Moim Babciom
Portret Jej portret wisi obecnie w National Portrait Gallery. Przez lata jej uśmiech nie zbladł ani tr...
4 downloads
10 Views
1MB Size
Moim Babciom
Portret Jej portret wisi obecnie w National Portrait Gallery. Przez lata jej uśmiech nie zbladł ani trochę, a gładkie jak kocie futerko włosy nadal łagodnie opadają poniżej linii podbródka. Siedzi dość niezgrabnie – chwilowa poza utrwalona na wieki. Lekko mruży oczy i osłania je ręką przed niewidocznym słońcem. Kim jest? Na rysunku nie ma żadnej podpowiedzi, niewiele wnosi również umieszczony pod nim podpis. Przyjaciółka artysty, około 1929, piórko i tusz. „Przyjaciółka” to mylące słowo – jest w stanie ukryć tak wiele. Kim naprawdę była dla młodego mężczyzny, który narysował ją pewnego popołudnia na tle pozostałości ich wspólnego pikniku? Nawet tak utalentowany artysta jest jednak ograniczony poprzez materię, w jakiej tworzy. Niektóre rzeczy czas zabiera bezpowrotnie.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Dzieło mistrza
1 Hertfordshire, sierpień 1928
JUŻ TERAZ OGRODY tętnią życiem. W powietrzu oczekiwanie unosi się niczym zapach – goście przybyli, aby zrobić coś szalonego, czego być może będą później żałować, ale nie w tym rzecz. To święto na cześć młodości. Oczywiście nie wszyscy zaproszeni są młodzi, ale to bez znaczenia – młodość można zastąpić odpowiednim nastawieniem. Tylko ono się tak naprawdę liczy. Jego przejawem są migające pod brzegiem sukienek blade kolana, strugi pieniącego się szampana oraz dziki rytm bębnów. Przede wszystkim jednak taniec – szybki, zbyt szybki, aby rozróżnić poszczególne kroki, taniec, w którym tancerze zlewają się w histeryczną, niewyraźną, połyskującą potem barwną plamę. Tom zwykle nie tańczy. A w każdym razie nie przed wypiciem przynajmniej trzech lampek szampana. Na pierwszą rzucił się, jakby był naprawdę spragniony. Długa nóżka kieliszka i jego szeroka, krucha czasza nie nadają się jednak do tak łapczywego picia i w efekcie Tom oblał cały przód koszuli, której materiał, teraz przezroczysty, przylega mu do skóry. Tom czuje się nie na miejscu. Nigdy wcześniej nie był na takim przyjęciu, o których czyta się w kolumnach towarzyskich: pijana, bogata młodzież – złota młodzież – wyprawia dzikie brewerie. Prasa kocha ją i nienawidzi, wielbi i opluwa, a przede wszystkim zdaje sobie sprawę, że bez niej sprzedaż byłaby nieporównywalnie niższa. Również na tym przyjęciu w cieniu czają się panowie z aparatami. Wchodząc, Tom zauważył kilku skrytych za krzakami, ale nie przyszło im do głowy, aby marnować lampę błyskową na jego osobę. Tom trafił na to przyjęcie jako „osoba towarzysząca”, dzięki Roddy’emu, świetnie ustosunkowanemu znajomemu z Oksfordu. Obaj studiują tam od roku, ale Tom nie jest pewien, czy ta znajomość przetrwa do egzaminów końcowych, ponieważ nic ich nie łączy. Niemniej jednak teraz są tutaj razem.
– Jesteś ładniutki – wyjaśnił Roddy. – Przyciągniesz dziewczyny, a potem zjawię się ja i je porwę. Motywem przewodnim wieczoru są Opowieści z tysiąca i jednej nocy. Tom ma na sobie turban oraz kaftan wyszywany kolorowymi paciorkami i małymi lusterkami – znalazł je w sklepiku ze starociami w Islington. Chociaż jego strój pachnie naftaliną i wilgocią, Tom jest bardzo dumny ze swoich zdobyczy, obawia się jedynie, czy nie przedobrzył. Jego zmartwienia są nieuzasadnione: inni goście zgrzeszyli nadgorliwością w zdecydowanie większym stopniu. Kiedy wchodzili, Roddy pokazał mu gospodynię całej imprezy: Lady Middlesford była spowita w szkarłatny szyfon, jej biżuteria przyćmiewała cały skarb Orientu, a twarz zakrywał równie czerwony woal, do którego doczepiono tysiące pobrzękujących metalowych ozdóbek i dzwoneczków. Kobieta, która się do niego uśmiecha, ma bardzo ciężki makijaż, niewspółgrający z jej bladoniebieskimi oczami. Przy otwartych drzwiach do ogrodu stoi odaliska z gołym brzuchem, jeśli nie liczyć maleńkiego, połyskującego rubinu. Roddy zostawił Toma, kiedy tylko weszli do ogrodu, miał pójść po drinki, ale minęła już godzina, a po nim ani śladu. Do Toma podchodzi kobieta. – Masz może ogień, kochanie? Jej akcent jest iście królewski, precyzyjnie doskonały, niczym z podręcznika wzorowej angielszczyzny, choć ubiór, składający się z bufiastych jedwabnych spodni i bezrękawnika w kolorze fuksji, mógłby należeć do samej Szeherezady. Jej elfia twarz nie jest ładna: oczy ma osadzone zbyt blisko, a przednie zęby trochę za duże, ale za to wydaje się interesująca. Jej ciało jest drobne i androgyniczne, a włosy, ścięte na wysokości ucha, mają nienaturalnie krzykliwy pomarańczowy odcień. Tom nagle ją rozpoznaje. Z zasady nie czytuje takich szmatławców jak „Mail”, ale musiałby być pustelnikiem, żeby nie znać tej konkretnej przedstawicielki złotej młodzieży. Babe Makepeace: „lat dwadzieścia jeden – żyje, jak chciałby niejeden”. Żyje, jeśli wierzyć plotkom, dzięki marnej pensyjce, którą niechętnie wypłaca jej oburzony tatuś, a do życia potrzebne są jej jedynie orzechy, dzięki którym utrzymuje modną figurę chłopczycy, i koktajl z surowego jajka po szampańskiej zabawie.
Tom sięga do kieszeni i wyciąga zapalniczkę. Ona podnosi papieros do ust i mocno się zaciąga, jeszcze bardziej ściągając swoją śmieszną, małą twarz. – Prawdziwy z ciebie skarb. – Trąca go zawadiacko w bok. – Jak masz na imię? – Thomas. Thomas Stafford. – Zatem Thomas… Tommie… zatańczysz ze mną? – Rzuca mu wyczekujące spojrzenie spod wisiorków, które spływają ze stroika na jej głowie. – Z największą chęcią… ale może później? Prawdę powiedziawszy, żaden ze mnie tancerz. – Jak tam chcesz, Tommie. I zanim któreś z nich zdąży coś jeszcze dodać, czyjeś zdecydowane ręce chwytają ją w talii i porywają na parkiet. Tomowi to nie przeszkadza. W zupełności wystarcza mu, że może po prostu chłonąć egzotykę rozgrywającego się przed nim widowiska. Na pobliskim jeziorku jakaś łódka odbija od brzegu. Tom dostrzega trzy osoby: dwóch mężczyzn siedzi, a kobieta stoi między nimi i wlewa im do ust szampana prosto z butelki. Jeden z mężczyzn sadza ją sobie na kolanach, dziewczyna piszczy, a cała łódka gwałtownie kołysze się na ciemnej wodzie. Tom znowu zaczyna przyglądać się szalejącym tancerzom. Chciałby zobaczyć, jak tańczy Babe Makepeace, bo ponoć jest to naprawdę coś. Na samym środku parkietu dostrzega znajomą rudą czuprynę. A więc tutaj podziewa się Roddy. Wtem jego całą uwagę przykuwa partnerka kolegi. Porusza się z gracją, która Tomowi przywodzi na myśl łabędzia: energię, z jaką porusza się pod powierzchnią wody, i wdzięk, z jakim sunie po jej tafli. Dziewczyna unosi się na dźwiękach muzyki, płynie z nią i ponad nią. W świetle lampionów jej odkryte ramiona są bardzo blade, a włosy obcięte na boba bardzo czarne. Mimo dzielącej ich odległości Tom jest przekonany, że w miejscu wystrzyżenia, tuż nad szyją, są miękkie i gęste niczym kocie futerko. Dziewczyna jest jednym słowem zjawiskowa. Ale jest w niej coś jeszcze. Wydaje się Tomowi… no właśnie. Znajoma. Tom nie jest w stanie sprecyzować tego odczucia, być może wynika ono z wrażenia, jakie wywiera na nim jej uroda. Próbuje dostrzec jej twarz, ale udaje mu się złowić jedynie niewyraźne fragmenty. W końcu zespół w odpowiednio hałaśliwym stylu kończy piosenkę, a następna melodia jest już dużo wolniejsza. Zgrzani, błyszczący od potu tancerze radosnym
krokiem ruszają w kierunku baru. Ona również schodzi z parkietu, uśmiecha się do Roddy’ego, ale grzecznie uwalnia się z jego objęć. Idzie w kierunku Toma, ku domowi. Tom oddycha niespokojnie. Czy uda się mu z nią porozmawiać? Raczej nie potrafi rozmawiać z kobietami. Powinno mu iść lepiej, w końcu wychował się wśród sióstr, ale jako najmłodszy z trójki rodzeństwa był zazwyczaj obiektem dobrotliwych kpin i nabył jedynie przekonania, że kobiety są onieśmielające i zagadkowe. Kiedy dziewczyna się zbliża, Tom zauważa niewielką skazę na jej urodzie. Jej usta są odrobinę za duże w porównaniu z delikatną twarzą, małym wąskim nosem i ciemnymi oczami. Jest również zdecydowanie wyższa niż większość obecnych kobiet i bardzo szczupła – bez wątpienia jego siostra Rosa uznałaby ją za „chudzielca”. Dziewczynę dzieli od niego już zaledwie kilka kroków, a Tom nie może przestać bezwstydnie się jej przyglądać – jeszcze chwila i ona to zauważy, a on wyjdzie na kompletnego idiotę. W ostatnim momencie udaje mu się spuścić wzrok. Tom słyszy jedynie swoje dudniące serce. Dziewczyna przechodzi koło niego, tuż koło niego, omiatając go srebrzystą tkaniną sukienki. Dotyk jest niezwykle subtelny, ale Tom odbiera go każdym zakończeniem nerwowym. – Tom? W pierwszym momencie wydaje mu się, że to wyobraźnia płata mu figla, więc nie reaguje. – Ależ to przecież ty? Tom Stafford? Kiedy podnosi głowę, ona stoi dokładnie przed nim i patrzy mu prosto w twarz. Jest tak blisko, że Tom dostrzega delikatne piegi na jej nosie i zauważa, że jej oczy nie są wcale ciemne, ale mają niezwykły srebrnoszary kolor. Tom aż musi odkaszlnąć. – Tak… to ja. – Jego głos brzmi dziwnie nawet dla niego samego, jak rozstrojony instrument. – Czy można zapytać, skąd…? – Och, Tom, nie wierzę! – Jego rozmówczyni uśmiecha się szeroko, zachwycona. W mgnieniu oka Tom już wie, czemu wydawała mu się znajoma. To Alice. – Alice?
Po raz ostatni Tom widział Alice Eversley w 1913 roku. Miała wtedy sześć lat i była młodsza od niego o kilka miesięcy. Jej bocianie nogi, z wiecznie poobijanymi kolanami, były zdecydowanie zbyt długie w porównaniu z resztą ciała, a rozczochrana czupryna czarna jak onyks. Raczej nie tego spodziewano się po córce boskiej lady Georginy Eversley, blond bogini socjety, oraz badacza biegunów lorda Roberta Eversleya, który, przynajmniej w Anglii, był zawsze gładko ogolony i nienagannie ubrany. Oczywiście na zdjęciach z wypraw występował z brodą umazaną tłuszczem wieloryba. Tego lata rodzice Toma zdecydowali, że rodzina powinna spędzić wakacje w Kornwalii. Pani Stafford przeczytała w gazecie artykuł o tym, jak ważny dla zdrowia dzieci jest pobyt nad morzem. Tym bardziej że jej młodsza dziewczynka, Caro, nadal wracała do zdrowia po przebytym krztuścu. Postanowiono więc, że pani Stafford wraz z dziećmi spędzi całe dwa miesiące w Winnard Cove, nieopodal rybackiego miasteczka Fowley. Natomiast pan Stafford, który był prawnikiem, miał zostać z nimi tak długo, jak pozwolą mu obowiązki służbowe. Matka Toma znalazła nawet w swoim magazynie ogłoszenie: „Eyrie House” do wynajęcia przez rodzinę. Malowniczo i ustronnie położony w idyllicznej, piaszczystej zatoczce. Miejsce jakby dla nich stworzone. Domek wychodził na morze, był mały, naznaczony przez pogodę i sól morską, ale najwyraźniej niezniszczalny. Zgodnie z ogłoszeniem, poniżej rozciągała się osłonięta przed wiatrem plaża, na którą morze regularnie wyrzucało wiele drobnych skarbów. Jedyny szczegół, który nie do końca zgadzał się z tym, co zostało umieszczone w ogłoszeniu, dotyczył ustronności miejsca. Zatoczka w całości należałaby do Staffordów, gdyby nie to, że po jej drugiej stronie znajdowała się okazała elżbietańska rezydencja, której brązowe mury były po części schowane za gęstwiną wiązów. Jak z dumą poinformowała ich stara właścicielka domku, był to Eversley Hall, posiadłość, która od ponad trzystu lat należała do tej samej rodziny. Trzeciego dnia wakacji pan Stafford wrócił z wycieczki łódką cały przemoczony, zaróżowiony z zimna i podekscytowania. Jego żona i dzieci, które właśnie piły herbatę w ogrodzie, z zaciekawieniem przyglądały się temu widowisku. – Nie uwierzycie, kogo właśnie spotkałem. Lorda Eversleya we własnej osobie!
I to tu, w Kornwalii. Nie wierzę, że wcześniej tego nie skojarzyłem… teraz wszystko ma sens. Hall należy oczywiście do niego. Stopniowo historia zaczęła się wyjaśniać. Okazało się, że pan Stafford wywrócił łódkę do góry dnem akurat na trasie pięknego jachtu, czym wywołał nie lada zamieszanie. Co gorsza, kiedy wpadł do wody, jego kamizelka ratunkowa zahaczyła o grot szota i nijak nie udawało się jej odczepić. W pewnym momencie pan Stafford usłyszał krzyk i zorientował się, że w wodzie jest ktoś jeszcze. To sternik jachtu pospieszył z pomocą, zostawiając łódź pod opieką załogi. – Zrobił to tak zwyczajnie, nie wahał się ani chwili, po prostu wskoczył do wody i mnie uwolnił. To był on: sam lord Robert Eversley. Najmilszy człowiek, jakiego kiedykolwiek poznałem – opowiadał rozpromieniony pan Stafford. – Zaprosił nas wszystkich na kolację, dzieci też idą. I tak tego wieczoru rodzina Staffordów przemierzyła wydmy, aby wspiąć się po bardzo wysokich schodach, które wytarły się pod stopami niezliczonych pokoleń Eversleyów, a na ich szczycie oczekiwał ich kamerdyner w liberii. W środku Hall odznaczał się chłodną elegancją katedry: ciemne drewno, wiekowe szkło i stary kamień. Kroki Staffordów odbijały się echem, co jedynie wzmagało ich podziw i onieśmielało jeszcze bardziej. Trudno im było otrząsnąć się z wrażenia, że to dla nich za wysokie progi. Jednakże Robert Eversley i jego złotowłosy syn Archie byli wobec gości niezwykle serdeczni. Nawet dziwna, bardzo blada córeczka obdarzyła ich krzywym uśmiechem. Gospodarze starali się jak mogli, aby Staffordowie poczuli się mile widziani, a przede wszystkim traktowani jak równi. Wszyscy, z wyjątkiem żony lorda Roberta. Jak później skomentowała zachowanie gospodyni pani Stafford, piękna lady Eversley traktowała ich, „jak służących, którzy dostali swój bożonarodzeniowy prezent, ale już następnego dnia mają wrócić na swoje miejsce”. Nie wykazała gośćmi żadnego zainteresowania i nie siliła się nawet na zwykłą uprzejmość, co zauważyły również dzieci. Kiedy pan Stafford mówił o swojej pracy, posłała mu zimny uśmiech. Wzmianka pani Stafford o ich domu w Parsons Green została natomiast skwitowana uniesieniem brwi.
– Straszna z niej snobka – narzekała matka Toma następnego dnia przy śniadaniu. – Uważała, że tylko marnujemy jej czas, i postarała się, żebyśmy to odczuli. Straciłam co do niej wszelkie nadzieje już po półgodzinie; zabieganie o jej względy było po prostu zbyt męczące. Bardzo to nieprzyjemne, kiedy ktoś traktuje cię tak wyniośle. Chłodne zachowanie lady Eversley było na szczęście jedyną nieprzyjemną stroną tej skądinąd bardzo udanej wizyty. Rodzice Toma spędzili wieczór zasłuchani w opowieści Eversleya o ruchomym lodzie, który może zmiażdżyć statek, a co dopiero człowieka, o lodzie tak błękitnym i twardym jak szafiry w naszyjniku lady Eversley, o lodzie czarnym i zdradliwym, który pochłonął tak wielu śmiałków. Rosa i Caro – lat czternaście i dziesięć – były w równym stopniu szczęśliwe, mogąc przez cały wieczór swobodnie wzdychać do Archiego, który już w wieku siedemnastu lat był tak wysoki i postawny jak niejeden dorosły mężczyzna. Co więcej, Archie szczęśliwie odziedziczył bohaterski wygląd ojca i złote włosy matki. No i była jeszcze córka, Alice. Siostry Toma szybko odrzuciły małą chłopczycę z potarganymi włosami. Ona i jej znacznie starszy brat wyglądali niemal jak przedstawiciele dwóch różnych gatunków. Jednak Tom dostrzegł w Alice pokrewną duszę. Dziewczynka, podobnie jak on sam, była pewna, że z okna swojej sypialni widziała piratów i przemytników, którzy dawali sobie sygnały latarkami. Co więcej, Alice była dumną posiadaczką imponującej kolekcji kuriozów wyrzuconych na brzeg przez morze. Efektem wielogodzinnego podążania za linią odpływu były takie znaleziska, jak parasol, okulary i intrygujący, lekko zakrzywiony nóż – Tom podejrzewał, że to kordelas. Podczas gdy dorośli niespiesznie raczyli się kolacją, Tom i Alice, korzystając z osłony ciemności, przedarli się przez zroszoną trawę do miejsca, z którego wygodnie mogli wypatrywać pirackich statków. Ojciec Alice zbudował dla niej podest na drzewie, który był wprost idealny do tego celu. Siedzieli tam razem, dopóki sir Robert, na wyraźne życzenie żony, nie zawołał ich z powrotem do środka, uśmiechając się przy tym wyrozumiale. Przez następne sześć tygodni w Winnard Cove Tom i Alice byli niemal nierozłączni. Zaczajali się razem na piratów, polowali na kraby, budowali szałasy z drewna wyrzuconego przez morze oraz stawiali czoła lodowatym falom przyboju,
aby popływać na spokojniejszych wodach pod czujnym okiem matki Toma i niani Alice. Dziewczynka była mała jak na swój wiek i nienaturalnie blada, ale za to nad podziw silna i nieustraszona. Tom nigdy nie spotkał nikogo dzielniejszego. Kiedy powiedziała mu, że chce być poszukiwaczem przygód, jak jej ojciec, i pierwszą na świecie podróżniczką, Tom ani przez chwilę nie wątpił, że to się jej uda. Nawet teraz bez trudu mógłby sobie wyobrazić tę małą twarz umazaną wielorybim tłuszczem, te małe stopy w wielkich futrzanych butach. Jak w przypadku każdej prawdziwej dziecięcej przyjaźni, wydawało się im, że nic ich nigdy nie rozdzieli. W dodatku rodzice Toma obiecali – żywiąc zresztą podobny entuzjazm do tego pomysłu – że w następnym roku powrócą do Winnard Cove. Jednak kilka miesięcy później, pewnego październikowego poranka, pan Stafford nagle upuścił filiżankę: EVERSLEY GINIE NA MROŹNYM POŁUDNIU – brzmiał nagłówek w gazecie. Lord Robert wpadł do szczeliny ukrytej pod cienką warstwą lodu i śniegu. Ciała nie udało się wydobyć. Eversleyowie, jak również Staffordowie, nigdy już nie wrócili do Winnard Cove. Wybuchła wojna. Pan Stafford jako dumny patriota zaciągnął się, aby walczyć we Francji. Do domu wrócił jako nie ten sam człowiek. Inni nie mieli nawet tyle szczęścia. Archie Eversley zginął pod Ypres jednego z pierwszych dni walk.
2 Kate
JAK OPISAĆ MOJĄ MATKĘ? Była drobna, ale bardzo silna. Tak silna, że mogła tańczyć przez wiele godzin z niewymuszoną gracją i precyzją, choć z pewnością każdy mięsień w jej ciele palił z bólu, kiedy oślepiana przez ostre sceniczne światła wirowała w powietrzu, a z jej biednych zmiażdżonych palców lała się krew, wsiąkając w drewniane czubki podtrzymujących je point. Tak silna, że jako sierota i podrzutek potrafiła zaakceptować swoją sytuację i uczynić z niej swój atut, podstawowy element legendy June Darling. Nie chcę pisać o tym, co wiedziałam o niej tylko ja, ponieważ tylko tyle mi po niej zostało i są to moje najpilniej strzeżone wspomnienia. Poza tym ludzi nie interesuje nic poza jej legendą i tańcem. Z pewnością słyszeliście o mojej matce. Nawet ludzie, którzy nie interesują się baletem, znają jej imię. Jeszcze przed śmiercią udało się jej osiągnąć ten uniwersalny wymiar sławy. A jeśli nawet ktoś nie słyszał o niej wcześniej, poznał jej historię po tamtej nocy, kiedy zginęła, lecąc samolotem, który runął na ziemię, jakby zrobiony był z papieru i patyczków po lizakach. June Darling, mała balerina, która jedynie dzięki swojemu talentowi przezwyciężyła przeciwności losu. Moja matka często wyśmiewała się z tego, co nazywała mitem swego pochodzenia. Mówiła, że nigdy nie było jej aż tak źle. Nie doświadczyła zaniedbania ani złego traktowania i chociaż na początku nie miała rodziny, wkrótce w jej życiu pojawiła się Evie, a później ja i wspólnie tworzyłyśmy doskonałą, kochającą się trójkę. Tak się przynajmniej wydawało. Ze wstydem przyznaję, że ja w skrytości ducha zastanawiałam się nieraz, czy Evie nie ma do mnie pretensji o to, że skomplikowałam jej relacje z mamą. Czy miałam powody, aby ją o to podejrzewać? Niezupełnie. Niemniej jednak prawdą jest, że Evie nigdy nie mówiła do mnie tak jak do mamy,
a co więcej, wobec mnie potrafiła być surowa i niecierpliwa, a wobec niej nigdy taka nie była. W pewnym momencie swojego życia miałam prawdziwą obsesję na punkcie posiadania dziadków – marzyłam dokładnie o takich, u których moja szkolna koleżanka, Georgina, spędzała weekendy. Dziadkowie Georginy czytali jej książki, piekli z nią ciasta i zabierali ją na wystawy. Moja relacja z Evie była zupełnie inna. Nigdy nie mówiłam do niej „babciu” – nic z tych rzeczy. Zwracałam się do niej po imieniu i rozmawiałyśmy ze sobą jak dorosłe. Teraz wiem, że na pewno mnie kochała, ale uczucie, które do mnie żywiła, wypadało blado w porównaniu z tym, co czuła do mojej matki. Evie zawdzięczała mamie nie mniej niż ona jej i Evie po prostu nie była w stanie tak bardzo kochać nikogo więcej. Moja obecność zapewne przypominała Evie również o moim ojcu, którego obwiniała o zwichnięcie baletowej kariery matki, nie przyjmując do wiadomości, że kiedy mama zaszła ze mną w ciążę, była już dość stara jak na baletowe standardy. Mój ojciec doskonale odegrał rolę czarnego charakteru, zmywając się, kiedy tylko na horyzoncie pojawiły się pierwsze kłopoty. Ale można też spojrzeć na to z innej perspektywy. Jeśli zapytałoby się mamę, powiedziałaby, że mój ojciec nie znaczył dla niej nic, poza tym że dzięki niemu w jej życiu pojawiła się córka. Nie potrzebowałyśmy go wcale; miałyśmy przecież siebie. Mama została ochrzczona imieniem June przez zakonnice, które prowadziły dom, gdzie przebywała od niemowlęctwa. Zawsze miałam wrażenie, że to imię ma w sobie coś amerykańskiego, ale mama wyjaśniła mi, że dostała je po prostu dlatego, że zjawiła się u sióstr w czerwcu. Było to zresztą prawdziwe zrządzenie losu: gdyby została podrzucona pod drzwi w lutym, jej historia mogłaby się równie dobrze skończyć, zanim na dobre się rozpoczęła. Sierocińce mają najczęściej złą reputację, ale ten nie miał w sobie nic z dickensowskich powieści, i chociaż słowo „instytucja” sugeruje wszelkie możliwe niedostatki, mama zawsze podkreślała, że nie były one jej udziałem. Oczywiście jedzenia było niewiele i nie było zbyt wielu rozrywek, ale zawsze można było liczyć na trzy przyzwoite posiłki dziennie oraz lekcje muzyki i wycieczki do parku. W porównaniu z doświadczeniem wielu innych dzieci nie brzmi to wcale tak źle.
Zresztą mama nie znała przecież niczego innego. Dwie starsze dziewczynki twierdziły, że pamiętały tę kobietę, która podrzuciła mamę. Wczesnym rankiem zbudził je przytłumiony pomruk silnika pod oknami wspólnej sypialni. Kiedy wspięły się do okna, zobaczyły, jak zbliża się z zawiniątkiem, aby chwilę później odejść już z pustymi rękami. Nie zadzwoniła do drzwi. Jak relacjonowały później dziewczynki, kobieta była elegancka i wyglądała na bogatą, a samochód, którym odjechała, z pewnością był drogi. Nie mogły się jednak zgodzić co do szczegółów: jakiego koloru były jej włosy pod kapeluszem, jakiego była wzrostu lub w jakim wieku. Niemniej jednak obie odniosły wrażenie, że była wyjątkowo piękna. Kiedyś zapytałam mamę, czy kochała zakonnice. Przyznała, że nie pamięta poszczególnych sióstr, w jej pamięci zapisały się jako pojęcie abstrakcyjne: dobroczynne i wszechobecne, przypominające ideę Boga, którą starały się jej zaszczepić. Jedynym wyjątkiem była siostra Rose, nie ze względu na jakąś szczególną cechę charakteru, ale dlatego, że wpłynęła w decydujący sposób na przyszłość mamy. Do niej należała bowiem organizacja lekcji muzyki, odbywających się dzięki starym instrumentom podarowanym przez dobroczyńców, które na co dzień leżały zamknięte w drewnianej skrzyni w sali gimnastycznej. W każde piątkowe popołudnie siostra Rose wydobywała je z czeluści i sprawiedliwie rozdawała dziewczynkom, aby grały na nich bez żadnych dalszych wskazówek. Kiedy mama miała sześć lat, wydarzyło się coś zupełnie niespodziewanego. Wprowadzono nowy system nauczania, którego pomysłodawcą był bogaty dobroczyńca. Pragnący zachować anonimowość filantrop wpadł na pomysł wpojenia dziewczynkom miłości do śpiewu i tańca. Gdyby mama urodziła się parę lat później, jej życie potoczyłoby się zupełnie inaczej. Podobny projekt nie miałby szans podczas krwawych niemieckich nalotów bombowych na Londyn. Niemniej jednak mama dostała swoją szansę. Nauczycielką baletu i – jak się później okazało – córką owego dobroczyńcy była Evelyn Darling. Historia Evelyn Darling
Evelyn Darling przyszła na świat w środowisku, w którym nie brakowało jej niemal niczego. Jej ojciec Bertram odziedziczył po swoim ojcu firmę metalurgiczną – interes dzięki pierwszej wojnie światowej kręcił się doskonale. Evelyn jako jedynaczka miała zapewnioną niezwykle dostatnią przyszłość i ogromny spadek. Jednak szybko okazało się, że życie typowej dziedziczki jej nie odpowiada. Jako mała dziewczynka Evelyn była kilkakrotnie ze swoimi rodzicami na przedstawieniach baletowych, które jak nic innego urzekły ją swoim pięknem i magią. Nie mogła zapomnieć o tancerkach z wdziękiem unoszących się ponad sceną. Zapragnęła tańczyć jak one, a ojciec, niezdolny odmówić jedynaczce niczego, płacił za jej lekcje – za tyle lekcji, ile tylko jej ciało było w stanie znieść. Nie był co prawda przekonany do idei występów: nie było to stosowne zajęcie dla przedstawicielki klasy, do której aspirowali. Koniec końców pozwolił jej tańczyć na prywatnych pokazach. Evelyn stała się naprawdę dobrą tancerką. Być może nie największego kalibru, ale wystarczająco utalentowaną, aby w wieku dziewiętnastu lat przykuć uwagę pewnego młodego dżentelmena. Mimo że Evelyn nie miała klasycznej urody, poruszała się z gracją leśnej nimfy i miała czysty, dźwięczny głos. W 1935 roku Evelyn i Harry zaręczyli się. Po ślubie Evelyn miała wrócić do tańca, choć oczywiście nigdy już nie miała występować, gdyż było to niestosowne dla mężatek, poza tym teraz to Harry był miłością jej życia. Zaledwie kilka miesięcy przed wyznaczoną datą zaślubin Harry zabrał Evelyn na przejażdżkę do Sussex nowym samochodem, który narzeczeni dostali od Bertrama jako wczesny prezent ślubny. Letni dzień był przepiękny, powietrze przesycone słońcem, a drogi suche – nie wiadomo, co spowodowało poślizg. Udało się jednak ustalić, że samochód jechał z bardzo dużą prędkością i Harry nie był w stanie na czas naprostować kół, aby uchronić ich przed wjechaniem w szpaler przydrożnych brzóz. Evie miała szczęście. Straciła dziecko, o którego istnieniu nawet nie wiedziała, złamała prawą nogę w siedmiu miejscach i do końca życia musiała chodzić w usztywniającej konstrukcji z metalowych prętów i opasek. Harry nie miał tyle szczęścia: zginął na miejscu. Pomimo młodego wieku Evelyn odznaczała się niezwykłą siłą charakteru. Wiedziała, że nigdy już nie zatańczy, nie tylko profesjonalnie, ale w ogóle. Wiedziała,
że nigdy już nie urodzi dziecka ani nigdy nikogo nie pokocha tak jak Harry’ego. Mimo to z wielką determinacją zaczęła wdrażać przygotowany specjalnie dla niej program rehabilitacyjny. Każdego dnia udawała się do parku Battersea, który znajdował się po drugiej stronie mostu, w pobliżu położonej nad rzeką miejskiej rezydencji jej ojca, aby na łonie natury wykonywać zalecone ćwiczenia. Pewnego razu zobaczyła ubrane w bure sukienki dziewczynki z sierocińca, które odbywały swój spacer pod czujnym okiem dwóch zakonnic – jednej z przodu, drugiej z tyłu grupy. W tym momencie w jej głowie narodził się pomysł całego przedsięwzięcia. Nie będzie przesadą, jeśli powiem, że Evelyn znalazła w mojej mamie córkę, której sama nie mogła mieć. Równocześnie towarzyszyła jej w karierze, która nie miała stać się jej udziałem. Evelyn nauczyła mamę wszystkiego, co sama umiała. Rok po tym, jak mama po raz pierwszy przekroczyła próg studia baletowego, Evelyn adoptowała ją, uznając za swoje dziecko. W 1938 roku, w wieku ośmiu lat, mama zdobyła stypendium Sadler’s Wells Ballet School and Company. Reszta, jak mówią, to już historia. Sierociniec, pierwszy używany kostium baletowy – wszystko to stanowi osobistą legendę mojej matki. Niestety, legendy mają to do siebie, że nie zawsze kończą się dobrze, raczej wręcz przeciwnie, i nie zmienią tego żadne uwspółcześnione wersje. To była dla mnie ciężka lekcja, nadal się tego uczę. Czternasty dzień kwietnia 1985 roku. Później próbowałam sobie przypomnieć, co robiłam w tym czasie, dokładnie w tym momencie. Czy w głębi duszy od razu wiedziałam, co się właśnie wydarzyło? Mam okropne przypuszczenie, że byłam wtedy w pubie przy Goodge Street i stawiałam kolejkę starym znajomym ze szkoły artystycznej, beztrosko opowiadając o minionym dniu i zupełnie nie zdając sobie sprawy, jak diametralnie zmieniło się właśnie moje życie. Po katastrofie samolotu wprowadziłam się z powrotem do domu w Battersea, gdzie niegdyś mieszkałyśmy we trójkę: była to duża, zagracona wiktoriańska posiadłość położona przy jednej z ulic prowadzących do parku. Teraz mieszkałam tu tylko ja. Kilka lat wcześniej Evie musiała przenieść się do domu opieki z powodu postępującej demencji. Mama bardzo długo nie chciała do tego dopuścić. Zawód choreografa wymagał od niej częstych podróży, ale była skłonna pracować mniej
i bliżej domu, aby móc lepiej zająć się Evie. Jednak Evie coraz bardziej traciła orientację, a jej zachowanie stało się nieprzewidywalne. Kiedy znaleziono ją na drugim końcu dzielnicy ze złamanym łokciem, zupełnie nie pamiętała, jak znalazła się tak daleko od domu. Stało się wtedy jasne, że nasza zwiększona czujność nie wystarczy – Evie potrzebowała opieki przez cała dobę. Mama nie mogła sobie pozwolić na całkowitą rezygnację z pracy, a ja musiałam być w Slade, gdzie robiłam pracę dyplomową w Akademii Sztuk Pięknych. – Będzie jej o wiele lepiej – powiedział pracownik socjalny z St George’s, który posługiwał się frazesami z ilustrowanych poradników – jeśli będzie miała stały kontakt z ludźmi. Można to osiągnąć przez wizyty domowe, lecz znacznie skuteczniej w domu opieki, gdzie będzie mogła prowadzić życie towarzyskie. Doskonale rozumiem, dlaczego ta decyzja była dla mamy tak trudna. Chodziło przecież o osobę, która dbała o nią od małego, która obdarzyła ją miłością i której zawdzięczała wszystko, co osiągnęła w życiu. Wiem, że mama bardzo cierpiała i czuła, że dopuszcza się okropnej zdrady. Dodatkową przeszkodą było to, że stan Evie często nie wydawał się szczególnie zły. Zdarzały się momenty, kiedy wykazywała się nagłą i niezwykłą jasnością umysłu, całymi dniami mogło się wydawać, że nic jej nie dolega. Jednak jej gorsze dni były naprawdę złe, a wizja tego, co mogło się wydarzyć, kiedy Evie zostawała sama w domu, była naprawdę przerażająca. W końcu nawet mama musiała przyznać, że nie ma innego wyjścia.
3 Londyn, maj 1986
TO WYDARZYŁO SIĘ rok po śmierci mamy. Prawie udało mi się wtedy przekonać samą siebie, że wszystko jest ze mną w porządku. Z perspektywy czasu wiem, że wcale tak nie było. Miałam dwadzieścia siedem lat i wszystkie moje dni wyglądały dokładnie tak samo: praca i odwiedziny u Evie. Stworzyłam przekonujące pozory, że udało mi się przeżyć najgorsze. Na szczęście po pierwszych trzech miesiącach ludzie przestają pytać, jak sobie radzisz, i jeśli tylko nie ma ewidentnych dowodów na to, że jest inaczej, zakładają, że już ci się udało wrócić do normy. Przestałam widywać starych przyjaciół ze szkoły artystycznej. Nie była to żadna świadoma decyzja, ale teraz widzę, jak stopniowo się od nich oddalałam. Najpierw przestałam przyjmować zaproszenia na imprezy i wystawy, później nawet na zwyczajowe cotygodniowe spotkania w pubie. Szybko zorientowałam się, że moja żałoba odseparowała mnie od nich niczym przepaść. Nawet gdybym chciała, nie mogłam porozmawiać z nimi o mamie, choć oczywiście wcale nie chciałam. Nasze rozmowy koncentrowały się wokół nieszkodliwych plotek, kto z kim sypiał, kogo „kupił” znany kolekcjoner – wszystkie te drobne intrygi naszego małego, zamkniętego światka. Nie do pomyślenia było wprowadzanie do tej wesołej, beztroskiej atmosfery tematu śmierci. Do niedawna byłam dokładnie taka jak cała reszta: młoda, lekkomyślna, trochę samolubna w zupełnie nieszkodliwy sposób. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że moja obecność psuje atmosferę. Wiem, że moi znajomi byliby przerażeni, gdyby dowiedzieli się, że tak się czułam – zdaję sobie sprawę, że bardzo się starali, aby traktować mnie jak dawniej. Może zresztą to wszystko było tylko w mojej głowie. Może oni naprawdę nie dostrzegali tej zmiany, która tak bardzo mnie od nich oddaliła. Chociaż wycofałam się z życia towarzyskiego, bardzo potrzebowałam czymś się
zająć. Dzięki temu nie musiałam spędzać zbyt dużo czasu w domu w Battersea, gdzie cisza i pustka miały swój namacalny i trudny do zniesienia ciężar. Coraz więcej czasu spędzałam, chodząc po mieście z aparatem, zwłaszcza nad ranem, kiedy szarym świtem budziła mnie martwa cisza i nie było już mowy o dalszym śnie. Koncentracja potrzebna do zrobienia dobrej fotografii – właściwy pomiar światła, kluczowe decyzje dotyczące naświetlenia, właściwy kadr i ostrość – tylko to było w stanie wyprzeć z mojej głowy wszystkie inne myśli. A później mogłam się skryć w moim prawdziwym sanktuarium: w ciemni. Mama urządziła ją dla mnie w naszej wiktoriańskiej piwnicy jako prezent na moje osiemnaste urodziny. Przygotowała wszystko podczas tygodnia, który spędziłam na szkolnej wycieczce w Rzymie. Kiedy wróciłam, wszystko już na mnie czekało: dwie duże powierzchnie robocze, powiększalnik do wyświetlania filmu, bezpieczne czerwone oświetlenie, tace do wywoływania i dwie półki pełne odczynników i sprzętu, jakiego tylko mogłam zapragnąć. Mama zadbała nawet o to, żebym miała ubranie ochronne. Teraz hermetyczna przestrzeń ciemni stała się dla mnie pretekstem do odcięcia się na długie godziny od wszystkiego i pozwalała choć na chwilę zapomnieć o pustych pokojach na górze, gdzie tylko narastał kurz. Zaczęłam spędzać również więcej czasu w pracy. Kiedy szukałam zajęcia, sklep fotograficzny przy King’s Road wydawał mi się najlepszą opcją – zaraz po karierze zawodowego fotografa. Było to jedno z tych miejsc prowadzonych z miłości, nie dla pieniędzy, choć mój szef Nick był niegdyś znaną postacią w środowisku. Zrobione przez niego zdjęcia gwiazd, takich jak Veruschka, Bianca Jagger czy Stonesi, a nawet moja matka, zyskały miano kultowych. Nick powiedział mi pewnego razu, że spośród kobiet, które fotografował, to moja matka była w największym stopniu obdarzona naturalnym pięknem. – Dlatego że była tak bardzo w zgodzie ze sobą – wyjaśnił. – Tak pełna wdzięku i harmonii ze swoim ciałem. Wiele jego zdjęć jest teraz w powszechnym obiegu, są stale dołączane do artykułów, choć nie zawsze z jego nazwiskiem. Nick zostawił to wszystko za sobą, a świat szybko o nim zapomniał. Odszedł, ponieważ poczuł, że za bardzo się wtopił w to środowisko. Te same imprezy, te same narkotyki, te same porażki. Doświadczył,
jak sam mówi, trzyletniego kaca i to go prawie wykończyło. Zdołał się jednak otrząsnąć i znalazł sobie nowe, prostsze życie. Czasami, kiedy interes się nie kręcił, Nick odpuszczał nam: zamykaliśmy sklep i wybieraliśmy się na „praktyki”. Szliśmy nad rzekę i robiliśmy zdjęcia z mostu Alberta lub staraliśmy się ukradkiem uwiecznić zbuntowaną młodzież – słabo wypadającą na tle punków z lat siedemdziesiątych – która przesiadywała obok budynku straży pożarnej. Czasem braliśmy samochód Nicka i jechaliśmy na wschód robić zdjęcia starych terenów przemysłowych à la Steven Siegel. Po raz pierwszy zainteresowałam się fotografią, kiedy na sesjach choreograficznych prowadzonych przez mamę próbowałam uchwycić, jak baletnice rozciągały się, skakały lub popełniały błędy. Wcześnie zrozumiałam, że nigdy nie będę dobrze tańczyć. Brakowało mi dyscypliny i intuicyjnego wdzięku, a może przede wszystkim talentu do występów. Wystarczającą udręką było, że mama patrzyła na moje ćwiczenia przy drążku, a co dopiero, gdyby mieli to być inni ludzie. Ze względu na mamę udawałam, że to lubię, ale ona szybko zorientowała się, co się działo, i zaproponowała, żebym znalazła sobie inne hobby. Taka właśnie była moja mama. Ktoś inny pewnie zmuszałby swoje dziecko, chcąc, aby dzieliło z nim zainteresowania, ale mamie przede wszystkim zależało, abyśmy były ze sobą szczere. Uwielbiałam za to patrzeć, jak tańczą inni, a zwłaszcza mama. W pewien weekend zabrała mnie na wystawę zdjęć Barbary Morgan: biało-czarne wizerunki tancerzy, mocno oświetlonych i utrwalonych w pół kroku, w pół wyskoku. Do dziś dnia podziwiam ją za to, jak wykorzystuje sztywne ramy fotografii – nieuniknioną ostateczność zdjęcia – do wzmocnienia wrażenia ruchu. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam, jak oddała siłę i atletyczność przezwyciężających grawitację tancerzy, jak dokonała niemożliwego, zatrzymując czas w kadrze, byłam zupełnie porażona. Tego roku w bożonarodzeniowy poranek odpakowałam prezent i znalazłam w nim nowy aparat Nikona – mój pierwszy własny aparat, wyposażony w specjalną drewnianą skrzynkę, którą mama napełniła po brzegi rolkami filmu. Zainteresowanie przerodziło się w obsesję, w zupełnie nowy sposób patrzenia na świat. Niektóre z moich pierwszych zdjęć, między innymi te, które mama pozwoliła mi zrobić, kiedy tańczyła boso w kuchni, trafiły do mojej teczki zgłoszeniowej do Slade.
* * * Po śmierci mamy Nick był wspaniały. Obchodził się ze mną delikatnie, nie zmuszał, abym o tym mówiła, choć dał mi do zrozumienia, że jest gotowy ze mną porozmawiać, gdybym tego potrzebowała. Nie miałam na to szczególnej ochoty – był w końcu moim szefem i choć często wydawał się raczej przyjacielem, istniał między nami zawodowy dystans, którego nie chciałam przekraczać. Bardzo zależało mi, aby postrzegał mnie jako obiecującego młodego fotografa, a nie osobę, która potrzebuje współczucia. Tak naprawdę z nikim nie chciałam o tym rozmawiać. Byłoby to próbą nadania sensu temu, co się zdarzyło, uzewnętrznienia moich uczuć – a na to nie byłam gotowa. Wolałam zostać tam, gdzie byłam, w stanie zawieszenia, który sama dla siebie stworzyłam. Na początku Nick zaproponował mi, żebym wzięła wolne, ale szybko zrozumiał, że bez pracy byłabym zdana na pastwę moich myśli, co byłoby dla mnie najgorsze. Bez pracy nic nie powstrzymałoby mnie przed całkowitym odcięciem się od rzeczywistości. Oczywiście była jeszcze Evie. Dom opieki, w którym mieszkała, znajdował się zaledwie kilka minut jazdy rowerem od zakładu fotograficznego w kierunku World’s End, więc odwiedzałam ją niemal codziennie, aby napić się z nią herbaty i odbyć coraz bardziej surrealistyczne rozmowy. Po katastrofie stan Evie szybko się pogorszył: ból najwyraźniej przyspiesza demencję. Czasami mówiła o mamie, jakby ta nadal żyła. Kiedy dowiadywała się, że tak nie jest, było tak, jakby dowiadywała się o tym po raz pierwszy. To było straszne dla nas obu. Tamtego wiosennego dnia wszystko było jak zwykle. We francuskiej cukierni naprzeciwko mojej pracy kupiłam dla Evie jej ulubione Cannes de Bordeaux i pojechałam rowerem do domu opieki. Jedna z opiekunek, Miriam, czekała na mnie w korytarzu. – Pytała o ciebie przez cały dzień. – Naprawdę? – Jeśli Evie o kogoś pytała, to raczej o mamę. – Tak. Cały czas mówiłam jej: „Przyjdzie później, tak jak zawsze”. Ucieszy się,
jak cię zobaczy. – Przyniosłam jej nowe zdjęcia. Oczywiście zdjęcia mamy. Zbierałam je dla Evie – było ich bardzo dużo w starych magazynach i w programach występów… niektóre zrobione przeze mnie. Stanowiły dla Evie obiekt pożądania i zdawało się, że miały na nią pozytywny wpływ. Dla mnie ich odkrywanie było dziwnym procesem, równocześnie kojącym i bolesnym. – Będzie zachwycona. Chciałabym cię jednak ostrzec… wydaje się dość poruszona. – Bardziej niż zazwyczaj? – O to chodzi. W pewnym sensie ma się znacznie lepiej, nie jest tak zagubiona, jak była ostatnio. Nie, nie w tym rzecz. Chyba coś ją trapi. Wiedziałam, że coś się zmieniło, jak tylko weszłam do pokoju – trudno było tego nie odczuć. Powietrze było ciężkie i suche jak zwykle, ale miało jakiś obcy, ostrzejszy posmak. Bardzo blada Evie czekała na mnie w swoim fotelu. Spojrzała na mnie z takim wyrazem, że nie od razu zrozumiałam, co się dzieje, ponieważ było to zupełnie nieoczekiwane. Nie było w nim beztroski nieświadomości czy porażającego smutku – jedyne dwa stany, między którymi wahał się jej nastrój. Zajęło mi chwilę, zanim zrozumiałam, że to strach. – Evie – zapytałam – czy wszystko w porządku? Nie odpowiedziała od razu, zapadła się głębiej w fotel i utkwiła spojrzenie w swoich splecionych rękach. Stałam bezradnie w przeciągającej się ciszy. Po chwili zauważyłam, że Evie delikatnie drży, i przestraszyłam się, że dostała drgawek. Podeszłam i złapałam ją za ramiona, ale odtrąciła mnie, kręcąc głową. Odsunęłam się, zaniepokojona. – Evie, proszę, powiedz mi, o co chodzi. – Nigdy jej nie powiedziałam – wyszeptała bardzo cicho, niemalże do siebie. Nie byłam pewna, czy dobrze usłyszałam, i poprosiłam, żeby powtórzyła. – Nie rozumiem, Evie. Mówisz o mamie? – Postanowiłam nie wyprowadzać jej z błędu: zazwyczaj było to lepsze rozwiązanie niż mówienie prawdy, co jeszcze bardziej wszystko wikłało. – Czego jej nie powiedziałaś? – Okłamałam ją.
Jej stan coraz bardziej mnie niepokoił. Tak jak powiedziała Miriam, jej mowa była dziwnie klarowna, nie było w niej śladu zwykłej chaotyczności. Cokolwiek chciała powiedzieć, ja nagle nie byłam pewna, czy chcę to usłyszeć. Usiadłam obok niej i chciałam wziąć ją za rękę. Odsunęła ją jednak i znów zamknęła się w sobie. – Evie, jesteś zdenerwowana. Jestem pewna, że cokolwiek to jest, nie jest już ważne. – Jest bardzo ważne. Powinnam była jej powiedzieć, a teraz jej już nie ma i nigdy się nie dowie. – Ale… – Nie. – Ton jej głosu był zdecydowany, tak różny od jej zwyczajnego szeptu, tak niepasujący do tej potulnej, zdziecinniałej osoby, do której już się przyzwyczaiłam. Przeszło mi przez myśl, że to kolejny symptom jej pogarszającego się stanu. Jednak kiedy odezwała się ponownie, uczyniła to z niezwykłą jasnością umysłu. – Nie. To musi zostać powiedziane. Powinnam była coś powiedzieć… już dawno temu, ale kochałam ją tak bardzo, że nie mogłam. – Spojrzała na mnie wyczekująco i zauważyłam, że jej oczy wypełniły się łzami. – To było straszne i samolubne z mojej strony. Mój niepokój przerodził się w poważną obawę. – Proszę, Evie, powiedz mi, o czym ty mówisz? – Jej matka. Szukała jej. Zupełnie zgłupiałam. – Czyja matka? – Matka June, oczywiście. Szukała jej, ale June nigdy się o tym nie dowiedziała. Biologiczni rodzice mamy nigdy nie odgrywali w naszym życiu najmniejszej roli, nawet jako nieobecni. Po prostu nigdy o nich nie rozmawiałyśmy, może z jednym wyjątkiem. Nadal bardzo wyraźnie pamiętam jeden jedyny raz, kiedy zapytałam mamę o jej prawdziwych rodziców. Było to w dniu moich dwudziestych pierwszych urodzin i mama zabrała mnie na drinka do Café Paris, byłyśmy tylko we dwie. Czułam się bardzo dorosła w pięknej czarnej sukience z krepdeszynu, którą mama mi pożyczyła, a nadmiar wrażeń i szampana zrobił swoje. Wydawało mi się, że skoro już jestem dorosła, to mogę zadać to pytanie. Czy nie była ciekawa? Zapytałam. Czy
kiedykolwiek próbowała ich odszukać? Nie wyglądała na urażoną moimi pytaniami – myślę, że spodziewała się tego. Jej odpowiedź nie pozostawiała żadnych wątpliwości. – Gdyby mnie chcieli, szukaliby mnie przecież, dlaczego więc ja miałabym szukać ich? Mam ciebie i Evie. Tylko was potrzebuję. Nie muszę wiedzieć nic więcej o osobie, która porzuca niemowlę na czyimś progu. I to było tyle: rozmowa na ten temat została definitywnie zakończona. Zrozumiałam, że mam się tym zadowolić. Nigdy nie porzuciłam myśli o moich nieznanych dziadkach, którzy gdzieś tam są lub przynajmniej byli, ale były to dla mnie postaci nierzeczywiste, przynależne do świata wyobraźni i fantazji. Evie zakryła twarz dłońmi i kiedy wyciągnęłam do niej rękę, aby ją pocieszyć, wydała z siebie przerażający dźwięk, niemal skowyt. Spojrzała na mnie przez palce i gdyby nie te nieprzyjemne okoliczności, wyglądałaby komicznie: osiemdziesięciolatka bawiąca się jak dziecko w „nie ma – jest”. W tej sytuacji byłam jednak przerażona. Nastała długa chwila ciszy, kiedy zastanawiałam się, co mogłabym powiedzieć lub zrobić. Evie ciężko westchnęła i kiedy się odezwała, zrobiła to cicho, powoli, ale bardzo precyzyjnie: – Kiedy June miała dwadzieścia lat, dostałam list. Kobieta, która go napisała, twierdziła, że jest jej matką. To było… takie dziwne i zupełnie niespodziewane. Pisała, że jeśli się spotkamy, wyjaśni wszystko. – Spotkałaś się z nią? Evie spojrzała na mnie z taką rozpaczą w oczach, że od razu znałam odpowiedź. – Nigdy. Nie mogłam, rozumiesz? Zbyt się bałam. Zbyt się bałam, że mogła mówić prawdę. Próbowałam przekonać samą siebie, że to niemożliwe. Twoja mama zaczynała być sławna… dostawałyśmy przeróżne listy od dziwnych ludzi, którzy chcieli od niej czegoś lub próbowali stać się częścią jej życia. – Więc myślałaś, że to jakaś zwariowana wielbicielka? – Tak, chciałam w to wierzyć. Ale potem ona przysłała coś jeszcze. I wtedy wiedziałam, że mówi prawdę, ale nie mogłam nic z tym zrobić. Byłam przerażona, jeszcze bardziej niż poprzednio. To uczucie nigdy nie minęło. Towarzyszyło mi każdego dnia… jakby… jakby coś czaiło się za moimi plecami. – Mówiąc to, pochyliła się, jakby ten ciężar ostatecznie ją przygniótł.
– Evie. – Ujęłam jej sękatą dłoń. – Postąpiłaś słusznie, jestem tego pewna. – Starałam się ostrożnie dobierać słowa. – Ta kobieta mogła być prawdziwą wariatką, sama wiesz. Uśmiechnęła się gorzko i potrząsnęła głową. – Kiedy zobaczyłam rysunek, który przysłała kilka dni później, wiedziałam, że mówi prawdę. – Jaki rysunek? Evie podniosła się i szurając nogami, podeszła do biurka. Był to politurowany mebel w stylu art déco, jedyna rzecz, którą chciała zabrać ze swojego domu. Na blacie, jak zawsze, stała oprawiona fotografia pięknego młodego mężczyzny – jej niedoszłego męża. Sięgnęła po pęk kluczy, który nadal nosiła ekscentrycznie przypięty do paska, jakby była ochmistrzynią w jakimś wielkim domu, i z trudem schyliła się, aby otworzyć dolną szufladę. Było mi przykro patrzeć, jak się porusza, ona, niegdyś tak pełna wdzięku. Teraz widziałam niezdarne ruchy łopatek, które sterczały z jej pleców niczym kikuty skrzydeł, choć kiedyś okalały silny i prosty kręgosłup. Podała mi lekką i bardzo starą kopertę, której brązowy papier był tak kruchy i delikatny jak zasuszony liść. Sam nacisk moich palców mógł ją z łatwością uszkodzić. Spojrzałam na nią, zdziwiona, że coś tak niepozornego mogło być źródłem paraliżującego lęku Evie. – Chcę, żebyś to zabrała i obejrzała sama – powiedziała Evie. – Chcę, żebyś sama zobaczyła, co jest w środku. Spojrzałam na nią oszołomiona, a ona lekko skinęła głową. – Proszę, weź to. W domu od razu zaszyłam się w mojej starej kryjówce. Nasz dom był typowym przykładem edwardiańskiej fantazji: z półokrągłym witrażem nad drzwiami wejściowymi i pojedynczą wieżyczką – architektonicznym kaprysem. Jako dziecko byłam zafascynowana tym miejscem z pogranicza rzeczywistości i magii i przez lata przychodziłam na wieżyczkę z każdą książką. Mama urządziła nawet dla mnie siedzenie na parapecie. Tam właśnie zdecydowałam się otworzyć kopertę,
a w wielkim domu cisza aż odbijała się echem. Z największą ostrożnością otwarłam delikatną przesyłkę i jej zawartość wypadła na poduszkę siedziska. Były to dwie kartki papieru, równie cienkiego jak koperta i pożółkłego ze starości. Pierwsza z nich zawierała list napisany ciekawym charterem pisma – litery były wykaligrafowane z fantazyjnymi zawijasami. Szanowna Pani, zdaję sobie sprawę, że ten list będzie wielkim zaskoczeniem, zarówno dla Pani, jak i dla June. Nie wiem, jak kontynuować, nie przechodząc od razu do rzeczy, proszę zatem wybaczyć mi brak wstępu. Jestem matką June. Urodziłam ją dwadzieścia lat temu, prawie co do dnia. Zdaję sobie sprawę, jak to musi wyglądać: że porzuciłam moje dziecko z egoistycznych pobudek, a teraz po latach zmieniłam zadanie. To nie było tak. Jeśli tylko dostanę szansę, aby się wytłumaczyć przed Panią i June, jestem pewna, że zrozumiecie, że to nie ja dokonałam tego wyboru. Trudno jest wyjaśnić wszystko w liście, zdaję sobie również sprawę, że gdybym opisała całą tę smutną historię, nie wydałabym się Pani wiarygodna. Błagam zatem Panią, a także June, abyście zechciały się ze mną spotkać. Jeśli przystanie Pani na moją propozycję, będę czekała każdego popołudnia w przyszłym tygodniu w moich pokojach w hotelu Claridge’s. W recepcji proszę pytać o Célię. Niczego nie żądam – wiem, że nie mam prawa. Proszę jedynie o szansę poznania mojej córki, abym mogła jej wytłumaczyć, że nigdy jej nie porzuciłam. Z poważaniem, Célia
Opadłam na oparcie i wyjrzałam przez okno, przez które można było dojrzeć koronkowy łuk mostu Alberta. Ta kobieta, Célia, która być może była moją babcią, spędziła tydzień w hotelu, czekając z niepokojem i niecierpliwością. Być może wystawała przy oknie, przyglądając się przechodniom, próbując wypatrzyć twarz córki. Być może czekała nawet dłużej. W chwilach desperacji łatwo jest wytłumaczyć sobie, że list dotarł z opóźnieniem lub że adresatka potrzebowała więcej czasu do namysłu. Napisała, że niczego nie żąda. Czy Evie miała zatem prawo być tak okrutna? Nie wolno mi tak myśleć. Nic przecież nie wiedziałam o tej osobie, a Evie znałam całe moje życie i wiem, że była dobra i uczciwa, a mamę kochała najbardziej na świecie. Nie mnie było ją osądzać. Spojrzałam na drugą kartkę. Ta była sztywniejsza, z lepszego papieru, z jednej strony pusta. Odwróciłam ją na drugą stronę i dech mi zaparło. Był to rysunek piórkiem i tuszem, wspaniale wykonany. Na rysunku była moja matka. Siedziała
chyba na kocu piknikowym, a za nią znajdowała się jakaś woda – rzeka, a może jezioro. Patrzyła wprost na mnie, uśmiechając się delikatnie. Powoli zaczęło do mnie docierać, że to nie może być moja matka. To było po prostu niemożliwe, pomijając nawet inną fryzurę i dziwny staroświecki strój – mama nigdy nic takiego nie miała. Nad podpisem artysty znajdowała się data: 1928 rok. Kiedy zrozumiałam, przeszedł mnie dreszcz. Dotarło do mnie, jak Evie musiała się czuć udręczona, jak wielkie było brzemię jej winy. Kiedy później przyglądałam się rysunkowi, byłam w stanie docenić go bardziej obiektywnie, dostrzec kunszt artysty, lekkość jego linii. Było to studium oszczędności wyrazu, cały obrazek składał się z zaledwie kilku płynnych pociągnięć piórka. Scena była jednak doskonale oddana, zwłaszcza wyraz twarzy kobiety – na wpół uśmiech, na wpół grymas, jakby nie czuła się swobodnie w roli modelki. Poszłam po portfel i wyciągnęłam z niego zdjęcie mamy, moje ulubione zdjęcie, na którym wyglądała dokładnie tak, jak zawsze o niej myślałam. Jest na nim mniej więcej w moim wieku, w swoim stroju „po służbie”: w czarnych spodniach capri i białym podkoszulku. Wygląda niezrównanie pięknie i elegancko. Który to dziennikarz napisał, że wygląda jak „obie Hepburn w jednym”? I te jej czarne włosy o połysku taśmy filmowej, niewiarygodnie proste, związane nad karkiem. Jako dziecko marzyłam o takich włosach. Kobieta na rysunku charakteryzowała się, podobnie jak mama, wrodzoną i niewymuszoną elegancją, której nie była w stanie ukryć nawet lekko niezgrabna, chwilowa natura jej pozy. Natomiast uśmiech był tylko jej. Był to uśmiech – nibyuśmiech – wprost z obrazów Leonarda da Vinci: tajemniczy i niejednoznaczny. Bez wątpienia było to dzieło wybitnego artysty. Nie wiem, czy kiedykolwiek zdołałabym zrobić zdjęcie, które tak precyzyjnie oddawałoby charakter uwiecznionej osoby. Spojrzałam na podpis poniżej daty. Były to dwie przeplatające się litery: S i T lub T i S. Nic mi to nie mówiło, ale wpatrywałam się w nie z taką intensywnością, jakby to były hieroglify, w których zawarty był sekret rysunku. Evie zmarła kilka dni później. Powiedziano mi, że miała rozległy wylew. Ze wstydem przyznaję, że nie odwiedziłam jej już więcej po tym pamiętnym spotkaniu. Nie byłam
w stanie stawić czoła jej poczuciu winy, a może raczej mieszanym uczuciom, jakie wzbudziła we mnie ta sytuacja. Wydawało mi się, że najlepiej będzie dla nas obu, jeśli chwilę od siebie odpoczniemy. A przecież już wtedy powinnam była wiedzieć, że życie może ulec nieodwracalnym zmianom w znacznie krótszym czasie. Straciłam szansę, aby jej powiedzieć, że zrozumiałam. Pogrzeb Evie tylko potwierdził, że ja i mama byłyśmy jedynymi bliskimi osobami w jej życiu: mały kościółek nie był nawet w połowie zapełniony. Długo skrywana przeze mnie obawa, że nie byłyśmy sobie wystarczająco bliskie, rozwiała się zupełnie pod wpływem potężnej fali smutku, która zmiotła mnie z powierzchni życia na długie tygodnie. Dopiero kiedy było za późno, dopiero kiedy ją straciłam, zrozumiałam, jak bardzo ją kochałam. Chodziłam codziennie do pracy, ale moje dni były pozbawione sensu i celu. Towarzystwo Evie, choć jej stan był tak nieprzewidywalny, znaczyło dla mnie więcej, niż myślałam. Pomijając wszystko inne, Evie stanowiła ostatnie ogniwo łączące mnie z mamą. Moja samotność nabrała nowego wymiaru, o którym wcześniej nie wiedziałam nawet, że jest możliwy.
4 KILKA DNI PO POGRZEBIE rzeczy Evie zostały zwrócone do domu w Battersea. Przez pewien czas nie miałam siły, aby je przejrzeć. Ich widok napełniał mnie poczuciem straty oraz wstydu – nie byłam przecież dla niej wystarczająco dobrą wnuczką, ponieważ byłam stale zajęta staraniami, by mieć mamę tylko dla siebie. Przez kilka tygodni wszystko leżało w salonie nietknięte. Nawet kiedy mieszkałyśmy wszystkie razem, rzadko używałyśmy tego pokoju, a od kiedy zostałam sama, nie wchodziłam tam w ogóle. Mimo że Evie nie mieszkała w domu od jakiegoś czasu, po jej odejściu zrobiło się jeszcze ciszej. Z perspektywy czasu zastanawiam się, czy sama nie stawałam się powoli widmem przeszłości. Moja skromna obecność zdawała się nie odciskać żadnego piętna na tym miejscu. Jakkolwiek starannie bym sprzątała – poddałam się zresztą dość szybko – kurz i tak na wszystkim osiadał. Unikałam luster… Nie chciałam dowiedzieć się o sobie nawet tego, co mogłam w nich zobaczyć. Najbardziej jednak bałam się, że nie dojrzę w szklanej tafli nikogo. Jednak z biegiem czasu moja ciekawość dotycząca rzeczy Evie zaczęła wzrastać. Zastanawiałam się, czy w tym pokoju może znajdować się coś, co mogłoby rzucić dodatkowe światło na naszą rodzinną tajemnicę. Zaczęłam dopuszczać do siebie myśl, że być może Evie nie wszystko miała czas mi pokazać. Salon zaczął mnie przyciągać, aż w końcu pewnego ranka, bladym świtem, ruszyłam tam zdecydowanym, choć nie do końca świadomym swego celu krokiem lunatyka. Kiedy otwarłam drzwi, zobaczyłam na środku dywanu stertę rzeczy, mniejszą, niż można się było spodziewać, co nie umniejszało znaczenia, które mogła gdzieś w sobie skrywać. Jak na osobę, która urodziła się w zamożnej rodzinie, Evie nie otaczała się wieloma rzeczami, nie przywiązywała wagi do biżuterii, wytwornych ubrań czy kosztowności. Były tu jednak inne skarby do odkrycia: namacalny wymiar wspomnień. Na przykład para małych, różowych, doszczętnie znoszonych baletek.
Ich pudrowy róż zupełnie już zszarzał. Zostały zrobione na małą stopę, jak się domyśliłam, dziecięcą. Biorąc pod uwagę ich wielkość i wiek, prawdopodobnie były to pierwsze w życiu baletki mojej mamy. Z całej siły przycisnęłam je do piersi niczym magiczny talizman, jakby nadal były przesiąknięte jej obecnością. Znalazłam też drukowane programy z każdego chyba występu mamy, najstarsze z nich rozsypywały się ze starości. Było też mnóstwo zdjęć, które przeglądnęłam bardzo dokładnie, z bólem, ale i z przyjemnością. To, co mnie zastanowiło, to spora ilość moich zdjęć, nie tylko tych, na których jestem z mamą. Wśród nich była moja fotografia w szkolnym mundurku, wykonana pierwszego dnia szkoły – jako bardzo nieśmiałe dziecko byłam przerażona, co zresztą widać. Kolejna przedstawiała mnie już jako nastolatkę, w podkoszulku i krótkich spodenkach z aparatem na szyi, w parku Battersea. Sądząc po suchej trawie, musiał to być środek lata. Następna została zrobiona w dniu moich dwudziestych pierwszych urodzin: mam na sobie czarną sukienkę z krepdeszynu i wybieram się na kolację z mamą. Zrobiło mi się przykro, bo przypomniałam sobie, jaka byłam zadowolona, że idziemy tylko we dwie… że Evie z nami nie idzie. A ona trzymała to zdjęcie przez lata razem z najdroższymi pamiątkami po mamie. Później zabrałam się do listów. Były ich setki, a może nawet tysiące, podzielone na zgrabne pakunki, starannie przewiązane sznurkiem. Patrząc na ich ogrom, piętrzący się przed moimi oczami, z łatwością mogłam zrozumieć, jak kusząca była dla Evie możliwość, aby powiedzieć sobie, że to po prostu kolejny list od wielbicielki. Listów było tak wiele, że ciężko było uzmysłowić sobie, że za każdym z nich stała osoba, która zadała sobie trud napisania do mojej matki, aby wyrazić uczucia, które wywarł jej występ. Przypuszczam, że na tym właśnie polegał urok mamy. Była tak bardzo utalentowana. Choć często miało się wrażenie, że to musi być coś znacznie więcej niż po prostu talent – raczej magiczna siła. Nie wiem, co właściwie chciałam osiągnąć, kiedy rozwiązałam pierwszy pakunek. Pierwsze kilka listów przeczytałam od deski do deski i tak przebrnęłabym przez resztę, ale uzmysłowiłam sobie, że zajęłoby mi to całe dni. Zaczęłam przeglądać je bardziej pobieżnie, wychwytując istotniejsze frazy: …najwspanialszy występ, jaki widziałem… Będę go pamiętała do końca życia…
Kiedy przeszłam do najnowszych, które napłynęły po jej śmierci, poczułam złość i oburzenie. Wiem, że to zupełnie nieuzasadnione, ale poczułam, jakby ci ludzie – ci obcy ludzie – chcieli zabrać jej część dla siebie. Czy nie rozumieli, że pamięć o niej jest tak droga, że nie mają do niej żadnego prawa? Zostawiłam je i zajęłam się tymi spłowiałymi ze starości, z którymi trzeba było obchodzić się niezwykle delikatnie, co sprawiało, że był to czasochłonny proces. I wtedy znalazłam to, czego szukałam i jednocześnie w pewien sposób się obawiałam, że znajdę. Moją uwagę najpierw przykuło pismo: tak charakterystyczne, że nie można go było pomylić z żadnym innym, samo w sobie mogło stanowić dowód. Ale było też imię. Przeczytałam list szybko i w takim podekscytowaniu, że nic z jego treści do mnie nie dotarło. Wzięłam głęboki oddech i przeczytałam ponownie, wolniej. Jeśli oczekiwałam jakichś rewelacji, to ich nie znalazłam. Pod wieloma względami był to typowy list od wielbiciela, wyróżniała go jedynie zwięzłość. To, co czyniło go wyjątkowym, to fakt, że napisała go ona, Célia: 16 listopada 1956 Droga June, Byłam na wczorajszym przedstawieniu i z podziwem oglądałam, jak tańczysz w roli Giselle. Sprawiłaś, że uwierzyłam tak mocno, że jesteś tą wiejską dziewczyną, porwaną, a następnie okrutnie doświadczoną przez miłość, że zakończenie było jednym słowem druzgocące. To chyba najpiękniejsze, co w życiu widziałam… i najtragiczniejsze. Twoja Célia
Drżącymi palcami zaczęłam ostrożnie wertować stosik łamliwych kartek papieru. Po kilku minutach znalazłam następny list. To samo pismo, równie krótka treść… i to samo imię. Wydawało mi się niezwykłe. Właściwie byłoby to zwyczajne angielskie imię, gdyby nie akcent nad „e”, który natychmiast uruchamiał zagraniczne skojarzenia – włoskie lub francuskie. Na wszelki wypadek zaczęłam przeglądać pozostałe paczki znacznie szybciej i już nie tak delikatnie. To, co odkryłam, przerosło moje oczekiwania. Wyglądało na to, że na każdy rok występów mamy przypadał jeden list. Zaczęłam je odkładać, aż zakryły
cały dywan. Przyklęknęłam przed nimi i wpatrywałam się w nie, krew dudniła mi w uszach, byłam jednocześnie podekscytowana i przestraszona. Czy Evie się zorientowała? Z pewnością. Mama też na pewno czytała te listy, ale nie miała powodów, aby przywiązywać do nich szczególną wagę. Bo też w samej treści nie było nic, co by je wyróżniało. Wielu zagorzałych fanów pisało nie raz. Jedynie w kontekście tego pierwszego, najważniejszego listu pozostałe nabierały nowego znaczenia. Nagle wydało mi się, że mam przed sobą dowód obsesji: nadawca tych listów przez dziesiątki lat przeżywał jednostronną relację. Zapierająca dech w piersiach daremność. Być może jednak dla Célii to wcale nie było daremne. Może wierzyła, że w końcu dotrze do mamy w ten sposób. Jak to o niej świadczyło… o stanie jej umysłu? Sekret, który Evie we mnie wmusiła, stał się tym bardziej zniewalający. Zdawałam sobie teraz sprawę z zagrożenia, którego wcześniej nie byłam świadoma. Możliwe, że choć Evie uznała swoje postępowanie za egoistyczne, naprawdę chroniła mamę przed jej przeszłością. Być może wystarczyło, że Evie zrzuciła ciężar tajemnicy ze swych barków, i nie ma już potrzeby, żebym robiła z tym coś więcej. Co dobrego może z tego wyniknąć? Wszystko to zdarzyło się dawno temu, kobieta, która napisała te listy, była w wieku Evie, równie dobrze mogła więc już nie żyć. Poszłam do swojego pokoju i wyciągnęłam rysunek z koperty. Po raz kolejny patrzyłam na niego jak urzeczona – ta kobieta była tak podobna do mamy, że ja, jej córka, z początku wzięłam ją za nią. Za każdym razem, kiedy na nią patrzyłam, aż wstrzymywałam oddech. Jakim cudem kilka pociągnięć piórkiem mogło wywołać taką falę wspomnień i emocji? Bez wątpienia było to dzieło mistrza, a ja wiedziałam, że nie spocznę, póki nie dowiem się czegoś więcej.
5 Londyn, lipiec 1986
ZASTANAWIAŁAM SIĘ, czy mógłbyś rzucić na to okiem? – Ależ oczywiście, skarbie, ale niczego nie mogę ci obiecać. – Charlie, jeśli ktokolwiek mógłby się dowiedzieć czegoś o tym rysunku, to tylko ty. Charlie był moim przyjacielem ze Slade. Przez krótki moment był nawet moim chłopakiem, choć staram się o tym nie pamiętać. Był taki czas w moim życiu, że myślałam, że się w nim zakochałam, i nie mogłam wręcz uwierzyć, że ktoś tak utalentowany i pewny siebie jak on zwrócił na mnie uwagę. Okazało się jednak, że Charlie nie był stworzony do monogamii. Kiedy się rozstaliśmy, myślałam, że złamał mi serce. Jednak dopiero po śmierci mamy, kiedy dotarło do mnie prawdziwe znaczenie tego wyrażenia, zrozumiałam, że to nie był ten przypadek. To było zaledwie zauroczenie, a kiedy minęło, czułam ból i wstyd, które, choć okropne, nie były objawami złamanego serca. Najlepszym tego dowodem jest być może fakt, że nasza przyjaźń przetrwała. Położyła jej kres dopiero śmierć mamy, a tak przynajmniej mi się wydawało, za co –
całą winą obarczałam siebie. Byłam więc zdziwiona, jak swobodnie mi się z nim rozmawiało, jakbyśmy nie widzieli się przez kilka dni, a nie dobre pół roku. Spodziewałam się formalnego i chłodnego przyjęcia, ale Charlie był najwyraźniej zadowolony, że się odezwałam. Charlie należał do tych nielicznych szczęśliwców, którym udało się zrobić karierę, zresztą w pełni zasłużenie, ponieważ był niesamowicie utalentowany. Mógł się również poszczycić niemal encyklopedyczną wiedzą dotyczącą sztuki. Z mojego doświadczenia wynikało, że artyści prezentują jedną z dwóch postaw wobec kanonu sztuki. Albo odrzucają wszystko, co było przed nimi, ceniąc sobie przede wszystkim „swobodę twórczą” i nie chcąc się obarczać brzemieniem wiedzy, albo znają świat
sztuki i jego historię na wyrywki. Charlie należał do tej drugiej szkoły. Powiedział mi kiedyś, że nie potrafił zajmować się czymś, co by go nie interesowało – stąd jego słabe wyniki w szkole średniej – ale jak już coś go zaintrygowało, zdobywał na ten temat zadziwiającą wiedzę. Jak przypuszczałam, moje komplementy ostatecznie go udobruchały. – Zgoda. Może pokażesz mi go przy obiedzie? Mógłbym coś dla ciebie ugotować. Poruszaliśmy się po niepewnym gruncie. Wcale sobie nie schlebiałam: Charlie nie przepuszczał żadnej nadarzającej się okazji do flirtu. – Nie chcę ci robić kłopotu. Może skoczymy do jakiejś knajpki niedaleko ciebie? Ja zapraszam. Poszliśmy do taniej włoskiej restauracji, gdzie obsługa znała Charliego, choć może po prostu wszystkich klientów traktowali równie serdecznie. Kiedy poszłam do toalety, zobaczyłam, jak jeden z kelnerów wymknął się tylnymi drzwiami, aby patrząc spode łba, zapalić papierosa. Zaczerwieniłam się, jakbym przyłapała go nago. Zamówiliśmy dwa ogromne talerze ociekającego masłem linguine vongole i tanie czerwone wino. Charlie pierwszy poruszył temat rysunku. – Zobaczmy zatem, co mi przyniosłaś. – Wytarł usta serwetką, oparł się wygodniej o oparcie krzesła, przekonany, że nic nie zrobi na nim wrażenia. Serce zaczęło mi bić mocniej ze zdenerwowania, kiedy niezdarnie wyciągnęłam kopertę z torebki. Chociaż taki był właśnie cel naszego spotkania, nieświadomie starałam się odwlec ten moment. Przez chwilę nawet się wahałam: czy na pewno chcę mu pokazać ten rysunek. Byłam przekonana, że jest on w jakiś sposób wyjątkowy. Jeśli tak było w rzeczywistości, mogłam wprawić w ruch coś, nad czym nie będę miała kontroli. Jeszcze gorzej byłoby jednak usłyszeć, że to nic specjalnego i że się pomyliłam. Wysunęłam rysunek z koperty i ponownie zobaczyłam twarz modelki. Jej geometryczną fryzurę, elegancko wygięte brwi oraz kontrastującą z nimi miękkość pełnych ust, a przede wszystkim inteligentne, zagadkowe spojrzenie. Jak już podkreślałam, był to zwykły szkic, być może studium do jakiegoś poważniejszego dzieła. Jednak za każdym razem kiedy na niego patrzyłam, widziałam coś, czego nie dostrzegłam wcześniej. Tym razem były to paznokcie eleganckiej ręki, tej, którą
dotykała szyi. Były obgryzione jak u dziecka. Ten szczegół przekonał mnie, że artysta dobrze znał swoją modelkę. Przy dłuższej pracy byłby czas, żeby to zaobserwować i odtworzyć. Jednak w przypadku wykonanego na szybko szkicu artysta musiał wiedzieć o tym wcześniej. Charlie przyglądał się rysunkowi długo i w milczeniu. Zmarszczył brwi, a jego twarz, tak zazwyczaj ruchliwa, zastygła w wyrazie absolutnej koncentracji. Przysuwał kartkę coraz bliżej twarzy, aż w końcu jego nos prawie dotykał powierzchni. Gdybym nie była tak niespokojna, z pewnością bym się z tego śmiała. Siedziałam przez kilka niewiarygodnie długich minut wśród restauracyjnego gwaru, któremu wtórował warkot przejeżdżających na zewnątrz aut. W końcu Charlie spojrzał znad rysunku. Nie potrafiłam odczytać wyrazu jego twarzy. – Kate… – Dopiero drżenie jego głosu zdradziło, jak bardzo był podekscytowany. – Tak? – Myślę, to znaczy jestem prawie zupełnie pewien… że znalazłaś coś bardzo interesującego. Nachyliłam się do niego, gotowa zadać wszystkie cisnące mi się na usta pytania, jednak Charlie wyciągnął rękę i potrząsnął głową. – Nie chcę ci robić nadziei, zanim tego nie sprawdzę. – Ale rozpoznałeś podpis. Wiesz, czyje to jest? – Cóż, w tym właśnie rzecz, możliwe, że wiem, ale muszę się upewnić. Potrzebuję pożyczyć ten szkic na kilka dni. – Nie! Nie możesz go pożyczyć, przykro mi. – Sięgnęłam, aby zabrać rysunek z powrotem. – Proszę, musisz mi zaufać. Będę na niego uważał jak na największy skarb, obiecuję. Zresztą jeśli się nie mylę, to jest to skarb. Albo nawet więcej. – Nie o to mi chodzi… Charlie podniósł ręce do góry. – Wiem, wiem, ale ja to naprawdę muszę sprawdzić. Znam kogoś, kto będzie mógł mi powiedzieć jednoznacznie, czy mam rację, czy nie. – Spojrzał na mnie błagalnie. – Dobrze. – Sama nie mogłam uwierzyć, że się zgodziłam. – Ale musisz mi przysiąc, że…
– Przysięgam – złapał mnie za ręce – że będę strzegł go jak własnego życia. Wróciłam do domu podekscytowana i niespokojna, próbowałam nie pamiętać o tym, że Charlie zgubił portfolio, potrzebne do egzaminu dyplomowego, na stacji Waterloo. Przez następne noce nie spałam zbyt dobrze, wyobrażając sobie, że Charlie zgubił rysunek w metrze lub przypadkowo go podpalił. Odetchnęłam z ulgą, kiedy trzy dni później zadzwonił ze wskazówkami, jak dojechać do prywatnej galerii w Islington. Miałam spotkać się tam z nim o siódmej, kiedy galeria była już zamknięta dla zwiedzających. Kiedy dotarłam tam pięć minut przed czasem, Charlie czekał już na mnie, siedząc na schodach przed budynkiem, zachłannie zaciągając się resztką papierosa i nerwowo machając stopą. Jak tylko mnie zobaczył, wyrzucił niedopałek, zerwał się na równe nogi i podbiegł do mnie. Widziałam, że aż trząsł się z emocji, ale starałam się tego w żaden sposób nie interpretować. – Wejdź i poznaj Agnes – powiedział i ujął mnie pod ramię. Agnes, czyli przystojna pięćdziesięciolatka szwedzko-niemieckiego pochodzenia, miała duże okrągłe okulary i siwe włosy, ściągnięte w praktyczny węzeł. Powstrzymałam uśmiech, bo – znając Charliego – spodziewałam się młodej, pięknej i naiwnej dziewczyny z włosami do pasa. Agnes mocno uścisnęła mi rękę i zaprowadziła do nieskazitelnego biura, które znajdowało się za przestrzenią wystawową. Jedyny akcent kolorystyczny stanowiły różnobarwne grzbiety książek na półce za biurkiem oraz znajdujące się na przeciwległej ścianie duże płótno przedstawiające zwariowane, mozaikowe kwadraty, namalowane akwarelą, które rozpoznałam jako dzieło Paula Klee. Agnes przeszła od razu do sedna. Ostrożnie wydobyła rysunek z szuflady biurka i z zauważalnym namaszczeniem położyła go na blacie między nami. Na tle czarnego lakierowanego drewna umieszczony w nowej obwolucie rysunek wyglądał na mały, stary i przybrudzony. – Do rzeczy. – Agnes nachyliła się i utkwiła we mnie spojrzenie swoich jasnoniebieskich oczu, nienaturalnie powiększonych przez szkła okularów. – Kate, przypomnij mi, proszę, jak weszłaś w posiadanie tego szkicu.
