie, a my z ojcem odprowadzimy was, a potem po was przyjdziemy. Daj mi, kochanie, Baranka i obie z Janką przygotujcie swoje czerwone sukienki. Pewnie trzeba będzie je odprasować i odświeżyć koronki. Ależ ta nafta śmierdzi! No, zajmijcie się już sukienkami. Okazało się, że sukienki trzeba istotnie dokładnie odprasować. Były bowiem z grubego, pomidorowego atłasu, który okazał się bardzo przydatny do żywych obrazów, kiedy miał wystąpić kardynał Richelieu w purpurowej szacie. Żywe obrazy bardzo się wtedy udały i warto by o nich wam opowiedzieć. Ale nie wszystko da się opowiedzieć w powieści. Szczególnie ciekawy był obraz przedstawiający małych królewiczów uwięzionych w baszcie **. Pękła wtedy jedna z poduszek i królewicze tak byli pokryci pierzem, że obraz mógłby z powodzeniem nazywać się „Skubanie gęsi”. Prasowanie sukienek i odświeżanie koronek zajęło sporo czasu, ale dzieci nie nudziły się, bo miały przed sobą pójście do teatru i przypuszczalne odrastanie włosków dywanu, któremu cała czwórka przyglądała się z niepokojem. O czwartej po południu Janka była już prawie pewna, że sporo włosków zaczęło odrastać. Feniks siedział na kracie przed kominkiem i zabawiał dzieci rozmową — ciekawą i pouczającą (podobno takie właśnie książki dawano jako nagrodę w szkole). Ale widać było, że ptak jest cokolwiek roztargniony, a nawet nieco smutny. — Czy może źle się czujesz, kochany Feniksie? — spytała Antea sięgając po żelazko grzejące się na kominku. — Nie jestem chory — odparł złocisty ptak, posępnie kiwając głową — ale się starzeję. — Jak to, przecież dopiero co się wyklułeś? — Miarą czasu — rzekł Feniks — jest bicie serca. Pewien jestem, że palpitacje, jakie mam, odkąd was poznałem, wystarczyłyby dla pokrycia białością piór każdego ptaka. — A ja myślałem, że ty żyjesz pięćset lat — zauważył Robert — a przecież dopiero co * „Duszki wodne” — dosłownie „Dzieci wodne”, powieść fantastyczna angielskiego pisarza Ch. Kingsleya, często wystawiana w teatrze. Charles Kingsley (1819—1875) jest również autorem pięknych opowiadań o starożytnych Grekach pt. „Heroje”. ** Żywy obraz, o którym mowa, przedstawiał śmierć synów króla angielskiego Edwarda IV — uwięzionych, a potem uduszonych poduszkami z rozkazu złego stryja — Ryszarda III.
zacząłeś. Pomyśl, ile ci jeszcze zostało czasu. — Czas — odparł Feniks — jest, jak zapewne wiecie, pojęciem względnym. Nie ma takiej rzeczy jak czas. W okresie tych dwóch miesięcy żyłem w tempie, które z nadwyżką równa się pięciuset latom życia na pustyni. Jestem już stary i znużony. Czuję, że powinienem znieść nowe jajko i ułożyć się do ognistego snu. Jednak jeśli nie przedsięwezmę środków ostrożności, mogę być zaraz potem zmuszony do ponownego wyklucia. A tego naprawdę nie zdołałbym już chyba przetrzymać. Ale moje smutne, o s o b i s t e uwagi nie powinny rzucać cienia na waszą młodzieńczą wesołość. Jakie przedstawienie będziecie dziś oglądać? Walki atletów, gladiatorów? A może kameleonów i jednorożców? — Chyba nie — odparł Cyryl. — Przedstawienie nazywa się „Duszki wodne” i sądząc z książki, nie ma tam żadnych gladiatorów, ale kominiarze, profesorowie, rak, wydra, łosoś i małe dzieci mieszkające w wodzie. — To pachnie chłodem! — Feniks wstrząsnął się i usiadł bliżej ognia. — Myślę — rzekła Janka — że tam nie będzie prawdziwej wody. A teatry są dobrze ogrzane i bardzo ładne, pełno tam złoceń i lamp. Może chciałbyś pójść z nami? — Właśnie chciałem o to zapytać — powiedział Robert obrażonym tonem — tylko wiem, jak niegrzecznie jest komuś przerywać. Ale pójdź z nami, kochany Feniksie, rozweselisz się. Na pewno będziesz się bardzo śmiał. W tym teatrze przedstawienia zawsze są takie, że aż boki zrywać. Trzeba ci było widzieć „Czarnego Piotrusia”, którego dawali w zeszłym roku! — Twoje słowa brzmią dziwnie — odparł Feniks — ale wybiorę się z wami. Może istotnie zdołam choć na chwilę zapomnieć o ciężarze mych lat. Tak więc tegoż wieczoru Feniks wśliznął się w zanadrze odświętnej kurtki Roberta — bardzo ciasnej zdaniem obydwu: Roberta i Feniksa — i został zabrany na przedstawienie. W błyszczącej i pełnej luster restauracji, gdzie jedli kolację z ojcem, ubranym we frak z błyszczącym gorsem koszuli, i mamą, która wyglądała prześlicznie w popielatej wieczorowej, sukni mieniącej się przy każdym jej ruchu zielono i różowo — Robert musiał udawać, że jest mu bardzo zimno. Udawał, że jest mu tak zimno, iż nie może zdjąć płaszcza. I przez cały wieczór siedział spocony jak mysz przy wspaniałej skądinąd kolacji. Czuł się przy tym jak brudna plama, szpecąca świetne zebranie rodzinne i miał tylko nadzieję, że Feniks rozumie, ile znosi dla niego cierpień. Bo każdy z nas chętnie, oczywiście, poświęca się dla innych, ale lubimy, żeby ci inni o tym wiedzieli. Chyba że jesteśmy wyjątkowo dobrzy i szlachetni. A Robert był pod tym względem zupełnie zwyczajny. Ojciec był w wyśmienitym humorze, wciąż opowiadał dowcipy i wszyscy zaśmiewali się, nawet gdy mieli pełne usta, co właściwie nie należy do dobrego tonu. Robert podejrzewał, że gdyby ojciec znał rzeczywiście przyczynę, dla której chłopiec pozostał w płaszczu, może by mu się trochę popsuł humor. I byłoby to chyba całkiem słuszne. Po kolacji, przy której dzieci jadły wszystko to, co i dorośli, rodzice zaprowadzili całą czwórkę do teatru i usadowili w loży blisko sceny, po czym wyszli. — Pod żadnym pozorem nie wychodźcie z loży — powiedział ojciec na pożegnanie. — Wrócę po was przed końcem przedstawienia. Bądźcie grzeczni, a na pewno doskonale się ubawicie. Czy jest tu dostatecznie gorąco, abyś mógł zdjąć swój płaszcz, Robercie? Nie? W takim razie myślę, że musi ci coś dolegać. Może wyrzynają ci się zęby, a może będziesz miał odrę, świnkę czy dyfteryt. No, do widzenia! Po wyjściu ojca Robert mógł wreszcie zdjąć płaszcz, otrzeć pot z czoła i uwolnić na pół żywego i zmiętoszonego Feniksa. Obydwaj powędrowali do lustra z tyłu loży, Robert doprowadził do porządku zmierzwione włosy, a Feniks wygładził sterczące na wszystkie strony pióra i wtedy dopiero mogli się pokazać. Było jeszcze wcześnie. Niebawem jednak zapłonęły wszystkie światła na sali i Feniks, siedzący na złoconej poręczy krzesła, rozejrzał się z zachwytem.
