Egan Carolyn Teraz i zawsze Pamięci Mai 1 Zdążyła. Wyglądało to inaczej, niż sobie wyobrażała. Rozglądała się ciekawie, wypatrując znajomych twarzy. P...
11 downloads
21 Views
824KB Size
Egan Carolyn
Teraz i zawsze
Pamięci Mai
1 Zdążyła. Wyglądało to inaczej, niż sobie wyobrażała. Rozglądała się ciekawie, wypatrując znajomych twarzy. Poranek musiał być chłodny, bo południowe wiosenne słońce zmusiło mężczyzn do odpięcia marynarek i dyskretnego poluzowania krawatów. Kobiety odważniej zdejmowały płaszcze i przewieszały je przez ramię, prezentując ciemne garsonki. Przeważały odcienie granatu i brązu, jakby czerń zarezerwowana była tylko dla rodziny. Z niewielkiego tłumu ściśniętego w księżycowy łuk wyróżniała się jedna postać. Uśmiechnęła się na jej widok. Jessie, przyjaciółka ze studiów, z wielkim czarnym kwiatem z filcu przysłaniającym dekolt ciemnozielonej sukienki, skubała frędzle ażurowego szala i nerwowo spoglądała na księdza. Ten młody jeszcze człowiek, z zarumienionymi od słońca policzkami, potrząsał właśnie dłonią Stevena i coś do niego mówił. Stała za daleko, by cokolwiek usłyszeć, ale wiedziała doskonale, że w słowa o wiecznym życiu
i pogodzeniu się z cierpieniem nie wierzy ani wypowiadający je ksiądz, ani Steven. Trumna przykryta była kwiatami, na samym wierzchu leżał maleńki bukiet frezji. Jej ulubionych kwiatów. Nagle chłopiec stojący obok Stevena obejrzał się i spojrzał prosto na nią. Przez chwilę patrzyła w jego wielkie niebieskie oczy i dopiero kiedy Steven pogłaskał go po głowie i wziął za rękę, zorientowała się, że wstrzymała oddech. Odetchnęła głęboko i schowała się głębiej w cień drzewa, skąd mogła spokojnie obserwować koniec pogrzebu. Widziała odchodzącego powolnym krokiem księdza, który z westchnieniem ulgi zdjął koloratkę i schował ją do kieszeni. Widziała, jak tłum stojący wokół trumny zafalował i jak ruszyła procesja składających kon-dolencje. Steven w obstawie rodziców ściskał dłonie znajomych, przytulał przyjaciół, całował w policzek bliskich, ale ani przez moment nie wypuścił dłoni chłopca. Trzymał ją tak mocno, że niemal zbielały mu kłykcie. Widziała, jak stoi wyprostowany z podniesioną głową i jak drży mu mankiet płaszcza. Widziała, jak nachyla się nad chłopcem i obejmuje go, jak bierze na ręce i ostatni wychodzi z cmentarza. Dopiero kiedy zniknął za bramą, odważyła się podejść bliżej trumny. Zaraz zjawią się pracownicy w roboczych kombinezonach i opuszczą ją do grobu. Potem wystarczy tylko zasypać i obłożyć kwiatami. Bukiet frezji, który wcześniej leżał na samej górze, stoczył się na
bok, zakrywając kawałek prostej białej tabliczki z czarnymi literami: Maia Fowles. 12.01.1973-03.03.2011. Ukochana Żona i Mamusia. Ktoś chrząknął za jej plecami. Maia odwróciła się, uspokajającym gestem pokazała pracownikom cmentarza, że mogą przystąpić do pracy i poszła do wyjścia. Główna alejka prowadząca do bramy skąpana była w słońcu, które rozgrzewało zmarzniętą ziemię, pojedyncze łodyżki nieśmiało wychylających się roślin i obdrapane ławki. Zupełnie jakby było już lato, pomyślała, mrużąc oczy, a latem wszystko się zmieni. Nie miała wtedy jeszcze pojęcia, że zajmie to więcej czasu. Czas nie był już ważny, ważne było tylko jego życie. Jego i Josha. Tuż za bramą cmentarza przystanęła na chwilę, jakby zawahała się, w którą stronę ma iść. Jej dom znajdował się za parkiem, wystarczyło przejść na drugą stronę ulicy Judy mieszkała jakieś trzy przecznice stąd, bliżej centrum miasta. Spojrzała w tamtą stronę, zastanawiając się, czy starczy jej czasu, zanim będzie musiała odejść. Nie, dopóki nie wypełnię mojej misji, nie mam zamiaru odchodzić, chyba że... Nagle przestraszyła się, że ktoś lub coś może ją do tego zmusić. Coś, co może okazać się silniejsze od rodziny. Stała tak zamyślona, dopóki nie potrąciła jej staruszka z bukietem kwiatów. Uśmiechnęła się do niej przepraszająco i przeszła przez bramę cmentarza.
2 To był długi dzień. Steven okrył kołdrą Josha wiercącego się w łóżku. - Tato - odezwał się chłopiec między jednym i drugim ziewnięciem, których serię rozpoczął przy kolacji. Dopiero babcia, kiedy zorientowała się, że Josh pokłada się na stole obok talerza pełnego dawno wystygłej owsianki, podniosła alarm i wyrzuciła wszystkich z domu. Wychodzili z ociąganiem, świadomi tego, że rzeczywistość zmieni się dopiero po ich wyjściu. Dopóki siedzieli, najpierw w salonie, potem w kuchni, rozmawiając o wszystkim, tylko nie o Mai, wydawało im się, że oszukują śmierć. Sama stypa przypominała raczej uroczyste spotkanie dawnych znajomych, ściszone głosy powściągliwe uśmiechy i spojrzenia ślizgające się po rodzinnych zdjęciach. Obecność Stevena była dla nich męcząca, czuli, że powinni powiedzieć mu coś ważnego, co napełni go otuchą, pozwoli spojrzeć z nadzieją na świat, ale zamiast
tego popadali w krępujące milczenie, jeśli tylko podchodził zbyt blisko. Po stypie zostało kilka najbliższych osób, które chciały powspominać Maię, ale ze względu na małego nikt nie odważył się wymówić jej imienia. Przy rozmowach o pogodzie, polityce i planach na zbliżające się powoli lato niepostrzeżenie minęło popołudnie. Za oknem już dawno zrobiło się ciemno, kiedy ostatni goście ściskali dłoń Stevena, poganiani spojrzeniami jego matki dopinali płaszcze i wychodzili w mrok. Ktoś musiał ich w końcu wyprosić, był jej naprawdę wdzięczny, bo nie wiedział, ile jeszcze wytrzyma. Poszedł z Joshem na górę, pomógł mu przebrać się w piżamę, dopilnował, by umył zęby i wskoczył do łóżka. Chłopiec jednak nie mógł zasnąć, wiercił się i kręcił, spychając kołdrę. - Tato, kiedy wróci mama? Steven mimowolnie się wzdrygnął. Nie spodziewał się takiego pytania. Przecież tyle razy z nim rozmawiali, powoli przygotowując go do tego dnia. Nienawidził tego całego nieba, aniołków i bramy z uśmiechniętym słońcem, które mu rysowała mama. Ani opowieści o świętych, którymi przez telefon raczyła wnuka babcia, od kiedy powiedzieli rodzinie, że odstawiono chemię. Z całego serca nienawidził kościołów, kaplic i szpitalnego kapelana, który w ostatnich dniach niemal nie odstępował jego żony na krok. Z tym zatroskanym spojrzeniem
wszechwiedzącego stróża wieczności, który zerknął za drzwi i wie, co jest po drugiej stronie. Często łapał go na podglądaniu, czuł na plecach jego wzrok, a kiedy odwracał się, tamten już kłaniał się, poklepywał ją po ręku i wychodził. Nie znosił tego traktowania śmierci jak oswojonego psa. A już najbardziej nienawidził tego, że w dniu, w którym umarła, otworzył kopertę. Podała mu ją niemal przezroczystą dłonią i powiedziała tylko, żeby przeczytał później. Chciał to zrobić od razu po wyjściu z pokoju, ale Josh wywrócił się na schodach, zrobiło się małe zamieszanie, rozcięte kolano, plastry od pielęgniarki z recepcji. Schował kopertę do kieszeni i znalazł ją dopiero tamtego dnia, tuż po telefonie ze szpitala. Na białej kartce wyrwanej z notesu znajdowało się tylko jedno słowo. „Przepraszam". - Tato. Na rękawie poczuł dotknięcie dłoni Josha. - Synku, przecież już o tym rozmawialiśmy. Mama odeszła. - Tak, wiem, ale kiedy wróci? - Mały tarł oczy ręką, odganiając senność, i stłumił ziewnięcie, żeby dodać: -Zapomniałem ją o to zapytać. Steven musiał na chwilę zacisnąć powieki i odczekać, aż przestanie go drapać w gardle. Pogłaskał tylko zasypiającego chłopca po policzku i szepnął do ucha, że
porozmawiają jutro. Mały przestał się wreszcie kręcić. Przytulony do poduszki, której połowę zajmował brązowy misiek z odgryzionym nosem, prezent od babci na pierwsze urodziny zasnął błyskawicznie. Przez sen drgała mu prawa powieka, marszczył też śmiesznie nos, zupełnie jak Maia, kiedy zasypiała zwinięta w kłębek. To dziwne, ale dopiero teraz, kiedy przyglądał się śpiącemu chłopcu, ściskającemu w dłoni łapę miśka, zauważył uderzające podobieństwo. Od dnia narodzin traktował go jak osobnego człowieka, irytował się, kiedy na twarzy maleńkiego Josha matka wychwytywała rysy ojca, brwi dziadka czy podbródek Mai. Dla niego był oddzielnym istnieniem, które zasługiwało na własne cechy, nietknięty bagażem przodków charakter, czystą kartą. A teraz siedział na łóżku i patrzył na swojego syna, widząc w nim przede wszystkim Maię. Zacisnął wargi, wsłuchał się jeszcze w oddech Josha i uspokojony jego miarowym rytmem odwrócił lampkę, żeby nie świeciła mu w twarz. Wyszedł, zostawiając otwarte drzwi. Niecały tydzień temu prosiła go o to żona. Wiedziała, że umiera, i chciała przygotować wszystko i wszystkich. Nawet jego samego. Nie można się przygotować na wszystko, pomyślał, wchodząc do kuchni. Mama, zanim się położyła, powkładała naczynia do zmywarki. Włączę ją jutro, obiecał sobie, i tak muszę wstać i przygotować śniadanie rodzicom, zanim
wyjadą. A jak znam ojca, wyjadą o siódmej rano. Jutro... Kiedy uzmysłowił sobie, że czeka go jutro i kolejne jutro, że codziennie będzie musiał wstać i odpowiadać Joshowi na pytanie, kiedy wróci mama, dopadł do zlewu i odkręcił kran. Szum lejącej się wody zagłuszył jego płacz. Usłyszał go tylko ojciec, przewracając się z boku na bok w sypialni na piętrze. Usłyszał go i zaczął się modlić.
3 Na pogrążonej w ciemnościach ulicy prowadzącej do parku, na samym rogu, za którym znajdowało się przejście dla pieszych i rozpadająca się ławka od lat wymagająca naprawy, stała kobieta z białym labradorem. Długo patrzyła w kuchenne okno, stała tak w bezruchu, dopóki Steven nie zakręcił kranu, nie otarł twarzy i nie zgasił światła. Dopiero wtedy z ociąganiem szarpnęła lekko smycz i zniknęła za rogiem. Odruchowo szukała włącznika światła w korytarzu po lewej stronie. Był po prawej i znacznie wyżej, niż się tego spodziewała. Już trzeci raz w tym samym dniu wchodziła do tego domu, „mojego domu", poprawiła się w myślach, ale za każdym razem czuła się... zaskoczona. Może nie aż tak bardzo jak za pierwszym razem, kiedy na wycieraczce przywitał ją labrador. Uśmiechnęła się do niego i stając obok, włożyła klucz do zamka, ale pies ani myślał odejść. Założyła, że należy do któregoś z sąsiadów, przecież nie
do Judy... Ledwie jednak uchyliła drzwi, labrador zerwał się i wślizgnął do środka, po czym pomaszerował prosto do kuchni. Maia rozejrzała się, ale na długiej prostej alejce, przy której stary obok siebie domy tak ściśnięte, że można było podać sobie rękę przez okna w sypialniach na piętrze, panowała absolutna cisza. Nikt nie kręcił się ze smyczą w ręku ani nie nawoływał psa. Przez chwilę pomyślała nawet, że może się pomyliła i trafiła pod niewłaściwy adres albo że biały labrador jest tylko wytworem jej wyobraźni. Wzruszyła ramionami i weszła do środka. Znalazła włącznik światła, rzuciła okiem na wąski przedpokój, zajrzała do łazienki i padła na jedyne kuchenne krzesło dosunięte do stołu. Pies obwąchał szafki, zajrzał nawet pod stół, ale nigdzie nie było choćby śladu miski. Wreszcie usiadł tuż przed nią i oparł pysk na jej kolanach. W jego brązowych oczach Maia najwyraźniej dostrzegła coś więcej niż prośbę o jedzenie, bo tarmosząc go za uszy, powiedziała: - Nie wyglądasz mi na psa Judy, zatem musiałeś się zgubić. Dopóki więc ktoś się po ciebie nie zgłosi, zostajesz ze mną, widać takie było nasze przeznaczenie. - Roześmiała się. Ale w głębi ducha przekonana była, że to spotkanie nie może być przypadkowe. Zresztą przestała już wierzyć w przypadki. - Ty znalazłeś mnie, a ja ciebie, więc zakładam, że możemy być razem, przynajmniej dopóki nie skończę tego, co zaczęłam powiedziała, nachylając się nad psim uchem.
Pies w odpowiedzi polizał ją po twarzy i wsunął nos pod dłoń, w której wciąż zaciśnięte miała klucze od domu. Chyba właśnie wtedy po raz pierwszy pomyślała, że spotkała swojego anioła, i znów roześmiała się cicho pod nosem. Przeszukała wszystkie szafki i wreszcie znalazła coś, co mogło posłużyć za psią miskę. Nalała wody, ale jej nowy towarzysz nie był nią zainteresowany. W lodówce leżało tylko jabłko i otwarty karton zepsutego soku, który szybko wylała do zlewu. W całym domu nie było nic, co nadawałoby się do jedzenia, wyglądał na opuszczony a przecież jego właścicielki nie było tu zaledwie od tygodnia. Ascetycznie urządzona kuchnia z małym blatem przytwierdzonym do ściany który dało się w każdej chwili opuścić, i jednym krzesłem, ustawionym przodem do okna i tyłem do lodówki. Na ścianie nad zlewem wisiała szafka z ociekaczem, druga - wyposażona w półki i szuflady - znajdowała się pod samym oknem. I tyle. Żadnych zdjęć, wazoników ani książek kucharskich. Nieskazitelna biel i idealne linie proste. Maia wzdrygnęła się. To nie dom sprawiał wrażenie opuszczonego, tylko jego właścicielka. Ja, poprawiła się w myślach i spojrzała na psa. -Jestem Judy Faddon, mój drogi, od teraz jestem Judy Faddon. Przyzwyczajała się do tego imienia, do domu, który wraz z nim odziedziczyła, i nowego życia bardzo powoli,
raczej starała się z nim współegzystować na tej małej przestrzeni na własnych warunkach wyznaczanych jej przez czas. Wciąż jednak nie potrafiła przywyknąć do widoku w lustrze - ta owalna twarz z lekko zarumienionymi policzkami, wąskie wargi i ciemne lekko skośne oczy, na które opadała grzywka. Włosy. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz miała włosy. Chyba z rok temu, przed kolejną i ostatnią już turą chemii i naświetlań. Zaczęły jej wypadać w środę -zapamiętała ten dzień. Obudziła się i pierwsze, co zobaczyła, to jak Steven gorączkowo zbiera z poduszki pasma jej pięknych długich włosów. Nie chciał, by dowiedziała się, że właśnie zaczął się początek końca, nie w ten sposób. Potem były peruki, a później w szpitalu, kiedy już na nic nie miała siły, po prostu szal na głowie. Chodziła w tym turbanie, starannie tuszując cienie pod oczami przed każdą wizytą Josha. Niepotrzebnie się starała, na jej oddziale wszyscy wyglądali podobnie, poza tym i tak nie widział różnicy - dla niego zawsze była najpiękniejszą mamusią pod słońcem. Pod słońcem, westchnęła, dotykając kosmyka kasztanowych włosów. Judy nosiła je do ramion, proste, nieco wysuszone, równo przycięta grzywka - żadnej ekstrawagancji. To samo w szafie, do której zajrzała z czystej ciekawości. Jej dom wyglądał jak miejsce, z którego uciekła cała radość życia. Jak na oddziale, pomyślała Maia. Wtedy, gdy ją zobaczyła w drzwiach pokoju, wiedziała o niej wszystko.
Była prawie nieprzytomna, spowita w kokon cicho szemrzącej aparatury, otumaniona od leków, tak lekka, że niemal unosiła się nad łóżkiem. Niewiele już ją tu trzymało, jedynie myśl, że rano znów przyjdzie Steven z Joshem, a kiedy spojrzała na tę kobietę w szpitalnym szlafroku, która przystanęła w progu jej pokoju, zupełnie jakby świat zatrzymał się w miejscu, jakby wszystko dokoła pogrążyło się w ciszy. Patrzyły na siebie, bez słów. W oczach tej kobiety była tak wielka pustka, że Maia wiedziała, co tamta zamierza zrobić. W jej spojrzeniu wyczytała wszystko - rozpacz, samotność i piętno śmierci. Widziała przed sobą jej życie pełne pustych miejsc - bez rodziny przyjaciół, znajomych, kochanka, partnera, dziecka, radości, szczęścia. Życie bez poczucia sensu i celu, bez kierunku. „Chcesz odejść, a ja nie chcę, ale nie dano mi wyboru. Najpierw jednak muszę coś załatwić, coś ważnego, ale w tym stanie nic nie zrobię. Spójrz na mnie, nawet nie mam sity podnieść ręki. Pomóż mi...", w głowie Mai te zdania krążyły w kółko, zapętlały się, powtarzały, „pomóż mi" wracało jak echo. Nagle nieznajoma niemal niezauważalnie skinęła głową i po prostu wyszła z pokoju. Wszystko to trwało może minutę, może pół. Dwie kobiety patrzące się na siebie w absolutnej ciszy Kiedy Maia została sama, odprężyła się uspokojona. Zamknęła oczy i zasnęła. Zmarła tego samego dnia późnym wieczorem.
4 Wydawało mu się, że dopiero co zasnął. Zerwał się z poduszki i opierając na łokciach, spojrzał na zegarek. Było siedem po dwudziestej trzeciej. Ktokolwiek dzwonił, musiał mieć naprawdę ważną sprawę. Później wiele razy zastanawiał się nad tym, dlaczego, na miłość boską, nie domyślił się, dlaczego nawet nie zakładał, że to mógł być telefon ze szpitala. - Pan Steven Fowles? W słuchawce usłyszał miły kobiecy głos i natychmiast wszystko zrozumiał. - Dzwonię ze szpitala Świętego Norberta. Nie mam dobrych wieści, panie Fowles, przykro mi, ale pana żona, Maia, zmarła dziś o... Reszty już nie słyszał. Obudził się i zerwał z poduszki. Opierając się na łokciach, sprawdził godzinę na zegarku. Wpół do pierwszej. Z westchnieniem opadł z powrotem na łóżko. Ten sen śnił mu się co noc od miesiąca. Nie mógł
już potem zasnąć i do rana przewracał się z boku na bok, dopóki poranne światło nie zaczynało się wślizgiwać do sypialni przez szparę między roletą a ścianą. To śmieszne, kiedy urządzali dom, on upierał się przy roletach. Maia chciała zasłony - staromodne ciężkie kotary, które nie przepuszczały najmniejszego promyka słońca. Spierali się o to tak długo, że w końcu Steven zaproponował, by ciągnęli zapałki. Stanęło na jego. Pozwolił za to, by wybrała kolor. Kiedy robili parapetówkę dla przyjaciół, Maia oprowadzała ich po domu, opowiadając ze śmiechem, że nie przyłożyła nawet palca do wystroju, nie na darmo wyszła za architekta wnętrz. Oboje jednak wiedzieli, że każdy najmniejszy fragment tego domu zaprojektował z myślą o niej. Przewracając się na prawy bok, Steven przypomniał sobie rozmowę, którą odbyli po pierwszych oględzinach. Maia przy agencie nieruchomości zachowywała się jak profesjonalny kupiec, kręciła nosem, co rusz wytykała błędy - a to za wysoko umieszczony kontakt, źle wymierzona łazienka, a to zbyt wysokie schody - ale kiedy tylko wyszli na zewnątrz i upewniła się, że agent zniknął za rogiem, zaczęła klaskać z uciechy jak dziecko. - To jest nasz dom, Steve, wiem to! Czekał na nas! Musimy go kupić! Nie oponował, czuł podobnie, od kiedy przekroczyli próg. Nie zwracał uwagi na rzeczy które wymagały
poprawek, jak źle położona podłoga w łazience czy fatalny odcień farby dopiero co naniesionej na ściany w salonie. Te drobnostki wymagające zaledwie niewielkiej korekty nawet mu się przydały podczas negocjacji z pośrednikiem. Zaraz po podpisaniu papierów przyszli już z własnym kluczem i na dywanie spędzili pierwszą noc. Leżeli przytuleni i wsłuchiwali się w ciszę pełną dźwięków oddychającego domu - mruczącą lodówkę, skrzypnięcia i trzaski prostujących się desek w kuchni, skomlenie psa sąsiadów. Maia wstała, wzięła Stevena za rękę i zaczęła oprowadzać. Najpierw weszli na schody, gdzie przesunęła dłonią po ścianie-, „tu powiesimy nasze zdjęcia", na piętrze zajrzała do pierwszego pokoju, „sypialni syna", potem pociągnęła go za sobą długim korytarzem, na końcu którego znajdowały się drzwi do „naszej sypialni". Naprzeciwko mieścił się nieco większy pokój „dziewczynek", który kilka lat później stał się garderobą. Wpatrując się w sufit, Steven próbował sobie przypomnieć tamten okres i choć próbował zestawiać daty, odliczać dni, miesiące i lata, czas od chwili kupna domu do pierwszej biopsji Mai wymykał mu się z rąk. Skoro wprowadzili się tuż po ślubie, a Josh urodził się jakieś dwa lata później, to musiał im jeszcze zostać rok - cały rok, zanim zaczął się początek ich końca. A przecież nie mieli wielkich planów, nie oczekiwali od życia rzeczy
niemożliwych, chcieli po prostu żyć ze sobą, zestarzeć się ze sobą i patrzeć na swoje dzieci, na wnuki... Czy to za wiele? Zamknął oczy i sam odpowiedział sobie na to pytanie - za wiele. Bo kiedy czas przyspieszył i zapadła decyzja o pierwszej chemii i kolejnej zmianie terapii, chciał już tylko jednego - żeby żyła. Pierwszy raz uświadomił to sobie podczas tamtej wizyty u lekarza. Przestraszył się wtedy własnej rozpaczy, która czaiła się w kącie poradni onkologicznej, czyhała tam na niego jak dzikie zwierzę, a on nie mógł zrobić nic, nie był w stanie się nawet poruszyć. Jedynym sposobem na ucieczkę było zaprzeczenie, błogosławiony stan negowania rzeczywistości. Sam chyba zaczął wtedy rozmowę o dzieciach. - Jak tak dalej pójdzie, Josh doczeka się brata albo siostry na emeryturze - żartowała Maia, maskując zdenerwowanie. Oprócz nich w niewielkiej poczekalni z ogromnym oknem, które zajmowało niemal całą ścianę, siedziała jeszcze jedna para. On, zgarbiony na fotelu, przypominał raczej dziecko zaciskające z całych sił pięści, żeby się nie rozpłakać. Ona stała nad nim, trzymając dłonie na jego ramionach. Było coś tak wzruszającego w tej scenie, tak intymnego, że Steven z zawstydzeniem odwrócił oczy. Nie zastanawiał się wtedy które z nich jest chore, które czeka na ostateczny werdykt. Wtedy obchodziła go tylko jego własna żona i strach,
który niemal go paraliżował. Strach, że może ją stracić. Maia patrzyła na tamtą parę bez skrępowania, nie czuła wstydu. Patrzyła na kobietę obejmującą teraz łkającego bezgłośnie mężczyznę i zastanawiała się, ile zostało jej czasu. Bo to, że chora była ona, nie on, nie ulegało wątpliwości. Po prostu to wiedziała. Położyła wtedy głowę na ramieniu Steve'a i pokazała mu palcem okno, za którym delikatnie poruszały się, zupełnie jakby tańczyły na wietrze, obsypane białymi kwiatami gałęzie drzewa. „Spójrz, jakie piękne", szepnęła. A on patrzył. Patrzył i starał się nie myśleć. Chyba już wtedy miała perukę, ale tego Steven dokładnie nie pamiętał. Z długimi włosami, w peruce, łysa czy w chustce na głowie - dla niego zawsze wyglądała pięknie, nawet kiedy w to nie wierzyła, a przestała wierzyć dość szybko. Nie mówiła mu jednak o tym, nie zaprzeczała, kiedy prawił komplementy nie wyprowadzała z błędu, gdy przekonywał, że szybko z tego wyjdzie, że przecież choroba nie jest wyrokiem, że nie przekreśla jej życia, ich życia. Steven podejrzewał, że nie jest z nim szczera, ale nie naciskał. Znacznie później uświadomił sobie, że nie był gotowy na prawdę. Nigdy więc nie dowiedział się, co czuła, gdy usłyszała od lekarki o niepokojącym guzku w piersi. Nie powiedziała mu ani o kolejnym usg, ani o terminie biopsji. „Nie chciałam cię
niepotrzebnie martwić" - tłumaczyła, kiedy po tygodniu dostała wyniki. Dopiero teraz zauważył to wszystko, na co wcześniej nie zwracał uwagi: że miała podkrążone oczy, była blada i od kilkunastu dni podczas wspólnych kolacji właściwie udawała, że je. Pewnych rzeczy nie miał się jednak nigdy dowiedzieć, bo choć Maia całkowicie mu ufała, z niektórymi z nich musiała zmierzyć się sama. Jak choćby ze strachem, który na samym początku ją sparaliżował. Patrzyła na Josha i myślała, że nie zobaczy, jak dorasta. Brała z półki książkę i z żalem wpatrywała się w pierwszą stronę, bo była przekonana, że nigdy nie zdąży jej skończyć. A kiedy czuła, że nie może już złapać oddechu, że strach ją dławi, zamykała się w łazience i wchodziła pod prysznic. Steven nie słyszał jej szlochu, a kiedy gładził ją później po wilgotnych włosach, nie zauważał zaczerwienionych oczu. Być może dlatego, że kiedy strach zawładnął i jego myślami, całą energię poświęcił na ukrywanie go. Przed Maią, przed synem, rodzicami i samym sobą. Znów spojrzał na zegar. Dochodziła trzecia. Wstał i jak najciszej zszedł do kuchni, żeby zrobić sobie herbatę. To sposób na bezsenność, którego nauczył się od matki. Dzień po pogrzebie, kiedy wyjeżdżali z ojcem do siebie, na odchodnym przykazała mu dzwonić za każdym razem, kiedy nie będzie mógł spać.
- Synku, ja już jestem starą kobietą, nie potrzebuję wiele snu. A jeśli tylko w środku nocy będę mogła napić się z tobą herbaty i porozmawiać przez telefon, uczynisz mnie najszczęśliwszą z matek. Nie, nie dzwonił do niej w nocy, chociaż wiele razy miał ochotę po prostu z kimś porozmawiać. Zwłaszcza wtedy, kiedy Josh budził się z płaczem, co zdarzało się czasami po trzy cztery razy jednej nocy. Najpierw był przyspieszony oddech, który Steven słyszał z drugiego końca korytarza, chwilę później krzyk i płacz - głośny, zawodzący płacz małego dziecka. Biegł wtedy do pokoju, kładł się obok małego i tulił go tak długo, dopóki ten znów nie zasnął. Schodził potem cicho do kuchni i patrzył przez okno w stronę parku. Właśnie podczas jednego z takich wczesnych świtów po raz pierwszy zauważył istnienie właścicielki białego labradora, która wychodziła z psem o najbardziej niezwykłych porach. Pewnie też nie może spać, myślał Steven, popijając z kubka zieloną herbatę, i nie wiedział nawet, jak bliski jest prawdy.
5 Maia nie mogła spać. Kiedy tylko zamykała oczy, śniło jej się, że musi odejść, teraz, natychmiast, w tej chwili - i budziła się z szybko bijącym sercem. Wiedziała, że powoli kończy się czas, ale niewiele mogła zrobić, a już na pewno nie zadzwonić do drzwi, przedstawić się i powiedzieć: „Umarłam, ale to nie koniec świata. Poradzicie sobie". Musiała czekać na odpowiedni moment, na dzień, w którym w końcu wyjdą na spacer. Jej nowy towarzysz wiele ułatwiał, poznała już wszystkich bywalców parków -tych z psami i tych z dziećmi - zwolenników hartowania pupili wczesną wiosną, która aż do połowy kwietnia nie sprzyjała spacerom i zabawom na świeżym powietrzu. Było chłodno i wietrznie. Poranna mgła utrzymywała się czasami do południa, a słońce, jeśli już zdecydowało się wyjść, grzało zaledwie przez godzinę lub dwie. Bez szalika i rękawiczek trudno było wytrzymać z Barneyem poza domem dłużej niż godzinę. Barney to
było pierwsze imię, jakie przyszło jej do głowy. Tak nazywał się pierwszy pies Stevena i tak miał się nazywać pies Josha. Mały zapiszczał z uciechy, kiedy dostał od taty zwiniętego w kłębek, śpiącego w koszyku szczeniaka. Wystarczyło jednak, że obudzony przez chłopca seter polizał go po twarzy - po dziesięciu minutach zaczął się atak kaszlu, a na twarzy i rękach Josha pojawiły się czerwone plamy. Na początku łudzili się, że to alergia na coś, co zjadł tego dnia, ale po dwóch godzinach spędzonych ze szczeniakiem okazało się, że chłopiec już prawie nie może oddychać. - Uczulenie na sierść - oznajmiła beznamiętnie pediatra, którą wezwali do domu wieczorem. - Proszę natychmiast pozbyć się psa, wszystko wyprać i porządnie wyczyścić dom. Przez jakiś czas ten stan będzie się utrzymywał, ale jak znikną resztki sierści, wszystko wróci do normy. I żadnych kontaktów ze zwierzętami - dodała na odchodnym. Podzwonili po znajomych i szybko znaleźli nowy dom dla małego Barneya, który nie zdążył się jeszcze do nich przyzwyczaić i z taką samą radością łasił się do nowych właścicieli, kiedy Steven tego samego wieczora zawiózł im psa. Maia zaczęła wielkie pranie i sprzątanie całego domu, a Josh krzyczał, zawodził, kopał i gryzł każdego, kto próbował się do niego zbliżyć. Usiłowali go uspokoić,
odwrócić uwagę zabawką, nawet przekupić zakazanymi słodyczami, ale nic nie pomagało. Wreszcie Maia wzięła męża za rękę i wyprowadziła z pokoju, gdzie właśnie Josh zrzucał z półki całą kolekcję misiów. - Trzeba dać mu czas. To pierwsza strata w jego życiu i musi się z tym pogodzić. Niech się wypłacze i wykrzyczy jakoś to przetrzymamy, co? - zapytała, marszcząc filuternie nos. A kiedy z pokoju obok rozległ się kolejny wrzask i Steven tylko wzniósł oczy do góry, parsknęła śmiechem i pokazała mu język. Teraz nie było tam nikogo, kto by sprowadził wszystko do właściwego poziomu i wyjaśnił, że obaj muszą się z tym pogodzić. Wypłakać, wykrzyczeć i... zrozumieć. Maia liczyła na to, że prędzej czy później spotka ich w parku, co znacznie ułatwi sprawę. Wiedziała, że jeśli któregoś z nich będzie miała na wyciągnięcie ręki, uda jej się. Wreszcie nadszedł ten dzień, który jak zawsze rozpoczęła od spaceru z Barneyem obok jej dawnego domu. I kiedy skręciła w boczną uliczkę, wpadła na Stevena mocującego się z zamkiem kurtki Josha. Smycz zaplątała się wokół jego nóg, prawie się przewrócił, gdy pies zaczął obwąchiwać sukę sąsiadów. Nie patrząc na nią, Steven przeprosił za tarasowanie przejścia i mruknął coś o psujących się zamkach błyskawicznych. Ona przeprosiła za psa i poradziła, by przejechał po zamku
zwykłą świeczką. „Stary dobry sposób", dodała, a on nagle zastygł, bo przypomniało mu się, że Maia mawiała dokładnie to samo. Momentalnie wyczuła, co się dzieje, więc już na odchodnym dorzuciłam „proszę spróbować!", i pobiegła za Barneyem, który ciągnął ją w stronę parku.
6 Steven zrezygnował z walki z zamkiem, rozważał, czy wrócić do domu i zmienić kurtkę, ale uznał, że byłaby to porażka. To w końcu pierwszy dzień ich nowego życia -tak właśnie postanowił tego ranka, po kolejnej zarwanej nocy przy łóżku Josha, kiedy wiosenne słońce wdarło się przez szparę między roletą a framugą. Pierwszy promień wpadł przez okno, pod którym stało łóżko, i przemknął przez całą długość pokoju, zahaczając po drodze o kołdrę, prześlizgując się zaledwie po oparciu krzesła, po czym zniknął w szafie, dokładnie między lekko uchylonymi drzwiami. Drugi chwilę później zaatakował okno narożne i rozszczepił się na dwie cienkie smużki skaczące po przecieranej tapecie w kolorze utlenionej fotografii, wydobywając z niej przebłyski raz mieniącej się złoto sepii, raz matowej zgaszonej żółci. W niektórych miejscach tapeta prawie straciła kolor - efekt szorowania wodą z mydłem wielobarwnych malowideł Josha, który
kiedyś z upodobaniem mazał po niej kredkami. Ścieżki dwóch rozszczepionych promieni nagle się przecięły rozjaśniając wyblakły nieco prostokąt po ramce z ich zdjęciem ślubnym i mikroskopijną dziurkę po gwoździu, na którym kiedyś było zawieszone. Steven wpatrywał się w to puste miejsce, ale nie mógł sobie przypomnieć, gdzie trafiło zdjęcie. Maia zdjęła je ze ściany bo nie mogła patrzeć na kobietę, którą kiedyś była. Ta jedna niewinna fotografia zrobiona na obdrapanej ławce przed kościołem wcale nie przypominała upozowanej sceny ślubnej. Ktoś ze znajomych z aparatem uchwycił ich akurat, kiedy usiedli na chwilę przed ceremonią. Steven patrzył w górę -rozmawiał wtedy ze świadkiem - i zasłaniał się dłonią przed słońcem, a Maia wytrzepywała właśnie kamyk z buta. Jej biała suknia zwisała z krawędzi ciemnozielonej ławki, chwilę później zresztą odkryli, że gwóźdź wystający z jednej z desek rozpruł materiał, ale dziura była niemal niewidoczna. Na tym zdjęciu wyglądali dokładnie tak, jak sami siebie widzieli - szczęśliwi i całkowicie nieświadomi tego, co się wydarzy po wyjściu z kościoła, co przyniesie im życie. Steven zamknął oczy, żeby przypomnieć sobie, co czuł w tamtej chwili, kiedy jego wciąż jeszcze narzeczona pociągnęła go za sobą na ławkę, żeby wyjąć uwierający ją kamyk, ale kolejny promień, który trafił na toaletkę Mai, prześlizgnął się po jej perfumach i ozłocił
puder, wpadł nagle do lustra. Steven, nie otwierając oczu, odruchowo zasłonił się przed odbitym słońcem i przetoczył na jej stronę łóżka. Wciąż jeszcze czuł jej zapach na poduszce. I w tym właśnie momencie, tak po prostu, zdecydował, że czas się pozbierać, zabrać syna na spacer, pokazać mu świat za oknem i życie, które mimo wszystko toczy się dalej. Podczas śniadania oznajmił małemu, że zaraz wychodzą. Josh nie zrozumiał w pierwszej chwili. - Do sklepu czy na cmentarz? Od czasu śmierci Mai wychodzili z domu tylko i wyłącznie po to, żeby zrobić zakupy albo położyć kwiaty na jej grobie, jednak dopiero teraz Steven zdał sobie z tego sprawę. - Nie, kocie, do parku. Pójdziemy zobaczyć, czy wiosna rzeczywiście już przyszła. Chłopiec podskoczył z radości na krześle, rozlewając przy okazji mleko, które popłynęło po stole, rozłożonej gazecie i teczce z dokumentami z firmy. Wczoraj wieczorem podrzuciła ją sekretarka, Steven miał tylko przejrzeć i podpisać papiery ale teraz było to raczej niemożliwe. Josh skulił się za stołem i spojrzał z przestrachem na ojca, a Steven pacnął go tylko żartobliwie mokrą gazetą w głowę, wyrzucił teczkę do śmieci i wytarł mleko. - To co? Zbieramy się?
Był z siebie dumny. Wiedział, że Maia też byłaby z niego dumna, widząc, jak mały biegnie ze śmiechem po kurtkę i buty. A po nowe dokumenty zawsze mogą wpaść do firmy po drodze ze spaceru. Wystarczyło jednak, że wyszli z domu, a Josh pokazał mu palcem rozpiętą kurtkę. Potem o mało nie znokautował go pies, kiedy próbował naprawić zamek, a potem ta kobieta, która powiedziała dokładnie to, co mawiała Maia przy każdej nadarzającej się okazji. „Stary dobry sposób" pojawiał się podczas uczenia Josha korzystania z nocnika, gotowania, pakowania się na rodzinne wakacje, nawet w łóżku, ich wspólnym łóżku. Steven otrząsnął się ze wspomnień, zdjął swój szalik i owinął go wokół szyi syna, zasłaniając bluzę wystającą spod niedopiętej kurtki. -Kto pierwszy w parku, ten nie zmywa po obiedzie 1 rzucił i zrobił dwa szybkie kroki. Po chwili, osłaniając oczy dłonią przed słońcem, patrzył na biegnącego chłopca.
