GREG EGAN TeranezjaTeranesia Przełożył Konrad Kozłowski Podziękowania dla Caroline Oakley, Anthony’ego Cheethama, Juliet Ewers, Johna Douglasa, Petera...
14 downloads
18 Views
953KB Size
GREG EGAN
Teranezja Teranesia
Przełożył Konrad Kozłowski
Podziękowania dla Caroline Oakley, Anthony’ego Cheethama, Juliet Ewers, Johna Douglasa, Petera Robinsona, Kate Messenger, Diany Mackay, Philipa Pattersona, Bena Halla, Russella Galena, Davida Pringle’a, Lee Montgomerie, Gardnera Dozoisa, Francisa Lustmana, Ellen Herzfeld, Dominique Martel, Wolfganga Jeschkego, Bernharda Kempena, Pedra Jorge Romera, Ivana Adamovica i Carlosa Pavóna.
CZĘŚĆ PIERWSZA Rozdział 1 Wyspa była zbyt mała, by zamieszkiwali ją ludzie, i zbyt odległa od często uczęszczanych tras morskich, by móc służyć za punkt nawigacyjny, tak więc mieszkańcy Wysp Kai i Tanimbar nigdy nie mieli powodu, by ją nazwać. Władcy z Jawy i Sumatry, ściągający daninę z Wysp Korzennych, prawdopodobnie byli absolutnie nieświadomi jej istnienia, a Prabir nie potrafił jej znaleźć na żadnej z holenderskich czy portugalskich map morskich, które po zeskanowaniu umieszczono w sieci. Dla obecnie panujących władz indonezyjskich wyspa była zaledwie pyłkiem kurzu na mapie propinsi Moluki, pyłkiem, który znajdował się tam jedynie ze względu na dokładność owej mapy, razem z tysiącem innych niezamieszkałych przez nikogo skał wystających z morza. Jeszcze przed opuszczeniem Kalkuty Prabir uświadomił sobie szansę, jaka przed nim stanęła. Od razu zaczął więc tworzyć listę potencjalnych nazw, lecz decyzja nie należała do tych, którą mógł podjąć ot tak, lekką ręką. Od przeszło roku mieszkał na wyspie, nim wreszcie ostatecznie zdecydował się na nazwę. Początkowo sprawdził wymyślone przez siebie słowo na przyjaciołach i kolegach z klasy, by wreszcie, włączając je do rozmowy, podsunąć rodzicom. Ojciec początkowo uśmiechnął się z aprobatą, po chwili jednak nabrał wątpliwości. - Dlaczego sięgnąłeś do greki? Jeśli nie chcesz używać miejscowego języka... czemu nie skorzystasz z bengalskiego? Zakłopotany Prabir wpatrywał się w ojca. Przecież zbyt łatwo zrozumiałe nazwy były nudne. Po co zadowalać się kiepsko brzmiącym „Wielka Rzeka”, gdy miało się do dyspozycji majestatyczne „Rio Grande”? Ale z pewnością ojciec zdawał sobie z tego doskonale sprawę. Przecież Prabir podążał właśnie jego śladem. - Z tego samego powodu, dla którego ty nazywasz swoje motyle po łacinie. - I tu cię ma! - zaśmiała się matka, a ojciec ustąpił, unosząc Prabira w powietrze, łaskocząc i okręcając wokół. - W porządku, w porządku! Teranezja! Lecz wszystko to miało miejsce, nim przyszła na świat Madhusree, kiedy to jeszcze nie posiadała nawet imienia (z wyjątkiem zbyt dosłownego Przypadkowa Wypukłość). Tak więc Prabir stał teraz na plaży, unosząc siostrę ku niebu, okręcając ją wolno wokół i powtarzając raz za razem: „Teranezja! Teranezja!”. Madhusree wpatrywała się w niego, bardziej
zaintrygowana przyglądaniem się bratu, wypowiadającemu to dziwne słowo, niż chłonięciem wzrokiem roztaczanej przed nią panoramy, którą ten tak usilnie chciał się podzielić. Czy aby na pewno krótkowzroczność w wieku piętnastu miesięcy była czymś normalnym? Prabir postanowił to sprawdzić. Opuścił dziewczynkę niżej, zbliżając do siebie ich twarze, po czym hałaśliwie pocałował siostrę i zachwiał się przy tym, niemal tracąc równowagę. Rosła o wiele szybciej, niż jemu przybywało sił. Rodzice upierali się, że sami nie stają się nic a nic silniejsi, i zarówno mama, jak i tata nie chcieli go już unosić w powietrze. - Nadejdzie rewolucja - rzekł do Madhusree, sprawdzając, czy w miejscu, w którym chciał ją położyć na oślepiająco białym piasku, nie ma porozrzucanych żadnych muszli ani koralowców. - Co? - Przeprojektujemy nasze ciała. A wtedy już zawsze zdołam cię unieść w powietrze. Nawet kiedy będę dziewięćdziesięciojednoletnim staruszkiem, a ty skończysz osiemdziesiąt trzy lata. Roześmiała się, gdy tak mówił do niej o metafizycznie odległej przyszłości. Prabir był raczej przekonany, że rozumiała osiemdziesiąt trzy przynajmniej tak dobrze jak, powiedzmy, dziesięć do setnej potęgi. Stojąc więc nad nią, odliczył jej to na dłoniach, osiem razy otwierając obie, by potem dodać do nich jeszcze trzy palce. Niepewnie obserwowała jego wyczyny, zahipnotyzowana całym przedstawieniem. Prabir wpatrywał się w jej kruczoczarne oczy. Rodzice nie rozumieli Madhusree, nie potrafili bowiem rozróżnić tego, jak sami ją odbierali, od tego, jaka była naprawdę. Prabir rozumiał siostrę tylko dlatego, że sam, co prawda dość mgliście, pamiętał, jak to było w jej wieku. - Och, pięknotko - zanucił. Na twarzy Madhusree wykwitł konspiracyjny uśmieszek. Prabir zerknął przez ramię na rozciągające się za plażą spokojne, turkusowe wody Morza Banda. Z miejsca, w którym się obecnie znajdowali, fale rozbijające się o rafę zdawały się uległe, niemal oswojone, miał jednak za sobą wiele wyjątkowo przyprawiających o mdłości przepraw promem do Tual czy Ambon, by zdawać sobie sprawę, że nieustający monsun, nie wspominając o sztormie, może zdrowo porzucać człowiekiem po pokładzie. Lecz Teranezji oszczędzono potęgi otwartego oceanu, a osłaniające ją wielkie wyspy - Timor, Sulawesi, Seram czy Nowa Gwinea - leżały daleko poza zasięgiem ich wzroku. Nawet najbliższa, równie nieistotna i nikomu bliżej nieznana skała, znajdowała się za daleko, by dało się ją dostrzec z plaży. - Dla niewielkich wysokości odległość dzieląca cię od horyzontu jest w przybliżeniu
pierwiastkiem kwadratowym dwukrotności iloczynu twojej wysokości nad poziomem morza i promienia Ziemi. - Prabir naszkicował sobie w myślach odpowiedni trójkąt, posiadający wierzchołki w środku Ziemi, punkcie na horyzoncie i miejscu, gdzie znajdowały się jego oczy. Na swoim notepadzie już dawno temu sporządził funkcję odległości i wiele punktów tej krzywej znał na pamięć. Plaża opadała stromo, więc jego punkt widzenia znajdował się najprawdopodobniej na wysokości dobrych dwóch metrów nad poziomem morza. Co przekładało się na to, że sięgał wzrokiem na odległość mniej więcej pięciu kilometrów. Gdyby wspiął się w górę wulkanicznego stożka wyspy, aż w zasięgu wzroku pojawi mu się najbliższa z odległych Wysp Tanimbar, wysokość tego miejsca - a mógł mu ją podać system nawigacji satelitarnej, w który wyposażono jego notepad - pozwoliłaby dokładnie obliczyć dzielącą ich odległość. Ale przecież znał tę liczbę z map: było to niemal osiemdziesiąt kilometrów. Mógł więc odwrócić wszelkie obliczenia i użyć ich do określenia własnej wysokości nad poziomem morza: najniżej położone miejsce, z którego dostrzeże ląd, będzie się znajdowało na wysokości pięciuset metrów. Oznaczy je, wbijając w ziemię słupek. Odwrócił wzrok, spoglądając w kierunku środka wyspy, czarnego szczytu, ledwie widocznego nad otaczającymi plażę palmami kokosowymi. Wyglądało mu to na wyczerpującą wspinaczkę, zwłaszcza że przez większość drogi musiałby dźwigać siostrę. - Chcesz może do mamy? Madhusree wykrzywiła twarz. - Nie! - Nigdy nie miała dość mamy, jednak dobrze zdawała sobie sprawę, kiedy chciał się jej pozbyć. Prabir wzruszył ramionami. Równie dobrze mógł przełożyć przeprowadzenie takiego doświadczenia; nie było to teraz warte wrzaskliwego napadu szału u siostry, który z pewnością by wywołało. - Chcesz może w takim razie popływać, co? Madhusree odpowiedziała mu entuzjastycznym kiwaniem głowy, któremu towarzyszyło gramolenie się, by stanąć na nogach, po czym niepewnym, nierównym krokiem pobiegła w kierunku krawędzi wody. Prabir dał jej fory. Po chwili, ciężko stąpając, z wrzaskiem ruszył jej śladem po piasku. Obróciła się, spoglądając na niego przelotnie nad ramieniem z pewną dozą pogardy, upadła, lecz niezwłocznie zebrała się i ruszyła dalej. Gdy dopadła do wody i brodząc, przemierzała płyciznę, Prabir obiegał ją wokół, rozchlapując wodę stopami, lecz pilnując się, by za bardzo się do niej nie zbliżyć, gdyż chlapanie siostrze prosto w twarz nie byłoby fair. Gdy woda sięgała jej odrobinę powyżej pasa, rzuciła się przed siebie i zaczęła
płynąć, metodycznie uderzając o jej powierzchnię pulchnymi ramionami. Prabir zamarł w miejscu, przyglądając się jej z zachwytem. Od tego nie dało się uciec i czasem również i on odczuwał fascynację Madhusree, ten sam słodki dreszcz, tę samą wrażliwość i delikatność, tę niczym w jego przypadku niezasłużoną dumę z siostry, dostrzeganą na twarzach rodziców. Westchnął ciężko i padł na plecy do wody. Gdy dotknął dna, otworzył oczy, by poczuć w nich ukłucie soli i móc przez krótką chwilę obserwować spod powierzchni rozmazane światło słońca, nim wreszcie podniósł się na nogi, przyjemnie mokry na całym ciele. Strząsnął włosy z oczu, po czym brodząc w wodzie, ruszył śladem Madhusree. Nim wreszcie się z nią zrównał, woda sięgała mu do żeber; wtedy sam położył się na jej powierzchni i zaczął płynąć u boku siostry. - W porządku? Nie raczyła mu odpowiedzieć, ledwie zmarszczyła twarz na zniewagę ukrytą w pytaniu. - Nie płyń za daleko. - Gdy byli sami, obowiązywała zasada, że Prabir musiał być w stanie dosięgnąć nogami dna. Było to odrobinę irytujące, lecz perspektywa holowania ku bezpieczeństwu wrzeszczącej i miotającej się Madhusree nie była czymś, za czym jakoś wyjątkowo mocno tęsknił. Prabir nie wziął ze sobą maski, lecz roztaczający się pod nim widok był i tak dość wyraźny sponad wody. Gdy zatrzymał się na chwilę, oczekując na rozejście się wywołanych przez siebie turbulencji i piany, mógł niemal zliczyć zaścielające dno pojedyncze ziarnka piasku. Od rafy wciąż dzieliło ich ze sto metrów, lecz pod nimi pojawiły się ciemnofioletowe rozgwiazdy, gąbki, a nawet pojedyncze anemony, poprzyklejane do fragmentów koralowca. Dostrzegł tam również jedną stożkowatą żółtobrązową muszlę, niemal równie dużą jak jego zaciśnięta pięść, i zanurkował, by bliżej się jej przyjrzeć. W wodzie znów wszystko mu się rozmazało i prawie musiał dotknąć twarzą dna, by dostrzec, że muszla jest zamieszkana. Wypuścił kilka bąbelków w kierunku znajdującego się w jej wnętrzu bladego mięczaka, a kiedy tamten skrył się w środku, zmieszany Prabir wycofał się stamtąd, początkowo, zanim się wyprostował, przez kilka kroków idąc tyłem na rękach. Dziurki w nosie miał pełne morskiej wody; hałaśliwie je wydmuchał, a następnie docisnął język do kłującego podniebienia. Czuł się, jakby ktoś wcisnął mu do nosa rurkę. Madhusree wyprzedziła go o dobre dwadzieścia metrów. - Hej! - Zwalczył wzbierającą w nim trwogę, bowiem ostatnim, czego teraz potrzebował, była siostra wpadająca w panikę. Ruszył za nią, płynąc długimi, wolnymi pociągnięciami ramion i zrównując się z nią dość szybko, co go uspokoiło. - Chcesz może
wracać, Maddy? Nie odpowiedziała, lecz przez jej twarz przemknął grymas niepewności, jakby utraciła wszelką wiarę, że jest w stanie zrobić cokolwiek innego niż tylko nieprzerwanie płynąć przed siebie. Prabir zmierzył spojrzeniem głębokość wody; nawet nie było sensu próbować stawać na dnie. Nie mógł po prostu jej schwycić, by brodząc w wodzie, zanieść w kierunku brzegu, równocześnie ignorując jej wrzaski, okładanie pięściami i wyrywanie mu włosów. Płynął tuż przy niej, starając się tak pilotować, by zawróciła łukiem w kierunku brzegu, nieustannie uważając, bardziej od niej, by nie wpłynęli na siebie. Być może gdyby ją po prostu złapał i obrócił o sto osiemdziesiąt stopni, niby udając, że się bawią, zbytnio by jej tym nie zaniepokoił ani nie wyprowadził z równowagi. Pracując w wodzie samymi tylko nogami, z uśmiechem na twarzy sięgnął w jej kierunku, lecz wydała z siebie skomląco-kwilący odgłos, jakby jej tym jakoś zagroził. - Ćśśśś. Przepraszam. - Poniewczasie doszło do niego, że sam czuje się dokładnie tak samo, jak kiedy szedł po zwalonym pniu, przerzuconym nad jakimś strumykiem czy grząskim gruntem, a jedno z rodziców traciło cierpliwość i sięgało w jego kierunku, próbując go schwycić. Nic nie działało bardziej zniechęcająco. Ale on sam zamierał tylko wtedy, gdy ktoś go obserwował, pospieszając, by ruszał dalej. Sam mógł wszystko - swobodnie i od niechcenia - nawet zawrócić wysoko nad ziemią. Madhusree zdawała sobie sprawę, że musi zawrócić, lecz podobny manewr był zbyt zniechęcający, aby go rozważać. - Patrz! Tam! Przy rafie! To wodny człowiek! - wykrzyknął podekscytowany Prabir. Madhusree niepewnie podążyła wzrokiem we wskazanym przez niego kierunku. - Tam na wprost. Tam, gdzie załamują się fale. - Prabir wyobraził sobie postać unoszącą się ze spienionej fali, wykradającą wodę z każdego załamującego się postrzępionego grzbietu. - Na razie widać mu tylko głowę i ramiona, lecz wkrótce pojawi się cała reszta ciała. Patrz tylko, jego ramiona już wyrywają się na wolność! - Wyobraził sobie wyłaniające się z fali, ociekające wodą przezroczyste kończyny zakończone zaciśniętymi pięściami. Widziałem go już wcześniej, na plaży - wyszeptał. - Wykradłem mu jedną z muszli. Zdawało mi się, że ujdzie mi to płazem... No ale sama wiesz, jacy oni są. Jeśli im coś weźmiesz, zawsze cię dopadną. Widać było po jej twarzy, że zaintrygowana głowi się nad jego słowami. - Nie mogę mu jej oddać - wyjaśnił siostrze Prabir. - Nie mam jej teraz przy sobie, jest w moim baraku. Przez krótką chwilę zdawało się, że Madhusree chce zaprotestować, że coś takiego nie może przecież poważnie stać na przeszkodzie; Prabir mógł przecież ot, najzwyczajniej w
świecie, obiecać, że zwróci muszlę później. Lecz wtedy musiało jej wpaść do głowy, że podobna istota nie byłaby wcale ani tak cierpliwa, ani ufna. Uśmiechnęła się ze zrozumieniem. Jej brat znalazł się w kłopotach. Wodny człowiek zniżył swe ramiona i naparł na powierzchnię wody, wyrywając na wolność z całą dostępną sobie siłą kolejny fragment ciała. Wyjąc z bólu narodzin, odsłaniając błyszczące zęby. Prabir nerwowo zawrócił. - Muszę stąd uciec, nim uwolni nogi. Kiedy już zobaczysz, jak biegnie, będzie za późno. Nikt jeszcze nie przeżył, by to opisać. Poprowadzisz mnie z powrotem do brzegu? Wskażesz mi, jak się tam dostać? Nie jestem w stanie myśleć. Nie mogę się poruszyć. Jestem zbyt przerażony. Odgrywał swoją scenę tak przekonująco, że szczękały mu zęby. Miał tylko nadzieję, że nie przesadził; Madhusree mogła bowiem bez najmniejszych nawet wyrzutów sumienia wyryć mu w skórze głębokie bruzdy, ignorując zupełnie jego krzyki protestu, lecz równie dobrze, z czego doskonale zdawał sobie sprawę, potrafiła wpaść w niedający się opanować wybuch niepocieszonego płaczu, gdy coś sprawiało mu cierpienie lub wywoływało rozpacz. Lecz teraz wpatrywała się ze spokojem w wodnego człowieka, oceniając niebezpieczeństwo. Odkąd pojawiła się ta istota, Madhusree płynęła w miejscu i zdążyła już okręcić się w wodzie, rozglądając się na boki. Teraz po prostu nakierowała się w stronę brzegu i zaczęła płynąć, zapominając o wszelkich trudnościach. Nie lada wyczynem było udawać panikę, a równocześnie trzymać się za jej plecami, gdyż miała mniej więcej czterokrotnie krótsze ramiona. Prabir zerknął nad ramieniem i wykrzyknął: - Szybciej, Maddy! Już widzę jego żebra! - Wodny człowiek spoglądał na nich ze złością, z ukosa, już przeobrażając się w coś na kształt gorliwej parodii przykucniętego, gotowego do biegu sprintera. Kołysząc się w tył i w przód na koniuszkach szeroko rozstawionych palców, wyciągał z fal kolejne fragmenty klatki piersiowej. Prabir obserwował, jak istota głęboko wciąga powietrze, pozbywając się w ten sposób wody z płuc przez szklistą skórę, przygotowując na świat, w którym rządziło powietrze. Madhusree zaczynała uderzać o wodę otwartymi dłońmi, tak właśnie w jej przypadku objawiało się zmęczenie. Prabir podejrzewał, że wkrótce uda mu się stanąć na dnie, lecz przedwczesna interwencja, nim naprawdę był do niej zmuszony, nie wydawała mu się na miejscu. - Uda mi się, prawda? Dam radę? Muszę tylko powoli oddychać i cały czas trzymać
złożone palce. Madhusree rzuciła w jego kierunku zirytowane spojrzenie, mówiące „nie traktuj mnie protekcjonalnie”, po czym zaczęła przesadnie rozszarpywać dłońmi wodę. Po chwili jednak wreszcie przyjęła ofiarowaną jej radę i wystrzeliła do przodu. Prabir zatrzymał się w miejscu i odwrócił, by dokładnie się przyjrzeć rzekomemu prześladowcy. Ostatni etap nieodmiennie sprawiał trudności; równoczesne podparcie się, połączone ze staraniem, by wyciągnąć spod siebie znajdujące się z tyłu nogi, należało do kłopotliwych. Prabir przymknął oczy i wyobraził sobie, że sam jest wodnym człowiekiem. Przykucając niżej, z przedramionami na falach, ile tylko miał siły, naprężył ciało, aż jego mięśnie wyrzuciły z siebie widoczną falę morskiej wody. Ostatecznie został nagrodzony i poczuł ciepło powietrza na zagięciu kolan i łydkach. Jego prawa stopa wydostała się na wolność; jej podeszwa opierała się lekko o powierzchnię wody, łaskotana wzburzoną wodą, jakby każdy jej maleńki grzbiet był pojedynczym źdźbłem trawy. Otworzył oczy. Wodny człowiek powstawał, gotów wyrwać się do przodu, w miejscu przytrzymywała go już zaledwie jedna stopa, wciąż unieruchomiona pod powierzchnią fali. Prabir krzyknął i zaczął płynąć za Madhusree. W przeciągu kilku sekund zdał sobie sprawę, że rozpoczął się pościg. Ale nie miał dość odwagi, by się obejrzeć: jeśli zobaczyłeś biegnącego wodnego człowieka, było już po tobie. Gwałtowność jego pociągnięć sprawiła, że Madhusree odwróciła się; zgubiła rytm i zaczęła się miotać. Prabir dogonił ją dokładnie w chwili, gdy jej głowa zanurzyła się pod wodę; zagarnął ją w ramiona i sięgnął stopami ku dnu. Jego palce uderzyły w piasek, z Madhusree bezpiecznie przytuloną do piersi. Bieg przez wodę był koszmarnie powolny, lecz Prabir zmuszał swe monstrualnie ciężkie ciało do nieustannego parcia naprzód. Drżąc z każdym krokiem, przebiegł przez sam środek kępy brązowej trawy morskiej; nie drżał dlatego, że źdźbła były ostre czy oślizgłe, zawsze miał jednak wrażenie, że coś mogło się między nimi czaić. Madhusree trzymała się go kurczowo, bez najmniejszego nawet słowa skargi, znieruchomiała, niemal sparaliżowana, ze wzrokiem utkwionym za jego plecami. Skóra ścierpła mu na głowie. Zawsze mógł ogłosić, że cała zabawa dobiegła końca, że nic ich nie goniło, że wszystko sobie wymyślił. Madhusree w jego ramionach była pasażerem, odpornym na wszelkie obowiązujące zasady, lecz gdyby odwrócił się teraz i spojrzał za siebie, prosty fakt, że samemu udałoby mu się ocaleć, przekonałby ją poza wszelką wątpliwość, że wodny człowiek nigdy nie był prawdziwy. Ale nie chciał przecież popsuć siostrze zabawy. Gdy dotarł na plażę, nogi niemal złożyły się pod nim, lecz zebrał się w sobie i wykonał
jeszcze kilkanaście kroków; sił dodał mu sam fakt, że znalazł się na suchym lądzie. Dopiero wtedy przykucnął, stawiając Madhusree na nogach, nim odwrócił się, by usiąść na plaży, z twarzą skierowaną do morza i opuszczoną głową, by łatwiej było mu złapać oddech. Kręciło mu się w głowie z powodu nagle zakończonego wysiłku, a całe pole widzenia miał poznaczone ciemnymi powidokami. Lecz był niemal pewien, że dostrzegł mokry, lśniący wilgocią ślad na wypalonym słońcem piasku, zaledwie o krok od krawędzi wody, który wyparował stamtąd na jego oczach. - Chcę do mamy - spokojnie obwieściła Madhusree. * Prabirowi nie wolno było wchodzić do baraku, w którym rodzice badali motyle. A wszystko dlatego, że w jego przypadku nie działała szczepionka na malarię, miał więc tuż pod skórą jednego z ramion wszczepioną niewielką kapsułkę, dzięki której wypacał z siebie środek odstraszający moskity. Sam zapach tej substancji prawdopodobnie nie mógłby zaszkodzić motylom, lecz mógłby wpłynąć na ich zachowanie, a jakiekolwiek ryzyko poważnego skażenia hodowli rodziców wystarczyłoby, by unieważnić wszelkie dokonywane przez nich obserwacje. Położył Madhusree na ziemi w odległości kilku metrów od wejścia do tego baraku, skąd siostra sama chwiejnym krokiem ruszyła w kierunku głosu matki. Prabir nasłuchiwał, jak ten stawał się coraz głośniejszy. - Gdzie się podziewałaś, skarbie? Gdzie byłaś? Madhusree zaczęła przekazywać chaotyczny monolog dotyczący wodnego człowieka. Prabir, stojąc w miejscu, wystarczająco długo nadstawiał uszu, by mieć pewność, że siostra w swej opowieści nie pomawiała go w żaden sposób, po czym przeszedł, by usiąść na ławce stojącej przed jego barakiem. Był środek poranka, plaża nagrzała się i stała nieprzyjemnie gorąca, lecz większa część kampongu pozostawała w cieniu aż do południa. Prabir wciąż doskonale pamiętał dzień sprzed niemal trzech lat, w którym przybyli na tę wyspę z kilkunastoma robotnikami z Kai Besar, mającymi pomóc im w wykarczowaniu roślinności i zmontowaniu domków baraków z gotowych segmentów. Wciąż jednak nie miał pewności, czy mężczyźni po prostu sobie nie żartowali, określając pierścień sześciu budynków mianem kampongu, czyli „wioski”, lecz nazwa się przyjęła. Ze skraju obozu dobiegł go znajomy odgłos zamieszania; na gałęzi muszkatołowca wylądowały dwa gołębie owocożery. Niebiesko-białe ptaki były większe od kurczaków i mimo iż na swój pulchny sposób były odrobinę bardziej opływowe, to sama ich umiejętność uniesienia się w powietrze należała, przynajmniej w oczach Prabira, do rzeczy niezwykłych.
Jeden z ptaków rozpostarł swój komicznie wręcz rozciągliwy dziobek wokół owocu muszkatołowca o rozmiarach niewielkiej moreli; drugi przyglądał się temu bez żadnego wyrazu, gruchając i klekocząc, nim wreszcie zsunął się z gałęzi i ruszył poszukać pożywienia na własną rękę. Prabir zaraz po uwolnieniu się od siostry planował wprowadzić w życie swój pomysł pomiaru wysokości, lecz w drodze z plaży przyszło mu do głowy kilka związanych z nim komplikacji. Po pierwsze, wcale nie miał pewności, że zdoła rozróżnić brzeg odległej wyspy bądź fragment jej klifu od, powiedzmy, wzniesienia leżącego gdzieś w głębi lądu, widocznego na horyzoncie z powodu swej wysokości. Być może, gdyby udało mu się przekonać ojca, by ten pożyczył swoją lornetkę, byłby je wtedy w stanie odróżnić, lecz tu pojawiał się kolejny, jeszcze poważniejszy problem. Refrakcja wywołana atmosferycznym gradientem temperatury - ten sam efekt, który powodował, że słońce, zbliżając się do horyzontu, zdawało się puchnąć - załamywałaby dokładnie to samo światło, które miał zamiar wykorzystać w roli jednego z boków trójkąta pitagorejskiego. To oczywiste, że ktoś najprawdopodobniej wymyślił już sposób umożliwiający uwzględnienie tego w obliczeniach i bez żadnych większych trudności mógłby znaleźć w sieci odpowiednie równania, a następnie zaprogramować je na swoim notepadzie, lecz nawet gdyby zdołał odszukać wszelkie konieczne dane dotyczące temperatury - z jakiegoś regionalnego modelu meteorologicznego czy z termowizyjnych obrazów pochodzących z satelitów pogodowych - tak naprawdę nie rozumiałby, co robi; zaledwie wykonywałby ślepo instrukcje. Nieoczekiwanie wpadło mu w ucho jego imię, wyłapane w niezbyt słyszalnym mruczeniu dochodzącym z baraku motyli - wypowiedziane nie przez Madhusree, która ledwie była je w stanie wymówić, lecz przez ojca. Nadstawił uszu, starając się rozróżnić słowa, które po nim nastąpiły, lecz gołębie owocożery nie chciały zamilknąć. Rozejrzał się wokół, starając się znaleźć coś, czym mógłby w nie rzucić, po chwili jednak doszedł do wniosku, że wszelkie próby przepłoszenia ptaków najprawdopodobniej okazałyby się wyjątkowo hałaśliwym, a co gorsza długotrwałym procesem. Podniósł się z ławki i na palcach podkradł na tyły budynku, gdzie przyłożył ucho do ściany z włókna szklanego. - Jak on sobie poradzi, gdy wrócimy do Indii i będzie musiał iść do prawdziwej szkoły, by spędzić sześć godzin dziennie w normalnej klasie, skoro teraz ledwie jest w stanie usiedzieć spokojnie przez pięć minut? Im szybciej się przyzwyczai, tym będzie to dla niego mniejszym szokiem. Jeśli będziemy z tym czekać, aż skończymy tu nasze badania, to będzie miał wtedy... ile? Jedenaście, dwanaście lat? Wtedy już się nad nim nie zapanuje! Prabir domyślał się, że ojciec mówił już od jakiegoś czasu. Zawsze bowiem
rozpoczynał on wszelkie spory beznamiętnie, jakby dyskutowany temat był mu zupełnie obojętny. Dopiero po kilku minutach do jego głosu wkradał się słyszalny tam w chwili obecnej poziom rozdrażnienia i irytacji. Matka parsknęła śmiechem typu „i kto to mówi?”. - Sam miałeś jedenaście lat, gdy po raz pierwszy posadzono cię w szkolnej ławie! - Zgadza się, i już wtedy było to dla mnie wystarczająco trudne. Ale ja przynajmniej byłem wcześniej otoczony przez innych ludzi. Myślisz, że Prabir dzięki łączom satelitarnym nawiązuje tu teraz zdrowe kontakty międzyludzkie? Po tych słowach nastąpiła tak długa cisza, że Prabir zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem matka nie odpowiedziała ojcu tak cicho, że po prostu tego nie usłyszał. Lecz wtedy doszły go kolejne jej słowa, wypowiedziane płaczliwym tonem: - Gdzie w takim razie? Kalkuta jest za daleko, Rajendra. W ogóle nie będziemy go widywać. - To tylko trzy godziny samolotem. - Tak, ale z Dżakarty! - A jak inaczej mam ci określać odległość? - Ojciec odpowiedział jej całkiem rozsądnie. - Jeśli dodasz jeszcze czas konieczny do wydostania się z naszej wyspy, wtedy każde miejsce na kuli ziemskiej zabrzmi, jakby leżało za daleko! Prabir poczuł dezorientującą mieszaninę tęsknoty za domem i strachu. Kalkuta. Pięćdziesiąt razy tyle mieszkańców i ruchu ulicznego co Ambon, a wszystko ściśnięto tam na zaledwie pięciokrotnie większym obszarze. Nawet gdyby znów zdołał się przyzwyczaić do ciągłej obecności tłumów, perspektywa bycia „w domu” bez rodziców i siostry zdawała się gorsza niż porzucenie go w jakimkolwiek innym miejscu - równie nierzeczywista i wewnętrznie niepokojąca jak przebudzenie się pewnego ranka i odkrycie, że cała jego rodzina najzwyczajniej w świecie wyparowała. - Cóż, Dżakarta nie wchodzi w rachubę. Po tym stwierdzeniu zapadła cisza; być może ojciec kiwał teraz potakująco głową. Temat ten przerabiali już wcześniej: na całym obszarze Indonezji nieustannie raz za razem rozpalały się ogniska przemocy skierowanej przeciwko etnicznie chińskiej „klasie kupieckiej” - i mimo iż indyjska mniejszość była w porównaniu z tamtymi tak znikoma, że niemal niewidoczna, jego rodzice, jak się zdawało, byli
przekonani o grożącym
mu
niebezpieczeństwie pobicia za każdym razem, gdy podnoszono ceny. Prabir miał problem z uwierzeniem w tak dziwaczne zachowanie, lecz widok ubranych w jednakowe stroje, zdyscyplinowanych dzieci, śpiewających patriotyczne pieśni na wycieczkach w okolicach
Ambon, sprawiał, że był wdzięczny za wszystko, co trzymało go z dala od indonezyjskich szkół. - A co powiesz na Darwin? - Ojciec przyjął pojednawczy ton. Prabir dobrze pamiętał to miasto; spędzili tam dwa miesiące podczas narodzin Madhusree. Było to spokojne, czyste i dobrze prosperujące miejsce - a skoro jego angielski i tak był o wiele lepszy od indonezyjskiego, łatwiej było mu tam porozumieć się z ludźmi niż w Ambon. Lecz wciąż nie było to miejsce, gdzie chciałby zostać zesłany. - Być może. - Znów nastąpiła cisza, przerwana nagłym entuzjastycznym pytaniem matki: - A co powiesz na Toronto? Moglibyśmy go tam wysłać do mojej kuzynki! - Teraz to ty opowiadasz straszne głupoty. Ta kobieta jest obłąkana. - Och, jest zupełnie nieszkodliwa! I wcale nie sugeruję, by pozostawić edukację Prabira w jej gestii; po prostu umówimy się z nią jakoś co do mieszkania z utrzymaniem. Wtedy przynajmniej nie trafi do internatu pełnego zupełnie obcych osób. - On nawet nigdy jej nie widział na oczy! - Ojciec aż zabulgotał. - Mimo wszystko Amita wciąż jest rodziną. A na dodatek, skoro jest jedyną krewną, która się do mnie odzywa... Rozmowa nieoczekiwanie zeszła na temat rodziców matki. Prabir słyszał to już wielokrotnie wcześniej, więc po kilku minutach ruszył powoli w kierunku lasu. Musiał znaleźć jakiś sposób, by poruszyć przy nich ten temat i jasno przedstawić im swoje odczucia, nie zdradzając równocześnie faktu, że podsłuchiwał. I będzie musiał to zrobić szybko; jego rodzice posiadali niemal niczym nieograniczoną zdolność do przekonywania samych siebie, iż działają w jego najlepszym interesie i dla jego dobra, a kiedy już podejmą decyzję, nie będzie w stanie zrobić niczego, by ich powstrzymać. Przypominało to wymyśloną ad hoc religię - kościół pod wezwaniem „robimy to tylko dla twojego własnego dobra”. Sami spisali wszelkie przykazania, a następnie protestowali, że nie mają wyboru i muszą ich przestrzegać. - Zdrajcy - wymruczał pod nosem. To była jego wyspa; to jemu zawdzięczali, że ich obecność była tu w ogóle tolerowana. Jeśli on stąd odejdzie, zginą w przeciągu tygodnia: już zajmą się wtedy nimi tutejsze istoty. Madhusree mogła się starać ich ochronić, lecz nigdy nie można było mieć pewności, po czyjej dokładnie stała stronie. Prabir wyobraził sobie załogę promu czy statku przywożącego zapasy, która ostrożnie wkracza na teren kampongu, po tym, jak rodzice nie stawili się na umówionym spotkaniu, czemu towarzyszyła jeszcze kilkudniowa cisza radiowa, by znaleźć tam jedynie Madhusree, chodzącą po obozie kołysząco niezdarnym krokiem, z przyklejonym do twarzy fałszywym uśmiechem, otoczoną brudnymi
miskami, w których pozostały jeszcze resztki posiłków ze smażonych motyli, podanych z tajemniczym, słodko pachnącym mięsem. Prabir wlekł się z mozołem, mrucząc pod nosem przekleństwa, z każdym krokiem coraz bardziej świadom wzrastającego nachylenia powierzchni oraz ciemnych skał tu i ówdzie wystających z ziemi. Nie zastanawiając się nad tym, bezwiednie wylądował na ścieżce prowadzącej w kierunku środka wyspy. W przeciwieństwie do tej prowadzącej z plaży do obozu, wykarczowanej przez robotników z Kai, której utrzymanie w dobrym stanie należało teraz do jego obowiązków - ta była wyłącznie dziełem przypadku, odsłoniętych kamienistych miejsc i naturalnych odstępów pomiędzy rosnącymi tu drzewami i paprociami. Poruszanie się w górę ostro nachylonej stromizny nie należało do łatwych, lecz szedł osłonięty cieniem lasu, a pot ściekający mu z łokci i spływający po nogach odbierał jako niemal chłodny. Jaszczurki o niebieskich ogonach błyskawicznymi, ledwie dostrzegalnymi zrywami umykały mu z drogi, lecz fioletowe chrząszcze tygrysie, wielkie niczym jego kciuk, wolnym zygzakiem wiły sobie drogę po jednym z przewróconych pni drzew, a wszędzie wokół pełno było wielkich czarnych mrówek; gdyby tylko jego zapach nie był dla nich równie ohydny jak dla niego zapach tych chrząszczy, w przeciągu minuty zostałby w całości pokryty ich ukąszeniami. Gdzie tylko się dało, trzymał się odsłoniętej ziemi, ale tam, gdzie nie było to możliwe, wybierał raczej podszycie niż wulkaniczną skałę, gdyż mniej dawało to popalić
jego
stopom.
Ziemia
była
pokryta
malutkimi
błękitnymi
kwiatkami,
oliwkowozielonymi pnączami, niskimi paprociami o zwisających liściach; niektóre z roślin były niesamowicie twarde w dotyku, lecz tylko z rzadka posiadały kolce. Miało to sens: nic przecież nawet nie próbowało ich tu skubać, traktując jako pożywienie. Ziemia pod jego stopami stawała się coraz bardziej stroma i kamienista, a otaczający go las z każdym krokiem coraz rzadszy. Pomiędzy drzewami przedzierało się coraz więcej słońca, a podszycie stawało się wyschnięte i szorstkie. Prabir żałował, że nie zabrał ze sobą kapelusza, którym mógłby teraz osłonić twarz, a może nawet i butów; ciemne skały były w większości wygładzone ciągłym działaniem warunków atmosferycznych, lecz niektóre z nich posiadały niebezpieczne krawędzie. Drzewa zniknęły zupełnie. Wdrapywał się na goły, niczym nieporośnięty obsydianowy stok wulkanu. Po zaledwie kilku minutach na otwartej przestrzeni miał skórę wyprażoną na wiór; tylko na przedramionach mógł poczuć niewielkie, zbyt małe, by uformować widoczne krople, rytmiczne uderzenia potu, które pojawiały się tam i wyparowywały w mgnieniu oka. Kiedy szedł przez las, szorty przemokły mu od potu do suchej nitki; teraz ich materiał zesztywniał niczym tektura i wydzielał intrygujący, jakby wyprany zapach. Nim jeszcze
wyruszył z siostrą na plażę, spryskał się kremem z filtrem przeciwsłonecznym; miał nadzieję, że kąpiel w morzu wszystkiego z niego nie zmyła. Jego wszczep na moskity powinien również posiadać w swym składzie jakiś środek chemiczny absorbujący promieniowanie UV, co oszczędziłoby mu kłopotu związanego z zewnętrznym stosowaniem podobnych środków. Nadejdzie rewolucja. Niebo wyglądało teraz, jakby ktoś użył mocnego środka, aby je wybielić; gdy uniósł twarz ku słońcu, przypominało to zaglądanie do wnętrza pieca hutniczego - zamknięcie oczu nic nie dawało, musiał dopiero osłonić twarz ramionami. Lecz gdy wyszedł nad obszar lasu na tyle, że korony najwyższych drzew nie zasłaniały mu już widoku, wydał z siebie wysuszony okrzyk euforii. Rozciągające się przed nim w dole morze wyglądało, jakby obserwował je z lotu ptaka. Plaża wciąż była zasłonięta drzewami, mógł tylko dostrzec okalające wyspę płycizny, rafę i leżącą już za nią głębię. Nigdy jeszcze nie wspiął się aż tak wysoko. I mimo iż był niemal stuprocentowo pewny, że jego rodzina wcale nie była pierwszymi osobami, które postawiły stopę na tej wyspie, z pewnością żaden z wyrzuconych tu wcześniej na brzeg marynarzy nie namęczyłby się, by wyjść tutaj i napawać oczy widokiem, skoro w tym samym czasie mógłby w leżącym poniżej lesie zajmować się struganiem nowej łodzi, prawda? Prabir przesunął wzrokiem po horyzoncie. Osłonięcie oczu przed ostrym blaskiem słońca pozwoliło na powstanie strużki potu, która spłynęła mu po brwi do oczu, co częściowo go oślepiło. Przetarł je chusteczką, i tak już zamarynowaną zarówno morską wodą, jak i potem, powstałym podczas godzinnej wędrówki przez las; efekt, jaki dzięki temu uzyskał, przypominał przetarcie powiek solą. Rozdrażniony, mrugając, wypłakał kilka łez, zerkając jednak raz za razem i ignorując odczuwany ból, dopóki nie miał pewności, że w zasięgu wzroku nie ma żadnego lądu. Ruszył dalej w górę zbocza wulkanu. Odwiedziny w kraterze znacznie przekraczały jego możliwości; nawet gdyby zabrał ze sobą wodę i buty, samo dojście do wnętrza było po prostu za strome. Na podstawie widocznego na obrazach satelitarnych ułożenia roślinności matka wyznaczyła, że wulkan jest uśpiony od przynajmniej kilku tysięcy lat, lecz Prabir wymyślił sobie, że lawa krąży w nim tuż pod samą powierzchnią krateru, jedynie czekając na wydostanie się na powierzchnię. Najprawdopodobniej były tam orły żarliki, dziobiące cienką skorupę, chcąc dostać się do płynnej skały. Nawet teraz, podczas wspinaczki, mogły mu krążyć nad głową; skoro jaśniały równie mocno jak słońce, nie rzucały cienia. Co pięć minut przystawał, sprawdzając, czy na horyzoncie nie pojawił się żaden ląd,
żałując, że podczas wcześniejszych podróży promem nie zwracał większej uwagi na układ pobliskich wysp; horyzont był tak rozmazany, że Prabir obawiał się, iż zwykła ławica chmur zbliżającej się odległej burzy mogła wprowadzić go w błąd. Przeciął sobie prawą stopę, lecz skoro nie było to zbytnio bolesne, unikał bliższego przyjrzenia się ranie, obawiając się, że jej widok mógłby go przekonać do przełożenia całej wyprawy. Podeszwy stóp miał na tyle grube, by gorąco skał uznawać za znośne, lecz nie był w stanie na nich ani usiąść, by odpocząć, ani nawet podeprzeć się o nie dłońmi. Kiedy wreszcie między niebem a morzem pojawiła się niekoniecznie jednoznacznie wyglądająca szara smuga, Prabir po prostu uśmiechnął się i przymknął oczy. Nie zostało mu nawet tyle siły, by poczuć należyty triumf, nie wspominając już o pozwoleniu sobie na najmniejszą nawet manifestację zwycięstwa. Chwilę pokołysał się w nierzeczywistym upale, uznając swoją głupotę, jaką było przyjście tu zupełnie nieprzygotowanym, lecz wciąż wypełniało go wyzywająco bezczelne zadowolenie z tego, czego dokonał. Po chwili znalazł kawałek skały o ostrych krawędziach i wydrapał nim linię w miejscu, w którym - najlepiej, jak tylko udało mu się to ocenić - ta odległa wyspa po raz pierwszy pojawiła mu się przed oczami. Nie był w stanie zapisać tu wysokości tego miejsca; ta najprawdopodobniej wcale aż tak bardzo nie różniła się od pięciuset metrów, które w swej naiwności zgrubnie wykalkulował, ale musiał tu wrócić ze swoim notepadem, by z ekranu GPS-u odczytać dokładną liczbę. A wtedy będzie już mógł przeliczyć to sobie od tyłu, określając efekt refrakcji. Sama linia jednak nie wystarczyła. Co prawda żadne powstałe na skałach w sposób naturalny znaki w niczym nie przypominały jego kreski, lecz nie można było powiedzieć, by ta jakoś szczególnie wpadała w oko; znacznie by więc ryzykował, myśląc, że kiedyś tu wróci i ją odnajdzie. Wyrycie inicjałów wydawało mu się wyjątkowo dziecinne, wydrapał więc datę: 10 GRUDNIA 2012. Szczęśliwie oszołomiony ruszył z powrotem w kierunku lasu, rozcinając sobie dłoń, która dwukrotnie osunęła mu się po skale, lecz nawet nie zwrócił na to jakiejś większej uwagi. Nie tylko nazwał tę wyspę, lecz zaczął ją również mierzyć. Jego prawo do pozostania na niej stało się teraz niemal równie wielkie jak jego rodziców. Gdy schodził w dół, z północy, którą miał za plecami, nadeszła popołudniowa burza. Prabir spojrzał w niebo, gdy pierwsze napuchnięte krople deszczu uderzyły w otaczające go skały, i na tle chmur dostrzegł oślepiające paciorki białego światła. Wtedy jednak orły żarliki wzniosły się ponad burzę, pozostawiając niebo w jednolitej barwie szarości.
Z głową odgiętą do tyłu pił deszcz, szepcząc raz za razem: „Teranezja”. * Wrócił do obozu około trzeciej po południu. Nikt nie zauważył jego nieobecności; kiedy nie miał zajęć szkolnych, mógł robić wszystko, na co mu przyszła ochota, miał zegarek, dzięki któremu, gdyby tylko zaszła taka potrzeba, mógł wezwać pomoc. Był wycieńczony i czuł się odrobinę niedobrze; poszedł więc prosto do swego baraku, gdzie z miejsca padł na hamak. Obudził go ojciec, stojący przy hamaku w szarym świetle zmierzchu i cicho wymawiający
jego
imię.
Prabir
był
zaskoczony;
miał
przecież
pomagać
przy
przygotowywaniu wieczornego posiłku, lecz czuł już w powietrzu zapach gotowania. Dlaczego pozwolili mu tak długo spać? Ojciec położył mu dłoń na czole. - Jesteś trochę rozpalony. Jak się czujesz? - W porządku, tato. Prabir zacisnął pięści, ukrywając rozcięcia na dłoniach; nie były co prawda poważne, lecz nie chciał wyjaśniać teraz, skąd je ma - ani też, gdyby nie było innego wyjścia, kłamać na ich temat. Ojciec wydawał się niecodziennie poważny; czyżby miał zamiar tu i teraz obwieścić mu decyzję o wysłaniu go do szkoły z internatem? - W Dżakarcie doszło do zamachu stanu - oznajmił ojciec. - W Ambon wprowadzono stan wojenny. - Z premedytacją narzucił swym słowom neutralny ton, jakby donosił o wydarzeniach, które nie miały absolutnie żadnego znaczenia. - Nie udało mi się połączyć z Tual, więc nie mam pojęcia, co dokładnie tam się dzieje. Lecz przez jakiś czas możemy nie być w stanie uzupełnić zapasów, tak więc założymy tu sobie niewielki ogródek. I chcemy, byś pomógł się nim zajmować. Zrobisz to? - Tak. - Prabir przyjrzał się bacznie częściowo oświetlonej twarzy ojca, zastanawiając się, czy ten naprawdę oczekiwał, że syn zadowoli się tak minimalną relacją, dotyczącą panującej sytuacji. - Ale co tak dokładnie wydarzyło się w Dżakarcie? Ojciec wydał z siebie znużony, zdegustowany dźwięk. - Minister bezpieczeństwa wewnętrznego przy poparciu wojska ogłosił się „Tymczasowym Przywódcą Kryzysowym”. Prezydent znalazł się w areszcie domowym. Zawieszono też posiedzenia Doradczego Zgromadzenia Ludowego; około tysiąca ludzi nie przerywa czuwania przed ich budynkiem. Siły bezpieczeństwa na razie zostawiają ich w spokoju, a to już coś. - Zakłopotany pogładził wąs, po czym dodał niechętnie: - Ale właśnie gdy otrzymaliśmy te wiadomości, w Ambon odbywał się wielki marsz protestacyjny, który
starała się powstrzymać policja. Kogoś zastrzelono i tłum ruszył, niszcząc budynki rządowe. Zgodnie z doniesieniami World Service zginęło czterdzieści sześć osób. Prabir był sparaliżowany. - To okropne. - Właśnie. A dla wielu będzie to ostatnia kropla przepełniająca czarę goryczy. Poparcie dla ABRMS może teraz już tylko pójść w górę. Prabir z wielkim trudem starał się czytać między wierszami wypowiedzi ojca. - Myślisz, że zaczną zatapiać promy? - Nie, nie! - Ojciec zamrugał zaskoczony. - Nie jest aż tak źle. Nawet nie myśl w ten sposób! - Położył dłoń na ramieniu syna i potarł je uspokajająco. - Ale ludzie będą zdenerwowani. - Westchnął. - Wiesz przecież, jak za każdym razem, gdy chcemy stąd ruszyć i złapać prom, musimy zapłacić kapitanowi za nadłożenie drogi? Jesteśmy znacznie oddaleni od regularnej trasy pomiędzy Saumlaki i Tual; nasze pieniądze kompensują dodatkowe paliwo, jak również sprawiany przez nas kłopot, pozostawiając odrobinę do podziału pomiędzy wszystkich członków załogi. Prabir pokiwał potakująco głową, mimo iż nigdy wcześniej tak właściwie nie uświadamiał sobie, że dają łapówki za przysługę, wydawało mu się, że raczej nabywają legalną usługę. - Teraz to może się okazać trudne. Nikt nie będzie chciał wykonywać pozaplanowych przystanków w samym sercu pustkowia. Ale to nic; sami damy sobie radę, jak długo będzie trzeba. A to prawdopodobnie nawet wyjdzie nam na dobre, gdyż nie będziemy się rzucać w oczy. Skoro pozostaniemy na uboczu, nie wchodząc nikomu w drogę, nikt nie będzie nas tutaj niepokoił. Prabir w milczeniu chłonął słowa ojca. Ojciec przechylił głowę w kierunku drzwi. - Chodźmy, lepiej się umyj. I nie wspominaj matce, że niepokoiłem cię takimi opowieściami. - Nie, nie zrobiłeś tego, tato. - Prabir wyplątał się z hamaka. - Ale dokąd to wszystko zmierza? - Co masz na myśli? Prabir zawahał się. - Aceh. Kalimantan. Irian Jaya. Nasza wyspa. - Przez wiele lat, gdy wspólnie słuchali wiadomości, ojciec wyjaśniał mu niektóre zagadnienia związane z historią regionu, a później Prabir, już na własną rękę, zaczął śledzić ten temat w sieci. Irian Jaya i Moluki zostały
zaanektowane przez Indonezję zaraz po wycofaniu się Holendrów w połowie ubiegłego stulecia; obie prowincje w pewnym stopniu były chrześcijańskie i na obu istniały ruchy separatystyczne zdeterminowane, by podążać ku niepodległości drogą Wschodniego Timoru. Aceh, przy północno-zachodnim krańcu Sumatry, był czymś zupełnie innym - tamtejsi muzułmańscy separatyści uważali dotąd rząd za zbyt świecki - a Kalimantan z kolei, z długą, skomplikowaną historią migracji i podbojów, był jeszcze czymś zupełnie innym. Rząd w Dżakarcie mówił do tej pory uspokajająco o zapewnieniu „ograniczonej autonomii” wszystkim odległym prowincjom, lecz zaledwie przed kilkoma tygodniami na pierwsze strony gazet trafił tam ze swoim komentarzem minister bezpieczeństwa wewnętrznego, który wypowiedział się na temat potrzeby „eliminacji separatystów”. Prezydent nakazał mu powściągnąć swój język, lecz wojsko najwyraźniej doszło do wniosku, że dokładnie ten rodzaj słownictwa najbardziej przypada mu do gustu. Ojciec przykucnął przy nim i zniżył głos. - Chcesz wiedzieć, co myślę? - Tak. - Prabir niemal zapytał: Dlaczego szepczemy? Ale znał powód. Utknęli na wyspie na najbliższy czas, należało więc wyjawić mu niektóre z powodów, dla jakich do tego doszło, lecz matka z pewnością poinstruowała ojca, by ponad wszystko nie ryzykował, że go przestraszy. - Uważam, że imperium jawajskie zmierza do swego kresu. I podobnie jak wcześniej Holendrzy, Portugalczycy i Brytyjczycy, i oni będą wreszcie musieli nauczyć się żyć we własnych granicach. Ale nie przyjdzie to łatwo. Zbyt wiele znajduje się tu na szali: ropa, ryby, drewno. Nawet jeśli rząd wykaże ochotę, by po prostu wycofać się z prowincji sprawiających największe kłopoty, wciąż jeszcze pozostają ludzie zbijający ogromne pieniądze na koncesjach sięgających czasów Suharto. A w grupie tej znajduje się wielu generałów. - Myślisz, że dojdzie do wojny? - Samo tylko wypowiedzenie tego słowa sprawiło, że żołądek Prabira zamienił się w sopel lodu, podobnie jak czynił to na widok pytona znajdującego się tuż przed nim na gałęzi drzewa. Nie tyle z powodu jakiegoś prawdziwego strachu o własne bezpieczeństwo, lecz z czystego przerażenia, wywoływanego wszelkimi niewidocznymi ofiarami śmiertelnymi, wynikającymi z samego faktu istnienia tego zwierzęcia. - Myślę, że nastąpią zmiany - stwierdził ostrożnie ojciec. - I nie przyjdą łatwo. Nieoczekiwanie zgarnął Prabira w ramiona, po czym uniósł go nad głowę. - Och, jaki ty jesteś ciężki! - wyjęczał. - Zaraz mnie chyba zmiażdżysz! - Nie do końca
był to żart; Prabir poczuł, jak ramiona ojca drżą z wysiłku. Lecz ten gładko wyszedł z nim z chatki, przykucając, by zmieścili się w wejściu, po czym powoli obrócił się wokół, niosąc śmiejącego się Prabira przez obóz, pod liśćmi palm i budzącymi się właśnie gwiazdami.
Rozdział 2 Prabir ukradł życie ojca, lecz - przynajmniej częściowo - była to jednak wina samego rodzica. A skoro nikogo nie pozbawiono oryginału, nie można było tego tak naprawdę nazwać aktem kradzieży. Była to raczej kwestia sklonowania. Gdy Prabir nieustannie wiercił rodzicom dziurę w brzuchu, by pozwolili mu korzystać z łącza satelitarnego w większym stopniu niż tylko do pracy szkolnej, ojciec kazał mu obiecać, że nigdy nikomu, nawet najbardziej nieszkodliwemu z poznanych w sieci nieznajomych, nie wyjawi swego prawdziwego wieku. - Niektórzy ludzie tylko czekają, by napotkać jakieś dziecko i robić z nim rzeczy, które powinny odbywać się wyłącznie pomiędzy dorosłymi - tak wyjaśnił mu to wtedy złowrogo. Prabir natychmiast rozszyfrował użyty przez ojca eufemizm, mimo iż wciąż jakoś nie był w stanie wyobrazić sobie krzywdy, jaką mogła mu sprawić osoba znajdująca się w odległości kilku tysięcy kilometrów. Kusiło go, by odparować ojcu, że skoro ma udawać dorosłego, to wtedy z pewnością więcej osób będzie chciało go traktować w ten sposób, lecz doznał nagłego przebłysku intuicji, że poruszany temat nie należy raczej do takich, w których rodzic tolerowałby tak przemądrzałe odpowiedzi. Tak czy inaczej, zatajenie prawdziwego wieku było mu jak najbardziej na rękę; przynajmniej nikt nie będzie z nim rozmawiał jak z dzieckiem. Na dziewiąte urodziny otrzymał wreszcie upragniony dostęp i od razu przyłączył się do grup dyskusyjnych, zajmujących się matematyką, historią Indonezji oraz madagaskarską muzyką. Nim zabierał głos, uważnie czytał lub odsłuchiwał posty innych użytkowników i nikt, jak się wydawało, nie uważał jego wypowiedzi za szczególnie dziecinne. Podpisom niektórych osób pod postami towarzyszyły ich fotografie, innym nic nie towarzyszyło, tak więc brak zdjęcia w jego przypadku niczego nie zdradzał. Grupy były ściśle zogniskowane na wybranym zagadnieniu i nikomu nawet nie przyszłoby do głowy, by zbłądzić na obszar życia prywatnego innych uczestników. Kwestia jego wieku czy też tego, jak zarabiał na życie, nigdy po prostu nie wypłynęła. Dopiero gdy zaczął prowadzić prywatną korespondencję z Eleanor, historykiem uniwersyteckim z Nowego Jorku, zrozumiał, że sam zapędził się w kozi róg. Po wymianie dwóch zwięzłych uwag, dotyczących Imperium Majapahit, Eleanor zaczęła opowiadać mu o swojej rodzinie, studentach dyplomowych i tropikalnej rybce. Wkrótce przeszła z czystego tekstu na format wideo i zaczęła mu przesyłać króciutkie filmiki, kręcone w domu czy też
podczas wycieczek po Manhattanie, z nią w roli przewodnika. To wszystko mogło być udawane, lecz nie dało się tego tak łatwo dokonać i najprawdopodobniej wystarczyłoby do przekonania ojca, że Eleanor jest uczciwą, absolutnie życzliwą i niegroźną korespondentką, przed którą Prabir mógłby bezpiecznie ujawnić swój prawdziwy wiek. Lecz na to było już niestety za późno. Bowiem odpowiadając na pierwszy otrzymany w formie pisemnej opis rodziny Eleanor, Prabir zrelacjonował jej podróż z Kalkuty na nienazwaną wyspę na Morzu Banda, którą odbył w towarzystwie żony i małego synka, by móc na niej badać motyle. Eleanor była zachwycona tak egzotyczną historią, co wywołało grad pytań. Prabir nie potrafił odmówić jej odpowiedzi, a nie wierzył we własną umiejętność wymyślenia kompletnej biografii dorosłego człowieka, spójnej ze wszystkim, co przekazał jej do tej pory, wysysając wszystko ot tak, prosto z palca. Kontynuował więc kanibalizację życia swego ojca, aż z czasem przyznanie się przed Eleanor, nie wspominając już o samym rodzicu, do zrobienia czegoś podobnego, zupełnie przestało wchodzić w rachubę. Rajendrę Suresha porzucono w wieku sześciu lat na ulicach Kalkuty. W rozmowach z synem unikał on wspomnień z najwcześniejszych lat swojego życia, Prabir oświadczył więc Eleanor, że tę część jego przeszłości skrywa zasłona amnezji. - Równie dobrze mogłem być synem prostytutki, jak i ostatnim potomkiem którejś z najbogatszych rodzin w mieście. - Czy bogaci rodzice nie rozpoczęliby poszukiwań? - rozważała zdziwiona Eleanor. Na co Prabir zasugerował jej swe prorocze sny, przedstawiające knowania wrednych wujów i fałszywe porwania, które jednak nie przebiegły po myśli porywaczy. Rajendra przetrwał tak, żebrząc na ulicy, niemal pięć lat, nim jego drogi po raz pierwszy skrzyżowały się z Indian Rationalist Association - Indyjskim Stowarzyszeniem Racjonalistów. (Poza rodziną - jak od najmłodszych lat wpajano Prabirowi do głowy - o organizacji tej nie należało nigdy wspominać, używając zaledwie samego skrótu jej nazwy, o ile bezpośrednio po nim nie padała objaśniająca go uwaga). Ci jednak nie byli w stanie zapewnić mu osłony sierocińca - dostępne im środki i tak były wyjątkowo napięte - lecz zaoferowali mu dwa darmowe posiłki dziennie oraz miejsce w jednej z prowadzonych przez siebie klas. To wystarczało, by odsunąć od niego widmo śmierci głodowej i uratować przed wpadnięciem w łapy Szalonego Albańczyka, którego sługi krążyły po mieście, przemierzając ulice w poszukiwaniu dzieci i trędowatych. Prabira dręczyły koszmary senne dotyczące Szalonego Albańczyka - zbyt niepokojące, by dzielić się nimi z Eleanor - w których przygarbiona, pomarszczona postać ścigała go zaułkami do wnętrza kanałów, starając się obmyć mu stopy kawałkiem płótna nasączonego krwią baranka.
Zaprzysięgłym celem IRA było wytrzebienie mącącej ludziom w głowach spuścizny przesądów i zabobonów oraz barier tworzonych przez kasty i płeć, które dzięki tym bzdurom rozpleniły się w najlepsze. Jeszcze przed rozpoczęciem programów pomocy społecznej dokarmiania i edukacji dzieci ulicy, nauczania kobiet samoobrony i umiejętności biznesowych - Racjonaliści Kalkuccy, Calcuta Rationalists, zabrali się za demaskowanie oszustów uosabianych przez najprzeróżniejszych guru i bogów-ludzi, mistycznych uzdrowicieli i innych cudotwórców, których plaga opanowała całe miasto. W wieku dwunastu lat Rajendra był naocznym świadkiem tego, jak jeden z założycieli ruchu, Prabir Ghosh, rzucił wyzwanie miejscowemu świętemu, zarabiającemu na życie leczeniem z ugryzień węży, by ten ocalił życie psu wrzuconemu do klatki z kobrą. Na oczach tłumu tysięcy rozentuzjazmowanych wyznawców ów święty człowiek przez piętnaście minut wymachiwał dłońmi nad biednym, skręcającym się konwulsyjnie psiakiem, mrucząc pod nosem coraz bardziej rozpaczliwe modlitwy i wznosząc coraz to nowe inkantacje, nim wreszcie przyznał się publicznie, że nie posiada żadnych magicznych zdolności, a każdy ugryziony przez węża powinien bez najmniejszej chwili zwłoki szukać pomocy w najbliższym szpitalu. Uznanie Rajendry zdobyła, nieważne, że spóźniona, szczerość tego człowieka; niektórzy szarlatani nie przestawali mydlić oczu i wciąż arogancko pewni siebie grzmieli na długo po utracie wszelkiej wiarygodności. Lecz siła tego pokazu wywarła na nim jeszcze większe wrażenie. Było powszechnie wiadome, że niektóre węże nie są jadowite, a wystarczająco płytkie ukąszenie, czy też wystarczająco silny organizm, jest w stanie zapewnić przeżycie nawet naprawdę bliskiego spotkania z wyjątkowo jadowitym gatunkiem. Reputacja świętego człowieka musiała rozkwitać na podstawie faktu, że „leczył” ludzi, którzy i tak by przeżyli - każdy sukces był tu radosnym cudem wartym głośnego rozgłaszania wszem i wobec, by przekazywany z ust do ust rozkwitał z każdym kolejnym powtórzeniem, w przeciwieństwie do każdej smutnej i spodziewanej śmierci. Lecz taka prosta próba wystarczyła do ujawnienia prawdy: wąż był jadowity, ukąszenia były liczne i głębokie... ofiara zmarła na oczach tysięcy świadków. Podczas minuty ciszy, jaka nastąpiła po śmierci psa, zdecydowało się powołanie Rajendry. Życie i śmierć były dla niego tajemnicą, lecz żadna tajemnica nie była niezgłębiona. Najwcześniejsze próby zrozumienia tych zagadnień, jak sam sobie racjonalnie tłumaczył, musiały runąć w obliczu przeciwności, które wydawały się nie do pokonania, pozostawiając po sobie nieudane systemy wiedzy, które kostniały bądź ulegały degeneracji. To właśnie było źródłem religii. Lecz zawsze znalazł się gdzieś ktoś prowadzący poszukiwania w dobrej wierze; ktoś zawsze znajdował w sobie dość siły, by pytać: Czy to, w
co wierzę, jest prawdą? Tak właśnie wyglądała spuścizna, do której rościł sobie prawo. Hindusi, muzułmanie, buddyści, sikhowie, jaini, parsowie i chrześcijanie, począwszy od najszczerszych żyjących w samooszustwie mistyków, skończywszy na najbardziej cynicznych oszustach, nigdy nie mogli dokonać niczego więcej niż zaledwie parodii poszukiwań prawdy. Sam zamierzał postawić prawdę ponad każdą wiarą i wyśledzić tajemnice życia i śmierci. Zostanie biologiem. Cztery lata później Rajendra pracował jako księgowy w magazynie, ucząc się wieczorami, a w niedziele pomagając w szkole prowadzonej przez IRA; wtedy to właśnie Radha Desai przejęła tam na siebie obowiązki nauczania samoobrony kobiet. Co tydzień obserwował jej przyjazd, ubranej w śnieżnobiały strój do karate, przywożonej samochodem prowadzonym przez trzydziestoletniego mężczyznę, który z pewnością nie był służącym. Miesiąc zabrało mu odkrycie, że nie jest jeszcze ani zaręczona, ani zamężna; szoferem okazał się jej starszy brat, a jedynym powodem, dla którego własnoręcznie nie prowadziła samochodu, okazała się obawa, że pojazd mógłby zostać zniszczony. Prabir z wielkim trudem powstrzymywał śmiech, opisując okres zalotów rodziców, lecz zdawał sobie doskonale sprawę, że należy to do tematów, o których Eleanor z pewnością chce usłyszeć, mimo iż brakowało mu prawdziwych szczegółów i musiał improwizować. W wersji Prabira Rajendra synchronizował skandowanie swej złożonej z żebraków klasy, recytującej na głos tabliczkę mnożenia, z dochodzącymi z dziedzińca krzykami Radhy, odliczającej pompki i przysiady, co pozwalało mu nie opuścić żadnego jej słowa, a równocześnie nie zaniedbywać własnych uczniów. A później, tuż przed przerwą na lunch, gdy przechodziła pod oknami jego klasy, stał w niej ze wzrokiem wbitym w podłogę bądź przysłaniając sobie oczy udawał migrenę, by ich spojrzenia nie spotkały się przypadkiem, a jego twarz nie zdradziła wszystkiego przed jego ziemskimi dziećmi. Matka Prabira opisywała swych rodziców jako „pseudosocjalistycznych hipokrytów z wyższej klasy średniej”. Fakt, że ich córka uczyła karate kobiety pochodzące z uznanych prawnie kast o najniższym statusie ekonomicznym i ocierała się ramionami o owianych złą sławą ateistów, mógł być uważany za postępowy i śmiały. Ale stwierdzenie, że wyszła za mąż za młodszego o trzy lata księgowego, który własnoręcznie utorował sobie drogę, by móc zamieszkać w slumsach, rzucone mimochodem na przyjęciu, nie miałoby dokładnie tej samej wartości. Jego ojciec poruszając ten temat był o wiele bardziej delikatny, stwierdzał bowiem zaledwie: Biorąc pod uwagę ich pochodzenie, czego można było oczekiwać? Radha studiowała genetykę na uniwersytecie w Kalkucie. Spotykali się potajemnie wczesnymi rankami w parkach i kawiarniach, jeszcze przed rozpoczęciem pracy Rajendry -
co prawda również na długo przed pierwszymi wykładami Radhy, lecz ta miała zawsze wymówkę w postaci ćwiczenia karate. Rajendrze nieustannie sprawiała trudności biologia na poziomie szkoły średniej, lecz Radha udzielała mu korepetycji i oboje skupili się na odległym celu: wspólnej pracy jako naukowcy. Kiedyś, w bliżej nieokreślonej przyszłości. Prabir był przekonany, że to musiała być miłość od pierwszego wejrzenia - mimo iż żadne z rodziców nigdy czegoś takiego nie powiedziało na głos - ale to biologia, nie tylko w typowo pojmowany sposób, trzymała ich przy sobie. Prabir parskał ze śmiechu, opisując potajemne spotkania na ławkach w parkach, dłonie rodziców niezdarnie i nieporadnie przerzucające kartki podręczników, ich powtarzanie na głos wyczytanych w książkach faz życia komórki. Ale biorąc pod uwagę, jak bardzo go to bawiło i zawstydzało oraz raz na jakiś czas budziło wyrzuty sumienia, nigdy tak naprawdę nie poczuł się jak złodziej i zdrajca, gdy wydawał tajemnice, które wcale tak właściwie nie należały do niego. Mimo iż to wszystko działo się rzekomo dla dobra Eleanor, wyobrażanie sobie własnych rodziców stało się dla niego czymś podobnym do wpatrywania się w oczy Madhusree i próby nadania sensu temu, co w nich dostrzegł. W przypadku rodziców nie posiadał jednak żadnych mogących go poprowadzić wspomnień, a jedynie książki i filmy, instynkt i domysły oraz powściągliwie dawkowane wyznania rodziców. Rajendra zdobył stypendium umożliwiające mu rozpoczęcie nauki na uniwersytecie. Mieli teraz o wiele więcej okazji do wzajemnych spotkań i stali się mniej dyskretni. Ich potajemny romans został odkryty i Radha opuściła dom rodzinny, zrywając wszelkie więzy łączące ją z rodziną. Wciąż nie posiadała koniecznych kwalifikacji do podjęcia pracy akademickiej, lecz była w stanie się utrzymać, pracując jako laborantka. Pewnej nocy czterech mężczyzn zaczaiło się na Rajendrę na terenie kampusu uniwersyteckiego, w wyniku czego trafił on do szpitala; nigdy jednak nie odkryto żadnych dowodów mogących rzucić światło na to, kto ich nasłał. Gdy wrócił do sił, Radha starała się nauczyć go sztuki samoobrony, lecz Rajendra okazał się jej najmniej pojętnym uczniem; był silny, lecz uparcie i nieustępliwie niezdarny, co prawdopodobnie wynikało z niedożywienia w młodym wieku. Aby Eleanor nie myślała z tego powodu źle o jego ojcu - właściwie do tej pory nie był pewien, czyjego dokładnie honoru wtedy bronił - wysłał jej jego zdjęcie zrobione podczas zorganizowanej przez IRA parady, na której ciągnął on przez centrum Kalkuty ciężarówkę przymocowaną liną do skóry pleców za pomocą dwóch metalowych haków. Nie do końca robił to sam; tuż przy nim maszerował, dzieląc z nim to brzemię, jego przyjaciel. Widoczne na zdjęciu naprężenie liny i naciągnięte przez haki piramidki skóry na plecach sprawiały, że wyglądało to, jakby obaj mężczyźni znaleźli się na skraju obdarcia żywcem ze skóry, lecz szli
z uśmiechem na twarzy. (Były to uśmiechy przez zaciśnięte zęby, lecz w panującym w Kalkucie upale każdy ciągnący podobny pojazd miałby zaciśnięte zęby z samego tylko wysiłku). Podobne wyczyny prezentowano w ramach festiwali religijnych, na których różni zapaleńcy biczowali się, wpadając w szał przekłuwania własnego ciała, chodzenia po rozpalonych węglach i innych przejawów potencjalnego samookaleczenia, rzekomo zakrawających na cuda - chronieni oczyszczającymi rytuałami, błogosławieństwem świętych ludzi i samą intensywnością własnej wiary. Ale Rajendra i jego współtowarzysz - wół pociągowy, nie otrzymali żadnego błogosławieństwa i głośno wyrażali swój absolutny brak wiary we wszystko z wyjątkiem wytrzymałości i elastyczności zwykłej ludzkiej skóry. Właściwie umieszczone haczyki powodowały wyjątkowo niewielkie krwawienia, a gruby fałd skóry mógł z łatwością wziąć na siebie znaczny ciężar, mimo iż samo uczucie ciągnięcia było początkowo wstrząsem dla niewtajemniczonych. Żadna „autohipnoza” czy „wprowadzanie się w trans” - nie wspominając już o nadnaturalnej interwencji boskiej - nie były konieczne do zablokowania bólu czy powstrzymania krwawienia, a z największym z ewentualnych ryzyk łatwo można było sobie poradzić, dokładnie sterylizując haki. Wciąż jednak samo wzięcie udziału w tak makabrycznie wyglądającym akcie wymagało znacznej odwagi, lecz znajomość odpowiednich faktów anatomicznych była tu równie dobrym antidotum na strach co wszelka ilość religijnej histerii. Prabir oszczędził oczom Eleanor zdjęcia matki z przebitymi szpikulcami policzkami i językiem, mimo iż podobnie jak w przypadku haczyków, było to wystarczająco bezpieczne i bezbolesne, o ile wiedziało się, jak uniknąć ważniejszych nerwów i naczyń krwionośnych. Widok matki, wykonującej tę wymagającą sztuczkę, budził w Prabirze wyjątkowe poczucie dumy, lecz również wywoływał inne, bardziej skomplikowane uczucia. Z samego zdjęcia nie dało się tego nijak wywnioskować, jak również i sama Radha nie zdawała sobie jeszcze wtedy z tego sprawy, lecz w dniu parady nosiła już syna pod sercem. Widok stalowych szpikulców, osadzonych w tym samym ciele, które i jemu udzielało schronienia, dodawał czegoś specjalnego do jego przyjemnych wyobrażeń stanu ówczesnej błogości. Rajendra po raz pierwszy usłyszał o tych motylach, gdy kończył doktorat z entomologii. Wtedy to na uniwersytecie pojawił się szwedzki kolekcjoner, który, przebywając w okolicy na wyprawie związanej z zakupem nowych okazów, poszukiwał na uniwersytecie pomocy w identyfikacji pewnego nabytego na targu, już naszpilonego okazu motyla. Akademickie szeregi przekazywały go sobie z rąk do rąk, aż wreszcie trafił do Rajendry. Motyl - samica o czarno-opalizująco-zielonych skrzydłach mających dwadzieścia centymetrów szerokości -
wyraźnie należał do paziów, gdyż oba tylne skrzydła miał zakończone długimi, wąskimi „ogonkami”, czy też „wstęgami”. Istniały jednak pewne zastanawiające odstępstwa, dotyczące cech anatomicznych, mniej oczywiste dla postronnego obserwatora, lecz o wielkim znaczeniu pod względem taksonomicznym: układ żyłek na skrzydłach i ułożenie otworu płciowego do zapłodnienia i składania jajeczek. Po poranku spędzonym na przetrząsaniu podręczników Rajendra nie był w stanie dokonać zdecydowanej, właściwej identyfikacji okazu. Przekazał więc kolekcjonerowi, że nie jest to przedstawiciel zupełnie nieznanego gatunku, lecz najprawdopodobniej nieznacznie zdeformowany osobnik. Żadne lepsze wyjaśnienie nie wpadło mu wtedy do głowy, a nie miał czasu na głębsze rozważanie całej sprawy. Po kilku tygodniach - już po udanej obronie pracy doktorskiej - Rajendra odszukał handlarza, który sprzedał okaz szwedzkiemu kolekcjonerowi. Po krótkiej rozmowie sprzedawca wyciągnął kolejnego, identycznego motyla. Zaledwie miesiąc wcześniej około sześciu podobnych sztuk trafiło do niego od stałego dostawcy z Indonezji. - A tak dokładnie to skąd? - zapytał Rajendra. - Z Ambon, stolicy prowincji Moluków - usłyszał odpowiedź. Rajendra zbił cenę na tyle, by mógł sobie pozwolić na jej zapłacenie, i zabrał ze sobą do laboratorium kolejnego motyla. Sekcja wykazała dalsze anomalie. Jak się okazało, całe organy wewnętrzne motyla znajdowały się w zupełnie innych miejscach niż powinny, a cechy charakterystyczne, zachowane dla całej klasy Lepidoptera, w przypadku tego owada albo nie występowały, albo okazywały się nieznacznie zmienione. Jeśli wszelkie obserwowane zmiany spowodowała lawina przypadkowych mutacji, to trudno było sobie wyobrazić, jak taki osobnik mógł przetrwać stadium larwalne, nie wspominając już o tym, że skończył jako piękny, w pełni rozwinięty i doskonale funkcjonujący osobnik dojrzały. Całe pokolenia owadów można było wystawiać na działanie teratogenów, aż połowie z nich wyrosły głowy po obu stronach tułowia, lecz, o ile nie brało się pod uwagę kilku milionów lat rozdzielnej ewolucji, nic nie mogło stworzyć tak wielu doskonale nieszkodliwych - czy też, jak wydawało się Rajendrze, korzystnych - zmian. Ale w jaki sposób akurat ten gatunek pazia mógł przetrwać w izolacji dłużej niż jakikolwiek inny motyl na Ziemi? Radha wykonała testy genetyczne. Próby określenia genealogii ewolucyjnej motyla przy użyciu standardowych markerów przyniosły zupełnie bezsensowne wyniki - lecz nie można było ufać staremu, zdegenerowanemu DNA. Rajendra błagał sprzedawcę, by ten postarał się zdobyć dla niego żywy okaz motyla, lecz nic z tego nie wyszło, gdyż
wymagałoby to zbyt wiele zachodu. Jednak, choć niechętnie, sprzedawca zdradził mu dane dostawcy z Ambon. Rajendra napisał tam trzykrotnie, za każdym razem nadaremnie, gdyż listy nie przyniosły żadnego odzewu. Do 2006 roku parze udało się wspólnie zaoszczędzić wystarczająco dużo pieniędzy, by Rajendra mógł osobiście udać się do Ambon; nauczył się również wystarczająco dobrze mówionego indonezyjskiego, by samodzielnie, bez pomocy tłumacza, porozumieć się z dostawcą. Niestety, człowiek ten nie był w stanie dostarczyć mu żywych okazów, ani nawet kolejnych martwych. Motyle zostały bowiem zebrane przez rybaków rozbitków, którzy tak właśnie zabijali czas, oczekując na nadejście pomocy. Od tamtej pory nikt celowo nie odwiedził wyspy, o której mowa - nie było ku temu żadnych powodów - a dostawca nie był nawet w stanie pokazać jej na mapie. - Skąd pochodzili ci rybacy? - Z Kai Bersar. Rajendra zadzwonił do Radhy. - Sprzedaj wszystkie moje podręczniki i prześlij mi pieniądze. Z pomocą zdezorientowanych rybaków Rajendra zebrał na wskazanej przez nich wyspie kilkanaście poczwarek; nie miał zielonego pojęcia, jak wygląda to stadium w przypadku poszukiwanego motyla, więc zgromadził po kilka okazów wszelkich odmian, jakie tylko wpadły mu w ręce. Po powrocie do Kalkuty piętnaście poczwarek dokończyło metamorfozę, a trzy z nich przeobraziły się w owe tajemnicze pazie. Świeże DNA jedynie potwierdziło stare zagadki i dodało do nich kilka nowych. Strukturalne różnice w genach neoteniny i ekdyzonu, dwóch zasadniczych hormonów odpowiedzialnych za metamorfozę, sugerowały, że drogi przodków tych motyli rozeszły się z drogami innych owadów około trzysta milionów lat temu - mniej więcej czterdzieści milionów lat wcześniej niż pojawiły się Lepidoptera. Taki wniosek był oczywistym nonsensem, a pozostałe geny przekazywały bardziej zdatną do przełknięcia historię, lecz taka rozbieżność sama w sobie była nadzwyczajnie godna uwagi. Radha i Rajendra wspólnie napisali artykuł opisujący to odkrycie, lecz wszystkie czasopisma naukowe, do których go wysłali, odmówiły publikacji. Ich obserwacje były absurdalne, a nie potrafili podać żadnego wyjaśnienia. Większość naukowców, recenzujących ich pracę dla wspomnianych periodyków, musiała po prostu uznać Sureshów za niekompetentnych. Jednak jedna z recenzentek, która przeczytała ich artykuł przesłany do „Entomologii Molekularnej”, pomyślała inaczej i skontaktowała się bezpośrednio z Radhą. Pracowała dla
Silk Rainbow, japońskiej firmy biotechnologicznej, specjalizującej się w używaniu larw owadów w celu otrzymania protein, których nie dało się z powodzeniem produkować masowo przy użyciu bakterii czy komórek roślinnych. Jej pracodawcy byli zaintrygowani takimi genetycznymi dziwactwami motyli; nie dostrzegali w nich co prawda żadnych oczywistych czy natychmiastowych zastosowań komercyjnych, lecz i tak byli gotowi zafundować takie rzekomo do niczego niezdatne badania. Jeśli tylko Radha zechce przesłać im próbkę DNA, a wykonane u nich na miejscu testy potwierdzą nieopublikowane wyniki, firma wyłoży fundusze na wyprawę mającą na celu zbadanie żywych motyli u samego źródła. Prabir długo po wszystkim samodzielnie poskładał sobie w całość tę historię - nawet kiedy był już na tyle duży, by rozumieć cały szum robiony wokół motyli, jakoś nie przykładał do tego zbytniej uwagi - lecz wciąż pamiętał dzień, w którym nadeszła wiadomość z Tokio; pamiętał go bardzo wyraźnie. Jego matka złapała go za dłonie i tańczyli w kółko po całym malutkim mieszkanku, wykrzykując: „Wyruszamy na wyspę motyli”. I Prabir wyobrażał sobie wtedy zielono-czarne owady, których wręcz nie dało się zliczyć, zaścielające dywanem ziemię zamiast trawy, gnieżdżące się na gałęziach drzew w miejscu liści. * Miesiąc po przewrocie Prabir otrzymał wiadomość od Eleanor. Zamknął drzwi prowadzące do swego baraku i położył się z notepadem w hamaku, tak długo ściszając urządzenie, aż wreszcie miał absolutną pewność, że nikt z zewnątrz niczego nie dosłyszy. Wiadomość od Eleanor jak zwykle nadeszła w formacie wideo, lecz tym razem ta nie włóczyła się z kamerą po mieście ani nawet nie krążyła z nią po mieszkaniu, dopadając tam swe nastoletnie dzieci zirytowane całą sytuacją. Siedziała tylko w swym gabinecie i mówiła wprost do kamery. Prabir poczuł ukłucie winy, że sam nigdy nie był w stanie uprzejmie zrewanżować się jej za wycieczki po Nowym Jorku, lecz jeśli tylko przyznałby się, że ma tu do dyspozycji konieczne do tego urządzenie, nie dałoby się nijak usprawiedliwić wysyłania jej zaledwie wiadomości tekstowych, ukrywających jego prawdziwy wiek. - Prabir, martwię się o ciebie - rozpoczęła Eleanor. - Rozumiem, że nie chcesz przerywać pracy - i rozumiem też, jak trudne i kosztowne okazałoby się w obecnej chwili wynajęcie łodzi - lecz wciąż mam nadzieję, że raz jeszcze to sobie przemyślisz. Wysłuchasz mnie? - Wpadł mi w ręce najnowszy raport Departamentu Stanu dotyczący tego kryzysu. Równocześnie z tymi słowami Prabir otrzymał adres strony internetowej, na której mógł się zapoznać ze wspomnianym przez nią raportem; oprogramowanie automatycznie próbowało
go otworzyć, lecz stacja naziemna na Sumatrze, przez którą łączył się z szerokim światem, blokowała stronę. - Żołnierze Kopasusa są właśnie transportowani drogą powietrzną do Ambon; jestem pewna, że doskonale zdajesz sobie sprawę, czego dokonali w Aceh i Irian Jaya. A miejsce, w którym obecnie mieszkasz, dość dobrze pasuje na przykrywkę dla bazy ABRMS; wiem, że posiadasz oficjalną zgodę, by tam się znajdować, lecz jeśli polegasz na biurokratach w Dżakarcie, że skądś w chwili obecnej wygrzebią odpowiednie dokumenty i poinstruują wojsko, by trzymało się od was z daleka... to takie podejście może się okazać aż nazbyt optymistyczne. Eleanor nachyliła się do kamery ze zmartwionym wyrazem twarzy. - To się nie skończy w przeciągu miesiąca czy dwóch; nawet jeśli prezydent wróci na stanowisko, rząd nie jest obecnie w stanie niemal nic zrobić, by naprawić panującą sytuację. Przez ostatnie sześćdziesiąt lat ludzie mieszkający w prowincjach tolerowali rządy z Dżakarty, o ile tylko otrzymywali za to namiastkę poszanowania tradycyjnych struktur władzy, a w zamian za drewno, ryby i prawa do surowców mineralnych, przekazywane w ręce karteli, rząd łożył na służbę zdrowia i edukację. Lecz po piętnastu latach programów kryzysowych, związanych z ciągłym zaciskaniem pasa - w których każda wolna rupia subwencjonowała koszt życia w wielkich miastach celem zażegnania w nich zamieszek niemożliwe stało się ignorowanie tej zachwianej równowagi. Zapomnij o różnicach religijnych i etnicznych; prowincje zostały doprowadzone do ruiny i wydojone do cna, i teraz nie mają już zamiaru ani przez chwilę dłużej godzić się na ten stan rzeczy. Cała jej wypowiedź była utrzymana w podobnym tonie. Prabir słuchał nagrania z mieszaniną niepokoju i irytacji. Jego rodzice podjęli decyzję, że najbezpieczniejszym rozwiązaniem będzie przeczekać to wszystko na miejscu, nie zwracając na siebie uwagi, i w taki właśnie sposób stawić czoła całej tej zamieci. Teranezja nie posiadała żadnego strategicznego znaczenia, więc żadna ze stron nie miała powodu, by się na niej pojawić. Kim była Eleanor, by uważać, że wie lepiej, i to z odległości dwudziestu tysięcy kilometrów? Wciąż jednak było jasne, że autentycznie się o niego martwiła, a Prabir wcale nie chciał oglądać jej tak zdenerwowanej. Postanowił więc przesłać jej pewną siebie, optymistyczną odpowiedź, która powinna ją uspokoić i sprawić, że przestanie się zamartwiać... równocześnie nie rzucając najmniejszego cienia wątpliwości na wnioski, do których doszła, ani nie podważając jej ekspertyzy. Docisnął stopę do ściany baraku i delikatnie rozbujał hamak. Zaczął układać odpowiedź. Rozpoczął ją od wspomnienia wspaniale rozwijającego się ogrodu, mimo iż tak naprawdę porastały go miejscowe bulwy skrobiowe, które w smaku najprawdopodobniej będą
przypominać tekturę. - Rajendra codziennie pilnie go pieli. Taki dobry z niego chłopak! - podyktował treść notepadowi, który zamieniał wypowiadane przez niego słowa w tekst na ekranie; niemal stworzył łatkę oprogramowania, mającą dodawać w powstającym w ten sposób tekście przypadkowe literówki, lecz doszedł do wniosku, że nawet najstarsze i najtańsze notepady zaopatrzone w klawiaturę i tak poprawiałyby je w czasie pisania. Dodał kilka ogólnikowo pozytywnych słów dotyczących „swej pracy”, lecz nie miał żadnych nowych odkryć, którymi mógłby się z nią podzielić. Rodzice zgromadzili moc danych, obserwując kolejne pokolenia motyli bezpośrednio w ich naturalnym otoczeniu, miejscu, które najprawdopodobniej ukształtowało wszystkie te dziwne adaptacje, lecz Prabirowi nie wyglądało na to, by choć o krok zbliżyli się do jakiegoś wyjaśnienia. Wszelkie szczegóły dotyczące Teranezji niezbyt różniły ją od innych wysp regionu, a nawet osiemdziesiąt kilometrów wody - czy nawet dużo mniej podczas epok zlodowacenia - w skali dziesiątków milionów lat nie było dla migracji żadną poważną barierą. Wszelkie odniesienia do polityki pozostawił na sam koniec; kilkakrotnie powtórzył w myślach układane słowa, nim wreszcie przekazał notepadowi ich pierwszy szkic. Musiał w tym, co mówił, zabrzmieć jak ojciec, lecz jeszcze pewniej i dobitniej, tak by Eleanor nie kwestionowała wciąż „jego” decyzji o pozostaniu na wyspie. Zamiast rozpraszać jej obawy, że może się stać najgorsze, przywitał podobną możliwość z otwartymi ramionami. - Nawiasem mówiąc, przejrzałem sobie raport Departamentu Stanu, o którym wspomniałaś, i w całej rozciągłości zgadzam się z twoją analizą sytuacji. Brutalne i skorumpowane imperium jawajskie wreszcie sięga kresu! Podobnie jak wcześniej Portugalczycy, Holendrzy i Brytyjczycy, teraz oni muszą się nauczyć żyć we własnych granicach. A jeśli nie potrafią wyciągnąć wniosków z lekcji, jaką daje im historia, to ABRMS musi im ją teraz wyłożyć w dużo brutalniejszy sposób. Lecz, proszę, nie martw się o mnie ani o moją rodzinę. Wojsku nigdy nawet nie wpadnie do głowy, by się tu zjawić. Mamy wszystko, czego nam potrzeba, zarówno pod względem sprzętu, jak i zapasów, więc możemy się tu zaszyć na tak długo, jak tylko okaże się konieczne. I nie myśl, że w międzyczasie nie mamy tu z Radhą nic do roboty! Będziemy kontynuować nasze badania, czekając, aż wyjazd okaże się bezpieczny. Wyjazd okaże się bezpieczny? Podobne stwierdzenia nie tchną zbytnią pewnością. Przeciągnął palcem, przesuwając kursor po ekranie. - Aż osiągniemy pełne zwycięstwo! Prabir zawahał się. Wciąż przypominało to odrobinę dodawanie sobie animuszu
pogwizdywaniem w ciemności. Musiał zakończyć swą wiadomość wielce pozytywną nutą, bo w innym wypadku Eleanor pomyśli sobie, że tylko patetycznie się odgrażał. Zamknął oczy i zakołysał hamakiem, wzdychając z frustracji. - Na zawsze twój przyjaciel, Prabir. Niech żyje Republika Południowych Moluków!