– Cóż… trudno to wyjaśnić… – Próbowałam wybrnąć z tego, jak umiałam najlepiej. – Od jakiegoś czasu należał do mojej rodziny, a ostatnio trafił w moje ręce. Agnes pokiwała głową. – Pytam, ponieważ uważam, że mamy tutaj do czynienia z czymś niezwykle wartościowym. Miałaś takie podejrzenia? – Prawdę powiedziawszy, nie jestem pewna. Nie mam tak wyrobionego oka jak Charlie, ale ten rysunek wydawał mi się dobry. Można powiedzieć, że miałam nadzieję, że okaże się wyjątkowy. – W rzeczy samej. Powiedz mi – przeszyła mnie wzrokiem – czy nazwisko Thomas Stafford coś ci mówi? Roześmiałam się. – Ależ oczywiście. – Nie trzeba było być historykiem sztuki, żeby znać nazwisko malarza, który urósł do rangi skarbu narodowego. Zaledwie parę miesięcy temu w Tate była duża retrospektywa jego prac. Widziałam w metrze reklamujące ją plakaty. W mojej pamięci utkwił zwłaszcza jeden obraz, ponieważ tak bardzo kontrastował z deszczową kwietniową pogodą. Przedstawiał skąpany w słońcu widok z okna: niebieski klin morza i mocno odcinające się od niego białe żaglówki. – Ale przecież ten rysunek nie przypomina żadnych jego prac, które widziałam – powiedziałam, myśląc jednak intensywnie o inicjałach S i T, T i S. Czy to możliwe? – Nie – wyjaśniła cierpliwie Agnes. – To nie przypomina jego obecnych prac ani większości prac, z których jest znany. – Ale ty jesteś ekspertem, jeśli chodzi o jego twórczość, prawda, Agnes? – Charlie musiał się wciąć. Agnes skinęła skromnie głową. – Nie może być inaczej, ponieważ pisałam o nim swoją pracę dyplomową. – Spojrzała z sympatią na rysunek. – Ten szkic przypomina jednak inne jego wczesne prace stylem, wykonaniem, a nawet użytym materiałem. Widzisz, na początku kariery najchętniej używał piórka i tuszu lub węgla, być może, zanim poczuł się na tyle pewnie, aby stosować bardziej zaawansowane techniki. Myślę, że również dlatego, że były szybkie. Mógł uchwycić moment, co tutaj doskonale widać. Dopiero jego późniejsze, powojenne prace przyniosły mu duży rozgłos. – W tym miejscu pozwoliła
sobie na uśmiech. – Niektórzy jego najwięksi wielbiciele, do których się zaliczam, uważają jednak, że również jego wczesne prace są znakomite, ale to – jej głos zadrżał z podekscytowania – jest jego najstarsza praca, jaką widziałam, i to wcześniejsza o dobrych parę lat. Inne znane prace Stafforda z początku jego kariery pochodzą z lat trzydziestych. – Pogładziła obwolutę. – Ten jest być może najlepszy z nich: najlepiej wykonany, najprawdziwszy. Pochyliłam się do przodu. – Więc jesteś pewna? To jego dzieło? – Coś zaświtało mi w głowie. – Ta wcześniejsza data nie znaczy, że to nie może być jego? Agnes zdecydowanie potrząsnęła głową. – Nie, jestem skłonna postawić dużą sumę, że to jest rysunek Stafforda. – Patrzyłam, jak obrysowała palcem delikatną twarz modelki. – Czy wiesz jednak, kim jest ta kobieta? Jestem jej bardzo ciekawa. Przeszedł mnie dreszcz. – Myślę, że to może być moja krewna. Agnes uniosła brwi. – Cóż, ten rysunek wydaje się bardzo… – Próbowała znaleźć właściwe słowo. – Niemal intymny, jakby Stafford znał ją bardzo dobrze. Pokiwałam głową. – Też mi się tak wydaje. – Ale z drugiej strony, o ile się orientuję, ona nie pojawia się w jego późniejszych pracach. Więc równie dobrze może tak nie być. – To właśnie z jej powodu interesuję się tym rysunkiem – wyjaśniłam. – To długa historia, ale do niedawna nawet nie wiedziałam o jej istnieniu. – Najprościej byłoby zapytać samego artystę – powiedziała w zamyśleniu Agnes. – Ale przecież on jest odludkiem. – Charlie nie był pomocny. – Nawet nie mieszka w kraju. – To prawda – zgodziła się Agnes. – Od śmierci żony niełatwo go zobaczyć. To doprowadza niektórych kolekcjonerów do szaleństwa. Zawsze dużo tworzył, więc niektórzy myślą, że siedzi sobie i maluje obrazy, których nie sposób kupić. Nigdy nie zależało mu szczególnie na pieniądzach, więc jeśli nie chce, nie musi niczego nikomu
pokazywać. – Jak więc mogę się z nim skontaktować? Agnes westchnęła. – W tym cały szkopuł. Obawiam się, że to nie będzie proste. Pozwól mi się zastanowić. Wróciłam do domu, próbując przekonać samą siebie, że dokonałam postępu. Prawdę powiedziawszy, było to takie zniechęcające – zdobyć tę ekscytującą informację i nie móc podążać dalej jej tropem. Agnes również wyglądała na przygnębioną, kiedy wychodziłam, choć mogło się to raczej wiązać z faktem, że zabrałam rysunek ze sobą. Co gorsza, w sklepie było jeszcze mniej pracy niż zwykle. Mimo że zaczynało się lato, pogoda była okropna. Niebo zasnuwały niskie stalowoszare chmury i nawet światło, które się przez nie sączyło, było szare i jakby brudne. Nic dziwnego, że ludzie nie mieli ochoty myśleć o aparatach. Niestety znaczyło to również, że moje własne fotografowanie, które zazwyczaj było w stanie oderwać mnie od trosk, również nie wchodziło w grę. Przez większość czasu było zbyt mokro, aby ryzykować wyjście na zewnątrz z moim cennym aparatem. Był już dość stary – dostałam go na osiemnaste urodziny – i, niestety, zawodny. Wiedziałam, że każdy deszcz mógł być dla niego tym ostatnim. Bez problemu mogłam kupić sobie nowy aparat – Nick z chęcią udzieliłby mi dużego rabatu na wszystko, cokolwiek zechciałabym kupić. Jednak uparcie nie chciałam się z nim rozstać z powodów dość sentymentalnych. Tym aparatem zrobiłam setki zdjęć mamie i wmówiłam sobie, że gdzieś wewnątrz tej czarnej obudowy został jej ślad. Poza tym świetnie leżał w moich dłoniach, jakby pod wpływem czasu dopasował je do siebie lub na odwrót – niewiarygodna przemiana. Potrzebowałam czegoś nowego, co zajęłoby moje myśli. Pewnego dnia, nie zastanawiając się wiele, wsiadłam w metro do Green Park i poszłam do Royal Academy. Dopiero kiedy stałam w jasno oświetlonym foyer, mrugając oczami – tak duży był kontrast z szarówką na zewnątrz – uświadomiłam sobie, po co tu przyjechałam. Oczywiście aby obejrzeć prace artysty, który nagle stał się dla mnie tak ważny.
To, co zobaczyłam, wywarło na mnie wielkie wrażenie. Wcześniej miałam pewne pojęcie o sztuce Stafforda i myślę, że bez problemu mogłabym powiedzieć, które prace na sali były jego. Przynajmniej te bardziej współczesne. Jednak tutaj znajdowały się również dzieła zdecydowanie starsze i, przynajmniej niektóre, bardziej przewrotne, niż się spodziewałam. Zgromadzone prace świadczyły o dużej różnorodności technik twórczych – do szkiców używał węgla i tuszu, do obrazów zaś farb olejnych – ale były też pastele, akwarele i kolaże. To, co być może było wspólne dla wszystkich prac Stafforda, to niewiarygodna wprawa i płynność linii oraz ładunek emocjonalny, obecny w prawie każdym obrazie. Nie potrafiłam dokładnie określić, jakie uczucia wywołał we mnie obraz nowojorskiej ulicy, ponieważ były one skomplikowane. Widok leżącego na chodniku pijaka lub bezdomnego budził litość. Była jednak i ekscytacja spowodowana wrażeniem purpurowego zmierzchu, a zręcznie wydobyte punkciki świateł zapowiadały noc zapadającą nad miastem, która niosła ze sobą romantyczną obietnicę dla kobiety i mężczyzny, którzy w swoich najlepszych ubraniach mijali innych, nie tak szczęśliwych przechodniów. Nie byłam pewna, czy mi się to podobało, bez wątpienia obraz sprawiał, że widz czuł się nieswojo. Jednakże był to kolejny wyznacznik kunsztu artysty. Następny obraz przedstawiał widok na spokojne morze – bez wątpienia Śródziemne. Z jednej strony była to niebiańska samotnia, z drugiej – obraz emanował melancholią. Być może chodziło jednak o to, co każdy widz wnosił do odbioru dzieła od siebie. Następnego dnia poszłam do biblioteki i wypożyczyłam książkę o Thomasie Staffordzie. Z założenia miała to być ilustrowana biografia, ale treść była zaskakująco uboga. Wczesne lata zostały potraktowane zdawkowo: pobyt artysty na Oksfordzie został skwitowany jedynie krótką wzmianką, że należał do studenckiego Art Society. Ku mojemu rozczarowaniu nie znalazłam nic o kobiecie imieniem Célia – prawdę powiedziawszy, nie było w tej książce nic o żadnej kobiecie, oprócz sekcji poświęconej małżeństwu z niejaką Elodią. Niewiele się można było z tej książki dowiedzieć, ale jeden paragraf dał mi do myślenia: „Powszechnie uważa się, że istnieją nieskatalogowane prace z wczesnych lat twórczości, kiedy artysta studiował jeszcze na uniwersytecie w Oksfordzie. Plotka
niesie, że są one produktem okresu, który był kluczowy, jeśli chodzi o karierę, jak i o życie osobiste Stafforda, lecz żadne z tych dzieł, jeśli faktycznie istnieją, nie jest publicznie znane. Najwcześniejsze prace, do których mamy wgląd, datują się od połowy lat trzydziestych, choć są powody, aby podejrzewać, że Stafford tworzył już dużo wcześniej. W momencie publikacji tej książki pozostaje mieć tylko nadzieję, że pewnego dnia owe wczesne prace wypłyną na powierzchnię i rzucą nowe światło na twórcze początki kariery tego niezwykłego artysty”. Najwcześniejsze prace, do których mamy wgląd, datują się od połowy lat trzydziestych. Teraz mogłam zrozumieć, dlaczego Agnes była tak podekscytowana. Rysunek, który trafił w moje ręce, nosił datę 1929, czyli pół dekady wcześniej. Kiedy to sobie uświadomiłam, poczułam obawę. Czy to możliwe, że tamtych wcześniejszych prac nie ma, ponieważ ktoś sobie tego nie życzy? W sobotę pogoda w końcu była trochę lepsza, choć niewiele. Ponieważ miałam wolne, zabrałam aparat i pojechałam na rowerze ścieżką nad Tamizą aż do Richmond, ale dzień był nieciekawy i mglisty, więc wiedziałam, że zdjęcia będą w najlepszym razie takie sobie. Zniechęcona wróciłam do domu. Od razu zauważyłam, że na automatycznej sekretarce miga światełko. Nagrana wiadomość sprawiła, że serce zaczęło mi się tłuc niewiarygodnie głośno. Agnes powiedziała tylko enigmatycznie, że być może znalazła sposób. Oddzwoniłam do niej od razu. – Dobrze, że dzwonisz – powiedziała, jak tylko mnie usłyszała. – Czekałam przy telefonie cały ranek. – Urwała na chwilę. – Nie powinnam tego robić. Zrozum, to zupełnie nieprofesjonalne, ale zważywszy na okoliczności… – Jej głos przeszedł w konspiracyjny szept. – Mogę dać ci adres siostry Stafforda. Jest ona założycielką fundacji, która przyznaje stypendia artystyczne dla zrehabilitowanych przestępców; mój przyjaciel wystawiał prace jednego z nich w swojej galerii i wprowadził mnie w szczegóły. – Agnes roześmiała się. – Dałam mu do zrozumienia, że potrzebuję się z nią skontaktować w sprawie nowego projektu, inaczej pewnie nic by mi nie powiedział. Proszę cię, żebyś nie ujawniała, skąd to wszystko wiesz, jeśli to nie będzie konieczne. – Podyktowała mi adres. – Nie ma telefonu, więc będziesz musiała do niej pójść i wszystko jej wyjaśnić.
– Mam do niej pójść tak po prostu? – Tak, tak myślę. W niej cała twoja nadzieja, jeśli chcesz dotrzeć do Stafforda bezpośrednio. Jeśli chciałabyś to zrobić drogą kolekcjonerską, a wtedy z pewnością ktoś zauważy, że masz ten rysunek, utkniesz tylko w formalnych i finansowych zawiłościach. Odłożyłam słuchawkę i pomyślałam, że oto koniec mojej bezsilności, teraz mogę działać. Wątpliwości jednak pozostały. To, że zdobyłam te wszystkie informacje, nie pomagało mamie w żaden sposób. I czy aby na pewno mama chciałaby, żebym się tym zajmowała? Ten jeden raz, kiedy o tym rozmawiałyśmy, mama z taką pewnością twierdziła, że jej prawdziwi rodzice w ogóle jej nie interesują. Jednak nie do pomyślenia byłoby teraz odpuścić. Myślę, że powodowała mną głównie nadzieja, że znajdę kogoś, dzięki komu nie będę taka samotna. Ponieważ nie miałam już absolutnie żadnej rodziny, perspektywa dowiedzenia się czegoś o tej kobiecie – i o historii, którą w pewien sposób z nią dzieliłam – była niewiarygodnie kusząca. Wybrałam się zatem w odwiedziny do siostry Stafforda, pani Delaney, do jej wiktoriańskiego domu przy Upper Street. Tak długo nikt nie odpowiadał na moje pukanie, że pomyślałam, że nikogo nie ma w domu, jednak kiedy już miałam odejść, drzwi się otwarły. – Przepraszam – powiedziała pani Delaney – oglądałam film z wnukami, do tego za głośno. Dopiero po chwili zorientowałam się, że pukanie nie dochodzi z telewizji. – Nazywam się Kate – powiedziałam. – Przyszłam prosić panią o pomoc. Chodzi o pewien rysunek… – W porządku – odparła i ku mojemu zdumieniu, ot tak, z miejsca, zaprosiła mnie do środka. Byłam zaskoczona, że tak łatwo mi się udało, i zmieszana stałam przez kilka sekund na schodach. Całą drogę do Islington powtarzałam w myślach, co dokładnie powiem, w jaki sposób ukryję udział Agnes, jak precyzyjnie wyjaśnię, o co chodzi – wszystko to okazało się niepotrzebne. Pani Delaney zaprowadziła mnie prosto do kuchni na tyłach domu. Wnuki nadal
oglądały film w salonie przy głównym korytarzu. Hałas i śmiech dwójki nastolatków porwał mnie niczym fala, jak tylko weszłam, więc odruchowo przyjęłam postawę obronną. Tak bardzo przywykłam do ciszy w domu w Battersea, że odebrałam to niemalże jak atak. Pani Delaney była pełna życia i trzymała się prosto mimo lat. Należała do tych przystojnych osób, których wygląd z biegiem czasu tylko zyskuje, czemu absolutnie nie przeszkadzała plątanina zmarszczek pokrywających jej skórę. Ale najbardziej uderzające były oczy: niebieskie jak u wilka, ale było w nich coś, co niezaprzeczalnie zdradzało dużą życzliwość. Niemniej jednak zadrżałam pod jej spojrzeniem. Zdecydowanie ta kobieta potrafiła dostrzec zbyt wiele. – Jak mogę ci pomóc? – zapytała. Wcześniej zastanawiałam się, ile powinnam jej powiedzieć, zwłaszcza że sama wiedziałam tak niewiele. – Muszę się skontaktować z pani bratem – zaczęłam i urwałam. Nie tak to planowałam. Zaczęłam jeszcze raz: – Staram się dowiedzieć czegoś o pewnej osobie, którą pani brat niegdyś znał. Pani Delaney cierpliwie czekała, aż znajdę właściwy sposób przedstawienia mojej prośby. W końcu po prostu wyciągnęłam rysunek z torebki. Podałam go i dostrzegłam, jak zmienia się jej twarz, kiedy zobaczyła go w dobrym świetle, zwłaszcza inicjały umieszczone w rogu. – Skąd to masz? – zapytała łagodnym tonem. – Od dawna jest w mojej rodzinie. – Miałam nadzieję, że nie zażąda dalszych wyjaśnień. Ku mojej uldze taka odpowiedź jej wystarczyła. Bez słowa wzięła ode mnie rysunek i przyglądała mu się przez pełne dwie minuty, których mijanie śledziłam na kuchennym zegarze. W końcu, trochę wytrącona tą ciszą z równowagi, odezwałam się pierwsza: – Usiłuję się dowiedzieć czegokolwiek o niej, o tej kobiecie na rysunku. – Cóż – powiedziała nadal wpatrzona w szkic, jakby oczu nie mogła od niego oderwać – to wszystko jest dość… zaskakujące. Przyznam, że nie przypuszczałam, że chodzi ci o prace mojego brata. Niewielu ludzi nas kojarzy, ponieważ mamy inne
nazwiska. Myślałam, że jesteś tu w sprawie Beyond the Canvas, mojej akcji charytatywnej. – W tym momencie spojrzała na mnie. – I podejrzewam, że w ten sposób mnie znalazłaś, przez… przez kogoś stamtąd? – Nie zabrzmiało to jak oskarżenie, niemniej jednak zaczerwieniłam się ze wstydu. Pokiwałam głową. – Nieważne. – Machnęła ręką, żeby podkreślić, że to bez znaczenia. – Widzę, że ta sprawa jest dla ciebie bardzo ważna, i moja odpowiedź brzmi: „Tak”. – Proszę? – odpowiedziałam dość głupio. – Chciałam przez to powiedzieć, że pomogę ci się z nim skontaktować. O to chciałaś prosić, czy tak? – Och… tak, bardzo dziękuję. Ja… – Powinnaś do niego napisać – powiedziała – i sądzę, że powinnaś dołączyć rysunek. – Nie, nie mogę. – Zareagowałam ostrzej, niż chciałam, i zabrzmiało to niegrzecznie – przecież to był rysunek jej brata. Próbowałam się wytłumaczyć: – Przepraszam. Po prostu nie mogę go stracić. Pokiwała głową ze zrozumieniem. – Poślij więc ksero, wciąż zapominam o tych nowoczesnych udogodnieniach. Ale jak znam brata, to właśnie ten rysunek jest w stanie zwrócić jego uwagę. Odprowadziła mnie do drzwi. – Do widzenia, Kate Darling. – Posłała mi szybki uśmiech. – Powodzenia. W drodze powrotnej, w metrze, zastanawiałam się, co oznacza dla mnie, że mam adres Thomasa Stafforda. Czy nadal chcę podążać tym tropem, zupełnie nie wiedząc, dokąd on mnie zaprowadzi? Po raz kolejny doszło do głosu uczucie, które nie opuszczało mnie, odkąd Evie zdradziła mi swoją tajemnicę: może słusznie chroniła mamę przed jej własną przeszłością. Pomyślałam o tym zdarzeniu, które opisywały dziewczynki z sierocińca: kobieta, która zostawia niemowlę na progu, nie oglądając się za siebie ani nie naciskając dzwonka. Kim trzeba być, żeby tak potraktować dziecko? A co, jeśli prawda, którą odkryję, będzie przerażająca i nie będę mogła już nigdy jej ukryć ani o niej zapomnieć? Ale wtedy w moich myślach odezwał się buntowniczy głos: To zależy tylko od
ciebie. Zostałaś tylko ty i ta decyzja zależy tylko od ciebie. Kiedy dotarłam do domu, moja decyzja już zapadła. Napiszę ten list i poślę, nie rysunek, ale coś najbardziej do niego zbliżonego – jego zdjęcie. Zrobiłam kilka ujęć w kuchni, gdzie było najlepsze światło, i bardzo starannie wywołałam je w ciemni. Wszystkie wyszły dość dobrze, ale wybrałam tę odbitkę, na której wyraz twarzy modelki został najlepiej uchwycony: jej lekko skrzywiony uśmiech i uniesione brwi. Starałam się, aby list był krótki i rzeczowy, opierając się pokusie, aby przelać na papier mój niepokój i nadzieję: Szanowny Panie, proszę przyjąć moje przeprosiny, że zwracam się do Pana w tak bezpośredni sposób, ale otrzymałam ten adres od pańskiej siostry, pani Delaney, ponieważ wierzę, że jest Pan w stanie pomóc mi w sprawie, która bardzo leży mi na sercu. Pozwoliłam sobie dołączyć fotografię rysunku, o którym jestem przekonana, że jest pańskim dziełem. Weszłam w posiadanie tego rysunku niedawno, wraz z listem, datowanym na ponad trzydzieści lat wstecz, napisanym przez kobietę, która twierdziła, że urodziła moją matkę. List był adresowany do mojej przybranej babci i był podpisany jedynie imieniem Célia. Kobieta ta prosiła o spotkanie z moją matką – to życzenie nigdy nie zostało spełnione. Moja matka, balerina June Darling, zmarła w zeszłym roku, nie wiedząc nic o całej tej sprawie. Jeśli ten rysunek faktycznie wyszedł spod pańskiej ręki, być może wie Pan coś o kobiecie, którą on przedstawia? Jej podobieństwo do mojej matki jest łudzące i wierzę, że świadczy o tym, że Célia napisała prawdę. Bardzo mi zależy, aby dowiedzieć się wszystkiego, co Pan wie lub pamięta. Podejrzewam, że jest Pan jedyną osobą, która może mi pomóc, która może mi powiedzieć cokolwiek o tej kobiecie. Z poważaniem, Kate Darling
Podałam swój adres i numer telefonu. Kiedy wrzucałam list do skrzynki, ręce mi drżały. Przez kilka tygodni nie było żadnej odpowiedzi. Trwałam w oczekiwaniu. Moja nadzieja, choć cicha i rozpaczliwa, była niezachwiana. Każdego dnia, kiedy tylko przyjeżdżała poczta, zbiegałam ze schodów i patrzyłam, jak listonosz wrzuca przez szczelinę listy do środka, czasem łapałam je, zanim zdążyły upaść na wycieraczkę. Byłam bardzo zirytowana, jeśli poczta spóźniała się choćby o kilka minut. Nick wiedział, że coś się święci: w pracy byłam apatyczna i rozkojarzona. Nawet wypad do pobliskiego Cadogan Arms na „leczniczy” kieliszek wina nie poskutkował. Spytał, czy chciałabym o czymś z nim porozmawiać – wiedział o Evie i podejrzewał,
że pewnie o to chodzi – ale ja nie chciałam. Nie miałam ochoty tłumaczyć, że oprócz straty Evie jest coś innego, co zaprząta moje myśli. A przede wszystkim żywiłam przesądną obawę, że jeśli o tym powiem, to się nie uda. Myślę, że tak to wygląda najczęściej. Czekasz na coś, masz jakąś nadzieję, aż w końcu okazuje się ona płonna, a to, czego pragnąłeś, zaczyna wydawać się niemożliwe. Próbujesz zapomnieć, wrócić do swojej codzienności. I czasami, kiedy już przejdziesz przez ten cały bolesny proces, jak za dotknięciem magicznej różdżki twoje życzenie się spełnia. Jak gdyby nigdy nic nadeszła odpowiedź. Ten jeden raz nie usłyszałam, jak listy miękko upadły na podłogę – nawet nie było mnie w domu, bo poszłam po mleko i gazetę. Kiedy wróciłam, spokojnie na mnie czekała. Mała biała koperta, zaadresowana nieznanym charakterem pisma, z zagranicznym znaczkiem. Ze zdenerwowania miałam problemy z jej otwarciem. Droga Kate (jeśli mogę), proszę, wybacz mi, że tak późno odpisuję. Poczta dochodzi do mnie rzadko, ponieważ mój dom jest w dość ustronnym miejscu. Sporo czasu zajęło mi również uporządkowanie moich myśli na tyle, abym mógł Ci odpisać. Mówiąc szczerze, Twój list i załączona fotografia wytrąciły mnie z równowagi. Nie sądziłem, że kiedykolwiek jeszcze zobaczę ten rysunek. Myślę, że powinnaś przyjechać do mnie, na Korsykę. Czy myślisz, że uda Ci się znaleźć czas? Myślę, że mamy do omówienia wiele spraw, których nie da się poruszyć w zwykłym liście. Wiedz, proszę, że jeśli zdecydujesz się przyjechać, nie musisz się martwić o zakwaterowanie: będziesz moim gościem w Maison du Vent. Nie jest tu zbyt elegancko, ale wydaje mi się, że będzie Ci wygodnie. Mam nadzieję, że załącznik Ci w tym pomoże. Wydaje mi się, że jest to odpowiednia suma, aby pokryć koszty przelotu na wyspę. Być może jest to dziwny pomysł, ale nie mamy tu telefonu. Jeśli zdecydujesz się przyjąć moje zaproszenie (choć zdaję sobie sprawę, że może nie być Ci łatwo znaleźć czas), napisz, kiedy przyjeżdżasz, a ja zadbam o to, aby ktoś Cię odebrał z lotniska. Jeśli jednak nie jesteś ograniczona czasowo, sugeruję, abyś kupiła bilet w jedną stronę, a na miejscu zdecydujesz, kiedy będziesz chciała wrócić. Mam wrażenie, że sprawy, które chcemy omówić, mogą nam zająć trochę czasu. Będę czekał na Twoją odpowiedź, Kate, i mam nadzieję – bardzo dużą – że zdecydujesz się odwiedzić mnie jak najszybciej. Pozdrawiam serdecznie, Thomas Stafford
Kiedy z koperty wypadł czek, ciężko usiadłam na sofie i patrzyłam na niego z niedowierzaniem. Opiewał na sumę tysiąca funtów.
CZĘŚĆ DRUGA
Myślenie magiczne
6 Korsyka, sierpień 1986
W SALI PRZYLOTÓW PANOWAŁ ciężki, niemal namacalny upał, a przez otwarte okna wlatywało suche powietrze, unoszące się znad spękanej ziemi. Kiedy tylko wysiadłam z samolotu, pot wystąpił mi na twarzy i zaczął płynąć strużką między łopatkami. Korsykańskie niebo było dokładnie takie samo jak na plakacie, który widziałam w metrze: niezmącony błękit, rozciągający się niczym spinaker aż po blady horyzont. Zapach wyspy unosił się wszędzie, nawet wewnątrz lotniska: ziołowy, żywiczny, upajający. Pomyślałam o nienaturalnie jak na tę porę roku deszczowym Londynie, który zostawiałam za sobą, o metalicznym zapachu mokrego asfaltu, o ciężkim, stalowym niebie. A jednak musiałam zwalczyć chęć, żeby wrócić do samolotu i błagać, aby zabrali mnie z powrotem do domu. Stafford napisał w liście, że ktoś na pewno będzie na mnie czekał na lotnisku, ale nie powiedział kto. Przy barierce tłoczyli się taksówkarze i rodziny przylatujących, patrzyłam uważnie na trzymane przez nich kartki z imionami, ale nigdzie nie było mojego. Dotarło do mnie, że nie mam nawet numeru telefonu, pod który mogłabym zadzwonić, gdyby nikt się po mnie nie zjawił. Znałam jedynie nazwę jego domu, gdzieś na wyspie. Absurdalność tej sytuacji uderzyła mnie na nowo. Co, jeśli Stafford zrobił mi kosztowny, ale głupi żart i zostawi mnie na pastwę losu? Wymagało to znacznie mniej wyobraźni niż uwierzenie, że światowej sławy artysta zaprosił mnie do siebie do domu. Nagle ktoś się odezwał: – Kate Darling? Odwróciłam się. Przede mną stał wysoki mężczyzna, niewiele ode mnie starszy, jego czarne włosy miały niespotykany odcień, który nie miał w sobie nic z brązu – były granatowo czarne, jak pióra kruka. – Jestem Oliver – powiedział na powitanie i bez szczególnego entuzjazmu wziął
moje torby. Skinął w kierunku szklanych drzwi. – Zaparkowałem z tamtej strony. Zaintrygował mnie jego akcent. Był nienaganny, niemal staroświecki, co paradoksalnie sprawiało, że brzmiał obco. Podążyłam za nim na parking, myśląc o tym, że nie wyjaśnił, kim jest… a ja nie czułam, że mogę zapytać. To był zły początek. Miałam nadzieję, że kiedy już będę na Korsyce, wszystkie moje wątpliwości rozwieją się w cudowny sposób, a ja zyskam pewność siebie i poczucie celu. To niezbyt przyjazne powitanie sprawiło, że moje obawy jedynie wzrosły. Okazało się, że samochód Olivera to stary, miętowo-zielony citroen 2CV, poznaczony rdzą niczym jesienne jabłko. Oliver wyglądał przy nim niezgrabnie: zbyt wysoki i poważny przy tak małym i wesoło wyglądającym pojeździe – gdybym nie była tak zdenerwowana, ten kontrast wywołałby uśmiech na mojej twarzy. Tuż za lotniskiem długie niskie budynki ustąpiły nowemu widokowi: zakurzona wstęga drogi wiła się w stromym i suchym krajobrazie, a po obu jej stronach rosły cierniste krzewy. Oliver powiedział, że przejeżdżamy przez górski grzbiet Korsyki, który ciągnie się przez całą długość wyspy. Wydawało mi się, że samochód toczył się z niebezpieczną prędkością, za nami tworzył się gęsty tuman kurzu. Przez dłuższy czas nie napotkaliśmy żadnego śladu cywilizacji. Nagle, na kolejnym wzniesieniu, zupełnie znikąd pojawił się mężczyzna: biegł w naszym kierunku po drugiej stronie drogi. Nie miał na sobie koszuli, jego tors był spalony przez słońce na mahoń i śliski od potu. Do najbliższego miasteczka musiał być spory kawał drogi. Kompletnie zdziwiona patrzyłam, jak nas mija, nawet się za nim obejrzałam i zobaczyłam jeszcze, jak zaczyna forsować stromiznę, z której właśnie zjechaliśmy. – Korsykanie są twardzi – powiedział Oliver z nutką dumy w głosie. Czy on też był Korsykaninem? Znów zaczęłam się zastanawiać, co go łączy ze Staffordem. Czy był jego pracownikiem, a może protegowanym lub… kochankiem? Wiedziałam, że Stafford miał żonę, ale to nie musiało nic znaczyć. Zaczęłam się wpatrywać w profil Olivera, dumając nad tym. Wtem Oliver odwrócił się do mnie, przyłapując mnie na gapieniu się, więc szybko spuściłam wzrok. Zdecydowałam się patrzyć jedynie na krajobraz za oknem, pozwalając, aby sztuczny powiew, wywołany przez jazdę, zwiewał mokre kosmyki z mojego czoła i chłodził rozgrzaną skórę.
Nagle na horyzoncie pojawiło się morze: połyskujący, metaliczny pas błękitu między strzegącymi go dwoma górskimi szczytami, na pierwszy rzut oka zdawał się złudzeniem optycznym. Widok ten był tak majestatyczny, że ręce aż świerzbiły mnie, aby wyciągnąć aparat, głęboko zagrzebany gdzieś w plecaku, a gdybym była trochę odważniejsza, poprosiłabym Olivera, żeby się zatrzymał. Jałowy krajobraz powoli przechodził w winnice, które rozciągały się jak okiem sięgnąć. Zapach ziół stał się intensywniejszy, a dodatkowo powietrze nabrało słonego posmaku. Zastanawiałam się, czy da się to wyczuć w winie produkowanym z tutejszych upraw. Widok wybrzeża rozciągał się swobodnie aż po duże skupisko szarych skał, które stanowiło osobną wyspę, odciętą od lądu głębokimi klifami. Na ich szczycie znajdowały się domy, które z dala wyglądały jak białe porosty. – To Bonifacio – poinformował mnie Oliver. Wychyliłam się, aby lepiej zobaczyć miasteczko. Z mojej perspektywy wyglądało, jakby w każdej chwili miało zsunąć się z urwiska wprost do morza. – Widok stamtąd musi być niesamowity. Oliver tylko wzruszył ramionami. – Z domu jest znacznie lepszy. Jechaliśmy przez kolejne trzydzieści minut, aż do rozwidlenia drogi, gdzie skręciliśmy na jeszcze bardziej wyboistą ścieżkę, po której tłukliśmy się powoli przez kolejne dwadzieścia minut, podskakując na wybojach. W końcu, kiedy zaczęłam mieć poważne wątpliwości, czy jestem w stanie wytrzymać kolejną minutę tej jazdy, która wytrzęsła dokładnie wszystkie moje kości, dotarliśmy na miejsce. Maison du Vent leżał na szczycie skalnego cypla, niczym cytadela wznosząca się wysoko nad głębokim, spokojnym błękitem Morza Śródziemnego. Poniżej znajdował się placyk wysypany żwirem, gdzie Oliver zaparkował samochód, obok jeszcze bardziej zdezelowanego trzykołowego samochodu dostawczego, który wielkością przypominał dziecięcą zabawkę. Na górę prowadziły nierówne, wykute w skale schody. W szczelinach między kamieniami rósł rozmaryn. – To samochód zarządcy, Gerarda – powiedział Oliver, wskazując na furgonetkę. – Jego żona, Marie, jest gospodynią. Jak na zawołanie na szczycie schodów pojawiła się niewielka, ale przysadzista,
śniada kobieta i krzyknęła coś niezrozumiałego w stronę domu, zanim zbiegła, aby nas powitać. Miała na sobie sztywną perkalikową sukienkę, której nieskazitelna biel odcinała się zdecydowanie od jej opalonej skóry. Kiedy się zbliżyła, zobaczyłam, że była starsza, niż się wydawało z daleka, mogła mieć sześćdziesiąt lat lub więcej, ale całe jej ciało – silne ręce i pulchne ramiona, czarne, gęste włosy oplecione wokół głowy – sugerowało siłę i witalność znacznie młodszej kobiety. – Witam, witam. – Mówiła z tak silnym akcentem, że na początku myślałam, że wypowiada słowa w obcym mi języku. Uparła się, że weźmie jedną z moich toreb z samochodu, ściągając ją z bagażnika i łapiąc w ramiona, jakby była lekka jak piórko, i zaczęła żwawo wspinać się z powrotem. Oliver zabrał moją drugą torbę, więc czułam się dość bezużyteczna, wchodząc na górę z pustymi rękoma. Weszliśmy z jednej strony tarasu, który był zrobiony z tego samego kamienia co cały dom. Natychmiast zrozumiałam, że wcale nie chodziło o dom, który był niski i miał płaski dach. Najważniejszy był widok. Perspektywa, która się z niego rozciągała, była po prostu niewiarygodna, niczym widok z wysokogórskiego, orlego gniazda. W oddali dostrzegłam łódkę, która z tej odległości była drobinką powoli sunącą przez niebieski płaszcz morza. Nie było trudno domyślić się, dlaczego Stafford zdecydował się zamieszkać w tym miejscu ani czemu prawie stąd nie wyjeżdżał. We trójkę staliśmy i patrzyliśmy na morze, nawet Marie, która już dawno powinna była do tego przywyknąć. Być może jednak nie da się przyzwyczaić do czegoś takiego. Wtem za nami otwarły się drzwi i pojawił się Thomas Stafford. Oczywiście widziałam wcześniej jego zdjęcia, ale nawet ja muszę przyznać, że fotografie nie zawsze są w stanie oddać prawdziwy wygląd osoby. Chyba spodziewałam się, że będzie bardziej ekscentryczny, niczym stereotypowy artysta: poplamiony farbą, ze zmierzwionymi włosami. Stafford jednakże był wysoki i wyglądał bardzo elegancko w jasnym lnianym garniturze. Jego włosy, siwe, ale nadal gęste, były starannie zaczesane do tyłu. Jedyną niepokojącą rzeczą był wyraz jego twarzy, kiedy do mnie podszedł. Nigdy nikt nie przyglądał mi się w tak przenikliwy i intensywny sposób jak on. – Dobry Boże – wyszeptał tak cicho, że przez chwilę myślałam, że tylko mi się wydawało, ale on podszedł bliżej i odezwał się ponownie. – Niemożliwe…
niewiarygodne. W jego oczach zobaczyłam łzy, odwróciłam wzrok, zupełnie zmieszana. Po dłuższej chwili Stafford wziął się w garść. – Przepraszam – powiedział już spokojniejszym głosem. – Chyba się zapomniałem. Po prostu przez chwilę mogłem przysiąc, że… – Potrząsnął głową i uśmiechnął się ostrożnie. – Nie wiem, co mnie naszło. Proszę wybaczyć staremu głupcowi. Witam panią serdecznie. – W jednym momencie Stafford otrząsnął się i po jego chwilowej słabości nie zostało ani śladu. – Poznała już pani Marie i Olivera, który… ach… który zniknął. – Faktycznie, nigdzie nie było go widać. – Proszę mówić mi Kate. – Nie byłam w stanie powiedzieć wiele więcej. Coś we mnie pękło i nagle poczułam się oszołomiona. Nie wiem, co przeważyło: dziwność sytuacji czy reakcja Stafforda. Zachwiałam się i zamknęłam oczy, próbując się opanować. Stafford wyglądał na zaniepokojonego. – Dobrze się czujesz? Potrząsnęłam głową, czułam się głupio. – To ten upał – powiedziałam. – I… nie spałam dobrze w nocy. To wszystko jest dla mnie dużym wstrząsem. – Wskazałam nieporadnie ręką wokół siebie. – Myślę – odrzekł Stafford – że oboje powinniśmy usiąść na chwilę. Zaprowadził mnie do metalowego stolika i odsunął dla mnie krzesło. Usiadłam na nim z ulgą, a Stafford zajął miejsce naprzeciwko mnie. Nie zauważyłam nawet, że Marie sobie poszła, ale teraz wróciła z herbatą, która mimo upału okazała się bardzo orzeźwiająca i koiła – niczym smak normalności. Stafford bacznie się mi przyglądał. – Musiałaś przejść przez tak wiele w ciągu ostatniego roku – powiedział. – A teraz jeszcze to. Kate, chcę ci powiedzieć, jak przykro mi było, kiedy usłyszałem o śmierci twojej mamy. Widziałem ją kiedyś jako Julię. Przyznaję, że wcześniej nie dostrzegałem sensu baletu, zawsze bardziej interesowała mnie opera, ale ona tańczyła tak pięknie, z taką gracją, że podczas sceny końcowej byłem bliski łez. – Uśmiechnął się łagodnie. – Wiem, że wspomnienia starego mężczyzny niewiele znaczą, ale i tak chciałem ci to powiedzieć. Twoja matka była wyjątkowa. Jego uprzejmość była rozbrajająca. Poczułam, że coś we mnie drgnęło,
i przestraszyłam się, że się rozpłaczę. Jedynie wielkim wysiłkiem woli udało mi się odzyskać panowanie nad sobą. Piłam swoją herbatę małymi łyczkami, śledząc powolny ruch łódki w oddali, aż poczułam, że niebezpieczeństwo minęło. Stafford, zadowolony, że doszłam do siebie, zaproponował, że mnie oprowadzi. Najstarsza część domu, licząca około trzystu lat, należała niegdyś do genueńskiego arystokraty. Była to wiejska odskocznia dla jego rodziny, zbudowana na wzór prostej chłopskiej siedziby, tylko kilkukrotnie większa. Kiedy Stafford i jego nieżyjąca już żona Elodia podczas spaceru wybrzeżem trafili tutaj przez przypadek, budynek był w opłakanym stanie. Prawie nie dało się wtedy przedrzeć przez plątaninę bluszczu i chaszczy, które oplotły wszystko grubym kordonem, zarastając zupełnie kamienne schody, które wówczas stanowiły jedyną drogę na górę. – To nigdy niekończące się przedsięwzięcie – wyjaśnił Stafford. – Każdego roku odpada jakiś kawałek tynku, jakaś część kamiennego muru wymaga naprawy… inaczej wszystko to po prostu runie do morza. Powoli robię się już na to za stary, ale nic na to nie poradzę – kocham to miejsce. Nie wydaje ci się, że ono aż się prosi, aby spaść? To właśnie mi się tutaj zawsze podobało najbardziej, ta dramatyczność, zuchwałość. Kiedy się zapaliłem do tego miejsca, Elodia myślała, że zwariowałem, choć z biegiem czasu zaczęło jej na nim zależeć jeszcze bardziej niż mnie. Jej przodkowie to byli Korsykanie z dziada pradziada, drzewo genealogiczne jej rodziny sięgało aż do czasów genueńskiego panowania nad wyspą. Dla Elodii mieszkanie tutaj sprawiało, że jeszcze bardziej czuła się zjednoczona ze swoją ojczyzną i swoją przeszłością. Zauważyłam, że na samym końcu starego, spłowiałego od słońca budynku znajdowało się coś niezwykłego: konstrukcja z chromu i szkła, która jednak, dzięki ewidentnemu geniuszowi architekta, nie kłóciła się ze starymi murami, do których została dobudowana. Stafford wyjaśnił, że to jego nowe studio. – Oliver je dla mnie wybudował. Jest architektem. – To jest niesamowite. – Można powiedzieć, że umiejętne łączenie starego z nowym stało się już wizytówką Olivera. A to niełatwa sztuka. – Zamówił pan u niego ten projekt?
– Nie. – Rzucił mi dziwne spojrzenie. – To nie było żadne formalne zlecenie. – Och, rozumiem. – Ale nie rozumiałam. Stafford spojrzał na mnie i się roześmiał. Jego śmiech nie zestarzał się razem z nim, brzmiał, jakby należał do kogoś nadal młodego i pełnego energii. – Oliver jest moim wnukiem. Zaskoczenie musiało odmalować się na mojej twarzy, ponieważ Stafford roześmiał się ponownie i potrząsnął głową. – Rozumiem, że nawet tyle ci nie powiedział. – Nie. – Taki właśnie jest Oliver. Zawsze był oszczędny w słowach. – Nie przypomina pana z wyglądu. – Nie, zdecydowanie nie – przyznał Stafford. Zawstydziłam się poniewczasie, kiedy zorientowałam się, jak niegrzecznie to zabrzmiało, i zaczęłam szukać innego tematu. – Czy Oliver tutaj mieszka? – Zazwyczaj nie. Na stałe mieszka w Paryżu. Zrobił dyplom zaledwie kilka lat temu, ale już dostał kilka zleceń. Jego estetyka cieszy się uznaniem. Wydaje się, że udaje mu się łączyć komercyjność z awangardą. Zdusiłam w sobie bardzo nieżyczliwą myśl, że posiadanie dziadka z taką pozycją jak Stafford z pewnością nie zaszkodziło karierze Olivera. – Czyli przyjechał tutaj na wakacje? Chwila ciszy, która nastąpiła, była zdecydowanie za długa. – Tak – odpowiedział w końcu Stafford. – Można tak powiedzieć. Następnie zapytał mnie o moją wizytę u pani Delaney. – Siostra do mnie o tobie napisała, wiesz? – Naprawdę? – Jej list przyszedł zaledwie kilka dni po twoim. To właśnie cała Rosa, musiała się upewnić, że na pewno postąpię słusznie, jakby były wątpliwości, czy sam z siebie jestem do tego zdolny. – Uśmiechnął się. – Jest zarazem najlepszą i najbardziej denerwującą siostrą na świecie. W końcu to ona jest tą starszą, a ja zawsze będę jej młodszym bratem, najmłodszym dzieckiem w rodzinie.
Zwiedzaliśmy dalej. Poniżej dziedzińca, na którym staliśmy, kamienne schody prowadziły do basenu – wychylając się, mogłam zobaczyć jeden jego niebieski róg. – Wiele mu brakuje do doskonałości i obawiam się, że woda jest raczej zimna, ponieważ wypływa ze skał. Wcześniej była w tym miejscu studnia. Kiedyś bardzo martwiłem się tym, że w skale, na której stoi mój dom, płynie woda, prawdopodobnie podmywając fundamenty, ale tak jest już od wieków, więc niech tak zostanie. Z pewnością stary człowiek nie musi się o to martwić. Kolejne schody prowadziły w dół do prywatnej zatoczki. – A to jest Gerard – powiedział Stafford, kiedy na ich szczycie ukazała się postać małego, żylastego mężczyzny w nieokreślonym wieku. Jego twarz była szczupła i brązowa od słońca, na głowie miał mocno nasuniętą na oczy czapkę. Gerard uśmiechnął się do nas i pomachał, nie przestając iść tam, dokąd zmierzał. – W zatoczce jest stara, zardzewiała łódź rybacka, którą możesz popływać, oczywiście, jeśli nie przecieka. Przywrócenie jej morskim wyprawom było ostatnio ulubionym zajęciem Gerarda. Może Oliver mógłby cię wziąć na przejażdżkę. Pływa na tej łódce od małego, więc zna wszystkie najlepsze miejsca, zwłaszcza te, do których można się dostać tylko od strony morza. Pomysł spędzania więcej czasu sam na sam z małomównym i skrytym Oliverem nie przypadł mi do gustu. – Ale oczywiście – dodał ku mojej uldze Stafford – nie po to tutaj przyjechałaś.
7 NA KOLACJI BYLIŚMY tylko ja i Stafford. Pan domu wyjaśnił, że Oliver często wraca do domu późno, zwłaszcza jeśli wybierze się gdzieś z aparatem – fotografia była jego drugą pasją obok architektury. Zastanawiałam się z pewną dozą ciekawości, jak wyglądają jego zdjęcia, jak wpływa na nie jego spojrzenie architekta. – Robienie zdjęć tak go pochłania, że zapomina o jedzeniu, dopóki nie zatacza się z głodu – powiedział Stafford. – Zwłaszcza kiedy jest takie światło jak dziś. Oliver mówi, że najlepiej fotografuje się o brzasku lub o zmierzchu, kiedy cienie są wydłużone, a kolory bogatsze. – Zgadza się – przytaknęłam. – Tym się właśnie zajmuję. Fotografią. Stafford spojrzał na mnie z zainteresowaniem, a Marie postawiła przed nami kolację: pieczoną rybę o aromacie tymianku i pokaźną porcję gotowanych ziemniaków. Stafford nalał wino. Oczywiście korsykańskie i wydawało mi się, że wyczułam w nim lekki posmak soli i ziół. Stafford zapytał o moją pracę. Zanim się zorientowałam, opowiadałam mu o takich szczegółach, których nie zamierzałam wcale poruszać. Coś w jego podejściu – był zainteresowany, ale niczego nie oczekiwał – sprawiło, że tak się otwarłam. – Naprawdę lubię pracować w sklepie – powiedziałam. – I naprawdę lubię mojego szefa. Wiem też, że powinnam się cieszyć, że moja praca jest chociaż trochę związana z tym, co tak naprawdę chcę robić, ale mam już dwadzieścia siedem lat, spodziewałam się, że w tym wieku osiągnę coś więcej, rzucę świat na kolana czy coś w tym stylu. Kiedy… no cóż, kiedy mama była w moim wieku, była primabaleriną już od ośmiu lat. Zwierzyłam się mu nawet z głęboko skrywanego lęku, że być może nie jestem wystarczająco utalentowana i nigdy nie będę na tyle dobra, żeby coś osiągnąć. Spodziewałam się, że Stafford roześmieje się i powie mi, że jestem nadal młoda, że muszę poczekać, aż przyjdzie moja kolej, co byłoby typową odpowiedzią udzielaną przez ludzi, którym udało się to, co sobie w życiu zamierzyli, i z perspektywy sukcesu postrzegają cały proces jako łatwy. Jednak Stafford
potraktował mnie poważnie. – Wiem, jakie to jest trudne – powiedział. – Wierz mi, że i ja zmagałem się z tymi samymi wątpliwościami. Najważniejsze jest, żeby cały czas robić to, na czym ci zależy, żeby o to walczyć. Moim zdaniem to w tych zmaganiach jest najważniejsze. Większość ludzi się poddaje, kiedy napotyka trudności. Nagle wstał i bez ostrzeżenia zniknął wewnątrz domu. Kiedy wrócił, zobaczyłam, że coś trzyma, ale dopiero kiedy to przede mną położył, zorientowałam się, że jest to wykonana przeze mnie fotografia jego rysunku. – Czy masz go ze sobą? – zapytał. – Oryginał? Wyjęłam kopertę z torebki i podałam mu ją. Wyciągnął rysunek delikatnie i starannie ułożył przed sobą. Bardzo powoli przeciągnął po nim palcem, a ja nie mogłam oderwać się od tego widoku, mimo dziwnego wrażenia, że jestem świadkiem czegoś, co nie było dla mnie przeznaczone. – Kiedy to narysowałem – odezwał się w końcu – moja sytuacja była znacznie gorsza niż twoja teraz. Wiedziałem, że kocham sztukę, i tak, wiedziałem, że dobrze maluję. Wciąż jednak nie mogłem zdobyć się na odwagę, żeby stwierdzić, że mogę z tego żyć. – Uśmiechnął się. – Miałem dużo szczęścia. Był ktoś, kto zdecydowanie bardziej niż ja wierzył w moje możliwości. – Odwrócił rysunek w moją stronę. – Kate Darling, poznaj Alice Eversley. Odwzajemniłam zagadkowe spojrzenie tych oczu, które zdążyłam poznać tak dobrze. – Ale ona miała na imię Célia. – Nie, nieprawda. A może zresztą i prawda. Obawiam się, że pewnych aspektów tej sprawy nawet ja nie rozumiem. Jedno, co mogę ci powiedzieć z całą pewnością, to to, że ta kobieta niegdyś nazywała się Alice. – Uśmiechnął się, jakby udało mu się zrozumieć żart. – Ależ oczywiście. – Co takiego? – Zastanawiałem się nad tym, odkąd dostałem twój list, próbując to rozgryźć i właśnie mi się udało. To są litery jej imienia, tylko w innym szyku. To bardzo w stylu Alice. Kiedy byliśmy dziećmi, pisywaliśmy do siebie zakodowane wiadomości, ona zawsze miała słabość do anagramów.
– Och – zrozumiałam, szybko sprawdzając w myślach, czy pisownia się zgadza. Stafford ponownie skierował swoją uwagę na rysunek. – Po pierwsze – powiedział – muszę zapytać, skąd go masz. Te słowa nie były wyzywające, ale zostały wypowiedziane z takim napięciem, że poczułam się nieswojo. – Niewiele mogę dodać do tego, co napisałam w liście. Opowiedziałam mu o tym okropnym dniu, kiedy Evie wyjawiła mi swój sekret, i o jej potwornej winie. – To, co zrobiła, jest niewybaczalne z wielu różnych powodów – powiedział Stafford. – Jakkolwiek bardzo kochałaby twoją mamę, to nie był jej sekret. Już miałam się wtrącić, ponieważ znienacka poczułam silną potrzebę bronienia Evie, kiedy dodał: – Jest to jednak zrozumiałe, nie sądzisz? Jej życie koncentrowało się wokół bycia rodzicem. Wyobrażam sobie, jak ten list musiał ją przerazić. Nagle mogła zostać pozbawiona całego sensu swojego życia. Pokiwałam głową. – Przez chwilę miała wymówkę, aby zignorować tę wiadomość – powiedziałam. – Mama już wtedy była sławna. Podejrzewam, że z początku Evie z łatwością przekonała samą siebie, że jest to list od wielbicielki, która kłamie, aby zbliżyć się do mamy. To, że mama była sierotą, nigdy nie stanowiło tajemnicy. – A później przyszedł rysunek – domyślił się Stafford. – Tak. Moja mama i ta kobieta z rysunku… wyglądają niemal jak ta sama osoba. Kiedy Evie go dostała, mama miała niewiele ponad dwadzieścia lat, więc myślę, że podobieństwo mogło być jeszcze bardziej łudzące. Stafford przyglądał mi się uważnie. – Widziałem fotografie twojej mamy. I zgadzam się, chociaż, co ciekawe, nigdy wcześniej tego nie dostrzegłem. Kiedy cię zobaczyłem, to było zupełnie co innego. Jesteś – jak by to ująć – niczym wierna kopia Alice, jaką pamiętam. Dlatego tak zareagowałem, kiedy weszłaś po raz pierwszy po tych schodach. To było dla mnie naprawdę dziwne. – Westchnął cicho. – Nie chcę, abyś czuła się przeze mnie nieswojo. Jestem już stary, a to wszystko wydarzyło się bardzo wiele lat temu. Ale
kiedy się zjawiłaś na tarasie, myślałem, że widzę ducha. Niemalże padłem na kolana. Widzisz, ona była miłością mego życia. Hertfordshire, sierpień 1928 Tak, to ona: Alice. Odkąd ją skojarzył, nie miał już najmniejszych wątpliwości. Zespół zaczął grać ponownie, kolejny szybki taniec, ale żadne z nich ani drgnęło. On czuje, że się do niej głupio uśmiecha. Z pewnością wygląda jak błazen, nie mogąc przestać się szczerzyć, do tego jeszcze w tym niedorzecznym turbanie na głowie. Jednak ona odwzajemnia uśmiech, natychmiast przemieniający ją w tę dziewczynkę, którą wiele lat wcześniej znał tak dobrze. Nie rozstają się przez całą noc. Tomowi przechodzi przez myśl, że jest pijany, ponieważ może skupić się tylko na niej, choć efekt działania szampana dawno już minął. Jeśli to nie alkohol, to może tak po prostu czuje się ktoś, kto ponownie spotkał swoją bratnią duszę. Alice nie jest już oczywiście dziewczynką, towarzyszką zabaw z Winnard Cove, jest dorosłą kobietą – piękną i wytworną. Jednakże pod powierzchnią, w najważniejszych kwestiach, jest taka jak kiedyś. Tom odnajduje u Alice tę samą żądzę przygód, upodobanie do wszystkiego, co niekonwencjonalne, a przede wszystkim tę samą żywą inteligencję, co u jej sześcioletniego wcielenia. Tom idzie z Alice przez ciemną, mokrą od rosy trawę do kamiennej budowli, ukrytej w drzewach po drugiej stronie jeziora. Tak jak w dawno minionych czasach, poszedłby za nią wszędzie. Usiedli na kamiennej ławie, a Tom, patrząc na jej bladą twarz, tak znajomą i tak obcą jednocześnie, poczuł, jak zalewa go fala wspomnień, zasnutych nostalgiczną mgiełką wczesnego dzieciństwa. Jakby sama jej obecność była dla niego kluczem do dawno zapomnianej przeszłości. Z zadziwiającą wyrazistością przypomniał sobie, jak mała Alice pokazywała mu wszystkie swoje ulubione miejsca w Winnard Cove, zaznajamiając go z sekretami zatoczki. Klify, na które można się było dostać podczas odpływu, wspinając się po ostrych skałach okalających plażę z jednej strony. Pamiętał dobrze, że były ciemne i wilgotne, a między nimi echem odbijały się dźwięki wody i wiatru, które brzmiały
czasem jak przeciągły jęk, jak skowyt rannego zwierzęcia lub gorzej… jak ostatni krzyk umierającego człowieka. Pamiętał również, że Alice zawsze bardzo starannie przygotowywała się do tych wycieczek, czekając na moment, kiedy jej niania straci czujność, a działo się to zazwyczaj w okolicach popołudniowej herbatki, gdy kobieta, ociężała z powodu zbyt wielu kawałków swojego ulubionego ciasta orzechowego, zazwyczaj zasypiała w fotelu. Parę razy mieli pecha: zostali przyłapani i surowo skarceni, jednak posępny urok tych ciemnych grot oraz ich nieskończone i przerażające możliwości stanowiły tak silny wabik, że żadne kary dorosłych nie były w stanie ich zniechęcić. Tom i Alice po prostu spokojnie odczekiwali kilka dni, zanim decydowali się na kolejną eskapadę. Były oczywiście jeszcze piwnice Eversley Hall, które Tom przypomina sobie z dreszczykiem zaskoczenia. Wyprawa do nich była obarczona dodatkowym niebezpieczeństwem w postaci samej lady Eversley. Dziecięca intuicja podpowiadała Tomowi, że jego obecność w tym miejscu nie spotkałaby się z jej aprobatą. Jednakże i w tym wypadku zew przygody był zbyt silny, aby go zignorować. Piwnica w domu Staffordów w Parsons Green była zwykłym zagłębieniem pod podłogą salonu, o wysokości połowy wzrostu człowieka, ciemna jak noc i rozczarowująco mała. Piwnice Eversley Hall należały do zupełnie innej bajki. Był to skomplikowany układ pomieszczeń i korytarzy, niemal równej wielkości, co nadziemna część domu. Pierwszą część piwnicy zajmowała rozbudowana kolekcja win lady Eversley. To właśnie tutaj Tom po raz pierwszy w życiu skosztował gorzkiego, lecz dziwnie przyjemnego w smaku burgunda, a dokładnie rocznika jeszcze sprzed swoich narodzin, kiedy panowała królowa Wiktoria. Zaledwie kilka jego łyków wystarczyło, aby świat wydał się zupełnie innym miejscem. We dwoje przedzierali się przez labirynt, a każdy cień nabierał nieoczekiwanych kształtów. Jako chłopiec Tom żywił rozpaczliwą nadzieję, że kiedy Alice na dobre zacznie swoje wyprawy w nieznane, uwzględni go jako członka drużyny. Podczas wszystkich ich wspólnych wycieczek chłopiec starał się wykazać odwagą w obliczu niebezpieczeństw. Mógł być również przydatny w inny sposób. Alice wychwalała jego mistrzostwo w rysowaniu map. Specjalnie dla niej narysował plan plaży i jaskiń oraz podziemi pod jej domem, jak również, wymagający więcej wyobraźni, plan
przypuszczalnego szlaku przemytniczego między Winnard Cove a Francją. Alice kazała mu podpisać każdą z map inicjałami, na wypadek gdyby w przyszłości został znanym kartografem. – Nadal mam twoje mapy – mówi typowym dla niej konspiracyjnym tonem. Alice się uśmiecha, ale Tom widzi, że dla niej te wspomnienia są również zabarwione smutkiem. Przeważa świadomość, że z dzisiejszej perspektywy te minione dni są tak idylliczne, że aż nierealne – niczym raj utracony. Później wszystko się zmieniło – dla nich obojga, jak i dla całego świata. – Moja matka ponownie wyszła za mąż – powiedziała Alice, kiedy Tom zapytał o jej rodzinę – niedługo po zakończeniu wojny. Najpierw miała tatę, żeby się nią opiekował, a później Archiego… a kiedy zabrakło ich obu, potrzebowała nowego obrońcy. Czasem się zastanawiam, czy to w ogóle możliwe, żeby go kochała, tego nowego męża. Spogląda na Toma, jej twarz ukryta jest w cieniu. – Jaki jest twój ojczym? – Jest… można powiedzieć, że jest ambitny. Chce zrobić karierę w polityce. Tom myśli, że w takim razie on i lady Eversley dobrze się dobrali. – Masz też przyrodniego brata, tak? – Tak. Matthew. Chodząca kopia złego ojczyma, tylko mniej charyzmatyczna. Wiem, że to nieładnie, że tak o nim mówię, ale on uważa, że marnuję czas z „ciotami” i „degeneratami”, więc można powiedzieć, że odwzajemnia moje uczucia. – Widać, że Alice nie chce już o nim mówić. W zamian opowiada o swoim dziecięcym bólu po stracie ojca i brata: nie mogła uwierzyć, że obaj zostali jej tak szybko zabrani. Mówi również Tomowi o tym, jak niedługo później została zesłana do prowadzonej przez zakonnice szkoły w Szwajcarii. – Co było zabawne, ponieważ kiedy tata i Archie umarli, doszłam do wniosku, że nie wierzę w Boga. Tom opowiedział Alice o swoim ojcu. O tym, o czym nigdy nikomu nie ośmielił się powiedzieć: o nieobliczalnym zachowaniu pana Stafforda, o jego koszmarach,
w których krzyczał tak, że budził cały dom. O nadziejach swojej matki, że pójdzie w ślady ojca i zostanie prawnikiem, oraz o swojej rozpaczy, kiedy o tym myślał. A przede wszystkim w przypływie szalonej odwagi zwierza się Alice z głęboko skrywanego pragnienia bycia artystą. Siedzą tak bardzo długo. Patrzą na światła przyjęcia na drugim brzegu jeziora, które gasną dopiero nad ranem, kiedy rozhulani goście odchodzą wreszcie poszukać trochę snu, a pierwszy brzask na niebie rozświetla srebrną taflę jeziora na różowo. Korsyka, sierpień 1986 Ostatni blask dnia zgasł już na niebie, a my siedzieliśmy przy świecach. Z wyglądem Stafforda stało się coś dziwnego; być może była to zasługa stworzonego przez płomień świec światłocienia, ale raczej coś więcej. Zdawało mi się, że jego włosy nie są siwe, ale jasne, że jego skóra stała się gładka i przez chwilę byłam w stanie zobaczyć w nim znacznie młodszego mężczyznę. Przez tych kilka ulotnych chwil widziałam młodego, zakochanego Toma Stafforda. Kiedy odezwał się ponownie, czar prysł. – To był dla mnie cud, że się ponownie znaleźliśmy. Tak wiele się wydarzyło w międzyczasie, że rok 1913 wydawał się należeć do odległej epoki. Piętnaście lat to szmat czasu, zwłaszcza kiedy jest się młodym, ale wtedy to była cezura między dwoma światami: przed i po. Mój ojciec poszedł na wojnę i wrócił jako zupełnie inny człowiek. Fizycznie nic mu się nie stało, co samo w sobie było niezwykłe, uwzględniając, w jakim stanie wróciło tak wielu innych. Jednak nigdy już nie odzyskał zdrowych zmysłów. Dziś powiedzielibyśmy, że cierpiał na nerwicę frontową, ale wtedy nie został zdiagnozowany, co było tym bardziej przerażające. Moja matka bardzo z tego powodu cierpiała. Świat się zmienił. Tak pewnie jest po każdej wojnie, ale dla mnie, ponieważ dodatkowo zbiegło się to z końcem dzieciństwa, była to utrata niewinności, tylko na zdecydowanie większą skalę. Ci wszyscy mężczyźni, którzy wrócili fizycznie lub psychicznie okaleczeni… Mężczyźni znacznie młodsi od mojego ojca, którzy postarzeli się pod wpływem doświadczeń wojennych. A w końcu ci, którzy nigdy nie powrócili, jak brat Alice.
– W życiu Alice zmieniło się znacznie więcej niż w moim. Ona i jej matka mieszkały teraz z jej ojczymem i jego synem. Lord Hexford nie był miłym człowiekiem. To nazwisko brzmiało znajomo. – Czy to nie ten… – Tak. – Stafford odgadł, co próbowałam sobie przypomnieć. – Ten faszysta. Jeden z popleczników Mosleya. Teraz sobie przypomniałam. – Myślałam, że został skompromitowany? Stafford pokiwał głową. – Churchill wtrącił go do więzienia w 1941 roku, niedługo później matka Alice została internowana, ale na krótko. Po wojnie zniknęła zupełnie z życia towarzyskiego, prawdopodobnie, aby nie umrzeć ze wstydu. Bo ona umarłaby ze wstydu. Jeśli cokolwiek się o niej nauczyłem, to podejrzewam, że sposób, w jaki jej mąż został okryty hańbą, niemal zupełnie ją zniszczył. – Jaka ona była, matka Alice? – Wszystko, co mogę o niej powiedzieć, opiera się na wspomnieniach małego chłopca. Wierzę jednak, że kiedy człowiek jest bardzo młody, jego odbiór innych jest prawdziwszy, ponieważ bazuje na instynkcie, czystych odczuciach. Kiedy pierwszy raz ją zobaczyłem, byłem nadal na tyle mały, że utożsamiałem piękno z dobrem. Choć niektórzy nigdy nie porzucają tego przekonania – powiedział z uśmiechem. – Zwłaszcza artyści muszą być ostrożni, aby nie popełnić tego błędu. A lady Eversley była wyjątkowa, jedna z największych piękności tych czasów. Wyglądała jak anioł z książki dla dzieci. Myślę, że mojemu dziecięcemu umysłowi trudno było pojąć, jak ktoś tak piękny może być tak zimny, nawet wobec własnego dziecka. To znaczy wobec Alice, nie wobec Archiego. Jego kochała bardzo – w jej oczach nie mógł zrobić nic złego. Jednak Alice była przez nią najczęściej ignorowana. – Biedna Alice. – Tak. Myślę, że jej matka miała nadzieję, że dziewczynka zdobędzie ogładę w tej szwajcarskiej szkole. Bez wątpienia to się udało. Jednak w głębi duszy Alice
pozostała tą samą dziewczyną, którą znałem w 1913 roku. To właśnie w niej kochałem, że zawsze była wierna sobie oraz odważna w bardzo szczególny sposób. Chciałam dowiedzieć się więcej, wydobyć od Stafforda więcej szczegółów o Alice, ale przerwał nam charakterystyczny warkot zbliżającego się citroena 2CV. Kilka chwil później na szczycie schodów pojawił się Oliver z aparatem na szyi: był to ciężki, profesjonalnie wyglądający nikon. Usiadł między nami, ale nie był w nastroju do rozmowy, nawet kiedy skończył kolację, którą podała mu Marie. W jego towarzystwie nie mogliśmy kontynuować naszej rozmowy. Nagle poczułam się zupełnie obezwładniona przez zmęczenie – to był naprawdę długi dzień. Stafford, z właściwą sobie wrażliwością, zauważył to od razu i poprosił Marie, aby zaprowadziła mnie do mojego pokoju. Kiedy powiedziałam „dobranoc”, Oliver podniósł głowę i zobaczyłam błysk jego ciemnych oczu w świetle świec. Po skórze przebiegł mi dreszcz i długo jeszcze czułam na sobie to wrogie, ciemne spojrzenie. T.S. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem tę dziewczynę, moje biedne stare serce niemal przestało bić. Oto stała przede mną Alice, prawie dokładnie taka sama, jaką ją pamiętałem. Była ubrana oczywiście zgodnie z modą swojego pokolenia. Obcięte nad kolanami dżinsy i pastelowy podkoszulek. Moją pierwszą myślą było, że Alice nigdy by się w coś takiego nie ubrała, tak bardzo różniło się to od jej ubrań – niczym przyodziewek Indianki. Potem przypomniałem sobie szerokie, męskie koszule i ciemne spodnie, w których chodziła w Paryżu, i pomyślałem, że może się jednak mylę. Włosy też miała inne – długie, lekko kręcone – ale jej twarz była łudząco podobna. Kształt ust: górna warga pełniejsza od dolnej, prosty nos, lekko i niespodziewanie zadarty, spiczasty podbródek. To wszystko nic przy jej oczach – to były dokładnie oczy Alice. To podobieństwo podziałało na mnie piorunująco. To było – w dokładnym tego słowa znaczeniu – niesamowite. Co jeszcze bardziej przygnębiające, musiałem stawić czoło temu, że nawet gdyby
Alice faktycznie miała się pojawić na tych schodach, to nie byłaby już ta osoba, którą pamiętam. Czas również na niej odcisnąłby swoje destrukcyjne piętno. Czy rozpoznałbym w niej tę osobę, którą kochałem tyle lat temu? Ta myśl wydała mi się niepokojąca. Kiedy dostałem list od tej dziewczyny, z dołączoną do niego zaskakującą fotografią, nie wiedziałem, co powinienem zrobić. Część mnie była gotowa uwierzyć, że to jakiś żart, że rysunek na zdjęciu był podróbką, że powinienem sobie odpuścić. Wiedziałem jednak, że jest on prawdziwy. W odpowiedzi napisałem jej, że korsykańska poczta działa z opóźnieniem. Nie była to do końca prawda. Przez cały tydzień po otrzymaniu listu zastanawiałem się, jak powinienem zareagować, wahając się między ekscytacją a przerażeniem. Oczywiście w chwilach rozsądku żywiłem przekonanie, że nie może z tego wyniknąć nic dobrego. Oznaczałoby to przecież przywołanie trudnych wspomnień, wydobycie ich stamtąd, gdzie zostały pogrzebane. Okazało się, że tkwię w przeszłości bardziej, niż przypuszczałem. A kiedy śpię, śnię o dniach dawno minionych w sposób tak rzeczywisty, że gdy się budzę, świat wokół wydaje mi się nieprawdziwy i nie mogę zrozumieć, co ja robię w ciele starego człowieka, na wyspie pośrodku Morzu Śródziemnego. Przez list dziewczyny przeszłość wróciła z całą mocą, upominając się o mnie po raz kolejny. Koniec końców pokusa, aby udać się w podróż w czasie, zarówno do tych dobrych, jak i tych złych momentów, okazała się nie do przezwyciężenia. Nie wyjaśniłem Oliverowi powodu obecności dziewczyny, a na pewno nie tak jak powinienem. Powiedziałem mu po prostu, że przyjechała, aby porozmawiać o jednej z moich prac, którą od dawna uważałem za zaginioną. Zdecydowałem się nie wyjawiać historii z nią związanej ani jej znaczenia dla mnie. Oliver przyjechał zaledwie kilka dni przed dziewczyną – zupełnie niespodziewanie. W Paryżu było zbyt cicho, powiedział mi. A ja jestem przekonany, że było również zbyt głośno od wspomnień i pełno widm jego poprzedniego życia. Był tutaj również kilka miesięcy temu, kiedy to wszystko w końcu się rozpadło.
Marie rozpłakała się, kiedy go po raz pierwszy zobaczyła, a i ja przyznaję, że byłem w szoku za każdym razem, kiedy na niego patrzyłem. Mimo że jest taki przystojny, wyglądał po prostu strasznie. Stracił na wadze, co było najbardziej widoczne na jego twarzy: znacznie wyostrzyły mu się rysy. Nie widziałem go takim od lat, odkąd w dzieciństwie przeżył te wszystkie straszne rzeczy. Jak bardzo mi i Elodii wtedy ulżyło, kiedy w końcu żal i poczucie winy zaczęły ustępować, kiedy znów od czasu do czasu się uśmiechał. Łudziłem się daremnie, że w przyszłości uda mi się go ochronić, że już nigdy nie będzie musiał tak cierpieć. Ale dawny chłopiec stał się mężczyzną, który musiał podjąć swoje decyzje i popełnić swoje błędy. Pocieszające było, że tym razem nie był już taki wymizerowany i że najwyraźniej życie toczyło się dalej. Rozmawiał ze mną o swojej pracy – o swoim następnym projekcie, którym miał być hotel – z dużym entuzjazmem. Gdybym wiedział wcześniej, że zamierza przyjechać, spróbowałbym przełożyć wizytę dziewczyny. Teraz jednak było już na to za późno i po raz pierwszy naprawdę przekląłem brak telefonu. Niemniej zależy mi na tym, żeby Maison du Vent zawsze był dla Olivera schronieniem i azylem – nie chciałem tego zepsuć, jak również nie chciałem go obarczać wiedzą, o czym będę rozmawiać z dziewczyną. Oliver tak bardzo kochał Elodię, że sama obecność rysunku – gdybym dokładnie wyjaśnił jego znaczenie – mogłaby zostać poczytana przez niego za zdradę.
8 NIE SPAŁAM DOBRZE tej nocy. Byłam zmęczona, ale też zbyt podekscytowana. Mój umysł był zaprzątnięty tym, co powiedział Stafford, przeszłością, która znienacka stała się również częścią mojej historii i wypełniła miejsce, gdzie dawniej była tylko pustka. Bałam się, że Stafford nie będzie chciał opowiadać dalej. Chociaż ewidentnie czerpał z tego pewną przyjemność, było jasne, że te wspomnienia sprawiają mu również ból. Mógł przecież zdecydować, że to wszystko nie jest tego warte. Gdyby tak postanowił, czy mogłabym tak po prostu wrócić do Londynu i żyć, jakby nic się nie wydarzyło? Nie chciałam się nawet nad tym zastanawiać. Kiedy tylko zaczęło się robić jaśniej za oknem, z ulgą wstałam, ubrałam się w nowy kostium kąpielowy, obcięte dżinsy i z zawieszonym na szyi nikonem wymknęłam się z sypialni. Idąc przez pogrążony we śnie dom, rozglądałam się ukradkiem z ciekawością. Spodziewałam się, że wszędzie będą wisiały prace Stafforda, ale oprócz małego studium krajobrazu w moim pokoju nie dostrzegłam innych jego prac. Przekonało mnie to o jego skromności. Zamiast obrazów wisiały fotografie. Wiele z nich przedstawiało bardzo poważne dziecko – ze zdumieniem uświadomiłam sobie, że musi to być Oliver. Czarne włosy i spiczasty podbródek sprawiały, że wyglądał jak chochlik. Na jednym zdjęciu siedział ze Staffordem w łódce, a uśmiech kompletnie zmieniał jego twarz, na kolejnym był ze śniadą, uśmiechniętą starszą kobietą, która musiała być żoną Stafforda, oraz ze znacznie młodszą kobietą, piękną na swój mocno wystudiowany i wystylizowany sposób. Jedną małą, białą dłoń położyła na ramieniu dziecka, ale poza tym trzymała się z daleka. Bez wątpienia była to matka Olivera: mieli te same migdałowe oczy o ciężkich powiekach. Było coś dziwnego w tej kobiecie. Nie potrafiłam tego dobrze uchwycić, ale miało to coś wspólnego z jej spojrzeniem, które zdawało się sięgać poza ramy i ponad ramieniem oglądającego, jakby zabezpieczała sobie drogę ucieczki. Powietrze na zewnątrz było chłodne, chociaż bezchmurne niebo zapowiadało kolejny
niemiłosiernie gorący dzień. Na purpurowym niebie nadal wisiał blady księżyc w kształcie sierpa. O tej porze również morze przybierało fioletową barwę, o ciemnym i głębokim odcieniu: zdecydowanie mniej przyjazną niż w pełnym świetle dnia. Podniosłam do oczu aparat i znalazłam właściwy kadr, ale niespodziewanie poczułam się ograniczona przez możliwości mojej sztuki. Chciałam uchwycić wszystko: zapach ziół, szmer bryzy, nieśmiałe ciepło pierwszych promieni słońca na moich ramionach. Zastanawiałam się, czy Stafford czuje to samo, kiedy przystępuje do malowania. Zdecydowałam, że pójdę popływać – było na tyle wcześnie, że założyłam, że będę miała cały basen dla siebie. Zeszłam schodami, które pokazał mi Stafford. Kamień pod moimi stopami był szorstki niczym pumeks i miejscami się rozsypywał, a jego okruchy spadały niczym małe lawiny. Basen okazał się średniej wielkości, ale dość głęboki. Samo jego istnienie wzbudzało podziw: był wykuty w stalowoszarej skale klifu, który schodził do zatoki. Nie było trampoliny ani schodków, jedynie zbiornik wody, w której bardzo ostrożnie zanurzyłam palec stopy – była lodowata. Zrzuciłam spodenki i położyłam je kilka metrów dalej razem z aparatem i ręcznikiem. Stałam niezdecydowana na skraju basenu, aż dostałam gęsiej skórki. W końcu, zanim to dobrze przemyślałam, po prostu wskoczyłam do basenu. Szok, plaśnięcie powierzchni, pęd zimnej wody wokół uszu i w końcu śliskie dno pod stopami. Wynurzyłam się z impetem, łapiąc powietrze i śmiejąc się głupio sama do siebie; moje serce biło szybko z zimna, a oddech był tak przyspieszony, że miałam wrażenie, iż nie zdołam nabrać w płuca wystarczająco dużo powietrza. Jednocześnie prawie natychmiast się przyzwyczaiłam i temperatura wody zaczęła mi się wydawać znośna. Zanurkowałam ponownie, wynurzyłam się i otrzepałam głowę jak pies, bawiąc się doskonale. – Dzień dobry. Zdezorientowana, mrugałam oczami i parskałam wodą. Z moich rzęs spływała woda, oślepiając mnie, ale w końcu udało mi się dojrzeć ciemną sylwetkę na schodach prowadzących na plażę. Zorientowałam się, że to Oliver. Z aparatem na szyi.
– O, cześć – powiedziałam, starając się, by zabrzmiało to przyjaźnie. – Byłeś na plaży? – Tak. – Było jasne, że nie powinnam spodziewać się niczego więcej. Następne pytanie, które zamierzałam zadać – o zdjęcia, które robił – zamarło mi na ustach. Wskazał na wodę: – Nie jest ci zimno? – Nie – odpowiedziałam z pewną zuchwałością. – Kiedy już wskoczysz, jest w porządku. Zorientowałam się jednak, że robi mi się coraz chłodniej, że przebieram nogami w wodzie, żeby się rozgrzać. – Usta ci zsiniały. – W porządku. Woda jest lodowata – przyznałam. – W zasadzie już się wystarczająco ochłodziłam. Czy mógłbyś podać mi ręcznik? Oliver przyniósł go i przycisnął do siebie. Chciałam po niego sięgnąć, ale się odsunął. – Musisz najpierw wyjść z basenu. Pomogę. – Wyciągnął do mnie rękę, abym ją chwyciła. – Ciągle mówię grand-père, że musi zrobić schodki. – Och, nie trzeba, poradzę sobie. – Była to dość śmiała decyzja. Przyjrzałam się brzegowi basenu i stwierdziłam nagle, że jest bardziej stromy, niż mi się wydawało. Koniec końców zaakceptowałam swoją porażkę, ustąpiłam i przyjęłam pomoc Olivera. Podciągnął mnie; odepchnęłam się wolną dłonią od kamiennej krawędzi, poczułam, jak woda miłośnie przywiera do moich nóg i brzucha, zanim puściła mnie w pośpiechu, a ja padłam u jego stóp. Podziękowałam mu szybko i chciałam się podnieść, ale on z łatwością postawił mnie na nogi kolejnym szarpnięciem. Mój kostium kąpielowy – uszyty z mocnej czarnej tkaniny ze skromnym dekoltem – przyzwoitością dorównywał szkolnym. Pod względem tego, ile zakrywał, nie różnił się zbyt wiele od wiktoriańskich strojów, był jedynie mniej fantazyjny. Niemniej jednak czułam się przed nim odsłonięta, blada i koścista. Spojrzałam w dół i przekonałam się, że mimo swojej grubości materiał wcale nie ukrywał moich sutków, które boleśnie stwardniały z zimna. Całe to doświadczenie było raczej upokarzające. Jakby jakiś olimpijski bóg zszedł z wysokości, aby pomóc nędznemu
śmiertelnikowi. Pomyślałam o chłopcu o poważnym spojrzeniu z fotografii. Czy to naprawdę ta sama osoba? – Dlaczego tutaj jesteś? Jego pytanie było tak nieoczekiwane, że przez moment nie wiedziałam, co powiedzieć. W jego głosie czaiło się wyzwanie i nuta podejrzliwości. – Co masz na myśli? – Próbowałam grać na zwłokę. Schyliłam się po ręcznik, aby się nim owinąć – miał być moją zbroją. – Mój dziadek bardzo strzeże swojej prywatności – powiedział oskarżycielsko. – Cóż – powiedziałam – to on mnie… – Ludzie są w stanie spróbować wszystkiego – przerwał mi – absolutnie wszystkiego, aby się z nim skontaktować. To ironia losu, że im bardziej on próbuje się odciąć od ludzi, tym bardziej oni stają się nachalni. Studiujesz sztukę, prawda? W końcu zrozumiałam, o co Oliver mnie oskarża. – Myślisz, że jestem czymś w rodzaju… groupie – powiedziałam i natychmiast się roześmiałam, tak było to niedorzeczne. Chciał coś odpowiedzieć, ale tym razem ja nie dopuściłam go do głosu. – Mylisz się. To nic z tych rzeczy. – O co więc chodzi? Wskazałam ręką na siebie, mój przemoczony ręcznik i ciało pokryte gęsią skórką. – To z pewnością nie jest odpowiednia chwila, aby o tym rozmawiać. Oliver nie musiał wiedzieć, że nie zamierzam z nim w ogóle o tym mówić. Poza tym jeśli Stafford nie uznał za stosowne wyjaśnić mu wszystkiego, ja prawdopodobnie również nie powinnam tego robić. Spojrzałam na niego i zdałam sobie sprawę, że go nie przekonałam. – O jednym mogę cię zapewnić – powiedziałam. – Tu chodzi o coś bardzo ważnego, o coś, co bardzo leży mi na sercu. Myślę, że twojemu dziadkowi również. Mówiąc to, wytrzymałam jego spojrzenie i byłam zadowolona, kiedy Oliver pierwszy odwrócił wzrok. Kiedy odszedł, zorientowałam się, że trochę się trzęsę, nie tylko z zimna. Byłam przerażona, że wzbudziłam w nim taką niechęć, i to w tak krótkim czasie. Starałam się nie brać tego do siebie. Jednak, choć się starałam, odczuwałam to bardzo
osobiście. – Podziwiam cię – powiedział Stafford przy śniadaniu. – Ja wchodzę do basenu tylko w pełnym słońcu dnia, kiedy woda się już trochę ogrzeje. Najwyraźniej jesteś zrobiona z lepszego materiału. Jedliśmy przy stole obok basenu, którego woda migotała w słońcu, wyglądając zachęcająco, kiedy już było mi ciepło i sucho. Marie z dużą wprawą zniosła kamiennymi schodami ciężką tacę, odrzucając moją ofertę pomocy, i niczym z rogu obfitości zaczęła wypakowywać smakołyki: gorące bułeczki, świeże figi, kawę, złotą osełkę masła. Ja i Stafford rozmawialiśmy, a Oliver siedział i patrzył w morze, pogrążony w myślach, nawet nie próbował włączyć się do rozmowy. Stafford często zerkał w jego stronę, choć nie potrafię powiedzieć, czy z irytacją, czy z troską. To było zadziwiające: mężczyzna po trzydziestce zachowujący się jak nadąsany nastolatek. Trudno sobie wyobrazić zachowanie bardziej odmienne niż Stafforda – zdecydowałam, że to po prostu dowód na przewagę natury nad wychowaniem. – Kate – odezwał się Stafford, nachylając się, aby dolać mi kawy. – Miałem nadzieję, że będziemy mogli kontynuować naszą rozmowę po śniadaniu. – Oczywiście, bardzo bym tego chciała. – Więc jednak chciał opowiadać dalej, pomyślałam z ulgą. – Dobrze. Myślę, że moglibyśmy usiąść w pracowni, aby schronić się przed upałem. Mam też pewien pomysł. Wyjaśnię ci, kiedy będziemy na miejscu. Oliver odwrócił się, aby na nas popatrzeć. Byłam pewna, że drażni go, że ja i jego dziadek mamy sprawy, z których on jest wykluczony, i nic nie mogłam poradzić, że dało mi to dziecinną satysfakcję. Pracownia, jak sam Stafford, była pozbawiona ekscentryczności i twórczego nieładu. Była to chłodna biała przestrzeń, wypełniona światłem. Jednak dzięki dużym oknom udało się uniknąć wrażenia sterylności: niebo i morze były namacalnie obecne. Rozejrzałam się wokół siebie. – Co za wspaniałe miejsce. Stafford uśmiechnął się.