7 Widziała, jak pierwszy do parku wbiega Josh z rozpiętą kurtką. Musiała się powstrzymać, by nie krzyknąć za nim, żeby ją zapiął. Straciła już do tego prawo. Minutę później wpadł zdyszany Steven - bez szalika. Maia tylko westchnęła pod nosem i mrucząc coś o nieodpowiedzialnych mężczyznach, zawołała Barneya i odeszła w głąb parku. Nie chciała teraz na nich wpaść, to, co przed chwilą wyczytała w myślach Stevena, zaniepokoiło ją. Nie miał przed nią żadnych tajemnic, zresztą nikt już ich nie miał. Wystarczyło, że spojrzała na spacerującego obok staruszka i wiedziała, o czym myśli, czego się boi, za czym tęskni. Wiedziała o innych takie rzeczy, których oni sami nie wiedzieli. Zaczęło się to jeszcze w szpitalu, zaraz po przebudzeniu. Kiedy otworzyła oczy jak za mgłą zobaczyła nad sobą twarze pielęgniarek. Kobiety nachylały się nad nią, przekrzykiwały się, klepały ją po policzku. Czuła potworne zmęczenie, chciała tylko z powrotem zasnąć,
ale ktoś w tym momencie boleśnie ścisnął jej przedramię, potem drugie. Ucisk nie słabł, a wraz z nim wzrastało w niej przekonanie, że jednak się udało, że Judy odeszła i pozwoliła jej zająć swoje miejsce. - Pani Faddon?! Judy? Słyszysz mnie? Dziewczyno, co ty wyprawiasz?! Ktoś szarpał ją za szlafrok, podtrzymywał opadającą głowę. Nagle Maia poczuła, jak unosi się w powietrzu i ląduje na łóżku. Przez mgnienie oka zobaczyła krew na umywalce i kafelkach. Potem był już tylko rząd lamp pod sufitem, kiedy sunęła korytarzem w otoczeniu kilku kobiet w białych uniformach. Jedna z nich miała czerwone ślady na fartuchu. Zasnęła. Rano obudziło ją trzaśnięcie drzwi. Otworzyła oczy i ujrzała siedzącego na wprost niej lekarza. Byli sami w pokoju. Próbowała się poruszyć, ale ze zdziwieniem odkryła, że ma unieruchomione ręce. - Musieliśmy cię przywiązać, Judy. Przepraszam, ale nie wiedzieliśmy, co jeszcze ci strzeli do głowy - odezwał się niskim, nieco schrypniętym głosem. Dawno nie golona twarz, podkrążone oczy i spojrzenie zmęczonego człowieka, który ma już serdecznie dość. Wyglądało na to, że nie spał od kilku dni. Maia wpatrywała się w niego bez słowa. Czuła się nieco skołowana, to wciąż była ona, ale palce, zabandażowane nadgarstki, ramiona
nie należały do niej. Na oczy opadała jej grzywka, oszołomiło ją samo wrażenie posiadania włosów i dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że ostatni raz tak się czuła prawie cztery lata temu, kiedy choroba nie dawała jeszcze o sobie znać. Lekarz - Ray na pewno miał na imię Ray - nie spuszczał z niej oka. Otworzyła usta, żeby powiedzieć, że musi natychmiast stąd wyjść, ale w tej samej chwili usłyszała jego słowa, choć wciąż milczał. Widziała jego zatroskane spojrzenie i słyszała, jak mówi do siebie: -Boże, marzę o tym, by wreszcie się położyć. Mam dość tych wszystkich rozhisteryzowanych kobiet, które na wieść o nic nie znaczącym guzie próbują popełnić spektakularne samobójstwo. Na szczęście nie zna się na przecinaniu żył, odratowaliśmy ją, a teraz muszę tu ślęczeć, dopóki nie wyciągnę z niej, że więcej tego nie zrobi, że to błąd, strach i chwilowe załamanie... Ile razy to już słyszałem... No dalej, Judy śmiało, powiedz, że zrozumiałaś swój błąd i daj mi się wreszcie wyspać... Maia rozejrzała się po pokoju. Był większy niż jej dotychczasowy i znacznie lepiej wyposażony Na ścianie naprzeciwko łóżka, tuż nad głową lekarza, wisiała plazma, na stoliku pod oknem leżał laptop. Miękki biały dywan zakrywał całą podłogę, a fotel, na którym siedział Ray obity był porządnym aksamitem w kolorze butelkowej zieleni.
Kimkolwiek jest Judy, z pewnością ją na to stać. A raczej kimkolwiek była, dodała w myślach. - Judy powiesz coś? Spojrzała na lekarza i uśmiechnęła się z zakłopotaniem. -Doktorze, ja... ja przepraszam. Nie wiem, co we mnie wstąpiło, to znaczy wiem, przestraszyłam się, że to rak, że ta choroba mnie zje od środka. To był błąd, chwila słabości, załamanie, ale przynajmniej uświadomiłam sobie, że więcej tego nie zrobię, że chcę żyć! To był błąd! - powtórzyła z całym przekonaniem, wpatrując się w niego. Alleluja! Grzeczna dziewczynka. No to koniec zmiany. Idę do domu, kupię sobie butelkę whisky i będę spał przez całą dobę, pomyślał Ray i powiedział: - Judy, bardzo się cieszę, że to zrozumiałaś. Nie jesteś pierwszą osobą, która tak zareagowała, ale to nie jest rozwiązanie. Poza tym pamiętaj, że wykryliśmy w twoim organizmie pewne zmiany, a nie nowotwór. Po prostu przejdziesz szereg badań, wykluczymy co trzeba, a potem będziesz wpadać na kontrolne wizyty i szczęśliwie dożyjesz późnego wieku. Mylił się absolutnie we wszystkim. Maia tyle już przeszła, że potrafiła wyczuć chorobę, nawet tak dobrze ukrytą jak u Judy. Poza tym, jak tylko ją wypuszczą, więcej
tu nie wróci, a już na pewno nie dożyje późnego wieku. Właściwie to już nie żyje. Wypuścili ją trzy dni później. Potrwałoby to znacznie dłużej, ale każdemu mówiła dokładnie to, co chciał usłyszeć, więc trzeciego dnia wyjęła z szafy rzeczy, ubrała się, podpisała dokumenty i poszła prosto na cmentarz.
8 Steven obserwował syna spod przymkniętych powiek. Wybrał sobie ławkę z widokiem na plac zabaw, gdzie Josh wdrapywał się na drabinki. Wcześniej poprawił mu szalik, powiedział, że poczyta gazetę i że jak tylko mały będzie go potrzebował, od razu podejdzie. Zanim dokończył zdanie, chłopiec przeszedł przez furtkę w ogrodzeniu i już był na placu. Zdaje się, że idealnie wybrali porę na spacer do parku - to był pierwszy naprawdę ciepły dzień. Słońce zaczęło przyjemnie przygrzewać, a zaskoczeni nagłą zmianą temperatury spacerowicze rozpinali kurtki i chowali rękawiczki do kieszeni. Na placu bawiło się tylko jedno dziecko, Steven zastanawiał się, czy Josh do niego dołączy, czy będzie bawił się sam, ale - jak się po chwili okazało - to nie on podjął decyzję. Dziewczynka, teraz dopiero Steven dostrzegł mysi ogonek z kolorową gumką, na oko w wieku jego syna, podbiegła do chłopca i pokazała palcem huśtawkę. Rozejrzał się w poszukiwaniu jej
opiekunów i kilka metrów dalej spostrzegł kobietę w rozpiętym płaszczu, spod którego wystawała błękitna bluzka. Siedziała na ławce z książką w dłoniach, od czasu do czasu zerkając na bawiące się dzieci. Mama albo niania, pomyślał i poczuł ukłucie w sercu. Kiedy ostatni raz Maia zabrała syna na spacer? To dziwne, ale im bardziej starał się sobie przypomnieć, tym wyraźniej widział scenę z parku sprzed trzech, a może czterech lat. Była jesień, on pchał wózek, mały Josh piszczał z uciechy za każdym razem, kiedy Maia obsypywała go liśćmi, i śmiał się na całe gardło, kiedy wrzucała Stevenowi całe ich naręcza za kołnierz płaszcza. Robili zdjęcia swoim cieniom i wygłupiali się, strasząc wiewiórki. Musieli jednak poprosić kogoś, żeby zrobił zdjęcie całej ich trójce, bo lekko prześwietlona fotografia, jak siedzą na huśtawkach, a on trzyma Josha na kolanach, wisi gdzieś w holu. Po prawej, przy schodach, dodał w myślach i nagle zorientował się, że nie widzi ani synka, ani dziewczynki. Wstał i niemal podbiegł do ogrodzenia, ale w tym samym momencie usłyszał śmiech Josha. Siedział na ławce ze swoją nową koleżanką i jej mamą, majtał w powietrzu nogami i wcinał kanapkę, którą przed chwilą odpakowała mu kobieta. Steven wpatrywał się w niego, zastanawiając się, dlaczego przy nim Josh zachowuje się inaczej - te wszystkie noce pełne krzyków, to wpychanie w niego jedzenia
na siłę i przygaszone spojrzenie, które ustąpiło dopiero dziś rano, kiedy zakomunikował mu, że idą do parku. To dziwne, patrząc na syna w takiej sytuacji, powinien poczuć ulgę, ucieszyć się, tego przynajmniej sam od siebie oczekiwał, a tymczasem czuł się... oszukany, a raczej zdradzony. Już o niej zapomniał, pomyślał bezwiednie i natychmiast skarcił się za to. Już o mnie zapomniał, dodał po chwili i po prostu wrócił na swoją ławkę. Rozłożył gazetę, ale nie mógł się na niej skupić, w którąkolwiek spojrzał stronę, jego wzrok zawsze uciekał do huśtawek, wciąż lekko rozhuśtanych, po tym jak zeskoczyły z nich dzieci. Zupełnie jakby trącił palcem miniaturkę na placu zabaw dla lalek i odmierzał czas do chwili, kiedy znów zastygnie w bezruchu. Dawno temu, jeszcze na studiach, kiedy przymierzał się do wstępnych szkiców przeprojektowania parku, zrobił taką makietę z tektury i zapałek, ale tamte huśtawki nie chciały nawet drgnąć. Użył za dużo kleju i przy kolejnej próbie wprawienia ich w ruch rozleciały się, niszcząc projekt. Wściekły na siebie, musiał budować całą konstrukcję raz jeszcze. Kosztowało go to kolejną zarwaną noc, ale udało się. Wtedy wszystko jeszcze dało się naprawić, teraz jedyne, co mógł zrobić, to odmierzać czas, kiedy świat znów zastygnie w bezruchu, jak te huśtawki, które wreszcie zatrzymały się w miejscu. Chyba stracił wiarę w to, że cokolwiek może się zmienić,
że on sam może mieć na coś wpływ. Z lękiem wyobrażał sobie nadchodzący maj, czerwiec i lipiec budziły w nim przerażenie, a sierpień... Wolał nie myśleć, że musi przetrwać do sierpnia. Zawsze gdy miał się z czymś zmierzyć, wybierał sobie jakąś konkretną datę i skupiał się na niej. Tak było na studiach, w pracy i, rzecz jasna, odkąd zachorowała Maia. Nawet kiedy po raz pierwszy ją zauważył, tutaj, właśnie w tym parku, na skwerze, który wówczas jeszcze nie był skwerem, lecz pełną pnączy i chwastów polaną, pomyślał: do końca miesiąca się z nią umówię. Spodobała mu się ta niewysoka drobna dziewczyna o bardzo jasnej karnacji i czarnych brwiach. Już wtedy nosiła prostą fryzurę długie ciemne włosy z przedziałkiem pośrodku głowy lekko falowały jej na wysokości ramion. Przypominała mu postać z bajki, którą kiedyś czytywała mu mama ze starej, rozpadającej się książki. Na okładce było siedmiu krasnoludków w wyblakłych kapturach i dziewczyna o ciemnych długich włosach. Jak tylko zobaczył ją tamtego dnia w parku, przypomniała mu się królewna Śnieżka, do czego zresztą przyznał jej się na trzeciej randce. Roześmiała się wtedy. Jak się okazało, nie musiał czekać do końca miesiąca - Maia po tygodniu wpadania na siebie w parku zaproponowała herbatę, a on ani myślał oponować. Potem była kawa i popołudniowe ciastko kupione w cukierni i zjedzone na ławce,
potem wino, kolacja przy świecach. Aż w końcu któregoś poranka obudził się, zobaczył obok siebie śpiącą dziewczynę i dopiero wtedy uwierzył, że ta noc mu się nie przyśniła. Tamtego ranka pomyślał: do końca roku weźmiemy ślub. A Steven nigdy nie przekraczał wyznaczonych terminów. Sierpień go jednak przerażał, wydawał mu się tak odległy, jakby dzielące go od niego cztery miesiące były dekadą. Wystarczyło, że walczył ze sobą każdego dnia, żeby uśmiechnąć się wesoło do Josha przy śniadaniu i nie wspomnieć o nocnym płaczu i mokrych prześcieradłach. Po tym, jak pierwszy raz zmienił mu w nocy piżamę i pościel, założył, że to raczej przykra niespodzianka, ale następnej nocy powtórzył się dokładnie ten sam scenariusz. Trzeciego dnia dokupił kilka kompletów pościeli, żeby nie prać codziennie. Zdezorientowany postanowił poprosić o radę matkę i zadzwonił do niej rano, tuż po śniadaniu, kiedy Josh mył zęby w łazience. -Mamo, nie bardzo wiem, co robić. Mam mu kupić pieluchy? Ale on ma już pięć lat, sądziłem, że wyrósł z moczenia się - szeptał do słuchawki, zakrywając usta dłonią. - Nie słyszę cię, synku, mów głośniej. Mike, ścisz to radio, bo nie słyszę Stevena. - Pytałem, co zrobić, żeby... Żeby nie przypalić więcej pieczeni - dokończył, bo do kuchni wszedł chłopiec,
zajęty rozsmarowywaniem plamy od pasty na rękawie bluzy Josh, słysząc o pieczeni, puścił do niego oko. Wczorajszy obiad nie należał do udanych i większość oddali wiecznie głodnemu psu sąsiadów. - Pieczeni? Kochanie, nie da się przypalić pieczeni, jeśli zna się na zegarku. Wystarczy że... - mama zaczęła snuć kulinarną opowieść, której przestał słuchać, jak tylko zauważył białą plamę na bluzie chłopca. Dał sobie spokój z pieczenią i nocnym moczeniem się Josha, teraz najbardziej absorbowały go niespieralne plamy o które w życiu pięciolatka dość łatwo. Do kwestii pieluch wrócił dopiero, kiedy mały ziewając, poszedł do salonu i zaszył się w fotelu z ilustrowaną encyklopedią przyrody. - Steven, on ma dopiero pięć lat i dopiero co stracił mamę. Nie musisz go rozumieć, po prostu przy nim bądź -odezwała się miękko, kiedy wyjaśnił, po co tak naprawdę dzwoni. - Wiem, że ci ciężko. Jestem spakowana i gotowa do drogi, moja walizka stoi przy schodach - wystarczy, że powiesz, że mam przyjechać. Powiesz mi, tak? Steven w odpowiedzi pokiwał głową, a potem mruknął coś, żeby ją uspokoić. Tak naprawdę miał ściśnięte gardło i musiał szybko zakończyć rozmowę, zanim zdąży się rozkleić. Obiecał sobie, że cokolwiek się stanie, do sierpnia wytrzyma, potem mogło być już
tylko łatwiej. Prawda, z której nawet on nie zdawał sobie sprawy była taka, że po prostu musiał zablokować w sobie strach przed pierwszymi świętami bez Mai i zamiast tego postanowił bać się końca letnich wakacji. Zupełnie nieświadomie wyznaczył sobie taki termin, żeby potem móc oswoić się ze śniegiem, choinką i pierwszą gwiazdką, i Joshem siedzącym przy stole na wprost pustego nakrycia mamy. Siedząc tak ze wzrokiem utkwionym w huśtawkach, postanowił, że zaprosi rodziców na lato, mały na pewno stęsknił się za babcią, zwłaszcza teraz. Do lata wszystko się jakoś... ułoży, pomyślał, zupełnie jakby chciał przekonać siebie samego. Kiedy znów spojrzał na Josha, zerwał się gwałtownie z ławki. Jego uczulony na sierść syn turlał się właśnie na trawie z psem, zresztą tym samym, który omal nie znokautował go w drodze do parku! Trudno od niego wymagać, żeby pamiętał o alergii, tym bardziej na zwierzęta, do których lgnął od małego. Już jako dwulatek wyrywał im się z wózka i wyciągał ręce do wszystkich psów, a potem wydarzyła się ta historia ze szczeniakiem, która na zawsze przekreśliła marzenia o własnym zwierzaku. Kiedyś oglądali z Maią w sklepie zoologicznym koty dla alergików, ale te bezwłose istoty o wielkich uszach nie wzbudziły w nich entuzjazmu. Zamiast tego postanowili, że jak Josh trochę podrośnie, kupią mu
rybki. Wszystko to przemknęło Stevenowi przez głowę, kiedy przebiegł tych kilka metrów dzielących go od rozbawionego chłopca. Pies otrzepywał się właśnie z trawy a dziewczynka drapała go za uchem. Steven podniósł małego, postawił na ławce obok kobiety, która zamarła z napoczętą kanapką w ręku, i zaczął oglądać jego twarz i szyję. - Przepraszam, pan, jak sądzę, jest...? - Usłyszał nagle jej głos i dopiero teraz uświadomił sobie, że zachowuje się nieco dziwnie. Nie znosił, kiedy inni ingerowali w jego życie, przewrażliwiony był zwłaszcza na punkcie wychowywania syna, bo odkąd przychodził z nim do parku, zawsze znalazły się przynajmniej ze dwie matki lub babcie służące „dobrymi radami". W pierwszym odruchu miał ochotę odwarknąć, żeby pilnowała własnej córki, ale kiedy na nią spojrzał, zmienił zdanie. Na tej lekko zarumienionej od słońca twarzy zobaczył coś, co wzbudziło jego sympatię - troskę o jego własne dziecko. Kobieta odgarnęła z czoła krótkie jasne włosy nie spuszczając z niego wzroku. Wyczuł, że oczekuje odpowiedzi i że jeśli natychmiast jej nie dostanie, z pewnością wezwie policję. Uśmiechnął się uspokajająco. - Ojcem Josha, który najwyraźniej zapomniał, że ma alergię na psy, prawda, synku? - zwrócił się do chłopca, który z przejęciem potakiwał głową zarówno tacie, jak
i kobiecie z ławki, potwierdzając, że to rzeczywiście jest jego ojciec. Steven wypatrywał czerwonych plam i opuchlizny ale mijały kolejne minuty i nic takiego się nie działo. Znudzony chłopiec zapytał wreszcie, czy może wrócić do zabawy, i nie usłyszawszy sprzeciwu, pobiegł z koleżanką z powrotem na huśtawki. - Proszę się nie martwić, znam tego psa, jest nadzwyczaj przyjacielski i uwielbia dzieci. Nie zrobi Joshowi krzywdy. - Uśmiechnęła się do niego uspokajająco. - Poza tym Emma też kiedyś była uczulona na sierść, ale już z tego wyrosła. Po prostu któregoś dnia jej przeszło. Wygląda na to - pokazała na huśtające się dzieci -że nic mu nie jest. Rzeczywiście, Steven sam ledwo wierzył w to, co zobaczył, a raczej czego nie zobaczył. Jeszcze dziesięć minut temu widział siebie pędzącego taksówką do szpitala z przelewającym się przez ręce Joshem i wyrzucał sobie, że do tego dopuścił. A teraz patrzył ze zdumieniem na śmiejącego się w głos chłopca, który rozhuśtał się tak, że niemal dotykał nogami gałęzi drzewa. Czyżby nareszcie wyrósł z alergii? Na jednym z blogów poświęconych dzieciom zmagającym się z utratą kogoś bliskiego wyczytał, że kontakt ze zwierzętami pomaga przejść przez okres żałoby. Gdyby to było takie proste, od razu by kupił
psa, ale w tym wypadku nic nie było proste. Przynajmniej aż do teraz. Ukłonił się mamie Emmy i wrócił na swoją ławkę, gdzie tym razem naprawdę rozłożył gazetę. Z zaczytania wyrwał go czyjś głos z oddali wołający Barneya i przed oczami stanął mu jego pierwszy pies, z którym się wychowywał, z którym dorastał i którego śmierć ciężko zniósł. Wciąż jeszcze pamiętał tamtą chwilę w klinice weterynaryjnej, chwilę nieznośnie przeciągającą się w długie godziny, które spędził, głaszcząc konającego Barneya. Choroba nerek, a może po prostu starość, zmusiła ich do decyzji o uśpieniu cierpiącego zwierzęcia. Steven miał wtedy piętnaście lat, jego pies był zaledwie rok starszy i spędził z nim niemal każdy dzień życia. To trzymając się jego grzbietu, mały Steve robił pierwsze kroki, z nim wypuszczał się na pierwsze samotne spacery do ogrodu, a później w dół ulicy. To przez niego poszedł na pierwsze wagary i jego zabrał na pierwszą randkę, którą zresztą zainicjował sam Barney. Był niezwykle pięknym seterem irlandzkim o brązowych oczach, zwracał uwagę wszystkich, nic więc dziwnego, że przyciągnął spojrzenie pewnej dziewczyny z sąsiedztwa, przy której Steven zazwyczaj tracił głos i zdolność myślenia. O takim psie marzył dla własnego syna. Barney, tak właśnie powinien się nazywać. Podniósł wzrok i zobaczył białego labradora, tego samego, który wcześniej bawił się z Joshem, jak biegnie
w stronę właścicielki. Może nastał właśnie odpowiedni czas, żeby i jego syn miał swojego Barneya? Zwinął gazetę w rulon i schował do kieszeni płaszcza, a kiedy czekał na żegnającego się z koleżanką syna, postanowił, że jak tylko wrócą do domu, poszuka w internecie idealnego psa.
9 Z oddali widziała, jak Steven z Joshem zbierają się do odejścia. Przestała na chwilę tarmosić Barneya za uszy, a ten od razu polizał ją po twarzy dopominając się o uwagę. Wstała i otrzepała sobie spodnie z trawy, chciała zawołać, żeby na nią poczekali, że już idzie, ale zamiast tego musiała wrócić do mieszkania Judy i kupić coś psu do jedzenia. Babcia byłaby oburzona, pomyślała nagle i roześmiała się, a Barney zerwał się i zaczął szczekać, kręcąc się za własnym ogonem. Często o niej myślała, zwłaszcza ostatnio. Trudno znosiła teraz samotność, zawsze ktoś był obok, rodzice, potem babcia, potem Steven i Josh. Nawet kiedy spędzała długie godziny w szpitalu, wiedziała, że czekają na jej powrót. A teraz nikt na nią nie czeka. Nikt poza Barneyem. Być może dlatego za każdym razem, kiedy zamykała oczy, widziała przed sobą babcię. Uśmiechniętą, wyciągającą do niej ręce. Babcia przyjechała do Stanów jako nastoletnia dziewczyna, panna na
wydaniu - jak zwykła mawiać o sobie z tamtego okresu. Emigrantka z Europy Wschodniej, jedna z tych, którzy w późnych latach czterdziestych przepłynęli ocean, żeby rozpocząć nowe życie. Nie znała tu nikogo, nie mówiła nawet po angielsku, ale nie wahała się nawet przez moment. Wiedziała, czego chce. Pierwsze kroki po zejściu na ląd skierowała do kościoła, który znajdował się niedaleko portu, a tam natknęła się na Polaków szukających właśnie gospodyni i zarazem opiekunki dla dzieci. I tak szesnastolatce z Polski udało się uciec przed koszmarami minionej wojny i odnaleźć spokój na drugim końcu świata. Im była starsza, tym częściej opowiadała Mai o swoich stronach, ale jej trudno było go sobie wyobrazić mała mieścina z ryneczkiem i jednym kościołem, pod którym co niedziela gromadziła się cała społeczność. Trzy sklepy na krzyż i - co od dzieciństwa rozbawiało ją do łez - toalety znajdujące się poza domem. To w ogóle nie mieściło się w jej kategoriach postrzegania świata, ale uwielbiała babkę i mogła godzinami słuchać opowieści sprzed przyjazdu do Ameryki. Dla babki miejsce psa było w budzie przed domem, a idea kupowania mu jedzenia w sklepie nie mieściła się w głowie. Pies dostawał resztki z obiadu. Pies był po to, żeby odstraszać złodziei. Trzymanie psa w domu to fanaberie! Maia głaskała Barneya i wspominała babkę siedzącą w fotelu jak na tronie -
nawet starość nie zdołała odebrać jej pewności siebie i tego królewskiego gestu, którym wszystkich obdarzała. Tak naprawdę to ona rządziła w domu, tak było od zawsze, przynajmniej odkąd Maia pamięta. Kiedy rodzice zginęli w wypadku samochodowym, przeprowadziła się do niej i zajęła się wychowywaniem piętnastolatki. Wtedy właśnie rozpoczęła się nowa era w życiu Mai, którą sama po latach nazwała Erą Wigilii. Rodzice nie byli zbyt religijni, święta traktowali jako pewien rodzaj ceremonii społecznej, na co zawsze pomstowała babka i kiedy ona zaczęła ustalać reguły w domu, wiele się zmieniło. Nastoletnia Maia nagle odkryła, że Wigilia jest najpiękniejszym dniem w roku, a babcia była z siebie naprawdę dumna. Nikt ze znajomych nie traktował tego dnia poważnie, dla nich święta zaczynały się dzień później i zresztą kończyły wieczorem, więc nikt też nie rozumiał, jak zaczynała mówić o zapachu drożdżowego ciasta z makiem, skórki pomarańczowej i o orzechach na choince. Nieważne, co się robiło, tylko z kim - to był dzień przeznaczony wyłącznie dla rodziny. Na początku tej najbliższej: babka i Maia, ale z czasem krąg zaczął się powiększać i tych kilka ostatnich wigilii w życiu babci było naprawdę pełne ludzi. Wszyscy gromadzili się od rana w kuchni, ciotki, kuzyni, nawet wujkowie bez mrugnięcia okiem wykony wali polecenia naczelnej kucharki. Rozmawiali, śmiali
się, opowiadali sobie historie z przeszłości, od czasu do czasu śpiewali kolędy, a wieczorem rozchodzili się do swoich domów - każdy z tym, co przygotował tego dnia. Na ostatnią wigilię Maia przyprowadziła Stevena potem każde święta spędzała już tylko z nim, bo pół roku później babcia zmarła i tradycje odeszły wraz z nią. „Najważniejsze, by ten dzień spędzić z tymi, których się kocha", powiedziała jej podczas tej ostatniej wigilii, a Maja doskonale wiedziała, że mówi o Stevenie. To samo wyszeptała mu do ucha rok później, kiedy jako młode małżeństwo spędzali pierwsze święta we własnym domu, a właściwie wigilię, bo następnego dnia jechali do jego rodziców. Maia postanowiła podtrzymać tradycje babki i ten dzień zawsze już był przeznaczony wyłącznie dla rodziny. Przynajmniej tak było dotąd, być może teraz tradycje odejdą wraz z nią. Pogłaskała Barneya i pomyślała, że jeszcze dziesięć minut temu bawił się z jej synem, że jemu wolno się z nim bawić. „Wszystko się zmienia, ale to, co najważniejsze, musi zostać", szepnęła psu do ucha, a ten znów zaczął szczekać.
10 Josh odwrócił się, słysząc szczekanie. - Tato, to pewnie ten biały pies, który chciał zjeść moją kanapkę, wiesz? - Spojrzał w górę na ojca i mocniej ścisnął go za rękę. - Tato, a kupisz mi takiego psa? To znaczy nie musi być taki sam, może być trochę inny, wiesz? Steven roześmiał się i zapewnił, że pomyśli o tym, jak tylko wrócą do domu, bo najpierw muszą wejść na chwilę do biura i odebrać kopie dokumentów, które skończyły tego ranka w śmietniku, zalane mlekiem. Znów miał dobry humor, nagle poczuł, że radzi sobie z życiem, że jego syn prędzej czy później znów zacznie się śmiać tak jak przed chwilą w parku i że może nawet, kiedy latem przyjadą rodzice, wybierze się z Edwardem w góry. Edward był jego przyjacielem od wielu lat i współwłaścicielem firmy od jedenastu, ale ostatnio nie widywał go za często. Właściwie to nikogo ostatnio nie widywał. Chyba nadszedł czas, żeby to zmienić, pomyślał, kiedy wchodzili
z Joshem do windy. Jednak z każdym kolejnym piętrem jego nastrój stopniowo się zmieniał. Miał wrażenie, że to samo dzieje się z chłopcem, nagle przygaszonym i cichym. Szum otwieranych drzwi wyrwał go z zamyślenia - spojrzał w korytarz firmy mieszczącej się na dwóch ostatnich kondygnacjach piętnastopiętrowego budynku i poczuł, że nie ma wcale ochoty wychodzić z windy, że lepiej będzie, jeśli wciśnie przycisk parteru i natychmiast wrócą do domu. Albo do parku. Sam się jednak skarcił za to irracjonalne myślenie i dodając sobie animuszu, zwichrzył czuprynę Josha. - Chodź, synku, im szybciej wejdziemy tym szybciej wyjdziemy. Zadzwonił do Edwarda, kiedy wychodzili z parku, bo nie chciał, by to nagłe zjawienie się w firmie potraktowano jako kontrolę. Uprzedził więc wspólnika, że wpadnie tylko na chwilę i podpisze dokumenty. Ostatnie, czego oczekiwał, to tłum wiwatujących pracowników, jednak pustka na korytarzu nieco go zdziwiła. Szli z Joshem po dywanie tłumiącym odgłos kroków, mijali zamknięte pracownie i coraz bardziej zagłębiali się w nietypową dla tego miejsca ciszę. Projektowanie ogrodów i aranżacja wnętrz jakoś nigdy nie szły tu w parze ze skupieniem i wyciszeniem. Zazwyczaj bywało u nich gwarno, ludzie przywykli do pracy w zespole, przerzucali się uwagami,
robili burze mózgów, podpowiadali sobie rozwiązania, czasem nawet podkradali pomysły - pracowało tu zaledwie dwanaście osób, ale panował rozgardiasz godny stu. Dziś jednak Steven miał wrażenie, że Edward wysłał wszystkich do domu. - Dzień dobry panie Fowles - odezwała się nagle cicho sekretarka. Nie zauważył jej, bo zza wielkiej szafy wystawała tylko głowa. -Witaj, Jennifer, już myślałem, że nikogo nie ma... -zaczął niepewnym głosem, ale natychmiast urwał, bo kobieta wyszła zza szafy podeszła i uścisnęła jego rękę. - Bardzo mi przykro, panie Fowles. Gdyby czegokolwiek pan potrzebował, proszę dzwonić. Nawet gdyby potrzebował pan opiekunki dla Josha. Uśmiechnęła się niepewnie. Steven wiedział, że nie przepada za dziećmi, więc tym bardziej wzruszyła go jej propozycja. Podziękował i ruszył w kierunku pokoju Edwarda, ale nie zdążył nawet zrobić trzech kroków, gdy drzwi otworzyły się i stanął w nich jego przyjaciel. - Steven! Dobrze cię widzieć! - wykrzyknął nieco melodramatycznie. Gdyby nie znał swojego wspólnika tak dobrze, zacząłby podejrzewać, że nie jest tu mile widzianym gościem.
- Cześć, wujku - odezwał się Josh, wyciągając rękę do Edwarda jak dorosły mężczyzna. - Przyjdziesz dziś do nas i zagrasz ze mną w scrabble? Tata mówi, że jestem już lepszy od niego! - Cześć, smyku, chętnie bym wpadł, ale widzisz, mam mnóstwo roboty i jak już stąd wyjdę, na pewno będziesz spał - mówiąc to, Edward przykucnął, żeby spojrzeć chłopcu prosto w oczy a raczej - jak wydawało się Stevenovi - żeby uniknąć spojrzenia przyjaciela. I kiedy zdał sobie z tego sprawę, nagle zrozumiał, skąd ta cisza w firmie. Usłyszał wstrzymywane oddechy pracowników za zamkniętymi drzwiami pokojów, dostrzegł zmieszanie na twarzy Edwarda, sekretarkę, która zajęła się przekładaniem papierów z jednej kupki na drugą, i zorientował się, że po prostu nie wiedzą, jak się wobec niego zachować. Jest osobą, która budzi współczucie, kimś, kogo chce się poklepać po ramieniu i zapewnić, że wszystko będzie dobrze, i kto zarazem jest niewygodny bo nie wypada rozmawiać z nim o pogodzie. Steven pożałował, że zjawił się w biurze. Czuł się niezręcznie, podobnie zresztą jak cały zespół. Podpisał więc szybko podsunięte przez Jennifer dokumenty rzucił Edwardowi pytanie o najnowsze zlecenia, choć wcale go nie interesowały i poprawił kurtkę gestem osoby która zbiera się do wyjścia. Wtedy właśnie wspólnik położył mu
rękę na ramieniu i nachylając się nieco, tak by nie usłyszała go sekretarka, odezwał się: -Steven, słuchaj, stary, ja, ja nie wiem, co ci powiedzieć... Po prostu jest mi cholernie przykro i wciąż nie mogę zrozumieć, dlaczego akurat Maia. Ale gdybyś czegokolwiek potrzebował, czegokolwiek, zadzwoń. Pójdę z tobą na piwo, obejrzymy z Joshem mecz, cokolwiek. Ja tu jestem i nie chcę ci się narzucać, bo nie mam pojęcia, przez co teraz przechodzisz, ale gdybyś chciał pogadać, to wiesz... I weź tyle wolnego, ile będziesz potrzebował. Póki co, dobrze sobie radzimy, więc możesz spokojnie zbijać bąki, to znaczy... zmieszał się po ostatnich słowach i Stevenowi zrobiło się go żal. - Wiem, stary - odparł tylko. - Dziękuję. Nikt nie odprowadził ich do windy, choć był pewien, że wszyscy liczyli w ciszy jego kroki. Jak na złość winda zatrzymała się na czwartym piętrze, migająca na czerwono czwórka przed jego oczami nie była dobrym obiektem do wznoszenia modlitw, mimo to Steven błagał ją, by wreszcie odpuściła i pozwoliła im stąd odejść. Wreszcie drzwi otworzyły się i zanim weszli do środka, odwrócił się na chwilę i podniósł dłoń w pożegnalnym geście. Edward i Jennifer wciąż stali w tym samym miejscu. Kiedy zjeżdżali, Josh przytulił się do jego rękawa i szepnął:
- Tato, głodny jestem. I tak, zamiast zjeść zdrowy porządny lunch, surówkę z marchewki oraz zapiekankę z ryżu i bakłażana z odrobiną pesto i oliwkami, którą Steven przygotował w nocy i wsadził do lodówki, wylądowali na frytkach z sosem czosnkowym i hamburgerze. Maia nie była zwolenniczką fastfoodów, sam zapach z frytkownicy przyprawiał ją o mdłości, więc obaj zaczęli się tak odżywiać dopiero od czasu jej choroby. Po powrocie z pracy zabierał Josha i biegli do szpitala, a wieczorem lądowali w McDonaldzie, gdzie mały zwykle zasypiał na stole. Potem Steven zaczął kupować jedzenie w okienku dla kierowców, przynajmniej dopóki między tylnymi siedzeniami nie znalazł rozdartego opakowania z majonezem. Kiedy Maia była w domu, ku rozpaczy Josha gotował odżywcze i lekkostrawne posiłki. Mały długo wówczas dłubał widelcem w talerzu, ale ostatecznie wszystko zjadał. Nie mógł się zdradzić przed mamą, gdzie zazwyczaj bywają na kolacji, bo złożyli przysięgę milczenia. Przysięgali na opakowanie z ketchupem, a Josh miał wówczas bardzo poważną minę. Tym razem chłopiec nie dojadł swojej porcji, a kawałek hamburgera zawinął w serwetkę i schował do kieszeni. Widząc zdumione spojrzenie ojca, powiedział tylko, że to dla psa, i zapytał, czy mogą już iść. Spieszyło mu się do domu, gdzie zamierzał patrzeć tacie
przez ramię, kiedy będzie szukał w internecie idealnego psa. Na uliczce prowadzącej do parku spotkali sąsiadów wracających ze spaceru ze swoją pupilką. Suka, którą wcześniej zainteresował się labrador, wyczuła jedzenie w kieszeni chłopca i zaczęła się do niego łasić. Sąsiadka natychmiast ją odciągnęła, wiedziała o alergii, ale Steven z uśmiechem wyjaśnił: - Nie trzeba. Najwyraźniej Josh zwalczył swoje uczulenie i nareszcie możemy kupić psa. Stali tak, rozmawiając o rasach, hodowlach i niezbędnych szczepieniach, a mały karmił sukę kawałkiem hamburgera. Kiedy wylizała do czysta serwetkę i jego dłoń, zabrała się do obwąchiwania twarzy w nadziei, że został na niej choć cień zapachu jedzenia. W domu zaraz za progiem chłopiec zrzucił z siebie kurtkę i pobiegł do łazienki umyć ręce. Steven westchnął tylko i pozbierał rzeczy przypominając sobie o uszkodzonym zamku. Pocierał go właśnie ogarkiem świecy znalezionym w jednej z kuchennych szuflad, w których prawdopodobnie znajdowało się wszystko, co kiedykolwiek komukolwiek mogło się przydać, a kiedy podniósł głowę i spojrzał na Josha, prawie krzyknął. Twarz i ręce chłopca były w czerwonych pręgach. Na szyi miał wysypkę, którą właśnie nerwowo rozdrapywał. I to by było na tyle, jeśli chodzi o psa, pomyślał, wioząc syna na ostry dyżur.
- Tato - wychrypiał mały. Miał tak spuchnięte gardło, że ledwo mówił. - W takim razie musisz mi kupić psa z parku, wiesz, tego białego. - Smyku, porozmawiamy o tym, jak już będziemy z powrotem w domu, dobrze? - Teraz był zbyt zajęty szukaniem miejsca przed szpitalem, żeby wdawać się w pogawędkę z coraz bardziej opuchniętym pięciolatkiem. Ale żeby labradory były rasą dla alergików...? Pierwsze słyszę. To jakaś bzdura, rozmyślał, kiedy czekali na swoją kolej. Poczekalnia pełna była dzieci, które połknęły śrubkę albo włożyły sobie do nosa bateryjkę wygrzebaną z zabawki. Przypadek Josha zdecydowanie odbiegał od normy szpitalnej, bo na widok jego twarzy pielęgniarka bez słowa zaprowadziła ich do pokoju zabiegowego.