Rozdział 3 - Bądź ostrożny! Unosząc na niego wzrok, matka przysłoniła sobie oczy, uwalniając wcześniej potrzebne do tego ramię poprzez przesunięcie ciężaru Madhusree na drugą rękę. Prabir przeszedł z drabiny na lekko nachylony skos dachu. Baraki nie miały rynien, więc gdyby zaczął teraz się zsuwać, nic nie powstrzymałoby jego upadku, lecz powierzchnia fotowoltaicznego kompozytu,
jaką miał
pod nogami,
swą chropowatością dodawała mu otuchy.
Zmodyfikowane włókno szklane zyskiwało na wydajności dzięki brakowi wygładzenia; występujące w przypadkowych kępkach włókna polimeru mogły dzięki temu zbierać więcej światła. Prabir powoli przykucnął z rozstawionymi nogami, ostrożnie łapiąc równowagę. Udało mu się jakoś przekonać rodziców, że ważą za dużo, by przejść po dachach baraków, i mimo iż zrobił to jedynie dlatego, że sam chciał wykonać tę pracę, chyba jednak miał rację, gdyż czuł, jak panele wyginają mu się pod stopami. Wciąż były sprężyste, lecz najprawdopodobniej nie trzeba było o wiele większego nacisku, by je powyginać. Potrząsnął puszką sprayu i zaczął malować literę I. Rodzice roztrząsali to, sprzeczając się przez całą poprzednią noc: żadnych złożonych przekazów obwieszczających neutralność, żadnych indyjskich flag ani pochlebczych deklaracji lojalności względem którejkolwiek ze stron, żadnego „Chwała niech będzie Allahowi” ani „Cześć Jezusowi”. Zaledwie jedno pojedyncze słowo na każdej ze ścian i dachu wszystkich budynków: ILMUWAN. Naukowiec. Wciąż była w nich żywa nadzieja, że żaden napis nie jest tak naprawdę konieczny. Do tej pory nikt ich nie nachodził ani nie sprawiał im żadnych kłopotów, a skoro było bardzo mało prawdopodobne, że ich obecność na wyspie pozostała niezauważona, być może cel ich pobytu w tym miejscu był doskonale znany wszem i wobec. Kilkakrotnie przelatywały nad nimi odrzutowce, bezdźwięczne metalowe drobinki, tak małe, że Prabir niemal wierzył, iż są jedynie jakimiś skazami w jego polu widzenia, niczym te pływające drobne zniekształcenia, dostrzegane po zbyt długim wpatrywaniu się w bezchmurne niebo. Nieważne, czy piloci przyglądali się wyspie w poszukiwaniu baz powstańców, czy może jedynie przelatywali nad nimi w drodze do zupełnie innych miejsc, i tak trudno było poczuć istniejące zagrożenie, gdy widziało się zaledwie odblask słońca. Podobną postać przybrał cały stan wyjątkowy; odległy, przypominający złudzenie, pod żadnym względem niemożliwy do określenia. Od początku lutego byli odcięci od sieci;
najprawdopodobniej Dżakarta odcięła dostęp całej prowincji. Wciąż odbierali na falach krótkich BBC, lecz sygnał rwał się raz za razem, a w godzinny komunikat, mający objąć swym zasięgiem wydarzenia całej wschodniej Azji, i tak nie dało się upchać wszystkiego., co działo się w rejonie. Jasne było, że regionalne ruchy niepodległościowe nawzajem czerpały korzyści ze swoich akcji: separatyści w Aceh walczyli teraz z rządowym wojskiem o kontrolę nad stolicą regionu, a w Irian Jaya OPM zbombardowało bazę wojskową w Jayapura - dość nieoczekiwany ruch ze strony grupy, której broń zazwyczaj opisywano mianem „neolityczna”. Tak dramatyczne wydarzenia trafiały do komunikatów BBC, lecz codzienna sytuacja w Tual czy Ambon nigdy nie zasłużyła tam sobie nawet na najmniejszą wzmiankę. Strona internetowa w Holandii prezentowała oddzielne, indywidualne raporty dla każdej zamieszkałej grupy wysp w Molukach, a jej operatorom udawało się skutecznie, dzięki wykorzystaniu
jakichś
pomysłowych
sztuczek
z
reroutingiem,
unikać
zakusów
indonezyjskich cenzorów aż do chwili wprowadzenia powszechnego zakazu publikacji. Ojciec ostrzegł Prabira, że stronę najprawdopodobniej tworzą byli ekspatrianci z szeregów ABRMS, lecz Prabir nie przykładał zbytniej wagi do podobnych szczegółów. Nie interesował go głos neutralności. Chciał przelewającego się przez wyspy zalewu propagandy, obwieszczającego bezkrwawe zwycięstwo buntowników. Chciał, by każdy mieszkaniec Indonezji mógł uwierzyć, że bez najmniejszego szwanku może się wyłonić z popiołów płonącego imperium. Narysował kończące wyraz N i niepewnie przesunął się w kierunku drabiny. Farba zredukuje dostępne im zasoby prądu o około jedną piątą, lecz przy wyłączonym łączu satelitarnym ilość ta powinna im wystarczyć do zasilenia całej reszty urządzeń. Gdy zbliżył się do ziemi, Madhusree zaczęła płakać, gdyż mama nie pozwoliła jej wspiąć się na dach i nie mogła zobaczyć, co tam napisał. Matka zaczęła jej nadskakiwać, jakby naprawdę coś się jej stało, uspokajając ją dziecinnym gaworzeniem i głaskaniem po czole. - Może zrobić następny - powiedział złośliwie Prabir. - Nie mam nic przeciwko. Chciałabyś, Maddy? Popatrzył na nią spojrzeniem mówiącym „ale jesteś czarująca, skarbie”, siostra wbiła w niego pełen zdumienia wzrok, a jej wrzaski zmieniły się w pozbawione entuzjazmu, świszczące sapnięcia wydawane na pół gwizdka. - Nie wygłupiaj się - stwierdziła ze znużeniem matka. - Wiesz, że sama nie da rady. Madhusree ponownie wybuchła wrzaskiem. Prabir przeniósł drabinę i oparł ją o kolejny budynek. - Chciałabym, żebyś wreszcie dorósł! Czasem taki z ciebie dzieciak! - Dopiero w połowie wysokości uświadomił sobie, że matka mówiła do niego. Nie zatrzymał się, lecz
twarz rozpalił mu rumieniec wstydu. Chciał jej odkrzyknąć: „Tylko żartowałem, i tak opiekuję się nią lepiej od Was!”, lecz zdążył się już nauczyć, że pewnych strun u matki nie warto poruszać. Skoncentrował się na pisaniu, trzymając usta zamknięte na kłódkę. Kiedy zszedł na ziemię, Madhusree wciąż cichutko kwiliła. - Może mi pomóc przy kolejnym napisie na ścianie - stwierdził. Matka potakująco kiwnęła głową i pochyliła się, by odłożyć jego siostrę na ziemię. Ta spojrzała z urazą na Prabira, lecz nie odstępowała matki, czując, że może jeszcze wyciągnąć jakieś korzyści z całej zaistniałej sytuacji. Prabir popatrzył na nią ostrzegawczo i po chwili najwyraźniej zmieniła zdanie, gdyż kołysząc się, wreszcie podeszła do niego. Podał jej puszkę z farbą w sprayu, po czym przykucnął za jej plecami, by móc poprowadzić jej ramię, gdy naciskała na przycisk. - Zdajesz sobie sprawę, że niemal wysłaliśmy cię w tym roku do szkoły z internatem. Jak by ci się to podobało? - powiedziała do niego matka bez najmniejszej nuty sarkazmu, jakby odpowiedź na to pytanie nie była oczywista. Prabir nie odpowiedział. W tym, że mu tego oszczędzono, nie było żadnej jej zasługi; to wojna ocaliła go przed wygnaniem z wyspy. - Przynajmniej wyrwałbyś się z dala od tego wszystkiego - dodała. Nie odwrócił wzroku od pisanego wyrazu, starając się najlepiej jak tylko potrafił rekompensować entuzjastyczne, przypadkowe i nieskładne mazanie siostry, lecz przez myśl przebiegła mu tamta rozmowa rodziców, podsłuchana pod barakiem motyli. To prawda, że matka zasugerowała wtedy, by go wysłać do jej kuzynki w Toronto... lecz miało to na celu jedynie zniechęcenie ojca do całego pomysłu i w tym kontekście nie było zbyt zaskakujące. Być może więc oceniał ją nazbyt surowo. Być może tak naprawdę walczyła o to, by pozostał z nimi na wyspie. - Gdybym był gdzie indziej - odpowiedział - martwiłbym się o was. Tak przynajmniej wiem, że nic wam nie jest. - To prawda. Obejrzał się przez ramię; matka uśmiechała się, wyraźnie zadowolona z jego odpowiedzi, lecz wciąż wydawała się nietypowo jak na siebie krucha i słaba. Fakt, że mogła potrzebować od niego jakiegoś pocieszenia czy otuchy, wyjątkowo go niepokoił. Odkąd zaczęła się rozczulać nad Madhusree, miał ochotę w jakiś sposób nad nią zapanować, znaleźć sposób, by sobie to jakoś zrewanżować czy odbić. Lecz to teraz - tego było już za wiele. Skoro jedno niewłaściwie dobrane słowo naprawdę mogło ją zranić i to aż na wylot, poczuł się, jakby przekazano w jego ręce potęgę mogącą zgasić słońce.
Wymalowany na ścianie znak przypominał efekt jednej z podejmowanych przez niego swego czasu prób pisania stopą, lecz słowo dało się odczytać. - Dobra robota, Maddy - stwierdził. - Napisałaś Ilmuwan. - Mwan - obwieściła pewnym siebie głosem Madhusree. - Ilmuwan. - Ilwan. - Nie, il-mu-wan. Madhusree wykrzywiła twarz, gotowa wybuchnąć płaczem. - Nie martw się - powiedział szybko Prabir. - Wkrótce wrócimy do Kalkuty, a tam nikt nie mówi po indonezyjsku. Już nigdy więcej nie użyjesz tego języka. * Przebudził się w środku nocy, czując, jak wszystko wywraca mu się w brzuchu do góry nogami. Niepewnie, nie do końca przebudzony, przeszedł do toalety. Już wcześniej, odkąd zaczęli jeść zasadzone w ogródku ignamy, miewał napady biegunki, lecz do tej pory nigdy nie budziły go one w nocy. Siedział w ciemności na toalecie, przy lekko uchylonych drzwiach. Dochodził do niego słaby elektryczny poszum ze znajdującego się za nim zbiornika ich oczyszczalni ścieków. Wypróżnił się niemal natychmiast, lecz ból nie zelżał ani na jotę. Wciąż dziwnie oddychał, o wiele szybciej niż normalnie, lecz ból nasilał się, gdy próbował wyrównać i spowolnić oddech. Umył ręce, po czym wyszedł i stanął pośrodku kampongu. Widok w przestrzeniach pomiędzy drzewami przypominał głęboką przestrzeń kosmiczną. W Kalkucie gwiazdy wydawały się udomowione i oswojone, były niemal sztucznym wytworem, tak bezbarwnym, że mogły uchodzić za wykonaną bez entuzjazmu, połowicznie udaną próbę uzupełnienia oświetlenia ulicznego. Tu nie można było ich pomylić z dziełem rąk ludzkich. Gdy wrócił na hamak, ból nadal nie chciał zelżeć. Nie było mu niedobrze ani nie chciał po raz kolejny iść do toalety, lecz żołądek miał zaciśnięty z napięcia, jakby dokonany przez niego występek znalazł się właśnie o krok od wykrycia. Jednak nic nie dręczyło jego sumienia bardziej niż zwykle. Ani jakoś poważnie nie droczył się z Madhusree, ani też za bardzo nie wyprowadził matki z równowagi. Poza tym i tak przecież wynagrodził wszystko im obu, prawda? Zaraz po przybyciu na wyspę, gdy każdej nocy budziły go nieznane dźwięki, krzyczał, aż ojciec przychodził do niego i kołysał do snu. Trwało to wiele tygodni, mimo iż ostatnie kilka nocy robił to już raczej z przyzwyczajenia niż ze strachu. Ojciec nigdy nie podniósł na
niego głosu ani nigdy się nie skarżył. Pod koniec Prabirowi wystarczyła sama świadomość, że ten przyjdzie do niego, jeśli tylko będzie go potrzebował; Prabir nie musiał sprawdzać tego raz za razem jedynie po to, by poczuć się bezpieczniej. Lecz teraz był już za duży, by wołać tatę. Musiał znaleźć jakiś inny sposób, aby się uspokoić. Zsunął się z hamaka i podszedł do drzwi z siatką na owady. Na wprost przed sobą miał barak motyli, szary i niewyraźny kształt w cieniach nocy. Wiedział, że prowadzące do niego drzwi będą zamknięte na zasuwkę, co miało powstrzymać wszelkie tutejsze zwierzęta przed dostaniem się do środka, lecz nie wyposażono ich w żaden zamek na klucz. Tu nigdy niczego nie zamykano na klucz. Chłodny pot zbierał mu się w zagłębieniu za kolanami. Zwilżył nim palce i uniósł do nozdrzy; tak przywykł do zapachu swego repelentu na moskity, że obecnie prawie wcale go nie wyczuwał. Lecz wątpił, by ktokolwiek z rodziny uznawał ten zapach za tak gryzący czy ostry, by kilka kropel obciążyło jego osobę. Otworzył drzwi dość szeroko, by móc wysunąć się na zewnątrz, po czym ruszył przez sam środek kampongu; jego bose stopy poruszały się bezszelestnie po zdeptanej ziemi. Był zdeterminowany, by zadziałać, nim zmieni zdanie. Po dotarciu do baraku motyli nie zawahał się: jednym gładkim ruchem odsunął zasuwkę. Lecz gdy zaczął powoli i delikatnie otwierać drzwi, panel z włókna szklanego zaskrzypiał alarmująco, drgając, gdy jego dolna krawędź tarła o podłoże. Prabir od razu bardzo dobrze wiedział, jak temu zaradzić - drzwi do kuchni wydawały podobny odgłos - lecz i tak zamarł w bezruchu na kilka uderzeń serca, nasłuchując, czy przypadkiem z baraku rodziców nie dobiegnie go jakiś dźwięk. Dopiero wtedy zebrał się w sobie i gwałtownie pchnął drzwi; panel rozsunął się, dając mu przestrzeń konieczną do wejścia do środka, a wszystko odbyło się zaledwie przy westchnieniu poruszonego drzwiami powietrza. Prabir widział dotychczas z zewnątrz przez okna większą część wnętrza tego baraku w świetle dnia, lecz nigdy nie miał powodu, by zapamiętywać jego układ czy umeblowanie. Stał więc teraz w drzwiach, czekając, aż oczy przyzwyczają mu się do ciemności. W każdym innym miejscu praktycznie nie miałoby to żadnego znaczenia; mógł do nich wejść nawet z zawiązanymi oczami. - To moja wyspa - wyszeptał. - Nie macie żadnego prawa, by trzymać mnie z dala od niej. - Nawet wypowiadając te słowa, zdawał sobie sprawę, jak bardzo są nieuczciwe - tak naprawdę nigdy nie miał pretensji, że zabroniono mu wstępu do tego baraku - lecz skoro już natknął się przypadkiem na tak kulawą wymówkę, kurczowo się jej trzymał.
Poblask księżyca oświetlał przed nim na szaro skrawek podłogi mniej więcej metrowej długości, poprzedzony czymś, co - jak się domyślał - było jego własnym cieniem, nierozpoznawalnie słabym i rozproszonym. Mrok, skrywający dalszą część pomieszczenia, pozostawał niezgłębiony. Szaleństwem byłoby włączenie światła; okna nie posiadały żadnych okiennic ani zasłon, więc podobny krok rozświetliłby cały kampong. Równie dobrze Prabir mógłby pomachać ojcu latarką przed oczami. Ostrożnie wkroczył do środka. Szukanie wokół po omacku z wyciągniętymi ramionami byłoby najprostszą metodą na rozrzucenie i rozbicie znajdującego się tu szkła laboratoryjnego; poruszał się więc powoli naprzód, z jedną dłonią wysuniętą tuż przed sobą, blisko ciała, mniej więcej na wysokości pasa. Wydawało mu się, że szedł tak powolutku do przodu, nie natrafiając na nic, przez kilka minut, aż wreszcie jego palce znalazły płytę wiórową pokrytą fornirem. Z takiego materiału wykonano wszystkie meble w kampongu: jego biurko, stół kuchenny. O ile zbyt szaleńczo nie zeszedł z początkowo obranego kursu, trafił właśnie na stół laboratoryjny, biegnący wzdłuż całej długości baraku, nie do końca przedzielający to pomieszczenie na pół. Obejrzał się przez ramię; wyglądało na to, że idzie prosto, jak po sznurku. Dało mu to tyle, że potrzebował niemal całej wieczności, by szary powidok drzwi zblaknął mu przed oczami, a kiedy wreszcie do tego doszło, wciąż nie był w stanie niczego przed sobą dojrzeć. Skręcił w lewo i zaczął obchodzić stół bokiem - prawą rękę ocierając o krawędź jego blatu, podczas gdy lewa ruszyła wysunięta przed nim w poszukiwaniu jakichkolwiek przeszkód. Po ominięciu taboretu i krzesła na kółkach znalazł się wreszcie w smudze księżycowego światła padającego na stół przez jedno z okien. Niepewnie wsunął dłoń w to słabe oświetlenie, plącząc i tak już zbijające z tropu cienie i mdłe kontury powierzchni. Dotknął chłodnego metalu, nieznacznie szorstkiego i powykrzywianego. Mikroskop. Wyczuł zapach smaru na mechanizmie zębatkowym odpowiedzialnym za ustawianie ostrości; był to dość charakterystyczny zapach, przywołujący wspomnienia. Jeszcze w Kalkucie, ojciec opiera go na taborecie, by mógł zerknąć w okular mikroskopu. Pokazuje mu łuski na skrzydłach motyla, błyszczące niczym malutkie szmaragdowe pryzmaty. Coś ścisnęło go w żołądku, aż poczuł kwas w ustach, lecz tylko wzmocniło to jego postanowienie. Im gorzej się czuł z powodu faktu, że to robi, tym bardziej wydawało mu się to konieczne. Prabir wyobraził sobie wnętrze pomieszczenia widziane przez okno w świetle dnia. Dostrzegł ojca nachylonego nad mikroskopem; już teraz wiedział, gdzie się dokładnie znajduje i gdzie musi przejść. Otworzenie w ciemności klatki, wypełnionej dorosłymi osobnikami, byłoby zwyczajnym proszeniem się o kłopoty; nie mógł sobie robić nadziei, że
kierując się samym dotykiem odnajdzie ciała motyli, nie budząc ich przy okazji. Zresztą nawet gdyby żadnemu z owadów nie udało się wymknąć z klatki podczas takiego zabiegu, i tak z wyjątkową łatwością mógł uszkodzić ich skrzydła. Ciało larw pokrywały zaś ostre włoski, a na dodatek wytryskiwały one cuchnący, brązowawy czynnik drażniący. Prawdopodobnie mógłby przezwyciężyć swą niechęć i jednak ich dotknąć - mimo wszystko były zaledwie gąsienicami; w niczym nie przypominałoby to wpychania dłoni do klatki pełnej skorpionów - ale widział już kiedyś na własne oczy plamy pozostawione przez ten środek na skórze ojca. Miałby spore kłopoty z wytłumaczeniem tak poważnych śladów jako rezultatu przypadkowego natknięcia się na larwy. Posuwając się o kilka kolejnych metrów wzdłuż stołu laboratoryjnego, znalazł wreszcie to, co - miał nadzieję - było właściwą klatką. Kilkakrotnie delikatnie pstryknął palcami w jej naprężoną siatkę i nasłuchiwał, czy z wnętrza dobiegnie odpowiedź. Nie usłyszał żadnego nerwowego łopotu skrzydeł ani złego syczenia. Przyłożył twarz do siatki i głęboko wciągnął powietrze; prócz zapachu metalu wyłapał stamtąd woń soków roślinnych i liści. Widział wcześniej poczwarki zwisające na cienkich niteczkach ze znajdujących się w klatce gałęzi, pomarańczowo-czarno-zielone kluseczki, z których każdą podtrzymywała gruba jedwabna siateczka - ojciec nazywał ją „gorsetem”; wyglądem przypominały małe, zniekształcone i obrośnięte pleśnią melony, umieszczone we własnych siatkowych torebkach. Larwy nie tkały pełnowymiarowego kokonu mającego ukryć ich metamorfozę; dokonywały jej bez żadnej osłony, co wcale nie było miłym dla oka widokiem. Lecz mimo iż plątanina rozpuszczających się części ich ciał była tak strasznie ohydna, wzięcie ich wtedy do ręki nie było nawet w połowie tak nieprzyjemne jak w chwili tuż przed rozpoczęciem całego procesu. Prabir otworzył klatkę i sięgnął do środka. Szybko jednak wycofał dłoń. Idiota, wyzwał się w myślach. Nie mógł przecież zaufać niewyraźnemu wspomnieniu dotyczącemu wyglądu tej klatki i tylko na jego podstawie podejmować teraz kroków. Musiał rozpocząć tuż przy samym dnie klatki, a następnie posuwać się coraz wyżej, inaczej mógłby zerwać którąś z nitek podtrzymujących owady. I potrzebował teraz potu na palcach, tak by liczyło się już pierwsze dotknięcie. Ramiona i boki wręcz spływały mu potem powstałym na skutek nocnej wilgotności powietrza; potarł o nie, zwilżając prawą dłoń, po czym umieścił ją tuż przy dnie klatki, zwróconą środkiem ku górze. A wtedy zaczął powoli unosić ramię. Pusta przestrzeń nad podłogą klatki zdawała się ciągnąć w nieskończoność; czuł, jak dłoń mu wysycha, gdy reszta jego ciała wyrzucała z siebie nerwowe strumyczki potu. Starał się przypomnieć sobie, co też ojciec opowiedział mu o cyklu rozrodczym motyli. Być może w tej klatce mimo wszystko nie
było żadnych poczwarek. Gdy jego dłoń znalazła się na wysokości ramion, nadgarstek wreszcie czegoś dotknął. To coś było chłodne i sprężyste. Trafił na jedną z gałęzi. Wycofał ramię. Całe mu drżało. Spróbuję raz jeszcze, zdecydował w myślach. A jeśli i tym razem mi się nie uda, wtedy sobie stąd pójdę. I kiedy tak stał przy klatce, starając się sobie przypomnieć, gdzie też dokładnie umieścił dłoń podczas pierwszego podejścia, zdał sobie sprawę ze słabego, dochodzącego z zewnątrz buczenia, którego nijak nie był w stanie umiejscowić. Zaintrygowało go to; znał wszystkie dźwięki wydawane przez każdą maszynę w kampongu, nieważne, czy urządzenia te działały gładko i bez problemu, czy też z trudem starały się walczyć z przeciążeniem bądź znajdowały się o krok od zupełnego zatarcia. Jeśli tylko miejsce to wciąż skrywało przed nim jakieś tajemnice, to w tej chwili znalazł się z nimi pod jednym dachem: jakieś zautomatyzowane sprzęty laboratoryjne czy pompa lodówki, wydające zbyt ciche dźwięki, by dało się je dosłyszeć z zewnątrz. Lecz źródła dźwięku, który właśnie do niego dochodził, nie było z nim w środku tego baraku, miał co do tego stuprocentową pewność. To odrzutowiec. Lecący niżej niż zwykle. A może nie: może to tylko nocne powietrze w ten sposób zmieniało akustykę. Dźwięk był na tyle słaby, że nigdy by go nie obudził. Stąd też Prabir nie miał wcale pewności, że to coś nowego. Stał w ciemności, nasłuchując zbliżającego się samolotu. A co, jeśli w rzeczywistości leciał on niżej? Co z tego wynikało? Gdyby pobiegł teraz i obudził rodziców, nikt nawet by nie zapytał, co robił o tak późnej porze. Wystarczyło, by tylko powiedział, że obudziły go bóle brzucha. Buczenie stawało się coraz głośniejsze, po czym nagle nieoczekiwanie przycichło. Prabir wciąż trwał jak sparaliżowany; przed oczami stanął mu obraz bomb przeszywających powietrze, spadających w kierunku celu, gdy samolot, przyspieszając, odlatywał znad wyspy. Lecz nic się nie stało, gdy dźwięk oddalających się silników rozpływał się w ciszy. Dochodził do niego jedynie rechot żab z dżungli. Prabir niemal roześmiał się z ulgą, lecz dźwięk utknął mu w gardle. Być może ocaliły ich napisy, farba była przecież widoczna na tle ciepła paneli dachu, czerń na zieleni w fałszywych kolorach wyświetlacza podczerwieni. Lecz jeśli od samego początku celem samolotu było zupełnie inne miejsce - jeśli Teranezja nic nie znaczyła dla pilota, a była jedynie przelatującą mu w dole scenerią na kursie lotu - wtedy bomby wciąż jeszcze mogły spaść tej nocy. Na jakąś inną wyspę.
Prabir wpatrywał się w ciemność, czując stłumiony ból w klatce piersiowej. Po raz kolejny włożył rękę do klatki i kontynuował poszukiwania. Tym razem został nagrodzony: koniuszki jego palców delikatnie musnęły poczwarkę. Dotknięcie rozkołysało ją, lecz jedwabna nitka, trzymająca ją w miejscu, była sprężysta. Odczekał chwilę, aż drgania zanikną, a następnie delikatnie schwycił poczwarkę w złożoną dłoń. Jej powierzchnia była chłodna i gładka, w dotyku przypominała szelak. Zupełnie nie miał pojęcia, ile potu ma na dłoni, a nie chciał się poruszyć, by spróbować wsunąć do środka również i lewą dłoń - przekładałoby się to bowiem na wykręcenie całego ciała i zamartwianie się o nowe przeszkody. Przez chwilę stał całkiem nieruchomo, kodując w pamięci dokładne położenie schwytanej poczwarki. Wreszcie wysunął dłoń z klatki i dokładnie powlekł ją warstewką potu, po czym wtarł kolejną, tym razem już pewniejszą dawkę trucizny w śpiącego owada. Zamknął klatkę i wyszedł z baraku tą samą drogą, którą dostał się do środka. Poniewczasie przykucnął, by sprawdzić, czy nie pozostawił za sobą odcisków stóp, lecz na obranej przez niego trasie rosło wystarczająco dużo trawy, by zapobiec pozostawieniu jakichkolwiek śladów na ziemi a równocześnie nie dopuścić, by zbytnio zakurzył sobie stopy, tym samym pozostawiając widoczny ślad w środku baraku. Kiedy już leżał w hamaku, czuł się psychicznie wyczerpany, jeszcze bardziej wycieńczony niż po częściowym zdobyciu szczytu wulkanu. Lecz wszystko, co zrobił w tamtym baraku, już teraz odbierał jako mniej realne od snu. Fakt, że z powodu ciemności nie widział dokonywanej przez siebie zbrodni, sprawi, iż poczucie winy nie pojawi się na jego twarzy, gdy rodzice mu o tym powiedzą. Nim wyjdzie na jaw, że zatruty motyl się nie przepoczwarzył - lub jeśli zdoła rozwinąć skrzydła, lecz potem umrze w świetle słońca Prabirowi nie pozostanie w pamięci nawet najmniejsze wspomnienie, nawet najsłabszy obraz przedstawiający jego dłoń wsuniętą do klatki. * Gdy usłyszał głośny, głuchy grzmot dochodzący ze strony kampongu, wracał właśnie powoli z plaży, trzymając Madhusree w ramionach. Niemal mógłby go uznać za łomot upadającego drzewa, lecz nie słyszał żadnego skrzypienia rozdzieranego drewna ani szelestu gałęzi. Madhusree spojrzała na niego pytająco, lecz nie domagała się wyjaśnień; sama była doskonale w stanie wymyślić je sobie na własną rękę. Wszyscy będą mogli je usłyszeć przy obiedzie: najprawdopodobniej będzie to kolejny nowy potwór, który pojawił się na wyspie, by niezdarnie posuwając się to tu, to tam, poszukiwać dzieci do zjedzenia.
Prabir usłyszał krzyk matki: „Rajendra!” W jej głosie wyraźnie brzmiało przerażenie. Madhusree wyglądała na zaskoczoną, po czym wykrzywiła usta. Prabir postawił ją na ścieżce. - Poczekaj tutaj - powiedział i zaczął biec w kierunku kampongu. Madhusree zaczęła wywrzaskiwać za nim coś pozbawionego sensu i słów; odwrócił się i zobaczył, jak pełna rozpaczy macha ramionami w powietrzu. Zatrzymał się i wewnętrznie rozdarty utkwił w niej wzrok. A co, jeśli i w tym miejscu wcale nie była bezpieczna? Jeśli na wyspę zrzucono z samolotu spadochroniarzy, ci mogli być wszędzie. Podbiegł do niej i ponownie wziął ją na ręce. Zaczęła mu orać paznokciami policzki i okładać pięściami szyję, a łzy i śluz ściekały jej po twarzy. Prabir zignorował atak siostry i zaczął biec ścieżką w kierunku kampongu, obojętny na jej ciężar i całą szamotaninę. Przypominało to bieg we śnie; dżungla przepływała wokół niego, lecz poruszanie się nie wymagało żadnej woli, żadnego wysiłku. Sam sen wprawiał go w ruch przed siebie. Jego matka stała samotnie pośrodku kampongu i oszalała rozglądała się wokół, jakby czegoś szukała. Gdy dostrzegła syna, zaczęła raz za razem walić się pięścią w czoło. - Zabierz ją stąd! Nie może tego zobaczyć! - wrzasnęła na niego ze złością. Zdezorientowany Prabir zatrzymał się na krawędzi kampongu, zwalczając łzy napływające mu do oczu. Gdzie był ojciec? - Co się stało, mamo? Matka wpatrywała się w niego, jakby był idiotą. - Gdzie jest drabina? - zawyła. - Co zrobiłeś z drabiną? Prabir nie potrafił sobie przypomnieć. Zamierzał odłożyć ją do magazynu, jak tylko skończy malowanie dachów, ale to z pewnością było pierwsze miejsce, w którym sprawdziła. Niepewnie posunął się o krok do przodu. - Pomogę ci szukać. Matka odgoniła go słabym ruchem ręki, po czym zaczęła chodzić w kółko po środku kampongu. Madhusree była sina na twarzy od wrzasków i prób wyślizgnięcia się z jego objęć. Prabir pobiegł do baraku rodziców i włożył ją do łóżeczka. Urosła już na tyle, że gdyby tylko zechciała, wspięłaby się bokiem i wydostała na wolność, lecz miała też dość oleju w głowie, by zdawać sobie sprawę, że upadek przyniósłby jej poważne obrażenia. Prabir przyklęknął przy łóżeczku i przycisnął twarz do poręczy. - Wrócę raz-dwa, obiecuję. Z mamą. W porządku? Nie czekał na odpowiedź. Znalazł drabinę w zielsku za barakiem, w którym rodzice badali motyle, tam, gdzie
używał jej po raz ostatni. Jedną ręką uniósł ją z ziemi i pognał w kierunku matki; drabina wcale nie była ciężka, lecz gdy biegł, kołysała się na boki, wytrącając go raz za razem z równowagi. - Gdzie mam ją położyć? - zawołał do matki zdenerwowany. - Gdzie tata? Przez kilka sekund wpatrywała się w niego pustym, nierozumiejącym wzrokiem, wreszcie zasłoniła dłonią usta i zamknęła oczy. Prabir stał w miejscu, przyglądając się matce, i czuł, jak lodowacieje mu skóra. Kiedy wreszcie otworzyła oczy, wydawała się spokojniejsza. - Tata jest ranny - powiedziała cicho. - Będzie potrzebna twoja pomoc. Ale będziesz musiał robić dokładnie to, co ci powiem. - Obiecuję - odpowiedział jej Prabir. - Zaczekaj tutaj. - Zniknęła wewnątrz magazynku, skąd wyłoniła się po chwili z dwiema pustymi drewnianymi skrzyniami. - Słuchaj mnie uważnie. Chcę, byś trzymał się pięć metrów za mną. Poruszaj się tylko i wyłącznie po moich śladach. Weź ze sobą drabinę, lecz nie pozwól, by dotknęła ziemi. Gdy mówiła te słowa, Prabir wyraźnie usłyszał, jak w jej głosie wzbiera zwątpienie, jakby zaczynała uważać, że jednak prosi go o stanowczo zbyt wiele. - Idę pięć metrów za tobą. Tylko po twoich śladach. Nie pozwalam drabinie dotknąć ziemi - odpowiedział jej pewnie, zdecydowanym głosem. Niechętny uśmiech zagościł na twarzy matki. - W porządku, wiem, że nie jesteś głupi i będziesz ostrożny. A będziesz jeszcze dla mnie odważny? - Pytająco wpatrywała się w jego twarz i Prabir poczuł, jak coś zaciska mu się w klatce piersiowej. - Tak. Ojciec leżał w płytkim leju na środku ogrodu, który znajdował się za barakiem pełniącym rolę magazynka. Jego nogi były całe poszarpane, niemal w strzępach. Z ud wytryskiwała mu ciemna krew, przesiąkając przez warstwę piasku, który musiał opaść na niego siłą wybuchu. Miał zamknięte oczy i twarz zaciśniętą z bólu. Prabir był zbyt zaskoczony, by płakać, i kiedy poczuł, jak w jego wnętrzu rodzi się zawodzący krzyk „Tatusiu!”, niezwłocznie go uciszył. - Już jestem, kochanie. - Matka niemal szeptem przemówiła do ojca. - To już długo nie potrwa. - Ojciec w żaden sposób nie pokazał po sobie, że dosłyszał jej słowa. - Bardzo możliwe - tu matka zwróciła się do Prabira - że mamy w ogródku zakopanych więcej min. Położymy więc drabinę, opierając ją na tych skrzynkach jak mostek. A wtedy przejdę po niej
do ojca i przyniosę go tutaj. Rozumiesz? - Ja mogę to zrobić. Jestem lżejszy - odpowiedział jej Prabir. Drabina była wykonana z aluminium i obawiał się, że może nie wytrzymać ciężaru dwójki dorosłych osób. Matka niecierpliwie potrząsnęła głową. - Ty nie dasz rady go unieść, skarbie. Zdajesz sobie z tego doskonale sprawę. Po prostu pomóż mi ułożyć drabinę jak należy. Położyła jedną ze skrzynek na ziemi na samym skraju ogrodu, jak najbliżej ojca, po czym wycofała się kilka metrów i ruchem dłoni pokazała Prabirowi, by zbliżył się do skrzynki. Kiedy już stał przy niej, rozkołysał drabinę w jej kierunku, a ona złapała za drugi jej koniec. W lewej ręce wciąż trzymała drugą skrzynkę za odsłonięty bok. Gdy matka posuwała się krawędzią ogrodu, Prabir stopniowo podawał jej drabinę, aż wreszcie trzymał ją jedynie za sam przeciwległy koniec. Matka uśmiechnęła się do niego, dopingując go w ten sposób, lecz słyszał, jak serce wali mu ze strachu o nią. Trzymanie się z dala od ogródka nie było żadną gwarancją bezpieczeństwa. Prostokąt wyplewionej ziemi musiał wyglądać z powietrza na idealny cel - i możliwe, że łatwiej było takiej samostawiającej się minie przekopać ziemię i zatrzeć swe ślady w miejscach, gdzie nie było żadnej roślinności - lecz wciąż jeszcze wszędzie tutaj mogły znajdować się kolejne miny, zakopane praktycznie w każdym miejscu. Kiedy matka zbliżyła się do przeciwległego rogu ogródka, oboje musieli wyciągnąć przed siebie ramiona, by móc utrzymać drabinę, i wkrótce stało się jasne, że nawet taki zabieg nie będzie wystarczający. Matka chyba już miała przeciąć ogródek na skróty, lecz Prabir krzyknął do niej: - Nie! Mogę się jeszcze do ciebie zbliżyć! - Wskazał dłonią najbliższy róg ogródka, który, co matka już udowodniła własną w nim obecnością, okazał się bezpieczny. Stanę tam. A później, jak już miniesz tamten róg, znów mogę się wycofać w kierunku mojej skrzynki, idąc z tobą krok w krok po przeciwległych bokach ogródka. Matka potrząsnęła ze złością głową, lecz sklęła tylko siebie za brak logicznego myślenia. - Masz rację. Zrobimy, jak mówisz. Kiedy już trzymali drabinę na pełnej szerokości ogródka, posuwając się z nią w kierunku ojca, Prabir zaczął odczuwać ożywioną nadzieję. Pozostało im zaledwie kilka kroczków i matka nie miała już do przebycia ani centymetra niewypróbowanego skraju ogródka. Prabir wciąż odwracał wzrok od nóg ojca, lecz opanowany głos w jego głowie już ośmielał się doradzać optymizm. Ludzie przeżywali tego typu urazy nawet w odległych wioskach w Kambodży czy Afganistanie. Matka studiowała anatomię człowieka i
dokonywała zabiegów operacyjnych na zwierzętach laboratoryjnych, co mogło przecież okazać się teraz bardzo przydatne. Prabir odczekał, aż mama odłoży drugą skrzynkę na ziemię, po czym równocześnie opuścili drabinę, układając ją we właściwym miejscu. Nie miał żadnych wątpliwości, że skrzynki zdołają utrzymać ciężar; pełno ich leżało porozrzucanych tu i ówdzie po całym obozie i kiedyś sam widział na własne oczy, jak ojciec użył jednej z nich, by stanąć na niej, gdy nie był w stanie czegoś dosięgnąć. Jeśli tylko drabina się nie wygnie, jedynym problemem okaże się ten jej odległy koniec, mogący w każdym momencie zsunąć się ze skrzynki. Matka podążyła za jego wzrokiem. - Pilnuj go i jeśli tylko się ruszy, zaraz daj mi znać - nakazała. - Gdybym przypadkiem przesunęła go w którąś stronę, zawsze przecież mogę przemieścić go z powrotem. Zdjęła buty i wspięła się na skrzynkę. Stopnie drabiny były tak nachylone, by znajdować się w poziomie, gdy ta stała oparta o coś pod pewnym kątem; ich odsłonięte teraz krawędzie stanowił wygięty metal, niepokryty antypoślizgową warstwą gumy, którą stopnie posiadały od góry. Lecz kiedy Prabir się temu przyglądał, matka znalazła sposób na złapanie równowagi, kładąc stopy na bocznych szynach w miejscu, gdzie te łączyły się ze stopniami. Wciąż nad skrzynką, zacisnęła oczy i zaczęła nieznacznie się kołysać z ramionami częściowo uniesionymi po bokach - ćwicząc ruchy, które przywrócą jej równowagę bez narażenia na szwank oparcia dla stóp, tak by nie musiała ich wymyślać, kiedy już znajdzie się w połowie długości drabiny. Prabira ścisnęło w gardle, strach o nią ustąpił miejsca uczuciu miłości i podziwu. Jeśli tylko istniał na tym świecie ktoś będący w stanie tego dokonać, to właśnie ona. Otworzyła oczy i powoli ruszyła przed siebie po drabinie. Prabir trzymał dłońmi swój koniec, mocno dociskając go do skrzynki, przez cały czas nie spuszczając wzroku z drugiej, przez nikogo niepilnowanej skrzynki po przeciwległej stronie ogrodu. Wyczuwał nieznaczne drgania rozchodzące się po drabinie z każdym wykonanym przez matkę krokiem, lecz nie szarpała na boki, nie starała się wyrwać z jego uchwytu. Zaryzykował szybki rzut oka na twarz matki; niewidzącym wzrokiem wpatrywała się w jakieś nieokreślone miejsce nad jego głową. Ponownie przeniósł wzrok na przeciwległą skrzynkę. Drewniana deska mogłaby się wygiąć i rozepchnąć obie skrzynki, a taka krzywizna zmieniłaby kierunek znajdującego się na niej obciążenia, lecz ich drabina była na to zbyt sztywna. Teraz miał pewność, że z łatwością weźmie na siebie ciężar obojga rodziców. Matka zatrzymała się. Prabir obserwował, jak jej stopy wykonują jeszcze jeden krok po
lewej stronie, obracając ciało częściowo bokiem, by mogła zwrócić się twarzą do ojca. Powoli przykucając, zniżyła się, po czym wyciągnęła ramiona w kierunku ojca. Drabina znajdowała się jakieś pół metra nad ziemią; matka zdołała zaledwie dotknąć jego twarzy koniuszkami palców. - Rajendra? Nieznacznie poruszył głową, dając znać, że ją słyszy. - Jestem za wysoko, by udało mi się ciebie unieść. Będziesz musiał usiąść. Słowa te nie przyniosły żadnej odpowiedzi. Prabir wyobraził sobie, jak ojciec unosi się z piasku prosto w jej ramiona, podobnie jak wyłaniający się z fali wodny człowiek. Lecz nic się nie stało. - Rajendra? Nieoczekiwanie ojciec wydał z siebie łkający dźwięk i sięgnął w górę jedną ręką, dotykając przedramienia matki, która chwyciła go za dłoń. - W porządku, kochanie. Dokładnie tak. Skierowała wzrok na Prabira. - Spróbuję usiąść na drabinie, by móc wyciągnąć na nią tatę. Lecz wtedy może się okazać, że nie dam rady się z nim podnieść, by go przenieść. Czy jeśli położę go na drabinie, po czym przejdę z powrotem na swój koniec, to wydaje ci się, że we dwójkę zdołamy przenieść tę drabinę na koniec ogrodu z ojcem leżącym na niej jak na noszach? - Tak. Damy radę - odpowiedział jej bez chwili wahania. Matka odwróciła wzrok, zła przez mgnienie oka. - Chcę, byś to sobie przemyślał - powiedziała. - A nie po prostu odpowiadał mi tak, jak bardzo chcesz, by było. Połajany przez matkę, zastosował się do jej słów. Połowa ciężaru ojca. Przeszło dwa razy tyle, ile ważyła Madhusree. Wierzył, że starczy mu sił. Ale jeśli tylko sam siebie okłamywał i wypuści drabinę z rąk... - Nie jestem pewien, jak daleko zdołam go nieść bez odpoczynku - stwierdził wreszcie. - Ale dam radę przesuwać tę skrzynkę po ziemi, kopiąc ją nogą wzdłuż całej naszej trasy. A jeśli będę musiał przystanąć, oprę na niej drabinę. Matka rozważyła jego słowa. - W porządku. Tak właśnie zrobimy - powiedziała i posłała mu coś zbliżonego do uśmiechu, będącego skrótem wszelkich możliwych słów otuchy, których wypowiedzenie zajęłoby jej zbyt wiele czasu. Chwyciła drabinę po obu stronach i uniosła się lekko na rękach, a następnie wysunęła
przed siebie nogi, obniżając się, aż wreszcie znalazła się w pozycji siedzącej. Wciąż była pod pewnym kątem względem drabiny; podwinęła za sobą prawą nogę i zahaczyła stopę o jeden ze stopni. Prabir, cały w nerwach, szybko ze wszystkich sił docisnął drabinę po swojej stronie. Gdy matka przesuwała swój ciężar, nijak nie był w stanie wyczuć zmian w równowadze działających tu sił, lecz poczuł wywołujące mdłości przekonanie, że drabina może nagle zupełnie nieoczekiwanie przewrócić się na bok, jeśli on nie będzie gotów, by temu zapobiec. Matka sięgnęła w dół i schwyciła ojca za klatkę piersiową, trzymając go pod pachami oboma w pełni wyciągniętymi ramionami. Prabir wyobraził sobie, jak zamyka ojca w niedźwiedzim uścisku i jednym płynnym, gładkim ruchem podnosi do góry - widział już, jak w podobny sposób, jeszcze w laboratorium w Kalkucie, dawała sobie radę z dziewięćdziesięciokilogramowymi butlami z gazem - lecz teraz jasno było widać, że nie zdoła wyciągnąć ramion ani o centymetr dalej. Wzięła kilka głębokich wdechów i spróbowała go podnieść. Geometria całego układu nie mogła być bardziej nieporęczna; cudem był już sam fakt, że matka zdołała go chwycić, lecz sposób, w jaki musiała teraz ułożyć swe ciało, by móc po niego sięgnąć, sprawiał, że błyskawicznie traciła siły. Gdy Prabir ją obserwował, górna część zahaczonej o stopień drabiny stopy początkowo zbladła, a następnie ściemniała od siniaków. Z gardła matki zaczął się wydobywać głęboki, rezonujący dźwięk, niemal muzyczne buczenie, jakby powstrzymywała się od wydania z siebie niekontrolowanego i mimowolnego krzyku bólu, zastępując go tym dźwiękiem, pełnym świadomej złości i determinacji. Do tej pory Prabir słyszał go zaledwie raz w swoim życiu: w szpitalu w Darwin, podczas porodu siostry. Ojciec delikatnie uniósł głowę, po czym, wyginając kręgosłup, wreszcie zdołał unieść ramiona z ziemi na kilka centymetrów. Matka wykorzystała to w mgnieniu oka, wyginając wyciągnięte ramiona, przesuwając barki do tyłu i zapierając się bardziej skutecznie. Z wyciągniętymi do oporu ramionami cała górna część jej ciała stanowiła obecnie ledwie balast, lecz mięśnie jej pleców i ramion mogły wreszcie włączyć się do gry. Prabir z radością i zdumieniem obserwował, jak pociągnęła ojca do góry, a jej ramiona zacisnęły się na jego plecach, aż ten wreszcie usiadł w dole. Odpoczęła krótką chwilę, łapiąc oddech, przesuwając pokaleczoną stopę. Prabir uświadomił sobie, że trzęsą mu się ręce; siłą woli starał się narzucić im spokój, przygotowując się do stojącego przed nim zadania sanitariusza niosącego nosze. Ojciec wciąż miał zamknięte oczy, lecz uśmiechał się, opasując ramionami talię Radhy.
Matka wzmocniła swój chwyt, zaciskając mu dłonie za plecami, i wreszcie uniosła go z ziemi. Fala powietrza przewróciła Prabira na plecy w trawę, po czym opadł na niego niezbyt rzęsisty deszcz piasku. Otworzył usta, starając się coś powiedzieć przez znajdujący się w nich piasek, lecz tak dzwoniło mu w uszach, że nie był w stanie stwierdzić, czy wydaje z siebie jakikolwiek odgłos. Gdy przetarł ramieniem twarz, coś znajdującego się pod piaskiem poharatało mu przedramię, po czym twarz zaczęła pulsować bólem. Kiedy starał się otworzyć oczy, poczuł, jakby ktoś trzymał koniuszek noża przytknięty do jego powiek. - Tato! Tato! Tato! - wykrzyczał. Czuł, jak powietrze rezonuje mu w gardle; zdawał sobie sprawę, że krzyczy, ile tylko sił w płucach. Jego ojciec z pewnością musiał go słyszeć; tylko to się teraz liczyło, tylko to miało znaczenie. Jego ojciec usłyszy go i przyjdzie.
Rozdział 4 Ruszamy na wycieczkę, Maddy! Na południe, południe, południe! Na Wyspy Tanimbar! - Mówiąc te słowa, Prabir rozbierał siostrę, rzucając jej ubrudzone ziemią ubranka na materac łóżeczka. Nie wydawało mu się, że mama miałaby coś przeciwko temu, że pozostawi je tutaj niewyprane; sednem zadania, które przed nim postawiono, było podjęcie decyzji, co jest ważne, a co nie. Właśnie dlatego nie marnował czasu na chowanie „ciał” pozostawionych w ogrodzie przez rodziców; gdyby cokolwiek się im kiedykolwiek przydarzyło, z pewnością chcieliby, aby raczej pomyślał o Madhusree, a nie zajmował się ich pozbawionymi znaczenia szczątkami. Miał nadzieję, że jego wygląd nie budzi zbytniego niepokoju siostry. Zmył z siebie ziemię, lecz zrezygnował z prób wydłubania z twarzy wszystkich kawałków metalu, po prostu przemył ją i klatkę piersiową środkiem odkażającym z nadzieją, że zapobiegnie w ten sposób wszelkim infekcjom. Jego rodzice oczywiście zrobili wszystko, by żaden z odłamków nie przeniknął zbyt głęboko; z pewnością tak skalkulowali wielkość i rozmieszczenie ładunku, by żaden fragment nie niósł ze sobą energii wystarczającej do zrobienia mu krzywdy. Wyglądało na to, że Madhusree podczas jego nieobecności zdołała wypłakać się do cna. Gdy dotknęła palcem rany na jego twarzy, ostro pacnął ją w dłoń, a ona zdołała z siebie wykrzesać zaledwie kwilący odgłos, który i tak wyjątkowo szybko ucichł. Pozostała jednak nadąsana i rozdrażniona, lecz chyba również zaintrygowana pomysłem wycieczki. Przeniósł ją na rękach do baraku pełniącego funkcję toalety, gdzie przetarł jej siedzenie, po czym odrobinę przemył całe ciało, używając w tym celu zwilżonego papieru toaletowego. - Gdzie mama? - zapytała go stanowczo. - Powiedziałem ci już. Na południu. Na Wyspach Tanimbar. Czeka tam na nas z tatą. Madhusree przyjrzała mu się sceptycznie. - Nieprawda. - Co nieprawda? Że nie wypłynęła z wyspy? Gdzie w takim razie jest, mała mądralo? Madhusree otworzyła usta, by mu odpowiedzieć, lecz znikąd nie dochodził do niej głos matki, więc nie znalazła gotowej odpowiedzi. - Wiem, że potraktowali nas niewłaściwie, wymykając się stąd bez słowa pożegnania dla ciebie, ale musieli tak właśnie zrobić - zaczął jej tłumaczyć uspokajająco. - Chcieli sprawdzić, czy potrafię się tobą zaopiekować. Jeśli dam sobie radę, pozwolą mi zostać na wyspie. Jeśli nie, wyślą mnie do szkoły z internatem. Sprawiedliwy układ, prawda?
Nieszczęśliwa Madhusree potrząsnęła potakująco głową, lecz Prabir podejrzewał, że ma to więcej wspólnego z nieobecnością mamy niż z pogróżką dotyczącą odesłania go z wyspy. - Nie martw się, to nie potrwa długo - stwierdził. - W mgnieniu oka wpadłem na to, czego chcieli. Chcą, byśmy opuścili Teranezję. Przeniósł ją z powrotem do baraku rodziców, gdzie ubrał w czyste majtki, po czym zaczął pakować torbę, w której zwykle zabierali ze sobą rzeczy, gdy promem wyruszali z wyspy. Decydowanie, co okaże się niezbędne, było trudne. Musieli oczywiście wziąć ciepłe ubrania na wypadek, gdyby noc zastała ich wciąż na pełnym morzu, ale co z pieluchami, balsamem i zasypką siostry? Madhusree już od kilku miesięcy używała toalety, wspinając się po wykonanych dla niej specjalnie przez ojca stopniach, lecz jak sobie poradzi na łodzi? Zdecydował zabrać jej stary nocnik, pieluchy zajmowały bowiem za dużo miejsca, a nie mógł przecież oczekiwać, że zacznie załatwiać swoje potrzeby przez burtę. W kuchni napełnił sokiem owocowym wszystkie sześć starych butelek ze smoczkiem. Normalnie piła już z kubka, ale kiedy była zmęczona czy markotna, mama czasem dawała jej butelkę, co z pewnością bardzo ułatwi im życie na łodzi. Wziął trzy paczki herbatników, które jadała, oraz puszkę mleka w proszku, po czym zawahał się przy puszkach z jedzeniem. Gdyby nie znaleźli rodziców zaraz pierwszej nocy, mogli zostać zmuszeni do rozbicia obozu na lądzie, więc podgrzewanie żywności w rondelku nie było wcale aż tak absurdalnym pomysłem. Weźmie niewielką kuchenkę spirytusową, którą mieli tu pod ręką na wypadek awarii generatorów. Gdy gromadził na stos wszelkie potrzebne rzeczy na skraju kampongu, Madhusree postępowała za nim krok w krok, z jednego baraku do drugiego. Pełen niepokoju przyglądał się, jak biega sobie wolno po obozie, lecz noszenie jej wszędzie na rękach znacznie by go spowolniło, a po odwiedzeniu kuchni i zajrzeniu przez drzwi do baraku motyli przekonała się na własne oczy, że nigdzie w pobliżu nie ma ani śladu mamy czy taty. Oparł się pokusie, by stanowczym tonem przestrzec ją przed wchodzeniem do ogrodu; jeśli o tym nie wspomni, nawet nie wpadnie jej do głowy, by czegokolwiek tam szukać. Gdy wyciągnął motorówkę z baraku magazynu, Madhusree chyba wreszcie całkowicie zaakceptowała fakt, że opuszczają wyspę. - Ambon! - wykrzyknęła. - Nie, nie Ambon. Prom nie kursuje. Jedziemy na południe. Sami. Zarówno łódź, jak i przyczepiany do niej silnik wykonano z kompozytów ultralekkiego włókna węglowego. Zwykle to ojciec przenosił silnik na swych barkach między kampongiem a plażą, a matka niosła nad głową kadłub łódki. Prabir wymyślił początkowo, że przepchnie
na plażę już w pełni załadowany kadłub, lecz wystarczyło mu ledwie pierwsze próbne pchnięcie łódki, by się przekonać, że nigdy nie uda mu się dokonać czegoś takiego. Czekały go przynajmniej cztery kursy na plażę: kadłub, silnik, paliwo i woda, a później jedzenie, ubrania i cała reszta. - Cholera! - Niemal zapomniał. Wrócił do magazynu i ściągnął wiszące tam na ścianie dwie kamizelki ratunkowe. Nierozumiejącym wzrokiem wpatrywał się w dwie inne, większych rozmiarów, które wciąż pozostały na wbitych w ścianę haczykach. Wreszcie odwrócił wzrok i wyszedł z baraku. Nie mógł po raz kolejny pozostawić Madhusree w łóżeczku; nawet gdyby nie zaczęła wrzeszczeć, nie miał najmniejszej ochoty raz jeszcze pozostawiać jej samej sobie. Przeniósł więc kadłub łodzi na plażę, a Madhusree podążała za nim. Kadłub okazał się niesamowicie lekki, lecz ramiona Prabira były za krótkie, by dał radę je rozciągnąć nad głową pomiędzy burtami odwróconej dnem do góry łodzi w miejscu jej środka ciężkości, musiał więc albo trzymać łódź w pobliżu dziobu, gdzie burty były znacznie bliżej siebie - w takim przypadku cały czas był zmuszony walczyć z jej niezrównoważonym ciężarem - bądź też iść z rękami wyciągniętymi w górę, dłońmi podtrzymując od spodu jej dno, co było niemal równie nieporęczne i męczące. Skończyło się na naprzemiennym wykorzystaniu obu metod, lecz wciąż co chwila musiał się zatrzymywać na odpoczynek, za każdym razem pokonując coraz krótsze odcinki. Miało to jednak pewną zaletę: Madhusree bez problemu dotrzymywała mu kroku. Kilka minut odpoczął na plaży, po czym wziął Madhusree na ręce i zaniósł ją z powrotem do kampongu, skąd po chwili wyruszył po raz kolejny, tym razem obarczony ciężarem silnika. W jednej trzeciej drogi na plażę siostra usiadła na ścieżce i odmówiła dalszej drogi. Prabir przyklęknął przy niej i przekonał, by założyła mu ręce na szyję i zaczepiła nogami o jego plecy. Zwykle, gdy wspólnie podróżowali w ten sposób, podtrzymywał ją ramionami za nogi, podpierając tym samym jej chwyt, zdejmując z siebie przynajmniej część jej ciężaru, lecz obecnie uniemożliwiał mu to niesiony silnik. Gdy siostrze zmęczyły się nogi, skończyło się na tym, że tak naprawdę zwisała z niego, trzymając go tylko samymi ramionami, i mimo iż Prabir nachylał się do przodu, starając się przenieść chociaż część jej ciężaru na plecy, nim dotarli na plażę, niemal wył z wyczerpania. Przez chwilę kusiło go, by pozostawić ją na plaży - cóż złego mogło się jej przytrafić, gdyby zasnęła sobie pod jedną z tutejszych palm? - lecz zamiast tego objął ją ramionami i tuląc, mozolnie powlókł się w kierunku obozu. Tam zdołał zawiesić sobie na szyi i ramionach trzy torby z ubraniami i jedzeniem, dzięki czemu wciąż miał wolne ramiona.
Kurs na plażę i z powrotem do obozu. Pozostały mu dwie puszki paliwa i dwa kanistry z wodą, a każde z nich ważyło po jakieś dziesięć kilogramów. Sam się oszukiwał: nawet bez Madhusree nigdy nie byłby w stanie przenieść ich wszystkich na raz. Tuląc ją do prawego ramienia, trzymając opartą po jednej stronie, podobnie jak robiła to matka, pojedynczo zanosił wszystkie puszki i kanistry na plażę. Gdy wypuścił z rąk na piasek tuż obok łodzi ostatnią puszkę z paliwem, dochodziła niemal trzecia po południu. Prabir wygrzebał z jednej z toreb swój notepad o w pełni naładowanej baterii, co przekładało się na osiem godzin normalnej pracy, lecz bateria wyczerpywała się trzy razy szybciej, gdy ekran był elektronicznie podświetlany. Wciąż jednak nie było potrzeby, nawet gdyby znaleźli się w ciemności na morzu, by mapa była widoczna przez cały czas. Madhusree robiła się coraz bardziej obrażona; nigdy dotąd z powodu wyprawy łodzią nie targano jej tak jak teraz tam i z powrotem na plażę. Siedziała w cieniu na skraju piasku, co minutę lub dwie wołając mamę. Prabir odpowiadał jej uspokajająco, lecz równie mechanicznie: - Jedziemy do mamy. Oprogramowanie sytemu GPS notepada zawierało przyzwoitą mapę świata, na której jednak próżno było szukać Teranezji; jeśli wierzyć tej mapie, znajdowali się obecnie pośrodku Morza Banda. Ujęto na niej Wyspy Tanimbar, lecz pomniejsze wyspy należące do archipelagu były tam zaledwie plamkami wielkości dwu lub trzech pikseli, a linia brzegowa największych z nich wydawała się nieporadnie i zgrubnie nakreślona, jakby zaczerpnięto ją automatycznie z jakiegoś obrazu satelitarnego czy taniej drukowanej mapy Gdyby miał dostęp do sieci, mógłby ją sobie zastąpić oficjalną nawigacyjną mapą morską regionu, na której zaznaczono głębokości morza oraz informacje dotyczące prądów; przeglądał ją wielokrotnie, lecz nigdy nie wpadł na pomysł, by zapisać sobie jej kopię na notepadzie. Teraz jednak rozważanie tego typu spraw nie miało najmniejszego sensu. Dżakarta przynajmniej nie była w stanie zablokować sygnału GPS-u; gdyby miał się opierać wyłącznie na metodzie obliczania pozycji statku w oparciu o położenie słońca i gwiazd, w ogóle bałby się ruszyć z wyspy. Zamontował silnik do kadłuba i napełnił zbiornik paliwem, po czym wciągnął pustą łódź na płyciznę. Przed oczami stanął mu nieoczekiwanie fragment filmu, który swego czasu, jeszcze w Kalkucie, jego rodzice oglądali na wideo; większą część przespał w ramionach matki, lecz przebudził się pod sam koniec. Znajdujący się na opustoszałej plaży mężczyzna starał się wciągnąć drewnianą łódź do oceanu, chcąc uciec przed jakąś wojną czy rewolucją.
Lecz łódź okazała się za wielka, czy też za ciężka, i niezależnie od tego, jak bardzo wytężał siły, ani drgnęła z plaży. Prabir zadrżał, gdy sobie to przypomniał, lecz przynajmniej miał pewność, że sami nie podzielą losu tamtego człowieka. Cokolwiek ich jeszcze czekało, na pewno nie pozostaną uwięzieni na plaży. Załadował wszystko do łodzi. Ta osiadła nisko, zanurzając się niepokojąco głęboko, lecz sama połączona waga rodziców i tak musiała przewyższać ciężar zgromadzonych przez niego zapasów, a ta łódź przecież dziesiątki razy bezpiecznie przewiozła całą rodzinę do promu i z powrotem. Schwycił Madhusree, która nawet się nie broniła ani nie marudziła, a jedynie przyglądała mu się podejrzliwie, gdy nakładał jej kamizelkę ratunkową. Prabir umieścił ją w łodzi, po czym sam wspiął się do środka, stanął w jej wnętrzu i rozejrzał się po plaży. Nie wyjeżdżał na długo; jeśli tylko pomyślnie ukończy test zadany mu przez rodziców, ci nie będą mieli powodu, by go stąd gdziekolwiek odsyłać i w przeciągu kilku dni wszystko wróci do normy. Wybaczą mu zatrutą poczwarkę; był to przecież zaledwie jeden z wielu tysięcy motyli zamieszkujących tę wyspę. Wszystko mogło mu zostać wybaczone, o ile tylko udowodni, że jest w stanie dostarczyć Madhusree w bezpieczne miejsce. Uruchomił silnik. Łódź uniosła się na wodzie i pomknęła, oddalając się od brzegu niczym jakaś ziemnowodna istota, nieoczekiwanie ożywiona ze stanu uśpienia. Trzymanie sterownicy w rękach nie dało mu żadnego natychmiastowego poczucia kontroli; nigdy wcześniej nie pozwalano mu sterować łodzią. Nerwowo przesunął sterownicą o kilka stopni, najpierw w jedną, potem w drugą stronę. Łódź odpowiedziała mu wystarczająco gładko, obracając się o wiele łatwiej, niż tego oczekiwał. To dodało mu odwagi, mimo iż sprawiło, że cała jego równowaga zaczęła się wydawać coraz bardziej niepewna; gdyby się potknął, wysłałby łódź w gwałtowny ostry zakręt, a przyspieszenie mogłoby najzwyczajniej w świecie go wywrócić. Chcąc wyśledzić przesmyk w rafie, nie mógł usiąść. Zwykle rozpoznawał tę lukę, kiedy już przez nią przepływali, gdy bezpieczny korytarz był fait accompli. Załamujące się fale zbliżały się do nich z niepokojącą szybkością; poszukiwał skrawka ciemniejszej wody, prowadzącej do obszaru, gdzie fale były mniej spienione. Dostrzegł potencjalnego kandydata, lecz nie miał żadnych wyraźnych wspomnień dotyczących zbliżania się do przesmyku, by móc potwierdzić swój wybór, a wszystkie obserwowalne obecnie znaki były dalekie od przekonujących. Zdezorientowana Madhusree uniosła na niego wzrok, przecierając oczy. - Tata umiał! - wykrzyknęła oskarżycielsko, a gdy Prabir ją zignorował, zaczęła płakać.
Łzy potokiem spływały jej po twarzy, lecz Prabir pozostał niewzruszony; potrafiła sprawić, że w jej wykonaniu najmizerniejszy nawet napad dźwięku, wyrażającego irytację, brzmiał jak wywracające wnętrzności katusze. On sam też tak kiedyś robił niezliczoną ilość razy. Wciąż bardzo dobrze to pamiętał. - Zamknij się, Maddy - zasugerował jej łagodnie. - Nikogo tym nie oszukasz. Podwoiła wysiłki, dostając czkawki. Teraz Prabir naprawdę jej żałował; czkawka była okropna. Zbliżali się do rafy. Wybrany przez niego przesmyk wyglądał coraz bardziej obiecująco, lecz teraz, gdy miał już wyznaczony cel, sterowanie łodzią okazało się trudniejsze, niż sobie wyobrażał. Łódź znosiło zbytnio na lewo; z wysiłkiem starał się wyobrazić sobie jej ruch widziany z lotu ptaka oraz łuk skrętu, który gładko zmieniłby ich obecny kurs w taki, jaki powinni obrać. Spojrzał przelotnie na leżący na dnie łodzi notepad. Nie wydawało mu się, że miałby z niego jakiś pożytek, nim wypłyną na otwarte morze; oprogramowanie nie odnotowywało w tym miejscu żadnej rafy, a przy obecnym zbliżeniu ślad ich dotychczasowej podróży był zaledwie malutką drobinką. Ale to mapa była byle jaka, a nie system nawigacji. Komercyjny GPS, który wyparł wersję amerykańskiego wojska, dawał niekodowane sygnały, określające pozycję odbiornika z dokładnością do centymetra. - Notepad: przybliż. Bliżej... bliżej... wystarczy! - wykrzyknął Prabir. Wcześniejsza drobinka stała się zakrzywioną linią na pustym tle; wszelkie charakterystyczne cechy otoczenia rozmyły się, zupełnie znikając z ekranu, lecz sam powiększony ślad trasy łodzi podał mu ich położenie. Obejrzał się w kierunku plaży, po czym porównał to, jak daleko od niej odpłynęli, z odległością pozostałą do rafy. Obraz, jaki miał teraz u stóp, nabrał doskonałego sensu; w wyobraźni mógł sobie na nim umieścić przesmyk, do którego zmierzali. Delikatnie naparł na sterownicę i obserwował wywierany efekt: zarówno w rzeczywistości, jak i na mapie. Krzywizna wciąż była niewystarczająca; trącił sterownicę, obserwując wzrastające wygięcie łuku i wyobrażając sobie przebieg linii jego przedłużenia. Łódka przemknęła przez rafę bez najmniejszego wstrząsu, bez jednego zadrapania. Prabira ogarnęło uczucie dumy i szczęścia. Zdołał tego dokonać, to leżało w zasięgu jego możliwości. Już wkrótce ponownie spotka się z rodzicami - i niezależnie od tego, czy wreszcie wytropi ich i odnajdzie o świcie, czy w samym środku nocy, z pewnością zrobi to o wiele wcześniej, niż tego oczekiwali. Będą się droczyć, błagając go o wybaczenie im tego, że
kiedykolwiek w niego zwątpili, a później wezmą go w ramiona i unosząc w kierunku nieba, okręcą wokół siebie. * Jego stan uniesienia rozmył się o zachodzie słońca. W świetle dnia wszystko szło zgodnie z planem. Morze zdawało się bardziej wzburzone niż kiedy obserwował je z pokładu promu - a przy złej pogodzie podjęcie próby przepłynięcia w tak małej łódce mogło okazać się nawet samobójcze - wciąż jednak trwał musim teduh, martwa pora, i mimo ciągłego bezlitosnego kołysania i przechylania łódka nie nabierała zbyt wiele wody. Przyjęcie właściwego kursu było kwestią prób i błędów - prócz prądu, same fale zdawały się odchylać łódź, kiedy je przecinała - ale gdy wulkaniczny szczyt Teranezji skurczył się do nic nieznaczącego punkciku, oprogramowanie GPS-u pokazało, że robili ciągły postęp w kierunku południowo-południowo-wschodnim z prędkością około dziesięciu kilometrów na godzinę. Madhusree, kiedy już doszła do siebie po szoku znalezienia się na pełnym morzu - bez mamy i taty, nie na promie pełnym nieznajomych, bez żadnego pojęcia, gdzie tak właściwie zmierzali - była coraz bardziej oczarowana przeżywanym doświadczeniem. Wyraz zachwytu na jej twarzy przywodził Prabirowi na myśl to, jak sam czuł się pośród pięknie nierealnego snu. Męczyły go mdłości, ale nieustraszona, nieugięta postawa siostry zawstydzała go i sprawiała, że patrzył na wszystko ze stoicyzmem. Madhusree wyssała zabrane na drogę butelki soku owocowego, zjadła całą paczkę ciastek i bez najmniejszego słowa narzekania użyła nocnika. Prabir nie miał apetytu, lecz wypił mnóstwo wody i wysikał się za burtę, budząc tym zgorszony śmiech siostry. Gdy zapadła ciemność, wezbrał wiatr i fale stały się wyższe. Madhusree zwymiotowała, gdy Prabir ubierał ją w cieplejsze rzeczy, mające ją zabezpieczyć przed chłodem nocy, i od tej chwili jej nastrój z każdą mijającą chwilą stawał się coraz bardziej minorowy. Płytkie rany Prabira bolały go i swędziały; chciał usunąć kawałeczki metalu, nawet jeśli miałoby mu to zaszkodzić. Gdy Madhusree wreszcie niespokojnie zasnęła, poczuł silną potrzebę potrzymania jej w ramionach. Podniósł ją na ręce i opatulił kocem, lecz wyglądało na to, że równoczesnego trzymania ręki na sterownicy i siostry w ramionach nie da się nijak pogodzić, więc odłożył ją delikatnie z powrotem. Przez chwilę ją obserwował, odrobinę pragnąc, by się przebudziła i dotrzymała mu towarzystwa. Lecz potrzebowała snu - a kilka godzin samotności było niezbyt wygórowaną ceną za ocalenie go przed latami spędzonymi na wygnaniu. Ciemność, która otaczała łódź, była niezgłębiona, nietknięta oślepiającą półkulą gwiazd,
lecz Prabir nie czuł, by w mroku czaiło się jakieś fizyczne niebezpieczeństwo. Szansa na napotkanie statku pirackiego czy jakiejkolwiek innej jednostki pływającej, wplątanej w działania wojenne, wydawała się znikoma. W świetle dnia dostrzegł co prawda kilka małych rekinów, lecz o ile tylko był w stanie określić, te jedynie ich mijały i wcale nie były zainteresowane podążaniem ich śladem. I mimo iż zdawał sobie doskonale sprawę, że ich łódka mogła napotkać na drodze falę tak wielką, że mogłaby ich wywrócić, nie było teraz sensu się tym zamartwiać. To ta ciemna, rozciągająca się przed nim po horyzont - i zapewne sięgająca mu równie daleko za plecami - woda mroziła go swą pustką. W zasięgu wzroku nie było żadnego punktu orientacyjnego, żadnego punktu odniesienia, niczego, co mogłoby mu jakoś wpaść w oko. Monotonia roztaczającego się widoku i terkotanie silnika nie byłyby w stanie wywołać w nim senności; całe jego ciało zdecydowanie odrzucało możliwość snu. Lecz nawet stan czujności w takim miejscu odbierał jako pusty i bezsensowny, ograbiony ze wszystkiego, co nadawało mu wartość. Spojrzał na leżącą w dole Madhusree z nadzieją, że coś jej się śni. Dziwny, skomplikowanie pogmatwany sen. Wzeszedł księżyc, napuchnięty i żółty, w kształcie rogala. Nie mając nic innego w zasięgu wzroku, Prabir nie mógł się powstrzymać od wpatrywania weń, mimo iż jego blask wywoływał łzawienie oczu. Morze wokół łodzi stało się widoczne na czterdzieści, może pięćdziesiąt metrów, lecz wyglądało równie nierealnie jak dżungla na skraju światła padającego z kampongu. Prabir nachylił swój notepad do światła księżyca. Mapa wskazywała, że znajdują się niecałe dziesięć kilometrów od celu. Zamiast skierować się wprost na najbardziej wysuniętą na północ wyspę, zdecydował się płynąć od niej nieznacznie na zachód. Dzięki temu, jeśli tylko mapa okaże się dokładna, wciąż uda mu się zauważyć ląd, a wtedy wykręci w jego kierunku. Lecz nie mógł ufać, że mapa będzie dokładna co do kilometra, więc bezpieczniejsze wydawało mu się podjęcie ryzyka, że miną wyznaczony cel, zbaczając za bardzo na zachód; wtedy też trafią na główną wyspę tej grupy, Yamdenę, choć po kolejnych pięćdziesięciu kilometrach. Gdyby bowiem popłynęli za daleko na wschód, taka trasa wysłałaby ich przez Morze Arafura w kierunku północnego wybrzeża Australii, oddalonego o jakieś sześćset kilometrów. Błąd w pewnym momencie stałby się oczywisty, lecz nie mieliby wystarczającej ilości paliwa, by zawrócić. Gdy w zasięgu wzroku pojawiły się klify, zastanawiał się, czy przypadkiem nie ma halucynacji, czy nie wyczarował sobie tego widoku, kierując się zwykłą potrzebą chwili. Lecz
ląd był prawdziwy i rzeczywisty; ich podróż niemal dobiegła końca. Sprawdził na notepadzie: oprogramowanie pokazało mu łódkę na północny zachód od wyspy... ale klify miał po prawej stronie. Gdyby wyznaczył kurs zgodnie z mapą, zupełnie by je minęli. Gdy zbliżali się coraz bardziej, Prabir dostrzegł, że klify nie do końca dochodzą do wody; u dołu mieściła się wąska, skalista plaża. Nie miał najmniejszego pojęcia, czy wyspa jest zamieszkana, ale był pewny, że właśnie tutaj czekaliby na nich rodzice: była to bowiem najbliższa wyspa, najprostszy możliwy wybór. Pomyślał o opłynięciu wyspy, chcąc rozejrzeć się za łodzią, w której rodzice musieliby tutaj przypłynąć, lecz nie ufał sobie, że zdoła ją dostrzec w ciemności. Gdyby miał jakikolwiek powód, by wierzyć, że jest tu jakaś przystań czy pomost, poszukałby ich, lecz nie był przygotowany na gonienie za czymś, co było jedynie możliwością. Skierował łódź prosto na plażę. Z dna doszedł go zgrzytliwy dźwięk, a łódź niespodziewanie zatrzymała się z dygotem. Madhusree zsunęła się z ławki, na której ułożył ją do snu, i wpadła w szczelinę pomiędzy ławką a dziobem statku. Prabir chwycił leżącą przy nim torbę z jedzeniem, wrzucił do niej swój notepad, zasunął zamek, po czym zarzucił ją sobie na szyję. Potem rzucił się do przodu i sięgnął po Madhusree, która dopiero budziła się ze snu, kwiląc zdezorientowana. Uniósł ją na ręce z dna łodzi i zamykając w ramionach, wskoczył do wody. Jego stopy dotknęły skały. Woda sięgała mu po pas. Zaczął płakać, drżąc na całym ciele z ulgi i krążącej mu w żyłach niewykorzystanej adrenaliny. Madhusree wpatrywała się w niego niepewnie, jakby próbowała się zdecydować pomiędzy okazaniem mu współczucia a konkurencyjną manifestacją łez. - Walnęłam się w głowę - powiedziała, jakby chciała sprawdzić jego reakcję. Prabir przetarł łzy zagłębieniem dłoni. - Naprawdę, skarbie? Przepraszam. Brodząc w wodzie, dotarł do brzegu, gdzie położył ją na ziemi, po czym wrócił do łodzi po dwie kolejne torby, a następnie po wciąż nietknięty kanister z wodą. Łódź miała wgniecenie, lecz jej dno wciąż okazało się suche; kompozyt, z którego wykonano kadłub, był bardziej wytrzymały, niż Prabir myślał. Odpoczął na zasypanej kamykami plaży, używając torby z ubraniami jako poduszki i kołysząc leżącą na nim Madhusree. Wciąż mieli na sobie kamizelki ratunkowe; gdy zamknął oczy, cały wszechświat skurczył mu się do zapachu i skrzypienia plastiku. * Przebudził go czyjś dochodzący z oddali głos, wykrzykujący pojedyncze słowo. Przez
chwilę nasłuchiwał, lecz niczego więcej nie usłyszał. Być może to wszystko jedynie mu się przyśniło. Wciąż było ciemno. Przesunął Madhusree na jedną stronę, by sprawdzić godzinę na zegarku. Minęła dopiero czwarta rano. Śniło mu się, że jego ojciec wołał go po imieniu ze szczytu klifu. Lecz nawet jeśli ten obraz był tylko snem, dźwięk wciąż mógł się okazać prawdziwy. Prabir wstał, zostawiając śpiącą Madhusree w miejscu, gdzie leżeli. Gdy ruszy zbadać szczyt klifu, będzie musiał ją ze sobą wziąć. Nie zdoła jednak zabrać praktycznie nic więcej. Będzie im musiała wystarczyć manierka wody. Drżąc na całym ciele, wysikał się do morza. Kamienie pod stopami były zimne. Zapomniał wziąć z kampongu buty. Przez piętnaście minut szedł wzdłuż plaży, nim wreszcie odkrył wyrwę w ścianie klifu, skrywającą stromą kamienistą ścieżkę prowadzącą do góry. Wdrapał się nią, kilkakrotnie niemal tracąc równowagę. Nieświadoma niczego Madhusree spała bezpiecznie w jego ramionach. Szczyt klifu porastała gęsta, ostra trawa i coś, co wyglądało na leżącą w pewnej odległości gęstą dżunglę. Nie dostrzegł żadnych ogni, ani śladu światła, żadnych oznak życia. Blask księżyca zdawał się odsłaniać całkowity brak ludzkiej bytności w przestrzeni pomiędzy krawędzią klifu a dżunglą, lecz wtedy Prabir po raz kolejny usłyszał ten sam głos. Głos był męski, lecz nie należał do jego ojca. Wykrzykiwanym słowem było „Allah!”. Prabir ruszył w kierunku dźwięku, świadom niebezpieczeństwa, lecz miał już dosyć podobnych rozważań. Jego rodzice powinni spotkać się z nim na plaży. Zrobił wszystko, co w jego mocy, by Madhusree trafiła w bezpieczne miejsce; cokolwiek działo się teraz, było wyłącznie ich winą. Odnalazł mężczyznę, leżącego na plecach w trawie. Był to indonezyjski żołnierz o niemal wygolonej głowie, ubrany w czyste zielone kamuflaże i wojskowe trepy. Wyglądał na dziewiętnaście lat. U jego boku leżała jakaś broń o długiej lufie. - Jesteśmy przyjaciółmi, nie zrobimy ci krzywdy - powiedział Prabir kaleczonym indonezyjskim. Mężczyzna ze strachem w oczach obrócił się w ich stronę, kurczowo ściskając broń. Twarz lśniła mu od potu. Na koszuli miał wielką czarną plamę, rozlewającą się na podbrzuszu. - Ruszę po pomoc. Powiedz, gdzie mam iść - zaproponował Prabir. Mężczyzna wpatrywał się w niego nieufnie.
- Nie wiem, gdzie oni są - odpowiedział wreszcie. - Nie wiem, gdzie miałbym cię wysłać. Prabir przykucnął przy nim, oferując mu swoją manierkę. Mężczyzna zawahał się, następnie jednak po nią sięgnął i się napił. - Zatrzymaj ją sobie - powiedział mu Prabir, gdy mężczyzna chciał mu ją oddać. Na plaży wciąż mieli dziesięć litrów wody. Nie miał pojęcia, jak należy rozmawiać z żołnierzem, by go nie rozgniewać, lecz zasugerował ostrożnie: - Być może miejscowi ludzie jakoś ci pomogą. Mężczyzna potrząsnął przecząco głową, wykrzywiając twarz i zamykając z bólu oczy. Madhusree przebudziła się i ziewała zdezorientowana, wciąż jeszcze zamroczona snem. Rozejrzała się wokół, przyjmując do wiadomości nowe otoczenie, po czym z głębokim zawodem spojrzała na Prabira. - Chcę do mamy! Mężczyzna otworzył oczy i uśmiechnął się do niej. Podparł się i, siadając, wyciągnął do niej ramiona. Madhusree potrząsnęła głową, bez lęku, lecz pełna niechęci, by tak ulegać zupełnie obcemu człowiekowi. Mężczyzna ze zrozumieniem wzruszył ramionami, po czym niespodziewanie wykrzywił twarz i zakrzyknął po raz kolejny: „Allah!”. Łzy wymknęły mu się spod powiek i spłynęły po policzkach. Prabir poczuł, jak słabną mu nogi. Siadł w trawie, mocno przyciskając Madhusree do piersi. Tak wielu rzeczy zapomniał wziąć z kampongu: bandaży, środków przeciwbólowych, antybiotyków. Madhusree ponownie zasnęła. Mężczyzna zamilkł; wydawało się, że stracił przytomność, wciąż jednak głośno oddychał. Prabir zastanawiał się, czy naprawdę wierzył w Allaha - Allaha, który ześle mu z pomocą jego towarzyszy broni, bądź też przynajmniej przywita go w raju - czy też wykrzykiwał to słowo samą siłą przyzwyczajenia, niczym jakieś przekleństwo. Kiedy Prabir zapytał kiedyś ojca, dlaczego tak wielu ludzi wierzy w bogów, ojciec odpowiedział: „Gdy nie dzieje się dobrze, każdy człowiek posiada w sobie cząstkę, która chce wierzyć, że istnieje ktoś, kto się nim opiekuje. Ktoś gotów pomóc czy chociażby osądzić ich czyny i uznać, że zrobili wszystko, co tylko było w ich mocy. Lecz ten świat nie działa w taki sposób”. Prabir położył Madhusree na trawie; wierciła się nieszczęśliwie, lecz się nie przebudziła. Podszedł do żołnierza, siadł przy nim i zaczął kołysać w ramionach głowę umierającego mężczyzny.
Tuż przed świtem, przy dochodzących z dżungli wrzaskach ptaków, zbliżyło się do nich dwóch obdartych mężczyzn o potężnych brodach. - Nie zabijajcie nas - poprosił ich Prabir. - On nikogo nie skrzywdzi. Potrzebuje jedynie lekarza. Wciąż jeszcze można go uratować. Jeden z mężczyzn wziął Madhusree na ręce, po czym schwycił Prabira za ramię i jednym szarpnięciem postawił go na nogach. Drugi z mężczyzn przykucnął przy żołnierzu i sięgnął po nóż. Gdy Prabira stamtąd odprowadzano, usłyszał krztuszący odgłos, przypominający ten wydawany przez pływaka dławiącego się wodą morską. Nie obejrzał się za siebie, a po kilku sekundach wszystko ucichło.
CZĘŚĆ DRUGA Rozdział 5 Obóz, do którego trafili, znajdował się dziesięć kilometrów od Exmouth, małego miasteczka na północno-zachodnim wybrzeżu Australii. W oczach Prabira było to zastanawiające, ponieważ niemal wszyscy znajdujący się w obozie dobili do australijskiego brzegu przynajmniej tysiąc kilometrów dalej na północ. Zdawał sobie sprawę, że Darwin jest miejscem
zamieszkania
olbrzymiej
społeczności
indonezyjskich
uchodźców,
ludzi
życzliwych, o bezcennej wręcz znajomości tutejszych realiów, którzy z wielką radością odwiedzaliby obóz i oferowali radę, gdyby ten tylko znajdował się bliżej. A skoro rząd zapewniał zatrzymanym pomoc prawną związaną ze staraniami o status uchodźcy, a w Exmouth nie było żadnych prawników, ci musieli pokonywać ogromne odległości aż z Perth czy Darwin. Obóz posiadał zaledwie jeden aparat telefoniczny, mający wystarczyć dla tysiąca dwustu współwięźniów, a co za tym idzie, prawnicy nie mieli większego wyboru jak tylko pofatygować się tu osobiście. Wycieczki te pochłaniały olbrzymią część puli czasowej, która w innym wypadku mogłaby zostać wykorzystana na konkretną i rzeczywistą pracę socjalną - i to nie tylko dlatego, że podróże finansowano z funduszy przydzielonych na obsługę porad prawnych dla petentów przebywających w obozie. Musiało minąć kilka tygodni, nim wreszcie przyszło mu do głowy, że miejsce wybrano dokładnie z tych właśnie powodów. Partyzantka ABRMS podrzuciła Prabira i Madhusree na Yamdenę, gdzie pewna Chinka, pochodząca ze wschodniej Jawy, ulitowała się nad nimi i opłaciła im rejs na łodzi płynącej na południe, który odbyli wraz z jej rodziną. Lecz tamci mieli krewnych w Sydney, zapewniających im pobyt w Australii, więc po miesiącu opuścili obóz. Sześć miesięcy później Prabir podsłuchał, jak jeden z pracowników socjalnych mówi do strażnika: - Jestem pewien, że uda nam się znaleźć kogoś do adopcji dziewczynki; jest wystarczająco mała i całkiem słodka. Ale ten jej brat to kompletny kłębek nerwów i przypadek dla psychiatry. Będziecie go mieli na głowie przez całe lata. Kiedy prawnicy znów przybyli na to pustkowie, Prabir po raz pierwszy, odkąd chińska rodzina opuściła obóz, przemówił do kogoś innego niż Madhusree. - Zmieniłem zdanie - stwierdził. - Nie chcę ubiegać się o azyl. Musimy jechać do
kuzynki mojej matki, Amity, która mieszka w Toronto. - Kuzynka Amita? - zapytała prawniczka. - Znasz jej pełne nazwisko? Prabir pokręcił przecząco głową. - Ale wykłada na tamtejszym uniwersytecie. Będzie w ich książce telefonicznej. W mgnieniu oka znajdziecie jej e-maila. Prawniczka przybrała sceptyczny wyraz twarzy, lecz przesunęła swój notepad przez stół w kierunku Prabira. - Dlaczego sam nie poczynisz honorów? Spoglądał na urządzenie. - Poszukam jej adresu, ale czy to pani mogłaby do niej zadzwonić? - Prabir nigdy nie spotkał Amity ani nawet z nią nie rozmawiał. - Mógłbym powiedzieć coś głupiego i wszystko zepsuć. * Amita i jej partner Keith wyszli po nich na lotnisko, pokwitowali ich odbiór i przejęli ich od pracownika socjalnego. Madhusree pozwoliła im się po kolei wyściskać i nie miała nic przeciwko robieniu do niej dziecięcych minek; Prabir stracił wiele godzin, by ją przekonać, że należy wywrzeć jak najlepsze pierwsze wrażenie. W prowadzonym przez Keitha samochodzie Amita siadła z nimi na tylnym siedzeniu. Madhusree - która oczarowana roztaczającymi się wokół widokami nie zmrużyła oka przez wszystkie pięć lotów - zasnęła w ramionach Prabira. Keith wskazywał mijane po drodze charakterystyczne punkty Toronto i chyba oczekiwał od Prabira zachwytu nad każdym wielkim budynkiem. - Mam coś dla ciebie, Prabir - powiedziała Amita i podała mu malutkie plastikowe urządzenie, przypominające aparat słuchowy. - Dziękuję - odpowiedział. Był zbyt zdenerwowany, by pytać, co to jest, więc tylko wsunął je sobie do kieszeni. Amita zaśmiała się wyrozumiale. - Włóż je do ucha, skarbie. Po to właśnie je zrobiono. Prabir niechętnie sięgnął do kieszeni, wyciągając stamtąd urządzenie, i zastosował się do słów ciotki. Usłyszał kobiecy głos mówiący: „Nie smuć się”. Co to było? Jakieś radio? Odczekał chwilę, oczekując czegoś więcej. Po kilku sekundach ten sam głos powtórzył: „Nie smuć się”. Amita przyglądała mu się wyczekująco. Prabir pomyślał, że najlepiej będzie, jak powie jej od razu, bo inaczej może zostać posądzony o zepsucie prezentu.