– Mój wnuk jest bardzo utalentowany. To był jeden z jego pierwszych projektów po dyplomie. Myślę, że można powiedzieć, że to kolejna cecha charakterystyczna jego stylu, aby położyć akcent na przestrzeń zamykaną przez architekturę, a nie na to, co ją zamyka: struktura staje się niemal niewidoczna, jest tylko ramą. Musisz mu powiedzieć, że ci się podoba. – Mhm – odparłam wymijająco. Kilka dużych płócien stało opartych o daleką ścianę, ale były odwrócone tak, że nie było widać, co na nich jest. Stafford wyjaśnił, że nadal nad nimi pracuje, ale nie lubi, jak się je odwraca, chyba że chce na któreś popatrzyć. – Inaczej wołają do mnie i widzę same błędy: mam wtedy ochotę wyrzucić wszystko i zacząć od nowa. Pomyślałam, że być może jednak szczypta dobrze skrywanej ekscentryczności jest tutaj obecna. W pomieszczeniu znajdowały się dwa krzesła, jedno z nich wyraźnie przeznaczone było dla artysty, ponieważ do podłokietnika miało przymocowaną małą paletę na farby. Drugie krzesło stało naprzeciwko pierwszego, ich wzajemny układ był jak zaproszenie do rozmowy. – Chciałbym wyjaśnić ci mój pomysł – powiedział Stafford. – Możesz oczywiście powiedzieć „nie”, ale myślałem, że może byłabyś skłonna pozwolić mi, abym cię namalował, kiedy będziemy rozmawiać. Kiedy pracuję, łatwiej mi się myśli i mówi. Zawsze tak było. Thomas Stafford, artysta światowej sławy, poprosił mnie o pozowanie. To, że w ogóle uznał, że powinien mnie poprosić o zgodę, było śmiechu warte. Niespecjalnie mi się ten pomysł podobał, wiedziałam, że nie sprawdzę się jako modelka. Przede wszystkim jednak poczułam się pewniej. Ta oferta była kolejnym dowodem, że Stafford zakładał, że zostanę na dłużej. – To będzie dla mnie zaszczyt – powiedziałam. – Chociaż od razu ostrzegam, że raczej nie będę dobrą modelką. Mówiono mi wielokrotnie, że nie da mi się zrobić dobrego zdjęcia, bo się kręcę i nigdy nie wiem, co zrobić ze swoją twarzą – cały czas zmieniam minę. Zawsze wolałam być po drugiej stronie obiektywu. – To wszystko bez znaczenia – odrzekł Stafford. – Nawet tak będzie lepiej. Ruch dobrze się przekłada na szkic, pozwala oddać silne, widoczne cechy charakteru. Alice
była właśnie taką modelką: nie potrafiła usiedzieć ani chwili bez ruchu. Widać to na tym rysunku, który przywiozłaś. Najbardziej podoba mi się w nim to, że udało mi się uchwycić konkretny moment: widać, że zaraz wstanie, obróci się i wskoczy do wody. Nie pozostawało mi zatem nic więcej, jak zrelaksować się, na ile to było możliwe, a Stafford sięgnął po kawałek węgla. Usłyszałam, jak kreśli na papierze długie pociągnięcia: raz, drugi i trzeci. A potem zaczął mówić: – Po przyjęciu byłem przerażony, że mógłbym stracić ją ponownie. Widzisz, wracałem do Oksfordu. Dałem jej swój adres w Magdalen College, a ona obiecała, że napisze, ale nie jestem pewien, czy jej uwierzyłem. W środku mogła być tą Alice, którą pamiętałem, ale była też piękną, elegancką, obytą i nieziemsko inteligentną kobietą. Mogła mieć prawdziwych mężczyzn, doświadczonych mężczyzn, którzy zabiegali o jej towarzystwo, a ja nadal byłem chłopcem. Nie miałem z nimi szans.
9 Oksford, październik 1928
TOM OTWIERA LIST palcami, które nagle stały się niezdarne. Jest pewien, że to od niej, odkąd zobaczył na kopercie nieznajome pismo. Zielony atrament. Piękny kształt wykaligrafowanych liter, dowód drogiej szwajcarskiej edukacji. Jednak w tym stylu kryje się coś przewrotnego: pewna ekstrawagancja, która pasuje tylko do niej. Tom zdążył już porzucić nadzieję. Minął miesiąc, odkąd się widzieli, a od niej nadal ani słowa. Teraz zdarzył się cud. List od Alice. Jeśli spodziewał się długiego listu, będzie zawiedziony. Zaledwie kilka linijek: Najdroższy T., zatrzymałam się u ciotki Margaret w Oxfordshire. Ona ma samochód i jej kierowca nauczy mnie prowadzić. Najwyraźniej to nic trudnego! Może przyjadę Cię odwiedzić? Nadal zostało kilka tygodni na piknikowanie… A.
Żadnego terminu do wyczekiwania ani potwierdzenia, że na pewno przyjedzie. Tym bardziej perspektywa staje się ekscytująca. Trzy dni później Tom wychodzi na zewnątrz i orientuje się, że coś się dzieje z przodu budynku. Powietrze aż buzuje od emocji, a tłum studentów stoi na ulicy, wpatrując się w coś, czego Tom nie może jeszcze dostrzec. Przechodzi przez sklepione wejście i już wie. Jego oczom ukazuje się automobil – zbyt wielki i zbyt nowoczesny w porównaniu z zabytkowym budynkiem, przez co dość nierzeczywisty i zapierający dech w piersiach, jego chromowana karoseria lśni w słońcu. Na przednim siedzeniu siedzi kobieta żywcem wzięta z ilustracji w „Vogue’u”. Czysta fantazja – szmaragdowy kapelusik mocno zsunięty na bladą twarz, obramowaną miękkimi ciemnymi włosami. Alice przybyła do Oksfordu. – Pomyślałam, że będzie śmiesznie, jak się ubiorę stosownie do sytuacji – mówi
Tomowi, kiedy mkną polnymi drogami, które wiodą ich coraz dalej na wieś. Jej ręce, spoczywające na skórzanym kole kierownicy, są w miękkich, ściśle dopasowanych giemzowych rękawiczkach. Alice ma na sobie żakiet odpowiadający kolorem jej kapeluszowi, który z niecierpliwością ściągnęła, uwalniając swoją czarną czuprynę, kiedy tylko zostawili college za zakrętem. – Na piknik to przesada, ale było warto. Małe przedstawienie. Tom myśli o uczuciu dumy, które towarzyszyło mu, kiedy na oczach wszystkich zebranych wsiadał do samochodu – uczucie to tylko w małym stopniu zostało wywołane przez zjawiskowy samochód. Jest bardzo ciepło jak na październik, choć piknik na ziemi usłanej suchymi i butwiejącymi liśćmi jest trochę dziwny. Wypakowują jedzenie, które kupili w sklepiku po drodze. Proste, wiejskie jedzenie: chleb, zawoskowana gomółka sera, kilka butelek taniego czerwonego wina. – Posiłek francuskich wieśniaków – konstatuje uradowana Alice. Na policzku ma smugę ze smaru silnikowego, a Tom cały czas nie może zebrać się na odwagę, aby ją zetrzeć. – Takie jedzenie jest najlepsze. Kto przy zdrowych zmysłach nie wolałby go od tych niekończących się, sześciodaniowych obiadów, złożonych z małych porcji, zawsze ledwo ciepłych przez całe to zamieszanie z podawaniem ich na stół? Tom przytakuje, chociaż – uczciwie mówiąc – nie ma zbyt dużo doświadczenia, jeśli chodzi o takie obiady. Zazwyczaj żywi się kanapkami w swoim pokoju, a jeśli uda mu się zdążyć, je przypadkową kolację w stołówce studenckiej. Taka jest między nimi różnica, choć Alice zawsze w czarujący sposób była jej nieświadoma. Po posiłku Alice i Tom wyciągają się na kocu – są syci, zadowoleni i rozgrzani winem. Żadne nie zauważa, że powietrze robi się coraz chłodniejsze, a cienie coraz dłuższe. Są lekko wstawieni, więc jest to odpowiedni czas na wyznania, które nigdy nie brzmią tak szczerze. – Czy wiesz – pyta Alice – że zawsze wydawało mi się, że twoje siostry mnie nie cierpią? – Nie, to nie o to chodzi. One cię po prostu nie rozumiały. Nie mogły pojąć, czemu wolałaś się brudzić na plaży jak chłopiec, podczas gdy one grzecznie bawiły się swoimi nudnymi lalkami.
– Nigdy nie miałam czasu na takie zabawy – ku rozpaczy mojej matki. Jakie są teraz twoje siostry? – Już nie bawią się lalkami oczywiście. Moja starsza siostra… – Rosa? – Tak, Rosa, niedawno urodziła swoje drugie dziecko. – O, wspaniale. Nie dziwię się, ona zawsze lubiła matkować innym. To było widać w tym, jak dbała o ciebie i o…? – Caro? – Tak. Ona była taka piękna nawet wtedy. Wiesz, myślę, że gdyby tylko moja matka mogła, zamieniłaby nas. Tom nie jest tego pewien. To prawda, że matka Alice była przerażona, że jej córka jest tak niekobieca, ale nie sądził, aby poświęcała zbyt dużo uwagi dzieciom Staffordów, chyba że chodziło o wyrażenie niezadowolenia, że bawią się z jej dziećmi. – Pamiętam, że podobała się Archiemu. – Myślę, że raczej było na odwrót. – Nawet teraz Tom czuje się trochę nielojalny, ale wino rozwiązało mu język. – Myślę, że była w nim zakochana, jak na czternastolatkę oczywiście. W swoim szkicowniku rysowała ich wspólną przyszłość: ślub, dzieci. Podglądnąłem te rysunki… Strasznie się na mnie wściekła. – Biedna Rosa – powiedziała Alice, ale z jej głosu zniknęła beztroska. – Biedny Archie. Tom kiwa głową, myśląc o wojnie. – To musiało być dla ciebie straszne. On był taki młody… – Och, myślisz, że chodziło mi o to, że umarł… Tom patrzy na nią zdziwiony. – No, tak. – Tak, oczywiście, miałam to na myśli, ale było coś jeszcze. – Alice marszczy brwi. – Każdego dnia żałuję, że go tu nie ma, ale wiesz, gdyby przeżył, życie byłoby dla niego ciężkie. – O co ci chodzi? – pyta Tom, przypominając sobie tę życzliwą, złotowłosą osobę, która zrobiła na nim takie wrażenie. Z pewnością wszystko przychodziło mu
z łatwością. Archie Eversley był doskonały we wszystkim, co miał ochotę robić. Alice przewraca się na bok. Jej policzki są rumiane od wina – dwie żywe plamy koloru na jej bladej twarzy – a włosy spadają na oczy. Tom pamięta, jak leżała tak koło niego w domku na drzewie i dzieliła się swoimi sekretami. – Tom, wiem, że mogę ci to powiedzieć, ponieważ nie zdradzisz tego nikomu innemu. Tom potrząsa głową. – Oczywiście, że nie. – Wiem – przerywa Alice. – Pamiętasz jego przyjaciela Ralpha, tego, który przyjechał do nas w połowie lata? Miał jakieś problemy rodzinne: myślę, że jego rodzice byli w separacji. Tom potwierdza skinięciem głowy. Pamięta drobnego, ciemnego, młodego mężczyznę o twarzy kogoś dużo starszego, kto widział niejedno i wiele wie. Wtedy myślał, że to dziwny przyjaciel dla Archiego. Byli tak od siebie różni: Archie promieniował energią, był atletyczny, a Ralph ostrożny i wycofany – typowy introwertyk. – Raz za nimi poszłam. Byłam zła na Archiego, że zawsze sobie idzie i nas zostawia. – Alice uśmiechnęła się do Toma. – Nie żebym nie była zadowolona z twojego towarzystwa, ale obawiałam się, że Archie uważał się za zbyt dobrego, zbyt dorosłego na Winnard Cove. On i Ralph znikali na rowerach na całe dnie i nigdy nie pytali, czy chcemy się przyłączyć. Było też coś innego… czego nie potrafiłam określić. Tom poczuł narastającą obawę, choć sam nie wiedział czemu. – Poszłam za nimi na wybieg dla koni i zobaczyłam, jak wchodzą do stajni. Pomyślałam, że wkrótce pojawią się z kucykami, ale zorientowałam się, że poszli do pustego boksu na końcu, który trzymano na przyjęcie nowej klaczy. Odczekałam kilka minut, ale nie wychodzili, więc pomyślałam, że musieli zrobić sobie tam kryjówkę, taką jak my mieliśmy w domku na drzewie. To zaczęło być ekscytujące – niczym swego rodzaju ekspedycja. Wiedziałam, że wysoko z tyłu było okno, aby zapewnić dopływ światła, kiedy jedne i drugie drzwi były zamknięte. Ukradkiem wspięłam się na nie. Pamiętam, że but mi utknął
w szparze i musiałam go wydostać; udało mi się to zrobić bezgłośnie i byłam z siebie bardzo dumna. Na początku ledwo mogłam ich dostrzec – z trudem rozróżniałam kształty. Przetarłam szybę i zobaczyłam, że oni… obejmowali się. Nie tak jak przyjaciele, ale było dla mnie jasne, że tak jak mężczyzna i kobieta. A potem zobaczyłam, jak się całują – namiętnie. Byłam tak wstrząśnięta, że moje ręce odmówiły posłuszeństwa i spadłam, zahaczając o wystający gwóźdź. Nie czułam bólu, ale niemal natychmiast zaczęłam krwawić – zdarłam cienką skórę na goleni. Strumień krwi spływał po mojej nodze i wsiąkał w skarpetkę. Pobiegłam jak najszybciej do zagajnika za wybiegiem, myślałam, że udało mi się zdążyć. Chwilę później wyszli, najpierw Archie, a za nim Ralph, obserwowałam ich zza drzewa. Rozglądali się po wybiegu przez chwilę, ale najwyraźniej doszli do wniosku, że nic się nie stało. Archie zaczął iść z powrotem w kierunku domu. Wyglądało na to, że Ralph pójdzie za nim, ale nagle się odwrócił i spojrzał wprost na drzewo, za którym stałam. Nawet jeśli mnie nie zobaczył, wiedział, że tam byłam. Spotkałam Archiego ponownie na herbacie, zachowywał się przy mnie nadzwyczaj ostrożnie. Bardzo chciałam, żeby się ze mną droczył, jak miał to w zwyczaju. On jednak traktował mnie jak obcą osobę: uprzejmie zapytał o moją nogę… ale brakowało w tym jego zwykłej troski. Zachowywał się wobec mnie w ten sposób aż do czasu, kiedy wyruszył na front. – Bardzo mi przykro – powiedział Tom. – Niepotrzebnie, nic się już na to nie poradzi. Żałuję jedynie, że nie ufał mi na tyle, żeby wiedzieć, że nie musiał się obawiać, że nikomu bym o tym nie powiedziała, dochowałabym tajemnicy. * * * Tom budzi się, choć nie pamięta, żeby zasypiał, i widzi, że zaczyna się ściemniać. Alice leży z zamkniętymi oczami. Jej twarz jest blisko, tuż obok jego własnej. Tom ze zdumieniem dostrzega na jej bladej cerze konstelację delikatnych piegów na nosie i policzkach. Może do woli studiować kształt jej ust, zdecydowane wcięcie nad górną
wargą, które sprawia, że kiedy Alice się nie uśmiecha, wygląda, jakby się lekko dąsała. Tom wzdycha. Alice przyjeżdża po niego dwa dni później, po raz kolejny wzbudzając sensację u bram. Ma na sobie ciemnobrązowe jeździeckie bryczesy, krótki tweedowy żakiet i męskie brogsy. Jej kapelusz tym razem jest czerwony, z wyraźnym pośpiechem naciągnięty na czoło. Mkną po wiejskich drogach, usłanych opadłymi liśćmi. Pola za linią żywopłotu są spowite mgłą, rozświetloną na złoto przez ciepłe wczesnojesienne słońce. Mijają mężczyzn zbierających ostatnie plony, którzy oglądają się za nimi z ciekawością. Są już oczywiście traktory napędzane silnikiem, ale w tych stronach farmerzy ładują snopki na wozy zaprzęgnięte w konie. Tom i Alice są dla nich niczym przybysze z przyszłości. Zatrzymują się na herbatę we wsi o nazwie Woodstock. Euforia jazdy sprawiła, że oboje zgłodnieli, zamawiają więc talerz kanapek z szynką i złociste ciasto z kminkiem. – Opowiedz mi o Oksfordzie. W przyćmionym świetle herbaciarni włosy Alice wydają się czarne jak atrament, kiedy zakłada je za uszy. W rezultacie wygląda urzekająco skromnie. – Jest w porządku. Alice jest oburzona. – Tylko w porządku? Tom, gdybyś tylko wiedział, jak bardzo ci zazdroszczę, nie śmiałbyś mówić takich rzeczy. – Myślę, że byłabyś znacznie lepszą studentką ode mnie. Zawsze lubiłem historię w szkole i niezaprzeczalnie jest to ciekawy przedmiot, ale jakkolwiek się staram, nic to dla mnie nie znaczy. Byłoby łatwiej, gdybyśmy zajmowali się historią współczesną, a nie rewolucją francuską, ale nigdy nie dojdziemy do wielkiej wojny. Być może musi upłynąć więcej czasu, zanim będzie to bezpieczny temat studiów. Alice kiwa głową i uważnie mu się przygląda. – A co dla ciebie jest ważne? – Malowanie.
– Pamiętam to o tobie, wiesz? Miałeś taki talent. Nawet te rysunki, które robiłeś na piasku… czy te zamki, które budowałeś na plaży. Tym naprawdę chciałbyś się zajmować? – Tak, w idealnym świecie – śmieje się Tom. – Czemu więc nie? – To nie jest takie proste. Po pierwsze, nie wiem, czy jestem wystarczająco dobry lub, co bardziej istotne, czy moje prace trafiałyby do ludzi. Poza tym mam zrobić karierę. Moi rodzice zawsze tego oczekiwali. Alice uśmiecha się i przesuwa dłonie po obrusie, tak że teraz ich palce stykają się. Tom spogląda na nie i dostrzega, jak małe i czyste wydają się jej dłonie przy jego, pokrytych niedającymi się zmyć plamkami z farb. – Nie wydaje mi się, żeby robienie tego, co się kocha, mogło być niegodne – mówi Alice. Wracają do Oksfordu nowymi drogami. Alice dodaje gazu i Tom czuje, jak silnik pod nim bulgocze i dudni. Oczy łzawią mu od wiatru, choć może naprawdę płacze z czystej radości. Spogląda na Alice. Jej ciemne włosy powiewają wokół głowy w szalonym i cudownym tańcu. Ona obraca się do niego ze śmiechem. Jej policzki nabrały koloru, a czubek nosa się zaróżowił. Tom widział ją już taką. Przypomina sobie ten dzień, kiedy ujeżdżali białe konie, czyli ogromne fale, które wiatr spiętrzał w zatoce – oboje byli upojeni gwałtowną mieszaniną radości i strachu. Tom pamięta również, że Alice poganiała go, brnąc coraz głębiej w otwarte morze, aż jej przerażona niania krzykiem nakazała im powrót na płytsze wody. To jest to, myśli Tom. To właśnie znaczy być młodym; to mają na myśli ludzie, kiedy mówią o wolności i beztrosce młodości, jej ryzykanckim uroku. To najczystsza forma upojenia: mknąć wyboistą drogą, że aż dech zapiera w piersi, śmigać przez świat z taką siłą, wdziękiem i brawurą! Tom męczy się nad studium nagiej kobiety. Wstąpił w szeregi Art Society – przypadkowej grupy dowodzonej przez zblazowanego dekadenta, który używa szminki i chodzi w strojach z drukowanego chińskiego jedwabiu. Samozwańczy mecenas kultury!
Niektórzy są skupieni na swojej pracy, ale inni szepczą i robią niestosowne uwagi, jakby to nie było artystyczne przedsięwzięcie, ale jakaś atrakcja rodem z Soho. Tom czuje się osamotniony i zawstydzony. Usilnie stara się, podobnie jak wielu innych, nawet tych niewybrednych żartownisiów, zachować obojętny wyraz twarzy – jakby to wcale nie była pierwsza kobieta, którą widzi rozebraną. Tom w ogóle nie ma dużo doświadczenia z kobietami. W szkole nigdy nie należał do tych chłopców, którzy przedkładają eksperymentowanie z sobą nawzajem nad brak jakichkolwiek wrażeń. W całym życiu pocałował raptem dwie dziewczyny, ale to się wcale nie liczy: Tom czuje, wie, że te chyłkiem wykorzystane okazje nie mają nic wspólnego z prawdziwym pocałunkiem. Rzuca ukradkowe spojrzenia na otaczające go twarze. Nie może być przecież jedynym prawiczkiem. Prawdę powiedziawszy, raczej trudno jest nim nie być. Zna zaledwie kilka dziewczyn, a i one z pewnością nie zgodziłyby się na nic takiego. Poza tym, jak miał w zwyczaju podkreślać Henry, znajomy Toma z college’u: „Angielskie kobiety są niemożliwe”. Henry spędza wakacje w Paryżu ze swoją matką Francuzką i ponoć odniósł wiele sukcesów z kobietami. Gdyby tylko Tom urodził się we Francji, z pewnością miałby już doświadczenie i umiejętności na miarę Casanovy. Niektórzy jego znajomi jeżdżą do Londynu, aby spotkać bardziej chętne kobiety. Jednak Toma ta możliwość nigdy nie kusiła, nawet mimo przekonania, że jego sytuacja staje się rozpaczliwa. Tom ma świadomość, że powinien skupić się jedynie na swojej pracy – myśleć jak malarz, a nie seksualnie wygłodzony młody mężczyzna. Z pewnością jego mistrzowie byli w stanie patrzeć na nagą modelkę i widzieć tylko formę, gdyż ich umysły były wolne od niskich pobudek. Patrzy na leżącą przed nim kobietę i nierozważnie zaczyna myśleć o Alice. Modelka ma ponętne kształty, a jej skóra jest naznaczona piegami i zaróżowiona w miejscach, do których dociera ciepło grzejnika gazowego, dzięki czemu młodzi artyści mają doskonałą okazję poćwiczyć koloryt skóry. Alice przeciwnie – Tom myśli o niemal przezroczystej skórze jej szyi i ramion – byłaby świetlista i blada. Jej nogi, znacznie dłuższe niż modelki, sięgałyby daleko za otomanę. Kobieta ma obfite, lekko obwisłe piersi, o brązowych sutkach wielkości szylinga. Nie ma wątpliwości, że
piersi Alice byłyby równie małe i doskonale ukształtowane, jak te części jej ciała, z którymi jest dobrze zaznajomiony, jak na przykład płatki jej uszu niczym muszelki czy uroczy, lekko zadarty nosek. Powinien przestać. Zdecydowanie lepiej zrobi, jeśli skoncentruje się na swoim obecnym zadaniu. Patrzy, co do tej pory udało mu się zrobić. Już teraz wie, że nie będzie to doskonałe. Proporcje nie są dokładnie te. Nogi wyszły mu za długie, a ręce odrobinę za małe. Niemniej jednak udało mu się uchwycić życie jak nigdy wcześniej. Jest to również jego największy sukces w tej technice. Farby olejne nadal go onieśmielają – są ciężkie, niepraktyczne, a kolory łatwo brudzą się nawzajem. Jednak tym razem wydaje się, że mu uległy, poddały się jego woli. Odcienie ciała są żywe, zdołał nawet oddać zaróżowioną skórę podbrzusza i szczytów ud. Włosy też są takie jak powinny: miedzianoczerwone kaskady spływają na ramiona i pełne piersi, tak jak w rzeczywistości. Z twarzą jest trudniej i nad nią teraz pracuje. Oczy modelki są szerokie i okrągłe, o tęczówkach w kolorze niezmąconego błękitu. Nie powinno być z nimi problemu. Jak na oczy, te są dość niewymagające, nie ma w nich wyrazu, oprócz odrobiny senności. W czym więc problem? Szkopuł tkwi w tym, że oczy, które namalował Tom, nie należą do leżącej przed nim kobiety. Powinny być okrągłe, a są migdałowe. Nie są niebieskie, ale wyzywająco szare, w dziwnym, srebrzystym odcieniu. Ich spojrzenie również jest niewłaściwe: zbyt żywe, zbyt zuchwałe. To są oczy Alice Eversley. Tom wpisał jej oczy w twarz innej kobiety. Mimo rudych włosów, bujnych kształtów białoróżowego ciała z obrazu patrzy na niego Alice, to ona naga i pełna tęsknoty przeciąga się na jego płótnie. W końcu wraca z powrotem do college’u, porzuciwszy obraz jako nieudaną pracę. Niebo jest purpurowe, a w powietrzu wyczuwa się chłód, jakiego jeszcze tydzień wcześniej nie było. Wygląda na to, że babie lato dobiega końca.
10 Korsyka, sierpień 1986
TUŻ PO TRZECIEJ zrobiliśmy przerwę na późny popołudniowy posiłek. Stafford był wyraźnie zmęczony i gotowy skończyć na dziś. Malując, opowiedział mi o popołudniach, które spędził z Alice w Oksfordzie. Wydawało mi się, że powoli zaczynałam rozumieć, jaką była osobą. Posiłek przygotowany dla nas na tarasie był dość prosty: chleb, ser, butelka czerwonego wina. Zabawne, przypominał ten dawno miniony wiejski piknik Toma i Alice gdzieś w Oxfordshire. Zastanawiałam się, czy Stafford też zwrócił na to uwagę. Nasz ser należał jednak do ostrego korsykańskiego gatunku, był ziołowy i kruchy, wyprodukowany z mleka kóz pasących się na wyspie. Jako pieczywo dostaliśmy ziarnistą, jasną bagietkę, jakiej na próżno szukać w Anglii. Spojrzałam na Stafforda i po raz kolejny doświadczyłam tego dziwnego uczucia, że widzę go podwójnie. Mogłabym przysiąc, że w tej sekundzie zobaczyłam przed sobą obu Thomasów Staffordów, jak na wiktoriańskiej fotografii kompozytowej, na której wiele twarzy nakłada się na siebie, aby stworzyć wrażenie ciągłości. Mogłam dostrzec starszego pana – sławnego artystę, który spędził cały poranek, wspominając swoje życie – jak również młodego mężczyznę, właściwie jeszcze chłopca, który nie odznaczył się do tej pory w świecie i nie był pewien, czy to mu się w ogóle uda. Po skończonym posiłku Stafford udał się na popołudniowy odpoczynek. Ja postanowiłam się przejść, zabierając ze sobą mojego nikona, choć wiedziałam, że w tak ostrym świetle nie zrobię dobrych zdjęć. O czwartej po południu słońce było niewiele słabsze niż o dwunastej i nie był to najlepszy pomysł, aby wyruszać w takim upale, uwzględniając moją jasną karnację, zwłaszcza że nie zaaklimatyzowałam się jeszcze na Korsyce. Jednak po poranku spędzonym w pracowni czułam potrzebę wyjścia na świat i ponownego nawiązania kontaktu z teraźniejszością. Poszłam dalej drogą, która biegła obok Maison du Vent. Wkrótce odkryłam, że im
dalej, tym bardziej rozmywała się w krajobrazie. Najwyraźniej dom Stafforda był ostatnim przyczółkiem cywilizacji, dalej rządziła już tylko korsykańska natura. Ścieżka pokryta była grubym na kilka cali pyłem, drobnym jak mąka i białym jak kość. Z pewnością nie padało tu od wielu tygodni. Skwar był obezwładniający, ale powoli zaczęłam czerpać przyjemność z jego uścisku. Po obu stronach drogi życie tętniło w szybkim rytmie, nadawanym przez cykanie świerszczy. Z zarośli unosił się odurzający zapach: trudny do określenia, ciepły, na przemian słodki i ostry. Tak właśnie pachnie korsykańska makia, która stanowi mieszaninę lokalnych ziół, karłowatych fig i mirtu. – Kiedy Napoleon był więziony na Elbie – powiedział mi Stafford – twierdził, że czuł zapach makii, zapach swoich rodzinnych stron, niesiony przez wiatr ponad wodą. Szłam wzdłuż drogi, która zakręcała, oddalając się od morza, i głęboko wdychałam aromatyczne powietrze, aby napełnić nim całe płuca. Podniosłam ręce do góry i zaczęłam nimi wymachiwać – czułam się trochę głupio, ale byłam też wdzięczna, że mogę być sama. Stopniowo krzewy przerzedziły się i krajobraz po obu stronach otworzył się, ukazując rzędy płowych oliwek, pod którymi rozłożono siatki na spadające owoce. W tym widoku było coś dziwnie ulotnego, choć wiem przecież, że drzewa oliwne są tutaj uprawiane od tysięcy lat. Wydawało się, że wyspa pozwoliła na wykarczowanie jej naturalnej roślinności i ujarzmienie skalistej gleby, ale pod warunkiem że będzie mogła odzyskać utracony teren, kiedy tylko jej się spodoba, i to bez ostrzeżenia. Usłyszałam nad sobą ostry pisk i zobaczyłam drapieżnego ptaka pikującego na tle błękitnego nieba – był tak prawdziwy i śmiertelnie niebezpieczny jak strzała. Patrzyłam, sparaliżowana niczym ofiara, jak opadł tuż nad ziemią, drąc ją pazurami. Kiedy poderwał się ponownie do lotu w kierunku majaczących w oddali purpurowych gór, zobaczyłam w jego szponach próbujące się wyrwać małe stworzonko. Pomyślałam, że Korsyka nadal jest nieujarzmiona. Nigdy nie byłam w podobnym miejscu. Z mamą jeździłyśmy zawsze do miast takich jak Rzym, Paryż i Berlin, ponieważ tam była jej praca. Wiedziałam jednak, że zakochałaby się w tym miejscu. Uwielbiała wszystko, co było w dzikiej, pierwotnej postaci. Kiedy zdarzyła się katastrofa, mama nadal występowała, choć nie był to balet sensu stricte. Pewnego
razu powiedziała mi, że najlepsze w jej sukcesie było to, że dzięki niemu mogła pozwolić sobie na eksperymentowanie. Zaczęła tańczyć improwizacje boso, co było wytchnieniem dla jej umęczonych przez pointy stóp. Ten jej taniec był piękny, ale surowy – jej ruchy były wyjątkowe nie ze względu na choreograficzną precyzję, ale instynktowną, zwierzęcą niemal grację. To było niczym jazz w porównaniu z recitalem fortepianowym. Niektórzy baletowi puryści odwrócili się wtedy od niej, ale uważam, że dla niej to był najszczęśliwszy moment w całej jej karierze, a z pewnością najbardziej niezwykły. Tak właśnie tańczyła dla mnie, kiedy byłam dzieckiem i prosiłam ją o to, chodząc za nią na niepewnych jeszcze nóżkach. Wspomnienie to wywołało ból w klatce piersiowej, jakby otwarło świeżą ranę. Nie mogłam jednak pozwolić smutkowi się pogłębić. Wyjęłam więc aparat z pokrowca, zdjęłam osłonę z obiektywu i wycelowałam go w kołujący na niebie łuk skrzydeł ptaka, zmierzającego ku górom. To zdjęcie z pewnością wyjdzie beznadziejne: światło było zbyt ostre i zatarło wszystkie szczegóły. Jednak sam akt kadrowania zdjęcia, znajdowania ostrości oraz konieczność uspokojenia oddechu w oczekiwaniu na dźwięk spustu migawki – to był najlepszy, jaki znałam, sposób, aby odgonić myśli. Z mozołem wspięłam się z powrotem w górę po osiemdziesięciu pięciu stopniach – policzyłam je – i zobaczyłam Olivera stojącego na tarasie plecami do mnie, zapatrzonego w morze. Stał zupełnie nieruchomo. Przez chwilę miałam ochotę przemknąć za jego plecami do domu, aby uniknąć niezręcznych uprzejmości. Zdecydowałam jednak, że pokażę lepszą, dzielniejszą stronę mojego charakteru. – Cześć – zagadnęłam. Drgnął lekko i się odwrócił. W jednym momencie, kiedy Oliver się nie pilnował, wydawało mi się, że dostrzegłam w jego twarzy coś znajomego. Wyraz osamotnienia, a może coś znacznie bardziej niejednoznacznego. Trwało to jednak tak krótko i zniknęło bez śladu, że nie byłam pewna, czy sobie tego nie wyobraziłam. Spojrzał na mnie ze zwykłą obojętnością. – Bardzo boli? – zapytał. Podążyłam za jego spojrzeniem i zauważyłam, że moja skóra nad dekoltem
podkoszulka była ogniście czerwona. Jak z pewnością również moja twarz. Kiedy to sobie uświadomiłam, moja cera natychmiast stała się napięta i obolała. W swój lekkomyślny, angielski sposób byłam przekonana, że krem z filtrem, który nałożyłam z samego rana, wystarczy. – Och. – Przyglądałam się mojej spalonej skórze z niezdrową fascynacją. – Lepiej, żebym… – Jak długo zamierzasz zostać? – przerwał mi Oliver. – Ja… – To pytanie zupełnie mnie zaskoczyło i wytrąciło z równowagi. – Jeszcze dokładnie nie wiem. – Cóż, pozwól zatem, że coś ci powiem – odparł Oliver. – Wiem, że grand-père jest zbyt uprzejmy, aby to okazać, ale szybko się męczy. Jest to jeden z powodów, dla których tak rzadko miewa gości. Nawet jeśli ktoś go odwiedza, to najwyżej na dwa dni. Nigdy dłużej. – Dziękuję – powiedziałam tak uprzejmie, jak tylko byłam w stanie, nie mogąc pojąć, czemu jest tak niegrzeczny. – Będę o tym pamiętać. Już w zaciszu swojego pokoju stanęłam przed lustrem i to, co zobaczyłam, potwierdziło moje najgorsze obawy. Czułam się wściekła i upokorzona na samą myśl o tym, że Oliver widział mnie w takim stanie. Przybliżyłam twarz jeszcze bardziej, aby lepiej ocenić szkody, i aż podskoczyłam, kiedy rozległo się nieoczekiwane pukanie do moich drzwi. Przez okropną chwilę myślałam, że to może on doszedł do wniosku, że jeszcze ze mną nie skończył. Za drzwiami stała Marie. Wyciągnęła do mnie rękę, w której trzymała białą tubkę. Przeczytałam etykietkę: balsam aloesowy. – Nałóż sobie… – Gestem wskazała moją klatkę piersiową i twarz. – Och, dziękuję bardzo. – On mi powiedział. – Kto? – zapytałam. – Pan Stafford? Potrząsnęła głową. – Ollie. Dopiero po chwili zrozumiałam, o kogo jej chodziło – pewnie nazywała go tak od
zawsze. – Och. – Nie wiedziałam, co powiedzieć. Kiedy Marie sobie poszła, posmarowałam swoje poparzenia. Balsam dawał uczucie chłodu i od razu koił moją skórę, a przy tym miał niespotykany morski zapach. Byłam zdziwiona. Po tym, co powiedział mi na tarasie, to było naprawdę dziwne, wręcz przewrotne, że Oliver postanowił zrobić dla mnie coś, co można było zrozumieć jedynie jako uprzejmość. Oczywiście nie raczył przyjść do mnie sam. Być może po prostu próbował oszczędzić swojemu dziadkowi nieprzyjemności patrzenia na moją czerwoną twarz, kiedy będę mu pozować. Następnego dnia obudziłam się wcześnie. Oparzenia paliły mnie i powodowały dyskomfort, a dodatkowo w mojej głowie kłębiły się myśli. Natychmiast po przebudzeniu pomyślałam o mamie. Nawet teraz, w pierwszych momentach przytomności, musiałam ponownie sobie przypominać, że już jej nie ma, że to wcale nie był sen, że już jej nigdy nie zobaczę. Jak zawsze, jakaś uparta część mnie nie chciała w to uwierzyć. Dodatkowo myślałam też o tym, co Stafford powiedział mi poprzedniego dnia. Nawet gdyby mi nie powiedział, że kochał kobietę zwaną Alice, domyśliłabym się tego ze sposobu, w jaki wymawiał jej imię. Czułam, że było jeszcze coś więcej. On nadal ją kochał. Wiedziałam, że już nie zasnę, postanowiłam więc wyjść, aby poczuć chłodne powietrze poranka na mojej poparzonej skórze. Wyśliznęłam się z łóżka i wyszłam na korytarz. Szłam do drzwi, ale zdjęcia wiszące na ścianach ponownie przykuły moją uwagę, jakby w jakiś niewidoczny sposób przyciągały mnie do siebie. Tym razem dostrzegłam coś jeszcze na fotografii przedstawiającej Olivera i jego matkę. Na twarzy chłopca malowało się to spojrzenie, które, jak mi się zdawało, dostrzegłam u Olivera poprzedniego dnia. Zafascynowana, zdjęłam zdjęcie ze ściany, aby przypatrzyć się mu z bliska. Matka Olivera była wyniośle piękna i nieskazitelna, czarny bezrękawnik odsłaniał jej szczupłe, białe ramię, zaczesane do góry włosy pozwalały dojrzeć dwa delikatne kolczyki. Ponownie uderzyło mnie, że ręka kobiety,
pod pozorem pieszczoty, zdawała się odsuwać chłopca od siebie. Byłam tym tak pochłonięta, że niczego nie usłyszałam – ani otwieranych drzwi, ani zbliżających się kroków, dotarł do mnie dopiero jego głos – wyraźny i bardzo bliski. – Co robisz? Obróciłam się na pięcie. Nie było czasu, żeby zrobić coś poza opuszczeniem ręki, w której trzymałam zdjęcie, aby ukryć je za sobą. Na próżno – jego wzrok powędrował wprost do miejsca, na którym powinno wisieć. Nie wiem, czy taki był jego zamiar, ale czułam się, jakby przyłapał mnie na kradzieży lub przeszpiegach. Co oczywiście nie było dalekie od prawdy. – Och, tylko sobie patrzyłam. – Na to? – Oliver wskazał na trzymane przeze mnie zdjęcie. Powoli wyciągnęłam je przed siebie. – Tak – przytaknęłam, słysząc, jak mój głos drży z poczucia winy. – Czy zobaczyłaś wszystko, co chciałaś? – Ja wcale… – usiłowałam wyjaśnić. – To znaczy chciałam wyjść na zewnątrz, ale zobaczyłam to zdjęcie. To ty, prawda? – Wydawało mi się, że najlepiej postawić na szczerość. – Ze swoją matką? Pokiwał głową. – Była piękna. – Nie żyje – powiedział beznamiętnie, jakby po prostu stwierdzał fakt. Patrzyłam na niego, zszokowana tą bezceremonialnością. – Przykro mi… – Nie zawracaj sobie tym głowy – powiedział niemal złośliwie. Po czym minął mnie i wyszedł na taras, a ja nadal stałam, trzymając zdjęcie. Powoli odwiesiłam je na miejsce, starając się nie zwracać uwagi na trzęsące się ręce.
11 Korsyka, sierpień 1986
– DZISIAJ WYGLĄDASZ JUŻ ZNACZNIE LEPIEJ – powiedział Stafford po śniadaniu, wyglądając zza sztalugi. Ku mojej uldze Oliver nie pojawił się, aby zjeść z nami. – Nie tak obolała. Korsykańskie słońce ma potężną siłę… łatwo można dać się zwieść, podczas bryzy. Nieraz byłem jeszcze bardziej poparzony niż ty. Pamiętam, jak kiedyś spędziliśmy z Elodią dzień na wodzie, a ponieważ wiał wiatr, wydawało mi się, że nie było tak gorąco, i nie miałem pojęcia, że usmażyłem się jak frytka, zanim było za późno. Elodii wydawało się to przezabawne. – Marie dała mi emulsję na oparzenia, z aloesu. – Pominęłam udział Olivera, który nie miał dla mnie najmniejszego sensu. Za każdym razem kiedy przypominałam sobie o fotografii, paliłam się ze wstydu. – A tak, nauczyła się tego od mojej żony. Elodia dobrze znała się na wszystkim związanym z roślinami. Przy pomocy Gerarda udało się jej nawet stworzyć tutaj ogród, mimo marnej gleby. Oliver też pomagał, kiedy tu z nami zamieszkał – miał swój własny ziołowy ogródek, o który bardzo się troszczył. Zawsze żartowaliśmy, że Elodia zna się na czarach, myślę, że Oliver skrycie w to wierzył. Opowiadała nam wyspiarskie dzieje, historie o Napoleonie i innych wspaniałych kobietach i mężczyznach na długo przed nim, ale również legendy o górskich stworach, magicznych zwierzętach, elfach… Pomyślałam o tym, jaki Oliver był teraz, i trudno mi było wyobrazić sobie, że kiedyś wierzył w baśnie. Uprzytomniłam sobie jednak, że przecież był kiedyś tym chłopcem ze zdjęcia, który sam przypominał chochlika. Stafford powiedział coś, co mnie zaintrygowało, i choć czułam, że nie powinnam, postanowiłam o to zapytać: – Wspomniał pan, że Oliver tu mieszkał. Dlaczego? Otwartość Stafforda zniknęła w jednej chwili i wiedziałam, że nic mi nie powie.
Był gotowy swobodnie dzielić się ze mną swoją historią, jednak nie dotyczyło to spraw jego wnuka. – Przepraszam – zmitygowałam się szybko. – Nie powinnam była pytać. – W porządku – odpowiedział Stafford. – Nie musisz przepraszać za to, że pytasz. To był trudny dla nas czas, zwłaszcza dla Olivera. Wolałbym o tym nie mówić. Pokiwałam głową z ulgą, że go nie uraziłam. – Opowiedz mi – Stafford szybko zmienił temat – o swoim wczorajszym spacerze. – Uśmiechnął się. – Mam nadzieję, że był wart ceny, którą zapłaciłaś w oparzeniach. – Nie zaszłam daleko – odpowiedziałam. – To był szybki spacer wzdłuż drogi, do miejsca, gdzie zaczynają się gaje oliwne. – Zrobiłaś jakieś zdjęcia? – Całkiem sporo, głównie drzew oliwnych na tle gór. Pokiwał głową. – Jestem pewien, że poszło ci z tym znacznie lepiej niż mnie. Wciąż na nowo próbowałem oddać doskonały kolor tych liści – niespotykany srebrny odcień zieleni – oraz to, jak światło słoneczne prześwieca przez ich gałęzie… ale za każdym razem wychodziło nie tak. Rezultat końcowy zawsze był dziwny, niezadowalający. To bardzo frustrujące. Cézanne, a już z pewnością Matisse wiedzieliby, jak to zrobić. – Stafford uśmiechnął się do mnie. – Pokażesz mi kiedyś swoje fotografie? Bardzo chciałbym je zobaczyć. – Tak – powiedziałam, ponieważ jego zainteresowanie mi schlebiało. – Nie mam przy sobie żadnych, a te, które zrobiłam, trzeba będzie dopiero wywołać. Stafford wyraźnie się zasmucił. – To tylko dowód na to, że powinienem zainstalować tutaj ciemnię, Oliver ciągle mnie na to namawia. Ale może, jeśli przyjedziesz do mnie ponownie? – Oczywiście – zgodziłam się, podbudowana subtelną sugestią, że zostanę ponownie zaproszona. Przez chwilę żadne z nas się nie odzywało, ponieważ Stafford poważnie zabrał się do pracy. Uderzyło mnie, że cisza, która zapanowała, nie była nieprzyjemna ani pełna napięcia, jak często bywa między obcymi sobie osobami, które dzieli przepaść
wymagająca wielu słów. Niezręczna atmosfera, spowodowana moim pytaniem, trwała krótko i kompletnie się ulotniła, czułam się swobodnie, jakbym siedziała obok starego przyjaciela. Przeszło mi przez myśl, że może Stafford stosuje jakąś sztuczkę, którą posługują się artyści, aby modelka mogła się odprężyć, ale szybko porzuciłam ten pomysł. Po prostu czułam się tak ze Staffordem dzięki jego wewnętrznemu spokojowi i pewności siebie. Zanim przyjechałam do Stafforda, myślałam o nim jako o kimś, kto może doprowadzić mnie do kobiety z rysunku, opowiedzieć mi o niej. Podejrzewałam, że okaże się trudny i nielubiący ludzi, na co wskazywałby jego styl życia, lecz nigdy nie wpadłabym na to, że tak bardzo go polubię. Przyglądałam mu się – wydawał się pogrążony w myślach. Kiedy się odezwał, miałam wrażenie, że jego słowa płyną wprost ze źródła skrywanych uczuć: – Często, tuż po przebudzeniu, nie pamiętam, że jestem starym człowiekiem. Wydaje mi się, że zaraz zobaczę Elodię wracającą po schodach znad zatoki, a jej włosy będą mokre od porannej kąpieli w morzu. Czasem cofam się jeszcze dalej i w tych pierwszych chwilach przytomności wydaje mi się, że jestem w Anglii i mam dwadzieścia lat, że leżę w swojej małej, niechlujnej pracowni w Oksfordzie i czekam na list od Alice. Wskazał ręką na okno. – Ten widok jest taki sam od stuleci, może nawet od tysięcy lat, jeśli pominie się kilka łódek. Kiedy uzmysławiasz sobie trwałość niektórych rzeczy w taki sposób… – Urwał. – Cóż, to tylko podkreśla, jak niewiele czasu mamy tutaj. Wiem, że mam szczęście, że żyję tak długo i tak wiele widziałem – w porównaniu chociażby z Elodią i tyloma innymi. Ale to nie sprawia, że jest mi łatwo patrzyć na tę starą twarz w lustrze, zwłaszcza kiedy się tego nie spodziewam. Nie byłam pewna, co powiedzieć. – Pana prace mają w sobie tę trwałość. – Bardzo miło, że tak uważasz. Myślę, że tak, przynajmniej w najbardziej dosłownym sensie. Nadal tu będą, kiedy mnie zabraknie. Czy będą miały jednak jakieś znaczenie? – Wzruszył ramionami. – Nie sposób tego odgadnąć. – Potrząsnął głową, jakby karcąc samego siebie. – Przepraszam, Kate. Nie wiem, co mnie naszło.
Obudziłem się dziś rano w dziwnym nastroju… Myślę, że to z powodu tych podróży do przeszłości. Moje wspomnienia są tak żywe, że jakaś część mnie nie może pogodzić się z tym, że tak wiele czasu minęło – powiedział i uśmiechnął się. – Wiesz, ona była pierwszą osobą, która zobaczyła moje prace jak należy. Ona również jako pierwsza uwierzyła we mnie jako w artystę, nie chłopca z fantazją. – Kto? – zapytałam raczej głupio. – Elodia? Zaprzeczył ruchem głowy. – Nie. Alice oczywiście.
12 Londyn, kwiecień 1929
TOM WRÓCIŁ DO LONDYNU na ferie wielkanocne i znalazł dla siebie pracownię: szopę na łodzie w Putney, która należała do jego rodziny, odkąd był małym chłopcem. Niegdyś trzymali w niej łódkę, aby pływać po Tamizie, ale przestali tu zaglądać, odkąd ojciec Toma wrócił z frontu i stało się jasne, że wodne wyprawy przestały wchodzić w grę. Szopa powinna była zostać sprzedana razem z łódką, ale matce Toma ciężko było się pogodzić ze świadomością, że już nigdy nie będzie wycieczek nad rzekę. Sprzedać to miejsce oznaczałoby koniec wszelkich złudzeń. Szopa stała zatem nietknięta od przeszło czternastu lat. Jest to duża przestrzeń, zapełniona starym żeglarskim sprzętem. W jednym kącie leży bela wiekowego płótna żaglowego, a na półce z tyłu piętrzą się kamizelki ratunkowe. Kilka pokrytych pleśnią wioseł z trudem stoi, opierając się o ścianę, a cała podłoga jest zaśmiecona splątanymi zwojami lin, bloczkami i skrawkami starego materiału. Mimo tego świetnie nadaje się na pracownię: Tom nie jest najczystszą osobą, kiedy tworzy. Już teraz wszystko jest opryskane farbą, a przez to weselsze – miejsce przestało wyglądać na opuszczone. Jest też zdecydowanie jaśniejsze, niż można było się spodziewać, dzięki dużemu półokrągłemu oknu nad wysokimi podwójnymi odrzwiami. Pani Stafford myśli, że Tom uczy się tam do egzaminów końcowych, a on nie wyprowadza jej z błędu. Obrazy, nad którymi pracował przez kilka ostatnich tygodni, stoją odwrócone do ściany. Dla Toma ich widok, kiedy maluje, jest nieznośny: albo go przygnębia – są dni, kiedy wydaje mu się, że wszystko, co namalował, jest beznadziejne – albo go onieśmiela. Jeśli przez przypadek odwróci płótno, które uważa za szczyt swoich możliwości, obawia się, że już nigdy nie zdoła powtórzyć tego efektu. Czasem otwiera drzwi i próbuje uchwycić rozciągający się za nimi nadrzeczny
pejzaż. Jego obecność wzbudza pewne zainteresowanie wśród innych bywalców przystani. Stał się nawet dyżurnym obiektem drwin trenujących na rzece drużyn wioślarskich. Trzeci budynek poniżej jego pracowni należy do świetnej włoskiej rodziny, która zatrudnia nawet własnego kapitana i zawsze prezentuje się w żeglarskich odcieniach bieli i granatu. Zanim Alice ponownie zjawiła się w jego życiu, Tomowi wydawało się nawet, że zakochał się w najstarszej córce – ciemnookiej piękności o gęstych czarnych włosach. Tego popołudnia do pracowni ma przyjść Alice. Lord i lady Hexford wyjechali w sprawach polityki, prowadzonej przez ojczyma Alice, więc dziewczyna postanowiła czym prędzej wykorzystać okazję, o którą w innych warunkach byłoby trudno. Lady Hexford niczego nie zabrania wprost, ma jednak swoje bardziej subtelne sposoby, polegające na utrudnianiu córce życia, jeśli ta nie postępuje według jej życzeń. Dla Toma jest to podniosła okazja. Pokazać swoje prace znaczy odsłonić najpilniej skrywaną część siebie samego. Alice jest jedyną bliską mu osobą, której Tom ufa, że powie mu prawdę. Jego matka, powodowana miłością do syna, nie byłaby obiektywna. Wszystko z pewnością wydawałoby się jej genialne. Jego przyjaciele z Oksfordu w ogóle nie wchodzili w grę. Alice będzie z nim szczera, ale go nie wyśmieje. Jest pochmurny wiosenny dzień z zacinającym deszczem, więc Tom zamknął drzwi i zapalił lampy, aby rozjaśnić panujący półmrok. Dopinając wszystko w środku na ostatni guzik, nie zmoknie, ale też nie zobaczy nadchodzącej Alice, nie będzie miał czasu, żeby się przygotować. W drodze do pracowni kupił butelkę taniego wina, niby na powitanie Alice, ale wypił już dużą szklankę dla kurażu. Krótko po trzeciej po południu rozlega się walenie do drzwi. – Otwieraj! Tutaj szaleje monsun! Tom wypija szybki łyk wina i otwiera drzwi z rozmachem. Jego oczom ukazuje się przemoknięta do suchej nitki postać: z ronda jej zydwestki woda spływa kaskadami, o jej biodro stoi oparty rower. Tom patrzy z niedowierzaniem. Dziwna postać śmieje się, kładzie rower na ziemi i rzuca się na niego, zamykając go w mokrym uścisku.
W środku Alice ściąga kapelusz. Ma czerwony nos i oczy mokre od śmiechu i zupełnie nie wiosennego wiatru. Mokre pasma jej włosów są czarne jak lukrecja i zupełnie rozczochrane nad postawionymi połami płaszcza. Tom wciąga ją dalej do środka. Może chce zdjąć płaszcz albo może woli w nim zostać, dopóki się nie ogrzeje? Może chce wina lub herbatnika? Alice się śmieje. – Nic mi nie jest. Przestań mi nadskakiwać. Jest mi ciepło i dobrze – mówi, rozglądając się dookoła. – Skąd wzięłaś rower? – Należy do Williama, jednego z naszych lokajów. Rzadko kiedy go używa, właściwie tylko wtedy, kiedy jedzie odwiedzić swoją matkę w Hackney. Całe szczęście mama wyjechała ze złym ojczymem. Myślę, że możemy bezpiecznie założyć, że nie byłaby zachwycona, że jeżdżę po Londynie w swetrze do krykieta i męskich bryczesach. – Mówiąc to, Alice zrzuca płaszcz, aby pokazać swój strój, w którym wygląda jak piękny chłopiec. Przechadza się po pokoju i przygląda się żeglarskim pozostałościom wystroju wnętrza. – Dobrze ci z tym wszystkim? Tom szczerzy się w uśmiechu. – Raczej tak, jeśli tylko się o to nie potykam. Nie bardzo mam gdzie to wszystko dać. Alice dostrzega płótna. – Dlaczego są tak obrócone? Nic nie widzę. – Wolę, żeby tak stały. Nie… nie jestem przyzwyczajony, żeby pokazywać je innym. W zasadzie jesteś pierwsza. Obawiam się, że twoja wyprawa tutaj… okaże się bezsensowna. – O co ci chodzi? – Może o to, że one nie są zbyt dobre, nie chciałbym marnować twojego czasu. Alice wpatruje się w niego uważnie. – Co za kompletne bzdury. Tom, sama chciałam je zobaczyć, nie zmusiłeś mnie, żebym tutaj przyszła. Myślę, że skoro już zaryzykowałam utonięcie, aby się tutaj
dostać, powinieneś przynajmniej zaspokoić moją ciekawość. – Dobrze. Od czego by tu zacząć? Czy powinien pokazać jej ostatnią pracę, tę, z której jest najbardziej dumny? To portret olejny rudowłosej i chociaż Tom bardzo starannie przemalował oczy, nie jest pewien, czy Alice, pod warstwami farby, nie dostrzeże w nich swoich. Tom przygląda się pustym tyłom obrazów i ich brzydkim drewnianym ramom – wie, który jest który, bez potrzeby obracania ich. W końcu zbiera się na odwagę. Wybiera mały portret Rosy, narysowany węglem, swój drugi ulubiony. Dokładnie oddaje istotę jego siostry, nawet jeśli podbródek nie do końca się zgadza. Kształt brwi i nosa jest jednak doskonały, jak również wyraz twarzy – to cała Rosa. Tom uchwycił dokładnie spojrzenie starszej siostry – oceniające i rozbawione. Alice odwraca się, spostrzegając, że Tom trzyma w rękach mały obrazek. – Mogę? – Posłusznie go jej podaje. Alice ogląda obrazek, a Tom ją. Dostrzega mały pieprzyk, może raczej pieg, na grzbiecie jej lewej ręki, niedaleko podstawy małego palca. Tom wpatruje się intensywnie. Jak coś tak małego może mieć w sobie tak wiele uroku? Wydaje się, że mija wieczność, zanim Alice się w końcu odzywa. – Jest wspaniały – mówi w końcu po prostu. Tom patrzy na nią zdziwiony. – Mam na myśli obrazek. To Rosa… taka, jaką pamiętam. – Śmieje się. – No, niezupełnie, kiedy ją widziałam ostatnio, miała czternaście lat. Ale to spojrzenie jest dokładnie takie – pamiętam to tak dobrze. – Dziękuję. – Nawet w momentach względnej próżności nie wyobrażał sobie takiej reakcji. Czuje, jak jego nadzieja rozkwita. Pod koniec popołudnia wszystkie obrazy są już odwrócone – nawet te, co do których Tom poprzysiągł sobie, że przenigdy ich nikomu nie pokaże. Pomieszczenie jest rozjaśnione kolorami, w odróżnieniu od smętnej pogody na zewnątrz. Alice dokładnie przygląda się każdemu obrazowi z osobna. Kiedy dochodzi do studium Winnard Cove, przywołanego z żywych wciąż wspomnień, obraca się do Toma, z oczami pełnymi łez. – Tom – mówi z pełnym przekonaniem – to jest coś, co musisz robić. Jestem tego
pewna. Wiem, że nie jestem żadnym znawcą, ale nie trzeba nim być, aby coś cię wzruszyło, aby zrozumieć… poczuć, jakie to jest dobre, jak bardzo wyjątkowe. – Alice zastanawia się przez chwilę. – Powinieneś poznać moją ciotkę Margaret. Nie jest artystką, ale jest swego rodzaju znawczynią sztuki. – Podekscytowana szybko wymienia listę nazwisk artystów, którym doradza jej ciotka, a znajdują się wśród nich osobiści idole Toma. Tom pochyla się na swoim krześle, cały spięty z podekscytowania. – Bardzo chciałbym ją poznać. Alice kiwa głową. – Polubisz ją. To siostra taty. Pod wieloma względami jest do niego podobna. Tata był znany ze swej odwagi, a ciotka M. była na swój sposób równie dzielna i żądna przygód. Wiesz, w młodości była sufrażystką. Teraz porusza się o lasce, właśnie z tego powodu. Przyłapali ją na przechodzeniu przez ogrodzenie w Westminster. Jeden z policjantów uderzył ją w palce, ciotka upadła i zmiażdżyła sobie biodro. Moi dziadkowie ledwo przeżyli taką plamę na honorze rodziny, byli bardzo tradycyjni. Śmieszne, że ich dzieci wyrosły na takich ludzi. – Wygląda na to, że twoja ciotka jest fascynującą osobą. – Zgadza się. Jej małżeństwo również wywołało poruszenie. Jej mąż był dużo od niej starszym Włochem, w dodatku żydowskiego pochodzenia, co nie odpowiadało moim dziadkom. Był również niewiarygodnie bogaty, choć pieniądze nigdy nie liczyły się dla ciotki M., a raczej liczyły się jedynie jako środek do niezależności. Mama zawsze chętnie czyniła uwagi w stylu „on był jedynym, który ją zechciał”, ale wiem, że to nieprawda. Ciotka M. mogła wybierać. Nie jest może tak piękna jak mama, ale ma niesamowitą energię. Ona sprawia – nie potrafię tego dobrze określić – że chcę być lepsza, niż się tego po mnie oczekuje. Tom przytaknął, dobrze to rozumiejąc. Londyńska rezydencja lady Margaret mieści się w Bloomsbury. Jest to apartament o niezwykłym układzie pokojów, z przeszklonymi drzwiami wychodzącymi na niewielki ogródek na dachu, z którego rozciąga się widok na budynki po drugiej stronie placu. Tom jest zaskoczony, że osoba dysponująca tak bajecznym bogactwem
mieszka na tak małej przestrzeni, chociaż w prestiżowej okolicy. Alice wyjaśnia, że jest to jeden z czterech domów ciotki, w mieście, w którym spędza najmniej czasu. Pozostałe trzy znajdują się za granicą: w Rzymie, Wenecji i Marrakeszu. Fasada z czerwonej cegły jest taka sama, jak wszystkich budynków na placu. Jednak wewnątrz Tom z łatwością zapomina, że nadal jest w Anglii. Jeśli tylko nie wyglądać przez szklane drzwi, za którymi sceneria jest typowo brytyjska, można uwierzyć, że to marokański riad. Nawet powietrze wydaje się inne niż na zewnątrz, gdzie przeważa zapach mokrego chodnika. Tom wyczuwa aromat fig, ambry oraz ciężki, egzotyczny zapach olibanum. Tom najpierw poznaje się z Margaret poprzez jej nagą podobiznę na wczesnokubistycznym obrazie, który wisi na wprost wejścia. Obraz namalowany został w stylu prymitywistycznym: zmysłowe koło oznacza brzuch, a dwa mniejsze piersi. Jednak mimo surowości kształtów i uproszczonej palety barw emanuje osobowością modelki. Styl jest jednocześnie swobodny i wzbudzający uznanie: kobieta spojrzeniem rzuca widzowi wyzwanie, ale koci uśmiech na jej ustach sugeruje, że ma poczucie humoru. Tom myśli, jak bardzo utalentowany musi być ten artysta, skoro udało się mu to wszystko uchwycić. Wprost niewiarygodne, jak zdołał wydobyć istotę modelki i uwiecznić w swojej pracy. Mieszkanie jest wypełnione po brzegi dziełami sztuki z każdej nowoczesnej szkoły, jaką Tom zna, oraz wielu innych, o których jeszcze nie słyszał, szokujących w swojej nowości i lekceważeniu konwencji. Nawet gałki u drzwi są wykonane z porcelany i pomalowane w etniczne wzory, a użycie jedynie podstawowych barw wydaje się Tomowi charakterystyczne dla kręgu Bloomsbury. Jest tutaj również wspaniały obraz olejny przedstawiający siedzącą kobietę, którego kolory są tak żywe, że niemal kłują w oczy. Stylem nawiązuje do Gauguina, a może jest to po prostu Gauguin. Wszystko wydaje się w tym mieszkaniu możliwe. Szkicownik Toma zaczyna ciążyć mu w ręce. Jakim cudem dał się przekonać, aby zabrać go ze sobą? Tom doskonale zna odpowiedź: dał się porwać entuzjazmowi Alice, zachłysnął się nim i zobaczył siebie jako prawdziwego artystę, godnego uwagi lady Margaret. Jednak przy tych wspaniałych, odważnych pracach jego własne próby wydały mu się wręcz dziecinne, zarówno w swojej niepewności, jak
i pretensjonalności. Z tych ponurych rozmyślań wytrąca go wejście lady Margaret do salonu. Ciotka Alice jest wprost oszałamiająca. Ma na sobie soczyście zielone jedwabne pantalony, znacznie bardziej wyzywające niż najbardziej odważna spódnica modnej chłopczycy. Do tego koszulę, najwyraźniej męską, kilka rozmiarów za dużą dla jej szczupłej sylwetki, wetkniętą za spodnie, tak że fantazyjnie nadyma się nad talią. Na szyi ma klejnot w tym samym odcieniu, co spodnie. Jej kalectwo bardzo rzuca się w oczy, ale znosi je z godnością, wspierając się na wykończonej srebrem lasce z polerowanej kości słoniowej. Jej włosy są mokre i zaczesane do tyłu, ale Tom dostrzega, że są krótkie i bardzo czerwone. – Alice, skarbie! – Jej głos jest tak niski jak Toma i pobrzmiewa w nim delikatna szorstkość, świadcząca o wypalonych papierosach i życiu pełnym uciech. Wyciąga ramiona do Alice. Następnie spogląda spod swoich ciężkich powiek w kierunku Toma i jego również bierze w pachnące i dość kościste objęcia. – Ty z pewnością jesteś Tom. – Odsuwa się, aby móc się mu przyjrzeć, ale nadal trzyma go za ramiona. – Bardzo mi miło. Tom, niczym echo, dość niemądrze powtarza jej słowa. Ciotka Margaret przygląda się teraz im obojgu. – Długo kazałam na siebie czekać? – Nie – grzecznie odpowiada Tom, ale Alice wtrąca się żartobliwie: – Tak, ciociu. Odkąd tu przyjechaliśmy, Tomowi prawie udało się zapuścić brodę. Na szczęście masz tę całą sztukę, więc mieliśmy czym się zająć. – Ależ ja jestem niegodziwa – przyznaje lady Margaret. – Zaprosiłam was na czwartą, ale ostatnio gustuję w długich kąpielach, zwłaszcza popołudniami. Kiedy się zanurzysz w wodzie, to jakbyś znalazł się w innym świecie, w którym traci się również poczucie czasu. Takie kąpiele wspaniale dodają sił na wieczór, co jest istotne… w pewnym wieku. Tom nie może sobie wyobrazić, aby określenie „w pewnym wieku” pasowało do kogoś mniej niż do niej, więc się śmieje. Lady Margaret odpowiada mu uśmiechem. Jej spojrzenie pada na szkicownik, który Tom trzyma w ręce. Natychmiast wszystkie mięśnie w jego ciele sztywnieją
i odruchowo ściska grzbiet zeszytu. Margaret przygląda mu się, jakby miała na coś się zdecydować. – Myślę, że najpierw napijemy się herbaty. Nie da się rozmawiać o sztuce o pustym żołądku. Herbatę (liście mięty zaparzone w imbryczku) i słodycze (korzenne, migdałowe ciasteczka, specjalnie sprowadzane z Turcji) przynosi tajemnicza Beatrice, młoda gospodyni lady Margaret, z rozmarzonym uśmiechem, ale bez słowa. Margaret wyjaśnia, że to dlatego, że mówi tylko po włosku – a dokładniej w dialekcie florenckim. Tom myśli, że wygląda jak modelka Modiglianiego z dużymi, zamglonymi, szarymi oczami na idealnie owalnej twarzy, osadzonej na giętkiej białej szyi, pochylonej niczym łodyga pod zbyt dużym ciężarem kwiatu. Lady Margaret prosi Toma, żeby pokazał jej szkicownik. Dziwna, ale doskonała herbata i głęboki tembr głosu lady Margaret podziałały na niego uspakajająco i Tom już się tego nie obawia. Bez wahania podaje jej swoje portfolio. Lady Margaret ogląda jego zawartość w ciszy, podczas gdy Alice i Tom niezręcznie próbują rozmawiać na błahe tematy. Tom cały czas jednym okiem spogląda na swój szkicownik. Nie umyka jego uwadze, że Margaret jednym stronom poświęca więcej uwagi, inne zaś przewraca tak szybko, jakby nic na nich nie było: najwyraźniej ich zawartość nie jest godna jej uwagi. To doświadczenie jest dla niego prawdziwą lekcją pokory. Po chwili, która dłuży się niczym wieczność, lady Margaret podnosi głowę. – Myślę, że coś może z tego być – mówi. – Zdecydowanie jest tutaj coś, ale musisz nad tym bardzo popracować, „wyrysować” to. Tom przytakuje. – Tak, zdecydowanie potrzebuję więcej doświadczenia, zanim będę w stanie… – Niekoniecznie jest to kwestia doświadczenia – przerywa mu. – To kwestia pewności siebie. Powiedz mi, jeśli nie sztuka, to co? – Chodzi pani o to, co mogę robić? Lady Margaret kiwa głową. – Jest jeszcze prawo. Mój ojciec był – jest – prawnikiem… Wiem, że moi rodzice chcieliby, żebym poszedł w jego ślady.
Na myśl przychodzą mu wspomnienia z dzieciństwa, kiedy odwiedzał ojca w biurze, zapach starego papieru, kurzu i powoli płynącego czasu; czuje, jak wzbiera w nim dobrze znany strach. – Myślisz o sobie jako o artyście… czy jako o prawniku? – Z całą pewnością chciałbym móc pewnego dnia uważać się za malarza. – Nie! – Lady Margaret zdecydowanie potrząsa głową. – Nie tak się to robi. Zawsze uważałam, że aby być prawdziwym artystą, a tylko tacy się liczą, trzeba absolutnie wierzyć w swoje powołanie. Nie wystarczy mieć nadzieję. Nie możesz zachowywać się, jakbyś był chłopcem, który ma hobby, i równocześnie tworzyć dzieła najwyższego kalibru. – Wskazuje na kubistyczny obraz za swoimi plecami. – Co widzisz? – To jest fantastyczne – zaczyna Tom. – Ten artysta musi być niewiarygodnie utalentowany… – Nie o to mi chodzi – ucina. – Ja widzę w tym zuchwałość. Odwagę, aby przeciwstawić się konwencjom, koncepcjom stylu i formy. Potrzebujesz nabyć wprawy, tak, musisz wyćwiczyć sobie oko, na pewno, ale nie to cię powstrzymuje. Twoje szkice wydają się technicznie prawie doskonałe. – Wskazuje na szkicownik. – Ale jest w nich coś… niemalże uniżonego. Aby prawdziwie tworzyć i odkrywać, nie możesz myśleć o uczuciach, które możesz urazić. Nie możesz poświęcać uwagi temu, że niektórzy ludzie – być może twoja matka – nie będą w stanie znieść twojej sztuki. Rozumiesz? Tom przytakuje, a Alice posyła mu ukradkiem zachęcający uśmiech. – To, co tutaj widzę, to potencjał, ale jeszcze nierozwinięty. – Lady Margaret stuka długim palcem w szkicownik. – Ogranicza cię brak wiary we własne możliwości. – Patrzy na niego. – Taka jest moja diagnoza.
13 T.S. ALICE DAŁA MI PEWNOŚĆ siebie, a lady Margaret pchnęła ku nowym wyżynom. Trochę się jej bałem i zapewne odrobinę byłem pod jej urokiem. Nie była piękna, przynajmniej nie w klasyczny sposób, tak jak matka Alice, ale była w niej wrodzona pewność i siła, które były bardziej atrakcyjne niż twarz w kształcie serca lub złote włosy. Tę samą siłę miała Alice. Lady M. była naprawdę niezwykła. A przy tym również bardzo nowoczesna. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom, kiedy podczas przeglądania mojego szkicownika podwinął się jej rękaw. Na wewnętrznej stronie nadgarstka miała tatuaż. Był niewielki, ale bardzo wyraźny na tle jej bladej skóry. Alice wyjaśniła mi, że przedstawiał on węża. Jej ciotka podczas wycieczki do Nikaragui została ukąszona przez węża i prawie umarła. Jak doszła do siebie, zrobiła sobie ten właśnie tatuaż jako talizman, symbol siły, która pozwoliła jej wymknąć się śmierci. Nawet teraz coś takiego jest uważane za przejaw buntu, nonkonformizmu, ale w tamtych czasach nikt nie miał tatuaży, a już na pewno nie przedstawiciele klasy, do której należała lady Margaret. Skrytykowała moje prace bezlitośnie, ale kiedy powiedziała, że mimo to są obiecujące, poczułem znów tę nadzieję, którą dało mi przyjście Alice do pracowni. Choć tym razem była ona lepiej uzasadniona – lady Margaret znała się na sztuce. Niektóre rysunki odrzuciła bez żadnego namysłu. Podobnie jak wielu artystów z mojego pokolenia, przechodziłem fazę fascynacji Picassem, podczas której nie tyle tworzyłem pod jego wpływem, co zapożyczałem konkretne elementy: tutaj szrafowanie, tam efekt zblokowania kolorów. W jednym ze szkiców dosłownie skopiowałem dzbanek z jego Martwej natury z dzbankiem i cytryną i bardzo się zawstydziłem, kiedy lady Margaret mnie na tym przyłapała. – Jest to swego rodzaju talent – powiedziała – umieć kopiować dzieła innych, ale nie do tego powinieneś dążyć. Na Montmartrze zajmują się tym tuziny Francuzów
i idzie im znacznie lepiej niż tobie, ponieważ spędzili lata na doskonaleniu swojej techniki. Znajdź własny styl; musisz być dzielny, ponieważ to wymaga odwagi, aby wybić się samemu. Nie możesz obawiać się śmieszności – wręcz przeciwnie. Wywoływać silne reakcje, obojętnie jakie, to potężna umiejętność. Boże broń, żeby ludzie „tolerowali” twoją sztukę. Miałem wrażenie, że jeśli ona we mnie uwierzy, zajmie się mną, nie ma siły, żeby mi się nie powiodło, bo z nią wszystko było możliwe. Chociaż pod pewnym względem była okrutna wobec moich prac, okazała mi najbardziej potrzebne wsparcie: zachęciła, żebym nie rezygnował. Uważała, że nawet jeśli nie idzie mi jeszcze dobrze, to z pewnością pójdzie. Powiedziała, żebym wrócił do niej za rok, kiedy wypracuję własny styl i stworzę nowe portfolio, aby jej pokazać. Wróciłem do pracowni, podarłem połowę moich prac i napaliłem nimi w piecyku, który tam trzymałem. Wiem, że brzmi to dość radykalnie, ale czułem, że przeszedłem katharsis. Nie pamiętam ani jednego z tych obrazów, ale jestem przekonany, że nawet gdybym je zapamiętał, to nie żałowałbym ani przez chwilę tego, co zrobiłem. Kolekcjonerzy mogą się z tym nie zgodzić… czasem pierwsze koszmarne bohomazy artysty są więcej warte niż jego dojrzałe dzieła. Prawdopodobnie chodzi o ekscytację, którą daje oglądanie stylu malarza w stanie embrionalnym. Dla mnie te rysunki były malarskim odpowiednikiem pamiętników nastolatka: pełne nadętego sentymentalizmu i melodramatyzmu. Jednak rysunek, który przywiozła mi Kate, to zupełnie inna sprawa. To jedna z prac, z których jestem najbardziej dumny. Nie jestem pewny, czy jeszcze byłbym w stanie narysować coś takiego, i to nie tylko ze względu na to, jak rozwinęła się moja sztuka. Było coś w samej istocie tego szkicu, co – podobnie jak moja ówczesna niewinność – bezpowrotnie minęło. Pewnego rodzaju brak skrępowania… brak cynizmu, który przychodzi z doświadczeniem. Jest to również pamiątka z okresu, który nadal uważam za najszczęśliwszy w moim życiu. Kate Stafford najwyraźniej zmęczył się mówieniem, bo kolejne godziny upłynęły we względnej ciszy; jedynym dźwiękiem, który nam towarzyszył, był chrobot ołówka
o papier. Ciepłe powietrze zamarło w bezruchu wraz z wybiciem południa, a morze za oknem zdawało się ogromnym, jednolitym błękitem, niezmąconym żadnym podmuchem wiatru ani falą pływu. Wyglądało, jakby zostało namalowane na szkle. Poczułam, że powieki zaczynają mi opadać. – Czas na lunch – powiedział nagle Stafford, jakby zgadł, że tracę siły. Otrząsnęłam się z otępienia. – Z przyjemnością. – Wspaniale. Dam znać Marie. Popołudnie spędziłam w zatoczce, trochę czytając książkę, ale głównie myśląc nad wszystkim, co powiedział mi Stafford. Momentami przeszłość, o której mi opowiadał, wydawała się dla mnie bardziej rzeczywista niż moje życie w Londynie, które dla odmiany było teraz odległe i bez znaczenia. Żałowałam tylko, że nie mam się z kim podzielić swoimi nowymi odkryciami. Myślę, że mama byłaby tym wszystkim, na przekór sobie, zafascynowana. W zatoczce piasek był gruboziarnisty, białawy i gorący w dotyku. Plaża miała zaledwie kilka metrów szerokości: ot, krótka przerwa między skałami ciągnącymi się wzdłuż wybrzeża. Przez dłuższy czas brodziłam po płyciźnie, pozwalając, aby stopy zapadały się w piasek, a małe brązowe rybki opływały kostki. Wystarczyło jednak, abym delikatnie poruszyła którymś palcem, by znikały w mgnieniu oka. Później wylegiwałam się na ciepłym piasku i musiałam się zdrzemnąć, ponieważ obudziłam się, zaniepokojona, na dźwięk mojego imienia. Rozejrzałam się zamglonym jeszcze wzrokiem i ku mojemu niezadowoleniu zobaczyłam Olivera, który stał kilka metrów dalej, z rękami w kieszeniach. Natychmiast przyjęłam pozycję obronną, ale wrogość, na którą byłam gotowa, nie nadeszła. – Marie nakryła do herbaty – powiedział, przy czym jego głos brzmiał inaczej, jeśli nie do końca przyjaźnie, to uprzejmie. – Pomyślałem, że zejdę i zobaczę, czy nie jesteś głodna. – Och. – Wstałam, nadal zdezorientowana. Moją pierwszą, choć irracjonalną reakcją było, że to musi być jakaś sztuczka. – Tak – odpowiedziałam z rezerwą. – Jestem głodna. Dziękuję.
Odwrócił się i zniknął mi z pola widzenia. Poczekałam chwilę, aby się dobudzić – chciałam być przytomna na wypadek, gdyby miała nastąpić jakaś konfrontacja, i wspięłam się za nim po schodach. Przyszło mi do głowy, że być może po prostu Stafford poprosił go, żeby mnie zawołał, choć to nie tłumaczyło nowego, uprzejmego sposobu, w jaki się do mnie zwrócił. Artysty nie było jednak nigdzie na tarasie. – Grand-père ucina sobie popołudniową drzemkę – powiedział Oliver, widząc, że rozglądam się za Staffordem. – Ach. Razem usiedliśmy do stołu, na którym stał elegancki chiński imbryczek, dwie filiżanki z dopasowanymi spodkami oraz wielki biszkopt. Było coś przyjemnie surrealistycznego w widoku tych brytyjskich specjałów pod tak niebrytyjskim słońcem, przy dźwiękach cykad, dobiegających z pobliskich zarośli. – To ulubione ciasto grand-père – powiedział Oliver, wskazując na biszkopt. – Grand-mère zwykła je dla nas piec, a Marie przejęła ten zwyczaj po jej śmierci. Przyglądałam się mu zaciekawiona. Mówił szybko, dość nerwowo. Ukroił dwa duże kawałki, nałożył na talerzyki i podał mi jeden. Wzięłam go, czując narastające napięcie, jakbym przygotowywała się na przesłuchanie, próbując przewidzieć pytania, które padną. Może zamierza mnie wyprosić, korzystając z faktu, że jego dziadka nie było nigdzie widać. Spróbowałam mały kawałek biszkoptu. Był tak pyszny, że natychmiast odwrócił moją uwagę: cytrynowa lekkość ciasta, bogactwo kremu i kwaskowatość dżemu malinowego. Spojrzałam znad talerza i zobaczyłam, że Oliver mi się przygląda. – Bardzo smaczne – powiedziałam, ponieważ zdawało mi się, że oczekuje jakiejś mojej reakcji. Nastąpiła długa, pełna napięcia pauza, podczas której zjadłam następny kawałek ciasta. Oliver zmienił pozycję, pochylając się na krześle do przodu. – Cóż… – zaczął, ale przerwał; wyglądał na zażenowanego. – Zrozum, nie wiem za bardzo, jak to powiedzieć… Czekałam, gotowa na szpilę, jakakolwiek by była. Tym razem byłam gotowa się bronić.
Słowa, które padły, były dla mnie wielkim zaskoczeniem. – Chciałem cię przeprosić. Zaskoczona, przełknęłam zbyt szybko i biszkopt utkwił mi w gardle. Zaczęłam kaszleć, ale cudem udało mi się nie opluć go okruszkami. – Dlaczego? – zapytałam szorstko, kiedy znów mogłam się bezpiecznie odezwać. Tak naprawdę chciałam się dowiedzieć, dlaczego teraz. Jeszcze kilka godzin wcześniej nie wykazywał żadnych wyrzutów sumienia. – Cóż – powiedział, rozkładając ręce – zdałem sobie sprawę, że nie byłem… – Wzruszył ramionami. – Nie byłem wobec ciebie zbyt gościnny. – W porządku – odpowiedziałam, przypatrując się mu i nadal po części podejrzewając, że jest to jakiś wybieg. Nagle, w przypływie olśnienia, zrozumiałam. – Chodzi o moją matkę, prawda? Wiedziałam, że trafiłam, ponieważ na jego twarzy odmalowała się litość. Oliver przytaknął i poprawił się na krześle. – Grand-père powiedział mi dziś rano – wyjaśnił. – Po tym, jak na ciebie wpadłem. Wszystko mi się ułożyło w głowie. Musiał pójść do Stafforda donieść mu o mojej „zbrodni”, a Stafford, aby mnie zrehabilitować, opowiedział mu o mnie. Nie powinien był, pomyślałam, nie miał prawa. Nie chciałam litości, zwłaszcza od Olivera. Właściwie, jak się nad tym zastanowiłam, to czułam się lepiej, gdy ktoś o tym nie wiedział i nie traktował mnie, jakbym była ze szkła. Oliver odkaszlnął. – Czytałem oczywiście o katastrofie, kiedy się wydarzyła. Przez wiele dni nie mogłem przestać o tym myśleć, ci wszyscy ludzie… Twarz wykrzywił mi grymas. Nie chciałam myśleć o gazetach, o zdjęciach, które jakimś cudem ktoś pozwolił im wydrukować. Wyczuwając, że być może obrał niewłaściwą taktykę, Oliver próbował z tego wybrnąć. – Gdybym tylko wiedział, nie zachowywałbym się… – Zamilkł na chwilę. – Przyznaję, że wyciągnąłem pochopne wnioski. Myślałem, że przyjechałaś tutaj, bo czegoś chcesz od grand-père. Wyjaśnił mi, że jesteś tutaj na jego specjalne życzenie,
że przyjeżdżając, wyświadczyłaś mu wielką przysługę. Te słowa sprawiły, że poczułam się nieswojo – to nie było do końca tak. Oczywiście jeśli Stafford postanowił nagiąć prawdę, byłam zadowolona, nie przecząc mu. – Powiedział mi o twojej matce… – Naprawdę – powiedziałam zdecydowanie – nie musisz się tym przejmować. Minęło już trochę czasu. – Rok – odparł. – To nie tak długo, zwłaszcza jeśli się traci kogoś, kogo się kocha. Grand-mère umarła kilka lat temu, a ja nie przestałem za nią tęsknić. Wpatrywał się we mnie tak intensywnie, że musiałam spuścić wzrok. Ku mojemu przerażeniu poczułam, że oczy wypełniają mi się łzami. Nie teraz, powiedziałam do siebie, nie przed tym obcym człowiekiem, który do niedawna zachowywał się wrogo. Wolałam, jak był niemiły – łatwiej było sobie z tym poradzić. Wpatrywałam się w talerz, koncentrując się na tym, aby się nie rozpłakać. Tego wieczoru i przy śniadaniu dnia następnego Oliver wykazywał się swoją nową uprzejmością, co nie powinno było mnie dziwić. Jednak ze względu na jego wcześniejsze zachowanie miałam wrażenie, że to nie dzieje się naprawdę. Był wobec mnie jak szarmancki nieznajomy – kelner lub konduktor w pociągu. Odetchnęłam z ulgą, kiedy Stafford zapytał, czy jestem gotowa pójść z nim do pracowni. Już się zbierałam, kiedy Oliver zatrzymał mnie. – Kate. – Tak? – Chciałem cię o coś zapytać. Chcę pojechać dziś wieczorem do Bonifacio, zawsze staram się wybrać tam przynajmniej raz podczas moich wizyt tutaj. Zastanawiałem się, czy nie chciałabyś mi towarzyszyć. W jego tonie po raz kolejny zabrzmiała nuta zimnej, sztywnej grzeczności. – Dziękuję… ale nie. Perspektywa spędzenia wieczoru z Oliverem, traktującym mnie jak inwalidkę, była nawet gorsza od mierzenia się z jego wcześniejszą wrogością. Ponadto podejrzewałam, że nie kieruje się szczerą chęcią spędzenia czasu w moim
towarzystwie. – To znaczy… – Poczułam potrzebę wytłumaczenia się. – Bardzo miło z twojej strony, że mnie zapraszasz, ale nie chciałabym, żebyś myślał, że musisz… mnie niańczyć. Będę zupełnie zadowolona, jeśli zostanę tutaj z twoim dziadkiem. Po raz kolejny zastanawiałam się, czy Oliver nie próbuje spełnić prośby dziadka, co czyniło tę propozycję jeszcze mniej atrakcyjną. – W porządku – odparł Oliver. – Nie dlatego cię zaprosiłem. Ja mam ochotę się przejechać i wiem, że grand-père będzie zbyt zmęczony, żeby się wybrać: już nie wychodzi wieczorami. A jeśli mogę tego uniknąć, wolę nie jeździć sam. Nie byłam przekonana. – Czy to pomysł twojego dziadka? Oliver wyglądał na odrobinę obrażonego. – Nie – odpowiedział. – To mój pomysł. Jego zniecierpliwienie przyjęłam z ulgą, ponieważ było znacznie bardziej naturalne niż ta uprzedzająca grzeczność. – Och. – Próbowałam się jakoś wykręcić. – Chyba niegrzecznie byłoby zostawić go tutaj samego? – Nie sądzę, żeby mu to przeszkadzało. Nie, z pewnością nie miałby nam tego za złe. Prawdę powiedziawszy, podejrzewałam, że Stafford byłby zachwycony, gdybyśmy dogadali się z Oliverem. – Rozumiem, dlaczego nie chcesz – powiedział Oliver. – Obiecuję jednak, że od teraz będę lepszym towarzyszem. Spojrzałam na niego i dotarło do mnie, że jest szczery. Oferował mi gałązkę oliwną i niegrzecznie byłoby ją odrzucić. – Dobrze – usłyszałam swój głos, zanim lepiej to przemyślałam. Prawie od razu zaczęłam żałować tej decyzji, ale przecież to tylko jeden wieczór. Prawdopodobnie kiedy Oliver poczuje, że spełnił swój obowiązek, zostawi mnie w spokoju. – Oliver zaproponował, że pokaże mi Bonifacio – powiedziałam Staffordowi, zajmując moje miejsce w pracowni. – Dzisiaj wieczorem. Moje podejrzenia, że to wszystko jego sprawka, rozwiały się natychmiast, kiedy
zobaczyłam jego przyjemne zdziwienie. – Wspaniale! – powiedział rozpromieniony. – To niesamowite miejsce i nie znajdziesz lepszego przewodnika. Wyglądało na to, że bardzo mu się ten pomysł spodobał, miałam tylko nadzieję, że się zbyt do niego nie przywiąże. Nie wyobrażałam sobie, żebyśmy mogli z Oliverem zostać najlepszymi przyjaciółmi. Ani na chwilę nie opuszczałam gardy, czekając na powrót jego wrogości. – Kate, wiem, że Oliver źle się czuje z tym, że nie był dla ciebie… wystarczająco przyjacielski. W jego obronie mogę powiedzieć tyle, że on ostatnio też przeszedł ciężkie chwile – już to chyba mówiłem. Nie jest jeszcze sobą. Na szczęście szybko wróciliśmy do tematu Alice. – Po Wielkanocy wróciłem do Oksfordu – zaczął Stafford. – Chociaż bardzo na to czekałem, Alice już nie odwiedziła mnie więcej. Powiedziała mi, że po prostu nie miała u kogo zatrzymać się w Oxfordshire. Lady M. wyjechała do Marrakeszu. Najwyraźniej jeździła tam, żeby pisać. – Była pisarką? – Można tak powiedzieć. Pisała… książki pewnego rodzaju… bardziej odważnego rodzaju. Było to dla niej raczej hobby niż powołanie, myślę, że tak to należy ująć. Z pewnością nie zjednałoby jej to sympatii lady Hexford, gdyby się o tym dowiedziała. Pisała pod pseudonimem Scheherazade. Wiesz, to nie były źle napisane książki, myślę, że dziś należą do klasyki gatunku, choć są bardzo śmiałe. Lady Margaret nigdy nie robiła nic na pół gwizdka. Pewnie to dobrze, że nie widywałem się z Alice, bo nie wiem, jak skupiłbym się na studiach, gdybym stale czekał na jej przyjazd. A to była już sesja. – Stafford uśmiechnął się. – Nie chcę sprawiać jednak wrażenia, że byłem pilnym studentem. Zbyt mocno starałem się wprowadzić radę lady Margaret w życie: eksperymentowałem z różnymi technikami, zmuszałem się, aby być bardziej zdecydowanym. Mój pokój był zasłany niedokończonymi płótnami, nie książkami. – Widział się pan z Alice po powrocie do Londynu? Stafford pokiwał głową.