— Cóż za piękny widok! — szepnął. — Piękniejszy niż w mojej świątyni! A może mój domysł jest słuszny? Może mnie tu sprowadziliście, aby mi zrobić radosną niespodziankę? Powiedz mi, drogi Robercie, czy nie to jest moją właściwą świątynią, a tamto było tylko skromną kaplicą przeznaczoną dla pariasów? — Nie znam się na pariasach — odparł Robert — ale jeśli chcesz, możesz to uważać za swoją świątynię... Tss! Muzyka zaczyna grać. Nie będę opowiadać wam treści sztuki. Już mówiliśmy, że nigdy nie można opowiedzieć wszystkiego. A zresztą niejedno z was musiało zapewne widzieć „Duszki wodne”. Bo jeśli nie, to bardzo wam współczuję. Jedno tylko muszę podkreślić. Cyryl, Janka, Robert i Antea bawili się na przedstawieniu, jak bawią się wszystkie dzieci. Natomiast przyjemność, jakiej doznawał Feniks, była wprost niezmierna. — To naprawdę moja świątynia — powtarzał raz po raz. — Co za cudowne obrzędy! I wszystko to na moją cześć! Piosenki w sztuce uważał za hymny śpiewane ku jego chwale, chóry — za pienia ułożone specjalnie dla niego. Światła elektryczne również, jego zdaniem, paliły się, aby go uczcić. A reflektory, oświetlające scenę, tak go zachwyciły, że dzieci z największym trudem skłoniły go, by siedział spokojnie. Gdy zaś kurtyna się rozchyliła, Feniks zupełnie przestał panować nad sobą. Machał złocistymi skrzydłami i wołał głosem, który słychać było w całym teatrze: — Świetnie się spisujecie, moi drodzy! Możecie odtąd liczyć na moją życzliwość i poparcie! Jedna z głównych postaci na scenie zamilkła w środku zdania. Szmer przeszedł po sali, oczy wszystkich skierowały się na lożę, gdzie kuliły się nieszczęsne dzieci, i zewsząd rozległy się sykania albo też okrzyki „Cicho!” albo „Wyrzucić ich!” Na scenie sztuka toczyła się dalej, ale do loży wszedł bileter i powiedział coś z gniewem. — To nie my — odparła zgodnie z prawdą Antea. — To ptak. Na co bileter oświadczył, że wobec tego muszą pilnować ptaka, by siedział cicho. — Wszystkim przeszkadza — dodał. — To się już nie powtórzy — rzekł Robert patrząc błagalnie na złocistego ptaka. — Ręczę, że już tego więcej nie będzie. — Możecie odejść, człowieku — powiedział uprzejmie Feniks. — Rzeczywiście jest śliczny, co do tego nie ma dwóch zdań — rzekł bileter — ale myślę, że w czasie przedstawienia powinniście go zakrywać. Bo znów będzie przeszkadzał. Bileter wyszedł. — Nic już nie mów, kochany Feniksie — powiedziała Antea. — Chyba nie chcesz przeszkadzać w swojej własnej świątyni? Feniks odtąd już nie krzyczał, ale bezustannie szeptał do dzieci. Chciał wiedzieć, dlaczego nie ma ołtarza, ognia i kadzideł, i tak się tym przejmował, tak był rozdrażniony i dokuczliwy, że z naszej piątki co najmniej cztery osoby żałowały, iż nie został w domu. To, co później się stało, było już całkowicie winą Feniksa. Z pewnością nie zawinił nikt z aktorów ani bileterów, a w ogóle trudno było później zrozumieć, jak to się stało. Wiedział o tym jedynie sam sprawca, no i czwórka dzieci. Feniks huśtał się w tył i naprzód na złoconej poręczy krzesła, jak to często robią papugi, zwłaszcza szare papugi o karmazynowym ogonie. Oczy całej widowni były skierowane na scenę, gdzie rak, ku powszechnej radości, śpiewał zachwycającą piosenkę „Kto nie może prosto chodzić, chodzi sobie bokiem”, gdy Feniks znów szepnął z przejęciem: — Ani ołtarza, ani ognia, ani kadzideł! — Po czym, nim dzieci zdążyły go zatrzymać, rozwinął swe połyskliwe skrzydła i zaczął szybować wokół sali, dotykając ognistymi pióry pięknych obić i złoconych drewnianych poręczy.