- Myślę, że jest zepsuty. Wciąż powtarza to samo. Amita zaśmiała się. - Po to właśnie jest. To przykładowa mantra: urządzenie odczytuje twój nastrój i kiedy tego potrzebujesz, daje ci przekaz mający cię rozpogodzić. - Nie smuć się - powiedziała słuchawka. - Sama wybrałam ten tekst - dumnie wyjaśniła mu Amita. - Wzięłam go z jednego ze starych utworów Sonic Youth1. Ale oczywiście możesz to samodzielnie przeprogramować i ustawić tam, cokolwiek sobie życzysz. Prabir bardzo starał się okazać wdzięczność. - Dziękuję, Amito. Jest cudowne. Musiał odczekać, aż znajdą się w domu; tam dopiero skrył się bezpiecznie za zamkniętymi na klucz drzwiami łazienki, by podjąć próby uwolnienia się od tego ustrojstwa z jego idiotycznym i bezsensownym powtarzaniem. Z łatwością rozkręcił urządzenie. Początkowo wymyślił, że mógłby spuścić bateryjkę w toalecie, lecz obawiał się, że ta mogłaby się nie spłukać albo że Amita mogłaby poprosić go o urządzenie, chcąc pokazać mu, jak załadować inną mantrę, a po zmniejszonym ciężarze uświadomiłaby sobie, co z nim zrobił. Wtedy wpadł mu do głowy pomysł: odwrócił guziczek malutkiej baterii, zamieniając miejscami plus z minusem, po czym ponownie złożył urządzenie i włożył je sobie do ucha. Milczało. Co prawda obecnie był też przez nie częściowo ogłuszony, lecz nie była to wygórowana cena za jego uciszenie. Później postara się znaleźć jakiś sposób na wymazanie wgranej tam mantry, co pozwoli uruchomić układ elektroniczny pozwalający normalnie słyszeć. Wbił wzrok w podłogę. Trząsł się cały ze złości, lecz musiał być grzeczny i ułożony względem Amity i Keitha, bo w innym wypadku mogliby go rozdzielić z siostrą. Dom ciotki był niekończącym się ciągiem przestronnych pokoi, pomalowanych na biało; Prabir czuł się w nich, jakby nie był związany z własnym ciałem. Amita położyła Madhusree do snu w pokoju, który miał należeć do niej, po czym pokazała Prabirowi jego własny; jeszcze większy niż ten należący do siostry i mimo wszystkich znajdujących się w nim mebli i gadżetów wciąż posiadający ogromną przestrzeń niczym niezagospodarowanej podłogi. Prabir podziękował Amicie za wszystko - starał się przy tym z wielkim wysiłkiem ukryć swój wewnętrzny niepokój, wywołany poczuciem zobowiązania z powodu deszczu 1
Chodzi zapewne o Tunic (Song for Karen) z wydanego przez Sonic Youth w 1990 roku albumu Goo. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
prezentów - nim zasugerował, by pozwolili na przeniesienie Madhusree do jego pokoju: - Ona nie przywykła do przebywania w samotności. Amita i Keith wymienili spojrzenia. - W porządku - powiedziała Amita. - Może na jakiś tydzień lub dwa. Po późnym obiedzie Keith pożegnał się z nimi, życząc im dobrej nocy, i pojechał do domu. Prabir był zaskoczony i zmieszany. - Nie mieszka tutaj? Amita potrząsnęła głową. - Żyjemy w separacji. Lecz wciąż jesteśmy dobrymi przyjaciółmi i z powodu waszego przyjazdu zgodził się spędzać tu teraz trochę więcej czasu. - Ale po co? - Prabir niemal od razu po zadaniu tego pytania chciał kopnąć się w kostkę. Amita dokonała dla nich wielkich poświęceń; powinien był sprecyzować to bardziej dyplomatycznie. - Zdecydowałam - wyjaśniła mu Amita - że ty i twoja siostra powinniście być wystawieni zarówno na męskie, jak i kobiece narracje. - Masz na myśli, że... pomoże ci nam czytać? - Prabir nie chciał zabrzmieć jak jakiś niewdzięcznik, lecz z pewnością Amita z ulgą przyjmie fakt, że nie ma potrzeby, by jej były kochanek spędzał obecnie u niej więcej czasu tylko dlatego, by móc podkładać męskie głosy w powiastkach czytanych im do poduszki. - Ja potrafię czytać. I wspólnie na zmianę możemy czytać Madhusree. - Ja też potrafię czytać! - wtrąciła się Madhusree. Nie była to prawda, lecz Prabir nauczył ją w obozie alfabetu łacińskiego, a po angielsku mówiła niemal równie dobrze jak po bengalsku. Rozbawiona sytuacją Amita westchnęła i zmierzwiła mu włosy. - Miałam na myśli nasze osobiste opowieści, żartownisiu. Mimo iż wszystkie takie teksty są płynnie genderowane celem zdekodowania i kontekstualizacji własnych doświadczeń, i tak skorzystasz na znajomości przynajmniej fundamentalnych binarnych matryc. Prabir rzucił dyskretnie okiem na stojącą pośrodku stołu butelkę wina. Leżał w łóżku, od kilku godzin starając się zasnąć, opatulony świeżą pościelą i ciężkim kocem. Było zimno, pościel okazywała się nieodzowna, lecz czuł się pod nią, jakby wsadzono go w kaftan bezpieczeństwa. Nie niepokoiły go czające się w pokoju nieznane cienie czy rozmywający się w ciszy ledwie słyszalny pomruk ruchu ulicznego; przecież jeszcze w czasach obozu przywykł do całonocnego wsłuchiwania się w głosy mężczyzn palących
papierosa za papierosem i co chwila z charczeniem spluwających na ziemię. Nie odczuwał też bezcelowej tęsknoty za domem, to również nie miało znaczenia: żaden wygląd pokoju ani żadne podnoszące na duchu czy uspokajające dźwięki, które mogłaby mu przynieść panująca na zewnątrz noc, nie dałyby mu pocieszenia. To wszystko się nie liczyło; czy znalazłby się w swym hamaku na wyspie, czy w łóżku w Kalkucie - jego rodzice wciąż nieodmiennie byliby martwi. Obserwował śpiącą Madhusree. Nigdy nie dotrą do brzegu. Nigdy nie osiągną bezpieczeństwa. Coś takiego nie istniało. Wszystko było w jego głowie. To wszystko tylko sobie wyobrażał. * Następnego razu, gdy Keith pojawił się u Amity, Prabir wykorzystał nadarzającą się sposobność, by go wypytać. - Jak spotkałeś Amitę? - zapytał niewinnie. Ciotki nie było akurat w domu, bo wyszła pozałatwiać jakieś swoje sprawy, siedzieli w pokoju gościnnym w towarzystwie Madhusree, która wielce uradowana bawiła się ze szczeniaczkiem, prezentem od Keitha. - Było to podczas pewnego performance’u w mieście - zaczął ostrożnie Keith. Dwanaście lat temu. - Zmarszczył brwi, starając się wyszperać w pamięci jakieś konkretne szczegóły. - Androginiczne Anorektyczki recytowały Manifest Unabombera z towarzyszeniem muzyki Skandalicznie Nieprzeciętnych Bród. - Po czym dodał wyjaśniająco: - Był to zespół wykonujący country dada, ale rozpadli się wiele lat temu. Prabira nie interesowały takie szczegóły; chciał usłyszeć o fascynacji tej pary wiedzą. - A jak doszło do tego, że zaczęliście pracować razem na uniwersytecie? - Cóż, ja już miałem w kieszeni doktorat z Teorii Archiwum X na UCLA, a Amita właśnie zaczynała przez Internet swoją magisterkę na Uniwersytecie w Leeds, dotyczącą Nauk o Dianie. Uniwerek w Toronto rozpoczynał nabór do Katedry Transgresywnego Dyskursu - wreszcie! - więc nic w tym dziwnego, że oboje złożyliśmy tam podania o pracę. Gdy Prabir przycisnął Keitha o dodatkowe wyjaśnienia wszystkich niezrozumiałych wyrażeń, których tamten użył w swej wypowiedzi, poczuł, jak pęka mu serce. - I właśnie czymś takim zajmowała się Amita przez ostatnie dwanaście lat? - Nie, nie, oczywiście, że nie! - zaśmiał się Keith. - To była tylko jej praca magisterska, później poszła dalej. W doktoracie zmagała się z zupełnie innym tematem; rozwijała interaktywną powieść rysunkową na przykładzie Nostromo Conrada jako ćwiczenie w postkolonialnej transliteracji. Nostromo stał się komiksowym superbohaterem odzianym w
lycrę, który traci swe moce, wystawiony na działanie promieniowania pochodzącego ze srebrnych bloków. Miało to ironizować i rekontekstualizować własne wielce dwuznaczne powiązania Conrada z zyskami ekonomicznymi czerpanymi z imperializmu oraz inteligentnie podważać cały mit opisujący artystę jako półboskiego nosiciela standardów transcendentalnej moralności. Prabir zaczynał się zastanawiać, czy Keith aby nie odgrywa przed nim jakiegoś wielce złożonego żartu. - A czym zajmuje się teraz? Keith uśmiechnął się z dumą. - Przez ostatnie cztery lata pracowała nad radykalnie nowym paradygmatem w informatyce. Wciąż jednak bezowocnie, gdyż nie może zdobyć koniecznych funduszy na zbudowanie prototypu, lecz może to być tylko kwestią czasu. - Amita zaprojektowała komputer? - Teraz Prabir był pewien, że Keith wpuszcza go w maliny. - Kiedy znalazła czas na studia inżynieryjne? - Och, wynajmie jakiegoś inżyniera, jak tylko zdobędzie fundusze. - Keith zamachał pogardliwie dłonią, zbywając w ten sposób zagadnienie. - Jej wkład jest czysto intelektualny. Matematyczny. - Matematyczny? Keith przyjrzał mu się niepewnie. - Być może jesteś trochę za mały, aby to zrozumieć. Wiesz, jak działają komputery, Prabir? - Mniej więcej. - Zera i jedynki. Rozumiesz zasadę sytemu binarnego? - Keith chwycił za notatnik leżący przed nimi na stoliku do kawy i naszkicował w nim dwie cyfry. - Tak, rozumiem. - Prabir starał się, by do jego głosu nie przeniknął ani ślad urazy. - Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się, dlaczego komputery są tak wrogie względem kobiet? - Wrogie? - Prabir miał dość poważny problem ze zrozumieniem, co Keith rozumie przez te słowa. Paranoidalne urojenia, dotyczące sztucznej inteligencji, niekoniecznie znajdowały się tu poza podejrzeniem. - Masz na myśli to... dlaczego niektórzy mężczyźni dręczą kobiety przez Internet? - Cóż, tak, ale to idzie o wiele głębiej - odpowiedział mu Keith. - Praca Amity nie tylko odsłania fundamentalny powód leżący u stóp tego problemu, proponuje również zdumiewająco proste rozwiązanie. - Dźgnął palcem w notatnik. - Zero i jedynka. Brak i
obecność. I spójrz tylko, jak się je rysuje! „Zero” jest kobiece, to łono, wagina. „Jedynka” jest męska, niewątpliwie falliczna. Kobieta jest nieobecna, marginalizowana i wyłączona. Mężczyzna zaś obecny, dominujący i władczy. To ewidentnie seksistowskie kodowanie jest podstawą całej współczesnej technologii cyfrowej! A później sami zadajemy sobie pytanie, dlaczego ta przestrzeń jest tak niegościnna dla kobiet! Amita zaproponowała więc nowy paradygmat zarówno sprzętowy, jak i dotyczący oprogramowania. Stary, zdominowany przez czynnik męski sprzęt zostanie zastąpiony transgresywnym komputerem, nazwanym transputerem. Dawne, zdominowane przez czynnik męski oprogramowanie zostanie przełożone na absolutnie nowy język, nazwany Ada - na część Ady Lovelace, niedocenionej matki komputeryzacji. - Wydaje mi się, że ktoś już nazwał na jej cześć jeden z języków programowania odważył się zauważyć Prabir. Lecz Keith nawet się nie zająknął. - Jaki jest ten nowy paradygmat? To proste! Każda jedynka staje się zerem, każde zero jedynką: uniwersalna cyfrowa reorganizacja genderowa! A całe jej piękno polega na tym, że na pierwszy rzut oka na powierzchni wszystko wygląda tak jak dotychczas. Jeśli wszelki sprzęt i oprogramowanie przejdzie dokładnie to samo odwrócenie, programy wciąż będą działały i dawały te same wyniki - gołym okiem nie będzie widać żadnych zmian. Absolutnie żadnych. Lecz w głębi każdego mikroprocesora dawne fallocentryczne kodowanie zostaje odwrócone, i to miliardy razy na sekundę! Dawne struktury władzy zostają postawione na głowie za każdym razem, gdy tylko włączymy komputer! Prabir miał dość; Keith musiał przyjąć, że ma do czynienia z jakimś niewykształconym prostaczkiem,
który
przełknie
wszystko.
Skoro
karmił
go
tymi
coraz
bardziej
nieprawdopodobnymi historyjkami wyssanymi z palca, by sprawdzić, jak wiele uda mu się sprzedać, nim Prabir się zorientuje, nadszedł wreszcie czas, by sprawdzić jego słowa. - Komputery nie mają w sobie małych ciągów cyferek - powiedział stanowczo Prabir. Zero jest zwykle kodowane w pamięci jako brak ładunku elektrycznego w kondensatorze, a jedynka jako jego obecność, lecz czasem i to zostaje odwrócone. A nawet kiedy tak nie jest... nieobecność jest kodowana nieobecnością, obecność obecnością. Nie istnieją żadne obrazki wagin i penisów, czy też czegokolwiek innego mającego cokolwiek wspólnego z płcią. - Cóż, może i nie dosłownie - niepewnie odpowiedział mu Keith. - Ale nawet ty nie możesz zaprzeczyć, że symbole jako takie przenikają całą kulturę technologiczną. Nikt nie żyje w tak zwanym „fizycznym” świecie elektronów i kondensatorów, Prabir! Prawdziwa, zamieszkiwana przez nas przestrzeń jest kulturowa!
Prabir wstał i podniósł notatnik, konkretnie już rozdrażniony. - To są cyfry arabskie! Ludzie używają ich od wieków; nie mają nic wspólnego z komputerami! Jeśli naprawdę sobie wyobrażasz, że są rysunkami przedstawiającymi narządy płciowe, to nie mówmy wtedy, że gorszy cię technologia - lecz matematyka! - Tak, tak! - zakrzyknął Keith. - Masz absolutną rację! Zostań tu; wrócę za momencik! Po czym wybiegł z pokoju. Madhusree pytająco spojrzała na Prabira. - Nie martw się - odpowiedział siostrze. - To tylko taka zabawa. - I ja wygrywam, dodał w myślach. Keith wrócił z jakąś książką, przerzucając w niej strony w poszukiwaniu czegoś konkretnego. - Tu cię mam! - Podniósł tom, pokazując Prabirowi okładkę. - Z prac piętnastej corocznej konferencji dyskursu cyberfeministek. To referat wygłoszony przez Amitę w ubiegłym roku, po którym „New York Times” określił ją mianem „najbardziej ekscytującej z żyjących kanadyjskich intelektualistek”. - Transputer - zaczął czytać na głos - będzie zaledwie pierwszym stadium rewolucji, która dokona transformacji całego genderowego megatekstu technologii i nauki. Następną hegemonią, która padnie, a jej upadek jest już dawno spóźniony ze względu na własną hyperqueerową inwersję, będzie sama matematyka. Po raz kolejny będziemy zmuszeni odbudować dyscyplinę od samych podstaw, odrzucając błędne i zmanipulowane aksjomaty starego, męskiego dozownika prawdy, przekształcając ich sztywne, hierarchiczne podejście w organiczne, kształtujące i rozbrykane. Dowód umarł. Logika się zdezaktualizowała. Kolejne pokolenie trzeba uczyć od dziecka, jak wyśmiewać i drwić z „Principiów” Russella, szarpać za brodę Carla Friedricha Gaussa, ściągać spodenki Pitagorasa! Prabir wyciągnął rękę i wziął od niego książkę. Akapit wyglądał dokładnie tak, jak Keith go przeczytał. I na szczycie artykułu widniało nazwisko Amity. Usiadł oszołomiony, wciąż pełen niewiary. W obozie, gdy wspominał wypowiadane przez ojca słowa dotyczące Amity, obawiał się, że ta może okazać się religijna, ale to, co zastał na miejscu, było o wiele gorsze. Była przeciwieństwem wszystkiego, co wyznawali jego rodzice: równości kobiet i mężczyzn, rozdziału naukowości od działań dla własnego kaprysu, samej idei uczciwych poszukiwań prawdy A on własnoręcznie dostarczył Madhusree w jej ręce. * Prabir obawiał się rozpoczęcia szkoły, lecz z końcem pierwszego tygodnia wszystkie
jego najgorsze obawy okazały się bezpodstawne. Nauczyciele wypowiadali się jak rozsądne istoty o zdrowych zmysłach; w szóstej klasie nie uświadczyłeś ani słowa bełkotu w stylu Keitha i Amity. I pozwolono mu siedzieć z Madhusree podczas jej pierwszego poranka w przedszkolu, które wydawało mu się równie nieszkodliwe jak jego szkoła. Madhusree bawiła się w obozie z innymi dziećmi, tak więc nie było dla niej żadnym poważnym szokiem ponowne spotkanie na swej drodze tego samego rodzaju dziwnych istot, i mimo iż płakała, gdy Prabir zostawił ją samą drugiego dnia, po powrocie do domu zastał ją pełną entuzjastycznych opowieści o tym, co robiła przez cały dzień. Oczekiwał, że w szkole ktoś spuści mu manto, lecz pozostali uczniowie trzymali dystans. Jeden z chłopaków zaczął się naśmiewać z jego twarzy, lecz wtedy inny chłopiec wyszeptał mu coś do ucha, po czym tamten zamilkł. Prabir miał gorącą nadzieję, że im się tylko wydawało - że jedynie wyobrażali sobie, iż znają historię powstania tych blizn; wolałby raczej, by wyśmiewano go z ich powodu niż żeby obcy ludzie dyskutowali o czymkolwiek, co przytrafiło mu się na wyspie. Miał w klasie jeszcze trzech innych uczniów, których wygląd sugerował indyjskie pochodzenie, ale wszyscy oni mówili z kanadyjskim akcentem i kiedy Prabir znajdował się w ich pobliżu, wyczuwał, że budzi w nich o wiele większy niepokój niż ten, który wywoływał u innych. Amita przybyła do Kanady, gdy miała trzy lata, a jej rodzice zaraz po przyjeździe przestali mówić po bengalsku; sama nie znała niemal słowa w tym języku. Prabir zdecydował, że Madhusree będzie dwujęzyczna, ale w obecności siostry czasem okazywało się, że utykał w połowie zdania, nieoczekiwanie, ni z tego ni z owego, wątpiąc w poprawność swej wypowiedzi. Mógłby postarać się nawiązać kontakt z niektórymi kolegami z klasy w kalkuckiej szkole prowadzonej w sieci przez IRA, lecz nie był w stanie stawić czoła perspektywom wyjaśnienia im powodów zmiany swego otoczenia i sytuacji życiowej. W kolejnych miesiącach coraz bardziej przywykał do rutyny: pobudka o siódmej, mycie i ubieranie, a później autobus i przesiadywanie na lekcjach. Wszystko przypominało lunatykowanie na bieżni w siłowni. W weekendy były wyjścia z domu. Keith zabrał go na festiwalowy pokaz filmu Czterysta batów. Prabir poszedł z nim, bo celuloidowa technologia z olbrzymimi obrazkami i ogólnospołeczną widownią była dla niego nowością. Mimo iż zapamiętał Kalkutę jako miejsce, gdzie było pełno kin, nigdy nie odwiedził żadnego z nich; jego rodzice woleli wypożyczać płyty, a on był za mały, by udać się tam na własną rękę. - I co o tym myślisz? - zapytał Keith, gdy wychodząc z sali po projekcji, przechodzili przez foyer kina. Wcześniej miesiącami mówił o tym wydarzeniu; najwyraźniej był to jego
ulubiony film wszech czasów. - Moim zdaniem tego rozpuszczonego bachora traktowano o wiele lepiej, niż na to zasługiwał - odpowiedział mu Prabir. Keith był zgorszony - Wiesz, że to był film autobiograficzny? Mówisz o Truffaut! Prabir przemyślał sobie otrzymaną właśnie informację. - W takim razie to on sam prawdopodobnie był dla siebie zbyt łagodny. W rzeczywistości był zapewne jeszcze bardziej samolubny i głupi. Amita miała zgoła odmienne gusta i zabrała do na Blade-Runner Na Lodzie z muzyką w stylu Gilberta&Sullivana. Usłyszał, że przedstawienie jest luźno oparte na dość przyzwoitej książce science fiction, lecz w dymach, promieniach lasera i czarnych gumowych kostiumach nie przetrwał żaden dowód, który mógłby o tym świadczyć. Podczas przerwy bezcielesny głos, nazywający się Radio KJTR, trajkotał jakieś bzdury dotyczące uprawiania seksu z ludźmi pozbawionymi kończyn. W znajdującym się w foyer McDonaldzie do każdego MacTheBlade, który okazywał się pienistym różowym napojem przypominającym skroplony styropian, oferowano darmową grę/ścieżkę dźwiękową/ROM z nowelizacją. Najgorszy ze wszystkiego okazał się fakt, że przez kolejne sześć tygodni Amita nuciła piosenkę Jestem dokładnym modelem współczesnego mutanta replikanta. Pod koniec trzeciego miesiąca pobytu w Toronto w domu nastąpiła dostrzegalna zmiana, jakby zdecydowano, że ich okres przejściowy dobiegł właśnie końca. Amita zaczęła urządzać przyjęcia, na których przedstawiała swe adoptowane dzieci w kręgach przyjaciół. Goście na widok Madhusree wydawali z siebie dziecinne gaworzenie, a Prabirowi dawali wizytówki z osadzonymi w ich chipach stronami www Diora. Znajomi Keitha i Amity parali się niemal każdą z profesji, lecz co wyjątkowo godne uwagi, mieli jedną rzecz wspólną. Arun był wykładowcą, pisarzem, redaktorem, komentatorem społecznym i poetą. Bernice była rzeźbiarką, artystką performerką, aktywistką polityczną i poetką. Denys był konsultantem multimediów, reklamowym copywriterem, producentem filmowym... i poetą. Prabir przejrzał pewnej nocy wszystkie posiadane przez siebie wizytówki, by się upewnić, że nikt nie umknął jego uwagi, lecz nie było wyjątków. Dentysta i poeta. Aktor i poeta. Architekt i poeta. Księgowy i poeta. Na szczęście żaden z tych gości nie poruszył z nim nigdy tematu wojny, lecz nie pozostawiało im to zbyt wielkiego pola manewru poza wypytywaniem go o szkołę. Ku przerażeniu Prabira wyznanie, że jego ulubionymi przedmiotami są matematyka i przyroda, niemal nieodmiennie wywoływało zaskakującą, w niczym nie wynikającą z tego, co
powiedział, falę porównywania go ze słynnym indyjskim matematykiem Ramanujanem. Czy naprawdę do nich nie docierało, że był już za duży na pochlebstwa w stylu „jak dorośniesz, będziesz astronautą”? I dlaczego zawsze w rozmowach przywoływali Ramanujana? Dlaczego nie Bosego czy Chandrasekhara? Dlaczego nie Salama ani Ashtekara? Dlaczego nie chociażby (niech Bóg ich broni!) jakiegoś Chińczyka, Europejczyka czy Amerykanina? Prabir w końcu odkrył powód takiego stanu rzeczy: film biograficzny, zrealizowany przez Olivera Stone’a, który trafił na ekrany kin w 2010 roku. Amita wypożyczyła go kiedyś dla niego. Opowiadana historia była akcentowana przepojoną sitarem muzyką i halucynacyjnymi odwiedzinami hinduskich bóstw, udzielających pomocnych podpowiedzi miotającemu się młodemu matematykowi. W końcówce filmu Ramanujan schodzi z łoża śmierci wprost na zasłaną wężami pustynię, a wszystkie one połykają własne ogony, formując w ten sposób symbole nieskończoności. W życiu jednak były gorsze rzeczy od traktującej go protekcjonalnie grupy „i poetów”. Prabir zdawał sobie sprawę, że jest w tysiąc razy lepszej sytuacji niż większość powojennych sierot - a jeśli tylko podobny fakt kiedykolwiek umykał mu z głowy, telewizję wypełniały wstrząsające materiały filmowe z Aceh i Irian Jaya, które ciskały mu tę prawdę prosto w twarz. Walki dobiegły już końca, przywódców przewrotu obalono, pięć prowincji zyskało niepodległość, ale na całym archipelagu dziesięć milionów ludzi ginęło z głodu. Nie stracił nic - z wyjątkiem jedynej rzeczy, której i tak nikt nie mógł mu zwrócić. Amita nie tylko karmiła ich, ubierała i dawała dach nad głową, ale również obdarowywała Madhusree niekończącym się fizycznym afektem, a w jego przypadku robiłaby dokładnie to samo, gdyby tylko zawsze nie wzdragał się pod jej dotykiem. Odkrył, że jest mu niemal wstyd z powodu braku szacunku dla ciotki, i zaczął się zastanawiać, czy jego obawy związane z Madhusree nie są przypadkiem bezpodstawne. Amita swoimi dziwacznymi teoriami nie starała się im zrobić prania mózgu; być może pozostawiłaby Madhusree samej sobie, by ta podejmowała własne decyzje i na własną rękę kształtowała swój umysł. Być może tak naprawdę Amita była nieszkodliwa. * Latem 2014 roku Amita poprosiła Prabira, by udał się z nimi na wiec zorganizowany w odpowiedzi na niedawną falę przemocy o podłożu rasistowskim, na który zaproszono ją jako prelegentkę. Prabir zgodził się, szczęśliwie zaskoczony, że Amita wcale nie jest osobą tak oderwaną od rzeczywistości, jak mu się wydawało, zamkniętą na cztery spusty w świecie zwalczającym
kolonializm
komiksami
Nostromo
i
nadszarpywaniem
patriarchatu
bezsensownie niepotrzebnym przemienianiem komputerowych bitów. W końcu robiła coś, z czego mógł być jednoznacznie i bezsprzecznie dumny. Wiec odbywał się w niedzielę; przemaszerowali ulicami miasta pod bezchmurnym niebem. Prabir uwielbiał lato w Toronto; słońce wspinało się wtedy jedynie na dwie trzecie swej drogi do zenitu, lecz wcale się nie spieszyło podczas tej wędrówki. Keith najwyraźniej uważał, że trzydzieści dwa stopnie to upał nie do zniesienia; kiedy dotarli do parku i rozsiedli się na trawie, otworzył przyniesiony ze sobą koszyk piknikowy i wypił kilka puszek piwa. Amita zajęła miejsce na mównicy przed zgromadzonymi w parku dwoma tysiącami ludzi. Prabir wskazał ją Madhusree. - Popatrz! Tam jest Amita! Jest sławna! - Zebraliśmy się tutaj, by ubolewać nad rasizmem i potępiać go - zaczęła Amita. Wszystko to ładnie i pięknie, lecz osobiście jestem przekonana, że czas najwyższy, by do świadomości publicznej dotarła bardziej zaawansowana i wyrafinowana analiza tego zjawiska. Moje badania wykazały, że antypatia skierowana przeciwko ludziom pochodzącym z innych kultur jest w rzeczywistości zaledwie przekierowaniem o wiele bardziej podstawowej formy gnębienia. Uważne i dokładne zbadanie używanego w Niemczech w latach trzydziestych ubiegłego wieku języka służącego do opisu Żydów odsłania coś bardzo uderzającego, i przynajmniej w moich oczach, bynajmniej niebędącego żadną niespodzianką: każde wykorzystywane określenie zniewagi rasistowskiej było również formą feminizacji. Bycie słabym, niezaradnym, niegodnym zaufania - a ponad wszystko bycie tym „innym” w patriarchacie - cóż więcej może to znaczyć niż bycie kobietą? Gdyby naziści odnieśli zwycięstwo, wyjaśniła Amita, koniec końców wyczerpaliby pulę rozpraszających celów zastępczych i zaczęliby prowadzić do komór gazowych swego prawdziwego wroga - niemieckie kobiety. - Zapomnijcie o Córach Renu Riefenstahl; prawdziwym sednem nazistowskich filmów propagandowych była zawsze celebracja męskiej siły i męskiego piękna. W Tysiącletniej Rzeszy kobiety zostałyby zachowane jedynie do rodzenia dzieci i to tylko do momentu, w którym zastąpiono by je jakąś technologiczną alternatywą. Kiedy już zniknęłaby ich podstawowa rola, wkrótce i one znalazłyby się w piecach krematoryjnych. Zaproszono mnie, bym zwróciła się tu do was, z powodu koloru mojej skóry i kraju, w którym przyszłam na świat, i jest prawdą, że właśnie dzięki temu staję się celem. Ale wszyscy doskonale zdajemy sobie sprawę, że większa przemoc niż przeciwko każdej mniejszości etnicznej razem wziętej jest skierowana przeciwko kanadyjskim kobietom. Więc stoję tu teraz przed wami i mówię: jako kobieta też byłam w Bełżcu, jako kobieta też byłam w Dachau, jako kobieta też byłam w
Auschwitz! Prabir czekał z niepokojem na rozpoczęcie zamieszek, a przynajmniej na to, by ktoś z zebranych wstał z miejsca i ją zakrzyczał. Z pewnością były w tym tłumie dzieci lub wnuki osób, które przeżyły holokaust? A nawet jeśli ich nie było, musiał się znaleźć ktoś, kto miałby w sobie dość odwagi, by krzyknąć „złodziejka!” Ale tłum przyjął to z aplauzem. Ludzie podnieśli się z miejsc i wiwatowali. Amita przyłączyła się do nich na trawie, podnosząc Madhusree w ramionach. Prabir obserwował ją z osobliwym poczuciem dystansu, zastanawiając się, czy wreszcie zrozumiał, dlaczego zgodziła się ich przygarnąć. Dość jasno dała do zrozumienia, jak w jej wykonaniu wygląda idea współczucia: potępiać przemoc i okazywać prawdziwą hojność względem jej ofiar, lecz potem wymienić to na krzyk „Ja też!”, niczym niemowlak rywalizujący o współczucie. Tyle właśnie znaczyła dla niej śmierć sześciu milionów obcych osób: nie była kwestią smutku czy przerażenia, lecz zazdrości. Stała obok, kołysząc Madhusree i potrząsając nią; posłała mu uśmiech. - Co o tym myślisz, Prabir? - zapytała. - Pokażesz mi swój tatuaż? - Przepraszam? - Twój obozowy numer. Uśmiech rozpłynął się na twarzy Amity. - To bardzo dziecinna forma humoru. Traktować wszystko tak dosłownie. - Być może sama powinnaś potraktować w ten sposób troszkę więcej rzeczy. - Możesz teraz przeprosić - odezwał się Keith. Amita odwróciła się do niego. - Mógłbyś przez chwilę się nie wtrącać, proszę? Keith zacisnął pięści i wbił wzrok w Prabira. - Nie będziemy wiecznie łożyć na twoje utrzymanie - oznajmił. - Są setki instytucji, które mogą się tobą zająć; nie będzie zbyt trudno tego zorganizować. - Nim Amita zdołała cokolwiek powiedzieć, odwrócił się na pięcie i odszedł, zasłaniając dłońmi uszy i odcinając się w ten sposób od wszystkiego z wyjątkiem swej przykładowej mantry. - Nigdy bym tego nie zrobiła, Prabir. Nie słuchaj go - powiedziała Amita. Prabir nie spojrzał jej w twarz; zamiast tego wlepił wzrok w senne błękitne niebo. Strach, szarżujący w jego żyłach, był teraz mile widziany. Cały problem polegał na tym, że Prabir pozwolił sobie poczuć się bezpiecznie. Pozwolił sobie udawać, że dokądś przybył. Od teraz już nigdy nie zapomni, gdzie i na czym stoi.
Bo tak naprawdę nie był nigdzie. - Przepraszam cię, Amito. Przepraszam - odpowiedział cicho miękkim głosem. * - Chcesz się dowiedzieć, dokąd poszli mama i tata? Prabir stał w ciemności przy łóżku Madhusree. Czekał tam w milczeniu niemal przez godzinę, aż siostra przypadkiem poruszyła się przez sen i widok stojącej nad nią postaci brata wybudził ją całkowicie. - Tak. Sięgnął ku niej dłonią i pogładził po włosach. W obozie unikał tego pytania, odpowiadając jej bezużytecznymi skrawkami półprawd i niedopowiedzeń w stylu „Nie mogą być tu teraz z nami”, „Chcieli, bym się tobą zaopiekował”, aż wreszcie przestała pytać. Pracownicy socjalni powiedzieli mu kiedyś: „Nic nie mów. Jest wystarczająco mała, by zapomnieć”. - Przeszli do twojego umysłu - powiedział. - Weszli do twoich wspomnień. Madhusree obdarzyła go najbardziej sceptycznym ze spojrzeń, na jakie tylko było ją stać, lecz chyba mimo wszystko rozważała zapewnienie brata. - Nieprawda - odpowiedziała po chwili stanowczo. Prabir przetarł oczy zagłębieniem dłoni. - W porządku, mądralo. Weszli do moich. Madhusree wyglądała na rozdrażnioną. Odepchnęła jego dłoń. - Ja też ich chcę. Prabirowi zaczęło być zimno. Wyjął ją spod kołdry i przeniósł do swojego łóżka. - Tylko ani słowa o tym Amicie. - Naburmuszona Madhusree spojrzała na niego lekceważąco, jakby był idiotą, skoro w ogóle rozważał podobną możliwość. - Wiesz, jak nazywała się mama przed twoimi narodzinami? - zapytał. - Nie. - Mówili na nią Radha. A tata nazywał się Rajendra. Mieszkali w olbrzymim, zatłoczonym i hałaśliwym mieście, które nazywało się Kalkuta. - Prabir powtórzył te słowa po bengalsku. Włączył słabe światło stojącej przy łóżku lampki nocnej, po czym sięgnął po leżący na biurku notepad i otworzył na nim zdjęcie matki. To było to samo zdjęcie, które przedstawiało ją na paradzie IRA, jedyne zdjęcie, jakie posiadał, ocalałe z jego sieciowej przestrzeni roboczej, w której je umieścił, nim zdecydował, że jednak nie wyśle go Eleonor. Oczy Madhusree rozbłysły zdumieniem.
- Radha wiedziała wszystko o ludzkim ciele - opowiadał Prabir. - Była najmądrzejszą i najsilniejszą osobą w Kalkucie. Jej mama i tata mieli wielki, piękny dom, ale ona nie przykładała do tego żadnej wagi. - Przesunął okno na ekranie notepada, by odsłonić zdjęcie ojca; Madhusree najwyraźniej wykształciła w sobie obojętność na widok metalu przebijającego ludzką skórę, lecz nachyliła się gorliwie, by dokładniej przyjrzeć się twarzy Rajendry, bardziej rozpoznawalnej niż twarz matki. - Tak więc zakochała się w Rajendrze, który nie miał niczego, lecz był inteligentny i silny jak Radha. I też ją kochał. Wszystko teraz rujnuję, pomyślał Prabir. Nie chciał jej karmić lukrowanymi opowiastkami, które równie dobrze mogły być bajeczkami. Wciąż czuł na sobie dłonie ojca, które unosiły go w górę w kierunku nieba. Wciąż słyszał głos matki, mówiący mu, że ruszają na wyspę motyli. Jak mógłby sprawić, by znów stali się dla Madhusree równie prawdziwi? Dziewczynka przemyślała sobie wątpliwości dotyczące zdjęcia matki. - Dlaczego nie płacze? Prabir przyłożył sobie palec do policzka. - Jest tu takie miejsce, w którym nie ma prawie żadnych zakończeń nerwowych. Sprawdził to sobie kiedyś na jednymi z wirtualnych ciał umieszczonych w sieci. - W twojej skórze znajduje się mnóstwo malutkich niteczek, którymi odbierasz ból, lecz jeśli ich nie naruszysz, wtedy nie boli. Madhusree nie wydawała się przekonana. W kuchni były szpikulce do kebabu. Mógłby wysterylizować jeden z nich nad ogniem palnika kuchenki gazowej albo użyć w tym celu znajdującego się w apteczce środka dezynfekującego. Myśl o samodzielnym wbiciu metalu we własne ciało powodowała, że coś zaciskało mu się w żołądku; nie miałby nic przeciwko temu, by zrobił to za niego ktoś inny z pewnością nie było to wcale gorsze od zastrzyków, które dostawał celem rozpuszczenia blizn na twarzy - lecz w tej chwili sama perspektywa, że własnoręcznie musiałby wbić sobie taki szpikulec, działała wielce zniechęcająco. Lecz jego matka naprawdę to zrobiła. Dowód miał tuż przed oczami. Wszystko było tylko kwestią pewności, że w pełni rozumiałeś, co robisz. - Pokażę ci - powiedział siostrze. Odłożył notepad na poduszkę i wysunął się z łóżka. Ale tylko policzki, nie język. A kiedy dorośniesz, pomożesz mi ciągnąć ciężarówkę. Madhusree nigdy nie podejmowała żadnych zobowiązań lekką ręką; raz jeszcze dokładnie przyjrzała się zdjęciu ojca. Prabir nachylił się nad nią. - Popatrz na ich twarze. Gdyby to bolało, z pewnością by się nie uśmiechali, prawda? Madhusree rozważyła wartość przekazanego jej argumentu i zgadzając się, pokiwała
uroczyście głową. - W porządku.
CZĘŚĆ TRZECIA Rozdział 6 Prabir pracował do późna, by skończyć projekt, chciał bowiem zapobiec sytuacji, w której ten będzie mu o sobie przypominał i nie dawał spokoju przez cały weekend. Niby nic nadzwyczajnego, lecz pojawiło się kilka pomniejszych problemów wymagających skupienia; zgubił się, zatracił w szczegółach, a czas umykał niezauważenie. Lecz kiedy wreszcie skończył, zamiast popędzić z czystym sumieniem w kierunku wind i radośnie skazać na zapomnienie cały bank i swoją pracę, przez piętnaście minut siedział za biurkiem w stanie przypominającym stupor, ze wzrokiem wbitym w szeregi opuszczonych przepierzeń, skrywających pozostałe miejsca pracy. Wyrwał się z tego stanu i powrócił wzrokiem do swojej stacji roboczej, by po raz kolejny uruchomić testy wtyczki karty kredytowej. Był to standardowy fragment oprogramowania antropomorficznego „doradca inwestycyjny” o głosie i wyglądzie odpowiednio dobranym do potrzeb profilu psychologicznego i kulturowego klienta, pojawiający
się
na
karcie
i
sugerujący
przetasowywanie
pieniędzy
pomiędzy
najprzeróżniejszymi instrumentami finansowymi. Ot, chwyt mający polepszyć ich sprzedaż, nic więcej. Poważni gracze na giełdzie i tak musieli się uzbroić w znacznie bardziej wyrafinowane narzędzia i wiedzieć, jak dokładnie ich używać; każdemu, kto nie chciał marnować czasu na zostanie ekspertem, bardziej opłacało się polegać na którymś ze standardowych algorytmów niskiego ryzyka należących do banku. I większość ludzi tym właśnie się zadowalała. Ale bank określił demografię potencjalnych klientów, których można było przyciągnąć podobną nowością: złudzeniem, że technologia bez wytchnienia pracuje na ich korzyść, lecz tylko po to, by podsuwać im pod sam nos konieczne fakty, pozostawiając zawsze w ich gestii podjęcie ostatecznej decyzji. Wszystko warto było robić, jak należy. Nawet to. Lecz gdy przyglądał się szeregowi szesnastu przykładowych doradców finansowych, reagujących bezbłędnie na zaporowy ogień danych testowych, po prostu poczuł zmęczenie i niedorzeczność całej sytuacji, jakby został po pracy tylko po to, by wyrównać wszystkie krzywo porozwieszane obrazy na ścianach korytarza. Nie zrobi tym nawet najmniejszego wrażenia na swoich przełożonych ani nie zabezpieczy sobie pozycji w banku; jedynym sposobem, by tego dokonać, było spędzenie wielu wieczorów na nauce zaawansowanych finansowych czarów-marów w szkole dla
informatyków branży bankowej przy obmyślaniu skomplikowanych strategii inwestycyjnych, czyli perspektywa, która w jego oczach była tak przygnębiająca i pozbawiająca ducha, aż nie dało się tego wyrazić słowami. Ale prawdopodobnie nie będzie miał teraz nic do zrobienia aż do poniedziałkowego popołudnia, póki konsultanci sprzedaży i ludzie odpowiedzialni za badanie rynku nie podejmą decyzji dotyczącej kolejnego chwytu marketingowego. Gdy wyszedł ze swego przepierzenia, ekran i światło na biurku samoczynnie się wyłączyły; duszki w suficie poprowadziły go w ciemności w kierunku wind. Wprawdzie zmarnowanie kilku godzin piątkowego wieczoru nie było jakąś wielką tragedią, ale poczuł uczucie zawodu, pojawiające się zawsze, gdy starał się czerpać jakąkolwiek satysfakcję z pracy. Uporczywe trzymanie się podobnych zachowań, jakby coś w nich było, musiało być kwestią jego głupoty bądź chorobliwego natręctwa. Minęło zaledwie wpół do dziesiątej, lecz kiedy wyszedł na Bay Street, nieoczekiwanie poczuł się słabo; był tak głodny, aż zakręciło mu się od tego w głowie, co najmniej jakby pościł przez cały dzień. W stojącym na ulicy automacie kupił sobie zapakowany w folię kleisty posiłek, który zjadł, czekając na przystanku autobusowym. Noc była rześka i zimowa; wydawało się, że na niebie nie ma ani jednej chmurki, lecz na tle jego szarości trudno było dostrzec, przynajmniej z poziomu oświetlonej latarniami ulicy, chociażby jedyną gwiazdę. Po powrocie do domu zastał drzwi do pokoju siostry zamknięte, więc nie zawracał jej głowy. Zatonął na sofie, a telewizor włączył się samoczynnie, prezentując na połowie ekranu pozbawiony dźwięku obraz. Oglądanie go w trzymetrowej szerokości miało sens i było jak najbardziej na miejscu, gdy chciało się dać wciągnąć w to, co działo się na ekranie, lecz podobna aktywność w widzeniu obwodowym przynosiła efekty odwrotne od zamierzonych, gdy tak naprawdę siedziałeś tam tylko z nadzieją, że zdrzemniesz się tak szybko, jak to tylko możliwe. Prabir nie mógł przestać myśleć o pracy - nawet po ukończeniu doradcy wciąż jeszcze miał kilka rzeczy, przy których mógłby coś podłubać - lecz polityka wewnętrzna banku zdecydowanie zabraniała zdalnego dostępu do rozwijanego oprogramowania. Ktoś zadzwonił do drzwi mieszkania ze znajdującej się w dole ulicy; w rogu ekranu telewizora
pojawiło
się
okienko
przedstawiające
Feliksa
rozgrzewającego
się
przestępowaniem z nogi na nogę. Prabir poczuł nagłą falę poczucia winy; naprawdę przez cały mijający tydzień zamierzał do niego zadzwonić. Felix rozłożył ramiona i spojrzał wprost w wizjer kamery, komicznie błagając go o wpuszczenie do środka. - Wchodź na górę - rzucił mu Prabir. Felix wszedł do mieszkania z uśmiechem na twarzy i rozejrzał się wokół. - Co porabiasz?
Prabir wskazał dłonią odbiornik. - Terapia otępiająca. - Chcesz może gdzieś wyjść? - Nie wiem. Dopiero co wróciłem z pracy; jestem piekielnie zmęczony Felix współczująco pokiwał głową. - Ja też. - Wcale nie wyglądał na zmęczonego. - Przyszedłem tu prosto z roboty; miałem tam dziś partię monet w kąpieli redukcyjnej, czego nie mogłem ani na chwilę spuścić z oka. - Jadłeś już? - Prabir ruszył w kierunku kuchni. - Mam pełno jedzenia, jeśli tylko nie masz nic przeciwko odgrzewanym potrawom. - Nie, nie jestem głodny. W pracy wrzuciłem coś na ruszt. - Felix zdjął kurtkę i razem usiedli na kanapie. - Jakie monety? - zapytał Prabir. - Angielskie. Z osiemnastego wieku. Nic szczególnie interesującego. - Felix był konserwatorem sztuki w Królewskim Muzeum Ontario; zakres jego pracy był wyjątkowo szeroki, obejmowała praktycznie wszystko od historii sztuki po zoologię. Często skarżył się, że większość rzeczy, jakie musi tam robić, to prozaiczne czynności laboratoryjne, lecz najprawdopodobniej jego definicja słowa „prozaiczne” znacznie różniła się od tej znanej ludziom parającym się bankowym handlem detalicznym. Nachylił się i pocałował Prabira, po czym zbliżył się i objął go ramieniem. Prabir odpowiedział na pocałunek tak entuzjastycznie, jak tylko potrafił, równocześnie starając się rozluźnić mięśnie ramion. Tak bardzo chciał być taki jak Felix, na luzie, bez kompleksów, bez przejmowania się, lecz serce wciąż mu zamierało na moment z czystej paniki pojawiającej się przy pierwszym dotknięciu. Amita nie walczyła o prawa rodzicielskie nawet na samym początku, gdy dziewięć lat temu siostra przeprowadziła się do niego; pogodziła się z decyzją podjętą przez Madhusree. Lecz Prabir nigdy nie poczuł się pewnie, zawsze oczekiwał pojawiającej się jak grom z jasnego nieba batalii sądowej, w trakcie której fakt, że osiemnastoletni opiekun, mieszkający pod jednym dachem z dziesięcioletnią siostrą, sypia w tym samym miejscu z mężczyznami, z pewnością nie plasowałby go na najbezpieczniejszej z wyobrażalnych pozycji. Słyszał o dobrze ustawionych i szanowanych parach homoseksualnych, wygrywających podobne batalie o opiekę, lecz jego własna sytuacja nie mogła się bardziej różnić, a perspektywa, że jego pierwsze niezręczne próby znalezienia sobie partnera stałyby się dowodem w sądzie, który mógłby go kosztować Madhusree, była jedynym koniecznym zniechęceniem, jakiego potrzebował.
Ryzyko przestało się wydawać aż tak dramatyczne, gdy Madhusree była o kilka lat starsza, lecz Prabir wciąż nie miał większej ochoty na jego podejmowanie. Gdy ukończyła osiemnasty rok życia, a tym samym niebezpieczeństwo, że mogą mu ją odebrać, wyparowało już całkowicie, Prabir tak bardzo przyzwyczaił się do życia w celibacie, że nie miał najmniejszego pojęcia, jak z tym skończyć. Przez osiem lat nie miał absolutnie żadnego życia osobistego; prócz tego, że na samym początku nie chciał pozostawiać Madhusree z opiekunkami, rzeczy, którymi zajmowali się zarówno wszyscy jego szkolni koledzy, jak i ci z pracy, wymagałyby od niego bądź to proszenia się o kłopoty i kuszenia losu, bądź udawania, że jest heteroseksualny. Lecz kiedy nic już nie stało mu na przeszkodzie, po raz kolejny poczuł się obcym w tym kraju. Zdawał sobie sprawę, że może przecież poszukać adresów miejsc dla homoseksualistów wśród nocnych klubów wymienianych w jakimkolwiek przewodniku turystycznym po Toronto, lecz nie miał powodu, by wierzyć, że bardziej niż gdziekolwiek indziej pasuje właśnie do tamtego świata. Felix zaczął rozpinać mu koszulę, lecz Prabir wrócił do rzeczywistości i oderwał się od niego. - Co ty wyrabiasz? - wyszeptał. - Jest tuż za ścianą. - Tak? - zaśmiał się Felix. - Jakoś nie wydaje mi się, by akurat twoja siostra miała z nami jakiś problem. - To właśnie Madhusree poznała ich ze sobą. - I tak nie zamierzałem zedrzeć z ciebie ubrań, dopóki nie trafilibyśmy do twojej sypialni. - Mówię poważnie. Próbuje się uczyć. - Będę tak cicho, jak tylko sobie zażyczysz. - Bycie cicho akurat jedynie sprawia, że to, co robimy, staje się oczywiste. Felix potrząsnął głową, bardziej rozbawiony niż zirytowany. - Nie próbuj mi wmówić - zaprotestował Prabir - że coś takiego nie rozprasza: świadomość, że ktoś uprawia seks dziesięć metrów od ciebie. W poniedziałek ma test z kladystyki. - Po to właśnie Darwin wymyślił niedzielne popołudnia. Posłuchaj, całe studia mieszkałem w jednym domu z sześcioma innymi studentami. Miałem pieprzenie w kwadrofonii dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ona ma i tak spoko. - Felix wyciągnął nogi, rozpierając się na sofie. - Taaa, cóż, przykro mi, że ugrzęzłeś w samym sercu artystycznego koszmaru rozwiązłości, ale stawianie przed nią podobnych budujących charakter przeszkód nie należy do moich zadań. Ma prawo do odrobiny spokoju we własnym domu, kiedy tylko go potrzebuje.
Felix przyjął to bez słowa. Spojrzał na telewizor. - Gdybyś zadzwonił do mnie do pracy, moglibyśmy się spotkać u ciebie - dopowiedział Prabir. Felix nie przerwał milczenia, wzbraniając się tym samym przed przedłużaniem kłótni. Wyciągnął dłoń i przebiegł jej wierzchem po przedramieniu Prabira; gest ten wydawał się zarówno pojednawczy, jak erotyczny, lecz Prabir nie chciał zarzucić rozpoczętego tematu. - Przyznaj po prostu, że nie zachowuję się niemądrze - stwierdził. Madhusree wyłoniła się ze swego pokoju. - Cześć, Felix. - Nachyliła się i pocałowała go w policzek, po czym zwróciła się do Prabira. - Wychodzę. Nie czekaj na mnie. - Gdzie idziesz? - Nic specjalnego. Zwykłe spotkanie z przyjaciółmi. - Brzmi nieźle. - Prabir starał się coś wyczytać z jej ubioru, lecz temat obecnie panującej etykiety w tym względzie znacznie przekraczał jego wiedzę. Równie dobrze mogła się wybierać na przyjęcie dyplomatyczne w pięciogwiazdkowym hotelu co na imprezę grupy demolującej budynki. - Baw się dobrze - rzucił. Uśmiechnęła się do niego, przekazując mu „ty też”, po czym uniosła dłoń, by pożegnać Feliksa. Gdy wyszła, Felix udawał zainteresowanego programem w telewizji. The Zeitgeist Channel - filtr przeadresowujący, który automatycznie pokazywał na ekranie program oglądany przez największą liczbę ludzi w danym miejscu - wyświetlał właśnie nijaką komedię biurową. - Czy wspominałem ci kiedyś, że jedno z moich przybranych rodziców napisało poważną pracę naukową na dziesięć tysięcy słów zatytułowaną Wzajemna międzysitcomowa autoreferencjalność drugiego poziomu jako oznaka sacrum? Felix nie wytrzymał. - Kto to opublikował? „Teksty Społeczne”? - Skąd wiedziałeś? - Są jakieś szanse na masaż wzrokowej kory mózgowej? - zapytał Felix, kiedy znaleźli się już w sypialni. Prabir uklęknął na nim i delikatnie odkleił mu pokrywającą plecy elektrodę. Skóra pod nią była nieznacznie bledsza, lecz nie tak blada jak skóra pod bandażem czy gipsem; ten polimer dopuszczał tlen. Felix twierdził, że pierze warte dwadzieścia tysięcy dolarów urządzenie razem z koszulami w pralni samoobsługowej, lecz Prabir nigdy tak
naprawdę nie widział tego na własne oczy. W 2006 roku, gdy Felix urodził się ze zdeformowanymi siatkówkami, sztuczne zamienniki dopiero wchodziły na rynek. Ale nie było wtedy żadnych perspektyw na bezpośrednie podłączenie szeregu fotosensorów do mózgu. Zamiast tego wykorzystywano otrzymujący sygnały z oczu układ elektroniczny w przyklejonej do pleców płachcie, której elektrody stymulowały nerwy znajdujące się na plecach. Od małego dziecka uczył się interpretować odczucia jako obrazy. Prabir zaczął go ostrożnie masować. - Możesz robić to o wiele mocniej - powiedział Felix. - To nie jest superwrażliwe ani nic. To tylko skóra. - Ale... czy teraz czujesz moje dłonie, czy też coś widzisz? - I to, i to. - Taaa? A co widzisz? - Abstrakcyjne wzory. Rzędy kropek, gwiaździste rozbłyski. Ale jest to dość słabe i nieprzekonujące. Wszystko polega tu na odbieraniu silnego doznania, które jest bardziej pociągające jako dotyk niż jako obrazy, więc nie tracę oryginalnej funkcji nerwów. Prabir znalazł kiedyś w sieci oprogramowanie pozwalające mu przekształcać obraz pochodzący z kamery w coś porównywalnego z informacją przepływającą przez urządzenie Feliksa. Impresjonistyczna, monochromatyczna wersja jego własnej twarzy, którą przedstawił mu program, była w ogóle ledwie rozpoznawalna jako twarz, lecz Felix był w stanie dostrzec ludzi z odległości pięćdziesięciu metrów. Bardzo wiele zawdzięczał tu doświadczeniu. Od mniej więcej pięciu lat operacja prowadząca do podłączenia sztucznych siatkówek bezpośrednio do mózgu była już wykonalna, lecz przyzwyczajenie się do nowego sposobu widzenia byłoby dla Feliksa równie trudne jak dla Prabira przyzwyczajenie się do urządzenia należącego obecnie do jego przyjaciela. Dłonie Prabira zaczęły błądzić po ciele Feliksa, a ten po chwili przekręcił się na plecy i pociągnął go na siebie. Kiedy się całowali, Prabir poczuł ciepło, które niczym płynny ogień rozlewało mu się po ciele, oraz narastający ucisk w klatce piersiowej, jakby widok czegoś zdumiewającego podstępnie pozbawił go oddechu. Tego właśnie chciał, bardziej niż samego seksu. Nie posiadał słowa, którym mógłby to wyrazić: było zbyt fizyczne, by być zaledwie czułością, a zbyt delikatne, by nazwać je pożądaniem. - Wiesz, co lubię najbardziej, gdy jestem z tobą? - zapytał. - Nie. - Wspólne wykradanie tego. - Prabir zawahał się, obawiając się, że zabrzmi głupio. Ale
jeśli nie mógłby powiedzieć o tym teraz, to kiedy? - Seks przypomina diament podrobiony w rzeźni. Trzy miliardy lat nieświadomej reprodukcji. Kolejne pół miliarda potykania się w drodze do zwierząt, które nie tylko musiały łączyć się w pary, lecz robiły to z radością - i wreszcie wiedziały, że są szczęśliwe. Miliony lat przeznaczone na rozwijanie tego uczucia, sprawianie, by stało się najdoskonalszą rzeczą pod słońcem. I wszystko tylko dlatego, że to zadziałało. Wszystko tylko dlatego, że wytworzyło jeszcze więcej tego samego. - Sięgnął w dół i przesunął dłonią po członku Feliksa. - Każdy może wziąć sobie ten diament; po to tu jest, wystarczy poprosić. Ale nas to nie wabi, nie ma tego uroku. To nie łapówka. My wykradliśmy nagrodę, wyrwaliśmy ją sobie. Jest nasza i możemy z nią robić cokolwiek, na co przyjdzie nam ochota. Felix milczał przez chwilę, jedynie uśmiechając się do Prabira; wreszcie powiedział: - Wiesz, czym są jeziora w starorzeczach? - Nie. - Gdy rzeka wije się ostro, czasem woda w jej zakrętach zostaje odcięta od reszty nurtu. Rzeka pozostawia wtedy za sobą starorzecze. Tak zawsze o tym myślałem: jesteśmy właśnie takim jeziorem w starorzeczu, a nie częścią głównego nurtu. Ale to same rzeki wciąż raz za razem tworzą te jeziora. Coś wciąż w tym jest, pokolenie za pokoleniem, co sprawia, że to się dzieje. Prabir dał za wygraną i przyznał mu rację. - Być może to bardziej uczciwy sposób, żeby to wyrazić. Nie mieliśmy wyboru; przypadkiem utknęliśmy na mieliźnie. - Wzruszył ramionami. - Ale jestem szczęśliwy, że zostałem tu odcięty, jestem szczęśliwy, że utknąłem na tej mieliźnie. Felix przemyślał sobie jego słowa, po czym tajemniczo zasugerował: - Może jednak nie utknąłeś. Być może to tylko tak wygląda. Prabir zaśmiał się. - Wydaje ci się, że dorabiam po godzinach jako dawca nasienia? - Nie. Ale sam musisz zadać sobie następujące pytanie: Dlaczego w ogóle w tej rzece istnieją geny, które wciąż nieustannie tworzą jeziora? Co na dłuższą metę może zyskać linia ewolucyjna dzięki zachowaniu tej cechy? Zmiana płci obiektu pociągu seksualnego może być najmniej ryzykownym sposobem, by ktoś stał się bezpłodny; jest mniej niebezpieczna niż kombinowanie przy anatomii czy funkcjach endokrynalnych - i sto tysięcy lat temu być może nawet nie pociągała za sobą faktu, że ktoś siłą zechce ci wybić z głowy podobne głupoty. Prabir miał wątpliwości, lecz bardzo chciał zaakceptować podobne założenie ze
względu na prowadzoną dyskusję. - Jakie są jednak plusy bycia bezpłodnym? - zapytał. - Jeśli mamy odpowiednie warunki - odpowiedział mu Felix - bezpłodne osobniki dorosłe mogą być w stanie bardziej się przyczynić do przetrwania rodu, poświęcając dostępne im środki raczej na bliskich krewnych niż na własne dzieci. Wychowanie ludzkiego dziecka to proces aż tak długotrwały, że bardziej wartościowe może się okazać pojawienie się raz na jakiś czas bezpłodnego potomka jako swego rodzaju polityki ubezpieczeniowej - by ten opiekował się innymi w wypadku, gdyby coś przydarzyło się rodzicom. Prabir wyswobodził się z objęć Feliksa i usiadł na skraju łóżka. Serce waliło mu jak oszalałe, a w jego polu widzenia pojawiła się czerwona smuga, lecz oderwał się, nawet nie zastanawiając się nad tym, co robi. Wciąż zbyt łatwo tracił panowanie nad sobą, lecz przez osiem długich lat spędzonych z Keithem i Amitą wykształcił w sobie umiejętność wycofywania się, a nie ataku na oślep. - Prabir? Cholera. Nie to miałem na myśli... - Felix przerzucił nogi i usiadł obok niego. Prabir odczekał, aż jego głos zabrzmi spokojnie. - Naprawdę nastawiłem się na coś takiego. - Przestań, wiesz, że nie miałem tego na myśli. - Nie miałeś? - Nie! - W głosie Feliksa zabrzmiało zarówno wzburzenie, jak i trwoga. - Nawet jeśli ta teoria jest słuszna... wszystkim, co opisuje, jest przetrwanie cechy dzięki przewadze statystycznej. Nic nie mówi o czynach poszczególnych osobników. - Nastała niezręczna cisza, po chwili jednak przyznał: - Ale było straszną głupotą z mojej strony poruszyć to tutaj w ten sposób. Przepraszam. - Zapomnij. - Prabir wbił wzrok w leżące u stóp wytarte linoleum, złość powoli go opuszczała. - Wiesz, że w szkole średniej zwykle starałem się wchodzić w związki z dziewczynami, co do których zdawało mi się, że budziłyby podziw i szacunek Madhusree? Zaśmiał się, mimo iż wspomnienie wciąż sprawiało, że się wzdrygał. - Co prawdopodobnie starczało, by skazywać na niepowodzenie cały mój wysiłek, nawet gdybym był hetero. I kiedy w końcu przestałem się oszukiwać, że są na to jakiekolwiek szanse... po prostu poczułem się, jakbym znów coś spieprzył. Nie byłem nawet w stanie dać jej szwagierki, prezentującej odpowiednią postawę życiową, by ta wynagrodziła jej całą moją głupotę sprowadzenia w ręce Amity. - Powinieneś bardziej jej ufać - odpowiedział Felix. - Powinieneś wiedzieć, że nie potrzebowała czegoś takiego.
Prabir prychnął szyderczo. - Teraz łatwo się to mówi! Ale dlaczego miałbym wierzyć, że dziecko samo przezwycięży fakt wychowywania go przez głupców? Miałem przyjąć, że jest genetycznie obdarzona tak wielkimi zasobami wrodzonego zdrowego rozsądku, iż nic, co zrobiliby inni, nie może jej skrzywdzić? - Hmm. - Zdawało się, że Felix autentycznie nie znalazł odpowiedzi na to pytanie, choć z drugiej strony był może jedynie dyplomatyczny. - Ale masz rację - przyznał Prabir. - Madhusree nie potrzebowała wzorów godnych naśladowania. Zrozumiałem to jeszcze nim opuściliśmy mieszkanie Amity. I wreszcie przestałem się zamartwiać całą ideologią, którą Amita starałaby się mi narzucić, gdyby kiedykolwiek odkryła, że jestem gejem. Zacząłem rozważać, co znaczy to dla mnie, a nie dla innych. - Przerwał gwałtownie, jego odwaga słabła; zrobił już z siebie wystarczającego głupka. Ale Felix pociągnął go za ramię i powiedział: - Słucham cię. Kontynuuj. Prabir znów zaczął mówić, nie odrywając od podłogi wbitego w nią wzroku. - Myślałem tak: być może powinienem być zadowolony. Ewolucja nie ma zmysłów: to wielka, głupia maszyna, która po jednej stronie monotonnie wchłania do środka mikroskopijne ulepszenia, a po drugiej wypluwa kilka miliardów martwych ciał; gdybym tylko wywlekł z niej w bezpieczne miejsce choć jedną dobrą cechę - gdybym tylko odnalazł sposób, by być szczęśliwym, którym oszukałbym tę maszynę - wtedy byłoby to swego rodzaju zwycięstwem. Podobnie jak wydostanie Madhusree z rejonu zagrożonego wojną. Podniósł wzrok i zapytał z nadzieją: - Czy ma to dla ciebie jakikolwiek sens? - Ma wiele sensu. - Ale nie wierzysz, że to prawda, co? Nie wierzysz, że oszukałem tę maszynę? Felix zawahał się, po czym wydał z siebie rozdrażniony odgłos, jakby utknął między wyborem dalszej kłótni a rozbawieniem go. - Nie wierzę, że ma to znaczenie - odpowiedział. Prabir miał nagle po dziurki w nosie całej rozmowy. Odsłonił swą duszę i ani o krok nie zbliżyli się dzięki temu do siebie. Chwycił ramiona Feliksa i pociągnął go na łóżko. - Ach, tak właśnie lubię: mniej teorii, więcej praktyki. - Felix pocałował go namiętnie, po czym przebiegł dłonią wzdłuż osi jego ciała. - Masz tu wiele zaległości do nadrobienia. - Kto pierwszy na brzegu! - odparował mu Prabir. *
- Chcę cię o coś poprosić. Madhusree zmywała naczynia po śniadaniu; Prabir je wycierał. Felix wyszedł rano, ale umówili się na wieczór. Kuchnię wypełniało zimowe światło dnia, odsłaniając każdą drobinkę kurzu i każdą niedoskonałość wytartych powierzchni pomieszczenia. Prabir poczuł się kompletnie i bezbrzeżnie zadowolony. Nie miał żadnych życiowych problemów, a jedynie same wymyślone komplikacje. Byli bezpieczni, byli szczęśliwi. Czego więcej chcieć? - Mów - powiedział. - Potrzebuję pieniędzy. - Nie ma problemu. Ile? Madhusree wykrzywiła twarz, zbierając się na odwagę. - Pięć tysięcy dolarów. - Pięć tysięcy??! - Prabir zaśmiał się. - Co też planujesz? Zakładasz własny interes? Madhusree zaprzeczyła przepraszającym ruchem głowy. - Zdaję sobie sprawę, że proszę o bardzo dużo - powiedziała i dodała z kamienną twarzą: - Dlatego tak właśnie się ucieszyłam, gdy Felix pojawił się tu wczoraj w nocy. Czekałam cały tydzień, by dopaść cię w dobrym nastroju. Prabir trzepnął ją w ramię ściereczką, którą wycierał naczynia. - Nie zachowuj się impertynencko. Nie ma różnicy. Ja zawsze mam dobry nastrój. - Ha. - Więc na co ci te pieniądze? - W ciągu kilku lat powinno mi się udać cię spłacić. Kiedy już skończę studia... Prabir zajęczał. - Nie musisz mnie spłacać. Po prostu powiedz mi, na co ich potrzebujesz. - Dokładnie przyjrzał się jej twarzy; wpatrywała się w niego z przesadną nonszalancją, lecz nie do końca jej to wychodziło. Tak naprawdę była zdenerwowana. Teraz zaczął się martwić. - Jeśli znalazłaś się w jakichś kłopotach, wystarczy, że mi powiesz. Nie będę zły. - Zostałam zaproszona do wzięcia udziału w wyprawie badawczej - odpowiedziała mu Madhusree. - Łączona ekspedycja kilku uniwersytetów. Dwadzieścia jeden osób, głównie już po doktoracie, lecz biorą też ze sobą dwie osoby bez dyplomu. Tyle tylko, że nas nie obejmują dostępne im fundusze, więc musimy za to zapłacić z własnej kieszeni. - Ależ... to przecież fantastyczne! - Niepokój i obawa ustąpiły miejsca uldze, a następnie dumie. - Tylko dwa miejsca dla tych bez dyplomu i jedno z nich zaoferowano tobie? - Odłożył wycierany właśnie talerz i uściskał ją tak mocno, aż uniosła się z podłogi. -
Oczywiście, że dostaniesz te pieniądze, idiotko! A myślałaś, że co odpowiem? Kiedy odsunął się, miała zarumienione policzki. Prabir zbeształ się w myślach; nie zamierzał posuwać się tak daleko, by ją zawstydzać. - Gdzie wybiera się ta ekspedycja? - zapytał. - Mam nadzieję, że nie do Amazonii. Jak mi się zdaje, tamtejsi tubylcy mają przyrodników aż tak po dziurki w nosie, że strzelają do nich bez ostrzeżenia, jak tylko ich zobaczą. - Nie, nie Amazonia. Południowe Moluki. - To wcale nie jest śmieszne - odparł Prabir. Zostanie zamordowanym w Brazylii też takie nie było, lecz poczuł, jakby na jego figlarne zaczepki odpowiedziała mu kopniakiem w głowę. - Nie miało być. - Napotkała jego wzrok; była bardziej zdenerwowana, niż kiedykolwiek do tej poryją widział, ale nie kłamała ani się z nim nie droczyła. - Tam właśnie jedziemy. - Po co? - Prabir założył niezdarnie ręce; nieoczekiwanie poczuł się niezgrabny, jego ciało stało się dziwacznie wykrzywione i zdeformowane. - Dlaczego akurat tam? - Nie denerwuj się. - Nie denerwuję się. Po prostu chcę wiedzieć. Madhusree zaprowadziła go do swojego pokoju, gdzie sięgnęła po notepad. - Ma za mały ekran, pokażę ci na telewizorze. - Usiedli na sofie i wyświetliła mu serię zdjęć, pochodzących z prac naukowych i reportaży pokazywanych w wiadomościach telewizyjnych. Pierwszym odkryciem, które zwróciło uwagę światka biologów, był gołąb owocożer o dziwacznej kolorystyce upierzenia, dotychczas nigdzie niespotykanym pocętkowanym kamuflażu zieleni i brązu. Skany MRI i analiza DNA przyniosły bardziej radykalne różnice; Prabir słuchał, jakby znalazł się we śnie, gdy Madhusree opisywała mu anomalie strukturalne dotyczące wewnętrznych organów ptaka i przedstawiała pełen katalog użytecznych mutacji w kluczowych białkach krwi gołębia. Jawajski zoolog, który przed sześcioma miesiącami zwrócił uwagę na ten okaz, prześledził go aż do sprzedawcy ptaków w Ambon, lecz po rozejściu się plotki, że wszystko, co odbiega od normy, może przynieść spore pieniądze, z zalewu fałszywek i pomniejszych nowinek wyłoniły się dwa kolejne, w pełni rasowe przypadki. Pojawiła się martwa żaba drzewna z młodym, które najwyraźniej dojrzewało w wypełnionej wodą kieszeni matki. I pojawił się nietoperz, którego kości w skrzydłach zostały przeorganizowane w wydatny, aczkolwiek niespektakularny sposób - wszystko dzięki w pełni funkcjonalnemu genowi na białko kontrolujące rozwój embrionalny, nieistniejącemu u
żadnego innego gatunku na świecie. Oba okazy odnaleziono na wyspie Seram, przeszło trzysta kilometrów na północ od Teranezji. Madhusree z wielkim trudem powstrzymywała swój entuzjazm. - To zadziwiające odkrycia, podobnie jak motyle, ale nikt nie wie, ilu gatunków dotyczy to obecnie? I nie istnieje żadne wyjaśnienie. Nie ma sposobu, by nadać temu sens. Cokolwiek okaże się powodem, z pewnością wstrząśnie światem biologii jak żadne inne odkrycie od czasów Wallace’a. - Madhusree nie trawiła całego nonsensu związanego z Darwinem; Alfred Wallace może i był zbytnim mięczakiem, żeby przyjąć należne sobie zaszczyty, ale to nie stało na przeszkodzie, by ona sprostowała nieścisłości i wyjaśniła całą sprawę. Prabir siedział otępiały. - Nikomu nie powiedziałaś? O motylach? - Doniesienia nie wspominały o żadnych wcześniejszych odkryciach; żaden z akademickich współpracowników rodziców w Kalkucie ani ich sponsor z Silk Rainbow najwidoczniej nie poczuli się zobowiązani, by w wolnej chwili zaprezentować anegdotyczne dowody dotyczące nieopublikowanej pracy Sureshów. - Prawdopodobnie powinnam była to zrobić - odpowiedziała mu siostra - ale obawiałam się, że zaczną podejrzewać, iż wymyślam to sobie na poczekaniu tylko po to, by zabrali mnie ze sobą. - Uśmiechnęła się dumnie. - Ale jestem w zespole wyłącznie z powodu swoich zalet. W kwestionariuszu odpowiedziałam nawet przecząco na pytanie o doświadczenie w dżungli. Zadumała się. - Być może byłoby dla mnie najlepiej, gdybym trzymała gębę na kłódkę i pozwoliła, żeby ekspedycja sama z siebie napatoczyła się na dowody. Wiesz, baraki wciąż jeszcze powinny tam stać, a większość sprzętu powinna być rozpoznawalna. Być może nawet pozostały tam jakieś nietknięte zapiski. Prabir przyjrzał się jej kamiennym wzrokiem. - Nie uważasz, że byliby zadowoleni, gdyby jedno z nas tam wróciło? - zapytała, chwytając go za rękę. - Teraz, kiedy jest już bezpiecznie? - Prabir poczuł chłód u podstawy kręgosłupa: czy to z wyboru, czy z przyzwyczajenia, Madhusree właśnie ściszyła głos do tonu, którego zwykle używali, rozmawiając o rodzicach w jego pokoju u Amity. - Nie jest bezpiecznie - stwierdził. - Dlaczego uważasz, że jest bezpiecznie? Madhusree bacznie przyjrzała się jego twarzy. - Ponieważ wojna skończyła się niemal osiemnaście lat temu. Rozdrażniony Prabir wyswobodził dłoń. - Taaa, a szaleńcy w rządzie Zachodniej Papui... - Nie zamierzam jechać do Zachodniej Papui... - Która chce rościć sobie prawa do połowy wysp...
- To nie jest nawet w pobliżu miejsca, do którego zmierzamy! Krew zaczynała mu pulsować w głowie. Jeśli to nie był sen, obecne doświadczenie musiało być czymś w rodzaju testu. Wyrwał ją stamtąd i sprowadził w bezpieczne miejsce, a teraz ona stanęła na krawędzi urwiska, bełkocząc jakiś dziecięcy nonsens o wskoczeniu z powrotem do wody. - Na tej wyspie wciąż są miny - powiedział. - Wydaje ci się, że ktoś zadał sobie tyle trudu, by rozminować teren? Madhusree zaczęła przeszukiwać pliki, po czym zamachała notepadem w kierunku telewizora. - Przypinasz to sobie do paska. I jeśli tylko znajdziesz się w odległości dwudziestu metrów od jakiegokolwiek chemicznego materiału wybuchowego, urządzenie natychmiast cię o tym powiadomi. Gadżet był mniej więcej wielkości pudełka od zapałek. - Nie wierzę ci - odpowiedział jej Prabir. - Zakopane materiały wybuchowe? Jak? Wiesz, że Indonezyjczycy posiadają miny świadome NQR? Jeśli wyślesz sygnał radiowy, te triangulują twoją pozycję i załadują cię odłamkami po same uszy. - To coś nie wykorzystuje jądrowego rezonansu kwadrupolowego, o którym mówisz; działa całkowicie biernie. Istnieje charakterystyczne promieniowanie pochodzące od materiału wybuchowego: wtórne cząstki emitowane ze składających się nań atomów, wywołane promieniowaniem tła i promieniowaniem kosmicznym. - I... to coś jest na tyle czułe, by zidentyfikować skład chemiczny z wtórnego promieniowania? Madhusree z pełnym przekonaniem kiwnęła głową. Prabir wpatrywał się w ekran, czując się jak zgrzybiały stulatek, który zaledwie mrugnął okiem, a przegapił całą dekadę. - Za długo siedzę w bankowości. - Czy to nie tautologia? Prabir zaśmiał się i poczuł, jak coś rozrywa go od środka. Mógł ulec; to byłoby łatwe. Mógł krzyknąć: „Jedź! Jedź!” i przetańczyć z nią przez cały pokój, odgrywając rolę dumnego, wspierającego starszego brata. Później ona odleciałaby ocalić reputację rodziców i dokończyć ich badania niczym księżniczka z bajki wracająca z wygnania, by naprawić wszelkie zło i pomścić wszystkie niesprawiedliwości. - Nie stać mnie na to - stwierdził. - Słucham?
Odwrócił się do niej. - Pięć tysięcy dolarów? Nie wiem, co mi się wydawało. Nawet nie mam tylu pieniędzy na koncie. A bez poręczenia... - Przepraszająco uniósł dłoń w powietrze. Madhusree zagryzła wargę i łypnęła na niego okiem ze szczerą niewiarą, lecz Prabir był niemal pewny, że nie podważy jego blefu. Mogła się wykłócać przez cały weekend, gdyby jego odmowa dotyczyła ryzyka, jakiemu będzie musiała stawić tam czoła, lecz nie zrobi sceny z powodu pieniędzy. - W porządku - powiedziała. - Zdawałam sobie sprawę, że to spora suma. Będę musiała je zdobyć w jakiś inny sposób. - Jakiś inny sposób? Ile masz czasu? - Dwa miesiące. Prabir współczująco zmarszczył brwi. - I co zamierzasz w takim razie? Madhusree wzruszyła ramionami. - Mam kilka pomysłów. Nie martw się o to - powiedziała od niechcenia, po czym wstała i gwałtownie wyszła z pokoju. Prabir ukrył twarz w dłoniach. Nienawidził okłamywać siostry, lecz był teraz pewien, że podjął właściwą decyzję. Nawet jeśli rzeczywiście istniało tam jakieś rewolucyjne odkrycie, które tylko czekało na tej wyspie, aż ktoś się na nie przypadkiem napatoczy - i nie był to jakiś wyjątkowo nieprzyjemny mutagen, pozostawiający po sobie gnijącą w dżungli znaczną liczbę martwych płodów ofiar, przypadającą na każdego spektakularnego osobnika, któremu udało się przeżyć - mogła o tym przeczytać jak każdy inny normalny człowiek. Z pewnością będzie zła. Lecz jej to nie zabije. * - Jesteś pewien, że nikt nie będzie miał nic przeciwko mojej obecności tutaj? Pracownia Feliksa wyglądem przypominała laboratorium biologiczne, w którym jakiś eklektyczny złodziej złożył skradzione rzeczy warte kilka milionów. Prabir nie rozpoznawał żadnego ze zwisających ze stojaków, niczym plakaty w sklepie, obrazów czekających na ocenę, lecz bogactwo barw i sam kunszt wykonania wystarczały, by odczuwał zdenerwowanie z powodu samego przebywania w ich pobliżu. - Nie chcę cię wpędzić w kłopoty. - Nie bądź głupi. - Felix stał przyklejony do mikroskopu, ręcznie usuwając ostatnie płatki rdzy z grotu strzały po elektrochemicznym zabiegu. - Cały czas mamy tu gości. Niczego byś i tak nie ukradł; budynek jest na to za inteligentny. Spróbuj tylko połknąć jedną z
tych monet, a sprawdzisz na własnej skórze, jak daleko z nią zajdziesz. - Nie. To raczej ta kolekcja żab zaczyna przybierać dla mnie wyjątkowo pociągający wygląd. Felix zajęczał. - Wiem, pamiętam, że mamy rezerwację na dziewiątą. Niedługo będę gotowy. Prabir obserwował go przy pracy, pełen zawiści i podziwu. Wszystko, co wymagało wzrokowego rozpoznania drobnych szczegółów, było trudne dla Feliksa, lecz w przypadku nieruchomych obiektów był w stanie stworzyć sobie obraz mentalny o wyższej rozdzielczości niż ta, którą kiedykolwiek byłaby mu w stanie dostarczyć płachta elektrody, gromadząc dodatkowe dane, gdy jego oczy przeczesywały tam i z powrotem dostępne mu pole widzenia. Wyglądało na to, że proces stał się częściowo instynktowny, lecz wciąż wymagał pewnej czystej zawziętości, ciągłego wysiłku umysłowego, mającego na celu utrzymanie obrazu modelu w pamięci. - Żałuję, że nie spotkaliśmy się dziewięć lat temu - stwierdził Prabir. - Miałem wtedy piętnaście lat. Poszedłbyś za to do więzienia - odpowiedział mu Felix, nie odrywając wzroku od mikroskopu. - Mówię hipotetycznie: obaj musielibyśmy skończyć osiemnaście lat. - Byłoby nawet jeszcze gorzej. Nie chciałbyś mnie wtedy znać. - Dlaczego? - zaśmiał się Prabir. - Och... robiłem mnóstwo głupich rzeczy. - Co na przykład? Felix nie odpowiedział mu od razu; Prabir nie miał pewności, czy dlatego, że pytanie sprawiło mu dyskomfort, czy tylko dlatego, że był tak skoncentrowany na wykonywanej czynności. - Chodziłem wtedy bez elektrody jedynie po to, by udowodnić sobie, że jej nie potrzebuję. By się przekonać, że mógłbym żyć sto lat wcześniej i mimo to dać sobie radę. - Co w tym tak głupiego? - Bo nie była to prawda. Dorastałem z elektrodą, nie umiałem sobie bez niej radzić. Doskonale zdawałem sobie z tego sprawę, lecz ryzykowałem wciąż na nowo, coraz bardziej. Zaśmiał się. - Pewnej nocy spotkałem w klubie kolesia. Rozmawiał ze mną przez jakieś trzy godziny. Dużo się dotykaliśmy, wiesz, dłonie na ramionach, prowadził mnie przez tłum. Nic otwarcie seksualnego, lecz więcej niż zwykła grzeczność. Trudno było go rozgryźć, lecz po jakimś czasie byłem niemal zupełnie pewny, że do mnie uderza... - Trzy godziny podobnych rzeczy i tego nie robił?