11 Maia spuściła psa ze smyczy i skręciła w alejkę prowadzącą na plac zabaw. Tego dnia było jeszcze cieplej, zupełnie jakby wiosna z fazy późnozimowej od razu weszła we wczesnoletnią. Słońce świeciło od samego rana, a ptaki szczebiotały tak głośno, że niemal zagłuszały myśli, ale tak było chyba lepiej. Tej nocy przyśniła jej się cała rodzina - babcia siedziała na fotelu koło łóżka, a rodzice wyglądali przez okno. Nie zdziwiła się, we śnie wszystko wydaje się oczywiste i na miejscu. Wstała i podeszła do okna, a mama odsunęła się nieco i rozchyliła zasłony -na ulicy stali jej pradziadkowie, jakieś ciotki, które jak przez mgłę pamiętała ze zdjęć z dzieciństwa, wujowie z podkręconymi wąsami i kilku wyrostków o rysach twarzy przypominających jej ojca. Patrzyła na nich i nagle dotarło do niej, że przyszli tu po nią, że babcia spogląda na nią takim wzrokiem, jakby mówiła: no chodź już, dziecko, czas na nas. Wówczas Maia potrząsnęła lekko
głową i wróciła do łóżka. Na nią jeszcze nie nadszedł czas, jeszcze nie. Obudziła się o świcie, usłyszała ptasi śpiew i odetchnęła z ulgą. Kiedy wzięła Barneya na krótki poranny spacer wokół skweru, ukłoniła się z uśmiechem sąsiadce, starszej kobiecie podpierającej się laską, a ta spojrzała tylko na nią podejrzliwie. Zdaje się, że była jedynym człowiekiem poświęcającym nieco uwagi Judy Faddon i teraz uśmiech na tej posępnej zazwyczaj twarzy wydał jej się niemal niestosowny. Kobieta odprowadziła ją wzrokiem aż do skrzyżowania, a potem przeszła pod jej dom i zaczęła nasłuchiwać. Znała Judy już wystarczająco długo, by wiedzieć, że nigdy tak się nie zachowuje. Odkąd zmarli jej rodzice, mieszkała sama, żadnych narzeczonych, przyjaciółek nikt nie pojawiał się w tym domu. No może z wyjątkiem głośnej ekipy remontowej, która siedziała tam prawie przez miesiąc, zatruwając życie sąsiadom. Kiedy remont wreszcie się skończył, odetchnęła z ulgą. Próbowała nawet zajrzeć przez okno i zobaczyć, jak teraz wygląda wnętrze domu, ale Judy zawsze je zasłaniała. Prawie wcale stamtąd nie wychodziła, pracowała przy komputerze, była jakimś analitykiem czy informatykiem, kobieta nie dosłyszała dokładnie, co opowiadała jej druga sąsiadka. Po śmierci rodziców Judy kilka osób z sąsiedztwa chciało jej pomóc, ale nikogo nie wpuszczała. Dziękowała krótko i sucho za
oznaki zainteresowania i zamykała drzwi. Była dziwna. Od kiedy pamięta, ta dziewczyna była po prostu dziwna. W dodatku zniknęła ostatnio na kilka dni i niespodziewanie wróciła z psem, no ale każdy w końcu może mieć zwierzę, o ile po nim sprząta. Coś tu jednak nie pasowało, nie wiedziała jeszcze co dokładnie, ale z pewnością się dowie. To tylko kwestia czasu. Postała tak chwilę, wsłuchując się w ciszę, wreszcie wzruszyła ramionami i weszła do siebie. Po spacerze Maia zrobiła zakupy posprzątała mieszkanie raczej z poczucia obowiązku niż potrzeby serca i koło południa wyruszyła z Barneyem do parku. Ciągnęło ją tam, chciała znów zobaczyć synka. Poza tym coś od poprzedniego dnia nie dawało jej spokoju. Nie zdawała sobie sprawy, o co dokładnie chodzi, dopóki nie dostrzegła na placu Emmy. Rozejrzała się, ale nie było nigdzie ani Josha, ani Stevena, za to na tej samej ławce co wczoraj siedziała mama dziewczynki z telefonem przy uchu. Kiedy Maia podeszła bliżej, usłyszała strzępki rozmowy. - Ty chyba nie rozumiesz, co do ciebie mówię: mała na ciebie czeka. N ieus tann ie na ciebie czeka, bo tylko obiecujesz i nigdy się nie zjawiasz. Nie... Nie przerywaj mi, jeszcze nie skończyłam. Co takiego?! Ty chyba nie mówisz poważnie?!
Nagle kobieta zrobiła się czerwona na twarzy i ze złością zamknęła klapkę komórki. Przez chwilę siedziała bez ruchu, zaciskając dłonie na krawędzi ławki, po czym głośno wypuściła powietrze z płuc. - Z kim rozmawiałaś, mamo? Emma podeszła tak cicho, że ani jej matka, ani Maia nie usłyszały kroków dziewczynki. I wtedy Maia zobaczyła, jak zmienia się twarz tej kobiety jak łagodnieją rysy, jak uśmiech wypędza z niej cień złości, jak cała otwiera się na dziecko. Nagle wiedziała, co zaraz usłyszy zanim ta zdążyła cokolwiek powiedzieć. - Z tatą, kochanie. Dzwonił, żeby powiedzieć, że bardzo cię kocha i że strasznie mu przykro, że nie mógł cię zabrać na weekend. Maia nigdy nie okłamała Josha, od kiedy wiedziała o zbliżającej się śmierci, starała się go przygotować, ukoić, załagodzić, ale nie okłamać. Wiedziała, ile te słowa kosztują matkę Emmy, czuła w sobie to, co przepełniało teraz jej serce i myśli, i zdała sobie sprawę, że właśnie to nie daje jej od wczoraj spokoju. Chciałabym ci jakoś pomóc, pomyślała, ale nie wiem jak. Obie mamy dzieci i to nas łączy jednak nigdy nie byłam w takiej sytuacji. Steven zawsze był... jest miłością mojego życia i zawsze razem chroniliśmy Josha. Ty musisz chronić córkę sama, przed światem i przed jej ojcem. Chciałabym ci jakoś pomóc...
Przechodząc obok ławki, delikatnie musnęła kołnierz rozpiętego płaszcza kobiety, a matka Emmy nagle wstała, złapała córkę za ręce i zakręciła się z nią w koło. Obydwie zapiszczały z radości i zaczęły się gonić wokół drzew, a Barney ujadał, próbując dołączyć do zabawy. Maia przyglądała im się ze smutnym uśmiechem, ile dałaby za taką chwilę z synem, tak jak kiedyś, gdy wyjechali w trójkę na wyspę Nantucket. To było chyba w pierwszym albo drugim roku choroby, kiedy ta na chwilę się wycofała. Maia czuła się wspaniale, nie chciała nawet słyszeć o lecie w domu - zaledwie jeden wieczór zajęło jej obdzwonienie wszystkich ofert z internetu i znalezienie idealnego miejsca na cudowne dwa tygodnie. Zostali trzy Steven przedłużył sobie urlop, bo żadne z nich nie chciało wracać. Domek, który stał na skraju plaży, w niczym nie przypominał tego ze strony internetowej - ściany były odrapane, w podłodze ganku brakowało dwóch desek, z kranu kapało, a łazienkę trzeba było od razu wyszorować. Miał jednak w sobie coś tak urokliwego, że wcale nie zawrócili na jego widok, choć Maia, zanim jeszcze wysiadła z samochodu, właśnie o tym pomyślała. Przyjechali po południu, od razu zabrali się do porządków, a wieczorem rozpalili ogień w kominku. Za oknami szumiało morze, wiał ciepły wiatr, tulili się do siebie i patrzyli na śpiącego Josha. Pamiętała każdy dzień tamtego lata, spacery
brzegiem morza, krzyki mew i kołujące nisko ciężkie rybitwy Przez te trzy tygodnie nikogo nie spotkali, czuli się jak na bezludnej wyspie, mieli tylko siebie i to był najpiękniejszy okres w jej życiu. Często go później wspominała, a Steven w najgorszych chwilach mawiał: „Wytrzymaj, przetrzymaj to, a latem znów pojedziemy nad morze". To był ich tajemny język, ich własny kod. To właśnie w tym domku we śnie widziała babkę i rodziców. To był dopiero pierwszy sen z wielu, jakie jeszcze miały jej się przyśnić, sen zapowiadający to, co nieuniknione.
12. Przez kilka dni Steven uważnie obserwował Josha, ale wysypka i czerwone pręgi zbladły już następnego dnia. Mały wciąż się drapał, więc oprócz lekarstw, na które się krzywił, do kuracji włączyli maści do smarowania gojących się miejsc. Po tygodniu nie było już śladu po wysypce, trzeba było tylko pamiętać o omijaniu szerokim łukiem suki sąsiadów. Steven odbył z Joshem poważną rozmowę na temat alergii i choć chłopcu trudno było rozstać się z myślą o posiadaniu własnego psa, na spacerach posłusznie trzymał się od zwierząt z daleka. Z jednym wyjątkiem. Biały labrador. Na początku Steven go odganiał, ale wystarczyło, że się odwrócił, a Josh już tarzał się z psem po trawie, gonił go albo udawał, że przed nim ucieka. Emma nie odstępowała ich na krok, w przeciwieństwie do właścicielki labradora, która spacerowała po parku, przyglądając się im z daleka. Czasami przy kolacji słyszał, jak mały opowiada o „pani od Barneya". Lubił ją, tak samo
jak mamę Emmy, a Steven trochę się z tego cieszył, a trochę... Tak, wreszcie umiał się do tego przyznać, choć zajęło mu to prawie dwa miesiące. Był zazdrosny Cały ten czas poświęcił wyłącznie synowi. Zostawił pracę, zostawił znajomych, zostawił swoje życie i żył tylko Joshem i dla Josha. I był gotów tak żyć tak długo, jak długo będzie to potrzebne. Nie traktował tego wcale jako poświęcenia, a siebie jako ofiary którą złożył na ołtarzu rodziny. Nie, po prostu był ojcem i to całkowicie wystarczyło. A jednak wciąż czuł lekkie kłucie w sercu, słuchając, jak mały opowiada o Emmie i jej mamie albo o kwiatach w parku, które pokazywała mu pani od Barneya. Tego dnia na początku maja poczuł coś jeszcze, coś, co go zaniepokoiło. To była pierwsza noc, którą przespał. Bez krzyków Josha. Bez zmieniania mu pościeli. I bez snów Obudził się przed świtem, zdumiony że tak długo spał. W pierwszym odruchu pomyślał, że małemu coś się stało i dlatego nie obudził go w nocy. Zerwał się i pobiegł do drugiego pokoju. Chłopiec leżał w poprzek łóżka, z głową na zwiniętej w rulon kołdrze. Oddychał tak spokojnie, że przez moment Steven był naprawdę pewien, że nic się nie wydarzyło, że Maia śpi w ich sypialni, że zaraz do niej wróci i przytuli się do jej rozgrzanego od snu ciała. Zamiast tego zszedł do kuchni zaparzyć kawę. Przez okno dostrzegł Barneya, który obwąchiwał trawnik sąsiadów. Pomachał
do niego tak, jak macha się przyjacielowi, a kiedy uświadomił sobie, co właśnie zrobił, zaśmiał się sam z siebie. Śmiech zabrzmiał właściwie bardziej jak kaszel, ale mimo wszystko był śmiechem. I obudził Josha. Przez następną godzinę leżał z synem na łóżku i trzymał go za rękę. Zapomniał o kawie, o psie za oknem, o wizji Mai śpiącej w drugim pokoju. Tak bardzo skupił się na cieple tej małej dłoni, że wszystko poza tym przestało się liczyć. Po śniadaniu jak zawsze poszli do parku. Kiedy przechodzili pod splątanymi koronami drzew, ptaki śpiewały tak głośno, że niemal musieli się przekrzykiwać. Powietrze pachniało słońcem i zbliżającym się coraz bardziej latem i Steven postanowił, że zadzwoni dziś do rodziców, żeby zaprosić ich do siebie. Ostatnie metry dzielące ich od placu Josh przebiegł, wołając coś głośno do Emmy. Steven pomachał dziewczynce i skinął głową jej mamie zajmującej jak zawsze tę samą ławkę. Uśmiechnęła się w odpowiedzi i wróciła do książki. Powoli schodziły się młode matki przemierzające park z wózkami osłoniętymi od słońca, nianie z nieustannie uciekającymi kilkulatkami i nieliczni studenci z pobliskiego college'u, którzy wybrali naukę na zielonej trawie. Koło południa robiło się gwarno, wtedy też Steven z Joshem wracali do domu na lunch. O tej porze zazwyczaj zbierały się też Emma z mamą. Zjawiali się i znikali o tej samej porze, ich dzieci razem się
bawiły, ale ani ona, ani on nie mieli ochoty na pogawędki. Wystarczył im gest pozdrowienia na dzień dobry i spojrzenie na do widzenia. Ona zawsze czytała, jakby poza tymi chwilami w parku nie miała w ogóle czasu dla siebie. On chował twarz za gazetą i wyłączał się ze świata. Rejestrował tylko głos Josha, nic innego nie mogłoby wyrwać go z tego stanu wyciszenia. Nic poza telefonem od matki. -Cześć, mamo. Nie uwierzysz, właśnie myślałem o tym, żeby do ciebie zadzwonić - odezwał się ciepłym głosem. Ostatni raz widzieli się na pogrzebie, bo następnego poranka zaraz po śniadaniu rodzice wracali do domu, i niełatwo się do tego przyznać mężczyźnie po czterdziestce - stęsknił się za nią. - Myślałeś, ale nie zadzwoniłeś - udzieliła mu reprymendy żartobliwym tonem i zanim zaczął się tłumaczyć, zapytała: - Co u moich chłopców? Steven opowiedział o wydarzeniach sprzed tygodnia i oczywiście dostał burę, że nie dał jej wcześniej znać. - Od razu bym przyjechała i wam pomogła! Wierz mi, już wolałabym pilnować wnuka, żeby się nie drapał, niż męża, żeby brał codziennie lekarstwa. Tata ma znacznie lepsze wyniki, ale oczywiście nie da sobie wytłumaczyć, że to dzięki pigułkom, które każdego dnia w niego wmuszam. Zamiast tego twierdzi, że powinien
je odstawić, bo skoro ma lepsze wyniki, to po co się truć. Truć! Wyobrażasz sobie? Zachowuje się jak małe dziecko, a nie jak... W tym momencie Steven usłyszał krzyk. Spojrzał na plac zabaw i zobaczył małe zbiegowisko wokół drabinek. Rzucił jeszcze tylko do telefonu: - Mamo, przepraszam, oddzwonię później. -1 zerwał się z ławki. Wymijał w biegu dzieci, które ciągnęły w stronę zanoszącego się od płaczu Josha. Kiedy dobiegł, okazało się, że ktoś już go uprzedził. Na piasku klęczała kobieta od labradora i przytulała do siebie chłopca. Posłała Stevenowi uspokajające spojrzenie i wyszeptała coś małemu do ucha. Ten odkleił się od jej ramienia i odwrócił w stronę taty. Twarz miał mokrą od łez, ale już nie płakał. Wyciągnął do niego owiniętą chusteczką dłoń i z dumą w głosie powiedział: - Zobacz, tato, zostałem ranny. Spadłem. Ale już nic mi nie jest. Steven odchylił chusteczkę - na samym środku lewej dłoni widoczne było niezbyt ładne, ale na szczęście i niezbyt głębokie skaleczenie. Krew zaczynała już powoli zasychać. - Josh jest niezwykle dzielnym chłopcem, jednak wydaje mi się, że najlepiej byłoby przemyć rękę i założyć
jakiś bardziej profesjonalny opatrunek - odezwała się kobieta, gładząc małego po włosach. Mały zrobił krok w kierunku ojca, ale źle stanął i wywróciłby się, gdyby oboje go jednocześnie nie złapali. Przez jeden krótki moment ich palce zetknęły się ze sobą i Stevena przeszył prąd. Otworzył szeroko oczy i przez chwilę, dosłownie ułamek sekundy patrzył prosto na Maię. Otrząsnął się jednak, podziękował za pomoc i posadziwszy syna na ramionach, ruszył szybkim krokiem do domu. Musiał jak najprędzej przemyć dłoń Josha. I jeszcze prędzej odejść od tej dziwnej kobiety, w której właśnie zobaczył swoją żonę. W łazience mały znów się rozpłakał i choć Steven przekonywał go, że umyta ręka szybciej się zagoi, cała operacja ciągnęła się w nieskończoność. Po osuszeniu skaleczenie okazało się znacznie mniej poważne, niż wydawało mu się w parku. W dodatku już zaczynało się goić. Wystarczyłoby zalepić je plastrem, ale na widok urażonego spojrzenia Josha przyniósł z kuchni bandaż i starannie zabandażował całą dłoń. Na szczęście chłopiec tak się zmęczył wypadkiem i płaczem, że zaraz po lunchu zasnął na kanapie podczas oglądania kreskówek. Steven wyłączył telewizor i przykrył syna kocem, a potem usiadł w fotelu naprzeciwko ze szklaneczką whisky i podparł głowę ręką. Maia zawsze śmiała się z niego,
że jeśli przesiaduje w tej pozie w salonie, to znaczy, że coś go gryzie. „Maia", westchnął ciężko, a Josh jęknął przez sen. Przecież już wszystko sobie poukładał, odciął resztę życia od dnia jej śmierci, podzielił świat na to, co było przed, i to, co jest po, i naprawdę dobrze sobie radził. Nauczył się już nawet wspominać ją bez większego bólu, tęsknił, ale rozpacz już przepracował, zostawił za sobą. Te ostatnie dni sprawiły że potrafił znów patrzeć w przyszłość, że przestał bać się sierpnia, że odważył się nawet snuć plany, a dziś, kiedy nagle ją zobaczył w tej obcej kobiecie, wszystko znów się rozsypało. W tej jednej krótkiej chwili ujrzał nie tylko Maię, teraz, kiedy się nad tym zastanowił, miał wrażenie, że w tym ułamku sekundy stanęły mu przed oczami wszystkie najpiękniejsze chwile spędzone razem z nią. Siedząc tak na fotelu naprzeciwko śpiącego synka, czuł się, jakby stracił ją po raz drugi w życiu. I tym razem bolało to znacznie bardziej. Wieczorem, kiedy układał Josha do snu, zdjął mu opatrunek i przez chwilę wpatrywał się ze zdumieniem w jego dłoń. Tam, gdzie jeszcze kilka godzin temu była rana, znajdował się zaledwie lekko różowy ślad. Zupełnie jakby nic się nie wydarzyło. Chłopiec pochylił się i podrapał to miejsce wskazującym palcem, a kiedy odrobinę się zaczerwieniło, z satysfakcją zażądał naklejenia
plastra. Steven musiał przynieść dwa, bo jeden okazał się „za mały". - Wygląda na to, że jutro nie będzie nawet śladu. Ale plaster - dodał szybko na widok zawiedzionej miny Josha -możesz nosić tak długo, jak chcesz. Dorobimy ci jeszcze opaskę na oko i drewnianą nogę i zostaniesz piratem pierwszej klasy. - Dał mu prztyczka w nos. - Do łóżka, panie piracie. Chcesz czy nie, goi się jak na psie zażartował, a potem musiał przez pół godziny tłumaczyć, o co chodzi w tym powiedzeniu. Mały i tak nie zrozumiał, za to przypomniał sobie, że nie widział dziś w parku labradora. - Wiesz co, tato, nie było tam Barneya i pewnie dlatego spadłem - wyszeptał, zasypiając wraz z ostatnim słowem. Steven uśmiechnął się i po raz kolejny obiecał sobie, że sprawdzi w internecie zagadkę niepowodujących alergii labradorów. Przymknął cicho drzwi do pokoju Josha i zerknąwszy na zegar, uświadomił sobie, że nie oddzwonił do matki. Odebrała po pierwszym sygnale. - Steven? - Przepraszam, że dopiero teraz dzwonię, ale trochę się dziś działo. Josh spadł z drabinek w parku i nic mu się właściwie nie stało, ma małe zadrapanie na dłoni, ale strasznie był później nerwowy. A podczas przemywania
rany dostał takiej histerii, że spał potem przez pół dnia. I niestety marudził do samego wieczora. Właśnie zasnął. -Na pewno nic mu nie jest? Byłeś z nim u lekarza? Może ma wstrząs mózgu? A ty jeszcze pozwoliłeś mu zasnąć! - zdenerwowany głos matki przybierał na sile. A może jednak przyjechać do was, co? Od razu wszedł jej w zdanie.- I właśnie o tym chciałem z wami porozmawiać. Może przyjechalibyście do nas latem? W lipcu albo sierpniu, wtedy jest jeszcze w miarę przyjemnie. Moglibyśmy wyskoczyć gdzieś razem na kilka dni, mały by się ucieszył. I ja też, dodał w myślach, ten dzień tak go zmęczył, że jedyne, o czym w tej chwili marzył, to zostawić Josha w dobrych rękach i choć przez chwilę odpocząć. - Syneczku! Tylko na to czekałam! Już tyle razy mówiłam tacie: „Mike, Steven nie chce nas kłopotać, ale na pewno potrzebuje naszej pomocy Po prostu do nich pojedźmy". Ale on za każdym razem odpowiadał: „Chłopak potrzebuje spokoju, a nie tego, żeby ktoś mu układał życie. Poczekaj, jak sam dojrzeje do tej decyzji, pojedziemy". Znasz tatę, zawsze postawi na swoim. - Bo mam rację! - dobiegł z oddali głos ojca. Steven uśmiechnął się do siebie, już dawno nie widział rodziców, ale wystarczyła minuta telefonicznej rozmowy
i już miał wrażenie, że siedzi u nich w salonie, ogląda telewizyjne quizy i prześciga się z tatą w odpowiedziach, a mama zagłusza ich głośnym śmiechem. - A co poza tym u Josha? Zastanowił się chwilę, zanim odpowiedział. Oczywiście od razu zauważyła to wahanie. - Dobrze. Coraz rzadziej moczy się w nocy. Przestał już nawet budzić się z krzykiem. Rzuca się tylko i kręci przez sen, jakby coś go dręczyło. Poza tym ma koleżankę, z którą bawi się codziennie w parku. Zaprzyjaźnił się też z jej mamą i jeszcze jedną kobietą, którą tam codziennie spotykamy Przychodzi z psem, białym labradorem, na którego, o dziwo, mały nie ma uczulenia. Rozmawia z nimi częściej niż... „Ze mną", chciał dodać, ale się powstrzymał. Nie musiał, i tak go zrozumiała. - To dobrze, kochanie. Ty jesteś dla niego całym światem, ale potrzebuje też kontaktu z matkami innych dzieci. Szuka w nich odbicia Mai, a to dobry sygnał. Poza tym z mężczyznami nie da się porozmawiać o wszystkim -dodała kojącym głosem, a Steven poczuł się jakby trochę lepiej. Przypomniał sobie, że tuż po wypadku, kiedy zobaczył Josha w ramionach tej kobiety, usłyszał też ich rozmowę. Szeptali do siebie i zrozumiał tylko strzępki słów, ale to mu wystarczyło. Przytulony do niej chłopiec
powiedział: „Mama odeszła, ale wróci". A ona wyszeptała w odpowiedzi: „Wiem, kochanie". Co sobie pomyślała? Że się rozwiedli i prawo do opieki zostało przy nim? Że żona uciekła z kochankiem i przysyła synkowi od czasu do czasu kartki? Zresztą to nieistotne, podobnie jak to dziwne wrażenie, którego doznał w parku. W końcu to nie jej wina, że nagle zobaczył Maię.
13 Wreszcie nadeszło lato i park zapełnił się dziećmi oraz nastolatkami grającymi w piłkę i ukradkiem popalającymi papierosy w cieniu drzew. Barneyowi było za gorąco i zdecydowanie odmówił spacerów w pełnym słońcu. Od razu ładował się w cień i dysząc, leżał w wysokiej trawie. Raz czy dwa Joshowi udało się namówić go do zabawy, ale w końcu i tak w trójkę z Emmą lądowali w cieniu. Maia przyłączała się do nich, kładła się obok z torbą pod głową i na prośbę dzieci opowiadała im historyjki. Nawet pies strzygł uszami, jakby słuchał jej w skupieniu. Czasem podchodziła też mama Emmy z książką i siadała z nimi, ale zawsze wciągała się w opowieści Mai i prędzej czy później książka lądowała na trawie, obok kanapek i soku. Steven zerkał z ławki, przesiadał się bliżej, do cienia, ale nie podchodził do nich. Poznał obie kobiety wiedział już, że matka Emmy ma na imię Karen, a właścicielka Barneya Judy czasem rozmawiali, ale nie czuł
się komfortowo w ich towarzystwie, a właściwie w towarzystwie Judy Wciąż nie mógł odpędzić od siebie myśli, że choć zupełnie niepodobna, to przypomina mu w jakiś sposób Maię. Miała coś takiego w ruchach, w sposobie mówienia i śmiania się, co go przyciągało i odpychało jednocześnie. Maia doskonale zdawała sobie z tego sprawę, uznała, że to idealny sposób, żeby o niej zapomniał, żeby w ogóle przyszło mu do głowy, że może zacząć coś od nowa. Wszyscy mamy niepoukładane życie, pomyślała, Steven czuje się winny bo nagle zaczyna dostrzegać w obcej kobiecie coś, co sprawiło, że zakochał się w swojej żonie. Karen wciąż kłamie przed córką, bo nie chce, żeby poznała prawdę o ojcu. A ja... ja żyję nie swoim życiem, za to muszę poukładać je innym. To dziwne, ale w jakiś sposób poczuła się również odpowiedzialna za Karen i Emmę. Były ważne dla Josha, a więc i dla niej. Krąg się powiększa, a mój czas się kończy. Teraz już co noc śnili jej się rodzice na zmianę z babcią, a ona coraz słabiej im się opiera. Tłumaczy że jeszcze musi zostać, ale coraz mniej przekonująco. Oni są cierpliwi, nie naciskają, po prostu każdej nocy zjawiają się w jej snach i czekają, aż wreszcie do nich przyjdzie. Tam gdzie jej miejsce. Wiedziała, że nie należy już do tego świata. Kilka tygodni wcześniej ktoś rozpoznał ją na ulicy.
-Judy? Judy Faddon, prawda? Judy nie poznajesz mnie? Aż tak bardzo się chyba nie zmieniłem, co? Odwróciła głowę w kierunku tego głosu i zobaczyła wysokiego mężczyznę koło czterdziestki. Krótka szpakowata broda i okulary w ciemnej oprawie nadawały mu poważny wygląd, ale miał w oczach coś, co świadczyło o jego raczej luźnym stosunku do życia. - No nie mów mi, że jednak się zmieniłem przez te dziesięć lat. - Przyglądał się jej z rozbawieniem. - Bo ty wcale. Wszędzie bym cię rozpoznał. Nie zmieniłaś nawet fryzury. Zastanawiała się przez chwilę, jak zareagować, i choć wolałaby obrócić się na pięcie i szybko odejść, uśmiechnęła się do niego. On i Judy byli ze sobą na studiach, zostawiła go po tym, jak przez przypadek odkryła, że flirtuje z koleżankami z roku. No, „flirtuje" to nie najlepsze określenie, po prostu zaliczył wszystkie pokoje w żeńskiej części akademika. Judy nakryła go ze znajomą, kiedy poszła pożyczyć notatki. I dobrze, że z nim zerwała, stwierdziła Maia, przynajmniej oszczędziła sobie wielu takich scen. -Jasne, że cię pamiętam... - zawiesiła głos, jakby próbowała przypomnieć sobie jego imię. Taka mała kobieca zemsta w imieniu Judy. Z pewnością by to doceniła. - Chris - szybko przełknął zniewagę, choć zabolała go ta obojętność.
Zdaje się, że wciąż jest przyzwyczajony do tego, że kobiety padają mu do stóp, pomyślała, przyglądając mu się z niezbyt dobrze maskowanym niesmakiem. - Co u ciebie słychać, Judy? Może wyskoczylibyśmy gdzieś na kawę? Znam tu w pobliżu przyjemną kawiarnię. Co ty na to? Był nachalny i tak pewny swojego męskiego uroku, że miała ochotę roześmiać mu się prosto w twarz. Widziała całe jego życie jak na dłoni, to nie był ktoś, do kogo się wraca, nie był tego wart. Nagle ją olśniło. Przechyliła głowę nieco w bok, zmrużyła oczy i zalotnym głosem powiedziała: - Co u mnie słychać? Nic takiego, właściwie to odkąd kilka miesięcy temu popełniłam samobójstwo i użyczyłam swojego ciała pewnej kobiecie, niewiele. Wiesz, umarli nie prowadzą zbyt rozrywkowego życia. A co u ciebie? Chris zareagował dokładnie tak, jak przewidywała -bąknął coś w odpowiedzi, spojrzał na zegarek i nagle przypomniał sobie o ważnym spotkaniu. Po kilku krokach odwrócił się i rzucił: „zadzwonię!", po czym zniknął za rogiem. Maia wzruszyła tylko ramionami i weszła do sklepu dla zwierząt po karmę dla Barneya. Pogratulowała w duchu Judy że szybko z nim skończyła. Już więcej go nie spotkała. Być może widział ją gdzieś z psem na spacerze,
ale zapewne od razu skręcał w inną ulicę. To był jedyny raz, kiedy poznała kogoś ze znajomych Judy. Trochę przerażało ją niemal samotnicze życie tej kobiety. Czuła się jej bliska, znała wszystkie sekrety, w końcu żyła jej życiem, to znacznie więcej niż przyjaciółka, a tej Judy nigdy nie miała. Wzdrygnęła się, myśląc, że egzystowała w ten sposób przez tyle długich lat. Czy gdyby dane jej było kiedykolwiek poznać kogoś takiego jak Steven, założyłaby rodzinę? Byłaby szczęśliwsza? Maia westchnęła, dla Judy było już za późno. Młody sprzedawca w śmiesznej rastafariańskiej czapce zapytał, czy wszystko w porządku. - Tak - uśmiechnęła się. - I proszę dorzucić jeszcze frisbee, mój pies zwariuje ze szczęścia. Barney szalał w parku, biegając od Josha do Emmy i próbując złapać latające nisko nad ziemią frisbee. Chłopiec radził sobie świetnie z rzucaniem i łapaniem, w przeciwieństwie do dziewczynki, która na widok nadlatującego talerza odskakiwała w bok. Maia już chciała podejść i pokazać małej, jak najłatwiej go złapać, ale zatrzymała się w pół kroku i patrzyła, jak Steven odkłada gazetę, podnosi się z ławki i idzie w stronę dzieci. Barney najpierw podstawił mu pysk do pogłaskania, dopiero później odsunął się, żeby go przepuścić. Steven kucnął przy Emmie i pokazał, jak powinna mieć ułożone palce, żeby miękko
przechwycić frisbee w locie i od razu płynnie podać dalej. Dziewczynka dąsała się przez chwilę, nie lubiła, żeby ją pouczano, w dodatku przy Joshu. Maia mrugnęła do niej, gdy mała spojrzała w jej kierunku. - Tato, zaczekaj! Zagraj z nami! - Jej pięcioletni synek zabrzmiał jak dorosły mężczyzna. Chociaż to może nie najlepsze określenie, doszła do wniosku, przyglądając się z rozbawieniem Stevenowi, który łapiąc frisbee rzucone przez syna, runął jak długi na ziemię. Barney nie omieszkał przy okazji wylizać mu twarzy nawet Karen ruszyła się z miejsca, żeby się upewnić, czy nic sobie nie zrobił. Kiedy do zabawy dołączyła i ona, labrador nagle przechwycił frisbee i popędził z nim do Mai. Dzieci krzyczały za psem, Karen zanosiła się śmiechem, a zasapany Steven usiadł pod drzewem. Zastanawiała się tylko chwilę. Wzięła frisbee od Barneya i poszła w ich kierunku.
14 - Dziadku, dziadku, wiesz, jak się gra we frisbee? Zagrasz ze mną? Tak? - dopytywał się Josh, podskakując z emocji na jednej nodze. Nie odstępował go ani na krok, od kiedy wybiegł przed dom, żeby przywitać się z dziadkami, i omal nie wpadł pod parkujący tyłem samochód. - To co, dziadku, idziemy do parku? Idziemy? Spojrzeli na siebie i wybuchnęli śmiechem. Nie zdążyli nawet wysiąść ani uściskać syna i wnuka, a mały już stukał niecierpliwie frisbee w maskę forda. To była męcząca podróż. Musieli robić więcej postojów niż ostatnim razem, bo Mike'owi cierpły nogi, kiedy siedział długo za kierownicą, a Elizabeth przenigdy nie prowadziła samochodu i nie zamierzała tego robić. Miała prawo jazdy ale po tylu latach zapomniała wszystko, co wiąże się z ruchem drogowym - wszystko oprócz przepisowej prędkości.
- Tata oczywiście pędził na złamanie karku. Aż cud, że nie wlepili nam mandatu za piractwo drogowe! - rzuciła Stevenowi, odpinając pasy. - Mama oczywiście przesadza. Przez całą drogę, odkąd tylko wyjechaliśmy z naszej posesji, trzymała nogę na pedale gazu - dodał ojciec, podnosząc Josha i delikatnie odsuwając frisbee od swojego nosa. Steven mrugnął do niego okiem i żartobliwie pogroził palcem. Nie mógł teraz zrozumieć siebie sprzed dwudziestu lat, kiedy buntował się przeciwko każdemu ich słowu, gestowi czy spojrzeniu. Drażnili go wtedy tym swoim przekomarzaniem się, tą rodzicielską, mieszczańską pewnością siebie, domkiem na narzędzia w ogrodzie i nieskazitelnie wyprasowanym fartuszkiem kuchennym. Dopiero kiedy po raz pierwszy przyjechał do nich z Maią, zrozumiał, że to, co go drażniło, było jednocześnie tym, co najbardziej w nich kochał. A i tak nie od razu, bo przez pierwsze dwa dni był najzwyczajniej w świecie zazdrosny. Okazało się, że jego dziewczyna bardziej ceni sobie towarzystwo jego rodziców i woli spędzać z nimi nawet wieczory, zamiast wyskoczyć z nim na kręgle. Kiedy zasypiała, wtulona w poduszkę na jego kawalerskim łóżku, powiedziała zaspanym głosem: „Masz cudownych rodziców", a on potem nie mógł zasnąć przez pół nocy. Zupełnie jakby otworzyła mu oczy, jakby pokazała nową
rzeczywistość, chociaż tak naprawdę nic się wokół niego nie zmieniło. Oprócz niego. Już wtedy miał wrażenie, że Maia zmienia cały świat, zmienia jego samego. Pocałował mamę w policzek, ojcu uścisnął dłoń i poklepał po ramieniu i od razu zaczął wyciągać z bagażnika ich rzeczy. Musiał zająć się czymś, żeby nie stać tak i nie przypominać sobie ostatniego ich przyjazdu, na pogrzeb synowej. Elizabeth wystarczyło jedno spojrzenie na syna, żeby zrozumieć, o co chodzi - szturchnęła męża łokciem, pokazując mu wzrokiem tańczącego wokół Josha, a gdy ten dalej wpatrywał się w nią zdumionym wzrokiem, westchnęła pod nosem i tonem nieznoszącym sprzeciwu oznajmiła: - Steven wniesie nasze bagaże do środka i pomoże mi z obiadem, a Josh pokaże dziadkowi, jak się gra w... to coś - dodała, pokazując palcem frisbee. - Tylko wróćcie za godzinę - rzuciła jeszcze przez ramię, wchodząc do domu. Mike pogłaskał małego po głowie, rozprostował się, głośno stękając, i trzymając się jedną ręką za plecy, ruszył za wnukiem do parku. Nie wyglądał na zbyt zachwyconego, ale wiedział, że żonie - zwłaszcza gdy w grę wchodziło ich dziecko i wnuk - lepiej się nie narażać. -Tato - zawołał półgłosem Steven, sprawdzając, czy mama nie stoi w progu. - Kupiłem twoją ulubioną
szkocką, więc jak wrócicie z parku, wzniesiemy toast za wasz przyjazd. Ojciec rzucił mu tylko porozumiewawcze spojrzenie i pomachał na odchodnym. Po chwili zniknęli z Joshem za rogiem. - No dobrze - powiedział Steven do siebie, patrząc na stos toreb, siatek i pudeł stojących przed nim na trawniku. - Nie mam pojęcia, jak się to wszystko zmieści w naszym domu, ale skoro dało się upchnąć w bagażniku, to może jakoś sobie poradzimy. Chwycił coś, co wyglądało jak niewinna kosmetyczka, i ugiął się pod jej ciężarem. To będą wspaniałe wakacje, pomyślał, i tego się trzymajmy. Kursowanie między podwórkiem a pokojem gościnnym zajęło mu dobre dwadzieścia minut. Kiedy wreszcie uporał się z ostatnią torbą, wszedł do kuchni i oniemiał. Stół nakryty był do obiadu, z piekarnika dolatywał fantastyczny zapach pieczeni, a mama właśnie wrzucała ostatni kawałek pomidora do sałatki. - Nie stój tak, tylko mi pomóż - uśmiechnęła się do niego. - W słoiku za tobą jest sos, trzeba go tylko odgrzać na małym ogniu. Nie wiem, gdzie masz ten niebieski garnek z jednym uchem, więc ty zajmij się sosem. I jak mówię „mały ogień", to właśnie to mam na myśli.
Steven podszedł do niej, podniósł jej dłoń do ust i pocałował. Odgoniła go ze śmiechem, pokazując palcem na słoik z sosem: -1 tak nie wywiniesz się od roboty więc lepiej szukaj tego garnka. Po obiedzie Elizabeth poszła się na chwilę położyć. Chciała zabrać ze sobą na górę Josha, jednak mały zdecydowanie zaoponował - wolał zostać w męskim towarzystwie w salonie. Wdrapał się na kolana dziadkowi, powąchał szklaneczkę z brązowawym napojem, którą ten trzymał w dłoni, skrzywił się i wystawił z odrazą język. Po kwadransie wiercenia się w miejscu i ziewania postanowił dołączyć do babci. -1 jak sobie radzisz, synu? - zapytał Mike, gdy tylko Josh wszedł na schody. Steven poprawił poduszkę w fotelu, założył nogę na nogę i podrapał się po nieogolonym podbródku, zanim, unikając spojrzenia ojcu prosto w oczy odparł: - Dobrze. To znaczy tak mi się przynajmniej wydaje. Z małym jest już znacznie lepiej, coraz częściej przesypia całe noce. Ma już całkiem spore grono znajomych w parku, gdzie spędzamy teraz czas od rana do wieczora. Jest za ciepło, żeby siedzieć w domu, poza tym jego przyjaciółka nie wybaczyłaby mu, gdyby wybrał bajki zamiast jej towarzystwa. Pewnie już ją poznałeś? Emmę? O tej
porze powinna być z sąsiadką, która się nią opiekuje, kiedy Karen siedzi w pracy Ojciec pokiwał głową, pociągnął łyk szkockiej i przyjrzał się uważnie synowi. - A jak ty się czujesz? Już minęło trochę czasu od... od marca. Jak długo jeszcze zamierzasz siedzieć z Joshem? Przydałby ci się powrót do pracy spotkałbyś innych ludzi, oderwał się trochę od codzienności. Josh jest cudowny, ale... nie nudzi cię to? - zatoczył wkoło ręką. To już długo trwa. -Josh jest najważniejszy - ostro zareagował Steven, odstawiając szklankę na stolik. - Nie musisz mi tego mówić, synu. Dla mnie ty jesteś najważniejszy i może nadszedł czas, żebyś pomyślał trochę o sobie. Dlatego, skoro już tu jesteśmy my będziemy zajmować się Joshem, a ty sobą. I to wcale nie jest propozycja, na którą możesz się zgodzić albo nie. Zaczynasz od jutra, jasne? A teraz - wstał z fotela, masując sobie kolano - idę się położyć obok twojej matki. Kiedy wyszedł z pokoju i wszedł na pierwszy schodek, u szczytu zobaczył siedzącego Josha, który najwyraźniej przysłuchiwał się ich rozmowie. Zatrzymał się w pół kroku, chociaż dobrze wiedział, że ten pierwszy najważniejszy krok ma już za sobą. Po chwili ruszył w stronę wnuka, wziął go za rękę, a kiedy Josh spojrzał mu w oczy
po prostu do niego mrugnął i położył palec na ustach. Chłopiec pokiwał w milczeniu głową i poszedł z dziadkiem do pokoju, gdzie spała już Elizabeth. Steven, zupełnie nieświadomy tego, że jego pięcioletni syn poczuł się właśnie odpowiedzialny za tatę, zapadł się głębiej w fotelu i zapatrzył na drzewo w ogrodzie sąsiadów. Słońce, przeświecając przez liście, wpadało do salonu przez wielkie balkonowe okno. Nagle oślepiony przez jeden z promieni Steven przymknął oczy i zobaczył Maię.