Zatoczył chyba nie więcej niż jeden krąg, jak to robią mewy nad wodą w burzliwy dzień. W następnej chwili siedział już z powrotem na oparciu krzesła w loży. Ale w całym teatrze, tam wszędzie, gdzie przelatywał, ukazały się nagle iskierki, potem malutkie pióropusze dymu, stopniowo rosnące, a wreszcie rozkwitły małe ogniste płomyki. Ludzie zaczęli szeptać, a potem głośno krzyczeć: — Pali się! Kurtyna opadła i zapalono światła. — Pali się! — wołali wszyscy kierując się w stronę wyjścia. — Znakomity pomysł! — powiedział z zadowoleniem Feniks. — Jeden olbrzymi ołtarz i ogień dostarczony za darmo. Jak pięknie pachnie kadzidło! — Ale jedynym zapachem był duszący zapach dymu, tlącego się jedwabiu i spalonego lakieru. Małe płomyki zmieniały się w ogromne ogniste kwiaty. Cała widownia krzycząc tłoczyła się do drzwi. — Jak mogłeś! — zawołała Janka. — Chodźmy stąd! — Ojciec powiedział, żeby nie wychodzić pod żadnym pozorem — odparła Antea, bardzo blada, ale usiłująca mówić zwyczajnym głosem. — Ale nie miał na myśli, że mamy się upiec żywcem — rzekł Robert. — Dziękuję, ale mnie tu nie będzie. — Ani mnie — dodał Cyryl i otworzył drzwi loży. Ale kłęby dymu i podmuchy gorącego powietrza kazały mu je znów zamknąć. To wyjście było odcięte. Wyjrzeli z loży od drugiej strony. Może tędy? Tędy wydostanie się było możliwe. Ale co dalej, gdy znajdą się na sali? — Patrzcie, ile tu ludzi! — jęknęła Antea. W żaden sposób nie zdołamy się przepchać! Istotnie, tłum przy drzwiach był tak gęsty, jak muchy przy robieniu konfitur. — Żałuję — zawołała Janka — żeśmy w ogóle poznali Feniksa! Mimo okropności chwili Robert spojrzał za siebie, by sprawdzić, czy ptak słyszał te słowa, zrozumiałe co prawda, ale niezbyt uprzejme i wdzięczne. Lecz Feniksa nie było. — Słuchajcie — powiedział Cyryl. — Czytałem nieraz w gazecie o pożarach. Jestem pewien, że będzie ugaszony. Więc czekajmy tutaj, jak kazał ojciec. — Nic innego nam nie pozostało — odparła z goryczą Antea. — Możecie być pewni — rzekł Robert — że ja się nie boję. Feniks nigdy jeszcze nie okazał się świnią i pewien jestem, że jakoś nam pomoże. Ja wierzę Feniksowi! — Feniks składa ci dzięki, o Robercie — odezwał się złoty głos. Robert spojrzał i zobaczył Feniksa na czarodziejskim dywanie. — Prędko! — zawołał ptak. — Stańcie na tych częściach dywanu, które są starożytne i... Nagły wybuch płomieni nie dał mu dokończyć. Niestety, Feniks z nadmiernego przejęcia mimo woli podpalił naftę, którą z rana dzieci natarły dywan. I teraz nafta paliła się wesoło. Na próżno dzieci usiłowały zgasić płomienie. Musiały cofnąć się i czekać, aż się wypalą. A wtedy się okazało, że równocześnie spłonęły wszystkie cery robione szkocką włóczką. Pozostała tylko dawna tkanina dywanu, a ta była pełna dziur. — Chodźcie! — zawołał Feniks. — Teraz już wystygłem. Czwórka dzieci stanęła na szczątkach dywanu, bacznie wystrzegając się, by niczyja noga czy ręka nie trafiła w którąkolwiek z dziur. Było bardzo gorąco, teatr zionął ogniem. Wszyscy inni już wyszli. Janka musiała usiąść na kolanach Antei. — Do domu! — powiedział Cyryl i wszyscy natychmiast poczuli chłodny powiew powietrza przez szpary w drzwiach dziecinnego pokoju. Znajdowali się wciąż jeszcze na dywa-
nie, a dywan leżał w dziecinnym pokoju na ziemi, spokojny i nieruchomy, jakby nigdy nie był w teatrze ani w płomieniach pożaru. Cała czwórka odetchnęła głęboko i z ulgą. Zimny powiew ze szpar, którego tak nie lubili, teraz wydawał się im rozkoszny. Byli ocaleni, jak zresztą i reszta widzów, bo teatr był zupełnie pusty, gdy opuszczali salę. Tak przynajmniej sądzili. Zaczęli teraz mówić jedno przez drugie. Żadna z dotychczasowych przygód nie wywołała takiego potoku słów. I żadna nie wydała się im tak prawdziwą. — Czy zauważyliście? — pytali. — Pamiętacie?... Nagle twarz Antei pokryła się bladością, widoczną nawet pod sadzami spowodowanymi przez pożar. — A co sobie pomyślą rodzice?! — wykrzyknęła. — Będą pewni, żeśmy się tam spalili. Chodźmy czym prędzej do nich i powiedzmy, że jesteśmy żywi. — Rozminiemy się — odparł rozsądnie Cyryl. — W takim razie ty pójdziesz — rzekła Antea. — Albo ja. Tylko najpierw trzeba umyć twarz. Mama jest pewna, żeśmy się spalili na popiół, i jak zobaczy kogoś z nas tak usmolonych, to zemdleje albo się rozchoruje. Ach, ja też żałuję, żeśmy poznali Feniksa. — Nie gadaj! — zawołał Robert. — Po co mu wymyślać. Przecież on nie może zmienić swojej natury. A umyć się rzeczywiście warto. Teraz widzę, że moje ręce... Nikt nie zauważył, że Feniksa nie ma, i to od chwili, kiedy stanęli na dywanie. A nawet nikt nie spostrzegł, że nikt tego nie zauważył. Wszyscy byli już częściowo umyci i Cyryl właśnie wkładał płaszcz aby iść szukać rodziców — co dość słusznie nazywał szukaniem igły w stogu siana — gdy przy drzwiach wejściowych rozległ się odgłos klucza ojca. Cała czwórka popędziła schodami w górę. — Czy nic wam się nie stało? — wołała mama. — Nic się wam nie stało? W następnej chwili klęczała już na linoleum w hallu i, śmiejąc się i płacząc na przemian, usiłowała ucałować całą czwórkę naraz, podczas gdy ojciec popatrywał tylko i mówił, że jest szczęśliwy czy coś takiego. — Ale jak zgadliście, że wrócimy do domu? — spytał Cyryl, kiedy wszystko uspokoiło się już na tyle, że można było mówić. — Tak, to było właściwie naprawdę zgadywanie. Usłyszeliśmy, że teatr się pali — odparł ojciec — i naturalnie zaraz tam pojechaliśmy. Nie mogliśmy was znaleźć i nie mogliśmy wejść do środka. Ale strażacy powiedzieli nam, że już wszyscy wyszli i że nikomu nie stało się nic złego. Wtedy posłyszałem tuż przy uchu czyjś głos, który mówił: „Cyryl, Antea, Robert i Janka”, i coś jednocześnie dotknęło mego ramienia. Jakiś ogromny, żółty gołąb, który mi nie dał zobaczyć, kto do mnie mówi. Potem gołąb odleciał, a ktoś szepnął mi w drugie ucho: „Są już bezpieczni w domu”. Odwróciłem się, chcąc zobaczyć, kto mówi, a tu znów ten sam gołąb usiadł mi na drugim ramieniu. Z pewnością oszołomił go ogień. Mama twierdzi, że ten głos, to... — Powiedziałam, że to właśnie mówił ten ptak — rzekła mama — i jestem tego prawie pewna. W każdym razie tak mi się zdawało. Tylko to nie był gołąb, ale jakby pomarańczowa papuga. Zresztą, mniejsza o to, kto mówił, dość że powiedział prawdę. Mama znowu zaczęła płakać, a ojciec powiedział, że po przedstawieniu najlepiej się przespać. Wszyscy więc poszli do łóżek. A w nocy Robert miał krótką rozmowę z Feniksem. — Doskonale — odparł ptak, gdy Robert wyłuszczył mu swoje uczucia. — Czy nie wiedziałeś, że mam władzę nad ogniem? Nie martw się. Podobnie jak moi kapłani, ja też mogę odrobić dzieło ognia. Otwórz tylko lufcik. Po czym wyfrunął. Oto dlaczego gazety doniosły nazajutrz, że pożar teatru wyrządził znacznie mniej
szkód, niż pierwotnie sądzono. W rzeczywistości zaś wcale nie wyrządził szkód, gdyż Feniks przez całą noc doprowadzał wszystko do pierwotnego stanu. Nikt jednak nie dowie się nigdy, jak sobie to tłumaczyła dyrekcja teatru i ilu aktorów do dzisiaj przypuszcza, że tamtego wieczoru mieli napad obłędu. Następnego dnia mama spostrzegła dziury wypalone na dywanie. — Spalił się w tych miejscach, gdzie był natarty naftą — wyjaśniła Antea. — Muszę zaraz pozbyć się tego dywanu — rzekła mama. A dzieci poszeptały między sobą ze smutkiem i rozważywszy zdarzenia ubiegłego wieczoru powiedziały sobie: — Musimy pozbyć się Feniksa.