- Już po fakcie odkryłem, że miał pewną złożoną teorię dotyczącą podrywu kobiet. Wiesz, kiedy wychodzisz z psem na spacer na świeżym powietrzu, opisuje to w pewien sposób twój charakter, lecz psów nie wpuszczają do nocnych klubów. Trochę szkoda, że nie powiedział mi o mojej roli jako tragicznie niepełnosprawnego spaniela. - Prabir był oburzony, lecz Felix ponownie wybuchnął śmiechem. - Zwabiłem go w boczną uliczkę, by sprawdzić, jak się zachowa, gdy nikogo nie będzie w pobliżu. Kosztowało mnie to miesiąc w szpitalu. - Cholera. - Gdy opadł gniew, w Prabirze pozostał zawzięty rdzeń opiekuńczości. Lecz cokolwiek by teraz powiedział, zabrzmiałoby melodramatycznie, skoro sam Felix doszedł do punktu, w którym był w stanie wyśmiać wszystko, co mu się przytrafiło. - Madhusree opowiedziała mi o wyprawie. - Felix nie spuszczał wzroku z grota strzały. - Nie potrafi zrozumieć, dlaczego tak się sprzeciwiasz. Prabir już miał zaprzeczyć i kurczowo trzymać się tezy o rzekomym braku funduszy, lecz przyszło mu do głowy, że Felix najprawdopodobniej zaoferowałby wtedy pomoc finansową. - To niebezpieczne miejsce - stwierdził. - Wszędzie wokół tych wysp wciąż grasują piraci. Felix nie zaprzeczył jego słowom, przynajmniej nie w bezpośredni sposób. - Ekspedycję poprowadzą doświadczeni miejscowi naukowcy; jestem pewien, że podejmą wszelkie rozsądne środki bezpieczeństwa. Obawiam się zresztą, że większość miejsc na świecie, w które chciałby się udać jakikolwiek biolog, jest w taki czy inny sposób potencjalnie niebezpieczna. Zakłopotany Prabir poprawił się na taborecie laboratoryjnym. Łatwo było wyśmiać odczuwane właśnie poczucie zdrady, myśl o Madhusree i Feliksie łączących przeciwko niemu swe siły. Lecz gdy odsunął na bok całą swą paranoję i twardo sobie powiedział, że Madhusree ma prawo poszukiwać sobie innych sojuszników - nie zawsze mogło być tylko ich dwoje kontra cały świat - wtedy świadomość tego faktu sprawiła, że poczuł się niemal nieznośnie samotny. Felix uniósł wzrok i stwierdził bez ogródek: - Była o wiele młodsza od ciebie, gdy zginęli rodzice. Jeśli nie niepokoi jej myśl o powrocie w tamto miejsce, dlaczego nie potrafisz tego po prostu zaakceptować? - Wydawał się autentycznie zaintrygowany. - To ty jesteś osobą, która zawsze chciała być z nich dumna. Teraz to ona chce kontynuować ich pracę! I nawet jeśli nie pojawią się żadne nowe odkrycia... nie uważasz, że mogłaby chcieć tam kiedyś w końcu wrócić? Tylko po to, by zobaczyć miejsce, w którym to wszystko się stało. Nieważne, ile jej powiedziałeś, to nie to
samo. - Możemy stąd wyjść? - zapytał Prabir. - Jeszcze chwila i ktoś inny dostanie nasz stolik. - Taaa, skończyłem. - Felix spakował się szybko, po czym złapał za kurtkę. Przepraszam, nie zamierzam wiercić ci dziury w brzuchu przez całą noc. Ale obiecałem jej, że z tobą porozmawiam. - I już to zrobiłeś. Felix wyprowadził go z pracowni w labirynt korytarzy. - Jeśli nie chcesz rozmawiać ze mną, porozmawiaj z nią. Tak jak należy. Jesteś jej to winien. - Winien? Jej? Pewnie, skoro oddałem jej zaledwie osiemnaście lat własnego życia! Felix prychnął rozbawiony. - To właśnie w tobie kocham: mogłeś jej dać płuco i nerkę, a wciąż nie byłbyś w stanie wyciągnąć z tego dla siebie jakichkolwiek korzyści związanych ze współczuciem. Nie był przygotowany na takie słowa. - Nie traktuj mnie, kurwa, tak cholernie protekcjonalnie. - Komplement sprawił mu przyjemność, ale czas i miejsce nie były odpowiednie, aby to przyznać. - To dobre dla was obojga - stwierdził Felix. - Jakkolwiek byś na to patrzył. A jeśli uważasz, że kilkutygodniowe włóczenie się po dżungli jest dla niej niebezpieczne, to chyba niezbyt orientujesz się, czym obecnie zajmuje się większość dziewiętnastolatków. - Och, teraz jesteś też ekspertem w tym temacie, tak? - Nie, ale wciąż pamiętam, jaki byłem w jej wieku. Prabir nie znalazł na to odpowiedzi. Zawsze sobie wyobrażał, że rozumie Madhusree właśnie dlatego, że sam pamięta, jak to było, gdy był w jej wieku. Lecz tak naprawdę nic, nawet najmniejszy szczegół życia, które osobiście prowadził w wieku dziewiętnastu lat, nie przypominało życia jego siostry. I nie wynikało to tylko z tego, że miał wtedy dziecko pod opieką; z wieloletnim wyprzedzeniem wybito mu również z głowy wszelkie lgnięcie do ryzyka, tak charakterystyczne dla okresu dorastania. Całe jego dorosłe życie było pozbawione emocji. Dlaczego Madhusree miałaby płacić tę samą cenę? Cały sens polegał na tym, by miała lepiej, by spróbować jej dać coś przypominającego normalne życie. Nie, cały sens polegał na tym, by była bezpieczna. Prabir zamarł w pół kroku. Zobaczył zwisającą ze ściany zakurzoną gablotkę pełną tropikalnych motyli; opisujące je blaknące fiszki wyglądały na wystukane na maszynie do pisania starego typu. Najprawdopodobniej została tu na ścianie z zamierzchłych czasów, kiedy ten korytarz leżał na trasie łączącej dostępne dla zwiedzających wystawy, na długo
przed niedawnym cyklem przebudowy budynku. - Wydostanie jej stamtąd było jedyną dobrą rzeczą, jaką zrobiłem w życiu - stwierdził. A teraz każdy oczekuje ode mnie, że spakuję jej torbę i kupię bilet z powrotem. To niewyobrażalne. Dlaczego, jak już jesteś przy tym, nie poprosisz mnie po prostu, bym strzelił sobie w głowę? Nie zamierzam tego zrobić. Felix cofnął się o kilka kroków, by sprawdzić, co aż tak przykuło uwagę Prabira. - Tym, czego wtedy dokonałeś, było wyrwanie jej z wojennej pożogi. Ona nie zamierza do tego wracać. Prabir stracił wszelkie zainteresowanie próbami usprawiedliwienia własnej osoby. - Ciebie tam nie było - odpowiedział mu stanowczo. - Nic o ty m nie wiesz. Feliksa jednak nie dało się tak łatwo onieśmielić. - Nie, ale wysłucham wszystkiego, co chcesz mi powiedzieć. To byłby cholernie samotny świat, gdyby coś takiego nigdy nie działało. Cios Prabira okazał się wycelowany zdecydowanie poniżej pasa. - Czy nigdy nie przemknęło ci przez myśl, że wcale nie chcę, abyś zrozumiał pewne rzeczy? * Prabir pracował do późna, wszystko po to, by tak długo, jak tylko się dało, o niczym nie myśleć. Przez pięć godzin grzebał przy absolutnie dobrym szablonie definicji klasy dla doradców, starając się ulepszyć ich kontakt wzrokowy z klientem i o kilka milisekund skrócić ich czasy odpowiedzi. W końcu dał za wygraną, pozbywając się wszystkiego, co zrobił, wyszukując wszystkie automatyczne backupy i wymazując je manualnie co do jednego - było to najbliższe fizycznego doznania zmięcia kartki papieru. Gdy wyszedł z budynku, zamiast zwykłego poczucia żalu z powodu swojej głupoty poczuł coś przypominającego wyzywająco bezczelną dumę. To nie tak, że miał coś lepszego do zrobienia. Wcale nie chciał spędzać czasu z Feliksem czy Madhusree. Wcale nie chciał pozostać sam na sam ze swoimi myślami. Otępianie się co noc kilkoma godzinami próżnej, niepotrzebnej i mało znaczącej pracy, aż bezpiecznie usypiał wręcz na stojąco, było nieskończenie bardziej pożądane niż zabieranie się za alkohol. Gdy siedział już w autobusie, wszystko go bolało. Drżał na całym ciele, mimo iż gdy wchodził do środka, poczuł podmuch ciepłego powietrza. Porażony uświadomił sobie, że najprawdopodobniej złapał jakąś łagodną infekcję wirusową. Mimo zmiany klimatu odkąd przybył do Toronto nie przechodził niczego poważniejszego od przeziębienia; władze imigracyjne zaszczepiły go na wszystko, co tylko było możliwe. Ale sam potem zaniedbał
wszelkie dodatkowe szczepienia i wyglądało na to, że jakiś nowy szczep wreszcie przełamał jego bariery ochronne. Gdy wszedł do mieszkania, drzwi do pokoju Madhusree stały otworem, lecz wnętrze pomieszczenia trwało spowite ciemnością. Nawet z tej odległości, gdy jego oczy przyzwyczajały się powoli do panującego w środku mroku, dostrzegł porządek na jej biurku: zaścielające je rzeczy bądź znalazły się na swoim miejscu, bądź leżały poukładane w równe stosy. Dostrzegł też notatkę przyklejoną do drzwi lodówki. Nigdy dokładnie mu nie powiedziała, kiedy wyrusza ekspedycja, lecz częściowo oczekiwał tego od kilku dni. Kilkakrotnie przeczytał tekst notatki, kierowany jakimś wewnętrznym przymusem, jakby za każdym poprzednim razem coś mogło mu w niej umknąć. Madhusree wyjaśniała, że część pieniędzy zebrała, pracując w kawiarni, a resztę pożyczyła od przyjaciół. Przepraszała, że wszystko odbyło się za jego plecami, lecz zauważyła, że dzięki temu było to łatwiejsze dla nich obojga. Aż do powrotu obiecywała nie ujawniać niczego na temat pracy rodziców, by móc przedyskutować to jak należy, kiedy tylko będą mieli wreszcie ku temu okazję; w międzyczasie ekspedycja będzie zmuszona polegać wyłącznie na własnych odkryciach. Wróci nie później niż za trzy miesiące. Będzie na siebie uważać. Prabir usiadł w kuchni, a łzy strumieniem spływały mu po policzkach. Nigdy nie czuł się bardziej szczęśliwy ani dumny z niej. Przezwyciężyła wszelkie trudności. W tym nawet i jego osobę. Nie pozwoliła, by zadławił ją własną paranoją i brakiem poczucia bezpieczeństwa. Nieoczekiwanie przypomniał sobie noc, gdy podjęli decyzję o opuszczeniu domu Amity. Na początku tamtego tygodnia Madhusree oznajmiła, że jej klasa rozpoczęła naukę o ruchu praw obywatelskich. Później, przy piątkowym obiedzie, poinformowała Keitha i Amitę, że wreszcie zrozumiała, czego tak naprawdę dotyczy ich praca akademicka. Keith przesłał Prabirowi zwycięski uśmieszek, a Amita zagruchała: - Aleś ty mądra! Może nam opowiesz, czego się nauczyłaś? I Madhusree objaśniła im ze zwykłą dla siebie swadą i elokwencją dziewięciolatki. - W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku we wszystkich krajach demokratycznych istnieli ludzie, którzy nie mieli żadnej prawdziwej władzy. I zaczęli oni nachodzić ludzi, którzy posiadali wszelką władzę, mówiąc tak: „Te wszystkie zasady równości, o których mówicie od czasów Rewolucji Francuskiej, pięknie brzmią, ale najwyraźniej nie bierzecie ich sobie zbyt poważnie. Tak naprawdę właściwie jesteście hipokrytami. Tak więc my sprawimy, że weźmiecie je poważnie”. I rozpoczęli demonstracje,
przejazdy autobusami i okupowanie budynków, a wszystko to było bardzo krępujące i kłopotliwe dla tych ludzi u władzy, ponieważ ci inni ludzie mieli tak dobre argumenty, że każdy, kto ich tylko poważnie posłuchał, musiał się z nimi zgodzić. Feminizm zadziałał i ruch praw obywatelskich też, a wszelkie pozostałe ruchy sprawiedliwości społecznej zdobywały coraz większe poparcie. Tak więc w latach osiemdziesiątych CIA - zwróciła się do Keitha, by wyjaśnić mu radośnie: - tu właśnie pojawia się w tym wątek teorii z Archiwum X - skorzystała z pomocy naprawdę inteligentnych lingwistów, by ci wynaleźli tajemną broń: niesamowicie skomplikowany sposób mówienia o polityce, który tak naprawdę nie miałby żadnego sensu, lecz brzmiałby tak imponująco, że rozprzestrzeniałby się kanałami wszystkich uniwersytetów świata. I na początku ludzie, którzy tak mówili, załapali się do ruchów sprawiedliwości społecznej, a cała reszta pozwoliła im się podczepić, ponieważ wydawali się nieszkodliwi. Lecz wtedy oni wspięli się na pokład pociągu pokoju i wyrzucili stamtąd maszynistę. Więc zamiast zwrócić się do ludzi u władzy i zapytać: „Co powiedzie na podtrzymanie uniwersalnych zasad, w które, jak twierdzicie, wierzycie?”, ludzie z ruchów sprawiedliwości społecznej przerzucili się na rzeczy w stylu: „Moja narracja prawdy jest w rywalizacji z twoją!”. A ludzie u władzy odparli: „Biada mi! Zepchnąłeś mnie w krzaki dzikiej róży!”. A wszyscy pozostali powiedzieli: „Kim są ci idioci? Dlaczego mielibyśmy im ufać, skoro nawet nie potrafią się należycie wysławiać?”. I CIA była szczęśliwa. I ludzie u władzy byli szczęśliwi. A tajemnicza broń trwała na uniwersytetach przez całe lata i wciąż tam trwa, ponieważ wszyscy, którzy wzięli udział w konspiracji, byli zbyt zawstydzeni, by przyznać się do swoich uczynków. - Mogłaś błędnie zrozumieć tę lekcję, Maddy - zasugerowała Amita napiętym głosem po dość długiej chwili ciszy. - To są bardzo złożone i trudne zagadnienia, a ty wciąż jesteś dość mała. - Och nie, Amito - odpowiedziała jej Madhusree pewnym siebie głosem. Zrozumiałam. Przekazano nam to bardzo prosto. Później, jeszcze tej samej nocy, wsunęła się do pokoju Prabira. Kiedy wreszcie przestali się śmiać - z twarzami wciśniętymi w poduszki i dłońmi tłumiącymi wszelkie wydawane przez nich odgłosy - Madhusree odwróciła się do niego, błagając poważnym tonem: - Wydostań mnie stąd. Albo tu oszaleję. - To właśnie najlepiej mi wychodzi - odpowiedział jej Prabir. W następny weekend znalazł sobie pracę. Lecz po sześciu miesiącach, gdy po trzy noce w tygodniu napełniał automaty - opowiadając Amicie, że uczy się z przyjaciółmi - wreszcie dopuścił do siebie myśl, z której zdawał sobie sprawę od samego początku: praca dorywcza
nigdy nie wystarczy. Tydzień przed ukończeniem szkoły średniej gładko załapał się na rozmowę kwalifikacyjną w banku, gdzie zademonstrował na przyniesionym ze sobą notepadzie, iż posiada wszelkie konieczne kwalifikacje, wymagane na stanowisku związanym z rozwojem oprogramowania, na którym mieli akurat wakat. Kiedy personalny uznał za wystarczające jego umiejętności techniczne, lecz zaczął mnożyć kolejne przeszkody, Prabir wykazał mu, że brak wyższych trzeciorzędnych kwalifikacji pozwoli im oszczędzić na nim jedną trzecią wynagrodzenia. Wprost z rozmowy w sprawie pracy ruszył do pośrednika nieruchomości i jeszcze tej samej nocy przy blasku poświaty padającej z ekranu telewizora wyszeptał Madhusree swe wieści. - Ruszamy na południe. * Felix pojawił się tuż po dwudziestej trzeciej. - Zastanawiałem się, jak przyjąłeś wiadomość - wyjaśnił ostrożnie zaraz po wejściu do mieszkania. - Wiedziałeś, że wyjeżdża dziś w nocy? - Taaa. Pomyślała, że musi mi powiedzieć, bo pożyczyłem jej trochę pieniędzy. Felix czekał na odpowiedź Prabira, który szarpnął się w udawanym wzburzeniu. - Zdrajca! - Potrząsnął głową, uśmiechając się zakłopotany. - Nie, nic mi nie jest. Jedynie przykro mi, że tak bardzo sobie z wami pogrywałem. Usiedli w kuchni. - Wkrótce będzie już niezależna - stwierdził Felix. - Stanie się samowystarczalna finansowo. Będzie miała własne lokum. Słowa te zraniły Prabira. - Wydaje ci się, że to wszystko właśnie dlatego? Wydaje ci się, że czuję niewysłowione wręcz dreszcze rozkoszy, kiedy pociągając za finansowe sznurki, mówię jej, co może, a czego jej nie wolno? Błędnie zrozumiany Felix jęknął. - Nie! Chciałem się tylko dowiedzieć, jakie masz plany. Bo kiedy już Madhusree stanie na własnych nogach, będziesz miał wolną rękę, by robić wszystko, na co ci tylko przyjdzie ochota. Rzucić bank. Podróżować, uczyć się. - Och, tak? Nie jestem aż tak bogaty. Felix wzruszył ramionami. - Pomogę ci.
Słowa te wywołały zakłopotanie Prabira. - Nie jestem również aż tak biedny - zaczął rozważać postawioną przed nim hipotetyczną sytuację. - Jeśli będę się trzymał banku, dopóki nie skończy studiów, stuknie mi dziesięciolecie pracy. I będę miał dostęp do części swego funduszu emerytalnego. - Zadrżał, nieoczekiwanie świadom faktu, że bełkocze coś o pieniądzach, gdy Madhusree leci właśnie wprost do jedynego miejsca na Ziemi, od którego przysiągł trzymać ją z daleka. - To dziwne. Nie myślałem, że tak spokojnie to przyjmę. Ale tak naprawdę nie grozi jej tam żadne niebezpieczeństwo, prawda? - Nawet najmniejsze. - Seram, Ambon, Kai Bersar... teraz to wyspy w niczym nieróżniące się od pozostałych. - Bezpieczniejsze niż Mururoa. - Czy opowiadałem ci już kiedyś - zaczął Prabir - jak to swego czasu dyskutowała sobie w sieci z pastorem kreacjonistą z Teksasu, który na koniec publicznie przyznał, że dzięki niej zmienił zdanie? Felix uśmiechnął się i stoicko zaprzeczył, potrząsając głową. - Nie. Dawaj, opowiadaj. - Tak naprawdę to był odważny człowiek. Został ekskomunikowany, czy cokolwiek tam robią z niepraktykującymi kreacjonistami. - Jestem przekonany, że technicznym terminem jest tu słowo „linczować”. Siedzieli, rozmawiając, do czwartej rano. Kiedy chwiejnym krokiem przeszli do sypialni i padli na łóżko, Felix zasnął, ledwie przyłożywszy głowę do poduszki. Prabir wpatrywał się mętnym, zmęczonym wzrokiem w otwarte drzwi pokoju; mimo iż byli sami w mieszkaniu, czuł się dziwnie eksponowany, lecz było mu za zimno, by wstać i je zamknąć. Śniło mu się, że w drzwiach, zaglądając do środka, stoi jego ojciec. Prabir nie był w stanie dostrzec w ciemności twarzy rodzica, wysilał więc wzrok, by móc zdecydować, czy spojrzenie ojca jest pełne wyrzutu. Wszystko, co wiedział na temat Rajendry, wskazywało, że nie byłby zły, lecz Prabirowi wciąż było wstyd, że pozwolił ojcu natknąć się na siebie bez ostrzeżenia w takiej sytuacji. Lecz kiedy sylwetka w drzwiach zyskiwała coraz więcej szczegółów, Prabir uświadomił sobie, że jego ojciec nie jest świadom obecności Feliksa. Miał o wiele istotniejsze rzeczy na głowie. Rajendra trzymał w ramionach niemowlaka, lecącego mu z rąk niczym szmaciana lalka. Kołysał go nieprzerwanie, łkając przy tym nieukojonym szlochem smutku. * Prabir tak długo leżał w kąpieli, aż w wannie zabrakło miejsca na dolewanie gorącej
wody. Wyszedł więc z niej i drżąc na całym ciele, wyciągnął korek. Gdy wanna napełniała się ponownie, sięgnął po nóż do papieru i z zamkniętymi oczami wypróbowywał cięcia. Z premedytacją unikał dotykania ostrzem skóry; jedyną częścią noża, jakiej dotykał, była jego plastikowa rączka. Każdy, kto potrafił sobie przebić policzki szpikulcami do kebabu, powinien być w stanie omamić tę istotną część mózgu, by uwierzyła, że nie istnieje żadne prawdziwe zagrożenie związane z kilkoma draśnięciami taką zabaweczką. Ponownie wszedł do wanny, parząc sobie nogi gorącą wodą i klnąc przy tym nerwowo. W obecnej chwili nie chciał odczuwać nawet najmniejszej niewygody; chciał odejść z tego świata najprzyjemniej, jak tylko się dało. Lecz każdy potencjalnie śmiertelny legalnie dostępny farmaceutyk, jaki tylko był w stanie sobie wyobrazić, produkowano z enzymem ograniczającym dawkę, a nie mógłby się zdobyć na zakup któregoś z ulicznych narkotyków, który zmieniłby go po zażyciu w zupełnie obcą osobę. Kret do rur wydawał się jeszcze mniej atrakcyjnym pomysłem, a Prabir nie ufał sobie, że miałby aż tyle odwagi, by skoczyć z mostu. Leżał w wannie, zanurzony po samą brodę. Po raz kolejny powtórzył sobie wiadomość dla Feliksa i Madhusree; co prawda zostawił ją w stojącym w kuchni laptopie, gdzie czekała na wysłanie, lecz znał ją na pamięć. Był szczęśliwy z doboru słów, na które się zdecydował. Żadne z nich nie było idiotą: zrozumieją, co nim kierowało, i nie będą obarczać się winą. Zrobił to, do czego się zobowiązał: dostarczył ją w bezpieczne miejsce. Był dumny z tego powodu. Ale żadnemu z nich nie wyszłoby na dobre, gdyby przez kolejne pięćdziesiąt lat nieustannie robił to dalej tylko z tego powodu, że w jego mniemaniu jest to jedyną rzeczą wartą zachodu. Był bliski bardzo zgrabnego powstrzymania jej od przyłączenia się do ekspedycji, co zrujnowałoby jej dalszą karierę. Dwa dni po wyjeździe siostry niemal wyruszył jej śladem, czym tylko upokorzyłby ją na oczach całej ekspedycji. I mimo iż zdawał sobie doskonale sprawę, że jest bezpieczna, nic nie mógł poradzić, nijak nie mógł sobie przegadać i przepędzić z głowy odczucia, że stoi tylko bezczynnie, gdy ona spacerkiem kroczy przez pole minowe. Istniał tylko jeden jedyny sposób, by przeciąć ten węzeł. Prabir przeciągnął ostrzem przez lewy nadgarstek. Ledwie poczuł przecięcie skóry; otworzył oczy, by sprawdzić rozmiar powstałej rany. W wodzie rozprzestrzeniał się czerwony pióropusz, już szerszy od jego dłoni. Ciemny rdzeń wyglądał niemal na stały, niczym jakaś gęsto upakowana, bogata w krew błona,
rozpościerająca się spod jego skóry. Przez kilka długich sekund leżał w bezruchu, przyglądając się rosnącemu pióropuszowi, obserwując efekty wywierane przez bicie serca na jego przepływie, podążając za najdalej wysuniętymi krawędziami języków, gdy te rozpraszały się w wodzie. - Nie chcę tego robić. Nie zamierzam tego zrobić - wygłosił wtedy na głos, chcąc rozwiać wszelkie wątpliwości. Szamocząc się, zerwał na nogi i sięgnął po ręcznik. Wystawiona na działanie powietrza rana okazała się jeszcze większym szokiem, rozpryskując mu krew po nogach i klatce piersiowej. Owinął ją ręcznikiem i przy okazji niemal poślizgnął się na dnie wanny; jego paraliż zmienił się w panikę. Potykając się, wypadł z łazienki. To było zaledwie rozcięcie, szpara wąska niczym kartka papieru. Na pewno istniało coś, co mógł zrobić, by powstrzymać krwawienie. Zawiązać opaskę uciskową. Lecz gdzie dokładnie? I jak mocno? Jeśli tylko zrobi to niewłaściwie, wciąż mimo wszystko może się wykrwawić na śmierć. Albo stracić rękę. Przyklęknął przed ekranem telewizora. - Szukaj: służby pierwszej pomocy. W mgnieniu oka cały ekran zapełnił się malutkimi ikonami; musiało ich tam być jakieś trzydzieści tysięcy. Wyglądem przypominało to ogród mutujących czerwonych krzyży, jakichś stylizowanych kwiatów w zabawkowym świecie programu ewolucyjnego. Prabir zakołysał się na kolanach, słaby i przerażony, lecz zahipnotyzowany widokiem, starając się wymyślić, co powinien teraz zrobić. Pomóż mi, tato, pomyślał. - Wykreśl święte, mistyczne i spirytualne. - Ogród został wyraźnie przetrzebiony. Wykreśl alternatywne. Wykreśl holistyczne. - Ręcznik robił się coraz bardziej czerwony. Wykreśl yin wykreśl yang, chi i karma. Wykreśl kształtujące, odżywiające, duchowe... - Twoja strategia filtrująca jest zbędna - zauważył telewizor zadowolonym z siebie głosem i wyświetlił mu diagram Venna, by udowodnić swój punkt widzenia. Już pierwsze trzy podane przez Prabira słowa wykluczyły niemal jedną czwartą ikonek, lecz każde kolejne było jedynie zarzucanym raz za razem lassem, trafiającym ponownie na podzbiory szarlatanerii New Age, których już i tak pozbył się wcześniej. Jakakolwiek patologia się tu namnożyła, pozostała część szumu wymagała użycia zupełnie innego słownictwa. Prabir znalazł się w kropce. Wskazał na jedną przypadkowo wybraną ikonę; pojawiła się przyjemna dla oka, bezpłciowa twarz, która zaczęła mówić: „Jeśli ciało jest tekstem, jak nauczyli nas Derrida i Foucault.. Prabir zamknął stronę i zanosząc się śmiechem, padł na podłogę, chowając twarz
pomiędzy ramionami, dociskając ranę czołem. - Dziękuję ci, Amito! Dziękuje ci, Keith! - Jakże mógł zapomnieć wszystko, czego go nauczyli. - Wykreśl transgresywne. Ponownie podniósł wzrok na ekran. Tysiące ikon zupełnie zniknęło, lecz dziesiątki tysięcy wciąż tam pozostały. Kilkanaście nowych mód przeszło przez świat antynauki od czasów spędzonych z Amitą. Prozodia wyzwolenia. Logika Matki Przełożonej. Analiza Faustowska. Teoria driad. Prabir nie zawracał sobie głowy śledzeniem ich rozwoju ani zgłębianiem używanego przez nie żargonu; uwolnił się zupełnie od tego gówna, nie było w stanie go ruszyć. Wpatrywał się w ekran, odczuwając coraz większe zawroty głowy. Musiała tu istnieć jakaś autentyczna pomoc, prawdziwa wiedza, zakopana gdzieś w tym wszystkim na ekranie. Lecz może umrzeć, nim ją odnajdzie. Sam tak chciał. Po co więc z tym walczyć? Jego ciało zaczęła ogarniać kojąca senność, pięknie odrętwiająca nicość, wpływająca mu przez ranę do wnętrza ciała. Sam sprawił, że całe zadanie stało się większym bałaganem, niż mogło, lecz na swój sposób taka śmierć absurdalna i nieudolna - wydawała mu się o wiele mniej posępna i ponura, o wiele mniej ascetyczna, niż gdyby dokonał tego całkiem gładko w wannie. Nie było jeszcze za późno, by zwinąć się w kłębek na podłodze i zamknąć oczy. Nie, nie było, ale było już niemal za późno na zrobienie czegokolwiek innego. Z trudem wstał i zawył, ile tylko miał sił w płucach: - Wezwij karetkę! * - Możesz jej nie odnaleźć - ostrzegł go Felix. - Jesteś na to przygotowany? Prabir rzucił nerwowo wzrokiem na tablicę odlotów; za pięć minut zaczną wołać pasażerów jego lotu do Sydney. Madhusree zatarła swoje ślady dość starannie, nikt na uniwersytecie nie miał ochoty podzielić się z nim harmonogramem prac ekspedycji. Wszystkim, co mógł zrobić, był przelot do Ambon i zasięgnięcie języka dopiero na miejscu. - Robię to, by zaspokoić własną ciekawość - odpowiedział. - To była praca moich rodziców; chcę wiedzieć, gdzie by ich doprowadziła. Jeśli przypadkiem wpadnę tam na moją siostrę, będzie to miłym zbiegiem okoliczności, niczym więcej. - Masz rację: trzymaj się tej przykrywki nawet jak wezmą cię na tortury - odpowiedział mu oschle Felix. Prabir obrócił się i spojrzał na niego.
- Wiesz, czego najbardziej w tobie nienawidzę, Menendez? - Nie. - Wszystko, co cię nie zabija, tylko cię wzmacnia. Wszystko, co mnie nie zabija, po prostu jeszcze bardziej pierdoli mi w głowie. Felix wykrzywił twarz we współczującym uśmiechu. - Wkurwiające, co nie? Sprawdzę, czy podczas twojej nieobecności jestem w stanie rozwinąć w sobie kilka nowych neuroz tylko po to, by jakoś to wyrównać. - Schwycił dłoń Prabira i pogładził po niemal niewidocznej już bliźnie. - Ale jeśli spotkalibyśmy się, kiedy sam miałem zdrowo popieprzone w głowie, prawdopodobnie obaj byśmy zginęli. - Taaa. - Prabira ścisnęło w klatce piersiowej. - Nie będę taki zawsze - odpowiedział. Nie zawsze będę dla ciebie taką kulą u nogi. - Nie jesteś - powiedział po prostu Felix, spoglądając mu w oczy. Wywołano lot Prabira. - Przywiozę ci pamiątkę - powiedział. - Masz jakieś konkretne życzenia? Felix przez chwilę przemyślał sobie pytanie, wreszcie potrząsnął przecząco głową. - Sam wybierz. Wszystko prócz zupełnie nowej gromady taksonomicznej przyjmę z radością.
CZĘŚĆ CZWARTA Rozdział 7 Samolot z Toronto odbył międzylądowania na płytach lotnisk w Los Angeles i Honolulu, nim zakończył trasę w Sydney. Nie opuszczając lotniska, Prabir przesiadł się na kolejny lot - do Darwin. Wybór tej trasy, a nie drugiej, przez Tokio i Manilę, był wyłącznie kwestią rozkładów i cen biletów, lecz gdy czerwona ziemia w dole ustępowała pola otwartym zielonym przestrzeniom i wielkim lustrom wody, nie mógł nie zacząć myśleć, że prawie cofa się po własnych śladach do momentu ucieczki z wyspy. Wypełniona uchodźcami łódź z Yamdeny przybiła do brzegu właśnie w Darwin, tam też dostarczono go z siostrą samolotem z Exmouth, nim wreszcie wspólnie opuścili Australię przez Sydney. Im dłużej o tym myślał, tym bardziej żałował, że nie zszedł z tak obranej drogi, unikając wszystkich drogowskazów przeszłości; ostatnim, czego sobie życzył, było systematyczne schodzenie przez kolejne warstwy przeszłości, jakby oddawał się jakiemuś rozmyślnemu aktowi regresji. Powinien błyskawicznie przemknąć z Toronto jakąś zupełnie nieznaną trasą i przybyć do Ambon z jak największym poczuciem obcości. Gdy wyszedł z terminalu lotniska w Darwin, uderzył go podmuch tropikalnego upału i wilgotności. Według miejscowego zegara było zaledwie pół godziny później niż kiedy wylatywał z Toronto; nawet licząc trzy odbyte przystanki po drodze niemal dotrzymał kroku obracającej się kuli ziemskiej. Niebo zapełniały chmury grożące deszczem, które zdawały się raczej rozlewać ostre, rażące światło popołudniowego słońca, niż je ograniczać. Luty przychodził tu w samym środku pory deszczowej, podobnie jak w większości terenów, które swego czasu należały do Indonezji, lecz wyprawa Madhusree wcale nie ruszyła w niewłaściwym momencie; na Molukach model monsunów był odwrócony i właśnie panował tam przyjazny podróży musim teduh, pora spokoju. Samolot do Ambon wylatywał następnego ranka. Prabir przewiesił więc sobie plecak przez ramię i ruszył przed siebie piechotą, ignorując autobus czekający na pasażerów chcących się dostać do centrum miasta. Wiedział, że gdyby zameldował się w hotelu, najprawdopodobniej od razu by zasnął, lecz jeśli uda mu się powstrzymać od snu do wczesnych
godzin
wieczornych,
zdoła
rozpocząć
jutrzejszy dzień
odświeżony i
przystosowany do tutejszego czasu. Miał do zabicia jakieś sześć godzin, a nawet w najmniejszym stopniu nie interesowało go oglądanie wystaw sklepowych. Najprostszym
sposobem na zażegnanie nudy, jaki przyszedł mu do głowy, było snucie się pieszo po ulicach. Jego notepad już zdobył tutejszy plan miasta, więc nie groziło mu niebezpieczeństwo zgubienia się. Z terenu lotniska ruszył na północ, mijając place zabaw i cmentarz, aż znalazł się w paśmie tropikalnie zielonych przedmieść. Początkowo, gdy mijał przechodniów, czuł się skrępowany i wyjątkowo nie na miejscu - rozmiar jego plecaka jasno dawał do zrozumienia, że jest turystą - lecz nikt nawet nie zwrócił na niego większej uwagi. Rozprostowanie nóg dobrze mu zrobiło; plecak nie był ciężki, a nawet taki wręcz nieziemski upał stanowił dla Prabira raczej nowość niż niewygodę. Na tych spokojnych ulicach, obsadzonych po obu stronach palmami, nic nie przypominało mu oddalonego o dwa tysiące kilometrów obozu, w którym kiedyś wylądowali z siostrą, ale gdy mijał coś, co wyglądało mu na tereny szkoły z internatem, przypomniał sobie dyskusję rodziców, dotyczącą wysłania go na naukę do Darwin. Gdyby postawili wtedy na swoim, mógłby przesiedzieć tu całą wojnę. Dlaczego tak się nie stało? Czy w jakiś sposób im to wyperswadował? Zrobił scenę? Nie był w stanie przypomnieć sobie żadnych szczegółów. Rozpoczęła się popołudniowa rzęsista ulewa, lecz zasadzone wzdłuż pobocza drzewa dawały przed nią wystarczające aż nadto schronienie, a jego plecak był wodoodporny. Nieprzerwanie szedł na północ, oddalając się od hotelu. Wywołany deszczem ziemisty zapach powietrza sprawił, że uderzyła go pewna frustrująca nostalgia: nie potrafił się zdecydować, czy zapach burzy przypomina mu Kalkutę, wyspę czy jedynie samo Darwin. Odpowiedź nadeszła już po kilku minutach, gdy prowadząca go droga zakończyła się przed budynkiem szpitala. Stał tam w deszczu, wpatrując się w wejście. Nigdy nie rozpoznałby tego budynku na podstawie samego wyglądu, lecz wiedział, że był tu już wcześniej. Jego siostra przychodziła na świat przez osiem-dziewięć godzin, jej poród rozpoczął się późno w nocy. Położono go spać w jakimś miejscu wystarczająco odległym od sali porodowej, by nie dochodził go stamtąd żaden odgłos, i tak zasnął z przekonaniem - i mieszaniną urazy i wdzięczności - że wszystko go omija. Lecz rankiem ojciec obudził go i zapytał: „Chcesz zobaczyć poród siostry?”. Mimo iż sama gwałtowność porodu wyprowadziła go z równowagi, to nawet cierpienie matki nie było w stanie całkowicie go rozproszyć i odwrócić jego uwagi od najdziwniejszej części tego, czego był świadkiem. Dwie komórki, które równie dobrze mogłyby zostać zrzucone z ciał rodziców niczym płatki łuszczącej się skóry, zdołały z powodzeniem
rozrosnąć się, tworząc całkowicie nową istotę ludzką. Fakt, że dokonały tego ukryte głęboko w ciele matki, z pewnością miał tu niebagatelne znaczenie, ale tym, co uderzyło Prabira o wiele mocniej niż nagła świadomość, że i on sam przyszedł na świat w podobnie dramatyczny sposób, było zrozumienie, że i jego zbudowano z samego tylko powietrza, jedzenia i pochodzenia, dokładnie tak samo jak to dziecko, które miesiąc po miesiącu, jeszcze na wyspie, powstawało tuż przed jego oczami. Już dawno temu zaakceptował przekazany mu przez rodziców opis własnego wzrostu. Nie przypominał wcale balonu o kształcie dziecka, który zaledwie nabrzmiewał od jedzenia; raczej rósł w sposób podobny do miasta, gdzie budynki i ulice przechodziły niekończące się cykle rozbiórek i przebudowy. Ogromnego zbioru znajdujących się w jego ciele szablonów używano do składania z najmniejszych elementów, pochodzących z każdego przetrawionego posiłku, cząsteczek potrzebnych do naprawy, przebudowy i powiększenia wszystkich części jego ciała. Wielkie floty mikroskopijnych kurierów mknęły krystalicznymi rusztowaniami, pływały w rzekach gęstszych od melasy i negocjowały na strzeżonych portalach przeniesienie nowego materiału do miejsc, w których był on potrzebny. Wszystko to było wystarczająco zdumiewające i niepokojące, lecz zawsze cofał się przed doprowadzeniem tego do logicznego wniosku. Dopiero z chwilą, gdy jego siostra wyłoniła się z łona matki, wpatrując się nierozumiejącym wzrokiem w pomieszczenie pełne twarzy i świateł, czego oczywiście nigdy nie miała pamiętać, Prabir wyjrzał wreszcie poza punkt zbiegu własnych wspomnień. Rzecz, którą wiedział teraz o siostrze z pierwszej ręki, była równie prawdziwa i w jego przypadku - kiedyś wcale go nie było. Był powietrzem i wodą, roślinami i nawozem, mgiełką nienazwanych atomów, porozrzucanych po całych Indiach, po całej planecie. Nawet geny, użyte do jego stworzenia, były rozdzielone do ostatniej możliwej chwili, niczym rozdarte połówki mapy, przedstawiającej wyspę piratów, którą dopiero należało stworzyć. Kiedy jego matka kołysała siostrę w ramionach, ojciec uklęknął przy łóżku, całując je obie, śmiejąc się i łkając, drżąc i bredząc ze szczęścia. Fakt, że matka wydostała się wreszcie z kleszczy cierpienia, przyniósł Prabirowi ulgę; był też zachwycony i całkowicie oczarowany swą nowo narodzoną siostrzyczką, lecz nie powstrzymało go to od rozważań, co takiego Madhusree tak naprawdę zrobiła, by zasłużyć sobie na całą tę otrzymywaną obecnie adorację. Nic, czego nie zrobiłby on sam. I niezależnie od tego, jak hołubiona okaże się Madhusree, on zawsze będzie miał nad nią zbyt wielką przewagę, by mogła go wyprzedzić. Jego pozycja była nie do ruszenia. No, chyba że wyszedł z błędnych założeń. Zawsze wyobrażał sobie, że w jakiś sposób
zasłużył sobie na miłość rodziców, ale co, jeśli przyjęcie jego siostry na tym świecie było dowodem, że życie zaczyna się nie z czystym kontem, pozbawionym zarówno zasług, jak i win, ale ze swego rodzaju nieskazitelnym wizerunkiem, który można jedynie splamić? W takim przypadku najlepszym, na co mógłby liczyć, byłoby powstrzymywanie dalszego osuwania się, połączone z równoczesnym oczekiwaniem, aż siostra dogoni go w tym upadku. Natychmiast poczuł wstyd z powodu podobnych myśli i mimo iż nie wystarczył on do stłumienia zazdrości, Prabir postanowił, tu i teraz, nigdy nie wykorzystywać tego przeciwko siostrze. Gdyby rodzice nie przestali jej faworyzować - kiedy już rozwieje się zrozumiały zamęt uczuć związanych z porodem - będzie to wyłącznie ich wina. Było oczywiste, że Madhusree nie miała na to żadnego wpływu. Dziewiętnaście i pół roku później Prabir nie miał w ogóle pewności, czy któreś z tych myśli naprawdę przeleciały mu przez głowę na porodówce. Nie ufał wspomnieniom dotyczącym niespodziewanych objawień i postanowień; bardziej prawdopodobne wydawało mu się, że doszedł do tych wniosków w przeciągu kilku kolejnych miesięcy, po czym przeszczepił je na swe wspomnienia związane z porodem siostry. Wciąż jednak wzdrygał się na myśl, że mógłby być wtedy tak wyrachowany i zadowolony z siebie, niezależnie od tego, jak absurdalne było obecnie ocenianie samego siebie w tamtej chwili za pomocą dorosłych standardów. I pod pewnym względem nie mógłby nawet stwierdzić, że wyszedł daleko poza tę dziecięcą perspektywę: wciąż nie był w stanie rozwikłać powodów rodzicielskiej miłości. Na pewnym poziomie wydawało się to kompletnie odarte z jakiejkolwiek tajemnicy: opieka nad własnymi dziećmi i dbanie o nie były tak konieczne i niezbędne jak każdy inny popęd, związany z reprodukcją i przetrwaniem. Wychowanie rodziny mogło być walką, podobnie jak było nią gromadzenie żywności i znalezienie partnera, lecz wynik końcowy był tak jednoznacznie satysfakcjonujący jak jedzenie czy pieprzenie, tak oczywiście słuszny i właściwy jak chociażby oddychanie. Jedyny problem polegał na tym, że to wszystko były bzdury. Nawet odliczając jako odstępstwo olbrzymią liczbę rodziców, która nigdy nawet nie zbliżyła się do tego ideału, niczyja miłość nie była bezwarunkowa. Dzieci, podobnie jak każdy obcy człowiek, mogły na skutek swego postępowania zyskać lub stracić przychylność. Czyżby sama możliwość odrzucenia została tak dokładnie dostrojona na drodze selekcji naturalnej, by polepszyć perspektywy przeżycia dziecka, zaszczepiając mu odpowiednio pragmatyczny kod moralny? Czy też było to wszystko tysiąc razy bardziej subtelne? Rodzice nie byli kłębkami drgających odruchów; męczyli się i zadręczali, podejmując każdą decyzję. I wciąż można było rozważać i przekonywać się, ile tylko dusza zapragnie, wykreślając złożoną sieć konsekwencji, które
mogły nie przyjść do głowy, gdyby działało się w pośpiechu, ale w ostatecznym rozrachunku trzeba było zdecydować, co jest słuszne i właściwe, a kryterium było tu równie pierwotne jak w przypadku jakiegokolwiek przeczucia. Felix z pewnością by mu powiedział, że nie ma to najmniejszego znaczenia, choćby było nie wiem jak fascynujące naukowo. Koniec końców jesteśmy, kim jesteśmy, i nieistotne, jak się tacy staliśmy. Lecz gdy przeleciało się pół planety i nie do końca wiedziało się dlaczego, nie było to tak prostą i banalną mantrą, którą można sobie recytować. Prabir pogodził się z własną niezdolnością do wygaszenia lęku, odczuwanego na myśl o Madhusree stawiającej stopę na wyspie; nawet jeśli było to przesadne i miało się nijak do wszelkich realnych niebezpieczeństw, które tam na nią czekały, nie mógł oczekiwać, że sam równie łatwo otrząśnie się z przeszłości. Ale nie miał nawet pewności, jaki jego strach, czy też instynkt, obrał sobie Teranezję za punkt odniesienia. Czyżby wciąż starał się swym oddaniem wywrzeć wrażenie na nieżyjących rodzicach? Zawsze polegał na swoich wspomnieniach, szukając w nich porady, mającej poprowadzić go przez życie - i wyimaginowane poparcie rodziców zawsze było jedynym pewnym znakiem, że zrobił coś właściwie - ale nie wierzył, że zredukował Madhusree do roli pionka w jakiejś toczonej we własnej głowie grze z duchami. Coraz mniej akceptował pomysł, że wszystko, co dzieje się między nimi, kręci się wyłącznie wokół niejasnego mendlowskiego faktu, że jego siostra jest jedyną spośród żyjących osób, która może przekazać dalej połowę jego genów. Madhusree była nie tylko jego siostrą; była również jego najstarszym przyjacielem i najwierniejszym sojusznikiem. Dlaczego nie miałby pozwolić sobie na wzięcie kilku tygodni wolnego z pracy, której i tak nienawidził, by poszukać jej w tym niebezpiecznym zakątku świata? Odwrócił się od szpitala i ruszył z powrotem w kierunku miasta. Niezależnie od tego, jak bardzo by ją kochał, podziwiał i szanował, gdyby spotkali się po raz pierwszy pod dachem Amity - gdyby zaadoptowano ją z jakiejś zupełnie innej rodziny, lecz wciąż chciałaby przy pierwszej nadarzającej się sposobności uciec z nim z tamtego domu wariatów - był niemal pewien, że nigdy nie miałby ochoty podążyć jej śladem aż na samą Teranezję. * Prabir przyleciał już raz w swoim życiu do Ambon, lecz nie miał żadnego wyraźnego wspomnienia tamtego lądowania. Tym razem przynajmniej było zaskakująco widoczne - jak nigdy wcześniej, gdy zbliżał się do Ambon na pokładzie promu i obserwował ją z poziomu morza - że spowita mgłą wyspa jest tak naprawdę dwoma wyraźnie oddzielnymi ciałami wulkanicznymi, połączonymi w niezbyt geologicznie odległej przeszłości wąskim przesmykiem wypełnionym mułem. Port Ambon zajmował największą część tego, co kiedyś
było cieśniną pomiędzy tymi dwoma oddzielnymi wyspami; gdyby tylko spenetrował ją troszkę głębiej, wyłoniłby się z drugiej strony Lotnisko Pattimura leżało na północno-zachodnim brzegu portu; Ambon City było oddalone o dziesięć kilometrów na wschód. Prabir obserwował mknącą po wodzie motorówkę, załadowaną ludźmi i ich bagażami, po czym zdecydował się na dłuższą, okrężną drogę. Czekając przy autostradzie na autobus, poczuł się skrępowany zupełnie inaczej niż w Darwin; niemal obawiał się, że ktoś mógłby go rozpoznać i zapytać, co też porabiał podczas tak długiej nieobecności. Nie było to jakoś szczególnie prawdopodobne; ludzie, których kiedyś tu spotkał, byli co prawda dość przyjaźnie nastawieni, lecz biorąc pod uwagę jego kaleczony indonezyjski i niezbyt częste wizyty, nigdy nie miał tak naprawdę okazji, by kogoś bliżej tu poznać. Wyprawa wokół portu zabrała mu niemal godzinę. Woda wyglądała na znacznie czystszą, niż zapamiętał; zazwyczaj na długo przed wpłynięciem do portu było na niej widać smugę ropy i rozciągające się wszędzie wokół promu pływające śmieci. Wysiadł w mieście i ruszył do hotelu. Ulice wyłożone niedawno odnowionymi kocimi łbami były po obu stronach porośnięte posadzonymi w regularnych odstępach palmami; wszędobylskie jęki skuterów, które zapamiętał z dzieciństwa, najwyraźniej zostały wygnane z centrum miasta. Nie dostrzegł żadnych billboardów ani nachalnych współczesnych szyldów na sklepach; niemal jednolity rząd białych kamiennych fasad budynków lśnił w słońcu. Wszystko było zapewne skalkulowaną pod turystów próbą odtworzenia stylu holenderskiego kolonializmu, gdyż większość śladów autentycznych pozostałości po tamtym okresie została dokładnie i rzetelnie zbombardowana w drobny mak podczas drugiej wojny światowej. Jako dziecko nigdy nie poznał Ambon na własną rękę, zawsze polegał na oprowadzających go rodzicach. Nie rozpoznawał żadnego z mijanych budynków i nie miał też najmniejszego pojęcia, gdzie dokładnie i jak daleko znajdowały się sklepy czy targi, gdzie swego czasu robili zakupy. Lecz kąt padania światła i zapach powietrza wystarczyły, by obudzić w nim powodujące dyskomfort poczucie ponownego przyłączenia. Nie musiał widzieć przeszłości odtworzonej cegła po cegle, by poczuć szarpnięcie, jakie ta wykonała w jego wnętrzu. Na skraju głównego placu stała niewielka grupa ludzi ubranych w wyjściowe, jaskrawokolorowe stroje. Pocąc się obficie, śpiewali z ramionami rozpostartymi po bokach i półprzymkniętymi oczami. Za nimi stała oklapła tablica z tektury z napisanymi kilkoma słowami po indonezyjsku. Prabir był zbyt zmęczony, by przetrząsać pamięć w poszukiwaniu
dość niepewnego tłumaczenia, na którym i tak nie mógłby polegać, lecz kiedy dostrzegł pod spodem cytat - księga, rozdział, wers - zdecydował, że nie ma nawet sensu sięgać po notepad, by skorzystać z jego pomocy Hordy ewangelicznych chrześcijan ze Stanów Zjednoczonych pojawiły się w tym rejonie wraz z rozpoczęciem wojny domowej, lecz o wiele większe sukcesy udało im się osiągnąć w Zachodniej Papui, gdzie nawet obecnego prezydenta zdołali nawrócić na drogę odrodzonej psychozy. Prabir nie do końca wiedział, dlaczego mieszkańcy Moluków okazali się tym razem tak odporni; najpierw byli błahostką dla hiszpańskiego katolicyzmu, następnie odpuścili go sobie zupełnie na rzecz holenderskiego protestantyzmu - przynajmniej częściowo musiało to być związane z ich staraniami, by z roku na rok żyć w dobrych stosunkach z ludźmi, w których rękach znalazła się broń przyłożona im do głowy. Być może amerykańscy misjonarze nie postarali się wystarczająco, by ukryć swą fobię związaną z islamem, która nigdy nie była dobrze widziana w tych stronach. Na Ambon stosunki łączące chrześcijan i muzułmanów doznały niemal niedających się naprawić zniszczeń we wczesnych latach ery chaosu, który nastąpił po rządach Suharto, gdy napędzane przez prowokatorów zamieszki zbierały krwawe żniwo setek ludzkich istnień. Minęła dekada i pod przykrywką wojny zgładzono całe wioski. Z nastaniem niepodległości rząd Republiki Południowych Moluków rozpoczął odradzanie niemal pięćsetletniej tradycji współpracy pomiędzy chrześcijańskimi i muzułmańskimi wioskami; te sojusze pela swego czasu odniosły niesamowity sukces w rozładowaniu międzyreligijnych napięć i wciąż były tak głęboko zakorzenione na leżących na uboczu wyspach, że chrześcijanie budowali tam meczety dla swoich sąsiadów, a muzułmanie rewanżowali się budową kościołów. Powrót pela, z ich możliwością wykreślenia z pamięci jako aberracji całych lat przemocy, był prawdopodobnie głównym powodem, dla którego ABRMS nie został rozdarty w niekończącym się cyklu napędzanych zemstą zabójstw. Prabir już miał ruszyć dalej, gdy dostrzegł coś wystawionego u stóp śpiewaków, co znacznie przesłaniali mijający ich przechodnie. Było to jakieś dość niezręcznie wybebeszone zwierzę, którego wnętrzności wyłożono na poplamionym kawałku płótna. Niechętnie podszedł bliżej. Wnętrzności, oddzielone od kości, nic mu nie mówiły; publiczność, do której skierowano ten pokaz, z pewnością miała większe doświadczenie w zarzynaniu zwierząt i przynajmniej wiedziałaby, co takiego miało tu na niej zrobić wrażenie. Czaszka wyglądem przypominała czaszkę jakiegoś niewielkiego torbacza, drzewnego kangura czy kuskusa. Niektóre fragmenty skóry gęsto pokrywało futro; inne były pokryte lśniącymi brązowymi łuskami. Ale skoro istota rzeczywiście była jakąś zdumiewającą chimerą, dlaczego rozczłonkowując ją, zmniejszano efekt wywieranego przez nią wstrząsu?
Jedna z ewangelistek otworzyła oczy i rozpromieniła się na widok stojącego Prabira. Jego ubiór i plecak musiały jasno dać jej do zrozumienia, że ma do czynienia z obcokrajowcem; zwróciła się do niego łamaną angielszczyzną: - Koniec czasów, bracie! Nadchodzi kres! Prabir odpowiedział jej przepraszająco po bengalsku, że kompletnie nie rozumie, o czym mowa. * Recepcjonista w Amboina Hotel był zbyt ułożony, by zaśmiać się Prabirowi prosto w twarz, gdy usłyszał zadane przez niego pytanie, gdzie najtaniej można wynająć łódź. Odpowiedź - wyrażona w najbardziej dyplomatycznych słowach - brzmiała, że może zapomnieć o części związanej z „tanio”, wziąć numerek i razem z innymi ustawić się w kolejce. Wszyscy przybyli do miasta w ciągu ostatnich dwóch tygodni szukali łodzi; ten rynek należał do sprzedawcy. Był to przygnębiający początek, lecz Prabir zwalczył w sobie chęć ucieczki w pesymizm. - Jakieś trzy tygodnie temu przewinęła się przez Ambon grupka około dwudziestu osób. Ekspedycja naukowców zebrana przez kilka zagranicznych uniwersytetów. Obiło ci się coś może o uszy? - Istniało co prawda kilka innych miejsc, w których mogliby się zatrzymać, lecz nic nie tracił, pytając o nich tutaj. - Nie. Ale mamy wielu gości z zagranicznych uniwersytetów. - Masz na myśli ogólnie? Czy też teraz w hotelu? Mężczyzna zerknął na zegarek. - Teraz to głównie w barze. Prabir nie mógł uwierzyć własnemu szczęściu. Musieli zakończyć pierwszy etap pracy i powrócili do bazy, by zregenerować siły. Niemożliwe, by utknęli tu aż na tak długo, by siedzieli tu od samego początku; przecież ze znacznym wyprzedzeniem zorganizowali sobie transport. Przez czterdzieści minut siedział w wynajętym pokoju hotelowym, starając się zdecydować, co niby ma powiedzieć Madhusree. Jak wyjaśnić jej swoją obecność, jakie wspólne kroki jej zaproponować. Gdyby jeszcze będąc w Toronto użył notepada i zadzwonił do niej, Madhusree z pewnością nakłoniłaby go, by nie ruszał się z miejsca, lecz obecna sytuacja wcale nie była dużo lepsza. Wyobrażał sobie, że idąc jej tropem znajdzie ją wreszcie w jakimś tak odległym miejscu, iż nie będzie mogła po prostu kazać mu wracać do domu, lecz tutaj nic nie mogłoby jej powstrzymać przed czymś takim. Loty z Ambon były na
porządku dziennym. Nie będzie ryzykował; nie będzie prosił o pozwolenie przyłączenia się do ekspedycji. Zasugeruje, że zostanie w hotelu, by móc w ten sposób widzieć się z nią za każdym razem, gdy ekspedycja powróci do miasta. To z pewnością nie powinno za bardzo jej zawstydzać, prawda? Im dłużej nad tym myślał, tym bardziej robił się nerwowy. Lecz nie było sensu odgrywać sobie w myślach całego spotkania, spisując w głowie gotowe scenariusze tego, co sobie powiedzą. Zejdzie na dół i stawi jej czoła, zobaczy, jak zareaguje, i pójdzie na żywioł. Z baru wychodziło się na ocieniony placyk leżący na tyłach hotelu; tam właśnie znajdowali się wszyscy klienci baru, łapiąc chłód popołudniowej bryzy. Prabir kupił sobie słodką i gęstą miksturę owocową, której składu nie potrafił rozgryźć; barman zapewnił go, że jest bezalkoholowa, lecz podobne stwierdzenie zdawało się opierać na wątpliwym założeniu, że to, co miał w szklance, samo z siebie nie rozpoczęło spontanicznej fermentacji, podobnie jak przejrzałe mango. Prabir ostrożnie upił łyk i zmienił zdanie; stężenie cukru w szklance było tak wysokie, że wystarczyło, by wyłącznie na drodze osmozy zabić wszelkie mikroorganizmy. Zebrał się w sobie i wyszedł na placyk. Szybko przeczesał wzrokiem wszystkie rozstawione tam stoliki, lecz nigdzie nie dostrzegł Madhusree. Było tam zaledwie około trzydziestu osób; nie potrzebował więc wiele czasu, by się przekonać, że w grupie tej nie było jego siostry. Ktoś wyciągnął do niego dłoń. - Martin Lowe, Uniwersytet w Melbourne. Prabir odwrócił się. Lowe był mężczyzną w średnim wieku, wyraźnie opalonym - nic dziwnego, skoro ostatnie trzy tygodnie spędził na morskiej podroży. Przy stoliku siedziało z nim jeszcze dwóch innych mężczyzn, pochłoniętych jakimś wydrukiem. Roztargniony potrząsnął dłoń Lowe’a i przedstawił się. - Szukasz kogoś? - zapytał przyjaźnie Lowe. Prabir zawahał się; nie mógł ot, tak sobie, nim porozmawia z siostrą, ogłosić bez ogródek swych zamiarów przed jednym z jej kolegów biorących udział w ekspedycji. - Czy mieszka tu cała ekspedycja? W tym hotelu? - Ekspedycja? Ach. Wydaje mi się, że lepiej będzie, jak usiądziesz. Prabir posłuchał. - Masz na myśli biologów, prawda? - zapytał Lowe. - Obawiam się, że musieliście się minąć; wyjechali stąd kilka tygodni temu. Zapakowali się na łódź i ruszyli na południe. - Ale myślałem, że wrócili. - Prabir zamrugał zmieszany. W Darwin przespał dziewięć
godzin, po których obudził się o świcie, czując się absolutnie normalnie, lecz w chwili obecnej ponownie dopadało go złe samopoczucie związane z odbytą wcześniej długą podróżą samolotem. - Wydawało mi się, że powiedziałeś, iż jesteś... - Myślałeś, że jestem jednym z nich? Broń Boże, nie! - Starszy mężczyzna siedzący naprzeciw uniósł wzrok znad swojej pracy. - Hunt, poznaj Prabira Suresha - przedstawił go Lowe. - Z jakichś niezgłębionych powodów ściga biologów. Hunter J. Cole, Uniwersytet Georgetown. A to Mike Carpenter, robiący u niego staż podoktorski. Prabir nachylił się nad stołem i podali sobie dłonie. Recepcjonista się nie mylił; bar wypełniali zagraniczni akademicy. Lecz skoro biolodzy nie wrócili do miasta, kim byli ci ludzie? - Przyjechałeś tu obserwować Kwitnienie? - zapytał Cole z przylepionym do twarzy nieznacznie skromnym, sztucznym uśmiechem, jakby wiedział ze swego długiego doświadczenia, że jest to jedynie kwestią czasu, nim powie coś druzgocąco inteligentnego, i już pławił się szczęśliwie w oczekiwanej reakcji Prabira. - Tak mi się zdaje. Jednak podobna nazwa jakoś nie wpadła mi wcześniej w ucho. - To moja własna terminologia - wyznał Cole, który wypowiadając te słowa, uniósł lekceważąco jedną z dłoni. - Moja Taksonomia eukatastrofy nie jest zbyt szeroko znana. A jeszcze mniej ludzi ją zrozumiało. Prabir czuł się coraz bardziej zdezorientowany. Tytuł brzmiał, jakby powinien mu coś powiedzieć - być może miało to coś wspólnego z ekologią populacji? - lecz właściwe znaczenie słowa zupełnie mu umykało. - Nieważne, na jaką terminologię się zdecydujemy - szczerze odpowiedział mu Lowe to, z czym mamy tu do czynienia, jest klasyczną manifestacją archetypu Oszusta, czerpiącego radosną
przyjemność
z
siania
zamętu
w
wąskich
oczekiwaniach
ewolucyjnego
redukcjonizmu. Po niemal dwustuletnim uzbrajaniu się w cierpliwość rdzenna mitologia wreszcie dała początek idealnym środkom do podważenia przywłaszczeń Wallace’a. To splata się dokładnie z moim najistotniejszym, całościowym modelem natury jako „Nieposłusznej kobiety”: destrukcyjnie zakłócającej spokój swą płodnością; złośliwej i wywrotowo obfitej. Cole uśmiechnął się, zadowolony z siebie. - To interesujące ramy, Martin, ale jak dla mnie zbyt wiele aspektów jawi się tu jako głęboko problematyczne. Jedyne pewne założenie, jakie możemy przyjąć w punkcie, w którym się obecnie znajdujemy, brzmi następująco: wkraczamy w Strefę Niepewności, gdzie
normalna logika i ofiary trwają w zawieszeniu. Reifikacja dysruptywnego impulsu wiąże się z założeniem z góry, że każda teleologiczna trajektoria sugeruje czynnik, a ostatecznie z niezrozumieniem całej dynamiki Błędności. Prabir doświadczył potężnego uczucia déjà vu: Keith i Amita toczyli bardzo podobne rozmowy, pełne wielkich, głupich neologizmów i wydziwiania słownego, napędzanego słownikiem wyrazów bliskoznacznych. Przypominało to słuchanie dwóch wyjątkowo źle napisanych programów komputerowych, starających się nawzajem przekonać, że odczuwają i są świadome. Prabir przelotnie spojrzał z nadzieją w kierunku Carpentera, studenta Cole’a; z pewnością jego pokolenie odzyskało jakieś przynajmniej łagodne zainteresowanie rzeczywistością, choćby tylko z powodu buntu przeciwko połowie wieku, wypełnionej podobnym pozbawionym treści bełkotem. Carpenter jednak pełen podziwu przechylił głowę w kierunku mentora. - Tak jak mówisz. Na całym placyku zapadła cisza. Prabir rozejrzał się wokół, chcąc sprawdzić, co przykuło uwagę pozostałych. Na jednym z opuszczonych stolików wylądował wielki czarny ptak, wysoki na pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt centymetrów. Siedział tam, czyszcząc pióra, odwrócony do wszystkich tyłem. Choć czarny jak kruk, niewątpliwie był jakimś gatunkiem kakadu, posiadał bowiem skąpy, niemal nitkowaty pióropusz. Prabir sam od czasu do czasu widywał te ptaki jeszcze na wyspie, lecz nigdy w samym sercu metropolii Ambon. Być może był to znak, że miasto naprawdę zapanowało nad poziomem zanieczyszczeń. Ptak obrócił łebek, by dziobnąć barki, odsłaniając przy tym rząd ostrych brązowych zębów osadzonych na krawędzi dzioba. Prabir poczuł, jak nieznaczny gorący strumyczek moczu spływa mu po nodze. Na szczęście zaledwie pół godziny wcześniej odwiedził toaletę, więc nie zostało mu nic, czym mógłby pobrudzić ubranie. Spojrzał na Lowe’a, który zaszklonym, niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w istotę. Nikt na placyku nie poruszył się ani nie odezwał. Ptak wydał z siebie krótki, chrapliwy wrzask, po czym zaczął się czyścić pod jednym ze skrzydeł. - Aleś ty piękny, prawda? Mój ty przepiękny ptaszku! - Kobieta, która uniosła się znad jednego ze stolików, zaczęła powoli zbliżać się do ptaka, nucąc przy tym miękko i cicho, obchodząc go wokół, by móc lepiej mu się przyjrzeć. Prabir obserwował ją, początkowo z przerażeniem, po chwili zaś będąc pod wrażeniem jej refleksu i przytomności umysłu. Ptak mimo wszystko wciąż był takim czy innym gatunkiem kakadu, a nie zaopatrzonym w szpony drapieżnikiem. Jako dziecko Prabir absolutnie nie obawiał się jego równie imponujących kuzynów, a posiadane przez ten okaz zęby i tak niewiele by dodały do zniszczeń, jakie mógł
spowodować sam dziób takiej istoty. - Nie widzę ani śladu odwrócenia zwykłego zrośnięcia kręgów ogonowych w postaci pygostylu - obwieściła na głos kobieta, nie kierując tych słów do nikogo w szczególności. Żadnych szczątkowych szponów na końcach skrzydeł. Jak mi się zdaje, naiwnie się doszukiwać podobnych rzeczy, lecz czyjeż instynkty nie podpowiadałyby im „szukajcie teropoda”'?2 - Prabirowi trudno było ocenić, czy jej przemowa jest w rzeczywistości mamrotliwa, gdyż kobieta mówiła z wyjątkowo silnym walijskim akcentem, do którego jego ucho nijak nie było przyzwyczajone, lecz jej ruchy wydawały mu się odrobinę nieskoordynowane. Rzuciła się naprzód, starając się chwycić ptaka za nogi. Ten zaskrzeczał i wzleciał w powietrze na wysokość pół metra, po czym opadł na stół, robiąc nagły wypad w jej kierunku. Prabir zerwał się na nogi, lecz był zbyt daleko, by jakoś jej pomóc. Ptak zatopił zęby w przedramieniu kobiety, kilkakrotnie energicznie potrząsnął głową w obie strony, po czym otworzył szczęki i odleciał. - Kurwa. Kurwa!!! - Kobieta wpatrywała się ze złością w oddalającego się ptaka, po czym spojrzała na ranę. - Fauna gębowa. Pozostałości jedzenia. Ślina! - Przechyliła głowę do tyłu i zaśmiała się z zachwytem, po czym pędem wypadła z placyku. * Prabir dogonił ją przed hotelem. - Przepraszam, że przeszkadzam. Możemy chwilę porozmawiać? Kobieta spojrzała na niego, gniewnie wykrzywiając twarz. - Jaki masz problem? Spieszę się. - Rozumiem. Nie mam zamiaru cię spowalniać; mogę ci wszystko objaśnić po drodze. Nie wyglądała na zbyt zachwyconą takim postawieniem sprawy, lecz niechętnie kiwnęła głową, zgadzając się na to rozwiązanie. - Za dużo tu ludzi, by biec, a nie chcę się spocić. Prabir uznał za nierozsądne zwrócenie jej uwagi, że było to zadanie i tak z góry skazane na niepowodzenie, chyba że planowała w ciągu najbliższych trzydziestu sekund wyczarować z rękawa klimatyzowaną limuzynę. - Chciałbym skontaktować się z kimś biorącym udział w ekspedycji - zaczął. - Jak myślisz, mogłabyś mi załatwić wgląd w kopię ich harmonogramu podróży? - Musiała spóźnić się do Ambon albo zachorowała na coś akurat gdy inni opuszczali miasto. Skoro nie poddała 2
Nawiązanie do cytatu z Les Mohicans de Paris Aleksandra Dumasa (ojca); Il y a une femme dans toute les affaires; aussitôt qu’on me fait un rapport, je dis: Cherchez la femme (W każdej sprawie kryje się kobieta, kiedy tylko składają mi raport, mówię: Szukajcie kobiety).
się i nie wróciła do domu, najprawdopodobniej była w trakcie załatwiania sobie przyłączenia się do reszty ekipy. Gdyby zaoferował jej podzielenie się kosztami, mogłaby nawet pozwolić mu zabrać się z nią w drogę. Zrozumienie zadanego pytania zabrało jej kilka sekund. - Masz na myśli uniwersyteckich biologów? Jestem tu zaledwie od sześciu dni; tamci wyjechali stąd kilka tygodni temu. - Nie należysz do nich? - Nawet w najmniejszym stopniu. Jestem wolnym strzelcem. - Nie masz z nimi żadnego kontaktu? - Nie. - Nie zwalniając kroku, obróciła się, by spojrzeć na Prabira. - Nie możesz po prostu zadzwonić tam sobie, do kogo chcesz? Nie powinni mieć żadnych problemów z zasięgiem. - Chcę się skontaktować z siostrą. I niestety nie, nie mogę do niej zadzwonić powiedział, po czym dodał obronnie: - To dość złożona i skomplikowana historia. Kobieta wzruszyła ramionami; nie jej interes. - Przepraszam. Ale naprawdę nie mam zielonego pojęcia, gdzie się udali. Prabir był przejmująco zawiedziony, lecz z wysiłkiem starał się odzyskać odrobinę perspektywy. Nim jeszcze zameldował się w hotelu, nawet nie oczekiwał, że dowie się czegokolwiek użytecznego w przeciągu wielu najbliższych dni. - Cóż, powodzenia ze śliną - odpowiedział. - Nawet w najmniejszym stopniu nie rozumiem jednak, co cię napadło, by tak sobie wpadać do baru bez sekwencera. Zaśmiała się. - Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie, żadnej wymówki, prawda? Zawsze noszę ze sobą aparat fotograficzny mniej więcej tych samych rozmiarów, ale dziś nawet nie wpadło mi do głowy, aby go użyć. Sekwencer byłby jakieś tysiąc razy bardziej wartościowy... ale nie, musiałam zostawić go na łodzi. Prabir nawet nie starał się ukryć zdumienia. - Masz łódź??? I tkwisz tutaj od sześciu dni? - Nie prowokuj. - Zmierzyła go złowrogim spojrzeniem. - Dałam sobie trzy dni na zdobycie zapasów i wynajęcie przewodnika. Lecz wszyscy, z którymi rozmawiałam, chcą wciągnąć w to jeszcze swoich przyjaciół i rodzinę: żadnych szans na przewodnika bez równoczesnego wynajęcia całej załogi. - Skompletowałaś już pełną załogę? Wywróciła oczami.
- Mam nowiutką jednostkę magnetohydrodynamiczną, a nie jakąś prau z żaglami, masztami i całym takielunkiem. Załoga nie miałaby na niej nic do roboty z wyjątkiem łowienia ryb i opalania się na mój koszt. Przypłynęłam na niej z Sulawesi i bez problemu sama sobie z nią radzę. Zdobyłam doktorat w Aberdeen, pracując równocześnie na pół etatu na trawlerze rybnym pływającym po Morzu Północnym. To całe miejsce tutaj przypomina mi zbiornik wodny przed młynem. Prabir zastanowił się, czy w ogóle przyszło jej do głowy, że nie każdy mieszkaniec Ambon od razu wątpi w jej umiejętności żeglarskie lub ma zamiar ją naciągnąć. Większość tutejszych mężczyzn uznałaby za niewłaściwe zachowanie przebywanie sam na sam na jednej łodzi z kobietą z zagranicy, a niewiele kobiet miałoby w ogóle ochotę podjąć się podobnej pracy. Najprostszym rozwiązaniem byłoby pogodzenie się z losem i potrzebą wynajęcia tylu pasożytów, ilu tylko wymagała przyzwoitość. Istniała wszak jedna tańsza alternatywa. - Jeśli dałaś sobie radę na Morzu Północnym, ufam ci tu o każdej porze dnia i nocy stwierdził. - Dorastałem na tych wyspach. - Naprawdę? Spokojnie pokiwał głową, planując zaledwie kłamstwo przez pominięcie. - Urodziłem się w Kalkucie, lecz moja rodzina przeniosła się tutaj, gdy miałem sześć lat. Obecnie mieszkam w Kanadzie, lecz wciąż uważam to za... - Urwał; słowa nie chciały mu przejść przez gardło, mimo iż miał w zanadrzu kilka bardziej szczerych możliwości. Dotarli już niemal do portu. Stanęła i podała mu dłoń. - Nazywam się Martha Grant. - Prabir Suresh. Uniosła przedramię, by przyjrzeć się ranie. - Pocę się jak Świnia. Już i tak nic w tym nie znajdę; wszystko zostało wymyte i zdegradowane - oznajmiła osowiałym głosem. Wzdłuż jej ramienia rozlewała się wyraźna czerwona pręga. - Zapomnij o DNA - stwierdził Prabir. - Zalej to środkiem dezynfekującym i weź wszystkie antybiotyki, jakie tylko masz na pokładzie. Powinnaś była zobaczyć, co pewnego razu stało się z nogą mojej matki po ukąszeniu przez owada. Lepiej nie ryzykować. - Taaa. - Grant przetarła oczy i uśmiechnęła się do niego smutno. - Co za farsa. Ten ptak po prostu sfrunął sobie na mnie niczym jakiś prezent, a ja nawet nie zrobiłam mu zdjęcia. Prabir zarzucił pomysł czekania na propozycję. - Jeśli chcesz przewodnika, zrobię to za darmo - powiedział - a nawet zapłacę ci za
jedzenie. Jedyną ujemną stroną takiego układu jest fakt, że w pewnym momencie będę musiał cię opuścić, by spotkać się z siostrą. Ale posiadasz przecież mapy, masz oprogramowanie tłumaczące. Nie będzie przecież tak, że beze mnie zupełnie się zgubisz. - Z trudem wypowiedział ostatnie słowa, zachowując poważny wyraz twarzy; sam będzie polegał na mapach i oprogramowaniu, o którym właśnie jej wspomniał. Lecz przecież nie naciągał jej pod fałszywymi pozorami ani nie powodował tym zagrożenia jej życia. To jej umiejętności będą miały największy wpływ na ich bezpieczeństwo. Grant obdarzyła go spojrzeniem, będącym mieszaniną współczucia i sceptycyzmu. - Nie byłoby łatwiej po prostu zadzwonić do siostry? Nie mogę ci zagwarantować, że w ogóle zbliżymy się do ich ekspedycji. I miała tu rację. Lecz mimo iż Madhusree obiecała, że nie ujawni niczego na temat pracy rodziców, Prabir nie miał wątpliwości, że zrobiłaby, co tylko w jej mocy, by skierować ekspedycję we właściwym kierunku. Gdyby i on mógł zrobić dokładnie to samo, nie tylko doprowadziłoby go to do siostry, lecz w efekcie Grant miałaby z niego o wiele więcej pożytku niż z większości doświadczonych przewodników, jakich mogło zaoferować Ambon. Wzruszył ramionami. - Godzę się z takim ryzykiem. Wiesz, to nie tak, że w ogóle żywię jakąś większą nadzieję na dotarcie do niej. Grant z jakiegoś powodu wciąż wydawała się niespokojna. - Nie musisz decydować się od razu - stwierdził Prabir. - Przemyśl to sobie. Odpowiesz mi jutro. - Sięgnął po notepad, by podać jej swój numer telefonu. - Czy możesz mi powiedzieć, dlaczego twoja siostra nie chce, byś ją odnalazł? zapytała Grant. Prabir obdarzył ją długim, poważnym spojrzeniem, starając się podjąć decyzję, jak wybrnąć z takiego pytania. Co też dokładnie miałaś na myśli, memsahib? Wydaje ci się, że przybyłem tu, aby ją zaciągnąć w jakieś zaaranżowane małżeństwo? By dołożyć swoje małe co nieco do międzynarodowej konspiracji, której celem jest wtrącenie wszystkich kobiet w purdah? Nie byłoby to jednak w porządku. Grant nic o nim nie wiedziała; nie musiała być wcale rasistką, by przejawiać podobne niepokoje i skrupuły dotyczące swej pomocy w pogoni za niechętną ofiarą. Starał się wymyślić sposób, by ją uspokoić. - Masz dzieci? - Tak. Syna. - Ile ma lat?
- Czternaście. - Gdzie teraz jest? - W domu w Cardiff, z ojcem. - Przypuśćmy, że wybrał się z przyjaciółmi na obóz na łonie natury, daleko od domu, a ty dowiadujesz się, że nadchodzi zmiana pogody, lecz zdajesz sobie sprawę, że nie zrozumiałby tego dokładnie tak samo jak ty. Jak ci się wydaje, jak by zareagował, gdybyś zadzwoniła do niego i zasugerowała, że przyłączysz się do niego na tym biwaku, ot tak, by mieć wszystko na oku? Po prostu po to, by miał pożytek z twojego doświadczenia? - W porządku - odparła delikatnie Grant. - Rozumiem twój punkt widzenia. Ale dlaczego tak się o nią obawiasz? - Nie wiem - wyznał Prabir. - Prawdopodobnie się mylę. Prawdopodobnie błędnie wszystko odbieram. Ale nic a nic nie zmienia to tego, jak się czuję. Grant nie była całkowicie przekonana taką odpowiedzią. Lecz żadne kolejne pytanie nie wydało jej się w tym momencie oczywiste, nie miała żadnego prostego sposobu, by kontynuować tę kwestię. - W porządku, przestanę się wtrącać w nie swoje sprawy - stwierdziła wreszcie. Spotkajmy się tu jutro o ósmej, pokażę ci łódź.
Rozdział 8 Przy obiedzie Prabirowi udało się uniknąć towarzystwa Lowe’a i spółki, lecz znalazł się za to przy jednym stole z Paulem Suttonem, angielskim dziennikarzem zajmującym się sprawami naukowymi, który przybył tu napisać książkę o molukańskich mutantach. Istniały dowody, jak obstawał Sutton, „kosmicznego imperatywu dotyczącego bioróżnorodności, wbudowanego w każde prawo fizyki”, który rekompensował utratę gatunków spowodowaną ludzką
aktywnością.
Wyraźnie
nieprzypadkowa
natura
mutacji
wykazała,
że
„dziewiętnastowieczna nauka o entropii” została wreszcie koniec końców zastąpiona „dwudziestopierwszowieczną nauką o ekotropii”. - Jakoś tylko nie mogę się zdecydować na tytuł - wyznał strapiony. - Chodzi mi o taki, który dobrze to sprzeda. Co twoim zdaniem brzmi najlepiej: Gen Genesis, Ósmy dzień stworzenia czy Siódmy cud? Prabir przemyślał to sobie przez chwilę. - A co powiesz na Trzecie jądro Boga? - To podsumowywało treściwie wszystkie trzy najważniejsze poruszane przez książkę tematy: religijność, przesadną obfitość i wprost ogromne jaja, jakie w oczach Prabira Sutton robił, pisząc w tak poważnym naukowym tonie o takich bzdurach. Sutton wydawał się całkiem zdobyty zaproponowanym tytułem, lecz po chwili potrząsnął głową z ubolewaniem. - Chcę przywołać oddzielny akt stworzenia, ale to jest odrobinę za bardzo... skupione na narządach płciowych. - Zapatrzył się w jakiś nieokreślony punkt w przestrzeni, z przejęciem marszcząc twarz. Nieoczekiwanie roziskrzyły mu się oczy. - Bękarty Gai. Tak to nazwę! To doskonałe! Ekologia mknąca po bandzie. Natura łamiąca wszelkie zasady, dająca sobie upust i nie myśląca o konsekwencjach, by utrzymać Ziemię w stanie równowagi! Taki tytuł gwarantuje bestseller! Rankiem następnego dnia Prabir spotkał się z Grant i przeszli spacerkiem na przystań, gdzie stała zacumowana jej łódź. Była to trzydziestometrowa magnetohydrodynamiczna jednostka, posiadająca jedną wielką kabinę, częściowo ukrytą pod pokładem. Większość przestrzeni kabiny zajmowało wyposażenie; Grant pokazała mu koję, na której miał spać, ukrytą w wąskiej wnęce za rzędem szafek magazynujących. - Obawiam się, że nie będziesz miał tu zbytniej prywatności. Teraz dokładnie widzisz, dlaczego nie chcę na pokładzie sześciu pomocników z kucharzem na dokładkę.
- Taaa. Mimo wszystko oczekiwałem podróży w ogromnym tłoku. To, co mi proponujesz, i tak plasuje się powyżej moich nawet najbardziej szalonych marzeń dotyczących luksusu podróży. - Odwrócił się od swoich „kwater” i zmierzył wzrokiem półkę wypełnioną spektrometrami i chromatografami; Grant miała tu całe analityczne laboratorium chemiczne upakowane na kilku układach scalonych. - Nie mam pojęcia, czym zajmuje się taki biolog - wolny strzelec, ale, jak mi się widzi, musi wyjątkowo nieźle zarabiać. Grant wydała z siebie rozbawiony, dławiący odgłos. - Nic z tego, co tu widzisz, nie należy do mnie; to wszystko mam tylko wypożyczone od sponsora. - Mogę zapytać, o kim mowa? - Firma farmaceutyczna. - A co oni będą z tego mieć? - To się dopiero okaże. Ale nie istnieje w biologii molekularnej coś takiego jak bezużyteczne odkrycie. W najgorszym razie zawsze mogą dokonać dalszego przekazania patentu, by ten znalazł się w cudzych rękach, gdy wreszcie stanie się oczywiste, że nie drzemią w nim nawet najmniejsze zastosowania komercyjne. Chcąc porozmawiać przez chwilę, przysiedli na pokładzie, przyglądając się roztaczającemu się przed nimi widokowi na port. Było wilgotno, lecz wciąż jeszcze dość chłodno; wszystkie łodzie rybackie już dawno temu wypłynęły na połów, tak więc przystań była niemal zupełnie pusta. Gdy Grant zapytała go o dzieciństwo, Prabir opowiedział jej o rzadkich rodzinnych wyprawach do Ambon i starał się sprawiać wrażenie - nie uciekając się przy tym do żadnego rzeczywistego kłamstwa - że podróżowali po całym regionie. Ale kiedy wprost zapytała go, czym zajmowali się jego rodzice, odpowiedział jej, że byli eksporterami owoców morza. - Zbili więc fortunę i zdecydowali się osiąść na emeryturze w Toronto? - Nie. Oboje tu zmarli. - Przepraszam. - Szybko zmieniła temat. - Czy jest coś, o co chciałbyś mnie spytać, nim zdecydujesz się zaufać, że jednak nie wpakuję nas na pierwszą lepszą rafę napotkaną po drodze? Prabir zawahał się, wreszcie zapytał ostrożnie, by jej nie urazić: - Czy aby nie przesadzasz z alkoholem? Grant była oburzona. - Nigdy na morzu! Prabir uśmiechnął się.
- Nie, oczywiście, że nie. Jakże mogłem zapomnieć o długiej marynarskiej tradycji trzeźwości? - W rzeczywistości istnieje coś takiego. Sięga czasów Zasad bezpieczeństwa i higieny pracy w przemyśle z tysiąc dziewięćset... któregoś tam roku. - Potraktowała to jako żart, lecz chyba jednak poczuła się odrobinę zraniona. - Bardzo byłam wczoraj pijana? - Byłaś o wiele bardziej przytomna niż ktokolwiek inny ze wszystkich osób zgromadzonych w barze - odpowiedział jej dyplomatycznie. Grant wstała gwałtownie, przeciągając ramiona. - Cóż, w takim razie umowa stoi, o ile wciąż jesteś zainteresowany. A jeśli masz jeszcze ochotę, by wziąć na siebie obowiązek kucharzenia, możesz zapomnieć o płaceniu za jedzenie. - Jak dla mnie brzmi to sprawiedliwie. - Podniósł się, stając tuż obok niej. - Kiedy możesz wyruszyć? - Kiedy zechcesz. Muszę się tylko wymeldować i zabrać rzeczy z hotelu. - Jeśli dasz radę obrócić w godzinę, możemy wyruszyć jeszcze dziś rano. - W godzinę? - Prabir był absolutnie zaskoczony, lecz nie miał powodu, by protestować. - W porządku, w takim razie lepiej będzie, jak już zacznę się zbierać. - Uniósł dłoń w pożegnalnym geście i ruszył w kierunku pomostu przystani. - Do zobaczenia wkrótce! - zawołała za nim Grant. Gdy tak szedł wzdłuż przystani, powtórnie odtwarzając sobie w myślach fragmenty właśnie zakończonej rozmowy, poczuł spóźnione ukłucie paniki. Gdyby załapał się na podróż zatłoczoną łodzią rybacką, mógłby usiąść sobie gdzieś w kącie i rozpłynąć się w panującym na pokładzie zgiełku, osłonięty jak tarczą swą niedoskonałą znajomością indonezyjskiego. Teraz zaś mogło się okazać, że na wiele długich tygodni wkopali się nawzajem z Grant w swoje towarzystwo bez możliwości łatwej ucieczki i wycofania się w ciszę. Ale była to najlepsza z możliwości, jakie otrzymał, by dotrzeć do Madhusree. A Grant będzie miała pewnie na głowie o wiele ważniejsze rzeczy niż sprawdzanie w każdej wolnej chwili zgodności szczegółów opowiadanej przez niego historii. Prawdopodobnie dogadają się całkiem nieźle, lecz wciąż będzie utrzymywał dystans. Bez większych problemów przez niemal dziesięć lat pracował w banku z ludźmi, z którymi nigdy nie wymienił ani jednego słowa na temat wojny, rodziców czy wyspy. Naprawdę nie miał się czego obawiać. * Nim wymeldował się z hotelu, usiadł na łóżku i zadzwonił do Feliksa. W Toronto była właśnie dwudziesta, lecz zdecydował się raczej pozostawić mu wiadomość niż porozmawiać. Obiecał go informować na bieżąco o swoich planach, lecz perspektywa wymiany gadki
szmatki nie miała w jego oczach żadnego uroku. Dzieliło ich dwadzieścia tysięcy kilometrów, był zdany wyłącznie na siebie i ani na chwilę nie chciał o tym zapomnieć. Gdy wrócił na przystań, zastał tam Grant w wyjątkowo dobrym humorze; wprost kipiała chęcią, by jak najszybciej wypłynąć z portu po tak długim odkładaniu całej podróży. Prabir wrzucił plecak pod koję i obserwował przez ramię Grant, jak ta programuje łódź. Port Ambon był zautomatyzowany podobnie jak każde lotnisko. Grant wysłała prośbę o zgodę na wyruszenie trasą w kierunku południowym na Morze Banda, a oprogramowanie kapitanatu dostarczyło ją autopilotowi łodzi. Silniki uruchomiły się z dźwiękiem przypominającym przepływ wody przez rury instalacji wodnokanalizacyjnej i natychmiast zaczęli wypływać z miejsca dokowania. Wzdłuż nabrzeża portu cumowało kilka wielkich frachtowców, lecz w zasięgu wzroku nie mieli większego ruchu, jeśli nie liczyć malutkich taksówek wodnych i kilku łodzi wycieczkowych. Od wyjścia z portu dzieliło ich dziesięć kilometrów, a ograniczenie prędkości sprawiało, że czekała ich powolna przejażdżka. Grant już wcześniej pokazała Prabirowi i opisała widoczne części maszynerii łodzi, lecz teraz na jego prośbę wywołała na ekran wszelkie schematy i nakazała oprogramowaniu dostarczyć pełny techniczny opis. Ogniwa paliwowe łodzi pełniły również funkcję baterii, ładowanych bądź energią słoneczną z dachu kabiny i pokładu, bądź dzięki wlewaniu w nie metanolu, który rozszczepiały na wodę i dwutlenek węgla. Pojedynczy złożony polimer zawierał zarówno centra katalityczne, które „spalały” metanol, jak również wbudowane jony wanadu, które gromadziły i uwalniały energię, przełączając pomiędzy stopniami utlenienia. Wszystkie substancje chemiczne, wymagane w tym procesie, były silnie związane w miejscu; woda wydostająca się stamtąd była tak czysta, że nadawała się do picia. Silniki również wykonano z polimeru, elektrody były odporne na korozję, a nadprzewodzące cewki uzwojenia, przyspieszające wodę morską w którymkolwiek z sześciu kanałów, przebiegały przez opływowy węzeł w spodniej części kadłuba. Nie było tam żadnych ruchomych części, a jedynym rutynowym problemem, jaki mógł sprawić silnik, okazywały się wodorosty zapętlone w sitach filtrów ochraniających kanały, lecz nawet to dało się zwykle automatycznie przeczyścić kilkoma pulsami ciągu odwróconego. - Jakie to wszystko eleganckie - stwierdził Prabir. - Tak właśnie powinna wyglądać łódź. Grant, jak się zdawało, zastosowała unik, nie chcąc wyrazić swojej prawdziwej opinii na ten temat. - Jakoś nie tęsknisz za romantyzmem żeglugi morskiej? - spytała.
- Ha. Czy kiedykolwiek tęskniłaś za spędzaniem czasu na zmaganiach z olinowaniem i żaglami w samym sercu sztormu na Morzu Północnym? Grant uśmiechnęła się. - Nie, ale... - Wskazała dłonią na bezchmurne, błękitne niebo. - Jako dziecko nieustanie musiałeś pływać na prauach. Potrząsnął głową. - Wszystko działało wtedy na diesla. Nigdy nie mieszkaliśmy w jednej z tych wiosek, gdzie ludzie własnoręcznie budowali sobie tradycyjne łodzie rybackie. - I mówiąc to, nawet nie kłamał, lecz wystarczyło, że zaczął mówić o przeszłości, a już poczuł, jak z wysiłku związanego z zatajeniem prawdy coraz bardziej napinają mu się mięśnie twarzy. - Cóż, łodzie magnetohydrodynamiczne z pewnością przewyższają diesla - przyznała Grant. - Mimo iż sama nie użyłabym tu słowa „eleganckie”. Pod tym względem zwykły węgorz zostawia podobną łódź daleko z tyłu. - Rozparła się na ławce, stojącej przy konsoli; droczyła się z nim, lecz Prabir nie był w stanie oprzeć się tak zarzuconej przynęcie. - Przemawia przez ciebie nastawienie naukowe - stwierdził. - Węgorz nie jest zoptymalizowany pod względem pływania, choćby z tego powodu, że nie zmienił się na lepsze przez ostatnie kilka milionów lat. Trwoni połowę swej energii na samo bycie żywym: każda komórka w jego ciele potrzebuje pokarmu, nieważne, czy pracuje, czy nie. Podobnie jak załoga, której nie chciałaś tu nająć. Ewolucja przeprowadza wiele rzeczy dość ładnie: skóra rekina minimalizuje turbulencje wody, skorupy skorupiaków są wytrzymałe, biorąc pod uwagę ich ciężar. Lecz ludzie zawsze mogą to ulepszyć, kopiując wszelkie sztuczki natury, a następnie uparcie i wytrwale je udoskonalając. Dla żyjącej istoty tego typu rzeczy to tylko środki prowadzące do celu. Pokaż mi węgorza bez gonad, a wtedy dam za wygraną i przyznam, że natura buduje doskonałe pływające maszyny. Grant zaśmiała się. - Masz rację, na swój sposób - przyznała mu niechętnie. - Budowa każdej nowej łodzi kosztuje nas mnóstwo energii, lecz wciąż dogodnie jest nam to oddzielać od zwyczajnego zużycia paliwa. Nie chciałabym podróżować statkiem będącym w ciąży, nie wspominając już o takim, który musiałby wykazać się przed potencjalnym przyszłym partnerem w konkursie taranowania. I nawet inżynierowie morscy dają sobie radę bez dzieci; potrzebują jedynie dobrych projektów, które rozprzestrzenią się memetycznie. Lecz nic z tego nie jest tak naprawdę oddzielone od biologii, prawda? Ktoś musi gdzieś przetrwać i mieć potomstwo, czy też kogoś, kto odziedziczy projekt i doskonaląc go, wybuduje kolejną łódź? - To oczywiste. Mówię tu tylko o tym, że technologia może potencjalnie sprawić się
lepiej niż natura, z racji samego faktu, że w jej przypadku nie zawsze jest to kwestią życia lub śmierci. Jeśli jakiś organizm został udoskonalony celem zmaksymalizowania swego całościowego sukcesu reprodukcyjnego, to nie jest to równoznaczne z ucieleśnianiem idealnego rozwiązania dla każdego problemu, który przed nim staje. Ewolucja wydaje się w naszych oczach pomysłowa i wynalazcza, ponieważ miała czas, by wypróbować tak wiele możliwości, lecz nie ma żadnego marginesu błędu dla nawet najmniejszego prawdziwego ryzyka, nie wspominając już o czymś naprawdę wymyślnym. Możemy świętować nasze własne piękne błędy i porażki. Wszystkim, co może zrobić ewolucja, pozostaje ich wymordowanie. Grant spojrzała na niego zaintrygowanym wzrokiem, jakby rozważając, jaki nerw udało się jej właśnie poruszyć. - Nie wydaje mi się, byśmy naprawdę się nie zgadzali - stwierdziła. - Zdaje mi się, że jestem po prostu gotowa dostrzegać piękno, gdziekolwiek tylko mogę je znaleźć. Przeciętny genom ssaka sprawiłby, że w porównaniu z nim notatniki pomazane atramentem przez syfilitycznego osiemnastowiecznego poetę wyglądałyby na niepodważalnie logiczne: te wszystkie pokłady genów odzyskanych na nowo, genów zbytecznych i skopiowanych, które poszły różnymi ścieżkami... Ale kiedy widzę, jak sobie radzi wbrew temu wszystkiemu - jak wszystkie pogmatwane i zawiłe ścieżki regulacyjne dopasowują się do siebie bez najmniejszego nawet śladu połączenia - to wciąż sprawia, że włosy na karku stają mi dęba. - Ale gdyby ścieżki nie dopasowywały się nawzajem, nie byłoby ich, żebyś mogła je zgłębiać, nieprawdaż? - zaprotestował Prabir. - Czy zachwycałabyś się dokładnie w ten sam sposób sfuszerowaną robotą w trzydziestu procentach ludzkich embrionów, które miały zbyt wiele zniszczeń chromosomalnych, by udało się im chociaż dokonać implantacji w ścianie macicy? Każdy, któremu udaje się przeżyć, ma skomplikowaną historię, która sprawia, że wszystko wygląda jak jakiś cud. Moja idea piękna nie ma nic wspólnego z przetrwaniem: ze wszystkich rzeczy stworzonych przez ewolucję tymi, które cenię najbardziej, są te, które może ona z łatwością zdławić z istnienia już następnym razem, gdy ledwie w czasie snu przewróci się na drugi bok. Gdy widzę w naturze coś, co budzi mój zachwyt, chcę to wziąć i uciec: skopiować, udoskonalić, posiąść dla siebie. Ponieważ to ja jestem tym, który uznaje wartość tych rzeczy ze względu na nie same. Natura ma to bardzo głęboko. - Ewolucji bardzo wiele czasu zajmie przewrócenie się podczas snu na drugi bok odpowiedziała mu rozsądnie Grant. - Ja o wiele bardziej zamartwiam się tym, że rzeczy, które budzą mój zachwyt, zostaną zdławione i zupełnie wymazane z istnienia z powodu ludzi, którzy mają to bardzo głęboko.