– To było najszczęśliwsze lato mojej młodości… być może całego życia. Spędziłem tutaj wiele wspaniałych letnich miesięcy, ale nic nie może się równać z idealnym angielskim latem, kiedy pogoda jest najwspanialsza, zwłaszcza jeśli się jest młodym i zakochanym. Bo widzisz, ja byłem zakochany, nawet jeśli nie do końca zdawałem sobie z tego sprawę. Alice i ja byliśmy zapraszani na różne weekendowe przyjęcia na wsi, w domach naszych przyjaciół, znajomych lub nieznajomych. Czułem się trochę jak piąte koło u wozu, wiedząc, że uwzględnia się mnie jedynie ze względu na Alice. Alice zawsze była pierwsza, żeby się przebrać w strój do tenisa lub założyć ciężkie buty na spacer po okolicy. Dokładnie taka sama była jako dziecko: zawsze niespokojna, zawsze chętna do działania, niecierpliwie czekająca na grę w tenisa, partię golfa lub krykieta… Z wyglądu delikatna, była jednak utalentowaną sportsmenką. Nie mogła oczywiście dorównać takiej Dianie Ruston, która miała ramiona jak ogromne połcie szynki i uderzała z siłą rosłego mężczyzny, ale Alice była uparta, a czasem nawet zaciekła. Nie zależało jej na rywalizacji, a przynajmniej nie w nieprzyjemny sposób, ale lubiła grę – każdą grę – której oddawała się w pełni, z właściwym sobie wigorem. Jej energia była… upajająca.
14 Sussex, wrzesień 1929
JEST TO JAK DOTĄD najgorętszy dzień lata – gorętszy nawet od poprzedzających go kilku tygodni, które sprawiły, że ziemia wyschła i popękała, trawa przywiędła, a liście roślin skręciły się w szaleńczym pragnieniu. Ludzie zaczynają już narzekać: kto to widział, żeby wrzesień tak wyglądał. A jednak taki jest, na swój sposób nawet wspaniały. Alice cieszy się takim wrześniem. Napawa się nim – wyciąga swoje blade, długie nogi niczym kot, pozwalając, aby słońce padało na jej delikatną twarz, podczas gdy ona czyta książkę. Już teraz u nasady jej nosa widać różowawą smugę, ale Tom nigdy by jej nie zaproponował, żeby przeniosła się do cienia, boby go po prostu wyśmiała. Wie również, że jak wszystko, co jest pozornie kruche, Alice jest wytrzymalsza, niż wygląda. Poza tą jedną smugą jej skóra zachowuje nieskazitelną bladość, podczas gdy większość gości – nie wykluczając Toma – jest już mocno brązowa. Są w tej posiadłości od kilku dni. Dom jest zjawiskowym, późnopalladiańskim budynkiem. Tomowi przypomina jedną z wielkich dam, którą widział na pewnym londyńskim przyjęciu. Szlachetne linie fasady opadają trochę z wiekiem – malownicza schyłkowość – jednak sama konstrukcja pozostaje niewzruszona, rzuca imponujący cień, jej wspaniałość leży nie tyle w walorach estetycznych, co w prostym fakcie godnej podziwu długowieczności. Byłoby jednak błędem założyć, że wewnętrzny porządek domu rozpada się wraz z kamieniem i zaprawą murarską. Granica między światem nad i pod schodami jest wyznaczona ściśle jak nigdy. Tom był już w kilku takich domach i jest zmieszany uwagą, jaką poświęca mu służba, i czuje się nieswojo, wracając do pokoju, w którym najwyraźniej ktoś był podczas jego nieobecności. Nie zdawał sobie wcześniej sprawy, że piżama może być tak starannie złożona. Tom czuje się, jakby każda jego zachcianka została z góry przewidziana, a spełnienie jej sprawiło komuś niesłychaną
satysfakcję. Tom nie zna zbyt dobrze gospodarzy, oczywiste jest, że został zaproszony dzięki Alice. Nie ma z tym żadnych problemów i jest gotowy czerpać przyjemność ze swojego pobytu tutaj. Zaproszeni goście stanowią barwną gromadę. Jest pisarz o kobiecym imieniu, mały i jasnowłosy, dokładnie obserwujący wszystko wokoło. Jest też młody fotograf, zyskujący na popularności wśród damskiej części złotej młodzieży dzięki umiejętnemu retuszowaniu zdjęć. Bardzo ostro wypowiada się przeciw malarstwu. Tom dochodzi do wniosku, że to dlatego, że nie umiałby nic narysować, nawet gdyby zależało od tego jego życie. Wmawia sobie, że nie powinien tracić czasu na dyskusje z tym osobnikiem, jednak Alice jest innego zdania. – Przecież jeśli fotografia może nam pokazać rzeczy, jakimi są, to malarstwo może się w pełni wyzwolić – mówi. – Chyba nie do końca cię rozumiem. – Cóż, w dzisiejszych czasach malarstwo może realizować najlepsze, najszlachetniejsze cele: pokazać nam, jakie rzeczy mogą być lub być powinny. Może być interpretacją rzeczywistości, a nie jej dokładnym odwzorowaniem. Fotograf się krzywi, ale po raz pierwszy brak mu słów. Na miejscu jest również Roddy. Kiedy spostrzega Alice i Toma siedzących razem, unosi brwi i szepcze coś podekscytowany. Tom dochodzi do wniosku, że najlepiej będzie, jeśli uda, że nie zauważył, ale kiedy wychodzi zaczerpnąć świeżego powietrza, kolega idzie za nim. – Więc – mówi, siadając koło Toma i zapalając papierosa – ty i szlachetnie urodzona panna Eversley, czy tak? – Nie wiem, o czym… – Cieszę się. – Roddy nie pozwala mu skończyć. – Nie musisz mówić nic więcej. Choć mam nadzieję, że się nie obrazisz, jeśli powiem, że – spogląda na Toma – osobiście się tego nie spodziewałem. – Dlaczego? – pyta Tom na przekór sobie. – Myślałem, że ktoś starszy byłby bardziej w jej typie. – Roddy zaciąga się papierosem. – Spotkałeś już jej ojczyma? – Hexforda? Nie.
– Interesujący gość, jeśli się nie mylę. Wygłosił potwornie nudne przemówienie w Union. Podniecał się niezdrowo, mówiąc o nacjonalizacji przemysłu, Żydach i zdegenerowanej sztuce. Dość zapalczywy jak na tak poważnie wyglądającego kolesia. – A co z jej przyrodnim bratem? Też go znasz? – Matthew? O, tak. Poznałem go w Harrow. Był przewodniczącym mojego akademika. – Roddy, wyjątkowo jak na siebie, wydaje się nie mieć ochoty, by mówić o tym więcej. Następnego ranka odbywa się polowanie – zgodnie z pomysłem gospodarzy, aby celebrować lato w iście pańskim stylu. Większa część gości ma wyruszyć rano, aby przyłączyć się do nagonki. Tom, który nigdy nie nauczył się jeździć konno, zrezygnował z udziału. Alice również, choć Tom wie, że doskonale trzyma się w siodle. – Nie musisz zostawać z mojego powodu – mówi, myśląc, że z przyjemnością spędzi jeden dzień w samotności na szkicowaniu domu i okolicznych terenów, a może nawet wskoczy dla ochłody do stawu, który wypatrzył z okna swojej sypialni. – Prawda jest taka – zwierza się Alice – że nie rozumiem, dlaczego jakakolwiek istota miałaby umierać dla sportu. Mam wystarczająco dużo przyjemności z gier, które nie wymagają rozlewu krwi. Nikt jeszcze nie umarł od tenisa – przerywa w zamyśleniu. – Choć wczoraj po południu wyglądało na to, że tak może się skończyć trzeci set dla staruszka Roddy’ego. Kolor jego twarzy z pewnością nie był oznaką zdrowia. Chętni ruszają na polowanie, zostawiając za sobą Toma, Alice i matkę gospodyni, która nabawiła się od nadmiaru słońca migreny i woli spędzić poranek w zaciemnionym pokoju, delikatnie pojękując. Tom nie może powstrzymać myśli, że jej stan spowodował raczej szampan, pity w dużej ilości poprzedniego wieczoru. Alice i Tom wybierają się na spacer – on ze szkicownikiem, ona z powieścią. – To Hemingway – mówi Alice. – Jego styl przypomina mi twoją sztukę. Ta prostota i jej prawdziwość. Dochodzą nad jeziorko i kładą się w niebieskawym cieniu otaczających je drzew.
Widok jest absurdalnie idylliczny. Jednak z bliska woda nie wygląda już tak zachęcająco: niski brzeg porośnięty sitowiem, mętna zielonoszara tafla wody, na której od czasu do czasu pojawiają się bąbelki powietrza wydychane przez wodne żyjątka. W przesyconym słońcem powietrzu unoszą się pyłki. Tom zaczyna szkicować parę wierzb, które rosną nad wodą, a ich najdłuższe gałęzie zanurzają się w wodzie. Podobają mu się leniwe linie ich konarów, ich szorstkie, sękate pnie. Wyglądają niczym dwie praczki, których długie włosy, opadając, mącą ich odbicia w wodzie. Kiedy kończy studium wierzb, przenosi swoją uwagę na Alice. Nie jest z niej dobra modelka, jeśli komuś zależy na bezruchu. Nie jest w stanie usiedzieć w jednej pozycji dłużej niż kilka minut, ale koniec końców nie to jest istotne. Tom przenosi ten ruch na rysunek, oddaje go szybkimi pociągnięciami pióra. Nagle uświadamia sobie podekscytowany, że uzyskał coś nowego. Po zaledwie pięciu minutach gorączkowej pracy opiera się wygodnie i zaczyna studiować rysunek. Nie ma wątpliwości, że jest to jego najlepsza dotychczasowa praca. Ponownie sięga po papier i piórko, aby dorysować wodę w tle, kosz piknikowy i koc. – Kończysz już? – pyta Alice, wyciągając szyję do przodu. Tom tylko się śmieje. – Dawno bym już skończył, gdybyś się tak nie wierciła. – Postaram się bardziej, obiecuję. – Mija kolejna minuta i Alice z westchnieniem odwraca się w kierunku wody. – Obawiam się, że już dłużej nie dam rady. Jest za gorąco, żeby siedzieć w jednym miejscu. – W porządku, zresztą już to prawie mam. – Dobrze. Myślę, że powinniśmy popływać… – Co, tutaj? Nie, dziękuję. Spójrz tylko na tę wodę – to bagno. – Och, no co ty… gdzie się podziała twoja chęć przygody? Tom, którego znam, nie przestraszyłby się kilku wodorostów. Chodź, odświeżymy się. Jednym płynnym ruchem Alice zrywa się na nogi i ściąga przez głowę sukienkę do tenisa. Tom stara się, jak może, żeby nie patrzeć na jej blade ciało, okryte jedynie cielistą, jedwabną halką. Alice wskakuje do wody, nurkując płytko, i po chwili jej
ciemna i gładka jak futerko wydry czupryna wynurza się już przy drugim brzegu. – No chodź! Jest cudownie, przysięgam! Tomowi nigdy nie wychodziło odmawianie jej czegokolwiek. Szybko ściąga ubranie i rzuca się do wody, choć nie tak wdzięcznie jak Alice. Wypływa na powierzchnię, wypluwa wodę, która wpadła mu do ust – jej smak jest dziwny, metaliczny. Czuje, jak gąbczaste, muliste dno ustępuje pod jego stopami, a śliskie wodorosty łaskoczą go i zawijają się wokół jego kostek. Alice podpływa do niego niedbałym kraulem. – Widzisz? Nie jest tak źle. Alice obraca się na plecy i zaczyna się swobodnie unosić na wodzie. Tomowi nie może umknąć widok jej ciała, które wydaje się nagie pod przezroczystym teraz materiałem halki: jej piersi są zadziwiająco pełne, a ciemniejszy cień to ledwo widoczny zarys sutków. Tom, aby odwrócić od niej uwagę, przepływa pod wierzbami, pozwalając, aby ich witki gładziły go po gołych plecach. Alice w tym czasie podpływa na środek sadzawki, nurkując i wynurzając się na przemian. Dopłynąwszy, strząsa wodę z włosów, odrzucając głowę do tyłu wdzięcznym łukiem. Kiedy już się nacieszyli wodą, wspinają się na brzeg, aby wysuszyć się w słońcu. Alice nic sobie nie robi z tego, że jest prawie naga. Tom próbuje nie patrzeć na ciemniejsze miejsca na widocznym pod koszulką nagim ciele, ale jest to wyzwanie ponad jego siły. Myśli, że gdyby tylko dała mu jakiś najmniejszy znak… gdyby nie łączyła ich taka historia i taka przyjaźń. – Alice – odzywa się wreszcie, a jego głos jest dziwnie niski. Pochyla się nad nią całym ciałem, spogląda w dół na jej zwróconą ku górze twarz, na jej rozdzielone przez krople wody rzęsy, na niezwykłe oczy, w których odbija się niebo. I w tym momencie, kiedy zbiera się na odwagę – niech licho porwie zdrowy rozsądek! – Alice opiera się na rękach, wytacza się spod niego i siada. – Umieram z głodu – mówi. – Zjemy coś? Otwierają kosz piknikowy, który przygotowała dla nich kuchnia, i znajdują tam istny róg obfitości: zimne mięsa, pasztety, ciasta, sery.
– Myślę, że musieli w kuchni zamienić nasze lunche – stwierdza radośnie Alice. – My dostaliśmy wałówkę dla wygłodniałych myśliwych, a oni kanapki z serem i kilka jabłek. Z radosnym okrzykiem odkrywa butelkę aromatycznego białego wina i nalewa im po kieliszku. Tom, zatroskany tym, do czego nieomal doszło chwilę wcześniej, pije dużymi łykami. – Jedna z zakonnic w mojej szkole lubiła wino – zaczyna Alice. – Miała wyśmienity zapas. Raz namówiłam jedną dziewczynę, żebyśmy zwędziły butelkę. Wypiłyśmy ją pewnego popołudnia na łące ponad szkołą, patrząc na dolinę. Obawiam się, że bardzo źle się zachowywałam. Ale nudziłam się tam, i to potwornie. Jest to ironia losu, biorąc pod uwagę, że mama posłała mnie tam, abym nabrała ogłady. Tom śmieje się. – Udało się? – A jak myślisz? – Cóż, powiedziałbym, że poszło im całkiem nieźle. Ledwo cię poznałem zeszłego lata na tamtym przyjęciu. Alice uśmiecha się złośliwie. – A ja myślę, że szkoła nie zmieniła mnie ani trochę. Udawałam ogładę na tyle, żeby mama i zły ojczym nie nabrali podejrzeń. No i byłam na tyle dobra w nauce, że siostry zdecydowały się mnie nie wyrzucić. – Alice opiera się plecami o pień drzewa. – Tak bardzo ci zazdroszczę. – Czego? – Wszystkiego. Tego, że wiesz, co chcesz robić; masz talent, który tylko czeka, aż zdecydujesz, jak chcesz go użyć. – Jesteś bardzo łaskawa. Poza tym oczekuje się ode mnie, że przynajmniej przez następny rok przyłożę się do studiów, zamiast brudzić się farbami. Alice kładzie się na brzuchu. – Kiedy wracasz? – W październiku. – Cieszysz się z tego? – Nieszczególnie.
Owszem, miło będzie zobaczyć kolegów, zamieszkać po raz kolejny w tym skromnym pokoju, który z czasem nawet polubił. Tom lubi również rytm i rytuały tego miejsca, jego szczególną magię. Powrót oznacza jednak, że będzie musiał zostawić Alice, a także swoją pracownię, że będzie musiał wrócić do pracy, która nie ma nic wspólnego z jego zainteresowaniami. Alice wpatruje się w niego. – Wiesz, że oddałabym wszystko, żeby być na twoim miejscu? – mówi zapalczywie. – Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że… – Tak? – …że gdyby tylko pozwolili mi pójść na uniwersytet, że gdybym dostała szansę, aby ruszyć głową, wyszłabym na ludzi. W dzisiejszych czasach dziewczynom się to udaje. Alice opowiada Tomowi, że podczas jej ostatniego roku w szkole kilku nauczycieli zasugerowało, że powinna dalej się kształcić. Dyrektorka posunęła się nawet do tego, że zaproponowała, że zgłosi jej kandydaturę do jednego z żeńskich college’ów. – Zły ojczym zabronił mi prosto z mostu – wyjaśnia Alice. – A matka była przerażona samym pomysłem: „To takie niekobiece… niegodne ciebie”. – Bardzo mi przykro, Alice. Potrząsa głową. – Cóż, w zamian otrzymam wykształcenie innego rodzaju. Wiem, że Włochy to nie cały świat, ale to dobry początek. – Co masz na myśli, mówiąc „Włochy”? – Ciotka Margaret zaprosiła mnie, żebym odwiedziła ją w Wenecji. Wyruszamy za kilka tygodni. – Na jak długo? – Na kilka miesięcy. Ciotka M. mówi, że Wenecja jest najpiękniejsza jesienią, kiedy turyści znikają wraz z latem. Matka się zgodziła, co jest zadziwiające. Zazwyczaj nie spuszcza mnie z oka na zbyt długo, w przekonaniu, że zachowam się niegodnie. – Uśmiecha się krzywo. – Myślę, że to, że ciotka Margaret jest bogata i pewnego dnia będzie chciała komuś zapisać swoją fortunę, jest poważnym
argumentem. W ten sposób będą mogli się mnie pozbyć, zachowując twarz. Tom nie potrafi nazwać tego, co czuje, słysząc o wycieczce Alice. Jest to uczucie podobne do grozy: reakcja zdecydowanie przesadzona jak na to, co ją wywołało. Nie może otrząsnąć się z wrażenia, że to wymusi zmiany, wstrząśnie w nieodwracalny sposób ich małym szczęściem. Jest po północy. Chociaż Tom czuje się zmęczony i pomimo że nigdy nie spał w tak miękkim łóżku, nie może zasnąć. Jest za gorąco, a w jego głowie kłębią się przeróżne myśli. Pokój jest skąpany w niebieskiej księżycowej poświacie, która oświetla również teren za oknem i srebrną taflę jeziora. Jego widok natychmiast przywołuje wspomnienie Alice wynurzającej się z wody, w halce, której mokry jedwab szczelnie przylgnął do jej nagiej skóry. Tom przewraca się na łóżku i chowa twarz w poduszce, ale nadal ją widzi. Zaczyna przywoływać w pamięci dokładniejsze szczegóły: odznaczające się sutki, ciemniejszy cień między jej nogami. Tom dochodzi do wniosku, że najlepiej będzie, jeśli wyjmie szkicownik i spróbuje przenieść ten obraz ze swoich myśli na papier, licząc, że nastąpi katharsis. Jednak gdy tylko wstaje z łóżka, rozlega się pukanie do jego drzwi – delikatne, ledwo słyszalne. Zatrzymuje się i nadsłuchuje w skupieniu. Słyszy je znowu: trzy szybkie uderzenia. – Tak? – szepce, choć w absolutnej ciszy brzmi to niczym krzyk. Drzwi się otwierają i staje w nich ona: z nieśmiałym uśmiechem na twarzy. Podchodzi do niego, a jej ciało jest mlecznobiałe w świetle księżyca. – Nie byłam pewna, dzisiaj nad jeziorem – mówi, podchodząc bliżej. – Bałam się, że popełnimy błąd, że wszystko zniszczymy. Tom ledwo jest w stanie się odezwać. – A teraz? – Myślę, że błędem byłoby nie spróbować.
15 Korsyka, sierpień 1986
T.S. NIE MUSZĘ CHYBA mówić, że nie wyjawiłem Kate wszystkich szczegółów tego weekendu na wsi. Powiedziałem jej, że to był ostatni raz, kiedy widzieliśmy się z Alice przed jej wyjazdem z kraju i moim powrotem na ostatni rok studiów do Oksfordu. Podczas opowieści o pikniku Kate zorientowała się, że wtedy musiał powstać rysunek, który ją do mnie przywiódł. A co do reszty, cóż, są to te wspomnienia, które ja sam rzadko pozwalam sobie przywoływać. Widzicie, mam taką teorię, że najdroższe pamiątki mogą się zniszczyć od nadmiernego dotykania, jak zresztą wszystkie cenne przedmioty. Jest oczywiście coś jeszcze. Za każdym razem kiedy myślę o tamtej nocy, otwiera się we mnie rana, która przez wszystkie te lata pozostaje niezabliźniona, a jedynie skryta pod cienką warstwą skóry. Aby odwrócić uwagę, skupiłem się jeszcze bardziej na portrecie Kate, który malowałem. Szło mi dobrze. Nawet lepiej, bo wydarzyło się coś niezwykłego. Udało mi się uchwycić ruch, płynność. Czy to z powodu tej twarzy – tak do tamtej podobnej? Nakazałem sobie wtedy zachowanie spokoju, ale jakimś cudem moja praca nabrała nowego ognia. To odkrywanie zdenerwowało mnie z dwóch powodów. Po pierwsze, dlatego że wydarzyło się tak nagle, z taką siłą – należy być podejrzliwym wobec takich zjawisk i niechybnie zwiastowanych przez nie zmian. Nie da się żyć na wyspie nawiedzanej przez mistral i nie odebrać tej lekcji. Po drugie, dlatego że bałem się, że obudzę się jutro lub następnego dnia i tej nowej zdolności już nie będzie, że opuści mnie tak niespodziewanie, jak się pojawiła. Jednak to było we mnie każdego dnia, kiedy przykładałem pióro do papieru, aby poprowadzić je swoją ręką.
Wiem, że była ciekawa, ale mam niemal zabobonny lęk przed tym, żeby nie zobaczyła obrazu, zanim będzie skończony. Jakby widząc go wcześniej, mogła mnie pozbawić nowo odkrytej mocy. Myślenie magiczne, wiem. To zabawne, ponieważ w minionych latach moje prace sprzedawały się za większe sumy niż kiedykolwiek wcześniej. Wydawało się, że nikt poza mną i garstką najbardziej wytrawnych krytyków nie dostrzegał, że mój talent zaczynał się wypalać. Teraz jednak pojawiło się nowe paliwo, podmuch rozbudzający uśpiony żar. Ucieszyłem się, że Oliver stał się wobec dziewczyny bardziej uprzejmy. Nie udało mi się wytrwać w postanowieniu, aby nie zdradzać jej pochodzenia. Na swoją obronę mogę powiedzieć, że zostałem zmuszony, aby je wyjawić, kiedy przyszedł tego ranka przed śniadaniem, aby powiedzieć mi, że nie można jej ufać. – Ona musi się stąd wynieść – powiedział wściekły. – Jesteś zbyt uprzejmy, grand-père, zbyt łatwo wierzysz w to, że inni są dobrzy. Popatrzyłem na niego i poczułem wielki smutek. „A ty zbyt szybko zakładasz coś przeciwnego – pomyślałem. – Jak do tego doszło, mój kochany chłopcze?”. Nie zawsze taki był, nawet po tym wszystkim, co przeszedł w dzieciństwie. Ta cecha pojawiła się u niego dopiero niedawno. Zapytałem, jakie było jej przewinienie. – Przyłapałem ją… na myszkowaniu – odpowiedział. – Wcześnie rano, kiedy myślała, że nikt jej nie zobaczy. Najwyraźniej zobaczył, że przygląda się zdjęciom w korytarzu. Ciężko to uznać za zbrodnię, jaką sugerował ton jego głosu, ale całe wydarzenie bez wątpienia ogromnie nim wstrząsnęło. – Właściwie to nawet zdjęła jedno ze ściany – dodał. – Ona… wpatrywała się w nie. Natychmiast domyśliłem się, o które zdjęcie chodzi, żadne inne nie wywołałoby u Olivera takiej reakcji. Pomyślałem, że czas najwyższy je zdjąć. Elodia chciała, żeby tam wisiało, ale wiem, że niepokoiło ono Olivera za każdym razem, kiedy koło niego przechodził. Zdecydowałem wtedy, że muszę mu opowiedzieć o Kate. W głębi serca jest
dobrym człowiekiem, a ja kocham go ponad wszystko, ale ostatnie wydarzenia odcisnęły na nim swoje piętno. Widziałem wrogość, z jaką powitał jej przyjazd, lekceważenie, jakie okazywał jej przy posiłkach. Musiałem działać, aby położyć temu kres. I tak opowiedziałem mu o tragedii, jaka ją spotkała. – Ona również cierpi – powiedziałem. – Tak jak ty. Straciła dwie osoby, które kochała, dwie osoby, które były jej jedyną rodziną, jeśli dobrze się orientuję… Oliver słuchał uważnie. Chociaż nie zna się na balecie, słyszał o June Darling i czytał o katastrofie. – Nie miałem pojęcia – powiedział poruszony. Nastąpiła długa cisza, widziałem, że w świetle nowo nabytej wiedzy zmienia swoje przekonania dotyczące dziewczyny, – Sam rozumiesz – powiedziałem – że fotografia matki i dziecka wzbudziła w niej szczególne zainteresowanie. Nie sądzę, żeby była wścibska lub chciała coś ukraść; jest po prostu samotna. Proszę, traktuj ją uprzejmie od tej chwili. To nie potrwa przecież długo. – Porozmawiam z nią – powiedział, widocznie zawstydzony. – Przeproszę za moje zachowanie. Jego reakcja napełniła mnie dumą. Również ulgą, ponieważ zobaczyłem w końcu Olivera, jakiego znałem. Dawny Oliver nigdy by się nie zachowywał tak jak przez kilka ostatnich tygodni; od początku byłby wobec niej serdeczny, nie potrzebowałby wiedzieć o tragedii, jaka spotkała Kate. Kate W ciągu dnia w domu byliśmy tylko Stafford i ja. Zaraz po śniadaniu Oliver pojechał na północ, do Bastii, aby oglądać wnętrze tamtejszej katedry, które miało mu posłużyć jako inspiracja dla foyer nowego hotelu. Przyjęłam to z ulgą: kiedy Stafford udał się na swoją drzemkę, choć raz miałam pewność, że mam całe miejsce dla siebie i nie muszę obawiać się niezręcznego spotkania z Oliverem. Przez większość popołudnia udało mi się skutecznie zapomnieć o ciążącej nade mną nieciekawej perspektywie spędzenia wieczoru. Kiedy usłyszałam charakterystyczne charczenie silnika 2CV na drodze pod
domem, weszłam do domu, aby przebrać się w lnianą sukienkę, choć czułam się jak żołnierz szykujący się do bitwy. Przeglądnęłam się w lustrze. Moja skóra doszła już do siebie po oparzeniu i nabrała przyjemnego koloru, a włosy wydawały się ciemniejsze i bardziej błyszczące na tle jasnej tkaniny. Już miałam wyjść z pokoju, kiedy zawahałam się: czy sukienka, mimo że bardzo prosta, to nie przesada? To niezdecydowanie było dla mnie czymś nowym – nigdy nie przywiązywałam zbytniej uwagi do swojego stroju. Doszłam do wniosku, że to absolutnie nie jest pora, aby zacząć się tym przejmować. Zdecydowanie zamknęłam za sobą drzwi. Oliver i ja wyruszyliśmy do Bonifacio o siódmej. W samochodzie ograniczyliśmy się do uprzejmej, ale dość wymuszonej wymiany zdań. Dotarło do mnie, że Oliver czuł się równie niezręcznie jak ja, i byłam wdzięczna, że tak się dla mnie stara. Z prawdziwą ulgą wydostałam się jednak z lekko opresyjnej atmosfery samochodu, kiedy zatrzymaliśmy się na kilka minut, abym mogła sfotografować majestatycznego Lwa z Roccapiny, czyli skałę nazwaną tak z powodu podobieństwa do gigantycznego zwierzęcia, wpatrującego się w morze. Bonifacio było jeszcze bardziej zdumiewające z bliska – po prostu miasto ze snu. Zaparkowaliśmy niedaleko mariny i stanęliśmy wśród łodzi, aby z dołu podziwiać stare miasto – jego domy niepewnie czepiały się klifu, który wyglądał, jakby lada chwila miał runąć do morza. Trudno było uwierzyć, że te budynki trwają tam od stuleci, nie ulegając pokusie, aby skoczyć w fale. Jakby w celu wzmocnienia wrażenia wyzwania rzuconego grawitacji, wiele z nich było zadziwiająco wysokich, nawet na pięć–sześć pięter, ale szerokich jedynie na pokój lub dwa. Ustawiłam kadr fotografii, zadowolona z ujęcia. – Pewnie z perspektywy architekta muszą być bardzo niepraktyczne. – Wręcz przeciwnie – odparł Oliver. – Niegdyś były niezwykle funkcjonalne. W miejscu takim jak to najważniejsze jest mieć dobry widok, to priorytet, zwłaszcza że wróg może czaić się za morzem. – Wskazał purpurowy cień na horyzoncie, który oznaczał Sardynię. – Na klifie nie ma dużo miejsca, więc nie było wyjścia, trzeba było się ścieśnić, rozrastając się raczej w górę niż na boki. – Jak na Manhattanie – zasugerowałam.
– Dokładnie – zgodził się Oliver. – Cóż, myślę, że udowodniły swoją wytrzymałość, nie osuwając się w przepaść. – Jeden spadł. – Co? – W latach sześćdziesiątych jeden budynek wpadł do morza. – Ktoś zginął? – Nie wiem – odparł bez przekonania, co sprawiło, że natychmiast nabrałam pewności, że wie, ale nie chce mi powiedzieć. – To było dawno temu. Wolałam sobie nie wyobrażać, jak by to było być świadkiem czegoś takiego: niszczycielska i nieuchronna siła grawitacji zademonstrowana na tak wielką skalę. Nagle pomyślałam o innej nieuchronności, o samolocie mamy. Ciemna ziemia w dole, która nawołuje, której sile nie da się oprzeć. Poczułam, że nadciągają czarne myśli, ale spróbowałam je odegnać. – Od tamtej pory się to nie powtórzyło – powiedział zdecydowanie Oliver. Spojrzałam na niego i zobaczyłam, że mi się przygląda. Byłam ciekawa, co we mnie zobaczył. Ruszyliśmy stromym i wyciskającym pot podejściem na starówkę. Stopy ślizgały mi się w niepraktycznych klapkach i złapałam zadyszkę. Minęliśmy wylegującą się na kamieniach rodzinę wychudzonych pręgowanych kotów, idealnie wkomponowanych w otoczenie, które przyglądały się nam leniwie. Podczas wspinaczki starałam się odpędzić od siebie dobrze znane, ponure myśli, które nieubłaganie mnie nachodziły. Kilka metrów przed szczytem postawiłam nogę tak niezdarnie, że palce mojej prawej stopy wystrzeliły do przodu, urywając cienki gumowy pasek, który przytrzymywał but na miejscu. – Cholera – wymamrotałam, ściągając klapek z nogi, aby przyjrzeć się szkodzie. – Jest zniszczony. – Pokaż. – Oliver zszedł kilka stopni ku mnie i wyjął mi z ręki klapek. – Wcale nie, pasek się tylko poluzował. Widzisz? – Pokazał mi. – Zaraz go naprawię. Zajęło mu to zaledwie kilka sekund. Podziękowałam mu, a on – pierwszy raz, odkąd pamiętam – uśmiechnął się do mnie. Zrobił to z pewnością odruchowo i trwało
to tak krótko, że niemal to przeoczyłam, ale udało mi się dostrzec, że jeden z jego zębów był krzywy i lekko zachodził na następny. Za każdym razem kiedy na niego patrzyłam, widziałam nieprzeniknioną maskę, symetryczną kompozycję z kości i światłocienia, byłam więc dziwnie zadowolona z tej nowo odkrytej niedoskonałości. Otarłam pot z czoła i spojrzałam na morze. Poniżej cypla znajdowała się duża, przysadzista skała, przypominająca przerośnięty, omszony kamień, którą ze wszystkich stron obmywało zielonkawe morze. Jachty wyglądały przy niej niczym dziecięce zabawki. – Ta skała nazywa się Grain de Sable – powiedział Oliver. – Najlepiej ogląda się ją z łodzi. Stąd nie można sobie wyrobić właściwego wyobrażenia o jej wielkości. – Co za dziwny dobór nazwy. To wygląda raczej jak… och, gigantyczny podnóżek, tak mi się wydaje. – To brzmi całkiem nieźle – przyklasnął Oliver. – Swojsko, a zarazem z rozmachem. Jednak ja wolę „ziarnko piasku”, myślę, że ta nazwa mówi wiele o miejscowym poczuciu humoru. Tutejsze wybrzeże jest malownicze. Są tu również groty, dostępne jedynie od strony morza. – Może mógłbyś mnie do nich zabrać – powiedziałam ni z tego, ni z owego – swoją rybacką łódką. – Tak, jeśli tylko chcesz – zgodził się, ale nie wyglądało, żeby był zachwycony tym pomysłem. Z pewnością uważał, że jeden wieczór w ramach przeprosin zupełnie wystarczy, jednorazowe ustępstwo, którego nie miał zamiaru powtarzać. Czemu zresztą miałoby być inaczej? Sama mu powiedziałam, że nie potrzebuję niańki. Najwyraźniej nie tylko ja obawiałam się tej wycieczki. Szybko odwróciłam wzrok ku morzu, żeby Oliver nie zobaczył, że byłam zawstydzona. Wraz z nastaniem wieczoru zapanowała radosna atmosfera. Jedna z łodzi, w porcie poniżej nas, rozświetliła się nagle girlandą białych świateł, a ludzie pijący na nabrzeżu zaczęli wiwatować. Ulice wypełniły śmiechy i rozmowy z barów i restauracji, gdzieś zaczął przygrywać zespół – tam, gdzie staliśmy, dźwięk dochodził przytłumiony, niemniej jednak porywający. – Powinniśmy pójść coś zjeść – zaproponował Oliver. – Jeśli zabawimy tu zbyt
długo, nie znajdziemy żadnego wolnego miejsca. Restauracja, do której zabrał mnie Oliver, znajdowała się w samym sercu średniowiecznej starówki, do której dochodziło się cienistymi, krętymi uliczkami. Gdziekolwiek się spojrzało, jakiś detal przykuwał uwagę: tablica upamiętniająca tego czy innego słynnego mieszkańca lub wydarzenie historyczne, przypory nad naszymi głowami, które tworzyły kamienne altany, kapliczki poświęcone różnym lokalnym świętym. Chyba dobrze, że było za ciemno, aby robić zdjęcia, bo utknęłabym tam na dobre. – Wybacz mi – powiedział Oliver, kiedy dotarliśmy na miejsce. – Tutaj dają tylko pizzę, ale najlepszą, jaką kiedykolwiek jadłem. – Pizza jest w porządku. Samo miejsce było urzekające: zewnętrzne stoliki znajdowały się pod spływającym winobluszczem z widokiem na kamienną ulicę i morze poniżej. Kelner przeprowadził nas przez tłum do naszego stolika, usadził i podał kartę. Rozglądając się wokół, zastanawiałam się, co pomyśleliby inni goście, gdyby się nam przyjrzeli. Pewnie zobaczyliby młodą parę. Ta myśl była niepokojąca, choć nie całkiem niemiła. Oliver z pewnością był przystojny, zwłaszcza kiedy jego twarzy nie wykręcał nieprzyjemny grymas. Niemniej jednak takie myśli były bezcelowe, żeby nie powiedzieć pokręcone. Spróbowałam nawiązać rozmowę, żeby się ich pozbyć. – Jak było w Bastii? – zapytałam, bo przypomniała mi się jego poranna wyprawa. – Dokładnie tak, jak miałem nadzieję – odpowiedział Oliver. – Babcia zabrała mnie do katedry w Luccianie, kiedy byłem mały. Obawiałem się jednak, że mogłem źle ją zapamiętać, ale była taka sama. Wnętrze jest niezwykle proste, a w przejrzystości linii jest niemal coś nowoczesnego… mimo że zbudowano ją w XII wieku. – Taki masz pomysł na ten nowy projekt? – zapytałam. – Połączyć stare z nowym? – Właśnie tak – odparł. – W dzisiejszych czasach dąży się do tego, by zupełnie uwolnić się od dawnych rozwiązań, a jednak wiele możemy się z nich nauczyć. – Twój dziadek powiedział mi, że to ty zbudowałeś jego pracownię. Tam znakomicie udało ci się połączyć historię z nowoczesnością. – Taki był mój zamiar.
– Mnie się wydaje, że wyszło ci rewelacyjnie – powiedziałam. – Och, dziękuję. – Wydawał się zadowolony, ale i zaskoczony moim komplementem. Odkaszlnął i dodał trochę niezręcznie: – Nadal czuję, że jestem ci winien wyjaśnienia, dlaczego się zachowywałem tak, a nie inaczej. – W porządku – odrzekłam. – Chciałeś bronić dziadka. Potrząsnął głową. – To nie to. Jeśli mam być szczery, to od początku widziałem, że grand-père ma do ciebie zaufanie. To powinno mi wystarczyć. O czymkolwiek rozmawiacie, ma to na niego dobry wpływ. Nie wydaje mi się, żebym go widział takiego szczęśliwego od lat – westchnął. – Byłem samolubny. Przyjechałem, żeby uciec od pewnych spraw… Przytaknęłam. – Nie wiem, czy grand-père coś ci powiedział…? Chociaż Stafford czynił pewne aluzje, przecząco potrząsnęłam głową. Oliverowi widocznie ulżyło. Być może również on nienawidził, jak ludzie się nad nim litują. – Chodzi o to, że nie tak dawno temu rozpadło się moje małżeństwo. – Och. – A więc o to chodziło. – Przyjechałem tutaj po załatwieniu całej papierkowej roboty, z nadzieją, że od tego odetchnę. Korsyka zawsze była moim azylem w ciężkich chwilach. Przypomniałam sobie, jakie było moje pierwsze wrażenie, kiedy poznałam Olivera: wydawało mi się, że wyglądał, jakby wracał do zdrowia po przebytej chorobie. To musiało być trudne zerwanie. – Pobraliśmy się młodo – mówił szybko, jakby skoro już zaczął, równie dobrze mógł wyrzucić z siebie wszystko. – I głupio, tak myślę. Byliśmy zbyt młodzi lub zbyt głupi, nieważne, aby zrozumieć, że to było jedynie zauroczenie. – Odgarnął ręką kosmyki, odsłaniając zdumiewająco bladą skórę przy linii włosów, gdzie nie dotarł żaden promień słońca. Skoro przyjechał na Korsykę, aby być sam ze swoim dziadkiem, to pojawiłam się w najgorszym z możliwych momentów. Rozumiałam, że nie był zadowolony z pojawienia się obcej osoby w miejscu, gdzie szukał schronienia. Przyniesiono nasze pizze, które były faktycznie tak dobre, jak obiecywał Oliver. W niespodziewanym ataku głodu pochłonęłam moją z zadziwiającą prędkością.
Wypiłam również prawie cały kieliszek wina, wcale tego nie zauważając. Może to właśnie alkohol sprawił, że pofolgowałam swojej ciekawości, mimo że grzeczniej byłoby nie zadawać pytań. – Długo byliście małżeństwem? – Sześć lat. Miałem wtedy dwadzieścia cztery lata. – Zastanowił się chwilę. – Nie wiem jednak, czy można powiedzieć, że byliśmy ze sobą tak długo. Spodziewałam się, że na tym poprzestanie, ale ku mojemu zaskoczeniu Oliver mówił dalej: – Patrząc wstecz, nigdy nie powinniśmy byli się pobierać. Roześmiał się, choć raczej był to bolesny i smutny dźwięk. – To była moja wina. – Dlaczego? – Bo nie zdałem sobie wystarczająco szybko sprawy, że ożeniłem się z osobą, która bardzo przypominała moją matkę. Kobieta ze zdjęcia. Czekałam na ciąg dalszy, ale on urwał i wyglądał na zagubionego. – Dlaczego ja ci to wszystko opowiadam? Też się nad tym zastanawiałam, zwłaszcza że w przeciwieństwie do mnie Oliver wypił niedużo. Potrząsnął głową, jakby chciał uporządkować myśli. – Właściwie nie rozmawiałem o tym nawet z moimi przyjaciółmi. – Może to właśnie dlatego – zauważyłam. – Jest ci łatwiej, ponieważ mnie nie znasz. – Być może – zgodził się. – Ale nie chcesz przecież tego wysłuchiwać. Zdałam sobie sprawę, że jednak chcę. Nie tylko przez zwyczajną ciekawość, poczułam silną potrzebę dowiedzenia się tego, co kryło się za jego spojrzeniem, kiedy przyłapałam go na tarasie. Jednak wtedy pojawił się kelner z naszym rachunkiem i Oliver wstał, jakby ożywiony przez nagły powrót do rzeczywistości. – Powinniśmy już pójść – powiedział. – Mamy jeszcze wiele do zobaczenia. I tak po prostu to nagłe porozumienie, które istniało między nami jeszcze kilka sekund wcześniej, zniknęło bez śladu.
Wyszliśmy z restauracji i podeszliśmy do barierki, znad której roztaczał się widok na nową część miasta i czarne jak atrament niebo. Obok nas stała rodzina z trojgiem dzieci, które prosiły rodziców, żeby pozwolili im się jeszcze nie kłaść. Nagle rozległ się huk i rozbłysła feeria kolorów… niebo eksplodowało płomieniem, a kamienne budynki wokół nas rozświetliły się. Przestraszyłam się, zanim dotarło do mnie, że to fajerwerki. Tuż koło nas najmłodsze dziecko wydało okrzyk przerażenia, podczas gdy dwoje starszych piszczało z zachwytu. Poniżej ciemna woda zmieniła się całkowicie, odbijając spektakl rozgrywający się na niebie. Oliver wskazał na źródło całego zamieszania – wielki, motorowy jacht u wejścia do portu. – Tak się bawią milionerzy! – zawołał do mnie. – A my bawimy się za darmo. Między kolejnymi wystrzałami i wybuchami słyszeliśmy okrzyki zachwytu ludzi zebranych na marinie. Przez chwilę czułam, że jakiś ciężar spada mi z barków. Doświadczyłam euforycznej lekkości – jak czysta, krótka, dziecięca radość. Spojrzałam na Olivera. Patrzył na sztuczne ognie, a ja przyglądałam się bacznie dumnym liniom jego brwi, nosa, podbródka, które również rozjaśniane były kolorami, podobnie jak jego ciemne oczy. Zastanawiałam się w świetle mojej nowej wiedzy, co on może czuć. Być może przypomina sobie, jak stał tutaj z nią. Musieli przecież być kiedyś szczęśliwi.
16 Korsyka, sierpień 1986
ROZUMIEM, ŻE DOBRZE się razem bawiliście wczoraj? – Stafford spojrzał na mnie znad sztalugi. Niespodziewany dźwięk jego głosu wyrwał mnie z zamyślenia. Zamiast zanurzyć się w przeszłość, tego dnia Stafford był całkowicie skupiony na swojej obecnej pracy, więc ranek upłynął nam we względnej ciszy. Wydawało się niemal, że jego zapał do opowiadania minął. Choć może był po prostu zmęczony. – Tak – powiedziałam. – Było zabawnie. – I rzeczywiście tak było lub przynajmniej nie było tak źle, jak się spodziewałam. – Załapaliśmy się nawet na darmowy pokaz fajerwerków z jednej z łodzi. – Naprawdę? – Stafford się uśmiechnął. – Musisz wrócić tutaj w lipcu. Bonifacio jest znane ze swojego pokazu sztucznych ogni z okazji dnia Bastylii. Starałam się nie przypisywać zbyt wielkiego znaczenia temu, że po raz kolejny wspomniał o moim powrocie na Korsykę. Przekonywałam siebie, że tak mu się po prostu powiedziało. Jednak mimo moich wysiłków jakaś część mnie postanowiła się tego trzymać i wiązać z tym nadzieję. Stafford wstał i niezgrabnie zaczął się rozprostowywać, zobaczyłam, że na –
początku jego ruchy były bardzo sztywne. Rzadko czuło się przy nim, że jest już stary czy nawet słaby. Przez większość czasu doskonale udawało mu się to ukryć. Zniknął za wewnętrznymi drzwiami prowadzącymi do właściwego domu. Minuty mijały, a ja zaczęłam się rozglądać wokół siebie. Zorientowałam się, że nic nie stoi na przeszkodzie, żebym odwróciła płótna stojące przodem do ściany i je obejrzała – jako pierwsza zobaczyła nieoglądane wcześniej dzieła Stafforda, dzieła, o których ludzie tacy jak Agnes śnią po nocach. Nic nie powstrzymywało mnie również przed przejściem na drugą stronę sztalugi i podglądnięciem tworzonego obrazu – mojego portretu. Oczywiście byłam bardzo ciekawa, jak powstaje. Jednak rozumiałam, że byłoby to nadużycie zaufania, coś,
czego przyjaciel nigdy by nie zrobił. I tak zdałam sobie sprawę, że uważam Stafforda za swojego przyjaciela. Wrócił z plastikową koszulką, którą wręczył mi ostrożnie. – Są od Alice – powiedział. – Z okresu, kiedy była w Wenecji. Spojrzałam na listy znajdujące się wewnątrz koperty. Były pożółkłe ze starości, a kolor atramentu znacząco zbladł. Wyglądały jak relikwie przeszłości. Pomyślałam, że to musi być dla Stafforda bardzo dziwne zobaczyć, jak listy, które sam dostał, które pamięta napisane świeżym atramentem na sztywnym, białym papierze, zmieniły się w zabytek. Polecił mi, abym je ze sobą zabrała i przeczytała w swoim czasie, więc tego popołudnia po lunchu zabrałam je ze sobą nad zatokę. Usiadłam na dużym kamieniu – płaskim i ciepłym od słońca, ale o czwartej po południu przyjemnie zacienionym przez znajdujący się za nim klif. Trzymałam kartki w koszulce, z obawy, że mogłabym je zniszczyć lub nawet gorzej, stracić bezpowrotnie przy nagłym powiewie wiatru. Charakter pisma był mi już dobrze znany. Pochylony, niczym kursywa, z dyskretnymi eleganckimi zawijasami. Nie potrzebowałam żadnych innych dowodów, że Alice Toma była tą samą kobietą, która napisała do Evie – to pismo wystarczyłoby, żeby mnie przekonać. Już miałam zacząć czytać, kiedy dopadło mnie dziwne uczucie, niczym wyrzuty sumienia. Stafford powierzył mi te listy, pozwolił je przeczytać, jednak perspektywa zgłębiania ich intymnej treści nadal wydawała się nie na miejscu. Wiem, jak wiele znaczyło dla niego wszystko, co było od niej, i czułam się niegodna jego zaufania. Zaczęłam więc czytać z dużym wahaniem.
17 —
29 września 1929 Najdroższy T., jak się miewasz? Mam nadzieję, że dobrze. Jestem już w Wenecji – przyjechałyśmy zeszłej nocy pociągiem z Paryża, do którego wsiadłyśmy tuż po śniadaniu. Zatrzymałyśmy się tam, żeby wstąpić do ulubionego kuśnierza ciotki M. – potrzebuje kilku nowych futer, aby przetrwać najzimniejsze miesiące w Wenecji: najwyraźniej tutejsza pogoda może być zdumiewająco nieprzyjemna. Nie ukrywam, że chciałam, żebyśmy zatrzymały się na dłużej w Paryżu, ale nasze bilety były już zarezerwowane, a na ciotkę czekano w Wenecji. Widzisz, ona jest tutaj niezwykle lubiana. Uwielbiam podróżować pociągiem, a ciotka M. robi to z niezaprzeczalną klasą. Nasz przedział był wyposażony we wszystko, czego mogłybyśmy sobie tylko zażyczyć: kosz wypełniony specjałami z ulubionych paryskich delikatesów ciotki, co najmniej dwadzieścia powieści, wszystkie możliwe tytuły gazet, a nawet zestaw do tryktraka. Ja jednak byłam zbyt zajęta oglądaniem krajobrazu za oknem: wyglądaniem tego trudnego do uchwycenia momentu, kiedy Francja przechodzi w Italię. Przeprawa przez lagunę robi ogromne wrażenie. Z okna pociągu widać jedynie szarozieloną wodę po obu stronach. Kiedy się przeprawiałyśmy, tuż nad wodą zalegała mgła, co potęgowało złudzenie, że fruniemy ponad taflą wody. Dojechałyśmy na stację o zmierzchu. Czekała tam już łódź, aby nas zawieźć do palazzo, który znajduje się przy głównym kanale. Wzdłuż brzegów paliły się latarnie, dzięki którym na budynkach można było obserwować niesamowitą grę świateł. Nigdy nie byłam w takim miejscu, jak to miasto. Zachowało ono swój nienaruszony stan z poprzedniej epoki, w której nowoczesność dopiero się rodziła, więc wszystko wygląda dokładnie tak, jak kilka stuleci temu. Podczas nieobecności ciotki M. palazzo zajmuje się człowiek o imieniu Lodovico, który jest kimś między kamerdynerem a zarządcą, choć myślę, że każde z tych określeń by go uraziło. Jest szczupły, nieskazitelnie elegancki i ma niezwykle plastyczną twarz – kiedy mówi, wyraz jego twarzy zmienia się w zaskakującym tempie. Wydawał się szczerze zachwycony na widok ciotki M., pocałował ją w rękę, jak kamerdynerowi zdecydowanie nie przystoi, było to raczej spotkanie starych, dobrych przyjaciół. Wybiegł na chwilę, aby powrócić z piękną dziewczyną, która niosła na tacy koktajle, sporządzone ze świeżych brzoskwiń i włoskiego wina musującego, które smakuje niczym szampan. Lodovico powiedział, że to Bellini – wenecki koktajl. Zwróciłam uwagę, że i on wypił z nami, jakby był nam równy. Wyobrażasz sobie coś takiego w angielskim domu? Mnie się to raczej podoba. Sam palazzo, poza włoską architekturą, przypomina londyńskie mieszkanie ciotki M., to znaczy jest pełny dzieł sztuki, przeróżnych drobiazgów i osobliwości z jej podróży: afrykańskie figurki związane z kultem płodności, chińskie nefrytowe statuetki, lampiony z marokańskiego srebra. Jest tutaj oczywiście również coś wyjątkowego, co moim zdaniem spowodowane jest grą światła, odbijającego się od wody i padającego na
wewnętrzne ściany, dzięki czemu wydaje się, że to nie dom, ale wielka i piękna łódź. Ciotka M. ma tutaj rzesze przyjaciół: niektórzy mieszkają w Wenecji na stałe, ale większość przyjeżdża tutaj na kilka miesięcy w roku, jak my. Są to przeważnie pisarze, muzycy, artyści – niektórych z nich poznałam na kolacji zeszłego wieczoru. Jestem pewna, że nie zrobiłam na nich żadnego wrażenia swoją osobą, a już na pewno – brakiem jakichkolwiek szczególnych umiejętności. Żałuję, że Cię tu nie ma. Być może przez znajomość z tak obiecującym młodym talentem zyskałabym w ich oczach. W każdym razie napisz do mnie, mój drogi, kiedy tylko będziesz mógł. Tak bardzo chciałabym usłyszeć, jak Ci idzie malowanie, choć wiem, że w tym roku ciężko Ci będzie się mu poświęcić. Twoja kochająca A.
Pod wieloma względami Wenecja jest dokładnie taka, jak spodziewała się Alice: spokojna, nieziemska, lekko makabryczna. A jednak nie czuje z nią takiego związku, na jaki miała nadzieję. Być może jest tak dlatego, że chociaż kamienie i woda odzwierciedlają miasto z jej marzeń, to ludzie już nie. Gdzie się podziali eleganccy mieszczanie w aksamitnych strojach w kolorze głębokiej zieleni, w powiewających pelerynach i długich szatach? Najwyraźniej przeszli już do historii. Ich miejsce zajęli oszołomieni angielscy i amerykańscy turyści z przewodnikami Baedekera w ręku, stłoczeni w gondolach lub wykupujący wszystko jak leci z jednego z magazynów osobliwości w podcieniach. Co gorsze, Alice ma pełną świadomość, że sama należy do grona nieszczęsnych zwiedzających. Jest przekonana, że istnieje inne życie, życie prawdziwych wenecjan, które toczy się za zasłoną, zaciągniętą przed nosami wścibskich obcokrajowców. Marzy o tym, żeby je odkryć. Dzieją się tutaj również dziwne rzeczy, niczym drobne pęknięcia na gładkiej powierzchni. Alice i ciotka M. piły herbatę otoczone barokowym splendorem Café Florian, kiedy placem św. Marka wstrząsnęło niespodziewane przedstawienie. Falanga mężczyzn pojawiła się, niczym aktorzy na scenie, aby przemaszerować przed nimi w szeregu, według rozkazu oficera dowodzącego. Wszyscy ubrani byli w nieskazitelną, czarną serżę, a ich buty były wyglansowane do granic możliwości. Ta scena była jednocześnie komiczna i przerażająca. Z pewnością taki pokaz precyzji i nowoczesności w cudownej, choć niszczejącej scenerii jest co najmniej groteskowy. Jednocześnie w ich upartym dążeniu do celu jest coś śmiertelnie niebezpiecznego, jakieś nieodłączne zagrożenie, które niepokoi Alice.
– To bardzo smutne – stwierdza ciotka Margaret, upijając łyk herbaty, która zgodnie z jej zamówieniem składa się głównie z brandy, aby „przegonić jesienny chłód”. – Obawiam się, że ten kraj wkrótce będzie nie do poznania. Odwiedzasz go w odpowiednim momencie. Na twoich oczach dokonuje się zmiana. Kto wie, co z tego wyniknie? Niewielki tłum zgromadził się, aby popatrzeć. Alice uważnie przygląda się twarzom gapiów. Większość jest zajęta szukaniem schronienia przed nagłym deszczem, który nadszedł znad laguny. Wielu wygląda apatycznie. Są jednak i tacy, którzy są poruszeni, a nawet podekscytowani tym, co zobaczyli. Alice pije swoją gorącą czekoladę. Jest gęsta i aksamitna jak krem w maleńkiej filiżance. Jej smak – starszy niż sama kawiarnia, ale dobrze znany w tym złoconym wnętrzu – to wyrafinowany przywilej. Smak Wenecji państwa-miasta, Wenecji dostojnej i przesławnej. Rozkoszując się nią, Alice doznaje dziwnego uczucia, że ona i ciotka Margaret siedzą w innym stuleciu, przyglądając się z pierwszego rzędu obrazowi przyszłości. 7 października 1929 Najdroższy T., dziękuję za Twój list. Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę nowe obrazy. Jesteś nimi tak bardzo podekscytowany, że nie mam najmniejszych wątpliwości, że są jeszcze wspanialsze od tych, które znam. Jestem pod wrażeniem, że w ogóle udaje Ci się malować i rysować. Z tego co pamiętam, mój okropny przyrodni brat miał mordęgę na ostatnim roku. Tutaj pogoda jest ostatnio gwałtowna: w lagunie szaleją sztormy, na placu św. Marka przez kilka dni było niemal pół metra wody. Trzeba było płynąć łodzią, żeby przedostać się na drugą stronę, choć niektórzy chodzili w rybackich butach, sięgających do połowy uda. Mnie się jednak podobało. Chociaż nie widziałam miasta podczas letnich miesięcy, nie wydaje mi się, żeby mogło podobać mi się bardziej niż w tej zimnej i wietrznej odsłonie. Ta pogoda oznacza również, że większość turystów znikła. Większość woli Wenecję zatłoczoną, ale pełną słońca i cokolwiek przesłodzoną w charakterze, jak wiele europejskich miast latem: lunche i lody na świeżym powietrzu, i pozłota, jak okiem sięgnąć. Wenecja w październiku jest ciemna i cicha, nawet podczas coraz krótszych godzin dnia, ponieważ zielona, nieprzejrzysta woda zatoki zdaje się pochłaniać światło i dźwięk. Nocą, w mniej tłocznych miejscach, jest zupełnie ciemno i stojąc na kładce, można patrzeć na wskroś niezliczonych kanałów aż do miejsca, gdzie stoją przycumowane łodzie, kołyszące się w mroku. Łatwo sobie wyobrazić morderstwa i romanse rozgrywające się w cieniu – to miasto jest pełne miejsc, gdzie można przepaść bez śladu. Daję się ponieść wyobraźni, wiem, ale to jest właśnie efekt Wenecji. Jedna sprawa, która mnie niepokoi, to obecność żołnierzy w mieście. Czarne mundury pojawiają się zawsze niespodziewanie i stanowią nieprzyjemny dysonans na tle eleganckich, starych ulic i placów, co czyni je
jeszcze bardziej złowrogimi. Ciotka M. w ogóle się tym nie przejmuje i ciągle mówi o „wielkiej zmianie” w Europie. Najwyraźniej ci ludzie to faszyści. Jakikolwiek jest powód ich obecności, niepokoi mnie ona. Wiem, że już o tym wspominałam, ale chciałabym, żebyś tu był. Bawię się fantastycznie z ciotką M., ale ona ma jednak dwa razy tyle lat co ja, podobnie jak większość jej przyjaciół, a jej artretyzm z pewnością bardziej dokucza jej w wilgotnym klimacie (choć ona nie chce się do tego przyznać) i sprawia, że nie może zbyt dużo chodzić lub spędzać czasu poza domem. Nie mogę przestać myśleć, jak wspaniale byłoby odkrywać to miasto razem z Tobą, tak jak w Winnard Cove, poznawać jego sekrety i ukryte cuda. Zdaję sobie sprawę, że jest tutaj tak wiele do zobaczenia: Wenecja brudniejsza, malownicza i znacznie bardziej podniecająca, niż do tej pory udało mi się zobaczyć. Napisz, proszę, niedługo. Czekam na wieści od Ciebie. Kochająca A.
Z balkonu swojej sypialni Alice widzi gwarną arterię głównego kanału i dalej niebieską mgiełkę samej laguny oraz zarysy odległych łodzi. Kiedy przygląda się tym kształtom, przybliżającym się lub oddalającym, wyruszającym w nieznane podróże do innych krajów, czuje, jak coś się w niej porusza i zmienia, jest to uczucie oscylujące pomiędzy podnieceniem a rozpaczą. Będąc tutaj z ciotką, może sobie wyobrażać, że jest osobą, która ma własny cel i możliwości, czyli niezależność. W rzeczywistości jest to dalekie od prawdy. Podróż do Wenecji, dreszczyk spowodowany tą małą wyprawą poza jej zwykłą sferę egzystencji udowodniły Alice, że chce od życia znacznie więcej, niż zaplanowała dla niej matka. Alice chce żyć odważnie. Wieczorem Alice i lady Margaret uczestniczą w przyjęciu wydanym przez jednego z jej świetnych przyjaciół. Po raz kolejny Alice czuje się zagubiona w dymie – i rozmowach – które wypełniają pokój, w otoczeniu wielkich i ważnych. Czuje się pozbawiona talentu i nieinteresująca. Kobieta, która tam stoi, to najwyraźniej słynna powieściopisarka, a ten mężczyzna w okrągłych okularach to wpływowy psychoanalityk, którego ostatni artykuł podał w wątpliwość obiegowe opinie dotyczące freudowskiej koncepcji histerii. Wszyscy pytają, czym Alice się zajmuje. Niczym? Naprawdę? Jak zatem spędza czas? Alice szuka ucieczki w rubinowych drinkach, które są tutaj serwowane. „Negroni” – informuje kelner. Po pierwszym łyku Alice uważa, że jest paskudny: gorzki niczym
lekarstwo i tak mocny, że do oczu napływają jej łzy. Nie przestaje jednak pić, ponieważ nie ma nic innego i wszyscy inni piją bez słowa skargi. Nie zamierza się ośmieszyć przez swoje niewyrafinowane podniebienie. Pod koniec trzeciego kieliszka Negroni jest ulubionym drinkiem Alice. Może się w nim kąpać. Jest pijana, ale nadal tkwi w tym zabawnym stanie przejściowym, kiedy jeszcze zdaje sobie z tego sprawę i wie, że musi coś z tym zrobić. Wymyka się z pokoju przez szklane drzwi prowadzące na balkon, aby zaczerpnąć świeżego powietrza i otrząsnąć się z działania alkoholu i dymu papierosowego. Jest idealnie: chłodno i cicho, oprócz dyskretnego dźwięku falującej wody. Na drugim brzegu świeci kilka latarni, których odbicia w wodzie są niczym gorejące kule światła. Oszołomionej Alice wydaje się to wręcz hipnotyzujące. Siada na kamiennej ławie wśród krzewów i roślin doniczkowych, a chwilę później kładzie się, przyciskając rozgrzaną twarz do zimnego kamienia. Jest to kojące uczucie. W pewnym momencie musiała się zdrzemnąć, ponieważ ocknęła się z uczuciem nagłego niepokoju. Nie może zrozumieć, co ją obudziło, dopóki nie dociera do niej czyjś głos: – Jest chyba za chłodno, żeby spać pod gwiazdami – mówi mężczyzna, podchodząc do niej. Alice siada i jego twarz staje się wyraźna. Nie jest to klasycznie piękny mężczyzna, ale ma dość romantyczny wygląd, jeśli można tak powiedzieć. Jego nos jest zbyt duży w stosunku do twarzy i dziwnie płaski u nasady, najwidoczniej musiał być złamany. Jego usta z kolei są zbyt wąskie, jednak ich zdecydowany wyraz czyni je atrakcyjnymi. Przygląda się Alice uważnie, jakby oczekiwał od niej jakiejś odpowiedzi, dzięki czemu ona orientuje się, że się na niego gapi. – Przepraszam – mówi. – Przyszłam tutaj, żeby poukładać sobie w głowie. – Słowa przywierają jej do języka i brzmią bełkotliwie. Zdaje sobie sprawę, że musi wyglądać jak potargane, pijane dziecko. Jednak on uśmiecha się i kiwa głową. – Ja też. Zbyt dużo tam gorącego powietrza, w większości wyprodukowanego przez gości. Alice śmieje się, przyjemnie zgorszona, czując, że alkoholowe otumanienie
zaczyna ustępować. On podchodzi kilka kroków bliżej. – Przyznaję się, że przyszedłem tutaj za tobą, wydawało mi się, że znalazłaś idealną drogę ucieczki. Nie chcę się jednak narzucać. Jego akcent jest dobry, ale nie nieskazitelny: jego „r” ma wiele mówiące gardłowe brzmienie, opuszcza również „h” – musi być zatem Francuzem. Alice potrząsa głową. – Skądże. Towarzystwo jest mile widziane. – Czy tam jest aż tak źle? – Hmm, raczej tak. Zmęczyłam się tymi wszystkimi… pisarzami. – Alice czyni nieokreślony gest ręką. Chciałaby powiedzieć na ten temat znacznie więcej, ale nie wie jak. Przesuwa się na ławie, aby zrobić dla niego miejsce, a on siada z westchnieniem ulgi, jakby tej nocy przebył długą drogę, aby koło niej usiąść. Alice ponownie zdaje sobie sprawę z chłodu listopadowego powietrza w porównaniu z ciepłem bijącym od jej towarzysza. Teraz, kiedy jest tak blisko, Alice dostrzega, że ma piękne włosy: prawie tak ciemne jak ona i mocno kręcone. Czuje silną pokusę, aby ich dotknąć i przekonać się o ich sprężystości. Nadal zastanawia się, czy to zrobić, czy nie – jej ręka już, już się podnosi, ale on znów się odzywa. – Ty musisz być Alice. Patrzy na niego, jakby dokonał czarodziejskiej sztuczki. – Skąd wiesz? – Z pewnością lady Margaret nie ma w Wenecji więcej niż jedną piękną i młodą bratanicę? – Te słowa mogły brzmieć grubiańsko, ale nie tym razem, być może dlatego, że kiedy je wypowiadał, miał na ustach lekko ironiczny grymas. – Słyszałem, że przyjechałaś z Anglii z wizytą. – Skoro tyle o mnie wiesz – odpowiada Alice zuchwale – czy mogę zapytać, kim ty jesteś? – Jestem Julien. – Skąd znasz moją ciotkę? – Jeden z moich przyjaciół jest artystą, od którego kupiła kilka obrazów – wyjaśnia Julien. – Niektórzy znajomi twojej ciotki, w tym nasz gospodarz
powieściopisarz, mają słabość do moich własnych prac. – Julien marszczy brew. – Przyznaję się, że sam jestem pewnego rodzaju pisarzem. Nie bądź na mnie zła! – Podnosi ręce w geście poddania, a Alice wywraca oczami. – Obiecuję nie zanudzać cię wykładami na temat nowoczesnego stylu. Nie piszę powieści. Moje pisanie jest wtórne wobec moich czynów. Piszę o tym, w co wierzę, co wolałbym wprowadzać w czyn, jeśli tylko nadarzy się sposobność, niż o tym pisać. Widząc jej puste spojrzenie, wyjaśnia, że jest członkiem Le Parti Communiste Français. – Kilku z nas przyjechało tutaj spotkać się z naszymi włoskimi towarzyszami. Sprawdzić, jak sobie radzą z tym wszystkim, co się tutaj dzieje. W ostatnich czasach ich życie bardzo się skomplikowało. – Uśmiecha się do niej. – Powiedz mi, kim jest Alice? Czym się zajmuje? – Niczym – odpowiada, wzruszając ramionami. – Lub przynajmniej niczym wartym wzmianki. Widzisz, nie jestem utalentowana. Byłam dobra w nauce, kiedy byłam w szkole, ale… – Alice – przerywa jej – ile masz lat? – Dwadzieścia jeden. – Tak. Powiedz mi, proszę, skąd miałabyś wiedzieć, jaki masz talent, mając dopiero dwadzieścia jeden lat? Kiedy byłem w twoim wieku, nie byłem nawet w połowie tak interesującą osobą, jak ty teraz. Alice patrzy na niego i zastanawia się, ile on ma lat. W świetle latarni dostrzega, że jego oczy nie są czarne, jak myślała na początku, ale niebieskie, niemal granatowe, otoczone gęstymi rzęsami. Nadają mu szelmowski, lekko korsarski wyraz. – Nie możesz pozwolić, żeby towarzystwo cię zniszczyło – powiedział. – Oni mogą być utalentowani – przynajmniej kilku z nich – mogą być sławni, ale niekoniecznie są interesujący sami w sobie. Większość z nich jest na wskroś fałszywa. Twoja ciotka Margaret to zupełnie co innego. Umie oddzielić ziarno od plew. To, że zna takie wyrażenia, podkreśla płynność, z jaką posługuje się angielskim. – Gdzie się nauczyłeś tak dobrze mówić po angielsku? – Naprawdę? Schlebiasz mi. Studiowałem w Cambridge przez trzy lata. Dawno
temu, ale język mi został; jest piękny, choć nie tak doceniany, jak być powinien. Ludzie uważają, że francuski jest elegancki, ale to zakurzony język, archaiczny… nie rozwija się. Pyta, co udało jej się zobaczyć w Wenecji. Alice wymienia zabytki, a on potrząsa głową, najwyraźniej zbulwersowany. – Nie wybrałaś się nigdzie poza San Marco? – Chodzi ci o plac? – Nie, o sestiere, dzielnicę miasta, w której się teraz znajdujemy. – Nie, nie wydaje mi się. – W takim razie widziałaś zaledwie jedną szóstą miasta. – Och. – Alice czuje się dotknięta. – Ciotka Margaret nie może chodzić zbyt dużo, bo z jej biodrem jest gorzej. Jestem przekonana, że gdyby mogła, pokazałaby mi wszystko. – Myślę, że potrzebujesz przewodnika – mówi Julien w zamyśleniu. – Tylko czy twoja ciotka uzna mnie za odpowiednią przyzwoitkę? Byłem tutaj kilka razy wcześniej i wiesz, już całkiem nieźle się orientuję. – Nie sądzę, żeby miała coś przeciwko temu. Właściwie jestem przekonana, że gdybym poprosiła, puściłaby mnie samą. Z pewnością uzna, że to świetny pomysł. – Dobrze. Co zatem powiesz na pojutrze? Na jutro mam już jakieś plany, ale w czwartek mogę być tylko do twojej dyspozycji. Alice zgadza się. Mimo alkoholowego oszołomienia czuje, że czeka na to z niecierpliwością. – Masz bedekera? – Tak, oczywiście. – Wyrzuć go. Nie będzie ci potrzebny na mojej wycieczce. Lubię te partie miasta, które są bardziej… różnorodne. Nie znajdziesz mojej Wenecji w przewodniku dla turystów. Kiedy podczas kolacji Alice zapytała ciotkę o pozwolenie, ta, zgodnie z przewidywaniem, była zachwycona. – Wspaniale, że będziesz miała możliwość poznać miasto z kimś w podobnym
wieku. Ile on właściwie ma lat? Alice wzrusza ramionami. – Nie pytałam. Mówi, jakby miał ze sto. – Doskonale – mówi lady Margaret. – Światowiec to najbardziej interesujący rodzaj towarzysza. Z pewnością skorzystasz dużo bardziej z tego doświadczenia niż z podróżowania ze mną. – Alice próbuje zaprzeczyć, ale lady Margaret powstrzymuje ją gestem dłoni. – Miło z twojej strony, że się nie zgadzasz, ale jestem przekonana, że tak jednak jest. Lady Margaret z namysłem upija łyk wina, które przypadkowo jest dokładnie w tym samym kolorze, co cień na jej powiekach. To jej trzeci, a może czwarty kieliszek, podczas gdy Alice nadal pije pierwszy. Alice nie byłaby w stanie myśleć, gdyby wypiła tyle wina. Alkohol zdaje się nie mieć żadnego wpływu na ciotkę M. – jest tak trzeźwa i elokwentna jak zawsze – a może nawet bardziej. – Julien Arnaud – mówi nadal zamyślona. – Czytałam niektóre jego pisma, dobrze pisze, choć muszę przyznać, że nie zgadzam się ze wszystkimi jego teoriami czy też z uczuciami, z jakimi je wygłasza. Nie znaczy to wcale, że mnie to nie intryguje, ale jest w nich zbyt wiele przemocy; świat jest dostatecznie okrutnym miejscem. – Nagle w zupełnie nieprzewidywalny sposób zmienia temat: – Masz jakieś wieści od tego swojego przyjaciela? Tego artysty… który cię uwielbia? Alice czuje, że się czerwieni. Jak to jest, że jej ciotka zawsze trafia w samo sedno? – On mnie wcale nie uwielbia, ciotko M. Lady Margaret posyła jej znaczące spojrzenie. Alice przygotowuje się na więcej, ale ciotka jest tym razem litościwa. – Byłam pod wrażeniem jego prac. Wiem, że byłam dość szorstka w swojej krytyce. – No cóż… – Za kilka lat będę bardzo ciekawa, jak sobie poradził. – Wzrusza ramionami. – Choć oczywiście jeszcze może nic z tego nie wyjść, zwłaszcza jeśli poświęci się temu… co to było? – Prawo. – Tak, teraz pamiętam.
– Tego chcą jego rodzice. – Musimy mieć zatem nadzieję, że będzie miał siłę się przeciwstawić, dla dobra nas wszystkich. Idąc do swojego pokoju, Alice zastanawia się, dlaczego było jej tak niemiło, jakby coś przygniotło jej klatkę piersiową, kiedy ciotka M. powiedziała, że Tom ją uwielbia? Nadal nie mogła się pozbyć tego uczucia. Jest to chyba poczucie winy. Musi sobie przypomnieć, że nie zrobiła nic, czym mogłaby go skrzywdzić, nic, czego musiałaby się wstydzić. Jeszcze nie – odzywa się głos w jej głowie. Nic takiego nie zrobiłaś… jeszcze. 29 października 1929 Najdroższy T., mam nadzieję, że masz się dobrze, choć myślę, że nie muszę pytać, bo z tego, co piszesz, wynika, że jest lepiej niż kiedykolwiek. Wczoraj przyszedł Twój list z wieściami o wystawie. Wiem, że mówisz, że to tylko trzy obrazy, ale ja myślę, że to bardzo ekscytujące. Jestem pewna, że trzy twoje obrazy wystarczą, aby przyćmić wszystkie inne. Być może to nieładnie z mojej strony. Szkoda tylko, że mnie tam nie będzie, żebym mogła wychwalać cię pod niebiosa… i chwalić się, że to ja Ciebie „odkryłam”. Proszę, nie sprzedawaj wszystkiego, musisz zostawić coś dla mnie, kiedy wrócę. To odnosi się zwłaszcza do tego rysunku, który zrobiłeś nad jeziorem – myślę, że wiesz, o który mi chodzi. Ja również mam ekscytujące nowiny: znalazłam sobie wspólnika. Żaden z niego Tom Stafford, ale mimo to można z nim odkrywać miasto. Poznałam go na przyjęciu u przyjaciela ciotki M. Nie było tam zbyt przyjemnie, jestem już zmęczona tym, że cały czas muszę się czuć nieokrzesana, nieutalentowana i nieinteresująca. Ty, jako artysta, byłbyś tu uwielbiany bez końca. Ja z kolei jestem dla nich słabo wykształconą pannicą. I wtedy poznałam Juliena, to znaczy on mnie uratował. Nie wiem o nim zbyt dużo, oprócz tego, że jest Francuzem i zna Wenecję – doskonale mówi po angielsku, bo trzy lata studiował w Cambridge. Powiedziałabym, że jest koło trzydziestki. Co więcej, jest „czerwony”. Pomyśl tylko, co by zrobił Zły Ojczym, gdyby tylko wiedział! Poza tym Julien zaproponował, że oprowadzi mnie jutro po mieście. Nazywa to „alternatywnym zwiedzaniem”, ponieważ to nie będzie wycieczka rodem z przewodnika dla turystów, co jest oczywiście dobre. Wszystko Ci później opiszę. Być może kiedyś wybierzemy się razem do Wenecji i to ja Ci ją pokażę. Twoja kochająca A.
18 Korsyka, sierpień 1986
OSTATNI LIST BYŁ ZASKOCZENIEM: pojedyncza kartka papieru. Najdroższy Tomie, muszę Ci napisać o tym, co zdarzyło się wczoraj. Po raz pierwszy poczułam związek z tym miastem. Zobaczyłam Wenecję, jaką chciałabym namalować, gdybym miała Twój talent. Przepraszam, że piszę tak krótko. Jestem bardzo zmęczona po całym wczorajszym dniu chodzenia i również kilku wyśmienitych drinkach, z którymi zapoznał mnie Julien. Jutro będziemy zwiedzać Santa Croce i San Paolo – moja wenecka edukacja trwa. A.
Wpatrywałam się w list, próbując czytać między wierszami. Uderzyła mnie jego lekkomyślność. Czy Alice nie wpadła na to, jak Tom to odbierze? Niepotrzebnie obawiałam się, że znajdę miłosne wyznania, nieprzeznaczone dla moich oczu – tu ich nie było. Nie wiedziałam, co powiem Staffordowi, kiedy zapyta mnie, co sądzę o tych listach. Byłam tak zagubiona w myślach, że minęło dobrych kilka sekund, zanim zauważyłam, że Oliver pojawił się na dole kamiennych schodów. – Och, cześć – odezwał się pierwszy. Nie wydawał się zachwycony, że mnie widzi. Być może on też przyszedł tutaj w poszukiwaniu samotności. Odkąd dowiedziałam się o powodzie jego wizyty w Maison du Vent, miałam poczucie winy, że wtargnęłam do jego sanktuarium. – Dobrze się wczoraj bawiłem. Spojrzałam na niego zaskoczona, ale nie potrafiłam dociec, czy mówi szczerze, czy jest po prostu uprzejmy. – Ja również – powiedziałam, bo mimo moich uprzedzeń tak było. – Dziękuję ci. – Co tam masz? – Wskazał na moją lekturę. – Och. – Starałam się, żeby mój głos brzmiał zwyczajnie. – Stare listy.
Serce zaczęło mi bić szybciej, ponieważ wiedziałam, że Stafford nie chciałby, żebym je komukolwiek pokazywała. Na twarzy Olivera pojawił się grymas – irytacja lub raczej uraza. Ku mojej uldze znikł jednak błyskawicznie, a Oliver usiadł kilka metrów ode mnie, tuż nad wodą. Wpatrywał się w morze, oparty na rękach, i leniwie kreślił stopą kółka w płytkiej wodzie. Byłam zadowolona, że jednak został, że nie uciekł, kiedy mnie tutaj zobaczył. – To miejsce jest wspaniałe – powiedziałam. – Proszę? – Odwrócił się, a ja zdałam sobie sprawę, że przerwałam jego rozmyślania. Patrzył na mnie przez chwilę, jakby nie pamiętał, że tu jestem. W końcu moje słowa do niego dotarły. – Och… tak. To jest najlepsza plaża, jaką znam, na całej wyspie. – Choć oczywiście istnieje możliwość, że jesteś stronniczy. – Tak, podejrzewam, że tak. Zazwyczaj przychodziłem tutaj pod koniec wakacji, kiedy wiedziałem, że zaraz trzeba będzie wracać do Paryża, chowałem się tam. – Wskazał rybacką łódkę z niebieskim kadłubem, która leżała na plaży obrócona do góry dnem. – Z niewiadomych powodów trwało to godzinami, zanim grand-père mnie znajdował. – Ach. Pewnie on też nie chciał, żebyś odjeżdżał – powiedziałam. Zwróciłam uwagę na widok rozciągający się przede mną: kolory nieba i morza były tak intensywne, że aż niewiarygodne. Przyznaję, że na chwilę zapomniałam o listach, i po prostu siedziałam, ciesząc się ciepłem słońca na moich gołych rękach i nogach, zakopując stopy w piasku, aż dosięgałam jego zimnej, tajemniczej warstwy, nietkniętej przez promienie słoneczne. Mama byłaby tym zachwycona, pomyślałam odruchowo. Ale natychmiast się zmitygowałam. Uświadomiłam sobie, że… wcale nie. Nigdy nie umiała siedzieć nieruchomo: po prostu być gdzieś i na coś patrzyć. To byłam ja, to było coś, co ja lubiłam. Mama wręcz przeciwnie – potrzebowała stale coś robić, zawsze się czymś zajmować. Na plaży byłyśmy zaledwie kilka razy i zawsze bardzo szybko nudziło się jej leżenie na ręczniku, więc namawiała mnie, żebyśmy porzucały piłką lub popływały. Jak mogłam o tym zapomnieć, choćby na sekundę? Przeraziło mnie to.