ROZDZIAŁ XII
KONIEC KOŃCA — Jaja, grzanki, herbata, spodek, filiżanka, łyżeczka do jaj, nóż, masło... to chyba już wszystko — mówiła Antea przyglądając się tacy ze śniadaniem dla mamy. Bardzo ostrożnie poszła na górę badając każdy stopień nogą, nim na nim stanęła, i mocno trzymając tacę obu rękami. Wsunęła się do pokoju mamy, ustawiła tacę na krześle i delikatnie pociągnęła storę w jednym z okien. — Czy już lepiej się czujesz, mamusiu? — zapytała pół- szeptem, jakim zawsze mówiła, kiedy mamę bolała głowa. — Przyniosłam ci śniadanie, a przykryłam wszystko serwetą w koniczynki, tą, którą wyhaftowałam dla ciebie. — To bardzo ładnie — odparła sennym głosem mama. Antea wiedziała dokładnie, jak należy obchodzić się z mamusiami, kiedy mają ból głowy i jedzą śniadanie w łóżku. Przyniosła letniej wody z dodatkiem paru kropli wody kolońskiej i natarła twarz i ręce mamy, która dzięki temu mogła już myśleć o śniadaniu. — Coś ci jakby dolega, dziecinko? — spytała, gdy już światło przestało razić jej oczy. — Nic — odrzekła Antea — tylko jestem strasznie zmartwiona, że źle się czujesz. To wszystko przez ten pożar. Okropnie się nastraszyłaś wczoraj. Tatuś nam tak powiedział. Więc my wszyscy czujemy się, jakbyśmy byli winni. Nie mogę ci wytłumaczyć, ale... — To wcale nie była wasza wina, mój ty najmilszy głuptasku — powiedziała mama. — Skąd? Ani trochę! — Właśnie tego nie mogę ci wytłumaczyć — odparła Antea. — Nie mam takiego płynnego mózgu, jak ty i tatuś, żeby umieć znaleźć na wszystko wytłumaczenie. Mama roześmiała się. — Płynnego mózgu? Chcesz pewnie powiedzieć płodnego... Tak czy owak ten mózg bardzo mnie boli dziś rano. Ale to wkrótce przejdzie. I nie mów takich niemądrych rzeczy; przecież pożar nie był wcale z waszej winy... Nie, kochanie, nie będę jeść jajek. Myślę, że jeszcze na chwilę zasnę. A ty nie martw się. Tylko powiedz kucharce, żeby nic przychodziła do mnie w sprawie obiadu. Możesz kazać jej zrobić, co sama zechcesz. Antea cichutko zamknęła drzwi, zbiegła po schodach i zadysponowała obiad według swojego gustu. Zamówiła dwa indyki, placek ze śliwkami, sernik oraz migdały i rodzynki. Kucharka kazała jej zabierać się z kuchni. I właściwie Antea mogła równie dobrze nic nie dysponować, bo gdy podano obiad, na stole zjawiły się kotlety baranie i legumina z grysiku. Na domiar złego kucharka nie dodała do kotletów bułeczki, a grysik był przypalony. Gdy Antea zeszła do dziecinnego pokoju, zastała resztę czwórki pogrążoną w tym
samym co ona ponurym nastroju. Wszyscy bowiem wiedzieli, że teraz dni dywanu są już policzone. Istotnie, był tak zużyty, że można było nieomal policzyć ocalałe nitki. Tak więc, po blisko miesiącu czarodziejskich zdarzeń, zbliżał się czas, gdy życie miało stać się na powrót zwyczajne i nudne, a Janka, Robert, Antea i Cyryl będą wkrótce w tym samym położeniu, co wszystkie inne dzieci z sąsiedztwa. Dzieci, nad którymi nasza czwórka nieraz się litowała, a czasem nawet mówiła z lekką wzgardą. — Będziemy dokładnie tacy sami — rzekł Cyryl. — Tyle — odparł Robert — że będziemy mieli więcej rzeczy do wspominania i będziemy się martwić, że to już minęło. — Mama usunie dywan, jak tylko będzie się czuła lepiej i będzie mogła zająć się sprowadzeniem rogóżki. Pomyśleć tylko: my i maty kokosowe! Przecież myśmy spacerowali pod zielonymi palmami, na których wisiało pełno orzechów kokosowych! Na wyspie, gdzie nikt nie dostaje kokluszu! — Slićna wyśpa — odezwał się Baranek. — Kolorowy piasieciek i iśkielki na mozu... Siostrzyczki i bracia Baranka nieraz zastanawiali się, czy pamięta on wyspę. Teraz wiedzieli, że tak. — No i żadnych bezpłatnych wycieczek dywanem — rzekł Cyryl — to już na pewno. Wszyscy mówili tylko o dywanie, ale w gruncie rzeczy myśleli o Feniksie. Złocisty ptak był tak miły, uczynny, życzliwy i uprzejmy, miał tyle ciekawych rzeczy do powiedzenia — a teraz podpalił teatr i mamę przyprawił o chorobę. Nikt go nie potępiał. Działał zgodnie ze swoją naturą. Ale każdy rozumiał, że nie można go prosić o przedłużenie pobytu. A mówiąc po prostu, należało go prosić, aby sobie odleciał. Cała czwórka czuła się, jakby zdradzała najlepszego przyjaciela. I każdy myślał w duchu, że to kto inny powinien zawiadomić Feniksa o konieczności opuszczenia przezeń ich szczęśliwego domku. Dzieci rozumiały, że ktoś z nich musi powiedzieć mu to w uczciwy i męski sposób. Ale nikt nie chciał, by zadanie to jemu przypadło. Nie mogli całej sprawy omówić należycie, gdyż Feniks siedział w szafie ściennej wśród karaluchów, starego obuwia i połamanych figur szachowych. Odezwała się wreszcie Antea: — To wprost okropne. Nie cierpię myśleć czegoś o kimś i nie móc mu tego powiedzieć z obawy, że ten ktoś sobie pomyśli, że się myśli zupełnie co innego, niż się myśli. I będzie zastanawiał się, dlaczego się tak o nim myśli i co właściwie takiego zrobił. W trosce, aby Feniks nie zrozumiał jej słów, Antea wyraziła się w taki sposób, że nikt w ogóle nie mógł jej zrozumieć. Dopiero gdy wskazała na szafę, gdzie — jak wszyscy sądzili — znajdował się Feniks, Cyryl pojął, o co jej chodzi. — Tak — powiedział, gdy tymczasem Janka i Robert mówili sobie, że nic a nic nie rozumieją z całej przemowy Antei. — Ale po ostatnich zdarzeniach trzeba jednak odwrócić kartę. A ostatecznie mama jest ważniejsza niż uczucia wszelkich niższych stworzeń, choćby bardzo niezwykłych. — Jak ty to świetnie robisz — rzekła Antea stawiając w roztargnieniu domek z kart dla Baranka. — Świetnie umiesz zaplątać to, co masz do powiedzenia. Powinniśmy ćwiczyć się w takim mówieniu na wypadek, gdyby zaszła potrzeba tajemniczej rozmowy. Mówimy o t y m — dodała zwracając się do Janki i Roberta i wskazując szafę z Feniksem. Dopiero wtedy Robert i Janka zrozumieli nareszcie, o co chodzi, i oboje otworzyli usta, aby coś powiedzieć. — Chwileczkę! — zawołała Antea. — Gra polega na tym, aby tak zaplątać to, co się mówi, żeby nikt nie rozumiał z wyjątkiem osób, które mają być wtajemniczone. A czasem w ogóle nikt, nawet one. — Filozofowie starożytności — odezwał się złoty głos — doskonale znali sztukę, o której mówisz.