- Taaa. - Jeśli chodziło o to stwierdzenie, nie było co się sprzeczać. Prabir poczuł się jak głupiec, gdyż pozwolił sobie tak perorować z patosem. - O ile tylko jesteś tak głodna jak ja, to mogę się zająć lunchem - stwierdził. - Jak myślisz? * Widok otwartego morza wzbudził w nim przedziwny spokój. I nie było tak, że powodował powrót mniejszej liczby, czy też mniej bolesnych, wspomnień niż Darwin czy Ambon; wręcz przeciwnie. Lecz było coś niemal pokrzepiającego w fakcie, że znalazł się wreszcie dosłownie w stanie, który wyobrażał sobie od tak długiego czasu. Nigdy nie dotarł do celu obiecanego Madhusree: wyspy, gdzie czekali na nich rodzice. Po osiemnastu latach wciąż jeszcze nie napotkał lądu na swej drodze. Szaleńczo rozpromieniona Grant przyłączyła się do niego na pokładzie. Musiała dostrzec widoczny na jego twarzy ślad konsternacji. - Wiem, ale nic na to nie mogę poradzić - stwierdziła po prostu. - Takie niebo sprawia, że biedne serce mi śpiewa. Jak przypuszczam, to wszystko jest kwestią braku światła słonecznego w okresie dzieciństwa; teraz, gdy wreszcie otrzymuję konkretną dawkę, mój mózg chce mnie uwarunkować, bym wracała po więcej. - Nie przepraszaj mnie za to, że jesteś szczęśliwa - odparł jej Prabir. Zawahał się, po czym dodał wymijająco i nieszczerze: - Każda napotkana przeze mnie w Ambon osoba, pochodząca z bardziej umiarkowanych klimatów, zdawała się raczej cierpieć niż odczuwać jakiekolwiek zbawienne efekty pogody. Grant udała zaskoczenie. - Nie mam pojęcia, o kim tu mówisz. Weź pod uwagę fakt, że niektórzy ludzie naprawdę stają się lekko psychotyczni, gdy po raz pierwszy lądują w tropikach. Taka strona ujemna. Ale z pewnością musiałeś już wcześniej się z tym spotkać? - Brytyjskie rządy w Indiach miały miejsce jakoś tak odrobinę wcześniej niż moje czasy. Grant uśmiechnęła się i przymknęła oczy, po czym uniosła twarz ku niebu. Prabir odwrócił się w kierunku Ambon, lecz szara smuga na horyzoncie rozpłynęła się tam już zupełnie. Z przyjemnością stałby tak w milczeniu przez wiele godzin, lecz nie mógł na to za bardzo liczyć; wszystkim, czego tak naprawdę potrzebował, był temat rozmowy, który nie prowadziłby ich po raz kolejny do jego rzekomo w niczym nieograniczonej znajomości wszystkiego, co znajdowało się w zasięgu ich wzroku. To pewne, że Grant nie wyrzuci go za burtę, gdy złapie na jakiejś nieważnej nieścisłości czy niekonsekwencji, lecz jeśli wreszcie rozwikła całą plątaninę półprawd i zmusi go do przyznania się, jak bardzo ograniczona i
przerdzewiała jest jego znajomość tutejszego języka, obyczajów i geografii, nie zdziwiłby się wcale, i nawet nie miałby jej tego za złe, gdyby porzuciła go na najbliższej bezludnej wyspie. - Jak myślisz, co tu się dzieje? - zapytał. - Ze zwierzętami? - Nie mam zielonego pojęcia. Prabir zaśmiał się. - To dość świeża odpowiedź. - Mam kilka mglistych i niesprecyzowanych hipotez - przyznała Grant, otwierając oczy. - Lecz żadnej z nich nie wyznam, no chyba że pod ekstremalnym przymusem. - Och, przestań! Nie rozmawiasz tu z jakimś biologiem - kolegą po fachu. Brak mi właściwej wiedzy, by rozpoznać w twoich słowach jakąkolwiek herezję, a moja opinia, jakkolwiek by na to patrzeć, nie ma wpływu na twoją reputację. Co masz do stracenia? Grant uśmiechnęła się i oparła o barierkę. - Mógłbyś wypaplać swojej siostrze i w jakim świetle by mnie to postawiło? Prabir był urażony. - Madhusree potrafi dotrzymać tajemnicy. - Ha! Ona, a nie ty! Właśnie mi pokazałeś, jak bardzo mogę ci ufać. - Co, jeśli dekady temu złożono na którejś z tutejszych bezludnych wysp jakąś toksynę, będącą mutagenną trucizną? - zapytał Prabir. - Kilkadziesiąt cylindrycznych metalowych pojemników wypełnionych odpadami przemysłowymi, chemicznie spowinowaconymi z substancjami używanymi do wywoływania mutacji u muszek owocówek? - Wydawało się to naciągane i mało prawdopodobne, by ktokolwiek zadał sobie aż tyle trudu; raczej pozbyłby się ich bezpośrednio do morza, lecz proponowana przez niego opcja nie była niemożliwa. Wcale nie musiałby się przypadkiem natknąć na to miejsce; przecież nie odkrywał i nie badał każdej najmniejszej szczeliny skalnej na wyspie. Przejście z motyli na inne gatunki mogło być spowodowane dramatyczną zmianą poziomu ekspozycji: po kilku latach wystawiania na działanie czynników atmosferycznych beczki mogły się rozszczelnić, czy też ziemia, w której je zakopano, mogła się zapaść pod wpływem sztormu. Albo na przykład trucizna najzwyczajniej w świecie pięła się w górę łańcucha pokarmowego. - Udane mutanty dobrze się rozwijają i mnożą, a niektórym z najzdrowszych okazów udaje się przedostać na inne wyspy. Jedynym powodem, dla którego wciąż nie obserwujemy żadnych niesprzyjających mutacji, jest fakt, że dotknięte ich działaniem zwierzęta umierają bezpośrednio na miejscu. Grant przyjrzała mu się z nieskrywaną irytacją; wydawała się autentycznie niechętna do dania się wciągnąć w podobną rozmowę. Lecz nie była przygotowana, by scenariusz wygłoszony właśnie przez Prabira przeszedł niekwestionowany.
- Być może wystarczająco silny chemiczny mutagen jest w stanie wyjaśnić samą liczbę zmian genetycznych, ale ten model wciąż nie ma żadnego sensu. Biorąc pod uwagę wszystko, co zdołaliśmy dotychczas zaobserwować, jakiś odsetek zwierząt, które umknęły z takiej hipotetycznej wyspy, powinien mieć przynajmniej kilka neutralnych zmian, czy to pod względem anatomicznym, czy biochemicznym, które, równocześnie nie spełniając żadnej użytecznej funkcji, ani by ich nie zabiły, ani w żaden znaczący sposób nie wpłynęły niekorzystnie. Do tej pory nie zaobserwowano niczego podobnego. - Tak, ale nawet najbardziej „nieznaczące” wady mogą okazać się poważnym i niepotrzebnym balastem, skoro musisz przebyć setki kilometrów, by cię zauważono. Być może więc obserwujemy jedynie te mutanty, których zmiany okazały się korzystne. Mam na myśli to, że trzeba być naprawdę w dobrej formie, by przelecieć całą drogę dzielącą Ambon od którejkolwiek z odległych wysp na południu. Grant dziwnie na niego spojrzała. - Na Seram znaleziono żabę mutanta. Nie mogła pochodzić z terenów leżących zbyt daleko na południu - przyjmując, że nie wylęgła się bezpośrednio na miejscu, co jest równie prawdopodobne. - Seram była wielką wyspą oddaloną zaledwie o dziesięć kilometrów na północ od Ambon. Była gęsto zaludniona wzdłuż wybrzeża, a jej fragmenty, leżące w głębi lądu, zostały wykarczowane i zaminowane, lecz znaczny obszar znajdujących się tam lasów tropikalnych wciąż pozostał nietknięty. Gdyby Grant wpadła na pomysł, by skierować się na północ i zacząć przedzierać przez dżungle Seram, nigdy nawet nie zbliżyłby się do ekspedycji Madhusree. - Pomiędzy większymi wyspami kursują promy - przypomniał jej Prabir. - A coś takiego jak żaba drzewna mogłoby się ukryć w skrzyni pełnej owoców czy nawet przedostać na pokładzie samolotu. Transport ludzki jest zawsze w stanie do pewnego stopnia wszystko skomplikować. - To prawda. Ale skąd twoja pewność, że te zwierzęta w ogóle odbyły jakąkolwiek podróż? Prabir dokładnie przemyślał sobie odpowiedź, nim jej udzielił. Nawet gdyby nie wiedział niczego o Teranezji, czy byłoby rozsądne przyjęcie założenia o istnieniu jakiegoś epicentrum? - Gdyby tak nie było, ich rodzice czy też dziadkowie musieliby to zrobić i tak odpowiedział. - Jeśli prześledzisz mutacje do źródła, każde z tych zwierząt musiałoby posiadać przynajmniej jednego przodka wystawionego w pewnym momencie na działanie tego samego mutagenu. Cokolwiek spowodowało mutację, czy nie naciągamy tu odrobinę
prawdopodobieństwa, uważając, że te same warunki mogłyby zostać powtórzone w kilku różnych miejscach? Grant wzruszyła ramionami. - Masz prawdopodobnie rację. - Lecz jej głos wcale nie brzmiał, jakby naprawdę tak uważała. Prabir starał się coś wyczytać z jej twarzy. Skoro zwierzęta się nie przemieszczały, to co w takim razie podróżowało? Jakikolwiek wyciek substancji chemicznej wystarczająco poważny, by zachować siłę działania na tysiącach kilometrów kwadratowych, raczej nie mógłby pozostać niezauważony przez tak długi okres. Zatuszowany wypadek atomowy był nawet mniej prawdopodobny. - Uważasz, że to jakiś wirus? - zapytał. - Ale skoro rozprzestrzenia się po całych Molukach, czyż wtedy nie byłoby tysiąc razy trudniej wytłumaczyć, dlaczego nie obserwujemy żadnych chorych mutantów? I czy uważanie, że mógłby zainfekować tak wiele różnych gatunków, nie jest odrobinę za bardzo naciągane? Twarz Grant przypominała w tej chwili twarz sfinksa. Prabir założył ramiona i groźnie na nią spoglądał. Teraz już nie zajmowali się dyskusją tylko dla zabicia czasu: był autentycznie zaciekawiony. Wciąż odkładał tę kwestię na bok, traktując ją jako odwrócenie uwagi od tego, po co tutaj przybył, lecz to, co Felix nazwał jego historią przykrywką, nie było tak kompletnie fałszywe: to było dzieło życia Radhy i Rajendry i jakaś jego część naprawdę chciała się dowiedzieć, do czego by doszli i co odkryli, gdyby tylko mieli szansę dokończenia swych badań. - No chyba że obie zagadki są jedną i tą samą? - powiedział. - Że to, co sprawia, iż te zwierzęta robią to tak udanie, sprawia tym samym, że również i wirus odnosi sukces? - Zbierzemy dane a wtedy zobaczymy, co znajdziemy - odpowiedziała mu zdecydowanie Grant. - Na razie koniec dyskusji. OK? * Prabir leżał na koi ze słuchawkami podpiętymi do laptopa, odświeżając znajomość indonezyjskiego słownictwa. Było już po północy, lecz Grant najwyraźniej wciąż była czymś zajęta. Większą część kabiny miał ukrytą przed wzrokiem za rzędem szafek poustawianych wzdłuż jego posłania, a rozpraszający się wokół nich niewyraźny poblask mógł pochodzić wyłącznie od fosforescencyjnego znaku ewakuacyjnego, lecz za każdym razem, gdy Prabir robił sobie przerwę w lekcji, dochodziły go charakterystyczne metaliczne skrzypnięcia „kapitańskiego krzesła”. Nie miał pojęcia, czym się tam zajmowała; przy włączonym sonarze i radarze antykolizyjnym nie było najmniejszej potrzeby, by ktokolwiek czuwał na mostku.
Jego koncentracja słabła z minuty na minutę. Zatrzymał audio i zdjął słuchawki. Wilgotność stała się niemal nie do zniesienia; śpiwór, którego używał jako materaca, był przemoczony do nitki, a otaczające go powietrze było tak ciężkie, że czuł, jakby każdy oddech wciągał przez słomkę. Być może lepiej by na tym wyszedł, gdyby spał na pokładzie, szczególnie skoro znaleźli się już tak daleko na morzu, że nie musiał zawracać sobie głowy obecnością insektów. Genetyczne dziwactwo, które wymusiło na nim w dzieciństwie, by stał się chodzącym zabójcą moskitów, nie miało żadnego wpływu na współczesną szczepionkę kolejny triumf dopisany na koncie biotechnologii, mimo iż gdyby dotarli do jakiejś wyspy z nieosuszonymi bagnami, najprawdopodobniej żałowałby, że wciąż nie wypaca z siebie repelentu. Zwinął śpiwór i ruszył w kierunku drzwi kabiny. Grant siedziała przy konsoli, przyglądając się mapie, na której Morze Banda rozciągało się hen, aż po Timor. Prabir wyjaśnił jej, co zamierza zrobić. - Nie masz nic przeciwko? - zapytał. - Nie. Oczywiście. Idź. - Odwróciła się do niego plecami, wracając do mapy. Prabir poniewczasie zastanowił się, czy aby nie będzie ograniczał jej prywatności; okna kabiny nie miały żaluzji, więc oboje nie mieli już być tak ukryci przed sobą nawzajem jak wtedy, gdy leżał schowany za szafkami. Lecz nie miała żadnych obiekcji, a on pomyślał, że kiedy już wyłączy konsolę, i tak stanie się zupełnie niewidoczna. Rozwijając śpiwór na pokładzie, starał się zdecydować, czy powinien jej powiedzieć o swoim homoseksualizmie. Na pewnym poziomie sugerowanie, że miało to jakiekolwiek znaczenie, zdawało się przypominać zniewagę względem ich obojga; o ile nie odczytał jej zupełnie błędnie, była typem człowieka, który wychodzi z założenia, że on nie będzie się starał wykorzystać zaistniałej sytuacji, a Grant ze swojej strony nawet w najmniejszym stopniu nie okazała, że sama chciałaby to zrobić. Ale Prabir zdawał sobie sprawę, że ma czasem wypaczony osąd; był tak przyzwyczajony, by z założenia wykluczać całą ideę płciowości, że zapomniał, iż inni ludzie niekoniecznie odbieraliby go przez ten sam pryzmat. Kilka lat po rozpoczęciu pracy w banku przydzielono mu pod opiekę podczas miesięcznego szkolenia w ich departamencie dwójkę stażystów: mężczyznę i kobietę, oboje mniej więcej w jego wieku. Zrobił wszystko, co w jego mocy, by się nie stresowali i czuli swobodnie, pamiętając własne zdenerwowanie podczas pierwszych tygodni pracy w banku, i o ile tylko sam mógł to stwierdzić, był równie gościnny i serdeczny dla obojga z nich. Lecz kiedy już skończyli u niego okres stażu i przeszli na dalsze szkolenie do innego działu, doszły go słuchy, że kobieta odebrała jego zachowanie jako wielce uciążliwe i męczące. Był zbyt miły.
Musiał czegoś chcieć. Nad wodą niosła się delikatna bryza; przez minutę lub dwie, dopóki skóra nie uzyskała lepkiego stanu równowagi, było mu niemal chłodno. Gdy przełamywali fale, łodzią lekko rzucało na boki, lecz na pokładzie niepokoiło go to jeszcze mniej niż w zamkniętej przestrzeni kabiny. Zabrał ze sobą notepad, lecz był zbyt zmęczony, by kontynuować lekcję języka. Wpatrywał się w równikowe niebo, to samo niebo, które swego czasu widział nocą z kampongu: czarne niczym obsydian i pełne gwiazd. Mógł skupić wzrok na jednym miejscu i starać się je zmapować, ale jego umysł przestał chłonąć informacje znacznie wcześniej, nim dotarł do granic tego, co znalazło się w zasięgu wzroku. Jeszcze kilka godzin wcześniej niemal z otwartymi ramionami witał swój powrót po latach na wody Morza Banda, lecz połączenie wydało mu się teraz tysiąckrotnie bardziej bezpośrednie, a szczegóły jego wspomnień wyostrzone w świetle gwiazd. Czuł, jak lata rozdzielające jego tu obecność rozpływają się w obliczu nagromadzonych bezpośrednio przed nim dowodów: dzwoniącego mu w uszach muzycznego dźwięku częściowo znajomego języka czy usilnych starań, by zasnąć w tak parną noc. Tak właśnie mimo wszystko działała pamięć: umieszczając podobne chwile tuż obok siebie. Nie miał w głowie żadnej taśmy archiwizującej wszystko liniowo, żadnej pieczątki z datą na każdym obrazie zachowanym w pamięci. Nie miało znaczenia, co wydarzyło się od tamtej pory. Nic nie mogło powstrzymać dni i nocy sprzed osiemnastu lat od stania się dla niego niczym wydarzenia dnia wczorajszego. Podniósł notepad i wszedł do książki adresowej. Felix będzie w pracy, lecz i tak mogliby porozmawiać przez kilka minut. Mimo iż nigdy się do tego nie przyzna, zapewne będzie oburzony z powodu pozostawienia mu poprzednim razem zaledwie wiadomości głosowej. Najprawdopodobniej miło przyjmie kulturalną konwersację mającą odkupić okazane wtedy przez Prabira lekceważenie. Odłożył jednak notepad. Był pewien, że to by zadziałało i że by mu pomogło: widok twarzy kochanka z Toronto wymalowany przed nim w cienkich, subtelnych nitkach światła. Z pewnością odpędziłoby nocne trwogi i strachy. Lecz wciąż wydawało mu się podporą, na której nie chciał polegać. * Przebudził się o świcie, by zobaczyć przed sobą Gunung Api, czarny wulkaniczny szczyt wyrastający z zielonych wzgórz, górujący nad Wyspami Banda. Biała mgiełka - miał nadzieję, że była to jedynie mgła - kłębiła się i wirowała wokół szczytu. Gunung Api wciąż
był aktywny i mimo iż w ciągu ostatnich piętnastu lat nie spowodował żadnych poważnych szkód, niedawne raporty donosiły, że wciąż wypuszcza, mniej więcej co miesiąc, chmury gorącego gazu i popiołu. Api, Bandaneira i Lontar, trzy główne wyspy należące do tej grupy, znajdowały się niemal tak blisko siebie, jak tylko było to możliwe bez zlewania się ze sobą w podobny sposób, jak uczyniły to bliźnięta syjamskie Ambon. Leżący na południu Lontar był największy i Prabir mógł zauważyć jego koniuszki wystające po obu stronach mniejszej, leżącej na północ pary. Spojrzał w kierunku kabiny. Grant chyba jeszcze nie wstała, więc wysikał się za burtę, by nie przeszkadzać jej, wchodząc do znajdującej się w środku toalety. Rozważył, czy łódź zatrzymałaby się, gdyby teraz zanurkował w wodzie, chcąc popływać, by otrzeźwić umysł; autopilot z pewnością zarejestrowałby to wydarzenie, lecz jak dokładnie by na nie zareagował, zależało od ustawień wybranych przez Grant. Zadecydował, że nie będzie ryzykował. Siedział na pokładzie i obserwował wulkan. Nad wodą niosły się trele ptaków, odległa i zniekształcona wersja zaśpiewu, który budził go w dzieciństwie. Zaśmiał się słabo. Żeglował już po tym morzu, widział już wcześniej te gwiazdy, słyszał te ptasie trele... ale co z tego? Większość ludzi mieszkała w tym samym mieście, w którym zmarli ich rodzice, niektórzy nawet dokładnie w tym samym domu. Tylko dlatego, że opuścił ten kraj i zostawił go za sobą, wszystko było tu teraz tak naładowane znaczeniem. To miejsce w niczym nie różniło się od innych; nie było w stanie zawlec go z powrotem w przeszłość. Grant wyłoniła się z kabiny, ziewając i spoglądając wokół siebie dość mętnym wzrokiem, po czym stanęła obok niego i uśmiechnęła na widok rozciągającej się przed nią panoramy. - Nie wiem jak ty, ale ja, mówiąc dość szczerze, przyznaję, że cuchnę - stwierdziła. Idę popływać. * Wpłynęli do delikatnie wykrzywionego kanału, łączącego Lontar z pozostałymi wyspami, mijając omszały holenderski fort, kierując się w stronę nazwanego tak jak wyspa głównego miasta Bandaneiry. Pod nimi rozciągał się rozległy ogród, wyraźnie widoczny w przejrzystej wodzie. Podekscytowana Grant niemal mdlała z zachwytu, wykrzykując co chwila kolejne nazwy rozpoznawanych w wodzie gatunków ryb, gąbek czy anemonów. Prabir stał przy niej, starając się wyglądać na nieporuszonego całym tym widokiem; nawet jeśli nie był w stanie nazwać każdej z tych istot, i tak wszystkie co do jednej widział już wcześniej,
gdy prom przepływał tędy w drodze do Ambon. Wyspy Banda były w tamtym czasie głównym celem turystycznym, zatokę wypełniali trzydziestokilkuletni nowożeńcy z Pekinu, nurkujący i - co bardziej zaskakujące i o wiele groźniejsze - uprawiający narciarstwo wodne. Lecz w okresie rozdzielającym wojnę, erupcję z 2016 roku i wiele późniejszych słabych trzęsień ziemi, przemysł turystyczny zdawał się odpływać tą samą drogą, co handel przyprawami korzennymi. Odnaleźli odpowiednie miejsce do zarzucenia cumy, po czym wyruszyli do miasta. Oprócz porzuconego nowoczesnego hotelu tutejsze budynki były w dobrym stanie i Prabir nie miał wrażenia ubóstwa czy rozkładu; Bandaneira zdawała się wycofywać w mrok zapomnienia w dość wdzięczny sposób. Ludzie poruszali się bez pośpiechu, pieszo lub na rowerach. Oddalony o zaledwie trzy kilometry wulkan górował nad główną ulicą; nie można było jednak stąd stwierdzić, czy znajdował się na tej samej, czy na zupełnie innej wyspie. Po krótkiej chwili otoczył ich rój dzieciaków: nie jakichś żebraków, a jedynie pełnych życia, kierowanych ciekawością dzieci, urodzonych na długo po odpływie ostatnich turystów. Przekrzykując się, gromadka zapytała ich, skąd pochodzą, a po udzielonej im przez Prabira odpowiedzi, że z Kanady i Walii, dzieci zaczęły zwijać się w napadach śmiechu; być może były zbyt małe, by kiedykolwiek usłyszeć o którymś z wymienionych miejsc, i uznały te nazwy za brzmiące zbyt nieprawdopodobnie i wymyślone na poczekaniu. Kiedy Prabir zdołał wreszcie zadać własne pytanie, ich odpowiedź sprawiła mu zawód, lecz równocześnie nie była zbyt wielką niespodzianką: ekspedycja biologów nie zatrzymała się tutaj. - Masz piękną żonę. Powiedz jej, że jest bardzo piękna - poważnie powiedział do niego jeden ze starszych chłopców. Prabir przetłumaczył komplement, lecz opuścił przypuszczenie dotyczące ich małżeństwa. Przyszło mu do głowy jeszcze w Ambon, jak wiele uprościłaby podobna, podjęta wspólnie decyzja, by dawać to do zrozumienia jako coś oczywistego, ale nie miał okazji omówić tego z Grant, a nie chciał teraz dyskutować z nią publicznie tej kwestii. Grant sprawdziła coś na swoim notepadzie i skręcili w boczną drogę, zostawiając dzieci w tyle. - Raczysz mnie może poinformować, dokąd idziemy? - zapytał Prabir. - W głąb plantacji gałki muszkatołowej. - Trudno to obecnie nazywać plantacją. Wszystkie one zostały porzucone całe dekady temu. - Lasy, plantacje, nazywaj je sobie, jak chcesz. Nie przyjechaliśmy tu negocjować kosztów dostawy gałki. Prabir nie potrafił sobie wyobrazić, co takiego miała nadzieję tu odkryć; wieki
kultywacji pozostawiły wyspę z bardzo niewielkim obszarem przyrody w stanie dzikim. Przyjął, że zarzucili tu kotwicę tylko po to, by wypytać miejscowych o wiadomości dotyczące podróżnych, przewijających się przez wyspę w drodze na południe, lub przeszukać tutejszy rynek w poszukiwaniu ciekawostek, które mogły nie trafić do Ambon. Gdy zostawili za sobą miasto, ubita droga stała się bardziej zarośnięta; wlekli się z mozołem w upale, nie spotykając ani żywej duszy. Grant miała licencję od rządu w Ambon, pozwalającą jej na zbieranie okazów do celów badań naukowych na terenie całej Republiki Południowych Moluków, ale Prabir podejrzewał, że mimo wszystko przed wyruszeniem w teren powinni poprosić o zgodę samych Bandańczyków. Zgodnie z adat, prawem zwyczajowym, wszyscy odwiedzający wyspę byli uważani za gości radży - honor ten jednak niósł ze sobą obowiązek informowania władcy o wszystkich podejmowanych przez siebie krokach - lecz zamiast zwrócenia się z prośbą o audiencję u Jego Wysokości „Jak mu tam”, mogli przynajmniej zapytać w najbliższej wiosce i upewnić się, czy przypadkiem nie zakłócają spokoju przodkom, zapuszczając się na tereny ich miejsca spoczynku. Problem tkwił w tym, że gdyby wrócili do miasta, by Prabir mógł wybadać tutejszych mieszkańców na temat właściwego protokołu zachowania, Grant wkrótce uświadomiłaby sobie, że idzie na żywioł, i zaczęłaby zadawać sobie pytania, czemu sama nie mogła zrobić dokładnie tego samego i po co tak właściwie jest jej potrzebna jego obecność. Wąska, zaniedbana ścieżka, w którą zamieniła się droga, wprowadziła ich w głąb plantacji, po czym zupełnie porzuciła. Przedzierali się powoli przez gęste zarośla. Nawet w czasach prosperity handlu przyprawami plantacje nigdy nie były monokulturą: tu i ówdzie występowały między muszkatołowcami wysokie, obsypane białym kwieciem migdałowce kanari - zasadzone, by młode drzewka plantacji miały cień - które zdawały się zachowywać wystarczającą działkę światła słonecznego na długo po wycofaniu się stąd ludzkiej ingerencji. To przestrzeń pomiędzy drzewami została ponownie wydarta przez dżunglę: ratany i liany wiły się pomiędzy pniami, niektóre z nich zakończone niezbyt miło wyglądającymi kolcami, a wszędzie niepodzielnie panowały sięgające po pas paprocie. Prabir był zadowolony, że włożył trepy i dżinsy; jako dziecko co prawda włóczył się boso po Teranezji, lecz zmiękczone życiem w mieście stopy nie przetrwałyby obecnie w tym miejscu nawet pięciu minut. Grant posunęła się nawet do włożenia koszuli z długim rękawem i nie minęło nawet pół godziny, a Prabir miał tak poharatane ramiona, że nie zważając na panujący tu upał najzwyczajniej jej tego zazdrościł. Zatrzymał się, by złapać oddech. - Jeśli powiesz mi, czego szukasz, być może wspólnie znajdziemy to o wiele szybciej.
- Gołębi owocożerów - odpowiedziała mu lakonicznie. Prabir odpowiedziałby jej niemal zgryźliwą uwagą dotyczącą trudności w wykonywaniu pracy badawczej w terenie przy tak ograniczonej mocy obserwacji, lecz powstrzymał się na czas. Owocożery mogły z łatwością zostać zaklasyfikowane jako szkodniki i wybite co do jednego przez właścicieli plantacji, lecz oszczędzano je ze względu na ich dogodny zwyczaj wydalania z kałem nasion muszkatołowca, dzięki czemu rozsiewały go w naturalny sposób. Nie można powiedzieć, by na którejkolwiek z wysp ptaki te były przytłoczone konkurencją bądź obecnością drapieżników, lecz tu niemal znalazły się w raju. Dlaczego więc do tej pory nie dostrzegli żadnego z nich? Wszystkie gołębie, które zapamiętał z dzieciństwa, były wielkie, hałaśliwe i żywo upierzone, lecz wiedział, że istniały też mniejsze gatunki, niektóre z nich całkiem udanie zakamuflowane. Jednak tutaj, spośród wszystkich miejsc, ptaki te raczej nie potrzebowały być ciche i niewidocznie. I musiały ich tu być tysiące. - Możemy się na chwilę zatrzymać? - zapytał. - Być może płoszymy je hałasem? - Warto spróbować. - Grant pokiwała głową. Prabir stał bez ruchu przez dziesięć minut, wytężając wzrok, przeszukując gałęzie nad głową. Z odległości dochodziły do niego odgłosy innych ptaków i nieustanne brzęczenie owadów, lecz nic, co przypominałoby zapamiętane z dzieciństwa dysonansowe klekotanie. - Gdzie się podziały, sokole oko? - Grant nie mogła sobie odpuścić wbicia mu szpili. Masz tu nade mną przewagę i to zarówno pod względem wieku, jak i doświadczenia; jeśli ty nie jesteś w stanie ich wypatrzyć, równie dobrze możemy wracać na łódź. - Nie kuś mnie. - Przyszedł mu do głowy lepszy pomysł. - Masz przy sobie aparat? - Taaa, oczywiście. - Mogę pożyczyć? Grant zawahała się, po czym podała mu urządzenie. Przyjrzał mu się uważnie. - Ile to kosztowało? - Pięćset euro. Co znacznie przekracza moją osobistą definicję słowa „jednorazówka”. Dlaczego pytasz? Co zamierzasz z tym zrobić? - Cierpliwości - nakazał jej wyniośle. Pięćset euro przekładało się na to, że soczewki dadzą o wiele ostrzejszy obraz niż kamera w jego notepadzie, a stabilizator aparatu będzie układem laserowym, a nie jakimś tanim i dziadowskim mikromechanicznym akcelerometrem. Grant zgarnęła szczątki leżące na jednym z powalonych pni, po czym na nim usiadła.
Prabir ustawił kamerę na najszerszy z możliwych kątów, po czym skierował ją na drzewo stojące w odległości około dwudziestu metrów i nagrał sześćdziesięciosekundowy filmik. Następnie korzystając z bezprzewodowego łącza na podczerwień przeniósł dane do pamięci notepada. Program, którego zamierzał użyć, składał się z trzech linijek w Rembrandtcie, jego ulubionym języku służącym do obróbki obrazu. Gdy obserwował na ekranie notepada rezultaty swych działań, Grant dostrzegła, jak na jego twarzy rozlewa się wyraz radości, podeszła więc, by sprawdzić, co takiego udało mu się odkryć. Na tle gałęzi, obrysowane przez program fluorescencyjnym błękitem, poruszało się kilka małych zielonobrązowych ptaków. Prabir uniósł wzrok znad ekranu i spojrzał na drzewo, lecz nawet teraz, mimo iż dokładnie wiedział, czego powinien tam szukać, nie był w stanie ich dostrzec. Oprogramowanie identyfikowało je jedynie z perspektywy czasu, porównując setki następujących po sobie klatek, i nawet wtedy czasem zdarzało się, że gubiło ślad ich obrysu na tle układu liści. - Nie masz pojęcia, jak to wszystko wkurza - poskarżyła się oburzona Grant. Dorastałam na żartach zadowolonych z siebie biologów, dotyczących żałosnych prób zaprzężenia komputerów do obrazowania. Prabir uśmiechnął się. - Wszystko się zmienia. - Grant najprawdopodobniej była od niego o jakieś dziesięć lat starsza, lecz pomysł zdawał się w jego oczach równie niezwykły jak żarty dotyczące lotu rzeczy cięższych od powietrza. - Możesz to odtworzyć ponownie? - Pewnie. - Widziałam już patyczaki - zaczęła rozważać na głos, ponownie oglądając zarejestrowaną scenę - dysponujące tym poziomem kamuflażu. I kilka ryb drapieżnych. Lecz to, co widzę tutaj, jest nadzwyczajne. - Zaśmiała się i pacnęła coś, co przysiadło jej na szyi. Prabir oczekiwał, że odkrycie wprawi ją w euforię, lecz biegłość ptaków zdawała się raczej wytrącać ją z równowagi i odbierać pewność siebie. Z wysiłkiem starał się sobie przypomnieć zdjęcia pokazane mu przez Madhusree jeszcze w Toronto. - Uważasz, że to te same gołębie, które pojawiły się w Ambon dziewięć miesięcy temu? Grant pokiwała głową. - Będziemy potrzebować okazu, by móc to stwierdzić z absolutną pewnością, ale jak dla mnie, na to wygląda.
- Ale skąd wiedziałaś, że je tutaj znajdziemy? Wydawało mi się, że nikt nie prześledził ich losów wstecz od sprzedawcy ptaków. - Bo nikt tego nie zrobił, po prostu wydawało mi się to najbardziej prawdopodobnym miejscem. Nie mam pojęcia, dlaczego nikt inny ich tu nie szukał. Być może wynikało to z przeświadczenia, że Wyspy Banda nie są dzikie, nie są pierwotne ani nietknięte ludzką ręką, nie są żadnym rajem i przystanią bioróżnorodności. Jakie jest prawdopodobieństwo narodzin zupełnie nowego gatunku w miejscu uważanym za tak „jałowe”? - Ty mi powiedz. - Odpowiem ci, jak tylko sama się dowiem. Grant zabrała ze sobą pistolet ze środkiem usypiającym. Prabir zaimprowizował oprogramowanie wyświetlające zarys z najmniejszym możliwym opóźnieniem czasowym, lecz mimo to trafienie pierwszego gołębia zabrało im niemal trzy godziny. Kiedy wyciągał śpiącego ptaka z podszycia, z niepokojem rozważał możliwe źródła mutacji. Wciąż wierzył, że jest bardzo prawdopodobne, iż ma właśnie przed sobą jednego z ostatnich potomków teranezyjskiego migranta, lecz jeśli tylko tamten sprowadził tu ze sobą mutagenny wirus, mogący przenosić się pomiędzy gatunkami, niosło to potencjalne zagrożenie dla dziesiątków tysięcy ludzi. Przeskok biochemicznej przepaści, rozdzielającej motyle i ptaki, mógł zająć wirusowi osiemnaście lat, lecz ptaki były powszechnie i notorycznie znane z udzielania schronienia chorobom potencjalnie groźnym dla ludzi. Żałował, że Grant nie może mu udzielić żadnych prostych odpowiedzi; nie chodziło przecież o szerzenie bezpodstawnych plotek, tylko o to, że była mu winna uzasadnioną opinię dotyczącą tego, z czym, według niej, mieli tu do czynienia. * Gdy wrócili do łodzi, zapadał zmierzch. Byli brudni i wycieńczeni, lecz mieli próbki krwi czterech gołębi. Prabir przyglądał się, jak Grant przygotowuje je do analizy; środek konserwujący, który zapobiegał ich rozkładowi w panującym wokół upale, zamienił je w nieforemne kawałeczki purpurowo-brązowej galaretki. - Wiesz coś o gatunkach, które tu kiedyś żyły? - zapytał Prabir. - Nie mam tu na myśli czasów jeszcze przed Holendrami; wystarczy jakieś dziesięć-dwadzieścia lat temu. - Istnieje raport z 2018 roku, który wspomina o kilku sympatrycznych gatunkach Treron, Ptilinopus i Duckula. - Duckula? Wymyślasz mi to na poczekaniu. - Nie, to jeden z tych dużych. Muszkateli. - A co znaczy „sympatryczny”?
- Przepraszam. Koegzystujący, dzielący jedno terytorium. Prabir pokiwał głową, zawstydzony własnym lenistwem; dzieciak, który nazwał Teranezję, nie musiałby o to pytać. Nigdy nie zgłębiał klasycznych języków europejskich, lecz używany na co dzień angielski odziedziczył wszelkie konieczne wskazówki klucze: wystarczyło hybrydyzować „symetrię” i „repatriować”. - Treron są zielone - wytłumaczyła mu Grant - lecz pozostałe są zwykle jaskrawo upierzone, prawdopodobnie po to, by móc rozpoznać partnera. Według teorii, tak właśnie na samym początku stworzyły oddzielne gatunki: wymykająca się spod kontroli niespodziewana selekcja seksualna oparta na kolorze upierzenia, usuwająca na dalszy plan przy nieobecności drapieżników potrzebę kamuflażu. - Gdzie w takim razie wszystkie się podziały? Wzruszyła ramionami. - Być może to handel ptakami jest odpowiedzialny za ich całkowitą zagładę. Najpiękniejsze osiągają najwyższe ceny i jest je też najłatwiej złapać. Prabir nie był tego tak pewny; gołębi owocożerów nie można było nazwać rajskimi ptakami. Wciąż jednak należało brać pod uwagę, że czasy po wojnie były ciężkie; być może istniał wystarczający rynek, sprawiający, że warto było na nie polować. Grant pociągnięciem otworzyła jeden z paneli stojaka ze sprzętem analitycznym i wepchnęła tam jedną z probówek z krwią. - Teraz musimy poczekać. Prabir poszedł popływać w opuszczonej przystani, pozostając w wodzie tak długo, aż zrobiło się na tyle ciemno, że zaczął się zastanawiać, co właściwie mogło teraz tu z nim pływać. Zapomniał ręcznika, więc przysiadł chwilę na pokładzie, żeby się wysuszyć, chcąc uniknąć zalania kabiny. Gdy wreszcie wszedł do środka, Grant przelotnie podniosła wzrok znad stołu laboratoryjnego, zaskoczona jego nagłym pojawieniem się w kabinie. Przeszedł do swojej koi i nałożył podkoszulek. - Mamy coś? - zawołał w jej kierunku. - Mam wszystkie sekwencje. - I? - Zbliżył się do niej. - Czy to ten sam gatunek, który znaleziono na Ambon? - Jedna z naszych sekwencji okazała się niemal identyczna z danymi z Ambon odpowiedziała mu z wahaniem. - A wszystkie cztery ptaki mają te same nowe białka krwi co tamten. Prabir wydał okrzyk radości. - Miałaś więc rację: znalazłaś je żyjące w środowisku naturalnym. Gratulacje! - Grant
jednak nie wyglądała na szczególnie zadowoloną. - Co jeszcze? - zapytał. Spojrzała na swój notepad. Prabir dostrzegł tam na ekranie nitki kodów par zasad i kladogram. - Posiadają też wspólne markery genetyczne z pewnymi pozbawionymi kamuflażu gatunkami, które uznaliśmy na wymarłe. - Masz na myśli to, że nie zostały jednak kompletnie zgładzone i zaczęły się ze sobą krzyżować? - Prabir starał się nadać sens temu, co usłyszał. - Nie, na to akurat nie mamy żadnych dowodów. Każdy z zebranych przez nas okazów wykazuje wyraźne oznaki niedawnych przodków. Nie mam nawet pewności, że nie są wciąż oddzielnymi gatunkami. - Teraz to zagmatwałaś mi już wszystko zupełnie. - Zaśmiał się. - Wyglądają identycznie, mają wspólne niespotykane białka krwi, ale ty uważasz, że mają zupełnie inne pochodzenie. Grant rozłożyła ręce na stole. - Nie mam tu żadnej pewności, ale jak dla mnie, wygląda to tak, jakby one wszystkie w przeciągu kilku pokoleń bez wzajemnego chowu krzyżowego zeszły się do tego samego układu cech. Coś, niezależnie od siebie, przynajmniej w przypadku tych czterech różnych gatunków, dało początek takim samym genom białek krwi i kamuflażowi. Prabir przysiadł obok niej na taborecie. - Coś? - To było absurdalne i nie trzymało się kupy, musiała się pomylić, lecz nie dysponował prawie żadnymi koniecznymi wiadomościami, by mówić jej, gdzie popełniła błąd w analizie. - Co sugerujesz? Istniejący na wolności retrowirus, który przyłącza zestaw genów gołębia owocożera do wszystkiego, co zainfekuje - a geny te zawierają też takie, które przypadkiem są dokładnie tym, czego taki gołąb potrzebuje, by rozpłynąć się w listowiu? Na twarzy Grant wykwitł wyraz gniewu. - Nie straciłam zupełnie zdrowego rozsądku. I nie jestem aż tak jak ty sfiksowana na punkcie wirusów. - W porządku, już nie wspomnę o wirusach. Ale co w takim razie to wywołuje? Skąd pochodzą te geny? Grant wbiła wzrok w stół laboratoryjny, wciąż zła na niego. Był jednak pewny, że ma jakąś odpowiedź, której jedynie nie chce wypowiedzieć. - Wiem, jak ważna jest dla ciebie ostrożność - powiedział jej delikatnie. - Ale nie zamierzam ujawnić twojej teorii nikomu z redakcji „Nature”, ani też sprzedać twoich danych jakiejś konkurencyjnej firmie farmaceutycznej. I skoro grozi mi uznanie za własne dzieci z
jasnozielonymi piórami, nie uważasz, że zasługuję na podobną wiedzę? Żałował swych słów zaraz po ich wypowiedzeniu, lecz wyraz twarzy Grant wyraźnie złagodniał. - Skoro te gołębie nie krzyżowały się ze sobą przez setki tysięcy lat, to co wciąż mają wspólnego? - zapytała. Prabir wzruszył ramionami. - Wspólny habitat. - I? - No nie wiem. Przypuszczam, że wciąż mają wspólną większość genów, sięgających wstecz aż do ostatniego wspólnego przodka. - Właśnie - przyznała mu rację. - Ale mówimy tu nie tylko o działających genach, a również o całych odcinkach nieaktywnego DNA. Widzisz to w końcu? To musi być źródłem tych wszystkich „innowacji” - tak naprawdę wcale nie są żadnymi innowacjami! Nie możesz otrzymać funkcjonalnego genu, który pojawia się ot tak, znikąd, w dwa-trzy pokolenia. To po prostu
niemożliwe!
Przypadkowa
sekwencja
aminokwasów
nie
tworzy
jakiegoś
bezużytecznego białka, tworzy białko źle uwarunkowane: molekułę, która nawet nie zwija się przewidywalnie w dobrze określone i zdefiniowane kształty. A te białka krwi są doskonale uwarunkowane: mają konformacje o tak ostrych minimach energetycznych, jak w przypadku hemoglobiny. To samo tyczy się białek morfogenezy pigmentacji odpowiedzialnych za kamuflaż. Prawdopodobieństwo, że coś takiego zaistnieje przypadkiem - absolutnie od nowa, w rozważanym tu przez nas przedziale czasowym - jest równe zero. Te ptaki musiały jakoś naprawić i reaktywować geny pochodzące od dawnego wspólnego przodka. Sięgnęły w głąb swych archiwów i odkurzyły sobie stare projekty, niewykorzystywane od miliona lat. Potrząsnęła głową, uśmiechając się nieznacznie, zszokowana własną zuchwałością, lecz równocześnie pełna triumfu. - Tak właśnie częściowo podejrzewałam od samego początku, lecz to rozjaśnia nam cały problem. Prabir wciąż starał się nadążyć za jej słowami. - Mówisz, że wszystkie te różne gatunki gołębia znalazły sposób, by wskrzesić archaiczne geny zagrzebane w ich DNA, i ponieważ mają tak wiele wspólnego starego bagażu, u wszystkich pokazały się te same cechy? - Dokładnie tak. - Tak więc wszystkie powróciły do wyglądu gatunku przodków, który potrzebował kamuflażu,
by
ukryć
się
przed
jakimś
dzikim,
straszliwym
drapieżnikiem?
I
najprawdopodobniej można założyć, że nie tylko utraciły swe błyskotliwe upierzenie, a
również potrzebę, by ich partnerzy uważali to za warunek wstępny i wymóg do seksu, bo inaczej wszystkie wymarłyby nam do tej pory? - Najprawdopodobniej tak. - I kiedy żaba drzewna czy nietoperz robią to samo ze swoim DNA, to otrzymują inny, lecz wciąż użyteczny wynik, gdyż wydostają z powrotem coś, co było przydatne kilka milionów lat temu w przypadku żyjącej wówczas żaby czy nietoperza? - Tak. Tak wygląda teoria. Prabir przetarł twarz dłonią; zdążył zapomnieć o zmęczeniu, ale po dziewięciu godzinach przedzierania się przez plantację jego mózg zamienił się w papkę. - Dobra, do tego momentu wszystko rozumiem. Teraz wyjaśnij mi kolejną część, ale powoli: dlaczego to wszystko ma miejsce w przypadku tych wszystkich odrębnych gatunków? I w jaki sposób? Grant zawahała się, jakby tu właśnie miała zdecydowanie ustalić nieprzekraczalną granicę, lecz w tym momencie musiała zdecydować, że nie ma nic do stracenia. - Jedynym powodem, jaki przychodzi mi do głowy na wyjaśnienie wrodzonej zdolności, by robić coś takiego - zaczęła - byłoby, że jest to odpowiedź na zniszczenia genetyczne. Nikt nigdy do tej pory nie odkrył mechanizmu naprawczego działającego na podobnej zasadzie, lecz od dawna wiadomo, że funkcjonujące geny są podatne na pewien rodzaj zniszczeń, który w najmniejszym nawet stopniu nie dotyka innych części chromosomu. Odświeżenie starych, nieużywanych sekwencji mogłoby się okazać strategią naprawczą ostatniej deski ratunku, ponieważ nawet przypadkowe błędy podczas kopiowania, jakich doznały one z czasem, mogłyby spowodować mniejsze szkody niż cokolwiek, co dotyka współczesne geny. Prabir nie odważył się powiedzieć tego na głos, ale to, co opowiadała, było zadziwiające i brzmiało tak, jakby w ekstremalnej sytuacji przywracać komputer z naftalinowych backupów kopii zapasowych. Przekraczało to również tak bardzo wszelkie konwencjonalne pojęcie dotyczące organizacji genomów, że początkowa odmowa Grant w kwestii dyskusji własnej hipotezy - którą uznał za ocierającą się o paranoję - obecnie przypominała zaledwie instynkt samozachowawczy. - I może to się nawet okazać poręczne w komórkach somatycznych, by powstrzymać pewne określone rodzaje nowotworu? - zasugerował. - Jeśli jakiś gen regulatora wzrostu uległ zniszczeniu, powiedzmy w komórce mojego jelita, wtedy taka komórka może reaktywować kopię genu, który został przypadkowo skopiowany tysiące pokoleń temu, po czym uległ zapomnieniu i wyszedł z użycia? - Właśnie. Tak więc normalnie nie można obserwować żadnych widocznych efektów:
skoro osobnik dorosły zaczyna produkować archaiczne białko w kilku komórkach jelita czy skóry, nijak nie zmieni to jego całościowej anatomii. I nawet gdyby proces aktywowano w stadium wczesnoembrionalnym, przyniósłby wtedy w zasadzie zaledwie jednego różniącego się osobnika, który rodziłby perfekcyjnie normalne potomstwo. By wytworzyć zmiany podlegające dziedziczeniu, te musiałyby się pojawić w gametach; i to właśnie musi mieć tutaj miejsce, lecz nie pytaj mnie dlaczego, bo nie mam jeszcze najmniejszego pojęcia. - W porządku. Lecz jeśli jest to odpowiedź na zniszczenia genetyczne, co w takim razie ją wyzwala? Czy nie musi się pojawiać jakiś potężny mutagen, nawet jeśli to, co obserwujemy, jest wynikiem zdobycia go przez zwierzęta, a nie wprost przeciwnie - ulegania mu? - Być może. No chyba że zostało to błędnie uruchomione; chyba że one przesadnie reagują na jakiś rodzaj nacisku.- Grant uniosła notepad ze stołu i przeszukała sekwencję kodonów. - Nie posiadam wszystkich odpowiedzi; jestem od tego bardzo daleka. Jedynym sposobem, by to zrozumieć, będzie rozgryzienie całego działającego tu mechanizmu: zidentyfikowanie włączanych genów w każdym dotkniętym gatunku, a następnie sprawdzenie, jakie białka kodują, jakie funkcje wykonują i co w ogóle aktywuje je na samym początku. Prabir wydał z siebie jęk. - Każdy dotknięty gatunek? Dlaczego brzmienie tego stwierdzenia wcale a wcale mi się nie podoba? Grant zmierzyła go wzrokiem z pogardą okazywaną szeregowym przez starszego sierżanta. - Odrobina pracy w terenie cię nie zabije. Nie masz powodów, by się skarżyć; poczekaj, aż będziesz w moim wieku. - Sama poczekaj, aż spędzisz dziesięć lat za biurkiem. Wzruszyła ramionami. - Kolejny powód, by jednak chcieć tu być. Poza tym to wszystko są zwierzęta wśród których dorastałeś, czyż nie? Pomyśl o tym jako o okazji do ponownego spotkania ze wszystkimi przyjaciółmi z dzieciństwa. - Przyjaciółmi z dzieciństwa? - Prabir zszedł z taboretu i utykając, przeszedł w kierunku kambuza. - Masz na myśli Bambi i Godzillę? Czy też ich wspólnych prapradziadków?
Rozdział 9 Prabir przespał kolejną noc ponownie na pokładzie, nie niepokojony bezsennością. Obudził się wraz z pierwszym brzaskiem, wszystko go bolało, lecz z niewiadomego powodu był to jego najszczęśliwszy moment od wielu miesięcy. Zanurkował przy przystani i przepłynął wolno kilka razy tam i z powrotem do boi nawigacyjnej, tylko po to, by rozluźnić mięśnie ramion. Ludzie, wyruszający na połów ryb w rozklekotanych łodziach, wykrzykiwali w jego kierunku pozdrowienia, a gdy znajdował się w wodzie, upał świtu wcale nie wydawał się uciążliwy. Przez jakiś czas, jeszcze w Toronto, chodził popływać przed pracą, wykonując po kilka długości basenu na obiekcie wypełnionym fanatykami wydepilowanymi od stóp do głów, co miało zapobiec turbulencjom, i zaopatrzonymi w sportowe zegarki z fałszywymi wtyczkami AI, które miały ich instruować pod względem pociągnięć ramion. Lecz dało mu to tylko tyle, że czuł się dwa razy bardziej spięty niż gdyby nic nie robił, więc zrezygnował. Gdy teraz rozmyślał nad rewelacjami poprzedniego wieczoru, jego radosny nastrój nie wydawał się aż tak zagadkowy. Nawet jeśli teoria Grant okazałaby się błędna, tak czy inaczej dane, które zebrali, pomogłyby rzucić odrobinę światła na to, co się tu działo. Może i niedokładnie to go tu przygnało, lecz im bardziej nad tym myślał, tym bardziej wydawało mu się to kluczem do wszystkich odczuwanych lęków. Od kiedy usłyszał od Madhusree o ekspedycji, traktował rozprzestrzenianie się mutacji jako coś przypominającego nieokreśloną, wrogą siłę, sięgającą z Teranezji, by ponownie dorwać ją w swe szpony, wyśmiewając tym samym pomysł, że kiedykolwiek udało im się stamtąd wyrwać. Było to równie obłąkane jak wszystko, co wygłaszali ci pomyleńcy w Ambon, lecz im jaśniejsza stawała się prawdziwa, molekularna podstawa tego efektu, tym trudniej było podtrzymywać taką iluzję. Od pełnej odpowiedzi być może dzieliły ich całe dekady, lecz granie niewielkiej nawet roli w jej zgłębianiu sprawi, że poczuje się mniej bezradny, mniej przytłoczony. O to właśnie walczyli przez całe życie ich rodzice: nie tylko o wyjaśnienie tajemnicy motyli, lecz o przebicie całej głęboko zniekształconej iluzji, że natura - czy też jakieś zastępcze bóstwo - kiedykolwiek miała wobec kogoś jakieś projekty, wrogie czy jakiekolwiek inne. W połowie piątego nawrotu dostrzegł zbliżającą się Grant. - Już myślałam, że cię porwali! - zawołała żartobliwie w jego kierunku. - Przepraszam. Dałem się ponieść. - Nie wiń się. To niesamowite.
Rozbryzgiwali nogami wodę, płynąc leniwie nad masą rozgałęzionego czerwonego koralowca, przyozdobionego anemonami, rojącego się od malutkich, jaskrawokolorowych rybek - wszystko znajdowało się przynajmniej sześć metrów pod nimi, ale szczegóły były tak ostre i wyraźne, że równie dobrze mogliby patrzeć na nie przez powietrze, nie wodę. Prabir poczuł nagłą potrzebę, by wszystko jej wyznać; niezależnie od tego, jakie znaczenie okażą się mieć motyle, był już zmęczony ciągłym oszustwem. Dowiódł jej swej użyteczności, dobrze było go mieć przy sobie, nawet jeśli bardziej z powodu jego technicznej asysty ad hoc, czy też w roli popychadła i gościa od wszystkiego, a nie jako kogoś odpowiedzialnego za współpracę kulturalną. I z pewnością zrozumiałaby jego niechęć do odsłonięcia rodzinnej historii przed zupełnie obcym człowiekiem. Z trudem starał się znaleźć miejsce, w którym mógłby zacząć. - Czy wiadomości o odkryciach podekscytowały twoją rodzinę? - Nie podsłuchiwał; rozmawiała z synem tuż obok niego, gdy wyszedł spać na pokładzie. - Odkryciach? - Zmarszczyła czoło. - Masz na myśli sekwencje gołębi? Nie mogłam im nic o nich powiedzieć; w moim kontrakcie zapisano klauzulę poufności. - Ale ty... - Prabir był zszokowany. - I tobie również nie wolno nikomu o tym wspomnieć. A już szczególnie swojej siostrze. Prabir miał już gotową ripostę, że nie wiąże go żaden kontrakt, lecz nie wydało mu się wyjątkowo dobrym pomysłem wbijanie jej do głowy, że zwierzanie się mu nie należy do rzeczy rozsądnych. - Co się stało z naukowcami dzielącymi się wynikami? - zapytał. - Witamy w prawdziwym świecie. - Jesteś z tego zadowolona? - Wręcz majaczę z radości. Uwielbiam, jak mnie kneblują. - Grant skubnęła nerwowo coś, co pełzło po rękawie jej podkoszulki. - Dlaczego w takim razie to zrobiłaś? Dlaczego podpisałaś ten kontrakt? Nie mogłaś zamiast tego przyłączyć się do uniwersyteckiej ekspedycji? - Nie jestem akademikiem. Każdemu na tamtej łodzi ktoś płaci za pracę, z wyjątkiem niewolniczej,
darmowej
pracy
studentów,
takich
jak
twoja
siostra.
W
niezbyt
prawdopodobnym przypadku, że w ogóle by mnie dopuścili, musiałabym zapłacić im za ten przywilej. Lubię to, co robię, ale nie tkwię w tym z charytatywnych pobudek. Muszę z czegoś utrzymywać rodzinę. Prabir nie zamierzał dokonywać autopsji czyichkolwiek wyborów kariery zawodowej.
- Jak długo cię to obowiązuje? Ten knebel? - To zależy. Niektóre rzeczy mogą dostać od prawników zgodę na publikację w przeciągu kilku miesięcy. Inne mogą na to czekać nawet całymi latami. Naszła go nieoczekiwana myśl, że również i jego rodzice niczego nie opublikowali przez wszystkie lata spędzone na wyspie. Otrzymywali pieniądze od Silk Rainbow. Pewnie musieli być zobligowani podobnym układem. Grant zmarszczyła twarz. - W porządku? - To tylko kolka. - Nie planujesz mnie teraz zostawić z powodu wstrętu, który czujesz? - Nawet w najmniejszym stopniu. - To nie powinno go zaboleć aż tak mocno. Dokonali jednego małego kompromisu, by móc zrobić coś, co inaczej w ogóle nie zostałoby zrobione. Kiedy to zaczął ich postrzegać jako doskonałych i bez skazy? Grant ruszyła z powrotem w kierunku łodzi. Prabir zawołał za nią: - Obowiązują jednak nowe zasady! Zaczniemy od takiej: pierwszy na pokładzie przygotowuje śniadanie. * Grant wybrała sześć małych wysepek, na których mieli zgromadzić próbki. Leżały na łuku biegnącym na południowy wschód od Wysp Banda w kierunku Wysp Kai. Wszystkie były niezamieszkane; chyba że znajdujące się na nich osady były tak małe, iż umknęły uwadze oficjalnych kartografów. Trzecia z nich znajdowała się zaledwie siedemdziesiąt kilometrów na północny wschód od Teranezji, odrobinkę bliżej niż leżące na południu Wyspy Tanimbar; gdyby tylko widniała na mapach, kiedy Prabir był mały, to na niej mógłby utknąć z Madhusree. Kiedy przyłączył się do Grant w Ambon, wyobrażał sobie, że jakoś „wysteruje” ją w kierunku źródła mutacji; istniały na to nikłe szanse, lecz trasa, którą sama wybrała, doprowadziła ich tak blisko, jak sam chciał się znaleźć. Mógł jedynie żywić nadzieję, że cokolwiek odkryła ekspedycja biologów, ciągnęło ich to dokładnie w tym samym kierunku; naiwnym wydawało się uważać, że Madhusree - znajdująca się na najniższym z możliwych szczebli akademickiej „hierarchii dziobania” - mogłaby przekabacić łódź wypełnioną ekspertami, z których każdy posiadał własne teorie i motywy. Wczesnym popołudniem wypłynęli z przystani, a słońce już niemal zachodziło, gdy wreszcie przybyli do pierwszej z wysp. Zarzucili kotwicę jakieś sto metrów od brzegu i przez cały wieczór odzyskiwali siły, czerpiąc rozrywkę z Internetu. Ku zaskoczeniu Prabira, Grant
okazała się niemal w równym mu stopniu fanką madagaskarskiej muzyki i lepiej orientowała się w związanej z nią ezoteryce. Po chwili zarzucił nawet wszelkie próby rywalizacji w nazywaniu wykonawców czy utworów i po prostu pozwolił jej oślepiać się erudycją. - Za piętnaście dziesiąta! - Grant drgnęła nagle i wykrzywiła twarz. - Obiecałam Michaelowi, że zadzwonię do niego w porze lunchu. Prabir wyszedł na pokład, zapewniając jej tym samym pewną dozę prywatności. Przysiadł na barierce zabezpieczającej na rufie, kołysząc się na niej lekko, by utrzymać równowagę, a dźwięk valiha wciąż rozbrzmiewał mu w głowie. Gdyby dręczył się tym bardziej, wiedział, że nigdy by tego nie zrobił. Sięgnął po notepad i błyskawicznie nacisnął jeden po drugim trzy przyciski. Felix wyszczerzył do niego zęby z ekranu. - Jak leci? Prabir wzruszył ramionami. - Początkowo to było dziwne, znaleźć się tu z powrotem, ale powoli się przyzwyczajam. Jak w pracy? - Nudy na pudy. Jestem oburzony, jak w ogóle śmiesz o to pytać. Wpadłeś na Madhusree? - Jeszcze nie. Myślę, że oboje zmierzamy w tym samym kierunku, lecz to, czy na nią wpadnę, czy nie, może się okazać kwestią szczęścia. - Zawsze mógłbym do niej zadzwonić i przekazać, że wyjechałeś, by się z nią spotkać niezobowiązująco zaproponował Felix. - Wiesz, że tak naprawdę nie mogłaby wywrzeć na tobie żadnej presji, zmuszając do zawrócenia z drogi, nawet gdyby chciała to zrobić. I pewnie lepiej by przyjęła całe zamieszanie, gdyby wcześniej ją ostrzeżono. - Nie wydaje mi się to dobrym pomysłem. - W porównaniu z czym? Z niezapowiedzianym przybyciem? Prabir poważnie przemyślał sobie sugestię Feliksa. Ale po co ryzykować, że zrazi siostrę, skoro wciąż nie miał żadnych gwarancji, że ich ścieżki w ogóle kiedykolwiek się skrzyżują? - Nie zawracaj sobie tym głowy - powiedział. - Jeśli się spotkamy, jakoś to sobie wyjaśnimy. Jeśli nie, wyznam jej wszystko po powrocie do Toronto i tak ją to rozśmieszy, że natychmiast mi wszystko wybaczy. Opowiedział Feliksowi tyle, ile mógł o gołębiach z Bandaneiry. Felix nie wydawał się ani zaskoczony, ani oburzony faktem, że Prabir nie mógł mu podać szczegółów dotyczących wyników sekwencjonowania. Rozmawiali przez niemal pół godziny, aż wreszcie Felix musiał
skończyć rozmowę, by pójść napełnić odczynnikami zbiorniki swego robota pipetującego. Po zamknięciu okna, gdy uniósł znad niego oczy, wciąż przyzwyczajone do jasności ekranu, poczuł się nadzwyczaj dziwnie. Nie było to zaledwie ukłucie osamotnienia; nie miał pewności, czy to w ogóle miało cokolwiek wspólnego z Feliksem. To wszystko wynikało z przerwanego połączenia, znikania obrazu, całej tej iluzji, która rozwiewając mu się tuż przed oczami, pozostawiała go z niczym, z samą ciemnością nocy i mechanicznym kołysaniem morza. Siedział na barierce, czekając, aż opuści go to uczucie, i obserwując, jak Grant uśmiecha się i zaśmiewa wewnątrz kabiny * Opłynęli wyspę, badając za pomocą sonaru frędzle wystającej rafy, aż znaleźli wreszcie bezpieczną drogę prowadzącą do małej piaszczystej plaży. Grant zarzuciła kotwicę w głębokiej na metr wodzie, skąd brodząc, przeszli na brzeg. Prabir spojrzał pod nogi z pewnym wstrząsem rozpoznania drobniutkiego, białego niczym kość piasku, lecz pozwolił, by to wrażenie obmyło go, ani nie zwalczając tego, co poczuł, ani nie ścigając go w kierunku źródła. Znalazł cień i siadł w nim, by włożyć buty. Mrużąc oczy, zerkał na rozświetloną promieniami słońca wodę. Srebro na turkusie, widoku nie dało się rozróżnić od tego, jaki widział już do tej pory przeszło tysiąc razy. Wspomnienia tkwiły głębiej, nie chodziło tylko o odbierane teraz bodźce wzrokowe: gdy zawiązywał sznurówki, stawał się coraz bardziej świadom niepokojącego rozluźnienia kończyn, pewnej siebie i pozbawionej kompleksów fizyczności, pojawiającej się pod zanikającym bólem spowodowanym pracą na plantacji. Kilka pływackich rundek w przystani z pewnością nie mogło przywrócić mu dziecięcej zdolności regeneracji, lecz na pewnym poziomie jego ciało wciąż nosiło w sobie ślad tego, jak to kiedyś pływał codziennie w morzu. - Gotowy? - zapytała go Grant. Ruchem, dłoni wskazała na detektor min przypięty do paska. Prabir nacisnął na swoim urządzeniu guzik autotestu; detektor zadźwięczał zachęcająco i zabłysł zielonym światełkiem, choć trudno było określić, ile to jest warte. Całą wyspę pokrywała niska dżungla, rosnąca na ziemi uwięzionej w obumarłym koralowcu, który musiał rozwinąć się na zanurzonym szczycie wulkanicznym. Ledwie minęli pierwszą palmę, a już opadła na ich, gryząc niemiłosiernie, chmara małych muszek. Wycofali się na plażę. Grant jedną dłonią osłaniała oczy, a Prabir okrążał ją, spryskując środkiem odstraszającym owady. Wydawała się niewyobrażalnie wprost napięta z powodu odczuwanej niewygody; on nie był nawet w stanie wyczuć zapachu tego środka.
- Na pewno nie masz na to alergii? - Przeczytał informacje na pojemniku w poszukiwaniu ostrzeżeń; gdyby teraz pojawił się wstrząs alergiczny, musiałby popędzić na łódź po apteczkę. - Nie. Jest po prostu zimne. Zamienili się miejscami i Prabir przekonał się na własnej skórze, że wcale nie żartowała; rozpuszczalnik parował tak szybko, że przypominało to oblewanie go cienką warstewką lodu w sprayu. - Gdybyśmy tylko zdołali tak zmienić nasze ciała, by te wypacały alkohol izopropylowy - zaczął rozważać - wilgotność nie miałaby żadnego wpływu na wydajność całego procesu. Jak uważasz? - Nadejdzie rewolucja. Lecz rewolucja jakoś się nie spieszyła. - Myślę, że masz kompletnie nie po kolei w głowie. Ponownie zanurzyli się w dżungli. Owady wycofywały się, lecz podszycie okazało się nawet trudniejsze do przebycia niż to, z którym zetknęli się na Bandaneirze. Były tu gęste cierniste krzewy, jakich Prabir nigdy dotąd nie widział, upchane we wszystkich wolnych przestrzeniach między znajomymi paprociami. Oderwał pokrytą kolcami skórzastą gałąź i podał ją Grant. - Po co mu te kolce? Rozumiem, że mnóstwo ptaków je młode pędy, ale czy mamy tu do czynienia z czymkolwiek, co miałoby ochotę podjąć próby zjedzenia czegoś tak starego i twardego? Grant zmarszczyła twarz. - Nie mam pojęcia. Jestem przekonana, że wszystkie tutejsze jaszczurki są owadożerne. Tak daleko na wschód możesz trafić na zwierzynę płową, lecz tylko, gdy sprowadzili ją ludzie. Jeśli nie chcesz odpuścić, spróbuję to później zidentyfikować. Prabir wrzucił gałązkę do plecaka. - Myślisz, że mogło to też dotknąć rośliny? - To prawdopodobnie przywiał skądś wiatr. - Nieoczekiwanie chwyciła go za ramię. Spójrz! Z odległości dziesięciu metrów przyglądała im się siedząca na gałęzi kruczoczarna kakadu, dokładnie taka sama jak w Ambon. - Punkt dla teorii migracji - stwierdził Prabir. Grant jednak ani trochę nie ustąpiła. - Jeśli cztery różne gatunki na Bandaneirze mogły się zbiec i spotkać w miejscu, w którym stawały się nierozróżnialne, nie widzę powodu, by to samo nie mogło się wydarzyć niezależnie tu i na Ambon.
Zaniepokojony Prabir otaksował wzrokiem ptaka. Zęby osadzone w dziobie nie tylko zazębiały się z niesamowitą precyzją, lecz również ograniczały się zaledwie do boków szczęk, miejsc, gdzie dolna część łączyła się z górną; wielki, zakrzywiony hak znajdującego się pośrodku dzioba był ich zupełnie pozbawiony Nawet jeśli nie dawały żadnej szczególnej przewagi, z pewnością nie było ich w miejscu, w którym okazywały się zupełnie bezużyteczne z braku dopasowanych powierzchni, umożliwiających cięcie lub miażdżenie. Ale wyspecjalizowany kształt dzioba, dopasowany do diety zwykłej czarnej kakadu, wyewoluowałby na długo po zarzuceniu przez jej przodków całego pomysłu dotyczącego posiadania zębów, w jaki więc sposób geny gada kopalnego, najprawdopodobniej odpowiedzialne za ich ponowne pojawienie się, włączyły się i wyłączyły w dokładnie należytych miejscach? Czemu dwa zestawy genów, które nigdy dotąd wspólnie nie objawiły się w jednym zwierzęciu, miałyby współdziałać tak harmonijnie? Grant wycelowała w ptaka broń usypiającą. Strzałka uderzyła w cel i utkwiła w ciele, lecz nie zadziałała tak szybko jak w przypadku o wiele lżejszych gołębi. Kakadu z rozwścieczonym skrzekiem uniosła się ze swojej gałęzi - jej nieopierzone, czerwone policzki zmieniły kolor na niebieski - i zapikowała wprost na nich, niemal ich dopadając, nim runęła w dół. Prabir rzucił się do przodu, starając się znaleźć ptaka w podszyciu, póki łuk jego upadku wciąż miał na świeżo w pamięci. Grant przyłączyła się do poszukiwań. Wspólnie przeczesywali krzewy przez dobre pięć minut, jednak bez żadnego efektu; ptak musiał być na tyle ciężki, że przebił roślinność, spadając na samą ziemię. Grant nieoczekiwanie zaklęła. - Co? - Prabir podniósł na nią wzrok. Obiema rękoma rozpychała na bok gałęzie i liście; być może powodem jej rozdrażnienia była niemożność podniesienia tego, co tam znalazła. - Chodź tu i tylko na to popatrz - rzuciła. Prabir posłuchał. Na nieruchomym ptaku, który był teraz bardziej różowy niż czarny, roiło się od malutkich czarnych mrówek. Truchło było już częściowo zjedzone. - Czy przypominało ci to padlinę, gdy uderzało w ziemię? - Nawet w najmniejszym stopniu. - Prabir ostrożnie sięgnął dłonią; nieszczególnie chciał walczyć z mrówkami o ich posiłek, lecz nie mogli sobie pozwolić, by za każdym razem, gdy przytrafiało im się coś podobnego, odpuszczać i szukać kolejnego okazu. - Bądź ostrożny - niepotrzebnie doradziła mu Grant. Chwycił kciukiem i palcem wskazującym za jedno ze znajdujących się w opłakanym
stanie skrzydeł ptaka, starając się do czysta otrzepać padlinę z mrówek. Te natychmiast zaroiły się na jego dłoni; upuścił martwego ptaka i zaczął w nie uderzać i strzepywać. Zmiażdżył większość w przeciągu kilku sekund, lecz te, którym udało się przeżyć, wciąż niestrudzenie sprawiały mu ekstremalny ból, kłując lub gryząc; były zbyt małe, by mógł to jednoznacznie określić. Grant wyłowiła z plecaka repelent i spryskała mu dłoń; jakoś nie pomyśleli wcześniej, by zrobić to tak dokładnie. Rozpuszczalnik szczypał; jego skóra była uszkodzona w setce miejsc. - W porządku? - Taaa, taaa. - Dłoń mu pulsowała, ale nawet jeśli mrówki kąsały jakimś jadem, nie wydawało się, by ten wywoływał u niego jakąkolwiek reakcję ogólnoustrojową. Grant spryskała sobie repelentem prawą dłoń i padlinę, po czym odłamała gałąź z jednego z krzewów, chcąc użyć jej jako haczyka. Na ptaku nie pozostało już za wiele mięsa, lecz i tak było go wciąż aż nadto, by dokonać analizy DNA. - Przynajmniej nie były to mrówki żołnierze - zażartowała. - Wtedy moglibyśmy mówić o szczęściu, gdyby w ogóle udało nam się cokolwiek ocalić. Prabir nerwowo przeczesywał wzrokiem ziemię. - Tak, ale nie wydawało mi się, że trafiliśmy do Gwatemali. - Być może spojrzenie przez różowe okulary na teranezyjskie insekty zawdzięczał staremu implantowi, lecz był pewien, że na wyspie nie było nic równie agresywnego jak to, z czym właśnie mieli przyjemność się spotkać. - Jeśli to wszystko jest odpowiedzią na uszkodzenia genetyczne, czy w takim razie nie ujawniłoby się już wcześniej w jakimś eksperymencie? - zapytał - Przecież przez jakieś sto lat naświetlano muszki owocówki każdą wyobrażalną dawką. - Może i się ujawniło. - Grant swymi przemyśleniami zostawiła go daleko w tyle. - Lecz jedna czy dwie pojedynczo odzyskane cechy niekoniecznie wybiłyby się jakoś wyraźnie z autentycznie przypadkowych mutacji. To nie tak, że cały organizm wycofuje się do formy archaicznej, którą jakikolwiek kompetentny paleoentomolog rozpoznałby już na pierwszy rzut oka. Moim zdaniem, w przypadku przemieszczonych organów u niektórych mutantów dzieje się tak, że część embriologii zostaje zmodyfikowana inaczej niż reszta; rezultat nie jest szkodliwy, ponieważ w tym rozłamie wiele wciąż pozostało po staremu, lecz prowadzi do pewnej szczególnej anatomii, która nie jest ani współczesna, ani archaiczna. - Dobra. - Prabir wciąż nie był w stanie zrozumieć, jak zęby tej kakadu mogły zostać umieszczone tak efektywnie, lecz nie orientował się na tyle w temacie, by z jakąkolwiek
pewnością roztrząsać i wykłócać się o podobne szczegóły. - Ale czy kiedy przyjrzysz się oryginalnemu DNA gołębi, które żyły kiedyś na Bandaneirze, to da się tam dostrzec miejsce pochodzenia odzyskanych cech? Czy w ptakach, które widzieliśmy, możesz dokładnie umiejscowić wyczyszczone i włączone sekwencje? Grant przecząco potrząsnęła głową. - Ale wcale nie oczekuję, że zdołam tego dokonać, póki nie zrozumiem, jak działa sam proces naprawy. Oryginalna sekwencja może zostać wycięta, a następnie przyłączona w innym miejscu, i nawet przeczesanie całego genomu w poszukiwaniu częściowych zgodności niekoniecznie musiałoby zaowocować znalezieniem tego. Prabir przemyślał sobie jej słowa. - Więc tak naprawdę musisz to złapać na gorącym uczynku? Zamiast po prostu przyjrzeć się genomom „przed” i „po”, gdyby tylko udało nam się znaleźć zwierzę, w którym proces wciąż by się toczył... - To byłoby idealne, tak. - Grant przyznała mu rację. - Jakkolwiek nie mam pojęcia, jak moglibyśmy to rozpoznać. Nie mam pojęcia, czego mielibyśmy tam szukać. Prabir też tego nie wiedział. Lecz wciąż najczęstsze i najbardziej widoczne mogło to być na wyspie, gdzie zdarzyło się po raz pierwszy. Wszelki ciągły strach przed karą ze strony Grant był absurdalny; teraz byli przecież przyjaciółmi, prawda? I choćby nie wiem jak się zirytowała, gdy opowie jej o swoim kłamstwie, porzucenie go praktycznie nie wchodziło w rachubę. Ale Madhusree obiecała, że nikomu nic nie powie. Jak by się poczuła, gdyby to on, bez żadnych konsultacji, pierwszy złamał obietnicę milczenia? A gdyby dzięki jego pomocy Grant przegoniła ekspedycję i pierwsza doszła do sensacyjnych wniosków, odkrycie nie stałoby się wiedzą publiczną, lecz własnością sponsora. - Więc wszystko, co zostało nam do zrobienia, to gromadzić tyle próbek, ile tylko damy radę, i mieć nadzieję, że się nam poszczęści? - zapytał. Grant ze stoickim spokojem wyciągnęła ramiona. - Na to wygląda. Kiedy nie wiesz, czego szukasz, nic nie zastąpi przesady. * Zostali na wyspie sześć dni. Prabir nie do końca uodpornił się na harówkę, ale znalazł trochę pocieszenia w fakcie, że każdej nocy był tak bardzo zmęczony, iż zasypiał, gdy tylko przyłożył głowę do poduszki. Znaleźli dwadzieścia trzy gatunki zwierząt i roślin, które wydawały im się nowe, mimo iż Grant dobitnie stwierdziła, że istnieją dość spore szanse, iż jeden czy dwa z nich najzwyczajniej w świecie po prostu nie trafiły jeszcze do
taksonomicznych baz danych. Druga wyspa leżała w odległości połowy dnia rejsu. W ciągu godziny od zejścia na ląd odkryli tam to, co wydawało się dokładnie tymi samymi ciernistymi zaroślami, tymi samymi latającymi muchami i tymi samymi zawziętymi mrówkami. Przedzierali się w głąb dżungli, niezależnie od siebie zbierając próbki, lecz pozostając wzajemnie w zasięgu wzroku. Prabir sklecił oprogramowanie, które brało zdjęcia robione przez aparat notepadu, a następnie przeszukiwało największe bazy danych, poszukując wizualnej zgodności z jakimkolwiek wcześniej opisanym gatunkiem. Grant pogardzała podobnym podejściem; sama nie miała co prawda encyklopedycznej wiedzy dotyczącej oryginalnej fauny i flory tego regionu, lecz nabrała już chyba drygu do dostrzegania subtelnych wskazówek w budowie czy kolorystyce. Jeśli oceniać to po wynikach sekwencjonowania, mieli w gruncie rzeczy mniej więcej identyczną liczbę trafień. Prabir zatrzymał się przy białej orchidei, pojedynczym kwiecie o dzwonowatym kształcie i niemal półmetrowej szerokości. Jej gruba, zielona łodyga okręcała się wokół pnia drzewa, kończąc się w kłębie białych, czepiających się kory korzeni, spowitych kłębiącym się grzybem, lecz pod każdym innym względem niczym nieosłoniętych. W sercu kwiatu tkwił owad, żuk o opalizujących, zielonych skrzydłach. Prabir przykucnął, by przyjrzeć mu się bliżej: miał niemal stuprocentową pewność, że należy on do jednego z gatunków odnalezionych już przez Grant na poprzedniej wyspie, które później okazały się zmodyfikowane. Jeśli tak było, warto było go wziąć do porównań. Spryskał żuka środkiem owadobójczym i odczekał kilka sekund. Nie nastąpił jednak żaden przedśmiertny taniec owada, żadne zwykłe w tym momencie drgawki. Schwycił go palcami za boki, starając się usunąć z kwiatu, lecz owad sprawiał wrażenie przymocowanego do płatka. Kwiat zaczął się zamykać; jego płatki gładko nachodziły na siebie. Prabir wycofał dłoń, lecz dało to tylko tyle, że pociągnął za sobą kwiat; lepka wydzielina, która uwięziła żuka, unieruchomiła również jego palce, przyklejając je do pancerzyka owada. Zaśmiał się. „Nakarm mnie! Nakarm mnie!”. - Złapał orchideę za łodygę i starał się uwolnić, raz za razem ciągnąc dłoń, lecz miał za mało siły, by przezwyciężyć siłę klejącą bądź rozerwać roślinę. Przypominało to przyklejenie za pomocą superglue do wyjątkowo wytrzymałej liny okręconej wokół pnia drzewa. Kwiat obecnie luźno otaczał mu przedramię i kontynuował przywieranie. Prabir starał się zachować spokój: dzbanecznikom i rosiczkom strawienie kilku much zabierało całe dnie, a czasem nawet tygodnie; było bardzo mało prawdopodobne, że ten kwiat zaleje go w środku
czymkolwiek mogącym rozpuścić mu ciało do kości. Pogrzebał w poszukiwaniu scyzoryka i zaatakował płatek. Był twardy i włóknisty jak liść palmy, lecz kiedy Prabir już się przez niego przebił, dość łatwo udało się go przepiłować, wycinając kawałek wokół żuka. Orchidea zaczęła się błyskawicznie rozwijać, być może dlatego, że usunął źródło sygnału mówiącego o przyłączeniu do płatka. Ale dlaczego w takim razie kwiat nie zamknął się wokół samego owada? Grant musiała dostrzec jego szamotaninę; zbliżyła się z wyrazem obawy na twarzy, który zamienił się w badawczy uśmieszek, gdy uświadomiła sobie, że nic mu się nie stało. Podważając owada ostrzem noża, zdołał uwolnić od żuka jeden ze swoich palców. Grant wzięła go za rękę i przyjrzała się temu, co wciąż miał przyklejone do kciuka. - To nadzwyczajne. - Mogę? - Prabir uwolnił dłoń. - Jeśli tylko poczekasz jeszcze jakieś pięć sekund, to przyjrzysz się temu, jak należy. - Siłą wsunął ostrze pomiędzy skórę a pancerz owada, czym wreszcie oddzielił żuka wraz z przyłączonym do niego fragmentem orchidei. Grant podniosła go z ziemi i przyjrzała się z bliska. - Miałam rację. To wabik. - Chyba żartujesz. - Prabir wziął jej to z rąk i podnosząc do światła, dokładnie przyjrzał się z boku krawędzi płatka. To, co uznał za insekta, było złożonym, ubarwionym guzkiem wyrastającym z rośliny. - Więc tak to wygląda, że przychodzi sobie jakiś żuczek i stara się kopulować z tym tutaj? - zapytał Grant. - Żuk chcący kopulować lub może coś zupełnie innego, czemu wydaje się, że zaraz zje sobie tego oto „żuka”. Posiadanie płatka, przypominającego samice osy czy pszczoły, służącego jako wabik zapylenia, jest dość częste w przypadku orchidei. Lecz przy takiej substancji klejącej mam wrażenie, że efekt końcowy nie byłby zaledwie lekkim obsypaniem owada pyłkiem. Prabir ponownie przyjrzał się zniszczonej orchidei. Nie było widać żadnej kałuży soków trawiennych, zbierającej się na dnie kwiatu, lecz być może coś zostałoby wydzielone dopiero po pełnym zamknięciu kwiatu. Oddał wabik Grant. - Nie wydaje ci się, że to wygląda dokładnie tak samo jak ten zmodyfikowany gatunek, który znalazłaś kilka dni temu? - Ciemnozielone lśniące pokrywy skrzydłowe o długości około dwóch centymetrów? Zdajesz sobie sprawę, ile żuków pasowałoby do takiego opisu?
- Jak dla mnie są identyczne. - Prabir odczekał chwilę, by zaprzeczyła, lecz Grant nie odpowiedziała ani słowem. - Jeśli tak jest, czyż odrobinę nie naciąga to zbiegu okoliczności? Tak doskonałe zsynchronizowanie tych dwóch procesów - wybudzenia starego genu w tej orchidei i podobnego u żuka... - Oni mogli tu razem występować od milionów lat - powiedziała obronnie Grant. - Nie jest niepojęte, że dwie niezależnie odzyskane cechy mogły objawić archaiczny akt mimikry. - Ale żuk chyba nie wyglądałby dokładnie tak samo jak którykolwiek z jego przodków? Wydawało mi się, że powiedziałaś, iż zakłócona embriologia tworzyła organizmy o zniekształconych czy wykoślawionych ciałach. - Ten wabik też może taki być. - Z pewnością. Ale dokładnie w ten sam sposób? Kiedy jego morfogeneza jest kompletnie inna? Grant zmierzyła go zirytowanym wzrokiem. - Naprawdę nie uważam, że są aż tak podobne. Fotografowali wszystko, jak leci, nie było więc potrzeby czekać z porównaniem do powrotu na pokład. Prabir odnalazł właściwe zdjęcie i wyświetlił je na ekranie, po czym podał Grant swój notepad. - Masz rację - przyznała mu niemal po minucie. - Są bardzo podobne. - Uniosła wzrok znad ekranu. - Nie potrafię tego wyjaśnić. Prabir poważnie pokiwał głową. - Nie martw się; coś wymyślisz. Twoja hipoteza i tak wciąż jest jedyną mającą przynajmniej szczątkowy sens, biorąc pod uwagę wszystkie, które usłyszałem do tej pory. - To znaczy w porównaniu z wielce poważaną teorią Paula Suttona, dotyczącą boskiej ekotropii kosmicznej? - zapytała go oschle Grant. - Nie tak miało to zabrzmieć. Kiedy ostatnio rozmawiałem z Madhusree, stwierdziła, że wszyscy jej uniwersyteccy współpracownicy są absolutnie zbici z tropu, więc wciąż masz nad nimi przewagę. Grant obdarzyła go zmęczonym uśmiechem. - Dzięki za wotum zaufania. Ale pamiętaj, ile czasu zajęło mi przyznanie się do tego pomysłu. Naprawdę oczekujesz, że tamci okazaliby się bardziej otwarci i chętni do dzielenia się swoimi pomysłami z twoją siostrą? * Trzecia wyspa była największa ze wszystkich sześciu wybranych przez Grant: miała niemal trzy kilometry szerokości. Jeszcze dwa tygodnie temu nic by to nie znaczyło dla
wychowanego w mieście Prabira; podczas przerw na lunch często pokonywał piechotą w Toronto takie odległości, i to nie tylko w jedną stronę. Lecz powierzchnia wyspy była osiem razy większa niż suma dwóch poprzednich, które właśnie odwiedzili, a na każdej z nich mozolili się po sześć dni, więc kiedy zobaczył gęstą, zbitą dżunglę, rozciągającą się z plaży na niskie, pokryte drzewami wzgórza, wreszcie dotarła do niego skala ogromu tej wyspy. Była to o wiele bardziej instynktowna reakcja niż cokolwiek, czego doświadczył, przelatując nad oceanem czy kontynentem. Najprawdopodobniej z powodu przypuszczeń, że Grant będzie chciała zebrać okazy z każdego metra kwadratowego tej wyspy. Gdy tylko się zbliżyli, niemal od razu trafili na przesmyk w rafie. Było wczesne popołudnie, ale Prabir wybłagał u Grant cały dzień laby przed zejściem na brzeg. Przez trzy godziny nurkowali więc w maskach wzdłuż rafy i robili zdjęcia, lecz bez zbierania okazów: licencja Grant nie obejmowała organizmów morskich, a poza tym na razie nic nie wskazywało, by mutacje miały się rozprzestrzeniać także wśród nich. Pływając w jasno oświetlonej słońcem wodzie, Prabir mimo woli czuł wewnętrzny spokój; nie można było pozostać obojętnym na kolory pływających tu ryb czy przedziwną anatomię bezkręgowców przyczepionych do koralowca. Wszystko było tu piękne i obce, olśniewająco oszałamiające i odległe. Tysiąc delikatnych, przezroczystych larw ryb mogło ginąć na ich oczach, nie wywołując tym nawet najmniejszego rwania współczucia, jakie z pewnością wywołałby pojedynczy kurczak czy szczurek w dziobie jastrzębia. To odległość czyniła z tego spektaklu coś wydającego się o wiele czystszym niż wszystko, co odbywało się na lądzie: ta sama okrutna walka przypominała tu zaledwie metaforyczny balet. Nawet jeśli to tutaj tkwiły jego korzenie, nie czuł tego wcale; jego ciało zbudowało własne oswojone morze i umknęło do innego świata równie zdecydowanie, jakby wstąpiło w przestrzeń międzygwiezdną, zbyt dawno temu, by pamiętać. Siedząc w ciszy na pokładzie u boku Grant, gdy słona woda wysychała mu na skórze, czuł spokój i klarowność zmysłów. Przepełniała go nadzieja. Przeszłość nie była nieruchomą i nienaruszalną kotwicą. To, co zrobiła ewolucja, projekt rąk ludzkich mógł jeszcze ulepszyć. Zawsze istniała szansa, by wziąć to czego potrzebujesz i co jest dobre, a następnie uwolnić się i ruszyć dalej. * Tutejsza dżungla była równie bujna jak wszystko, co widział do tej pory, lecz - bez ilościowego określenia tego wrażenia zliczeniem gatunków - uderzała go również jako zubożała. Wszędzie wokół widział występujące wręcz w nadmiarze kolczaste krzewy i gigantyczne orchidee, lecz w zasięgu wzroku nie było nic a nic, co tylko by je przypominało.