Znów doświadczyłam okropnego uczucia, że ona wymyka się mojej pamięci, że po trochu zupełnie ją stracę, aż zostanie mi jedynie zamazana sylwetka. Zorientowałam się, że Oliver mi się przygląda. Zaniepokoiłam się, że moje uczucia musiały się jakoś uzewnętrznić. – Co się stało? – zapytał. – O co ci chodzi? – Wyglądałaś przez chwilę… nie wiem, na zdenerwowaną. Zawahałam się, czy mu powiedzieć, czy nie. – Ciężko to wyjaśnić. – Spróbuj. – Cóż… Pomyślałam, że mojej mamie podobałoby się tutaj tak siedzieć i nic nie robić. I wtedy sobie uświadomiłam, że się kompletnie mylę. Wcale by się jej nie podobało, nie mogłaby tego ścierpieć. – Poczułam ze zdumieniem, że moje oczy były pełne łez. Nie płakałam już od dawna; za każdym razem kiedy się na to zanosiło, jakoś udawało mi się powstrzymać. Teraz zostałam wzięta z zaskoczenia. Na szczęście Oliver nie skomentował tego w żaden sposób. – Wydaje mi się, że chyba wiem, co masz na myśli. Ani przez chwilę nie wydawało mi się to możliwe, ale doceniłam jego starania. – Boisz się, że ją zapomnisz. Spojrzałam na niego zaskoczona – więc jednak naprawdę wiedział, o czym mówiłam. Przez sekundę zastanawiałam się, czy miał na myśli swoją matkę, ale on mówił dalej. – Też tak miałem po śmierci grand-mère. Byłem przerażony, że ją zapomnę, ale wspomnienia wracają, przypomniałem sobie nawet takie rzeczy, o których nie pamiętałem, kiedy ona żyła. Oczywiście, musisz zaakceptować, że nie da się pamiętać wszystkiego, ale nigdy nie zapomnisz tego, co najważniejsze. To było coś, co mógłby powiedzieć Stafford. – Dziękuję – powiedziałam. – Nie ma za co. – Wydawał się zawstydzony moimi podziękowaniami. – Właśnie że jest za co. Oliver poszedł sobie chwilę później, a ja zostałam jeszcze parę godzin z listami,
zastanawiając się, co powiem Staffordowi. Dzięki jego opowieści zrozumiałam, czemu mógł zakochać się w Alice. Myśl, że mogłam kiedyś mieć taką krewną, odważną i buntowniczą, była ekscytująca. Teraz byłam… raczej rozczarowana jej postawą. Musiałam pouczać samą siebie, że przecież była młoda i z pewnością naiwna. Nie ulegało jednak wątpliwości, że postąpiła bezdusznie. Poruszyłam temat listów tego wieczoru, kiedy byliśmy ze Staffordem sami przed kolacją. – Przeczytałam wszystkie – zaczęłam. Pokiwał głową. – Dobrze. Wiesz zatem o nim? – Tak. Nie mogłam przestać myśleć o tym, jak się pan czuł, czytając ten ostatni list. – Było mi dość przykro. Byłem raczej zaniepokojony. Chociaż nic takiego nie było w tym liście, to ja byłem uziemiony w Oksfordzie, a ona była setki mil ode mnie z jakimś mężczyzną, który ją oprowadzał, „edukował” ją. Nie podobało mi się to ani trochę. Było dla mnie jasne, że wpadła w jego ręce. Chciałem wierzyć, że to nic poważnego, jakkolwiek atrakcyjny byłby dla niej nie. To był urok nieznajomego. – Nie kusiło pana, żeby za nią pojechać? – Ależ oczywiście. Prawdę powiedziawszy, miałem już wszystko zaplanowane: udało mi się sprzedać pierwszy obraz za znaczną dla mnie sumę. Starczyłoby na podróż do Wenecji, choć na nic więcej. – Ale nigdy pan nie pojechał? – Nie, nie zdążyłem. Wcześniej przyszedł telegram od Alice: „Najdroższy Tomie… – zacytował z pamięci – wracam pod koniec przyszłego tygodnia. Odezwę się wkrótce”.
19 Korsyka, sierpień 1986
TEJ NOCY POŁOŻYŁAM SIĘ do łóżka i spałam spokojnie, dopóki w środku nocy nie obudziło mnie przeczucie, że coś jest nie tak. Byłam przekonana, że w pokoju jest ktoś oprócz mnie. Przebiegł mnie dreszcz i ze wstydem przyznaję, że moja pierwsza myśl dotyczyła genueńskiego arystokraty, który od kilkuset lat spoczywa pod kamiennymi podwalinami domu. Usiadłam na łóżku. Najrozsądniej byłoby zapalić światło, ale – podobnie jak bezrozumne bohaterki horrorów – nie wpadłam na to. Drzwi były uchylone. Czy ja je zamykałam? Byłam pewna, że tak; robiłam tak każdego wieczoru przed przebraniem się w piżamę. Teraz przez szczelinę między drzwiami a framugą widać było korytarz skąpany w świetle księżyca. – Jest tu ktoś? – wyszeptałam, nadal w ciemności, czując się jak głupiec. I jeszcze raz: – Czy ktoś tu jest? Usłyszałam cichy dźwięk, a właściwie chrobotanie. Jakby pazurki jakiegoś gryzonia lub przeciągnięcie czymś metalowym po ścianie lub podłodze. Coś błysnęło w księżycowej poświacie parę stóp nad ziemią. Byłam jak urzeczona, nie mogłam oderwać wzroku. To było bez wątpienia oko, oko czegoś, co przykucnęło przy moim łóżku. Krzyknęłam. W korytarzu rozległ się dźwięk szybkich kroków i drzwi mojego pokoju otworzyły się na oścież. Stał w nich Oliver, oświetlany przez światło z holu. – Co się stało? Słyszałem krzyk… – Zajrzał do pokoju i nagle zaczął się cicho śmiać. Pierwszy raz słyszałam jego śmiech. Napoleon, bo tak się nazywał ten pies, był mieszańcem psa myśliwskiego i wilczarza. Nawet w słabym świetle zorientowałam się, że był to jeden z najbrzydszych psów, jakie widziałam w całym swoim życiu: jego sierść była rzadka i cętkowana, a łapy krzywe i zbyt długie. Miał również, jakby dla żartu, niesamowicie
krzywe dolne zęby, każdy sterczał w inną stronę. Na dodatek zamiast ogona miał okropnie wyglądający kikut. – Przepraszam, że cię obudziłam – powiedziałam zawstydzona do Olivera. – Nic nie szkodzi, jeszcze dobrze nie zasnąłem. Stał w nogach mojego łóżka i ledwie mogłam go dostrzec. Zapytałam, skąd wzięło się to zwierzę. – Po prostu pojawił się któregoś dnia – odpowiedział Oliver. – Grand-père powiedział mi, że pewnego dnia jedli z babcią lunch na tarasie, kiedy ten pies pojawił się na schodach od strony drogi. Biedak był w takim stanie, że nie mieli serca go odgonić. – Mówiąc to, podrapał Napoleona za uchem, a zachwycone zwierzę przywarło do jego nogi, machając ogonem. Ani na chwilę nie przestawał przyglądać się nam oczami jak paciorki i szczerzyć się przez swoje okropne zęby. – A dlaczego Napoleon? – Myślę, że to taki żart grand-père. Poley to najmniej wojowniczy pies, jakiego mogę sobie wyobrazić. Mieszka tutaj od lat, ale nigdy na dobre nie pozbył się mentalności włóczęgi… Czasem wybiera się gdzieś i nie ma go przez kilka tygodni, a nawet miesięcy, potem nagle pojawia się znikąd, tak jak teraz. Grand-père martwił się, kiedy zniknął po raz pierwszy. Pojechał go szukać samochodem Gerarda, w przekonaniu, że pewnie potrąciło go auto. Kiedy w końcu pies wrócił cały i zdrowy, zrozumieliśmy, że wybrał się po prostu w poszukiwaniu przygód. Chociaż kiedy moja babcia zmarła, nie ruszał się nigdzie przez pełne trzy miesiące. Wyobrażam sobie, że musiało się to kłócić z jego najbardziej podstawowym instynktem: oto czym jest wierność. Potrafi być doskonałym towarzyszem. Ale teraz z przykrością muszę ci powiedzieć, stary druhu, że nie jesteś tu mile widziany… – Nie, wcale mi nie przeszkadza… Oliver zaprzeczył gestem. – Może i jest kochany, ale z pewnością podczas swoich wędrówek złapał pchły. Chodź, Poley. Oliver ruszył ku drzwiom. Pies zapiszczał, stanął niepewnie na łapach i pobiegł za nim, jakby prowadzony na niewidzialnej smyczy.
T.S. Nie spałem dobrze tej nocy, nawet zanim usłyszałem krzyk Kate. W pierwszym odruchu chciałem wyskoczyć z łóżka i wybiec na korytarz, ale powstrzymały mnie głosy, a później śmiech dochodzący zza drzwi. Ku mojemu zdziwieniu był to Oliver. Kiedy przedstawił Napoleona, zrozumiałem, że to wrócił mój stary przyjaciel. Oliver musiał wyskoczyć z łóżka, żeby zdążyć do Kate przede mną. Zadowolony z takiego rozwoju wypadków, wróciłem do łóżka. Chociaż zamknąłem oczy i miałem nadzieję, że zasnę, natrętne myśli nie dawały mi spokoju. Miałem obawy przed pokazaniem Kate tych listów, jeszcze mniejszą ochotę mam opowiadać o tym, co wydarzyło się później. Na początku, kiedy zaprosiłem Kate, dla własnej wygody wolałem nie pamiętać, jak bolesne jest wracanie do niektórych szczegółów. Pokusa wspominania tych kilku cudownych miesięcy spędzonych z Alice była zbyt silna i przyćmiła złe wspomnienia. Oczywiście nie mogę się teraz wycofać. Skoro już zacząłem opowiadać, muszę to zrobić do końca. Jak gdybym zwolnił hamulce w rozpędzonym samochodzie, którego teraz nie mogłem zatrzymać. Postanowiłem, że dam sobie dzień przerwy. W międzyczasie musiałem załatwić coś równie naglącego.
20 Korsyka, sierpień 1986
NASTĘPNEGO RANKA OCIĄGAŁAM się ze wstawaniem, bo czułam, że nie wypoczęłam należycie, ale w pierwszej chwili nie pamiętałam dlaczego. Szybko jednak wróciły surrealistyczne wspomnienia nocnego powrotu wynędzniałego psa. Kiedy w końcu dotarłam do stołu nad basenem, siedział tam tylko Oliver, a opodal niego w plamie słońca spał Napoleon. Byłam tym zdziwiona. Nawet w tak krótkim czasie, który spędziłam u Stafforda, zrozumiałam, że w tym miejscu obowiązywały pewne utarte zwyczaje. Stafford zawsze był przy stole punktualnie o dziewiątej i przeglądał gazetę. – Grand-père wybrał się do miasta – powiedział Oliver, widząc mój wyraz twarzy. – Miał coś do załatwienia. To dość niezwykłe, zazwyczaj jego sprawy załatwiają Marie lub Gerard, nawet doktor przyjeżdża do niego. Czy coś ci może wspominał? Poczułam, że wpatruje się we mnie zaintrygowany. – Nie – odparłam. – Nie miałam pojęcia, że się gdzieś wybiera. Oliver nie wydawał się przekonany i zrozumiałam, że zdążył sobie wyrobić silne przeświadczenie, że wyprawa Stafforda ma coś wspólnego ze mną. – Tak czy owak, wygląda na to, że dzisiaj przepadnie ci siedzenie z nim w pracowni. I to dokładnie w momencie, kiedy wyczuwałam, że Stafford chce powiedzieć mi coś ważnego. Starałam się stłumić rozczarowanie. Marie pojawiła się ze smakołykami: gorącymi bułeczkami i ciastkami, konfiturą, świeżym sokiem i kawą, więc skierowałam uwagę na zaspokojenie apetytu. – Kate – odezwał się Oliver. – Skoro jesteś dzisiaj wolna, zastanawiałem się, czy nie chcesz się wybrać w góry. Zaskoczyło mnie to, ponieważ sądziłam, że wycieczka do Bonifacio była jednorazową uprzejmością. Jednakże wyprawa w góry była zdecydowanie ciekawszą
perspektywą niż czekanie tutaj cały dzień i roztrząsanie, co nieobecność Stafforda może oznaczać. – Tak – odpowiedziałam. – Z przyjemnością. Dziękuję. – Dobrze. Grand-père spodziewał się, że to ci się spodoba. – Ach. – Czyli był to pomysł Stafforda. Ta świadomość przyjemnie mi schlebiała. Marie przygotowała dla nas lunch złożony z chleba, sera i wędlin. Ja zabrałam swój kostium kąpielowy, ponieważ w planach mieliśmy kąpiel w górskich jeziorkach, i założyłam słomiany kapelusz. Zeszliśmy na drogę i zapakowaliśmy się do citroena 2CV, w którym panowała jeszcze wyższa temperatura niż na zewnątrz. Siedzenia były tak gorące, że niemal nie dało się na nich wysiedzieć. – Złożę dach – powiedział Oliver, wspinając się na tył, aby się tym zająć. – Będzie kurzawa, ale potrzebujemy powietrza. – Opowiedz mi coś o jeziorkach – poprosiłam, kiedy cisza w samochodzie zaczęła mi ciążyć. W pewnym momencie, być może od czasu rozmowy na plaży, zauważyłam, że udało się nam pokonać dzielącą nas przepaść i wcześniejsza wymuszona uprzejmość ustąpiła miejsca czemuś innemu, bardziej przyjaznemu. Nadal jednak nie czułam się zupełnie swobodnie w towarzystwie Olivera i wolałam zapełniać ciszę słowami. – To jedna z moich ulubionych atrakcji całej wyspy – odparł Oliver. – Woda w nich jest niewiarygodnie przejrzysta: można dostrzec każdy kamyk na dnie, nawet w najgłębszych miejscach. Droga zaczęła się piąć i wkrótce znaleźliśmy się wśród gór. Teren z jednej strony drogi zamienił się w skalisty wąwóz, z drugiej strony rosły sękate sosny, a ostry, słodkawy zapach ich żywicy nasycał ciepłe powietrze. Kiedy wychyliłam się, aby dojrzeć dno wąwozu, nagły podmuch powietrza strącił mój kapelusz, zanim zdążyłam go przytrzymać. Patrzyłam z niedowierzaniem, jak leciał ponad przydrożną barierką, unosząc się i opadając wraz z wiatrem, jakby nagle ożył, aż w końcu zanurkował w przepaść. Zaklęłam i Oliver zatrzymał auto. Miał dziwny, spięty wyraz twarzy więc pomyślałam, że jest zirytowany. Ku mojemu zaskoczeniu jednak okazało się, że po prostu próbuje się nie roześmiać.
Drogą nie jechał żaden inny samochód, więc wyszliśmy z auta, żeby spojrzeć na skalne rumowisko poniżej. Mój kapelusz był jasną plamką na kępie ciernistych janowców, wśród których wylądował. – Możemy tam po niego zejść – powiedział Oliver z powątpiewaniem. – Ale zajmie nam to prawie cały dzień. Wiem, że to niezbyt eleganckie, ale jeśli obawiasz się słońca, możesz założyć to. – Wskazał na czerwoną czapkę, którą miał na głowie. Jej daszek był przetarty w kilku miejscach, aż widać było pod spodem plastik, a kolor tak spłowiały od słońca, że miał różowopomarańczowy odcień. Zdjął ją z głowy i założył mi z zaskakującą delikatnością, skracając jej pasek, żeby lepiej pasowała. Ja stałam cały czas nieruchomo. Kiedy jego kciuk musnął moje czoło, coś się jednak stało, coś, na co nie byłam przygotowana. Poczułam, jak przeszywa mnie dreszcz, jakby od Olivera popłynął prąd, który rozszedł się po całym moim ciele. Powiedziałam sobie, że to się po prostu nie wydarzyło, że to była zaledwie odruchowa reakcja na nieznajomy dotyk. Jechaliśmy przez kilka godzin. Nie sądziłam, że może być jeszcze cieplej, ale temperatura zdecydowanie rosła przez cały poranek. Powietrze nad drogą falowało z gorąca, więc byłam wdzięczna za każdy, najmniejszy nawet powiew. Droga stawała się coraz gorsza, aż w końcu przestała w ogóle zasługiwać na tę nazwę. Zarzucało nas i kołysało, kiedy próbowaliśmy wymijać największe dziury, a moja twarz pokryła się grubą warstwą pyłu, wyrzucanego spod kół. W pewnym momencie obejrzałam się do tyłu i byłam pod wrażeniem, jak wysoko się wspięliśmy. Z tej wysokości Morze Śródziemne było tak ciemne, że niemal purpurowe – w głębokim odcieniu wina. Biała drobinka torowała sobie drogę przez ten bezmiar: łódka, może nawet tak ogromna jak ten jacht, z którego puszczano fajerwerki, stąd wydawała się zupełnie niewielka. Poprzez zagajnik przydrożnych sosen i oliwek zobaczyłam pierwsze jeziorko. Zgodnie z tym, co obiecał Oliver, było niewiarygodnie zielone i przejrzyste – niczym ustronie wodnej nimfy. Byłam gotowa otworzyć drzwi z mojej strony i do niego skoczyć, ale minęliśmy je, nie zatrzymując się. – Dlaczego nie tutaj? – zapytałam, kiedy minęliśmy kolejne jeziorko oddalone
o kilkaset metrów, a po nim jeszcze następne. – Zbyt blisko drogi – odpowiedział Oliver. – Zbyt dużo ludzi – zrozum, woda będzie brudna. A później znowu: – To jest zbyt płytkie, nie nadaje się do pływania, a nad tym zawsze roi się od much. Raz okropnie mnie nad nim pogryzły. W końcu zatrzymaliśmy się koło niczym niewyróżniającej się kępy janowców i Oliver wysiadł z auta. Nigdzie nie było śladu wody. Spojrzałam na niego. – Skończyła się nam benzyna? – Nie. Jesteśmy na miejscu – powiedział, po czym zarzucił sobie na ramię kosz piknikowy i ruszył w zarośla. Zbita z tropu, podążyłam za nim, krzywiąc się, ponieważ ostre ciernie podrapały mi ramię. Byłam trochę zdenerwowana z powodu tych niepotrzebnych niewygód. Poprzednie jeziorka wydawały mi się jak najbardziej w porządku. Czym było kilka much w porównaniu z tym, jak mogła cię pokaleczyć korsykańska makia? Nie wspominając już o gorącym piasku pod stopami, który wsypywał się mi do sandałów i parzył stopy, przez co przemieszczałam się skokami. Zwróciłam uwagę na odległy szum, coś jakby dźwięk wydawany przez rój pszczół. Dziesięć minut później nadal szliśmy – a raczej czołgaliśmy się – przez poszycie, ale dalej nie było widać wody. Byłam brudna, poparzona i wyczerpana. Dźwięk podążał za mną i zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem moje niezdarne przedzieranie się nie zwróciło uwagi szerszeni lub os. Użądlenie owada byłoby idealnym dopełnieniem całej tej sytuacji. – Naprawdę – zaczęłam – nie wydaje mi się… – i przerwałam. Między płowymi liśćmi dzikiej oliwki dojrzałam coś migoczącego. Oliver odsunął gałęzie drzewka, obrócił się i spojrzał na mnie tryumfująco. – Och. – Doszłam do niego i spojrzałam tam, gdzie on. Poniżej nas znajdowało się jeziorko – było doskonałe. Głębokie i przejrzyste – tak przejrzyste, że jak odkryłam, nawet z góry można było dostrzec każdy kamyczek na dnie. Światło odbijało się od ławicy małych rybek, która błysnęła niczym srebro, zanim zniknęła w cieniu rzucanym przez skały. Była tam też niewielka plaża z białawym piaskiem, a mnie udało się zidentyfikować źródło niepokojącego mnie dźwięku. Był to wodospad.
Połyskujący strumień wody spływał z wysokiego klifu ciemnej skały na odległym końcu jeziorka, spieniając się głośno w miejscu, gdzie stykał się z jego powierzchnią. – To moje najbardziej ulubione jeziorko ze wszystkich – powiedział Oliver. – Niewiele osób o nim wie, a dzięki temu – wskazał na wodospad – woda jest zawsze świeża i czysta. Muchy nie są w stanie znieść bryzy spowodowanej opadającą wodą, więc ich tu nie ma, jest za to kilka ważek, mam nadzieję, że się ich nie boisz. – Spojrzał na mnie. – I jak, było warto? Przetarłam ręką pokryte pyłem czoło. – Zdecydowanie. Ale teraz naprawdę potrzebuję popływać. Zeszliśmy ze skał na plażę, woda bardzo mnie kusiła, ale słońce grzało bezlitośnie, a ja niechętnie pokazywałam swoje blade, angielskie ciało, dodatkowo dziwnie poznaczone gojącymi się poparzeniami. Zastanawiałam się, czy nie wystarczy, że zanurzę jedynie nogi, ale nie: pragnęłam wskoczyć do wody i zmyć z siebie brud, nagromadzony podczas podróży. W porywie chwili zdecydowałam, że nie będę się przejmować. Oliver już mnie widział w kostiumie, czemu miałabym się więc teraz silić na skromność? Wzięłam głęboki oddech i zdjęłam ubranie. Kiedy się odwróciłam, zobaczyłam, że Oliver przygląda mi się z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Być może tylko to sobie wyobraziłam, ale czułam jego spojrzenie, namacalne niczym dotknięcie piórka, na mojej nagiej skórze, kiedy szłam do wody. Była zaskakująco zimna w zetknięciu z rozgrzanym słońcem ciałem, tak że niemal wyskoczyłam z niej z powrotem. Szybko się jednak przyzwyczaiłam i zaczęłam czerpać przyjemność z tego, jak mnie opływała. Małe rybki łaskotały mnie w nogi. Obejrzałam się, żeby zobaczyć, czy Oliver też wejdzie do wody, ale nigdzie nie było go widać. Aż nagle usłyszałam wołanie z góry, podniosłam głowę i zobaczyłam go na skale nad wodospadem w samych kąpielówkach. Większość ludzi wygląda nago znacznie gorzej: na mniejszych, słabszych, niedoskonałych. Widać wszystkie skazy i słabości, zazwyczaj ukryte. Stało się dla mnie jasne, że Oliver nie był stworzony do ubrań. Zawsze widywałam go w obszernych szortach i podkoszulkach, więc nie domyślałam się niezwykłej urody jego ciała. Zanim doszło do mnie, co zamierza zrobić, Oliver odszedł od brzegu skały na
kilka kroków, aby wziąć energiczny rozbieg, machając rękami, i skoczył z rozłożonymi ramionami do wody, która przyjęła go z ledwo słyszalnym pluskiem. Odetchnęłam z ulgą, widząc, że się wynurza. – Mogłeś sobie skręcić kark! Potrząsnął głową. – Robiłem to już nie raz. To grand-père mnie tego nauczył. – Nie wierzę ci. – Nie mogłam sobie wyobrazić, żeby Stafford, człowiek tak spokojny i delikatny, robił coś takiego. Ale przypomniałam sobie innego Stafforda, którego trochę już poznałam: młodego, porywczego, a nawet ryzykanckiego. W końcu była to ta sama osoba. Oliver obrócił się na plecy i zaczął się leniwie unosić na wodzie. Był teraz inny, prawie radosny, jakby to miejsce i woda dodały mu energii. Był tak blisko, że zauważyłam, że woda rozdzieliła jego rzęsy na lśniące igiełki i zagarnęła kosmyki do tyłu, odsłaniając skrywaną białą linię skóry tuż przy włosach. Odpłynęłam od niego na pewną odległość i pozwoliłam sobie na zanurzenie się pod wodą. Podobało mi się, jak woda mnie otulała i niczym kokon oddzielała od słońca, światła, dźwięku i powietrza, od wszystkiego, pozostawiając jedynie swój chłodny nacisk na moje ciało. Wróciliśmy na plażę, żeby zjeść lunch. Oliver naciągnął na siebie podkoszulek i spodenki, co przyjęłam z ulgą – choć podszytą rozczarowaniem. Siedzieliśmy na piasku w pewnej odległości od siebie, wpatrując się w połyskującą taflę jeziorka. Po kilku minutach jedzenia w milczeniu Oliver zagadnął: – Czy teraz już mi powiesz, dlaczego tutaj przyjechałaś? – To długa historia – powiedziałam wymijająco. – Mamy czas. – Spojrzał na mnie z wyczekiwaniem, ale i wyzywająco. Starałam się wymyślić jakąś wymówkę, żeby nic nie mówić, ale nagle dotarło do mnie, że będzie o wiele prościej, jeśli mu jednak powiem. Zaczęłam opowiadać i zaskoczona przekonałam się, że przyszło mi to z łatwością, a nawet czułam, jakbym zrzuciła z siebie ciężar. Słuchał mnie bardzo uważnie i ani drgnął, dopóki nie skończyłam.
Opowiedziałam mu o Evie, o rysunku, o wizycie u siostry Stafforda. Kiedy zaczęłam wyjaśniać, w jaki sposób Stafford jest w to zaangażowany, przeklęłam swoją lekkomyślność, ponieważ przypomniałam sobie, dlaczego nie powinnam mu mówić. Chodziło o jego ukochaną babcię – kobietę, którą nadal opłakiwał… a ja właśnie zapoznałam go z faktem, że Stafford kochał inną. Wiedziałam jednak, że skoro zaczęłam, to muszę skończyć. Mogłam się tylko postarać, aby zrozumiał, że Alice należała do przeszłości jego dziadka na długo, jak przypuszczałam, zanim spotkał Elodię. – Wiem o niej – powiedział Oliver, co było dla mnie niespodzianką. – Grand-père nigdy mi o niej nie mówił – wyjaśnił – ale widziałem jej rysunki. – Jakie rysunki? – Jest ich całkiem sporo. Jak byłem mały, znalazłem całą ich skrzynię w jego starej pracowni. Jak każde dziecko, fascynowało mnie wszystko, co było zamknięte. Całymi miesiącami szukałem do niej klucza, aż w końcu go znalazłem w górnej szufladzie jego biurka. Było tam z pięćdziesiąt prac – szkice, akwarele… – Czy on się o tym dowiedział? – zapytałam, gorączkowo szukając sposobu, żeby później zapytać o nie Stafforda. – Tak. Myślałem, że byłem taki ostrożny, ale musiałem zostawić jakiś ślad, bo on się domyślił. – Zdenerwował się na ciebie? – Nie, nie w tym rzecz. Myślę, że bardziej mu zależało, żebym właściwie zrozumiał ich znaczenie, że były częścią jego przeszłości, a nie teraźniejszości, którą dzielił z grand-mère i mną. Powiedział mi, że była jego wielką przyjaciółką. Nawet wtedy zrozumiałem ze sposobu, w jaki to mówił, że ją kochał. Bo tak było, prawda? – Cóż… – Czułam, że powinnam ostrożnie obchodzić się z prawdą. – Być może, ale to było bardzo dawno temu. – Tak myślałem – odparł cicho. – Myślę, że twój dziadek nie powiedział ci, o czym rozmawiamy, właśnie ze względu na nią. – To możliwe, ale nie musiał się martwić. Mieszkałem z nim i z grand-mère przez większość mojego dzieciństwa i wiem, że kochali się nawzajem. Nie była to może
namiętna miłość, bardziej przyjaźń, ale byli sobie bardzo bliscy, to nie ulegało wątpliwości. To wystarczyło. Oliver sięgnął po brzoskwinię i wgryzł się w nią, aż sok popłynął mu po podbródku. – Czyli tobie zależy, żeby dowiedzieć się o tej kobiecie jak najwięcej? – zapytał. – Tak. Właśnie. Mam silne wyobrażenie na jej temat, tego, jaka była. – Będziesz chciała ją odnaleźć? – Nie wiem nawet, czy ona jeszcze żyje. Ze sposobu, w jaki twój dziadek o niej mówi, wynika, że nie widział jej, odkąd był młodym mężczyzną. Oliver pokiwał z namysłem głową i zapadła cisza, podczas której znów wpatrywaliśmy się w wodę. Po kilku minutach zwrócił się do mnie ponownie. – Czy sądzisz – ostrożnie dobierał słowa – że twoja mama chciałaby, żebyś ją odnalazła? Oliver trafił w samo sedno. Jakby wypowiedział na głos moje własne wątpliwości, które nie opuszczały mnie, odkąd weszłam na pokład samolotu – a może nawet wcześniej, odkąd wysłuchałam Evie tamtego okropnego popołudnia. – Moja mama była dzielna – powiedziałam – i zdecydowana. Dzięki temu właśnie była tak dobrą baleriną. Nigdy nie wiedziała o Alice i nie mogę z całą pewnością powiedzieć, że tego by chciała, ale chcę myśleć, że życzyłaby sobie, żebym kontynuowała poszukiwania, skoro już wpadłam na jej trop. – W takim razie powinnaś tak zrobić – powiedział z przekonaniem. Spojrzałam na niego z wdzięcznością. W tym momencie trudno mi było uwierzyć, że był tą samą osobą, niedawno tak wobec mnie wrogą. Jeszcze kilka dni wcześniej byłam przekonana, że Oliver jest zupełnie bez serca. * Stafford był już w domu, kiedy wróciliśmy w porze niebieskawego zmierzchu. Nietoperze właśnie zaczynały kołować nad naszymi głowami. Uśmiechnął się do nas. Nie wiem, co dokładnie było w tym uśmiechu, ale sprawiło, że byłam przekonana, że dostrzega więcej, niżbym chciała. Stafford w żaden sposób nie wytłumaczył swojego zniknięcia tego dnia. Podczas kolacji zadawał nam całą masę pytań dotyczących naszej wyprawy – był
zdecydowanie bardziej ciekawy niż zwykle. Gdybym nie znała go lepiej, podejrzewałabym, że robi to celowo, aby nie dopuścić do rozmowy o jego własnej wycieczce. O jedenastej, jak zwykle, Stafford poszedł się położyć. Zazwyczaj sama szłam spać niedługo po nim. Słuchanie może być wyczerpujące, zwłaszcza w przypadku historii takiej jak ta, którą poznawałam, tak barwnej, że czułam, że raczej jej doświadczam, a nie jedynie wysłuchuję. Tego wieczoru postanowiłam posiedzieć na tarasie trochę dłużej. Noc była niesłychanie pogodna, znacznie bardziej niż wcześniejsze, a powietrze – chłodne i żywiczne – było wręcz rozkoszne. Chciałam się tym nacieszyć, więc kiedy Stafford się pożegnał, zostałam na swoim miejscu. Oliver również nigdzie się nie ruszał. W duchu chciałam, żeby jednak sobie poszedł. Byłam pod wrażeniem, jak przyjemny był dzisiejszy dzień spędzony w jego towarzystwie, ale teraz już chciałam zostać sam na sam ze swoimi myślami. Jednak on nadal siedział po drugiej stronie stołu, z twarzą ukrytą w cieniu, tak że widziałam tylko jej słaby zarys. – Nie idziesz do łóżka? – zapytał i zrozumiałam, że być może on też chce zostać sam i ma nadzieję, że sobie pójdę. – Nie – odpowiedziałam zdecydowanie. – Pomyślałam, że jeszcze chwilę tu posiedzę. – Jasne – powiedział. – Chcesz się napić? Zobaczyłam, że mój kieliszek jest pusty, ale gdybym wypiła więcej wina, stałabym się senna, a w taką pogodną noc byłoby szkoda. Już miałam odmówić, kiedy powiedział: – Może chcesz spróbować korsykański digestif? Zaciekawiło mnie to. – Co to za drink? – Robi się go z jagód mirtu, krzaczki rosną na całej wyspie. – W porządku, spróbuję trochę. Wrócił z butelką i dwoma małymi kieliszkami, które napełnił ciemnym likierem.
Upiłam trochę i natychmiast poczułam, jak rozgrzewa moje usta i gardło. W smaku był słodko-gorzki, ciekawy i zdecydowanie pyszny. – Dobre? – Oliver przyglądał mi się w oczekiwaniu na werdykt. – Tak. Niebezpiecznie dobre. Pokiwał głową. – Moje pierwsze doświadczenie z nim nastąpiło, kiedy miałem osiem lat. Znalazłem go w barku i pomyślałem, że spróbuję; wiedziałem, że dziadkowie piją go zawsze po kolacji. Dość nierozsądnie nalałem sobie pełny kieliszek do wina. Dopiero od niedawna mogę pić go znowu. Wypiłam kolejny łyk. Daleko pod nami słychać było plusk wody i uderzenia fal, które delikatnie i leniwie rozbijały się o klify. Aby wypełnić ciszę, zapytałam Olivera, czy też czuje coś dziwnego w powietrzu. – Tak – odpowiedział. – Czasami tak jest przed mistralem, taka niesamowita klarowność. Ale nie zawsze się to sprawdza, czasem nie jest to prawdziwy zwiastun, jedynie fałszywy alarm. Mistral – to słowo było znajome. – Masz na myśli wiatr? – Tak, ale to jest coś więcej niż wiatr, to praktycznie nadnaturalna siła. Kiedy wieje, nie możesz myśleć o niczym innym. Później jest najpiękniejsze niebo, jakie można sobie wyobrazić – niewiarygodnie czyste i błękitne. Miałam nadzieje, że przyjdzie. – Jeszcze jeden? – Oliver wskazał na mój kieliszek. Zorientowałam się, że jest pusty, więc go nadstawiłam. – Tak, poproszę. Oliver napełnił go i pochylił się, aby mi go podać. Wtedy właśnie poczułam zapach jego skóry, który tak bardzo kojarzył się z makią – był bogaty, ciepły i żywiczny. Nagle przypomniał mi się widok jego nagiego torsu; jego szerokość, miękka, tajemnicza linia ciemnych włosów poniżej pępka. Szybko się wyprostowałam, przerażona i wdzięczna za ciemność, która oznaczała, że Oliver nie mógł zobaczyć mojego wyrazu twarzy ani rumieńca, którym się pokryła. Co się ze mną działo?
Siedzieliśmy przez kilka chwil w ciszy, a ja próbowałam wyrzucić ten niepokojąco podniecający obraz z pamięci, on jednak cały czas do mnie powracał, jak w pętli czasowej. Następne słowa Olivera przegnały go zdecydowanie skuteczniej niż jakiekolwiek moje wysiłki. – Myślałem o twojej matce – zaczął, ale urwał, prawdopodobnie widząc, że zesztywniałam. – Przepraszam. – Nie, nie szkodzi. Mów dalej. – Nie chcę sprawiać wrażenia, że wiem, co czujesz… ale kiedy umarła grandmère, byłem zdruzgotany. Wiem, że stracić któreś z dziadków to nie to samo, co stracić matkę… ale prawdę powiedziawszy, ona była dla mnie jak rodzic, bardziej niż moja rodzona matka. Ona i grand-père pokazali mi świat, wytłumaczyli, jak funkcjonuje i jak należy się w nim zachowywać… – Urwał, czując, że za bardzo się rozgadał. – A tak w ogóle, to nie wiem, co chciałem powiedzieć. – Dziękuję – powiedziałam. Jego zażenowanie było wzruszające i dowodziło, że to nie były jedynie frazesy. Napiłam się jeszcze, czując, jak likier zostawia palący posmak w przełyku, aż do samego żołądka. A później, może dlatego, że on się tak starał, a może dlatego, że ciemność sprzyja takim wyznaniom, powiedziałam: – Ona była moim najlepszym przyjacielem. To znaczy miałam też innych przyjaciół. – Nie zastanawiałam się nad użyciem czasu przeszłego w tym zdaniu. – Ale nikt się z nią nie równał. Nie mogłam im nigdy powiedzieć wszystkiego, jej zawsze. Oliver nie próbował mnie pocieszać, za co byłam mu wdzięczna. Po prostu skinął głową. Po chwili wyłowił paczkę papierosów z kieszeni i z konspiracyjnym wyrazem twarzy zaproponował mi jednego. – Nie, dziękuję – odpowiedziałam. Oliver zapalił papierosa. – Staram się nie palić – wytłumaczył. – Grand-père tego nie cierpi. Ale od czasu do czasu… – Spojrzał na mnie badawczo. – Nie powiesz mu, prawda? Zaprzeczyłam ruchem głowy.
– Dziękuję. Zaciągnął się mocno i westchnął z zadowoleniem, wydychając obłoczek dymu. – Nie wiem, czy wypada tak mówić, ale w jakiś dziwny sposób ci zazdroszczę. Nigdy nie miałem takiej relacji z moją matką. – Och. Nie przeszło mi przez głowę, że nasze wzajemne stosunki były w jakiś sposób wyjątkowe. Oczywiście, było to najwspanialsze doświadczenie mojego życia, ale zakładałam, że tak być powinno. Pamiętam, jak w dzieciństwie marzyłam o dużej rodzinie: o rozpieszczających dziadkach, rodzeństwie, kuzynach. Słowa Olivera sprawiły, że to, co kiedyś wydawało mi się niedostateczne, teraz zaczęłam postrzegać jako prawdziwe bogactwo. – Ale miałeś swoją babcię, Elodię. – Tak – powiedział z namysłem. – I miałem grand-père. Czy mogę ci coś powiedzieć? Przytaknęłam. – On tak właściwie nie jest moim dziadkiem. A przynajmniej nie biologicznym. Moja matka urodziła się, zanim grand-mère go poznała. Pewnie zwróciłaś uwagę, że nie jesteśmy do siebie podobni. Ale kocham go najbardziej na świecie – nie wyobrażam sobie, by można było kochać kogoś bardziej. Zaczerwieniłam się, bo przypomniałam sobie o nietaktownej uwadze wobec Stafforda, że nie przypominają siebie nawzajem. Musiałam wyjść na bardzo nieczułą osobę. Pomyślałam też, jak bardzo różniła się ich relacja od tej, którą miałam z Evie. – Cóż, tego to ja ci zazdroszczę – powiedziałam. – Bo widzisz, ja… – Urwałam, zastanawiając się, czy ośmielę się mówić dalej. – Moja przybrana babcia Evie… – Ta, która schowała ten list? Poczułam potrzebę bronienia jej. – Tak, chociaż ona była też tą osobą, która uratowała mamę, która pokazała jej balet. To znaczy jeśli chodzi o mamę, była kompletnie bezinteresowna, wspaniała… – Ale? – wtrącił po cichu Oliver. – Ale… – Znów się zatrzymałam: co ja właściwie chciałam mu powiedzieć? Po chwili wypaliłam bez namysłu: – Nigdy jakoś nie czułam, żebyśmy były sobie bliskie.
– Czekałam, aż Oliver coś powie, a nawet mnie potępi, ale on się nie odzywał. – Dopiero na końcu, po jej śmierci, zrozumiałam, jak bardzo mi jej brakuje. Nigdy się tego nie spodziewałam. Czasem się nawet zastanawiałam, czy my się w ogóle lubimy, ale już na pewno nie kochamy. Spojrzałam na Olivera, spragniona jego reakcji – jakiejkolwiek. – Czy myślisz, że to okropne? – dopytywałam. Z trudem udało mi się dostrzec, że powoli potrząsa głową. – Nie – odparł. – Nie wydaje mi się. Myślę… myślę, że to ludzkie. Nie zdawałam sobie sprawy, że tak bardzo zależy mi na jego opinii, dopóki tego nie powiedział. – W dodatku za nią tęsknisz – dodał. – Być może to powinno powiedzieć ci wszystko, co potrzebujesz wiedzieć. – Tęsknisz za swoją matką? Przez chwilę nie byłam pewna, czy mnie usłyszał, ale w końcu odpowiedział: – Wydaje mi się, że tęsknię za tym, żeby w ogóle mieć matkę. Zastanawiałam się, co to dokładnie znaczy. – Jaka ona była? – zapytałam, nie kryjąc ciekawości; chciałam dowiedzieć się czegoś o kobiecie ze zdjęcia. Oliver zaciągnął się papierosem i powoli wypuścił dym. – Zawsze była bardzo zajęta – odpowiedział z dziwnym naciskiem na ostatnie słowo. – Była modelką, ale tak naprawdę chciała być aktorką. – Och. – Była niezłą modelką, tak sądzę. Z pewnością była piękna. Nawet gdybym nie widziała jej zdjęcia w korytarzu, domyśliłabym się, że to prawda, sądząc po tym, jak piękny był jej syn, co niedawno z całą mocą do mnie dotarło. – Niestety, nie nadawała się na aktorkę. Raz widziałem jakiś film z nią, grała swego rodzaju femme fatale. To była mała rólka, zaledwie pięć minut na ekranie, ale nawet tyle wystarczyło, żeby się zorientować, że była koszmarną aktorką. Dostała tę rolę szczęśliwym trafem; większość reżyserów radziła jej, żeby trzymała się kariery modelki. Niestety, ona uważała, że wszyscy się mylą, i nadal próbowała.
Pamiętam oglądanie występów mojej matki na wideo, westchnienia zachwytu i oklaski publiczności, ogromną dumę, jaką czułam. Oglądanie kompletnej porażki rodzica musi być naprawdę ciężkie dla dziecka – nie wspominając już o wstydzie. – Nawet kiedy jeszcze żyła, bardzo często spędzałem wakacje na Korsyce. – Oliver mówił dalej. – Bo widzisz, ona chciała być w lecie w Cannes, a Cannes, jak mówiła, jest dla dorosłych. – Więc zawsze spędzaliście wakacje osobno? – Tak, nie żeby mi to zbytnio przeszkadzało. Bardzo się cieszyłem na przyjazdy tutaj. Grand-père odbierał mnie w Paryżu i jechaliśmy przez cały kraj, zatrzymując się na noc dla odpoczynku. Czasami zabierał ze sobą namiot i biwakowaliśmy po drodze. Te tygodnie spędzone z dziadkami były najlepszymi chwilami mojego dzieciństwa. Nie przepadałem za szkołą, mam dysleksję, więc słabo mi szło i wszyscy myśleli, że jestem głupi. Chodziłem do międzynarodowej szkoły i pozostałe dzieci nie wiedziały, co o mnie sądzić. Wszystkie były z Anglii lub Ameryki, ich rodzice byli w większości dyplomatami lub coś w tym stylu. Za wszystko płacili dziadkowie; maman nigdy nie byłoby na to stać. Żyłem dla tych kilku tygodni spędzonych z grand-père i grand-mère. – Czy twoja matka też tu przyjeżdżała? – Nie… to znaczy rzadko, i to najwyżej na tydzień. Opuściła wyspę, kiedy tylko było to możliwe. Bardzo różniła się od mojej babci, która była „solą ziemi” – tak brzmi to wyrażenie? Jestem pewien, że uważała, że grand-mère ją zawiodła. – W czym? Oliver przestał mówić i parsknął śmiechem. – Wiesz, że mogłabyś prowadzić przesłuchania? – Och. – Zrobiło mi się wstyd. – Przepraszam. – Nie, nie o to mi chodzi. Po prostu mówię ci rzeczy, z których wcale nie zamierzałem się zwierzać. Nie mam pojęcia czemu. Może w poprzednim życiu byłaś hipnotyzerką. Ponownie się zaciągnął, a ja wpatrywałam się w żar na końcu jego papierosa. – W każdym razie mój prawdziwy dziadek był włoskim żołnierzem. Jednym
z okupantów podczas wojny. Grand-mère nigdy, przenigdy o nim nie mówiła. – Rozumiem. – Ale moja matka dostała obsesji na jego punkcie. Doszła do wniosku, że musiał być kimś wyjątkowym, włoskim hrabią lub kimś w tym rodzaju. Mówiła o nim, jakby to był sprawdzony fakt, że nie była jedynie wnuczką korsykańskiego rolnika, że płynie w jej żyłach błękitna krew. Obwiniała grand-mère, że nie potrafiła go przy sobie zatrzymać. Później, kiedy na świecie pojawiłem się ja, a mój ojciec zniknął z horyzontu, matka twierdziła, że to z powodu złego przykładu, jaki dostała. – Przez chwilę się nie odzywał. – Prawda jest taka, że on zawsze był dla mnie dziadkiem – mówił teraz o Staffordzie. – Wziąłem go sobie za wzór do naśladowania. Nawet jeśli nie do końca mi się to udaje. – Myślę, że jesteś taki jak on – powiedziałam instynktownie, zastanawiając się jednak, czy naprawdę tak myślałam, ale kiedy Oliver podziękował mi z prawdziwą wdzięcznością, doszłam do wniosku, że nie ma to większego znaczenia. Już w pokoju siedziałam przez chwilę na łóżku i myślałam. Nie mogłam uwierzyć w to, że rozmawiałam z Oliverem o Evie. Podzieliłam się jednym z moich najbardziej wstydliwych sekretów z mężczyzną, który mimo wszystko był dla mnie w zasadzie obcy. Choć bardzo mnie kusiło, żeby zrzucić winę na wypity alkohol, wiedziałam, że nie w tym rzecz. Prawdę powiedziawszy, nie czułam się ani trochę pijana. Wręcz przeciwnie: byłam trzeźwa jak nigdy, a moje myśli miały wyjątkową jasność. Uświadomiłam sobie, że to instynkt podpowiadał mi, że nie zostanę przez niego zbyt surowo osądzona, a może nawet znajdę u niego zrozumienie. Ku mojej uldze tak się najwyraźniej stało. Postanowiłam nie analizować innego silnego doznania wieczoru, czyli tego nagłego, brutalnego – bo nie ma lepszego słowa – przypływu pożądania. Z myślenia o tym nic dobrego nie mogło wyniknąć.
21 Korsyka, sierpień 1986
ZAPOMNIAŁEM ZAPYTAĆ – powiedział Stafford, kiedy usiedliśmy w jego pracowni następnego dnia. – Czy skoczyłaś do wody znad wodospadu? – Nie, niestety, ja nie. Ale Oliver skoczył. Powiedział mi, że to pan go nauczył. Stafford się uśmiechnął. – To prawda. – Wydawał się tym niepomiernie uradowany. – Do niedawna jeszcze sam bym się tam wybrał, ale niestety, z biegiem lat trzeba sobie zdawać sprawę z własnych ograniczeń. Irytuje mnie tylko to, że ze skakaniem nie miałbym problemu, jedynie ze wspinaczką. Czułam się niezręcznie, słuchając tego. Ciężko było sobie wyobrazić, że cokolwiek, nawet zaawansowany wiek, jest w stanie zatrzymać tego człowieka, więc kiedy on sam mówił o swojej narastającej słabości, było to bolesnym zetknięciem z rzeczywistością. Tak bardzo go polubiłam, że myśl o tym, że niedługo może go zabraknąć, była dla mnie dobijająca. Zdaję sobie sprawę, że to odczucie było irracjonalne – Stafford nie był przecież na łożu śmierci – ale jeśli doświadczenie ostatnich lat czegoś mnie nauczyło, to tego, że nigdy nie wiadomo, ile komu czasu –
zostało. – Kate. – Głos Stafforda wyrwał mnie z zamyślenia. – Muszę przyznać, że nie palę się, aby opowiedzieć ci następną część tej historii. Dotyczy ona czasu w moim życiu, do którego nie chciałbym nigdy wracać, więc tchórzliwie odciągałem ten moment. Ale ty musisz to wiedzieć… i być może mówienie o tym wyjdzie mi na dobre. Można to nazwać katharsis. – Uśmiechnął się do mnie, ale tym razem nie był to prawdziwy uśmiech, raczej grymas. – Po tym czwartym liście nie miałem żadnych wiadomości od Alice przez kilka miesięcy. Kompletna cisza. Powiedziała mi, że zamierza wrócić w grudniu, więc uroiłem sobie, że być może spotkamy się podczas przerwy świątecznej, ale całe
tygodnie w Londynie upłynęły bez najmniejszego znaku czy wiadomości od niej. – Nie myślał pan, żeby się do niej wybrać? – Nie takie były zasady. Wiem, że brzmi to małostkowo z mojej strony, ale nasze spotkania zawsze odbywały się na jej warunkach. Było między nami ciche porozumienie, wynikające z tego, że nie byłem mile widziany w domu lady i lorda Hexford. Poza tym wstydziłem się po prostu. – Dlaczego? – Ponieważ od ostatniego jej listu wysłałem do niej trzy następne, które nie doczekały się odpowiedzi. Mówiłem sobie, że muszę się pogodzić z tym, że ona najwyraźniej zmęczyła się naszą przyjaźnią. Ten jej ostatni list: krótki i nieprzemyślany, był tego najlepszym dowodem. Byłem nieszczęśliwy. Na dodatek był styczeń, pogoda posępna, dni krótkie, święta szybko minęły, a przede mną były tylko egzaminy końcowe. Moje własne przygnębienie zbiegło się w czasie z powszechnym upadkiem ducha. Wszystkie wiadomości były złe. Zaczęło się w październiku, ale w styczniu stało się jasne, że gospodarka nieprędko się podniesie, na co wielu liczyło. To było tak, jakby wszyscy cierpieli z powodu jakiegoś wielkiego znużenia, złego samopoczucia na światową skalę.
22 Oksford, marzec 1930
MINĘŁY JUŻ TRZY MIESIĄCE nowego roku, cztery, odkąd Alice wróciła do Anglii, a nadal nie ma od niej ani słowa. Tom powoli zaczyna tracić nadzieję. Rozmyśla o ich ostatnim wspólnym popołudniu – i o tamtej nocy. Następnego dnia Alice była wobec niego wyjątkowo nieśmiała, ale to było zrozumiałe. Jak mu powiedziała, to był pierwszy raz, kiedy „zrobiła coś w tym rodzaju”. Nie była jednak wobec niego chłodna, a teraz jest: nie da się zaprzeczyć, że zapomniała – lub przynajmniej udaje, że zapomniała – o jego istnieniu. Może tamtej nocy popełnili błąd, choć Tom nie potrafi tak myśleć. Może wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby nie poznała tego zadowolonego z siebie Francuza, o którym napisała mu w listach. Może powinien był znaleźć sposób, żeby pojechać do Wenecji, jak zdawała się sugerować. Prześladuje go myśl, że stracił ją, ponieważ czegoś nie zrobił. Jedyne wytchnienie od tych myśli przynosi mu sztuka. Niewielka wystawa, o której napisał Alice, okazała się sukcesem. Większość wystawiających miała na niej po jednym obrazie, ale Tom, ku swojemu zaskoczeniu, mógł wystawić aż osiem. O wystawie napisała też prasa: kilka lokalnych gazet i czasopism uniwersyteckich. Po raz pierwszy od czasu wizyty u lady Margaret poczuł, że może mu się udać. Tom idzie na poranny spacer wzdłuż Addison’s Walk, żeby poukładać sobie w głowie. Jeszcze miesiąc temu o tej godzinie byłoby ciemno, ale tego poranka college i jego okolice były skąpane w szarym świetle świtu. Wzdłuż ścieżki wyrosły żonkile, których kielichy nadal są ciasno stulone, oraz pierwiosnki o nadnaturalnie białych płatkach. Zazwyczaj wiosna przynosi myśli o odrodzeniu, przywraca nadzieję. W tym roku jednak przypomina Tomowi jedynie, ile czasu minęło, odkąd po raz ostatni miał wieści od Alice. I jeszcze o tym, że niebawem będzie musiał podjąć
decyzję dotyczącą swojej przyszłości, którą wolałby odłożyć na później. Potrzebuje tylko trochę więcej czasu. Czasu, który pozwoliłby mu zajść dalej na drodze, na którą pchnęły go jego najnowsze prace. Niedługo znajdzie się w wielkim świecie z nowymi obowiązkami i ciężarem oczekiwań swoich rodziców. Tom lubi tę konkretną ścieżkę, ponieważ wywołuje ona w nim poczucie własnej małości, kiedy podąża śladami wielkich ludzi, których nie ma nadziei nigdy doścignąć. Zazwyczaj nie spieszy się, ale tego ranka wiatr się wzmaga, a deszcz zacina i jego cienka kurtka już nie chroni go przed zimnem. Zawrócił więc w stronę college’u, przygotowując się do codziennego rytuału, jakim stało się pytanie portiera, czy nie ma do niego telegramu. Później pójdzie do swojej skrzynki, żeby sprawdzić, czy nie dostał listu, który nigdy nie nadchodził. Kiedy jest już blisko, myśli, że może tym razem poczeka i pójdzie po śniadaniu. Rozczarowanie, mimo że chroniczne, przyjmuje się dużo gorzej na pusty żołądek. Tak, zdecydował, to może poczekać. Jednak kiedy mija stróżówkę, słyszy, że ktoś go woła. – Panie Stafford, czy to pan?! Zagląda do środka. – Tak właśnie myślałem. Jest dla pana wiadomość. Przyszła akurat tego jednego dnia, kiedy pan nie pytał. Tom podchodzi bliżej. Stara się wyglądać niefrasobliwie. Przecież to może być jakaś błahostka. Być może jest to list od matki, zawsze mile widziany, ale niebędący źródłem takiej ekscytacji. Portier podaje mu skrawek papieru, a Tom staje w drzwiach, żeby go przeczytać. Drogi Thomasie STOP Potrzebna twoja pomoc w kwestii obojgu nam bliskiej STOP jeśli możesz przyjedź natychmiast do Londynu pociągiem PRZECINEK wszystkie wydatki zostaną pokryte STOP Pozdrawiam PRZECINEK M
Nie ma wątpliwości, że to M. oznacza lady Margaret. Tego wieczoru ma spotkanie ze swoim opiekunem naukowym. Do końca tygodnia
ma napisać esej. Niemniej jednak idzie do swojego pokoju, żeby spakować tych kilka rzeczy, które uznał za niezbędne w podróży: szkicownik i skórzany przybornik z ołówkami. Wkłada do torby również kilka książek, ale raczej z poczucia obowiązku niż z przekonania, że w ogóle do nich zajrzy. W pociągu, za którego oknami przesuwają się podmokłe wiejskie krajobrazy, Tom jeszcze raz czyta telegram. Z pewnością chodzi w nim o Alice. Próbuje doszukać się jakiegoś głębszego znaczenia. Czy Alice ma kłopoty? Zastanawia się, jak mógł być tak egoistyczny, żeby nie domyślić się, że coś mogło się jej stać. Lady Margaret sama otwiera mu drzwi. Jest ubrana równie ekscentrycznie jak poprzednio: w długi aksamitny szlafrok, którego klapy i rękawy zdobią haftowane smoki, ptaki i egzotyczna roślinność, a głowę ma przewiązaną jedwabną apaszką w kolorze fuksji, który stanowi ostry kontrast dla jej pomarańczowych włosów. Ma za to inną laskę, zakończoną srebrną głową szakala, jego spiczasty pysk zuchwale wystaje spod ściskającej go dłoni. Stojąc przed nią, Tom orientuje się, że nie jest ona tak wysoka, jak zapamiętał. To raczej jej bladość i wysmukłość optycznie dodaje jej wzrostu. – Thomas – mówi, w żaden sposób nie odnosząc się do jego podróży, jakby jego pojawienie się na jej progu było czymś oczywistym. – Witaj. Potrzebuję twojej pomocy. Zaprasza go do salonu, gdzie Tom siada na turkusowej otomanie, której nogi mają kształt szponów drapieżnego ptaka. W tym samym momencie wchodzi Beatrice, niosąc na srebrnej tacy dzbanek kawy, którą nalewa z imponującej wysokości do dwóch filiżanek. – Czy u Alice wszystko dobrze? – pyta Tom, nie mogąc już znieść oczekiwania. Lady Margaret sięga za siebie do sekretarzyka po małą drewnianą kasetkę, z której wyciąga dwa cienkie papierosy. Oferuje Tomowi jeden z nich, ale on odmawia. Lady Margaret zapala dla siebie i zaciąga się z namysłem, zanim się w końcu odezwie. – Widzisz, właśnie w tym rzecz. Nie mam od niej wiadomości, odkąd wyjechała z Wenecji. Miałam nadzieję, że jest w kontakcie z tobą. Tom potrząsa głową, a lady Margaret wydycha obłoczek pachnącego torfem
dymu. – Myślałem, że jest zbyt… zajęta – tłumaczy. – Ostatni list, który od niej dostałem, był wysłany z Wenecji pod koniec października. – Ach, miałam nadzieję, że powiesz co innego. Zatem nie kontaktowała się z żadnym z nas. Obawiam się, że dzieje się coś dziwnego, i jestem pewna, że to sprawka Georginy. Nigdy nie ufałam tej kobiecie. Zaciąga się papierosem, którego końcówka rozjarza się złowrogo. – Mój brat należał do ludzi impulsywnych. Większość jego porywów była słuszna, ale nie mógł powziąć gorszej decyzji w swoim życiu, niż ożenić się z Georginą. To mieszczka i filisterka, a co najgorsze, nie może się pogodzić z tym, że nie udało jej się upodobnić do siebie córki. – Lady Margaret mruży oczy. – Zastanawiam się, czy coś do niej dotarło? – To znaczy? – Wenecja. Był tam… – Patrzy na Toma przepraszająco. – Ktoś, kto zainteresował się Alice. Jest starszy, trochę bywał w świecie. Sądziłam, że dobrze Alice zrobi, jeśli zobaczy z nim trochę miasta, że będzie to dla niej swego rodzaju edukacja. – Wiem – mówi Tom, a w uszach aż mu dzwoni od wysiłku, aby pozostać obojętnym. – Napisała mi o nim w jednym z listów. Lady Margaret kiwa głową. – Raz, kiedy Alice skończyła szesnaście lat, powiedziałam Georginie, że odbiorę ją ze szkoły pod koniec semestru. Zamiast zawieźć ją prosto do domu, wyskoczyłyśmy na długi weekend do Paryża. Jej matka odpłaciła się, wysyłając ją do Szwajcarii na trzy lata. – Podejrzewa pani, że jeśli dowiedziała się o Wenecji, mogła zrobić coś podobnego? – Nie wiem, ale to mi się nie podoba. Poprosiłam Jacoba, żeby mnie zawiózł któregoś dnia do ich domu, ale było tam dziwnie cicho. Zapukałam do drzwi, ale lokaj był opryskliwy. Nie, państwa nie ma. Dokąd wyjechali? Nie może powiedzieć. – Zastanawia się przez chwilę. – Chociaż to wcale nie musi być prawda. Widziałeś ten dom? – Nie.
– Jest jak forteca. Jeśli nie chcą, żeby ktoś przychodził lub wychodził, z łatwością mogą podnieść most zwodzony. Ja jestem na czarnej liście. On ne passe pas. – Przygląda się Tomowi z uwagą. – Ale przecież ciebie nie znają, prawda? Dom Alice wygląda dokładnie tak, jak opisała lady Margaret: nowoczesny odpowiednik fortecy. Stiukowa fasada współgra z ołowianym kolorem nieba i przypomina Tomowi wielki gipsowy odlew, prawdopodobnie skrywający jakieś zniekształcenia i deformacje. Spogląda do góry w tajemnicze kwadraty ciemnych okien i mimowolnie przychodzą mu na myśl fotografie ojczyma Alice, które widział: jego duża, kanciasta głowa i małe oczy, osadzone trochę zbyt blisko siebie na szerokiej płaszczyźnie czaszki. Mimo to zarówno lord Hexford, jak i jego dom prezentują się dobrze, jeśli tylko dobry wygląd sprowadzić do wrażenia siły, władzy i niezachwianych przekonań. Wielkie odrzwia w kolorze ciemnej zieleni przywodzą na myśl most zwodzony. Tom puka. Po dłuższej chwili drzwi otwiera starszy lokaj. Szczelnie wypełnia sobą przestrzeń między framugami, aby nie dało się zajrzeć do środka, i spogląda na gościa. – W czym mogę pomóc, sir? – pyta, ale z jego tonu wynika jasno, że nie zamierza w niczym pomóc. – Jestem przyjacielem Alice. Lokaj pozostaje obojętny. – Lady Alice nie ma w domu, sir. – Och? Czy mogę zatem zapytać, gdzie przebywa? – Nie mnie udzielać takich informacji, sir. – Jednak coś w postawie Toma poruszyło starszego mężczyznę. Mimo że wie, że nie powinien tego robić, pochyla się do Toma i zaczyna szeptać: – Lady Alice nie czuje się ostatnio dobrze. Lady Hexford pomyślała więc, że powinna pojechać na wieś, żeby wydobrzeć. – Na wieś? – W rzeczy samej, sir. – A czy mogę się dowiedzieć, co dolega lady Alice? – Obawiam się, że nie mogę tego wyjawić.
– Ale… czy to coś poważnego? – Tomowi przypomina się grypa, na którą w 1918 roku zmarła siostra jego matki oraz kilku kuzynów. – Muszę nalegać, aby nie pytał mnie pan o to więcej. Powiedziałem już wszystko, co… Z głębi domu dobiega czyjś głos. – Simpson, czy ten gość ci się naprasza? – Słowa te wypowiada dość młody mężczyzna, być może trzydziestoletni, niższy od Toma, ale potężnie zbudowany, o dużej, przystojnej twarzy i bojowo zaciśniętych szczękach. Bez wątpienia jest to Matthew – przyrodni brat. – Niezupełnie, sir, on tylko… – Wiesz co, stary? – Matthew zwraca się do Toma. – Wydaje mi się, że mam tu coś twojego. – Och? Wyciąga z kieszeni kartki papieru. Musi minąć chwila, żeby Tom rozpoznał w nich swoje listy do Alice. – Ponieważ moja siostra jest… niedysponowana, doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie, jeśli zatroszczę się o jej korespondencję – wyjaśnia Matthew. – To są prywatne listy. – Domyślałem się, że to powiesz. Zapewniam cię, że moja siostra nie miałaby nic przeciwko temu, co więcej, jestem pewien, że chciałaby, żebym je otworzył. Widzisz, jesteśmy sobie niezwykle bliscy. Tom odwraca się, żeby odejść. Nic tutaj nie osiągnie – nie chce tracić czasu na utarczki z takim typkiem. Obecność listów w rękach Matthew to kolejny powód do niepokoju. – A swoją drogą, kolego… – Tak? – Tomowi udaje się zachować uprzejmie. – Jeśli mógłbym ci coś poradzić… – Matthew spogląda na listy i na Toma z nieprzyjemnym uśmiechem. – Zdecydowanie odradzałbym te wszystkie… sentymenty. To nie zadziała z moją siostrą. Jeśli chcesz dostać się między jej nogi, spróbuj być mniej subtelny. To światowa kobieta ta moja siostra. Zrozumie proste słowa znacznie lepiej.
Tom nie namyśla się ani trochę. Obraca się i rzuca się na Matthew, nie przejmując się ani tym, gdzie jest, ani tym, że nie jest stworzony do ulicznych burd. Chodzi mu jedynie o to, aby zadać możliwie największy ból, najlepiej trafić w głupio uśmiechniętą twarz, ale zamiast tego jego pięść uderza w drewno, że aż bolą go knykcie. Dopiero po kilku dobrych sekundach orientuje się, że zatrzaśnięto mu drzwi tuż przed nosem. Jadą innym samochodem, nie tym, który prowadziła Alice w pamiętne jesienne popołudnia w Oxfordshire. Jest szary i wielki – jeśli to tylko możliwe, jeszcze większy niż tamten. Wygodnie mieszczą się w nim kierowca Liverwhaite, kosz pełen jedzenia „na wszelki wypadek”, lady Margaret, Tom i William – kot birmański lady, który po królewsku zasiada między nimi na własnej poduszce. Chebworth to zaledwie wioska: parę chat i zajazd – posiadłość Chebworth Mannor znajduje się kilka mil dalej. Dostrzegają ją dopiero, kiedy znajdują się tuż-tuż, ponieważ porasta ją gęstwina wiązów i dębów, uniemożliwiająca zaglądanie do wnętrza. Zatrzymują się przed bramą z kutego żelaza, która prowadzi na podjazd, stąd można już dojrzeć rozległy biały budynek. Lady Margaret spogląda na Toma: – Powinieneś pójść sam. Tom jest zdziwiony, że ta, zdawałoby się, nieustraszona kobieta wykazuje się tchórzostwem. Jakby czytając w jego myślach, lady Margaret parska śmiechem. – O nie, ja się jej nie boję, jeśli to sobie wyobrażasz. Obawiam się jedynie, że moja obecność może niepotrzebnie skomplikować sprawy. Nie udaje mi się… powściągać w jej obecności. Myślę, że będzie bezpieczniej, jeśli pojawisz się tylko ty. Brama jest zamknięta na łańcuch i kłódkę, ale Tom od dziecka potrafi się wspinać w niedostępne miejsca: na różne drzewa czy niewysokie klify w okolicach Winnard Cove czy też zagłębienie pod oknem sypialni w szkole z internatem. Lady Margaret, Liverwhaite i William przyglądają się, jak wspina się na mur i przeskakuje na jego drugą stronę, lądując w ciemnych, wilgotnych zaroślach. Mokre chaszcze, gałęzie i liście czepiają się go, kiedy toruje sobie drogę na trawnik. Tutaj trawa jest krótka i miękka jak zielony aksamit, i tak zadbana, jakby przycinano ją za pomocą nożyczek do paznokci. Po jego prawej stronie rozciąga się
żwirowy podjazd prowadzący do domu, który z oddali wygląda raczej na budynek państwowy. Jest biały i przysadzisty, mimo pretensji do wielkości sprawia wrażenie białego postumentu pod nieistniejący posąg. Liczne okna pobłyskują w słabym słońcu. Podejście po podjeździe pod frontowe drzwi zajmuje Tomowi dobrych piętnaście minut. Cały czas ma wrażenie, że budynek mu się przygląda – w bezruchu, ale bacznie, niczym przyczajona bestia. Drzwi otwierają się, zanim Tom dochodzi do pierwszego stopnia, i pojawia się w nich lokaj – jeszcze starszy niż Simpson, z czupryną siwych włosów i jeszcze bardziej zwieszonymi ramionami. Rozmowa z nim przebiega dość podobnie. Lady Alice nie czuje się dobrze i nie przyjmuje żadnych gości. Co jej dolega? Lokaj patrzy na Toma, jakby dopuścił się dużej nieprzyzwoitości, i odpowiada, że nie jemu o tym mówić, sir. – Jestem jej przyjacielem – próbuje wyjaśniać Tom. – Martwię się o nią… – Niemniej jednak… – Lokaj zaczyna zamykać przed nim drzwi. – Niemniej jednak muszę prosić, aby pan odszedł. – Nazywam się Tom Stafford. – Mimo wysiłków, aby zachowywać się spokojnie, Tom prawie krzyczy. – Czy przekaże jej pan chociaż tyle? Lokaj wykonuje szybki ruch głową, który można wziąć za przytaknięcie lub zaprzeczenie – nie sposób powiedzieć. Drzwi zamykają się niespodziewanie cicho jak na swój ogrom. Tom stoi w miejscu, zdenerwowany. W szmaragdowej ciszy tego miejsca dźwięk jego pulsującej krwi jest niemal ogłuszający. Zwleka z odejściem kilka minut, zastanawiając się, jakie możliwości mu jeszcze zostały. Po kryjomu okrąża dom w poszukiwaniu innego wejścia. Z tyłu budynku trafia na dobudowany, niski aneks, który dzięki brzękowi metalu i unoszącym się aromatycznym zapachom Tom identyfikuje jako kuchnię. Bez zastanowienia zmierza ku drzwiom, które znienacka otwierają się i ukazuje się w nich czyjaś sylwetka. – Alice? Podbiega do niego, mocniej okrywając się płaszczem. Jest to męski trencz, spod którego wystają jej gołe kolana – jeszcze bledsze niż zwykle w zimnym świetle tego dnia. Jednak Tom myśli, że Alice ani trochę nie wygląda na chorą. Jest jakaś zmiana w jej wyglądzie, choć trudno dokładnie określić, na czym ona polega. Alice wydaje
się… miększa. Jej policzki są niespotykanie zaróżowione, Tom jest jednak pewien, że nie jest to oznaka gorączki. – Przejdźmy się, dobrze? – Bierze go pod ramię, a on czuje jej ciepło przy sobie. – W co ty grasz, Alice? – Tom próbuje sobie przypomnieć, że jest na nią zły. – Nie dajesz znaku życia od miesięcy. Martwimy się o ciebie. – My? – Twoja ciotka i ja. – Wszystko wytłumaczę, kiedy tylko oddalimy się odpowiednio. – Prowadzi go do ogrodzonych ogrodów kuchennych, gdzie na odległym końcu przysiadają na kamiennej ławeczce. – Tutaj nikt nas z domu nie zobaczy, choć i tak może być za późno. Narobiłeś niezłego zamieszania. – Jesteś zaskoczona? Powiedzieli, że jesteś chora, ale nie chcieli powiedzieć, na co i jak poważnie. Wydawało się, że trzymają cię pod kluczem. Zza chmur wyszło słońce, ale jego światło jest słabe i drżące. Kamień, na którym siedzą, jest zimny, a nad mokrą od rosy trawą unosi się migocząca mgiełka. Tom patrzy na Alice, na jej zaróżowione kolana, jej zmierzwione włosy i wybacza jej wszystko: tę długą ciszę, całe zmartwienie, którego mu przysporzyła. Kiedy siedzi przy niej, w tym zaczarowanym ogrodzie, w pierwszych przebłyskach wiosennego słońca, nagle wszystko nabiera sensu. Alice odzywa się tonem, którego Tom nigdy wcześniej u niej nie słyszał. – Chodzi o to – mówi cicho i powoli, uważnie dobierając słowa – że zachowałam się dość głupio. – Zwiesza głowę i patrzy na swoje dłonie, jakby chciała odczytać z nich, co powinna powiedzieć. Tom czeka cierpliwie. Nigdy nie widział Alice w takim stanie. Oboje siedzą w ciszy i bezruchu, a niezaniepokojona ich obecnością sroka spaceruje sobie tuż obok nich. Alice wykręca sobie palce. Na jej twarzy pojawia się rumieniec, nie podnosi wzroku, aby nie napotkać jego spojrzenia. W końcu odzywa się: – Nie sądzę, żeby to można było jakoś ubrać w słowa. Och, Tom. Widzisz, rzecz w tym, że spodziewam się dziecka. Tom nie jest w stanie wydobyć ani słowa.
Alice wydaje z siebie dziwny, niewesoły śmiech. W cichym ogrodzie robi on przeszywające wrażenie. Sroka ze skrzekiem podrywa się do lotu. – Czy to… czy to jest…? – Tom natychmiast zaczyna liczyć w myślach, rozważać opcje. Skończy jednak prawo. Stworzy dla nich dom, będzie utrzymywał Alice i dziecko. Jednak kiedy przenosi na nią wzrok, aby to wszystko powiedzieć, Alice potrząsa głową. – Nie rozumiem – mówi zdziwiony. Ona nie chce na niego spojrzeć. – To nie ty, Tom. Kiedy byłam w Wenecji… – Urywa, widząc wyraz jego twarzy. Tom nie zniesie już więcej. Myśli o tym, co mógłby jej teraz powiedzieć, co uczyniłoby go zupełnie nagim w jej oczach. – Moja pokojówka w Londynie – mówi Alice – rozpoznała wszystkie symptomy, nawet wcześniej niż ja. Musiała donieść na mnie matce. – Co zamierzasz? Przecież nie chcesz zostać tutaj. – Nie, nie chcę. – To dlaczego…? – Zamierzam grać w jej grę, Tom. Ona chce, żebym była tutaj, żebym ukrywała się przed całym światem. – Wskazuje ręką na siebie i Tomowi udaje się dostrzec jej wydatny brzuch pod luźnymi połami płaszcza. – Nie jestem teraz w stanie nic zrobić. To jest dla mnie najlepsze miejsce… zanim wymyślę, co zrobić. – Możesz uciec i zamieszkać ze mną. – Nie, Tom. – Ale mógłbym zadbać o was dwoje. Ponownie potrząsa głową. – Nie zamierzasz chyba do niego wrócić? – Do kogo? – Patrzy na niego zdumiona, ale po chwili już rozumie. – O, nie. Nie, oczywiście, że nie. Poradzę sobie sama. – Gdzie się podziejesz? Z czego będziesz żyła? – Poradzimy sobie. – Uśmiecha się prawie jak dawna Alice. – Wiesz, zastanawiam się, czy moja potrzeba zrobienia czegoś znaczącego w życiu… zastanawiam się, może
o to cały czas chodziło. Tom próbuje po raz ostatni. – Alice, proszę, pozwól sobie pomóc. Nie możesz tu zostać. Wyjedź ze mną i swoją ciotką. Ona czeka w samochodzie za bramą. Alice podnosi rękę i delikatnie dotyka jego policzka. Tom przymyka oczy. – Jesteś niewiarygodnie wspaniałomyślny, dlatego właśnie nigdy bym nie pomyślała, żeby się do ciebie zwrócić. Nie chcę, żebyś musiał być za mnie odpowiedzialny. – Ale… – Powinieneś już pójść, Tom – mówi łagodnie, ale to tylko sprawia, że jej słowa są jeszcze bardziej rozdzierające. – Kiedy znów cię zobaczę? Pochyla się i całuje go w policzek, Tom czuje znajomy zapach jej skóry. – Myślę, że nieprędko. Podczas drogi powrotnej do samochodu, który jest ledwo widoczny w zielonym gąszczu, Tom ogląda się tylko jeden raz. Alice już zdążyła zniknąć w środku. Okna domu przyglądają mu się ślepo, jak poprzednio, ale wydaje mu się, że zauważa ruch w jednym z pokoi na piętrze. Wydaje mu się, że widzi białą twarz, spoglądającą na niego, a po chwili błysk – niczym światło odbite w wodzie od rybich łusek – bardzo jasnych włosów. Z powrotem w swoim pokoju w Oksfordzie Tom pozwala torbie upaść na podłogę. Czuje, jak powstaje w nim wielkie napięcie, uciskające klatkę piersiową. Uczucie to bardziej przypomina smutek niż wściekłość – ale jest równie potężne i destrukcyjne. Rozgląda się wokół siebie szalonym wzrokiem. W rogu dostrzega drewnianą skrzynię, w której trzyma wszystkie swoje przybory malarskie. Powodowany jakimś dziwnym impulsem podchodzi do niej, otwiera ją i zaczyna wypakowywać z niej farby, pędzle, szpachelki i ołówki, rozsypując je na podłodze. Kilka puszeczek otwarło się i ich kolorowa zawartość zaczyna się wylewać. Tom nie zauważa tego – jest skoncentrowany jedynie na swoim obecnym zamiarze. Mimo silnego krwawienia
nie zwraca uwagi, że kaleczy palec o skalpel. Ostry ból – z którym znacznie łatwiej sobie poradzić niż z tym, który czuje w środku – pomaga mu jedynie jeszcze bardziej się skoncentrować. Nie przerywa, dopóki skrzynia nie jest zupełnie pusta. Prace przedstawiające Alice jako jedyne mają prawo stać zwrócone przodem do pokoju – są to jedyne obrazy, z których aż do tej pory czuł się naprawdę dumny. Dzięki temu łatwo jest je wyłowić, choć jest ich wiele. Tom podnosi je, każdy bez wyjątku, i wkłada do skrzyni. Niektóre nie mieszczą się, ale wpycha je na siłę, pomimo skrzypienia drewna i charakterystycznego dźwięku dartego płótna, który zresztą wydaje mu się dziwnie przyjemny. Pieką go oczy – nie przez łzy, ale dlatego właśnie, że one nie chcą płynąć. Zamyka skrzynię, dociskając wieko. Zamyka ją na klucz. Dopiero później sięga po whisky, którą trzyma w szafce. Tom pije rzadko, więc butelka jest w trzech czwartych pełna. Powinno wystarczyć, aby choć odrobinę uśmierzyć ból. Tom budzi się z odurzenia w falującej ciemności, chwiejnym krokiem podchodzi do skrzyni, oświetlonej nikłym, zimnym światłem z dziedzińca. Otwiera ją szybko, jakby coś mogło z niej uciec, i wyciąga jeden rysunek: ten znad jeziora. Rozpoznaje jego wielkość i kształt bez patrzenia. Nie może znieść myśli, że będzie on leżał zamknięty w ciemności. Na pozostałe z całej siły opuszcza wieko.
23 T.S. TERAZ WIEM, ŻE BYŁEM NAIWNY. Zanim to się zdarzyło, wierzyłem, że jeśli chce się czegoś całym sobą, to się spełnia. Jednak straciłem Alice, zdawałem sobie z tego sprawę i wiedziałem, że nic na to nie poradzę. To była dla mnie ciężka lekcja. Kiedy opowiadałem to Kate, wszystkie uczucia powróciły tak gwałtownie, że niemal poczułem ten ból i wściekłość, która napędzała mnie przez kolejne tygodnie w Oksfordzie. Z perspektywy czasu wiem, że to, co wtedy uważałem za słuszne oburzenie na sposób, w jaki potraktowano Alice, w rzeczywistości było moją zazdrością. – Czy to dziecko to była moja matka? – zapytała Kate. Odpowiedziałem, że – o ile mi wiadomo – to była właśnie ona. Kate przyjęła to w ciszy, ale wiedziałem, że wkrótce zada mi pytania – pytania, na które nie mogłem udzielić jej satysfakcjonujących odpowiedzi. Przyznaję, że udałem, że jestem bardzo zmęczony, aby ich uniknąć, aby zyskać na czasie. Najzwyczajniej na świecie nie znałem odpowiedzi, dlaczego Alice zdecydowała się porzucić własne dziecko.
24 Korsyka, sierpień 1986
STAFFORD SCHRONIŁ SIĘ w chłodzie domu na resztę dnia. Ja spędziłam popołudnie, wylegując się przy basenie, podczas gdy cień, który początkowo muskał jedynie palce u moich stóp, przesuwał się stopniowo, aż otulił mnie całą. Stafford powiedział mi, że o ile tylko może być pewny, tym dzieckiem była mama. Wszystko wskazuje na to, że była córką Francuza. Pożegnałam się z moim głęboko skrywanym pragnieniem: odkąd Stafford po raz pierwszy zwierzył się mi ze swojej miłości do Alice, miałam nadzieję, że okaże się moim dziadkiem. Zaczęłam nawet zastanawiać się – aż zarumieniłam się na tę myśl ze wstydu – czy moje zainteresowanie sztuką nie jest przypadkiem wrodzone… zapisane w moich genach. Polubiłam Stafforda tak bardzo, że pragnęłam, aby nasza więź była jeszcze mocniejsza i nierozerwalna. Pozwalałam sobie myśleć o tym dość rzadko i w skrytości; nie chciałam mieć zbyt dużej nadziei, ponieważ obawiałam się gorzkiego rozczarowania. Nie udało mi się jednak go uniknąć. Co do Alice – ona miała zaledwie dwadzieścia jeden lat, była wystraszona i samotna, do tego w zdecydowanie surowszych czasach. Czy to wystarczało, aby wybaczyć jej, że oddała mamę? Mój rozsądek zdawał się z tym godzić. Czemu jednak przysłała ten list, po tylu latach? Skąd ten desperacki wysiłek, aby nawiązać kontakt? Czy mogłam wybaczyć jej to? Nie byłam pewna. Kiedy Oliver przyszedł popływać, udałam, że śpię, ale byłam jak pozbawiona zewnętrznej warstwy skóry, bo czułam każde poruszenie powietrza między nami. Nie chciałam z nim rozmawiać. Byłam przekonana, że jeśli zacznę, nie będę mogła się powstrzymać i podzielę się z nim tym, czego się dowiedziałam. Usłyszałam, że wyszedł z basenu i podszedł do leżaka, na którym zostawił swoje rzeczy.