15 Mocniej złapała za smycz. Mijali właśnie posesję Smithów z wyjątkowo agresywnym owczarkiem niemieckim i wolała uniknąć starcia dwóch psów dzieląca je siatka nie wyglądała zbyt solidnie. Maia miała co prawda pełne zaufanie do Barneya, ale choćby i najgrzeczniejszy pod słońcem, to w końcu pies. W dodatku oko w oko z drugim psem pilnującym swojego terytorium. Owinęła sobie smycz wokół nadgarstka i uważając, by labrador szedł blisko jej nogi, przyspieszyła kroku. Jednak nic się nie stało. Owczarek leżał w plamie słońca tuż przy siatce i nawet nie podniósł łba. Przyglądał się im tylko spokojnie spod zmrużonych powiek, a Barney machnął raz ogonem i nie zwracając na tamtego najmniejszej uwagi, podniósł łapę pod drzewem rosnącym przy alejce na samym końcu posesji. To właśnie stamtąd Maia zauważyła samochód teściów zaparkowany przed domem.
- Zobacz, piesku - przykucnęła przy Barneyu i poklepała go po karku - to dziadkowie Josha. Skoro przyjechali, to oni teraz będą codziennie pojawiać się w parku. Bądź dla nich miły, dobrze? To wspaniali ludzie i bardzo ważni dla mojego synka, więc odtąd - żartobliwie przytknęła palec wskazujący do jego nosa - musisz mieć na nich oko. Nawet włos ma im nie spaść z głowy rozumiemy się? Barney zaszczekał, Maia parsknęła śmiechem i pociągnęła go w stronę miasta. Na przejściu dla pieszych niemal wpadła na zgiętą wpół staruszkę, która boleśnie i, Maia mogłaby przysiąc, świadomie uderzyła ją laską w piszczel. Mimo to przeprosiła starszą panią i lekko kulejąc, przeszła na drugą stronę. Nie zauważyła ani tego, że staruszka sama weszła jej pod nogi, ani tego, że była to jej sąsiadka z domu obok. Kobieta minęła ją bez słowa i przeszła na drugą stronę ulicy, ale zatrzymała się pod drzewem rosnącym na skraju chodnika i odwróciła się. Musiała przejść spory kawałek, żeby ją wreszcie namierzyć. Obiecała sobie, że będzie ją mieć na oku, i po raz pierwszy zdecydowała się pójść za nią aż do parku. Zresztą, cóż innego mogła zrobić z czasem? Od śmierci męża mieszkała sama, bo jedyny syn - jak on mógł to zrobić?! - postanowił ją opuścić i wyjechał do Detroit -dla jakiejś pierwszej lepszej lafiryndy! - zostawiając ją na łasce losu. Przysyłał od czasu do czasu listy a raczej
koperty ze zdjęciami wnuków, dzwonił raz na rok, przed świętami Bożego Narodzenia, żeby zaprosić ją do siebie, ale rozzłoszczona zawsze rzucała słuchawką. Zostawił ją, nie słuchając próśb ani błagań, zaklinała go, żeby nie wyjeżdżał, że żadna kobieta nie jest warta takiego poświęcenia, wreszcie przeklęła za złamanie serca własnej matce. Chciałaby zobaczyć wnuki, ale na myśl o spotkaniu twarzą w twarz z kobietą, która zabrała jej syna, złość niemal pozbawiała ją tchu. Leżała potem na kanapie przed telewizorem, wachlując się złożoną gazetą, i z zaciętą miną wpatrywała się w talkshowy. W sypialni na stoliku nocnym przy łóżku stały zdjęcia, które przysyłał syn -uśmiechnięte twarze dzieci pod choinką, pierwsze niepewne kroki najmłodszego, zdmuchiwanie świeczki na urodzinowym torcie, cała rodzina w kapeluszach słomkowych i kostiumach rozłożona na kocu. Na niektórych widać było czarne plamy albo starannie wycięte nożyczkami dziury w miejscu twarzy synowej. Podobne fotografie wisiały na ścianie w salonie, ale tu trafiały wyłącznie te z dziećmi. Mogła się nimi chwalić przed sąsiadkami, które czasem wpadały na herbatę i rozmoczone biszkopty. Kiedyś bywały u niej znacznie częściej, ale im była starsza, tym rzadziej ją odwiedzano. Wymawiały się na przeróżne sposoby - jedna, że boli ją głowa, druga, że musi posprzątać, trzecia, że czeka właśnie na wnuczęta.
Nie potrafiły kłamać, a ona wciąż zachowywała bystry umysł. Była bardzo spostrzegawcza i do tego zasadnicza. Dawno temu jej mąż użył dokładnie takiego określenia, a kiedy uśmiechnęła się usatysfakcjonowana, zrozumiał, że nie było to odpowiednie słowo. Teraz najwięcej czasu spędzała w sypialni, wodząc palcem po buźkach wnuków na powycinanych zdjęciach i uważnie wsłuchując się w szmery z domu obok. Kiedyś pomstowała na fatalną akustykę na piętrze, skąd można było usłyszeć wszystkie kłótnie sąsiadów albo - co gorsza - gry komputerowe dzieci, ale teraz była to jej jedyna rozrywka. Leżała na łóżku, wpatrując się w okno, za którym doskonale widziała opuszczoną do połowy roletę w sąsiednim domku. W ciągu dnia najczęściej słychać było psa łażącego z kąta w kąt, nocą zaś niewyraźny głos sąsiadki. Nie przyłapała jej nigdy na sprowadzaniu do mieszkania mężczyzn, właściwie to nikt jej nie odwiedzał. Czyżby zatem...? Kobieta narysowała sobie palcem kółko na czole i prychnęła. Postanowiła nie spuszczać jej z oka, ale nadążyć za nią było trudno, ciągle wychodziła dokądś z psem. Tego dnia zawzięła się i poszła za nią aż do parku. Mijając ją na przejściu dla pieszych, nieco bardziej niż zwykle wysunęła laskę, trafiając tamtą w nogę. Kiedy przeszła na drugą stronę ulicy i stanęła pod drzewem, wymamrotała do siebie pod nosem:
- Kogo jak kogo, ale mnie nie oszuka. Może sobie wyglądać jak sama królowa, ale to nie jest Judy Faddon. Kobieta o twarzy Judy Faddon skrzywiła się. Barney zaciągnął ją do najbliższej ławki, gdzie rozłożył się w cieniu, więc mogła spokojnie podwinąć nogawkę i przyjrzeć się obolałej nodze. Od zderzenia z energiczną i jak się okazało, niebezpieczną staruszką, nie minęło nawet pięć minut, a już na skórze pokazała się sina pręga. Maia rozmasowała nogę i z westchnieniem ulgi rozłożyła się na ławce. O tej porze nie było zbyt wielu amatorów cienia, oprócz niej i tamtej kobiety spotkanej na przejściu nie było nikogo. Wczesnym popołudniem ludzie albo siedzieli w pracy, albo spędzali leniwe godziny w zaciszu swoich sypialni za zaciągniętymi roletami. Fala upałów jeszcze nie nadeszła, ale i tak było gorąco. Zaczął się dopiero lipiec i wszystko zapowiadało, że będzie to najgorętsze lato od wielu lat. Barney dysząc, leżał pod ławką, słońce dotykało tylko czubka jego ogona. Maia spojrzała na kota wyciągniętego na samym środku placyku zamkniętego ze wszystkich stron ławkami. Czarno-biały kocur chłonął słońce każdym centymetrem futra, zbyt leniwy żeby przejmować się towarzystwem labradora. Pewnie tak wyglądałby dziś kotek, którego kiedyś przyniósł do domu Steven, pomyślała. To musiało być niedługo po pierwszej wigilii, którą spędził z jej rodziną, nie pamiętała
dokładnie kiedy, ale na pewno żyła jeszcze babcia. Otworzyła wtedy drzwi Stevenowi, zmarszczyła brwi na widok koszyka, który trzymał w rękach, zupełnie jakby domyślała się, co jest w środku. Kiedy Maia podniosła wieczko, na dywan wytoczyła się mała puchata kulka zaplątana w czerwoną wstążkę, a raczej w jej strzępy. Pisnęła z zachwytu na widok kociaka i wyciągnęła do niego ręce, ale całą uwagę kota momentalnie przyciągnął obrus zwisający ze stołu do samej podłogi. Obrus był piękny wielomiesięczna praca babki na szydełku, obiekt westchnień odwiedzających ich sąsiadek, które nie mogły się nadziwić skomplikowanym ściegom. Kotu niestety również się spodobał. Jednym susem znalazł się na stole, z którego, zanim ktokolwiek zdążył zareagować, zjechał po obrusie, zostawiając osiem długich śladów po pazurach. To było niemal chirurgiczne cięcie, idealne, symetryczne i błyskawicznie wykonane, pomyślała Maia, zanim babka bez słowa chwyciła zwierzaka za kark i wpakowała z powrotem do koszyka. Zatrzasnąwszy wieko, również bez słowa wręczyła go Stevenovi, który stał przy drzwiach czerwony na twarzy i nie śmiał nawet głośniej odetchnąć. Maia zachichotała na wspomnienie tamtego wydarzenia. Biedny Steven bał się potem pokazać u niej przez jakiś czas. Kociak trafił do jego rodziców, ale nie wytrzymał długo u spokojnych ludzi i przy pierwszej okazji dał
drapaka. Jakoś nie mieli nigdy szczęścia do zwierząt, po tem był szczeniak, który po kilku godzinach musiał wynieść się z domu, a teraz... - Teraz jesteś ty. - Opuszkami wyciągniętych palców dotknęła ucha Barneya. - Trochę mój, trochę Josha, trochę Stevena, ale nigdy nasz wspólny. Pies zastrzygł uszami. Usłyszał tylko ciche pociągnięcie nosem i położył pysk na łapach.
16 Mówi o nim jak o własnym psie, pomyślał Steven, przysłuchując się porannej rozmowie przy stole. Josh smarował dżemem grzanki dziadkowi i opowiadał o labradorze z parku. Elizabeth poszła właśnie się umyć i przebrać, bo w domu było zbyt gorąco na siedzenie w koszuli nocnej i szlafroku, chociaż tak właśnie uwielbiała spędzać poranki. Szlafrok, kawa, od której parowały jej okulary i odrobina świętego spokoju. Teraz jednak odstawiła pustą wciąż filiżankę na stół i ruszyła do łazienki. Mike już miał na sobie koszulę z krótkim rękawem i bermudy w których przypominał jej raczej amerykańskiego emeryta na wakacjach niż własnego męża. W pierwszym odruchu chciała nawet rzucić jakąś złośliwą uwagę pod jego adresem, ale kiedy tylko otworzyła usta, przypomniała sobie scenę sprzed prawie czterdziestu lat i przed oczami pojawił się tamten przystojny, wysoki brunet o ciemnych oczach, z którym spędziła ich
pierwsze małżeńskie łato. Uśmiechnęła się więc tylko do niego, pogładziła po włosach najpierw wnuka, potem syna i zniknęła w łazience. - Chciałbyś mieć takiego psa? - zapytał Mike, oddając Joshowi połowę swojej grzanki. -No pewnie! Tata obiecał, że będę miał! Prawda, tato? chłopiec odwrócił się w jego stronę tak gwałtownie, że omal nie strącił ze stołu talerzyka z dżemem. Ale Steven nie słyszał, biały labrador całkowicie zaprzątnął jego uwagę. Nigdzie w sieci nie znalazł informacji o tym, że właśnie te psy nie powodują uczuleń u alergików. Wyskakiwały mu za to same strony poświęcone psom przewodnikom i kynoterapii. Wierne, łagodne, przyjacielskie, spokojne - ale ani słowa o wyjątkowym działaniu na uczulonych na psią sierść. Może nie chodzi wcale o labradory w ogóle, ale o tego konkretnego labradora, zastanawiał się Steven, drapiąc się po nieogolonym policzku. Zdecydowanie powinien się ogolić, zanim matka wręczy mu maszynkę i wyśle do łazienki, ale po prostu mu się nie chciało. Siedział teraz w pomiętej koszulce i krótkich spodenkach, podłoga przyjemnie chłodziła stopy, bo nie chciało mu się nawet rano schylać i szukać klapek pod łóżkiem. Mógł wreszcie skupić się na swojej kawie i przez chwilę nie zastanawiać się, jak ułożyć dzień, w co ubrać małego, co kupić na obiad i kiedy
zrobić pranie, zanim skończą się wszystkie czyste rzeczy. Jeszcze wczoraj wieczorem obiecał sobie, że przy śniadaniu zaplanuje najbliższy tydzień, ustalą z ojcem trasy wycieczek, a z mamą menu i że zaczną od porządnych zakupów, ale jak tylko się obudził tego ranka, poczuł, że mu się nie chce. To było tak zaskakujące uczucie, że poddał mu się bez chwili wahania i z takim właśnie nastawieniem zszedł do kuchni, w której krzątała się już mama. - Napijesz się kawy? - zapytała i nie czekając na odpowiedź, nalała pełny kubek. Musiał trochę wylać do zlewu, żeby zmieściło się mleko, na co Elizabeth przewróciła tylko oczami. Nie mogła zrozumieć, jak można tak psuć smak świeżo parzonej kawy. Nawet po tylu latach, kiedy powinna była się przyzwyczaić do nawyków syna, zawsze zapominała o mleku. Steven usiadł z kawą na ławie pod otwartym oknem, ale szybko wygoniło go stamtąd słońce. Przesiadł się więc na miejsce mamy która wstała od stołu i narzekając na upał, ruszyła do łazienki. - Tato? Tato! Mówię o Barneyu, kupisz mi go? - Josh zastukał nożem w szklankę soku pomarańczowego, żeby zwrócić uwagę ojca, i niechcący przewrócił ją na talerz dziadka. Zrobiło się małe zamieszanie, a kiedy już posprzątali bałagan, Steven postanowił, że porozmawia z Judy i zaproponuje jej, że jeśli chciałaby gdzieś wyjechać,
może zostawić psa z nimi. Nigdy nie widział go na spacerze z inną osobą, więc pewnie i tak nie miałby się nim kto zająć, a przecież na pewno Judy chciałaby wyrwać się gdzieś latem czy na święta. Po co więc oddawać Barneya do psiego hotelu, skoro u nich miałby lepiej, a Josh zwariowałby ze szczęścia? Tak właśnie zrobię, zdecydował i spojrzał na zegarek. Dochodziła dziewiąta. Edward powinien być już w pracy, a skoro już pomyślał o wyrywaniu się gdzieś latem, równie dobrze sam mógłby to zrobić. Nie, nie sam - z Edwardem. - To ty Steven? Stało się coś? - zapytał Edward natychmiast, jak tylko usłyszał w słuchawce głos wspólnika. - Jeszcze nie, ale mam nadzieję, że się stanie. Co powiesz na wypad za miasto? Jakieś ryby, piwo albo szkółka jeździecka. Zawsze chciałem się nauczyć jazdy konnej. Mogą być też kręgle. Właściwie to łyknąłbym nawet SPA -zażartował, ale jego przyjaciel albo stracił poczucie humoru, albo się rozłączył. - Halo, jesteś tam? Edward odezwał się po chwili: - Przepraszam, ktoś odwrócił moją uwagę. Dobrze słyszałem? Mówiłeś coś o SRA? - Nie, stary, próbuję cię właśnie wyciągnąć gdzieś za miasto. Są wakacje, należy ci się chyba trochę urlopu? Przyjechali moi rodzice, więc Josh raczej nie będzie siedział na wycieraczce i wył do księżyca - chłopiec odwrócił
się do niego, pokazał język i roześmiał się, a Steven też parsknął śmiechem. Wreszcie poczuł się jak normalny ojciec normalnego pięciolatka w normalnej rodzinie, który planuje kilkudniowe wakacje z dala od domu. Więc jak? Pakujesz manatki i ruszamy? No, nie dawaj się prosić -dodał, bo wyczuł wahanie Edwarda. -Wyjazd? Teraz? Nawet nie żartuj. W zeszłym tygodniu wpadły nam trzy bardzo duże projekty i dopóki nie porozmawiam z każdym zespołem o każdym z nich, nigdzie się nie ruszam. Poza tym w piątek oddajemy aż cztery różne zlecenia wymagającym klientom... Wydawało mi się, że panuję nad terminami, ale chyba mnie to przerosło. Na brak pracy nie da się ostatnio narzekać, jak tak dalej pójdzie, będziemy musieli zastanowić się nad powiększeniem zespołu. Przydałoby się kilku projektantów, bo żal odrzucać nowe zlecenia. - Niezła wymówka, prawie tak dobra jak migrena -przerwał mu kpiąco Steven, ale na tyle znał swojego przyjaciela, że wiedział już, że nic nie wskóra. Chyba powinien właśnie usłyszeć między słowami wyraźną prośbę o pilny powrót do pracy. Przez chwilę nawet o tym pomyślał, ale jedynie przez chwilę. - W takim razie może przynajmniej pójdziesz ze mną na piwo? - Na piwo zawsze. To znaczy lepiej w weekend. Co powiesz na sobotni wieczór? W tym barze co zawsze?
Ten bar co zawsze był niewielkim lokalem prowadzonym od wielu lat przez głuchego na jedno ucho Irlandczyka. Pierwszy raz poszli tam na pierwszym roku studiów. Wtedy jeszcze paliło się w knajpach i choć dziś palący wychodzą na papierosa na zewnątrz, a bar przeżył niejedno malowanie, nikotynowy dym tak wgryzł się w ściany że wciąż przesiąkają nim ubrania klientów. Po tym, jak umówili się na konkretną godzinę, Steven odłożył telefon i spojrzał na Josha, który przyglądał mu się wyczekująco. - O co chodzi, smyku? - Nic. Idziemy na cmentarz? - Chłopiec zamachał w powietrzu nogami i wysiorbał resztkę soku ze szklanki. Mike musiał się zdrzemnąć na krześle, bo drgnął gwałtownie i rozejrzał się zaspanym wzrokiem. - Idziemy gdzieś?
17 Wyszła dziś z domu nieco później, za długo leżała rano w wannie i nie chciało jej się ruszać. Nie mogła spać w nocy zdrzemnęła się dopiero tuż przed świtem, ale obudziło ją radio w mieszkaniu sąsiadki. Kiedy poszła zrobić sobie kawę, Barney nawet nie ruszył się z legowiska, więc z filiżanką w ręku udała się do łazienki. Weszła do wanny tylko na chwilę, ale kiedy przymknęła oczy, zrobiło jej się zbyt błogo, by zrywać się i pędzić do parku. Światło lampki stojącej na półce za plecami przyjemnie ocieplało to pomalowane na biało i ascetycznie urządzone pomieszczenie. Łazienka była tak samo nieżyczliwa jak reszta mieszkania, właśnie określenie „nieżyczliwa" przyszło jej do głowy, kiedy weszła tu po raz pierwszy. Nie chciała nic zmieniać, w końcu była tu tylko na chwilę, bardziej jako gość, któremu nie wypada przemalowywać ścian ani wyrzucać serwisu obiadowego. Zrobiła tylko drobne korekty, jak przeniesienie lampki
stołowej z pokoju do łazienki, dzięki czemu nie musiała mrużyć oczu przed kaskadą białego światła z dwóch ogromnych jarzeniówek pod sufitem. Podłożyła sobie pod głowę gąbkę i oparłszy się o wannę, pociągnęła łyk gorącej kawy. Z wylotu wentylacyjnego dochodziło gruchanie gołębi, które zapewne schroniły się na dachu przed pierwszymi promieniami prażącego słońca. Zza uchylonych drzwi słyszała westchnienia Barneya, jak wchodziła do łazienki, spał jeszcze, łapy i uszy podrygiwały mu w rytmie psich snów. Właściwie mogłabym się tu zadomowić, pomyślała przez chwilę. Zostać tu jako Judy zaprzyjaźnić się ze Stevenem, może to jest moja druga szansa? Nagle kawa z małego kuchennego ekspresu zapachniała tak, jak jeszcze kilka lat temu pachniała ta parzona codziennie rano w jej własnej kuchni. A gdyby tak zapomnieć o przeszłości i zacząć nowe życie? Mogłaby to zrobić, ale nowe życie trwałoby może rok, może trzy lata. Czuła pod palcami to samo, co czuli lekarze - niewielką grudkę w prawej piersi, ale wiedziała więcej niż oni. Druga szansa była wadliwa i ograniczała się jedynie do nowego życia Stevena i Josha. Jej samej nie było w tym planie. Dopiero kiedy Barney szturchnął łapą drzwi i oparł nos o krawędź wanny, zdecydowała się wyjść z łazienki. W parku byli po jedenastej, w porze lunchu, który
zazwyczaj Steven z Joshem zjadali na ławce, dzieląc się kanapkami z wiecznie głodnym labradorem. Jednak dziś nie było po nich nawet śladu. Maia rozejrzała się po placu zabaw, ale zauważyła jedynie Emmę. Dziewczynka bawiła się tuż obok ławki, na której czytała kolorową gazetę jej opiekunka, czyli sąsiadka Karen. Emma była trochę osowiała i co chwilę spoglądała w stronę alejki prowadzącej od głównego wejścia. Czeka na Josha - domyśliła się Maia i uśmiechnęła się - to zupełnie jak ja. Zawołała Barneya i dosiadła się do Emmy kiwając głową jej opiekunce na powitanie. Znała tu już wszystkich i wszyscy znali ją głównie dzięki psu, który zaprzyjaźnił się ze stałymi bywalcami parku i równie przyjacielsko traktował tych nowych. Dziewczynce na ich widok poprawił się humor, od razu zaczęła opowiadać o książeczce, którą Karen przyniosła wczoraj z pracy. - Zostawił ją na krześle chłopiec, taki mały, mniejszy niż ja. Miał czarne włosy i piegi na nosie i był ina...inali... No, był chory, bo nie mógł sam chodzić, tylko mama woziła go na takim specjalnym fotelu na kółkach - opowiadała z przejęciem historię, którą usłyszała od Karen rano. -1 mama, to znaczy moja mama, zobaczyła książkę na krześle, ale jego już nie było w restauracji i nie miała jak oddać, więc przyniosła ją mnie, żebym się nią zapieko... zoapieko... No, żeby nie była sama, tylko ze mną.
Maia słuchała dziewczynki, dopytując się o losy misia z książeczki, i myślała o Karen. Ostatnio widywała ją coraz rzadziej, znacznie częściej Emmie towarzyszyła w parku sąsiadka, starsza kobieta opiekująca się małą raczej z nadmiaru wolnego czasu i dobrego serca niż chęci dorobienia do emerytury. Zresztą gdyby Karen musiała jej płacić, nie starczyłoby im na życie. Praca w restauracji nie była szczytem jej marzeń o karierze i finansowej stabilizacji, ale dogadywała się z szefową, która nie miała nic przeciwko zatrudnianiu samotnych matek, a nawet starała się ułatwiać im życie. Emma mogła więc spędzać czas w kuchni albo nawet rysować przy stoliku w porze, kiedy na sali panował spokój, a Karen miała pewność, że w każdej chwili może wyjść z pracy wcześniej i - o ile nadrobi zaległości - nikt nie będzie jej miał tego za złe. Nie, nie była zadowolona z życiowej sytuacji, w jakiej się znalazła, ale robiła dobrą minę do złej gry. Nawet kiedy niewyspana po ostatniej zmianie przysypiała na ławce w parku albo ukrywała ziewanie za książką. Nawet kiedy córka krzywiła się na widok jej znoszonych sukienek i pokazywała palcem na spacerach zupełnie inaczej ubrane kobiety. Karen uśmiechała się wtedy do niej, dotykała wskazującym palcem dziewczynki jej serca i mówiła, że nieważne, w co ludzie są ubrani, tylko to, co mają w środku. Emma patrzyła na nią bez słowa i wzruszała
ramionami, najwidoczniej Karen nie była zbyt przekonująca i chyba zdawała sobie z tego sprawę. Wolałaby by ich życie wyglądało inaczej, ale nie zawsze ma się na nie wpływ. Bez względu jednak na to, których decyzji żałowała, a z którymi już się pogodziła, zawsze na pierwszym miejscu była Emma i wokół niej obracał się cały świat Karen, co Maia doskonale rozumiała. Problemy pewnie zaczynają się, kiedy dzieci dorastają i opuszczają gniazda, a wtedy my, matki, musimy na nowo układać sobie życie, pomyślała, przyglądając się Emmie rzucającej Barneyowi piłkę. Tylko że ja nigdy tego nie doczekam, dokończyła tę myśl i zupełnie niespodziewanie dla samej siebie cicho się zaśmiała, wzbudzając zaciekawienie niani dziewczynki. Kobieta oderwała się na chwilę od czasopisma i spojrzała na Maię ze współczuciem. Usłyszała bowiem w jej śmiechu coś, co umknęło nawet uwadze samej Mai -niedowierzanie. - Dzień dobry! - zawołał nagle z oddali kolega Emmy, machając przy tym opiekunce. Ta uśmiechnęła się w odpowiedzi i rozejrzała w poszukiwaniu jego ojca, ale zamiast Stevena, zobaczyła starszego pana w bermudach z kocem piknikowym w ręku i sporym wiklinowym koszem. Kilka kroków za nim szła, wachlując się słomianym kapeluszem, szczupła kobieta o krótko obciętych włosach koloru blond, jak doszła do wniosku niania po
jednym rzucie oka, zbyt jasnych, nie pasujących do jej karnacji. Nie powinna się wstydzić siwych włosów, skwitowała w duchu i odgarnęła sobie siwy kosmyk znad czoła. Josh zachował się jak mały dżentelmen i przedstawił Emmę swoim dziadkom, potem przywitał się z Barneyem i usiadł na trawie koło Mai. - Twoja babcia wygląda na najfajniejszą babcię pod słońcem - rzuciła mu na przywitanie. - Też taką miałam. -1 co się z nią stało? - zapytał, wpatrując się w jej oczy tak intensywnie, że zrobiło jej się nieswojo. Przez chwilę nie wiedziała, co powiedzieć. - Odeszła. -Jak moja mama? Pokiwała w odpowiedzi głową. -1 co, wróciła? - Nie, kochanie, nie wróciła, ale nie musi, bo cały czas jest ze mną tutaj - odparła miękko i położyła sobie dłoń na sercu. Josh chyba chciał coś jeszcze powiedzieć, ale w tym momencie podbiegła do niego Emma i pociągnęła w stronę huśtawek.
18 Kiedy wyszli już z cmentarza, Mike wyjął nagle Stevenowi z ręki kosz z lunchem, który mieli zjeść później w parku, i patrząc wnukowi prosto w oczy, powiedział do niego: -Josh, teraz się rozdzielamy. Tata musi załatwić swoje sprawy a my z babcią idziemy się pohuśtać. Mam nadzieję, że poznamy wreszcie tego twojego psiego przyjaciela, bo jeszcze dojdą do wniosku, że go sobie wymyśliłeś. Jakbyś czegoś potrzebował, synu - położył Stevenowi dłoń na ramieniu - dzwoń do matki, bo ja nigdy nie słyszę swojej komórki. To widzimy się w domu na kolacji, tak? I nie czekając na odpowiedź, cała trójka pomaszerowała alejką w stronę parku. Josh odwrócił się po kilku krokach i pomachał, po czym chwycił babcię za rękę i całą uwagę skupił na tym, żeby nie stracić równowagi i nie spaść z wąskiego krawężnika. Steven stał i patrzył, dopóki nie zniknęli mu z oczu. Razem z nimi zniknęło przekonanie, że wciąż ma jakiekolwiek „swoje sprawy". Czas
dla siebie, pomyślał, mogę robić, co chcę. Rozejrzał się, na ławce przy cmentarnym murze siedział tylko staruszek z psem i bukietem kwiatów zawiniętym w folię. Zapewne odpoczywa w cieniu, zanim wejdzie przez bramę na zalaną słońcem aleję i podrepcze w stronę grobu żony, żeby zmienić jej kwiaty na świeże. Zostały nam podobne rozrywki, myślał Steven, wciąż nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Zupełnie jakby czekał na sygnał ze strony staruszka, aż ten wstanie pierwszy i ruszy na cmentarz. Ale nic się nie zmieniało. Nawet pies zmęczony upałem leżał bez ruchu. Westchnął i wrócił na cmentarz. Nie wiedział, że pięć minut później staruszek drgnął i wstał z ławki, pociągając za sobą zaspanego psa. Przed nimi stała uśmiechnięta kobieta, zasłaniając się od słońca białą parasolką, którą musiała oddać mężczyźnie, gdy ten wręczył jej kwiaty. Drugą ręką opierała się na lasce. Staruszek uchylił kapelusza i powoli, nie spiesząc się, poszli w dół aleją, trzymając się zacienionej części chodnika. Dzięki temu mężczyzna mógł złożyć parasolkę i ofiarować ramię swojej towarzyszce, ale i o tym Steven już nigdy nie miał się dowiedzieć. Kiedy para oddalała się od cmentarza, on siedział już na ławeczce przy grobie Mai i przez zamknięte oczy widział rozbłyski promieni słońca przeświecających przez liście. Wyprostował nogi, dotykając płyty, którą położyli jakiś miesiąc po pogrzebie. Josh nie chciał wtedy pozwolić
pracownikom cmentarza na wyrzucenie niewielkiego krzyża z tabliczką, chociaż sam uczestniczył w projektowaniu płyty Obaj uzgodnili, że ma być na niej tylko imię i nazwisko, data urodzin, data śmierci - a w tle delikatnie zarysowane skrzydła anioła. W końcu Steven musiał obiecać małemu, że zabiorą tabliczkę ze sobą. Jeden z mężczyzn ubranych w ciemnozielone uniformy odkręcił ją od ubłoconego krzyża i wręczył Stevenowi, a ten po prostu schował ją do kieszeni płaszcza. Znalazł ją tam kilka tygodni później podczas robienia porządków w garderobie i przełożył do kartonu z rzeczami Mai. Mały nigdy więcej o nią nie zapytał. Nagle wysoko nad głową Stevena rozśpiewał się ptak. Najpierw zaćwierkał jak zwykły wróbel, a kiedy z pobliskiego drzewa nadeszła ptasia odpowiedź, zaczął swoją serenadę. Bukiet kwiatów stojący koło płyty roztaczał ciężką, słodką woń. Steven przeciągnął się i w tej samej chwili sam siebie skarcił. Siedzę przy grobie żony, a zachowuję się jak uczniak na wagarach, pomyślał i parsknął śmiechem. Zupełnie jak wtedy gdy Maia przyłapała go na drobnym kłamstwie, które wcale kłamstwem nie było, ale tak niestety wyglądało. Jeden głupi drobiazg spowodował wielką awanturę, chyba pierwszą tak poważną w ich związku. To wydarzyło się, zanim pojawił się Josh, a może Maia była w ciąży? Tak, musiała być w ciąży pamiętał jej sukienkę śmiesznie opiętą
na wystającym brzuchu i to podminowanie, które towarzyszyło im przez ostatnie dwa miesiące. Maia była nieznośnie poirytowana, wszystko wyprowadzało ją z równowagi - to, że zbyt głośno słuchał muzyki, że trzasnął drzwiami, wychodząc z domu, że nie zadzwonił, że wrócił zbyt późno z pracy... Jak wtedy. Mieli wówczas z Edwardem bardzo ważny projekt. Rozkręcali tak naprawdę firmę, zatrudniali już kilka osób, ale wciąż sami wykonywali lwią część roboty. Steven wychodził z domu zaraz po śniadaniu i wracał dopiero późnym wieczorem, kiedy Maia już spała. Czasami udawało mu się wyrwać z pracy na krótki lunch z żoną, ale i tak myślami był wówczas przy projekcie. Rozumiała to, długo o tym rozmawiali - to była jego przepustka do kariery, jego wejście w świat biznesu, ale i tak drażniła ją codzienna samotność i jego rozkojarzenie w rzadkich chwilach spędzanych razem. Wiedział o tym, nietrudno było to zresztą zauważyć, przytulał ją i mówił: „Wytrzymaj, jeszcze chwilę, daj mi miesiąc na skończenie tego projektu, muszę to skończyć dla nas, dla niego", i kładł dłoń na jej brzuchu. To samo powiedział któregoś ranka, kiedy wpadł na chwilę na śniadanie całą noc spędzili z Edwardem w biurze, a że nie chciał jej budzić telefonem, więc... Zdjęła wtedy jego dłoń ze swojego brzucha i wyszła z kuchni, nie odzywając się ani słowem, a on zapakował sobie kanapkę i wrócił do pracy. Tego
samego wieczora skończyli projekt i prosto z biura poszli to uczcić całą grupą. Wylądowali w barze, tym co zawsze, i po trzecim piwie zaczęło mu trochę szumieć w głowie. Przed wyjściem zadzwonił do niej i nagrał się na sekretarkę: „Ostatni wieczór w pracy nie czekaj dziś na mnie". Takie małe kłamstwo, które miało sprawić, że poczuje się usprawiedliwiony, przecież idą uczcić z zespołem zakończoną pracę, a nie po prostu bawić się w knajpie. Przypomniał sobie o tym i oparł się o miękkie, cuchnące dymem papierosowym obicie fotela. Zupełnie jak uczniak na wagarach, pomyślał i wybuchnął śmiechem. Po chwili śmiali się już wszyscy, cała grupa architektów niemal leżała na stole i wyła ze śmiechu, zagłuszając muzykę w barze. Było w tym coś oczyszczającego, a raczej byłoby gdyby nie zauważył wówczas Mai zaglądającej do środka przez okno. Chciał wybiec z baru i wytłumaczyć się, wyjaśnić, przeprosić, chciał zrobić cokolwiek, ale nie zrobił nic. Udał, że jej nie widzi. Postanowił porozmawiać z nią następnego ranka, ale kiedy odespał już noc, jej nie było w domu, a po południu wpadli do nich znajomi z wizytą. Kiedy wreszcie znaleźli czas tylko dla siebie, żadne z nich nie wróciło do tamtego wieczora. Zupełnie jakby oboje uznali, że lepiej o tym nie wspominać.
19 Leżała już w łóżku, kiedy Steven przyszedł na górę. Wszystko zaczęło się niedawno psuć i ostatnie, na co miała ochotę, to rozmawianie o tym. Przewróciła się na drugi bok i ukryła twarz w poduszce. Kaszlnął cicho, żeby zwrócić jej uwagę, ale udała, że śpi. Nie, nie chciała z nim rozmawiać. Od kiedy dowiedziała się, że jest w ciąży czuła przytłaczające zmęczenie. Najpierw poranne mdłości zrywające ją ze snu przed świtem, a potem bezsenność. Długie zarwane noce, podczas których wędrowała po ciemku po domu, i poranki, kiedy po wyjściu męża do pracy wreszcie zasypiała. Na wpół przespane dnie, telefony od ankieterów wyrywające ją z drzemki, wszystko wyprowadzało ją wtedy z równowagi. Czekała na to dziecko z utęsknieniem, rozpłakała się z radości, kiedy pierwszy raz zobaczyła je na ekranie usg, za każdym razem, kiedy się poruszyło, przytulała do brzucha dłoń, mówiła do niego, śpiewała mu kołysanki. I chociaż nie
była sama, to jednak nagle zaczęła jej dokuczać samotność. Maia nigdy nie bała się nazywać rzeczy po imieniu. Czuję się opuszczona, sama ze sobą, sama z moim dzieckiem, myślała zaraz po przebudzeniu, kiedy dom pogrążony był w ciszy. Powiedziała to nawet kilka razy Stevenowi, ale przytulił ją tylko i natychmiast wrócił z powrotem do pracy. Tamten projekt o mały włos nie zakończył ich związku, tak przynajmniej wówczas o tym myślała. Nie tego oczekiwała od swojego męża, od mężczyzny który był dla niej całym światem, któremu przysięgała, że nie opuści go aż do śmierci, i który przysięgał jej, że w zdrowiu i chorobie... Tak, potem się wszystko zmieniło, po tym pierwszym kryzysie nadeszły i inne, ale żaden z nich nie był dla niej aż tak ciężki. Być może dlatego, że tamten był pierwszy? A może to z powodu ciąży? Podejrzewała go nawet wówczas o romans, o to, że ucieka przed nią do innej kobiety. Zresztą do innej kobiety czy do pracy - sama nie wiedziała, co gorsze. Wtedy właśnie, choć zawsze uważała, że największą wartością w związku jest zaufanie, przejrzała jego pocztę. Pocztę, kieszenie i telefon. Nie znalazła nic, co mogłoby wzbudzić niepokój, ale i tak zawsze - owszem, zrobiła to kilka razy - czuła się fatalnie. Skoro już upadła tak nisko, że odczytywała SMS-y z jego komórki i sprawdzała połączenia, wolałaby chyba dowiedzieć się, że on zachował się jeszcze gorzej. Nie,
to nieprawda, wcale tego nie chciała, ale uświadomienie sobie tego zajęło jej trochę czasu. Dopiero teraz, kiedy zastanawiała się nad ich związkiem, zrozumiała, że tak właśnie wygląda miłość, że słabości, kryzysy i chwile zwątpienia są po prostu jej częścią. Gdybym wtedy wiedziała to, co wiem teraz, pomyślała, obserwując bawiące się z Barneyem dzieci, uniknęłabym wielu błędów. Ale czy podjęłabym inne decyzje? Właściwie ze wszystkich możliwych scenariuszy ten mój był najlepszy. Dostałam dokładnie to, czego chciałam, dostałam wszystko, na chwilę, ale w gruncie rzeczy wszystko sprowadza się do chwili. - Dzień dobry? Spojrzała w górę, ale natychmiast oślepiło ją słońce. Przesłoniła oczy ręką i zanim jeszcze dostrzegła stojącego przed nią mężczyznę, rozpoznała głos. - Przepraszam, zamyśliła się pani, a ja przeszkadzam. Jestem dziadkiem Josha i chciałem się tylko przywitać, bo zapewne będziemy tu na siebie często wpadać. Wnuk opowiada tylko o Barneyu i Emmie. I rzecz jasna o pani. Uśmiechnęła się do niego i wyciągnęła rękę, którą wcześniej zasłaniała się od słońca. - Judy proszę mówić mi po prostu Judy. Wiem o państwa przyjeździe, Josh od tygodnia o niczym innym nie mówi. A przedwczoraj był tak podekscytowany że nie
mógł się skupić nawet na zabawie z psem. W kółko przeliczał godziny jazdy samochodem. Właśnie, a jak ją zniosła... W ostatniej chwili ugryzła się w język. W rodzinie wszyscy wiedzieli, że Elizabeth nie przepada za długimi podróżami, zwłaszcza kiedy jej mąż siedzi za kółkiem, a ona na miejscu pasażera. Z godnym podziwu uporem ignorowała GPS-a, którego kupił im Steven na rocznicę ślubu, i rozkładała sobie na kolanach mapę z atlasu samochodowego. Zasłaniała przy tym boczne okno, co doprowadzało Mike'a do szału. Tym bardziej że nie sprawdzała się w roli pilota. Kiedyś zażądała, by posłuchał jej zamiast GPS-a i w efekcie pojechali w złym kierunku. -... pana żona? Z tego, co mówił Josh, trasa była dość długa. - Udało jej się jakoś z tego wybrnąć, chociaż teraz zastanawiała się, czy nie tłumaczy się zbyt gorączkowo. Jednak Michael nawet nie zauważył wahania w jej głosie i po kilku kurtuazyjnych zdaniach ukłonił się i wrócił do Elizabeth, która rozkładała właśnie lunch na kocu. - Sympatyczna ta Judy ma w sobie coś takiego... znajomego - powiedział, sięgając po pomidora, ale Elizabeth była właśnie zajęta obserwowaniem spod przymrużonych powiek opiekunki Emmy. Nie wygląda wcale źle z tymi siwymi włosami, doszła po chwili do wniosku, może powinnam zrezygnować z koloru? Podobała się sobie w wersji blond, ale może nadszedł wreszcie czas na zmiany?