Żadnych innych bliskich im gatunków, jedynie one same. Niezależnie od wielu rzeczy, których teoria Grant nie była w stanie wyjaśnić, nie mogłeś cofnąć czasu w przypadku grupy linii ewolucyjnych i oczekiwać, że podtrzymasz różnorodność, od której wyszedłeś, a w tym miejscu gdziekolwiek spojrzałeś, mogłeś praktycznie zobaczyć wąskie gardła przodków. Grant zawołała go do siebie. Znalazła orchideę zaciśniętą wokół truchła małego ptaszka: wystawały z niej jasnoniebieskie piórka ogona. - Wolałbym, żebyś mi tego nie pokazywała - stwierdził Prabir. - Przezorny zawsze ubezpieczony. A tym, czego naprawdę chcę się dowiedzieć, jest... Grant zatopiła nóż w białych płatkach i rozdarła całun. Z rozcięcia wylała się fala mrówek. Gdy Grant wyciągnęła nóż, szkielet ptaka, na którym wciąż roiło się od owadów, zwisał z kwiatu. Głęboko wciągnęła powietrze. - W porządku. Ale czy to jedynie oportunizm? - Po raz kolejny nacięła kwiat, po czym poszerzyła wykonane nacięcie, prowadząc je wzdłuż łodygi. Pustą w środku przestrzeń łodygi wypełniały mrówki. Grant podała Prabirowi aparat, zaczął więc nagrywać, gdy ona kontynuowała rozcinanie, podążając pięć razy za okręcającą się wokół pnia łodygą, aż wreszcie odsłoniła całe wewnętrzne miasto mrówek. Były tam komory pełne pianki białych jajeczek, była też nadęta królowa o rozmiarach ludzkiego kciuka. - Co ma z tego orchidea? - zapytał Prabir. - Być może resztki jedzenia i wydaliny; to byłoby aż nadto. A może mrówki karmią ją czymś specjalnym, robionym specjalnie pod nią, co sprawia jej przyjemność i dobrze jej służy. - Grant wyraźnie była podekscytowana, ale po chwili dodała z zadumą: - Ktoś będzie zgłębiał to zagadnienie przez całe życie. - Dlaczego ty tego nie zrobisz? Wzruszyła ramionami. - To nie w moim stylu. Takie wybłagiwanie u różnych fundacji datków na zrobienie czegoś pięknego i bezużytecznego. Prabir miał ochotę złapać ją za ramiona i potrząsnąć; to brzmiało tak defetystycznie. - Może za kilka lat popatrzysz na to inaczej - stwierdził. - Kiedy już nie będziesz pod obecnym ciśnieniem finansowym... Grant wykrzywiła twarz. - Nie układaj mi tu teraz życia; nienawidzę tego. Nic dziwnego, że twoja siostra uciekła z domu.
Prabir przykucnął przy orchidei. - Najpierw mimikra, teraz symbioza. Te twoje enzymy, odpowiedzialne za odzyskiwanie genów, mogą trafiać w sam środek tarczy z odległości pięćdziesięciu milionów lat. - Nie patrz na mnie z takim triumfem, to do ciebie nie pasuje. Przyznaję się tu i teraz z własnej i nieprzymuszonej woli: dzieje się tu coś, czego nie potrafię zrozumieć. - Wciąż uważam, że twoja podstawowa idea musi być słuszna - odpowiedział jej Prabir. - Rozwój funkcjonalnych genów zajmuje tysiące lat. Jeśli jakieś pojawiają się w przeciągu nocy, organizm musi oszukiwać w taki czy inny sposób. „Mamy tu jeden, który przygotowaliśmy już wcześniej”. Z czym innym możemy mieć do czynienia? Grant zdawała się gotowa, by zaakceptować jego słowa, lecz po chwili potrząsnęła przecząco głową. - Nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie, lecz zaczyna wyglądać, jakby brakowało mi tu jakiegoś szczegółu o fundamentalnym
znaczeniu. Perfekcyjnie
zakamuflowane ptaki w miejscu, gdzie nie ma drapieżników. Rośliny z cierniami w miejscach, gdzie nic nawet nie stara się ich schrupać. Mamy do czynienia zarówno z pudłami, jak i trafieniami w sam środek tarczy. Lecz nawet i te pudła są za bardzo precyzyjne. Przyklękła przy Prabirze. Mrówki metodycznie, raz za razem, przecinały rozcięcie w łodydze, tworząc tam z wydzieliny przypominające papier mâché rusztowanie tysiąc razy szybciej, niż jakakolwiek roślina byłaby w stanie rozwinąć nową tkankę. - Nie żałujesz, że nie jesteś w stanie poprosić ich o przedstawienie całej historii? zapytała. - Kiedy zeszły się z sobą i ukształtowały takie rozwiązanie? Dlaczego przestały? Dlaczego rozpoczęły na nowo? Czego tu tak naprawdę nie rozumiemy? * Późnym rankiem następnego dnia dotarli do namorzynowego bagna. Znajdowali się w odległości przynajmniej kilometra w głąb wyspy, lecz istniała tam wąska dolina, biegnąca z serca dżungli do wybrzeża, której dno było niedoszłym korytem rzeki i spływało nim za mało wody, by zapobiec w czasie przypływu zalewaniu go wodą morską. Przy odpływie halofity stałyby odsłonięte na bezmiarze słonego błota, lecz od tej chwili dzieliło ich jeszcze wiele godzin; w chwili obecnej stojąca przed nimi droga była zatopiona. Grant zerknęła na plątaninę gałęzi i korzeni wystających nad wodę. - To zaledwie kilkaset metrów. Zdołalibyśmy się przeprawić bez większego problemu. - A potem zmierzyć czas, jaki nam to zabrało, i wrócić przy odpływie? - Taaa.
Prabira pociągała ta część; gdyby w ogóle mieli to zrobić, wolałby raczej zabrać się za to, póki wciąż miał siły. Sprawdził po raz kolejny, czy wszystkie pojemniki na próbki, które ma w plecaku, są szczelnie zamknięte; jego zegarek i notepad były całkowicie wodoodporne. Zdejmowanie ubrań nie miało chyba sensu; niezależnie od tego, jak by je niósł, i tak całe wysmarowałyby się tym szlamem, a im większą będzie miał osłonę przeciwko wszelkim obtarciom i ostro zakończonym korzeniom, tym lepiej. Grant zabrnęła już po kolana. Prabir ruszył za nią; każdy jego krok, gdy buty raz za razem grzęzły w błocku, przypominał przesadną pantomimę chodzenia. Woda była tak mętna od szlamu, że niemal nieprzejrzysta w miejscach, gdzie w ogóle dało się ją zobaczyć, gdyż większość jej powierzchni pokrywała warstwa alg i martwych liści. Smród soli i rozkładu był natarczywy - przypominało to oddychanie nad ogrodową kupą gnoju, do której dodatkowo dla efektu dodano trochę wodorostów - lecz nie był przytłaczający czy wywracający wnętrzności. Inne części lasu śmierdziały gorzej. Sterczące nad wodą brązowe korzenie namorzynów poznaczone były tu i ówdzie ślimakami, lecz Prabir spostrzegł tam również małe brązowe kraby. Chmury jakichś małych insektów i moskitów zbliżały się do nich, by zaraz się wycofać; przynajmniej ich repelent działał jak należy. Drzewa miały po dwadzieścia-trzydzieści metrów wysokości; to było dziwne uczucie, spoglądać w górę w ich gałęzie przybrane małymi białymi kwiatuszkami i zielonymi owocami, a następnie opuszczać wzrok na coś, co tak w zasadzie było brudną morską wodą; wyglądało to, jakby las wypuścił pędy na samym środku oceanu. Błoto było irytujące, lecz nie zdradliwe; o wiele bardziej zgubne były ukryte korzenie namorzynów. Za każdym razem, gdy Prabirowi wydawało się, że już nauczył się oceniać, gdzie pomiędzy dwoma pniami może leżeć wolny fragment ziemi, trafiał tam na korzeń, który znajdował się akurat na wysokości jego goleni. Woda sięgała im już powyżej pasa, a wszelkie wskazówki pochodzące od wystających nad nią korzeni stawały się coraz trudniejsze do odczytania. Zaczął podążać bezpośrednio za Grant, bez wstydu pozwalając jej torować drogę, ale po jakimś czasie stracił na chwilę uwagę i na własną rękę ominął zatopioną przeszkodę, by po chwili przekonać się, że tak się wmanewrował, iż znaleźli się po jej przeciwnych stronach. Od tego czasu coraz bardziej oddalali się od siebie, idąc przez zatopiony labirynt zupełnie oddzielnymi ścieżkami. - Hej, uważaj! - zawołała do niego Grant. Rozejrzał się wokół: w jego kierunku płynął czarny wąż około metrowej długości, o wąskich żółtych paskach. Prabir przeszukał wzrokiem plątaninę pływającego odpowiednika ściółki wokół najbliższego z pni, szukając tam
rozwidlonej gałęzi, którą mógłby wykorzystać do przekonania węża, by ten trzymał dystans, lecz zwierzę nagle z własnej woli skręciło ostro, mrugając zielonymi, eliptycznymi, przypominającymi kocie oczami. Woda robiła się coraz głębsza, sięgała mu już do piersi; drzewa przerzedziły się nieznacznie, lecz nie na tyle, by skompensować utratę widoczności. Grant była kilka centymetrów niższa od niego, szła więc zatopiona niemal po brodę. - Następnym razem oszukamy i popłyniemy łodzią wzdłuż wybrzeża! - zawołał do niej Prabir. - I niech tak się stanie. - Nie chcę wracać tą drogą, nawet podczas odpływu. Lepiej wyjdziemy idąc wzdłuż plaży i jeśli tylko okaże się to konieczne, przepływając przez tę wlotową zatoczkę. Grant zaklęła nieoczekiwanie; Prabir przyjął, że po raz kolejny dwa razy pod rząd uderzyła się w to samo miejsce na nodze, co było wyjątkowo bolesne. - To niedorzeczne! - krzyknęła do niego. - Zamierzam spróbować płynąć, tu i teraz. Położyła się na wodzie i zaczęła wolno poruszać się żabką. Prabir przyglądał się z zainteresowaniem wykonywanemu eksperymentowi. Płynąc, odgarniała dłońmi na boki część paskudztwa znajdującego się na powierzchni, lecz wciąż pełno gromadziło się wokół jej ramion i twarzy. - I jak? - Nie tak źle. Prąd jest jednak dość silny. - I nie przesadzała; kiedy woda zniosła ją na bok, niemal wpadła na pień, lecz jakoś zdołała go opłynąć, zapobiegając zderzeniu. Nie wyglądało to wcale bardziej niebezpiecznie od potykania się o korzenie, a było o wiele szybsze. Grant miała na stopach lekkie płócienne buty; Prabir, by móc pływać, musiałby zdjąć swoje. Zawahał się, rozważając, czy to warte zachodu. Przykucnął, zanurzając głowę pod wodą, by dosięgnąć sznurówek, lecz te okazały się zbyt śliskie i nasiąknięte wodą, by dało się je rozsupłać; jego palce ślizgały się bezskutecznie po węzełkach, którymi starał się zabezpieczyć zawiązane sznurówki. Podniósł się, zdrapując osad z twarzy. Grant nie było nigdzie w zasięgu wzroku. - Czekaj na mnie na brzegu morza! - krzyknął za nią. - Dobra! - doszła go słaba odpowiedź. Prabir wlókł się mozolnie przed siebie, co jakiś czas wykonując pozbawione entuzjazmu próby przepłynięcia przeszkód. W ciągu ostatnich dwóch tygodni poprawił kondycję i doszedł do punktu, gdzie ich
normalne całodniowe wyprawy stały się znośne, lecz samo przechodzenie nad niekończącymi się, nieprzewidywalnymi korzeniami namorzyna zmieniało mu mięśnie w nogach w galaretkę. Kiedy wreszcie wyrwie się z tego szamba, nie miał najmniejszego zamiaru spędzać trzech kolejnych godzin na zbieraniu próbek dla Grant; pójdzie sobie nad ocean, zmyje z siebie cały ten syf i zwinie się w kłębek pod jedną z tamtejszych palm. Jak też udało jej się rozciągnąć wykonywane przez niego za darmo obowiązki tak daleko poza niewłaściwe tłumaczenia, złe kulturalne doradztwo i zadziwiająco dobre kucharzenie? Na wprost przed sobą dostrzegł trawiasty skrawek ziemi, zaraz za którym rosły już zwyczajne drzewa. Woda wciąż sięgała mu do piersi, lecz suchy ląd znajdował się zaledwie dziesięć-piętnaście metrów od niego. - Grant?! Mam dość! Strajkuję! - zawołał, lecz jeśli go usłyszała, nie raczyła odpowiedzieć. Grunt pod nogami raptownie wspiął się w górę, woda opadła mu do pasa; brzeg znalazł się w jego zasięgu, przestając być nieosiągalnym mirażem. Golenie Prabira uderzyły o przeszkodę, która w dotyku przypominała wielką, obaloną gałąź; znużony, wycofał się odrobinę, by móc nad nią przejść, lecz wtedy jego łydki uderzyły z tyłu o coś znajdującego się dokładnie na tej samej wysokości i dość podobnego w dotyku do tego, na co trafił z przodu. Przez chwilę stał, najzwyczajniej ogłupiały. Czy mógł nieświadomie, niczym lunatyk, przekroczyć tę pierwszą gałąź, nawet jej nie zauważając? Wtedy przestrzeń pomiędzy obiema przeszkodami zacisnęła się i uświadomił sobie, że są częściami tej samej całości. Szybko wyciągnął prawą stopę z zaciskającej się pętli i ostrożnie poszukał przed sobą bezpiecznego miejsca, w którym mógłby ją położyć. Gdy jego stopa dotknęła błota, wąż przesunął się, ciągnąc mu do tyłu lewą nogę, wytrącając go z równowagi. Prabir uderzył w wodę, zasłaniając twarz dłońmi, kuląc się ze strachu - przerażony bliskim spotkaniem oko w oko z tym czymś, jakkolwiek zdawał sobie sprawę, że jest to najmniejszy z jego problemów. Popłynął niezdarnie do przodu, walcząc z instynktem nakazującym mu się wyprostować, jak i z ciężarem swych butów, który ściągał mu stopy w kierunku dna. A wtedy poczuł, jak coś szybko i gładko mija go z przodu w wodzie, a jego ramiona ponownie trafiają na cielsko węża, po raz kolejny blokujące mu drogę. Wycofał się, z trudem stając na nogach, w ostatnim możliwym momencie przesuwając zaciskającą się pętlę z płuc na podbrzusze. Wciąż nie był w stanie zobaczyć żadnego fragmentu cielska węża, lecz czuł jego obwód. I nie był to wcale żaden z tych łagodnych
czterometrowych pytonów, które w dzieciństwie obserwował żywiące się ptakami - zwierząt ledwie zaadaptowanych do życia w słonej wodzie. Ten tutaj był niemal tak szeroki jak połowa jego torsu. Zdecydowanie byłby w stanie połknąć go bez żadnych problemów. Otworzył usta, by zawołać po pomoc, lecz dźwięk uwiązł mu w gardle. Co mogła zrobić Grant? Strzałki ze środkiem usypiającym nie przebiłyby się przez wodę, a nawet gdyby zdołała jakoś wpompować w ciało węża cały zapas środka usypiającego, jaki miała przy sobie, masa zwierzęcia setki razy przekraczałaby masę największego z ptaków, które do tej pory ujarzmili w ten sposób. Skończy się na tym, że będzie tkwiła na brzegu bez szans udzielenia mu pomocy, obserwując, jak ginie, czy też dając się zabić, o ile podejmie próbę ratunku. Nie mógł jej tego zrobić. Nie mógł jej skazać na żaden z tych losów. Drżąc ze strachu, szukał po omacku scyzoryka. Rozpaczliwie przeczesał wzrokiem wodę; jeśli z wystarczającą siłą wbije nóż w głowę węża, ostrze być może zdoła przebić czaszkę zwierzęcia. Pętla ciała węża gładko prześlizgnęła się po jego biodrach, zaciskając chwyt. Podążył za swoim przeczuciem w kierunku źródła tego ruchu i dostrzegł tam zmarszczkę na wodzie, nieznaczny, ledwie widoczny ślad zakłócający lustro wody. Znajdował się sześć metrów od niego. Zostanie owinięty aż po same ramiona, nim wreszcie głowa tego gada znajdzie się w jego zasięgu. Zaczął dźgać dziko w ciało węża, unosząc trzymany oburącz nóż wysoko nad głowę. Ostrze odbiło się od skóry węża. Zebrał się w sobie; tracił tylko niepotrzebnie siły na rozchlapywanie wody. Wsunął obie dłonie pod jej lustro i z całą siłą, jaką tylko miał w ramionach i plecach, pociągnął nóż w kierunku własnego brzucha, wykonując w samoobronie coś na kształt seppuku. Nóż przebił się przez twardą skórę węża i zatopił aż po rękojeść. Prabir starał się przeciągnąć go wzdłuż cielska, by poszerzyć rozcięcie; przez moment poczuł zawroty głowy z powodu triumfujących wizji obdzierania węża ze skóry, rozcinania go od głowy po ogon. Nóż jednak nie ruszył się ani o milimetr; równie dobrze mógłby starać się w podobny sposób rozszczepić pień drzewa. Wyciągnął ostrze, by powtórzyć pchnięcie, które uprzednio okazało się aż tak udane. Gdy ostrze dotknęło ciała węża, ten znów się przesunął, a nóż, wirując, wypadł Prabirowi z rąk. Pochylił się i zaczął grzebać wokół siebie w poszukiwaniu oręża. Wąż szarpnięciem wytrącił go z równowagi, kompletnie zanurzając. Po omacku szukał noża w błocie, lecz nigdzie nie mógł go znaleźć. Podniósł twarz, wyginając plecy w łuk, starając się wysunąć usta nad powierzchnię wody, z charkotem próbując złapać oddech. Ponownie przemknął przed nim zdradzający położenie ślad na wodzie; wąż niemal zakończył drugi zwój. Może Grant udałoby się sięgnąć do głowy. Być może znalazłaby sposób, by zaatakować węża bez
narażania własnego życia. A co, jeśli się mylił? Nie poświęciłaby się. A gdyby nie można było niczego zrobić i umarłby na jej oczach, przecież nie zostałaby przez to psychiczną kaleką. Nie była dzieckiem. Wciągnął powietrze głęboko w płuca i zawył: - Gra-a-aant! Pomóż mi! - Wąż wreszcie zdołał opracować sposób na zatopienie dwunoga: Prabir poczuł, jak zwierz zmienia napięcie swych mięśni, przekrzywiając kąt poszczególnych zwojów i wymuszając na nim ruch w dół. Starał się po raz kolejny zaczerpnąć powietrza do płuc, póki wciąż jeszcze miał ku temu szansę, lecz ucisk wokół dolnej części klatki piersiowej powstrzymał go w połowie czynności; przypominało to uderzenie w ceglany mur. A wtedy poszedł pod wodę. Leżał pod powierzchnią, nie walcząc już i nie szamocząc się, a przed oczami tańczyły mu słabe światełka. Wszystko było nie tak: powinien był zginąć na polu minowym w ogródku, nie tutaj. Już pierwszy wybuch byłby wystarczający, by zginął na miejscu; on jeden, nikt inny nie musiał za nim podążać. Jego rodzice z pewnością opłakiwaliby go przez resztę życia, lecz mieliby Madhusree, a ona miałaby ich. Nieoczekiwanie usłyszał głośny, rytmiczny odgłos pluskania. Nie wywoływał go wąż, który nagle zaczął się zachowywać nadpobudliwie: ktoś uderzał w wodę ciężkim przedmiotem. Barwa dźwięku stopniowo się zmieniała, jakby woda była uderzana w coraz to płytszych miejscach. A wtedy Prabir usłyszał odbijające się echem walnięcie, jakby drewna o drewno. Mięśnie węża wyraźnie się poluźniły. Prabir walczył, by unieść głowę. Złapał płytki oddech, a potem dostrzegł kątem oka dolną część ciała osoby stojącej na brzegu. Nie była to Grant, lecz jakaś inna kobieta o gołych, ciemnych nogach. Wąż szurnięciem wrócił do życia i po raz kolejny ściągnął go pod wodę. Odgłosy uderzeń powróciły: dziesięć, piętnaście potężnych ciosów. Kiedy tak starał się usilnie złapać kolejny haust powietrza, usłyszał, jak kobieta wsuwa się do wody. Nie wątpił w swoje zdrowe zmysły: zdawał sobie sprawę, że nie majaczy. Kiedy tak rozważał w myślach ten dziwny cud, nie bał się o nią. Wszystko dobrze się skończy, teraz, kiedy już wreszcie znaleźli siebie. - Musisz się ruszyć, musisz mi pomóc! Tylko go ogłuszyłam. A sama nie zdołam cię stamtąd wyciągnąć! - nalegała kobieta kaleczonym indonezyjskim. Prabir z wielkim trudem przyjął pozycję pionową, walcząc ze zwisającym z niego ciężarem węża. Kobietą, która
mówiła, nie była Madhusree. Pomogła mu rozluźnić pętle, by wspiął się jej na plecy. Wyglądało na to, że ma wszystkie kości całe, lecz po przejściach z wężem był jeszcze słabszy, niż to sobie uświadamiał; poniosła go niczym dziecko do krawędzi bagna, po czym jakoś wymanewrowała tam na ziemię i sama wydostała się z wody. Sięgnęła po ciężką gałąź, której użyła do wygrzmocenia do nieprzytomności pytona, a następnie pociągnęła leżącego Prabira, by stanął na nogach. - Dawaj. Musimy się wycofać znad wody, później odpoczniemy. On nie będzie tam długo leżał bez czucia. Prabir ruszył za nią, potykając się i wciąż trzymając ją za rękę. Zęby mu szczękały. - Jesteś biologiem, tak? - zapytał po angielsku. - Należysz do ekspedycji? Zmarszczyła brwi, przyglądając mu się, by wreszcie odpowiedzieć, też po angielsku: - Nie jesteś Molukańczykiem? Wiedziałam, że nie było tu na wyspie żadnych wiosek, ale... jesteś naukowcem? Prabir zaśmiał się. - Muszę nim być, prawda? - Trzymaj się swojej historii przykrywki. Nogi ugięły się pod nim. Przyklęknęła przy nim. - W porządku. Odpoczniemy tu chwilę, a potem zabiorę cię do naszego obozu wypadowego. - Co tu robiłaś? Skinęła głową w kierunku węża; jego głowa wciąż jeszcze leżała odsłonięta na korzeniach namorzynu, gdzie kobieta go dopadła, lecz już zaczynał dawać pierwsze oznaki powrotu do świadomości. - Między innymi obserwowałam te węże. Choć wolę nie zbliżać się do nich tak bardzo jak ty. - Uśmiechnęła się niepewnie, po czym dodała: - Masz niesamowite szczęście; biorąc pod uwagę to, że już zabezpieczył sobie ofiarę, nie miałam pewności, że nawet najbardziej szaleńcze naśladowanie zwierzęcia w tarapatach przyciągnie jego uwagę. Istnieje artykuł na ten temat: Supernormalne bodźce kontra sygnały hamujące. Wąż jak pijany zsunął się z namorzynu. Gdy odpływał w dal, jego ciało wznosiło się do powierzchni wody w horyzontalnej sinusoidzie. Musiał mieć przynajmniej dwadzieścia metrów długości. - Czym one się tu żywią? - zapytał wciąż oszołomiony Prabir. - Chyba nie ma tu zbyt wielu turystów.
- Przypuszczam, że głównie dzikimi świniami. Ale widziałam kiedyś, jak jeden z nich dał sobie radę ze słonowodnym krokodylem. Słysząc te słowa, Prabir zamrugał, po czym zerwał się na równe nogi. - Tu są krokodyle? Tam jest moja przyjaciółka! - Zaczął biec gorączkowo w kierunku brzegu. - Martha? Martha! Grant wyłoniła się nieoczekiwanie ze znajdującej się za nimi dżungli. Najwyraźniej już chciała żartobliwie zwymyślać go z powodu opieszałości, lecz wtedy dostrzegła ratowniczkę. Zawahała się, jakby oczekując, że zostaną sobie przedstawione, wreszcie sama dokonała prezentacji. - Nazywam się Martha Grant. Jestem z Prabirem, rozdzieliliśmy się. - Seli Ojany. - Podeszły do siebie, podając sobie dłonie. Grant odwróciła się wyczekująco do Prabira, wyraźnie świadoma, że ominęło ją tu coś ważnego, lecz ten nie miał pojęcia od czego powinien zacząć swą opowieść. Gdyby pyton się nie ruszył, po prostu wskazałby na niego, odgrywając resztę na migi. Ojany też wpatrywała się w niego z wyrazem niedowierzania na twarzy. - Jesteś Prabir Suresh? Brat Madhusree? - Tak. - Przybyłeś tu za nią z samego Toronto? - Tak. Ojany wyszczerzyła zęby od ucha do ucha. - No to jesteś po uszy w kłopotach! - stwierdziła po prostu.
CZĘŚĆ PIĄTA Rozdział 10 Statek ekspedycji stał zakotwiczony po wewnętrznej stronie rafy; biolodzy dostali się na brzeg w niewielkich łódkach i założyli składający się z kilku namiotów obóz na pokrytej trawą równince niedaleko plaży. Było mniej więcej południe, więc w obozie nie pozostała prawie żadna żywa dusza, gdyż wszyscy wciąż znajdowali się w terenie. Lecz jednym z członków ekspedycji, którzy akurat mieli dzień wolny, okazała się kobieta z przygotowaniem medycznym; zbadała Prabira i potwierdziła, że nie ma żadnych złamań, po czym podała mu glukozę i środek uspokajający. Cała trójka była pokryta mazią bagna; wymyli się więc w oceanie, a Ojany znalazła im czyste ubrania. Prabir wciąż był roztrzęsiony; niczym niemowlak dawał się przeprowadzać przez te wszystkie czynności. - Dawaj, mistrzu, możesz teraz skorzystać z mojego łóżka, a później na noc coś ci się zorganizuje - powiedziała mu Ojany. Prabir położył się na prostokącie z gąbki ze wzrokiem wbitym w dach namiotu. Doznał nieoczekiwanego nawrotu żywych i wyraźnych wspomnień chwili, w której leżał wycieńczony w swoim hamaku po tym, jak przewędrował do połowy wysokości martwy wulkan Teranezji, starając się zmierzyć odległość dzielącą go od najbliższej wyspy. Nic szczególnie przejmującego nie kryło się w tym wspomnieniu, lecz ostrość, z jaką je wywołał z pamięci, wystarczyła, by wzbudzić w nim teraz chęć grzmocenia głową o ziemię. Miał dość ciągłej konieczności rozmyślania o tym dziecku idiocie, dość ciągłego bycia tym dzieckiem, lecz każda podejmowana próba pozbycia się go przypominała próbę zrzucenia martwej skóry tylko po to, by się przekonać, że wciąż pełno w niej było żywych nerwów i naczyń krwionośnych. Grant delikatnie nim potrząsnęła. Zmierzchało. - Wszyscy już jedzą. Chcesz się do nas przyłączyć? - spytała. Co najmniej trzydzieści osób zebrało się w przestrzeni pomiędzy namiotami. Wokół porozstawiano latarnie sztormowe, a jeden z mężczyzn nakładał na talerze jedzenie z kuchenki gazowej. - To nie tylko członkowie ekspedycji - wyjaśniła mu Grant. - Kiedy spałeś, zawinęła tu łódź rybacka. Wieści chyba dotarły aż do Ambon, bo
przypłynęło stamtąd kilka osób. Prabir podążył za nią, ustawiając się w kolejce po jedzenie i rozglądając za Madhusree. Dostrzegł kilka zapijaczonych twarzy znanych mu z Ambon; Cole przechadzał się wokół, dostarczając delfickich przepowiedni każdemu, kto tylko chciał go słuchać; jego oczy lśniły w świetle lamp. - Goniłem za czarnym słońcem przez solne równiny milenium, w samo serce pierwotnej gorączki! - Na litość boską, niech ktoś mu da jakiś antypiretyk - wyszeptała Grant do Prabira. Kiedy nadeszła jego kolej, Prabir z wdzięcznością przyjął parujący talerz wypełniony duszonym mięsem z warzywami, mimo iż nawet po spróbowaniu nie był w stanie określić pochodzenia tej potrawy. Przeszedł z talerzem na skraj zbiorowiska; widział, jak Grant rozmawia o czymś z Ojany, ale nie miał nastroju, by się do nich przyłączyć. Kiedy niektórzy ze spożywających posiłek zaczęli improwizować sobie siedzenia ze skrzynek bądź zrolowanych śpiworów, dostrzegł wreszcie siostrę stojącą z dwiema innymi kobietami, które jedząc, zaśmiewały się i rozmawiały. Madhusree zauważyła, że brat się jej przygląda, i na moment wbiła w niego wzrok z absolutnie neutralnym wyrazem twarzy - nie było na niej widać ani powitania, ani złości - po czym powróciła do rozmowy. Ktoś z pewnością poinformował ją o jego przybyciu, jak tylko wróciła do obozu, lecz być może wciąż jeszcze nie zdecydowała, czy ma mu wybaczyć, czy nie. Student Cole’a, Mike Carpenter, podszedł do niego wolno z kolejki po jedzenie. Stanął obok, przez chwilę jedząc w ciszy; wreszcie zapytał: - Znasz Sandrę Lamont? - Osobiście nie. - Widziałem ją kiedyś na własne oczy - pochwalił się Carpenter. - Ma okropną skórę. Pory, zmarszczki. Po prostu wszystko to wygładzają dzięki oprogramowaniu. - Cholera. To skandal. Wybaczysz mi na chwilę? Prabir ruszył, przecinając środek obozu. Mężczyzna z filipińskim akcentem w hawajskiej koszuli i stetsonie opowiadał właśnie podobnie ubranemu towarzystwu: - ...witani przez animatronicznego dinozaura! Pełna wodna infrastruktura! A hasło reklamowe: „Ziemia jest obcą planetą!”. - Dwóch biologów spierało się gorączkowo o transpozony; jeden z nich, jak się zdawało, doszedł niezależnie od Grant do podobnych wniosków: - ...sprowadza z powrotem sekwencję kompletnie funkcjonalnego białka, która całe eony temu została wycięta i odłożona na później...
Podszedł do Madhusree i dotknął jej ramienia. - Cześć, Maddy. Odwróciła się i beznamiętnie uśmiechnęła. - Cześć. Jej przyjaciółki też się uśmiechnęły, lecz wydawały się wyraźnie skrępowane całą sytuacją. - To Deborah, a to Laila - przedstawiła je Madhusree. - A to mój brat Prabir, który o mały włos nie znalazł się w jednej z próbek Seli z treściami żołądka. - Prabir potakująco kiwnął głową; wszyscy trzymali w rękach talerze, więc próby podania sobie dłoni wydawały się dość niezręczne. - Jak idzie praca? - zapytał. - Dobrze, dobrze - gładko odpowiedziała mu siostra. - Zebraliśmy mnóstwo danych: anatomicznych, dotyczących zachowania, DNA. Na razie nie mamy żadnych wniosków, lecz zaczęliśmy umieszczać je wszystkie w sieci, tak by każdy mógł je sobie przejrzeć na własne oczy. - Taaa? Powinienem powiedzieć o tym Feliksowi. Madhusree zmarszczyła twarz. - Nie wydaje ci się, że on jakby już zdaje sobie sprawę, iż może śledzić wszystko, co się tutaj dzieje, nie ruszając się nawet z Toronto? Wydawałoby się, że dla każdego jest oczywiste, jakie to łatwe i dogodne. Prabir był pod wrażeniem jej opanowania. Przekaz nie do końca należał do subtelnych, ale nie okazała po sobie najmniejszego nawet śladu złości, który mógłby zepsuć jej niewinną przemowę: żadnego błysku w oku, żadnego napięcia w głosie. - Nie jestem pewny. Będę musiał go o to zapytać - stwierdził. Madhusree spojrzała na zegarek. - Mógłbyś to zrobić teraz. Wprost doskonała pora, żeby go złapać. - Taaa. Dzięki. To dobry pomysł. Ponownie kiwnął głową w kierunku jej znajomych i odwrócił się. Gdy szukał wolnego miejsca, w którym mógłby stanąć, by w samotności dokończyć posiłek, poczuł przejmujące uczucie ulgi. Zrobił, co zrobił, a ona powiedziała mu, jak się z tym czuje, i teraz, kiedy mieli to już za sobą, było to bez znaczenia. Nie podważył bardziej jej godności niż ci wprawiający w zakłopotanie rodzice, którzy pojawiali się w szkole z zapomnianymi z domu pojemnikami z drugim śniadaniem, wywołując u jego kolegów z szóstej klasy paroksyzmy upokorzenia. A w przeciwieństwie do dzieci szkolnych, większość jej kolegów z pewnością raczej by jej nie
wyśmiewała, lecz jedynie współczuła, że musi iść przez życie z takim krzyżem. Teraz, mimo iż on sam otarł się o śmierć, zrozumiał, że siostra jest tu bezpieczna; miała dziesięć razy więcej ludzi dbających o jej bezpieczeństwo. Jutro rano wyjedzie stąd razem z Grant; ukłucie urazy rozmyje się w przeciągu dnia lub dwóch i kiedy ponownie się spotkają, już w Toronto, Madhusree uderzy go w ramię, wyzwie od dupków i zaśmieje się bez cienia złośliwości, a wszystko, co teraz się między nimi dzieje, już na zawsze zamieni się w żart. * - Wyłaź z namiotu. Chcę z tobą porozmawiać. Madhusree stała nad nim w ciemności, trącając go stopą w klatkę piersiową. Ojany co prawda dzieliła namiot z dwójką innych koleżanek na stażu podoktorskim, lecz wszystkie znalazły sobie jakieś wolne posłania i pozwoliły mu zostać w nim na noc. Namiot był zaopatrzony w nieprzemakalną matę, mającą zapobiegać przedostawaniu się owadów do środka; mimo iż było nieznośnie parno i gorąco, Prabir nie chciał jednak ryzykować spania na świeżym powietrzu i kuszenia mrówek. - Która jest godzina? - wyszeptał. - Minęła właśnie druga - wysyczała. - A teraz wyłaź już z tego namiotu. Prabir wykrzywił twarz w uśmiechu. - Kiedy zapytają mnie po powrocie do pracy, czym zajmowałem się podczas wakacji, myślisz, że powinienem im się przyznać do spędzenia nocy z trzema pięknymi kobietami na tropikalnej wyspie? Madhusree była rozwścieczona. - Nie marnuj oddechu na tak nieudolne próby żartów. Po prostu wstawaj! - W porządku. Być może jednak łatwiej by mi było, gdybyś tak zdjęła ze mnie trochę swojego ciężaru. Wyszedł za nią na zewnątrz, stając w opuszczonej centralnej części obozu. - Jak śmiałeś! Jak śmiałeś tu przybyć! - rzuciła. Prabir nigdy nie widział jej tak wścieklej, lecz miał kłopoty z dostosowaniem się do sytuacji; w jego głowie wszystko zostało już postanowione i rozwiązane, ona już go ukarała. - Przepraszam, jeśli cię zawstydziłem - odpowiedział jej delikatnie. - Chciałem tylko sprawdzić na własne oczy, jak ci leci. Chciałem zobaczyć, jak tu jest naprawdę. Madhusree wpatrywała się w niego, niemal łkając z frustracji. - Nie dbam o to, czy mnie zawstydziłeś! Za tak płytką mnie uważasz? Jak myślisz, co mówiłam moim szkolnym kolegom? Myślisz, że wyrzekałam się ciebie każdego dnia? Uważasz, że wymyśliłam sobie udawanych rodziców? Wisi mi, co myślą tu sobie o nas inni
ludzie. Jak im się nie podoba moja rodzina, mogą spierdalać. Prabir przeczesał dłonią włosy, poruszony jej płomiennym wyznaniem, lecz teraz o wiele bardziej przestraszony. - Co w takim razie? - zapytał niepewnie, z wahaniem w głosie. - Potraktuj mnie jak idiotę. Wyrzuć to z siebie, powoli i dużymi literami. Przetarła ze złością oczy. - W porządku. Co powiesz na taki początek? Nie potrafiłeś mi zaufać, że podejmę tę jedną decyzję, i żyć z tym. Nie byłeś mi w stanie zaufać, że sama zajmę się grożącymi mi niebezpieczeństwami: minami, potyczkami przygranicznymi, chorobami, dziką przyrodą. To nie są trywialne sprawy. Nigdy nie zasugerowałam nawet jedynym słowem, że takie są. Ale mam już dziewiętnaście lat. Nie jestem opóźniona w rozwoju. Miałam przy sobie ludzi, którzy służyli mi radą. Ale ty wciąż nie byłeś w stanie zaufać mojemu osądowi. - Nigdy wcześniej nie powstrzymałem cię przez zrobieniem czegokolwiek w twoim życiu! - zaprotestował Prabir. - Podaj mi jakiś przykład! Czy przesłuchiwałem twoich naćpanych chłopaków? Czy gdy miałaś czternaście lat, zabroniłem ci wychodzić do nocnych klubów? Tylko nazwij jedną rzecz, którą zrobiłem, by pokazać, że ci nie ufam. Zagryzła wargę, ciężko oddychając. - To wszystko prawda, ale to nie wystarczy - odpowiedziała mu wreszcie. - Nigdy nie traktowałeś mnie jak dziecko. Dlaczego więc teraz musisz mnie tak traktować? - Nie traktuję cię teraz jak dziecko. I zdajesz sobie sprawę, dlaczego teraz jest inaczej. Twarz Madhusree wykrzywił grymas bólu. - To właśnie najgorsza część! Największa zniewaga! To jest czymś innym dla ciebie, ale już nie dla mnie? Uważasz, że dla mnie powrót do miejsca, w którym zginęli, wcale nie jest trudny? Tylko dlatego, że nie pamiętam ich tak samo jak ty? Zaczęła szlochać płaczem pozbawionym łez. Prabir chciał ją objąć, lecz obawiał się, że tylko ją tym rozzłości. Bezradnie rozglądał się wokół siebie. - Wiem, że i ty za nimi tęsknisz. Wiem to. - Mam serdecznie dość docierania do nich poprzez ciebie! To był cios poniżej pasa. Podzielił się z nią każdym szczegółem z ich życia, jaki tylko zapamiętał, jak również dodał od siebie kilka własnych, wymyślonych, by wypełnić jej luki. Ale co innego mógł jeszcze zrobić? Zaproponować jej tabliczkę do wywoływania duchów? - Nigdy nie chciałem, żeby tak było - stwierdził. - Ale skoro tak to odbierasz, przepraszam. Madhusree potrząsnęła głową ze znużeniem; nie wybaczała mu, lecz nie miała więcej
siły, by całą sytuację doprowadzić w tej chwili do końca. Prabir dostrzegł, jak odkłada na bok wszelki smutek, zwątpienie i złość, przygotowując się wewnętrznie na coś o wiele pilniejszego. - Obiecałam ci coś w notatce zostawionej w domu - powiedziała wreszcie. - I dotrzymałam danego tam słowa: nikomu dotąd nie wspomniałam ani słowem o motylach. Ale jutro pójdę do kierownika ekspedycji i wszystko mu wyjawię. Praca naszych rodziców była ważna. To, co zrobili, było ważne. Każdy powinien się o tym dowiedzieć. Prabir skinął głową. - W porządku. Nie mam z tym problemu. Tylko obiecaj mi jedno: to nie ty wyruszysz na wyspę. Niech zrobi to ktoś inny Tu na miejscu musi być pełno rzeczy do zrobienia. - Ja muszę tam pojechać. Sprawdzę baraki, poszukując danych, gdy inni będą zbierać próbki. I jeśli tylko zdołam odnaleźć ich szczątki, zabiorę je z powrotem do Kalkuty, by odprawić tam należne ceremonie. Uniósł na nią oszołomiony wzrok. - „Należne ceremonie”? Co, do kurwy nędzy, masz na myśli? - Sam fakt, że nie byli religijni, nie znaczy, że musimy ich zostawić leżących tam, gdzie upadli. Jak jakieś zwierzęta - wytłumaczyła. mu spokojnie. Prabir poczuł zimno rozlewające mu się po skórze. Mówiła to tylko po to, by go zranić. Jej wypowiedź niosła ze sobą takie oto przesłanie: gdyby tylko kochał ich, jak należy, sam zrobiłby to już dawno temu, a nie przez osiemnaście lat kulił się na drugim krańcu świata niczym przestraszony mały chłopczyk. Ale teraz wszystko będzie dobrze: pojawił się dorosły, który ma siłę, by wziąć sprawy w swoje ręce i zrobić, co trzeba. Odwrócił wzrok. Nie był w stanie na nią patrzeć. - To jedyna właściwa rzecz, jaką należy zrobić - stwierdziła. - I zdajesz sobie z tego doskonale sprawę. Dawno chciałam z tobą o tym porozmawiać, ale ty nigdy nie dałeś mi dojść do głosu. Prabir milczał. Wiedział, że jeśli tylko otworzy usta, by coś powiedzieć, wyleje się z niego tak wiele pogardy skierowanej do siostry, że już nigdy nie zdołają się pogodzić. - Powinieneś być szczęśliwy. Wreszcie złożymy ich na spoczynek. Wbił wzrok w ziemię, odmawiając jakiejkolwiek odpowiedzi, odmawiając przyznania jej racji. Jeszcze przez chwilę stała tak przed nim, raz za razem powtarzając jego imię, błagając o odpowiedź. Wreszcie poddała się i odeszła. * Prabir odnalazł Grant w trzecim namiocie, do którego zajrzał; obudziła się w mgnieniu
oka, gdy tylko wyszeptał jej imię, po czym bez zbędnych słów wyszła za nim na zewnątrz. Musiała wyczuć powagę sprawy, z jaką do niej przyszedł. - Co się dzieje? - zapytała bez najmniejszego śladu rozdrażnienia, kiedy znaleźli się już poza zasięgiem słuchu wszystkich, którzy mogliby nie spać o tej porze w obozie. - Wiem, gdzie to wszystko się zaczęło - odpowiedział jej prosto z mostu. - Chcesz, żebym cię tam zabrał? - O czym ty mówisz? - zapytała, lecz dostrzegł na jej twarzy, jak powtórnie rozważa w myślach wszystkie odbyte przez nich wcześniej rozmowy. - Chcesz mi powiedzieć, że widziałeś coś, jak byłeś jeszcze dzieckiem? Podczas którejś z podróży z rodzicami? - Nie, nie podczas podróży. Moi rodzice dokładnie wiedzieli, dokąd chcą pojechać, na długo przed opuszczeniem Kalkuty. Spędziliśmy w tym miejscu trzy lata. Byli biologami, a nie eksporterami owoców morza. Przybyli tu jeszcze w 2010 roku, by zbadać najwcześniejsze mutanty. Grant nie marnowała czasu na kwestionowanie takiej możliwości. - Jakie gatunki? Gdzie? - zażądała odpowiedzi. Prabir potrząsnął głową. - Nie tak szybko. Układ wygląda następująco: ty udostępniasz w sieci wszystkie wspólnie zebrane dane, by każdy miał do nich dostęp. Podobnie jak robi to ta ekspedycja naukowców. Jeśli się na to zgodzisz, zabiorę cię tam i podzielę się wszystkim, co wiem. Grant uśmiechnęła się, znużona. - Bądźże rozsądny. Wiesz, że nie mogę tego zrobić. - Dobra. Twoja strata. - Odwrócił się i zaczął oddalać. - Hej! - Chwyciła go za ramię. - Zawsze mogę zapytać twojej siostry. Zaśmiał się. - Mojej siostry? Jesteś dla niej kompletnie obcą osobą, naukowcem - rywalem, i to na dodatek takim zakopującym dane, i jeszcze wydaje ci się, że ona zaproponuje ci lepsze warunki? Na twarzy Grant pojawił się grymas niezadowolenia, świadczący bardziej o zbiciu z tropu niż o złości. - Dlaczego jesteś takim kutasem? Równie dobrze mogłeś mnie trzymać w całkowitej niewiedzy; przynajmniej nie wiedziałabym, co tracę. Nie mogę zrobić tego, o co mnie prosisz. Podpisałam kontrakt: odetną mi ręce. - Pójdziesz do więzienia? - Wątpię, ale to nie ma większego...
- Wszystko jest więc kwestią pieniędzy? Ktoś po prostu musi przebić ofertę? - Taaa, dokładnie o to chodzi. Czy to jest właśnie ten moment, w którym zupełnie od niechcenia odkrywasz przede mną karty, że tak naprawdę jesteś nieślubnym dzieckiem Billa Gatesa? - Skoro to jest dla ciebie aż takie ważne, czy naprawdę uważasz, że jeśli rozgryziesz tę zagadkę i wydostaniesz odpowiedź na światło dzienne, to nie będzie w tym żadnej możliwości zarobienia pieniędzy? - zapytał. - Uświadom to sobie: jeśli chodzi o zastosowania biotechnologiczne, i tak nie pójdą za tym konkretne pieniądze. Cokolwiek się tu dzieje, nie rozwiąże żadnych medycznych problemów - i nawet jeśli twoja teoria jest słuszna, nie dołoży się nic a nic, by jakoś łatwiej, niż korzystając ze standardowych metod genetycznych, obdarzyć ludzi domowymi dinozaurami. Lecz jeśli przeprowadzisz to, jak należy, możesz skończyć jako sławny naukowiec z dziewięciocyfrową umową medialną za sprzedaż praw do swej historii. Jego słowa rozbawiły Grant. - To czysta fantazja. Dlatego właśnie to robisz? Uważasz, że w jednej z pozostałych ról uzyskasz ośmiocyfrowe honorarium? Prabir nawet nie zaszczycił jej odpowiedzią. - Być może prawa nie wyniosłyby aż tyle. Ale nie wierzę, że nie zdołałabyś znaleźć sposobu, by na tym zarobić, o ile tylko byś się postarała. - Nigdy nie uświadamiałam sobie, że masz o mnie tak wysokie mniemanie. - Zawsze zamiast ciebie mogę tam zaprowadzić ekspedycję biologów. Madhusree zdecydowała, że nic im nie powie; chce zostawić naszych rodziców w spokoju. Tylko dlatego w ogóle proszę o to właśnie ciebie: bo chcę oszczędzić jej męki powrotu na wyspę. Grant zawahała się, po raz kolejny ewaluując dawne tropy. - Wasi rodzice tam zginęli? Podczas wojny? I wtedy zostaliście pozostawieni sami sobie? - Tak. - Prabir nie zamierzał wyjawiać jej aż tyle; widział teraz, jak współczucie wywołane tą informacją wyżera w Grant pokłady jej naturalnego cynizmu, poczuł się dzięki temu o wiele gorzej, niż kiedy zaledwie ją okłamywał. Lecz wykorzystał swoją przewagę, na ile tylko się dało. - Zostali zakneblowani przez sponsora, dokładnie tak jak ty. Dlatego właśnie nigdy nie opublikowano żadnego z ich odkryć. Chcę, by tak, jak należy, dokończono to, co wtedy zaczęli; by wszyscy dzielili się informacjami. W sposób, w jaki wszystko powinno się odbywać od samego początku. Grant z żalem potrząsnęła przecząco głową.
- Nie mogę podjąć takiego ryzyka. To może mnie puścić z torbami. - Więc zamiast tego sponsor zagrzebie twoją osobę w mroku niewiedzy, podobnie jak Silk Rainbow zagrzebali moich rodziców? Pierwsza miałaś najlepszą teorię. Pracowałaś równie ciężko jak wszyscy inni. - Wskazał dłonią na rozstawione wokół namioty. - Jeśli poprowadzę ich bezpośrednio do źródła i jakiś palant z Harvardu, wyprzedzając cię, pierwszy poda prawidłową odpowiedź, nie znajdziesz się nawet w przypisach. Prabir obserwował ją zaniepokojony, rozważając, czy aby nie wyraził się zbyt bezpośrednio. Ale skoro nie potrafiła się podporządkować ograniczeniom akademickiego życia, z pewnością również czuła się dotknięta każdym uszczupleniem wolności, jakie narzucał jej sponsor. Jeśli tylko istniał sposób, by lawirować i przeżyć to doświadczenie - z szansą na wyłonienie się po drugiej stronie w blasku chwały - musiało ją to kusić. - Nie mogę teraz podjąć takiej decyzji - wyszeptała ze złością. - Muszę to przemyśleć, muszę porozmawiać z Michaelem... - Masz czas do świtu. Będę czekał na ciebie na plaży. Przerażona Grant spojrzała na zegarek. - Trzy godziny? - To trzy razy tyle, ile sama dałaś mi w Ambon. - Tam chodziło tylko o spakowanie rzeczy! Nie kładłeś na szali całego dotychczasowego życia. - Też mi się tak wtedy wydawało. Ale jakoś nie wspomniałaś wówczas ani słowem, że zostawisz mnie w bagnie w roli pożywienia dla węża. Grant otworzyła usta, chcąc zaprotestować. - Żartuję. Żartuję! - załagodził Prabir - Mamy za sobą długi i męczący dzień. * Leżał na użyczonym mu łóżku, nie mogąc zasnąć. Nastawił zegarek na budzenie za piętnaście szósta, lecz gdy minęła piąta, już nie mógł znaleźć sobie miejsca w namiocie. Włożył swoje ubranie - przepłukał je wcześniej w słodkiej wodzie i wywiesił, by obeschło po czym wyruszył na plażę. Usiadł i obserwował niknące gwiazdy, nadsłuchując pierwszych ptasich nawoływań. Przerwany sen pozostawił mu niesmak w ustach, pojawiła się również pewna ostrość we wszystkich rodzajach percepcji, jakby zanurzono mu zmysły w rozpuszczalniku; nawet słabe przejaśnienie nieba zraniło mu oczy Wszystko go bolało i to nie tylko z powodu wyczerpania; pamiętał ból, jaki czuł w łydkach, gdy wędrował przez bagno, lecz obecnie każdy mięsień jego ciała zdawał się równie wymęczony. Tak właśnie czuł się o świcie na Wyspach
Tanimbar po długim rejsie łódką. Po tym, jak umierający żołnierz dopuścił go do wielkiej tajemnicy. Usłyszał dźwięk dochodzący z dalszej części plaży. Jeden z rybaków odprawiał tam sałat al-fajr, muzułmańskie modlitwy o świcie. Prabir dostał gęsiej skórki, lecz poczucie nawiedzenia trwało zaledwie ułamek sekundy; rybak był młodym Melanezyjczykiem i w niczym nie przypominał tamtego żołnierza. Kiedy skończył się modlić, podszedł do Prabira i przyjacielsko go powitał, przedstawiając się jako Subhi, po czym zaproponował własnoręcznie skręconego papierosa. Prabir odmówił, lecz i tak siedzieli razem, gdy tamten palił. Tytoń pachniał goździkami; potencjał oferowany przez tę recepturę jako fumigant z pewnością nie został do tej pory należycie wykorzystany. Rozmowa okazała się wielką męką; co prawda w szkołach w całej Republice Południowych Moluków wciąż uczono indonezyjskiego, lecz - o ile tylko Prabir był w stanie to ocenić - umiejętności ich obu były równie beznadziejne. Wskazał dłonią na dywanik modlitewny Subhiego i żartobliwie zapytał, czy jest on jedynym pobożnym człowiekiem na łodzi. Takie pomówienie, uwłaczające innym członkom załogi, przeraziło Subhiego. - Pozostali też są pobożni, lecz są chrześcijanami. - Rozumiem. Wybacz mi. Nie wziąłem tego pod uwagę. Subhi wspaniałomyślnie przyznał, że to całkiem zrozumiała pomyłka, i wdał się w długi opis zalet pozostałych członków załogi. Prabir słuchał go, kiwając głową, lecz rozumiejąc jedynie mniej więcej połowę z tego, co słyszał. Dopiero po kilku minutach opowieści uświadomił sobie, że rybak opowiada mu coś więcej. Wioskę Subhiego na Wyspach Kai zniszczono w czasie wojny. Jego rodzinę wybito co do jednego; był jedynym ocalałym z przeszło dwustu osób. Schronienia udzieliła mu chrześcijańska wioska ze zobowiązaniami pela względem jego wioski. Tam też wychował się i wciąż tam mieszkał, mimo iż kiedy nie wypływał w morze, uczestniczył w piątkowych modlitwach w meczecie znajdującym się w zupełnie innej wiosce. Był to bardzo satysfakcjonujący układ dla obu stron, przynajmniej dopóki Subhi się nie ożenił, ponieważ wciąż mógł podtrzymywać wiarę swych ojców, nie porzucając równocześnie przyjaciół. Gdy skończył, Prabir nie był w stanie wykrztusić z siebie ani słowa. Jakże można było tyle stracić i wyłonić się z tego z taką zaledwie odrobiną goryczy? Religia nie miała z tym nic wspólnego; pela nie wywodziły się ani z islamu, ani z chrześcijaństwa, były świadomą strategią, opracowaną, by odtruwać nieuniknioną mieszaninę obu religii. Lecz pewne
połączenie osobistej zdolności regeneracji sił i tworzącej odpowiednie warunki kultury, w której się znalazł, wyciągnęły tego mężczyznę z pożogi, w jaką trafił w dzieciństwie, i to - jak się zdawało - w stanie praktycznie nienaruszonym. Prabir poczuł chęć, by się odwzajemnić, by podzielić się własną historią. Zapytał Subhiego, czy słyszał o wyspie z martwym wulkanem, oddalonej o jakieś siedemdziesiąt kilometrów na południowy zachód. Twarz mężczyzny przybrała ponury i zacięty wyraz. - To nie jest dobre miejsce, mieszkają tam duchy. - Spojrzał raz jeszcze na Prabira. Czy jesteś synem tych indyjskich naukowców, którzy tam pojechali jeszcze przed wojną? - Tak. - Prabir był zdumiony, że został zidentyfikowany w ten sposób, lecz wtedy przypomniał sobie o robotnikach z Wysp Kai, którzy pomogli rodzicom założyć kampong. Jeśli Teranezja zyskała od tamtych czasów nadnaturalną reputację, cała jej niedawna historia mogła się stać szeroko znana. - Jaki rodzaj duchów? - dopytał. - Duchy w formie zwierząt? - Wszelkie nowe informacje, dotyczące zmodyfikowanej fauny, mogły im pomóc się przygotować. Subhi z niepokojem pokiwał głową. - Jest tam wiele rodzajów duchów, uwolnionych jako kara za zbrodnie wojenne. Widzialne i niewidzialne. Nawiedzające zwierzęta i ludzi. - Nawiedzające ludzi? - Prabir zastanawiał się, czy to stwierdzenie jest zwykłą formułką używaną na określenie metafizycznych możliwości, czy też wyraża prawdę. - Kogo? Nikt tam teraz nie mieszka, prawda? - Nie. - Subhi wbił wzrok w piasek, najwyraźniej czując wewnętrzną niewygodę z powodu prowadzonej rozmowy. - Komu więc szkodzą te duchy? Zawinęła tam jakaś łódź? Subhi pokiwał głową. - Kiedy? - Trzy miesiące temu. By dokonać napraw. - I znajdujący się na jej pokładzie ludzie zachorowali? - Zachorowali? W pewien sposób. - Subhi zgodził się niechętnie z tym stwierdzeniem. - Czy zjedli coś na wyspie? Czy złapali tam jakieś zwierzęta? W jaki sposób zachorowali? Subhi potrząsnął głową, wyraźnie urażony. - Nie rozmawiamy teraz o tym z należytym szacunkiem. Prabir nie chciał go urazić, lecz jeśli istniały jakiekolwiek dowody świadczące o
wpływie na ludzkie DNA, nic nie mogło być ważniejsze od ich wyśledzenia. - Czy mógłbym spotkać się z tymi ludźmi? Gdybym przybył do ich wioski? - To niemożliwe. - Subhi nieoczekiwanie wstał, otrzepując ubranie z piasku. - Już czas, bym wrócił do przyjaciół. - Wyciągnął dłoń w kierunku wciąż siedzącego Prabira. Pożegnali się, po czym Subhi ruszył wzdłuż plaży. - Czy ci ludzie, który odwiedzili wyspę, żyją, czy są martwi? - zawołał za nim Prabir. Nastąpiła długa chwila ciszy; wreszcie, nie odwracając się, Subhi odpowiedział: - Wola boska, że osiągnęli już pokój. * Grant przybyła dwadzieścia po szóstej. - Niemal już straciłem nadzieję i postawiłem na tobie krzyżyk - przywitał ją Prabir. Zdecydowałaś? Uniosła swój notepad. Prabir sięgnął po własny i skopiował tam wyświetlaną przez nią stronę, po czym otworzył ją raz jeszcze, niezależnie, przez losowo wybrane proxy, by zweryfikować, czy strona jest naprawdę ogólnie dostępna. Przeglądał dane sekwencjonowania; nie miał sposobu, by móc stwierdzić, czy są prawdziwe, czy nie, po prostu musiał jej zaufać. Wtedy dostrzegł logo sponsora: trzy połączone ze sobą, niedające się rozdzielić pierścienie, zbudowane z okręcających się plazmidów. Logo wychwyciło jego spojrzenie i dumnie stwierdziło: „Te informacje zawdzięczasz PharmoNucleic - w służbie naukowej społeczności”. Zaskoczony uniósł wzrok na Grant. - Chcesz ich w ten sposób doprowadzić do szału? Czy przypadkiem nie prosisz się o pozew? - Nikogo nie pozwą - odpowiedziała mu rzeczowo. - Powiedziałam im o zaoferowanym przez ciebie wyborze i zgodzili się na upublicznienie zgromadzonych dotychczas danych. Nie dostrzegają w nich żadnych perspektyw na większe patentowe odkrycia, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że sama ekspedycja biologów zebrała na własną rękę tak wiele danych. Zamiast zmarnować wszelkie zainwestowane w to do tej pory pieniądze, wolą raczej zyskać dobry PR. Och, i osiemdziesiąt procent wszelkich udziałów w prawach medialnych. Prabir był zachwycony. - Jesteś geniuszem! Dlaczego sam na to nie wpadłem? - Mylnie skierowana wrogość w stosunku do władz? - Ha! To ty mi tyle naopowiadałaś o tym, jak bardzo nienawidzisz bycia zakneblowaną. Wydawało mi się, że umierałabyś wręcz z ochoty, by odgryźć im dłoń.
- A jednak to ja mam rodzinę na utrzymaniu - odpowiedziała mu oschle. Prabir podniósł plecak. Wciąż bolało go całe ciało, lecz przygnębiający, męczący nastrój, jaki zawładnął nim o świcie, opuścił go już zupełnie. Nawet jeśli współpracownicy Madhusree wezmą na poważnie jej spóźnione rewelacje, ekspedycja i tak będzie obciążona logistyczną inercją w stopniu uniemożliwiającym jej członkom natychmiastowe działanie. Jeśli wróciliby tu z Grant w przeciągu dnia lub dwóch z próbkami zebranymi na wyspie - a wszystkie ich znaleziska stałyby się własnością publiczną - nie byłoby żadnej pilnej potrzeby kolejnej wizyty na wyspie. Być może koniec końców ich wyniki zasłużyłyby sobie na wszechstronne dalsze badania, lecz ekspedycja miała ograniczony budżet i czas trwania. Madhusree wróciłaby do Toronto na długo wcześniej, nim ktokolwiek znalazłby się ponownie w pobliżu Teranezji. - Gotowa? - zapytał. - Taaa. Jesteś pewien, że dasz radę? - Dam radę wszystkiemu, z czym nie wiążą się namorzyny. Grant objęła go ramieniem i stwierdziła uroczyście: - Nie powinnam była cię tam zostawić. To było głupie i jest mi naprawdę przykro. Już nigdy się nie rozdzielimy. * Prowadząca wybrzeżem droga do łodzi była nieskończenie mniej żmudna od tej przez dżunglę. Przepłynęli przez wlot do namorzynowego bagna w krystalicznie czystej wodzie, tuż przy wewnętrznej stronie rafy, skąd przynajmniej mieliby okazję dostrzec wszelkie zbliżające się drapieżniki. Lecz udało im się przeprawić bez żadnych przygód; wbrew ogromowi ryb, bagno i las najwidoczniej uważano za lepsze tereny łowne. Kiedy już ponownie wlekli się po plaży, Prabir podzielił się z Grant usłyszaną od Subhiego historią o rybakach. - To może znaczyć cokolwiek - powiedziała. - Mogli ugotować jedną z roślin, która według ich wiedzy nie była trująca, lecz ta na wyspie zyskała nowe toksyny ochronne. - Taaa. - To wydawało się najprostszym wyjaśnieniem i, o ile mężczyźni zmarli ciężką śmiercią, w stanie ostrej psychozy czy cierpiąc na halucynacje, wystarczyłoby do potwierdzenia obecności duchów. Prabir żałował, że nie może jeszcze kogoś wypytać na temat tego zajścia, ale nie mieli czasu, by wyruszyć w kierunku Wysp Kai w poszukiwaniu godnych zaufania świadków wydarzenia, o którym i tak nikt nie chciał rozmawiać. - Opowiedz mi o badaniach twoich rodziców - poprosiła go Grant. Prabir nakreślił jej kolejność zdarzeń, które doprowadziły Radhę i Rajendrę na wyspę.
Od dawna nie rozmawiał na ten temat z nikim prócz Madhusree, a teraz, słuchając, jak zdradza siostrę - przekazując rodzinną historię tej obcej kobiecie, by powstrzymać Madhusree przed wykorzystaniem jej na własną rękę - czuł się o wiele gorzej, niż oczekiwał. Ale Grant dotrzymała swojej części układu i nie miał powodów, by wierzyć, że jego rodzice chcieliby, by utrzymywał cokolwiek w tajemnicy. - Możesz mi opisać te motyle? - Były zielonoczarne. Szmaragdowozielone. Miały wzór na skrzydłach, coś na kształt koncentrycznych pasków; nie do końca oczka, lecz coś w ten deseń. Były dość duże; każde ich skrzydło miało wielkość dłoni dorosłego człowieka. Było coś na temat żyłek w ich skrzydłach i ułożenia narządów rodnych, wokół czego moi rodzice robili bardzo wiele szumu. Ale już zapomniałem szczegóły. - Czy rozpoznałbyś je w innych stadiach? Jajeczka, larwy, poczwarki? Prabir wyobraził sobie wyłożoną tuż przed nim kolejność sekwencji. Zaledwie raz był w baraku motyli: w nocy, po ciemku. W swych wspomnieniach widział jednak, co zawierały wszystkie
klatki.
Kolczaste,
syczące
larwy.
Pomarańczowo-zielone
poczwarki,
przypominające zgniłe owoce. - Nie jestem pewien. - Słowa wyszły z niego niczym pełne złości wyparcie. Grant obróciła się, by na niego spojrzeć, zaskoczona tonem wypowiedzi. - Chodziło mi tylko o to, że może byłoby łatwiej je zebrać niż osobniki dorosłe, to wszystko. Ale jeśli nie pamiętasz, świat się nie zawali. * Dotarli do łodzi tuż po południu. Prabir rozpakował próbki, które udało mu się zebrać jeszcze przed wkroczeniem na bagno; pyton zmiażdżył połowę jego probówek z krwią z dodatkiem substancji żelującej, lecz i tak tamten poranek nie okazał się kompletnym fiaskiem. Grant w oparciu o jego opis bez problemu odnalazła wyspę na mapie morskiej, lecz poprosiła Prabira o potwierdzenie. Przebiegł palcem po niebudzącym nic w jego wnętrzu układzie konturów na ekranie, echu satelitarnego radaru, ślepo wykonującym miliardy obliczeń, by wyrzucić z siebie kształt, którego mapowanie zabrałoby geodecie miesiąc ciężkiej pracy. - To ona - odpowiedział. - To właśnie Teranezja. Grant uśmiechnęła się. - Naprawdę tak ją nazwałeś? - Taaa. Cóż, taką właśnie nazwę wymyśliłem i moi rodzice też zaczęli jej później używać. Lecz nie miało to nic wspólnego z motylami, już po jakimś tygodniu miałem ich po
dziurki w nosie. Nigdy nie zwracałem większej uwagi na żadne prawdziwe zwierzęta; zwykle wymyślałem sobie własne. Jedzące dzieci potwory, które goniły nas po całej wyspie, lecz nigdy tak naprawdę nie wpadaliśmy w ich łapska. - Ach, każdy tak robił. - Naprawdę? W Kalkucie nigdy ich nie miałem. Tam nie było na nie miejsca. - Upchałam całkiem niezły bestiariusz w klatkę schodową dwunastopiętrowego bloku mieszkalnego - opowiedziała mu Grant. - Nie, żebym nie miała żadnej konkurencji: jeden z moich głupich braci starał się nadać całemu budynkowi coś na kształt wielowarstwowej struktury metafizycznej - pełnej eterycznych istot na różnych duchowych poziomach. Przypominało to jakąś kulawą kosmologię prosto z kart książek Doris Lessing czy C.S. Lewisa - lecz nawet kiedy zaczęli się tego trzymać jego przyjaciele, ja i tak wiedziałam, że to do niczego. Wszystkie te małe demony i anioły wciąż nieprzerwanie toczyły ze sobą wojny i knuły jakieś polityczne intrygi, ale jakimś trafem nie znajdowały ani chwili na seks i jedzenie. - Miałaś problem z przyciągnięciem wyznawców do świata nieustannie parzących się mięsożerców? Niepocieszona pokiwała głową. - Miałam nawet hermafrodytyczne żuki gnojaki. Lecz nikogo to nie interesowało. To było takie niesprawiedliwe. Grant zaprogramowała autopilota, a silniki gładko ożyły. Łódź obróciła się wokół, ustawiając przodem do rafy, po czym wycofała się bezpieczną trasą, którą wcześniej wpłynęli do środka. Kiedy okrążyli wybrzeże i wypływali na pełne morze, Prabir stanął na pokładzie w pobliżu dziobu, czekając, aż na horyzoncie pojawi się koniuszek wulkanu Teranezji. Wciąż jednak znajdował się on za daleko, był zbyt mały, by jakoś wybić się z rozmazanego horyzontu. Grant przyłączyła się do niego. - Kogo chciałbyś zobaczyć grającego w tym filmie twoją postać? Prabir wzdrygnął się. - Naprawdę zasugerowałem, że będę się starał o prawa do filmu? Wydawało mi się, że ta część musiała mi się przyśnić. Czy nie można po prostu wypromować wody kolońskiej, jak to robią fizycy? - Tylko dlatego, że nie mają nic wartego uwagi do sfilmowania. A i tak wydaje mi się, że więcej zarabiają jako dawcy nasienia. - Spojrzała na niego wyczekująco. - Któryś z braci Kapoor mógłby się okazać wystarczająco stylowy.
- To bardzo mi schlebia, ale wątpię, by którykolwiek z nich miał ochotę podjąć się takiej roli. Grant zaśmiała się, zbita z tropu. - Dlaczego, u licha? - Nieważne. A co z tobą? - Och, Lara Croft, zdecydowanie. Miała przy sobie lornetkę; uniosła ją i przesunęła po horyzoncie. - Teraz ją widzę - oznajmiła po kilku sekundach. - Chcesz zobaczyć? Gardło Prabira wypełniło się kwasem. Wciąż nie był gotowy. Ale wszyscy wracali: na pola bitwy, do obozów śmierci, miejsc tysiąc razy gorszych od tego, jakie miał teraz przed sobą. Subhi też bez wątpienia wrócił do swej utraconej wioski. Każdy skrawek lądu i każdy fragment morza był dla kogoś cmentarzem. On nie należał do wyjątków. Nie był szczególny pod żadnym względem. Wziął od niej lornetkę i obracał głową, dopóki nie ześrodkowała mu się widoczna w środku czerwona igła azymutu; autopilot pokazał właściwy kierunek. Początkowo obraz był jedynie ciemną, trójkątną, niewyraźną plamką, rozmazaną przez turbulencję. A wtedy procesor obliczeniowy przekalibrował model atmosferyczny i scena nagle nabrała ostrości, ukazując stożek czarnej wulkanicznej skały wznoszący się nad baldachimem lasu. Zniekształcenia najniżej biegnących ścieżek światła nie dało się nijak skorygować; obraz rozpadł się do plamek szarości i zieleni, nim morze zupełnie przesłoniło widok. - Tak, to jest to miejsce - powiedział Prabir. Zmierzamy na wyspę motyli.
Rozdział 11 Prabir miał nadzieję, że uda im się znaleźć jakiś wcześniej nieodkryty przesmyk w rafie, lecz gdy powoli okrążali wyspę, wpatrzeni w ekran sonaru, szanse na to malały z każdą chwilą, aż wreszcie zupełnie się rozmyły. Dawne podejście od południowej strony było wąskie, a dwadzieścia lat temu nikt nawet nie próbowałby go pokonać tak wielką łodzią, lecz autopilot z pełnym przekonaniem ogłosił, że ma wystarczającą szerokość. Zarzucili kotwicę tuż za rafą. Było zbyt późno, by schodzić na brzeg: pozostała zaledwie niecała godzina światła dziennego. Plaża wydawała się mniejsza, niż Prabir to zapamiętał, jednak nie był w stanie stwierdzić, czy wtargnęła na nią dżungla, czy to sztorm usunął z niej piasek, a może po prostu błędnie ocenił poziom przypływu. Na skraju piasku wciąż rosły palmy kokosowe, lecz dało się również dostrzec dziwne, porośnięte kolcami krzewy, które dławiły wszelką inną roślinność w podszyciu. Nie było nawet najmniejszego śladu po ścieżce, która swego czasu prowadziła z plaży do kampongu. Po posiłku Grant odbyła swą conocną rozmowę telefoniczną z domem, Prabir zaś, otępiony upałem, usiadł na pokładzie. Nie mógł zadzwonić do Feliksa; nie chciał zostać zmuszony do usprawiedliwiania się z tego, co zrobił Madhusree, nie wspominając już o ryzyku konfrontacji z siostrą przez pośrednika, gdyby akurat się okazało, że byli w kontakcie. Położył się i starał zasnąć. Tuż po północy usłyszał, jak Grant wychodzi na pokład. Stanęła przy nim. - Prabir? Nie śpisz? Przekręcił się, odwracając w jej stronę, i dostrzegł, jak wpatruje się w niego z czymś przypominającym otwartą fascynację, której on sam, nim jeszcze skończył piętnaście lat, nauczył się nigdy nie okazywać. Lecz wtedy jej oczy przesunęły się na jakiś neutralny punkt nad jego ramieniem i zwątpił w znaczenie tego, co wcześniej dostrzegł. - Pomyślałam tylko, że powinieneś się o tym dowiedzieć. Twoje wymuszenie przyniosło właśnie pierwsze owoce. - Podała mu notepad. Spojrzał na baner, znajdujący się u szczytu strony, po czym usiadł po turecku na śpiworze i przeczytał otrzymany od niej artykuł. Zespół modelowania molekularnego z São Paulo dokładnie przestudiował sekwencje obu ekspedycji i zidentyfikował nowy gen, który okazał się wspólny dla wszystkich zmienionych organizmów; wysłali Grant kopie swoich wyników, jak również przesłali je do polecanego zinu sieciowego. Wstępne modele białka kodowanego przez ten gen sugerowały, że wiązałoby się z DNA.
- Myślisz, że to jest to? - zapytał Prabir. - Twoja mityczna maszyna naprawy i zmartwychwstania genu? - Być może. - Grant wydawała się zadowolona, lecz wciąż była bardzo daleka od obwieszczania zwycięstwa. - Część tego, co odkryli, ma sens: ten gen posiada promotor, który powoduje, że zostaje on włączony podczas mejozy - formacji gamet - co wyjaśnia, dlaczego nie ma potrzeby aktywowania go mutagenem w organizmach. Ale nie ma żadnych dowodów na istnienie podobnego genu w którymkolwiek z oryginalnych genomów, nie wspominając już o takim genie, który byłby włączany tylko wtedy, gdyby pojawiała się potrzeba naprawy mutacji. Prabir przemyślał sobie jej słowa. - Czy możemy tu obserwować gen, który jego oryginalna wersja wskrzesiła na swoje własne miejsce? A kiedy ten stał się nadczynny, nie tylko zastąpił stare wersje pozostałych genów, lecz także zupełnie nierozpoznawalnie zastąpił wersję samego siebie? Grant zaśmiała się, mimo iż zrobiła to przez zaciśnięte zęby. - To możliwe, lecz wszystko okazałoby się wtedy bardzo skomplikowane. Ci ludzie z zespołu modelującego mogliby zdołać określić obecną funkcję białka, lecz nie liczyłabym na nich, jeśli chodzi o działanie wstecz i określenie struktury nieznanego białka, które zmieniło własną sekwencję i stało się tym istniejącym obecnie. Teraz naprawdę potrzeba nam do porównania DNA z dwóch następujących bezpośrednio po sobie pokoleń tego samego organizmu. - Zawahała się. - I jeśli to możliwe, DNA z dwóch wczesnych, również następujących kolejno po sobie pokoleń motyli. - Masz na myśli próbki zgromadzone przez moich rodziców? - dopytał się Prabir. - Oni nie posiadali twojego magicznego środka żelującego. A ich wszystkie lodówki, jak sądzę, dawno już powinny się zepsuć. Grant wyglądała na nieco skrępowaną i niepewną, czy dalej drążyć ten temat. - Jest OK - powiedział. - Nie mam nic przeciwko rozmowie o tym. - Przybyli tu dla motyli; nie mógł sobie pozwolić, by zamykać się w sobie za każdym razem, gdy podejmowali ten temat. - Być może zakonserwowali całe okazy, by móc je przechowywać w tropikalnych warunkach - zasugerowała. - Już dwadzieścia lat temu istniały metody chroniące przed bakteriami i pleśnią bez jednoczesnego niszczenia DNA. Powiedziałeś, że rozmnażali motyle w niewoli. Jeden lub dwa dobrze udokumentowane okazy powinny nam wiele powiedzieć. - Jasne. Ale nie rób sobie za wielkich nadziei. Przy tych wszystkich zmianach w roślinności i zarośniętej dżunglą ścieżce z plaży nie jestem nawet pewien, czy zdołam
odnaleźć drogę do kampongu. A jeśli mi się to uda, kto wie, w jakim stanie odnajdziemy tamte budynki? Grant pokiwała głową ze zrozumieniem. - Taaa. Tak tylko sobie pomyślałam. Jutro zejdziemy na brzeg i znajdziemy to, co znajdziemy. - Wstała. - I lepiej będzie, jak oboje pójdziemy już spać. * Prabir obudził się w fatalnym stanie, a wokół panował kolejny tanimbarski świt. Kiedy otworzył oczy, w świetle słońca otrzymał taką oto wiadomość: Jego rodzice nie żyją. Każdy, kto żyje, podąży ich śladem. Świat, który swego czasu uznawał za bezpieczny i stały - za przestronny, złożenie piękny labirynt, który mógł badać bez ryzyka i bez kary, od jednego krańca po drugi - okazał się pionową ścianą urwiska, której przez chwilę trzymał się kurczowo, nim runął w dół. Wstał z pokładu i stanął przy barierce, osłaniając oczy. Był zmęczony ciągłym kołysaniem wahadła, zmęczony odkrywaniem, że wszystkie starannie umotywowane argumenty i zamierzony optymizm, które dawały mu tak wielkie oparcie w dobre dni, wciąż mogą nic nie znaczyć w chwili, gdy najbardziej ich potrzebował. Ale to mógł być ostatni cykl, ostatni ruch wahadła w dół, na tyle głęboki, by wyrzucić go po drugiej stronie. Czy nie wstał właśnie dzień, w którym Prabir zejdzie na brzeg i zademonstruje wszystkim, raz i na zawsze, że Teranezja jest niezdolna do skrzywdzenia go, a zrobi to niczym demaskator IRA kroczący z triumfem, pewnym krokiem, po rozżarzonych węglach? Mógł jeszcze wrócić do Toronto ze spokojem wewnętrznym, który byłby równie doprowadzający do szału jak spokój Feliksa; wrócić uwolniony od rodziców, uwolniony od Madhusree, od wszystkich swoich bezużytecznych strachów i obaw, czy wreszcie, koniec końców, zwolniony ze wszystkich - prawdziwych czy tylko wyimaginowanych - zobowiązań względem przeszłości. I to on powiedział Grant, by nie pokładała w tej wizycie zbytnich nadziei. Podpłynęli łodzią do brzegu, po czym, brodząc w wodzie, przeszli na plażę. Grant tym razem wzięła ze sobą nie tylko broń na usypiające strzałki, lecz również strzelbę. Dokonali znanego rytuału z repelentem i testem detektorów min. Kiedy siadł na plaży, wciągając buty i spoglądając w kierunku rafy, wyobraził sobie unoszącego się z fal wodnego człowieka, złego i niesamowicie wygłodzonego, którego zęby lśniły niczym szklista stal. Wtedy przebił to złudzenie, rozsypując postać w przypadkową mgiełkę wodną. Tak właśnie wyglądał problem z demonami wyśnionymi przez dzieci i religie: sam tworzyłeś zasady, a one się do nich stosowały Nic to jednak nie dawało, gdy starałeś się je wykorzystać jako próby przed
prawdziwym życiem. Kiedy już zacząłeś wierzyć, że jakiekolwiek czające się na ciebie w tym świecie prawdziwe niebezpieczeństwo działa dokładnie w ten sam sposób, było już po tobie. Powoli przedzierali się przez dżunglę; cierniste krzewy były tu jeszcze gęstsze i bardziej poplątane niż wszystkie napotkane dotychczas gatunki; miały długie, wąskie, spiralnie zakręcone gałęzie, przypominające zwoje drutu kolczastego. Prabir odciął próbkę, rozrywając sobie przy okazji kciuk na ledwie widocznym puszku maleńkich haczyków pokrywających pnącza pomiędzy olbrzymimi cierniami. Zassał poszarpaną ranę. - Mimo iż rozwikłanie takiej tajemnicy byłoby niezwykle miłe, zaczynam mieć nadzieję, że nie wpadniemy tu przypadkiem na roślinożercę, który potrzebuje aż takiego zniechęcenia ze strony roślin. - Najprawdopodobniej nie byłby on wcale gorszy od nosorożca czy hipopotama zasugerowała Grant. - Ale najwidoczniej nie posiada tu swych potomków, by ci wydali na świat coś podobnego. Prabir wyłowił plaster z plecaka. - W porządku, tyle jestem w stanie zaakceptować: wiatr roznosi nasiona, istnieje dryf kontynentów, a pewne zwierzęta wymierają w jakimś tam miejscu. Ale dlaczego zawsze zmartwychwstaje najbardziej ekstremalna cecha? Dlaczego u tych krzewów nie mogło wyrosnąć coś odrobinę mniej nieodpowiedniego, podobnie jak u tych kwiatów zoptymalizowanych na dawno wymarłe owady zapylające? Grant zamyśliła się. - Nie mamy żadnych dowodów, że białko São Paulo było kiedykolwiek używane do naprawy mutacji. Więc może nigdy o to nie chodziło; może po prostu trzymam się zbyt uparcie i kurczowo tego całego pomysłu. Być może rolą białka zawsze była reaktywacja dawnych cech, sprowadzanie z powrotem do puli genowej dawnych pomysłów ze stanu uśpionego. Prabir rozważył jej słowa. - Coś jak naturalna wersja tych biologicznych programów ochrony i zachowania gatunków, w których krzyżuje się zagrożone zwierzęta z zamrożonym nasieniem sprzed dwudziestu lat, by wzmocnić dany gatunek, gdy jego populacja staje się zbyt blisko spokrewniona? - Taaa. A czasem używa się wtedy blisko spokrewnionych gatunków, a nie dokładnie tego samego. Jeśli to białko zarządza czymś na kształt „zamrożonego banku genów”, byłoby nawet mniejszym purystą pod tym względem: nie miałoby żadnych skrupułów, jeśli chodzi o tworzenie hybryd z odległymi przodkami.
Dla Prabira zabrzmiało to zarówno prościej, jak i o wiele bardziej radykalnie niż hipoteza naprawy mutacji: przesunięcie mechanizmu z ezoterycznej odpowiedzi w razie zagrożenia na główny czynnik odpowiedzialny za zmiany genetyczne. Większość problemów jednak pozostała bez zmian. - To wciąż nie wyjaśnia nam jednak, jak pewne szczególne cechy zostały zamrożone, a później odtajały - stwierdził. - Czy twierdzisz, że przodkowie tej rośliny wiedzieli, iż wyewoluują spektakularnie efektywny zestaw fortyfikacji obronnych i z premedytacją ukryli sobie kopie tych genów na kolejny eon, gdy te mogłyby się wreszcie okazać poręczne? Grant uśmiechnęła się, nie dając się sprowokować. - Bardziej prawdopodobne jest to, że geny, które przetrwały najdłużej, miały największą szansę, by w którymś momencie zostać powielone, co zwiększyło ich szansę przetrwania w nieaktywnej formie. - A mimikra? A symbioza? Jak można zsynchronizować coś takiego? - A tego to ja już nie wiem. Kontynuowali wędrówkę przez gąszcz. Prabir wciąż oczekiwał błysku rozpoznania, wciąż czekał, aż widok jakiegoś starego, sękatego, powykrzywianego drzewa czy odkrytej skały rozbudzi w nim wspomnienia mocniej od samej plaży. Zbadał i przemierzył tę część wyspy wszerz i wzdłuż; musiał już kiedyś tu postawić każdy stawiany obecnie krok. Ale za wiele się zmieniło. Mimo iż same drzewa wydawały się niezmienione, zniknęły paprocie, nie było malutkich kwiatków rosnących tuż przy samej ziemi, a jedynie mięsożerne orchidee, które zaobserwowali już na innych wyspach, i wszędobylskie kolczaste krzewy. Nawet zapach lasu był dla niego obcy. Przypominało to powrót do miasta, w którym odkrywasz, że wybrukowano je na nowo, przemalowano, ogołocono z uprzednich mieszkańców i zaludniono zupełnie obcymi ludźmi z nowymi zwyczajami i nowymi zapachami gotowania. Ambon z całą swą neokolonialną renowacją wydawało mu się teraz bardziej znajome i bliskie niż to, co zastał tu na wyspie. Były też czarne kakadu. Prabir przystanął i czekając, aż Grant dokończy sekcję orchidei, przez pół godziny obserwował jedną z nich. Ptak siedział na gałęzi migdałowca kanari. Używając zębów, przeżuwał się przez cienką gałąź, z której wyrastało kilka drobniejszych gałązek porośniętych białymi, nabrzmiałymi od owoców gronami. Kiść gałązek i owoców upadła wreszcie u stóp ptaka, lądując na wielkiej, grubej gałęzi, na której ten przysiadł. Ptak przystąpił do ataku na jeden z owoców, ogryzając skórzastą okrywę, niezbyt jeszcze dojrzałą, by sama się rozdarła, wyrzucając tym samym ze swego wnętrza nasiona - migdały - na ziemię.