Był to, rzecz jasna, Feniks, który nie ukrywał się wcale w szafie, ale podczas całej rozmowy spoglądał na nich złocistym okiem z wysokości gzymsu. — Slicna kacusia! — wykrzyknął Baranek. — Kacusia kanalek! — Biedne, nieświadome dziecię — rzekł Feniks. Zapadło przykre milczenie. Cała czwórka domyślała się teraz, że Feniks zrozumiał wszystkie ich ukryte napomknienia łącznie z gestami wskazującymi szafę. Gdyż Feniksowi nie brakło pojętności. — Mówiliśmy właśnie... — zaczął Cyryl, a mam nadzieję, że nie zamierzał powiedzieć nic oprócz prawdy. Jednakże, cokolwiek zamierzał, nie zostało wypowiedziane, gdyż Feniks przerwał mu, a wszyscy odetchnęli z ulgą słuchając jego słów. — Przypuszczam — rzekł — że macie jakieś bolesne nowiny dla naszych poniżonych czarnych braci, którzy ciągle biegają w różne strony po podłodze. Tu wskazał szponem na szafę zamieszkaną przez karaluchy. — Kanalek mówi! — zawołał radośnie Baranek. — Chodźmy pokaziać mamusi. Zesunął się z kolan Antei. — Mamusia śpi — odparła pośpiesznie Janka. — Chodź, będziesz dziką bestią w klatce pod stołem. Ale Baranek, miotając się w klatce, czyli pod stołem, raz po raz zaplątywał się w dziury dywanu. Trzeba więc było przesunąć klatkę na linoleum, a dywan leżał cały na widoku, pełen ohydnych dziur. — Ach! — zawołał ptak. — Niedługo on już będzie na tym świecie! — Tak — przerwał Robert — wszystko ma swój koniec. To straszne! — Czasami końcem jest spokój — odparł Feniks. — Myślę, że jeśli wkrótce nie nadejdzie dla waszego dywanu, zostaną z niego strzępy. — Rzeczywiście — powiedział Cyryl z szacunkiem, dotykając nogą szczątków dywanu. Jego wciąż jeszcze żywe barwy zwróciły uwagę Baranka, który zaraz stanął na czworakach i zaczął szarpać czerwone i niebieskie nitki. — Agdugdugdu — mruczał Baranek — blublu ga ga ga! I nim ktokolwiek zdążył się zorientować (a zdaje się, że i to by niewiele pomogło), na środku pokoju ukazały się nagie deski podłogi, otoczone pasem linoleum. Czarodziejski dywan znikł, a razem z nim z n i k ł Baranek! Nastąpiła przeraźliwa cisza. Mały Baranek, sam jeden, uleciał na podstępnym dywanie, czarodziejskim, a pełnym dziur. I nikt nie miał pojęcia dokąd. Ani też nikt nie mógł podążyć za nim, skoro nie było teraz dywanu. Janka zalała się łzami, lecz Antea, choć blada i drżąca, zachowała panowanie nad sobą. — To chyba sen! — zawołała. — To samo mówił pastor — przypomniał z rozpaczą Robert. — Ale tak nie było i teraz też tak nie jest. — Ale przecież Baranek nie wypowiedział żadnego życzenia — zauważył Cyryl. — Gaworzył tylko po dziecinnemu. — Dywan rozumie wszystkie rodzaje mowy — wyjaśnił Feniks — nawet gaworzenie. Nie znam kraju Gaworzów, ale możecie być pewni, że dywan włada ich językiem. — Czy przypuszczasz — spytała Antea, aż biała ze zgrozy — że kiedy Baranek mówił agdu-gdu czy coś podobnego, to to musi coś znaczyć? — Każda mowa coś znaczy — odparł Feniks. — Z tym się nie zgadzam — rzekł Cyryl. — Nawet ludzie, którzy mówią dobrze po angielsku, wypowiadają czasami rzeczy, które nic zupełnie nie znaczą. — Ach, to nieważne! — jęknęła Antea. — Więc myślisz, że agdu-gdu miało jakiś sens dla Baranka i dla dywanu? — Niewątpliwie miało ten sam sens dla dywanu, co dla nieszczęsnego dziecięcia — wyjaśnił spokojnie Feniks.