20 W piątkowy poranek Steven obudził się z przekonaniem, że wydarzyło się coś złego. Leżał przez chwilę bez ruchu, nasłuchując jakichkolwiek odgłosów, ale w domu panowała całkowita cisza. Na zegarze, który dostali od jego rodziców na drugą albo trzecią rocznicę ślubu, nigdy nie pamiętał którą, to Maia była od takich rzeczy wskazówki leniwie ulokowały się na godzinie dziewiątej. Odrzucił kołdrę i podszedł do drzwi. Ze schodów nie dochodził żaden dźwięk. Dopiero w kuchni na stole znalazł kartkę od mamy: Kochanie, poszliśmy na targ na zakupy. Miłego dnia! Sięgnął po sok do lodówki, ale zmienił zdanie i nalał sobie kawy. Potem skończyły mu się pomysły na spędzenie tego dnia i nagle zapragnął wyruszyć do parku. Wziął szybki prysznic, ubrał się w dres i pobiegł okrężną drogą, omijając szczekające na jego widok psy. Zrobił już trzecie okrążenie wokół głównego placu, ale nie spotkał
nikogo znajomego. Gdzieś za drzewami mignął Barney, przypominając mu o propozycji, jaką chciał złożyć Judy. Postanowił załatwić to od ręki i zaczepić ją, jak tylko na nią wpadnie, ale jak na złość nie mógł jej nigdzie znaleźć. Mijał same nieznane twarze, zupełnie jakby tego dnia, kiedy zjawił się tam nie jako ojciec, ale po prostu mężczyzna chwilowo bez zobowiązań, za to z wolnym czasem, w parku otworzył się inny wymiar rzeczywistości, w którym wszystko wygląda inaczej. Kiedy stracił oddech, postanowił wrócić spacerem do domu, wziąć prysznic i przygotować się do spotkania z Edwardem. Zostało mu jedynie - spojrzał na zegarek i westchnął sześć godzin. Tyle czasu... Można by trochę posprzątać w garażu albo zrobić coś wreszcie z pudłami w garderobie Mai. Nieraz obiecywał sobie, że zrobi z nimi porządek, wystarczyło tylko je przejrzeć, zostawić najważniejsze, a resztę oddać. Miał już za sobą kilka prób. Wieczorami, po uśpieniu Josha, wchodził do garderoby zapalał światło i długo przyglądał się kartonom, wieszakom z jej sukienkami i rzędom butów upchniętych do szafy. Początkowo naprawdę chciał się ich pozbyć, zakryć, usunąć z widoku, bo za bardzo przypominały mu, że jeszcze wczoraj świat wyglądał zupełnie inaczej. Wiedział, że najrozsądniej byłoby to wszystko wyrzucić, ale sama myśl o pustej garderobie napawała go lękiem. W chwilach, kiedy
nie radził sobie z trzymaniem w ryzach rzeczywistości, kiedy czuł, że wszystko wymyka mu się z rąk i roztrzaskuje na podłodze, zanim zdąży to złapać, wchodził tam tylko po to, żeby popatrzeć na buty. Żółte wiosenne czółenka. Samo ich wkładanie na stopy poprawiało jej nastrój. Uwielbiała je tak, jak uwielbia się lody czekoladowe - pomagały na wszystko, nawet na myśli o końcu świata. Jej świata. Często zastawał ją w łóżku, nieprzytomną ze zmęczenia, bladą i wykończoną torsjami wywołanymi przez chemię, w piżamie i żółtych wiosennych czółenkach. Groził wtedy palcem i apodyktycznym głosem jej babki mawiał: „Moja panno, w butach do łóżka?! Nie jesteś w hotelu!", a Maia śmiała się tak cichutko, że ledwo można ją było usłyszeć. Zdejmował jej pantofle i masował opuchnięte stopy tak długo, dopóki nie usnęła. Teraz zostały mu tylko te kartony z rzeczami i zapach. Sukienki wciąż pachniały jak ona, perfumami, które stały na toaletce w sypialni. To go uspokajało, nadawało rytm dniom i tygodniom, dzięki temu słońce wschodziło i zachodziło, a on wciąż sobie radził. Poza tym Josh rośnie, potrzebuje nowych rzeczy, a zaczyna brakować miejsca na przechowywanie tych, z których już wyrósł. Właściwie z nimi też powinien coś zrobić, po co im za małe kurtki, spodnie i buty? Kto w nich będzie chodził? Kiedyś planowali większą rodzinę, Maia nigdy nie wyrzucała rzeczy
małego, tylko wyprane i wyprasowane pakowała do specjalnych worków, z których odciągało się powietrze odkurzaczem i idealnie płaskie pakunki układało jeden na drugim w kartonach. Stały tak w kącie garderoby opisane: miesiąc I-VI, Vll-Xiy XV-XX - ubranka chowane średnio co pół roku. Czasami lądowały tam też zabawki porzucane przez Josha dla nowych, których nieustannie dostarczali mu dziadkowie. Miały się jeszcze kiedyś przydać kolejnym dzieciom. Powinien wrzucić je do samochodu i zawieźć do kościoła albo schroniska dla samotnych matek. Wie dokąd, sam je w końcu projektował. Zanim doszedł wolnym krokiem do domu, wiedział już dokładnie, czym zajmie się w ciągu tych sześciu godzin do spotkania z Edwardem. - No nareszcie - mruknął, ledwo powstrzymując irytację. -Już chciałem się zbierać do domu. Edward nie przejął się ani tonem, ani miną Stevena, na migi zamówił tylko piwo u barmana i rzucił się na krzesło z miną męczennika. Wyglądał na zmęczonego, jak niemal każdy po tygodniu pracy, ale nawet to nie usprawiedliwiało ponadgodzinnego spóźnienia. Steven zdążył już wypić dwa kufle, obejrzeć dokładnie wszystkie podkładki pod piwo i napisy na ścianach zostawione przez dawnych bywalców. Gdzieś musiał być i ten zostawiony tu kiedyś
przez nich dwóch, nawet szukał go dobry kwadrans, ale później dał sobie spokój. Przeszłość zdążyła się już zatrzeć albo zniknęła pod kolejną warstwą farby. - Nie udało mi się wcześniej, sam wiesz, jak jest. Tak brzmiało „przepraszam" w ustach Edwarda, do tego też zdążył się przyzwyczaić. Nie pierwszy raz się spóźniał i nigdy nie miał zwyczaju się tłumaczyć. Steven posłał mu tylko znaczące spojrzenie i postukał palcem w swój kufel. Spóźniony stawia. Dzięki temu od niepamiętnych czasów to właśnie Edward najczęściej kupował piwo, choć zdarzyło się kilka wyjątków, kiedy Steven spóźnił się bardziej. Próbował je właśnie sobie przypomnieć, jednym uchem wsłuchując się w marudzenie kolegi na temat pracy, obłożenia, obowiązków, projektów i problemów w zespole. Kiwał głową, kilka razy zamruczał z odpowiednią intonacją, by wyrazić niedowierzanie lub aprobatę w zależności od tonu głosu Edwarda. Wiedział, że tamten musi się najpierw wygadać, zrzucić ciężar tygodnia, zanim pozwoli Stevenowi dojść do głosu albo po prostu zacznie mówić o czymkolwiek innym niż praca. Nie miał ochoty na wysłuchiwanie błahych historii, firma chyba przestała go interesować, bo jedyne, o czym właśnie marzył, to pogadanie o ostatnim meczu albo powykłócanie się z Edwardem na temat polityki zagranicznej. Zawsze się o nią spierali, chociaż tak naprawdę
żaden z nich się na niej nie znał. Maia śmiała się i nazywała to walką kogutów, dopóki nie zorientowała się, że sobie żartują. Potem sama wciągnęła się w zabawę i raz kibicowała jednemu, a raz drugiemu. W pubie robiło się coraz gęściej. Przy stolikach siedziały głównie pary, jedynie bar okupowany był przez samych mężczyzn, komentujących ostatni mecz z takim zaangażowaniem, jakby to były co najmniej rozgrywki w ekstraklasie. - To kiedy? Edward wpatrywał się w niego intensywnie, czekając na odpowiedź. Cokolwiek przed chwilą powiedział, musiało być ważne i choć Steven machinalnie pokiwał głową, nie miał pojęcia, o co chodzi. Przy najbliższym stoliku zrobiło się zamieszanie - zaczerwieniona ze wstydu albo gniewu dziewczyna spoliczkowała właśnie towarzyszącego jej mężczyznę i gwałtownie wstała, uderzając krzesłem o stołek Stevena. Była tak wzburzona, że, nawet go nie przeprosiła, po prostu wybiegła z baru. Spoliczkowany rozejrzał się z zażenowaniem, ale nikt prócz dwójki siedzącej przy barze nie zwrócił na ten incydent uwagi. - Ostra - mruknął z uznaniem Edward i dodał: - Pytałem, kiedy wracasz. Steven zamówił następną kolejkę i powstrzymał się od odruchowego „nie wiem". Było mu wszystko jedno,
kiedy i czy w ogóle wraca, ale nie mógł teraz tego powiedzieć. Za wiele pracy, czasu i energii włożyli w tę firmę, żeby tak po prostu miał się przyznać, że zupełnie mu na niej nie zależy. Ale co ma odpowiedzieć? Kręciło mu się już lekko w głowie i zaczynał się zastanawiać nad zbliżającym się porankiem. Jeśli tak dalej pójdzie, przyda się mu rano aspiryna. Nie pamięta nawet, kiedy ostatni raz miał kaca. Kac przy pięciolatku to najgorsze, co może się przytrafić człowiekowi zmęczonemu życiem. - Potrzebuję jeszcze roku. Tak mi się wydaje. Chciałbym zostać w domu, dopóki Josh nie oswoi się z sytuacją i nie zaakceptuje niani, która będzie się nim zajmować od przyszłego lata. Zobaczę, jak sobie radzi, i wtedy... wrócę. Aż mu zaschło w gardle. Ze zdumieniem przysłuchiwał się samemu sobie. Wcale nie zamierzał tego powiedzieć, chciał zmienić temat, cokolwiek, byle tylko odwlec tę rozmowę. Rozważał przez chwilę w milczeniu sens wypowiedzianych słów - czyli podjął decyzję, trochę wbrew sobie, trochę niezależnie od siebie zadecydował, że świat znów ruszy do przodu dokładnie za rok. -Za sierpień, wspólniku, wypijmy za przyszły sierpień! - Podniósł z emfazą kufel, rozlewając nieco piwa na rękaw siedzącego w milczeniu Edwarda. Nie patrzył mu w oczy, ale czuł, że jego przyjaciel oczekiwał innej
odpowiedzi. Zapewne chciał usłyszeć: „jutro", „za miesiąc", „przed świętami". „Za rok" zabrzmiało raczej jak „nigdy". - Słuchaj, stary. - Edward pochylił się nieco, opierając głowę na prawej dłoni. Patrzył teraz na Stevena spod na wpół zamkniętych powiek i cedził powoli słowa. Wchodził już w stan, kiedy zaczyna się człowiekowi plątać język, więc potrzebował więcej czasu, by się odpowiednio wyrazić. - Być może jestem jedyną osobą, która ci to powie, być może nawet będziesz chciał mi dać w zęby ale w końcu od czego jest przyjaciel? Nie wiem, przez co przechodzisz, odkąd Maia odeszła, i przysięgam na Boga, nie chciałbym się nigdy dowiedzieć, ale powiem ci jedno: przestań się wreszcie nad sobą użalać, bo nie jesteś jedynym nieszczęśliwym dupkiem na tym świecie. Steven zakrztusił się piwem i rozkaszlał się w serwetkę. - Zamknąłeś się w tym wielkim domu, który pewnie pucujesz od rana do wieczora, bo co innego, na miłość boską, można tam robić cały dzień? - ciągnął niewzruszony Edward, nie pozwalając mu dojść do słowa. Wolał skończyć jak najszybciej to, co zamierzał mu powiedzieć już od dłuższego czasu. - Zasłaniasz się Joshem, ale on nie jest tarczą, tylko dzieckiem, małym człowiekiem, który najwyraźniej radzi sobie lepiej niż ty. Musiało minąć prawie pół roku, żebyś się do mnie odezwał? I co się
stało? Mały umówił się na randkę, więc nie miałeś co ze sobą zrobić? Kurwa, jestem twoim przyjacielem i mnie też należy się trochę uwagi! Czy choć przez moment zastanowiłeś się, co u mnie, czy ja przypadkiem nie mam żadnego problemu?! Czy to ja nie potrzebuję pomocy? - A potrzebujesz? - Nie zmieniaj tematu, mówimy teraz o tobie! Jesteś całkiem jeszcze użytecznym facetem, co prawda siwiejesz na skroniach, ale nie szkodzi, ponoć kobiety na to lecą. Mógłbyś się czasem spotkać z jakąś, bo zardzewiejesz w roli wiecznego tatuśka. Wyrwałbyś się, umówił z kimś. Stateczny dobrze zarabiający ojciec bez obrączki na palcu - człowieku, jesteś najbardziej pożądanym mężczyzną w tym mieście! Rozejrzyj się tylko i przestań się nad sobą użalać... - Edward odetchnął głęboko, zmęczyła go ta krótka przemowa. Długo się do niej przygotowywał i obmyślanie jej przysporzyło mu więcej stresu niż samo spotkanie. Właściwie nie przypuszczał, że pójdzie tak łatwo. Być może gdyby nie te wszystkie kufle piwa nie odważyłby się powiedzieć tego, co myśli. - Skończyłeś? - wycedził Steven, wpatrując się w barmana, który bez słowa odłożył na ladę polerowaną szklankę i sięgnął po czysty kufel. Ludzie wokół nich dalej przekrzykiwali się nad barem, od stolików płynął nieustający szmer prywatnych rozmów
prowadzonych ściszonymi głosami, jednak Edward miał wrażenie, jakby nagle wszyscy zastygli w milczeniu. Jak przez mgłę widział swojego byłego przyjaciela i wspólnika, który wstał ze stołka barowego i zachwiał się. Łapiąc równowagę, przytrzymał się blatu i zrobił dwa niepewne kroki w kierunku wyjścia, po czym odwrócił się i zapytał: - Idziesz? Na zewnątrz było ciemno i znacznie spokojniej niż w barze. Temperatura wreszcie spadła i dało się normalnie oddychać. Na krawężniku po drugiej stronie wąskiej uliczki siedziała para małolatów Na ich widok dziewczyna odsunęła się gwałtownie od chłopaka, a ten położył dłoń na jej ramieniu. Było mu niewygodnie w tej pozycji -nienaturalnie wyciągnięta ręka, wyprostowany jak struna, a urok chwili, kiedy wreszcie udało mu się ją przytulić, zniknął przez dwóch podpitych gości, którzy zamiast ruszyć w swoją drogę, wpatrywali się w niedoszłych kochanków. Edward wciągnął powietrze do płuc i wypuścił je dopiero, kiedy poczuł, że zaraz się udusi. Steven dalej milczał. Z samochodu, który właśnie podjechał pod drzwi knajpy wysiadła kobieta w garsonce. Postała chwilę na chodniku, sprawdziła dwa razy swój telefon, spoglądając od czasu do czasu spod oka na nich obu. Zanim zdążyła schować do torebki lusterko i pomadkę, zza rogu
wyłonił się starszy mężczyzna w sztruksowej marynarce. Uśmiechnęła się do niego bez słowa i weszli do środka. Edward, zdziwiony zerknął na zegarek, o trzeciej nad ranem ludzie w tym wieku zazwyczaj śpią. Właściwie on też nie miałby nic przeciwko temu, żeby się położyć. Drzwi znów się uchyliły i rozśpiewana grupa mężczyzn w poluzowanych krawatach i pomiętych marynarkach wyszła na zewnątrz. W barze zaczynało się przerzedzać. Steven drgnął, spojrzał za rozchodzącymi się do domów rozbawionymi ludźmi i jak wybudzony z transu odezwał się nieprzytomnym głosem: - Masz rację. Widzisz, wolałbym, żeby tak było. Po prostu obudzić się pewnego dnia, choćby jutro, i przekonać się, że wszystko wygląda tak, jak powinno. Że po śniadaniu przyjdzie opiekunka, którą Josh uwielbia, że kiedy ja będę w pracy oni spędzą dzień na zabawach i spacerach. Że ona odpowie na wszystkie jego pytania, przytuli, kiedy się rozpłacze, i nauczy przechodzić przez ulicę. Że w ciągu tego całego dnia zastąpi mu Maię i mnie. Że kiedy tylko wejdę do biura, zapomnę o całej reszcie, bo tak mnie pochłonie kolejny projekt. Że na lunch wyjdę bez ciebie, bo zjem go w towarzystwie jakiejś miłej kobiety Że wieczór spędzę z Joshem, a kiedy już położę go do łóżka, wpadnie do nas córka sąsiadów, żeby popilnować małego. Usiądzie przed telewizorem ze swoim
kolegą i będą starali się cicho zachowywać. Że ja wyjdę do baru na spotkanie ze znajomymi, gdzie wypiję akurat tyle, by zasnąć spokojnym snem i rano obudzić się rześkim - bez wspomnień o niej, bez jej obrazów, jej zapachu, jej obecności w tym domu, w Joshu, we mnie. Taki zgarbiony z rękami w kieszeniach i pochyloną głową wydał się nagle Edwardowi zbyt delikatny zbyt kruchy by przetrwać tę noc, a co dopiero ostatnie pół roku. Nie odzywał się, sam powiedział już wszystko, co miał do powiedzenia, teraz pozostawało mu jedynie słuchać. Stać obok, naprzeciwko pary na krawężniku, która znów się przytulała, mając za plecami rozświetlone okna baru. Po prostu stać i być. Czasami wystarczy tylko tyle, pomyślał zdumiony. -Nie wiem nawet, jak mam ci to powiedzieć... Jest tak, jakby ktoś odebrał mi całe moje życie, wyrwał kawałek mnie samego i porzucił w zupełnie obcym miejscu. Muszę sobie radzić ze wszystkim, każdego dnia od nowa. Czuję się, jakbym dźwigał to całe cholerne niebo nad nami. Odpowiedzialny za wszystko i wszystkich, czujny żeby wyprzedzić kolejny ruch pieprzonego losu, ubiec go, zanim całkiem mnie zniszczy zanim zabierze mi Josha. Czasem wydaje mi się, że jak przetrwam sierpień, to przetrwam już wszystko. Idiotyczne, nie? Zmarła mi żona, sam musiałem uporać się z żałobą swoją i syna,
ale najgorsze, co mnie czeka, to sierpień. Bo co mam mu powiedzieć? Że nie pojedziemy w tym roku nad morze, bo mamusia nie żyje i w związku z tym nic nie jest takie, jak powinno być? Chyba zaczynam odchodzić od zmysłów, to tylko sierpniowy wyjazd na wakacje, a ja boję się go jak końca świata. Odbiło mi, co? Spojrzał na Edwarda, ale ten wpatrywał się w niego bez słowa. Słuchał. - Nie pojechaliśmy tam w zeszłym roku. Maia miała wtedy zły okres, bolało ją całe ciało, nie mogła spać w nocy w dzień z drzemek wybudzał ją Josh, więc wychodziłem z nim na kilkugodzinne spacery, żeby choć trochę odpoczęła. Lekarze twierdzili, że jest lepiej, i jak głupi trzymałem się tej myśli, wmówiłem sobie, że to pokona, że uda jej się z tego wyjść. Ale Maia nie spała, przewracała się z boku na bok, wstawała z łóżka i trzymając się ścian, chodziła wokół pokoju. Bolały ją kości, kręgosłup nie pozwalał ani leżeć, ani siedzieć, wytchnienie przynosiło jej jedynie powolne krążenie po domu, które z kolei ją wyczerpywało, więc co chwilę musiała robić przerwy Nie mówiła nic. A wiesz dlaczego? Bo ona wiedziała, że umiera, a ja, głupiec, sądziłem, że jest lepiej! Chciała mnie najpierw przygotować... Wtedy nie pojechaliśmy nad morze. Josh płakał przez kilka dni, powiedziałem mu, że nie mogę wziąć urlopu, a potem chyba zapomniał, bo
przestał wspominać o wyjeździe. Zaplanowałem więc idealne wakacje na następny rok. Mieliśmy tam wyruszyć z końcem lipca, chciałem wziąć cały miesiąc wolnego, żeby siedzieć godzinami na piasku, wsłuchiwać się w fale rozbijające się o brzeg, patrzeć na kołujące mewy i nic nie robić. Taki mieliśmy plan na ten sierpień. Usłyszeli za sobą przekręcający się w zamku klucz. Nie zauważyli nawet, kiedy z baru wyszli ostatni goście, zgaszono światła i wszystko utonęło na moment w mroku, po chwili jednak szary blask poranka zaczął rozjaśniać kontury domów i zaparkowanych przed nimi samochodów. Z krawężnika naprzeciwko już dawno zniknęła para zakochanych nastolatków. Tylko oni wyglądali, jakby wtopili się w krajobraz - dwa nieruchome posągi wypatrujące wschodzącego słońca jak zbawienia. Edward próbował powstrzymać ziewanie. Nie chciał Stevena teraz zostawiać, ale słońce wyszło już zza linii horyzontu, przeganiając z coraz bardziej jaśniejącego nieba księżyc. Zamiast oglądać wschód, powinien spać teraz głęboko we własnym łóżku. Zakaszlał, żeby ukryć ziewnięcie, jednak zamyślony Steven nie zwrócił na to uwagi. Edward przeciągnął się, poklepał go po plecach i odezwał się zachrypniętym głosem-. - Czas już na mnie. Muszę się trochę przespać, bo umówiłem się na lunch z pewną kobietą i lepiej, żebym był w formie.
Steven parsknął śmiechem i uścisnął dłoń przyjaciela. Powiedzieli sobie jeszcze kilka żartobliwych słów przed rozstaniem, jakby chcieli zatrzeć wspomnienie szczerej nocnej rozmowy, i każdy z nich poszedł swoją drogą. Edward do domu, a Steven na cmentarz. Nie wiedział, że tam właśnie zmierza, przynajmniej dopóki nie stanął przed bramą. Podniósł głowę i przez chwilę wyglądał na zdziwionego, nie planował wcale tu przychodzić o tak wczesnej porze, ale nogi same go zaprowadziły. Niezdecydowany czy powinien wejść, czy też się wycofać, pchnął lekko furtkę, która o czwartej trzydzieści nad ranem powinna być wciąż zamknięta, bo cmentarny dozorca zaczynał pracę dopiero o siódmej, ale ustąpiła z lekkim zgrzytnięciem. Starając się nie narobić hałasu, zamknął ją delikatnie za sobą i nie usłyszał cichych kroków na alejce za murem.
21 Maia zawahała się, zanim położyła dłoń na okrągłej klamce. Wiedziała, że jak tylko jej dotknie, przez jej ciało przepłynie dziwny prąd, jakby historie wszystkich osób przekraczających cmentarną furtkę przenikały przez nią, jakby dotykała nie klamki, ale każdego człowieka, który tędy przechodził. Często tu przychodziła, próbowała zrozumieć, co myśli i czuje Steven, kiedy siada na ławce przy jej grobie, odgadnąć, ile jeszcze czasu to potrwa, zanim wszystko się ułoży zanim będzie mogła odejść. Położyła palce na klamce i poczuła ciepło jego dłoni. Szła za nim, od kiedy rozstał się z Edwardem, dwie przecznice stąd. Nie mogła spać tej nocy zirytowana bezsennym przewracaniem się z boku na bok wstała o czwartej nad ranem, wzięła smycz i obudziła Barneya. Wyszli cicho z domu, starała się nie obudzić ciekawskiej sąsiadki, choć i tak była pewna, że tamta śpi z okiem przy judaszu. Postanowiła zrobić dwa okrążenia wokół bloku, ale w końcu
zapuścili się nieco dalej i nawet nie zauważyła, kiedy to Barney zaczął prowadzić ją na wyprężonej smyczy Szła za nim bezwolnie, dopóki za rogiem przed zamkniętym już o tej porze barem nie ujrzała Stevena z Edwardem. Zatrzymała psa i stanęła za parkanem, tak żeby jej nie widzieli. Cała scena przypominała niemy film -oni we dwójkę na krawężniku, zapatrzeni we własne stopy opuszczone ramiona, ręce w kieszeniach i coś, co w pierwszej chwili wyglądało na rezygnację, a co - jak się przekonała po dwóch minutach obserwowania - było prawdopodobnie pierwszą szczerą rozmową, jaką Steven przeprowadzał z Edwardem i z samym sobą. Nie, nie słyszała ich, stała za daleko, a nie chciała podchodzić bliżej z uwagi na psa, któremu mogło coś strzelić do głowy na widok znajomego z parku. Przyglądała im się zza parkanu odgradzającego ją od ulicy gdzieś w oddali słychać było autobusy które wyjechały w trasę, skrzypiący rower, na którym zaspany nastolatek rozwoził gazety ale poza tym okolica tonęła w ciszy. Odezwały się pierwsze ptaki, a tamta dwójka wciąż milczała. Maia nie potrzebowała jednak słów żeby zrozumieć, co się właśnie dokonało, i pomyślała, że wreszcie coś drgnęło, że czas zamiast stać w miejscu, ruszył do przodu. A kiedy Steven uścisnął rękę Edwarda na pożegnanie i powolnym krokiem, jak człowiek, który nie wie, dokąd prowadzi jego
ścieżka, ruszył przed siebie, Maia podążyła za nim w odpowiedniej odległości, ściągając ostrzegawczo smycz, żeby Barney przypadkiem się nie rozszczekał. Nie musiała tego robić, pies tylko zastrzygł uszami i spokojnie trzymał się jej nogi. Najwyraźniej wiedział, dokąd idą. Przed cmentarzem położył się z cichym sapnięciem pod ławką i spojrzał na nią tak, jakby chciał jej powiedzieć: czekam tu na ciebie, nie spiesz się. Pod drzewami było jeszcze ciemno, świt dopiero przebijał się przez gałęzie szczelnie zasłaniające niebo, ale ptaki już ogłosiły nadejście nowego dnia. Maia szła alejką, wsłuchując się w ich śpiew, zwolniła dopiero na widok Stevena siedzącego na ławeczce przed grobem. Pachniało kwiatami, które po wczorajszym pogrzebie wciąż leżały na jednej z płyt, zasłaniając tabliczkę z imieniem zmarłego, a może zmarłej. Mocny, odurzający zapach jaśminu podpowiedział Mai, że pochowano tu jednak kobietę. Młodą, zakochaną, kochaną i opuszczoną, i nieszczęśliwą, dodała po chwili w myślach, przyglądając się bukietom zasłaniającym grób. Ja byłam szczęśliwa, czy można chcieć czegoś więcej? Można, ale wolała nie ciągnąć już tej myśli. Patrzyła tylko na zgrabione plecy Stevena i bezgłośnie poruszając wargami, wyszeptała: „Kocham cię, zawsze będę cię kochać, teraz i zawsze".
22 Wydawało mu się, że usłyszał za sobą szept. Obejrzał się przestraszony ale nikogo nie zobaczył. Z gałęzi nad jego głową zerwał się ptak, strącając zielony listek, który wirując, spadł mu prosto w dłonie. Przesiadywanie na cmentarzu nocą to chyba nie jest dobry pomysł, doszedł do wniosku i wstał, rozprostowując plecy. Noc jednak już się skończyła, kawałek nieba widoczny zza szpaleru drzew zaczynał różowieć i teraz dopiero dostrzegł kwiaty w takim samym odcieniu różu, którymi obłożony był grób dwie alejki dalej. Podszedł do niego i odgarnął bukiety, szukając napisu na płycie. „Córeczko, nie powinnaś jeszcze odchodzić. Kiedyś czekaliśmy na Ciebie, teraz Ty czekasz tam na nas". Nad tą inskrypcją było tylko imię i nazwisko: Emily White, i daty: 13.07.1978-13.07.2012. Umarłaś w dniu swoich urodzin, to przypadek, czy sama tak zdecydowałaś?, zapytał w myślach Steven i delikatnie dotknął palcami jej imienia. Po chwili wyprostował się
i nie przejmując się tym, że ktokolwiek mógłby go usłyszeć, co i tak o tej porze było dość wątpliwe, powiedział na głos: „Wy umieracie i to my musimy żyć z tym dalej". Potem odwrócił się i ruszył w stronę kawałka różowiejącego nieba, które tuż nad cmentarną furtką zaczynało przybierać pomarańczową barwę.
23 Lato upłynęło im zaskakująco spokojnie. Zaskakująco to dobre określenie, myślał Steven podczas pożegnalnej kolacji, którą ugotował wspólnie z Joshem dla rodziców. Mieli zostać miesiąc, tymczasem zbliżał się właśnie koniec sierpnia i chyba jedynie on zaczął odczuwać, że najwyższy czas na powrót do normalnego życia. Uwielbiał mamę, kochał bezgranicznie ojca i doceniał, że przyjechali mu pomóc. Był im szalenie wdzięczny i jedyne, o czym właśnie marzył, to żeby wreszcie pojechali do domu. Nigdy z Maią nie chcieli, by czuli się u nich jak goście wpadający z wizytą. Odkąd pojawił się Josh, przeznaczyli dla nich oddzielny pokój na górze, który z gościnnego stał się ich pokojem. Okazjonalnie korzystali z niego odwiedzający ich znajomi, ale za każdym razem Maia dzwoniła i mówiła: „Mamo, nie gniewajcie się, ale musieliśmy położyć w waszym pokoju Thomasa z Kathryn". Rodzice, chcąc nie chcąc, zadomowili się
więc u syna i choć tłumaczyli, że nie ma najmniejszego sensu, by Maia przepraszała za zajmowanie „ich" pokoju, to jednak nie ukrywali zadowolenia z tego, że zawsze czekały na nich kapcie pod „ich" łóżkiem i szlafroki na „ich" fotelach. Elizabeth miała na tyle taktu, by nie wtrącać się w rytm życia domowego, który wyznaczyła Maia, poza tym naprawdę ją lubiła. Widziała, że jej syn jest szczęśliwy dzięki niej, i dobrze czuła się w jej towarzystwie nawet wtedy gdy zostawały w domu same, a Mike ze Stevenem jechali na ryby. Maia od samego początku traktowała Elizabeth jak matkę, więc nie musiała długo zdobywać jej serca. Zresztą nie było to wcale takie trudne, Elizabeth starała się być idealną teściową, bo choć czasem miała inne zdanie, zawsze zachowywała je dla siebie. Przez ostatnie dwa miesiące, kiedy to ona wzięła na siebie ciężar organizowania czasu domowego, Steven odkrył, że woli jednak swoje tempo życia i chętnie sprowadziłby rodziców z powrotem do roli gości. Na to jednak było już za późno. Miał dość ukrywania się przed matką z popołudniowym drinkiem, bo ilekroć tylko nalewał szkockiej do szklanki, czuł na sobie jej wzrok. Zastanawiał się, kiedy zapyta go, czy przypadkiem nie ma problemu z alkoholem. Nie musiał długo czekać, zajęło jej to raptem kilka dni. Ojciec śmiał się z niego bezgłośnie, zadowolony że wreszcie uwaga jego żony spoczęła
na synu, a nie na nim samym. Steven miał oczywiście zdecydowanie więcej wolnego czasu, mógł trochę odpuścić i włóczyć się po mieście bez celu, ale wolał posiedzieć w domu i nadrobić zaległości w czytaniu. Obłożył się książkami i jak tylko zamykały się drzwi za rodzicami i Joshem, siadał w fotelu, włączał muzykę i pogrążał się w lekturze. Czytał wszystko, od kryminałów po reportaże, omijał tylko poezję, bo zbyt szybko przy niej zasypiał. Znowu nauczył się cieszyć wolnym czasem, ale niekiedy brakowało mu codziennych wizyt w parku, zabaw z dzieciakami, mokrego nosa Barneya, który zawsze przychodził się z nim przywitać, wymieniania uśmiechów na powitanie i pożegnanie z Karen i widoku Judy który -co go całkowicie zbijało z tropu - przywracał mu spokój. W takich chwilach odkładał książkę i szedł do parku, z daleka obserwując Josha. Teraz łatwiej mu było zauważyć, że jego syn się zmienia, że trochę zmężniał, że lada chwila będzie musiał kupić mu nowe trampki, bo ze starych prawie wychodzą mu palce, że zdecydowanie częściej się śmieje. Josh na jego widok zeskakiwał z huśtawki i biegł do niego, próbując przegonić Barneya, który jednak zawsze dobiegał do Stevena pierwszy. Kilka razy udało im się zorganizować wypad nad jezioro, które znajdowało się kilkanaście kilometrów za miastem. Pożyczali wtedy od sąsiadów nadmuchiwany kajak i bezskutecznie
próbowali przepłynąć nim na drugą stronę, bo kiedy tylko Steven wsiadał, ten od razu się wywracał, choć sąsiad zaklinał się, że nigdy mu się to nie zdarzyło. Josh kładł się więc brzuchem na kajaku i młócąc nogami wodę, taplał się przy samym brzegu pod czujnym okiem ojca. Elizabeth po raz piąty smarowała się balsamem przeciw opalaniu i poprawiała na głowie wielki słomkowy kapelusz, a Mike przeszukiwał zarośla w poszukiwaniu idealnego liścia na nos. Patrząc tak na nich, siedzących na leżakach i podających sobie idealnie trójkątne kanapki z kosza piknikowego, na ojca ostrożnie zaglądającego do sandwicha z sałatą i pomidorem i matkę wzdychającą na widok jego spojrzenia pełnego dezaprobaty przypominał sobie wakacje sprzed ponad trzydziestu lat. Tylko że on był wówczas w wieku Josha, a oni... I zanim jeszcze zdążył pomyśleć, że nigdy nie zobaczy razem z Maią taplającego się w jeziorze wnuka, zanim w ogóle zdążył pomyśleć o Mai, Josh wpadł na niego ze śmiechem i podciął mu kajakiem nogi. Steven stracił równowagę i wpadł do wody. W tym miejscu sięgała mu zaledwie do kolan, ale to wystarczyło, by zapomnieć o wszystkim, o czym przed chwilą myślał. Zaczął gonić uciekającego z piskiem chłopca. To chyba właśnie wtedy pierwszy raz zabrali ze sobą Emmę. Karen w końcu zgodziła się na ten wyjazd, nie miała innego wyjścia, bo posłuszna dotąd córka nie odezwała
się do niej przez cały dzień, dopóki nie zmieniła zdania w sprawie wycieczki. Steven obiecał, że nie spuści małej z oka i że odstawią ją do domu punktualnie o osiemnastej. Podjechali pod same drzwi pół godziny wcześniej i do ostatniej minuty grali wszyscy w zgadywanki. Emma wygrała i ze zwycięskim uśmiechem na ustach wyskoczyła z samochodu punkt osiemnasta, prosto w ramiona Karen, która właśnie wróciła z pracy. Potem było już łatwiej, tym bardziej że dziewczynka w ślad za Joshem wołała do Elizabeth i Mike'a: babciu i dziadku, a Karen nie miała ochoty na spektakularne dąsy małej, która nie chciała sama spędzać dni w parku i coraz dobitniej potrafiła to okazać. Uśmiechała się więc tylko z wdzięcznością do Stevena, kiedy podjeżdżali rano po Emmę i zabierali ją na warsztaty dla dzieci w muzeum albo do minizoo, do którego sama nie miała nigdy czasu ani ochoty ją zabrać. Ostatni dzień pobytu rodziców spędzili nad jeziorem, a kiedy odwieźli małą do domu, Karen wręczyła mu w drzwiach blachę świeżo upieczonego ciasta. Kroił je właśnie, wykładając na talerz, a Josh wyskubywał żurawinę z wierzchu, zaaferowany uroczystą kolacją. Rodzice odświeżali się po popołudniowej drzemce, by po raz ostatni tego lata zjeść razem z synem i wnukiem posiłek. Jutro z samego rana wyjeżdżali, a życie miało wreszcie wrócić do normy. Rzucił jeszcze okiem na zastawiony stół
i nalał sobie odrobinę szkockiej do szklanki, by ostatni raz przed wyjazdem podrażnić trochę mamę. Miał już plan na jutro. Po szybkim śniadaniu i pożegnaniu rodziców zamierzał włączyć Joshowi grę na komputerze i zrobić wreszcie porządki w garderobie Mai. Właściwie to zabrałby się do tego już dziś, gdyby nie kolacja. Ten plan zrodził się w jego głowie nagle w trakcie krojenia ciasta i był tak naturalny i niewymuszony że aż go zdumiał. Bał się przez chwilę, że jutro pewnie stchórzy i zawróci sprzed garderoby jak ostatnim razem, ale mijały kolejne minuty, a postanowienie o porządkach wcale go nie opuszczało. Musiał mieć dziwny wyraz twarzy, bo mama, jak tylko weszła do kuchni, zamiast uraczyć go uszczypliwą uwagą skierowaną bardziej w stronę szklaneczki z drinkiem niż do niego, uśmiechnęła się i pogładziła go po ramieniu. -1 jak wy tu sobie bez nas poradzicie? - zapytała, siadając przy stole. -Nie przesadzaj, moja droga, przecież radzą sobie świetnie - zaoponował Mike, zwijając gazetę, którą podczytywał po raz szósty tego dnia. Pierwszy raz otworzył ją przy śniadaniu, za co żona zmyła mu głowę, później próbował czytać nad jeziorem, ale wtedy albo Josh, albo Emma odrywali go od lektury A kiedy zmęczone zabawą dzieci zasnęły w cieniu na kocu i już miał sięgnąć po
gazetę, odkrył, że ubiegł go Steven. Dlatego w domu zaraz po szybkim prysznicu zszedł do kuchni, żeby choć przejrzeć ją przed kolacją. -Och, mógłbyś przynajmniej nie odbierać mi złudzeń, że mnie potrzebują - westchnęła Elizabeth i puściła oko do Josha, który z przewieszoną przez ramię białą ścierką stał wyprostowany jak struna obok stołu. Na ten jeden wieczór postanowił zostać kelnerem i obsługiwać dziadków, co oczywiście skończyło się, jak tylko babcia odsunęła krzesło. Chłopiec od razu wykorzystał okazję i wdrapał się jej na kolana. Steven wyjął z piekarnika tartę z cukinią i szpinakiem i postawił na stole między sałatką z ziemniaków i pomidorów a wielką miską zielonej sałaty z rukolą i sosem winegret. Matka z zachwytem przyglądała się półmiskom. Zdrowe jedzenie było jej konikiem od wielu lat, wystarczyło położyć na stole trochę zieleniny by natychmiast wybaczyła synowi drinka przed kolacją. Ojciec wyglądał za to, jakby sam potrzebował czegoś mocniejszego. Zmarszczył nos i dotknął ostrożnie palcem tarty. - Spokojnie, tato, specjalnie dla ciebie przemyciłem pod warzywami bekon. Jest z prawej strony - Steven nachylił się nad stołem i nalał rodzicom lekkiego białego wina. Chciałbym wznieść toast: za najlepszych pod słońcem rodziców i dziadków!