– Kate? Musiałam otworzyć oczy i spojrzeć na niego. – Wszystko w porządku? – Tak – odpowiedziałam ostrożnie. – Wszystko dobrze. Sięgnął po ręcznik i zaczął się wycierać. Starałam się nie przyglądać jego nagiemu ciału. – Gerard i ja cały ranek naprawialiśmy łódkę, żeby mieć pewność, że nie przecieka. Przypomniałem sobie, że kiedy byliśmy w Bonifacio, wspomniałaś, że chętnie byś nią popływała… Skinęłam głową, czerwieniąc się na wspomnienie zażenowania, które wtedy poczułam. Wydawało się, że od tamtego czasu minęły wieki. – Może wybierzemy się nią później. Chciałabyś? Możesz wziąć swój aparat, jeśli masz ochotę. – Dobrze, chętnie. – Nie sądzę, żebyśmy dopłynęli tak daleko, by dotrzeć do grot, obawiam się, że łódka nie jest jeszcze gotowa na tak długą wyprawę, ale możemy popływać wzdłuż wybrzeża. Morze jest tutaj spokojne, to będzie idealny wieczór na taką wycieczkę. * * * Zatem przed kolacją wybraliśmy się popływać łódką. Zabrałam swojego nikona i choć nie byłam pewna, że będzie bezpieczny, nie żałowałam tego. O tej porze dnia piasek w zatoczce i otaczające ją skały były ognistego koloru, jakby płomienie w jakiś cudowny sposób przedostały się przez wodę. W tamtych czasach z fotografią wiązał się pewien rodzaj alchemii, o czym zupełnie nie pamiętamy w erze cyfrowej. Teraz możemy obejrzeć zdjęcie na ekranie, zaraz po tym, jak zostało zrobione. Wówczas próbowaliśmy uchwycić to, co widzieliśmy, bez gwarancji, że jakiekolwiek zdjęcia wyjdą. Zupełnie jak dziecko, które zanurza siatkę w stawie i przygląda się, jak wodne żyjątka wpływają do niej, ale kiedy tylko ją wyjmie, okazuje się, że złapały się jedynie wodorosty. Oliver zabrał ze sobą statyw i pomógł mi umieścić na nim aparat. Moje palce lekko drżały przy każdym dotknięciu jego dłoni. Poradził mi, żebym przycupnęła na
dnie łódki, aby lepiej złapać równowagę. – Za pierwszym razem kiedy fotografowałem z łódki, wyszły mi abstrakcje – powiedział. – Rozmazane kształty i kolory, nawet piękne na swój sposób, ale nie o to mi przecież chodziło. Przykucnęłam, wdzięczna, że woda była spokojna jak w sadzawce. Nie chciałam ryzykować, że zdjęcia nie wyjdą. Chciałam uchwycić wszystko dokładnie tak, jak było. Po raz kolejny poczułam żal, że nie jestem w stanie uchwycić wszystkiego: morskiego zapachu łódki, ciepłego dotyku wieczornej bryzy. I była jeszcze cisza, jakiej nigdy nie można doświadczyć w Londynie, przerywana jedynie przez piski jerzyków, które polując na owady, wznosiły się i opadały w malowniczy sposób. – Widzę, że znasz się na robieniu zdjęć – powiedział Oliver. – Och? Skąd wiesz? – Ze sposobu, w jaki patrzysz na wszystko – odparł. – Jesteś bardzo uważna… Nie byłam pewna, czy mi się to podoba, w nieprzyjemny sposób przypomniało mi się, jak przyłapał mnie na oglądaniu zdjęć. – Czy to dobrze? – zapytałam. – Tak – powiedział z naciskiem. – To nie jest po prostu dobre, to jest podstawowa cecha artysty. Łatwo dostrzec ją u grand-père. Chodzi o to, jak patrzysz na świat. O intensywność. – Ty też z pewnością to masz – powiedziałam mu. – Jesteś architektem. – Nie. To zdecydowanie bardziej prozaiczne, kwestia raczej matematyki niż sztuki. Oczywiście, że przemawiała przez niego skromność. – Ale ty też robisz zdjęcia – odparłam. – Tak i lubię to. Nigdy jednak nie udało mi się zrobić zdjęcia, z którego byłbym naprawdę dumny. Te, które robię, stanowią po prostu zapis tego, co widzę. Być w stanie przekazać emocje, sprawić, by widz dojrzał coś więcej niż sam obraz – to wyjątkowa umiejętność. To coś, co odróżnia obrazy dziadka od zwykłych kolorowanek. Staram się, ale nigdy nie będę dobrym fotografem, po prostu nie mam tego w sobie. – Urwał na chwilę. – Ważne, żeby zdawać sobie sprawę ze swoich ograniczeń. Kiedy byłem młodszy, myślałem, że będę malował, nawet zdecydowałem
się zostać artystą, jak grand-père. To był długi i bolesny proces, zanim zdałem sobie sprawę, że nigdy nie będę wystarczająco dobry. Powiedział to bez śladu goryczy, choć byłam pewna, że przekonać się o czymś takim, zwłaszcza dla nastolatka, jest prawdziwym ciosem. – Cóż – odezwałam się – w moim przypadku był to bolesny, ale krótki proces: przekonać się, że nie umiem tańczyć. Dzięki Bogu okazało się, że przynajmniej radzę sobie z aparatem. Uśmiechnął się na te słowa, ja również byłam dość zadowolona – jego uśmiech był przecież rzadkością. – Powinienem przestać cię zagadywać i pozwolić ci się skoncentrować – powiedział. – Inaczej stracisz światło. Zorientowałam się zaniepokojona, że ma rację, że snop migotliwego światła przesuwał się za klify i wkrótce zniknie. Przyłożyłam oko do wizjera i zrobiłam kilka ujęć – więcej, niż było trzeba, ale wolałam mieć pewność. W pewnej chwili silniejszy podmuch wiatru rozwiał mi włosy na twarzy, oślepiając mnie. Zanim zdołałam uwolnić ręce, żeby je odgarnąć, Oliver zrobił to za mnie. Odwróciłam się, żeby mu podziękować, i zobaczyłam, że wpatruje się we mnie z dziwnym wyrazem twarzy, który sprawił, że słowa utknęły mi w gardle. To spojrzenie uwięziło nas, niczym dwoje bezmyślnych, kierujących się instynktem zwierząt. Przeraziłam się, choć żołądek ścisnął mi się z podniecenia. Jednak Oliver przerwał ten moment. – Zaraz zniknie światło. – Jego głos brzmiał trochę zbyt głośno. Odsunął się ode mnie i poszedł na koniec łódki koło silnika. – Powinniśmy już wracać. Tamta chwila uleciała, jakby nigdy jej nie było, i zaczęłam mieć wątpliwości, czy sobie tego nie wyobraziłam. Wiedziałam jednak, że tak nie było. Oliver uruchomił silnik. Kiedy płynęliśmy przez coraz ciemniejsze wody, próbowałam sobie wytłumaczyć, że uniknęliśmy strasznej pomyłki, czegoś, co nigdy nie powinno się wydarzyć. Oliver podjął słuszną decyzję za nas oboje.
25 T.S. NAWET TERAZ, PO TYCH wszystkich latach, nie mogę przestać myśleć o tym, że wszystko mogło potoczyć się zupełnie inaczej, gdybym zachował się bardziej zdecydowanie. Przyłapałem się na tym, że przypominam sobie, co powiedziałem wtedy lady Margaret: że Alice ma się dobrze, że ma plan, że w tej chwili nie powinniśmy się wtrącać. Powiedziała mi wtedy coś, co pozwoliło mi zobaczyć matkę Alice w innym świetle. Próbuję przywołać jej dokładne słowa. „Ona wygląda młodo – powiedziała – ale nie jest tak młoda, na jaką wygląda. Była starsza od mojego brata, kiedy się pobrali, o jakieś trzy–cztery lata. Chłopiec, Archie, urodził się zaledwie siedem miesięcy po ślubie i zaręczam, że nigdy nie widziałam tak dużego i zdrowego dziecka. Czy rozumiesz, co chcę powiedzieć? – Pokiwałem głową, więc mówiła dalej. – Moi rodzice postanowili to widzieć jako pośpiech młodej pary, godny pożałowania i zawstydzający, ale odkupiony przez małżeństwo. Teraz się zastanawiam, czy rozumieli więcej, niż chcieli przyznać. Mój brat poznał ją miesiąc przed tym, jak się pobrali. Wiem, bo byłam obecna przy tym, jak stracił dla niej głowę tamtego wieczoru”. Nie potrafiłem sobie tego do końca wyjaśnić, ale nagle wiele spraw dotyczących matki Alice nabrało sensu, na przykład to, jak rozpieszczała syna i zaniedbywała córkę. Jej paniczny strach przed jakimkolwiek skandalem. Było to również sporym szokiem dla mnie, że ona – wzór stosowności i przyzwoitości – była uwikłana w takie oszustwo. Lady Margaret musiała dostrzec, co się we mnie działo, bo roześmiała się. – Widzę, że jesteś wstrząśnięty. Wierz mi, chociaż się nie lubimy, nie mówię tego, aby ją oczernić. Ja sama obawiam się plotek z moich własnych powodów. Mówię ci to, ponieważ warto zapamiętać, do czego ta kobieta jest zdolna. Kate i Oliver wybrali się tego wieczoru łódką, aby robić zdjęcia wybrzeża. Kiedy
tylko zjawili się na kolacji, wiedziałem, że coś się wydarzyło. Cisza, która panowała między nimi, miała wagę i klimat jak nigdy wcześniej. Byłem zaintrygowany, ale też czułem… jak by to powiedzieć? Nie zazdrość, ale coś do niej zbliżonego. Dotarło do mnie, chyba po raz pierwszy, że nigdy już nie będę z nikim takiej ciszy dzielił. Martwiłem się też o nich. Powiedziałem sobie stanowczo, że nic nie mogę w tej sprawie zrobić. Koniec końców działo się to, o czym skrycie marzyłem. Jednak teraz, kiedy stało się jasne, że jest to możliwe, zrozumiałem, co wchodziło w grę. Następnego ranka postanowiłem opowiedzieć Kate o ostatnim razie, kiedy widziałem się z Alice w Anglii. Było to późnym latem, kiedy pracowałem w kancelarii prawnej. Ku zdziwieniu wszystkich, jak również mojemu, ukończyłem studia z wyróżnieniem. Od razu wiedziałem, że ten sukces będzie działał na moją niekorzyść. Gdybym zdał z trudem, pozostawiono by mnie mojemu losowi. Wszystko wskazywało jednak na to, że czeka mnie życie pełne intelektualnych wyzwań. Mojemu ojcu zdecydowanie pogorszyło się w ostatnich latach przed śmiercią. Nadal przychodził do biura, ale jego godziny pracy zostały znacznie skrócone: nie był w stanie pracować w pełnym wymiarze. Prawdę powiedziawszy, nie nadawał się do pracy w ogóle, trzymali go jednak przez lojalność. Od ponad dekady choroba umysłu zjadała go po trosze, przez większość czasu w niczym nie przypominał człowieka, którym był niegdyś. Nie było mowy o tym, aby matka opiekowała się nim sama, a odpowiedzialność za pomaganie jej spadła na mnie. Moja najstarsza siostra, Rosa, mieszkała teraz w Islington wraz ze swoją świeżo założoną rodziną, a moja druga siostra, Caro, wyszła za mąż tego lata i przeprowadziła się do Nowej Szkocji. Nie pozostawało mi nic innego, jak przeprowadzić się powrotem do domu w Fulham. Pracowałem w kancelarii prawniczej Locke & Proudfoot na Silk Street jako urzędnik. Nudziłem się tam, a nuda mnie ogłupiała, więc miałem wrażenie, że ponad połowę czasu zajmuje mi poprawianie własnych błędów. Jestem pewien, że mój pracodawca, pan Proudfoot, zastanawiał się, czy nie podmieniono mu gdzieś tego obiecanego wybitnego studenta na fajtłapę. Jedynym pozytywem były dogodne godziny pracy. Jeśli tylko udało mi się zrobić na tyle mało błędów, żeby poprawianie ich skończyło się przed szóstą po południu,
byłem w domu na czas, aby trochę porysować przed kolacją. Na to właśnie liczyłem tego dnia, kiedy do mnie przyszła. W złotym świetle wieczoru szedłem do domu przez skrawek zieleni, na wyrost zwany łąką. Coś w sylwetce osoby siedzącej na ławce kazało mi się zatrzymać. Nie potrafię powiedzieć, co dokładnie przyciągnęło moją uwagę. Być może był to pies, który przebiegł dokładnie w pół drogi między nami. A może było to dziwne przyciąganie, które zawsze od niej czułem. Z tej odległości nie mogłem być pewien, że to ona, a jednak nie miałem wątpliwości. Alice zasnęła na ławce, lekko przechylona w jedną stronę. Pamiętam bardzo dokładnie, jak wyglądała, kiedy nad nią stanąłem, zastanawiając się, czy powinienem ją obudzić. Jej twarz była bardzo szczupła i wymizerowana. Wyglądała na zupełnie inną osobę niż ta, którą widziałem zaledwie kilka miesięcy wcześniej.
26 Londyn, sierpień 1930
ALICE PORUSZA SIĘ, jakby siła jego spojrzenia ją obudziła. Wzdryga się i zmieszana mruga oczami, zanim dociera do niej, gdzie jest. Jej srebrzyste oczy są nienaturalnie duże i kiedy spogląda na niego, wydaje mu się dziwna i dzika niczym leśny elf. W momencie gdy odzyskuje świadomość, odpręża się i opada na oparcie ławki. – Alice? Dobrze się czujesz? – Tom. – Posyła mu zmęczony uśmiech. – Już myślałam, że się ciebie nie doczekam. To żenujące, że zasnęłam. – Wyglądasz na wykończoną. – Przysiada się do niej. – Nie mogłam ostatnio spać. – Co tutaj robisz, Alice? Gdzie… – Tom chce zapytać o dziecko, ale w ostatniej chwili rezygnuje. Patrząc na nią, trudno się domyślić, że zaledwie kilka tygodni wcześniej była w zaawansowanej ciąży. Jest chudsza niż kiedykolwiek – wygląda niemal, jakby była za młoda, aby móc mieć dzieci. Jej skóra ma żółtawy odcień, a włosy są matowe i oklapnięte. Tom bierze ją za rękę. Jej palce są zimne – bez wątpienia z powodu kilkugodzinnego czekania w coraz chłodniejszym powietrzu wieczoru. – Jesteś przemarznięta. Powinniśmy wejść do środka. – Próbuje przekonać Alice, aby poszła z nim do domu, ale ona stanowczo odmawia; nie chce wywoływać zamieszania. W końcu, z braku lepszego pomysłu, zabiera ją do najbliższego pubu, gdzie atmosfera jest gęsta od dymu tytoniowego i stęchłego piwa, a klienci przyglądają się im z ciekawością znad swoich kufli. Tom nie jest nawet pewien, czy Alice, jako kobieta, może tutaj przebywać. Pośpiesznie prowadzi ją do stolika w najdalszym kącie, tak daleko od tłumu przy barze, jak tylko się da. Wygląda na to, że Alice nie zdaje sobie z sprawy z tego, gdzie jest, ani z tego, jak bardzo odstaje od reszty w swoim dobrze skrojonym stroju podróżnym. Wyjmuje
z torebki papierośnicę, wyciąga dwa papierosy i częstuje go jednym z nich. Tom zdaje sobie sprawę, że nigdy nawet nie wiedział, że ona pali. Jak to w ogóle możliwe? Przyjmuje papierosa, a Alice podaje mu ogień, przy czym jej palce trzęsą się z nerwów. – Odeszłam. – Och. – Tom czuje narastające podniecenie, ale i panikę. Co ona stara się mu powiedzieć? Czego od niego potrzebuje? W głowie mu się kręci od wszystkich możliwości i odzywa się, zanim zdoła pomyśleć: – A dziecko? Wyraz twarzy Alice natychmiast się zmienia. Niemal niedostrzegalnie kręci głową i wbija wzrok w porysowany blat stołu. Nic nie mówi, ale też nie ma takiej potrzeby: wszystko jest jasne. Nie mogła zabrać dziecka. Być może w końcu zdała sobie sprawę, że nie będzie w stanie utrzymać i siebie, i jego. Tom poniewczasie rozumie, że nie powinien był pytać. Chcąc koniecznie zmienić temat, pyta: – A może zostaniesz na tę noc u nas? – Nie. – Kładzie rękę na jego nadgarstku. – Zatrzymałam się w hotelu. Niesamowite – mówi z udawaną wesołością – to naprawdę brzmi, jakbym była niezależna. Zawsze mi się wydawało, że pobyt w hotelach jest ekscytujący, pewnie dlatego, że rzadko się w nich zatrzymywaliśmy. Niestety, to nie ten rodzaj hotelu. Niemniej jednak dla mnie wystarczy. I wiesz co? Okazuje się, że pokoje hotelowe są drogie, nawet te z tapetą w kolorze wodorostów i bez mydła. Ale nie zatrzymam się tu na długo. – Gdzie pojedziesz? – Do Paryża. – Uśmiecha się i wzrusza ramionami. – Gdzież by indziej? Tom cały sztywnieje na tę wiadomość. Nie pyta, bo nie chce znać odpowiedzi, ale ona przygląda się mu bacznie i wyczuwa wiszące w powietrzu pytanie. – O co chodzi? – Chodzi o niego, prawda? O tego Francuza. zatrzymasz się u niego? – Och. Nie, nawet o tym nie pomyślałam… Poza tym on nie mieszka w Paryżu, przynajmniej już nie. Chcę tam pojechać, ponieważ gdy myślę o miejscu, w którym mogłabym mieszkać, w którym mogłabym zacząć nowe życie, widzę Paryż. Marzę
o nim, odkąd pojechałam tam z ciotką M. jako nastolatka. Mówi mu, że wczesnym rankiem wsiada w pociąg do Southampton. Stamtąd przeprawi się pierwszym promem, który się nadarzy. – Czy mogę cię odwiedzić? Ona rzuca mu dziwne spojrzenie, jakby kryło się za nim poczucie winy. – Może kiedyś. – A może mógłbym pojechać z tobą. – Na samą myśl czuje się podekscytowany. – Mógłbym znaleźć pracę lub sprzedawać moje obrazy, te nieudane, i tak ludziom podobają się tylko te. Nie zarobię dużo, ale nie będziemy potrzebować wiele… – Urywa. Alice potrząsa głową, jej oczy są pełne łez. – Przyjechałam się pożegnać, Tom. Tak musi być. Rozumiesz? I Tom rozumie, że ją stracił. Historia, która zaczęła się tyle lat temu w Winnard Cove, dobiegła końca.
27 T.S. TO NIE BYŁ OSTATNI RAZ, kiedy ją widziałem. Nie byłem jednak pewien, czy chciałem opowiadać Kate resztę. Odkryłem, że niektóre wspomnienia są zbyt drogie – i zbyt bolesne, aby się nimi dzielić. Powiedziałem jej coś innego. Opowiedziałem jej o pocztówce. Pojechałem po nią do Ajaccio tego dnia, kiedy Kate i Oliver wybrali się w góry, ponieważ tam właśnie ją trzymałem, w depozycie bankowym. Obawiałem się, że gdybym trzymał ją w domu, mógłbym postąpić lekkomyślnie. Jak tchórz nie pokazałem jej Kate wcześniej. Przetrzymałem ją przez kilka dni, w nadziei, że uda mi się zyskać na czasie. Zdawałem sobie sprawę, że kiedy Kate ją zobaczy, wszystko się zmieni, a ja ją stracę. Pocztówka przyszła do mnie w najgorszym możliwym czasie. Elodia umierała – był to najgorszy etap umierania, kiedy jeszcze walczyła ze wszystkich sił, zanim się z tym pogodziła, choć w zasadzie to ten etap jest najtrudniejszy. Nie uwierzyłem, kiedy ją przeczytałem. W pierwszej chwili pomyślałem, że to głupi dowcip. Alice umarła. Nie żyła od ponad trzydziestu lat.
28 Paryż, wrzesień 1945
BEZ PROBLEMÓW ZNAJDUJE drogę na plac, choć był tam tylko raz. Jest tam budynek z małym bistro na parterze. Z daleka wygląda prawie tak jak kiedyś. Ognistoczerwona farba, metalowe stoliki i krzesła na bruku przed wejściem. No i są ludzie, cały tłum – nawet więcej niż dawniej. W pierwszym momencie ciężko jest dopuścić do siebie myśl, że ci ludzie mają za sobą doświadczenie wojny. Tej samej wojny, która go porwała, rozdarła i sponiewierała. Jednak kiedy podchodzi bliżej, dostrzega, że ściany są podziurawione, że czerwona farba łuszczy się i odpada. Przygląda się twarzom zebranych. Czuje, że lada moment ją zobaczy. Nie ma takiej możliwości, żeby jej tu nie było. Jest tak, jak to sobie wyobrażał cały czas, będąc w tym rozszalałym piekle. On bierze ją na ręce i zanosi po wąskich schodach na jej mały stryszek. Białe łóżko i ukośne światło. Ale jej tu nie ma. Tylu ludzi, tyle twarzy, ale tej jednej, której on szuka, nie ma. Znajdzie właścicielkę: pamięta, jak wygląda. Ona z pewnością będzie w stanie coś mu powiedzieć. Możliwe, że Alice już tutaj nie mieszka, chociaż uwielbiała ten pokój. Kiedy widział ją w nim, otoczoną skromnym, lecz dla niej cennym dobytkiem, nie potrafił wyobrazić sobie, że mogłaby mieszkać gdziekolwiek indziej. Tom na początku nie poznaje właścicielki. Zapamiętał ją jako postawną Belgijkę o rumianych policzkach, obfitym biuście – w kwiecie wieku. Teraz stoi przed nim starsza kobieta, uginająca się pod ciężarem niesionej tacy. Coś się zmieniło w jej twarzy, a jej włosy, niegdyś ognistoczerwone, są teraz białe jak kość. Porusza się między stolikami z trudem, być może cierpi na artretyzm. Tom jest urzeczony i przerażony zarazem, przez kilka chwil stoi jak słup soli i po prostu się jej przygląda. Przez co trzeba przejść, aby aż tak się zmienić? Być może to, że Tom stoi jak wryty wśród ogólnego ruchu i gwaru, przyciąga
uwagę właścicielki, a być może po prostu czuje jego spojrzenie na sobie. Obraca się, aby spojrzeć na niego, próbuje sobie przypomnieć, skąd go zna. Jej twarz zmienia się, kiedy go rozpoznaje. – Szukam Alice – mówi Tom. Może jego francuski jest słaby, może ona nie słyszy go dobrze, bo odwraca się od niego, potrząsając głową. Tom idzie za nią. – Alice? Wie pani, gdzie ona jest? Przyszedłem się z nią zobaczyć. T.S. Właścicielka bistra powiedziała mi, że Alice została zamordowana. Zabrali grupę pięćdziesięciu mężczyzn i kobiet na polanę w lesie i ich rozstrzelali. To byli zakładnicy. Na stacji metra napadnięto niemieckiego żołnierza, a przelicznik był właśnie taki: jedno niemieckie życie było warte pięćdziesiąt francuskich. Władze więzienia przekazały listę nazwisk do gazet, raczej po to, by zniechęcić ludzi do oporu, niż powiadomić rodziny i krewnych. Kobieta zapłaciła z własnej kieszeni za miejsce na cimetière, choć nie miała kogo tam pochować. Pięćdziesiąt osób. Czy to egoistyczne uważać, że jej życie znaczyło więcej niż tych pozostałych osób? Dla mnie było nieskończenie cenne. Ironią losu było to, że właśnie myśl o niej utrzymała mnie przy życiu i zdrowych zmysłach. Wierzyłem w nią, w naszą wspólną przyszłość, tak jak inni wierzą w Boga. Nie wiedziałem, co z sobą począć po tym, jak kobieta pokazała mi kamień z wyrytymi datami. Wróciłem zatem do domu. Nie mogłem malować: myślę, że przeżywałem załamanie, przynajmniej jakiegoś rodzaju, takie, które ciężko dostrzec. Dużo czasu minęło, zanim przypomniałem sobie, gdzie ostatnio mogłem malować – gdzie ostatnio czułem się szczęśliwy. To wtedy pomyślałem o Korsyce, którą odkryliśmy dla siebie nawzajem… w tym czasie, o którym nie chciałem opowiadać Kate. Pragnąłem wiatru, słońca i soli – prostoty tej wyspy. Nadal prawie nie jadłem i nie spałem, ale powoli zacząłem malować. Miesiąc po przyjeździe na wyspę poznałem Elodię. Miała trzyletnią córeczkę – owoc
wojennego romansu. Jej rodzina pogardzała nią dlatego, że związała się z Włochem, ale w jeszcze większym stopniu dlatego, że nie potrafiła skłonić go do małżeństwa. Elodia wraz z dzieckiem została wyrzucona z domu i zdana na swój los. Jakiś tydzień po moim przyjeździe przyszła zapytać, czy nie mam czegoś do wyprania za drobną opłatą. Dziecko czepiało się jej spódnicy. Nie miałem niczego do prania, ale i tak coś znalazłem. Była w niej jakaś siła zdolna przetrwać wbrew wszystkiemu, którą dostrzegłem, zanim zdążyłem poznać jej historię. Zaczęła przychodzić dwa razy w tygodniu. Byłem jak najbardziej w stanie sam sobie prać, ale zacząłem wyczekiwać jej wizyt. W końcu zaufała mi na tyle, żeby opowiedzieć o sobie. Swoją odwagą i wytrwałością w pewien sposób przypominała mi Alice. Pobraliśmy się pięć miesięcy później. Wiem, jak to musi wyglądać – jak niewybaczalnie – że jeszcze przed upływem roku od wiadomości, że miłość mojego życia została zabita, poślubiłem inną. Ale w pewien sposób miało to sens. Po śmierci Alice wiedziałem, że nie ożenię się z miłości. Niemniej jednak byłem młodym, sprawnym i zdrowym mężczyzną, podczas gdy tylu innych zostało okaleczonych lub zabitych. I byłem samotny. Kiedy spotkałem tę młodą kobietę, pozostawioną wraz z córką na pastwę losu, chciałem jej pomóc. Elodia rozumiała, że oferuję jej przyjaźń, towarzystwo i wsparcie. Wszystko, co stanowi o małżeństwie, oprócz miłości. Myślę, że to jej odpowiadało. Ona też poznała miłość – i się na niej zawiodła. Z czasem pokochaliśmy się jak przyjaciele – choć była to miłość zupełnie inna niż to, co czułem i co zawsze będę czuł wobec Alice. Elodia i ja przeżyliśmy ponad trzydzieści lat w niemal zupełnej harmonii, ale choć brzmi to nieładnie, nigdy nie przestałem rozpaczać po Alice i wszystkim, co nas ominęło. Kiedy dostałem tę kartkę, było to jak grom z jasnego nieba. Początkowo pomyślałem, że to jakiś okrutny żart osoby, która poznała naszą historię. 19 sierpnia 1979 Do mojego najdroższego Toma, czy zgodziłbyś się na spotkanie ze starą przyjaciółką? Występuję teraz pod innym imieniem, ale jestem tą samą dziewczyną, którą niegdyś znałeś.
A.
Ona nie żyła. Widziałem kamień, który upamiętniał ten właśnie fakt. Ale wtedy odwróciłem pocztówkę i zobaczyłem umieszczone na niej zdjęcie: Winnard Cove, Kornwalia – akwarela. Kształt zatoki i wiązy górskie były dokładnie takie, jak zapamiętałem, chociaż Eversley Hall został zamieniony na hotel i na klifie pojawiły się równe rzędy plażowych parasoli. Charakter pisma był ten sam lub prawie ten sam. Podała również adres: niezbyt odległy od miejsca, w którym mieszkała wcześniej. To było niemożliwe, ale jednak. Wiedziałem, że to prawda.
29 Korsyka, sierpień 1986
MOJA REAKCJA, KIEDY Stafford powiedział mi o pocztówce, zaskoczyła mnie samą. Byłam zła. Czułam się oszukana przez to, że on aż do tej pory zataił przede mną coś tak istotnego. Ze sposobu, w jaki mówił o Alice, podejrzewałam, że ona już nie żyje. Teraz jednak okazuje się, że nie tylko są duże szanse, że nadal żyje, ale nawet jest adres, pod którym można ją znaleźć. – Dlaczego mi pan nie powiedział? Na samym początku? – Ponieważ nie znałaś całej historii – odparł. – Musiałem ci wszystko wytłumaczyć, żebyś zrozumiała. Żebyś zrozumiała ją, zanim zaczniesz jej szukać. Stafford powiedział, że zanim dostał tę pocztówkę, był pewien, że Alice umarła kilkadziesiąt lat wcześniej. Powiedział, że wojna tak właśnie wpływa na życie, burzy wyobrażenia o świecie, o twoim własnym życiu. Cała ta sprawa wyglądała zatem jak wiadomość z zaświatów. – Czy widział się pan z nią od tamtej pory? Czy to też pan przede mną zataił? – Nie. Nigdy się z nią nie zobaczyłem. – Dlaczego… z powodu Elodii? – Tak. To byłaby straszna nielojalność. Czy to był pełny obraz sytuacji? Myślę, że chyba nie. Jestem przekonana, że w grę wchodził też lęk – lęk, że Alice zmieniła się nie do poznania, że nie jest już tą osobą, którą kochał, że lepiej zapamiętać ją jako młodą kobietę, którą niegdyś była. Strach, że ona również go nie pozna, że nie będzie już dla niej wystarczająco dobry. – Więc teraz mieszka tam? – Wskazałam na adres zwrotny, który podała: Paryż, Rue de Seine. – Nie wiem, od tamtej pory nie było żadnego kontaktu… – Wykonał bezradny gest, jakby chciał ogarnąć przestrzeń tych lat. – Jeśli tam jednak pojedziesz, być może się czegoś dowiesz. Przynajmniej na początek.
Spojrzałam na pocztówkę. Obróciłam się, aby zobaczyć utrwalony na niej widok: piaszczysta plaża, o którą rozbijają się szare fale, oraz dwa budynki: jeden wielki i zabytkowy, drugi, skryty w cieniu, domek może z dziesięć razy mniejszy od tamtego. Doznałam dziwnego uczucia, że je poznaję. Zanim przeczytałam podpis, wiedziałam – to było Winnard Cove.
30 Korsyka, sierpień 1986
STAŁO SIĘ JASNE, że muszę wyjechać. Musiałam znaleźć Alice, ale nie chciałam urazić uczuć Stafforda, któremu tak wiele zawdzięczałam. Jakikolwiek gniew na niego czułam, zniknął tak szybko, jak się pojawił. Zobaczyłam, jak bardzo mu zależało, żebym ją zrozumiała, zanim zacznę osądzać jej czyny. Kiedy przyszłam mu powiedzieć, że chcę pojechać do Paryża, ubiegł moje słowa. – Domyślam się, że chcesz już wyjechać – powiedział. – Smutno mi będzie się z tobą rozstać, Kate… – Rzucił szybkie spojrzenie na Olivera, który siedział bez ruchu, patrząc na morze. – Obu nam było z tobą niezwykle miło. Nie mogłam dostrzec wyrazu twarzy Olivera – i nie byłam pewna, czy tego chciałam. Czy to cokolwiek dla niego znaczyło, że wyjeżdżałam? Być może była to ulga, jak pozbycie się przeszkody. Mógł teraz spędzać ze swoim dziadkiem tyle czasu, ile dusza zapragnie. – Możesz polecieć do Paryża – powiedział Stafford – lub możesz jutro popłynąć promem i złapać pociąg w Marsylii. Od razu spodobał mi się pomysł morskiej przeprawy. Samolotem byłoby szybciej, a o czas przecież chodziło. Jednak, jeśli tylko mogłam, unikałam latania i związanych z nim skojarzeń. Potrzebowałam się również przygotować. Kilkugodzinna podróż pociągiem mogła to ułatwić. Co więcej, mogłam wtedy zostać jeszcze jeden dzień na miejscu. Miło było mi zobaczyć, jak bardzo Stafford ucieszył się z mojego wyboru. Stafford i ja rozmawialiśmy do późnej nocy, długo po tym, jak Oliver poszedł do łóżka. Rzadko się zdarzało, żeby Stafford nie spał po dziewiątej wieczorem, więc czułam się zaszczycona. Wstał, żeby nalać nam po drinku. Nigdy nie piłam whisky, ale ta smakowała torfem i dymem, co bardzo mi odpowiadało. Było w tym smaku coś z przygody, a nawet odrobina magii.
Niebo nad nami miało kolor ciemnego indygo. Wieczór był tak pogodny, że widok gwiazd wprawił mnie w oniemienie. W Londynie rzadko je widać, więc wyobrażałam je sobie jako płaski baldachim rozciągnięty na niebie – malowaną powierzchnię. Teraz, przyglądając się im po raz pierwszy, odkąd przyjechałam, z należytą uwagą, zauważyłam, że przypominają raczej srebrne drobinki wsiąkające w ciemną wodę. Czy możliwe, że tej nocy towarzyszył chłodniejszy powiew, którego wcześniej nie zauważyłam? Był pierwszy dzień września: lato dobiegało końca. – Czy chciałabyś spytać mnie o coś jeszcze? – Stafford przyglądał mi się znad kieliszka. Rzeczywiście, miałam jeszcze pytanie, a whisky dodała mi śmiałości. – Jak to było, kiedy myślał pan, że Alice nie żyje? Długo ważył swoją odpowiedź, więc zaczęłam się zastanawiać, czy nie posunęłam się za daleko. – Kiedy się o tym dowiedziałem, nie wierzyłem, że będę mógł żyć nadal. Ale wiesz, życie się po prostu toczy. Nawet jeśli część ciebie umarła. Wiedziałam o tym, nawet zbyt dobrze. * Następnego ranka zjedliśmy ostatnie śniadanie na tarasie. Nadal było ciepło, ale w nocy nadciągnęły znad morza wielkie szare chmury, przesłaniając słońce, co po ostrym blasku poprzedniego dnia sprawiało wrażenie półmroku. Stafford zwrócił się do Olivera: – Czy mógłbyś zawieźć nas na prom? Chciałbym odprowadzić Kate. – Oczywiście – odpowiedział Oliver – ale… zastanawiałem się, czy również nie pojechać. Oboje ze Staffordem spojrzeliśmy na niego. – Z Kate? – zapytał Stafford. Oliver szybko pokiwał głową. – Mam pewne sprawy do załatwienia w Paryżu. Jeśli oczywiście nie masz nic przeciwko temu, grand-père. – Oczywiście, że nie – odparł Stafford. – Jeśli tylko tego chcesz. – Kate? – Oliver zwrócił się do mnie. – Czy moglibyśmy pojechać razem?
Ostatni dzień był dość smutny. Było mi przykro, że opuszczam ten dom, wyspę, a przede wszystkim Stafforda. Znałam go od niedawna, ale ponieważ tyle mi o sobie powiedział, był mi bliższy niż najbliższy przyjaciel. Hojnie i w bezinteresowny sposób obdarzył mnie swoją historią. Poszłam po raz ostatni wykąpać się w basenie, zdając sobie sprawę, że przez dłuższy czas nie będę miała takiej okazji, a następnie zeszłam na plażę, aby napawać się ciepłym, słonym zapachem morza. Zrobiłam sobie nawet małą pamiątkę z makii – mały bukiecik ziół, który przynajmniej przez jakiś czas, jak miałam nadzieję, będzie przywoływał atmosferę wyspy. Prawie nie widziałam Olivera tego dnia. Nie mogłam zrozumieć, czemu chciał się przyłączyć do mnie w drodze do Paryża, ale wiedziałam, że nie ma co się nad tym zastanawiać. Po lunchu Stafford zaprosił mnie do pracowni. – Nie jest jeszcze zupełnie gotowy – powiedział – ale myślę, że możesz go już zobaczyć. Po raz pierwszy podążyłam za nim na drugą stronę sztalugi. – Och. – Nie mogłam wydobyć z siebie nic innego. Obraz był dowodem na niezwykłe techniczne umiejętności malarza, cechowała go ta sama co zwykle niebywała oszczędność środków wyrazu, nie było tam ani jednej zbędnej linii. Jednak równocześnie było w nim coś znacznie więcej. Znalazł siłę charakteru tam, gdzie ja widziałam jedynie niedostatki – zobaczył we mnie piękno, którego istnienia nawet nie podejrzewałam. Nie było w tym kłamstwa. Była prawda – to byłam ja. Stafford miał mi do pokazania jeszcze ostatnią rzecz. Zobaczyłam, że wyciągnął z kąta kufer, którego skóra była popękana ze starości. Kiedy sztywno pochylił się, aby go otworzyć, nagle dotarło do mnie, co to jest. Stafford uniósł wieko i moim oczom ukazało się to, co miałam nadzieję zobaczyć – rozpłakałam się.
31 Paryż, wrzesień 1986
POPŁYNĘLIŚMY Z OLIVEREM promem z Ajaccio do Nicei. Każde z nas miało opłaconą małą kabinę, ale ja od razu wiedziałam, że nie będę w stanie zasnąć: miałam zbyt dużo do przemyślenia. Powiedziałam Oliverowi, że chcę zostać trochę na pokładzie, a on się do mnie przyłączył. Chmury, które przesłaniały niebo, rozwiały się, ukazując niemal zupełnie czyste, nocne niebo. Znaleźliśmy miejsce na pokładzie, gdzie mogliśmy być sami, aby usiąść i wpatrywać się ponad ciemnymi wodami w oddalające się światła wyspy, aż stały się tak małe, że wyglądały niczym błędne ogniki, niemal nierealnie. – Zabrałem to ze sobą na wszelki wypadek – powiedział Oliver, wyciągając ze starego plecaka, który był jego jedynym bagażem, dwie puszki piwa. Podziękowałam mu, a on posłał mi szybki uśmiech, po czym z powrotem zwrócił wzrok ku morzu. Chciałam, żeby relacje między nami były prostsze, odkąd przestały być wrogie czy przesadnie sztywne. Jednak coś komplikowało te sprawy. Byłam pewna, że nie wyobraziłam sobie spojrzenia, jakim mnie obdarzył poprzedniego wieczoru na łódce. Jednak sam pomysł, aby się do tego przyznać, aby wyklarować tę sytuację, był nie do pomyślenia. Teraz, kiedy byliśmy daleko od wyspy i Stafforda, nasze przebywanie z sobą stało się niebezpieczne. Choć łódź była zatłoczona, odludne miejsce, które sobie znaleźliśmy, zawieszone między morzem a niebem, sprawiało, że czułam się, jakbyśmy byli jedynymi ludźmi w odległości wielu kilometrów. – Przyszło mi właśnie do głowy – odezwał się Oliver – że podczas drogi powrotnej z wyspy zawsze czułem się tak przygnębiony, że zupełnie nie dostrzegałem jej piękna. – Ale w przeciwnym kierunku musiałeś się czuć wręcz odwrotnie? – Zazwyczaj byłem zbyt podekscytowany, aby cokolwiek zauważyć. – Upił łyk piwa. – Mama nie cierpiała pływania promem. Kiedyś mi nawet powiedziała, że
przywodzi jej na myśl przeprawę przez Styks. Zastanawiałam się, jak to w ogóle możliwe, żeby ktoś porównał Korsykę, krainę światła i morza, z podróżą do podziemnego świata cieni. – Dla jej dobra – powiedział – mam nadzieję, że nie trafiła tam po śmierci. Nienawidziłaby tego, bo przecież poświęciła całe życie, aby się stąd wyrwać. – Jak ona umarła? Oliver nie odpowiedział od razu, a w ciszy moje pytanie odbijało się echem. Od razu zrozumiałam, że posunęłam się za daleko. On jednak odezwał się zupełnie spokojnie. – Przedawkowała. – Och. Przykro mi. – Niepotrzebnie. To było dawno temu. – Ile miałeś wtedy lat? – To się wydarzyło dokładnie dzień po moich dziesiątych urodzinach – powiedział zbyt nonszalanckim tonem, aby zabrzmiało to autentycznie. – Mama wpadła na pomysł, że teraz jestem już dorosły, i pozwoliła mi przyjechać do Cannes na tydzień, żeby bawić się z klasą. To był… to był najbardziej nienormalny dzień, jaki można sobie wyobrazić. Kiedy teraz o tym myślę, jest mi jej żal. Ona po prostu nie miała pojęcia, co to znaczy być rodzicem, chociaż miała przecież tak dobry przykład mojej babci. – Wzruszył ramionami. – To… po prostu nie leżało w jej naturze, przypuszczam. Powiedziała mi, że skoro już jestem dorosły, będziemy świętować jak dorośli i pójdziemy na lunch do najlepszej restauracji. Prawdę powiedziawszy, wolałem tort na plaży. Pewnie jak większość dziesięciolatków. Jednak ona starała się i pewnie po prostu nie miała pojęcia, jacy są dziesięcioletni chłopcy. Restauracja znajdowała się za miastem, około pół godziny jazdy. W drodze mama powiedziała mi, że jest to miejsce, w którym się bywa, i że wszyscy, którzy coś znaczą, tam przychodzą. Niewiele to dla mnie znaczyło, ale ona wyglądała bardzo elegancko i byłem z niej szalenie dumny, kiedy wchodziliśmy, a ludzie oglądali się, aby na nią spojrzeć. Myślę, że ona w każdym razie wyglądała jak ktoś, kim zawsze chciała być.
Kiedy o tym mówił, przypomniało mi się, jak poszłam z mamą do zadymionego baru Groucho Club – sięgałam jej wtedy zaledwie do pasa. Ludzie się kłębili wokół nas, głaszcząc mnie po głowie. Były tam również inne piękne kobiety, ale ona była zdecydowanie najpiękniejsza, najbardziej interesująca i utalentowana – wiedziałam to bez wątpienia. Mama uklękła i szepnęła mi do ucha: „Możemy sobie stąd pójść, kiedy tylko będziesz chciała. Wystarczy, że mi powiesz, i wyjdziemy od razu”. – Podobało ci się? – zapytałam. – W pewien sposób, z pewnością było to nowe doświadczenie. Dzień był gorący, ale w restauracji było zimno jak w lodówce. Znasz takie miejsca: ogromne, białe serwetki złożone w wymyślne kształty, kelnerzy jak pingwiny – teraz to już trochę przestarzałe. Przytaknęłam. Mówił szybko, jakby w obawie, że przestanie, zanim skończy. Zastanawiałam się, czemu wybrał ten moment, żeby mi to powiedzieć. Być może było to spowodowane niezwykłą, skłaniającą do zwierzeń scenerią, która otulała nas ciszą i ciemnością jak peleryną. – Mama zamówiła nam szampana – mówił dalej Oliver – który mi bardzo nie smakował, ale go wypiłem, bo nie chciałem wyjść na dziecko. Ona cały czas się nade mną pochylała i szeptała: „To jest ten-a-ten, to jest ten-a-tamten”, i wykonywała subtelne gesty w ich kierunku, które stawały się coraz mniej dyskretne, im więcej piła. Z tego co pamiętam, w większości byli to mężczyźni, wydawali mi się starzy i niczym się niewyróżniający. Sądząc po jej podekscytowaniu, myślę, że to były grube ryby przemysłu filmowego. W pewnym momencie powiedziała, że idzie do łazienki. Nie było jej jakiś czas i z nudów zacząłem się rozglądać. Nagle dostrzegłem ją, w odległym kącie, jak rozmawiała z jakimś mężczyzną. On siedział – naprzeciwko niego był inny mężczyzna – a moja matka przykucnęła przy stoliku, rozmawiając z nim. Nawet z takiej odległości dostrzegłem moment, w którym sprawy między nimi przestały się układać miło i przyjemnie. Ona położyła rękę na jego ramieniu, ale on ją strącił w chłodny sposób, w ogóle na nią nie patrząc. Później ona wskazała na mnie i napotkałem jego spojrzenie. Szybko spuściłem wzrok na moje blanquette de veau. Wiem, że to brzmi niewiarygodnie, i nie mam na to żadnego dowodu, oprócz tego, co
wtedy czułem… ale w tym momencie zrozumiałem, że ten mężczyzna jest moim ojcem. – Och. Pociągnął długi łyk piwa. – Kiedy mama wróciła do naszego stolika, zauważyłem, że miała rozmazany makijaż, myślę, że płakała. Nagle postarzała się o dziesięć, dwadzieścia lat i była pijana. Żałuję, że nie dotarło do niej, że wygląda tak źle, jak się czuła, ponieważ najgorsze było udawanie, że nadal dobrze się bawimy. Kiedy płaciła, wyciągnęła banknoty w taki sposób – wykonał gest wolną ręką – i rzuciła je kelnerom, którzy musieli się schylić, aby je podnieść z podłogi. W samochodzie na początku zapomniała zmienić buty i nie mogła zrozumieć, kiedy naciskała wysokimi obcasami na pedały, czemu tak trudno się jej jedzie. – Ona kierowała? – Tak, ale próbowała być rozsądna. Zapytała, czy nie chciałbym poprowadzić. – Poprosiła o to ciebie? – Próbowałam ukryć, jak bardzo mnie to przeraziło. – Tak. – Uśmiechnął się dziwnie. – To niemal zabawne, jak o tym pomyśleć. – Mieliście szczęście, że nic się wam nie stało. – Tak, chociaż… – Co? – Zastanawiam się teraz, czy nie o to jej właśnie chodziło. To znaczy – dodał szybko – nie zrozum mnie źle, ona z całą pewnością nie chciała, żeby coś mi się stało. Pewnie nie przemyślała tego tak dokładnie. Następnego ranka czekałem godzinami, żeby wstała. W pokoju było gorąco, a ja się nudziłem. Przygotowałem wszystkie nasze rzeczy na plażę i siedziałem, obserwując zegar. Kiedy minęło południe, w końcu poszedłem ją obudzić. Przez dłuższą chwilę Oliver się nie odzywał, a ja nie mogłam wymyślić, choć się starałam, co mogłabym powiedzieć, aby przerwać tę ciszę. W Nicei wsiedliśmy w pociąg TGV do Paryża, którym, wśród porozrzucanych bagaży, paryżanie tłumnie, całymi rodzinami powracali z wakacji. W tym chaosie ledwo się nam udało znaleźć dwa miejsca obok siebie.
Większość mojej uwagi pochłaniało ciepło ciała Olivera, które z powodu niewielkich siedzeń czułam tuż przy sobie. Wbrew sobie nie mogłam nie zauważyć piękna i wielkości jego brązowych od słońca dłoni, które trzymał na kolanach: ich zręcznych, wygiętych kciuków i silnych, eleganckich palców. Przyłożyłam głowę do okna i udawałam, że śpię, przyglądając się spod przymkniętych powiek mijanym wiejskim pejzażom. Kiedy Oliver zasnął i głowa opadła mu na zagłówek, eksponując piękną kolumnę jego szyi, moja świadomość jego obecności zelżała. Teraz mogłam pomyśleć o tym, co mnie czekało: o możliwościach i strachu przed nimi. Myślałam też o Staffordzie. O podobnej podróży, którą odbył wiele lat temu, przez zupełnie inną Francję, kiedy wracał z frontu. Łączyło nas poszukiwanie tej samej kobiety. W Paryżu powitał nas ciepły i przyjemny dzień – dalekie echo korsykańskiej spiekoty i przesiąkniętego solą upału, do czego zdążyłam się już przyzwyczaić. Kiedy wysiedliśmy z pociągu na stacji Gare du Nord, spojrzałam na dworcowy zegar; ku mojemu zdziwieniu było dopiero południe. Uświadomiłam sobie z przerażeniem, że jest wystarczająco dużo czasu, aby znaleźć właściwą drogę i udać się pod adres z pocztówki. Oliver jakby czytał w moich myślach. – Myślę, że możesz tam pójść od razu. – Och – powiedziałam, wahając się, bo odwaga opuściła mnie na samą myśl. – Chyba wolałabym najpierw zostawić gdzieś torbę. Wiedziałam, że brzmiało to jak celowe odkładanie na później. Spojrzałam na Olivera, który mi się bacznie przyglądał, ale od razu spuściłam wzrok, żeby nie wyczytał tchórzostwa z mojej twarzy. – Gdzie się zatrzymasz? – zapytał. – Znajdę jakiś hotel. – Tę decyzję już podjęłam. Nadal miałam większość pieniędzy, które przysłał mi Stafford, a których, mimo moich próśb, nie chciał przyjąć z powrotem. Wyglądało na to, że Oliver zbiera się, żeby coś zaproponować. – Albo – powiedział – mogłabyś się zatrzymać u mnie.
– Nie sądzę – odpowiedziałam zbyt szybko. Ten pomysł mnie przestraszył. Oliver był jednak nieustępliwy. – Jestem przekonany, że grand-père by sobie tego życzył – dodał. Poczułam, jak ogarnia mnie fala zmęczenia. Zrozumiałam, że byłam zbyt strudzona, żeby się kłócić lub chodzić po mieście w poszukiwaniu jakiegoś pokoju. Fakt, że tego by sobie życzył Stafford, a nie bezpośrednio Oliver, sprawił, że łatwiej mi było się zgodzić – odebrał temu gestowi wagę. Mieszkanie Olivera znajdowało się nad kafejką, taką, jaką widzi się na starych pocztówkach ukazujących miasto – ze stolikami i krzesłami rozstawionymi na chodniku. Teraz było dość cicho, tylko jedna para przycupnęła na drinka, ale rano lub w czasie lunchu – zapewnił mnie Oliver – można było usłyszeć dźwięki przenikające przez podłogę: zgrzyt i chrobot mielonej kawy, rozmowy klientów siedzących na zewnątrz. – Mimo to bardzo mi się tu podoba – powiedział. – Uwielbiam być u grand-père, ale nie jestem aż takim miłośnikiem ciszy jak on. Po świetle i przestrzeni Maison du Vent mieszkanie wydawało się raczej małe, choć jestem pewna, że było duże jak na miejskie warunki. Było też piękne: wysokie okna wychodziły na mały, żelazny balkonik, a parkiet był w kolorze karmelowym. Na ścianie wisiały dwa bliźniacze szkice Stafforda, które przedstawiały Maison du Vent z różnych stron. Znajdował się tam też zabytkowy kufer, który służył za stolik do kawy. Leżał na nim gruby stos magazynów o architekturze, a nieopodal stała niska sofa. Jednakże wszystkie te elementy wystroju zdecydowanie mniej rzucały się w oczy niż otaczająca je pustka: mieszkanie wyglądało jak elegancki pokój hotelowy, a nie jak dom. W korytarzu między pokojami stało kilka kartonowych pudeł. – Robiłem porządki – powiedział Oliver. Nie dodał nic więcej, a ja nie naciskałam, nie chcąc się dowiedzieć, czy przypadkiem nie zawierały rzeczy jego byłej żony. Nie było trudno zrozumieć, czemu zdecydował się uciec na Korsykę. Spojrzałam na niego, jak stał w swoim pustym mieszkaniu, i zrobiło mi się go strasznie żal. Cokolwiek między nimi zaszło, kiedyś z pewnością się kochali. Jednak to się skończyło i na tym polegała tragedia. Nikt, wstępując w związek małżeński, nie
przewiduje jego końca. P okazał mi wolny pokój. – Nie jest duży – powiedział – ale mam nadzieję, że będzie ci w nim wygodnie. Kiedy zostawił mnie samą, usiadłam na łóżku i przejrzałam się w lustrze naprzeciwko. Wyglądałam na tak zmęczoną podróżą, na jaką się czułam, ale w moim wyglądzie zaszła pewna ledwo dostrzegalna zmiana, której nie dało się wytłumaczyć opalenizną. Jeśli tylko oczy mnie nie myliły, wyglądałam na bardziej zdecydowaną i pewną siebie. Od śmierci mamy unikałam patrzenia w lustra, ponieważ przestałam rozpoznawać swoje odbicie – wyglądem przypominałam zjawę, jakąś niby-osobę. Teraz jednak zobaczyłam w lustrze kogoś, kto ma cel w życiu. Czy to właśnie zobaczył we mnie Stafford, a z czego ja nie zdawałam sobie sprawy, zanim on uchwycił to w portrecie? Wróciłam do salonu, gdzie czekał na mnie Oliver. To było dziwne – wyglądał tak nieporadnie w tej pustej przestrzeni, jakby tu nie pasował, jakby sam był tylko gościem. Przypomniałam sobie jednak, jak to było, kiedy zostałam sama w domu w Battersea: czułam się jak intruz wśród marnej imitacji tego, co było wcześniej. Być może on czuł się podobnie. – W porządku – odezwałam się, a mój głos zabrzmiał głośno w tej ciszy. – Powinnam już pójść. Oliver przestąpił z nogi na nogę. – Mógłbym cię tam zaprowadzić, gdybyś chciała. Będzie szybciej, niż jakbyś musiała sama trafić. Miałam nadzieję, ze względu na moje poczucie godności, że nie zauważył, jak bardzo mi ulżyło. Pokazałam mu adres z pocztówki i okazało się, że to nie tak daleko – moje serce zaczęło bić szybciej. Tak bardzo pochłonęły mnie zdarzenia zeszłej nocy, że prawie udało mi się to wyprzeć z głowy. Teraz mój niepokój powrócił z całą mocą. W tamtym momencie pewnie wolałabym, żeby mi powiedział, że przez jakieś dziwne nieporozumienie jesteśmy w złym mieście. Nagle nie czułam się na to wszystko gotowa. Jeśli wydawało mi się, że tylko ja – i to od niedawna – byłam świadoma, jak
przystojny był Oliver, szybko odkryłam, że byłam w błędzie. Bezczelność, z jaką ludzie na niego patrzyli, była zadziwiająca. Zauważyłam, nawet jeśli on nie, śliczną nastolatkę, która mijając Olivera, obdarzyła go przeciągłym spojrzeniem, nie wspominając o znaczącym spojrzeniu kobiety układającej krzesła przed restauracją. Jak to możliwe, że nie dostrzegłam od razu tego, co najwyraźniej dla wszystkich innych było oczywiste? Kiedy w końcu dotarliśmy na miejsce, nie mogłam w to uwierzyć. Fakt, że ten dom istniał, nadał całej historii realności – Alice stała się prawdziwa. Do tej pory była dla mnie jak postać z legendy i od razu zaczęłam się przygotowywać na porażkę. Byłabym znacznie mniej zdziwiona, gdyby się okazało, że ten dom się zawalił, osunął w głąb ziemi, zostawiając po sobie jedynie rumowisko kamieni i połamanych mebli. To było zbyt łatwe: wejść po schodach i po prostu zapukać do drzwi Alice. Kamienica była piękna: wykwintnie elegancka, z wysoką pierzeją z szarego kamienia i pełnymi wdzięku symetrycznymi, stalowymi balkonami, po których pięły się lśniące łodygi bluszczu. – To rzadkość mieć cały dom w tej okolicy – wyszeptał Oliver. – Musi być bogata. To nie pasowało do tego, co zdawało mi się, że wiem. Alice była uciekinierką, dziewczyną, która porzuciła dobrobyt dla wolności. Wyobrażałam sobie, że musi ciułać każdy grosz, że prowadzi ubogie życie cyganerii w jakimś zapyziałym zaułku, jednak to bez wątpienia był właściwy adres. Zanim nacisnęłam dzwonek, doświadczyłam czegoś bardzo dziwnego. Nagle poczułam, jakby moja głowa była wypełniona helem, wzrok mi się rozmył, a serce waliło z całej siły. Jakby wyczuwając to, Oliver stanął koło mnie na schodach. – Mogę wejść z tobą, jeśli chcesz – zaproponował najzwyczajniej na świecie. Spojrzałam na niego, zdziwiona tą uprzejmością. – Jesteś pewien? – Jeśli tylko chcesz. – Wzruszył ramionami. – Nigdzie się dziś nie wybieram. – Okej – odparłam. – Tak, bardzo ci dziękuję. Stopniowo mój oddech się uspokoił, a serce wróciło do normalnego rytmu. Wyciągnęłam rękę i nacisnęłam przycisk z brązu – raz, ale zdecydowanie. Drzwi otworzyła kobieta około pięćdziesiątki o ascetycznie pięknej twarzy
i krótko ściętych włosach. Była ubrana z prostotą – ale nie tanio – w ciemnoszarą sukienkę, a na szyi miała złoty wisiorek. Należała do tych drobnych osób, podobnie jak moja mama – które sprawiają wrażenie, jakby miały ponad dwa metry wzrostu. Nagle zdałam sobie sprawę z tego, że mam na sobie stare dżinsy i pomięty podkoszulek. Kobieta przyglądała się nam po kolei w bystry i oceniający sposób. – Oui? Wytłumaczyłam moją nie najlepszą, ale komunikatywną francuszczyzną, że szukamy Alice. – Nie rozumiem. – Kobieta natychmiast i bez problemów przeszła na angielski, a mnie zrobiło się trochę głupio, że nie uznała mnie za zdolną do porozumiewania się w jej ojczystym języku. – Nikt o tym imieniu tutaj nie mieszka. Zdawałam sobie sprawę, że nie była to prawda – użycie tego imienia wyraźnie ją zaalarmowało. – Ale… – I wtedy sobie przypomniałam. – Myślę, że ta osoba posługuje się obecnie imieniem Célia. Spojrzała na mnie z ciekawością i wzruszyła ramionami, jakby dawała do zrozumienia, że to nie jej wina, że zachowuję się dziwnie. – To się zgadza. Czego sobie pani życzy? Próbowałam sobie wytłumaczyć, że brzmi ona tak chłodno, ponieważ nie mówi w swoim ojczystym języku. – To dość trudne do wytłumaczenia. – Cóż, w tej chwili Célia pani nie przyjmie. – Zauważyłam, że mocno trzymała drzwi, jakby była gotowa zatrzasnąć je nam przed nosem. – To znaczy, że ona tutaj naprawdę mieszka? Kobieta powiedziała mi do tej pory więcej, niż mogłam się domyślać. Alice żyła. Krótkie skinięcie głową. – To jej dom – powiedziała i zaczęła zamykać drzwi. – Przepraszam, ale… – Muszę z nią porozmawiać. – Nie chciałam wcale podnosić głosu, ale niemal krzyczałam. Kobieta uniosła brwi, ale jej ręka na drzwiach się zatrzymała, więc ściszyłam głos. – Powinnam się była przedstawić. Nazywam się Kate. – Wyciągnęłam do niej rękę, na którą spojrzała z wahaniem, zanim niechętnie ją uścisnęła.
– Marguerite. – Czy mogłabym… nie zamierzam się narzucać, ale wiem, że… Célia chciałaby mnie zobaczyć. Chodzi o coś bardzo ważnego. – Po krótkim namyśle dodałam: – Ważnego zarówno dla mnie, jak i dla niej. Marguerite wyraźnie czuła się niezręcznie. Próbowałam spojrzeć w głąb ciemnego korytarza, jakby tam gdzieś czekała na mnie Alice, gotowa mnie przyjąć, gdy tylko pokonam tę pierwszą przeszkodę. – Może mogłabym złożyć jej wizytę później lub jutro? Marguerite wyglądała na zaintrygowaną, obróciła się, aby podążyć za moim spojrzeniem w głąb domu. Potrząsnęła głową i roześmiała się w zabawny sposób. – O nie – powiedziała – jej tu nie ma. Nie ma jej w Paryżu. – Przepraszam… nie rozumiem. Myślałam, że to jest jej dom. – Przez głowę przemknęła mi myśl, że może jednak ona nie żyje, a ta kobieta zwodzi mnie po prostu, aby sprawdzić moją uczciwość. – Gdzie… – W Nowym Jorku. – W Nowym Jorku? – powtórzyłam słabo. – Ma tam galerię. Jedną tutaj, a drugą tam, w Nowym Jorku. Oczywiście to nadal jest jej dom. Kiedy jej nie ma, ja się nim zajmuję. Dbam o wszystko. Ona spędza tam coraz więcej czasu. Uśmiechnęła się zdawkowo. – Więc sama pani rozumie, że będzie musiała pani przyjść kiedy indziej. – Machnęła ręką. – Może za miesiąc. Myślę, że wróci w listopadzie na otwarcie nowej wystawy. – W listopadzie? Nie mogę czekać do listopada… – Próbowałam się uspokoić. – To bardzo ważne, żebym teraz z nią porozmawiała. Kobieta była niewzruszona. – Co jest takiego ważnego, że nie może poczekać? – Nie mogę tego tutaj dobrze wytłumaczyć… Marguerite wzruszyła ramionami, jakby miała wątpliwości, czy to coś zmieni, ale nie miała siły się ze mną kłócić. – W porządku, możecie wejść – Skinęła na nas szybko, zapraszając, abyśmy za
nią poszli. Korytarz, który prowadził od drzwi frontowych, był obwieszony dziełami sztuki. Chciałam się im przyjrzeć, ale Marguerite szła szybko, a nawet obejrzała się za siebie kilka razy, żeby zobaczyć, co nam zajmuje tyle czasu. Kiedy doszliśmy do końca, Oliver złapał mnie za ramię i pociągnął do tyłu. – Zobacz. Był to obraz abstrakcyjny przedstawiający mocno kontrastujące ze sobą białe i czarne kwadraty, pomiędzy którymi błąkały się człekokształtne postaci. W rogu obrazu znajdował się czerwony krzyż namalowany szybkim, zamaszystym gestem, tak że jego linie się rozmyły, a farba, niczym krew, spłynęła w dół obrazu. Z pewnością było to intrygujące dzieło, ale nie wyjaśniało to, czemu Oliver mi je pokazał. – To mojego dziadka. Jeden z jego obrazów inspirowanych wojną. To przykuło moją uwagę. Ten obraz zupełnie nie przypominał żadnych obrazów Stafforda, które widziałam; był znacznie bardziej surowy i brutalny w wyrazie. – A tu jeszcze jeden, z serii Odaliski. Obróciłam się, żeby spojrzeć. Na obrazie bardzo gruba kobieta leżała na sofie, odziana jedynie w ręcznik na głowie, jedna jej ręka swobodnie opadała w dół – palce były dopracowane po mistrzowsku. Mimo jej niezdrowych rozmiarów było w niej coś urzekającego. Stafford oddał jej piękno, delikatną niebieskawą bladość jej piersi, dumną białą bezę brzucha. Było to co najmniej dziwne, że te dwa dzieła należały do Alice. Być może dostała je w prezencie. Dostrzegłam jednak, że Odaliska jest datowana na rok 1962, a Stafford powiedział mi, że ostatni raz widział Alice w 1938 roku. Wyglądało na to, że Alice zbiera jego obrazy. Czy Stafford o tym wiedział? Byłam przekonana, że wspomniałby mi o tym, gdyby tak było. Oliver zdołał dostrzec jeszcze jeden znajomy obraz, zanim Marguerite wyłoniła się z kuchni, aby sprawdzić, co nas zatrzymało. – Czy jest jakiś problem? – Nie – powiedział Oliver, najwyraźniej nie zamierzając niczego wyjaśniać. Musiał jednak szybko zmienić zdanie, ponieważ powiedział: – A raczej
zatrzymaliśmy się, bo chcieliśmy przyjrzeć się obrazom. Marguerite przyglądała się nam uważnie, chcąc zdecydować, czy ją nabieramy, czy może chcemy coś ukraść. – Tak. Zauważyłem kilka prac – wskazał obrazy Stafforda – które rozpoznaję. Namalował je mój dziadek. – To są… – urwała zaskoczona. – Jest pan wnukiem Thomasa Stafforda? – Tak. Spojrzała na nas z niedowierzaniem. – Ależ Célia najpewniej ma największą kolekcję jego obrazów na świecie. To było bardzo dziwne być w domu Alice, ale jej nie spotkać. Być może to tylko moja wyobraźnia, ale atmosfera w tym budynku była wyrafinowana, przesiąknięta osobowością nieobecnej właścicielki. Kiedy usiedliśmy na poduszkach, niczym chmura uniósł się z nich szlachetny zapach o dymnej, egzotycznej nucie. Znajdowaliśmy się z tyłu domu, a do pokoju wpadało zielone światło przefiltrowane przez liście roślin z małego ogródka, a pędy białych róż ocierały się o szyby okien, wydając nikłe dźwięki. Kot birmański przemknął na srebrnych łapkach i wspiął się na schody, niezainteresowany naszą obecnością. Oliver i ja usiedliśmy na niskiej szmaragdowej otomanie, której nogi były wyrzeźbione w kształcie pazurów, a Marguerite usiadła na wyższym krześle naprzeciwko. Trzymałam w dłoni filiżankę z kawą, starając się jej nie rozlać. Czułam się jak na przesłuchaniu. – Skąd zna pani Célię? – zapytałam, aby przerwać milczenie. Marguerite nie spieszyła się z odpowiedzią. – Znam ją od bardzo dawna – powiedziała w końcu. – Niemal całe moje życie. – Niesamowite. – Nie była zatem żadną krewną. Czekałam, aż powie coś więcej, ale najwyraźniej nie zamierzała. – A skąd pani ją zna? – Zabrzmiało to jak wyzwanie. – Właściwie jej nie znam, nie osobiście. Uniosła brwi, jakby zastanawiając się, czy dobrze zrobiła, wpuszczając nas do środka. Widząc to, pospieszyłam z wyjaśnieniem.
– Ale jestem… cóż, jestem jej wnuczką. Moja matka była jej córką, nazywała się June Darling. Spodziewałam się, że Marguerite zareaguje niedowierzaniem lub gorzej – oburzeniem, ale ona przyjęła to spokojnie, a nawet złagodniała. – A więc to ty jesteś Kate. – Przyjrzała mi się. – Tak, wyglądasz jak twoja matka na zdjęciach, które widziałam. A nawet trochę jak Célia… tak mi się wydaje. – Dziękuję. Ale skąd… – Célia wie o tobie od dawna – odpowiedziała, zanim zdążyłam zadać pytanie. – Bardzo mi przykro z powodu twojej straty. Twoja matka była znakomitą tancerką. Widziałam ją raz w Jeziorze łabędzim. – Dziękuję – odpowiedziałam, zdziwiona takim współczuciem od kobiety, która zaledwie kilka chwil wcześniej była wobec mnie bardzo chłodna. – Po śmierci twojej matki Célia niemal umarła z żalu. To była największa tragedia jej życia, że nigdy jej nie poznała. – Ale przecież ją zostawiła. – Nie udało mi się ukryć mojej opinii na ten temat. Marguerite wyglądała na wyprowadzoną z równowagi. Nachyliła się do mnie tak bardzo, że obawiałam się, że wyleje na mnie swoją kawę. – Pozwól coś sobie powiedzieć. Nie wiem, co dokładnie się wydarzyło, Célia nigdy mi nie powiedziała, ale ona z pewnością nie porzuciłaby twojej matki, jeśli miałaby jakiekolwiek inne wyjście. Ona po prostu nie jest taką osobą. Oparła się o krzesło z powrotem i obrzuciła mnie spojrzeniem błyszczących czarnych oczu. Być może zrozumiała, że nie przekonała mnie, bo szybko dodała: – Byłam taka zazdrosna o twoją matkę. O to, jak bardzo Célia chciała się z nią skontaktować, jak bardzo za nią tęskniła… – Urwała, jakby sama zaskoczona tym wyznaniem. Zapadła ciężka cisza, w której jedynie z daleka rozbrzmiewał klakson samochodu. Nagle odezwał się Oliver: – Czy powiadomi pani Célię, że Kate wybiera się ją odwiedzić? W tym tygodniu, jeśli to możliwe. – Oliver… – Spojrzałam na niego, zastanawiając się, do czego zmierza, ale on po prostu odwzajemnił moje spojrzenie, jakby to wszystko było od dawna zaplanowane.
Ku mojemu zaskoczeniu Marguerite kiwała głową z aprobatą. – Tak – powiedziała. – Tak, sądzę, że tak będzie najlepiej. Kiedy znaleźliśmy się na ulicy, Oliver wykazywał się nadzwyczajną energią. – Musimy trafić tam, zanim zamkną – powiedział. – Gdzie? – Do biura podróży. Poszliśmy z powrotem na Rue de Seine, a następnie na zaniedbaną ulicę Boulevard St. Germain. Jak tylko znaleźliśmy czynne biuro podróży, Oliver wmaszerował do środka i poprosił o bilet do Nowego Jorku z powrotnym na londyńskie Heathrow. Na samą myśl o domu ogarnęła mnie melancholia – to miejsce kojarzyło mi się teraz jedynie z samotnością i żałobą. Dotarło do mnie, że Oliver nie zaproponował, żebym wróciła do Paryża. W ciągu kilku minut miałam zarezerwowany lot następnego ranka z lotniska Charles de Gaulle na JFK w Nowym Jorku. Oliver wyciągnął portfel z kieszeni. – Nie – zaprotestowałam energicznie, kiedy szukał karty. – Nie mogę na to pozwolić. Odwrócił się do mnie. – Bardzo bym tego chciał – powiedział zdecydowanie. – Powiedziałem wcześniej, że chcę ci pomóc, a teraz w końcu znalazłem odpowiedni sposób. – Wiem – powiedziałam – ale nie tak, to za dużo. Widziałam jednak, że jakiekolwiek były jego powody, był zdeterminowany, żeby za mnie zapłacić. Przystałam, ale nie przestawałam się nad tym zastanawiać. Kiedy wróciliśmy do mieszkania, nad miastem zapadał purpurowy zmierzch. Ulice były gwarne, a stoliki na zewnątrz restauracji pełne. Oliver powiedział mi, że zaledwie kilka tygodni wcześniej wiele z tych barów było zamkniętych, a miasto prawie zupełnie opustoszałe. – Wyobrażam sobie, że rzadko widujesz taki Paryż – powiedziałam – skoro spędzasz lato na Korsyce. – To prawda. Do niedawna w ogóle nie znałem miasta od tej strony.
– Więc jednak spędziłeś tu jakieś wakacje? Skrzywił się i pożałowałam swojego pytania. – Tak, i to przez cztery lata. Isobel nie lubiła częstych podróży, a właściwie nie znosiła ich w ogóle. Więc zostawaliśmy tutaj. – Ach. – Nie mogłam wydusić z siebie nic więcej. Jej imię, Isobel, zadziałało jak uderzenie. Wzięłam prysznic, szybko przebiegłam z łazienki do pokoju, aby uniknąć niezręcznego spotkania z Oliverem. Przebrałam się, ponieważ miałam potrzebę włożenia czegoś bardziej eleganckiego niż dżinsy i biały podkoszulek – teraz już raczej szary – w których przyjechałam. Niezdecydowana, przerzucałam moje ubrania, żałując, że nie zabrałam czegoś pięknego. Najwyraźniej tak podziałało na mnie miasto. Wywróciłam torbę do góry dnem, gotowa na rozczarowanie. Jednak ku mojemu zachwytowi spod szortów i pobrudzonych kremem do opalania podkoszulków wyłoniła się moja czarna sukienka z krepdeszynu – ta, którą miałam na sobie z okazji dwudziestych pierwszych urodzin. Od tamtej pory jej nie widziałam. Oczywiście, jak wiele pozornie zgubionych rzeczy musiała wisieć na widoku w mojej szafie, a ja przez przypadek zgarnęłam ją, pakując się na Korsykę. Niemniej jednak czułam się podekscytowana. Sukienka była doskonała: przylegająca do ciała, z dekoltem pod szyję, bez rękawów. Już zapomniałam, jaka czułam się przez nią przemieniona, o kilka stopni bardziej elegancka. Przeglądając się w lustrze, wiedziałam, czemu zawsze ją uwielbiałam. Wyglądałam w niej jak ona – jak mama. Usłyszałam kroki Olivera zbliżające się do moich drzwi. – Chciałabyś pójść gdzieś na kolację? – zapytał. – Czy zjemy tutaj? Zastanowiłam się. Byłam niewiarygodnie zmęczona, ale nie byłam w Paryżu, odkąd odwiedziłam go z mamą jako mała dziewczynka. Poza tym zatłoczona restauracja byłaby znacznie lepsza niż niezręczna kolacja à deux w pustym mieszkaniu. Nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że szafki kuchenne Olivera były zupełnie puste. Nie chciałam go stawiać w niezręcznej sytuacji, zmuszając do przyznania się, jak się odżywiał przed wyjazdem na Korsykę.
* * * Restauracja była pełna ludzi i słabo oświetlona, rozbrzmiewał w niej gwar rozmów wymieszany z muzyką. Dostaliśmy stolik w zacisznej wnęce przy ceglanej ścianie. Z dala od hałaśliwego środka sali, wydawała się niezwykle ustronna. Było to miejsce idealne dla kochanków, zrozumiałam poniewczasie. Kiedy Oliver rozmawiał z kelnerem, przyjrzałam mu się uważnie. Światło świec sprawiło, że zagłębienia jego twarzy znikły w cieniu, uwypuklając silnie zarysowane kości policzkowe i brwi. Tym samym wydobyło jego niemal nieziemskie piękno. Nagle odwrócił się do mnie i posłał mi ostrożny uśmiech – znów był sobą. Po raz kolejny pomyślałam: jak to się stało, że na początku ta twarz nie zrobiła na mnie wrażenia? Zamówiliśmy butelkę wina i wypiliśmy ją, przeglądając menu. Prawie nic tego dnia nie jadłam, więc alkohol podziałał naprawdę szybko i poczułam się w przyjemny sposób oszołomiona. Z każdym kieliszkiem restauracja stawała się coraz mniej realna, stopniowo zamieniając się w światła, dźwięki i kolory, odczucia i impresje. W końcu kelnerowi udało się do nas dotrzeć. – Zatem – odezwał się Oliver, kiedy kelner odszedł z naszym zamówieniem – Nowy Jork. – Tak. – Poczułam, jak żołądek skręca mi się w przypływie niepokoju. – Byłaś tam już? – Raz – odparłam. – Z mamą, ale ledwo to pamiętam. Byłam wtedy dzieckiem. A ty? – Tak. Też tylko raz. – Kiedy? – Och – odpowiedział wymijająco – nie tak dawno. Parę lat temu. Od razu zrozumiałam, co to znaczyło. Był tam z nią. Być może mój brak taktu można zrzucić na wypity alkohol, ale koniecznie musiałam zapytać: – Opowiedz mi o swojej żonie. O Isobel. – Wypowiadanie jej imienia było jak zaklęcie, które może spowodować poważne szkody. – Och – powiedział Oliver ostrożnie – nie chcesz tego słuchać.
– Ależ chcę – odparłam. – Chcę wiedzieć. Większa część mnie wcale tego nie chciała, aż wzdrygała się na samą myśl. Sądząc po wyrazie twarzy Olivera, byłam pewna, że nie chce o niej rozmawiać. Jednak wydawało się istotne, żebym poznała całą prawdę. Podano jedzenie i Oliverowi bardzo wyraźnie ulżyło. Zastanawiałam się, czy miał nadzieję, że to mnie odwiedzie od zadawania krępujących pytań, ale kiedy kelner odszedł, ponownie utkwiłam w nim wzrok i czekałam na opowieść. Oliver wypił duży łyk wina. – Poznałem ją na zajęciach na studiach. Była niezwykle utalentowana, pełna pomysłów, wszyscy spodziewaliśmy się, że będzie gwiazdą. Byłem nią co najmniej urzeczony – powiedział. Próbowałam jej nie znienawidzić. Okazało się, że Isobel cierpiała na zaburzenia maniakalno-depresyjne, o czym Oliver dowiedział się dopiero po tym, jak zamieszkali ze sobą parę miesięcy później i znalazł tabletki litu w opakowaniu po aspirynie. – Zanim z nią zamieszkałem, znałem ją tylko w fazie „manii” – choć to się tylko tak nazywa… ona była raczej pełna życia, spontaniczna. To było podniecające. Nigdy nie znałem nikogo podobnego. Nie widziałem jej, kiedy było źle, choć wydawało się dziwne, że czasem znikała na całe dnie. Pomyślałam o pewnym koledze ze studiów, który cierpiał na tę samą chorobę. Ponieważ nie znałam go zbyt dokładnie, widziałam tylko jego dobrą stronę: szalone gry miejskie, które organizował, całonocne imprezy urządzane w opuszczonym warsztacie. Jak można nie ulec czarowi kogoś, kto promieniował taką radością życia? Połowa studentek była w nim zakochana – przynajmniej trochę. Chociaż zdarzały się tygodnie, kiedy nie przychodził na żadne zajęcia i pojawiły się plotki o nieudanej próbie samobójczej. Oliver napił się po raz kolejny, prawie opróżniając kieliszek. Natychmiast zjawił się kelner, aby go napełnić. – Później zaczęła cierpieć na tym jej praca. Miała tyle pomysłów, ogromną wyobraźnię, ale nie potrafiła wprowadzić ich w życie. W architekturze liczy się twórcze podejście, ale trzeba być również niezwykle praktycznym, a ona nie potrafiła
tego ze sobą pogodzić. Przestała brać lit, ponieważ twierdziła, że ją otumania. Zaczęła być zazdrosna: o moją pracę, o mnie i o to kogo widywałem. Dlaczego nie spędzałem więcej czasu z nią? Kiedy nie byłem z nią, również czułem się winny, ponieważ wiedziałem, że jest bardzo delikatna. – Przerwał na chwilę. – Myślałem, że uda mi się jej pomóc, że dzięki mnie będzie lepiej… Myślałem, że wystarczy, że będę ją kochał. – Nie wystarczyło? – zgadłam. – Nie. Pewnego wieczoru wróciłem do domu i znalazłem ją… – Zamilkł. – Nieważne, powiedzieli mi, że było tego za mało, żeby się zabiła. Wstrząśnięta, zrozumiałam, o czym mówił. Natychmiast przypomniałam sobie ten obraz, który odmalował mi poprzedniego dnia: mały chłopczyk znajdujący w pokoju hotelowym nieżywą matkę. Pomyśleć tylko, że niemal spotkało go to po raz kolejny… – Zacząłem pić za dużo – mówił dalej. – Na ostatnim roku nieczęsto byłem trzeźwy. Myślałem, że to mi pozwoli mniej się przejmować. I tak było, przynajmniej przez chwilę. Ostatecznie jednak znienawidziłem siebie za to, że byłem taki słaby, że radziłem sobie z problemami dokładnie tak, jak moja matka. – Zostawiłeś ją? – Nie. Koniec końców to ona zostawiła mnie. Okazało się, że sypia z przyjacielem swoich rodziców. Wywołało to niemały skandal, kiedy wyszło na jaw; on jest politykiem, dużo od niej starszym. Dowiedziałem się o tym w ten sam sposób, co wszyscy inni – z francuskich brukowców. – Mówił teraz szybko, jakby się obawiał, że przestanie. – Upiłem się. Wypiłem tak dużo, że z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że miałem szczęście, że obudziłem się rano. Następnego dnia wsiadłem w pociąg i pojechałem na Korsykę bez uprzedzenia. Grand-père bardzo mi pomógł. Zapadła długa cisza. Zebrałam się w końcu na odwagę i zapytałam: – Nadal ją kochasz? Pokręcił głową. – Nie. Teraz się zastanawiam, czy w ogóle kiedykolwiek ją kochałem, choć tak mi się wydawało, przynajmniej na początku. – Westchnął. – W pewnym sensie, kiedy się dowiedziałem, że mnie zdradza… Brzmi to strasznie, ale w zasadzie bardzo mi ulżyło. Ona zrobiła krok, na który ja nie miałem odwagi, ponieważ bałem się, jak to
na nią wpłynie. Słyszałem, że znów wychodzi za mąż. – Za niego, tego polityka? – Tak. Może on będzie dla niej lepszy niż ja, może ona potrzebuje kogoś starszego, surowszego… sam już nie wiem. Przez chwilę wyglądał na wykończonego, jakby ta opowieść dużo go kosztowała. – A ty? – zapytał Oliver, kiedy wyszliśmy z restauracji. – Byłaś kiedyś zakochana? Zastanawiałam się przez chwilę, przypominając sobie dwóch chłopaków, z którymi byłam prawie na poważnie: Charliego i jednego przed nim. – Nie, nie wydaje mi się. Czasami… – Oszołomiona winem próbowałam dobrać właściwe słowa. – Czasem myślę, że się nigdy nie zakocham… że zawsze będę sama. Może tak ma być. Na twarzy Olivera pojawił się półuśmiech. – Och, Kate – powiedział cicho. – Być może udało mi się doprowadzić do katastrofy, ale nawet ja wiem, że nikt nie jest stworzony, żeby być sam. A już na pewno nie ktoś taki, jak ty. Kiedy szliśmy ciemnymi uliczkami, uderzyła mnie pewna myśl. – Czy jesteśmy niedaleko rzeki? – Tak. Czemu pytasz? Zawahałam się, czując się głupio. – Kiedy byłam w Paryżu z mamą – wyjaśniłam – wzięła mnie nad rzekę, żebym mogła zobaczyć, jak wygląda miasto świateł nocą. – W porządku – odparł – chodźmy nad rzekę. Pomyślałam, że jest bardzo miły. Poszedł ze mną do domu Alice, zarezerwował mi lot, a teraz to. Dziwne było pomyśleć, jak się go obawiałam na początku mojego pobytu na Korsyce. Ale i on również przeszedł przemianę. Szliśmy przez stare uliczki dzielnicy, mijając zacienione sklepy z opuszczonymi kratami i podejrzane bary, z których sączyła się muzyka i odgłosy rozmów. W końcu doszliśmy nad rzekę. Było tak, jak zapamiętałam: czarna woda i alchemiczny, złoty prąd pod jej
powierzchnią. Po drugiej stronie był lewy brzeg, gdzie miałam pojechać następnego dnia, ale częściowo przesłaniała go migocząca od świateł, majestatyczna Île SaintLouis. Kiedy byłam mała, wyspa ta wydawała mi się zaczarowanym miejscem, jakby w każdej chwili mogła się oderwać od dna i popłynąć z prądem rzeki. Część jej uroku minęła dla mnie bezpowrotnie wraz z dzieciństwem, ale w zamian za to jej światła zwielokrotniły się w moich oczach zasnutych mgłą łez. – Dziękuję – powiedziałam do Olivera. Obrócił się, aby na mnie spojrzeć. – Wszystko w porządku? – Tak – odparłam – wszystko gra. Odwrócił ode mnie wzrok z wyrazem zrozumienia. – Mam wrażenie, że twoja mama była wspaniałą osobą – powiedział, kiedy wracaliśmy do mieszkania. Przytaknęłam. – Chciałabym być bardziej taka jak ona. – Pod jakim względem? – Ona była bardzo dzielna. – Ale ty też taka jesteś. To, co robisz tutaj, w Paryżu, wymaga odwagi. – Po czym dodał: – Jestem pewien, że miała również swoje wady. W pierwszym momencie zawrzało we mnie. Jak on śmiał tak mówić o mamie? Ona nie miała żadnych wad. Była dla mnie więcej niż matką, była najlepszym przyjacielem. W szkole wszyscy mi tego zazdrościli. Była elegancka, jak żadna inna matka, i bardzo szczodra. Na moje szesnaste urodziny wynajęła salę w Groucho Club i siedziałyśmy razem w świetle świec przy stoliku, i jadłyśmy prawdziwie dorosłą kolację – filet mignon i ziemniaki dauphinoise – i piłyśmy szampana. A potem nagle przypomniałam sobie, jak mama nie przychodziła rok w rok na szkolny wieczór dla rodziców, ponieważ kolidował z jej przedstawieniami, lub jak zapomniała odebrać mnie z terenowej wycieczki geograficznej, bo przeciągnęła jej się próba. Oczywiście, nie były to wady, jedynie nadmiar zajęć. Jednak, w jakiś dziwny sposób, ta świadomość uśmierzyła mój niepokój.