— A co to mogło znaczyć? — Niestety — odparł ptak — nigdy nie uczyłem się gaworzenia. Janka głośno szlochała, reszta jednak dzieci zachowała spokój, nazywany czasami spokojem rozpaczy. Baranek znikł. Baranek, ich ukochany mały braciszek, który nigdy, przez całe swoje króciutkie, szczęśliwe życie nie przestawał ani na chwilę być pod czyjąś czujną opieką! Udał się sam w przeogromny świat, bez niczyjej opieki i towarzystwa poza dziurawym dywanem. Dzieci nigdy dotąd właściwie nie zdawały sobie dokładnie sprawy, jak ogromny jest świat. A Baranek mógł znajdować się w każdym jego miejscu. — I nie ma co go szukać! — głuchym, zrozpaczonym tonem Cyryl wypowiedział to tylko, co myśleli wszyscy. — Czy chcecie, żeby wrócił? — zapytał Feniks z pewnym zdziwieniem w głosie. — Ależ naturalnie! — wykrzyknęli wszyscy. — Czy nie ma z nim więcej kłopotu, niż jest wart? — powątpiewał ptak. — Nie, nie! Chcemy, żeby wrócił! Bardzo tego chcemy! — W takim razie — rzekł posiadacz złotego upierzenia — przeproszę was na chwilę, bo muszę rozejrzeć się i zobaczyć, co tu się da zrobić. Cyryl otworzył okno, a Feniks wyfrunął. — Ach, żeby tylko mama się nie zbudziła! Bo co będzie, jeśli zechce zobaczyć Baranka? Albo jeśli przyjdą służące? Przestań beczeć, Janka, nic ci z tego nie przyjdzie. O, nie, ja wcale nie płaczę! W każdym razie nie płakałem dotychczas i postaram się, żeby nie płakać, póki będzie choć coś do zrobienia. Ach, ach, ach! Chłopcy, rzecz jasna, nigdy nie płaczą, a Cyryl i Robert byli chłopcami. Położenie jednak było naprawdę okropne, więc nie dziwię się, że wykrzywiali twarze starając się zachować jak przystoi prawdziwym mężczyznom. I w tej właśnie przeraźliwej chwili rozległ się dzwonek z pokoju mamy. Dzieciom zaparło dech w piersiach. Antea wytarła oczy, rozejrzała się wokół i chwyciła pogrzebacz. Wręczyła go Cyrylowi. — Uderz mnie mocno w rękę — powiedziała. — Muszę jakoś mamusi wytłumaczyć, dlaczego mam takie oczy. Mocniej! — zawołała, gdy Cyryl trącił ją delikatnie żelazem. Wówczas Cyryl, przejęty i drżący, zamachnął się i uderzył mocniej, aniżeli miał zamiar. Antea wrzasnęła. — Ojej, Pantera, doprawdy nie chciałem ci zrobić nic złego — jęknął Cyryl odkładając pogrzebacz na miejsce. — To nic... tak właśnie trzeba — odparła Antea rozcierając uderzoną rękę zdrową dłonią. — Już robi się siniak. Istotnie, duża, czerwonosina plama ukazywała się coraz wyraźniej na ręku. — A ty, Robert — ciągnęła Antea usiłując mówić spokojnie — wyjdź... wszystko jedno dokąd... gdzie chcesz... a ja powiem mamie, że wyszedłeś z Barankiem. Antea gotowa była zwodzić mamę tak długo, jak tylko się da. Oszustwo, jak wiemy, jest brzydką rzeczą; ale w pojęciu Antei było jej obowiązkiem nie dopuścić, w miarę możności, by mama nie bała się o Baranka. A przez ten czas Feniks być może coś poradzi. — Zawsze znajdował radę — rzekł Robert. — Wydostał nas z wieży i nawet kiedy podpalił teatr, wyprowadził nas stamtąd. Jestem pewien, że i teraz wynajdzie jakiś sposób. Mama zadzwoniła znowu. — Eliza jak zwykle nie przychodzi na dzwonek! — zawołała Antea. — Więc muszę iść. I poszła. Serce jej biło jak młotem, gdy wchodziła po schodach. Mama z pewnością zauważy jej oczy... no, wtedy można będzie pokazać rękę. Ale Baranek... „Nie, nie powinnam myśleć o Baranku” — pomyślała i ugryzła się w język tak mocno, aby skierować myśl na co innego, że aż oczy zaszły jej znów łzami. Naprężyła się cała,
zacisnęła pięści z całych sił, tak mocne było w niej postanowienie, by nie dopuścić do nowego zmartwienia mamy. Delikatnie otworzyła drzwi. — Co, mamusiu? — spytała. — Kochanie — odparła mama — Baranek... Antea usiłowała być nadal mężna. Chciała powiedzieć, że Baranek z Robertem właśnie wyszli. Może chciała za bardzo, w każdym razie, gdy otworzyła usta, nie mogła wymówić słowa. Stała więc z otwartymi ustami. Zdawało się jej, że łatwiej powstrzymać się od płaczu mając usta w takiej, trochę nienaturalnej, pozycji. — Baranek — ciągnęła mama — z początku był bardzo grzeczny. Ale później ściągnął z toalety serwetę razem ze szczotkami, słoikami i w ogóle wszystkim, co na niej było. A teraz jest tak cichutki, że z pewnością szykuje coś okropnego. Ja, niestety, stąd go nie widzę, a nie mogę wstać z łóżka, bo boję się zemdleć. — A czy on jest tutaj, mamusiu? — spytała Antea. — Oczywiście, że tu — odparła trochę niecierpliwie mama. — A coś ty myślała? Antea zajrzała za wezgłowie wielkiego mahoniowego łóżka. Nastała chwila milczenia. — Teraz go tu nic ma — powiedziała wreszcie. Musiał być jednak tutaj, gdyż świadczyły o tym leżąca na ziemi serweta, porozrzucane flakony i słoiczki oraz grzebienie i szczotki zaplątane w całe zwoje wstążek i koronek, ściągniętych na podłogę przez badawcze paluszki maleństwa. — Może się wysunął z pokoju? — rzekła mama. — To bądź tak dobra i zabierz go ze sobą. Jeżeli nie będę mogła przespać się jeszcze choć trochę, to będę zupełnie do niczego, kiedy ojciec wróci. Antea ostrożnie zamknęła drzwi. Po czym zbiegła na dół jak burza i wpadła do dziecinnego pokoju wołając: — On musiał wypowiedzieć życzenie, żeby być z mamą! Bo był tam cały czas. „Agdugdu”... Te niezwykłe słowa, mówiąc stylem książkowym, zamarły na jej ustach. Albowiem na podłodze dziecinnego pokoju leżał dywan, a na dywanie, w otoczeniu braci i Janki, siedział Baranek. Twarz miał umazaną wazeliną i liliowym pudrem, ale mimo to łatwo go było rozpoznać. — Masz rację — odparł Feniks, który był tam również. — Nie ulega kwestii, że, jak powiadasz, „Agdu-gdu” znaczy po gaworsku „chcę być tam, gdzie mama”. Tak właśnie zrozumiał to dywan. — Ale w jaki sposób — spytała Antea, chwytając Baranka w objęcia — w jaki sposób tutaj wrócił? — Ach, to proste — wyjaśnił Feniks. — Poleciałem do Piaskoludka i wyraziłem życzenie, aby wasz mały braciszek znalazł się znów między wami. I zaraz tak się stało. — Ach, jak się cieszę! — wołała Antea ściskając maleństwo. — Ach, ty moje kochanie! Przestań, Janka, niech się na mnie gramoli! To nic nie szkodzi! Cyryl! Zwiń razem z Robertem dywan i schowajcie go do szafy z karaluchami. Baranek gotów znów coś powiedzieć, co będzie miało jakieś inne znaczenie i wyniknie z tego jeszcze większy kłopot. A teraz, Barasiu, Pantera doprowadzi cię do porządku. Chodź! — Mam nadzieję, że karaluchy nie zaczną wypowiadać życzeń — powiedział Cyryl biorąc się do zwijania dywanu. Po upływie dwóch dni mama wyzdrowiała o tyle, że mogła już wyjść i tegoż wieczoru zjawiła się w domu mata kokosowa. Dzieci naradzały się i namyślały, ale ani rusz nie mogły wpaść na jakiś taktowny sposób zawiadomienia Feniksa, że nie chcą, by dalej z nimi zostawał. Toteż przez cały ten czas dzieci chodziły strasznie zakłopotane, a Feniks spał.