Grant podeszła do Prabira, by sprawdzić, co go tak zajęło. Opisał, co zaobserwował do tej pory. Ptak wyciągnął ze środka owocu jeden z migdałów i wykonywał właśnie jeszcze bardziej złożoną procedurę mającą na celu przebicie się przez jego twardą skorupkę. - Ta część to banał: znany powszechnie przypadek specjalizacji względem źródła pożywienia - zauważyła Grant. Ptak oderwał część skorupki, po czym, trzymając orzech jedną stopą, używał ostrej, zakrzywionej górnej części dzioba, by wydłubywać ze środka jadalne fragmenty; jego język niczym różowo-czarna gumowa pieczątka na długiej rączce wyskakiwał raz za razem, by wybierać kawałeczki migdała, a następnie przenosić je do dzioba. - Jednak zajadanie się niedojrzałymi owocami jest tu nowością. - Nie musi czekać, aż orzechy spadną na ziemię. Czyli zęby pojawiły się dlatego, by pomóc mu trzymać się z dala od gruntu? - Tak mi się zdaje - przyznała Grant. - Ale w przeszłości mogło istnieć wiele innych powodów, dla których okazało się to aż tak dobrym pomysłem. Nie wymaga chociażby koewolucji z mrówkami. Prabir odwrócił się do niej. - Jeśli przybyłabyś na tę wyspę, nie mając pojęcia o jej historii, nie mając absolutnie zielonego pojęcia o zwyczajnej faunie tego regionu - gdybyś spadła tu sobie ot tak, prosto z nieba, w stanie kompletnej ignorancji dotyczącej całej tej półkuli - to uważałabyś wtedy, że z czym masz do czynienia? - To głupie pytanie. - Więc zabaw mnie odpowiedzią. - Po co? Jaki ma tu sens ignorowanie faktów? Prabir potrząsnął poważnie głową. - Nie proszę cię, byś robiła coś takiego. Chcę tylko, byś świeżo na to spojrzała. Gdybyś właśnie przybyła tu z odizolowanych Wysp Brytyjskich z nieskazitelnym, teoretycznym wyszkoleniem dotyczącym biologii ewolucyjnej, lecz bez żadnego kontaktu przez tysiąc lat z czymkolwiek na wschód od Calais, jakie wysunęłabyś wnioski na temat tutejszych roślin i zwierząt? Grant założyła ramiona na piersi. - Wycofuję swą niewolniczą pracę, dopóki nie odpowiesz na moje pytanie - stwierdził Prabir. - Jeśli zapomnisz o wszystkim, co wiesz, to jak to wtedy naprawdę dla ciebie wygląda? - Jak dla mnie - odpowiedziała mu z irytacją w głosie - wygląda to, jakby wszystkie dotknięte gatunki początkowo zamieszkiwały na tym samym terenie, a później zostały
odizolowane na jakiejś odległej wyspie, gdzie koewoluowały oddzielnie przez kilka milionów lat... a teraz są stopniowo wprowadzane tu ponownie. W porządku? Tak mi to właśnie wygląda. Ale na jakiej wyspie miałoby się to niby wydarzyć? - Rozłożyła ramiona. - Nie wydarzyło się tutaj: sam możesz za to ręczyć. Na całym archipelagu nie ma wyspy, która byłaby wystarczająco odizolowana od reszty i do tej pory wystarczająco niezbadana. - Prawdopodobnie nie. - Na pewno nie. Prabir zaśmiał się. - W porządku. Nie ma takiej wyspy! Chcę ci tu tylko powiedzieć coś takiego: skoro wyjaśnienie, które właśnie otrzymałem od ciebie, brzmi o wiele, wiele prościej niż to drugie, wykorzystujące setkę oddzielnych genów w setce różnych gatunków, które nagle wmaszerowują sobie z przeszłości w tak doskonale zgranym ze sobą kroku... to mam mnóstwo problemów z przyjęciem, że to nam czegoś nie mówi na temat prawdy. Wyraz twarzy Grant złagodniał, jej ciekawość zaczynała przeważać nad taktyką obronną. - Czego na przykład? - Tego to ja właśnie nie wiem. * Prabir przepisał oprogramowanie służące do przetwarzania obrazu, by to działało bezpośrednio na aparacie Grant. Po południu odkryła wszędzie wokół zabezpieczone kamuflażem gołębie owocożery. W wizjerze pomiędzy gołębiami dostrzegli też przelatujące z trzepotem skrzydeł motyle. Wzory na ich skrzydłach zmieniły się drastycznie - pocętkowana imitacja listowia i cienie, które tam obecnie posiadały, robiły o wiele mniejsze wrażenie: wzory były o wiele mniej symetryczne i poszczególne okazy o wiele bardziej się nimi różniły między sobą niż w przypadku dawnych koncentrycznych pasów zieleni i czerni - ale kiedy Grant w końcu udało się schwytać jednego z nich i Prabir przyjrzał mu się z bliska, zdał sobie sprawę, że to na pewno potomek owada, którego po raz pierwszy zobaczył przyszpilonego w gablotce w gabinecie ojca na uniwersytecie. Strzałki ze środkiem usypiającym były w przypadku owadów bezużyteczne, lecz Grant miała spray na bazie jadu osy, mogący czasowo paraliżować motyle, równocześnie ich nie zabijając. Używając siatki, co miało zapobiec spadnięciu ofiar na teren opanowany przez mrówki, zdołali zebrać kilka żywych okazów, zarówno gołębi, jak i motyli. Po powrocie na łódź Grant zabiła i przeprowadziła sekcję jednego z samców gołębia,
usuwając mu jądra, po czym, używając mikroskopu, wyekstrahowała komórki macierzyste oraz rozmaite stadia dojrzewających spermatocytów. Miała nadzieję wychwycić białko São Paulo podczas działania, jednak biorąc pod uwagę podobieństwo wszystkich gołębi, wydawało się mało prawdopodobne, by wciąż powodowało ono jakieś radykalne zmiany w genomie ptaków. Prabir zostawił ją samą przy pracy i wyszedł na pokład. Stanął tam, wpatrując się w nieszkodliwe cienie dżungli, sparaliżowany ulgą, gdy uświadomił sobie, jak bezboleśnie minął mu pierwszy dzień na wyspie. Pomiędzy rozpraszającą uwagę zagadką zmienionych gatunków a czystym wysiłkiem fizycznym, związanym z gromadzeniem okazów, miał niezbyt wiele czasu, czy nawet powodów, by rozważać znaczenie, jakie skrywało dla niego to miejsce. I tak właśnie to powinno wyglądać. Opłakał już rodziców, zarówno w obozie, jak i w Toronto, i tysiąckrotnie wspominał swej siostrze o ich triumfach. Nic więcej nie pozostało do zrobienia, nic więcej nie pozostało do zapamiętania, nic, czego mógłby się dowiedzieć, z wyjątkiem samej tajemnicy motyli. Odrzucił swoje wyobrażenia rodziców uwięzionych na wyspie. W jedynym sensie, w jakim w ogóle przeżyli, opuścili to miejsce tą samą łodzią co on. I mimo iż Teranezja nie okazała się bardziej niebezpieczna od pozostałych wysp, wciąż był zadowolony, że trzymał Madhusree z dala od niej. W przyszłości mogła żywić do niego pretensje z powodu tej interwencji. Mogła go oskarżyć o odgradzanie jej od wspomnień dotyczących rodziców. Lecz obca dżungla znaczyłaby dla niej jeszcze mniej niż dla niego, a ponadto oszczędził jej bezcelowej udręki przegrzebywania się przez ruiny kampongu. Matka powiedziała mu kiedyś: „Zabierz ją stąd! Nie może tego zobaczyć!”. Dokończył to, co zaczął, gdy wyruszali stąd łodzią. To była długa podróż, przebyli daleką drogę, lecz wreszcie dobiegła ona końca. * Grant wyłoniła się z kabiny ze zmarszczonym czołem, niosąc w rękach notepad. - Kolejne wieści z São Paulo - powiedziała. - Udoskonalili swój model. - I? Oparła notepad o stojącą przed Prabirem barierkę; na ekranie wyświetlała się grafika kilku wielkich molekuł, przyłączonych do nici DNA. - Nie wiem, co z tego wynika. Miałam nadzieję, że znajdą jakieś dowody, iż któryś fragment białka przypomina czynnik transkrypcyjny, i rozpoznają wyłączone promotory... Prabir powstrzymał ją. - Kiedyś, jako dziecko, znałem te wszystkie terminy, lecz teraz rozumiem je dość
mgliście. Mogłabyś...? Grant kiwnęła przepraszająco głową. - Promotory są sekwencjami DNA, które znajdują się w pobliżu regionu kodującego genu, będącego tą częścią, którą w rzeczywistości opisuje białko. Czynniki transkrypcji łączą się z promotorami, by zainicjować kopiowanie genu na RNA, który jest następnie używany do stworzenia białka: jest to tak zwana „ekspresja genu”. Jeśli gen zostanie przypadkowo skopiowany, mutacje narastające w promotorze jednej kopii mogą wcześniej czy później powstrzymać tę kopię przed ekspresją. By zidentyfikować gen, który stał się w ten sposób nieaktywny, potrzebowałbyś czegoś, co byłoby zdolne przyłączyć się do zniszczonego promotora - czegoś w przybliżeniu o tym samym kształcie co czynnik transkrypcji, lecz odrobinę mniej grymaszącego. A następnie istniałyby dwie możliwe strategie reaktywacji genu: bądź to działanie zasada po zasadzie, by naprawić punktowe mutacje w promotorze, bądź wycięcie całego kawałka i przyłączenie w to miejsce nietkniętej wersji. - W porządku - powiedział Prabir. - To wszystko ma sens. Teraz powiedz mi, co okrył ten zespół modelujący? Grant nacisnęła przycisk na notepadzie i uruchomiła prezentację. - To cholerne coś po prostu pełznie sobie, siejąc spustoszenie podczas replikacji DNA. Normalnie powinno odbywać się to tak: podwójna helisa rozwija się, a dwie nici rozdzielają, po czym pojawia się polimeraza DNA i składa nową, komplementarną nić dla każdej z tamtych, korzystając z wolno pływających zasad. Białko São Paulo natomiast przesuwa się wzdłuż każdej z nici, siekąc je na pojedyncze zasady, a równocześnie składając w miejsce starej absolutnie nową nić DNA. A wtedy pojawia się polimeraza DNA i duplikuje coś takiego. Prabir wziął notepad z jej rąk i spowolnił animację, by móc nadążyć za jej tokiem. - Ale jaki jest związek między starą sekwencją a nową? - W zasadzie ta nowa jest starą z dodanym szumem. BSP - białko São Paulo - zmienia kształt, przyłączając się do każdej z zasad oryginalnej nici - przyjmuje różne konformacje w zależności od tego, czy wycina adeninę, guaninę, cytozynę czy tyminę - a to z kolei określa zasadę dodawaną do nowej nici. Ale ta korelacja nie jest doskonała; wprowadzane są przypadkowe błędy. Prabir zaśmiał się, nie wierząc. - Jest to więc złożony, własnoręcznie narzucony sobie mutagen? Te istoty mogłyby równie dobrze wystawić swoje gonady na działanie promieniowania lub pestycydów? - Tak właśnie twierdzą w São Paulo - odpowiedziała mu przygnębionym głosem.
Po raz kolejny uruchomił animację. - Nie. To jest szalone. Gdybyś chciała dodać do DNA swojego potomstwa kilka dodatkowych, przypadkowych błędów, to zabrałabyś się za to w łatwy sposób i zaledwie nieznacznie zmieniła polimerazę DNA, by ta dokonywała sporadycznych błędów - czy też wymyśliłabyś całkiem nowy system podobny do tego tutaj, mający wykonywać z premedytacją wadliwe kopie pojedynczych nici? - W tym rzecz - odparła mu Grant. - Nawet gdybyś miał dobry powód, by zdecydować się na taką metodę, całe to białko jest poważnie przekombinowane. Istnieją wykonujące coś podobnego komercyjne enzymy, które posiadają mniej więcej jedną setną wagi molekularnej tego białka. - Być może ci z São Paulo mają jakiegoś robaka w oprogramowaniu. Albo istnieje w tych zmianach jakaś logika, jakiś wzór, którego po prostu nie dostrzegli. Grant wzruszyła posępnie ramionami. - W rzeczywistości zsyntetyzowali już trochę tego białka; teraz, gdy tu o tym rozmawiamy, przeprowadzają eksperymenty in vitro, starając się to wszystko potwierdzić. Chyba za bardzo brała to sobie do serca. - Zdajesz sobie doskonale sprawę, że tego, co tu zaobserwowaliśmy, nie da się wyjaśnić przypadkowymi mutacjami - stwierdził Prabir. - Być może wciąż istnieje sposób, by jakoś dopasować to do twojej teorii. Ale nieważne, co tu się dzieje; przynajmniej jesteśmy coraz bliżej rozgryzienia tej zagadki. - To prawda. - Uśmiechnęła się. - Tam, w São Paulo, zsyntetyzowano białko, a ja mam tutaj kulturę spermatocytów gołębia owocożera. Do rana oni przekonają się, co się dzieje w probówce, a my - co w żywej komórce. * Kiedy Prabir się obudził, jej przewidywania stały się faktem. Grant nie spała od trzeciej w nocy, starając się nadać sens otrzymanym wynikom. Eksperymenty w São Paulo potwierdziły model komputerowy: nakarmione kilkoma setkami różnych testowych nici DNA białko posiekało je kompletnie i zsyntetyzowało nowe nici dokładnie o tej samej długości, kopiując oryginalną sekwencję, lecz wprowadzając przypadkowe błędy. Inna grupa, w Lausanne, powtórzyła całe badanie, otrzymując dokładnie te same wyniki. Grant wykryła transkrypty RNA dla białka São Paulo w spermatocytach gołębia, co wskazywało, że samo białko było wytwarzane w tych komórkach; nie miała żadnego bezpośredniego testu, by tego dowieść. Ale kiedy porównała dane sekwencjonowania dla
komórek przed mejozą i po niej, współczynnik błędu okazał się około tysiąc razy mniejszy niż w przypadku obu eksperymentów przeprowadzonych in vitro. - Musi tu istnieć jakieś drugie białko, jakaś cząsteczka pełniąca funkcję pomocniczą, modyfikująca cały proces - stwierdziła. - Może powinni poszukać głębiej w danych z sekwencjonowania? - zasugerował Prabir. - Odpowiedzialny za nią gen musi gdzieś tam być. - Szukają. Samo BSP przypomina odrobinę pantograf z całym mnóstwem zbytecznych zawiasów. Może mamy tu więc do czynienia z czymś, co przyłącza się do niego i stabilizuje nie wystarczy do wytworzenia doskonałych kopii, lecz wystarczy, by pozwolić jego wewnętrznemu stanowi odzwierciedlać kilkadziesiąt ostatnich zasad, do których był przyłączony. Prabir otworzył usta, by powiedzieć „maszyna Turinga”, lecz powstrzymał się. Większość procesów w biologii molekularnej posiadała odpowiedniki w informatyce, ale zbytnie ich forsowanie rzadko okazywało się pomocne. - Więc może to rozpoznawać sekwencję czegoś takiego jak promotor nawet jeśli przyłącza się zaledwie do jednej zasady naraz? - Być może - ostrożnie zgodziła się Grant. - Mają tam teraz również do dyspozycji próbki pochodzące z gołębia owocożera z Ambon i zamierzają sprawdzić, co czyste, syntetycznie wytworzone BSP robi z całym chromosomem w obecności jedynie zapasów pojedynczych zasad. Kiedy brodzili w kierunku brzegu, Prabir spojrzał pod nogi w ciepłą przejrzystą wodę, w której pływał z Madhusree, a potem przeniósł wzrok na oślepiająco białą plażę, gdzie swego czasu się bawili. Właśnie oszustwem przejmował jej rolę w zgłębianiu tajemnicy motyli, pozbawiał ją szansy wyjaśnienia tajemnicy wyspy, oczyszczenia się z okropności w sposób, w jaki robił to teraz dla siebie. Ale nigdy nie mógłby jej tu sprowadzić z powrotem. Nigdy nie mógłby zniweczyć jedynej dobrej rzeczy, jaką zrobił w swym życiu. Grant chciała zebrać okazy pozostałych stadiów motyla, cały ranek spędzili więc tylko na poszukiwaniu odpowiednio soczystych liści dla najeżonych kolcami larw i gałęzi tych samych drzew dla ich poczwarek. Dawne ich postaci dałoby się bardzo łatwo zauważyć: obie pokrywały
jasnopomarańczowe
plamki,
kolory
ostrzegawcze
mające
sygnalizować
toksyczność. Grant odnalazła wyglądające obiecująco ślady zniszczeń na liściach, lecz nigdzie w pobliżu nie dostrzegli żadnego potencjalnego sprawcy. Jeśli larwy zmieniły strategię i zdecydowały się na kamuflaż równie efektywny jak ten zaobserwowany u
osobników dorosłych, ich ruchy okazałyby się zbyt subtelne, by udało się dokonać detekcji za pomocą posiadanego przez Prabira i Grant oprogramowania do obróbki obrazu. Zrobili sobie przerwę na lunch w samym środku lasu, w dość niespotykanym miejscu, gdzie podłoże było na tyle kamieniste, by trzymać krzewy na dystans. Prabir wciąż nie czuł się zbyt bezpiecznie, siadając na ziemi, dopóki nie spryskał kręgu ziemi wokół siebie repelentem; mrówki jakoś nigdy nie zadowalały się przebywaniem w orchidei i wyczekiwaniem tam na łatwą ofiarę. Nie miał pewności, dlaczego nie roi się od nich na drzewach i nie zabierają stamtąd piskląt; być może brakowało im jakiejś kluczowej adaptacji koniecznej przy tym zadaniu, lub też może nie było to warte wydatkowania potrzebnej energii. - Tak więc cała twoja rodzina mieszkała tu przez trzy lata od 2010? - zapytała Grant. Twoja siostra urodziła się na wyspie? Zaśmiał się. - Nie byliśmy aż tak odizolowani od świata. Cztery razy do roku wybieraliśmy się promem do Ambon. A na poród polecieliśmy samolotem do Darwin. - Mimo wszystko musiało to być niezbyt przyjazne i dość prymitywne miejsce na wychowanie małego dziecka - zauważyła Grant, po czym dodała pospiesznie: - Nie krytykuję twoich rodziców. Jestem pod wrażeniem tego, że dali sobie radę. Prabir wzruszył ramionami. - Chyba traktowałem to jako coś oczywistego. Znaczy, ludzie w małych wioskach na innych wyspach mieli lepszy dostęp do transportu, mieli kliniki, do których mogli się udać i tak dalej. Ale my mieliśmy łącze satelitarne, które pozwalało nam łatwo zapomnieć o dzielącej nas odległości. Odbywałem nawet w ten sposób lekcje ze szkoły w Kalkucie; uruchomili tam usługę sieciową dla dzieci z odległych wiosek, lecz ja też mogłem się do nich równie łatwo przyłączyć. - Więc przynajmniej przez Internet miałeś kilku przyjaciół w swoim wieku. - Taaa. - Prabir przesunął się, zmieniając pozycję na skale, gdyż nieoczekiwanie zrobiło mu się niewygodnie. - A ty? Jak wyglądała szkoła za twoich czasów? - Moja? Bardzo zwyczajnie. - Grant zamilkła na chwilę, po czym sięgnęła po aparat i zaczęła przeczesywać znajdujące się nad nimi gałęzie. - Motyle spędzają dużo czasu w tym baldachimie - stwierdziła. - Być może i tam też składają jajeczka. - Obniżyła kamerę i zapytała od niechcenia: - Jak ci idzie wspinanie się po drzewach? - Poważnie wyszedłem z obiegu.
- To jak z jeżdżeniem na rowerze. Tego nigdy się nie zapomina. Prabir obdarzył ją kamiennym spojrzeniem. - Przypominam ci, że to ty jesteś biologiem od badań w terenie. Ja jestem jedynie zombie zza biurka. I niezależnie od wieku masz dwa razy lepszą kondycję ode mnie. - Jakże szarmancko to ująłeś. - Nie zrobię tego! - stwierdził stanowczo Prabir. - Układ, który zawarliśmy w Ambon... Grant pokiwała przesadnie głową, przyznając mu rację. - W porządku, w porządku! Zapytałam o to tylko dlatego, że sama nie potrafię ocenić wytrzymałości gałęzi tutejszych gatunków drzew. Myślałam, że mógłbyś być w tym bardziej pewny, skoro jako dziecko musiałeś się po nich wspinać. Zaraz skoczę na łódź po linę... - Linę? Chyba nie mówisz poważnie? - Mam złe doświadczenia z Ekwadoru - przyznała. - Złamałam tam sobie wiele kości. Teraz jestem przesadnie ostrożna. Oburzenie Prabira osłabło. Na szali znalazła się zasada, lecz nie chciał być drobiazgowy i sadystyczny. - Zrobię to, ale musisz mi zapłacić. Dychę za drzewo. Grant przemyślała sobie jego słowa. - Niech będzie dwadzieścia. Poczuję się wtedy lepiej. - Gdyby wszyscy mieli takie sumienie jak ty, komu byłoby potrzebne prawo pracy? Grant wybrała drzewo muszkatołowca. Prabir ściągnął buty i podwinął nogawki spodni. Zawahał się, niepewny, jak należy zacząć. Położoną najniżej gałąź miał tuż nad głową; w dawnych czasach musiał umieć wspinać się po gołym pniu drzewa, chwytając się kory jedynie nogami i ramionami - przecież wspinał się nawet na palmy kokosowe - lecz był niemal pewien, że zrobiłby z siebie głupka, gdyby tylko spróbował zrobić to teraz. Chwycił za gałąź i podciągnął się do góry, po czym zahaczył wokół niej stopy i zwisając tak przez chwilę niczym leniwiec, znalazł wreszcie sposób, by się na niej podźwignąć. Początek nie należał do najlepszych, był dość niezręczny, lecz kiedy już Prabir stanął wyprostowany na tej pierwszej gałęzi, trzymając się pewnie konarów następnej nad nią, poczuł się wniebowzięty. Zapach kory oraz jej dotyk, odbierany przez podeszwy stóp, był niesamowicie znajomy; nawet roztaczający się wokół widok na pozostałe rosnące tu drzewa był mu bliższy niż jakikolwiek inny, zapamiętany z poziomu ziemi. Spojrzał w dół, w kierunku Grant, nie chcąc stracić perspektywy, nie chcąc dać się za bardzo w to wciągnąć. Przesłoniła oczy i spoglądając na niego, uniosła wzrok. - Bądź ostrożny!
Zrobił kilka kroków wzdłuż gałęzi, czując, jak ta się napina, i starając się przekalibrować stare instynkty do swojego obecnego, dorosłego ciężaru. - Obiecuję ci, nie mam zamiaru złamać sobie karku dla jakiejś gąsienicy! - zawołał do niej w dół. Przetrząsnął zwisające wokół siebie kłębowiska gałęzi, poszukując tam śladów pozostawionych po żerowaniu larwy, lecz nic nie znalazł. Wspiął się wyżej. Gołębie owocożery rozlatywały się wokół, ilekroć się do nich zbliżał; widział jedynie ich rozmazany ruch i czuł pęd powietrza. Na pniu dostrzegał też okropnie cuchnące żuki, lecz te rozbiegały się w popłochu, gdy tylko wyczuwały jego repelent. Kiedyś na drzewach kryły się też pytony, lecz nawet najniższa gałąź tego, na które się wdrapywał, nie utrzymałaby ciężaru czegokolwiek nawet odlegle podobnego do zwierzęcia napotkanego w namorzynowym bagnie; o ile nie spanikuje i nie spadnie, zabijając się w dole, najprawdopodobniej nie ma się czego obawiać ze strony ich kuzynów zamieszkujących drzewa. Oczywiście przyjmując, że te nie wykształciły w sobie jadu. Dwadzieścia metrów wyżej znalazł coś zwisającego z cieniutkiej bocznej gałązki. Na pierwszy rzut oka wziął to za owoc muszkatołowca, lecz wtedy sugestia nieoczekiwanej struktury sprawiła, że przyjrzał się temu raz jeszcze. Kiedy znalazł się już na tyle blisko, by móc dokładnie to obejrzeć, zobaczył zwieszonego z gałęzi motyla o złożonych skrzydłach. To musiała być poczwarka, lecz bardziej przypominała malutkiego śpiącego nietoperza niż insekta, który niedługo ma się wyłonić z metamorfozy - i wciąż było to bardziej podobne do owocu muszkatołowca niż czegokolwiek innego. Dotknął jej ostrożnie; nawet w dotyku przypominała ten owoc. Sięgnął po notepad i nagrał kilka minut filmu, by przed oderwaniem poczwarki udokumentować metodę przyłączenia jej do gałęzi. Jedwabny oprzęd wokół ciała insekta był praktycznie niewidoczny dzięki doskonałemu dopasowaniu koloru; krótki odcinek, mocujący larwę do gałęzi, przypominał wyglądem łodyżkę. Prabir wysłał obrazy znajdującej się w dole Grant i porozmawiał z nią przez notepad; tak było o wiele prościej, niż gdyby mieli do siebie krzyczeć. - Co ci z tego wynika? Całkiem niezły kamuflaż, łączący się z ryzykiem przypadkowego, pomyłkowego zjedzenia. - Być może nie pachną zbyt dobrze dla gołębi owocożerów - zasugerowała mu Grant. - Dlaczego nie miałyby po prostu... och, zapomnijmy o tym. - Cokolwiek zostało tu zrobione, czemu nie zrobiono tego inaczej? To była zamrożona historia, a nie jakiś racjonalny projekt. Oderwał poczwarkę i wrzucił ją do plecaka. - Pójdę o
gałąź wyżej, tylko po to, by sprawdzić, czy nie ma tam larw. - Jesteś pewien, że utrzyma twój ciężar? Kolejna gałąź znajdowała się teraz zaledwie na wysokości jego klatki piersiowej. Otoczył ją ramionami i uniósł stopy z tej, na której stał. - Tak, jestem pewien. Wspiął się wyżej. Trzymał się pewnie i miał mocne oparcie dla stóp, lecz poczuł, jak czubek drzewa się kołysze, a otaczające go gałęzie przerzedziły się na tyle, by poczuł się odsłonięty. Gdy rozglądał się na boki na tej wysokości, odległe gałęzie wydawały mu się niesamowicie osobliwe, jak jakieś rozpórki dla wyjątkowo złożonej geodezyjnej głupotki. Być może przedsiębiorcy w stetsonach, którzy przybyli za ekspedycją aż z Ambon, mogliby nałożyć daszek z perspeksu na takie rusztowanie, zamieniając tym samym całą wyspę w centrum wystawiennicze. Spojrzał w dół i dostrzegł ruiny kampongu. Przeszła go fala zawrotów głowy, lecz nie puścił trzymanej gałęzi. Dżungla ponownie przejęła w posiadanie centralną część kampongu, lecz w niektórych miejscach nie zdołała całkowicie przesłonić dachów tamtejszych baraków: pod cienką warstwą pnączy wciąż widział tam ich matowoszare fotowoltaiczne powierzchnie. Wszystkie budynki były poważnie zdeformowane, lecz wyglądało na to, że żaden z nich nie przewrócił się całkowicie. Sześć baraków ustawiono w regularnym sześciokącie, lecz w obecnym ich stanie nie potrafił ich rozróżnić; całkowite rozmycie się prowadzącej z plaży ścieżki nie pozostawiło mu żadnych wskazówek pozwalających na zorientowanie się w widoku. Oderwał wzrok, przypominając sobie, po co się tu znalazł. Wokół nie było za wiele listowia, lecz i tak przyjrzał mu się obowiązkowo, po czym powiedział do notepada: - Niczego więcej tu nie ma. Schodzę na dół. * Trzy następne drzewa przyniosły pięć kolejnych poczwarek, lecz wciąż ani śladu okazu stadium larwalnego. Nastało południe i Grant zdecydowała, że nie ma sensu dalej ich szukać. Prabir ociekał potem i swędziała go cała skóra, podrażniona kontaktem z korą i sokami roślinnymi. Kiedy dotarli na plażę, podał jej zebrane próbki, a sam popłynął do rafy i z powrotem. Po upale panującym w lesie woda, w której się znalazł, była cudowna, aż wprost nie do uwierzenia. Zebrał z plaży swoje ubrania i brodząc, ruszył w kierunku łodzi. Kiedy wspinał się na pokład, Grant wyszła mu na spotkanie z najnowszymi wieściami z Brazylii. - Skopiowali całe, oczyszczone chromosomy gołębia, używając tylko BSP - stwierdziła.
- A współczynnik błędu okazał się taki sam jak u mnie dla wyhodowanych komórek. Interpretacja tego wyniku zabrała mu chwilę. - Więc mimo wszystko nie ma jakiegoś drugiego białka? - Wygląda na to, że nie ma - zgodziła się Grant. - Samo BSP w probówce radzi sobie równie dobrze jak BSP w nietkniętej komórce, wtedy i tylko wtedy, gdy kopiowana sekwencja jest taka sama. Co wykazuje nam, że te zmiany nie są wcale błędami. Czy też przynajmniej, nie są przypadkowymi błędami powstałymi przy kopiowaniu. Muszą zależeć w jakiś sposób od samej sekwencji. Prabir rozważył jej słowa. - Ten genom gołębia został prawdopodobnie skopiowany dziesiątki razy w obecności BSP. Tak więc jakąkolwiek transformację powoduje BSP, ta musi być zbieżna: genom musi zmieniać się coraz mniej z każdym kolejnym powtórzeniem, aż w chwili obecnej staje się na dobrą sprawę stabilny podczas całego procesu. Grant pokiwała głową. - Zważywszy, że nie ma najmniejszego powodu, dla którego sekwencja testowa, jaką na początku starali się skopiować, miałaby okazać się stabilna. Przypadkowo wybrana sekwencja na wejściu przeszłaby najwidoczniej przypadkowe zmiany. Prabir doznał pomniejszej epifanii. - A wszystkie te różne gołębie owocożery na Wyspach Banda, które skończyły wyglądając dokładnie tak samo... proces musi być również zbieżny w przypadku wystarczająco podobnych genomów. Nie tylko istnieje stabilny punkt końcowy dla danego punktu wyjściowego, lecz podobne punkty wyjścia - czyli blisko spokrewnione gatunki zostaną dociągnięte do tego samego punktu końcowego. - Jego twarz zajaśniała pełnią zachwytu. - To wszystko ma sens! Grant była zadowolona, lecz odrobinę mniej entuzjastyczna. - Z takim tylko wyjątkiem, że wciąż nie wiemy, co tak dokładnie robi BSP, ani też, dlaczego to robi. - Ale Brazylijczycy mają wszelkie potrzebne informacje, by teraz to rozgryźć, prawda? Muszą się tylko bliżej przyjrzeć własnemu modelowi. - Być może. Dla tak wielkiej molekuły, jak białko, nigdy nie uda ci się dokładnie rozwiązać równań opisujących jego kształt i właściwości wiązań, i może też być trudno wybrać zestaw takich przybliżeń, które powodują zaledwie trywialne rozbieżności. Próbowali już symulacji chromosomu gołębia kopiowanego przez BSP, a symulacja ta dała dokładnie taki sam współczynnik błędu jak jakakolwiek inna sekwencja.
Prabir skrzywił twarz. - Tak więc ich model właśnie udowodnił, że brak mu jakiejś najważniejszej subtelności prawdziwego białka. Pogląd Grant nie był równie ponury. - Obecnie może i brakuje im czegoś podobnego, ale niewykluczone, że jeszcze zdołają to uchwycić przy zaledwie niewielkim dostrojeniu modelu. Przynajmniej wiedzą, do czego powinni dążyć i gdzie mają szukać. - W porządku - powiedział Prabir. - Co teraz robimy? - Grant regularnie umieszczała wszystkie wyniki w sieci, określając dokładnie miejsce zebrania próbek; ekspedycja biologów z pewnością już się dowiedziała, że nie ma potrzeby wyruszać na wyspę. Przynajmniej dopóki Grant nie szła na skróty. - Przyjrzę się dokładniej tym poczwarkom i zobaczę, co nam z tego wyniknie powiedziała. - Nie mam pojęcia, czy warto w ogóle wyruszać na kolejne wyprawy w poszukiwaniu larw; wiesz, cykl życiowy jest sam w sobie bardzo interesujący, ale larwy nie wytwarzają gamet. Prabir napełnił wiaderko morską wodą i zabrał się za przepieranie swoich zabrudzonych sokami roślinnymi ubrań, a Grant poszła popływać. W sklepie dla podróżników w Toronto sprzedano mu detergent z enzymami, które miały działać w obecności soli; jeśli tylko zastosowało się go odpowiednio szybko, można było usunąć nim niemal wszystkie możliwe plamy. Kiedy wszedł do kabiny po potrzebną mu do przepłukania ubrań słodką wodę, spojrzał na drucianą klatkę, w której umieścili schwytane formy dorosłe motyli. I dostrzegł tam zwisającą ze szczytu klatki poczwarkę, podobną do tych, które sam zebrał w lesie. Z takim tylko wyjątkiem, że to nie mogła być poczwarka. Dorosłe osobniki znajdowały się tu zaledwie od doby; co najwyżej mogły w tym czasie złożyć jajeczka. Grant była w kabinie zaledwie dwadzieścia minut temu. To musiało się wydarzyć w międzyczasie. Prabir policzył dorosłe osobniki. Brakowało jednego. - Martha! Musisz to zobaczyć! - krzyknął, wybiegając na pokład. Była w połowie dystansu do rafy. - Co takiego? - Motyle - Co z nimi? - Nie uwierzysz, jak ci opowiem. Musisz to zobaczyć na własne oczy. Grant zawróciła w kierunku łodzi. Ociekając wodą, weszła za nim do kabiny. Prabir
obserwował, jak wyraz jej twarzy przechodzi kilka zmian. - Chciałbym czegoś spróbować, jeśli tylko mi na to pozwolisz - oznajmił. - Słucham. Wziął do ręki jednego z uśpionych dorosłych osobników zebranych w lesie. - Ten insekt zwisa tu, wyglądając dokładnie jak owoc muszkatołowca, niezdolny, by stąd odlecieć. Więc prawdopodobnie można przyjąć, że dysponuje jakimiś środkami obronnymi: musi mieć dla ptaków jakiś nieprzyjemny zapach czy smak, gdyż te w przeciwnym razie zechciałyby go schrupać, jak tylko znalazłby się w ich polu widzenia. - Najprawdopodobniej. Prabir zbliżył się do klatki, w której umieścili owocożery, i spojrzał pytająco na Grant. - Kontynuuj, proszę - powiedziała. - Też chcę to zobaczyć. Otworzył drzwiczki prowadzące do klatki na tyle, by móc wrzucić na jej dno uśpionego osobnika dorosłego. Wszystkie owocożery rzuciły się w jego kierunku; jednemu z nich udało się jednak rozepchać pozostałe na boki i schwycić owada. Ptak rozciągnął dziób na pełną szerokość i przełknął w całości śpiącego motyla. Grant usiadła ciężko na jednym z taboretów. - Być może istnieje pasożytnicze stadium larwalne - ogłosiła po dość długiej ciszy. Być może osobniki dorosłe nie składają zapłodnionych jajeczek: być może te inkubują wewnątrz gołębi, po tym jak dorosłe osobniki zadziałały jako wabik. - I dlatego właśnie nie znaleźliśmy larw? - Być może. - Grant przeciągnęła ramiona i ponownie oparła się o taboret. Przypuszczam, że to mogłoby przeryć się przez skórę, ale zaczynam nas teraz widzieć, jak przesiewamy się przez olbrzymią kupę gołębich odchodów. Prabir podszedł do klatki z motylami. Na dnie umieścili tam trochę listowia, lecz żadnych odstających z dna gałązek czy gałęzi, z których mogliby zwiesić się niedoszli męczennicy. Przykucnął, starając się uzyskać lepszy widok, i dostrzegł, przyczepiony po spodniej stronie jednego z liści, długi sznur ciemnoszarych kuleczek. - Czy było coś na liściach, gdy wkładałaś je do klatki? - zapytał Marthę. - Nie wydaje mi się. Czemu pytasz? - Coś mi się widzi, że właśnie znaleźliśmy jajeczka motyli. * Prabir leżał, nie mogąc zasnąć, nasłuchując fal uderzających o rafę. Jajeczka pozwoliłyby im obserwować każde stadium motyla, lecz i to wciąż nie wystarczało. Genom motyla byłby obecnie stabilny; jedynie próbki z kampongu mogły pokazać im, w jaki sposób
z pokolenia na pokolenie dwadzieścia lat temu przetransformowało je białko São Paulo. Musieli wyrwać każdą dostępną wskazówkę, jaką tylko ukrywała przed nimi wyspa; gdyby nie dokończyli tu swej pracy jak należy, w ich ślad, by dokończyć dzieła, przybyłaby ekspedycja. Wszedł do kabiny i obudził Grant, wołając jej imię od drzwi. Jej koja stała skryta w cieniu, lecz usłyszał, jak kobieta siada na łóżku. - Co się stało? Wyjaśnił jej, co dostrzegł ze szczytu drzewa. - Teraz wiem, gdzie leży wioska. Dotrę tam z plaży. Zawahała się. - Jesteś pewien, że chcesz to zrobić? Możesz mi naszkicować mapę, a pójdę tam sama. Kusiła go taka propozycja. Miejsce nic dla niej nie znaczyło: mogła tam wejść i wziąć cokolwiek tylko było jej potrzebne, bez zmrużenia oka wywracając wszystko do góry nogami, odporna na historię, którą skrywało to miejsce. Lecz to było jego zadanie. Nie mógłby się upierać, że oszczędził Madhusree bólu powrotu, gdyby przekazał je w ręce obcego człowieka. - Pójdę tam raczej sam. - Pójdziemy tam razem, jak tylko jutro wstaniemy - odpowiedziała mu zdecydowanie. Po namorzynowym bagnie obiecałam ci przecież, że już nigdy się nie rozdzielimy.
Rozdział 12 Prabir szukał pocieszenia w rutynowych czynnościach: brodzeniu w wodzie, by dojść na plażę, nakładaniu repelentu, sprawdzaniu detektorów min. Wciągał buty, spoglądając na rafę. Zgromadzą trochę próbek i powrócą na łódź. Ten dzień w niczym nie będzie się różnił od pozostałych. Wstępnie wyznaczył współrzędne GPS-u dla kampongu, opierając się na znajdującej się w rejestrze notepada pozycji z poprzedniego dnia oraz wspomnieniach dotyczących widoku rozciągającego się przed nim z czubka drzewa. Przedzierali się mozolnie przez krzewy; po raz pierwszy dążyli do jasno określonego celu, nie mieli więc żadnego wyboru łatwiejszej trasy. Grant spróbowała kiedyś karczowania ścieżki w podszyciu, używając kupionej w Ambon maczety, lecz okazało się to wysiłkiem na marne, zwykłą stratą czasu; maczeta, sprawdzająca się doskonale w przypadku przecinania pojawiających się sporadycznie pnączy, okazywała się do niczego w wysokim po kolana, zbyt splątanym gąszczu zarośli, w którym było po prostu za wiele gałęzi do przecięcia. Grant zachowywała się nadzwyczajnie cicho: mogła z łatwością zrobić to w pojedynkę, lecz jego obecność musiała sprawiać, że czuła się tu bardziej jak intruz. - Nie uwierzyłabyś, że utrzymanie tej ścieżki w należytym stanie zabierało zaledwie pół godziny dziennie - stwierdził Prabir. - Było to jednym z twoich obowiązków? - Taaa. Uśmiechnęła się. - A mnie ciężką pracą wydawała się konieczność mycia wanny. Ale przynajmniej miałam gdzie wydawać kieszonkowe. Jak przypuszczam, płacili ci za to przywilejami sieciowymi? - Nie pamiętam. Oczy nieustannie zalewał mu pot. Gdy przecierał je do sucha, niemal widział drogę tak jak kiedyś. Usłyszał głuchy odgłos wybuchu miny i popędził w kierunku kampongu z niesione} w ramionach Madhusree. Żeglując coraz szybciej wzdłuż szpaleru drzew, jakby spadał. Grant pierwsza spostrzegła jeden z baraków: był ryzykownie przechylony, pokryty grzybem i lianami. W przeciwieństwie do paneli dachu, które Prabir widział wczoraj z góry, miał poplamione ściany, obrośnięte do tego stopnia, że równie dobrze można było uznać, iż celowo pokryto je kamuflażem. Prabir nieoczekiwanie poczuł mniejszą pewność, że podążali
starą ścieżką; nie oczekiwał, że baraki będą rozpoznawalne, lecz najwyraźniej znalazł się w innym miejscu, niż sobie wyobrażał. Być może przyszli tu zupełnie inną trasą, taką, która normalnie zawsze była porośnięta dżunglą i nigdy nie została wykarczowana. Nawet kiedy już stanęli na skraju kampongu, chwilę zabrało mu odnalezienie pomiędzy drzewami całej szóstki baraków. - Nie wiem, gdzie jesteśmy. Nie wiem, gdzie mamy zacząć - powiedział otępiały. Grant położyła mu dłoń na ramieniu. - Nie spieszy nam się. Jeśli tylko zechcesz, mogę zajrzeć do środka jednego z tych budynków i opisać ci, co tam zobaczę. - Nie. W porządku. - Odwrócił się i ruszył w kierunku baraku stojącego na prawo, którego wychodzące na środek kampongu drzwi przesłaniał zbity gąszcz pnączy, a ściany rozeszły się w rogu, pozostawiając szparę, przez którą wejście do środka okazywało się znacznie prostsze. Grant ruszyła za nim. - Będziesz potrzebował latarki i musimy się tym zająć powoli. Nie wiemy, co tam znajdziemy. Prabir wziął podaną mu latarkę, a Grant zdjęła z ramienia sztucer i podążyła za nim krok w krok, gdy schylając się, wchodził do środka. Wewnątrz zostało naniesione wystarczająco dużo ziemi, a przez szczeliny w ścianach i oplecione pnączami okna wpadało dość światła, by podłogę pokryły blade chwasty. W jednej ze ścian znajdował się haczyk, a pod nim leżały popękane, pomarszczone pozostałości zwiniętego prostokąta płótna. - Ten należał do mnie - stwierdził Prabir, po czym dodał, wskazując na hamak: - Tu właśnie spałem. - OK. Skrzynię, w której trzymał ubrania, musiały pochłonąć termity, kiedy już z czasem środki konserwujące wypłukały się z drewna. Barak wyglądał obecnie na bardziej ogołocony od więziennej celi, lecz i tak nigdy nie był jakoś szczególnie wypełniony gadżetami czy dekoracjami; wszelki najbardziej ceniony dobytek Prabir miał zapisany w swoim notepadzie. Nocą wyjrzał ze swego baraku, wszystko z niepokoju wywróciło mu się w środku do góry nogami. A wtedy wymyślił czyn, który usprawiedliwiłby wszystko, co czuł obecnie: występek, który pasowałby do jego poczucia winy, byłby mogącym je wyjaśnić alibi. Jednak - winy względem czego? Czy coś ukradł? Zniszczył? Co może być gorszego niż sabotaż pracy rodziców? - Barak motyli. - Wycofał się na zewnątrz, starając się zorientować w rozkładzie
budynków. - Był dokładnie na wprost, po drugiej stronie kampongu. Wił drogę pomiędzy drzewami, a Grant szła tuż obok niego w milczeniu. Była to najbardziej bezpośrednia trasa, lecz stracił z oczu wszystkie pozostałe, otaczające go baraki; stracił rozeznanie ich pozycji w kręgu. Z baraku, do którego się zbliżył, odpadły drzwi, pozostawiając wejście do środka przesłonięte pnączami. Grant podała mu maczetę, wyciął je więc do czysta. Po czym wycelował w mrok wnętrza baraku snop światła latarki. Stało tam pokryte pleśnią, wypaczone i odbarwione, lecz wciąż w jednym kawałku, plastikowe łóżeczko Madhusre. Za nim składane łóżko rodziców, zasłane różnymi szczątkami; jego piankowy materac zgnił, a metalowa rama była skorupą korozji. Martwił się o nich. Martwił się, że dosięgnie ich wojna, wbrew zapomnieniu, w jakie popadła wyspa, wbrew wszelkim zapewnieniom ojca. Ale dlaczego miałby czuć się winny? Dlaczego miałby sobie wyobrażać, że to jego należałoby winić, gdyby tylko wojna zawitała na tę wyspę? Nawet kiedy walczył z rodzicami i chciał, by zostali ukarani - nawet jeśli krzyczał ze zbocza wulkanu, że chce ich śmierci nigdy nie był na tyle przesądny, by uwierzyć, że to jego życzenie się spełniło. - Nie tu - powiedział. - Następny. Jedna ze ścian baraku motyli zawaliła się na bok, dzięki czemu dwa częściowo podpierane panele dachu przesunęły się i zwisały niemal do samej ziemi. W wyniku tego powstał rozchwiany trójkątny graniastosłup o wąskiej przestrzeni rozdzielającej jedną ze stojących ścian i pochylony dach, przez którą Prabir był akurat w stanie się przecisnąć. Grant weszła tuż za nim. Przewrócona ściana miała w sobie okna i drzwi do baraku, a słabe leśne światło uderzało w luki w strukturze pod nieodpowiednim kątem, by zdołać przezwyciężyć zalegające przed nimi ciemności. Prabir przesunął po podłodze promieniem latarki, poszukując śladów stołu laboratoryjnego, lecz wszelkie drewno już dawno oddało swe istnienie termitom i grzybom. Całe wnętrze baraku zasłane było po kolana gałązkami i gnijącymi liśćmi, pozostałościami przywianymi przez wiatr, które nigdy nie znalazły drogi powrotnej na zewnątrz i unieruchomione pozostały w środku. Po drugiej stronie pomieszczenia w świetle promienia latarki rozbłysło dwoje żółtych ślepi. Znajdował się tam pyton, być może połowy wielkości tego napotkanego na namorzynowym bagnie, zwinięty na szczycie sterty śmieci. Prabir poczuł, jak na sam widok zwierzęcia uginają się pod nim kolana, lecz nie chciał niepotrzebnie zabijać. - Może udałoby się go jakoś obejść - zasugerował. - Albo wygonić patykami na
zewnątrz. Grant przecząco potrząsnęła głową. - W normalnej sytuacji bym się z tobą zgodziła, ale teraz możemy sobie odpuścić takie utrudnianie. - Uniosła strzelbę. - Stań z boku i zasłoń uszy... - Wycelowała, ustawiając kółeczko światła laserowego dokładnie pomiędzy oczy węża, po czym odstrzeliła mu głowę. Kłębki białego grzyba spadły deszczem z sufitu. Pozbawione głowy ciało zadrgało i uniosło się w pozycji gotowej do ataku, wystarczająco rozwijając swe cielsko, by odsłonić tam lęg niebieskobiałych jajek o rozmiarach pięści. Grant trzymała latarkę, gdy Prabir przeczesywał bałagan zaścielający podłogę. Szło to niesamowicie powoli, a wilgotne powietrze nad rozkładającymi się liśćmi działało dusząco. Kiedy znalazł metalową podstawę mikroskopu ojca, porzucił wszelkie pozory udawania, że panuje nad sytuacją, i pozwolił łzom smutku i wstydu spływać po twarzy. Wiedział, co zrobił. Wiedział, dlaczego zatruł poczwarkę. Wiedział, co musiał ukryć. To on ich zabił. To on sprowadził nad wyspę ten samolot. To on sprowadził tu miny To było zbyt wiele, by mógł stawić temu czoła. Nie mógł z tym żyć, wpatrując się w to światło - lecz stracił wszelkie siły, by odwracać od niego wzrok, a każde kłamstwo, podtrzymywane do tej pory jako tarcza, nabrało właśnie przejrzystości. Musiał pozwolić, by to światło go roztopiło, musiał pozwolić, by go spaliło. Był jednak zdeterminowany, by wcześniej znaleźć okazy: ostatnią rzecz, która mu pozostała, ostatnią, co do której mógł jeszcze żywić nadzieję, że zdoła ją ocalić. Grant przestała go pytać, czy chce odpocząć albo zamienić się miejscami. Żuki i blade pająki umykały, gdy raz za razem wtykał dłonie w liście. Wreszcie wyciągnął stamtąd płytkę lekkiego, chłodnego w dotyku plastiku, szerokiego na jakieś trzydzieści centymetrów, całego pokrytego brudem. Przetarł go o dżinsy. Miał w rękach dorosłego motyla, zatopionego w czymś podobnym do szkła akrylowego. Dorosła forma sprzed dwudziestu lat, posiadająca tamte stare koncentryczne, zielonoczarne pasy. Grant powiedziała do niego coś, co miało dodać mu otuchy. Prabir pokiwał powoli głową, zupełnie pozbawiony życia. W plastiku był wyryty kod kreskowy; barwniki, które kiedyś posiadał, dawno już zeszły, lecz jego krawędzie wciąż były ostre, ten kod wciąż można było odczytać. Liczby nic nie będą znaczyły bez pasujących do nich komputerowych zapisów, lecz najprawdopodobniej będą następowały chronologicznie po sobie. Po raz kolejny zagłębił dłonie mniej więcej w tym samym miejscu, a jego palce natrafiły na kolejną płytkę. Wyszli z baraku z dwunastoma zakonserwowanymi okazami: ośmioma formami
dorosłymi i czterema larwami. Prabir rozejrzał się wokół, ustalając swoje położenie. Odwrócił się do Grant. - Równie dobrze możesz już wracać do łodzi. Zaraz tam za tobą pójdę. - Podał jej plecak, w którym umieścili wszystkie okazy. Wzięła go, lecz nie ruszyła się z miejsca, oczekując wyjaśnień. - Chcę odwiedzić grób rodziców - stwierdził. Grant ze zrozumieniem pokiwała głową. - Czy mogłabym pójść z tobą? Nie chcę się narzucać, ale powinniśmy być ostrożni. Prabir ściągnął przez głowę podkoszulkę, przetarł nią twarz, po czym przytrzymał zwiniętą w kłębek tuż przy boku, zasłaniając w ten sposób dłoń, którą wyłączył detektor min. Starał się, by jego twarz przybrała podczas wykonywania tej czynności odpowiednią maskę. - Słuchaj, ile węży tego rozmiaru może znajdować się w najbliższej okolicy? - zapytał. Nic mi nie będzie. Możesz wykorzystać ten czas na rozpoczęcie prac nad znalezionymi próbkami. Chcę po prostu zostać tu sam na kilka minut. Zawahała się. - Czy proszę o zbyt wiele? - zapytał zdecydowanie. - Dałem ci wszystko, czego chciałaś. Możesz okazać choć odrobinę szacunku dla moich uczuć? Grant opuściła głowę, zawstydzona taką reprymendą. - W porządku. Przepraszam. Do zobaczenia na łodzi. - Odwróciła się i ruszyła przez kampong. Prabir poszedł do budynku, który według jego przewidywań powinien być magazynem. Ale nie ufał własnej pamięci, musiał mieć pewność. Drzwi budynku wypadły z zawiasów; przecisnął się przez pnącza. Kiedy jego oczy przyzwyczaiły się do mroku, dostrzegł zwisające ze ściany dwie kamizelki ratunkowe. Wyszedł z baraku i skierował się do ogrodu. Nieoczekiwanie urządzenie przy jego pasku zaczęło powtarzać raz za razem: „Mina w odległości siedemnastu metrów! Mina w odległości siedemnastu metrów!”. Spojrzał na nie: na górnej powierzchni migała czerwona strzałka, wskazując kierunek, w którym znajdowało się niebezpieczeństwo. Przełączył tam i z powrotem przycisk uruchamiający, co nie przyniosło żadnego efektu. Tego pieprzonego urządzenia nie dało się wyłączyć. Wszystkim, co zrobił, było zaledwie powstrzymanie go przed marnowaniem energii na wyświetlanie mającego działać uspokajająco zielonego światełka. Usłyszał Grant wołającą go z oddali po imieniu. Wycofał się, a gdy detektor zamilkł zupełnie, wykrzyknął tonem beztroskiej irytacji:
- W porządku! Wiedziałem, że tu są miny! Detektor działa, więc będę się trzymał od nich z daleka! Nic mi nie będzie! Nastąpiła długa chwila ciszy, po czym Grant niechętnie mu odkrzyknęła: - W porządku, do zobaczenia na łodzi! Odczekał jeszcze kilka minut, by się upewnić, że naprawdę sobie poszła, po czym odpiął detektor i odrzucił go w kierunku centrum kampongu. Zapamiętał kierunek wskazywany przez strzałkę. Był bardzo zmęczony, lecz nic więcej nie pozostało mu już do zrobienia. Odwrócił się i ruszył przed siebie. Coś ostrego przebiło mu prawe ramię. Poczuł chłód rozlewający się po skórze, a potem ogarniający ramię paraliż. Sięgnął dłonią i wyciągnął to coś. Była to strzałka ze środkiem usypiającym. Nie wiedział, czy ma się śmiać, czy płakać z frustracji. Rozejrzał się wokół, poszukując wzrokiem Grant, lecz nie potrafił jej nigdzie wypatrzyć. - Ważę siedemdziesiąt kilo! - zawołał. - Policz to sobie. Nie masz dość tego środka. - Jeśli mnie do tego zmusisz, przestrzelę ci kolano! - odkrzyknęła. - I co osiągniesz w ten sposób? Najprawdopodobniej wykrwawię się na śmierć. Pokazała się. Dzieliło ich przynajmniej dwadzieścia metrów. Nawet gdyby była w stanie jakoś przyblokować go do ziemi, nic, z wyjątkiem kuli, nie mogłoby go powstrzymać przed dotarciem do miny. - Może jestem gotowa podjąć takie ryzyko! - zawołała. - Wracaj do łodzi! - błagał ją z irytacją w głosie. - Dlaczego to robisz? Prabir przetarł oczy. Czy nie było to oczywiste? Czy dowody nie otaczały ich zewsząd? - Zabiłem ich - odpowiedział. - To ja zabiłem moich rodziców. - Nie wierzę ci. Jak? Wpatrywał się w nią rozpaczliwie; był gotów przyznać się do wszystkiego, wszystko jej wyznać, lecz wszelkie wyjaśnienia okazałyby się obecnie powolną torturą. - Wysłałem komuś wiadomość. Pewnej kobiecie z Nowego Jorku, poznanej w sieci historyczce. Ale udawałem w niej swojego ojca, a to, co napisałem, brzmiało, jakbym popierał ABRMS. Indonezyjczycy musieli to przeczytać. Dlatego właśnie przelecieli nad wyspą i zrzucili miny Grant przyswoiła sobie usłyszaną wiadomość. - Dlaczego udawałeś ojca? - Nie pozwolił mi przed nikim ujawniać, ile naprawdę mam lat. Miał na tym punkcie
jakąś paranoję... być może przytrafiło mu się coś w dzieciństwie. Ale ja nie wiedziałem, jak udawać kogokolwiek innego albo w ogóle niczego nie przekazywać. - W porządku. Ale nie masz pewności, że przechwycono wiadomość, prawda? Tak czy tak mogliby zrzucić te miny. Wszystko mogło być spowodowane inwigilacją z powietrza, aktywnością rebeliantów w tym rejonie, celową dezinformacją z czyjejś strony. To mogło nie mieć z tobą nic wspólnego! Prabir pokręcił głową. - Nawet jeśli to prawda, ja słyszałem, jak nadlatuje ten samolot, a nie ostrzegłem ich. I to do moich zadań należało pielenie chwastów w ogródku, lecz zamiast tego poszedłem się kąpać. Jeśli nie zabiłem ich trzy razy, zabiłem dwa. - Miałeś wtedy dziewięć lat! - powiedziała Grant. - Może i zrobiłeś coś głupiego, ale to wojsko ich zabiło. Naprawdę wyobrażasz sobie, że winiliby ciebie? - Miałem dziewięć lat, ale nie byłem głupi. Po tym, jak wysłałem tę wiadomość, zdałem sobie sprawę z tego, co zrobiłem. Lecz byłem zbyt przerażony, by im o tym opowiedzieć. Byłem tak pełen winy, że poszedłem i otrułem jednego z ich motyli, starając się w ten sposób oszukać samego siebie. Chcąc sprawić, bym sam uwierzył, że właśnie dlatego tak podle się czuję. Grant zawahała się, szukając jakiejś drogi ucieczki z zaistniałej sytuacji. Lecz nie była w stanie żadnej dostrzec. - Nieważne, jak to boli; skoro przeżyłeś z tym osiemnaście lat, możesz dalej to robić stwierdziła wreszcie. Zaśmiał się. - Po co? Jaki w tym sens? Madhusree już mnie nie potrzebuje. Wiesz, dlaczego ruszyłem za nią? Bałem się, że odkryje prawdę. Bałem się, że znajdzie tu coś, co odkryje przed nią mój postępek. Wcale nie starałem się jej chronić. Po prostu chciałem ją powstrzymać przed odkryciem prawdy. - Jak w takim razie mam jej wytłumaczyć twoją śmierć? - Jako wypadek. - Nie zamierzam popełniać krzywoprzysięstwa. Na pewno odbędzie się oficjalne dochodzenie, podczas którego wszystko wyjdzie na jaw. - Czyżbyś teraz mnie szantażowała? Grant ze spokojem potrząsnęła głową. - Przedstawiam ci tylko, co się stanie. To nie jest groźba, to po prostu tak będzie wyglądać.
Prabir zasłonił twarz ramionami. Perspektywy wydawały mu się nieznośne, lecz może gdyby Madhusree zrozumiała, że nie była mu nic winna, łatwiej przeszłaby nad jego śmiercią do porządku dziennego. Nie działał kierowany miłością do siostry ani żadnym poczuciem obowiązku wobec rodziców. Nawet nie ochraniał wspólnych genów. Wszystko, co kiedykolwiek dla niej zrobił, miało na celu ukrycie własnej zbrodni. Odwrócił się plecami do Grant i ruszył w kierunku pola minowego. Grant coś krzyknęła, lecz zupełnie to zignorował. Poczuł, jak w dół pleców uderza go deszcz strzałek; po czwartej czy piątej stracił tam wszelkie czucie i nie był w stanie dłużej ich liczyć. Zaczęło mu się odrobinę kręcić w głowie, ale wcale go to nie spowolniło. Grant wciąż nie miała szans, by go dopaść. Poczuł ukłucie z boku prawej nogi, niczym gorące ostrze przeszywające mu skórę. Stracił oparcie, bardziej z zaskoczenia niż z samej siły uderzenia pocisku, i padł bokiem w podszycie. Ze sparaliżowanymi ramionami nie miał siły w rękach: nie mógł się podnieść, nie mógł się nawet czołgać. Po minucie Grant przyklękła przy nim i wyszarpała z niego wszystkie wystrzelone strzałki, po czym pomogła mu stanąć na nogach. Niemal równie mocno krwawił z ran powstałych na skutek wpadnięcia w kolczasty krzew, co z draśnięcia, które miał na nodze. - Pójdziesz teraz ze mną na łódź? - zapytała. Prabir spojrzał jej w oczy. Nie był na nią zły, ale też nie był jej wdzięczny. Pozbawiła go jednak całego impetu i tak strasznie wszystko skomplikowała, że wszelkie próby przeciwstawienia się jej byłyby teraz nieomal farsą. Farsą i monumentalnym samolubstwem. Milczał przez chwilę, starając się pogodzić z tym, co się stało. - Jest coś, co chcę tu zrobić, jeśli tylko masz ochotę mi pomóc - powiedział wreszcie. Ale będziemy potrzebowali narzędzi, no i będę musiał najpierw odczekać, aż to gówno ustąpi. * Po południu wrócili do kampongu z piłą i drewnianym młotem. Grant ścinała metrowej długości gałęzie, a Prabir wbijał je w ziemię, stawiając niewielki płotek wokół zaminowanego terenu. Z każdej strony przybił znaki ostrzegawcze w sześciu językach, używając notepadu, by przetłumaczyć tekst. Było mało prawdopodobne, by rybacy zapuścili się aż tak głęboko w dżunglę, ale kiedy pojawią się tu kolejni biolodzy, z pewnością takie tablice okażą się dodatkowym niewielkim zabezpieczeniem. - Chcesz postawić tu tablicę pamiątkową? - zapytała go Grant. Zaprzeczył ruchem głowy.
- Żadnych kapliczek. Nienawidziliby tego. Grant zostawiła go samego, teraz już mu ufała. Prabir stał przy płotku i starał się ich sobie wyobrazić, jak stoją obok siebie, oboje w średnim wieku, mając przed sobą wciąż kolejne pół wieku życia. Miłość do grobowej deski: pracując wspólnie aż do śmierci, dożywając, by zobaczyć swe praprawnuki. To właśnie własnoręcznie zniszczył. Grant wciąż się upierała: „Nie winiliby ciebie!”. Ale co to znaczyło? Martwi nikogo nie winili. Co, jeśli jego matce udałoby się przeżyć, okaleczonej smutkiem, świadomej, że to on był za to wszystko odpowiedzialny? Być może początkowo, kiedy jeszcze był dzieckiem, próbowałaby go osłaniać. Ale obecnie? I przez resztę jego życia? A jego ojciec... Nie miał prawa sprawdzać ich w ten sposób, prosząc, by dokonali wyboru pomiędzy odrzuceniem a wybaczeniem. I jakiekolwiek usprawiedliwienia mogliby dla niego wymyślić, ilekolwiek współczucia mogliby mu okazać, w ostatecznym rozrachunku to nie miałoby żadnego znaczenia. Nie chciał ich wyimaginowanego błogosławieństwa, nie chciał żadnego przekonującego pocieszenia. Chciał tylko niemożliwego: chciał mieć ich z powrotem. Siadł na ziemi i zapłakał. * Wrócił na plażę, nim zrobiło się ciemno. Stracił całą wolę oddania się w ręce śmierci, znieczulił się z istnienia. Ale by żyć, musiał żyć z bólem tego, co zrobił, a nie z nadzieją, że mógłby to ugasić. Do tego nigdy nie dojdzie. Musiał sobie znaleźć inny powód do dalszego życia.
CZĘŚĆ SZÓSTA Rozdział 13 Grant
spędziła
cały
następny
poranek,
sporządzając
wycinki
tkanek
z
zakonserwowanych motyli z kampongu, po czym dokonała sekwencjonowania ich DNA. Nawet przy obecności białka São Paulo, które dokonywało niezrozumiałych zmian we fragmentach genomu, na podstawie markerów genetycznych można było stworzyć wiarygodne drzewo rodowe, używając numerów serii jako określnika chronologii. Prabir trafił z jednym: gen São Paulo się zmienił. Jego własne białko stopniowo go przepisało, mimo iż to pochodzące sprzed dwudziestu lat zdawało się dokonywać o wiele subtelniejszych zmian z pokolenia na pokolenie niż jego współczesna wersja. Dodało to nowy zwrot do procesu konwergencji: przynajmniej w przypadku motyli sama transformacja była podmiotem sukcesywnie następujących po sobie udoskonaleń. Cokolwiek BSP robiło, by tworzyć swe dziwnie korzystne mutacje, z czasem mutacje wykute w jego własnym genie pozwalały mu wykonywać cały ten proces jeszcze bardziej efektywnie. Grant umieściła historyczne dane w sieci, zapisując je na konto Radhy i Rajendry Sureshów, po czym zabrała się do pracy nad uśpionymi osobnikami dorosłymi, pobierając od nich próbki do analizy transkryptu RNA. Nawet w najmniejszym stopniu nie groził im niedobór okazów: prócz sześciu, które Prabir zerwał z drzew, wszystkie posiadane przez nich osobniki dorosłe właśnie wkroczyły w to samo stadium. Prabir siedział i obserwował ją przy pracy, służąc pomocą, kiedy tylko był w stanie. Być może była to zaledwie kwestia tego, że wreszcie, koniec końców, dotarło do niego, co takiego zrobiła dla niego w kampongu, ale jej twarz wydawała mu się obecnie bardziej życzliwa, zaś całe jej nastawienie do jego osoby cieplejsze. Tak jakby wreszcie nauczył się czytać dialekt mowy jej ciała w podobny sposób, w jaki z czasem przyzwyczaił się do jej obcego akcentu. Wieczorem, już po posiłku, usiedli na pokładzie, gdzie przyglądając się morzu i słuchając muzyki, planowali zakończenie rejsu. O ile do rana nie dotrą do nich wiadomości z São Paulo lub Lausanne, sugerujące jakieś inne rozwiązanie, doszli wspólnie do wniosku, że zgromadzili wszelkie konieczne dane potrzebne do napędzenia badań mutantów na najbliższy czas. Na dzień lub dwa powrócą więc do obozu ekspedycji, by bezpośrednio na miejscu porównać notatki, po czym Grant popłynie z powrotem na Sulawesi, by zwrócić wynajętą tam
łódź. Prabir nie był jeszcze pewien, czy zabierze się z nią do Ambon. Wszystko uzależnił od przyjęcia, jakie zgotuje mu siostra. - Co masz zamiar jej powiedzieć? - zapytała Grant. Prabir potrząsnął głową. - Nie mam pojęcia. Nie mogę jej powiedzieć tego co tobie. Nie zamierzam zatruć jej tym całego życia. Ale też nie chcę już nigdy jej okłamywać. Nie chcę karmić jej tekstami o tym, jak to przybyłem tutaj, by oszczędzić jej traumy. Grant rzuciła mu rozdrażnione spojrzenie. - A nie przyszło ci do głowy, że to wciąż może się okazać prawdą? Możesz mieć więcej niż jeden powód, że coś robisz. - Wiem, ale... Przerwała mu. - Nie pozwól temu wszystkiego zniweczyć. Nie pozwól, by ograbiło cię z tego, z czego masz prawo czuć się dumny. Czy naprawdę szczerze wierzysz, że nigdy, ani razu, nie starałeś się jej ochronić tylko z powodu tego, że jest twoją siostrą? - Jeśli w rzeczywistości tak było, to przynajmniej nie jestem niewolnikiem własnych genów - odpowiedział jej agresywnie Prabir. Grant zmrużyła oczy. - A to znaczy dla ciebie więcej? - Przez chwilę Prabir pomyślał, że ją stracił, że wypowiedziane słowa były niewybaczalne, lecz wtedy dodała oschle: - W wystarczająco złym filmie teraz przynajmniej okazałoby się, że zostałeś adoptowany. - Jeśli tak ci się kojarzy zły film, to wiedziesz bardzo zaciszne życie - odpowiedział. Wyciągnął rękę, by pogładzić ją po twarzy wierzchem dłoni. Nie spuściła z niego wzroku, lecz wszystko odbyło się bez słowa. Sam działał, kierując się ledwie świadomym poczuciem, że tak powinno być, częściowo oczekując, że jego instynkt okaże się kompletnie błędny, lecz ona ani go nie zachęciła, ani nie odtrąciła. Przypomniał sobie, jak obserwowała go tej nocy, kiedy tu przypłynęli; wtedy wątpił, że to w ogóle cokolwiek znaczyło, ale teraz poczuł się, jakby opadły mu klapki z oczu. Nachylił się, by ją pocałować; siedzieli oparci o ścianę kabiny, trudno więc było spojrzeć jej prosto w twarz. Przez chwilę trwała w doskonałym bezruchu, lecz wreszcie zaczęła mu odpowiadać. Przebiegł dłonią wzdłuż jej ramienia. Jej skóra pachniała nadzwyczajnie; wdychanie jej zapachu wywoływało falę ciepła, która rozlewała mu się po całym ciele. Kanadyjskie dziewczyny ze szkoły średniej pachniały nijak i bezpłciowo, niczym niemowlęta.
Wsunął jej od tyłu dłoń pod koszulkę i pogładził u podstawy kręgosłupa, przyciągając do siebie, dopasowując nawzajem ich ciała. Miał już erekcję; czuł, jak ta pulsuje mu w miejscu, w którym dotykał nogi kobiety. Przeniósł dłoń na jej pierś. Musiał zwalczyć w swej głowie wszelkie obrazy pokazujące mu, dokąd to wszystko zmierza; bał się, że jeśli tylko je do siebie dopuści, dojdzie w mgnieniu oka. Lecz nie musiał o tym myśleć, nie musiał tego planować: porwie ich i poniesie sama wewnętrzna logika tego, co robią. Grant wyrwała mu się nieoczekiwanie, wyplątując się z objęć. - To zły pomysł. Wiesz o tym. Prabir był zmieszany. - Wydawało mi się, że właśnie tego chcesz! Otworzyła usta, jakby chcąc zaprzeczyć jego słowom, lecz powstrzymała się. - To nie działa w ten sposób - stwierdziła. - Jestem wierna Michaelowi od szesnastu lat. Mogę przesiedzieć i przegadać tu z tobą całą noc, jeśli tego właśnie potrzebujesz, ale nie zamierzam się z tobą pieprzyć tylko dlatego, żebyś poczuł się lepiej. Prabir siedział ze wzrokiem wbitym w pokład; twarz płonęła mu ze wstydu. Co on zrobił? Czyżby to była jakaś niezręczna próba okazania jej wdzięczności, którą w jego mniemaniu Grant miałaby przyjąć bez najmniejszych skrupułów? - Słuchaj, nie jestem na ciebie zła - powiedziała łagodnie. - Powinnam powstrzymać cię wcześniej. Może po prostu oboje o tym zapomnimy? - Taaa. Pewnie. Podniósł wzrok. Grant uśmiechała się smutno. - Nie rób z tego jakiejś wielkiej sprawy - poprosiła. - Aż do tej pory wszystko między nami było cacy i wciąż może tak pozostać. - Podniosła się z pokładu. - Ale teraz, jak mi się zdaje, obojgu z nas przyda się odrobina odpoczynku. - Sięgnęła dłonią, by ścisnąć mu ramię, po czym zniknęła wewnątrz kabiny. Gdy zgasiła światło, Prabir przyklęknął przy krawędzi pokładu i ejakulował do wody. Oparł głowę o barierkę, nieoczekiwanie zrobiło mu się zimno od dochodzącej znad morza bryzy. Obrazy jej ciała rozmyły mu się w okamgnieniu; teraz to było oczywiste, nigdy tak naprawdę jej nie pożądał. Było to zaledwie chwilowe pomieszanie przyjaźni, którą okazała mu w kampongu, i faktu, że od czasu zdającego mu się niemal wiecznością nie dotykał Feliksa. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że mógłby utracić swą umiejętność życia w celibacie, że po dziewięciu latach przetrwanie w nim jakichś marnych trzech czy czterech tygodni mogłoby w ogóle wymagać od niego jakiegokolwiek wysiłku. Kiedy wrócił do swojego śpiwora i zamknął oczy, ujrzał tuż przy sobie uśmiechniętego,
zaspokojonego Feliksa z kilkudniowym ciemnym zarostem na złotej skórze gardła. Kiedy zdrada stała się dla niego wyobrażalna? Ale czy zamiast dręczyć się jedną głupią, odbiegającą od normy próbą zdrady, nie lepiej pomyśleć o zmianach, jakich mógłby dokonać po powrocie do Toronto, by skończyć wreszcie ze wszystkimi o wiele poważniejszymi zagrożeniami, z którymi igrał sobie, odkąd się tylko spotkali? Cierpliwość Feliksa była wprost niewyobrażalna, ale nic nie trwa wiecznie. Najprostszym rozwiązaniem byłoby pozwolić Madhusree zamieszkać samej w mieszkaniu, wciąż płacąc jej za czynsz, póki nie ukończyłaby studiów. A on wprowadziłby się do Feliksa i wiedliby własne życie, oparte na wzajemnym zaangażowaniu bez żadnych zastrzeżeń. To nie było już niewyobrażalne. Nawet gdyby miał siłę naśladować ojca pod każdym względem, nijak nie przywróciłoby to Radhy i Rajendry do życia. I nie dbał już o to, że nie jest w stanie czytać między wierszami, by wydobyć stamtąd jakieś nigdy nie wypowiedziane błogosławieństwo rodziców. Musi skończyć z „tak chcieliby” i „tak zrobiliby”. Musiał schwytać to, co uważał za dobre, i z tym uciec. * Godzinę po opuszczeniu Teranezji wyglądająca na oszołomioną Grant wyłoniła się z kabiny. - Dziwne wieści z São Paulo - stwierdziła. Prabir wykrzywił twarz; zabrzmiało to jak tytuł jednego z należących do Keitha albumów z muzyką country dada. - Proszę, nie mów mi, że wracamy. - Nie wracamy. - Grant w roztargnieniu przeczesała dłonią włosy. - Powiedziałabym, że ostatnią rzeczą, jakiej im jeszcze trzeba, są kolejne nowe dane. Wygląda na to, że daliśmy im więcej, niż są w stanie przełknąć. - Co masz na myśli? Podała mu notepad. - Joaquim Furtado, jeden z fizyków zespołu modelującego, właśnie ogłosił w sieci teorię dotyczącą funkcji białka. Reszta zespołu odmówiła poparcia tego materiału. Chciałabym usłyszeć, co o tym myślisz. Prabir podejrzewał, że Grant po prostu stara się być miła, lecz przebiegł wzrokiem po stronie. Furtado rozpoczynał swoją analizę stwierdzeniem, którego nikt nie mógł zakwestionować: niezgodności pomiędzy modelem komputerowym a eksperymentami dokonanymi in vitro udowodniły, że istniały pewne kluczowe aspekty zachowania molekuły, których nie udawało się uchwycić w symulacji. Wypróbowywano różne udoskonalenia
modelu, lecz na razie wszystkie one zawiodły pod względem poprawy sytuacji. Jedno z wielu przybliżeń, dokonywanych przez zespół modelujący, wiązało się ze stanami kwantowymi białka, opisywanymi matematycznie przy użyciu terminów stanów własnych dla wiązań pomiędzy atomami: stanów kwantowych, które posiadały określone wartości dla takich kwestii jak pozycja wiązania czy jego energia wibracyjna. Absolutnie dokładny i kompletny opis białka pozwoliłby każdemu z jego wiązań istnieć w złożonej superpozycji kilku różnych stanów własnych naraz, stanie, który nie posiadał żadnych określonych kątów i energii, lecz zaledwie prawdopodobieństwa dla spektrum różnych ich wartości. Ostatecznie białko jako całość byłoby postrzegane jako superpozycja wielu możliwych wersji, każdej o innym kształcie i różnym zestawie modów wibracyjnych. Jakkolwiek wykonanie tego dla molekuły składającej się z przeszło dziesięciu tysięcy atomów oznaczałoby śledzenie astronomicznej wręcz liczby kombinacji stanów własnych, co znacznie przekraczało
możliwości
pojemnościowe
wszelkiego
istniejącego
obecnie
sprzętu
komputerowego służącego do magazynowania danych, nie wspominając już o możliwości manipulacji tak olbrzymią liczbą danych. Tak więc rutynową praktyką było w takim przypadku obliczanie najbardziej prawdopodobnych stanów własnych dla każdego wiązania, a następnie od tego momentu przyjmowanie, że są one jedynymi wartymi uwagi i rozważania. Problem polegał jednak na tym, że gdy białko São Paulo było związane z DNA, wiele jego wiązań posiadało dwa główne stany własne, oba niemal równie prawdopodobne. Nie pozostawiało to żadnego wyboru, należało losowo wybrać stan dla każdego wiązania: oprogramowanie rzucało kilkaset razy kośćmi i wybierało do analizy jedną określoną konformację molekuły. I w pierwszych eksperymentach przeprowadzonych in vitro zdawało się, że natura robi praktycznie to samo: gdy nici DNA zostały skopiowane z przypadkowymi błędami, BSP, wybierając różne zasady, by dodać je do nowej nici, wydawało się zaledwie wzmacniać szum kwantowy. Lecz niemal doskonałe kopiowanie chromosomu gołębia owocożera i następujące w DNA zmiany międzypokoleniowe, zaobserwowane u okazów motyli Sureshów, wykazały, że miało tam miejsce coś o wiele subtelniejszego. Kluczową subtelnością, jak twierdził Furtado, było to, że żadne z prawdopodobieństw kontrolujących kształt tego białka tak naprawdę nie było dokładnie sobie równe. Za każdym razem jedno z nich byłoby faworyzowane, mimo iż różnica pomiędzy nimi była tak minimalna, że wybór zależałby, przy niesamowicie wielkiej dokładności, od całego stanu kwantowego nici DNA, do której białko było przyłączone. Furtado przypuszczał, że BSP wykorzystuje tę czułość do szacowania liczby różnych „kontrfaktycznych kuzynów” DNA: podobnych, lecz nie identycznych sekwencji, które mogłyby zostać stworzone zamiast niego,
gdyby tylko jego najnowsza historia przypadkowych mutacji przebiegła inaczej. Jeśli tylko najliczniejsi kuzyni dyktowali sekwencję nowej kopii DNA, wyjaśniało to, dlaczego mutacje nie były przypadkowe, dlaczego nigdy nie zabiły ani nie były szkodliwe dla organizmu. Zostały przetestowane i okazały się udane: nie w przeszłości, zgodnie z hipotezą Grant, lecz w zupełnie innych historiach kwantowych. Prabir uniósł wzrok znad notepadu. - Nie wiem, co ci powiedzieć. Zdobywcy Nobla z fizyki od stuleci obrzucali się nawzajem błotem w związku z interpretacją mechaniki kwantowej i o ile wiem, wciąż to robią. Nikt nigdy nie rozwiązał tego problemu. Jeśli Furtado uważa, że akurat Interpretacja Wielu Światów jest tu właściwa, mamy bardzo długą listę nazwisk słynnych fizyków, którzy go poprą, kim więc jestem, by się z tym sprzeczać? Ale czerpanie informacji z innych historii jest czymś zupełnie innym. Nawet większość zwolenników tej teorii powie ci, że nie jest to wykonalne. - Myślę niemal dokładnie tak samo - powiedziała Grant. Nachyliła się, by sprawdzić, jak daleko doczytał. - Tam dalej pojawia się pewna interesująca spekulacja sugerująca, jakiego rodzaju analizy danych mogłoby dokonywać białko, by z całego tego szumu, związanego z efektami cieplnymi, wyciągnąć wzory interferencji pomiędzy DNA i jego kuzynami. Jeśli jednak cokolwiek z tego okazałoby się prawdą, BSP musiałoby wyewoluować w istny superkomputer kwantowy. Prabir przesunął widok na ekranie i spojrzał na fragment, o którym mówiła; większość przytaczanych tam równań była kompletnie nie na jego głowę, lecz istniały akapity samego tekstu, za którymi był w stanie nadążać: Mimo iż przestrzeni Hilberta ze znajdującymi się w niej stanami czystymi nie można zrekonstruować z żadną pewnością, zostało teoretycznie wykazane dla prostszych układów [Deutsch 2012, Bennett 2014], że szeroko zakrojone poszukiwania globalnych minimów entropii przy nieznanych stopniach swobody mogą, dzięki wykorzystaniu paralelizmu kwantowego, zidentyfikować prawdopodobnych kandydatów w czasie wielomianowym. Czy bardzo zły superkomputer kwantowy odkrył gen mogący wyprodukować odrobinę lepszy? I tak dalej? Furtado twierdził, że tak było w istocie, lecz pod koniec artykułu przyznawał, że bezpośredni dowód był tu niemożliwy; modelowanie jakiejkolwiek wersji białka São Paulo z niezbędnym poziomem precyzji leżało daleko poza naszym zasięgiem. Planował jednak eksperyment, który mógłby obalić jego hipotezę: syntetyzował kopię
chromosomów jednego z gołębi owocożerów aż do poziomu reszt metylowych. Ta molekuła byłaby identyczna z biologicznym chromosomem, zarówno pod względem samej surowej sekwencji zasad, jak i w każdym znanym człowiekowi „epigenetycznym” wyrafinowaniu chemicznym, lecz jej stan kwantowy nie byłby powiązany z DNA żadnego żywego ptaka, prawdziwego czy kontrfaktycznego. Gdyby BSP skopiowało go przy tym samym niskim współczynniku błędu co naturalną wersję, wtedy krzykliwa teoria Furtado rozpadłaby się z wielkim hukiem. - Jeśliby tak było naprawdę - rozważał Prabir - wyjaśniłoby to wiele rzeczy. Sama przyznałaś, że Teranezja wygląda jak miejsce, gdzie krewni miejscowych gatunków, których drogi się rozeszły i koewoluowały w różnych miejscach, zostawali stopniowo ponownie wprowadzani. Gdyby Furtado miał rację, wtedy dokładnie tak by się stało. Tyle tylko, że ich drogi się rozeszły, gdy różne mutacje umieściły te gatunki w rożnych historiach kwantowych, a zostały „ponownie wprowadzone” dzięki genowi, który odstąpił z obranej drogi, by wykraść pomysły od najbardziej udanych członków całej rodziny. Grant uśmiechnęła się wyrozumiale. - Wyjaśnij w takim razie owocożery. I krzewy drutu kolczastego. Co się tu dzieje z ich kamuflażem i kolcami? Prabir rozważył to przez chwilę. - To kontrfaktyczna obrona. Kiedy już masz gen São Paulo, możesz zablokować drapieżników, którzy w twojej własnej historii nigdy nawet nie starali się na ciebie polować. I tak długo, jak tylko podtrzymujesz tę obronę, nie będą sobie ani trochę zawracać głowy ewoluowaniem w tym kierunku, ponieważ widzą jasno i wyraźnie, że nie ma to sensu. Przypomina to prosty program szachowy: żadnych złożonych strategii zaczerpniętych od wielkich mistrzów, jedynie zdolność przewidywania na kilka ruchów do przodu i szacowania ich konsekwencji. Jeśli obliczenia, sprawdzające kolejno wszystkie możliwe warianty postępowania, odkryją jakąś strategię - powiedzmy roszadę - dającą średnioterminową przewagę nad prawdopodobnymi ruchami oponenta, to program to wykorzysta. I nigdy tego nie odwróci ani nie unieważni, nawet jeśli nie będzie żadnego bezpośredniego czy natychmiastowego zagrożenia, ponieważ może spojrzeć wystarczająco daleko w przyszłość i dostrzec tam, że jakiekolwiek wycofanie się natychmiast zostałoby wykorzystane. Twarz Grant zaczynała przybierać lekko zakłopotany wyraz. - Jednak chyba nie twierdzisz na poważnie, że właśnie coś takiego ma tu miejsce? - Absolutnie nie. Furtado przeprowadzi eksperyment na syntetycznym chromosomie i obali własną teorię.
Grant przyklasnęła mu bez entuzjazmu, jakby się obawiała, że przesadna pewność może się okazać kuszeniem losu. - Miałem cię zapytać - zaczął Prabir - czy masz już może wyniki analizy RNA tych uśpionych osobników dorosłych? - Kiedy ostatnio o nich słyszał, Grant zostawiła ich badanie uruchomione na noc. - Taaa. Jest tam produkowany pewien peptyd, który okazuje się praktycznie niemal identyczny z dość dobrze znanym hormonem, występującym u osobników dorosłych pewnego gatunku motyla zamieszkującego obszary umiarkowane, który powoduje diapauzę podczas zimowej hibernacji. A zmiany w teksturze i ubarwieniu skrzydeł zdają się pochodzić z kaskady aktywności genu, bardzo podobnej do tej, która pojawia się w zwykłej metamorfozie. Wszystko to dość dobrze zgadza się z moimi oczekiwaniami: wykorzystano tu na nowo zaledwie kilka już istniejących sztuczek. - OK. Ale w jakim celu wykonano je na nowo? Wiem, że to teraz nie ma sensu, ponieważ osobnik dorosły złożył już zewnętrznie swoje jajeczka, ale czy nie mogłoby to być jakimś reliktem z przeszłości gatunku, który zwykł się rozmnażać dzięki pasożytniczym larwom? Być może pomysł zmartwychwstania genu mimo wszystko dałoby się jakoś uratować. Grant potrząsnęła głową. - Nie, bo to poszło nawet bardziej na opak. Samce też to robią. Prabir chwycił się barierki i naparł na nią, starając się rozluźnić mięśnie. - Skoro gen nie zaczął jako coś, co każdy gatunek posiada celem naprawy mutacji, wciąż musimy jakoś wyjaśnić jego rozprzestrzenienie się z motyli na wszystkie inne gatunki. - Obrócił się do Grant, uśmiechając się rozbrajająco z nadzieją, że ta pozwoli sobie na troszkę bardziej frywolne spekulacje. - Rozważmy to tylko dla samej dyskusji: gdyby Furtado miał rację, być może gen São Paulo dostrzegł w tym łatwy sposób na wkomponowanie swoich kopii do gołębia owocożera. Grant nie odpowiedziała mu natychmiast; Prabir przyjął, że rozważała odpowiednio miażdżącą odpowiedź. - Znalazłam coś jeszcze w analizie RNA - powiedziała. - Taaa? - Olbrzymie ilości endonukleazy - enzymu odpowiedzialnego za przycinanie i łączenie DNA - produkowane w całych organizmach uśpionych osobników dorosłych. Jak na razie nie scharakteryzowałam tego jakoś głębiej... - przerwała. - Ale skoro to ten właściwy rodzaj endonukleazy - powiedział Prabir - to może się
idealnie nadawać do wykonania zadania przyłączenia genu São Paulo do genomu gołębi owocożerów. Grant pokiwała głową i niechętnie kontynuowała wypowiedź: - Frakcja DNA i endonukleazy, która przetrwała trawienie i wkroczyła do krwiobiegu, byłaby zawsze znikoma, jednak, jak mi się zdaje, można by to zapakować w coś, na przykład liposomy, co miałoby zadanie ochronne i pomogłoby w zaabsorbowaniu jej przez ścianę jelita. A stamtąd już zaledwie jeden krok, jedna przeszkoda, by gen dostał się do jajników czy jąder. Tak mogłaby, akcentuję „mogłaby”, wyglądać droga przeniesienia, lecz pełen obraz, jakkolwiek by na to patrzeć, wciąż nie jest jasny. Prabir spojrzał na otaczającą ich wodę; w dali wciąż dostrzegał wulkaniczny stożek Teranezji. - Wszystko inne mogłoby być reliktem przeszłości, prawda? Gdyby używano kiedyś mimikry do wprowadzenia pasożytniczych larw do organizmu gołębi owocożerów, a odpowiedzialne za to geny zostały obecnie reaktywowane, co prawda zupełnie bezsensownie, u składających jajeczka samic, mogłyby również zostać reaktywowane u samców... z tak prostego powodu, że włączający to przełącznik nie działa jak należy. - Tak mi się zdaje. - I są jakieś inne sposoby użycia endonukleaz, prawda? To może być przypadek, zaledwie szczęśliwy traf, że gen endonukleazy zostaje włączony w tym samym czasie co pozostałe? - No, może. Nieoczekiwanie Prabir zaśmiał się. - Posłuchaj. Byliśmy na Teranezji, byliśmy u samego źródła, i oczekuję, że w ciągu najbliższego dnia wszystko wskoczy nam na właściwe tory. Przeżyłem dwadzieścia jeden lat bez odpowiedzi. Mogę na nią jeszcze chwilę poczekać. Rzucił wzrokiem na animację BSP przedstawioną w artykule Furtado, w której białko przechodziło kolejno, raz za razem, przez szesnaście możliwych konformacji, jakie mogło przybrać, wiążąc się z każdą z czterech zasad w starej nici, równocześnie dodając każdą z czterech do nowej. Pomiędzy sobą te szesnaście prostych transformacji mogło generować każdą możliwą do wyobrażenia zmianę: gdy stara nić była rozkładana, a nowa budowana, istniał potencjał, by organizm stał się czymkolwiek. A które cudowne wynalazki z nieograniczonego morza możliwości wyszarpie dla siebie gen São Paulo? Te, które tworzyły jak najwięcej jego własnych kopii.
* Dotarli do namorzynowej wyspy i skorzystali z tego samego przesmyku co poprzednim razem, po czym popłynęli wzdłuż wybrzeża po wewnętrznej stronie rafy. Gdy zbliżali się do miejsca obozu ekspedycji, Prabir spostrzegł brak łodzi rybackiej, lecz jej miejsce tuż obok statku ekspedycji zajął jakiś inny statek. Zarzucili kotwicę i brodząc, doszli do brzegu. Byli w połowie drogi do obozu, gdy mniej więcej pięćdziesiąt metrów przed nimi pojawił się na plaży młody mężczyzna ubrany w spodnie w barwach maskujących, wojskowe buty i koszulkę Chicago Bulls. Uniósł strzelbę, z której do nich wymierzył, po czym wykrzyczał serię komend po angielsku: - Stać! Ręce na głowę! Na ziemię! Zastosowali się. Mężczyzna podszedł do Prabira i przyłożył mu broń do skroni. - Co tu robisz? Skąd przybyłeś? Prabir był zbyt roztrzęsiony, by natychmiast odpowiedzieć, lecz gdy z wielkim wysiłkiem starał się rozluźnić zaciśniętą krtań, by móc z siebie cokolwiek wykrztusić, pocieszał się świadomością, że ten człowiek nie jest najprawdopodobniej piratem. Jedynie ktoś będący żołnierzem byłby tak zainteresowany ich posunięciami i jakiekolwiek nieporozumienie sprowokowało jego wrogość, z pewnością zostanie szybko i łatwo wyjaśnione. - Jestem biologiem, a to mój asystent - objaśniła spokojnie Grant. - Mam zgodę rządu w Ambon. Reakcja żołnierza na jej ostatnie słowa nie zabrzmiała szczególnie zachęcająco. - Pieprzący się ze świniami ekumeniczni heretycy! Prabirowi zamarło serce. Ten człowiek nie był moluckim żołnierzem: należał do Armii Pana, odrodzonej milicji chrześcijańskiej z Zachodniej Papui. Oficjalnie nie byli oni nawet częścią sił zbrojnych państwa, mimo iż szeroko zakładano, że otrzymywali potajemną pomoc ze strony rządu. Już od wielu lat sprawiali kłopoty na Aru. Ale Wyspy Aru leżały stąd niemal trzysta kilometrów na wschód. - Gdzie byliście? - Mężczyzna domagał się kolejnych odpowiedzi. - Po drugiej stronie wyspy - odpowiedział mu Prabir. Jeśli niesława Teranezji rozeszła się szeroko po całym regionie, pewnie nie było rozsądnie przyznawać się do odwiedzin w tamtym miejscu. - Kłamiecie. Wczoraj nie było tam ani śladu po waszej łodzi. - Musiałeś nas przeoczyć. Częściowo wpłynęliśmy w namorzyny. Mężczyzna prychnął szyderczo.