-Ja też chcę! Ja też! - krzyknął Josh, zrywając się z kolan babci. Stanął przy Stevenie i podsunął mu swoją szklankę. Mike roześmiał się i pacnął małego zwiniętą w rulon gazetą, a Elizabeth wykorzystała chwilowe zamieszanie, by otrzeć ukradkiem oczy. Te dwa miesiące upłynęły jej zbyt szybko, nie chciała zostawiać ich tu samych. Wolałaby mieć ich obu na oku - syna, który najwyraźniej wreszcie zaczynał normalnie żyć, i wnuka, który przytulał się czasami do jej spódnicy bo „pachniała jak mama". Zamyślona, nie usłyszała uwagi Mike'a, który już zaczynał emocjonować się czekającą ich podróżą: - Musimy wstać przed piątą. Szybkie śniadanie i wyruszamy zanim zaczną się największe upały.
24 Największe upały pojawiły się dopiero w połowie września. Co roku o tej porze temperatura w ciągu dnia wzrastała do trzydziestu pięciu stopni, żeby w nocy spaść do nieprzyjemnych siedmiu. Poranki i wieczory były chłodne, dopiero po śniadaniu, które Josh ku niezadowoleniu Stevena nauczył się jeść przy kreskówkach, słońce zaczynało rozgrzewać świat, a wraz z nim i dom, w którym popołudniami było tak gorąco, że nie dawało się wytrzymać. Nie pomagały ani okna pootwierane na przestrzał, ani uchylone drzwi do piwnicy. Jak co roku we wrześniu Steven obiecywał sobie, że wreszcie zainstaluje klimatyzację, i jak co roku, gdy mijała fala upałów, odkładał decyzję na później. Mai jakoś nigdy nie przeszkadzała wysoka temperatura. Nie znosiła za to mrozów, podwójnych rękawiczek i szali, pod którymi chroniła twarz. Miała delikatną cerę, wystarczyła chwila i zimny wiatr zostawiał jej czerwone ślady na policzkach. Wyglądała wtedy jak
Disneyowska Królewna Śnieżka z karminowymi rumieńcami. „Brakuje ci tylko jabłka i siedmiu krasnoludków -śmiał się Steven - bo reszta się zgadza". Za to we wrześniu potrafiła spędzić pół dnia pod gołym niebem, unikała wtedy pobytu w klimatyzowanych restauracjach, bo od razu po wejściu jej ramiona pokrywały się gęsią skórką. Josh najwyraźniej odziedziczył po niej tolerancję na wysokie temperatury. Kiedy Steven wachlował się gazetą na ławce niemal schowanej pod gałęziami drzewa i co chwilę moczył w wodzie mineralnej chusteczkę, którą zwilżał sobie kark, chłopiec w najlepsze dokazywał na pełnym słońcu. To miał być jego ostatni leniwy wrzesień. Za rok o tej porze będzie siedział w szkole, pomyślał Steven, przyglądając się, jak Josh na próżno stara się wyciągnąć z cienia Emmę. Dziewczynka leżała w wysokiej trawie i przeglądała książkę o - jeśli wierzyć okładce - tęczowych kucykach. Z tej odległości nie widział tytułu, ale obrazek wielobarwnych stworzeń z przewagą różu przekonał go, że wychowywanie syna to pestka w porównaniu z wychowywaniem córki. Przez chwilę próbował wyobrazić sobie, co by było, gdyby Maia urodziła taką Emmę, ale podmuch gorącego powietrza, który nie przyniósł ze sobą żadnej ochłody odpędził od niego tę myśl. Podniósł głowę i między liśćmi targanymi przez wiatr zobaczył mężczyznę stojącego po drugiej stronie placu zabaw.
Przyglądał mu się przez dłuższą chwilę. Coś go w nim za niepokoiło, nie potrafił powiedzieć dokładnie co, jednak intuicja podpowiadała mu, że nie jest to ojciec bawiącego się gdzieś nieopodal dziecka. Było w postawie tego człowieka coś, co wzbudziło czujność Stevena. Choć opierał się plecami o drzewo, jedną stopę opartą miał na pniu, a dłonie schowane w kieszeniach, to wcale nie sprawiał wrażenia człowieka zrelaksowanego. Wręcz przeciwnie, był spięty czujny w każdej chwili gotowy do... ataku, pomyślał Steven i zerwał się z ławki. Nie zdążył jednak wykonać kroku w kierunku mężczyzny bo tamten na widok biegnącego w jego stronę ujadającego psa prawie biegiem ruszył w stronę wyjścia. Steven jeszcze nigdy nie widział Barneya w takim stanie - mknął jak rozpędzona kula i właściwie bardziej wył, niż szczekał, a w tym wyciu słychać było wyraźne ostrzeżenie. Trwało to może sekundę, a może minutę, nie był pewien. Zanim zdążył ochłonąć, Judy zagwizdała i labrador posłusznie zawrócił. Stanął jeszcze na chwilę i obejrzał się za intruzem, ale tamten zdążył już opuścić park. Ani Josh, ani Emma, zbyt zajęci książką, nawet się nie zorientowali, jej matka wciąż siedziała na swojej ławce, ale książkę trzymała w opuszczonych dłoniach. Nawet z takiej odległości Steven zauważył, że jest blada jak ściana. Spojrzał jeszcze raz w kierunku Barneya, którego Judy właśnie
strofowała za dziwne zachowanie, i podszedł do Karen. Kobieta drgnęła przestraszona. - Widziałaś to samo co ja? - właściwie bardziej stwierdził, niż zapytał, uważnie jej się przyglądając. Pokiwała tylko głową i rzuciła niespokojne spojrzenie w stronę alejki prowadzącej do wyjścia. - Chyba powinienem zadzwonić na policję. Nie wiem, czemu wcześniej o tym nie pomyślałem. On może tu wrócić, a wolałbym, żeby nie przebywał blisko dzieci. Steven wyjął z kieszeni komórkę, ale zanim zdążył ją odblokować, Karen powstrzymała go: - Nie, nie rób tego - odezwała się głośno, chyba zbyt głośno, bo od razu odwróciła głowę i upewniła się, że Emma nic nie usłyszała. - To ojciec mojej córki - dodała szeptem i skuliła się. Zupełnie jakby chroniła się przed ciosem, pomyślał zdumiony Steven i usiadł obok niej na ławce. Przez chwilę siedzieli w milczeniu, kobieta wreszcie westchnęła i zaczęła mówić, nie odrywając wzroku od własnych stóp. Mówiła powoli, jakby każde słowo musiała z siebie wyciągać na siłę, jakby każde z nich kosztowało ją kilka lat życia. - Pierwszy raz zostawiłam go trzy lata temu. Wyjechałyśmy wtedy z Emmą do Trenton, ale znalazł nas tam po miesiącu. Drugi raz było łatwiej, bo trafił do aresztu za
rozróbę w kasynie. Jak tylko zamknęły się za nim drzwi, spakowałam walizkę i pojechałyśmy do dalszej rodziny. Wyszedł szybciej, niż się spodziewałam. Za trzecim razem zabrałyśmy ze sobą tylko oszczędności. Powiedziałam mu, że idziemy na plac zabaw. Znajomy czekał za rogiem. Specjalnie dla Emmy pożyczył nawet fotelik samochodowy. Wysadził nas tutaj następnego ranka i wrócił do siebie. Najpierw mieszkałyśmy u mojej koleżanki, szybko jednak znalazłam pracę i teraz radzimy sobie same. Dostałam rozwód, on ma wyznaczone terminy wizyt u córki, ale zazwyczaj się nie stawia. Dzwoni w ostatniej chwili i przekłada albo nie dzwoni wcale, a ja okłamuję małą i wymyślam historyjki o jego pracy albo nagłym wyjeździe. Zrobiłam wszystko, żeby nie pamiętała tego, co kiedyś się działo. Za pierwszym razem uciekłam od niego, bo ja przestałam mu wystarczać i podniósł rękę na nią. Miała dwa lata. Zawsze był żałosnym gościem, ale dopóki wyładowywał swoją frustrację na mnie, a ją przytulał i nazywał swoją córeczką, jakoś to znosiłam. Chciałam, żeby miała normalną rodzinę, moi rodzice się rozwiedli i całe dzieciństwo musiałam dzielić na tydzień z mamą i tydzień z tatą. Pamiętam, jak się wtedy czułam. Emma miała żyć inaczej. Widziała tylko kwiaty które przynosił następnego dnia, i mój poranny kryjący makijaż. I pewnie mogłabym tak żyć jeszcze długo, gdyby nie zamachnął się
na nią tamtego dnia. Przestraszył się, kiedy do niego dotarło, co chciał zrobić. Ja też. Dopiero wtedy przejrzałam na oczy, ale zanim tak naprawdę dojrzałam do decyzji o zmianie życia, musiał jeszcze minąć ponad rok. Teraz już wszystko sobie poukładałam na nowo. Nie jest łatwo wychowywać samej dziecko, zresztą... sam wiesz spojrzała na Stevena i uśmiechnęła się blado. - Ostatnio zaczął częściej dzwonić. Pewnie znowu przegrał w karty i chce pożyczyć pieniądze. Ode mnie! Ledwo wiążę koniec z końcem, a on... Powiedziałam mu, że nawet gdybym mogła, nie dałabym ani grosza. Nie jemu, nie po tych wszystkich lata życia z nim. A on prosił. Błagał. Potem zaczął grozić. I właśnie się pojawił. - Wzięła głęboki oddech, ale nie udało jej się powstrzymać drżenia. Policzyła w duchu do dziesięciu i powiedziała już spokojnym, pewnym siebie głosem: - Musimy się stąd wynieść, poczekać, aż ochłonie, spłaci swoje długi i znów zacznie być dobrym ojcem. Zanim nas znajdzie, minie trochę czasu, a czas dobrze zrobi nam wszystkim. Steven słuchał jej w skupieniu. Po raz pierwszy naprawdę słuchał Karen. Sam nie był pewien, czy bardziej zaskoczyło go to, że się przed nim otworzyła, czy to, co powiedziała. Nie mieściło mu się w głowie, że można zrobić drugiej osobie z życia piekło, osobie, którą się kocha. O ile to w ogóle jest miłość.
- Kochałaś go? - zapytał, choć wcale nie zamierzał tego zrobić. Nigdy nie uważał się za człowieka na tyle otwartego, by zadawać komuś tak intymne pytania. Ale w końcu jej też nigdy o to nie podejrzewał. Karen drgnęła i oparła obie dłonie na ławce, jakby chciała ukryć ich drżenie. - Kiedyś tak. Zanim poznałam, co znaczy obwiniać się o wszystko, przepraszać go, zanim cokolwiek zrobiłam, zastanawiać się, jak postępować, żeby nie sprowokować podniesionego głosu, złego spojrzenia, uderzenia w twarz. Kiedyś go kochałam, później zaczęłam się bać. - A teraz? Zawahała się, zanim odwróciła głowę w jego kierunku i patrząc mu prosto w oczy odpowiedziała pewnym siebie głosem: - Teraz już wiem, co znaczy szanować samą siebie, i tego właśnie uczę moją córkę. Mnie skrzywdził, bo mu na to pozwoliłam. Jej nie skrzywdzi. Nigdy. Chcę, żeby go kochała, żeby czuła się przy nim bezpieczna. Kiedyś na pewno sama zrozumie, a wtedy nie będę musiała już przed nią ukrywać tego, co do niego czuję - pogardy, litości i żalu. Pokiwał głową w milczeniu i delikatnie pogładził jej dłoń zaciśniętą na krawędzi ławki. Jest taka jak ja,
pomyślał, poradzi sobie ze wszystkim, nawet jeśli będzie jej się wydawało, że nie rady. I właśnie w tym momencie poczuł, że ją lubi. Nie był tylko pewien, czy lubi ją za to, kim jest, czy za to, że przypomina mu jego samego. - Jeśli mogę ci pomóc w jakikolwiek sposób, zrobię to. Tylko mi powiedz, dobrze? W końcu, my, rodzice samotnie wychowujący dzieci, musimy się jakoś wspierać -mrugnął do niej porozumiewawczo. Karen uśmiechnęła się, ale dopiero kiedy podbiegła do niej Emma, jej twarz naprawdę się rozjaśniła. Domyślił się, że wiele przed nią ukrywała, z miłości i troski okłamuje się znacznie częściej niż z wyrachowania. A miłość do dziecka wymaga wielu poświęceń. Czasami trzeba zrezygnować z samego siebie, ale nie, on nie nazwałby tego rezygnacją. Za tym słowem kryje się zbyt wiele smutku, opuszczenia, zaprzeczenia, a kiedy patrzył na Josha, widział tylko sens. Sens swojego życia. Kiedyś pomyślałbym, że to największy banał, ale teraz wiem, że to prawda. Znalazłem w życiu Maię, potem ją straciłem. Przez chwilę byłem najszczęśliwszym człowiekiem, ale wszystko ma swoją cenę, za wszystko trzeba zapłacić. Josh jest bezcenny ważniejszy niż wszystko na świecie. To, że jest ze mną, rekompensuje mi całą resztę. I pewnie to samo czuje Karen. Przyglądał się, jak z Emmą przedzierały się przez zarośla w poszukiwaniu zaginionej książki, przekomarzając
się i żartując sobie z Josha, który gdzieś ją zapodział i nie mógł teraz znaleźć. Steven wciąż nie mógł ochłonąć po rozmowie z Karen. Zaskoczyła go. Znał ją od kilku miesięcy widywał codziennie, zamieniał kilka słów o pogodzie, wychowywaniu dzieci i bajkach i tak naprawdę nie znał jej wcale. Zawsze trzymała się na uboczu, podobnie jak on. Teraz już wie dlaczego. Ale skąd po tym wszystkim, co przeszła, tyle w niej siły i spokoju? Ludzie kryją w sobie wiele tajemnic, pomyślał i rozejrzał się po parku. Wszędzie wokół widział twarze osób, które znał - tak samo jak Karen - z codziennych wizyt. Mijał ich tutaj, kłaniał się, zagadywał. Ciekawe, co oni ukrywają przed światem. Na alei prowadzącej do wyjścia zobaczył Barneya biegającego wokół Judy najwyraźniej zmierzali w stronę domu. Ciekawe, co ty ukrywasz przed światem, pomyślał Steven, obserwując Judy z daleka.
25 Maia szła powoli za Barneyem, rozglądając się uważnie po parku. Zastanawiała się, co się stało z ojcem Emmy. Nie miała wątpliwości, że to on, jak tylko zobaczyła reakcję Karen. Beształa właśnie psa za jego zachowanie, choć w głębi ducha cieszyła się, że przegonił tego człowieka, który wzbudzał w niej nieprzyjazne uczucia, kiedy spojrzała w kierunku dzieci. Koło nich na ławce siedziała matka Emmy - nienaturalnie blada, z rozszerzonymi ze strachu źrenicami wpatrywała się w drzewo, pod którym jeszcze przed chwilą stał tamten mężczyzna. Skulone ramiona, lekko pochylona głowa i palce zaciśnięte na otwartej książce. Sprawiała wrażenie, jakby jej ciało gotowe było do ucieczki. A może raczej obrony doszła po chwili do wniosku Maia i podniosła się, żeby podejść do niej i porozmawiać. Uprzedził ją jednak Steven. Zdumiała się. Unikał raczej takich sytuacji, zawsze mówił, że nie chce się wtrącać, że sam wolałby żeby nikt nie wypytywał go
o jego prywatne życie i nie udzielał rad. Poza tym nie ciągnęło go zbyt do towarzystwa. Komfortowo czuł się w gronie najwyżej czteroosobowym, większe - mawiał -znosił tylko w pracy. A jednak zauważył to samo co ona i zdecydował się podejść do Karen. Zmieniasz się, pomyślała i pogłaskała Barneya za uchem. Właściwie nie powinnam tego robić, przed chwilą cię strofowałam, a to chyba nie jest zgodne ze szkołą wychowywania psów. Pies spojrzał jej prosto w oczy i przysięgłaby, że mrugnął porozumiewawczo. - Idziemy do domu, zanim pomyślisz, że jesteś jedynym szeryfem w okolicy jasne? Podniosła się i ruszyli w stronę wyjścia. Maia rozglądała się za intruzem, zupełnie nieświadoma, że dokładnie to samo robią labrador i Steven, przyglądający im się z daleka. Ten pierwszy sprawiał wrażenie, jakby marzył o zatopieniu zębów w łydce obcego mężczyzny, zaś drugi... Właściwie ten drugi myślał podobnie. Zastanawiał się bowiem właśnie, jak pomóc Karen w pozbyciu się byłego męża.
26 Jakieś pół godziny po tym, jak Maia z Barneyem zniknęli za bramą parku, Steven podniósł się z ławki i sięgnął po butelkę z sokiem Josha. Schował ją właśnie razem z resztkami lunchu do plecaka, kiedy obok zauważył książkę Emmy I dokładnie w tej chwili pomyślał, że jest za cicho. Dzieci nie było na placu na zabaw. Na trawie pod drzewami po drugiej stronie ogrodzenia wokół placu też ich nie było, choć jeszcze przed chwilą kręciły się na karuzeli. Rozejrzał się, wokół panowała tylko niepokojąca cisza. Może Karen zabrała je na spacer? Na jej ławce leżała grzbietem do góry książka. Była mniej więcej w połowie lektury, a skoro odłożyła ją w ten sposób, musiała przerwać czytanie na chwilę. Pięć minut później podenerwowany Steven obszedł okolice placu, jednak nie zobaczył ani jej, ani dzieci. Miał niejasne poczucie, raczej wrażenie, że ich nieobecność ma coś wspólnego z byłym mężem Karen, i to tylko spotęgowało jego niepokój.
- Steven! Steven! Odwrócił się błyskawicznie. Biegła alejką prowadzącą od bramy. Zadyszana stanęła przed nim i wyrzuciła z siebie pytanie, które niemal go zamroziło. - Widziałeś Emmę?! Nie zdążył nawet odpowiedzieć. W jego spojrzeniu wyczytała wszystko, czego nie chciała wiedzieć. Dzieci zniknęły, a oni nie mieli pojęcia, co się z nimi dzieje. Zakręciło mu się w głowie. Poczuł, że jeśli zaraz nie usiądzie, straci kontrolę nad własnym ciałem i przewróci się. Opadł ciężko na ławkę, schował na chwilę twarz w dłoniach i kilka razy głęboko odetchnął. Przed oczami przewinęło mu się wiele obrazów, ale wolał nie pamiętać żadnego z nich. Musiał się skupić i znaleźć Josha, znaleźć dzieci. Pomogło. Stłumił w sobie narastającą panikę i opanowanym głosem odezwał się do stojącej nad nim Karen: - Podzielmy się - ja szukam w południowej części parku, ty w północnej. Jeśli spotkasz kogokolwiek na swojej drodze, opisz im wygląd Emmy i Josha, może ktoś ich widział. Josh ma na sobie... - zamarł, próbując sobie przypomnieć, w co chłopiec ubrał się tego ranka. Chyba zielone spodenki, a koszulka... Jaką wybrał dziś koszulkę? Żółtą? Tę z czerwonym autem? Dlaczego nie pamięta tak prostej rzeczy???
- Czerwoną czapkę z daszkiem. Musi ją mieć ze sobą, bo nigdzie jej nie widziałam. Emma jest ubrana w różowe legginsy i białą bluzkę na ramiączkach. Na prawej ręce ma bransoletkę z plastikowych różowych kwiatków - wyrecytowała Karen z zamkniętymi oczami. Kiedy je otworzyła, Steven nie zobaczył w nich nawet śladu po wcześniejszej panice. Była teraz spokojna i skupiona na zadaniu. Podzielili się i każde z nich wyruszyło w drogę. Po kilku krokach Steven zatrzymał się i zawołał, że muszą wymienić się numerami telefonów - tylko tak będą mogli się skontaktować. Żałował, że Judy z Barneyem opuścili już park, gdyby mógł do niej teraz zadzwonić, z pewnością przyłączyliby się do poszukiwań, pies zna dobrze Josha i Emmę, mógłby pomóc. Ale teraz skazani byli na samych siebie. Spokojnie, na pewno gdzieś się zaszyli, powtarzał pod nosem Steven, biegnąc przez park i rozglądając się wokół, może poszli na drugi plac zabaw? Był zdecydowanie mniejszy, z wygiętą zjeżdżalnią i przeraźliwie skrzypiącymi huśtawkami. Zazwyczaj okupowali go wagarowicze z pobliskiej szkoły i dzieci nie lubiły tam chodzić, ale pięciolatkom różne rzeczy przychodzą do głowy. Niemal pewien, że ich odnajdzie, puścił się biegiem w tamtym kierunku. Po drodze spotkał znanych z widzenia rodziców dzieci, które czasem bawiły się z Joshem, i właścicieli psów, z którymi Barney ścigał się
w parku. Kilku z nich zaprzeczyło, nie widzieli ani małego, ani Emmy i odeszło w swoją stronę, ale udało mu się zwerbować pięcioro dorosłych do poszukiwań. Kiedy wypadł zza zakrętu, za którym znajdował się drugi plac zabaw, zobaczył tylko Karen. Ona również założyła, że Emma i Josh mogli tam dotrzeć, więc przybiegła prosto tutaj. Udało jej się zaangażować do wspólnych poszukiwań ponad dziesięć osób - każda z nich wyruszyła w wytyczonym przez nią kierunku. W ciągu godziny sprawdzą każdy zakątek, każde drzewo i zarośla, muszą ich znaleźć, muszą znaleźć cokolwiek, pomyślała Karen i zacisnęła dłonie na widok Stevena. Liczyła na to, że jemu się uda, że on przyprowadzi Emmę i ten koszmar wreszcie się skończy. Ale teraz każde z nich zatrzymało się w pół kroku i stali tak po dwóch stronach placu, wpatrując się w siebie. Co teraz?, pomyślał gorączkowo Steven. Muszę zadzwonić na policję, doszła do wniosku Karen. Jeśli coś jej zrobił... Zadrżała na samą myśl o swoim byłym mężu. Już się go nie bała. Jedyne uczucie, które ją w tym momencie przepełniało, nie miało w sobie nic z przerażenia. Nie było w nim również ani śladu złości. Jedyne, co czuła, to pewność, że jeśli cokolwiek stanie się jej córce, zabije go. Znacznie później, kiedy wróci myślami do tej chwili i spróbuje spokojnie przeanalizować to, co myślała i czuła, zadziwi ją ta zaskakująca pewność,
że mogłaby zrobić wszystko, bez względu na konsekwencje, absolutnie wszystko, by chronić swoje dziecko. Chyba powinno mnie to przerazić, pomyśli, patrząc na spokojnie śpiącą we własnym łóżku córkę, ale może to właśnie znaczy być matką? Do końca życia nie zapomni tego, co stało się minutę po tym, jak spotkali się ze Stevenem na pustym placu zabaw. Kiedy stali tak, wpatrując się w siebie, w całkowitej ciszy, która ich otaczała, nagle usłyszeli wyraźny szept Josha: - Na tym właśnie polega śmierć. Kiedy umierasz, oni cię nie widzą, ale ty ich tak.
27 Steven przymknął cicho drzwi pokoju i starając się zbytnio nie hałasować, odsunął stopą zabawki małego tarasujące wąski korytarz. Zaklął pod nosem, kiedy plastikowa ciężarówka zatrąbiła po zetknięciu ze ścianą. Nasłuchiwał przez chwilę w bezruchu, ale z sypialni nie doszedł żaden odgłos. Chłopiec spał głębokim snem. Odetchnął. To był zdecydowanie za długi dzień i marzył już tylko o tym, żeby się położyć. Był wykończony. Nie miał nawet siły umyć zębów, zdjął z siebie ubranie i wrzucił je do kosza na brudy obiecując sobie, że jutro przełoży całą jego zawartość do pralki. Kiedy wchodził do swojego pokoju, usłyszał buczenie komórki. Telefon z wyłączonym dźwiękiem leżał na nocnym stoliku, wibracja wprawiła go w ruch i z każdą sekundą przesuwał się bliżej krawędzi. Steven ocknął się w porę i chwycił go, zanim zdążył wylądować na podłodze. Dzwoniła matka. - Steve? Chyba cię nie obudziłam? Brzmisz, jakbyś przed chwilą spał. Spałeś? - wyrzuciła z siebie z zawrotną
prędkością, nie pozwalając mu dojść do głosu. Zaczynał podejrzewać, że jego mama ma szósty zmysł dzwoniła zawsze, kiedy coś się działo. Skąd ona wie?, zastanawiał się, powstrzymując się przed ziewnięciem. - Nie, nie obudziłaś, ale właśnie się kładłem. Josh przed chwilą zasnął i ja też zamierzam pójść w jego ślady. Mieliśmy... - zawahał się przez chwilę, ale nie chciał niczego przed nią ukrywać. Chyba nawet wolał z nią o tym porozmawiać. - Mieliśmy ciężki dzień. -Jest chory? Skaleczył się? Zjadł coś, co mu zaszkodziło? - Elizabeth nie kryła niepokoju, wolałaby mieć wnuczka na oku, ale Steven nie zamierzał się przeprowadzać. Pomyślała, że musi o tym porozmawiać wreszcie z Mikiem, byłoby lepiej, gdyby nie byli skazani wyłącznie na telefony. Może udałoby się sprzedać dom i kupić coś niedaleko syna? - Nie, już wszystko jest w porządku, nie musisz się martwić. Po prostu postanowił dziś wytłumaczyć Emmie, co znaczy umrzeć, a że nie mogła go zrozumieć, pokazał. Elizabeth nabrała powietrze w płuca i zamarła. Poczuła, jak ziemia usuwa się jej spod stóp, i osunęła się na fotel. Mike, który siedział na kanapie obok i oglądał wieczorne wiadomości, oderwał wzrok od telewizora i przyglądał się żonie z rosnącym niepokojem. Nie słyszał, z kim rozmawia, ale wyraz jej twarzy wystarczył, by
wzbudzić jego czujność. Wydarzyło się coś złego. Oby nic miało to nic wspólnego z jego wnukiem... - Mamo? Jesteś tam? Chyba coś nam przerwało - do dał, słysząc jej potakujące mruczenie. - Miałem go na oku cały czas, ale sama wiesz, jak jest w parku. Wystarczy sekunda, żeby zniknął z pola widzenia. Po południu zacząłem zbierać rzeczy do plecaka, kiedy zorientowałem się, że nie ma ani Josha, ani Emmy. Nie tylko ja, okazało się, że Karen zdążyła już obejść część parku, ale nigdzie ich nie było. - Postanowił przemilczeć kwestię ojca Emmy który pojawił się tego dnia i z którym przez dobrą chwilę wiązali dziwne zniknięcie dzieci. - Szukaliśmy ich prawie godzinę, pomogli nam znajomi z parku. Zrobiło się niezłe zamieszanie, ale w końcu znaleźliśmy. A właściwie same postanowiły się odnaleźć. Przez cały ten czas siedziały na drzewie, wiesz, tym z gałęziami sięgającymi ziemi, tuż przy drugim placu zabaw. Emma nie mogła zrozumieć, o co chodzi Joshowi z umieraniem, więc postanowił jej to pokazać. Siedzieli tam schowani, przyglądając się, jak biegamy po parku i wołamy ich z coraz większym przerażeniem. Zmyłem mu później za to głowę. I wiesz, co mi powiedział? „Tato, nie mogłem się przecież odezwać, bo byłem martwy jak mama. Widziałem wszystko, co robiłeś, ale ty mnie nie widziałeś. Dokładnie jak mama, która obserwuje każdy nasz krok, ale my jej nie możemy zobaczyć".
Powinienem złoić mu skórę, wyznaczyć tygodniową karę i zabronić oglądania telewizji, ale... nie potrafiłem. Chyba kiepski ze mnie ojciec - zakończył żartem, który wcale nie zabrzmiał jak żart, a już na pewno nie dla Elizabeth. - Synku, znam tylko jednego ojca, który jest tak samo wspaniały jak ty, i wiesz dobrze, o kim mówię. Mike odłożył pilota do telewizora i znów spojrzał na żonę. Powinien słuchać jej od początku, bo teraz rozumiał piąte przez dziesiąte i nie wiedział, czy to, co słyszał, powinno mu się podobać, czy też wręcz przeciwnie. - Steve, jesteś znakomitym ojcem, a ja wiem, co mówię, bo żyję na tym świecie trochę dłużej niż ty i niejedno widziałam. Josh coraz bardziej oswaja się z rzeczywistością, są takie momenty kiedy zachowuje się, jak gdyby nic się nie wydarzyło, ale nie mamy co się oszukiwać. Wydarzyło się, i to sporo, a on naprawdę dobrze sobie radzi. Dzięki tobie, kochanie - dodała miękko, ściszając głos. Mike wyłączył telewizor, bo dziennikarz serwisu wiadomości zagłuszał mu słowa żony. Teraz wiedział już, z kim rozmawia i o kim właśnie mówi. Siedział na kanapie lekko zwrócony w jej stronę i patrzył na nią. Nie miała pojęcia, że jest obserwowana, zbyt zaabsorbowała ją rozmowa z synem. Teraz zeszło z niej napięcie, które jeszcze przed chwilą niemal ścięło ją z nóg, była spokojna i cała nastawiona na słuchanie Stevena. Niesforne włosy w kolorze,
który zawsze tak mu się podobał, ułożyły się w falę miękko opadającą na lewy policzek. Z kieszeni niebieskiego szlafroka wystawał róg chusteczki higienicznej - Elizabeth nigdy się z nimi nie rozstawała. Kiedyś drażniło go, że nie potrafi wyjść z domu nawet na ganek bez paczki chusteczek przy sobie, chyba nawet pokłócili się o to kilka razy. Być może tylko ludzie, którzy spierają się o takie rzeczy nie rozstają się i są ze sobą szczęśliwi, pomyślał. Jesteśmy już tacy starzy a wydaje mi się, że poznałem ją wczoraj. - Co? - zapytała, odkładając słuchawkę telefonu. - Nie zmyłam sobie z twarzy maseczki? - Właśnie zauważyła, że Mike wpatruje się w nią z uwagą, i dotknęła palcem policzka. - Została mi gdzieś? Ale on uśmiechnął się tylko, wstał z trudem z kanapy, w którą zawsze się zapadał, podszedł do niej i pogładził dłonią po ramieniu. - Nie, kochanie, wszystko jest w porządku. Po prostu czasem muszę na ciebie popatrzeć. Elizabeth jednak mu nie uwierzyła i poszła do łazienki, żeby dokładnie obejrzeć w lustrze swoją twarz. Po chwili wróciła z tubką kremu w dłoni i stając w progu, powiedziała: - Wiesz, co się dzisiaj wydarzyło? Nasz mały Josh jest niezwykłym chłopcem.
28 - Twój syn będzie niezwykłym chłopcem - powiedziała babka po pierwszej wigilii, na którą Maia przyprowadziła Stevena. Zaczerwieniła się wtedy w pierwszej chwili, a w drugiej roześmiała. Zakochała się, to prawda, ale dopiero co go poznała, a babka już mówi o dzieciach. Przypomniała sobie jej słowa, kiedy dowiedziała się, że jest w ciąży. - To chłopiec, niezwykły chłopiec - oznajmiła, kładąc rękę Stevena na swoim wciąż płaskim brzuchu. Spojrzał na nią wtedy, jakby nie do końca rozumiał, o czym mówi. I chociaż starał się ukryć przed nią zaskoczenie, i tak wiedziała, że nie jest jeszcze przygotowany na dziecko. Kochał ją, chciał z nią założyć rodzinę, zostać ojcem, ale najpierw wolał nacieszyć się rolą kochanka. Maia w ciąży nie była już tą samą Maią, z którą spędzał całe dnie w łóżku. Wydawało jej się, że nawet Edward, wieczny kawaler, bardziej ucieszył się z wieści o dziecku niż on.
W pierwszej chwili pomyślał, że coś, co dopiero się zaczęło, nieoczekiwanie i wbrew jego woli właśnie się skończyło, że przecież mają jeszcze czas, po co się tak spieszyć... Nie powiedział jej o tym, nie chciał jej ranić. Ranił i tak. Maia nie potrzebowała słów, by wiedzieć, co Steven czuje. Postanowiła dać mu więcej czasu, który on wykorzystywał głównie na pracę. Nie chciała teraz wracać do tego, co się wówczas działo, tamten rozdział został już zamknięty. Oboje o nim zapomnieli, kiedy urodził się Josh. - Miałaś rację, mój syn jest naprawdę niezwykłym chłopcem - szepnęła, wpatrując się w krzesło, na którym jeszcze przed chwilą siedziała jej babka. -1 mam nadzieję, że kiedyś stanie się tak niezwykłym mężczyzną jak jego ojciec. Barney podniósł głowę i zastrzygł uszami. Spojrzał na puste krzesło stojące koło łóżka i wrócił do drzemki. Ona też chciałaby z powrotem zasnąć, ale znów przyśniła się jej babcia. Siedziała obok i patrzyła na nią wyczekująco, a potem palcem wskazującym pokazała na drzwi. Czas iść. Nie, jeszcze nie, wiem, że jestem już blisko, jeszcze tylko chwilę - słowa, które wówczas Maia wypowiedziała, wynudziły ją ze snu. Za oknem wciąż było ciemno, choć dochodziła już szósta. W pierwszej chwili pomyślała, że pada deszcz, ale ten jednostajny szum zza okna to spadające liście. W nocy zerwał się pierwszy jesienny
wiatr, który zazwyczaj wyznaczał koniec fali upałów Wysuszone poskręcane liście wirowały w powietrzu i opadały na trawnik. Jeden z nich zatrzymał się na parapecie, ale kiedy Maia dotknęła dłonią szyby znów zniknął w ciemnościach porwany kolejnym podmuchem. Po chwili o parapet zastukały pierwsze krople deszczu. Opatuliła się kocem i wróciła do ciepłego łóżka, myśląc o pierwszych wakacjach, jakie spędzili we dwójkę tak dawno temu, że wspomnienie o nich niemal zatarło się w jej pamięci. Pojechali wtedy do...
29 ... Grecji? Tak, to musiało być chyba w Grecji. Podczas naszych pierwszych wspólnych wakacji - zamyślony wpatrywał się w kufel piwa, który przed chwilą postawił przed nim Edward. Spóźnił się jak zwykle i jak zwykle stawiał kolejkę. W barze było dziś wyjątkowo mało osób, być może dlatego, że był to środek tygodnia. Tym razem to Edward wyciągnął Stevena do baru, chciał omówić z nim plany rozwoju firmy mieli tak dużo zleceń, że albo muszą z części zrezygnować, albo zatrudnić nowych pracowników Steven ku własnemu zaskoczeniu zainteresował się firmą i obiecał spotkanie, jak tylko znajdzie kogoś do opieki nad Joshem. Zamierzał poprosić Karen o przysługę i podrzucić jej syna na wieczór, ale Emma złapała przeziębienie i od kilku dni leżała w łóżku. Pomyślał o zaproszeniu Edwarda do domu, wiedział jednak, jak to się skończy Josh nie będzie chciał iść spać i nie będą mieli nawet chwili spokoju, żeby porozmawiać o interesach.
Z pomocą przyszli sąsiedzi. Od niedawna pracowała u nich studentka z Polski, w ciągu dnia zajmowała się ich bliźniakami, ale wieczory miała wolne. Świetnie radzi sobie z dziećmi, jest bardzo sympatyczna i jeśli tylko chciałaby spędzić dodatkowo jeden wieczór z Joshem... Następnego ranka w drodze na spacer podjechała z podwójnym wózkiem, z którego wystawały uśmiechnięte buźki półrocznych chłopców, pod drzwi Stevena. Przedstawiła się i powiedziała, że nie ma nic przeciwko zostaniu z Joshem. Miała dziwne imię - Marzena musiała je powtórzyć trzy razy zanim Stevenowi udało się je wymówić. - Maszena? Dobrze mówię? Maszena? - Josh skakał wokół stołu, przy którym usiadła wieczorem, żeby wszystko spisać. Steven przejął się, że pierwszy raz zostawia syna pod opieką kogoś obcego, i zanotował szczegółowe wytyczne dotyczące: kolacji („na pewno nie będzie chciał tosta z serem i pomidorem, ale może uda ci się wmusić w niego choć grzankę z dżemem. I jakby co, mów, że nie ma w domu żadnych chipsów. A, i nie później niż o dwudziestej"), bajek („wciąż uwielbia Ulicę Sezamkową. Jest na płycie koło komputera. Gdyby w telewizji znów puszczali te bzdury o walczących robotach, puść mu to") i telefonów („to mój numer, obok zapisz telefon mojego wspólnika, z którym się spotykam, Edwarda.
I jeszcze na wszelki wypadek moich rodziców. Na pogotowie i policję znasz?"). Marzena pokiwała głową i obok numerów narysowała kwiatek dla Josha. - A napiszesz mi swoje imię? - chłopiec wpatrywał się w nią rozanielony i nie patrząc nawet na wychodzącego ojca, pomachał mu niedbale ręką. Steven naprawdę chciał spotkać się z Edwardem, od rana myślał o możliwych rozwiązaniach, które mogą zastosować w firmie, i o nowej strategii rozwoju, którą chciał mu przedstawić, ale wieczorem wychodził z domu z ociąganiem. Miał wyrzuty sumienia, że zostawia Josha samego. - Jak to „samego"? Przecież jest w dobrych rękach! Nie przesadzaj - przywitał go Edward, kiedy dotarł z dwudziestominutowym opóźnieniem. - A ładna chociaż ta Polka? - zapytał z szelmowskim uśmiechem. - Chyba tak - wzruszył ramionami Steven. - Ma na imię Marzena. - O, może to ta sama, która pracowała kiedyś latem w barze? Stary Joe miał wtedy problemy z kręgosłupem i wziął sobie do pomocy jakąś dziewuszkę, która mówiła z takim śmiesznym akcentem. A jak się raz wydarła po polsku na jednego wstawionego gościa, to długo nie mógł dojść do siebie. A, czekaj, może to była Czeszka? Nie rozróżniam tych języków, brzmią dokładnie tak samo.