Jednakże, gdy mata została rozłożona, Feniks zbudził się i sfrunął, by ją obejrzeć. Potrząsnął złocistym łebkiem. — Nie podoba mi się ten dywan — orzekł. — Jest twardy, szorstki i przykry w dotknięciu dla moich złotych nóg. — Ale będziemy musieli się do niego przyzwyczaić — odparł Cyryl. — To więc — powiedział ptak — ma zastąpić czarodziejski dywan. — Tak — rzekł Robert — ale tylko do pewnego stopnia. — A czarodziejska tkanina? — spytał Feniks, nagle bardzo przejęty. — Jutro — szepnęła Antea — przychodzi handlarz starzyzną i pewnie ją zabierze. Feniks przeniósł się na swoje ulubione miejsce na oparciu krzesła. — Wysłuchajcie mnie — zawołał — młodociane potomstwo ludzkie! I powstrzymajcie łzy żalu i rozpaczy! Albowiem to, co musi się stać, stanie się! A ja, za tysiąc lat, nie będę wspominał was jako niewdzięczników i dzikich samolubów. — Spodziewam się — odparł Cyryl. — Nie płaczcie — ciągnął ptak. — Doprawdy zaklinam was, nie płaczcie. Nie będę silił się na osładzanie wam ciosu. Niech spadnie od razu. Nadszedł czas, gdy muszę was opuścić! Cała czwórka odetchnęła z ulgą. — Mogliśmy wcale nie zastanawiać się, jak mu to powiedzieć — szepnął Cyryl. — O, przestańcie tak wzdychać! — zawołał ptak łagodnie. — Wszelkie spotkania kończą się rozstaniem. Muszę was opuścić. Chciałem przygotować was na to. Nie poddawajcie się jednak rozpaczy! — Czy rzeczywiście musisz... i to tak prędko? — spytała półgłosem Antea, która nieraz słyszała, jak mama zwracała się w ten sposób do znajomych pań. — Rzeczywiście muszę, moja droga, wybacz — odparł ptak, zupełnie jakby był jedną z pań. — Jestem zmęczony — ciągnął. — Pragnę wypocząć. Po zdarzeniach ostatniego miesiąca bardzo potrzebny mi wypoczynek. Chcę tylko prosić was o jedną przysługę. — Wszystko, co tylko chcesz — odparł Robert. Teraz, kiedy trzeba było naprawdę rozstać się z Feniksem, którego zawsze był ulubieńcem, Robert czuł się naprawdę niemal tak okropnie, jak to wszystkim przypisywał Feniks. — Proszę was tylko o relikwię przeznaczoną dla handlarza starzyzną. Dajcie mi, co zostało z dywanu, i pozwólcie mi odejść. — Czy możemy zaryzykować? — spytała Antea. — Co na to powie mama? — Ja dla was więcej ryzykowałem — zauważył ptak. — To i my się odważymy — powiedział Robert. Feniks radośnie zatrzepotał skrzydłami. — Nie będziecie tego żałować, dzieci o złotych sercach — odparł. — Szybko! Rozwińcie dywan i zostawcie mnie samego. Ale najpierw rozniećcie wysoki ogień. A potem, gdy już przystąpię do świętych obrzędów wstępnych, przygotujcie szczapy wonnego drzewa i kadzidła na końcowy akt rozstania. Dzieci rozłożyły to, co zostało z dywanu. I chociaż działo się to właśnie, czego pragnęli, wszystkie serca były pogrążone w smutku. Dosypali węgla do ognia na kominku i wyszli zamykając drzwi i zostawiając Feniksa samego z dywanem. — Jedno z nas musi stanąć na straży — rzekł z przejęciem Robert, gdy tylko wyszli z pokoju — a reszta pójdzie kupić wonne szczapy i kadzidło. Postarajcie się dostać ich dużo i w najlepszym gatunku. Nie oszczędzajcie tych paru groszy. Chciałbym, żeby miał naprawdę ładne pożegnanie. Tylko w ten sposób będzie nam trochę mniej smutno. Wszyscy uznali, że Robert, jako ulubieniec Feniksa, powinien mieć smutne pierwszeństwo wybierania wszystkiego, co potrzebne dla pogrzebowego stosu. — Ja mogę stać na straży — rzekł Cyryl. — Nie zależy mi na wychodzeniu. Zresztą moje buty przemakają, a teraz strasznie pada. Muszę później sprawdzić, czy ta druga para nie
jest pewniejsza. Cyryl został więc i stanął jak rzymski wartownik przed drzwiami, za którymi Feniks przygotowywał się do wielkiej przemiany. A reszta dzieci wyszła po zakup rzeczy koniecznych dla ostatniego żałobnego obrządu. — Robert ma rację — powiedziała Antea — teraz nie pora, aby szczędzić pieniędzy. Zacznijmy od sklepu z materiałami piśmiennymi i kupmy całą paczkę ołówków. To wypada taniej, kiedy się kupuje całą paczkę. Zawsze mieli na to ochotę, ale dopiero konieczność przygotowania stosu i myśl o rozstaniu z ukochanym Feniksem skłoniły ich do takiej rozrzutności. W składzie materiałów piśmiennych powiedziano im, że ołówki są z prawdziwego drzewa cedrowego, więc zapewne tak było, gdyż w takich sklepach powinni zawsze mówić prawdę. W każdym razie kosztowały prawie półtora szylinga. A drugi szyling poszedł prawie cały na pudełeczko z drzewa sandałowego, wykładanego kością słoniową. — Bo — mówiła Antea — wiem na pewno, że drzewo sandałowe ma piękny zapach, zwłaszcza kiedy się pali. — Kość słoniowa — zauważył Robert — nie ma żadnego zapachu. Ale przypuszczam, że kiedy się pali, to śmierdzi okropnie, gorzej niż stare gnaty. W sklepie kolonialnym kupili, dla sporządzenia kadzidła, wszystkie korzenie, których nazwy zdołali sobie przypomnieć: wanilię, goździki, pieprz — okrągły i podłużny, imbir i piękne laski wonnego cynamonu. Prócz tego gałkę muszkatołową i kminek, który przy paleniu, jak później się okazało, wydawał zabójczy wprost zapach. W drogerii kupiono kamforę, olejek lawendowy i małą pachnącą saszetkę z napisem „Fiołki Parmeńskie”. Gdy przynieśli to wszystko do domu, zastali Cyryla w dalszym ciągu stojącego na warcie. Zapukali, złoty głos Feniksa odezwał się: „Proszę”, po czym weszli do środka, A tam leżał dywan — czy też jego szczątki — na nim zaś spoczywało jajko, dokładnie takie samo jak to, z którego wykluł się Feniks. Sam Feniks krążył dokoła jajka i aż gdakał z radości i dumy. — Widzicie — zawołał — złożyłem jajko! Równie piękne jak to, które składałem za dawnych lat. Wszyscy przyznali mu rację. Jajo było istotnie cudowne. Dzieci wydobyły teraz i porozwijały wszystkie swoje zakupy, poukładały na stole, a Feniks, kiedy po długich perswazjach odszedł na chwilę od jajka i przyjrzał się, z czego będzie zrobiony pogrzebowy stos, był tym wprost zachwycony. — Nigdy jeszcze nie miałem piękniejszego stosu — rzekł ocierając złocistą łzę. — Ale nie będziecie tego żałować. Napiszcie czym prędzej: „Powiedz Piaskoludkowi, by spełnił ostatnie życzenie Feniksa, i zaraz wracaj”. Robert jednak chciał być bardzo uprzejmy i napisał: „Prosimy cię bardzo, udaj się do Piaskoludka i poproś go, aby był łaskaw spełnić ostatnie życzenie Feniksa, a następnie bądź tak dobry wrócić tutaj”. Kartkę przypięto do dywanu, który znikł i powrócił w mgnieniu oka. Wtedy napisano inną jeszcze kartkę, aby dywan przeniósł jajko w takie miejsce, gdzie ptak nie będzie mógł wykluć się wcześniej niż za dwa tysiące lat. Feniks oderwał się z trudem od ukochanego jajka, któremu przyglądał się czule aż do chwili, gdy po przypięciu kartki dywan szybko sam zwinął się wokół jajka i znikł razem z nim na zawsze z dziecinnego pokoju. — Ojej! ojej! ojej! — jęknęli wszyscy. — Uszy do góry — powiedział ptak. — Czy myślicie, że ja nie cierpię rozstając się z moim świeżo złożonym, bezcennym jajkiem? Opanujcie swoje uczucia i budujcie stos. — Ach! — zawołał Robert, doszczętnie już załamany. — Nie zniosę twojego odejścia!