W mieszkaniu Oliver zapytał, czy mam ochotę na digestif przed snem. Zawahałam się: byłam zmęczona i trochę pijana, ale również bardzo rozbudzona. Mój umysł wypełniał odmieniony obraz mamy, za co Oliver ponosił odpowiedzialność – obraz tyle niepokojący, co pocieszający. Usiadłam w pustym salonie, a on po chwili dołączył do mnie z butelką i dwoma kieliszkami. Usiadł bardzo blisko mnie, czego zapewne nie uczyniłby, gdyby był zupełnie trzeźwy. – Jestem już trochę wstawiony – powiedział, czytając w moich myślach, po czym urwał, jakby szukając odpowiednich słów. – Kate, chce ci coś powiedzieć. – Kiedy szliśmy, zataczał się delikatnie, ale teraz jego spojrzenie było baczne i skupione. – Okej. – Nagle zupełnie wytrzeźwiałam. – Cóż – powiedział – sądzę, że jesteś świetna. – Och, dziękuję. – Uderzyło mnie, że określenie „świetna” było tak bardzo nijakie. – Nie – powiedział, zdając sobie sprawę z tego samego – nie „świetna”, nie myślę jasno. Chodzi mi o to, że jesteś inna. W najlepszy możliwy sposób – dodał pośpiesznie. – Jesteś cicha, ale nie nieśmiała… i jesteś taka uważna. – Znów takie samo słowo. – Postrzegasz wszystko inaczej, rozumiesz świat lepiej niż większość ludzi. Czy to, co mówię, ma jakiś sens? – Tak sądzę – powiedziałam, choć sama nie byłam pewna. – Chodzi mi o to – Oliver kontynuował bardzo ostrożnie – że nie mogę uwierzyć, że ci to wszystko powiedziałem, niedawno przecież byłaś mi prawie obca, a nie powiedziałem o tym nigdy choćby grand-père. Zastanawiałem się nad tym… i doszedłem do wniosku, że to z powodu tego, jaka jesteś. – Och. – Przepraszam, że pojechałem za tobą do Paryża. – Naprawdę to zrobiłeś? – Pokiwał głową, a mnie przeszył dreszcz. – Dlaczego? – spytałam najdelikatniej, jak mogłam. – Nie wiem. – Wziął głęboki wdech i powoli wypuścił powietrze. – Nieprawda, wiem. Nie mogłem się powstrzymać. Od początku wydawało mi się, że to nie jest dobry pomysł, żeby spędzać z tobą zbyt dużo czasu. – Wzruszył ramionami. – Kiedy się dowiedziałem o twojej matce, zrozumiałem, że cierpisz… Wiesz teraz, że moje
życie było porażką. A jednak nie potrafię zostawić cię w spokoju. – Och. – Myślę, że wiedziałem o tym – mówił dalej – od samego początku, kiedy odebrałem cię z lotniska. – Nie – zaprzeczyłam. – Nie wiedziałeś, byłeś dla mnie okropny. – Dokładnie – odparł. – Tylko tak mogłem postąpić. Odstawił kieliszek i poczułam na sobie jego spojrzenie. Zawisło między nami oczekiwanie, ekscytujące, niemal namacalne, jednym słowem – niebezpieczne. – Spójrz na mnie, Kate – powiedział cicho. Kiedy podniosłam wzrok, on był bardzo blisko. Tak blisko, że po raz pierwszy zobaczyłam jasne piegi na jego nosie oraz niewiarygodną długość jego rzęs, które u kogoś innego wyglądałyby kobieco, ale z jakiegoś powodu jemu bardzo pasowały. Jego spojrzenie powędrowało do moich ust, poczułam wręcz jego ciężar na skórze. – Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł – powiedziałam niespokojnie, ale nawet mówiąc to, miałam nadzieję, że mi zaprzeczy. Oliver skinął głową. – Wiem, to bardzo zły pomysł – powiedział, ale nie odsunął się ani trochę. – Jednak nic na to nie mogę poradzić. – Nadal nie odrywał wzroku od moich ust. Ta chwila ciągnęła się w nieskończoność, a Oliver przybliżył się jeszcze bardziej, jego oddech pachniał korzennym winem i odurzał mnie jak narkotyk. Nagle coś we mnie pękło. Na litość boską, przecież dopiero co powiedział mi o swoim rozwodzie! Wokół otaczały nas jego dowody: nieszczęście wyobrażane symbolicznie przez pudła ustawione w przedpokoju. Nadludzkim wysiłkiem woli odstawiłam kieliszek i wstałam. – Na mnie już czas – powiedziałam. – Ale dziękuję… za dzisiaj. Niepewnym krokiem poszłam do swojej sypialni, stawiając kroki powoli i z trudem, jakbym była pod wpływem czegoś mocnego. To jedyne dobre rozwiązanie, mówiłam sobie, starając się myśleć rozsądnie. Cokolwiek innego doprowadziłoby do katastrofy. Zamykając za sobą drzwi, usłyszałam kroki Olivera. Wbrew sobie bardzo się ucieszyłam. Uchyliłam odrobinę drzwi, aby na niego spojrzeć. Stał pod światło i nie
mogłam dostrzec jego twarzy. – Kate – powiedział ochrypłym głosem. – Proszę… Popchnął drzwi i jego usta przywarły do moich. Ten pierwszy smak, na który tak długo czekałam, był niewypowiedzianie słodki. Wpadliśmy razem do pokoju i wiedziałam, że już nie ma odwrotu. Pamiętam, że pomyślałam dość rzeczowo, że nic nie da się na to poradzić. Potem nie myślałam już więcej. Kiedy się obudziłam, po Oliverze nie było śladu, zniknęły też jego ubrania, które poprzedniej nocy zrzucił na podłogę – leżała tam jedynie zwinięta czarna sukienka, niczym połyskująca plama. Przez chwilę zastanawiałam się, czy mi się to wszystko nie przyśniło. Wydawało mi się to teraz jeszcze dziwniejsze i mniej wiarygodne niż nad ranem, kiedy nie mogłam zasnąć. Ale nie: na łóżku nadal odciśnięty był jego kształt, tam, gdzie spał koło mnie. Moje ciało również zachowało wspomnienia: czułam przyjemny ból, nadal mogłam wyczuć jego zapach na mojej skórze. Na moim obojczyku znajdowało się różowe otarcie od jego zarostu w miejscu, gdzie mnie całował i delikatnie ugryzł. Zjedliśmy wspólnie śniadanie w kafejce na parterze i oboje byliśmy dość zażenowani, zbyt wobec siebie uprzejmi, a kiedy przyjechała moja taksówka, nie wiedzieliśmy, jak się mamy ze sobą pożegnać. Nie byłam przecież głupia. Myślę, że oboje wiedzieliśmy, że sprawa między nami nie była prosta, że nie sposób odgadnąć, jak się potoczy. Pod wieloma względami to, co się wydarzyło, było dokładnie tym, czego obawiałam się najbardziej, przed czym próbowałam się ochronić, odkąd umarła mama. Na swoją obronę mogę powiedzieć, że to mnie kompletnie zaskoczyło, że zostałam zaatakowana, kiedy najmniej się tego spodziewałam. Tak właśnie jest, myślałam, kiedy wpuszczasz kogoś za granicę, którą sama ustanowiłaś: wystawiasz się na możliwość zranienia. Jednak, mimo moich obaw, nie żałowałam tej nocy. Od dłuższego czasu nie czułam się bowiem tak bliska szczęścia.
CZĘŚĆ TRZECIA
Dziewczyna z tajemnicą
32 Paryż, wrzesień 1930
NA LEWYM BRZEGU SEKWANY, w cieniu Panteonu, mieszka pewna młoda kobieta. Dla tych, którzy zauważyli jej niedawne przybycie, stanowi zagadkę. Pojawiła się pewnego sierpniowego wieczoru, elegancko ubrana, choć zmęczona podróżą, i poprosiła o pokój u madame Fourrier. Lokal madame zawsze wychodzi naprzeciw oczekiwaniom swoich klientów. Za dnia jest to kafejka, gdzie można wpaść na śniadanie lub poranną kawę, zjeść gęstą zupę w porze lunchu lub przekąsić coś sycącego późnym popołudniem. Wieczorem jest to najchętniej uczęszczany bar w Dzielnicy Łacińskiej. Jedzenia jest pod dostatkiem i jest tanie, co przyciąga tych, których nie stać na stołowanie się w droższych przybytkach. Goście rekrutują się ze studentów i profesorów z pobliskiej Sorbony, pisarzy, malarzy, starszych panów i ich kochanek, robotników, a od czasu do czasu nawet turystów, zachwyconych, że dokonali autentycznego odkrycia. Można tu też mieszkać. Górne piętro składa się z pokoi do wynajęcia. Są małe i schludne, oszczędnie urządzone, a na samej górze, na poddaszu, znajduje się najmniejszy pokoik. Madame Fourrier jest równie znana, co jej goście: postawna Belgijka o szerokiej, sympatycznej twarzy, na którą spływa kędzierzawa grzywka rudoblond włosów. Jest głośna i zażywna, często bardzo wymagająca wobec swojego zapracowanego personelu, ale ci, którzy ją znają, wiedzą, że jej pozorna zawziętość skrywa złote serce. Na początku madame Fourrier nie wiedziała, co sądzić o dziewczynie, która stanęła na jej progu w poszukiwaniu pokoju. Była zdecydowanie za ładna, żeby wyszło jej to na dobre, choć bardzo szczupła i podekscytowana w sposób, który zdradzał, że uciekła przed jakimiś nieprzyjemnościami.
Madame F. nie należy do tych, którzy zamykają drzwi przed młodą dziewczyną w potrzebie, ale nauczyła się już być ostrożna. Nie dalej jak zeszłego roku wynajęła pokój innej młodej, ładnej dziewczynie, ale odkryła, że ta wykorzystuje swój pokój – jak również nocną klientelę – w zdrożnych celach. Madame F. wymówiła jej z dużą przykrością: zawsze płaciła czynsz na czas. Nowa lokatorka została przyjęta na okres próbny. Właścicielka wie, że tym razem szybciej wyłapie jakiekolwiek niestosowności, ale nowa dziewczyna najwyraźniej nie ma żadnych przyjaciół, a co dopiero tego rodzaju, co poprzednia. I jest bardzo skryta. Madame F. jest ciekawa, ale instynktownie wie, że nie powinna naciskać. Z pewnością nie jest Francuzką, choć sama nie powiedziała o sobie nawet tyle. Jej akcent jest dziwny – może szwajcarski? – mówi z wprawą, jeśli nie zupełnie płynnie, ale umykają jej osobliwości języka i żargon. Nazywa się Alice. I tylko tyle chce o sobie powiedzieć. Mimo tego oporu madame F. nabiera do niej sympatii. Jest w tej dziewczynie jakaś tajemnica. Następnego dnia dziewczyna schodzi na dół i pyta o pracę. Czy ma jakieś doświadczenie? Niewielkie, choć sądząc po tym, jak jej idzie, nawet to było przesadą. Jest beznadziejną kelnerką: nie ma pojęcia o robieniu kawy, laniu piwa ani nawet nakrywaniu stołów tak, aby obrus leżał równo. Można by pomyśleć, że wychowała się w stodole. Jednak szybko się uczy. Już teraz umie nieść trzy talerze naraz: po jednym w każdej ręce, a trzeci w zgięciu łokcia. Rzadko zdarza się jej coś stłuc. Nigdy nie będzie kelnerką doskonałą, ale ma zadatki na kompetentną. Poza tym madame F. zauważa, że przyciąga pewnych klientów. Być może zwabia ich właśnie jej nietypowość: połączenie niezwykłego wyglądu i obcego akcentu oraz aura tajemnicy. Jest też bystra. Może nie jako kelnerka, ale madame F. dostrzegła, że czyta pozostawione przez klientów gazety, francuskie i, co jeszcze dziwniejsze – angielskie. Madame jest pewna, że gdyby tylko miała czas, przeczytałaby je od deski do deski. Ma też książki; madame F. widziała je, kiedy weszła do pokoju dziewczyny, aby pokazać jej, jak się gotuje jajko – litości! – po tym, jak dostrzegła wydobywający się spod drzwi dym. Dziewczyna kupuje je ze swej skromnej pensji. Właścicielka zobaczyła coś jeszcze. Piękny rysunek – przedstawiający Alice –
przyczepiony do ściany nad jej łóżkiem. Jest na nim z krótkimi włosami i w dziwnym stroju – jeśli madame się nie myli, tak właśnie ubierają się bogate kobiety. Tak, dziewczyna z tajemnicą, bez wątpienia.
33 Nowy Jork, wrzesień 1986
ZATRZYMAŁAM SIĘ W HOTELU w East Village, ale pierwszej nocy niemal nie zmrużyłam oka mimo znużenia wynikającego z różnicy czasu. Leżałam i słuchałam trąbiących samochodów, śmiechów, krzyków i muzyki dochodzących zza okna oraz huku i stukotu metra. Nie ma nic bardziej odległego od zupełnej ciszy korsykańskich nocy, podczas których można co najwyżej usłyszeć wiatr i świerszcze koncertujące w makii. Kiedy nadszedł w końcu ranek, nie mogłam wstać, a oczy piekły mnie z niewyspania – byłam niemal nieprzytomna ze zmęczenia. Mój cel wydawał się nawet mniej realny niż podczas odprawy na lotnisku de Gaulle’a. Tost i czarna kawa w brudnej włoskiej knajpce kilka ulic dalej zdołały trochę przywrócić mnie do życia. Sprawdziłam swoje odbicie w lustrze w łazience, niepotrzebnie próbowałam się uczesać, bo moje włosy niemal od razu powróciły do swego zwykłego nieładu, a dla mnie nagle stało się istotne, żeby wyglądać najlepiej, jak mogę. Przeszkadzały mi cienie pod oczami i to, że moja korsykańska opalenizna niemal zniknęła w ciągu tej jednej nocy. W halogenowym świetle moja skóra miała sinawy odcień skwaśniałego mleka. W drodze do metra przy Astor Place uznałam, że East Village mi się podoba. W tamtych czasach było surowe i nieuformowane – artystyczna mekka, niczym dzisiejszy Brooklyn. Budki telefoniczne nie były obklejone reklamami seksu przez telefon, ale ulotkami dotyczącymi wystaw i naprędce organizowanych pokazów w mieszkaniach, magazynach i pustostanach. Na ulicy można było dostrzec sztukę: w drodze na przystanek metra natknęłam się na mural w stylu Keitha Haringa, przedstawiający nagich pasażerów komunikacji miejskiej, zasłaniających się aktówkami. Wówczas Nowy Jork był tańszym, surowszym miastem niż dzisiaj, a Village
w niczym nie przypominało stanu obecnego. Przynajmniej takie jest moje odczucie. Kiedy niedawno znów odwiedziłam tę dzielnicę, zobaczyłam eleganckie bary espresso i butiki, lśniące samochody i przerobione lofty. Jeśli się uważnie przyjrzeć, można dostrzec ślad dawnego miejsca. A może nie? Czy niechlujny wygląd sklepu z płytami przy Bleecker Street był tylko sprytną, nostalgiczną podróbką? Trudno powiedzieć. Nowy Jork różnił się też od miasta, które zapamiętałam z wizyty z mamą. Była gościem honorowym na specjalnej bożonarodzeniowej wystawie, zorganizowanej przez New York Ballet, więc zatrzymałyśmy się w hotelu St. Regis przy Piątej Alei, który wygląda jak lukrowany tort weselny. Miasto całe błyszczało wtedy od świeżego śniegu i było tak samo upojnie nierzeczywiste jak to, które znajdowało się wewnątrz szklanej kuli, którą mama podarowała mi w samolocie. Byłyśmy w Nowym Jorku razem także latem, choć byłam za mała, aby coś z tego zapamiętać. Teraz, kiedy mamy zabrakło, ciężko mi było zaakceptować, że pewne wspomnienia przepadły bezpowrotnie. Wyglądało na to, że było mi pisane wrócić do świata nowojorskiego splendoru. Mieszkanie Alice znajdowało się w jednym z tych budynków, które pną się w niebo od wschodniej strony Central Parku, co sprawiło, że natychmiast poczułam się zakłopotana swoją obecnością w świecie wyższych sfer. W tych budynkach mieszkali ludzie niewiarygodnie bogaci: stare amerykańskie rodziny, potomkowie dynastii, które zbudowały Nowy Jork. Zrozumiałam, jak musiał się czuć Tom, czekając na progu Chebworth Manor. Przypomniałam też sobie, co powiedział Oliver o paryskim domu Alice: najwyraźniej udało jej się powrócić do klasy uprzywilejowanej. Obawiałam się, że portier będzie patrzył na mnie krzywo, ale kiedy podałam swoje imię, uśmiechnął się, jakbyśmy znali się od dawna, i z ukłonem wpuścił mnie do środka. Wewnątrz budynek był nawet bardziej onieśmielający: jeszcze więcej marmurów, pozłoty i barokowego przepychu, niż to zapamiętałam z St. Regis. Do mieszkania Alice zawiozła mnie winda z rodzaju tych, w których nie można samemu wciskać guzików: to zadanie należy do portiera w eleganckiej liberii. Kiedy drzwi windy otworzyły się na górze, w wyłożonym dywanem holu widniały tylko jedne drzwi.
– Czy tamtędy idzie się do mieszkania? – zapytałam zmieszana portiera. – Który to numer? – To są drzwi do mieszkania. Do tej pani należy to piętro i następne. – Och. Nacisnęłam dzwonek i czekałam tak długo, że kusiło mnie, aby zadzwonić jeszcze raz. W końcu usłyszałam za drzwiami szybkie kroki i otworzyła mi kobieta w szytym na miarę tweedowym kostiumie. Odezwała się, zanim zdążyłam się przedstawić. – Cześć, Kate. Jestem Julie. – Była Amerykanką. – Jestem gosposią Célii. Z mieszkania dobiegł głos, wysoki i lekko drżący. – Julie, czy to ona? Julie uśmiechnęła się i zaprosiła mnie do środka. – Czy napijesz się czegoś? – zapytała, kiedy szłyśmy przez elegancki przedpokój w kolorze szałwii. Otwarłam usta, ale zabrakło mi słów. Julie najwyraźniej zrozumiała. – Cóż – powiedziała łagodnie – zazwyczaj podaję kawę o jedenastej, czyli za pół godziny, może wtedy będziesz miała na coś ochotę. Kiedy mówiła, zauważyłam wiszący za nią obrazek: szkic węglem przedstawiający ulicę, sądząc po charakterystycznym kształcie hydrantów przeciwpożarowych – bez wątpienia nowojorską. Dobrze znałam ten styl: oszczędność linii, mistrzowskie, choć powściągliwe operowanie światłocieniem. A w rogu znajdował się tak dobrze znany mi hieroglif: dwa połączone inicjały. Weszłyśmy na otwartą przestrzeń, do wysokiego i wspaniałego salonu, którego wielkie okna wychodziły na park. Na pozostałych trzech ścianach pozostawiono jedynie minimalną przestrzeń, między wiszącymi tam dziełami sztuki. Powinno to wywoływać efekt chaosu, jednak nie miało się takiego wrażenia. A może raczej był to chaos najlepszego rodzaju: karnawał kolorów i artyzmu człowieka. Naprzeciwko nas, w fotelu, siedziała niewielka osoba. Natłok rzeczy w pokoju jedynie podkreślał jej kruchość. – Witaj, Kate – powiedziała. Kiedy udało mi się wydobyć głos, brzmiał jak nie mój.
– Witaj, Alice. Być może powinnam była powiedzieć „Célia”. Tak teraz brzmiało jej imię: Alice była osobą z przeszłości. Jednak ta osoba, którą kochał Thomas Stafford, była jedyną, jaką znałam. Julie podeszła do niej i poprawiła poduszkę za plecami, pomagając się jej wyprostować. Zobaczyłam, że Alice była zdecydowanie słabsza niż Stafford. Nie mogłam sobie wyobrazić, że nadal podróżowała między Nowym Jorkiem a Paryżem, co więcej, nie mogłam uwierzyć, że w ogóle opuszcza ten fotel. Nie była już szczupła, jak to opisał Stafford, była chuda jak szkielet, jej kosteczki były drobne jak u ptaszka. Niemniej jednak miała żywy, bardzo zainteresowany wyraz twarzy. Żałowałam, że nie odziedziczyłam tych oczu. Moje też są szare, ale przy jej wyglądały jak ołów przy srebrze. Oczy Alice odznaczały się niezwykłą świetlistością, jak perły, których nawet wiek nie zdołał przyćmić. Była ubrana bardzo schludnie, a jednak w jej wyglądzie było coś z atmosfery bohemy: niebieska, jedwabna apaszka na szyi, złote bransoletki, które pobrzękiwały, kiedy wyciągnęła do mnie ręce. Podeszłam, a ona ujęła moją rękę w obie dłonie w pół uścisku, pół pieszczocie. Jej skóra była chłodna, cienka i sucha jak bibuła. – Więc ty jesteś Kate – powiedziała. – Ty jesteś Kate i przyjechałaś mnie odwiedzić. W końcu. Urwała na chwilę. Jej oczy studiowały moją twarz i czułam się zupełnie bezbronna wobec tego srebrnego spojrzenia. Poczułam chęć wycofania się i spuszczenia głowy, na wypadek gdybym nie przypadła jej do gustu. – Bez wątpienia bardzo ją przypominasz, a jednak, choć zabrzmi to zuchwale, wydajesz się być jeszcze bardziej taka, jak ja. Przynajmniej taka, jak kiedyś byłam. Nie mogłam mówić. Przeniosłam spojrzenie z niej na pobliski stolik, na którym leżały okulary do czytania, sterta książek i fotografia. Była na niej moja matka w Jeziorze łabędzim. Grała Odettę i została uchwycona w momencie, kiedy po raz pierwszy wynurza się z jeziora jako kobieta, a nie łabędź. Mama nigdy nie wyglądała piękniej i bardziej eterycznie – była jak ze snu. Nie widziałam tego zdjęcia od dłuższego czasu, ale było ono powszechnie znane. Uświadomiłam sobie, że Alice musiała znaleźć je gdzieś i kupić odbitkę. Myśl o tym, że ta kobieta, otoczona
zewsząd przez bogactwo, musiała kupić zdjęcie własnego dziecka, była niemalże nie do zniesienia. Musiałam sobie przypomnieć, że przecież sama je zostawiła. Nieważne, co powiedziała Marguerite, fakt ten był niezaprzeczalny. Spojrzałam znowu na Alice, która nadal mi się przyglądała. – Wyobrażam sobie, że chcesz mnie zapytać o wiele spraw – powiedziała. – Tak. Ja… – W końcu zadałam jedyne pytanie, które przyszło mi na myśl, choć prawdopodobnie było na nie za wcześnie. To jedno było naprawdę istotne. – Dlaczego zostawiłaś mamę? – zapytałam. – To znaczy… wiem, że byłaś młoda i… Nastąpiło długie milczenie, po czym Alice uśmiechnęła się smutno. – Ale widzisz, ja nigdy jej nie porzuciłam. – Myślałam… – A przynajmniej nie świadomie. – To znaczy? – Myślę, że muszę ci wiele wyjaśnić. Julie wykorzystała ten moment, żeby przynieść dzbanek kawy i cieniutkie ciasteczka z migdałami. Nalała kawę do dwóch filiżanek i ponownie wyszła z pokoju. Piłyśmy w ciszy przerywanej jedynie dźwiękiem delikatnych porcelanowych filiżanek, odstawianych na spodeczki. Kiedy Alice skończyła swoje maleńkie ciasteczko, ostrożnie postawiła swoją kawę. – Musisz zrozumieć – powiedziała, niespodziewanie – że cały czas zamierzałam zabrać ją ze sobą. – Tak mi powiedział pan Stafford. – Tak, bo tyle mu powiedziałam. – Co się zatem stało? Spodziewałam się wymówek i być może byłam nawet gotowa wybaczyć, wiedząc, że była młoda i bardzo wystraszona. Nie ona jedna tak postąpiła. Nie mogłam jednak przewidzieć tego, co powiedziała. – Nie zdawałam sobie sprawy, że ją zostawiłam, nie w ten sposób, jak to sobie wyobrażasz. Widzisz, oni mi powiedzieli, że moje dziecko umarło.
34 Chebworth, lipiec 1930
ALICE PAMIĘTA BÓL, ogromny. A później jego całkowity brak, brak jakichkolwiek wrażeń, unoszenie się wśród cieni, zagłębianie się w ciemną wodę. Wydawało się jej, że mijają lata, stulecia, eony. Powiedzieli jej, że trwało to zaledwie kilka dni. Powiedzieli, że straciła dużo krwi, tak dużo, że niemal umarła. Ale gdzie jest dziecko? Musi spróbować odpocząć, powiedzieli.
35 Nowy Jork, wrzesień 1986
ALICE PRZERWAŁA CISZĘ. – Poród był trudny. Nastąpiły komplikacje, których lekarz nie przewidział. Byłam zbyt wąska. Nie zorientowali się, że powinni mi zrobić cesarskie cięcie, a kiedy zaczął się poród, było już za późno. Straciłam znaczną ilość krwi i byłam ledwie przytomna. Minęło parę dobrych dni, zanim byłam w stanie zrozumieć, co się do mnie mówi. Powiedziano mi, że niemal straciłam swoje własne życie, i myślę, że mogła to być prawda. Co się tyczy dziecka… zbyt długo było niedotlenione. Lekarz wyjaśnił mojej matce, że dziecko nie mogło oddychać i udusiło się we mnie. Być może gdybym nie była taka słaba, nie tak skołowana, zadałabym więcej pytań, choć nie sądzę, abym wiele zdziałała. Historia była dopracowana w szczegółach i nie miałam powodów, aby nie wierzyć matce. Nigdy się między nami nie układało, ale też nie sądziłam, że kiedykolwiek chciała mnie skrzywdzić. – Ale to jest potworne… – To było niewybaczalne. Moja matka nie była zła, chcę to wyraźnie powiedzieć. Jestem pewna, że choć wygląda to strasznie, jej celem nie było zadanie mi cierpienia. – Jednak zrobić coś takiego, udawać, to było coś złego. – Myślę, że ona uważała, że wyświadcza mi ogromną przysługę. Chroniła mnie przed hańbą.
36 Chebworth, lipiec 1930
LADY HEXFORD UPIJA łyk kawy i dotyka swoich jasnych włosów elegancką białą dłonią. Wygląda dzisiaj wyjątkowo promiennie, niewiarygodnie młodo. Jej głowa i twarz skąpane są w świetle padającym przez wysokie okna – nawet demaskujące promienie słońca nie wyrządzają jej krzywdy: czoło nadal wygląda na dość gładkie, a skóra na jędrną. Pod właściwym kątem wygląda niemal jak młoda dziewczyna – niewiele starsza niż wtedy, kiedy jako szesnastoletnia debiutantka pozowała Sergentowi do obrazu, który wisi teraz w salonie. W przeciwieństwie do niej jej córka przedstawia smutny widok: jej skóra jest cała w plamach i ma niezdrowy, żółty odcień. Ma zapadnięte policzki, a włosy straciły połysk. Nie są to jednak zmiany nieodwracalne, co lady Hexford chętnie podkreśla. Przyglądając się córce, mówi: – W przyszłym tygodniu zabiorę cię do miasta, do fryzjera. Nie rozumiem tej całej mody na strzyżenie, ale lepsze ono niż to, co teraz masz na głowie – to nie jest żadna fryzura. Alice patrzy na swoje jajko. Jego gładka różowa kopuła to dla niej za dużo. Sięga po kawałek tostu i zaczyna żuć go z wysiłkiem. Lady Hexford obserwuje ją i cicho wzdycha. – Najwyższa pora, żebyśmy wróciły do Londynu. Musimy cię pokazać. Wszyscy myślą, że miałaś gorączkę gruczołową. Dzięki Bogu, sukienki z obniżonym stanem nadal są w modzie, znacznie ułatwi nam to sprawę. Nikt poza lady Hexford, kilkoma zaufanymi służącymi i samą Alice nie wie, co się wydarzyło w Chebworth Manor. Lady odsuwa się dobrodusznie, aby służący zabrał jej jajko, by po chwili oddać je z namaszczeniem, tym razem z równiutko odciętym czubkiem i płynnym żółtkiem zalewającym białko. – Jeszcze trochę się to przeciągnie i ludzie zaczną mówić. Musisz się pokazać na
przyjęciu lub dwóch… Lady Hexford twierdzi, że całe to rozprawianie o nowoczesności nic nie znaczy. Dziewczęta mogą pić tyle, co mężczyźni. Ubrania mogą być inne, ale bękart pozostaje bękartem. Niezamężna dziewczyna z dzieckiem nadal podlega ostracyzmowi: dla społeczeństwa jest trędowata. – Co to było? – pyta Alice. – Przepraszam, nie rozumiem. – Chłopiec czy dziewczynka? – To była dziewczynka. – Lady Hexford ponownie cicho wzdycha. – Roztrząsanie tego nic ci nie da, Alice. Musisz przejść nad tym do porządku, powrócić na drogę, która zawsze była dla ciebie właściwa. Potraktujemy to… cały ten epizod, jako chwilowe odchylenie od normy. Prawdę powiedziawszy, wyszłaś z tego bez szwanku. To, jak wszystko się potoczyło… nie widzisz? Dostałaś szansę zachowania swojej godności, możesz zacząć wszystko od nowa. Pomyśl – mówi z naciskiem – o swoim ojczymie, o szkodzie, jaką ta cała sprawa mogłaby mu wyrządzić, gdyby sprawy potoczyły się inaczej. Wszyscy inni ucierpieliby znacznie bardziej niż ty. Musisz pamiętać, że nie możesz być egoistką.
37 Nowy Jork, wrzesień 1986
TO JAK DOWIEDZIAŁAŚ SIĘ o mamie? – zapytałam Alice. – Jak się dowiedziałaś, że jednak nie umarła? – Pojechałam zobaczyć się z moją matką, kiedy było z nią już źle. Cierpiała z powodu stale pogarszającego się zdrowia psychicznego, co było bez wątpienia efektem konieczności życia w hańbie z powodu niesławy, jaką okrył się mój ojczym. Jestem pewna, że dla kogoś, kto tak bardzo obawiał się skandalu, było to zbyt wiele. Nadal miała pieniądze, ale upokorzenie było dla niej straszne. Nie miałam z nią kontaktu przez dwadzieścia lat. Trudno w to uwierzyć, ale dowiedziałam się o jej chorobie z gazet. Nie wiem, dlaczego zdecydowałam się do niej pojechać, ale wiedziałam, że gdybym tego nie zrobiła, nigdy nie mogłabym sobie wybaczyć. Była zupełnie inną osobą niż ta, którą pamiętałam. Cicha, przestraszona, wzbudzająca litość. Być może z powodu choroby lub skandalu, który ją wywołał, matka zaczęła wątpić we wszystko, w co do tej pory niezachwianie wierzyła. Była tak zmieniona, że kiedy mi o tym powiedziała, wydawało się, że mówi o czynach kogoś –
innego. Mój gniew na nią wydawał się daremny. Wiedziałam, że muszę się od niego uwolnić, inaczej będzie mi towarzyszył przez całe życie. Tego nauczyło mnie doświadczenie. Miałam czterdzieści jeden lat, kiedy poznałam prawdę, a twoja matka była w tym samym wieku, w którym ja ją urodziłam. Julie weszła do pokoju, niosąc na tacy lunch – zdziwiło mnie, że minęły całe dwie godziny. Posiłek był niemal karykaturalnie brytyjski: kanapki z ogórkiem, skórka chleba została równiutko odkrojona. Wierna adaptacja brytyjskiego zwyczaju przyswojona zza oceanu i z innych czasów, bez śladu wpływu współczesnej angielskiej kuchni. Była też lemoniada w szklanym dzbanku. Podczas jedzenia nie
odzywałyśmy się ani słowem. Byłam zbyt wytrącona z równowagi tym, co usłyszałam od Alice, aby móc powiedzieć cokolwiek. Mimo że wyobrażałam sobie wcześniej wiele możliwych scenariuszy, coś takiego nigdy nie przyszłoby mi na myśl. Alice zjadła dwie maleńkie trójkątne kanapki i wypiła tyle lemoniady, ile ptaszek mógłby napić się wody z listka. Kiedy skończyła, zasłoniła oczy ręką i zapadła się głębiej w fotel – najwyraźniej ten wysiłek wyczerpał ją całkowicie. – Pójdę już – oznajmiłam, wstając. – Widzę, że jesteś bardzo zmęczona. Nie próbowała temu zaprzeczać, ale powiedziała: – Jestem szczęśliwa, że mnie odszukałaś, Kate. Zawsze miałam nadzieję, że jakimś cudem twoja matka pojawi się na moim progu, a odkąd się urodziłaś, marzyłam, żebyś jej towarzyszyła: że dana będzie mi choć jedna szansa, aby was poznać. Nigdy jednak nie pozwoliłam sobie w to uwierzyć. – Ja również się cieszę – powiedziałam, czując, jak ściska mi się serce na myśl, że tylko połowa jej życzenia się spełniła. – Przyjdziesz jeszcze? – zapytała trochę płaczliwie. – Jutro? – Tak, oczywiście. – Dobrze. Będę cię bardzo wyczekiwać – powiedziała. – Dziękuję. – Za co? – Za to, że nie oceniałaś mnie zbyt surowo, kiedy jeszcze nie znałaś całej prawdy. Za to, że dałaś mi szansę się zrehabilitować. Poczułam się bardzo winna, bo nie była to prawda: osądziłam ją zbyt pochopnie, nie mogąc powstrzymać się przed uwierzeniem w najgorsze. – Myślę, że jak przyjdziesz jutro – dodała – to pójdziemy na spacer. Co ty na to? Nie mogłam oprzeć się, żeby nie spojrzeć na jej nogi, które w szerokich spodniach wyglądały na słabe i bezwładne, ale oczywiście przytaknęłam. Wskazała ręką w stronę parku. – Spotkajmy się przy tym jeziorze z łódkami. Wiesz, o które mi chodzi? Już chciałam zaprzeczyć, ale z mroków pamięci nagle wyłoniło się wspomnienie, w którym jadłam srebrną łyżeczką lody ze szklanego pucharka, przyglądając się przez okno różnobarwnym trójkątom, które mieniły się jak w kalejdoskopie. Wiedziałam, że nie mogło to być nad jeziorem w parku Battersea ani w Tuileries, gdzie mama i ja
piłyśmy gorącą czekoladę ze styropianowych kubków. Musiało być to zatem w Central Parku podczas mojej pierwszej wizyty, choć wcześniej byłam przekonana, że byłam zbyt mała, aby zachować wspomnienia. – Myślę, że tak – potwierdziłam. W drodze powrotnej do hotelu próbowałam pogodzić obraz Alice, który poznałam dzięki Staffordowi, czyli młodej i pełnej życia dziewczyny, ze starą kobietą, którą spotkałam. Być może zabrzmi to głupio, ale wspomnienia Stafforda tak mnie urzekły, że zupełnie nie wzięłam pod uwagę zmian, jakie niesie ze sobą mijający czas, a które były tak znaczne, że niemal całkowicie zatarły jej podobieństwo do postaci ze szkicu. Gładkie czarne włosy stały się śnieżnobiałe, a giętkość jej ciała ustąpiła kruchości. Był to dla mnie szok – zobaczyć ją tak drobną i słabą w tym fotelu. Niemniej jednak, kiedy zaczęła mówić, to wrażenie osłabło, ponieważ niezaprzeczalnie nadal była w niej wielka siła. Jej głos nie był taki, jak u starych ludzi – słaby i drżący – ale głęboki i czysty, podobnie jak jej srebrne oczy, które nie zestarzały się ani trochę wraz z resztą jej ciała.
38 Paryż, listopad 1930
NOWA KELNERKA Z BISTRO Fourrier nie zdaje sobie sprawy, że wzbudza zainteresowanie i liczne domysły. Zdaje sobie sprawę jedynie z tego, jak cudownie jest być panią własnego losu i odpowiadać jedynie przed samą sobą. Alice lubi swój pokoik na poddaszu, jego niską trójkątną przestrzeń między bliźniaczymi skosami dachu. Była to wielka odmiana po jej przestronnej londyńskiej sypialni, w której mimo to brakowało jej prywatności. To miejsce, choć tak małe, było tylko jej: nie była narażona na wtargnięcie pokojówek, matki czy, Boże uchowaj, przyrodniego brata. Z małego okienka sypialni Alice ma wspaniały widok rozciągający się ponad szarymi, lawendowymi i perłowozielonymi dachami Dzielnicy Łacińskiej, nad kopułą Panteonu i wieżą w kształcie dzwonka St. Etienne-du-Mont, aż po srebrzysty połysk górującej nad miastem bazyliki Sacré-Cœur. Czasami, w ciszy nad ranem, Alice myśli o Tomie w ten sam ostrożny, lekko masochistyczny sposób, w jaki naciska się bolący siniak. Kilka razy nawet przygotowała sobie papier i pióro, żeby do niego napisać, a spisane różne wersje wyjaśnień jej postępowania zaśmiecają małe biurko w rogu pokoju. Jak dotąd żadna z nich nie została wysłana. W przeciwnym kącie pokoju stoi mała umywalka, nad którą Alice dokonuje porannej toalety przy użyciu jednej z nielicznych ekstrawagancji, z których nie zrezygnowała, czyli mydła z olejkiem różanym. Następnie ubiera się w swój oficjalny strój: czarną, dopasowaną sukienkę i prosty fartuszek z serży. Kiedy ubiera się rano, myśli czasami o Chebworth – tam służba wydawała się innym gatunkiem ludzi. Oniemieliby wszyscy, gdyby ją teraz zobaczyli. O szóstej rano schodzi po cichu trzy piętra w dół, obok pokojów wynajmowanych przez innych lokatorów. Alice lubi atmosferę pogrążonego we śnie pensjonatu.
Podoba się jej nawet zapach tego miejsca: czająca się w kątach wilgoć zmieszana z dymem papierosowym i tanimi perfumami nieznajomych. Kiedy miasto pogrążone jest jeszcze we śnie, w barze na dole Madame Fourrier zaparza im po małej czarnej kawie z gęstym osadem na dnie. Alice pije ostrożnie, małymi łyczkami, krzywiąc się od czasu do czasu, ale delektując się tajemniczym, gorzkim smakiem, podczas gdy jej pracodawczyni nonszalancko wypija swoją jednym haustem, po czym odstawia filiżankę na spodek z głośnym brzękiem. Alice niezwykle sobie ceni te ciche godziny przed otwarciem, widok uśpionego placu, pogrążone w ciszy okoliczne budynki. Jedyne dźwięki pochodzą z wnętrza domu: od czasu do czasu ich głosy, szczęk odkładanych do wiaderka sztućców, które Alice poleruje, tykanie zegara, szum gorącej wody w rurach. To czas na cichą, wspólną pracę. Alice zdążyła już polubić dużą, rudą i głośną madame Fourrier – nie znaczy to jednak, że zupełnie się jej nie boi. W swojej prostolinijności, bezinteresownej uprzejmości i drobnych dziwactwach Belgijka przypomina jej ciotkę Margaret. To kobieta, która jest dumna z tego, że jest sama, która czerpie z tego siłę i autorytet. Niektórzy z klientów bistra są już Alice znani, jeśli nie z imienia, to z wyglądu. Są to stali bywalcy, którzy przychodzą niemal codziennie, aby skosztować belgijskiej kuchni madame: potrawki z węgorza, bulionu z małży, doskonałej gorącej czekolady, złocistych gofrów z grubą skorupką z karmelizowanego cukru. Pewien profesor literatury codziennie rano przyjeżdża na jajka sadzone, zanim na swoim starym rowerze wyruszy na pobliską Sorbonę. Któregoś ranka zatrzymuje Alice, kiedy ta przychodzi po jego zamówienie, aby powiedzieć jej, że jest przerażony tym, jak jej język – „zarażony belgijskimi okropnościami” – zniekształcił się pod wpływem madame F. – Musi pani czytać – mówi jej – aby zwalczyć tę infekcję. Następnego ranka wręcza jej niebywale ciężką płócienną torbę pełną książek. Alice układa je później na półce nad łóżkiem, razem z tomami, które kupiła sama, a które stanowią jedyną plamę koloru w jej pokoju. Na tak małej przestrzeni, w słabym świetle, okładki książek połyskują niczym klejnoty. Jest również pisarz, Amerykanin, który mieszka po drugiej stronie placu, ale
twierdzi, że musi wyjść z mieszkania, aby móc pracować. – Cisza jest ogłuszająca – mówi do Alice pewnego razu. – W takich warunkach praca staje się najważniejsza, a przez to niemożliwa. Z kolei tutaj, w kawiarni, wśród tego gwaru jest tylko jednym z elementów sceny rodzajowej – małym i niewyróżniającym się… a przez to osiągalnym. Pisze ręcznie w zeszycie, choć często jego praca polega jedynie na gapieniu się na plac i zaciąganiu się papierosem. Madame Fourrier mówi Alice, że pisarz należał do większej grupy, ale teraz wielu jego kolegów wróciło z powrotem do Ameryki, do Londynu czy Marrakeszu. – Zazwyczaj zajmowali cały jeden kąt baru – mówi – i siedzieli cały dzień… aż do późnego wieczoru. W końcu upijali się, zaczynali się wygłupiać i musiałam ich wypraszać. Zawsze były z nimi bardzo ładne dziewczyny ubrane jak chłopcy. – Tu madame znacząco unosi brwi. – Ach, te amerykańskie i angielskie dziewczęta! Takie nowoczesne. Pewnego wieczoru pisarz zaprasza Alice, żeby przysiadła się do jego stolika na kieliszek pastis. Oczarowana patrzy, jak woda dolana przez niego do kieliszków zmienia barwę alkoholu na białoniebieską. Rozmawiają po angielsku, ponieważ mimo lat spędzonych w Paryżu jego francuski jest okropny. – Fascynujesz mnie – mówi bez zbędnych wstępów. – W jakim sensie? – Twój akcent. Mogę być Jankesem, ale wiem, że nie tego można oczekiwać po francuskiej kelnerce mówiącej po angielsku. Ty jesteś Angielką, prawda? Alice uśmiecha się i upija łyk drinka, ale nie zaprzecza. – Wiedziałem. Twój akcent jest precyzyjny, jak cięcie na szkle – tak się to chyba mówi? Mówisz jak księżna. A może jesteś księżną? Alice śmieje się, potrząsając głową, po części dlatego, aby pokazać mu, jak bardzo się myli, a po części, aby ukryć szok, że był tak blisko prawdy. – To, jak się trzymasz, twój profil – jest w tym coś królewskiego. Myślę, że o tobie napiszę, jeśli nie masz nic przeciwko. Angielska arystokratka ukrywająca się jako francuska kelnerka. Podoba mi się to. – Cóż, będę zachwycona, nawet jeśli to wszystko nieprawda.
– Nie chciałabyś tego sprostować? – Nie. Tak jest z pewnością lepiej. Masz więcej pola do popisu dla swojej wyobraźni. Pisarz śmieje się i stuka swoim kieliszkiem o jej. Jeśli wieczorami Alice nie jest potrzebna w barze, zaczyna pomagać pisarzowi jako sekretarka. Pracuje na jego maszynie do pisania firmy Corona, którą stawia w najcichszym kącie bistra. Na początku idzie im powoli – Alice musi prosić go o powtarzanie zdań, a czasem nawet całych akapitów, klawisze kleją się do siebie, a taśma się zacina. Jednak po kilku tygodniach zaczyna iść jej lepiej, Alice udaje się zrozumieć, że może pisać na maszynie, wcale o tym nie myśląc: jest zdecydowanie lepiej, kiedy pozwala palcom poruszać się swobodnie. Za tę pracę nie dostaje wynagrodzenia, ale Alice zarabia jako kelnerka wystarczająco, aby opłacić czynsz. W zamian za to pisarz zapoznaje ją z nocnym życiem Paryża. Chodzą na przyjęcia, gdzie mężczyźni tańczą ze sobą nawzajem, a ubrane w trzyczęściowe garnitury kobiety całują się otwarcie. Oglądają tancerzy tańczących shimmy na scenie Bal Négress przy wtórze dudniących bębnów i zawodzących saksofonów. Odwiedzają klub La Coupoule, gdzie obecny kochanek pisarza jest barmanem. Piją tam i tańczą aż do świtu, kiedy pierwsze promienie słońca rozświetlają Sekwanę, a mężczyźni, łowiący ryby w pobliżu Wyspy Świętego Ludwika, rozstawiają swój sprzęt. W takie poranki Paryż oglądany przez pryzmat całonocnego zmęczenia jest najpiękniejszy. Dla Alice jest również pełen melancholii. Dlaczego? Być może dlatego, że skończyły się już szalone atrakcje nocy, a ona nadal ma wolnych kilka godzin, zanim będzie potrzebna w pracy… więc ma czas na myślenie. W takich chwilach, bardziej niż kiedykolwiek, przypomina sobie, co porzuciła – albo raczej kogo. On doceniałby to piękno nawet bardziej niż ona i z pewnością postarałby się je dla niej uchwycić. Po raz kolejny zastanawia się, czyby do niego nie napisać. Ale co miałaby mu powiedzieć? Jest tak ciężko, odkąd dzieli ich jej kłamstwo. Co dobrego mogłoby to zdziałać? Czy nie odcięła się od wszystkiego, aby zacząć nowe życie? Czy nie zostawiła go po to, aby mógł być wolny i osiągnąć wielkość? Alice jest przekonana,
że właśnie wielkość jest mu pisana. Pociesza się więc, czytając gazety, przeglądając strony poświęcone sztuce w poszukiwaniu wzmianki o nim. Jest pewna, że to jedynie kwestia czasu i w końcu coś znajdzie.
39 Nowy Jork, wrzesień 1986
SPOJRZAŁAM ZNAD SWOJEGO CAPPUCCINO. Siedziałyśmy w kawiarni z moich wspomnień, teraz skąpanej we wrześniowym słońcu, i patrzyłyśmy na kolorowe łódki, sunące po wodzie przed nami. Alice była na elektrycznym wózku inwalidzkim: przyprowadziła ją Julie, która następnie dyskretnie się oddaliła. – Wiem, że mówiłam o „pójściu” na spacer – powiedziała – ale obawiam się, że był to eufemizm. Można jednak udawać. Odczucia są podobne: świeże powietrze, widoki, sam fakt bycia na zewnątrz, odkrywania świata. Również na tę okazję Alice ubrana była wytwornie, a apaszka od Pucciego, którą założyła na szyję, niemal rekompensowała to, że jej skóra była pozbawiona koloru. Świat zewnętrzny podziałał na Alice ożywczo: z wyrazem tęsknego zachwytu przyglądała się parom w łódkach i rodzinom rozmawiającym przy stolikach dookoła. Ja – przeciwnie. Znów źle spałam w nocy i wolałabym siedzieć w zaciszu jej przestronnego salonu niż w wirze sobotniego Central Parku. W głowie kłębiło mi się zbyt dużo myśli, żebym mogła wyłączyć się i odpocząć. Nie mogłam powstrzymać się przed wyobrażaniem sobie różnych alternatywnych scenariuszy, w których matka Alice nie dopuściła się swojej zbrodni lub też sumienie zmusiło Evie do powiedzenia mojej mamie o tym liście. – Więc poznałaś mojego Toma? – zapytała Alice. – Tak. – Przeniosłam na nią spojrzenie. – Pan Stafford był tak miły, że zaprosił mnie do siebie. – Jak on się miewa? – Bardzo dobrze. – Pomyślałam o tym, że był pełen energii i zdrowia; zdecydowanie starość była dla niego łaskawsza niż dla Alice. Uśmiechnęła się. – Miło to słyszeć. A tobie udało się z nim skontaktować. Sama wiem
z doświadczenia, że obecnie jest to dość trudne. Powiedziała to lekko, ale ja nie dałam się zwieść. Wróciłam myślą do pocztówki, którą Stafford przechowywał tak pieczołowicie, ale nigdy się nie zdobył, żeby na nią odpisać. – Tak – powiedziałam. – Napisałam do niego i posłałam mu rysunek, ten, na którym siedzisz nad jeziorem. Alice wyraźnie poweselała, słysząc to. – Widziałaś zatem rysunek? – Tak. – Czy ona też go widziała? June? – Nie, niestety… ona go nie widziała. – Więc nigdy się nie dowiedziała? Ból odmalował się na twarzy Alice tak widocznie, że przez chwilę zastanawiałam się, czy nie skłamać i nie powiedzieć, że w chwili kiedy mama wsiadła do tego nieszczęsnego samolotu, miała świadomość, że nie została porzucona przez własną matkę. Nie mogłam jednak tego zrobić. Potrząsnęłam głową i natychmiast dodałam: – Ale ona była szczęśliwa. Zadowolona. Nie była ofiarą. – Nie, nie była. Wiem o tym. – Alice ostrożnie upiła łyk kawy. – Byłam… jestem z niej niesamowicie dumna. Żałuję, że jej nie poznałam lub chociaż nie spotkałam, wystarczyłby mi raz. Być może przemawia przeze mnie egoizm. Być może to lepiej, że nigdy się o mnie nie dowiedziała, że nigdy nie miałam możliwości wyjaśnienia jej wszystkiego. Nie chciałam zniszczyć tego, co łączyło ją z przybraną matką. – Evie postąpiła źle, nie mówiąc jej. Alice pokręciła głową. – Chciałabym w to wierzyć. Ale czy to na pewno prawda? Czy na jej miejscu postąpiłabym inaczej? Zastanawiam się. Przez kilka minut słuchałyśmy okrzyków zadowolenia pluskających się w wodzie dzieci. – Czy on nadal pracuje? – Tak – powiedziałam. – Nadal maluje, i to codziennie, tak sądzę. – Tak go sobie wyobrażam. Na tej jego dzikiej wyspie, wśród obrazów,
otoczonego przez wiatr i wodę; idealne miejsce dla Toma. Polubiłaś go? Dobrze się dogadywaliście? – Tak, bardzo dobrze. Alice uśmiechnęła się, zadowolona. – Tak myślałam. Jesteś zupełnie jak on pod wieloma względami. Zabawne, ponieważ zawsze myślałam, że wyraz twarzy, gesty są kwestią wychowania, a nie natury. Najwyraźniej jednak i one są zapisane w genach. To nie miało sensu. – Mówisz, jakbyśmy byli spokrewnieni. Alice spojrzała na mnie i zapadła między nami bardzo długa cisza. – Ależ, kochanie, jesteście. Tom Stafford jest twoim dziadkiem. Poczułam się, jakbym wpadła do króliczej nory. – Nie – powiedziałam. – To nieprawda. Roześmiała się, bardziej zdziwiona niż rozbawiona. – Moim dziadkiem jest ten Francuz, którego poznałaś w Wenecji, Julien. – Tak uważa Tom, ponieważ tak mu powiedziałam, ale to nieprawda. Nigdy nic podobnego nie łączyło mnie z Julienem, chociaż on oczywiście próbował. – Westchnęła. – Widzisz, wszystko, co powiedziałam Tomowi tamtego dnia w ogrodzie, było prawdą… oprócz tego jednego. – Dlaczego? – zapytałam z wściekłością. – Dlaczego mu to zrobiłaś? – Zorientowałam się, że przyciągnęłam uwagę siedzącej obok pary, i z dużym wysiłkiem ściszyłam głos. – Myślę, że to złamało mu serce. – Brzmiało to brutalnie, jednak taka była prawda. – Wiem – powiedziała cicho. – To było konieczne okrucieństwo… jeśli możesz w to uwierzyć. Kiedy to zaakceptujesz, być może zrozumiesz też, że zrobiłam to dla niego. Poznałaś Toma, Kate. Wiesz, jakim jest człowiekiem. Zrezygnowałby z wszystkiego, o czym marzył. Chodziłby do pracy, której nie cierpiał, aby nas utrzymać. Jestem przekonana, że koniec końców miałby mi to za złe. – Ale dlaczego nie powiedziałaś mu tego później, kiedy sądziłaś, że dziecko zmarło? – Dlaczego miałam również jego obarczać tą tragedią? To byłoby nieuzasadnione
okrucieństwo. Chcę, żebyś coś wiedziała, Kate. To kłamstwo złamało nie tylko jego serce. Nie mogłam powstrzymać się przed dalszymi spekulacjami. – Gdybyś ją zatrzymała, moją mamę, gdyby nie zabrali jej do sierocińca… czy zdecydowałabyś się wyjawić mu prawdę? – Tak, myślę, że tak. Chciałam dać mu wolność robienia tego, co kochał. Planowałam uciec z dzieckiem. Wiedziałam, że pojedziemy do Paryża. Później, gdyby Tomowi udało się zrealizować marzenia, wtedy zapewne powiedziałabym mu. Nie po to, aby go do siebie przywiązać, ale dlatego, że zasługiwał na prawdę. – Skąd wiedziałaś, że to będzie Paryż? – Kiedy miałam szesnaście lat, moja ciotka… – Lady Margaret – weszłam jej w słowo. Spojrzała zaskoczona. – Tak, ciotka Margaret zabrała mnie na weekend do Paryża. Byłyśmy w jej ulubionej kafejce, niedaleko bulwaru Montparnasse. Było tam wielu interesujących ludzi, ale moją uwagę przyciągnęła pewna kobieta. Była sama i zamówiła sobie kawę. U jej stóp spał mały piesek, w prawej ręce trzymała książkę, w ten sposób. – Alice pokazała jak. – Pomyślałam sobie: „To jest osoba, którą chciałabym być: siedzi sobie sama w kawiarni i nikomu nie musi się tłumaczyć”. – Uśmiechnęła się. – Sama widzisz, jaka byłam naiwna. Ona mogła przecież być czyjąś kochanką. Mogła spędzać czas w kawiarni, kiedy jej mąż był w pracy. Dla mnie była jednak osobą, która sama kształtowała swój los. Pomyślałam też wtedy: „W Paryżu mogłabym taka być”.
40 Paryż, czerwiec 1934
ALICE NIE MOŻE UWIERZYĆ, że mieszka w Paryżu zaledwie od czterech lat. Już teraz czuje się tu jak w domu: to miasto jest centrum jej osobistego wszechświata. Mogłaby z zasłoniętymi oczami chodzić po uliczkach w pobliżu swojego mieszkania – i tak cały czas wiedziałaby, gdzie jest. Jeśli czasem myśli o latach spędzonych w Londynie, przeraża ją to, że w ogóle nie rozumiała tego miasta: sieci jego arterii łączących miejsca, do których podróżowała wyłącznie na tylnim siedzeniu samochodu. Są tacy, którzy twierdzą, że Paryż to już nie to samo, co w latach dwudziestych, kiedy miasto było nasycone pieniędzmi i radosną beztroską – oznakami dobrobytu. Ponoć już nikt ciekawy nie jada w Ritzu. Nawet sztuka nie miewa się tak dobrze, jak wówczas, ponieważ wielu pisarzy i malarzy wyruszyło na poszukiwanie nowych pastwisk. Wielkie zagraniczne nazwiska: Hemingway, Fitzgerald, Joyce… zostało po nich tylko wspomnienie. Alice nie dane było poznać tamtego Paryża, więc nie wyobraża sobie, że mógł być jeszcze bardziej ekscytujący niż teraz. Znalazła nawet nową obiecującą pracę. Dostała ją dzięki madame Fourrier, której siostra pracuje jako gospodyni u bogatej rodziny w szesnastej dzielnicy. – Szukają guwernantki – powiedziała do Alice pewnego dnia. – Powiedziałam Bertrande, że byłabyś idealna do tej pracy. – Dlaczego? – Ależ, moja droga, nietrudno dostrzec, że jesteś bystra, nawet wykształcona. Widziałam nieraz, jak szybko czytasz te książki, które sobie przynosisz. Poza tym, nie zrozum mnie źle, najwyraźniej nie jesteś stworzona na kelnerkę. – Tyle czasu minęło, odkąd skończyłam szkołę… – Nie masz się o co martwić. Dzieci mają do większości przedmiotów nauczyciela, który przychodzi codziennie. – To do czego ja jestem im potrzebna?
– Do angielskiego. Rodzice chcą, żeby mówiły po angielsku, choć Bóg jeden wie na co komu potrzebny ten język. Chcą kogoś, kto nauczy dzieci mówić tak, aby brzmiały naturalnie, jak Brytyjczycy. Bertrande mówi, że to dobrzy pracodawcy. Jeśli tylko tacy jak oni ci nie przeszkadzają. – Tacy jak oni? – No wiesz, Żydzi. Pierwsze spotkanie Alice z madame De Rosier jest zaskakujące. Alice oczekiwała dostojnej matrony, kogoś, kogo można się było spodziewać po jej domu, który z pewnością przypadłby do gustu matce Alice, ponieważ został zbudowany, aby onieśmielać. Sophie De Rosier zupełnie nie spełnia tych oczekiwań. Alice zostaje przyjęta w pokoju porannym, który stanowi białe zacisze skąpane w zielonym świetle, dochodzącym z ogrodu za oknem. Sama madame De Rosier wydaje się bardzo mała i bardzo młoda. Prawdę powiedziawszy, jest niewiele starsza od Alice – z pewnością nie ma jeszcze trzydziestu lat. Owal twarzy jest niemal idealny, jej usta są małe, a oczy ciemne. Taka twarz z łatwością może przybrać poważny, nawet nabożny wyraz, ale teraz uśmiecha się na powitanie Alice. – A zatem ty jesteś Alice. – Mówi po angielsku, ale wyraźnie się denerwuje, jak osoba nieprzyzwyczajona do posługiwania się tym językiem. Alice przytakuje. – Mówisz po francusku? – Tak. Jest to dla madame De Rosier wyraźna ulga – z gracją przechodzi na język ojczysty. – To dobrze. Proszę, usiądź. Alice siada na wskazanym miejscu i przez chwilę jej uwaga koncentruje się na obrazie, który wisi za głową madame. Jest to studium sadu: zielone i świetliste. Fragmenty niezamalowanego płótna przeświecają przez gałęzie drzew, nie sprawiając jednak wrażenia niekompletności, ale większego realizmu, niż gdyby zostały wypełnione farbą: daje to efekt jasnego wiosennego słońca, przeświecającego przez baldachim młodych listków. Madame De Rosier dostrzega spojrzenie Alice.
– Cézanne – mówi. – Zastanawiałam się właśnie, czy to możliwe… widziałam kilka jego prac w Muzeum Luksemburskim. – Mój mąż jest wielkim miłośnikiem sztuki. Oboje jesteśmy, ale on zna się na różnych nurtach, nowych technikach i pojawiających się stylach… ja wiem tylko, co mi się podoba. Madame De Rosier uśmiecha się nieśmiało. – Obraz jest piękny. Jeden z najcudowniejszych, jakie widziałam. – Dziękuję. Wygląda na to, że mamy podobny gust. Alice czuje, że powinna poruszyć temat spotkania, bo madame De Rosier najwyraźniej się nie spieszy. – Rozumiem, że szukają państwo guwernantki. – Tak, to prawda. Zatem do rzeczy, jak mawia mój mąż. Masz znakomite referencje… Alice porusza się niespokojnie na krześle. Nie ma pojęcia o żadnych referencjach, ale nie zdziwiłaby się, gdyby była to sprawka Madame Fourrier. Madame De Rosier odczytuje jej zażenowanie jako skromność. – Jeśli mam być szczera – mówi, pochylając się na krześle – najważniejszą twoją referencją jest to, że jesteś Angielką. – To prawda, choć teraz mieszkam tutaj, uważam Paryż za mój dom. – Ale możesz nauczyć moje dzieci angielskiego sposobu bycia i obyczajów – i właściwie mówić po angielsku, nie tak jak cudzoziemcy, jakkolwiek biegli. Być może, jeśli zostanie po lekcjach dzieci trochę czasu, będziesz mogła pomóc również mnie? Alice zostaje przedstawiona dzieciom: Antoine ma pięć lat i jest chorobliwie nieśmiały, nie jest w stanie patrzyć jej w oczy dłużej niż kilka sekund, ale Marguerite wykazuje opanowanie właściwe tylko dla sześcioletnich dziewczynek. – Nie wyglądasz bardzo staro – mówi do Alice wyzywająco. – To prawda, nie wyglądam. – Myślałam, że wszystkie guwernantki muszą takie być. Nasz nauczyciel jest stary. Jak skamielina.
W drodze do drzwi uwagę Alice przykuwa kolejny piękny przedmiot: srebrny, siedmioramienny, bogato zdobiony kandelabr. – To jest przepiękne. Niespodziewanie madame De Rosier reaguje zmieszaniem. – To spadek po rodzinie męża – mówi pospiesznie, po czym dodaje – ale my uważamy się przede wszystkim za Francuzów. – Ależ oczywiście – odpowiada zakłopotana Alice. * * * Kilka tygodni później Alice po raz kolejny siedzi ze swoją pracodawczynią. – Dlaczego chcesz, aby twoja rodzina nauczyła się angielskiego? – pyta Alice. Rozmawiają teraz jak najczęściej po angielsku. Sophie na to naciska: twierdzi, że trzeba ją zmuszać, inaczej się rozleniwi. – To piękny język. – Ostrożnie podnosi do ust filiżankę ziołowej herbaty i przygląda się Alice uważnie, jakby podejmując jakąś decyzję. – Jest jednak dodatkowa przyczyna. Monsieur De Rosier i ja… od jakiegoś czasu rozważamy możliwość przeprowadzenia się do Anglii. – Dlaczego? – Sama wiesz, jak się rzeczy mają… – waha się – …ostatnio mojemu mężowi jest coraz trudniej. – W jakim sensie? – Zdaję sobie sprawę, że dla wszystkich ostatnie lata były cięższe, a nam wiedzie się bardzo dobrze. Nasze interesy nadal kwitną – nie pomyślałabyś, że podczas kryzysu futra będą się dobrze sprzedawać, ale najwyraźniej Francuzki uważają je za towar pierwszej potrzeby. Panuje jednak uprzedzenie… wobec takich jak my. Oczywiście w pewnym stopniu tak jest od zawsze. Jednak od pewnego czasu to się… powiedzmy… nasila. – Sądzisz, że w Anglii będzie lepiej? – Alice myśli o ojczymie i jego poplecznikach. – Może tak, może nie. Monsieur De Rosier ma rodzinę w Londynie i mówi się ostatnio o przeniesieniu naszej firmy – o połączeniu z nimi. Dla nas będzie to nowy
początek. – Ale nie wybieracie się wkrótce? – Nie od razu. Uporządkowanie naszych spraw zajmie trochę czasu. Poza tym nie pojedziemy, dopóki nie będziemy mówić jak rodowici Anglicy. Monsieur De Rosier twierdzi, że nie potrzebuje pomocy ze swoim angielskim, ale to prawda, że w ten czy inny sposób potrafi być zrozumiany w każdym języku, gdziekolwiek pojedzie. – Ach. – Tak dobrze sobie radzisz z dziećmi – dodaje Sophie. – Trochę czasu minie, zanim pozwolą nam sobie ciebie odebrać. – Dziękuję – mówi wzruszona Alice. Ona również bardzo je polubiła. Dziewczynka ma bardzo żywą inteligencję, z łatwością, a nawet chciwie łapie całe wyrażenia i wyzywająco pyta Alice o zawiłości gramatyki i wymowy: „Dlaczego dove i move pisze się podobnie, skoro wymawia się zupełnie inaczej?”. Chłopczyk uczy się wolniej od siostry, ale prawdę powiedziawszy, jest jeszcze całkiem mały i uwielbia obejmować Alice za szyję, kiedy mu czyta; jego oddech na jej policzku jest słodki i odrobinę mleczny. – Nie chodzi mi tylko o uczenie ich – Sophie kontynuuje z uśmiechem. – Masz do nich tyle czułości. Gdyby tylko nie oznaczało to pozbawienia pracy naszej drogiej, starej niani Bisset, chciałabym, żebyś zajmowała się nimi cały czas. Wiem, że i one by to wolały. – Przygląda się Alice uważnie. – Koniecznie musisz mieć kiedyś swoje dzieci. Alice kiwa głową bez słowa. – Przepraszam. – Sophie mityguje się szybko, wyczuwając, że coś jest nie w porządku. – Posunęłam się za daleko. Alice kręci głową. – Nie – mówi. – W porządku. Po prostu… – Bierze głęboki oddech, sama nie wierząc, co zamierza powiedzieć. – Miałam już jedno, to była dziewczynka. Umarła. – Och, Alice. – Jednym, płynnym ruchem Sophie jest przy niej i ją obejmuje. Nagłość tej sytuacji sprawia, że w Alice coś pęka i czuje, jak po policzku spływa jej jedna, gorąca łza. Ociera ją szybko, próbując sobie przypomnieć, kiedy ostatnio ktoś pocieszał ją w taki sposób. Ku swojemu zdziwieniu nie potrafi.
Ich spotkania szybko nabierają ustalonego kształtu. Najpierw przez kilka godzin Alice uczy dzieci, później pomaga Sophie, ale w bardzo nieformalny sposób. Siedzą razem i rozmawiają na każdy temat, a raczej każdy oprócz Toma. Alice unika go jak ognia, nie dlatego, że Sophie by jej nie zrozumiała – wręcz przeciwnie, ale dlatego, że to nadal zbyt bolesne. Następnie Sophie prawie zawsze zaprasza Alice na lunch: czasem jedzą razem z dziećmi w ich pokoju, a czasem w przestronnej jadalni we frontowej części domu. Pewnego dnia, w drodze powrotnej do pensjonatu madame Fourrier, Alice uświadamia sobie, jak bardzo się cieszy, że rodzina De Rosier nieprędko przeprowadzi się do Anglii. Nie chodzi jedynie o perspektywę utraty towarzystwa dzieci czy satysfakcję, jaką daje jej ta praca. Chodzi o to, że zupełnie niespodziewanie Alice znalazła w Sophie De Rosier to, czego od czasów Toma nie miała – przyjaciela. Mimo to nie przestaje myśleć o Tomie. Teraz ma wrażenie, że wszystkie wylane przez nią łzy złożyły się na przemianę, która w niej zaszła. Czuje się ośmielona, a nawet gotowa zaryzykować. Czy minęło już wystarczająco dużo czasu? Nie jest pewna, ale mimo wszystko pisze do niego list. W skrytości ducha pragnie wyznać mu całą prawdę, ale zwycięża rozsądek, który zdecydowanie to odradza. Zamiast tego pisze, z niemałą dumą, o swojej nowej niezależności. Opisuje mu madame De Rosier, amerykańskiego pisarza, swój pokoik u madame Fourrier i podaje adres zwrotny. Czy żywi głęboko skrywaną nadzieję, że dzięki temu Tom wsiądzie w pierwszy prom płynący przez kanał La Manche, aby ją odnaleźć? Alice nie pozwala sobie na zbyt dokładne studiowanie swoich uczuć. Doskonale wie, że byłoby absurdem oczekiwać czegoś takiego. Powtarza to sobie, kiedy przychodzi do niej niewielka przesyłka w szarej kopercie. Otwiera ją ostrożnie: w środku znajduje się list i szkic owinięty w ceratę – już teraz tusz zaczął blaknąć. Oto ona siedzi nad jeziorem w cieniu bliźniaczych wierzb płaczących. Przypomina sobie omdlewający upał tamtego dnia. Spojrzenie Toma, kiedy zdjęła ubranie, i to, jak się nim rozkoszowała, świadoma swojej władzy nad nim. A także to, co się zdarzyło tego wieczoru… Alice czuje, jak ściska się jej serce, boi się, że się rozpłacze, co byłoby śmieszne: nie płakała już od dawna. Szybko sięga po list, aby odwrócić swoją
uwagę. 1 września 1934 Najdroższa A., jak wspaniale jest czytać list od Ciebie i dowiedzieć się, że jesteś szczęśliwa! Stale o Tobie myślę, więc teraz będę mógł sobie wszystko wyobrażać dokładniej: jak siedzisz i piszesz list, jak spoglądasz ponad dachami miasta. Wybacz, że to powiem, ale nie mogę wyobrazić sobie Ciebie jako guwernantki. Być może dlatego, że jest to praca związana z siedzeniem w domu, a ja mogę sobie wyobrazić Ciebie tylko na zewnątrz. Cieszę się jednak, że lubisz swoją pracę. Powinienem zacząć od smutnych wieści. W zeszłym tygodniu mój ojciec odebrał sobie życie. Mama go znalazła i od tej pory nie może dojść do siebie. A jednak – choć jest to okropne – przyniosło nam to również pewną ulgę. W ciągu ostatnich lat pogorszyło mu się tak bardzo, że zajmowanie się nim było ciężką próbą, i nie jestem pewien, czy Mama była w stanie dostrzec w nim człowieka, którego poślubiła. Co zrozumiałe, nie chce już mieszkać w domu w Putney. Jutro przeprowadza się do Islington, aby zamieszkać z Rosą i jej rodziną. Wczoraj zwolniłem się z pracy na Silk Street. Ogłupiała mnie i pozbawiała wyobraźni – zacząłem sobie uświadamiać, jak bardzo wpłynęła na moje malarstwo, i przeraziło mnie to. Udało mi się sprzedać sześć obrazów – możesz w to uwierzyć? – człowiekowi, z którym skontaktowała mnie twoja ciotka Margaret. Niewiarygodne, że zarobiłem na tym taką sumę pieniędzy, na którą musiałbym pracować u Locke’a & Proudfoota przez pięć miesięcy. Ruszam zatem do Nowego Jorku. Z mojego punktu widzenia obecnie są dwa miasta, gdzie powinien pojechać aspirujący artysta: Nowy Jork i Paryż. Nie chciałbym być, jak Rupert Grant, kolejnym Anglikiem podróżującym do Francji, aby kopiować Picassa. Mówi się, że teraz liczy się Nowy Jork: tam artyści mogą wzbić się ponad to, czego nauczyli się w Europie. Mam wystarczającą ilość pieniędzy ze sprzedaży obrazów i oszczędności, aby opłacić sobie podróż oraz – mam nadzieję – skromne mieszkanie i niezbędne wydatki przez kilka miesięcy. Wiem, że wyglądam na okropnie nieczułego, że wyjeżdżam tak szybko po śmierci ojca, ale Mama bardzo zachęca mnie do tego – bez jej błogosławieństwa nigdy bym się na to nie zdecydował. Większość moich obrazów oddaję na przechowanie, ale kiedy znalazłem ten rysunek, nie chciałem zamykać go w jakimś smutnym, ciemnym miejscu. Mam nadzieję, że przypomni Ci on o tym, jak dobrze nam było razem. Mój statek wypływa z Southampton za kilka dni, a przy sprzyjającej pogodzie przeprawa nie powinna zająć dłużej niż pięć czy sześć dni – niesamowite, że nie tak dawno tyle samo czasu było potrzebne, aby dotrzeć z Anglii na kontynent. Przez pierwszy tydzień zatrzymam się u amerykańskiego kolegi, którego poznałem na Oksfordzie – Eddiego Bloomberga. Nie pamiętam, czy go kiedyś poznałaś – raczej wątpię. Eddie ma zbyt wiele uroku, żebym ryzykował zapoznanie Cię z nim. Później spróbuję znaleźć sobie coś własnego, najchętniej w jakimś miejscu pośrodku miasta. Eddie zaproponował, że pomoże mi w tym, ale obawiam się, że jego standardy są znacznie wyższe niż moje możliwości finansowe. Napiszę do Ciebie, kiedy przepłynę Atlantyk. Czyż nie brzmi to wspaniale? Twój T.
Wygląda na to, że Tom jest – no właśnie, jaki? – szczęśliwy. Alice cieszy się jego szczęściem. Nic jednak nie może poradzić na to, że czuje ból w piersi na myśl o tym, że on oddala się od niej jeszcze bardziej, ku swojemu nowemu życiu. Alice wie, że to bez sensu – to ona zainicjowała ich rozłąkę. Ale jeśli udało się jej wyciągnąć jakieś wnioski z doświadczeń ostatnich lat, to takie, że uczucia nie są racjonalne i nie zawsze da się je stłumić, choćby tego sobie życzyła.
41 CZYM SIĘ ZAJMUJESZ – pyta Sophie De Rosier – w te dni, kiedy nie przychodzisz do nas? – Czasami przepisuję coś na maszynie dla pewnego pisarza… ale on nie może mi
–
płacić. Jestem też kelnerką w Bistro Fourrier, choć niezbyt dobrą. – To niedobrze – mówi Sophie. – Musisz się strasznie nudzić. Jesteś zdecydowanie zbyt inteligentna, aby być kelnerką. Powinnaś robić coś interesującego. Alice wzrusza ramionami. – To mi wystarcza na czynsz. A nie ma raczej innych możliwości dookoła. – Wręcz przeciwnie – odpowiada Sophie. – Słyszałam o czymś, co może cię zainteresować. I tak, kilka dni później, Alice zaczyna nową pracę w Dupré Musée d’Archéologie. Jest ono własnością jednego z przyjaciół nieżyjącego już ojca Sophie – kiedyś studiowali razem na uniwersytecie. Jean Dupré wygląda staro nawet jak na swój wiek, ponieważ niemal zupełnie stracił wzrok. Nie otrząsnął się też nigdy po śmierci żony. Sophie powiedziała Alice, że kiedy był młody, krzepki i sprawny, zjeździł cały świat jako archeolog amator w poszukiwaniu okazów do swojej kolekcji. Były to jeszcze czasy, kiedy zamożny dżentelmen mógł się poświęcić takim pasjom i znaleźć coś interesującego. Większość eksponatów, znajdujących się teraz w muzeum, zostało odkrytych podczas tych podróży i choć stanowią raczej interesujące osobliwości niż obiekty o rzeczywistej archeologicznej wartości, potrafią fascynować. Alice będzie pełnić obowiązki należące wcześniej do Lucille, córki pana Dupré, która niedawno wyjechała z Paryża na południe Francji, aby zamieszkać ze swym świeżo poślubionym mężem i założyć rodzinę. Z powodu problemów zdrowotnych pana Dupré muzeum jest od kilku lat prowadzone de facto przez jego syna – Étienne’a. Jest on jedną z najwyższych osób, jakie Alice w życiu widziała – ma ponad dwa metry wzrostu – jak również najłagodniejszych. Jest chudy i ma wypukłą klatkę piersiową oraz jasną czuprynę niesfornych włosów – wszystko to sprawia, że wygląda jak przerośnięty nastolatek.
Jest też Georgette, studentka archeologii z Sorbony, która prowadzi archiwum muzeum, żeby mieć pieniądze na „wychodne”. Jako córka intelektualistów Georgette traktuje wykształcenie uniwersyteckie jako coś oczywistego. – Pomyśl tylko – mówi – co by powiedział papa, gdybym postanowiła pracować w atelier albo wyjść za mąż i nie robić nic oprócz rodzenia dzieci. Byłby przerażony! Wydziedziczyłby mnie najpewniej. Alice lubi pracować z Étienne’em i Georgette – jedno jest ciche i skupione, a drugie hałaśliwe, piekielnie inteligentne, często rubaszne. Za Georgette ciągnie się zawsze sznur nieodpowiednich adoratorów – dziewczyna uwielbia opisywać ich wady z rozdzierającą drobiazgowością. Alice ceni sobie jednak i te chwile, kiedy jest w muzeum sama, co zazwyczaj zdarza się z samego rana. Wczesnym rankiem powietrze jest tam chłodne i dziwnie nieruchome, pełne leniwie unoszących się w powietrzu drobinek kurzu. Alice zastanawia się, czy zgromadzone przedmioty wpływają jakoś na temperaturę – czy noszą w sobie jeszcze pamięć zimnej ziemi, w której leżały tak długo. Jest tutaj biżuteria, kolczyki, naszyjniki, które kiedyś świadczyły zapewne o wielkim bogactwie, ale teraz są raczej osobliwe, z powodu braku symetrii charakterystycznego dla wyrobów ręcznych. Są też monety – kute krążki z prawdziwego złota lub brązu, niektóre duże jak pokrywki od słoików, inne nie większe od paznokcia u ręki. Alice uwielbia na nie patrzyć, ponieważ niegdyś uosabiały władzę, a teraz mają wartość jedynie jako relikty przeszłości, a nie dlatego, że dzięki nim można coś kupić lub nad czymś panować. W muzeum znajduje się nawet szkielet kobiety. Jest umieszczony w ostatniej sali, w szklanej gablocie. Według napisu na plakietce datuje się go na czasy normańskie. Jest to najcenniejszy eksponat muzeum. Został odkryty w nieoznakowanym grobie niedaleko Caen. Kobietę pochowano znacznie płyciej, niż przewidywała to norma, z dala od najbliższego kościoła. Pochówek znacznie skromniejszy niż wśród najbiedniejszych chłopów pańszczyźnianych. Jednak pierścionek na jej palcu – wykonany z niezwykłą finezją, ozdobiony szlachetnym kamieniem – sugeruje, że była szlachetnie urodzona. Plakietka, która przedstawia ją zwiedzającym, zawiera przypuszczenia, że być może okryła swą rodzinę hańbą, popełniając jakiś niegodny
czyn, jak chociażby urodzenie nieślubnego dziecka. Prawdopodobnie uciekła i umarła z dala od swojej rodziny, a jej pochówek był aktem czyjegoś miłosierdzia. Georgette za nią nie przepada i unika tej sali, jednak dla Alice jest to wyjątkowe miejsce, w którym sama, wczesnym rankiem, doświadcza uczucia niezwykłego spokoju. Następny list od Toma przychodzi tydzień później. 8 września 1934 Najdroższa A., a więc przybyłem do Nowego Jorku. Już od kilku dni jestem na suchym lądzie, ale przeprawa była ciężka i nadal od czasu do czasu czuję, jak ziemia kołysze się pod moimi stopami. Napisałem, że jestem w Nowym Jorku, ale to może być mylące. Kiedy ty, podobnie jak ja, wyobrażasz sobie to miasto, zapewne myślisz o drapaczach chmur i pomnikach. Ale widzisz, nie jestem na Manhattanie, ale w miejscu zwanym Sand’s Point. Rodzina Bloomberga to stare amerykańskie pieniądze. Dom jest wspaniały, choć dziwnie angielski: przypomina jakobińską posiadłość, pełną ciemnego drewna i kryształowego szkła oraz zbyt licznych kolumn i balustrad. Istotna różnica jest taka, że chociaż wszystko wygląda na zabytkowe, podstawowe wygody (takie jak kanalizacja i elektryczność) stoją na najwyższym poziomie, co oznacza, że wszystko funkcjonuje z niemal onieśmielającą niezawodnością. Eddie ma dwie młodsze siostry, Lou i Beatty – obie dość głupiutkie, skoncentrowane na pozowaniu na gwiazdy filmów dźwiękowych, które podziwiają. Kiedy przyjechałem, Beatty nadal dochodziła do siebie po nieudanej próbie zafarbowania włosów na platynę à la Jean Harlow. Na nieszczęście wyszedł jej wyjątkowo nietwarzowy, mandarynkowy odcień. We dwójkę są dość zabawne, niczym duet komików, choć jest to w zasadzie smutne, ponieważ ten efekt jest niezamierzony. Lou powiedziała mi dziś, że to bardzo ważne, abym narysował ją, zanim się wyprowadzę, ponieważ „dziewczyna jest nikim, jeśli żaden mężczyzna nie pragnie jej uwiecznić”. Zdecydowanie lepsza byłaby fotografia, ale ona zadowoli się moim nędznym piórkiem i tuszem. Mimo wszystkich luksusów domu i posiadłości oraz wielkiej wspaniałomyślności moich gospodarzy nie mogę się doczekać, aż wyniosę się za wodę na Manhattan. Widzę go po drugiej stronie cieśniny – drapacze chmur niczym ciemne zęby na tle nieba. Jutro płynę poszukać sobie jakiegoś lokum, prawdopodobnie w okolicy, która doprowadziłaby panią Bloomberg do omdlenia. Wygląda na to, że w sytuacji pokryzysowej łatwo będzie mi znaleźć coś taniego z możliwością wynajęcia na krótki czas. Nie podam Ci adresu Bloombergów jako zwrotnego, ponieważ mam nadzieję już wkrótce być na swoim – napiszę do Ciebie od razu, jak mi się to uda. Twój T.
Zgodnie z obietnicą, kilka dni później przychodzi następny list.
13 września 1934 Najdroższa A., znalazłem miejsce dla siebie! Jest idealne, małe, ale jasne i niezbyt schludne, więc nie będę musiał się przejmować, jeśli pochlapię coś farbą. Ta okolica znana jest jako The Village i faktycznie przypomina trochę wioskę, a z pewnością ma swój własny, odrębny od reszty miasta charakter. Powinnaś zobaczyć ilość periodyków poświęconych kulturalnej działalności tej niewielkiej enklawy. Mieszkam na ulicy, która nazywa się Bleecker, nad włoską piekarnią. Każdego dnia budzę się wśród zapachu świeżo upieczonego chleba, a obawa, że zdążą wyprzedać mój ulubiony rodzaj, wyciąga mnie z łóżka znacznie skuteczniej niż jakikolwiek budzik. Na tej samej ulicy jest jeszcze niemiecki warzywniak i polski fryzjer męski, przed którego lokalem, niczym na straży, stoi charakterystyczny słupek w białoczerwono-niebieskie paski, podobny do gigantycznego cukierka. Jeśli pójść tą ulicą w przeciwnym kierunku, natrafi się na armeńską pralnię i francuskie bistro. Tyle Europy na zaledwie pięćdziesięciu metrach amerykańskiej ulicy. Wygląda na to, że każdy, kto jeszcze może sobie pozwolić wydawać pieniądze na coś poza podstawowymi potrzebami, chce być uważany za mecenasa sztuki. Inwestowanie w kulturę jest postrzegane jako szlachetniejsze niż kupowanie koni wyścigowych lub, powiedzmy, szybkich samochodów, co byłoby zresztą nieprzyzwoite w tak ciężkich czasach. Być artystą w tym mieście, nawet tak nieznanym jak ja, oznacza możliwość pięcia się po drabinie społecznej, co w innym wypadku byłoby niemożliwe. Jestem nieoczekiwanie zapraszany na różne przyjęcia i przedstawiany jako „ten malarz” – choć nikt nawet nie słyszał o moim nazwisku. Wieczorami wychodzę z mojego mieszkania do miejsc takich jak klub Elmo, gdzie znani i bogaci siedzą rozparci na siedzeniach obitych skórą zebry, a jeden Tom Collins kosztuje tyle, co mój sąsiad, polski fryzjer, zarabia w cały miesiąc. Dla tych ludzi kryzys to zaledwie niedogodność – bawią się tak samo jak w 1928 roku, być może zamawiają teraz raczej rocznik 1922 niż 1910, ale i to pewnie, aby szokować, niż z powodu braku pieniędzy. Teraz cieszą się przede wszystkim z tego, że mogą pić legalnie. Oczywiście, niektórzy tańczący na wykwintnych parkietach Elmo tylko udają, że przynależą do elity. Po raz pierwszy zostałem tam przyprowadzony przez dwie chórzystki z Broadwayu, które w dzień dorabiają jako modelki, aby związać koniec z końcem. Przyszły do klubu w swoich kostiumach, które traktują jako swego rodzaju uniform, aby wymachiwać nogami w tańcu zwanym lindy hop. Następnie zakręciły się wokół osobników na tyle starych i brzydkich, aby mieć miliony na koncie. Na każdym rogu spotykasz kogoś, kto stracił wszystko. Myślę, że ma to coś wspólnego z amerykańskim układem ulic, który jest zaaranżowany jak siatka. Oznacza to, że jeśli skręcisz z eleganckiej alei, na której są butiki i koktajlbary, znajdziesz się na ulicy, na której ludzie leżą niczym połamane parasolki. Idąc taką ulicą, czuję się winny, że mam buty na nogach i płaszcz na plecach. Kiedy daję tym ludziom swoje drobne, nie patrzę im w oczy z obawy, że zobaczą we mnie marnotrawcę, pasożyta, człowieka, który zrezygnował dobrowolnie z uczciwej posady, aby wieść życie dekadenta bez żadnych zobowiązań. Kiedy widzę tych ludzi, czuję, że powinienem wykorzystać moją sztukę, aby zająć stanowisko, pokazać zło kapitalizmu, które dzieje się w tym mieście. Zamiast tego jednak kusi mnie, aby opowiedzieć historię. Chcę pokazać wszystkie cuda i nieprawości Nowego Jorku, jego kolory i jego cienie. Tutaj pracuje mi się lepiej niż kiedykolwiek, obrazy powstają w niezwykłym tempie. Każdego ranka budzę się przerażony, że ta wyjątkowa produktywność dobiegnie końca, że jestem już wyciśnięty, wypalony. Jednak każdego dnia ten cud się powtarza. Nie próbuję się zastanawiać, dlaczego i skąd się to bierze. Zbyt baczna
obserwacja mogłaby to spłoszyć. Udaje mi się również coś sprzedać. Jeśli możesz w to uwierzyć, to za tydzień będę miał swoją własną wystawę. Twój T.