Steven jednak rozróżniał. Słyszał kilka polskich słów od babki Mai, nie pamiętał już zupełnie ich znaczenia, ale zostały mu w głowie te zabawne szeleszczące sylaby. Tak naprawdę po raz pierwszy z tym językiem zetknął się w Grecji. - Nie pamiętam dokładnie, czy to była Kreta, czy Rodos, nieistotne. Wtedy liczyła się dla mnie tylko Maia. Prawie w ogóle nie wychodziliśmy z pokoju. Wiesz, początki - uśmiechnął się na wspomnienie tamtych wakacji. Nie zaczęły się co prawda najlepiej. Załamali się, jak weszli do hotelowego pokoju. Nic, prócz widoku z balkonu na morze, nie było takie jak w folderze biura podróży, który przeglądali dwa tygodnie wcześniej. Sam wygląd tamtego biura powinien im wiele powiedzieć o wycieczce, ale nie mieli wówczas dość pieniędzy żeby wybrzydzać, a może po prostu zbyt byli zapatrzeni w siebie, żeby zwrócić uwagę na stare, zniszczone fotele, obdrapaną toaletkę i ściany z odłażącą farbą. Na wyjazd zdecydowali się nagle, w New Jersey było zimno i wietrznie i nie musieli się długo zastanawiać nad wizją ciepłego kraju z piaszczystą plażą. Podekscytowani ruszyli hotelową wąską ścieżką wijącą się między białymi domkami. Jeszcze tylko trzy drewniane schodki i Steven otworzył drzwi. Wszedł pierwszy, pierwszy też przestał się uśmiechać. Ich domek składał się z jednego maleńkiego
pokoju niemal w całości zajętego przez łóżko i przeraźliwie skrzypiącą szafę. Trzeba było ją zamknąć, żeby wejść do łazienki, w której sedes został przemocą wepchnięty między umywalkę i brodzik z żółtymi zaciekami. Całości obrazu dopełniała kotara z dziurami po papierosach i czyste, na szczęście, ręczniki. W pierwszej chwili chcieli zmienić hotel, Steven dzwonił nawet do biura podróży, ale nikt nie odbierał. Jednak na widok Mai, która wyszła z łazienki owinięta w sam ręcznik, przestał myśleć o hotelu i jedyne, czego zapragnął, to zamknąć się z nią w tym pokoju już na zawsze. Podczas lunchu usłyszał właśnie po raz pierwszy polski język, a raczej domyślił się, że to polski. Przy stoliku obok siedziała para, która rozmawiała ze sobą ściszonymi głosami. Maia złowiła uchem kilka słów i uśmiechnęła się. Przysłuchiwała się im z wyraźną przyjemnością, a kiedy zachichotała wraz z nimi z żartu opowiedzianego przez mężczyznę, Steven również zaczął nasłuchiwać. Nic nie rozumiał, ale przypomniał sobie brzmienie wyrazów wypowiadanych czasem przez jej babkę. Maia nie znała wszystkich słów, części raczej się domyślała, zawsze jednak podczas posiłków starała się usiąść blisko nich i tłumaczyła szeptem Stevenowi ich komentarze dotyczące pozostałych gości hotelowych, a zwłaszcza rozbrykanych dzieci, które okupowały basen. Ona przyglądała się im z uśmiechem, nie przeszkadzały
jej ciągłe wrzaski i piski skaczących do wody kilkulatków ani głośne bitwy o zabawki. Steven obiecał sobie, że następnym razem pojadą gdzieś, gdzie hotel nie będzie miał tylu udogodnień dla dzieci. Któregoś leniwego dnia, kiedy leżeli na leżakach przy basenie, jedna z dziewczynek wskoczyła do wody tak, że zachlapała mu książkę. Westchnął tylko głośno, a Maia parsknęła śmiechem. - To idealne miejsce dla rodzin z dziećmi. Musimy tu kiedyś przyjechać z naszymi - powiedziała i wróciła do swojej lektury. Wziął ją wtedy za rękę i zaprowadził do pokoju. Wyszli dopiero na kolację.
30 - Zamyśliłeś się. Coś ci jeszcze chodzi po głowie? zapytał Edward, chowając laptopa do torby. Po dwóch godzinach spędzonych nad komputerem skończyli wreszcie omawiać najbliższą strategię rozwoju firmy. Steven wyglądał na przejętego i po raz pierwszy od marca Edward pomyślał, że może uda mu się namówić wspólnika na powrót do pracy. Być może gdyby zaczął go namawiać w tym momencie, Steven nie wahałby się ani chwili, ale obaj postanowili zaczekać do końca grudnia. Steven pod wpływem dzisiejszego spotkania zdecydował, że wróci -początkowo na pół etatu - od nowego roku. Będzie miał przynajmniej czas, żeby znaleźć opiekunkę dla Josha. Teraz jednak co innego go niepokoiło. Coś, co obiecał zrobić, a czego nie mógł dokonać sam. - Mam do ciebie nietypową prośbę - zaczął powoli, uprzednio rozejrzawszy się, czy nikt ich nie podsłuchuje. W barze było niewiele osób, a ze starej szafy grającej,
reliktu minionej epoki, jednak wciąż działającego, o co dbał właściciel baru, sączyła się muzyka, zagłuszając szmery rozmów. - Znasz mnie dobrze, więc zanim cokolwiek powiesz, dobrze się zastanów. Edward spojrzał na niego podejrzliwie, ale się nie odezwał. - Moją znajomą nęka ostatnio jej były mąż, żałosny typ, który wszystko stracił i teraz próbuje wykorzystać kontakty z córką do śledzenia jej matki. Kilka razy się przeprowadzała, żeby uciec od niego, ale on wywęszył w niej ofiarę i nie zamierza tak łatwo zrezygnować. Karen niewiele zarabia, a on próbuje od niej wyciągnąć pieniądze. - Karen, tak? - odezwał się wreszcie Edward. - Nic mi nie mówiłeś o żadnej Karen. To twoja dziewczyna? spytał żartobliwie. - Matka przyjaciółki Josha, znamy się z parku - Steven żachnął się tak, że Edward postanowił nie podejmować wątku. - Zresztą to nieważne. Chodzi mi o to, żeby jej jakoś pomóc. Nie, nie chce dzwonić na policję - uprzedził pytanie. - Sprawa jest bardziej skomplikowana z uwagi na Emmę, która powinna mieć dobry kontakt z ojcem. Trzeba to załatwić jakoś inaczej. - Nie rozumiem, zamierzasz mu połamać nogi czy co? Edward przyglądał mu się ze szczerym zdziwieniem.
- Myślałem raczej o postraszeniu go, bo nawet jeśli dam mu te pieniądze, których oczekuje od Karen, nie mam gwarancji, że nie wróci po więcej. - To idiotyczny pomysł, oczywiście, że wróci, i to szybciej, niż ci się wydaje. A mówiąc o straszeniu, co dokładnie miałeś na myśli? Nie jesteś pierwszym lepszym chucherkiem, ale na groźnego osiłka też mi nie wyglądasz. Chcesz kogoś wynająć? - zapytał na widok miny Stevena. -1 spodziewasz się, że ja, twój wspólnik, świetnie znam się na rynku ciemnych typów? Dzięki mruknął, pociągając łyk piwa. Odstawił kufel i nagle wpadł na pomysł, jak rozwiązać ten problem. - George! Czemu od razu o nim nie pomyślałem? George był jednym z architektów i pracował dla nich od kilku lat. To właśnie jemu powierzali najtrudniejsze zadania, brał udział w większości ważniejszych projektów, bo miał nie tylko świetne pomysły ale potrafił zarażać energią do pracy resztę zespołu. I jeszcze jedno -każdą wolną chwilę spędzał na siłowni. Próbował to zresztą ukryć, bo uznał, że nikt nie będzie brał na poważnie architekta, który uwielbia trenować. Dlatego do pracy przychodził wyłącznie w koszulach z długimi rękawami - żeby ukryć bicepsy. Steven nie był pewien, czy to dobry pomysł, ale Edward tak się do tego zapalił, że głupio mu było teraz
się wycofywać. Za jego radą podszedł do barmana i opisał wygląd ojca Emmy Joe od razu wiedział, o kogo chodzi. Pokiwał głową i pokazał palcem na górę, gdzie mieściły się trzy pokoje do wynajęcia. Trudno było nazwać je apartamentami, raczej noclegiem dla wyczerpanych długim pobytem w barze. Na ten pomysł wpadła kiedyś żona Joe i namówiła go do rozszerzenia działalności. Stary co prawda nigdy nie zgłosił tego do urzędu skarbowego, ale co weekend miał przynajmniej jednego gościa. Wtajemniczeni wiedzieli, że zarobione w ten sposób pieniądze przeznacza na renowację szafy grającej. - Nie uwierzysz! Jest na górze, wynajął pokój u Joego -oznajmił szeptem Steven, siadając z powrotem przy stoliku. - A czego się spodziewałeś? Mógł wylądować albo tu, albo w tym obskurnym motelu przy nieczynnej stacji benzynowej, ale tam nie ma nawet porządnego baru. To chyba oczywiste, że zdecydował się na bar? Chodź, wyjdziemy na zewnątrz zadzwonić do George'a - i wyszedł, zanim Steven zdążył zaprotestować. George wysłuchał dokładnie Edwarda i przyjechał niecałe pół godziny później. Przywitał się ze Stevenem, zadał kilka pytań dotyczących Karen, po czym zdjął bluzę i powiesił ją na oparciu krzesła. W barze zrobiło się nagle cicho.
- Niech mnie jasny gwint - gwizdnął z podziwem Edward. - Doceniam, że nie przychodzisz do pracy w koszulce z krótkimi rękawami. Jakbyś zażądał podwyżki, bałbym się odmówić. George uśmiechnął się łagodnie i wszedł na schody prowadzące na piętro. Joe spojrzał za nim podejrzliwie, ale Steven podniósł dłoń w uspokajającym geście. Wszystko trwało niecałe pięć minut. Zaraz po tym, jak George zszedł i założył bluzę, z góry zbiegł mężczyzna z plecakiem i zniknął za drzwiami baru. - Jak poszło? - pytali z ciekawością, nie kryjąc radości z pospiesznej ewakuacji intruza. Architekt zamówił szklankę wody mineralnej i odparł, że zgodnie z planem. Przedstawił się jako nowy chłopak Karen, którego strasznie irytują goście wyłudzający od niej pieniądze. Oznajmił, że odtąd ma telefonicznie uzgadniać wizyty u córki i nigdy więcej nie nękać byłej żony. A jeśli kiedykolwiek to" się powtórzy - nie musiał kończyć zdania, po prostu oparł się o futrynę drzwi. - Na odchodnym poradziłem mu, żeby nie mówił o naszym spotkaniu Karen, bo nie lubię, jak moja kobieta się denerwuje. I nawet nie musiałem dodawać, że ostatni autobus odjeżdża stąd za pół godziny. Sam wiedział. Steven uściskał mu z wdzięcznością dłoń. Nie chciało mu się wierzyć, że poszło tak łatwo. Gdyby jeszcze mógł
powiedzieć o tym Karen, przynajmniej nie martwiłaby się więcej byłym mężem. Ale to nie wchodziło w grę. Lepiej, żeby po prostu zniknął z jej pola widzenia. Za jakiś czas odkryje, że dał jej wreszcie spokój. Pierwszy od stolika wstał George. Przed pracą miał jeszcze trening, więc musiał się wyspać. - To jak, szefie, kiedy wracasz do pracy? - zapytał Stevena, zapinając kurtkę. Zrobiło się zimno, od kilku dni prószył śnieg i zanosiło się na potężną śnieżycę. - Niebawem, pewnie po świętach - odparł Steven, nie zauważając, jak Edwardowi rozbłysły oczy. -1 jeszcze raz dziękuję.
31 - Zgubiłem rękawiczkę. Pomożesz mi ją znaleźć? Maia spojrzała na Josha, który stał przed nią z jedną dłonią schowaną w kieszeni kurtki. Zima przyszła niespodziewanie szybko i Steven najwyraźniej nie zdążył kupić małemu nowych rzeczy bo chłopiec ubrany był w zeszłoroczną kurtkę i buty. Jedno i drugie przyciasne, choć w kurtce od biedy mógł jeszcze przechodzić ze dwa miesiące. W zeszłym roku musiała podwijać mu rękawy teraz między brzegiem rękawa a rękawiczką widać było szeroki pasek bluzy. Szalik zaczynał się pruć z jednej strony to chyba ta dziura, której nie zdążyła w porę zaszyć, czapki nie pamiętała, zdaje się, że była nowa i wciąż nieco za duża, bo bezustannie spadała mu na oczy. Zimowe spodnie musiały się skurczyć w praniu, a może chłopiec aż tak urósł, bo nogawki kończyły się znacznie powyżej kostki. Na szczęście Steven pomyślał o dłuższych skarpetach, w których schował mu nogawki.
Josh nie wyglądał rewelacyjnie, ale przynajmniej śnieg nie wpadał mu do butów. No i te buty... - Chodź, poszukamy twojej rękawiczki. Daj Barneyowi do powąchania tę, którą jeszcze masz, i zobaczmy, co uda mu się zdziałać. I jeszcze jedno, powiedz koniecznie tacie, żeby kupił ci nowe buty bo te wyglądają na za małe. Nie bolą cię przypadkiem palce stóp? Mały pokiwał bezwiednie głową, całkowicie skupiony na labradorze obwąchującym jego rękawiczkę, a kiedy pies, nie czekając na zachętę ze strony Mai, ruszył do przodu z nosem w śniegu, Josh wsunął swoją dłoń w jej i schował do kieszeni. Zawsze tak robił. Zdejmował swoje jednopalczaste polarowe rękawiczki, chwytał ją za rękę i pakował od razu do jej kieszeni. Maia objęła delikatnie palcami małą dłoń i poczuła ciepło bijące od chłopca. Nie chciała, żeby zmarzł. Nie chciała go tak zostawiać samego. W ogóle już nie chciała go zostawiać nigdy więcej. Spojrzał na nią wyczekująco, więc zmusiła się do radosnego uśmiechu i pociągnęła go za Barneyem, który znalazł trop zguby. Sunęli za nim przez zaspy śniegu, który całkowicie zasypał park. Zaczęło padać na początku grudnia, ale nikt nie spodziewał się śnieżycy, trwającej nieprzerwanie przez kilka dni. W mieście stanęła komunikacja, ludzie nie nadążali z odśnieżaniem ulic i dachów, odwołano zajęcia w szkołach i przedszkolach i rodzice
musieli organizować przydomowe kluby opieki. Steven raz nawet zaoferował swoją pomoc i zaprosił do domu kilkoro dzieci, w końcu skoro siedzi zamknięty z Joshem, równie dobrze może siedzieć i z jego kolegami. Wdzięczne matki podrzuciły mu rano swoje pociechy a potem w pośpiechu popędziły do pracy, jakby w obawie, że Steven zaraz się rozmyśli. Zrozumiał ich zachowanie po godzinie, kiedy znudzone oglądaniem kreskówek dzieci postanowiły zbudować sobie w salonie twierdzę. Po południu był już tak wykończony, że jak tylko zamknęły się drzwi za ostatnim dzieckiem, opadł bez sił na kanapę i uciął sobie drzemkę. Josh w tym czasie siedział na fotelu obok i oglądał telewizję, o czym z dumą opowiadał później Karen i Mai: „Byłem taki grzeczny, że aż tata powiedział, że najgrzeczniejszy ze wszystkich chłopców!". To był pierwszy i ostatni raz, kiedy Steven postanowił włączyć się w akcję wspólnoty rodziców. Nazajutrz ubrał syna od stóp do głów, wyciągnął z garażu sanki i poszli do parku. I od razu Josh zgubił rękawiczkę. Ogrzewając sobie nawzajem dłonie, chłopiec i Maia przecięli plac zabaw, omijając ławkę, na której latem zawsze przesiadywał Steven, potem gwałtownie odbili w prawo w stronę drugiego placu. Kiedy pokonywali niewielkie wzniesienie, usłyszeli szczekanie Barneya - było przyjazne, zatem spotkał kogoś znajomego. Josh przyspieszył kroku
i nagle się poślizgnął. Zanim Maia zdążyła zareagować, jego dłoń wymsknęła się jej i mały stracił równowagę. Przewrócił się i stoczył na sam dół, gubiąc po drodze za dużą czapkę. Maia zbiegła za nim i oczywiście też się poślizgnęła. Kiedy upadła na plecy tuż obok, Josh śmiał się tak, że łzy rozmazały mu się na zarumienionych od mrozu policzkach. Włosy miał całe w śniegu i próbował go właśnie wytrzepać dłonią pozbawioną rękawiczki. Maia objęła go i leżeli tak przez chwilę, robiąc na śniegu orzełki, przynajmniej dopóki zza wzniesienia nie wyłoniła się twarz Stevena. - Hej tam, na dole! Nic wam się nie stało? - zawołał, nie zauważając, że Barney wyciągnął mu właśnie z kieszeni czerwoną rękawiczkę i zbiegł z nią do Josha. - Znalazłeś! Dobry piesek! Wiedziałem, że znajdziesz! Chłopiec tarmosił pysk Barneya, który zaczął zlizywać łzy z jego policzków. Pies chwilę zapierał się łapami, ale wreszcie poddał się jego uściskowi i gruchnął na ziemię między Joshem a Karen. Steven przyglądał im się z góry z rozbawieniem i nie usłyszał, jak jego syn szepcze Barneyowi do ucha: „To może teraz znajdziesz moją mamę, co?". Maia usłyszała i zamknęła oczy. Otworzyła je dopiero, kiedy poczuła na nosie ciepły język psa. - Czemu jesteś smutna?
Josh siedział obok po turecku i poprawiał właśnie na głowie zaśnieżoną czapkę. Patrzył jej prosto w oczy. - Tęsknisz za swoją babcią? - bardziej stwierdził, niż zapytał. - Nie przejmuj się, ja też tęsknię za mamą. Miała wrócić, ale nie wraca - dodał po chwili milczenia. Czekam na nią od marca, a to długo, prawda? Kiedy pokiwała głową, westchnął i zajął się lepieniem miniaturowego bałwanka tuż koło jej ręki. Maia zawsze wiedziała, co powiedzieć i co zrobić. Nie lubiła zaskoczenia, wolała być przygotowana. A teraz miała pustkę w głowie. Czuła, że powinna się odezwać. Przecież wszystko przemyślała, ułożyła sobie dokładny plan tej najważniejszej rozmowy z synem, a to chyba właśnie była ta rozmowa. Tak przynajmniej jej się wydawało, kiedy leżąc obok niego na śniegu, nie była w stanie wydusić z siebie ani słowa. - Tata mówił, żebym nie czekał, bo mama nie wróci. Ale to nie tak. Widzisz, ona miała wrócić, tylko coś jej przeszkodziło. -Jak sądzisz, gdzie ona teraz jest? - wychrypiała wreszcie, wpatrując się w krzywego bałwanka. Josh wzruszył ramionami. - Nie wiem, chyba w jakimś fajnym miejscu, bo inaczej byłoby jej strasznie smutno, że nie może do mnie wrócić. A moja mama nie lubi być smutna. Ale wiesz,
nawet jeśli to jest najfajniejsze miejsce na ziemi, to i tak ją stamtąd zabiorę. Gdy tylko dowiem się, gdzie to jest. Skoro Barney znalazł moją rękawiczkę, to może... Nagle usłyszeli nad głowami stęknięcie, bo Steven, który próbował do nich zejść, poślizgnął się i zjechał na plecach prosto na nich, kosząc po drodze bałwanka, który i tak prędzej czy później sam by się rozpadł. Z największej kulki Josh zrobił mu głowę i na próżno próbował utrzymać go w pionie. Teraz bałwanek rozpłaszczył się pod Stevenem. Pies, który zerwał się i zaczął szczekać, zajął się obwąchiwaniem rozgniecionej kulki śniegu. - Nic wam się nie stało? Przepraszam, zamierzałem normalnie zejść, ale zamiast tego zjechałem - Steven rozłożył ręce i wtedy Josh, wykorzystując jego gest, rzucił w niego kulką, po czym zerwał się z piskiem i zaczął uciekać. Maia roześmiała się i pomogła wstać Stevenowi. Tym razem nie zauważyła u niego żadnej reakcji na jej dotyk. Po prostu podała mu rękę, a on ją chwycił. Kiedy się podnosił, kolejna kulka trafiła ją w ramię. - O ty rozbójniku! - zawołała ze śmiechem. - Zaraz cię złapiemy i ulepimy z ciebie porządnego bałwana. Oboje popędzili za uciekającym Joshem, tylko Barney wciąż obwąchiwał rozpłaszczonego bałwanka, jakby
nie mógł się nadziwić, że coś, co przed chwilą jeszcze stało obok niego, w sekundę zamieniło się w bezkształtną kupkę śniegu. Obszedł ją kilka razy, wreszcie podniósł tylną łapę i zostawił żółty ślad. Zadowolony pobiegł za nimi, łapiąc po drodze w zęby zgubioną czapkę Josha, która musiała spaść podczas śnieżnej bitwy.
32 Wszystko już było dograne. Dzień przed wigilią mieli poświęcić na dojazd do rodziców, co oznaczało zerwanie się z łóżek o bladym świcie, błyskawiczne spakowanie do samochodu paczek z prezentami i wyjazd jeszcze przed porannym korkiem na ulicach. Nie chciał się spieszyć, więc założył, że dojadą dopiero na wieczór. W tajemnicy przed małym ustalił z mamą przez telefon cały plan świąt tak, żeby wyglądały jakby robiła je Maia. Po wspólnym śniadaniu mieli zająć się robieniem ciast, pieczeniem ryb i przygotowywaniem wigilijnej kolacji. A potem ubrać choinkę. Steven chciał zrobić małemu niespodziankę i o całym planie opowiedzieć mu dopiero wieczorem przed wyjazdem, ale zmienił zdanie, kiedy któregoś grudniowego poranka Josh zszedł boso po schodach i pokazał mu otarte stopy. -Miałem wcześniej powiedzieć, ale zapomniałem. Mam za małe buty i musisz mi kupić nowe - oznajmił stanowczo, przypominając sobie radę Judy kiedy ojciec
oglądał pod światłem lampki do czytania zaczerwieniony duży palec. Nie wyglądało to najlepiej, zresztą podobnie jak garderoba chłopca, której Steven przyjrzał się teraz krytycznym okiem. Za krótkie rękawy bluzy, wystrzępione nogawki i poprzecierane na kolanach spodnie, no i zdecydowanie zbyt ciasna kurtka. Westchnął, zirytowany że nie zauważył tego wcześniej, i zaczął wyjmować z szafy wszystkie ubrania Josha. Gorzej, niż się spodziewał, połowa była za mała. I to od dłuższego czasu, bo rękawy sięgały mu teraz niewiele poniżej łokcia. - Nie możesz się tak pokazać babci, bo najpierw zje mnie za to, że tak cię ubieram, a potem ciebie za to, że dajesz mi się tak ubierać. Josh zachichotał i po chwili spojrzał na niego całkiem poważnie. - Czy to znaczy, że jedziemy na święta do dziadków? Steven nie był pewien, czy to, co słyszy w jego głosie, brzmi jak radość, czy też raczej jak rezygnacja. Dlatego nie czekając na reakcję małego, palnął się w czoło otwartą dłonią i teatralnym szeptem zawołał: - Święta! Niech to szlag! Nie mamy prezentów! Ubieraj się w to, co masz, jedziemy na zakupy. Kiedy wieczorem wracali z galerii handlowej, co chwilę zerkał do lusterka wstecznego i przyglądał się
synowi. Od rana wciąż sypało, musiał włączyć wycieraczki, bo śnieg oblepiał szybę, ale nie mógł się skupić na drodze. Josh w nowych ubraniach wyglądał... doroślej. No, przynajmniej na starszego, niż był. Pozwolił mu wybrać bluzy i spodnie, tylko przy kurtce powiedział zdecydowanie „nie", gdy mały obstawał przy cienkiej pikowanej kurteczce z logo drużyny bejsbolowej. Teraz chłopiec z lekko naburmuszoną miną siedział w nowej puchowej kurtce z obszytym futrem kapturem i patrzył na przyklejający się do szyby śnieg. Na siedzeniu obok leżały zapakowane już prezenty. Dla Elizabeth nowy album na zdjęcia i piękna jedwabna apaszka, dla Mike'a ciemnobrązowe etui na okulary z wygrawerowanym imieniem i nazwiskiem (musieli co prawda poczekać aż godzinę na odbiór tego etui, ale było warto) i duża butelka szkockiej w drewnianym pudełku. Na samym dnie torby leżał też prezent starannie schowany przed Joshem - zielona smycz z obrożą, które Steven kupił w sklepie zoologicznym, podczas gdy chłopiec robił śmieszne miny do papugi kakadu. Już wyobrażał sobie jego reakcję, kiedy odpakuje swój prezent w wigilijny wieczór - najpierw niedowierzanie, potem wielka radość. A cały świąteczny poranek spędzą zapewne przed komputerem, szukając w sieci idealnego psa.
33 Maia obejrzała się za siebie, ale Barneya nigdzie nie było widać. Nie pierwszy raz tej zimy znikał jej z oczu, by odnaleźć się nagle za zaspą śniegu. Biały pies potrafił świetnie wtopić się w śnieżnobiałe tło, zwłaszcza w parku, gdzie śnieg odgarniano tylko z głównych alejek. Kiedy usłyszała za sobą szczekanie, uśmiechnęła się i zaczęła biec. Dogonił ją szybciej, niż myślała spowolniały ją zimowe buty i puchowa kurtka, w której czuła się jak mucha zatopiona w płynnej żywicy. Labrador w kilku susach znalazł się tuż przy niej i rozochocony złapał ją za szalik. - Barney Barneyl - rozległ się krzyk Emmy. - Cześć, piesku! Cześć, Judy! Dziewczynka wyrosła tuż przed nimi. Na pierwszy rzut oka widać było, że nie czuje się najlepiej. Maię najbardziej zaniepokoiła bladość jej twarzy, pomyślała nawet, że gdyby nie oczy które błyszczały gorączkowym blaskiem, mała niemal wtopiłaby się w śnieżne tło. Karen,
która spacerowała obok córki, co chwilę sprawdzała, czy ma dopiętą kurtkę i czy spod czapki nie wystają odsłonięte uszy. Emma niby wyleczyła się już z przeziębienia, które przyplątało się dwa tygodnie temu, ale wciąż pokasływała, a wieczorami nieustannie pojawiała się gorączka. Właściwie nie powinna dziś z nią wychodzić, ale pierwszy raz od kilku dni na niebie pojawiło się słońce, spychając śniegowe chmury na horyzont. Wyglądało na to, że przynajmniej do południa utrzyma się dobra pogoda. Maia przyłączyła się do nich i we trójkę przedzierały się przez zaśnieżone alejki. Barney zataczał koło nich ósemki, co chwilę potrącając nosem roześmianą Emmę. Karen nerwowo spoglądała na zegarek, zaraz musiała iść do pracy i wolała się nie spóźnić. Przez chorobę małej opuściła ostatnio sporo godzin i choć szefowa przymykała na to oko, zarabiała znacznie mniej. Napiwki składały się na większą część jej pensji i każda stracona godzina boleśnie odbijała się na finansach. Maia wyczuła, że Karen chce ją o coś poprosić, i szybko domyśliła się o co. - Mam dziś wolne popołudnie - zaczęła, zwracając się jednocześnie do Emmy i jej mamy - a Barneyowi przydałoby się bardziej rozrywkowe towarzystwo niż moje. Może miałybyście chęć wpaść do nas z wizytą? Emma aż zapowietrzyła się z wrażenia. Spojrzenie, które utkwiła w matce, mówiło samo za siebie.
-Właściwie to... chciałam cię o to prosić, Judy. Nie mam z kim zostawić małej, a muszę dziś być w pracy. Czy nie nadużyję naszej znajomości, jeśli poproszę cię, byś wpadła z Barneyem do nas i posiedziała z Emmą przez kilka godzin? Kończę o osiemnastej... - Karen zawiesiła głos, obawiając się popatrzeć na Maię. Nie musiałaby o to prosić, gdyby sąsiadka, która zwykle opiekowała się Emmą, nie wyjechała akurat do córki do Pensylwanii. Było to niezwykle krępujące, ale nie pozostawało jej nic innego. Mogła jeszcze co prawda zadzwonić do ojca Josha, jednak kiedy widzieli się ostatni raz, był świeżo po dniu opieki nad bandą pięciolatków i nie wspominał tego za dobrze. - W takim razie jemy dziś razem obiad - Maia wyciągnęła rękę do Emmy - ale ty zmywasz, bo ja tego nie znoszę, zgoda? - Zgoda! - pisnęła zachwycona dziewczynka, przybijając piątkę, i popędziła za Barneyem. - Dziękuję. - Karen uśmiechnęła się z ulgą. - Ratujesz mi życie. Coś ostatnio nie wygląda za różowo. Nie żeby kiedykolwiek tak wyglądało, ale zazwyczaj świetnie sobie z nim radzimy. Ale teraz mój były zapadł się pod ziemię, z czego naprawdę bym się cieszyła, gdyby przy okazji płacił alimenty, a Emma tyle ostatnio chorowała, że częściej byłam na zwolnieniu niż w pracy.
- Nie ma sprawy, naprawdę. Za to wieczorem lepiej wróć z butelką wina, przyda mi się jedna lampka po dniu spędzonym z moim psem i twoją córką - zaśmiała się Maia. Karen spadł kamień z serca. Obiecała stawić się w domu punktualnie, zaopatrzona nie tylko w wino, ale i w jedzenie z restauracji oraz coś specjalnie dla psa. Barney gdy tylko usłyszał o jedzeniu, natychmiast zjawił się obok. Chwilę później dobiegła do nich zdyszana Emma i z miejsca zaczęła kichać, zupełnie nieświadomie sygnalizując koniec spaceru. Labrador co prawda pociągnął Maię w kierunku ich mieszkania, ale kiedy pokazała mu palcem, że idą razem z Karen, przestał się opierać i pozwolił się prowadzić. Nie sądziła, że mieszkają tak blisko parku. Wystarczyło za bramą skręcić w lewo, żeby znaleźć się na uliczce prowadzącej prosto pod ich drzwi. Spacerem pewnie z kwadrans od naszego domu, pomyślała Maia i od razu się poprawiła - nie naszego, ale Stevena i Josha. Od razu po wejściu do środka poprosiła Karen o papierowe ręczniki i energicznie zaczęła wycierać Barneya. Był cały mokry, co jej samej przestało przeszkadzać po pierwszej ulewie spędzonej na spacerze z psem - po prostu przyzwyczaiła się do mokrych plam na dywanie i bokach fotela, o które zawsze wycierał pysk. Tym razem jednak nie byli u siebie. Barney zdawał się to
doskonale rozumieć i stał spokojnie, czekając, że Maia skończy go osuszać. Na koniec wytrzepał się i rozłożył na stopach Emmy, siedzącej na fotelu, a właściwie przelewającej się przez niego. Dziewczynka jeszcze nie wydobrzała, ten krótki spacer do parku zmęczył ją, choć próbowała ukryć to przed mamą. Bała się, że każe jej zaraz się położyć i straci z oczu Barneya. Karen pokręciła się chwilę po domu, pokazując Mai, gdzie co stoi. Apteczka z kompletem napoczętych syropów i szeregiem buteleczek z kroplami do nosa znajdowała się tuż nad lodówką, gdzie Emma, nawet gdyby dosunęła krzesło i wspięła się na nim na palce, nie dałaby rady dosięgnąć. Tuż obok leżało kilka batoników czekoladowych, umieszczonych tam zapewne z tego samego powodu co lekarstwa. Cała reszta była pod ręką, Karen tak wszystko zorganizowała, by dziewczynka miała wszędzie dostęp, w końcu mieszkały tu razem i mogły polegać tylko na sobie. Kuchnia sprawiała wrażenie niewiele większej od tej w mieszkaniu Judy i połączona była z salonem. Kiedyś musiała oddzielać je cienka ściana, bo na suficie został podłużny ślad, o którym najwidoczniej zapomniano podczas remontu. Teraz granicę między salonem a kuchnią wyznaczał kwadratowy stół z dwoma krzesłami, na które Emma rzuciła swoją kurtkę. Karen bez słowa powiesiła ją przy drzwiach, błyskawicznie przygotowała kanapki na lunch
i pobiegła do pracy. Jak tylko zamknęły się za nią drzwi, nadciągnęły nowe chmury i znów zaczęło sypać. Emma wdrapała się na oparcie sofy, oparła łokcie na parapecie okna i zadarła nos do góry, wpatrując się w spadające płatki śniegu. Zeszłej zimy, kiedy padało, Maia z Joshem spędzali w ten sposób każdą wolną chwilę. A jeśli akurat nie miała siły wstać z łóżka, mały raportował z parapetu, czy udało mu się znaleźć dwa takie same płatki. - Lubię zimę, a ty? - odezwała się Emma, chuchając na szybę i rysując na niej palcem buźkę. Zanim zdążyła zaznaczyć uśmiech, oczy i owal twarzy już wyparowały. Niezrażona zaczęła od początku. - Nie bardzo. Jest za mało słońca, marzną mi stopy i ciągle mam czerwony nos. Jak teraz, spójrz. -1 zrobiła śmieszną minę, rozbawiając tym samym Emmę, która parsknęła i zepsuła kolejny rysunek na zaparowanej szybie. - Ale latem nie siedziałybyśmy tak sobie razem, a Barney nie moczyłby swoją sierścią podłogi, chociaż dokładnie go wytarłam. Za to pewnie ganiałabyś się z nim po parku, a ja opalałabym się na ławce albo podczytywałabym przez ramię książkę twojej mamie. - Nie, mama i tak byłaby teraz w pracy, a tam nie może czytać. Ale jak przyjdzie lato, możemy wziąć Josha i Barneya i pojechać gdzieś na cały dzień. Nad jezioro albo w góry.
- Hm, a co z tatą Josha? - Maia poszła do kuchni zrobić sobie kawę. Teraz doceniła brak ściany, dzięki temu mogła wlewać wodę do ekspresu, nie spuszczając z oka dziewczynki. - Nie sądzisz, że byłby smutny gdybyś zabrała mu synka na cały dzień? Emma pomyślała przez chwilę, drapiąc się po policzku. - Może jechać z nami, jest fajny, lubię go. Tylko za rzadko się śmieje. Ominęła wyciągniętego pod sofą psa i podeszła do stołu. Poprosiła o kubek kakao, po czym zaprowadziła Maię do swojego pokoju na poddaszu. Maia musiała się schylić, kiedy weszły na schody. Niewielką przestrzeń między dachem a pokojem ktoś zaaranżował na stryszek albo raczej mini przechowalnię nieużywanych rzeczy a ta z kolei stała się pokoikiem Emmy. Tak maleńkim, że Barney długo kręcił się w kółko, zanim zrozumiał, że nie da rady się rozłożyć na podłodze. Zrezygnowany położył się w progu tak, żeby mieć je obie na oku. - Mama mówi, że mam taki mały pokój, bo sama jestem mała. Ale jak zrobię się większa, to on też się powiększy. Myślisz, że pokoje rosną razem z dziećmi? - zapytała powątpiewającym głosem. - Może twojej mamie chodzi raczej o to, że jak będziesz starsza, to się przeprowadzicie gdzieś, gdzie
będzie więcej miejsca i będą większe pokoje? Albo zniżyła głos - wasz dom jest magiczny i rośnie powolutku, tak wolno, że tego nie zauważasz. Jak roślina. Najpierw sadzisz w ziemi ziarenko i podlewasz je wodą. Obserwujesz ziemię i nie widzisz żadnej różnicy, aż nagle pewnego dnia odkrywasz, że wyrasta z niej zielona łodyżka, która potem staje się drzewem. Zupełnie na odwrót niż w życiu, pomyślała. Im jest się starszym, tym świat wydaje się mniejszy. Emma zdjęła z komody wszystkie swoje książki i zaczęła je rozkładać na łóżku. Kilka z nich Maia dobrze znała, czytała je Joshowi tyle razy że nauczyła się na pamięć całych fragmentów. - Poczekaj, niech zgadnę. Ta z fioletowym jajem na okładce jest o dwóch małych dinozaurach, które wykluły się z jajek i szukały swojej mamy. Mam rację? Emma otworzyła buzię ze zdziwienia i pokiwała głową. - A ta obok o pewnym niedźwiadku z Peru, który nie umiał gotować spaghetti i... -1 zrobił tyle makaronu, że wyszedł z garnka i zajął całą kuchnię! - wykrzyknęła zdziwiona dziewczynka. - Skąd ty to wszystko wiesz? Umiesz czytać w myślach? A może widzisz różne ukryte rzeczy? Wiesz, co jest w mojej komodzie?
Maia zaczęła się śmiać i usiadła wygodniej na łóżku, opierając się plecami o ścianę. - Nie, po prostu znam te książki. Sama je kiedyś czytałam. Śnieg padał teraz tak mocno, że całkiem oblepił dachowe okno. Zrobiło się ciemno i Emma zapaliła lampkę stojącą koło łóżka. Na tym kończył się wystrój pokoju, nie było już miejsca, żeby wstawić cokolwiek innego. Książki powędrowały z powrotem na komodę i mała usiadła po turecku na łóżku koło Mai. - Masz dzieci? - zapytała nagle. - Tak, synka - odparła po namyśle Maia. Musiała się zastanowić, co odpowiedzieć. Trudno jest okłamywać dzieci, które między słowami potrafią usłyszeć znacznie więcej, niż się dorosłym wydaje. - Ma tyle lat co ty. - To czemu nie przychodzisz z nim do parku? Gdzie on jest? Ciekawość dziecka rosła z minuty na minutę. Mogła jednak wymyślić coś innego, bo trudno jej będzie teraz tłumaczyć się z synka, którego nikt nie widział. Przeciągnęła się, żeby zyskać trochę czasu na wymyślenie historyjki, i westchnęła. Nie wiedziała, co powiedzieć. - Daleko stąd - odparła wreszcie, ale to nie zadowoliło Emmy. - A nie wolisz być z nim? Na pewno byłby szczęśliwszy, gdybyś do niego pojechała.
Maia spojrzała na nią i pokiwała głową. - Tak, masz rację. Jesteś bardzo mądrą dziewczynką, wiesz o tym? I wiesz co jeszcze? Zrobię wszystko, żeby mój synek był szczęśliwy, tak jak twoja mama zrobi wszystko, żebyś ty była szczęśliwa. Emma uśmiechnęła się zadowolona z komplementu, ale odpowiedź chyba nie do końca ją usatysfakcjonowała. - To co dokładnie zrobisz? Maia oparła głowę o ścianę i przymknęła oczy. Wiedziała już, co zrobi.
34 Za oknem było biało. Nie widział, gdzie kończy się ich ogród, a zaczyna sąsiadów. Oddzielający je wysoki żywopłot zniknął w śnieżycy. Podobnie jak cała reszta. Wszystko zatonęło w śniegu, który padał nieprzerwanie od wczorajszego południa. W dodatku w nocy zerwał się wiatr, który coraz bardziej przypominał wichurę, a raczej burzę śnieżną. Wzdrygnął się na samą myśl, że muszą wyjść z domu. Wszystko już mieli, na szczęście wczoraj rano wybrali się na zakupy i zdążyli wrócić, zanim za oknem rozpętało się białe piekło. Brakowało jednak choinki, a bez choinki nie mogło być mowy o wigilii. Josh ze znudzoną miną siedział przed telewizorem. Od rana był rozdrażniony i byle co wytrącało go z równowagi. Po kilku awanturach o śniadanie (źle usmażone naleśniki, za słodka owsianka) Steven nie wytrzymał i nakrzyczał na niego. Jemu też puszczały nerwy. Wczoraj wieczorem musieli zrezygnować z wyjazdu do rodziców. Kiedy obejrzał
telewizyjne wiadomości i porównał je z komunikatami meteorologicznymi, które zapowiadały nasilenie opadów, zadzwonił do mamy Prawie się rozpłakała, słysząc, że nie przyjadą, ale kiedy Stevena naszły wątpliwości, zdecydowanie zakazała mu wybierać się w podróż w taką pogodę. -Jeszcze ugrzęźniecie gdzieś w zaspie po drodze i święta spędzicie w samochodzie. Trudno. Odwołujemy Boże Narodzenie i przenosimy je o tydzień. Właśnie podali, że za kilka dni ma się wreszcie uspokoić, więc powiedz Joshowi, że wigilię robimy u nas w sylwestra. Mały przyjął to wzruszeniem ramion. Nie wyglądał wcale na przejętego, ale jego rozdrażnienie mówiło samo za siebie. Steven wiedział, że krył się za tym strach przed pierwszymi świętami bez mamy i złość na ojca, że nie potrafi odmienić rzeczywistości. Rozmawiał o tym z synem, ale trudno rozmawiać o emocjach z pięciolatkiem. Był zły, przestraszony i rozgoryczony. Zupełnie jak ja, pomyślał Steven, wyrzucając do śmietnika nietkniętą owsiankę. Tyle że on ma do tego prawo, a ja nie. Nie pomogła też rozmowa telefoniczna z babcią - Josh słuchał jej w milczeniu, a pytany, odburkiwał coś pod nosem. - Zadzwonię lepiej jutro - westchnęła do słuchawki, kiedy mały wrócił przed telewizor. - Może będzie miał lepszy nastrój.