Feniks usiadł mu na ramieniu i dziobem delikatnie pogłaskał go za uchem. — Zmartwienia młodości — rzekł — wydają się potem tylko snami. Żegnaj, najmilszy mój Robercie. Bardzo cię pokochałem. Ogień na kominku rozżarzył się i po kolei rzucono nań korzenie i szczapki wonnego drzewa. Niektóre z tych rzeczy dawały piękny zapach, inne zaś — a w tej liczbie kminek i saszetka fiołków parmeńskich — wydawały tak straszną woń, że trudno to sobie wprost wyobrazić — Żegnajcie, żegnajcie! — odezwał się Feniks jakimś dalekim głosem. — Żegnaj! — odparli wszyscy i wybuchnęli płaczem. Świetlisty ptak obleciał pokój siedem razy dokoła i usiadł na stosie, w miejscu gdzie języki ognia strzelały najwyżej. Korzenie i wonne drzazgi płonęły wokół niego, lecz jego złote pióra wcale się nie paliły. Rozżarzyły się tylko do czerwoności — i nagle, w oczach czwórki jego przyjaciół, postać Feniksa zapadła się i zmieniła w garść białego popiołu. Nad nim zaś coraz większym ogniem płonęły cedrowe ołówki i pudełko z drzewa sandałowego. *** — Dzieci, coście zrobiły z dywanem? — spytała nazajutrz mama. — Daliśmy go komuś, kto bardzo go chciał mieć. Ten ktoś nazywa się na literę F — odparła Janka. Reszta dzieci natychmiast kazała jej być cicho. — Ech — rzekła mama — dywan niewart był nawet dwóch pensów. — Osoba, która nazywa się na literę F, powiedziała, że na tym nie stracimy — ciągnęła Janka, nim ktokolwiek zdążył jej przerwać. — No chyba! — zawołała ze śmiechem mama. Ale tego wieczoru nadeszła wielka skrzynia, zaadresowana do dzieci z dokładnym wymienieniem wszystkich. Eliza w żaden sposób nie mogła później przypomnieć sobie nazwy firmy przewozowej, która dostarczyła przesyłkę. W każdym razie nie była to żadna ze znanych firm. Przystąpiono natychmiast do otwarcia. Skrzynia była drewniana i bardzo duża, toteż trzeba było użyć młotka i pogrzebacza z kuchni. Długie gwoździe wyszły z piskliwym zgrzytem, a deski trzeszczały, gdy je odrywano. Wewnątrz skrzyni ukazał się cienki papier malowany w przepiękne wzory chińskie — niebieskie, zielone, czerwone i fioletowe. A pod papierem znajdowały się cuda — niemal wszystko, o czym tylko można zamarzyć. Oczywiście wszystko, co ma jakieś rozsądne rozmiary. Nie było tam na przykład żadnych motorów czy latających maszyn albo rumaków czystej krwi. Poza tym jednak było prawie wszystko. Wszystko, czego tylko dzieci pragnęły. Książki, zabawki i gry, czekoladki i kandyzowane owoce, pudełka z farbami i aparaty fotograficzne, a także wszystkie prezenty, jakie dzieci kiedykolwiek chciały ofiarować rodzicom i Barankowi, tylko nigdy nie miały na nie pieniędzy. A na samym dnie skrzyni znajdowało się malusieńkie złote piórko. Nikt go nie zauważył prócz Roberta, który je chwycił i ukrył w zanadrzu kurtki, gdzie tak często gnieździł się złocisty ptak. Lecz kiedy Robert położył się spać, piórko znikło. Był to ostatni ślad Feniksa jaki chłopiec widział. Do prześlicznej pelerynki futrzanej, której mama zawsze pragnęła, przypięta była kartka z napisem: „W zamian za dywan. Z wdzięcznością — F”. Możecie sobie wyobrazić, jak obszernie omawiali tę sprawę rodzice. Doszli wreszcie do wniosku, że osoba, która otrzymała dywan, a której, dziwna rzecz, dzieci w żaden sposób nie umiały opisać, musi być obłąkanym milionerem, który zabawia się udając handlarza starzyzną. Ale dzieci wiedziały, jak jest naprawdę. Wiedziały, że to potężny Piaskoludek spełnił ostatnie życzenie Feniksa i że ta skrzynia, pełna wspaniałych, zachwycających skarbów oznacza już ostateczny, końcowy koniec Feniksa i dywanu.
SPIS TREŚCI I. II. III. IV. V. VI. VII. VIII. IX. X. XI. XII.
JAJKO WIEŻA BEZ DACHU KRÓLOWA-KUCHARKA DWA KIERMASZE ŚWIĄTYNIA DOBRE UCZYNKI PERSKIE POMRUKI KOTY, KROWA I WŁAMYWACZ WŁAMYWACZ SIĘ ŻENI DZIURA W DYWANIE POCZĄTEK KOÑCA KONIEC KOŃCA
02 10 19 28 38 47 55 62 69 76 84 91