- Kłamiecie. Idziecie ze mną do pułkownika Aslana. * Gdy przechodzili przez obóz, Prabir dostrzegł trzech kolejnych uzbrojonych mężczyzn, którzy snuli się, wyglądając na wielce znudzonych, oraz kilkoro członków ekspedycji, stojących nerwowo w wejściach do swych namiotów. Nie można było powiedzieć, że biolodzy byli pilnowani jak zakładnicy, lecz nie był to na pewno układ gość-gospodarz. Prabir nie dostrzegł ani śladu Madhusree. Wmawiał sobie, że nie ma najmniejszego powodu, by żołnierze mieli kogokolwiek skrzywdzić, lecz z drugiej strony nie było też jakiegokolwiek oczywistego powodu, by w ogóle mieli się tu pojawić. Być może powodem było to, że Aru powinny się przyłączyć w niepodległości do Zachodniej Papui - mimo iż była to obecnie niemal równie atrakcyjna perspektywa jak ogłoszenie Zachodniego Bengalu częścią Pakistanu - lecz trudno byłoby sobie wyobrazić, jaki pożytek dla sprawy miałoby przynieść Armii Pana znęcanie się i zastraszanie obcokrajowców tak głęboko na terytorium Republiki Południowych Moluków. Pułkownik urządził sobie biuro w jednym z namiotów z zaopatrzeniem; Prabirowi i Grant kazano stać i czekać na zewnątrz we wczesnopopołudniowym słońcu. Po jakichś dwudziestu minutach strzegący ich żołnierz zirytowany wymamrotał coś pod nosem w swym języku i przeszedł, by usiąść w cieniu drzewa z opartą o kolano strzelbą, wycelowaną mniej więcej w ich kierunku. - Wiesz, z kim mamy tu do czynienia? - wyszeptał Prabir. - Taaa, taaa. I pokażę im swoje najlepsze zachowanie ze szkółki niedzielnej. - Grant wydawała się bardziej znużona niż wystraszona, jakby właśnie napotkała przed sobą kolejną nudną przeszkodę do pokonania, nieróżniącą się nic a nic od przedzierania się przez namorzyny. Ale była tu i tam, podróżowała po różnych miejscach, więc może z czasem przyzwyczaiła się do sporadycznych okresów nieuzasadnionych zatrzymań. - Pułkownik Aslan? Myślisz, że jest zagranicznym najemnikiem? Brzmi mi to bardziej na imię ze środkowej Azji niż cokolwiek pochodzącego z tych rejonów. Grant uśmiechnęła się trochę protekcjonalnie. - Wierzę, że jest to obecnie, po konwersji na chrześcijaństwo, dość popularny wybór na całej planecie, przynajmniej o ile to ewangeliści wystarczająco wcześnie zarzucili swoje haczyki. Po prostu nie przyznawaj się, że lubisz rachatłukum, i wszystko będzie w porządku. - Rachatłukum? - Nie zawracaj sobie teraz tym głowy. Zbyt długo musiałabym ci to wyjaśniać. Z namiotu wyłonił się kolejny młody żołnierz i rzucił ostrzegawcze spojrzenie w
kierunku strażnika. Ten zerwał się od razu na równe nogi. Obaj odeskortowali Grant i Prabira do wnętrza namiotu, prowadząc ich tuż obok wielkich cylindrycznych pojemników z mąką i pudeł z papierem toaletowym. Pułkownik Aslan okazał się umięśnionym Papuasem w wieku około trzydziestu lat, najwyraźniej oddanym fanem Dallas Cowboys. Siedział za zaimprowizowanym pospiesznie z drewnianych skrzyń biurkiem. Kiedy Grant podała mu swoje pozwolenia, uśmiechnął się łaskawie. - A więc to jest słynna Martha Grant! Śledziłem twoją pracę w Internecie. Byłaś w samym sercu zarazy i wróciłaś, by nam o tym opowiedzieć. - Nie ma żadnych dowodów świadczących, że mutacje są zaraźliwe - odparła ostrożnie Grant. - A jednak te istoty pojawiają się setki kilometrów stąd. Jak to wytłumaczysz? - Nie potrafię. Opracowanie podobnych wyjaśnień zajmie trochę czasu. Aslan pokiwał współczująco głową. - A do tej pory mój kraj i moi ludzie pozostaną wystawieni na ryzyko związane z tym paskudztwem. Jak twoim zdaniem powinienem temu zaradzić? Grant zawahała się. - Wpływ na rolnictwo oraz zdrowie fauny i flory przenoszonej przez narodowe granice dzięki nieumyślnym działaniom człowieka, czy powodowany siłami natury, jest tematem wielu traktatów i porozumień. Istnieją międzynarodowe ciała, gdzie można przedyskutować podobne zagadnienia i skoordynować wszelkie właściwe kroki czy reakcje. - To bardzo dyplomatyczna odpowiedź. Ale istnieją łodzie, kluczące tam i z powrotem po Morzu Banda, nawet gdy tak tu sobie teraz o tym rozmawiamy, które nie zważają na to, co podkomisja Światowej Organizacji Zdrowia mogłaby mieć do powiedzenia na ten temat w ciągu najbliższych pięciu lat. - Nie mogę ci nic doradzić - odparła neutralnie Grant. - To leży poza możliwościami mojej ekspertyzy. - Rozumiem. - Aslan skinął głową w kierunku żołnierza, którego napotkali na plaży, a ten wyprowadził Grant z namiotu. - Towarzyszyłeś jej w tej wyprawie? - zwrócił się pułkownik do Prabira. - Tak. - Czy cudzołożyłeś z nią na łodzi? Prabir przez krótką chwilę nie był pewny, czy właściwie usłyszał pytanie. - Nie jest mi znany ten dialekt angielskiego - odpowiedział lodowato.
- Czy odbyłeś z nią stosunek seksualny? - Aslan był pobłażliwy. - To nie twoja sprawa. Pozostały w namiocie żołnierz zbliżył się o krok do Prabira, trzymając strzelbę jak pałkę. Prabir wbił wzrok w zabłoconą wodoodporną matę leżącą na ziemi wewnątrz namiotu. Co się działo w głowach tych ludzi? Czy szukali tylko powodu, by przyczepić Grant etykietkę rozwiązłej i móc ją zgwałcić z czystym sumieniem? - Nie. Nie uprawialiśmy seksu. Słowa te wywołały długą chwilę ciszy. - Spójrz na mnie - polecił mu wreszcie spokojnie Aslan. Prabir niechętnie uniósł wzrok. - Jesteś muzułmaninem? - Nie. Aslan wydawał się zawiedziony taką odpowiedzią; być może miał nadzieję, że zademonstruje przed wrogiem swoją finezję. - W takim razie nie każę ci tu przysięgać na imię Proroka. Lecz jesteś zdrowym młodym mężczyzną, a ona jest bardzo atrakcyjną kobietą. - Jest cnotliwą mężatką. - Ale wykorzystałeś ją? Zgwałciłeś? Prabir już miał mu odpowiedzieć rozwścieczającym zaprzeczeniem takich insynuacji, lecz wtedy dotarło do niego, że to się nie skończy, dopóki Aslan nie dostanie wyjaśnienia tłumaczącego jego załopotanie związane z tematem prowadzonego właśnie przesłuchania. - Dlaczego miałbym chcieć to zrobić? - zapytał, spoglądając mu prosto w oczy. - Jestem homoseksualistą. Zdezorientowany taką odpowiedzią Aslan zamrugał oczami. Przez chwilę Prabir zastanawiał się, czy tamten zna może przypadkiem jedynie opisujące to obraźliwe i biblijne określenia. Wtedy jednak Aslan rozłożył szeroko ramiona i wygłosił radośnie: - Alleluja! To akurat da się wyleczyć! - Nawet nie w połowie tak łatwo jak chrześcijaństwo - wymamrotał Prabir. Stojący przy nim żołnierz zamachnął się kolbą strzelby, uderzając go w skroń. Prabir zachwiał się i walczył o zachowanie równowagi. Lecz uderzenie nie należało do najmocniejszych, nawet nie krwawił. - Możesz odciąć facetowi kutasa - wydeklamował Aslan - ale nie możesz pozbawić go duszy.
Prabira poważnie kusiło, by zaimprowizować tu maksymalnie obraźliwą ripostę, wykorzystującą kuru i opłatki komunijne, lecz nie wydawało mu się to warte ryzyka odkrycia, że kazanie wygłoszone właśnie przez Aslana okaże się w rzeczywistości przepisem na chirurgiczną interwencję. - Wyprowadź go stąd - powiedział łagodnie Aslan. * Zaprowadzono go do innego namiotu, tego samego, w którym zbadano go po przygodzie z pytonem, by ta sama osoba co wtedy - wydawało mu się, że pamięta, jak Ojany mówiła do niej „Lisa” - pobrała mu próbkę krwi. Najwyraźniej ona również działała pod przymusem, ale już wolał, by to ona wbiła mu igłę w ramię, niż aby zrobił to ktokolwiek z Armii Pana. Kolejny żołnierz, bliższy wiekowo Aslanowi, zabrał od niej zamkniętą w pojemniku próbkę krwi i nabił na dyszę wlotową dość potężnie wyglądającej maszyny, która najbardziej przypominała Prabirowi polową radiostację, jaką można było zobaczyć w filmach fabularnych przedstawiających drugą wojnę światową. Cóż, nie do końca: urządzenie to miało w pokrywie płaski ekran LCD, podobnie jak kiedyś laptopy. Żołnierz nacisnął kilka przycisków i urządzenie zaczęło wirować. Prabir spojrzał na oznaczenia na obudowie i dostrzegł tam skróty NATO oraz PCR. NATO było amerykańskimi imperialnymi siłami wojskowymi w Europie, PCR zaś skrótem od polimerase chain reaction, reakcja łańcuchowa polimerazy. Miał przed sobą stary analizator genetyczny z nadwyżek wojskowych, najprawdopodobniej zaprojektowany do wykrywania śladów DNA pochodzących z broni biologicznej. Lecz jego obecny właściciel mógł sobie wyciąć i wkleić do oprogramowania dowolną sekwencję, jaką tylko sobie zażyczył, a urządzenie z największą radością zamruczałoby i wyrzuciło konieczne primery i sondy DNA. Sprawdzali mu krew na obecność genu São Paulo. Prabir poczuł falę paniki - co wiedzieli, czego on nie wiedział? - lecz niemal natychmiast się uspokoił. Medyk z Armii Pana równie łatwo jak ktokolwiek inny mógł tu skorzystać z sekwencji kodonów umieszczonej na stronie internetowej; nie znaczyło to wcale, że odkryli jakieś dowody świadczące o wpływie na ludzi. Byli po prostu paranoidalni, jeśli chodziło o zarazę. A skoro pozytywne przejście tego testu na czarownice przekładało się na to, że przestanie być dla nich źródłem zainteresowania, niech i tak się stanie. Grant go przejdzie, on go przejdzie. Każdy członek ekspedycji z pewnością już wcześniej przeszedł go pozytywnie. Prabirowi pozwolono przyłączyć się do Grant i dziesiątki innych członków ekspedycji
jedzących lunch pod markizą. Cole i Carpenter też tu byli, lecz biznesmeni, jak się zdawało, opuścili wyspę na łodzi rybackiej. Żołnierz, siedzący w rogu na beczce z paliwem, przyglądał się im obojętnie; w porównaniu z podpalaniem wiosek muzułmańskich na Aru trudno było to nazwać szczególnie pobudzającą podróżą służbową. Prabir zbliżył się do Seli Ojany, stojącej z niewielką grupą przy skrzynce, na której leżały talerze z kanapkami. - Wiesz, gdzie jest moja siostra? - wyszeptał, gdy ich oczy się spotkały. Ojany przyłożyła palec do ust, po czym zaczęła udawać, że tylko przeciera stamtąd okruchy. Poniewczasie przyszło mu do głowy, że gdy do obozu wkroczyła Armia Pana, połowa ekspedycji mogła akurat znajdować się w terenie, a niektórzy z nich mogli mieć sposobność, by dostrzec, co się dzieje, i trzymać się od tego z daleka. Nie była to całkowicie pocieszająca czy kojąca myśl; Madhusree byłaby prawdopodobnie bezpieczniejsza w obozie niż w dżungli, chyba że dochodziło tu do jakichkolwiek przejawów brutalności, których jeszcze jednak nie dane mu było zauważyć. Prabir rzucił okiem na żołnierza, lecz nie wyglądało na to, by ten zwracał na nich większą uwagę. - Co też sprowadziło tu tę inkwizycję? - zapytał. - Czy naprawdę tak wiele zwierząt pojawia się w Zachodniej Papui? - Mayumi zna tę historię bardziej z pierwszej ręki. - Ojany wskazała dłonią na stojącą tuż przy niej koleżankę. - Tu nie chodzi o zwierzęta w Zachodniej Papui - opowiedziała Mayumi - ale o kilku rybaków, którzy popłynęli na Wyspę Sureshów. - Prabir najlepiej, jak tylko potrafił, starał się zaakceptować tak swobodne użycie nazwiska rodziców; Madhusree widocznie umieściła ich już na wieki na mapie, wiążąc dotyczące ich wspomnienia z tamtym miejscem. - Wrócili na Kai i wpadli w szał we własnej wiosce; większość z nich udało się schwytać, lecz jeden się wymknął i dotarł aż na Aru. Dlatego właśnie, moim zdaniem, wzbudziło to zainteresowanie Armii Pana. - Co rozumiesz przez „wpadli w szał”? Co dokładnie zrobili? - Prabir miał nadzieję uzyskać wreszcie jakieś niepodważalne dowody, by móc to wszystko zapisać na konto działania psychotropowych toksyn roślinnych. Mayumi wzruszyła ramionami. - Wyspiarze z Kai, którzy byli tu wcześniej, nie chcieli mi powiedzieć. A Armia Pana jest jeszcze mniej chętna do udzielenia podobnych informacji. - Zapomnij, co myśli Armia Pana - powiedziała niecierpliwie Deborah, jedna z
przyjaciółek Madhusree, którą Prabir spotkał już wcześniej. - My przecież już wiemy od gołębi owocożerów i motyli, że gen São Paulo może przenosić się pomiędzy różnymi gatunkami. Nie możemy założyć, że sami jesteśmy na niego odporni, więc musimy przestać podejmować wszelkie ryzyka. A przynajmniej powinniśmy objąć kwarantanną Wyspę Sureshów. Być może nawet, jeśli tylko okaże się to konieczne, ją wysterylizować. Nie widzę potrzeby użycia w tym celu broni atomowej, a jedynie wystarczającej dawki herbicydu, który wytrzebi wszelką wegetację, by cały istniejący tam łańcuch pokarmowy trafił szlag. - A jeśli to zwiększy tylko naciski na wybór wersji, która może przeskoczyć na gatunki morskie? - zapytała Ojany - Jeśli Furtado ma rację... - zaczęła Mayumi, na które to słowa zajęczeli niemal wszyscy jej słuchacze - jeśli Furtado ma rację - nie ustępowała, z naciskiem powtarzając i akcentując ten fragment - to zrobi to o wiele więcej niż tylko zwiększy naciski na wybór. Każde możliwe do uniknięcia ryzyko zagłady wyostrzałoby jedynie kontrast między korzystnymi i niekorzystnymi mutacjami: gdyby każdy przeżywający kontrfaktyczny kuzyn przeniósł się do morza, strategia stałaby się niemożliwa do przeoczenia. Przypominałoby to zaganianie genu wprost do nowego ekosystemu. Deborah spojrzała na zegarek i przepowiedziała: - W przeciągu dwudziestu czterech godzin będziemy się mogli przestać przejmować Furtado. - Prabir spojrzał na nią pytająco, więc wyjaśniła: - Zespół z Lausanne poszedł dalej i na własną rękę zaczął test syntetycznego chromosomu. Werdykt zostanie ogłoszony jutro około południa naszego czasu. - Cały ten strach przed „zarazą” - wtrącił się grzecznie Cole, krążący dotąd na skraju zebranej grupki - zostałby niezwłocznie uspokojony, gdybyście tylko poświęcili choć chwilę i zadali sobie trud zajrzenia do mojego nowatorskiego tekstu dotyczącego ambiwalencji względem środowiska naturalnego, zatytułowanego M/other3. Dokonana przeze mnie analiza istotnych kulturowych indykatorów pojawiających się w ciągu ostatnich kilku wieków wykazała, że dominujące uczucie zmienia się cyklicznie, od głębokiego synowskiego przywiązania po czystą ksenofobię i tak na zmianę. Pastoralizm, industrializm, romantyzm, modernizm, ochrona środowiska, transhumanizm i głęboka ekologia - wszystkie one są produktami tej samej dynamiki. Bolączki, w sercu których znaleźliśmy się w tym momencie, są jaskrawym potwierdzeniem mojej tezy, zgodnie z którą wychowująca, otulająca obecność matki jest radykalnie reinterpretowana, psychicznie przetransformowana w zagrażającą, 3
(inny).
Nieprzetłumaczalna gra słów; angielski wyraz mother (matka) kryje w swoim wnętrzu wyraz other
osłabiającą, a wręcz obcą siłę. Lecz to postrzeganie nie przetrwa. W odpowiednim czasie wahadło znów wróci w to samo miejsce. Podczas przemowy Cole’a Prabir nie spuszczał oka z Carpentera, bowiem na twarzy tamtego przez cały czas narastał wyglądający zachęcająco wyraz wzburzenia i zakłopotania. Niektórzy z biologów podążyli za spojrzeniem Prabira, aż wreszcie cała zebrana grupa wpatrywała się w studenta, oczekując jego odpowiedzi. - Jeśli ten gen rzeczywiście się rozprzestrzenia - zaczął niepewnie Carpenter - czy nie byłoby to jednak systematyczne i akuratne? Ewoluowałyby wszystkie zwierzęta: wyrosłyby im ręce z przeciwstawnymi kciukami i moglibyśmy z nimi porozmawiać. A gdyby przydarzyło się to nam, wtedy stalibyśmy się telepatami. To przecież jest kolejny poziom, prawda? I po co trzymać to z dala od oceanu? Co z wami nie tak, ludzie? Nie chcecie, by rafy śniły? Superdelfiny nie powstrzymają nas przed surfowaniem. Będą naszymi przyjaciółmi! Prabir dostrzegł ruch na skraju pola widzenia; odwrócił się i zobaczył zbliżającego się do nich medyka Armii Pana w towarzystwie dwóch żołnierzy niższego szczebla. Medyk zwrócił się do niego: - Pójdziesz z nami, proszę. - Dlaczego? - Prabir rozejrzał się wokół, oczekując poparcia. - Wzięliście mi już próbkę krwi, czego jeszcze chcecie? - To dla twojego własnego bezpieczeństwa - obstawał łagodnie mężczyzna. - Co niby takiego jest dla mojego bezpieczeństwa? - Prabir dostrzegł kątem oka Grant, która przypatrywała się temu z wyrazem trwogi na twarzy. Lecz obdarzyła go dodającym otuchy spojrzeniem, jakby chciała powiedzieć, że nie porzuci go w tej sytuacji i będzie robić, co tylko w jej mocy, by go z tego wyciągnąć. - Jesteś zarażony - stwierdził medyk. - Musimy cię poddać kwarantannie.
Rozdział 14 Prabir oczekiwał, że umieszczą go pod okiem strażnika w jednym z namiotów na skraju obozowiska bądź w klatce zbudowanej z ociosanych pospiesznie gałęzi splecionych ratanem takiej, którą jakoś zawsze udaje się w dość krótkim czasie stworzyć na filmach, gdy tylko na tropikalnych wyspach pojawiała się potrzeba ograniczenia czyjejś wolności. Armia Pana jednak zdecydowała się na strzaskanie panelu sterowania łodzi Grant, pozbycie się w płomieniach rozpalonego na plaży ogniska wszystkich gołębi, motyli i próbek krwi oraz zabranie należących do Grant strzelby i broni na środki uspokajające, po czym zamknięto go na klucz w kabinie łodzi. Wystawili jednego strażnika na pokładzie i kolejnego na plaży. Prabir zasiadł w kapitańskim krześle przed zrujnowaną konsolą, kołysząc siedzeniem powoli to w jedną, to w drugą stronę. Pochodząca z zamierzchłych czasów maszyna PCR mogła nie działać jak należy. Albo też mogła wzmocnić zaledwie niewielki fragment roślinnego DNA, który dzięki zadrapaniu o drut kolczasty karłowatych krzewów przedostał się do jego krwiobiegu. Obca komórka, będąca w trakcie rozkładania przez jego system odpornościowy, nawet by się nie replikowała, nie wspominając już o tworzeniu gamet na drodze mejozy - warunku wstępnym dla ekspresji genu São Paulo. Jakiekolwiek były możliwości BSP w odpowiednim kontekście, nieczynna kopia jego genu była zaledwie kolejnym śmieciem, którego należało się pozbyć, połamać na kawałki, by ponownie wykorzystać jego części składowe. Gen jednak odkrył sposób na przeskoczenie między różnymi gatunkami; Prabir nie mógł udawać, że fakt, iż BSP udałoby się przełamać obronę jego ciała, był nie do pomyślenia. Został przecież pocięty, podrapany, pogryziony i poklejony przez kilka rodzajów teranezyjskich roślin i zwierząt, a w poranionej skórze jego rąk znalazły się kolejne dziesiątki gatunków. Gen może i nie stworzył jeszcze drogi przeniesienia specyficznej dla ludzi, lecz skoro Prabir został wystawiony na tak wiele różnych mechanizmów, stworzonych przez gen dla innych zwierząt, to wskutek czystego pecha mógł zostać zainfekowany kopią zdolną do życia. Co też zrobiła, gdy jej się to udało? Ruszyła w kierunku miejsca wytwarzania gamet, niosąc ze sobą endonukleazę konieczną do przyłączenia do genomu. Jaki w takim razie był najgorszy możliwy scenariusz? Wszystkie jego plemniki nosiłyby w sobie gen São Paulo, ich DNA zostałoby przepisane przez białko. Ale skoro istniałoby jakiekolwiek ryzyko przekazania dalej tego genu na drodze płciowej, zawsze mógłby się nauczyć używać
prezerwatyw - a gdyby kiedykolwiek zechciał posiadać genetycznie własne potomstwo, równie łatwo dałoby się tego dokonać, używając zamiast plemników zupełnie innego typu komórek. Gdyby było to konieczne, można by nawet z pojedynczej, niezainfekowanej komórki skóry wyhodować mu nowe jądra do przeszczepu. Tak właśnie wyglądał najgorszy scenariusz. Co takiego rybacy zrobili w swej wiosce? I dlaczego Aslan z taką gotowością oskarżył go o zgwałcenie Grant? Czyżby gen, który był włączany zaledwie w komórkach macierzystych produkujących plemniki, wpływał na zachowanie seksualne? Testosteron wytwarzano w zupełnie innych, choć leżących bardzo blisko, komórkach; być może BSP mogło tak przepisać geny spermatocytów, by te emitowały sygnały chemiczne wzmacniające wydzielanie testosteronu przez swych sąsiadów. Gdyby tylko jego poziom we krwi stał się wystarczająco wysoki, czy tylko tyle wystarczyłoby do zmienienia rybaków w gwałcicieli? Taka wizja nie była znów aż tak bardzo naciągana; swego czasu kulturyści dostawali kota od wstrzykiwania sobie podobnych hormonów. Postęp nie byłby jednak nieunikniony: istniały środki chemiczne blokujące działanie testosteronu. I znów na dłuższą metę transplant mógłby zupełnie pozbawić go dotkniętych tym komórek. Wciąż więc nie najgorzej. Dlaczego starał się kochać z Marthą? Ponieważ ocaliła mu życie i wydawało mu się, że przyjęłaby to z otwartymi ramionami? Ponieważ sam szukał pocieszenia w jakiejkolwiek formie, po tym jak stanął twarzą w twarz z kampongiem? Ponieważ fala testosteronu i brak innych opcji wystarczyły, by przełamać zarówno jego naturę, jak i osąd? Jego racjonalne usprawiedliwienia, podobnie jak wymówki, nie miały końca. Lecz najgorszy scenariusz brzmiał następująco: żadne z nich nie wystarczało. Jeśli gen był w stanie określić reprodukcyjne konsekwencje wszystkiego, co robił, mógł też „wyczuć” fakt, że sam znalazł się w ślepej uliczce, i starać się znaleźć sposób na wydostanie się stamtąd. Jeśli Furtado miał rację, aktywny gen był w stanie zrobić z jego umysłem i ciałem fizycznie wszystko, co tylko prowadziłoby do stworzenia coraz większej liczby jego własnych kopii. Jeśli cokolwiek mogło zostać zrobione, z pewnością zostałoby zrobione. O zmierzchu przyniesiono mu posiłek. Strażnik rozkazał mu przejść w odległy kąt kabiny, po czym zostawił talerz z jedzeniem po wewnętrznej stronie drzwi. Prabir starał się podczas posiłku snuć lubieżne myśli, lecz sytuacja jakoś ku temu nie nastrajała. Czego niby miał nadzieję dokonać: zanalizować swoją seksualność na drodze introspekcji, godzina po godzinie, niczym diabetyk monitorujący poziom cukru we krwi? To, do czego doszło między nim a Grant, nic nie znaczyło, niczego nie udowadniało, z takim tylko wyjątkiem, że silne emocje mogły przerwać barierę, która zdawała mu się nienaruszalna.
To nie udowadniało, że gen São Paulo rozpoczął od środka proces jej wyburzania. * Jeszcze tego samego wieczora, już po zmianie warty, na oświetlonej blaskiem księżyca plaży pojawił się pułkownik Aslan. Prabir obserwował go, stojąc przy oknie kabiny. Obaj chcieli tego samego: zapanować nad genem São Paulo, utrzymać go pod kontrolą, zminimalizować wszelkie ryzyko względem ludzkości, nawet jeśli nie dało się wyeliminować samego genu. Jedyny problem polegał na tym, że Prabir wciąż żywił nadzieję, iż znajdzie się po właściwej stronie, gdy zostaną spopielone wszelkie paskudztwa, lecz pułkownik mógł mieć pewne kłopoty ze swymi kryteriami oceny. - Modlimy się za ciebie - obwieścił mu Aslan. - Jeśli okażesz skruchę, zostanie ci wybaczone. Zostaniesz uzdrowiony. - Okażę skruchę z powodu czego? - zapytał Prabir ze złością w głosie. Aslan zdawał się czerpać przyjemność z odpierania założenia, że jego umysł działa jednotorowo. - Wszystkich swych grzechów. Prabir poczuł, jak cierpnie mu skóra na ramionach. Czym byłaby wiara w tak przekupnego Boga? Ale gdyby jego rodzice unosili się teraz w jakichś atrakcyjnych, wydumanych niebiosach, miałby na koncie o wiele mniej do wybaczenia. Kłamstwa dotyczące śmierci były jedynym sposobem, aby podobne złożone patologie pozostawały wciąż żywe; wszelkie niedołężne sekty chrześcijańskie, które odczepiły się od dominującego szczepu i z odrobiną szczerości przyjęły śmiertelność, wkrótce uschły i zupełnie zniknęły. - Co się stało z rybakami? Czy im wybaczono? Czy ich wyleczono?! - zawołał w kierunku brzegu. - To już sprawa między nimi a Bogiem - odparł mu tamten. - Chcę tylko wiedzieć, co takiego zrobili i jak zmarli. Chcę wiedzieć, co los trzyma tu dla mnie w zanadrzu. Tyle jesteś mi winien. Aslan zamilkł, a znajdował się za daleko, by Prabir mógł coś wyczytać z jego twarzy. Po chwili pułkownik odwrócił się i odszedł wzdłuż plaży. - Możesz przestać się modlić! - krzyknął za nim Prabir. - Ja już czuję w swym wnętrzu moc stworzyciela! Bo to z nim właśnie tu walczysz, idioto! Po czterech miliardach lat stary osioł wreszcie się przebudził i wcale nie zamierza dalej dźwigać nas na grzbiecie, jak to robił dotychczas! * Do drugiej w nocy Prabir był wystarczająco zmęczony, by zasnąć. Czuwanie nic by mu
nie dało i zdawał sobie sprawę, że jeśli nie prześpi się przynajmniej kilka godzin, straci jakikolwiek rozsądny osąd sytuacji, który mu jeszcze pozostał. Leżał na posłaniu należącym do Grant, powietrze poruszało się bowiem o wiele swobodniej w kabinie niż w przydzielonym mu kącie. Wciąż jednak wyczuwał jej zapach potu na pościeli, co wywoływało obrazy, żywe wspomnienia poprzedniej nocy. Zsunął się z koi i stanął w ciemności. Popadał w paranoję. Nigdy nie czuł wstrętu na myśl o seksie z kobietami, a jedynie odbierał to jako coś obojętnego i wbrew wszystkim sumiennie podejmowanym w okresie dojrzewania próbom zakończonym porażkami mógłby jeszcze banalnie prosto okazać się biseksualny. Tak czy inaczej: kochał Feliksa i nic tego nie zmieni. Ich wspólna historia, krótka co prawda, musiała coś znaczyć, musiała się liczyć. Nie był tabula rasa, nie był embrionem. Jeśli jednak jego mózg można było stopić i na nowo odmiennie okablować, wtedy wszystko mogło się zmienić. Zagrożona była nie tylko jego seksualność: gatunek ludzki był usiany o wiele dziwniejszymi kompromisami, a każdy z nich gen São Paulo mógł uznać za zbyteczny. Większość ewolucji była kwestią czystego trafu; z wyjątkiem pierwszych kilkuset tysięcy lat należących do prostych, chemicznych replikatorów, nigdy nie było możliwości, by każda z fizycznie możliwych wariacji współzawodniczyła z pozostałymi. To przypadek i niedoskonałość tworzyły na każdym kroku organizmy z tak niecodziennymi cechami, że te wcale nie byłyby faworyzowane w szeroko zakrojonym zgłębianiu wszelkich dostępnych możliwości. Złożoność jechała na grzbiecie sukcesu, ale gdyby wydajności procesu przykręcono śrubę o zaledwie kilka stopni, wtedy jednokomórkowe organizmy - wciąż najbardziej udane organizmy na Ziemi - nigdy nie zawracałyby sobie głowy, by stać się czymś innym. Gen São Paulo nie był tak przewidujący i dalekowzroczny, nie rozpuścił każdego ptaka i motyla do roju wolno żyjących bakterii. Ale gdyby tylko pozwolono mu na zmianę kształtu ewolucyjnego krajobrazu człowieka, zniknęłoby o wiele więcej niż tylko jeziora w starorzeczach. Prabir usłyszał stłumiony łomot na zewnątrz kabiny. Ostrożnie wyjrzał na pokład. Stojący tam żołnierz osunął się na kolana i kiedy Prabir go obserwował, z klęczek przewrócił się na bok. Żołnierz na plaży wciąż trwał na warcie z twarzą zwróconą w kierunku dżungli, w niczym nieświadom losu swego towarzysza. Prabir przeszukał wzrokiem oświetloną blaskiem księżyca wodę, lecz kabina leżała tak nisko, że pokład przesłaniał większość widoku w pobliżu łodzi. Strażnik na plaży sięgnął dłonią, jakby chciał odgonić owada, po czym zachwiał się. Prabir nie był w stanie dostrzec strzałki tkwiącej w szyi tamtego, lecz z
pewnością nie dosięgła go kula. Grant musiała jakoś zdobyć broń na usypiające strzałki, ale czym ją w takim razie naładowała, że osiągnęła aż taki efekt? Strychniną??? Mężczyzna padł twarzą w piasek. Grant najprawdopodobniej zaraz go przeszuka - myśl, by krzyknąć w jej kierunku, żeby nie zawracała sobie nawet tym głowy, wydała się Prabirowi nierozsądna - lecz żaden ze strażników nie posiadał klucza do łodzi. Prabir widział, jak ten przekazywano sobie z rąk do rąk, gdy dostarczono mu posiłek; przyniesiono go z obozu i tam też zabrano po wszystkim. Nie było sensu, by oboje marnowali czas; starał się z całych sił naprzeć na drzwi kabiny, lecz ani zamek, ani zawiasy nie ustąpiły nawet w najmniejszym stopniu. Po chwili chwycił za taboret i zaczął nim uderzać raz za razem w okno z nadzieją, że na tyle napręży taflę szyby, by trzasnęły utrzymujące ją we framudze nity; szturm okazał się zadowalająco bezgłośny, lecz całkowicie nieskuteczny. Ktoś zastukał palcami w okno po drugiej stronie kabiny. Prabir odłożył taboret i odwrócił się w tamtym kierunku. - Powiedziano mi, że to okno da się otworzyć, przesuwając je od środka! - zawołała cichutko Madhusree. Prabir zbliżył się do niej. Cała ociekała wodą, włosy miała związane z tyłu, a jej długie, nagie ramiona lśniły w blasku księżyca. Odkąd zobaczył ją podczas narodzin, nigdy nie wyglądała dla niego piękniej, a teraz wszelkie tamte powody zupełnie się odwróciły: jej bezbronność, jej niezdarność, jej dezorientacja, wszystkie zostały zastąpione przez swoje przeciwieństwa. To nie on, ale jego rodzice powinni obserwować taką przemianę, lecz to on czuł teraz słodką wewnętrzną przyjemność w klatce piersiowej; nieważne, czy sobie na to zasłużył, czy nie. - Nie chcę cię zarazić. Lepiej zmykaj z pokładu - powiedział. Madhusree westchnęła. - Kichasz? Jesteś pokryty krostami? Jak też niby to ma tego dokonać? Wystrzeli rakiety? To tylko cząsteczka, a nie jakaś klątwa voodoo. Jeśli chcesz być ostrożny, możesz trzymać się ode mnie z daleka, ale ja muszę wejść do środka, by sprawdzić dostępny tam sprzęt. - Po co? - zapytał zafrapowany Prabir. - By nie marnować czasu na znoszenie rzeczy z drugiej łodzi. - O czym ty mówisz? Madhusree wykrzywiła twarz z niecierpliwością. - Nie mam pojęcia, czego będziemy potrzebować. Martha powiedziała, że mogę sobie stąd zabrać wszystko, co tylko działa, byłoby więc bardzo pomocne, gdybym wiedziała, co
mam do dyspozycji. Otwórz już to okno. Prabir posłuchał siostry, po czym wycofał się w odległy kąt kabiny, gdy ona wspięła się przez okno do środka i rozpoczęła przegląd półki ze sprzętem biochemicznym. Żołnierze za pomocą łomu zniszczyli autopilota i zabrali do spalenia wszelkie rzeczy pochodzenia organicznego, ale ten sprzęt chyba pozostawili nietknięty. - Rozmawiałaś z Marthą? - Taaa, przez ścianę namiotu. Nie mogła wyjść ze środka, lecz nie można powiedzieć, by mieli tam obóz o zaostrzonym rygorze. Trzymają gdzieś biednego, związanego doktora Sukardi, nie spuszczając go z oczu dwadzieścia cztery godziny na dobę, lecz najwyraźniej uważają, że to wystarczy, jakby był on naszym tandetnym i lichym pułkownikiem, a my, gdy nam go braknie, stawalibyśmy się bezradnymi trutniami. Z tyłu za pasek szortów miała wsuniętą broń uspokajającą. - Co było w tych strzałkach? - zapytał zdenerwowany Prabir. - Normalny środek uspokajający - odparła mu roztargniona, wciąż zajęta przeglądaniem półki - ale dodałam do niego coś, co zniosło jego część katalityczną. To samorozkładająca się cząsteczka, dlatego właśnie można bezpiecznie jej używać na tak wielu gatunkach: połowa jej tworzy enzym, który w obecności ATP dokonuje lizy całości do nieszkodliwych śmieci, więc odtrucie nie wymaga obecności w organizmie niczego nadzwyczajnego. Ale sama rozpada się tak szybko, kiedy tylko wkroczy do krwiobiegu, że znaczącą różnicę przynosi tu wyłączenie enzymu: jej siła działania wzrasta tysiąckrotnie. - Odwróciła się do niego i dodała znacząco, jakby wreszcie do niej dotarło, czego Prabir się obawia: - Ludzie posiadają jednak w wątrobie radzące sobie z tym enzymy. To wciąż pozostaje dla nas nietoksyczne. Wreszcie skończyła remanent na półce. - W porządku, cudownie. Zaczniesz rozmontowywać te tutaj i ustawiać w sterty tam na pokładzie. Ja popłynę po pontony. Powinnam wrócić za jakieś dziesięć minut. - Może i wolno myślę, ale chyba coś mi tu umyka - odpowiedział siostrze. - Gdzie się z tym wszystkim wybieramy? Jaki jest plan? Madhusree uśmiechnęła się dumnie i konspiracyjnie, jakby do kabiny mogła w każdej chwili wkroczyć Amita i spytać, dlaczego szepczą. - A jak ci się zdaje? Wyruszamy na południe. * Prabir wypełnił instrukcje siostry, gdy ta popłynęła do łodzi ekspedycji. Potem sprawdził stan strażnika zwiniętego w kłębek na pokładzie; mężczyzna wciąż oddychał, powoli i głęboko.
Stanął i oczekiwał na powrót Madhusree. Samą zaledwie podróżą u jej boku w pewnym stopniu ją narażał. Ale Grant wciąż pozostawała przecież niezainfekowana, mimo iż miała w rękach dokładnie te same teranezyjskie gatunki co on, a do tego nawet się pocałowali. Teraz, gdy nikt go nie powstrzymywał, pozwolił swojej wyobraźni rozwinąć skrzydła na maksa: jedyne pewne i niepodważalne fakty były następujące - znaleziono ślady genu w jego krwiobiegu, a rybacy zmienili się w jakiś sposób, o którym nikt nie chciał rozmawiać. Madhusree wyłoniła się zza statku ekspedycji, wiosłując w jego kierunku jasnopomarańczowym pontonem, do którego przyłączono drugi, wyładowany po brzegi sprzętem. Przez krótki okropny moment Prabir zastanawiał się, czy siostra nie planuje przypadkiem wydostać go w bezpieczne miejsce samą tylko siłą ludzkich mięśni, lecz oba pontony posiadały zamocowane silniki; wiosłując teraz, jedynie minimalizowała robiony hałas. Odwrócił się w kierunku obozu; zmiana warty odbyła się około dwudziestej drugiej, teraz była niemal za dwadzieścia trzecia. W świetle księżyca pomarańczowy polimer mógłby równie dobrze okazać się fluorescencyjny. Czy tamci poczekają z kolejną zmianą do świtu, czy tylko do równej godziny? Ile mają czasu, by zniknąć za horyzontem? Madhusree podpłynęła pontonami do burty łodzi. - Podawaj mi je wszystkie, po jednym. Prabir podał jej pierwsze z urządzeń. - Po co to wszystko? - zapytał. W drugim pontonie było już kilka identycznych srebrnych pudeł, obok butelek pełnych odczynników i czterech wielkich puszek z paliwem. - By móc cię monitorować, oczywiście. A jeśli będzie to konieczne, leczyć. - Mówisz poważnie? - Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Mam nadzieję, że nic się nie wydarzy, dopóki nie dotrzemy do Darwin. - Darwin? Jeśli tylko Australijczykom choć trochę zaświta w głowach, co w sobie noszę, zamkną mnie na klucz w baraku stojącym na samym środku pustyni wprost nad ich składowiskiem odpadów radioaktywnych. - Wcale nie, deportują cię prosto do Kanady w wojskowym odrzutowcu z pełnym hermetycznym zapleczem służącym do manipulacji zagrożeniem biologicznym, po czym jeszcze wystawią ci za to rachunek. Lecz jeśli tylko ruszymy w jakimś innym kierunku, jestem sobie w stanie wyobrazić, że spotkają nas o wiele gorsze rzeczy. - A dokładnie to co miałaś na myśli, wyrażając nadzieję, że „nic” nie wydarzy się po drodze? - zapytał Prabir. - Gdybym wiedziała, wzięlibyśmy ze sobą o wiele mniej sprzętu. - Wsunęła ostatnie
urządzenie pomiędzy pozostałe i sprawdziła stabilność całej sterty. Potem rzuciła mu kamizelkę ratunkową; sama miała już jedną na sobie. - W porządku. Wsiadaj. - Pojadę z tyłu. - Po prostu nie chcesz mi pomóc wiosłować. Prabir wspiął się przez barierkę i zsunął do drugiego pontonu. Bał się, że ten zanurzy się niebezpiecznie, lecz wypełnione powietrzem ściany łódki dały jej wystarczającą wyporność i wpływ dodatkowego ciężaru ledwie dało się zauważyć. Był przypływ i Madhusree przepłynęła bezpośrednio nad zatopioną rafą, nawet nie zawracając sobie głowy obieraniem jakiegoś specjalnego kursu. Zaczęła mozolnie wiosłować w kierunku otwartego morza. - Pamiętasz Orra z Paragrafu 22? - zapytała radośnie. - Wiosłował łódką ratunkową aż do Szwecji. - Pamiętam. - Sam dał jej tę książkę na jedenaste urodziny. - Ale, jak rozumiem, zamierzamy się zatrzymać na Yamdenie, by złapać tam bardziej nadającą się do żeglugi okazję? - Taki jest plan. Nie chciałabym przemierzać Morza Arafura w czymś takim. - Jesteś na mnie zła? - zapytał ją Prabir po dłuższej chwili milczenia. Madhusree zaśmiała się. - Jak mogę być zła? Nie tylko mam teraz pierwszy poświadczony okaz teranezyjskiego ssaka, mam też wyłączny dostęp do wszelkich jego danych biochemicznych. Będę to na pewno w stanie przekuć na doktorat. - Obróciła się do niego, co nawet w najmniejszym stopniu nie zaburzyło jej pociągnięć wiosłami, i dodała: - Powinniśmy byli to wszystko zrobić zupełnie inaczej. Ty powinieneś tu przybyć jako członek ekspedycji. Od samego początku powinniśmy mówić otwarcie o wszystkim i niczego nie ukrywać. Ale teraz nie ma to żadnego znaczenia. Ich praca zostanie uznana i ktoś ją dokończy. Jak dla mnie tylko tyle się liczy, tyle wystarczy Byli już daleko za rafą, lecz wciąż z łatwością można było ich dostrzec z plaży. Ramiona Madhusree drżały ze zmęczenia; wcześniej, nim chwyciła za wiosła, przecież przepłynęła kilkaset metrów. - Zamieńmy się miejscami, teraz ja mogę chwilę powiosłować - zaproponował Prabir. - W porządku. Przepłynęli między pontonami; tak było o wiele łatwiej niż starać się przeskoczyć rozdzielającą je lukę i jednocześnie nie wpaść na jakiś cenny sprzęt. Prabir chwycił za wiosła i szybko złapał rytm. Rozciągająca się przed nimi pustka, bezużyteczne gwiazdy, podążający
za łodzią krąg rozświetlonej księżycem wody - wszystkie one niczym się nie różniły od tych sprzed osiemnastu lat. Z trudem chwytał się teraźniejszości, chciał pozostać tu i teraz. - Ile osób ukrywa się w dżungli? - Obecnie dziesiątka. - Czym mają się zamiar tam żywić? - Wcale nie jest tak trudno przemycić jedzenie z obozu. Tak czy inaczej, już posłaliśmy po pomoc do Ambon; sytuacja powinna się wyjaśnić w ciągu kilku najbliższych dni. Jak rozumiem, wszystko jest teraz zaledwie kwestią dyplomatycznego odwzajemnienia przysług, aż któryś z głównych donatorów pomocy dla Zachodniej Papui zgodzi się na poważnie przyłożyć do sprawy. Wiem, że brzmi to okropnie skomplikowanie i zawile, ale jest najprawdopodobniej o wiele bezpieczniejszym sposobem niż wysłanie tu przez Ambon okrętu wojennego. - Taaa. Widzisz jakikolwiek ruch na plaży? Madhusree spojrzała przez wziętą ze sobą lornetkę. - Ten facet wciąż leży, gdzie upadł - stwierdziła, po czym dodała, drocząc się: - Wciąż jaśnieje mi w temperaturze ciała. - Nigdy nie przyszło mi do głowy, że go zabiłaś - zaprotestował Prabir. - Kłamstwa wyjątkowo ci nie wychodzą. - Martha byłaby w stanie to zrobić. Ty nie. - Nie uważasz, że jestem dobrym materiałem na komandosa? - zapytała głosem, w którym, jak mu się zdawało, dosłyszał zawód. - Głęboko wierzę, że nie. - Spojrzał na nią nad ramieniem; miała krzywy uśmiech na twarzy. Nie pamiętała powoli wykrwawiającego się na śmierć żołnierza, leżącego w trawie. - Wiedziałem, że nie powinienem ci pozwalać na ćwiczenia muay thai - zażartował. - Ta cała ich brutalność. Pokiereszowało cię to na całe życie. Po chwili ponownie zamienili się miejscami. Prabir spoglądał w kierunku wyspy przez lornetkę włączoną w funkcji podczerwieni, czekając nie tylko na rozpłynięcie się leżącego twarzą do ziemi żołnierza, lecz także na to, by mgiełka zniekształcenia nad wodą przesłoniła mu całą plażę. - Możesz już uruchomić silnik. Madhusree nacisnęła rozrusznik i jej ponton wyrwał do przodu, napinając łączącą linę. Silnik działał na diesla, lecz tak cichutko, że Prabir niemal zapłakał. Mogli go uruchomić już jakieś pół godziny temu; bardziej hałasowali samą rozmową.
- Myślisz, że ruszą za nami? - zapytała. - Chyba nie będzie tak trudno domyślić się obranego przez nas kierunku. - Nie mam pojęcia, czy jestem dla nich wart zachodu - odpowiedział siostrze. - Dopóki nie kieruję się w stronę ich kraju, staję się problemem kogoś zupełnie innego. * Przyczepiony do pontonu silnik posiadał własny GPS, własny system nawigacji inercyjnej i własnego autopilota. Madhusree nakierowała go na cel, wybrany na mapie wyświetlanej na małym panelu, potwierdziła swój wybór, po czym pozostawiła sterowanie w gestii maszyny. Jedyną niezautomatyzowaną czynnością było wymijanie przeszkód; gdyby tylko wpadli na flotę handlową, musieliby przejść na sterowanie ręczne, przy odrobinie szczęścia przekładałoby się to na wyłączenie silnika i oczekiwanie na ratunek z nadzieją, że łodzią nie będzie zbytnio rzucało i unikną zmasakrowania wirnikami statku. Gdy zbliżał się świt, Madhusree rzuciła Prabirowi zapakowaną w plastik strzykawkę do iniekcji podskórnych. - Jeśli zamierzasz być aż tak paranoidalny, sam będziesz musiał sobie pobrać próbkę krwi. - Bueee. Zabawa po pachy. - Rozerwał opakowanie; w środku znalazł też wacik ze środkiem dezynfekującym, podobny do tych miniaturowych pachnących chusteczek linii lotniczych. Ściągnął sobie pasek i zacisnął go wokół lewego ramienia. - Czuję się jak jakiś ćpun. Madhusree potrząsnęła głową z rozpaczą. - Ćpuny używają teraz dźwiękowych: podskórne akustyczne systemy podawania sprawiają, że skóra staje się przepuszczalna dla tak małych molekuł jak opiaty. Nie pojawia się wtedy ryzyko infekcji, ponieważ wirusy są za duże, by się przedostać. Jak ci się zdaje, w jaki sposób pozbyliśmy się zapalenia wątroby typu C? - Wiedziałem to wszystko - skłamał. Użył wacika, po czym wsunął ostrożnie igłę w zagięcie łokcia, lecz pontonem zarzuciło akurat, gdy zaczął dociskać, i igła cięła poprzecznie przez żyłę. - Kurwa. - Zebrał się w sobie, po czym spróbował raz jeszcze w innym miejscu; tym razem krew trysnęła jak należy, wypełniając niskociśnieniowy pojemnik na próbkę. - Jak często będę musiał to robić? - Początkowo co kilka godzin, by sprawdzić, co tam się w tobie dzieje. Prabir zostawił w ramieniu igłę i odrzucił pojemnik z próbką na drugi ponton. Zawór automatycznie odciął strumień krwi, lecz próby powstrzymania igły przed wysunięciem się z ciała były dość nieporęczne i kłopotliwe.
- Masz może jakiś plaster czy coś? Równie dobrze mogę tego nie wyjmować. - Dobry pomysł. Igłę pokryto warstwą antykoagulantu, więc się nie zatka. Ale przecież i to, rzecz jasna, na pewno bardzo dobrze wiedziałeś. - Rzuciła mu opakowanie plastrów. - Czego szukasz? W tych próbkach? - Poziomu genu, rodzaju dotkniętych nim tkanek. - Madhusree pomajstrowała coś przy jednym ze srebrnych pudeł wziętych ze statku Grant, aż wreszcie urządzenie wydało z siebie dodający otuchy sygnał włączenia się. - Rodzaju tkanek? Włożyła próbkę krwi do maszyny. - Jeśli gen został przyłączony do różnego rodzajów komórek w twoim ciele, raz na jakiś czas jedna z nich się oderwie i trafi do krwiobiegu. Jeśli posortuję komórki, stosując cytometrię przepływową, nim je rozerwę i zbadam ich DNA, zdołam wyśledzić, co się tam dzieje. - Gen jednak powinien być tylko w moich jądrach, prawda? - zapytał Prabir. - Znaczy, posiada promotor, który włączy go tylko podczas mejozy. Po co w takim razie ma zawracać sobie głowę przyłączaniem się gdziekolwiek indziej? Maszyna zaczęła warczeć. Madhusree uniosła znad niej wzrok i powiedziała zachęcająco: - Mam nadzieję, że nawet i tam, gdzie mówisz, nie znalazł sobie oparcia. Prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy, jak przedostał się do twojego krwiobiegu, lecz z pewnością nie złapałeś go od innego ssaka, więc jego przeszłe doświadczenia mają tu ograniczone znaczenie. Nic nie działa z biegu za pierwszym razem w nowym środowisku. - Nie wierzysz więc w teorię Furtado, co? Zaśmiała się i odpowiedziała stanowczo: - Nie. Prabir nie sprowokował jej, by dostarczyła mu własne wyjaśnienie; nie chciał zbić jej z tropu, nie chciał podważyć jej wiary i pewności we własne siły. Madhusree wyśledzi ten gen w jego ciele, a potem go zwalczy. Cokolwiek on tam robił, jakkolwiek tego dokonywał. * Gdy wschodzące słońce odsłoniło otaczającą ich zewsząd wodę, w zasięgu wzroku nie było żadnego lądu, mimo iż korzystając z lornetki Prabir zdołał dostrzec na zachodzie szczyt wulkanu Teranezji. Jednak na wprost przed nimi rozciągała się pusta przestrzeń. Nie dotrą do Yamdeny przed północą. - Mam pierwsze wyniki. Jesteś gotów? - zapytała Madhusree.
- Taaa. - Gen São Paulo razem ze zwykłym promotorem przyłączył się do komórek macierzystych spermatogoniów. Prabir pokiwał głową, akceptując otrzymaną wiadomość. Był na nią przygotowany i choćby nie wiem jak skażony poczuł się teraz, kiedy to usłyszał, transplant wciąż mógł go zupełnie pozbawić tego genu. - Ale jest również obecny w komórkach macierzystych skóry. Już z innym promotorem. - W mojej skórze? - Wpatrywał się w siostrę, bardziej skonsternowany niż zaalarmowany. - Dlaczego? Madhusree potrząsnęła głową. - Nie mam pojęcia. Prabir opuścił wzrok na ramiona i dłonie; wydawały mu się doskonale zwyczajne. Uniósł koszulę, odsłaniając brzuch. Dostrzegł tam błyszczącą plamkę, lśniący purpurowoczarny obszar o rozmiarach wielkiej monety Dotknął jej ostrożnie. Powierzchnia skóry niczym się nie różniła w dotyku, lecz gdy zwiększył nacisk, chcąc wyczuć, co jest pod spodem, zamiast zwykłej sprężystości mięśni napotkał opór czegoś równie twardego jak kość. - To jest twarde. To jakiś rodzaj nowotworu. - Zmroziła go odraza. - Możesz to wyciąć? Proszę? - Trzymaj nerwy na wodzy - odparła mu Madhusree. Prabir zdjął kamizelkę ratunkową i ściągnął koszulę, w pośpiechu niemal wyrywając tkwiącą mu w ramieniu igłę; wyżej na klatce piersiowej odnalazł jeszcze dwie plamki. Obrócił się, by Madhusree mogła przyjrzeć się jego plecom. - Masz tu pięć kolejnych oznajmiła. - Mniej więcej porównywalnej wielkości. - Możesz mnie znieczulić, używając broni ze środkiem uspokajającym - błagał siostrę. Nie sięgają głęboko. Nie stracę wiele krwi. - Gen wciąż pozostanie w jego ciele, lecz nie dbał o to. Chciał tylko, by zniknęły te widoczne i namacalne ślady jego działania. - Czy powodują jakikolwiek ból? Jakiekolwiek pieczenie? Mogą się okazać kompletnie niegroźne. - Niegroźne? Madhusree uniosła dłoń w powietrzu, błagając w ten sposób, by ochłonął. - Skoro nie krwawią ani nie bolą, być może jedynie zajmują miejsce skóry właściwej, a nie atakują pozostałych tkanek. A skoro nie ma stanu zapalnego, przynajmniej wiadomo, że nie wywołują żadnej reakcji autoimmunizacyjnej. Prabir kilkakrotnie wciągnął głęboko powietrze. Lepiej niż teraz poradził sobie podczas
wybuchu, gdy został naszpikowany odłamkami. - Nie czuję bólu, żadnego stanu zapalnego - stwierdził. - W porządku. Zsyntetyzuję blokery czynnika wzrostu specjalnie pod receptory objawiające się w tych komórkach. To przynajmniej powinno je ustabilizować. - Umiesz to zrobić? - Oczywiście. Takie rzeczy robi się na praktyce laboratoryjnej na drugim roku: dostajesz wyhodowany organ z nieznanym nowotworem. Charakteryzujesz rodzaj raka i powstrzymujesz jego rozwój. - Madhusree przypatrzyła mu się czule nad rozdzielającym ich wąskim kanałem wody. - Nic ci nie będzie! Musimy być tylko cierpliwi. Dotrzemy do Yamdeny, dotrzemy do Darwin, dotrzemy i do Toronto. A tam już naprawimy cię, jak należy. * Gdy Madhusree pracowała nas blokerem czynnika wzrostu, twarde, lśniące płytki pod jego skórą stawały się coraz grubsze i większe. Na ramionach, nogach i pośladkach rozkwitały kolejne. Uczucie, jakie niosła ze sobą ich obecność, kiedy się ruszał, było dziwne, lecz tylko z rzadka bolesne, i Prabir czerpał pociechę z faktu ich bezużyteczności; gen São Paulo zachowywał się tak głupio i przypadkowo jak każdy wirus posuwający się niezdarnie po omacku wewnątrz zupełnie nowego nosiciela. Trąd wywierałby mniej więcej ten sam wpływ na jego perspektywy płodzenia dzieci. Dotąd ledwie odważyłby się przyznać do tego strachu, ale kiedy zostawiali za sobą wyspę z namorzynami, pomyślał: „To byłoby zdolne zrobić cokolwiek. Nawet zmusić mnie do zgwałcenia własnej siostry”. Nie miało tej mocy. Jeśli ci rybacy zostali tym dotknięci w ten sam sposób co on, wtedy najprawdopodobniej przesądna tłuszcza wytropiła ich dzięki zniekształceniom ciał, a oni jedynie starali się bronić. To, co przydarzyło mu się z Grant, po prostu się przytrafiło; miał już dość zajmowania się szczegółowym rozważaniem tego faktu w poszukiwaniu jakiegokolwiek znaczenia. Położył się pomiędzy puszkami z paliwem i obserwował błękitną wodę, iskrzącą się wokół nich w porannym słońcu. Tuż
przed
ósmą
Madhusree
rzuciła
mu
plastikową
probówkę
wypełnioną
przezroczystym, oleistym preparatem, wciąż ciepłą w dotyku od urządzenia, które ją przygotowało; syntetyzer na zamówienie zgrzał jej zamknięcie. Gdy Prabir umieścił ją w zbiorniku igły i nacisnął guzik iniekcji, błysk lasera wysterylizował dopasowane powierzchnie, po czym pojemnik został przebity po obu stronach, a jego zawartość wtłoczona do żył. Pobrał sobie kolejną próbkę krwi. Pół godziny później Madhusree miała już wyniki:
liczba komórek zawierających gen znacząco wzrosła, lecz nie było w tym nic dziwnego, biorąc pod uwagę dowody widoczne gołym okiem na skórze. Wiedział, że jeśli blokery nie zadziałają, ukrycie jego stanu okaże się niemożliwe, kiedy już dotrą do brzegów Yamdeny, lecz podał Madhusree dane swojego konta, by nawet gdyby został unieruchomiony, siostra mogła zebrać sumę konieczną do wynagrodzenia wszelkiej odczuwanej przez ludzi wrażliwości na jego widok, która mogłaby powstrzymywać ich przed wzięciem na pokład i podwiezieniem do Darwin. Obserwował ją, gdy na rufie ich podwójnej łodzi sprawdzała pozycję na GPS-ie notepadu, by mieć pewność, że silnik działa, jak należy, przeczesywała horyzont za pomocą lornetki w poszukiwaniu jakichś punktów rozpoznawczych, potwierdzała wszystko na trzy różne sposoby. Nie zamierzał jej mówić: „Masz na pokładzie mordercę swoich rodziców. Ocalasz życie, które nie powinno ocaleć”. Nie mógłby się przyznać, uwalniając własny wstyd i tchórzostwo, wiedząc, jakie wrażenie wywarłaby na niej podobna rewelacja, ale nie musiał tego robić. Nie zamierzał jej ograbiać z tego wyczynu. Nie zamierzał go dla niej popsuć. * Dane z próbki pochodzącej z godziny dziesiątej zmartwiły Madhusree. - Został przejęty kolejny szczep komórek skóry z innymi czynnikami wzrostu; będę musiała sporządzić nowe blokery. I pojawiły się ślady... - Zawiesiła głos. - Ślady czego? - zapytał Prabir. - Obiecuję ci, żadnych kolejnych napadów szału. To trzyma mnie już za jaja, co gorszego może się tu jeszcze stać? - zażartował nieprzekonująco. - Ślady wszystkiego - wyznała Madhusree. - Każdy typ komórki w twoim ciele, jaki tylko można znaleźć w krwiobiegu, posiada obecnie niewielką frakcję noszącą gen São Paulo. - Czy to może być tylko wyciek? Na jakikolwiek rodzaj komórek stworzono opakowanie wokół genu, czy nie mogłoby ono działać nieskutecznie niemal na wszystkie inne? - Bał się, lecz nie zamierzał znów panikować. Cierpiał na coś, co przypominało nowotwór. Nie umierało się na raka w przeciągu jednego dnia. - Nie mam pojęcia. - Jej pewność siebie została nadszarpnięta. Była dziewiętnastoletnią studentką biologii, a nigdzie na świecie nie istniała żadna strona z materiałami, żaden patolog ekspert, żadna kopalnia wiedzy dysponująca jakąkolwiek prawdziwą znajomością tego, co się z nim obecnie działo. - Mogę zsyntetyzować antysensowne DNA - powiedziała niepewnie by przyłączyło się do transkryptów genu São Paulo. Być może powstrzymałoby to gen przed ekspresją. Prabir wpadł w euforię. - W porządku! Wypróbujmy to!
- Otoczę to lipidami, podobnymi do używanych w terapii genowej, lecz nie przedostanie się do każdego typu komórki. - Niektóre komórki otrzymają swoją dawkę, inne nie. Będziemy mieć środki kontroli. O co więcej moglibyśmy prosić? Madhusree przyjrzała mu się zdenerwowana. - To może nie wywrzeć żadnego efektu. Czasem komórka po prostu tnie oligonukleotydy na kawałki - fragmenty DNA - nim te zdołają ingerować. - Nie zdołały tego dokonać w przypadku genu São Paulo, prawda? - prychnął niewzruszony Prabir. - Czy będzie to miało jakieś bolesne skutki uboczne? - Wątpię. Ale nie mam stuprocentowej pewności. - Nikt jej nie ma. Wszystko robimy teraz po raz pierwszy. - Tracę grunt pod nogami - wyznała. - To moja decyzja. Wypróbujmy to - powiedział. * Madhusree zsyntetyzowała i zapakowała antysensowne DNA. Prabir wstrzyknął je sobie, po czym jeszcze wprowadził do organizmu kolejny zestaw blokerów czynnika wzrostu. Po wszystkim usiadł w pontonie: pozostało już tylko czekanie. Słońce stało teraz wysoko na niebie, upał był wręcz nierealny. Łodzie podskakiwały mechanicznie na falach; przypominało to bycie przypiętym do jakiegoś laboratoryjnego urządzenia służącego do dokładnego mieszania reagentów. Prabir był zdumiony klarownością własnych zmysłów, przenikliwością względem wszystkiego, co go otaczało. Było to przeciwieństwo duszącej ciemności, którą czuł za każdym razem, gdy oddawał się w ręce śmierci: w łazience w Toronto, na bagnach, kiedy już stracił wszelką nadzieję w zmaganiach z wężem, w kampongu, gdy ruszył w kierunku pola minowego. Pomyślał wściekle: nie zamierzam umrzeć na jej oczach. Nie dojdzie do czegoś takiego. Skóra zaczęła go swędzieć i jątrzyć się, zdjął więc dżinsy; teraz miał na sobie tylko bokserki i kamizelkę ratunkową. Kiedy, chcąc zmienić pozycję, starał się poruszyć nogami, odkrył, że nie jest w stanie tego zrobić. Skóra skleiła się w miejscu, gdzie jedna z kostek spoczywała na stopie drugiej nogi. Prabir zaklął cicho, sondując dłońmi miejsce połączenia. Wyglądało na to, że płytki przebiły się przez leżącą nad nimi skórę i zlały ze sobą, jednak nie czuł tam niczego. Niemal chciał to zatrzymać tylko dla siebie i zataić przed Madhusree, lecz i tak nie dałoby się tego ukrywać w nieskończoność. - Maddy! - zawołał do niej, a kiedy odwróciła się do niego, uśmiechnął się i uniósł w
powietrze złączone stopy, by mogła się im bliżej przyjrzeć. - Jedno z nas może wkrótce zostać zmuszone do sięgnięcia po nóż, inaczej będę potrzebował kul, gdy wreszcie dotrzemy na Yamdenę. Nachyliła się nad rozdzielającą ich wodą, by lepiej się przyjrzeć, po czym jej twarz wykrzywiła się nieoczekiwanie i dziewczyna zaczęła płakać. - Hej! Ćśśśś! Przestań! - uspokajał ją. Sięgnął dłonią w kierunku jej twarzy, nie na tyle jednak blisko, by jej dotknąć, lecz samo wykonanie tego gestu sprawiło, że miał wrażenie, jakby się dotknęli. - Wiesz, co zrobimy w przyszłym roku, by wyrwać się z Toronto? - zapytał. - Teraz, kiedy już przyłączyliśmy się do śmietanki towarzyskiej? - Nie. - Udamy się na paradę IRA w Kalkucie. Obiecałaś mi swego czasu, że pomożesz mi tam ciągnąć ciężarówkę. Madhusree odwróciła wzrok. - Nie przypominam sobie. - Nie potrafisz kłamać. - Twoje przeszczepy skóry nie zdążą się zaleczyć. Prabir potrząsnął głową ze śmiechem. - Nie wykręcisz mi się od tego. Przebiłem sobie policzki szpikulcem do kebabu. Teraz ty musisz mi pomóc ciągnąć ciężarówkę! * Prabir nie był w stanie własnoręcznie pobrać sobie południowej próbki krwi. Kolejny zestaw blokerów czynnika wzrostu nie zadziałał; płytki na jego ramionach zazębiły się wzajemnie i utwardziły, i mimo iż wciąż mógł zginać łokcie, nie miał takiej całościowej wolności ruchu, by pobrać sobie krew. Madhusree nałożyła rękawiczki chirurgiczne, przeszła między łodziami i wsunęła pusty pojemniczek w odbiornik igły. Dokładnie mu się przyjrzała z nieszczęśliwym wyrazem twarzy. - To naprawdę nie boli? Zaczyna mi to wyglądać na jakąś ostrą łuszczycę. - Tylko trochę swędzi. - Staraj się poruszać, ile tylko możesz. Nie chcę, byś dostał odleżyn od ciągłego leżenia w jednej pozycji. - Postaram się. Nie wydaje mi się jednak, by temu czemuś udało się stworzyć wrzody. - Hej! - zawołał, gdy Madhusree przeskoczyła już z powrotem na swój ponton. - Wiesz, czego nam brak? Wiadomości Radia Lausanne. Werdyktu w sprawie Furtado.
Madhusree bez entuzjazmu pokiwała głową. Podniosła swój notepad i weszła na stronę Lausanne. Prabir nie był w stanie czytać z ekranu, więc tylko obserwował twarz siostry. - Syntetycznie wytworzony chromosom zakończył eksperyment w formie dobranej losowo - wyznała mu wreszcie - podobnie jak sekwencje testowe. A nie bez zmian, jak ten prawdziwy, pochodzący od gołębi. Tak więc teoria nie została obalona. - Przyjrzała się czujnie bratu. - Może brak nam tu jednak czegoś pod względem chemicznym, czegoś, czego nie jesteśmy w stanie scharakteryzować w naturalnym DNA. Bardzo wiele czasu zajęło nam zrozumienie reszt metylowych. Tu mogła się pojawić jakaś inna modyfikacja, o wiele subtelniejsza od tamtej. Prabir nic nie odpowiedział, lecz zdawał sobie sprawę, że jego siostra jak tonący chwyta się brzytwy, podobnie jak on z Grant, gdy po raz pierwszy usłyszeli o teorii Furtado i zbyt wiele rzeczy naraz stało się od razu jasnych. Furtado miał rację: gen był w stanie rozglądać się na boki po całym potencjalnym drzewie rodowym i kwantyfikować użyteczność każdej potencjalnej zmiany Żadna kuracja nigdy go nie zniszczy. Nie mógł dosłownie przewidzieć wszystkich planowanych przez Madhusree ataków z blokerami czynnika wzrostu i antysensownym DNA, lecz zawsze byłby przygotowany na wszystko, co mogła mu wstrzyknąć, gotowy, by przy kolejnej replikacji dokonać najlepszego możliwego wyboru. Nie zabije jednak Prabira. Jego stan mógł nie być przypadkiem, żadnym efektem ubocznym naiwnego zachowania genu w ciele człowieka. Gen mu to robił, ponieważ mógł z tego jakoś czerpać korzyści. - Ile pozostało ci strzałek ze środkiem? - zapytał. - Dlaczego pytasz? Boli cię? - zapytała zaniepokojona Madhusree. Niemal skłamał, lecz ostatecznie odpowiedział przecząco. Przyrzekł, że nie umrze jej na tej łodzi. Jak mógłby ją teraz prosić, by go zabiła, wiedząc, jakie to poczyni w niej spustoszenie? Ale to byłoby inne pod każdym względem. Zrobiłaby to, mając wybór, kierując się miłością. A nie z powodu głupoty i tchórzostwa. - To chce mnie zmienić, Maddy - wyjaśnił jej spokojnie. - To chce rozłożyć mnie na części i zbudować coś nowego. Wpatrywała się w niego przerażona. - Nie wierzę w to. - Tworzy sobie poczwarkę. Osłona ma na celu unieruchomienie mnie. Teraz rozpoczęło
już działania na wszystkich innych rodzajach tkanek. Zdaje sobie doskonale sprawę, że nigdy nie otrzyma potomstwa, jeśli pozostawi mnie bez zmian, lecz wszystko, co zrobiło, to szersze poszukiwanie dróg ucieczki. Znalazło swego rodzaju kuzyna człowieka przechodzącego metamorfozę. I wątpię, by zostało po mnie coś, co miałoby siłę się temu przeciwstawić, kiedy już wyłonię się jako stadium reprodukcyjne. Madhusree z furią potrząsnęła głową. - Wyciągasz pochopne wnioski! Masz chorobę skóry. Przypadkowy produkt tego genu. To wszystko. Nic więcej. - W porządku - odparł jej delikatnie Prabir. - Poczekajmy jeszcze na kolejne wyniki. * Frakcja zarażonych komórek niemal ustabilizowała się dla skóry, lecz wzrosła dla każdego innego rodzaju tkanek. Aplikacja antysensownego DNA nie przyniosła żadnych efektów. - Dam ci kolejną dawkę - dodała pospiesznie Madhusree. - Zmienię tylko osłonkę lipidową. - Możemy spróbować raz jeszcze - zgodził się Prabir. Kiedy pochyliła się nad nim z fiolką, z trudem utrzymując równowagę na kołyszącym się pontonie, powiedział: - Wiesz, gdybym był tam sam na wyspie, gdy oni zginęli, nigdy bym stamtąd nie wyjechał. W ogóle bym się stamtąd nie ruszył, to tylko twoja zasługa, byłaś moją siłą napędową. - Nie mów tak - odpowiedziała mu ze złością. - Jak? - Zaśmiał się. - Wiesz dokładnie co mam na myśli, ty dupku. - Madhusree wyciągnęła już pustą strzykawkę, wciąż nie patrząc na niego. - Ty nawet poznałaś mnie z Feliksem. Sam nigdy nie zdołałbym tego zrobić. - Przestań, Prabir! - Jeśli poproszę cię, byś to zrobiła, będzie to moja odpowiedzialność. Nie mogę sprawić, by cię to nie raniło, lecz nie pozwól, by cię zniszczyło. Madhusree wreszcie napotkała jego spojrzenie; jej twarz płonęła oburzeniem. - Nikt na świecie nie zdołałby dla mnie więcej zrobić - stwierdził Prabir. - Jak możesz tak mówić? - wyrzuciła z siebie ze złością. - Już skreśliłeś wszystkie moje starania! Potrząsnął głową na tyle, na ile tylko było to możliwe; miał teraz niemal zupełnie sztywną szyję.
- To może zadziałać, ale jeśli tak się nie stanie, musisz być przygotowana. Będziesz musiała być silna i gotowa na znacznie więcej. Gen zamierza spróbować przejąć wszystko. Zależy mu jedynie na reprodukcji. Wszystko, co ma znaczenie dla nas: miłość, szczerość, uczciwość, inteligencja, zaduma... to zaledwie przypadki. Kilka fal dziwolągów wyrzuciło je na brzeg. A teraz nadchodzi przypływ, by zmyć je z powrotem. * Prabir widział jedynie bezchmurne niebo. Jego poczucie słonecznego upału zniknęło, a ruch łodzi niemal umknął z jego świadomości. Strach i klaustrofobia przybyły wolnymi, głębszymi falami. Chciał wszystkiego więcej. Więcej wiedzy, więcej przyjaźni, więcej seksu, więcej muzyki. Chciał zobaczyć rewolucję, chciał zobaczyć wygrane bitwy. Jego poczucie straty zlało się z poczuciem ograniczenia i zamknięcia; zakopano go żywcem, a wciąż mógł spoglądać w niebo. Kiedy fala się wycofała, niemal zdołał się zaśmiać: teraz nie zostało już nic, czego mógłby się obawiać ze strony śmierci; miał za sobą najgorszą część umierania. Minutę później ta obserwacja nie była żadnym, nawet najmniejszym pocieszeniem. Madhusree weszła w jego pole widzenia. - Dorosłe motyle wprowadziło przynajmniej w diapauzę - powiedział. - Wydawałoby się, że i dla mnie mogło wymyślić coś pod tym względem. - Dam ci środki uspokajające. Chcesz tego? - Nie pozostało na nim zbyt wiele skóry, którą zdołałaby przebić strzałką, lecz dożylna droga wciąż stała przed nimi otworem. - Taaa. A potem całej reszty zapasów, które tu mamy. A potem spal moje ciało. Użyj wszelkiego paliwa, jakie tylko możesz poświęcić. Dobrze? Madhusree niemal niedostrzegalnie kiwnęła głową. - Przykro mi, że skazuję cię na coś takiego, lecz nie ma innej drogi - powiedział Prabir. - Nigdy się za to nie wiń. Odwróciła wzrok. - Kto teraz pociągnie ze mną ciężarówkę? - Co powiesz na Feliksa? - Felix z hakami wbitymi w plecy? - Zaśmiała się. - Spodobałoby mu się. Widziałby fajerwerki przy każdym kroku. Gdy spuściła na niego wzrok, częściowo uśmiechnięta, przecierając łzy, coś rozdarło mu się za oczami i zalała go fala radości. Było w tym wszystko, co czuł względem Feliksa, wszystko, co było czymś więcej niż pożądaniem; wszystko, co czuł niegdyś, kiedy ojciec lub matka okręcali go nad głową; wszystko, co dostrzegał w ich twarzach, gdy spoglądali na niego, unosząc ku niebu.
Nie dbał już, skąd to pochodziło. Nie dbał, czy to wykradł, czy nie, czy na to zasłużył, czy nie. Gdyby tylko ją tak kochał, a ona odebrała przynajmniej część tego uczucia, nie byłoby to samolubne, nie byłoby złe, nie byłoby nieuczciwe. I nieważne, z jak bardzo odległych czasów to pochodziło, nieważne, jak było bezmyślne, wyrwałby to z jego liczących miliardy lat korzeni, wyszarpnął na pełne światło świadomości i uznał za własne. - Zabierz wszystko, co dobre, i uciekaj - powiedział. Gdy usłyszał dźwięk igły przebijającej fiolkę i poczuł pierwsze chłodne dotknięcie cieczy rozlewającej mu się w żyłach, zobaczył morze z lotu ptaka. Madhusree przechyliła się do tyłu, jej włosy rozwiewał wiatr, i cięła linę łączącą obie łodzie. Uwolniła się i nabierając prędkości, zostawiała za sobą płonącą łódź.
Rozdział 15 Madhusree nachyliła się nad burtą pontonu i zwymiotowała do wody. Zęby nie chciały jej przestać szczękać. - Przepraszam, bhai, przepraszam. Wszystko psuję. Wszystko pierdolę. - Sprawdziła po raz kolejny, lecz Prabir wciąż oddychał. Po sześciu dawkach. Wsunęła ostatnią fiolkę w igłę. To było niemożliwe. Jego mózg powinien być tym wręcz zalany, każda tkanka zatruta. Nic nie mogło mu pozwolić metabolizować tego w tak wielkiej ilości, i to w tak krótkim czasie. Nacisnęła guzik iniekcji, po czym kucając, zakołysała się, rwąc sobie włosy z głowy. - Przepraszam, przepraszam. - Przetarła ramieniem śluz z twarzy. Nie powinna się teraz dotykać rękawiczkami. Czekała, nucąc sobie pod nosem, starając się nie płakać. Później. Opłacze go później, kiedy już zrobi to, czego od niej chciał. Zaczęła płakać. - Dlaczego pojechałeś za mną? Dlaczego tu przyjechałeś? Ty głupi dupku! Ja powinnam była pojechać na wyspę. To powinnam być ja. Nachyliła się i dotknęła wciąż ludzkiej skóry na jego szyi. Nawet przez rękawiczkę mogła tam wyczuć jej zwykłą miękkość. Jego puls zwolnił, lecz nie osłabł. Uniosła swoją dłoń do jego nozdrzy i poczuła, jak cieniutka warstwa polimeru drży na koniuszkach jej palców. Nic, co w niego wpompowała, go nie zabije. I nawet jeśli nie była to prawda, nie mogła tu sobie siedzieć, wypróbowując kolejne trucizny, dawka za dawką, aż to coś tak zmetabolizuje środek uspokajający, że Prabir się przebudzi w agonii spowodowanej wszystkim, co wtłoczyła mu w żyły. Nie mógł być świadomy, nie mógł być przy zmysłach. Był w najgłębszej z możliwych śpiączek, nic by nie poczuł. Starała się podnieść mu jedną z powiek, lecz ta jak zamrożona trwała w miejscu. Dławiąc się, Madhusree odwróciła się od niego ze ściśniętym gardłem. - Nie potrafię! Nie potrafię tego zrobić! Wpatrywała się w morze, oddychając głęboko, starając się uspokoić wewnętrznie na tyle, by móc doprowadzić to do końca. Gdyby przeżył metamorfozę, nie byłby już jej bratem. Gorzej, nie byłby już niczym, czym chciałby być. Kiedy prawda stała się prosta, dziewczyna niemal zaproponowała, że podąży jego śladem. Nie musisz tego wbić samotnie. Wstrzyknę
sobie trochę twojej krwi, wspólnie przejdziemy przez tę zmianę. Ale wtedy uświadomiła sobie, że nawet jeśli naprawdę chce tak zrobić, i tak później by się z tego wycofała. To nie było niemożliwe, że gen dawałby takie korzyści swemu nosicielowi, które sam uznawałby za opłacalne, ale nie była gotowa postawić własnej duszy na cudze karty, nieważne, jak dobrym oszustem okazałby się ów gracz. Ani swojej duszy, ani Prabira. Odwróciła się i nie spoglądając na niego, podniosła jedną z puszek z paliwem. Odkręciła zakrętkę i odrzuciła do morza. - W porządku, w porządku. On nic nie poczuje. Przykucnęła. Prabir wciąż miał na sobie kamizelkę ratunkową; nie mogła znieść myśli o płonącym plastiku lepiącym się do ciała brata, nawet jeśli ponton zrobiono niemal z tego samego materiału. Rozpięła mu paski i ściągnęła ją z niego. - W porządku. Teraz to. - Wylała trochę diesla na jego klatkę piersiową. W miejscu, gdzie paliwo dotknęło pancerza, natychmiast pojawił się pęcherz, wyrzucając z siebie widoczny obłoczek pary. Madhusree wycofała się, płacząc z rozpaczy. - Przepraszam! Przepraszam! - Przyklękła u stóp Prabira, zasłaniając sobie głowę. - Nie potrafię tego zrobić! Spierdoliłam! - Wbiła sobie zagłębienia dłoni w oczy, a następnie zaczęła się nimi walić w czoło. Odczekała, aż ogarnie ją otępienie. Tylko kilka minut, wystarczająco dużo, by to skończyć. Zamruczała do siebie pod nosem: - Wszedłeś mi do głowy. Wszedłeś w moje wspomnienia. Nie wystarczyło. Ale to było i tak więcej niż to, co gen z niego pozostawi. Otworzyła oczy i wstała, zmęczona. - W porządku. Zrobimy to wspólnie. - Spojrzała w dół; wciąż była w stanie rozpoznać pod tymi płytkami jego twarz. W miejscu, gdzie diesel kapnął mu na pierś, pojawił się bąbel wypełniony szarym płynem, lecz nie było w nim krwi. Nie było Prabira. Nie sądziła, by czuł jakikolwiek ból. - Dlaczego go zabrałeś? Czego od nas chcesz? Niczego. To nie miało dla nikogo żadnego celu, żadnego przeznaczenia. Nie miało na myśli żadnej podróży, żadnego punktu końcowego. To nie chciało niczego z wyjątkiem samego siebie. Wciąż więcej i więcej. To nie chciało Prabira. Walczyła z tym nie tak, jak powinna.
Przewróciła skostniałe ciało brata i przyjrzała się dokładnie plecom. Tam musiał być jeszcze jeden bąbel, czyrak czy krosta, nieważne, jak mała, w miejscu, gdzie paliwo nie dotknęło ciała. Nic nie było doskonałe, nic. Jakaś mała frakcja zainfekowanych komórek musiała popełnić błąd, który pozwoliłby ciału wywlec je ku powierzchni skóry w nadziei, że się ich pozbędzie. Dlaczego gen São Paulo nie przeobraził się w wirus? Ponieważ genom wirusa byłby zbyt odległy, by uznać go za kuzyna któregokolwiek z jego dotychczasowych nosicieli; wymagane tutaj zmiany okazywały się zbyt ekstremalne. Wirus dochodził do wniosku, że straciłby, opuszczając ciało Prabira; uważał, że wtedy może tylko zginąć. Wszystkim, czego musiała dokonać, było udowodnienie mu czegoś wprost przeciwnego - tak jednak, by nie dało mu to możliwości dalszego rozprzestrzeniania. Jest. Tutaj. W łatce prawdziwej skóry dostrzegła maluteńki wrzód. Obróciła się i przeskoczyła na pierwszy ponton, skąd wzięła nową igłę i pustą butelkę hodowlaną, po czym przeskoczyła z powrotem. Przykucnęła i przekłuła wrzód, by nabrać kilka mililitrów szarego płynu, który wstrzyknęła do butelki hodowlanej, po czym ponownie przeskoczyła pomiędzy pontonami i wypełniła pojemnik pożywką wzrostową. - Jeśli nauczysz się przychodzić, dam ci, czego tylko sobie zażyczysz. Zaledwie kilka właściwych mutacji, a możesz przetrwać jako ropa. Mój brat wykona za ciebie to zadanie; ty tylko musisz się poddać. Dam ci więcej tego, co teraz, więcej, niż kiedykolwiek sobie marzyłeś. Jaki procent masy ciała Prabira stanowiło to obecnie? Pięć procent? Trzy czy cztery kilogramy? Miała wystarczającą ilość pożywki, by mniej więcej przez jakieś pół doby podtrzymać porównywalną wagę kultury tkankowej. Dość, by odwrócić jego uwagę; dość, by utrzymać go w ryzach. Jeśli był wszechwiedzący, nigdy nie udałoby się jej wygrać: wyjrzałby poza przynętę i nieprzerwanie
przeprogramowywał
ciało
Prabira
w
poszukiwaniu
większych
długoterminowych zysków związanych z reprodukcją. Lecz wszelkie potomstwo, jakie mógł stworzyć w ten sposób, wciąż było odległe o setki komórkowych pokoleń: daleki szczyt na zdewastowanym krajobrazie wymierania. To, z czym mieli tu do czynienia, mogło spojrzeć wystarczająco daleko, by dostrzec, że wybuch podziału komórek somatycznych po prostu zabiłby nosiciela: nie miało innego wyboru, jak tylko znaleźć sposób, dzięki któremu ten nosiciel poszedłby do przodu i mnożył się. Ale kiedy ona zaoferowała mu ścieżkę w bezpieczne środowisko, gdzie mogło się karmić i reprodukować, komórka po komórce, bez stawiania czoła tym samym ograniczeniom, wtedy na horyzoncie krajobrazu możliwości
pojawił się nowy punkt. Nowy szczyt, może nie aż tak wysoki, lecz o wiele bliższy. Teraz to do niej należało sprawienie, by nowy szczyt stał się tak wysoki, jak to tylko możliwe. Wystarczająco wysoki, by ściągnąć tam gen z drogi ku wolności. Wystarczająco wysoki, by ukryć dzieci Prabira. Nie mogła żywić nadziei, że dokona tego z posiadanymi w pontonach zapasami. Ale przed północą powinna dotrzeć na Yamdenę. Mogła tam własnoręcznie dokonać syntezy wszelkich rzadkich peptydów koniecznych do pożywki, czynników wzrostu, modulatorów adhezji komórkowej. A co z bazą pożywki, jej macierzą? Czym mogłaby się zadowolić? Żelatyną? Agarem? Madhusree wykopie z zawiasów każde drzwi we wszystkich sklepach w mieście, dopóki nie znajdzie tego, czego potrzebuje. * Gdy zbliżali się do portu w Darwin, Prabir otworzył oczy. Jednym spojrzeniem ogarnął widok Madhusree, butelek hodowlanych, słoików po piklach i wszelkich pozostałych wygrzebanych nie wiadomo skąd szklanych naczyń, porozstawianych wszędzie wokół niej na pokładzie trawlera, oraz igły odprowadzającej mu ropę z ramienia. - Jesteś tam? To wciąż ty? - zapytała go siostra. Wpatrywała się w jego twarz. W miejscach, gdzie komórki skorupy naciągnęły ją przed porzuceniem ciała w poszukiwania łatwiejszego życia, zwisała mu skóra pełna limfy, lecz siostra wierzyła, że jest w stanie odczytać jego wyraz twarzy w naprężeniu leżących pod spodem mięśni. - Kalkuta. W przyszłym roku. Nie wywiniesz się z tego - bzdurzył. Madhusree otoczyła go ramionami, drżąc z wyczerpania. - Witaj z powrotem. Kurczowo przylgnęła do niego w samolubnej radości, ale wygrała więcej niż tylko brata. Wszystko, co zadziałało w jego przypadku, mogło zadziałać ponownie w przypadku kolejnej zainfekowanej osoby. Nigdy nie pozbędą się tego genu, nie mogą żywić nadziei, że kiedykolwiek zupełnie go wyplenią. Dopóki ich ciała składały się z DNA, dopóki byli częścią natury, pozostaną podatni na ten atak. Ale przynajmniej tym razem pokonali go sposobem, oszukali. Wygrali pierwszą potyczkę. - Jak? Jak to zrobiłaś, Maddy? - zapytał Prabir. Rozsiadła się i spojrzała na niego. Oszołomiony, uśmiechał się, szczerząc zęby pod naciągniętą i zwisającą maską twarzy, jakby to ona, a nie on sam, właśnie wstała z martwych. - Wykorzystałam coś, czego mnie nauczyłeś. Coś, czego sam nauczyłeś się od naszych
rodziców. - Sięgnęła, by pogładzić mu dłonią czoło, po czym uśmiechnęła się. - Życie nie ma znaczenia.
Podziękowania Z wielu źródeł, z których korzystałem przy napisaniu tej powieści, szczególnie wiele zawdzięczam następującym: The Malay Archipelago Alfreda Russela Wallace’a (Oxford University Press), The Spice Island Voyage Tima Severina (Little, Brown) oraz filmowi dokumentalnemu Guru Busters (Channel 4), portretującemu Indyjskie Stowarzyszenie Racjonalistów.