Steven postanowił zejść mu z drogi. Obawiał się, że jeszcze jedna krzywa mina syna, a wybuchnie. Wolał więc zamknąć się w kuchni i przejrzeć spiżarnię. Musiał wyjąć z zamrażalnika część wczorajszych zakupów i pomyśleć o świątecznym stole. Wyglądało na to, że wigilię musi zrobić sam, i to z tego, co znajdzie pod ręką. Po przejrzeniu szafek i lodówki doszedł do wniosku, że nie jest źle. Zanotował sobie, czego jeszcze brakuje, żeby w dogodnej chwili wyskoczyć do sklepu. Śnieg nie przestawał padać, wczesnym popołudniem zrobiło się tak ciemno, że musieli pozapalać lampy. - To co, jedziemy po choinkę? Ku zaskoczeniu Stevena Joshowi od razu wrócił dobry nastrój. Zerwał się z kanapy i pobiegł włożyć nowe śniegowce. Na placu targowym na skwerze stało kilkanaście związanych choinek. Chodzili wzdłuż szpaleru drzewek opartych o ogrodzenie, aż chłopiec ze zdecydowaną miną wskazał palcem najwyższe z nich. O ile Stevenowi przy pomocy sprzedawcy udało się wpakować je na dach samochodu, o tyle zdjęcie go przed domem przekraczało jego możliwości. Musiał podejść po sąsiada, który z chęcią oderwał się od przedświątecznych porządków, do których zapędziła go żona, i pod pretekstem osadzania choinki w stojaku został jeszcze na drinku.
- Jak mnie nie wydacie, to pomogę wam ją też wyrzucić po świętach. - Złożył błagalnie dłonie i mrugnął do Josha. - Możemy cię nawet przechować przez święta - roześmiał się Steven. - Żona nie będzie cię raczej szukała pod naszą choinką. Nie docenili jej. Zadzwoniła do drzwi godzinę później, wypytując o męża, który obiecał umyć obydwie łazienki przed przyjazdem teściów. Kiedy sąsiad ze skruszoną miną wrócił do siebie, Steven wygrzebał z sieci przepis na świąteczne pierniki, a Josha wysłał do garażu na poszukiwanie kartonów z lampkami choinkowymi i bombkami. Stały za wysoko, ale i tak okazały się zbyt ciężkie, by chłopiec dał sobie z nimi radę. Znoszenie ich do domu zajęło im całą wieczność, jak oznajmił później dramatycznym tonem Josh. Jedyne, co mogło przywrócić mu siły niezbędne do ubierania choinki, to podwójna porcja kakao z waniliowymi piankami, dodał. Kiedy Steven wrócił z kuchni z kubkiem w ręku, mały już spał na dywanie otoczony sznurem migających lampek.
35 - Gotowy? Barney szczeknął w odpowiedzi i po chwili przyniósł z przedpokoju smycz. Maia pogłaskała go po głowie, wstała i dosunęła krzesło do stołu. Zanim zdążyła otworzyć na oścież drzwi, usłyszała westchnienie. Zdziwiona spojrzała na psa, a ten od razu wyskoczył na zewnątrz i zderzył się z sąsiadką. Kobieta wydała z siebie zduszony jęk, straciła równowagę i przewróciła się na alejkę. Znowu podsłuchiwałaś, pomyślała Maia, pomagając jej wstać. - Pani Barret? Margaret? Wszystko w porządku? Nic się pani nie stało? Starsza kobieta wpatrywała się w nią w milczeniu. Chciała ukryć zmieszanie, więc potrząsnęła tylko głową i pozwoliła się zaprowadzić do domu. Maia posadziła ją w jej własnym fotelu, zaparzyła herbaty, dotknęła
delikatnie obtartego na alejce policzka i upewniwszy się, że nic jej się nie stało, wyszła z Barneyem na spacer. Margaret nawet nie podziękowała, wpatrywała się przez dłuższą chwilę w drzwi, za którymi zniknęła Maia, i położyła dłoń na policzku. Pod palcami nie wyczuła żadnego zadraśnięcia.
36 Ostatnia bombka zawisła na gałęzi jeszcze przed śniadaniem. Josh obudził się pierwszy i od razu przybiegł do Stevena. - Tato! Wstawaj! Jest Wigilia! Chyba nie ubrałeś sam choinki, co? - wyrzucił z siebie, wskakując z rozpędu do łóżka. Steven jęknął w poduszkę. Zerknął na budzik i jęknął znacznie głośniej. Było dopiero wpół do szóstej, ale chłopiec nie pozwolił mu zasnąć z powrotem. Na bosaka zbiegł do salonu, upewnić się, że lampki dalej leżą tam, gdzie zostawił je wczorajszego wieczoru. Steven przez chwilę leżał w ciepłym łóżku, zastanawiając się, ile jeszcze potrwa ta cudowna cisza, ale tknięty ojcowskim wyrzutem sumienia zerwał się z pościeli. Lepiej nie zostawiać pięciolatka sam na sam z choinką i bombkami. Zaczęli ubierać ją od dołu, na najniższe gałęzie trafiły największe bombki. Dotarli do połowy, kiedy okazało się, że
skończyły im się wszystkie ozdoby Josh cofnął się o krok i obejrzał ją krytycznym okiem. Nie wyglądała najlepiej, a już na pewno nie tak jak zawsze. Chwilę później Steven odkrył pod kanapą kolejne dwa pudła bombek - znacznie większych niż te zawieszone na dole choinki, więc musieli wszystko zdjąć i zacząć od początku. Na końcu przyszedł czas na sznur lampek, który ostrożnie nakładali na gałęzie. Nie obyło się jednak bez ukłuć drobniutkimi i ostrymi igłami. Zużyli całe opakowanie plastrów i wreszcie usatysfakcjonowani padli na kanapę podziwiać swoje dzieło. - To najpiękniejsza choinka na całym świecie - oznajmił Josh. - Tak? A wydawało mi się, że to samo powiedziałeś w zeszłym roku - przekomarzał się z nim Steven, zadowolony, że małemu polepszył się nastrój. - To było wtedy. Teraz to zupełnie co innego - odparł po chwili z powagą, patrząc na ojca. Masz całkowitą rację, teraz to zupełnie co innego, pomyślał Steven i objął syna. Siedzieli na kanapie, wpatrując się w migające lampki, dopóki któremuś z nich nie zaburczało w brzuchu. Żaden nie chciał się przyznać, więc zgodnie stwierdzili, że najwyższy czas na śniadanie.
37 Kręcili się obaj przy kuchennym stole. Wyglądało na to, że Steven wałkuje ciasto, a mały podsypuje je mąką, przy okazji rozsypując ją po całej kuchni. W oknie salonu migały choinkowe lampki. Na parapecie stała świeczka. Co roku zapalali ją tuż przed rozpoczęciem wigilijnej kolacji. Kiedyś robiła to babka, później ona. Dziś pewnie zajmie się tym Steven. - Teraz - szepnęła, a Barney odwrócił się, żeby na nią spojrzeć, i ociągając się, przeszedł powoli na drugą stronę ulicy.
38 Cała kuchnia pachniała piernikami. Dopiero co zjedli lunch, ale kiedy Steven otworzył piekarnik i wyjął dwie blachy świeżo upieczonych gwiazdek i choinek, które Josh pieczołowicie wcześniej wykrawał, znów poczuli głód. Mały nie mógł się doczekać, aż wystygną, więc wziął jednego w dwa palce i wystawił za okno. Napadało na niego trochę śniegu, ale chłopiec strząsnął go, zanim zdążył się stopić. Podniósł do ust i... - Tato! Tego nie da się ugryźć! Steven spojrzał na niego z niedowierzaniem i spróbował sam. Były twarde jak kamień. Przeklinając bezgłośnie, odszukał przepis, z którego korzystali podczas pieczenia pierników. Nie rozumiał, wszystko się zgadzało. Dopiero na samym dole strony, zaraz pod migającą reklamą foremek i blach, wyczytał, że najlepiej smakują po miesiącu leżakowania w zamkniętej puszce. Josh prawie popłakał się ze śmiechu na widok jego miny.
- Może będą lepsze, jak wrzucimy je do gorącego mleka? - nie odpuszczał, ale chichoczący Josh nie słyszał jego sugestii. Wreszcie zrezygnowany Steven znalazł w jednej z szafek puszkę, opłukał ją pod bieżącą wodą, wysuszył i wyłożył pergaminem. Wrzucił do środka całą zwartość dwóch blach i zamknął w szafce. Może skruszeją do wiosny. Będzie musiał wymyślić coś innego, a póki co muszą zająć się rybą duszoną w grzybach na dzisiejszą kolację i pieczenią na jutrzejszą. Nie wymagało to wiele pracy ryba odmrażała się przez pół nocy w zlewie, a mięso zamarynował wczoraj zaraz po telefonie do matki, ale nie chciał, by Josh czuł się niepotrzebny. Polecił mu wlać sos ze słoika do garnuszka i podgrzewać na małym ogniu, a sam zajął się krojeniem ryby na kawałki. - Tato, pojedziemy latem nad morze? - zapytał chłopiec, wpatrując się z przejęciem w bulgoczący sos. Skupiony na tak odpowiedzialnym zadaniu, nie odważył się ani na moment odwrócić wzroku od drewnianej łyżki, którą mieszał w garnku. -Jasne, synu. W tym roku nie byliśmy, bo... Nie było kiedy - dodał po chwili. Nie chciał psuć mu humoru i przypominać, dlaczego tak naprawdę te wakacje wyglądały inaczej niż zwykle. Starał się od wczoraj unikać rozmów o przeszłości, ich rodzinie i Mai. Wiedział, że małemu i tak jest teraz ciężko, a czasami unikanie trudnych
tematów jest najlepszym rozwiązaniem. Albo ucieczką, dodał zgryźliwie w myślach. - A weźmiemy ze sobą Emmę? -Jeśli jej mama pozwoli, możemy zabrać. Kogo byś jeszcze chciał zapakować do walizki? Dziadków? - zapytał, mrużąc jedno oko. - Tak, i Barneya z Judy! Ale będzie fajnie! - Podekscytowany Josh odwrócił na chwilę wzrok od garnka i spojrzał na ojca, omal nie wylewając sosu na kuchenkę. To kiedy jedziemy? - Może lepiej poczekajmy, aż skończymy z rybą, co? -roześmiał się Steven i pstryknął go palcem w nos. - Bo mamy z nią jeszcze sporo roboty. Musimy nalać trochę twojego sosu do tego żaroodpornego naczynia, a potem poukładać kawałki ryby i podlewać je od czasu do czasu sosem, o tak. Widzisz? To teraz twoja kolej. Zaaferowany Josh zajął się układaniem i dopiero po chwili usłyszał szczekanie. Spojrzał zdziwiony na ojca. Czyżby pies sąsiadów uciekł pod ich drzwi? Nawet jeśli tak, to Steven musi sam się nim zająć, bo dalej najmniejszy kontakt chłopca z psią sierścią kończył się czerwoną wysypką. Zalali rybę sosem, była gotowa do pieczenia, ale w tym samym momencie znów rozległo się szczekanie. Josh podbiegł do okna i wyjrzał na ganek, po czym od razu popędził do drzwi.
- Poczekaj! Ubierz się najpierw! Przecież jest... ... zimno, dokończył w myślach, patrząc ze zdumieniem na Barneya, który stał w otwartych na oścież drzwiach. Na widok Josha pies otrzepał się ze śniegu i wszedł do środka, wlokąc za sobą mokrą smycz. Na dobrą chwilę obaj zaniemówili. Pierwszy zareagował Steven i ruszył, żeby zamknąć drzwi, bo płatki śniegu zaczynały topnieć już na podłodze, a Josh wciąż wpatrywał się w nieoczekiwanego gościa jak zahipnotyzowany. Barney zamachał ogonem i rozejrzał się w poszukiwaniu fotela, w który mógłby wytrzeć mokry pysk. Wreszcie zdecydował się na wiszący koło drzwi płaszcz, na tyle długi, że udało mu się wytrzeć w niego nie tylko łeb, ale i jeden z boków. Drugiego nie zdążył, odwrócił się na dźwięk głosu Stevena i podszedł, nadstawiając się do głaskania. Ten przykucnął i poklepał go po karku. - Zgubiłeś panią w tej śnieżycy? Gdzie jest Judy? Labrador zastrzygł uszami i trącił mokrym nosem jego dłoń. - Tato, myślisz, że on się zgubił? - Josh wciąż stał w tym samym miejscu. Bał się, że jeśli choćby drgnie, pies nagle zniknie, równie nieoczekiwanie, jak się pojawił. Włożył obie dłonie do kieszeni spodni i mocno zacisnął kciuki. Steven wzruszył ramionami. Nie bardzo ucieszyły go te odwiedziny wiedział, że jego syn nie będzie myślał o niczym
innym tylko o psie, a konkretnie o tym jednym psie. Kolację wigilijną spędzą zapewne w minorowym nastroju - Josh grzebiący widelcem w rybie i wzdychający nad talerzem, a on sam zły, że wszystkie pospieszne przygotowania do wigilii wzięły w łeb przez jednego białego labradora, który musiał zgubić się akurat dziś. Chyba że... Steven przemyślał to dokładnie, zanim wypowiedział na głos propozycję: - Ubieraj się. Idziemy poszukać Judy która pewnie przedziera się teraz przez zaspy w parku i rozgląda za tym uciekinierem. A jak już ją znajdziemy, zaprosimy oboje na kolację. Co ty na to? Nie pomylił się. Chłopiec otworzył usta, żeby krzyknąć: hurra!, ale od razu zakrył je dłońmi i pisnął tylko coś niezrozumiałego. Popędził na górę po bluzę, przeskakując po dwa stopnie naraz. Steven i Barney odprowadzili go wzrokiem, po czym udali się do kuchni - pierwszy z nich, żeby wstawić rybę do piekarnika, a drugi, by rozejrzeć się za czymś do jedzenia. Wszystko było już gotowe do kolacji, jakimś cudem znalazły się nawet serwetki ze świątecznym wzorkiem, których bezskutecznie szukali przez dwa tygodnie. Wystarczyło, że Steven otworzył szufladę, w której Maia przechowywała kiedyś wszystkie niezbędne drobiazgi, a te wyskoczyły z niej jak z procy, prosto w twarz nachylonego Stevena. Potarł policzek, zerkając ukradkiem, czy
Josh nie dusi się właśnie ze śmiechu, ale chłopiec dopiero zbiegał po schodach. Tylko pies siedział obok i przyglądał mu się z przekrzywionym łbem. - Ty się lepiej nie śmiej. Wiesz, ile ich szukałem? - Tato, rozmawiasz z Barneyem? W głosie chłopca było tyle energii i radości, że Steven tym razem obiecał sobie, że jak tylko skończą się święta, kupi wreszcie podobnego labradora. Zapiszą się razem do szkółki, żeby nauczyć szczeniaka odpowiedniego zachowania. A może lepiej poprosić Judy o kilka lekcji? Jej pies jest idealny, a Joshowi przydałby się taki Barney 2. Idealny pies wsadził pysk do kieszeni kurtki, którą właśnie zapinał na sobie chłopiec. - Głodny jesteś? Nic dziwnego, w naszym domu pachnie wyłącznie jedzeniem. Spokojnie, trochę cierpliwości, zaraz znajdziemy twoją panią. Gotowy? spojrzał na Josha, który mocował się w przedpokoju z nowymi butami. - To idziemy! - zawołał i otworzył drzwi. Zimny podmuch wiatru niemal wepchnął ich z powrotem do środka. Przez moment pomyślał, że może jednak lepiej byłoby zostać w domu i przeczekać śnieżycę, ale gdzieś tam przez park przedziera się pewnie teraz Judy wołając swojego psa. Nie mogą jej tak zostawić. Spojrzał na Josha, który mocniej ścisnął smycz i nałożył sobie kaptur na czapkę.
39 Siedziała w kucki na krześle, trzymając się mocno oparcia, i patrzyła przez okno na wirujące na wietrze płatki śniegu. Było tak cicho, że słyszała z dołu mruczenie lodówki. Wydawało jej się, że siedzi na samym czubku góry lodowej, a wokół nie ma nic oprócz białej pustyni. Mamo?
40 Barney zachowywał się tak, jakby chodził tą drogą codziennie - szedł krok przed nimi i nie pomylił się przy żadnym zakręcie, choć raz nawet sam Steven stracił orientację. Śnieg wszystko zasypał, nie było widać linii między chodnikiem a ulicą, a tym bardziej przejścia dla pieszych, którym zazwyczaj przechodzili na drugą stronę. Pilnował się zawsze przy Joshu i stał cierpliwie na czerwonym świetle, nawet jeśli nic nie jechało, nie przechodził też przez ulicę na skróty - lada moment jego syn zacznie chodzić tędy sam i lepiej, żeby wiedział, jak ma się zachować. Steven rozejrzał się, ale zza wirujących płatków śniegu nie widział żadnego samochodu. Założył, że są dokładnie na wysokości bramy parkowej, więc pociągnął za sobą Josha i poczuł opór. Zdziwiony obejrzał się - to Barney zaparł się łapami i mimo naprężonej smyczy nie ruszył się z miejsca. - O co chodzi? - krzyknął zniecierpliwiony, ale nawet nie usłyszał własnego głosu. Za to po prawej stronie
dostrzegł zasypaną ławkę, którą zawsze mijali w drodze do przejścia. Złapał Josha za rękę i poszli w jej kierunku, tuż przed nimi szedł Barney który od razu przestał się opierać. Skąd ty to wiesz?, zastanawiał się Steven, przechodząc przez ulicę w odpowiednim miejscu. Park przypominał wielką białą pustkę. Nikt jeszcze nie zdążył odśnieżyć alejek, a padający wciąż śnieg błyskawicznie zakrywał wszelkie ślady ptaków i wiewiórek. Białe ławki stały pod białymi drzewami w wielkich śnieżnych czapach, huśtawki przysypało niemal do połowy a parkan otaczający plac zabaw był ledwo widoczny -ze śniegu wystawał sam jego czubek. Josh puścił dłoń ojca i pobiegł obejrzeć go z bliska. Tuż przed placem zachwiał się i wpadł w zaspę aż po ramiona. Zaśmiewając się, próbował ukryć twarz przed oblizującym go Bar-neyem. Dopiero kiedy Steven wyciągnął go i otrzepał ze śniegu, mały przestał się śmiać i wtedy nagle zorientowali się, że jest cicho. Nie muszą się już przekrzykiwać. Wiatr wreszcie ucichł, a wraz z tym przestał padać śnieg. Podnieśli głowy i zobaczyli nad sobą idealnie czyste niebo. Potężna chmura powoli przesuwała się nad południową część miasta, północna skąpana była w popołudniowym słońcu. Stali dokładnie pośrodku, między nimi przebiegała słoneczna linia - puchowa kurtka chłopca pobłyskiwała ciepłym pomarańczowym światłem, a płaszcz
Stevena odcinał się ciemną plamą na tle białego śniegu. Josh wyciągnął rękę do ojca i przeciągnął go na jasną stronę. - Spójrz, tato, teraz obaj jesteśmy w tej fajniejszej części. Nie wiedział, o co mu chodzi, ale nie zdążył zapytać, bo nagle Barney który stał spokojnie obok nich, zerwał się i pognał przed siebie. Wołali za nim, ale nawet się nie obejrzał. Mały próbował za nim pobiec, jednak od razu ugrzązł w śniegu. Ruszyli więc spokojnie śladem psich łap, starając się obchodzić większe zaspy. Josh był wyraźnie zawiedziony, obawiał się, że teraz oni zgubią labradora i będą musieli wrócić do domu sami. Kto go znajdzie? Kto znajdzie Judy? I co z wigilią? Nie tak miała wyglądać... Steven pocieszał go, zapewniając, że Barney wyczuł zapach swojej pani i popędził jej na spotkanie. Dzięki niemu szybciej ją znajdą i będą mogli spokojnie usiąść w trójkę do kolacji. - W czwórkę - burknął pod nosem mały, zapadając się w śniegu. Wspinali się właśnie na niewielki pagórek, za którym zniknął ogon Barneya, i obaj z trudem łapali oddech. Rozgrzali się tą wędrówką, mały nawet zaczął rozpinać sobie kurtkę, ale zrezygnował, widząc spojrzenie ojca. Westchnął tylko i zdjął kaptur. Steven miał wrażenie, że jego płaszcz waży tonę - śnieg, który oblepiał cały jego dół, zaczynał powoli topnieć, a woda wsiąkała w materiał. Z każdym krokiem było mu coraz ciężej i zaczynał
poważnie rozważać powrót do domu. Pies i tak znajdzie swoją panią, a oni nabawią się kataru albo zapalenia płuc. To nie ma sensu, musimy wrócić, Judy i tak prędzej czy później spotkamy na spacerze i wtedy ją zaprosimy. To przecież bez różnicy czy kolacja jest wigilijna, czy... - Tato! Tam jest Barney i Judy! Widzisz ich? Chodźmy! I to byłoby na tyle, pomyślał zrezygnowany i skręcił w kierunku, który pokazywał palcem Josh. Na ławce stojącej pod jedynym drzewem na szczycie wzniesienia siedziała Judy i głaskała psa, który położył łeb na jej kolanach. Nie widziała, jak się zbliżają. Dopiero kiedy podniósł rękę i zawołał: - Długo cię szukaliśmy, Barney sam po nas przyszedł! - spojrzała w ich stronę, a wtedy dostrzegł, że to nie ona. - Karen?! Co ty tu robisz? Osłupiał na jej widok. Dopiero co skończyła się śnieżyca, która ograniczała widoczność do metra, a nikt przy zdrowych zmysłach nie wychodzi w taką pogodę na spacer. Chyba że szuka psa albo jego właścicielki. Nie odezwała się, tylko opuściła głowę. Patrzył, jak Barney oblizuje jej policzki, i dopiero po chwili zrozumiał, że zlizuje łzy. Karen siedziała w samym środku parku w wigilijne popołudnie i płakała.
41 Nie mam już siły, za dużo tego wszystkiego. To nie tak miało wyglądać! Miałam być szczęśliwa, nie wyszło. Miałam być kochana, nie wyszło. Miałam ułożyć sobie życie na nowo, nie wyszło. Miałam stworzyć normalny dom mojej córce, nie wyszło. Nic mi nie wychodzi! Dlaczego zawsze musi być pod górkę? Jak długo tak można wytrzymać? Ja już nie mogę, po prostu nie mogę... Padał śnieg, zasypało całą okolicę, nawet jej własne ślady. Dotarła tu zaledwie kilka minut temu, obładowana torbami z jedzeniem. Dopiero co skończyła pracę i zabrała wszystko, co mogłoby się nadawać na świąteczny obiad. Jej mąż jak zwykle wystawił ją do wiatru, a właściwie Emmę, którą miał zabrać na święta do dziadków. Zadzwonił tego ranka i wymyślił kolejną absurdalną historyjkę. Nawet nie pamiętała jaką. Zalała ją fala złości i rzuciła słuchawką. Po tym, jak pojawił się znienacka, żądając pożyczki, nie miała z nim żadnego kontaktu.
Zniknął, zapadł się pod ziemię. Nie dzwonił, nie pisał ani nie przyjeżdżał. Dopiero jakieś dwa tygodnie przed świętami odebrała połączenie z nieznanym numerem i okazało się, że marnotrawny ojciec postanowił powrócić. Przeprosił za dłuższe milczenie, ponoć rozkręcał nowy interes, nie pytała o szczegóły, nie chciała wiedzieć. Najważniejsze, że nie wspominał już o pieniądzach i że chciał nadrobić stracony czas z Emmą. Miał ją zabrać na święta do swoich rodziców prawdziwe święta, z choinką, bombkami i kolędami z płyty, prezentami w skarpecie i piankami w porannym kakao. Teraz jedyne, co mogła jej zaoferować, to kakao. Pianki skończyły się w zeszłym tygodniu i nie zdążyła ich dokupić. Planowała, że spędzi święta w pracy, jak każdy inny dzień, tyle że z lepszymi napiwkami. Wszystko jednak zmieniło się wraz z telefonem. W ostatniej chwili ubłagała sąsiadkę, żeby posiedziała z małą w domu przynajmniej do siedemnastej. Spojrzała na zegarek, został jeszcze kwadrans. Jej własny prywatny kwadrans, tyle miała czasu dla siebie. Dlatego właśnie nie wróciła prosto do domu, tylko wybrała drogę naokoło - przez park. Nie była to mądra decyzja, nie widziała nic na wyciągnięcie ręki, wiatr szarpał torbami i utrudniał każdy krok. Jednak uczepiła się irracjonalnej myśli, że jeśli wejdzie na ten pagórek i znajdzie ławkę, to jej życie się zmieni. Takie małe oszustwo,
przekomarzanie się z losem. Dotarła, zmęczona, spocona i z zaczerwienioną od wiatru twarzą, a jednak dotarła. Rzuciła się na ławkę, zgarniając dłonią warstwę śniegu, jaki dostał się tu mimo gałęzi osłaniających to miejsce. I dokładnie w tym momencie przez chmury przedarło się słońce i przestało padać. Nie, niemożliwe, pomyślała, tak łatwo poszło? Co prawda zależało jej na bardziej istotnych zmianach w życiu, ale od czegoś trzeba zacząć, zmiana pogody to już coś. Rozejrzała się po pustym parku. Czuła się tu jak na bezludnej wyspie. Powinna wracać do domu, do córki. Powinna przygotować te cholerne święta, starać się nie zauważać zawiedzionego spojrzenia Emmy i mieć to już za sobą... Łzy popłynęły jej same. Nawet nie wiedziała, że płacze. Bezwiednie głaskała Barneya, który nagle przed nią wyrósł. Nie miała siły zastanawiać się, czemu sam biega po parku. Jestem zmęczona, pomyślała, tak bardzo jestem zmęczona. - Karen?! Co ty tu robisz? Otarła twarz i spojrzała na Stevena i Josha, którzy przyglądali jej się ze zdumieniem.
42 Przesunęła się i zrobiła Stevenowi miejsce na ławce. Przysiadł się, pozwalając synowi na pobieganie z Barneyem wokół drzewa. I słuchał Karen, która mówiła o sobie, o byłym mężu, pierwszej ucieczce z domu, przeprowadzkach i nocach, kiedy pozwalała sobie na chwile słabości i płakała nad sobą tak cicho, by nie obudzić Emmy. Mówiła trochę nieskładnie, czasem się zacinała, połykała łzy, potykała się przy niektórych słowach, które mimo to płynęły z niej nieprzerwanie, jakby nigdy nie miały się skończyć. Sam nie wiedział, jak długo jej słuchał, ale czuł, że ona musi wyrzucić z siebie wszystko. - Jestem zmęczona, tak bardzo zmęczona - wyszeptała wreszcie na koniec i zamilkła. Steven dał jej jeszcze chwilę, ale najwyraźniej powiedziała już wszystko, co miała do powiedzenia. Wyglądała, jakby właśnie zrzuciła z siebie ciężar całego swojego życia i zastanawiała się, czy wystarczy jej sił, by znów go
podnieść. I nawet gdyby wcale jej nie spotkali, gdyby nie siedział obok i nie wysłuchał całej tej opowieści, to wiedział o tym - i tak wstałaby z tej ławki, wytarła załzawione oczy i poszła prosto do domu, do swojego dziecka. Jesteśmy do siebie podobni, pomyślał, zawsze się podnosimy. - Synku, chodź do nas! - zawołał Josha rzucającego właśnie Barneyowi śnieżki. - Co powiesz na małą zmianę planów? - zapytał, kiedy chłopiec już podbiegł i stanął przed nimi z wyczekującą miną. - Wygląda na to, że nie znajdziemy już dziś Judy. Zostawmy jej więc wiadomość, że Barney jest chwilowo u nas, i chodźmy do domu na kolację. Zabierzemy ze sobą Karen i Emmę, co ty na to? Josh tak ucieszył się na wieść, że Barney wraca z nimi do domu, że w pierwszej chwili nie dosłyszał nawet propozycji ojca. Za to Karen potrząsnęła od razu głową i otworzyła usta, żeby wymówić się od zaproszenia. Steven uciął jej w pół słowa: -Mamy przygotowaną kolację wigilijną, cały dom wypchany jest jedzeniem, w życiu nie uda nam się tego zjeść. A w salonie stoi największa choinka, jaką udało nam się znaleźć. Uwierz mi, Emma będzie zachwycona. Poza tym, jeśli zaraz nie wrócimy do domu, spali mi się ryba, którą zostawiłem w piekarniku. Przy odrobinie
szczęścia po drodze spotkamy Judy i ją też weźmiemy ze sobą. To co, idziemy po Emmę? - Idziemy! - zadecydował Josh i zaczął schodzić z pagórka. Barney wyprzedził go i w kilku susach znalazł się przy placu zabaw. Ob wąchał wierzchołek wystającego ze śniegu parkanu i odwrócił się, żeby poczekać na pozostałych. - Masz może jakiś woreczek? W kieszeni znalazłem kawałek ołówka i stary bilet - napiszę kilka słów dla Judy i zostawimy to na głównej bramie parku. Tylko może znów zacząć sypać, lepiej byłoby zabezpieczyć naszą wiadomość. Patrzył na nią wyczekująco. Nie zamierzał już dłużej przekonywać jej do pomysłu wspólnej wigilii, po prostu uznał to za sprawę przedyskutowaną, decyzja zapadła, nie ma odwołania. Poddała się i bez słowa sięgnęła do torebki po foliową koszulkę z napiwkami, które zebrała tego dnia. Wrzuciła pieniądze do kieszeni i podała mu pomiętą folię. Osłonięty bilet z numerem telefonu i informacją, że cały i zdrowy Barney jest u Josha, zawiesili na bramie, na wystającym pręcie. Steven wziął od Karen wypchane torby, choć zarzekała się, że da sobie z nimi radę. W połowie drogi przyspieszyli kroku znów nadciągnęły chmury i zaczęło prószyć. Drzwi otworzyła im ubrana już do wyjścia sąsiadka, która spieszyła się do domu.
Za godzinę odchodził ostatni pociąg do Filadelfii, gdzie mieszkała jej córka z mężem i dziećmi. Wszyscy, którzy mieli dokąd jechać na święta, uciekali z domów Emma udawała, że nie cieszy się na widok matki. Jak tylko zobaczyła ją przez okno, odsunęła się od parapetu i z pochmurną miną obserwowała towarzyszących jej Stevena i Josha. Nie zbiegła też od razu na dół, choć sąsiadka wołała do niej, stojąc już w otwartych drzwiach. Postanowiła odczekać dziesięć minut (skoro ja tak długo na nią czekałam, ona też może), ale po trzech zwyciężyła ciekawość i Emma pobiegła do kolegi, rzucając matce w przelocie chłodne „cześć". Dopiero kiedy wychodzili z domu wszyscy razem, dziewczynka zamiast pobiec przodem z Joshem i Barneyem, mocno chwyciła jej dłoń. Szły objęte przez całą drogę, słuchając opowieści Stevena o tym, jak z synem ubierali choinkę i jak podczas przyrządzania ryby usłyszeli szczekanie.
43 Za zakrętem Barney nagle wyrwał się do przodu, więc Josh, żeby nie stracić równowagi i nie wypuścić z ręki smyczy, pobiegł za nim. Zziajani zatrzymali się przed drzwiami domu. Ich domu. - Widzisz, tato? Wiedział, dokąd idziemy! Biegł prosto do domu. - A może wyczuł zapach swojej pani? Może Judy przeczytała naszą wiadomość i siedzi teraz w salonie? - zażartował sobie Steven, zastanawiając się, czy rzeczywiście uda jej się odnaleźć bilet i trafić do nich, czy też pies zostanie tu na noc. Mały byłby zachwycony, pomyślał, ale przez to jutro ciężej będzie mu się z nim rozstać. Emma przez chwilę przyglądała im się ze zdziwieniem. - To niemożliwe, przecież Judy wyjechała - oznajmiła tonem swojej matki, kiedy ta próbowała ją upominać albo strofować.
-Jak to „wyjechała"? - zapytał zdezorientowany Steven. Karen wzruszyła ramionami, najwyraźniej nic nie wiedziała o wyjeździe Judy ani tym bardziej nie podejrzewała, że córka mogłaby coś o tym wiedzieć. Poza tym poczuła się niezręcznie - usłyszała w głosie Emmy samą siebie i to nieco ją skonfundowało. - Normalnie, wyjechała do swojego synka. Teraz oboje musieli mieć podobną minę, bo dziewczynka roześmiała się po raz pierwszy od kiedy wyszli z domu. - Nie wiecie, że Judy ma synka? Gdzieś daleko i chyba dawno go nie widziała, ale jak ostatnim razem rozmawiałyśmy powiedziała, że do niego jedzie. - Nie do końca potrafiła sobie przypomnieć tamtą rozmowę, ale jednego była pewna - Judy pojechała do swojego dziecka. I raczej nieprędko wróci. O ile w ogóle. Wyjechała? Stevenowi nie chciało się wierzyć w to, że mogłaby tak po prostu zostawić Barneya. No i ten syn? Nigdy nawet nie zająknęła się słowem na ten temat. Była skryta, ale żeby aż tak?... - O rety tato! To znaczy że możemy zatrzymać Barneya? Możemy? Możemy? - wpatrzony w ojca Josh podskakiwał w miejscu, zaciskając kurczowo w dłoni smycz. A pies stanął na wycieraczce i patrzył na nich
wszystkich, jakby zastanawiał się, kiedy wreszcie zdecydują się wejść do środka. Pierwszy zareagował Steven i odpowiadając synowi: „Zobaczymy", otworzył drzwi. Pierwsze, co poczuł, to zapach pieczonej ryby. Przyszli w samą porę, jeszcze pięć minut dłużej i kolacja nadawałaby się do śmieci.
44 Zastanawiała się, o czym właśnie rozmawiają. Emma zadzierająca głowę, żeby spojrzeć w oczy Stevenowi, Karen wpatrująca się ze zdziwieniem w swoją córkę, Josh podskakujący przed wycieraczką, na której stał cierpliwie Barney. Wyglądają jak rodzina, przemknęło jej przez myśl i przez moment nie wiedziała, czy bardziej ją to cieszy, czy też sprawia ból. Śnieg padał leniwie, płatki spokojnie opadały na ziemię, zasypując ślady, które zostawili za sobą w drodze do domu. Ulicą przejechał zaledwie jeden samochód, w kilku oknach paliło się światło, za firanką mignęła twarz sąsiadki, czyjś kot siedział na parkanie i łapą strząsał z niego śnieg. Zupełnie, jakby nic się nie wydarzyło, pomyślała, jakby to był zwykły dzień, po którym nadejdzie kolejny zwykły dzień, tydzień, miesiąc, rok... Dla niej istniało tylko teraz, ta chwila, kiedy stała schowana pod gałęziami drzewa i patrzyła, jak Steven otwiera drzwi i puszcza przodem Karen z Emmą, jak
niecierpliwy Barney przeciska się przed nimi i wpycha do środka, pociągając za sobą Josha, jak ten traci równowagę i w ostatnim momencie przed upadkiem ratuje go ojciec. Najpierw światło zapaliło się w przedpokoju, gdzie zdejmowali kurtki i zaśnieżone buty, potem w kuchni, gdzie pierwszy wbiegł Josh, żeby poszukać miski dla Bar-neya i napełnić ją wodą. Za nim wszedł Steven, który od razu wyłączył piekarnik i wyjął z niego rybę, a potem zaczął wyjmować z szafek zastawę. Karen opróżniała torby z pomarańczy i bananów, znalazły się też jakieś ciastka i coś, co z daleka przypominało pudding. Emma układała to wszystko na półmiskach, które Steven położył na stole, zanim zajął się podpiekaniem chleba we wciąż nagrzanym piekarniku. Po chwili dzieciaki zaczęły ganiać się wokół stołu, Karen usiadła na krześle i oparła głowę na dłoni, słuchała opowieści Stevena, który otwierał właśnie butelkę wina. Wyglądała na zrelaksowaną. Uśmiechnęła się. Po raz pierwszy tego popołudnia naprawdę się uśmiechnęła. Nagle Barney odłączył się od Josha i Emmy i podbiegł do okna, opierając się o parapet przednimi łapami. - Co tam, piesku? - wyszeptała Maia. - Zajmiesz się nimi, prawda?
45 Barney opierał się o parapet i machał ogonem. Dopiero kiedy zaszczekał, wzbudził zainteresowanie wszystkich zgromadzonych w kuchni. Dzieci natychmiast go odciągnęły i włączyły do zabawy w chowanego w salonie oświetlonym tylko lampkami choinkowymi, a Steven podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Przez chwilę wydawało mu się, że widzi kogoś po drugiej stronie ulicy ale szybko zapadający zmrok zacierał kontury drzewa i stojącej pod nim postaci. - To co, siadamy do kolacji? - zapytała Karen, która zapalała właśnie wigilijną świecę.
46 Margaret ściszyła telewizor, nie miała ochoty słuchać jazgotliwych wesołych kolęd, które od kilku dni nadawali zaraz po przerwach na reklamę. Bała się, że zagłuszą sygnał telefonu. Nie mogła sobie znaleźć miejsca i chodziła z pokoju do pokoju, sprawdzając raz za razem, czy kabel nie wypadł z gniazdka i czy słuchawka jest dobrze odłożona. Po incydencie z psem i sąsiadką zrobiło się cicho. Włączyła telewizor, chwilę później ściszyła go, podeszła do oka, ale nic prócz padającego śniegu nie było widać, więc wróciła na fotel. Niepewnym ruchem podniosła słuchawkę i przyłożyła ją do ucha. Przerywany sygnał wyraźnie czegoś od niej oczekiwał. Drżącym palcem wskazującym wcisnęła przycisk z numerem jeden. Nic się nie działo. Nagle usłyszała kliknięcie i lekko zachrypnięte: „Halo?". - Dzień dobry, synu - odezwała się cicho.
47 Maia podniosła głowę. Chłodne płatki śniegu lądowały miękko na jej twarzy Wyciągnęła język i złapała jeden z nich. Smakował tak samo jak zawsze. Uśmiechnęła się do siebie. Udało się, teraz może już spokojnie odejść. Ale zanim poszła w dół ulicą i skręciła w stronę parku, zdjęła rękawiczkę i przykucnęła. Palcem wskazującym zaczęła pisać na śniegu. Kiedy się podniosła, spojrzała raz jeszcze w stronę rozświetlonych okien w kuchni. Padające płatki powoli zasypywały zacierający się napis: Zawsze będę was kochać.