42 Nowy Jork, wrzesień 1986
OBESZŁYŚMY RAZEM KONIEC parku, wzdłuż brzegu zbiornika wodnego, który później został nazwany na cześć Jackie Kennedy Onassis, oddalając się od Upper East Side w kierunku Midtown, ponieważ Alice powiedziała, że zna tam dobre francuskie miejsce na lunch. Pogoda stała się pochmurna, a woda w zbiorniku wyglądała jak ciemniejsze odbicie nieba, pofalowane przez delikatną bryzę. Alice kierowała swoim wózkiem szybko, nawet niecierpliwie, i musiałam starać się, aby za nią nadążyć. Rozumiałam, że zawsze robiła wszystko z dużą energią i nie chciała pozwolić, żeby wiek i zły stan zdrowia jej w tym przeszkodziły. Była jednak słaba. Przez jej rzadkie białe włosy mogłam dostrzec białoniebieski odcień skóry, jej chude ramiona były przygarbione pod otulającą je apaszką. W drodze pytała mnie o moje życie z mamą. Gdzie mieszkałyśmy? Co lubiłyśmy robić w weekendy? Czy mama czytała – co i kogo? Czy lubiła sztukę? Muzykę? Oprócz oczywistego bólu, jaki te pytania we mnie wzbudzały, były też niewygodne, ponieważ, mimo że tak banalne, Alice zadawała je z widocznym głodem wiedzy. – Przeczytałam wszystkie z nią wywiady – powiedziała – ale jak sama rozumiesz, to nigdy nie wystarcza. Próbowałam przekazać jej tyle, ile mogłam – ważnych i banalnych spraw. Opowiedziałam jej, że mama zawsze wydawała mi się równie wdzięczna, tańcząc w pantoflach, jak en pointe. Opisałam jej też, jak chodziłyśmy popływać na otwartym basenie w Tooting Lido, a później na lody, jak upiekła mi tort na czternaste urodziny, do którego omyłkowo dodała soli zamiast cukru, po czym na pocieszenie pozwoliła mi wypić cały kieliszek szampana – bardzo to Alice rozśmieszyło. Opowiedziałam jej też o wystawie Barbary Morgan i o tym, że mama urządziła dla mnie ciemnię w piwnicy.
Wiedziałam jednak, że moje opowieści nie wystarczą. Wiedzieć, co lubiła robić w czasie wolnym czy co najchętniej gotowała… w żaden sposób nie mogło zastąpić poznania jej, bez czego wszystkie moje odpowiedzi były zawieszone w próżni. Kiedy myślałam o tym, jednocześnie zastanawiając się, jak Alice może być tak zaślepiona, aby tego nie widzieć, ona się odezwała: – Mam nadzieję, że nie przeszkadza ci moje wścibstwo, ale tak bardzo mi się podoba, kiedy o niej mówisz. Chodzi zarówno o to, w jaki sposób mówisz, jak i o to, co mówisz. Dzięki temu lepiej rozumiem, że żyła otoczona miłością. Po tych słowach żadna z nas długo się nie odzywała, szłyśmy obok siebie w przyjaznej ciszy. – Miałaś szczęście – odezwała się w końcu Alice – że miałyście taką przyjacielską relację. Pewnie, to może być kwestia różnicy pokoleniowej, ale możesz mi wierzyć, że taka więź nie jest czymś oczywistym. Pomyślałam, że kto jak kto, ale Alice wie o tym najlepiej. – Wiem – odparłam. – Zawsze myślałam o niej jako mojej najlepszej przyjaciółce. Zobaczyłam, że Alice kiwa głową. – Ależ oczywiście – powiedziała delikatnie. – Tym bardziej musiało to być dla ciebie okropne, kiedy ją straciłaś. Nie mogłam znaleźć słów, żeby jej odpowiedzieć, i przez chwilę byłam zadowolona, że nie widzi mojej twarzy. Restauracja była naprawdę bardzo dobra – i bardzo francuska. Wewnątrz ciężko było uwierzyć, że jesteśmy w amerykańskim mieście. Wystrój wnętrza był w stylu art déco: połyskujące, ciemne drewno i chrom, kryształowe szybki w oknach, ułożone w geometryczne wzory. – Pierwszy właściciel tej restauracji wyjechał z Paryża w latach trzydziestych – powiedziała mi Alice – potrawy są z tego okresu. Może nawet lepsze niż te, które tam wtedy jadłam. Choć w tamtych czasach oczywiście nie było mnie stać na jedzenie w lepszych restauracjach. Kiedy zjawił się kelner, Alice zamówiła nam obu koktajl o nazwie French 75. – Nie ma w nim nic szczególnie francuskiego – wyjaśniła – oprócz szampana. Jest
jednak całkiem niezły. Drinki podano nam natychmiast: w wysokich kieliszkach, jasne i piękne, z zawijaskiem ze świeżej skórki cytrynowej, profesjonalnie balansującym na brzegu. Zamówiłam confit z kaczki, ponieważ wydawało mi się, że to właściwy wybór w takim miejscu, a Alice zdecydowała się na gotowanego pstrąga i szpinak w śmietanie. Przez chwilę jadłyśmy w ciszy, po czym Alice odezwała się pierwsza: – A więc, Kate, opowiedziałaś mi dużo o swojej matce i usłyszałaś już wiele, z pewnością nawet zbyt wiele, o mnie. A co z tobą? Proszę, opowiedz mi coś o sobie. Spojrzałam na jej twarz, na której malowało się oczekiwanie, i poczułam, jak tracę grunt pod nogami. – Nie jestem… – Wzruszyłam ramionami i zaśmiałam się bez wesołości. – Nie jestem zbyt interesująca. Nie jak mama. – Zabrzmiało to jak przeprosiny, czym w zasadzie było. Alice odłożyła swój kieliszek z bardzo zdecydowanym wyrazem twarzy. – Będę udawać, że tego nie słyszałam – powiedziała. – Nie zostało mi już tyle czasu, bym mogła spokojnie słuchać takich bzdur. – Cóż… – Wykonałam bezradny gest. – Nie mam wielkiego talentu jak ona. – A twoje fotografie? Poczułam, że robi mi się gorąco. – Skąd o tym wiesz? – To nie jest trudne. Nawet gdyby z twojej torebki nie wystawał pasek od aparatu. – Spojrzałam i rzeczywiście Alice miała rację. – Wiem o tobie co nieco. Powiedzmy, że zawsze miałam na ciebie oko. – To znaczy? – Cóż … – powiedziała, zastanawiając się, czy kontynuować. – Byłam na twojej wystawie dyplomowej w Slade. Wytrzeszczyłam na nią oczy. Alice uśmiechnęła się niemal przepraszająco. – Pracuję w świecie sztuki, Kate. To małe miejsce. Nie było trudno dowiedzieć się o tym. I powiem ci, że… nieczęsto przyjeżdżam do Londynu. Nie było mnie w tym
mieście przez całe dwie dekady po mojej przeprowadzce do Paryża. – Ale… – Próbowałam to zrozumieć. – Tylko jakieś pięćdziesiąt osób było na mojej wystawie. – Byłam jedną z nich. Dlaczego miałabyś mnie zauważyć? Byłam dla ciebie obcą osobą. Zrozumiałam, że to prawda. Dopiero przy bliższym poznaniu dostrzegało się, że Alice jest wyjątkowa. Z daleka wyglądała na zwykłą starszą panią. Przypomniałam sobie o czymś jeszcze. – Listy. Wysyłałaś mamie listy co roku, każdego roku, kiedy występowała. Przytaknęła. – Tak. Oglądanie jej przedstawień stało się dla mnie niczym… rytuał, mimo że często wymagało to podróżowania do Londynu. Pozwalałam sobie na to tylko raz do roku. Nawet gdyby nie chodziło o uczucia Marguerite i Antoine’a, nie byłoby to w porządku – mogłoby się przerodzić w obsesję. Był to mój sposób na związek z nią, tak sądzę. Szybko zmieniła temat, być może dlatego, że nie mogła znieść litości malującej się na mojej twarzy. – Opowiedz mi. Tak bardzo chciałabym usłyszeć o twojej fotografii. – Sama nie wiem – odpowiedziałam. – Uwielbiam to robić, ale czasem zastanawiam się, czy nie dać sobie z tym spokoju i znaleźć porządną pracę. Alice popatrzyła na mnie pytająco. – Co masz na myśli? – Jakąś rozsądną pracę… jak uczenie albo praca w biurze. – Koniecznie – odparła Alice – jeśli tylko tego chcesz. Nie powinnaś jednak podejmować takiej decyzji ze strachu. Znałam kiedyś młodego artystę, który miał te same wątpliwości – ukończył studia na Oksfordzie z wyróżnieniem, miał obiecującą przyszłość jako prawnik. On również się obawiał i był prawie przekonany, że mu się nie uda. Pokiwałam głową. – Tak, mówił mi. Powiedział mi też, że na początku nie szło mu najlepiej. Uśmiechnęła się, wyraźnie tym rozbawiona.
– Tak ci powiedział? Tak, mogę wyobrazić sobie, że tak sądził. – Jej wzrok staje się na chwilę zamglony, kiedy pogrąża się we własnych myślach. Po chwili jednak znów koncentruje się na mnie. – Gdzie teraz mieszkasz? – pyta. – Nadal w tym samym domu, w którym dorastałam, w Battersea, gdzie kiedyś mieszkałyśmy ja, mama i… ach, Evie. Zastanawia się chwilę nad tym, marszcząc się nieznacznie. – Myślę, że powinnaś wyprowadzić się stamtąd. – Proszę? – Przepraszam – odpowiada. – Wygląda na to, że z wiekiem zaczynam mieć zdanie na każdy temat. Dopiero co się poznałyśmy, choć mi wydaje się, że jest inaczej, a ja już ci mówię, co powinnaś zrobić ze swoim życiem. – Uśmiecha się. – Urok tej sytuacji polega właśnie na tym, że to tylko twój wybór. Mimo wszystko… nie mogę oprzeć się wrażeniu, że młoda kobieta z twoim talentem nie powinna zamykać się w starym domu pełnym wspomnień. – Nie wiem, gdzie miałabym się podziać. – Wypowiedziane na głos, te słowa brzmią małostkowo. – Może wyjedź do innego miasta? Lub państwa? Czy jest jakieś miejsce, gdzie chciałabyś zamieszkać? Paryż, pomyślałam od razu, nawet nie wiedząc dlaczego. Było to zaledwie przeczucie – lub raczej cała konstelacja przeczuć – nic konkretnego. Nagle odkryłam, że choć i z tym miastem łączą mnie wspomnienia, nie są one tak bolesne czy osaczające, jak te dotyczące domu. Przypomniały mi się światła na wodzie, oglądane nocą i podziwiane z mamą – niemal byłam w stanie cieszyć się tym, zamiast pogrążać się w obezwładniającym smutku na samą myśl. Natychmiast przypomniałam sobie jednak, że przecież tam mieszka Oliver, że to niemożliwe. Odepchnęłam od siebie tę myśl i potrząsnęłam głową. – Zastanowię się nad tym – powiedziałam Alice. Kelner zabrał nasze talerze i zostawił kartę deserów. – Bez trudu mogłabym spędzić tu cały dzień – powiedziałam do Alice, aby odwrócić od siebie jej uwagę. Zgodziła się ze mną.
– Wcześniej tak robiłam. Kiedy tutaj jestem – dodała – niemal mogę sobie wyobrazić, że jestem tam z powrotem, nie tyle w samym Paryżu, bo często tam bywam, ale w tym czasie: kiedy nadal nikt nie podejrzewał, na co się zanosiło. Możesz to nazwać naiwnością. Ludzie myśleli, że nic gorszego niż pierwsza wojna światowa, a później jeszcze światowy kryzys nie może się już zdarzyć. – Byłaś szczęśliwa? – Och, bardzo. Zaczęłam czuć się w Paryżu jak w domu i miałam dużo zajęć. Po raz pierwszy w życiu czułam się potrzebna. Znasz sztukę Trzy siostry? Przytaknęłam, bo znajdowała się w lekturach szkolnych. – Ludzie często wyśmiewają Irinę, zwłaszcza jej dziwny pomysł, że praca może nadać życiu sens, ale myślę, że ona ma rację. Zawsze wydawało mi się to bardzo niesprawiedliwe, że na koniec spotyka ją taki zawód. Ponieważ jeśli znajdziesz właściwą pracę, czeka cię wielka nagroda. Poczucie, że masz swoje miejsce na świecie, że możesz być użyteczna na swój mały sposób, jest nie do przecenienia. Jedyne, czego żałowałam, to tego, że nie miałam z kim dzielić swojej radości. Nie chciałam jednak nikogo innego oprócz Toma, a byłam przekonana, że nie da się już naprawić stosunków między nami. – Musiałaś się cieszyć, że odniósł sukces w Nowym Jorku? – Tak, bardzo, byłam zachwycona. To było wszystko, czego pragnął, wtedy, w 1929 roku. Ta pierwsza wystawa, choć skromna, umieściła go na stałe w świecie sztuki. Jest to niezwykłe doświadczenie, patrzeć, jak spełniają się czyjeś marzenia. Pomyślałam, że to samo pewnie czuła Evie, kiedy mama zaczęła odnosić pierwsze sukcesy. Ciężko było sobie wyobrazić mamę nie jako gwiazdę, którą się stała, ale jako aspirującą młodą osobę, jakich wiele. Uderzyła mnie jeszcze dziwniejsza myśl – nie mogłam uwierzyć, że wcześniej nie zadałam sobie tego pytania. Czy gdyby nie Evie, mamie udałoby się odnaleźć swoje powołanie? Być może nie. Prawdę powiedziawszy, raczej na pewno nie. Ciekawiło mnie, czy Alice też się kiedyś nad tym zastanawiała. – Żałuję, że nie mogłam tego zobaczyć na własne oczy. – Alice mówiła dalej. – Kiedy czytałam o tym w jego listach, a później coraz częściej również w gazetach, wydawało mi się to bardzo odległe, nierealne. Pewnego razu w druku pojawiło się
nawet zdjęcie Toma i żałowałam, że je zobaczyłam. Nie wiem, czy to z powodu złej jakości, ale czułam, jakbym patrzyła na kogoś zupełnie obcego.
43 Paryż, marzec 1937
MINĘŁY TRZY LATA, odkąd Tom wyjechał do Nowego Jorku. Wygląda na to, że nazwisko Thomasa Stafforda zaczyna coś znaczyć w świecie sztuki – Alice słyszy, jak wymienia się je jednym tchem obok Hoppera czy Bellowsa. W takich chwilach doświadcza dziwnego uczucia obcości, jakby ten Thomas Stafford nie był Tomem, którego znała. Ponoć kilku dużych kolekcjonerów poważnie zainteresowało się jego pracami. Jeden z jego obrazów, Poranek na Bowery Street, został kupiony przez amerykańskiego hotelarza za niebagatelną sumę pięciu tysięcy dolarów. Mówi się, że Stafford jest jednym z nielicznych europejskich malarzy, którzy nie popadli w kopiowanie Picassa lub Matisse’a. Najwyraźniej rada ciotki Margaret nie poszła na marne. Za każdym razem kiedy Alice znajduje wzmiankę o nim w angielskich gazetach kupowanych w trafice, wycina ją i pieczołowicie przechowuje w szufladzie nocnego stolika. W tych samych gazetach coraz częściej pojawia się też nazwisko jej ojczyma: Wiec Brytyjskiej Unii Faszystów w Kensington: przemawiają Mosley i Hexford, Wystąpienie Hexforda w Cambridge Union, Lord i lady Hexford podejmują niemieckiego Führera. Są również zdjęcia jej matki, która niczym Królowa Śniegu w białej pelisie z norek wysiada z błyszczącego mercedesa Goebbelsa. Ojczym Alice w czarnej koszuli i absurdalnych bryczesach do jazdy konnej zwraca się do swoich zwolenników. Tych zdjęć Alice nie wycina. Paryż, sierpień 1939 Wieści z Europy są złe. Sophie De Rosier ma kuzynkę w Czechosłowacji i od dawna nie miała od niej żadnej wiadomości, dokładnie od marca, kiedy niemieckie oddziały wymaszerowały z Sudetów i przejęły kontrolę nad państwem.
– Dlaczego – pyta Sophie Alice – nikt nic z tym nie zrobi? Francuskie i brytyjskie rządy… dlaczego dopuszczają do czegoś takiego? Alice myśli o Archiem i o ojcu Toma – biednym panu Staffordzie, który przez tyle lat był jeńcem wojennym, choć tylko we własnej głowie. – Myślę, że ze strachu – odpowiada. – Nie chcą kolejnej wojny, ludzie zbyt dobrze pamiętają tę poprzednią. Sophie kiwa głową ze zrozumieniem. Ona również straciła brata – i to najstarszego. – Jeśli jednak nic się nie zrobi – mówi – sytuacja tylko się pogorszy. Zanim się obejrzymy, zajmą Francję lub nawet Anglię. Jadąc do domu rowerem, Alice próbuje wyobrazić sobie Paryż, tak przyjemny i czarownie cichy tego wieczoru, pod okupacją obcych wojsk. Wydaje się to wręcz niemożliwe. Jest tak pochłonięta swoimi myślami, że nie zauważa szkła na drodze, zanim jest za późno, i z opon roweru wydobywa się charakterystyczny syk. Alice ogląda szkody, klnąc cicho pod nosem. Bliźniacze przekłucia, wystarczające, aby powietrze zupełnie uszło z obu opon. Alice odprowadza rower z powrotem do domu De Rosierów i zostawia go, zbyt zmęczona, aby załatać dętki. Decyduje się na powrót metrem. Kiedy czeka na pociąg metra, jej wzrok przykuwa plakat na sąsiednim peronie. Przedstawia jasną w kolorystyce, abstrakcyjną scenę uliczną. Alice nie zna tego obrazu, ale jest w nim coś, co domaga się jej uwagi. Jakaś osoba stoi przed plakatem, więc nie da się przeczytać, co jest na nim napisane. Podekscytowana Alice przesuwa się, aby dojrzeć lepiej. Nadjeżdża jej pociąg, ale Alice jest zdeterminowana, żeby zobaczyć plakat. Wagony zatrzymują się powoli, całkowicie zasłaniając jej widok. Ludzie wysiadają i wsiadają. W końcu, wśród zgrzytu przekładni i mechanicznego jazgotu, pociąg wtacza się do ciemnego tunelu. Kobieta, która wcześniej stała przed plakatem, odeszła i teraz Alice widzi go w całej okazałości. Choć musi przeczytać kilka razy, aby upewnić się, że dobrze zrozumiała.
Wystawa Thomas Stafford: Światła Nowego Jorku U wejścia do galerii Alice waha się, nagle niepewna, czy postąpiła słusznie, przyjeżdżając tutaj. W środku jest tłum ludzi, a pod sufitem unosi się gęsty papierosowy dym. Alice toruje sobie drogę, rozdarta między chęcią obejrzenia obrazów a szukaniem jego twarzy. Kilka razy wydaje się jej, że go widzi, ale szybko ku jej rozczarowaniu okazuje się, że to pomyłka. Co chwila zatrzymuje ją ktoś znajomy, co zmusza Alice do wymiany uprzejmości, zanim z powrotem może podjąć przerwane poszukiwania. – Słyszałaś? – mówi ktoś niedaleko niej. – Przyszła Gertruda Stein. Faktycznie, Gertruda Stein we własnej osobie stoi w rogu pokoju w otoczeniu wielbicieli. Jest trochę mniejsza i starsza, niż Alice sobie wyobrażała, niemniej jednak wspaniała: na ramionach ma zielony szal, a jej stalowoszare włosy są krótko ścięte jak u Joanny d’Arc. Ale gdzie jest Tom? Alice zaczyna się obawiać, że nie przyszedł na własną wystawę. Obeszła już w całości oba pomieszczenia, przepychając się między tymi samymi ludźmi, trochę się ośmieszając. Nagle jej wzrok przyciąga tył czyjejś głowy, charakterystyczne wystrzyżenie włosów nad szyją, które sprawia, że jej serce się zatrzymuje. Widziała tego mężczyznę już wcześniej, ale to nie on. Choć przy ponownym spojrzeniu… Nie, to niemożliwe. Ramiona ma za szerokie, sylwetka też… jest inna, a włosy o ton ciemniejsze, niż zapamiętała. A jednak to bez wątpienia jest Tom. Pochyla głowę, ponieważ ktoś przybliżył się, aby coś mu powiedzieć. To drobna blondynka w nordyckim typie – Alice nawet z tej odległości wie, że jest piękna. Czuje, jak budzi się w niej zazdrość, i choć wydaje się to niezrozumiałe, Alice nie wie, jak ją zdusić. Nie może uwierzyć, jak się zmienił. Zapamiętała Toma, jakim widziała go po raz ostatni: wysokiego, młodzieńczo szczupłego, niczym pęd, który wystrzelił do góry zbyt szybko i nie miał czasu wypuścić bocznych gałązek. Jego twarz była zupełnie chłopięca. Alice musi skonfrontować się z tym, że minęła niemal dekada. Lata odcisnęły swoje piętno i te zmiany fascynują ją. Tom ma teraz silniejszą posturę,
a jego twarz jest bardziej surowa, ale dobrze mu z tym – jego chłopięca uroda zmieniła się i stała bardziej męska. Nadal jednak łatwo się czerwieni, ma prawie kobiece rumieńce, równoważone jednak przez cień zarostu pod skórą i bardziej zdecydowany zarys brwi i szczęki. Jest wyższy od otaczających go ludzi. Czyjaś uwaga sprawia, że Tom podnosi głowę, aby rozglądnąć się po sali, i znienacka spostrzega ją – od tej chwili nie spuszcza z niej spojrzenia. Wytrącona z równowagi Alice czuje potrzebę zaznaczenia tego dziwnego momentu. Podnosi rękę, czując, że lekko drży, i macha do niego nieśmiało. Blondynka również ją dostrzega i przygląda się jej oczami niebieskimi jak u syjamskiego kota. Jej piękno zapiera dech w piersiach. Ma nowoczesną urodę hollywoodzkiej gwiazdy, zmysłowo podkreśloną przez dopasowany, szary kostium – bez wątpienia jest to Schiaparelli. Małą, białą dłonią unosi papierosa do ust i stojący nieopodal mężczyzna szarmancko oferuje jej ogień, a kiedy wraca na swoje miejsce, na jego twarzy maluje się niezrozumiała przyjemność. Ona jednak zwraca uwagę tylko na Toma – jej druga ręka spoczywa na jego ramieniu. Nagle Alice z przestrachem orientuje się, kogo ta kobieta jej przypomina. Jej matkę. Alice obraca się i rusza do drzwi, niemal biegnąc, tak bardzo chce się znaleźć na ulicy, gdzie będzie mogła wmieszać się w anonimowy tłum i zniknąć. Jakaś ręka dotyka jej ramienia, Alice obraca się, myśląc, że to może… Nie – to… ach, przyjaciel amerykańskiego pisarza. Alice uśmiecha się, kiwa głową i umyka przed towarzystwem. Na świeżym powietrzu uświadamia sobie, że nie pamięta, co mężczyzna do niej powiedział. Popełniła błąd, przychodząc. Gdyby Tom chciał, żeby tu była, napisałby do niej. Powinna była zadowolić się jego listami. Jest już po dziewiątej wieczorem i Alice jest wdzięczna za spowijający ją mrok. Dochodzi do połowy ulicy, kiedy słyszy swoje imię i szybkie kroki. – Alice? Tom staje przed nią – wysoki i zaczerwieniony – oddychając ciężko. – Wiedziałem, że to ty. Nie mogłem się wyrwać… – Patrzy na nią urzeczony. – Tak bardzo się zmieniłaś.
– Wiem. Ty też. – Chciałem jutro zrobić ci niespodziankę. Nie chciałem, żebyśmy spotkali się w ten sposób. – Nie chciałeś powiedzieć mi o wystawie? – Mówiąc to, Alice uświadamia sobie, jak bardzo czuje się dotknięta. – Nie chciałem, żebyśmy się tak spotkali, wśród tych wszystkich ludzi. Chciałem cię najpierw odszukać. – Ale przecież musisz wiedzieć, że za nic nie przegapiłabym twojej wystawy. Tom, te obrazy są… takie inne: tyle w nich energii i koloru. Tak bardzo ci się powiodło. Tom przestępuje z nogi na nogę. – Dziękuję, ale… sam nie wiem. Wszystko to wydaje się… takie nierzeczywiste. Czuję, że zaraz zrobię lub powiem coś głupiego, co mnie zdradzi jako zwykłego pozera. – Uśmiecha się zawadiacko. – Uciekamy stąd? – Nie możesz wyjść z własnej wystawy! Tom wzrusza ramionami. – Poradzą sobie beze mnie. Nie jestem pewien, czy w ogóle jestem potrzebny, jeśli mam być szczery. Większość zebranych tam osób ma lepiej wyrobione poglądy na moje malarstwo niż ja sam. Nie sądzę, żeby zauważyli. – Bierze jej rękę i wsuwa pod swoje ramię. Alice czuje, jak przebiega ją dreszcz: tak dobrze go zna, a zarazem wyczuwa w nim ekscytującą obcość. Nie może się jednak powstrzymać: – Twoja przyjaciółka z pewnością się zorientuje. Wyglądała na bardzo zainteresowaną tym, co masz do powiedzenia. Tom patrzy na nią rozbawiony, a ona czuje, że robi się jej gorąco. Wie, że nie ma prawa być zazdrosna. – Kogo masz na myśli? – Kobietę, z którą tam rozmawiałeś, blondynkę. – Grace? – Tak ma na imię? Cóż, myślę, że do niej pasuje. Jest urocza. – Grace jest tylko przyjaciółką.
– Ach. – Alice myśli, że przecież ona też jest jego „przyjaciółką”, a jak niewiele to mówi o ich wzajemnej relacji. – Jest żoną jednego z moich mecenasów: opłacili moją podróż tutaj. Jeśli mam być szczery, przebywanie z nią jest dość nużące, ale nie chcę być niegrzeczny. – Ależ oczywiście. – Alice próbuje ukryć swoją ulgę. Tom rzuca jej szybkie spojrzenie i ledwo dostrzegalny uśmiech. Alice czuje, że przyciąga ją bliżej do siebie. Dogasają ostatnie światła dnia. Przechodzą przez cichy Boulevard des Invalides, obok straganów z kwiatami, których płócienne markizy falują na wieczornym wietrze. Alice wskazuje na Lycée Victor Duruy, teraz ciche w swym ogromie, niczym uśpiony olbrzym. – Tutaj uczy Matisse. Zaglądają do środka przez ciemne okna, jakby spodziewali się ujrzeć brodatego malarza, niczym ducha tego miejsca. – Wiesz – mówi Tom – że Matisse też miał być prawnikiem? Alice jest zaskoczona. – Całe szczęście zatem, że obaj poszliście po rozum do głowy! Orientuje się, jak daleko zawędrowali, kiedy widzi przed sobą światła Boulevard du Montparnasse. Stamtąd dochodzą ich dźwięki: muzyka, piski, śmiechy, pomruk silników. Nocne hulanki w tej części miasta zaczynają się dość wcześnie. Kiedy przecinają tę okolicę, oczy Toma robią się szerokie z zachwytu, a Alice czuje przypływ dumy, że to miasto, jej miasto, wywiera na nim silne wrażenie, mimo że kilka lat mieszkał w amerykańskiej metropolii. – W porządku – mówi Alice rzeczowo. – Co chciałbyś robić? – Chciałbym spróbować ostryg, nigdy ich nie jadłem. – Nawet w Nowym Jorku? – Nigdy. – Ani ja. – Alice szczerzy się w uśmiechu. – Myślałem, że tylko tym żywią się ludzie w Paryżu. Ostrygi i… mnóstwo szampana, aby móc je przełknąć, oczywiście. Alice śmieje się. – Być może niektórzy, ale nie ja. Nie prowadzę takiego trybu życia. Z mojej pensji
nie kupi się wielu ostryg. – Cóż, koniecznie musimy ich spróbować. Ja zapraszam. Później chciałbym, żebyśmy się strasznie upili. Pamiętasz to przyjęcie nad jeziorem? Przytakuje. – Chciałbym, żeby było jak wtedy: żebyśmy wypili za dużo, a potem siedli razem i rozmawiali do bladego świtu. Szampan nas rozgrzeje. – Zgoda. Ostrygi, drżące na posłaniu ze słonego lodu, są naprawdę dziwne. Po pierwszej Alice nie jest pewna, czy ma ochotę na następną. Zostawiają w jej ustach morski, metaliczny posmak. – Nie tego się spodziewałam. – Ani ja. – One nie mają raczej smaku, prawda? – Wydaje mi się, że smakują morzem. – I ta ich tekstura: śliska, zimna. Można nawet powiedzieć, że oślizgła. – Hm. Może gdybyśmy spróbowali popijać każdą szampanem? No wiesz, żeby je przełknąć? Po opróżnieniu całej butelki Alice jest przekonana, że ostrygi są najsmaczniejsze na świecie. – One po prostu wymagają odrobiny zrozumienia – zapewnia Toma gorliwie. – Są bardzo subtelne. Kiedy kelner przynosi rachunek, Tom upiera się, że sam zapłaci za wszystko. – Mówiłem ci – ucisza jej protesty. – Teraz mam pieniądze. Mówi to, jakby sam jeszcze temu nie dowierzał, co sprawia, że Alice dostrzega w nim tego Toma, którego zapamiętała – pod wpływem impulsu sięga po jego dłoń i przyciska ją do ust. Tom nieruchomieje i patrzy na swoje palce spoczywające na jej wargach. Nagle Alice traci odwagę i pozwala jego ręce opaść. W następnym barze Tom kupuje im absynt. – To z pewnością jest to, co piją tutaj wszyscy. Oprócz szampana, oczywiście. – Nie, w zasadzie nie jestem pewna, czy to aby na pewno legalne.
– Jakie to dziwne. Taki mały, nieszkodliwy drink. Jestem pewien, że nic tak słodkiego nie może nikomu zaszkodzić. Przyglądają się jak zahipnotyzowani skomplikowanemu rytuałowi podawania absyntu: delikatnej, ażurowej łyżeczce, kostce cukru nasączanej lodowatą wodą, alchemicznemu procesowi, kiedy woda dociera do zielonego płynu, zamieniając go w biały i mętny. Później idą potańczyć do La Coupoule. Poruszają się bardzo uważnie, jak ludzie, którzy są już w trzech czwartych pijani. Alice czuje, jak silne ramię Toma podtrzymuje ją z tyłu, a jego oddech o zapachu lukrecji omiata jej policzki. Po jakiejś godzinie lub dwóch wychodzą zaczerpnąć świeżego powietrza i siadają na ławeczce nad rzeką. Woda płynie pod nimi niczym rzeka czarnego syropu, odbijając światła znad obu swoich brzegów. – Rozumiem, czemu kochasz to miasto – mówi Tom odrobinę niewyraźnie. – Nie tańczę co noc, wiesz? – A powinnaś, tak pięknie się poruszasz. Wtedy, kiedy cię zobaczyłem nad jeziorem, tańczyłaś jak… woda. Mogłabyś być tancerką. Alice śmieje się i klepie go po ramieniu. – Ależ z ciebie pochlebca! – Nie, naprawdę tak myślę. Odwraca się, aby na nią popatrzeć. Jest zgrzany, a jego oczy błyszczą. Alice przykłada wierzchy dłoni do swoich gorących policzków, aby je ochłodzić, a potem kładzie je na twarzy Toma. Czuje siłę jego spojrzenia, ale nie może się zdobyć, aby spojrzeć mu w oczy. Wie, że w tym momencie byłoby to jak patrzenie wprost w słońce. Jej palce jakby same z siebie przesuwają się po jego twarzy, aż dotykają ust. Zawsze podobał się jej ich kształt: górna warga – idealna, niczym napięty łuk, dolna – zmysłowo pełna. – Tak się cieszę, że przyjechałeś. – Alice stara się, aby jej głos brzmiał lekko, ale zdaje sobie sprawę, że bezskutecznie. Te słowa są dla nich obojga jak zaklęcie. Alice wyciąga dłonie, obejmuje jego głowę i przyciąga do siebie, aby ich usta mogły się spotkać. On jest na początku delikatny, ale ona zmusza go, żeby przestał: obejmuje ją mocno i sadza sobie na kolanach. Alice czuje, że jest pod nią twardy, i fala pożądania,
jaka ją ogarnia w tym momencie, jest niemal przerażająca, ale nie na tyle, aby przestała. – Myślę, że powinniśmy pójść do mojego pokoju. – Alice, jesteś pewna? – Jego spojrzenie jest nieostre, a oddech płytki. Alice również jest zdyszana i czuje uderzenia pulsu w całym ciele. Nie odpowiada, ale ciągnie go za sobą, odwracając wzrok, zawstydzona i podniecona, kiedy Tom ściąga marynarkę, aby się nią zasłonić. Do jej mieszkania jest niedaleko, ale droga zajmuje im znacznie więcej czasu niż powinna, gdyż stale muszą się zatrzymywać. Oboje są speszeni i podekscytowani tym, co znów się między nimi dzieje, każdy nowy pocałunek upewnia ich i odpędza wątpliwości. Alice upada na łóżko, a Tom podąża za nią, całuje ją w czoło – niemal niewinnie – później w szyję, w zagłębienie obojczyków. Ona rozpina bluzkę, a on siada, aby się jej przypatrzyć. Alice się śmieje i ciągnie go do siebie, ale nagle rozumie, że w ten sposób on przekonuje się, że to wszystko prawda, i równocześnie utrwala każdy szczegół w swojej pamięci. Kiedy oboje są już nadzy, stają się zapamiętali, pośpieszni i zachłanni. Niezbyt delikatni czy pełni wdzięku – ale zawsze właśnie tego chciała. Rano Tom przynosi dzbanek kawy, którą piją w łóżku, skąpani w słońcu. Od czasu do czasu odrobina kawy wylewa się na piętrzące się na podłodze ubrania. Nie mówią do siebie zbyt wiele – rozkosznie zmęczeni po wczorajszej nocy, zadowoleni z ciszy. Nagle dopada ich głód po skromnej kolacji, więc schodzą na dół w poszukiwaniu śniadania i siadają przy metalowym stoliku na zewnątrz. Powietrze nadal ma w sobie chłód wczesnego poranka, ale na niebie w kolorze porcelany Wedgewooda nie ma ani jednej chmurki, co zapowiada kolejny upalny dzień. Madame Fourrier wychodzi z kuchni i przygląda się Tomowi badawczo. Tom dzielnie radzi sobie w swojej szkolnej francuszczyźnie z zalewem pytań Belgijki. Później idą na spacer, odtwarzając swoją wczorajszą trasę: z powrotem na Boulevard Montparnasse, obok wejścia do La Coupole. W świetle dnia klub wydaje się trochę brudny i pozbawiony wieczornego blasku, jak bywalec imprez, który po
wyjściu na słońce żałuje, że nocą tyle wypił. Ponownie siadają nad Sekwaną, na tej samej ławeczce. – Może pojedziesz ze mną? – Tom kładzie swoje dłonie na jej. Jego dotyk nadal jest niepewny, ostrożny. – Dokąd? – Na Korsykę. – Dlaczego tam? – Mój przyjaciel, w zasadzie kolekcjoner sztuki, użyczył mi tam swojego domu. Do malowania. Zanim wyjechałem z Nowego Jorku, byłem na wystawie w National, przedstawiającej serię prac wiktoriańskiego malarza, nie pamiętam, jak się nazywał. Nie w moim stylu, zbyt dużo realizmu, ale jego prace utkwiły mi w pamięci: jakość światła, dzikość krajobrazu… miasteczko wyrastające ze skały. Pomyślałem wtedy, że chciałbym zobaczyć to miejsce na własne oczy i namalować je, jeśli zdołam. Na razie mam dość wielkich miast. – Zaczyna gładzić stwardniałym kciukiem jej nadgarstek aż po samo ramię, po wrażliwej skórze wnętrza jej ręki. Alice drży. – Pojedziesz? – naciska Tom. Alice bierze głęboki oddech i miesza swoją kawę wolną dłonią, starając się skupić na słowach, a nie na rozkosznym dotyku jego skóry. – Kiedy jedziesz? – Rano. Mam bilet do Marsylii. Alice zastanawia się. Rodzina De Rosier tradycyjnie spędza cały sierpień na wakacjach w Prowansji. W muzeum jest jeszcze spokojniej niż zwykle i nie ma wątpliwości, że Étienne, Georgette i monsieur Dupré poradzą sobie bez niej. Amerykański pisarz odwiedza przyjaciela w Marrakeszu. Przypomina sobie rozmowę z madame De Rosier z poprzedniego dnia i wywołane przez nią mętne, niesprecyzowane uczucie zagrożenia, które towarzyszyło jej przez resztę dnia. – Zgoda. Tom jest tak zaskoczony, że wywołuje śmiech Alice. – Nie sądziłeś, że się zgodzę? – Niezupełnie. Nie śmiałem mieć nadziei, że powiesz „tak”.
Jazda pociągiem na południe to ćwiczenie z samokontroli. Siedzą, dotykając się kolanami, a wagon staje się coraz bardziej tłoczny, choć mieli nadzieję, że będzie na odwrót. Alice próbuje skupić uwagę na gazecie, którą kupiła w kiosku w Paryżu, ale szybko orientuje się, że choć obejrzała każdą jej stronę, nie przeczytała jeszcze ani słowa. Korsyka to słońce, kurz i zioła. Dopiero po kilku minutach, odkąd Alice zeszła z łodzi chwiejnym krokiem, udaje jej się w pełni docenić wyspę, jej skalny grzbiet wyrastający ze spokojnej, zielonej toni Morza Śródziemnego. Domek przyjaciela Toma był niegdyś zwykłą chłopską chatą. Ma dwa pokoje: na dole i na górze, niewiele większe niż lokum Alice nad Bistro Fourrier, ale im to w zupełności wystarcza. Roztaczający się z domku prawie nieograniczony widok na morze rekompensuje brak przestrzeni mieszkalnej. Pierwszego dnia idą od razu na plażę, torując sobie drogę nadbrzeżną ścieżką, która okala klify, a następnie schodzi nad morze. Piasek pod stopami jest gorący i szorstki, odbija południowe słońce z matowym, mineralnym połyskiem. Siadają w jedynym zacienionym miejscu pod skałami. Są tylko we dwoje wśród doniosłej ciszy otaczającej ich plaży, wśród plusku i szumu fal oraz w delikatnych wibracjach wiatru. Wieczorem jedzą kolację w małym miasteczku o nazwie Bonifacio. Wydaje się, że w tym miejscu czas się zatrzymał: nigdzie nie widać samochodów, a rybacy wychodzą na nocny połów, zapalając lampy naftowe, aby zwabić ryby ich blaskiem. Tom siedzi i szkicuje, a Alice wyobraża sobie, że najbardziej oddalone światła to statek piracki, który płynie napadać i łupić. Jedzą w jedynej restauracji typowy dla tego miejsca posiłek z jeżowca, który jest zadziwiająco kremowy i pyszny, podany wśród maślanych wstęg makaronu. Wzbudzają powszechną ciekawość: cudzoziemcy w miastowych ubraniach, ale Alice nie zdaje sobie sprawy z niczego poza cudem oglądania jego twarzy oraz sekretnymi rozkoszami, które niesie ze sobą noc. Ma wrażenie, że na chwilę udało się im znaleźć poza czasem, że znaleźli miejsce, w którym są przed nim bezpieczni. Przed przeszłością – z jej kłamstwem, przed dramatem rozgrywającym się w Europie, przed
przyszłością i wszystkim, co przyniesie. Następnego dnia wynajmują rybacką łódkę o odrapanym zielonym kadłubie, która na brzegu nie wydaje się zdatna do żeglugi, ale zwodowana unosi się pocieszająco wysoko ponad falami. Cienki żagiel trzepocze i trzeszczy pod wpływem bryzy, która zerwała się znienacka. Morze ma teraz głęboki purpurowo-niebieski kolor i jest poprzecinane drobnymi falami. Alice docenia wytchnienie od upału. Siedzi na drewnianej ławeczce niedaleko dziobu i trzyma między stopami koszyk, w którym jest ich południowy posiłek: chleb, gotowane jajka i ser oraz oczywiście czerwone, korsykańskie wino. Alice przygląda się Tomowi ukradkiem; nadal nie nasyciła oczu jego widokiem. Jego nową sylwetką, tym, jak słońce rozświetla jego brązowe włosy na złoto. Tom łapie jej spojrzenie i uśmiecha się w szczególny sposób. Kiedy dopływają na miejsce, wciągają łódkę na piasek, żeby zabezpieczyć ją przed pływem. Plaża jest osłonięta przez dwa pasma skał, otaczające ją z obu stron, więc natychmiast znów znajdują się w bezlitosnym uścisku upału. Od razu zrzucają ubrania i wbiegają na płyciznę, gdzie stada małych rybek rozpierzchają się przed nimi, aby w chwilę później znów się połączyć. Tom nie przestaje na nią patrzeć ani na chwilę i Alice czuje się podwójnie naga i podwójnie rozpalona – jego wzrok jest niczym drugie słońce. – Pamiętasz ten dzień nad jeziorem? – pyta Tom z dziwną gwałtownością. – Oczywiście, że pamiętam. – Kiedy wyszłaś z wody… nigdy nie widziałem nic piękniejszego… – Tom… – Żar w jego głosie ją zawstydza. – …ale to było dla mnie bolesne, ponieważ wiedziałem, że choćbym nie wiem, jak się starał, nigdy nie uda mi się oddać ciebie taką, jaka jesteś. Wracają do chatki wieczorem cali w piasku, opaleni i cudownie zmęczeni po dniu spędzonym na świeżym powietrzu. Pieką sobie rybę w całości, patrząc, jak dym miesza się z purpurowym zmierzchem. W oddali widać światła Bonifacio i pogrążony w ciemnościach przylądek. Światło dnia coraz bardziej niknie, ustępując aksamitnej
czerni, na której pojawiają się gwiazdy. Niebo jest czyste, więc tej nocy są tak wyraźne, że światła człowieka zdają się jedynie ich niedoskonałym naśladownictwem. – Moglibyśmy tu zamieszkać – mówi Tom. – Kiedy się już zestarzejemy. – Być może. – Alice nie chce mówić „tak”, choć nagle dociera do niej, jak bardzo tego pragnie. Czuje jednak, że zgodzić się oznaczałoby powiadomić o tym los. Ale może się uda. Jest to przecież możliwe. W nocy bez ostrzeżenia wiatr znacznie się nasila. Leżą w łóżku, słuchając jego wycia i dziwnych westchnień dochodzących z komina. Po jakimś czasie Tomowi udaje się zasnąć, ale wtulona w niego Alice leży rozbudzona, wdychając zapach jego skóry – tak wyjątkowy, tak bardzo przez nią kochany. Nie mówi tego głośno, ale ten wiatr ją niepokoi. Jego nieuchronność każe jej myśleć o innych nieubłaganych siłach, takich jak los czy czas. Nie może się powstrzymać przed interpretowaniem go jako swego rodzaju znaku. Wiatr odnalazł ich w miejscu, które uważali za swoje i bezpieczne. Nic nie jest niezmienne, mówi, ani powietrze, ani piasek, ani moment chciwie dzielony przez kochanków. Życie to ruch i przemoc. Rano wiatr dmie znad morza, świszczy między dachówkami, dudni o parapety. Spędzają prawie cały dzień w łóżku, straceni dla świata oprócz siebie nawzajem, oddając się nowym, ale jakże znajomym rozkoszom swoich ciał. Tom odkrywa ją dłońmi i ustami, ale to jego spojrzenie rozpala ją najbardziej. W pewnym momencie, niemal oszalała z powodu intensywności jego wzroku, Alice wybucha śmiechem. Tom unosi głowę i powoli się uśmiecha. – Muszę sobie udowodnić, że jesteś prawdziwa, że to nie jest kolejny sen. Następnie ona poznaje zmieniony krajobraz jego ciała: sztywne, nieznane wcześniej włosy na jego piersi i blade piegi na obojczyku, które wyglądają jak maleńkie drobinki rdzy. One również muszą być tu od niedawna, myśli Alice, inaczej z pewnością zauważyłaby coś tak podniecającego. Jego zarost powoduje różową pokrzywkę na jej piersiach i na białoniebieskiej skórze sekretnych miejsc jej wewnętrznych ud, a kiedy ginie ona w oczach, Alice wolałaby, żeby została niczym znamię. Najdziwniejsze jest to, że nawet kiedy on jest
w niej, kiedy ona niemal zupełnie zatraca się w rozkoszy, obawa przed nieuchronną stratą nigdy nie opuszcza jej na długo. Jest to niewytłumaczalne: on jest teraz tutaj, z nią, jednak jakaś jej irracjonalna, podświadoma część wie, że to nie może trwać. Przygotowują prosty posiłek, który jedzą palcami, siedząc półnago. Alice pyta Toma o Nowy Jork. Tom opowiada jej o swoim tamtejszym życiu: o wystawnym przepychu klubów nocnych i restauracji. O sławnych ludziach, których poznał. Opisuje jej też tę drugą stronę miasta, która jest brutalna, brudna i pełna rozpaczy. Mówi o prostytutkach, które przemierzają ulice niedaleko jego mieszkania w podziurawionych pończochach i z połamanymi obcasami. O tym, jak odwiedził Brooklyn, gdzie widział rodziny przeszukujące kosze na śmieci, dzieci wspinające się po górach odpadków niczym bezpańskie koty. Jest to, jak mówią, dżungla, kocioł. Czasem Nowy Jork doprowadza do wściekłości lub męczy, ale jego energia jest uzależniająca, jak żadnego innego miasta na świecie. – Nawet Paryża? – pyta Alice zazdrośnie. – Nie spędziłem dostatecznie dużo czasu w Paryżu, żeby się przekonać – odpowiada Tom wymijająco. * Następnego ranka budzi ich szczególna cisza. Wiatr znikł równie niespodziewanie, jak się pojawił. Leżą w łóżku i słuchają ciszy – ich nogi są splecione razem pod prześcieradłami. Tom delikatnie drapie plecy Alice: w górę, w dół, zataczając coraz szersze okręgi. Alice wciska głowę w poduszkę i delektuje się jego dotykiem. – Wróć ze mną, Alice. Spodziewała się tej prośby i obawiała zarazem. – Nie mogę – odpowiada, wiedząc, że to prawda, ale chce złagodzić ten cios dla nich obojga. – W każdym razie nie od razu. Mam swoje życie w Paryżu i zobowiązania, których nie mogę szybko zerwać. Jestem tam potrzebna i podoba mi się to, Tom, lubię być potrzebna. – Ale ja cię potrzebuję – odpowiada Tom niemal z irytacją. Alice próbuje się uśmiechnąć. – Nie w ten sposób. Chodzi o to, że jestem użyteczna, że mam cel. – Jak myślisz, kiedy będziesz mogła przyjechać?
– Może za rok. – Za rok! – Jest przerażony. – To nie tak długo. – Ale co, jeśli będziesz musiała? – Co masz na myśli? – Jeśli wybuchnie wojna, jeśli Francja będzie zagrożona. – Wtedy nie wyjadę na pewno. – Dopiero kiedy wypowiada te słowa, orientuje się, że to prawda. Tom jest załamany, nie widzi w tym sensu. – A ty zostałbyś w Ameryce, gdyby wybuchła wojna? Alice widzi, że wyraz twarzy go zdradza. Tom wzrusza ramionami. – Nie. Nie chciałbym być tak daleko, ale… – Właśnie. Chciałbyś być wtedy w domu, aby móc zrobić, co do ciebie należy, jeśli będzie trzeba. Paryż jest moim domem, Tom. Tom podnosi ręce w geście poddania. – Jesteś niewiarygodnie uparta, ale jakaś część mnie kocha cię właśnie za to. To słowo wypowiedziane tak lekko. I tak jak potężne, ale delikatne zaklęcie roztoczyło swoją nieuchronną magię, powodując, że wszystko się zmieniło.
44 Nowy Jork, wrzesień 1986
WIEM, JAK TO BRZMI – powiedziała Alice. – Jakbyśmy byli zupełnie naiwni. Jakbyśmy zupełnie nie zdawali sobie sprawy z tego, co czaiło się tuż za rogiem. Rozumieliśmy, że koła historii zostały wprawione w ruch, że coś lada chwila miało się wydarzyć, ale nie wiedzieliśmy, co dokładnie… choć wiedziałam, że państwo De Rosier przeczuwali to silniej niż inni. A jednak… – Uśmiechnęła się. – Jednak wiedzieć coś gdzieś głęboko w środku nie znaczy zdawać sobie z tego sprawę. Myślę, że jest to pewnego rodzaju arogancja. Wierzyć, że nic cię nie dotknie. Tom i ja rozmawialiśmy o możliwej wojnie, ale tak naprawdę nie sądziliśmy, że będzie ona miała na nas wpływ. Kiedy wojna dzieje się gdzieś indziej, jakkolwiek by się na jej nadejście przygotowywać, nie jest rzeczywista. Jak powiedziała Marta Gellhorn, „Wojna przydarza się ludziom, każdemu z osobna”. Dokładnie tak. Dopóki to nie spotka ciebie, nie masz o tym najmniejszego pojęcia, nie jesteś w stanie nawet sobie tego wyobrazić. Do tego momentu jest niczym potwór spod łóżka. Tom wrócił do swojego życia w Nowym Jorku, a ja do swojego w Paryżu, pewna, że kiedyś do niego dołączę. Byłam uzależniona od tego miasta, od moich w nim –
spraw, wiedziałam jednak, że dla niego jestem gotowa pojechać wszędzie. Potrzebowałam jedynie trochę czasu, żeby pożegnać się z Paryżem. – Ale w końcu zostałaś – powiedziałam, orientując się, że tak właśnie musiało być. – Nigdy do niego nie pojechałaś. – Tak, zostałam. Widzisz, okazało się, że kiedy już chciałam wyjechać, nie było takiej możliwości. – Zostałaś odcięta? – Niezupełnie. Mogłam uciec, razem z tyloma innymi, którzy wyjechali przed wkroczeniem Niemców. Ale, tak jak powiedziałam Tomowi, ja już podjęłam decyzję na tę okoliczność. Tom lubił mi mówić, że byłam dzielna, ale to nie o to chodziło. Po
prostu ja już raz uciekłam, zostawiając wszystko za sobą. Nie zamierzałam tego powtarzać nigdy więcej. Gdybym wiedziała wtedy, co to dla nas oznacza, czy postąpiłabym inaczej? Być może to nie odwaga powodowała mną, kiedy zostałam, ale ta sama arogancja, która każe nam wierzyć we własną nietykalność. Wierzyć ślepo, że wszystko będzie dobrze, że się jakoś ułoży. Alice przekrzywiła głowę i przyjrzała mi się uważnie, potem jej spojrzenie padło na kelnera, bezszelestnie uwijającego się na końcu sali. – Wino jest na swój sposób cudowne, ale sądzę, że do wysłuchania następnej części przyda ci się coś mocniejszego. – Posłała mi szybki, szelmowski uśmiech. – Powiedz mi, moja droga, czy piłaś kiedyś absynt?
45 Paryż, koniec maja 1940
KIEDY WYJEŻDŻACIE? – Jak tylko skończymy się pakować. Mam nadzieję, że w ciągu kilku najbliższych tygodni. – Sophie wykrzywia usta. – Zawsze zamierzaliśmy wyjechać, ale nie sądziłam, że… że będziemy uciekać jak szczury z tonącego okrętu. Czuję się okropnie, że uciekamy, ale z dziećmi, sama wiesz, nigdy nie można być zbyt ostrożnym. Mam rodzinę w Czechosłowacji i wiem, że tam dzieje się bardzo źle. Führer za nami nie przepada. Dzieci Sophie wyjechały już z miasta pod opieką przyjaciół De Rosierów. Mąż Sophie naciskał, żeby zostać kolejny miesiąc. – Stara się wszystko zakończyć należycie – wyjaśniła Sophie. – Bardzo nie chciał zostawić swoich pracowników na lodzie. Wiesz, gdyby sam na własne oczy nie widział tych biednych ludzi uciekających z Ardenów, nigdy nie zdecydowałby się wyjechać. – Monsieur De Rosier, podobnie jak wszyscy Francuzi, nie wierzył w niemiecką ofensywę, dopóki jej nie zobaczył. Dopóki linia Maginota nie okazała się nie do sforsowania w takim samym stopniu, w jakim „Titanic” był nie do –
zatopienia. Monsieur i madame De Rosier pojadą na południe w nadziei, że uda im się wsiąść w Hiszpanii na statek do Anglii. Dołączą tym samym do tłumów paryżan i mieszkańców północy, którzy w ostatnich tygodniach opuścili miasto w ciągnącej się procesji mężczyzn, kobiet, dzieci i zwierząt – w samochodach, na rowerach, konno i pieszo, pchających taczki i wózki zapakowane dobytkiem. Wszystko, czego Sophie nie może zabrać, daje Alice. Flandryjskie prześcieradła, które stanowiły część jej posagu, całą bibliotekę książek – niektóre z nich to pierwsze wydania. W zamian Alice przekazuje jej swój największy skarb: szkic przedstawiający
kobietę siedzącą nad jeziorem – wczesny Thomas Stafford. – Przyjadę go od ciebie odebrać – mówi Alice – kiedy to wszystko się skończy. Dbaj o niego w międzyczasie, dobrze? Chciałabym wiedzieć, że jest bezpieczny. Sophie przygląda się rysunkowi uważnie, potem spogląda na Alice z zaintrygowanym uśmiechem. – Nigdy nie przestajesz mnie zaskakiwać – mówi. – Któregoś dnia będziesz musiała mi opowiedzieć o prawdziwej Alice. – Sophie, problem tkwi w tym, że tak bardzo się zmieniłam, że przeszłość wydaje mi się nierealna. To będzie jak opowiadanie bajki. Sophie potrząsa głową. – Nie zgadzam się. Uważam, że wszystkie nasze poprzednie wcielenia nosimy ze sobą niczym przylegające do siebie warstwy… jak w cebuli. Gdzieś w środku kryje się ta dziewczyna, obojętnie jak wiele nowych tożsamości wyhodowałaś w ciągu lat. Ona jest w samym środku i trzyma to wszystko razem.
46 Nowy Jork, wrzesień 1986
KIEDY ODPROWADZIŁAM ALICE do jej mieszkania, była już bardzo zmęczona. Nalegała, abym została dłużej, ale widok troski w oczach Julie przekonał mnie, że dość rozmów jak na jeden dzień. Wróciłam do hotelu w East Village, gdzie w recepcji czekała na mnie wiadomość od Olivera: Kate, mam nadzieję, że wszystko idzie dobrze. Myślę o Tobie. O. Choć była dość lakoniczna i niezręczna, jak zawsze, kiedy przekazuje się coś przez osobę trzecią – jak liściki pisane ręką florystki – podniosła mnie na duchu. Pomyślałam, że znaczy to przynajmniej, że on nie żałuje tamtej nocy. Zamierzałam spędzić w hotelu resztę popołudnia, jednak cisza i niewielka przestrzeń mojego pokoju szybko mnie osaczyły. Wyszłam na ulicę, zaczęłam iść wzdłuż Broadwayu, nie zastanawiając się, gdzie idę, ale po raz pierwszy ciesząc się hałasem i chaosem tego miasta, jak również tym, że po prostu szłam do przodu, jeśli nawet bez celu. W pewnym momencie rozejrzałam się i zauważyłam, że zupełnie nie wiem, gdzie jestem – choć w ogóle mnie to nie zmartwiło. Zdecydowałam, że będę szła do przodu, aż w końcu coś wyda mi się znajome, w każdym razie nie miałam ochoty zawracać. Doszłam do dużego ronda, okrążyłam je i szłam dalej. Wtedy po lewej stronie dostrzegłam budynek, który rozpoznałam. Strzeliste, wdzięczne łuki kształtowały jego front, szyby w oknach tworzyły geometryczne wzory – był to widok z mojego snu. Przypomniał mi się śnieg padający z nocnego nieba – cichy i gęsty – gęściejszy niż w Anglii, na chodniku gruba jego warstwa formowała biały, chrzęszczący pod butami dywan. Wspomnienie świateł płynących z tych okien, jakby wewnątrz płonęło wielkie ognisko. Zobaczyłam mamę – jej czarne włosy upięte w kok, miękki szary szal owinięty wokół jej ramion. Kiedy zaczęłam mocniej zagłębiać się w ten obraz, pojawił się również zapach jej perfum: bogaty,
pudrowy, tajemniczy. Zawsze utożsamiałam go z wieczornymi wyjściami mamy, kiedy zakładała jedną z licznych prostych czarnych sukienek – opanowana i piękna w delikatny sposób, choć niepozbawiona emanującej od niej siły. Skupiłam się na tym wspomnieniu jeszcze intensywniej, aż dojrzałam napis i zrozumiałam wszystko. Stałam przed budynkiem Metropolitan Opera. Wieczór, który sobie przypomniałam, był pierwszy podczas turnée Royal Ballet, prezentującego krótkie, radykalnie eksperymentalne fragmenty z przedstawień, do których mama stworzyła choreografię. Teraz przypomniałam sobie również jej niepewność i ekscytację: była niezwykle jak na siebie zdenerwowana, prawie jak dziecko. Było to dla niej wielkie wydarzenie – jak później słyszałam, ugruntowało jej reputację jako kogoś więcej niż jedynie wybitna tancerka. Wtedy byłam zbyt mała, aby zdawać sobie z tego sprawę, ale teraz rozumiem, jak wiele odwagi to wymagało. Mama z łatwością mogła spocząć na laurach: jako primabalerina zarobiła, jak to kiedyś ujęła, „nieprzyzwoicie dużo”. Pomyślałam o Alice, która mimo wszystko została w Paryżu. To było odważne w podniosły, ważny sposób. Niemniej jednak czyny ich obu wypływały z podobnych pobudek. Jestem przekonana, że na miejscu Alice mama też by została. Uświadomiłam sobie, jak podobne były do siebie nawzajem: niezłomne aż do przesady. Czy i ja bym została? Nie chciałam się nad tym zastanawiać. Na odległym krańcu ulicy stała matka z małą córeczką i, podobnie jak ja, przyglądały się budynkowi. Zamrugałam oczami, zastanawiając się, czy to też złudzenie wywołane przez falę wspomnień. Ale nie, one były tam naprawdę. Stały w tłumie ludzi, ale ja widziałam tylko je. Dziecko odezwało się, a matka pochyliła się, aby usłyszeć. Tak dyskretnie, jak tylko mogłam, wydobyłam aparat z torby i skadrowałam ujęcie.
47 Paryż, czerwiec 1940
PARYŻ JEST NIE DO POZNANIA: miasto widmo. Georgette mówi, że mimo wszystko nigdzie się nie wybiera, podobnie jak jej rodzice, chociaż mieszkają u przyjaciół, odkąd podczas jednego z nielicznych bombardowań Luftwaffe zniszczyło skrzydło ich domu. Znajdował się tam pokój Georgette. – Wyszłam wtedy z moim chłopakiem, Jeanem – mówi. – Rodzice uważają, że jest beznadziejny, ale nawet oni nie mogli zaprzeczyć, że dobrze, że mnie wyciągnął z domu tamtego wieczoru. Étienne również zostaje. Alice wie, że nigdy nie opuściłby muzeum. Martwi się jednak o eksponaty: odkąd zaczęły się naloty, przenosi najcenniejsze z nich do piwnicy. – Jak wiewiórka – niezbyt uprzejmie komentuje Georgette. – Biega dookoła, włosy na głowie mu podskakują, a w rękach ma pełno skarbów. Madame Fourrier zostaje, choć nikogo to nie dziwi – jej obecność na lewym brzegu jest równie stała i oczywista jak sam Panteon. Jednak wychodząc, każdego dnia Alice spotyka mniej ludzi na chodnikach, mniej chleba w piekarniach, a w warzywniaku resztki warzyw, które się jeszcze ostały, są wyraźnie nieświeże. Porzucone psy i koty biegają całymi stadami, a wieczorami wyją wniebogłosy. Dwa dni wcześniej widziano stado krów pasących się na nagietkach w ogrodach Tuileries – najwyraźniej zawędrowały tam z jakiegoś opuszczonego, podmiejskiego gospodarstwa. Pewnego wieczoru, w drodze powrotnej z muzeum, Alice mija salon fryzjerski, z którego na opustoszałą ulicę dobiega muzyka gramofonowa – w środku fryzjerka i jej klientki przekomarzają się i plotkują jak gdyby nigdy nic. Alice od przeszło dekady sama obcina sobie włosy, ale normalność tej sceny jest tak kusząca, że
wchodzi do środka i zamawia strzyżenie; chce mieć pretekst, żeby delektować się śmiechem i wesołym towarzystwem. 12 czerwca 1940 Najdroższa A. STOP Z powrotem w Londynie STOP Mieszkam u Rosy w Islington STOP Zaciągam się jutro STOP Kocham cię Alice
Telegram dociera do niej w samą porę, zanim zapada cisza komunikacyjna. Na początku zamierza trzymać go ze wszystkimi innymi skarbami w szufladzie pełnej gazetowych wycinków. Zmienia jednak zdanie: chce go mieć zawsze przy sobie jak talizman. Mówią, że Niemcy są tylko jakiś dzień drogi od Paryża. Nocą widać na niebie ogień i dym z bombardowanych fabryk na obrzeżach miasta. Czekanie jest najgorsze. Cisza na ulicach jest teraz jeszcze bardziej dojmująca i intensywna: niczym wstrzymany oddech. Oni nadejdą – może tego wieczoru, może jutro z samego rana. Alice wyobraża sobie, że ich wyczuwa: okrążają miasto jak wilki dom, zaglądają przez okna, chuchają przez szparę na listy. * * * W końcu są. Alice, Étienne i Georgette słyszą w muzeum dudnienie czołgów i spieszą na Champs-Élysées, żeby je zobaczyć. Słyszą perorujący w niezrozumiałym języku głos mężczyzny puszczany przez głośniki. Ten nagły zgiełk jest jeszcze bardziej odczuwalny, ponieważ nad pozostałą częścią miasta zapadła kompletna cisza. Można to porównać do dziecka wrzeszczącego na pustym placu zabaw. Kiedy docierają na Champs-Élysées, widzą tłumy, stojące po obu stronach alei. Środkiem jadą czołgi i z przesadną pompą maszeruje piechota. Na pierwszy rzut oka ludzie wyglądają jak publiczność na wyścigu rowerowym. Nikt jednak nie wiwatuje, od czasu do czasu słychać jedynie szybko dławiony szloch, jest cisza, jakby wszyscy zbiorowo wstrzymali oddech. Wszyscy, oprócz jednej kobiety, która zapomina się
i zaczyna klaskać, szybko się jednak mityguje i ze wstydem rozgląda się wokół. Paryżanie czują w tym momencie prawie ulgę. Oczekiwali tego od tygodni, skuleni i przerażeni. Teraz ich najgorsze obawy się spełniły. I jest to dziwne, ponieważ niemieccy żołnierze nie wyglądają jak wojownicy. Większość to niemal chłopcy: opaleni, zaczerwienieni z podniecenia – wilki, które wyobrażała sobie Alice, były zdecydowanie bardziej przerażające. Niektórzy zachowują się nawet, jakby brali udział w radosnym pochodzie, uśmiechają się do mijanych ludzi, od czasu do czasu machają ręką. – Jak uczniacy na szkolnej wycieczce – mruczy pod nosem Georgette. Z jakiegoś powodu tacy żołnierze są jeszcze gorsi do zniesienia niż ci o posępnych minach. Alice jest oburzona widokiem tych zadowolonych chłopców, którzy dokonują przeglądu w swoim nowym domu. To rozbój w biały dzień. To nie jest ich miasto. Ono należy do niej, do Georgette i Étienne’a, do Sophie i jej rodziny. Jak można dopuścić do czegoś takiego? – Nie można na to pozwolić – myśli Alice, nie orientując się, że wypowiedziała to na głos. Na szczęście szeptem, usłyszała ją jednak Georgette i odwróciła się, aby na nią spojrzeć. Mijają dwa tygodnie, zanim Alice ponownie widzi Georgette. Dziewczyna nigdy wcześniej nie opuściła muzeum na tak długo, ale podczas wojny wszystko jest inaczej – ludzie nie zachowują się jak zwykle. Mimo to Alice czuje wielką ulgę, kiedy Georgette w końcu pojawia się w muzeum, zaczerwieniona od jazdy na rowerze. – Świnie – wścieka się, rzucając torbę. – Jakby mało im było, że rozpierają się w naszych kawiarniach, kradną naszą benzynę i jedzenie, to jeszcze myślą, że mogą na mnie gwizdać. Prawie się zatrzymałam, żeby go walnąć. – Całe szczęście, że się opamiętałaś. – Po części nadal tego żałuję. A tak przy okazji, słyszałaś? – mówi z obrzydzeniem. – Owinęli tę cholerną wieżę sztandarem ze swastyką. – Śmieje się szorstko. – Ale przynajmniej namęczyli się. Windy były zablokowane, więc musieli się wspinać po bokach. Szkoda, że nie spadli. – Rozgląda się, aby się upewnić, czy są same, i ścisza głos. – Co ty wtedy powiedziałaś? „Nie można na to pozwolić”?
– Tak… ale nie chciałam powiedzieć tego na głos. – Ale czy tak myślałaś? Czy powiedziałaś to… och, żeby coś powiedzieć? Czy naprawdę zamierzasz coś z tym zrobić? – Myślę, że to i to. Chciałabym coś zrobić, gdybym mogła… Georgette przerywa jej. – A co, jeśli możesz? – Tak, oczywiście, ale nie widzę… – Alice przerywa, patrząc, jak Georgette z furią zaczyna szukać czegoś w torebce. Wyciąga notatnik, wyrywa kartkę i zapisuje coś na niej. – Przeczytaj to. Jest to nazwa księgarni, adres, data i godzina. – Znasz to miejsce? – Nigdy tam nie byłam, ale wiem, gdzie to jest. – Zapamiętałaś już? – Tak. – Dobrze. Georgette odbiera jej świstek, wyciąga pudełko zapałek i nieco teatralnym gestem podpala papier, pozwalając popiołowi opaść na podłogę. – Zobaczymy się tam. – Ale ja… – Po prostu przyjdź. Alice myśli, że to dziwne, jak zapach może przywołać wspomnienia silniej niż obraz lub dźwięk. Wczesnym wieczorem, siedząc w słabo oświetlonej piwnicy antykwariatu w Dzielnicy Łacińskiej, wraca myślą do biblioteki w Winnard Cove za sprawą zapachu papieru, skóry i nagromadzonego kurzu. Jeszcze dziwniejsze jest to, że dla Alice jest to zapach lata i dzieciństwa. Była wtedy za mała, żeby czytać, ale mogła siedzieć i oglądać obrazki w książkach lorda Eversleya – statki, kontynenty, lodowce – podczas kiedy jej ojciec pracował. Pamięta odgłos fal oraz piski mew, docierające przez stare kamienne mury niczym sygnały z innej rzeczywistości. Matka Alice nigdy nie przychodziła do biblioteki.
Twierdziła, że od kurzu kaszle i kicha, ale Alice zastanawiała się, znacznie później oczywiście, czy to nie dlatego, że biblioteka przypominała jej o starannie skrywanej niewiedzy. Czasem dołączał do nich Archie, wybierał jakiś tom i wertował go szybko. Jednak wyraźnie dusił się w atmosferze biblioteki i niechętnie w niej przebywał. Najwyżej po kwadransie rzucał książkę, jakby go w jakiś sposób obraziła, i wybiegał z pokoju. Nigdy nie mógł zbyt długo usiedzieć na miejscu. Jak dziwne jest myśleć o nim, unieruchomionym na zawsze w grobowcu z flandryjskiego błota. Oczywiście atmosfera tej piwnicy niczym nie przypomina ciszy i spokoju biblioteki Eversleyów. W powietrzu unosi się napięcie, wytworzone przez oczekiwania znajdujących się tu ludzi. Większość zgromadzonych to studenci, dwudziestokilkulatkowie, co jest dla Alice szokiem, ponieważ uświadamia sobie, że nie jest już młoda, że znajduje się na jakimś nieokreślonym etapie życia, który można określić jako „pomiędzy”. Obok niej siedzą Georgette i Étienne, który też dał się przekonać do przyjścia. Wzrok Alice pada na nowo przybyłych. Jest wśród nich przystojny, młody mężczyzna z włosami wygładzonymi za pomocą brylantyny, zgodnie z najnowszą studencką modą. – To Anton – informuje Georgette, podążając za wzrokiem Alice. Pozorna obojętność w jej głosie najlepiej świadczy o tym, że jest nim zainteresowana. Obok niego siedzą dwie dziewczyny w tym samym wieku; wychylone do przodu na swoich krzesłach najwyraźniej niecierpliwie czekają na rozpoczęcie spotkania. Podobnie jak Georgette, mają niemal identyczne grube okulary, które w ogóle nie maskują ich urody. – Danielle i Berthe – wyjaśnia Georgette. – Jego nie znam. – To odnosi się do spokojnego mężczyzny w trenczu. – Ani jej. – Wskazuje na osobę, której obecność wśród zgromadzonych wydaje się najbardziej zaskakująca: elegancką kobietę w średnim wieku, która siedzi trochę z boku. Jest ubrana w jasny tweedowy kostium i przyciska do piersi bardzo drogą torebkę, jakby w obawie, że postawiona na ziemi może się ubrudzić. Wygląda na kogoś z „prawego brzegu” i zdecydowanie nie pasuje do tego miejsca. Zanim Alice może przyjrzeć się jej lepiej, mężczyzna w trenczu wstaje
i przedstawia się. Mówi, że ma na imię Yves. Jest mały i bardzo chudy, jego zbyt duży płaszcz jest stary, prawdopodobnie wojskowy. Nie może mieć więcej niż czterdzieści lat, ale jego brązowe włosy są rzadkie, a oczy zapadnięte. Mówi jednak z dużą pewnością – jakby pozycja autorytetu była dla niego naturalna – i wydaje się oczywiste, że powinni uważać go za swojego przywódcę. On przygląda się każdemu z nich z osobna. Następnie mówi, że pokłada w nich wielką wiarę. Jest przekonany, że spełnią swój obowiązek wobec Francji. Jest skromny, mówiąc o swoim doświadczeniu, ale widać, że jest ono bogate. Komunistyczna Partia Francji, działalność w szeregach Frontu Ludowego, współpraca z rosyjskimi rewolucjonistami. Z niemałą dumą oznajmia, że był aktywistą przez całe swoje życie. Na następnym spotkaniu ich role zaczynają się ustalać. Yves załatwił dla nich fałszywe dokumenty. Alice ogląda swoje i z uznaniem stwierdza, że jej przykrywka została sprytnie wymyślona: większość szczegółów zgadza się, choć to, co najważniejsze, zostało zmienione. Jej imię to Célia, anagram jej własnego, ale brzmi zupełnie inaczej, a nazwisko Mertenat, dorastała w Martynice, co wyjaśnia jej dziwny akcent. Kiedy zmarli jej rodzice, wróciła do Francji, a następnie do Paryża, aby pracować jako guwernantka, jej pracodawcy wyjechali jednak, kiedy wybuchła wojna, przez co musi pracować w muzeum. Jakość nowych dokumentów robi na niej wrażenie – dla niej są nie do odróżnienia. – Dlaczego potrzebujemy fałszywych dokumentów? – pyta Georgette. – Nie jesteśmy przecież ścigani. – One są dla bezpieczeństwa waszego i waszych bliskich. Gdybyście zostali złapani, a Niemcy znaleźliby wasze matki, ojców, siostry… mogliby wykorzystać waszą miłość do nich przeciw wam. Rozumiesz? Georgette kiwa głową. – Najlepsi agenci nie mają rodziny, nie mają nic do stracenia. Musimy się zbliżyć do tego ideału, jak się da, wymyślając wam fałszywe rodziny… których nie da się skrzywdzić. Yves przechodzi do ulotek, które grupa ma rozprowadzać. Zawierają antyniemiecką propagandę, artykuły i porady dla mieszkańców okupowanego miasta.
– Georgette wykonała świetną pracę – mówi – ale musimy pomyśleć o większym zasięgu. Musimy przynajmniej stukrotnie zwiększyć liczbę rozprowadzanych ulotek, żeby wywrzeć jakiś wpływ. – Powinniśmy znaleźć kogoś, kto mógłby przepisać je na maszynie – mówi Georgette. – Nie ma czasu, aby pisać je ręcznie, zresztą po jakimś czasie ręka jest tak zmęczona, że wychodzi spod niej jedynie bazgranina, której nikt nie rozczyta. – Ja umiem pisać na maszynie. – Mówiąc to, Alice zastanawia się, czy będzie tego żałowała. Nadal nie jest pewna, czy chce być częścią tego przedsięwzięcia. Oczywiście, że jak wszyscy jest niezadowolona z okupacji, ale nie jest jedną z nich, nie jest komunistką. Nie pokłada całej wiary we Froncie Ludowym, nigdy nie uważała, że naśladowanie Związku Radzieckiego rozwiąże problemy kraju, jak uważa Yves. Alice nie wierzy w nic tak sztywno zdefiniowanego jak socjalizm. Wierzy po prostu w wolność. Choć być może wystarczy, że zgromadził ich tutaj jeden wspólny cel: pozbyć się nazistów. Kiedy Alice się zastanawia, Georgette zapala się do tego pomysłu. – Tak, Alice może przepisać te ulotki w domu, a później powielimy je w muzeum. W piwnicy jest powielacz. Mogę się nauczyć go obsługiwać. Alice odwraca się do niej. – Ale co z Étienne’em? On prawie cały czas spędza w muzeum. Zauważy coś przecież. Georgette unosi brwi. – Tak sądzisz? Wydaje mi się, że mogłabym tańczyć tam shimmy, ubrana w banany jak Josephine Baker, a on i tak nie zwróciłby uwagi. Alice myśli o cichym skupieniu, z którym Étienne śledzi każdy ruch Georgette, i podejrzewa co innego. – No, nie wiem, Georgette. On dostrzega więcej, niż myślisz. – W porządku. Jego też wtajemniczymy. Alice ma swoje obawy. Nie wyobraża sobie, żeby Étienne pragnął czegokolwiek innego niż cichego życia. Nie chodzi o to, że jest tchórzem, ale wydaje się taki łagodny i ufny. Georgette jest jednak zawzięta. Następnego ranka odwiedza Étienne’a w jego samotni, wchodząc prosto do jego
gabinetu i zamykając za sobą drzwi – pół godziny później wychodzi z wyrazem tryumfu na twarzy. – Jest z nami. Nawet chce pomóc. Przyjdzie na następne zebranie. Maszyna, którą znaleźli dla Alice, to stary remington – jego klawisze są sztywniejsze, nie tak podatne jak te w coronie. Klawisz „e” stale się zacina, musi więc uderzać w niego z dodatkową silą, a mimo to nie zawsze się odbija. Najpierw ćwiczy na papierze ze zwykłym tuszem. Później bierze bezcenną bibułkę, aby zrobić matrycę na jej cienko powleczonej woskiem powierzchni. Usuwa taśmę z maszyny, tak aby goły metal klawiszy bezpośrednio uderzał w arkusz, usuwając warstewkę wosku, robiąc miejsce, które później zostanie wypełnione tuszem. Alice siedzi nad remingtonem do późna w nocy, koło niej piętrzy się sterta odręcznie napisanych artykułów. Stała się ekspertką w rozpoznawaniu różnych charakterów pisma, różnych styli. Niektóre są bardziej polityczne, zachęcają czytelnika do interesowania się Rosją, do poświęcenia się rewolucji. Inne, jak na przykład pamflet zatytułowany 33 Conseils a l’occupe, traktują o hańbie życia we własnym kraju jako obywateli drugiej kategorii i konieczności uznawania władzy okupanta. Artykuł zachęca Francuzów do stawiania oporu na małą skalę, dostępną każdemu. Bez buntu, ale bez współpracy. Nie uśmiechać się do niemieckich żołnierzy, udzielać niejasnych lub nieprawdziwych informacji, jeśli zapytają o drogę. W sklepach lub restauracjach traktować ich uprzejmie, ale nie przyjaźnie lub ulegle. Pracuje przy oknach zasłoniętych czarnym papierem. Nie ma już wprawdzie nocnych nalotów, ale godzina policyjna jest surowo przestrzegana, a światło o wczesnych godzinach porannych, nieważne, jak słabe, mogłoby wywołać niepożądane zainteresowanie. Alice sypia po trzy, cztery godziny, ale na szczęście w muzeum jest tak cicho i spokojnie, że często może zdrzemnąć się na pół godziny w starym fotelu w gabinecie Étienne’a. Codziennie rano widzi w lustrze swoją twarz, zmęczoną i wymizerowaną, ale pełną determinacji. Zapewne jest to jedynie wytwór jej wyobraźni, ale ma wrażenie, że rysy jej twarzy nabrały zdecydowania, że wygląda teraz jak osoba, która ma w życiu cel i posiadła moc, by go realizować.
O zmroku – czyli tej porze dnia, kiedy można przemknąć się niepostrzeżenie – Alice i Georgette krążą po mieście. Wsuwają ulotki pod drzwi, zostawiają na przystankach autobusowych, na ławkach w metrze. Poruszają się pewnie i sprawnie – każda może się już pochwalić zręcznością kieszonkowca. Są mistrzyniami chwili, potrafią wykorzystać okazję. Alice nauczyła się, jak udawać, że w skupieniu czyta rozkład jazdy lub nowe niemieckie zarządzenie, podczas gdy niepostrzeżenie wyjmuje ulotki z torby i kładzie je na widoku. Jednak nie wszystkim się udaje. Nie spotkało to jak dotąd nikogo z ich grupy, ale Alice na własne oczy widziała nastoletniego chłopca pobitego pałkami: ulotki z jego ręki wypadły i rozsypały się jak confetti. Zaciągnięto go potem do czekającego samochodu i wywieziono w nieznanym kierunku – są jednak pogłoski o zakładnikach, o obozach, o morderstwach w biały dzień. Étienne stał się nieocenionym członkiem ich zespołu, wnosząc charakterystyczne dla siebie, ciche skupienie. Do późna siedzi w piwnicy muzeum, pochłonięty pracą. Rankiem schludne stosiki odbitych na powielaczu ulotek leżą w rządkach pod ścianą. Georgette śmieje się z niego. – Étienne… jak my się tego wszystkiego pozbędziemy? Jest tego więcej, niż zostało ludzi w Paryżu! Étienne wzrusza ramionami, a jego policzki pokrywa rumieniec. Georgette zawsze wywiera na nim takie wrażenie. Alice spieszy mu na ratunek. – Chodzi jej o to, że spisałeś się fantastycznie, nie mogłyśmy nawet marzyć o takiej ilości. Étienne uśmiecha się słabo. Ich grupa spotyka się teraz raz w tygodniu w podziemiach antykwariatu, aby złożyć raport i podzielić się nowymi pomysłami. Na trzecim spotkaniu Alice udaje się porozmawiać z madame Beauclerc, czyli kobietą odzianą w tweed i perły, która na pierwszym spotkaniu wydała się im tak nie na miejscu. Ciężko byłoby sobie wyobrazić, może oprócz Étienne’a, kogoś mniej nadającego się na politycznego buntownika. Hélène Beauclerc pochodzi z jednej
z najstarszych rodzin Paryża. Jej ojciec był merem, a zmarły mąż biskupem. Oczywiście mieszka na prawym brzegu, w jednej z ozdobionych stiukiem kamienic w szesnastej dzielnicy. – Dlaczego jesteś tutaj? – Alice nie może poskromić swojej ciekawości. Na początku Hélène przyjmuje postawę obronną. – Z tych samych powodów, co wszyscy inni – odpowiada krótko. Alice kiwa głową. Starsza kobieta poddaje się jednak z westchnieniem. – Jest też coś innego… Mój syn jest jeńcem wojennym w jakimś zapomnianym przez Boga obozie w Niemczech. – Bardzo mi przykro. Jej współczucie to dla Hélène niemal zbyt dużo do zniesienia: ściska jeszcze mocniej swoją nieodłączną torebkę, aż bieleją jej palce. Mówi zaciekle z oczami utkwionymi w podłogę. – Z Phillipe’a żaden żołnierz. To bystry, pogodny chłopak – i taki łagodny. Widzę tych chłopców, tych szwabów, w tym samym co on wieku, wylewających się z naszych barów, traktujących Paryż jako plac zabaw, i robi mi się niedobrze. Jestem gotowa na wszystko, jeśli tylko pomoże to pozbyć się ich. – Mówiąc to, rzuca Alice stalowe spojrzenie.
48 Nowy Jork, wrzesień 1986
BYŁ WCZESNY WIECZÓR i niebieskie niebo tuż nad horyzontem, ponad wierzchołkami najwyższych drzew w parku, zaczęło przybierać purpurową barwę. Była to pora dnia i pora roku, kiedy, moim zdaniem, światło jest najbogatsze. Być może w ramach zadośćuczynienia natury za zbliżającą się noc i zimę. Alice sama przyrządziła nasze drinki, udało jej się przekonać Julie, że napracowała się już wystarczająco jak na jeden dzień. Zawartość kieliszków była intensywnie pomarańczowoczerwona i bardzo mocna. To było słynne Negroni – drink, który Alice poznała jako młoda dziewczyna w Wenecji. – Smakuje ci? – zapytała, przyglądając się, jak upijam pierwszy łyk. – Ja… nie wiem. – Słodycz koktajlu szybko przechodziła w gorycz lekarstwa na kaszel, a dżin wgryzał się w gardło. Jednak było to intrygujące zestawienie i zachęciło mnie do kolejnego łyku. Alice wydawała się zadowolona z mojej odpowiedzi. – To znaczy, że go pokochasz. Jeśli nie odrzuca cię z miejsca, przyzwyczaisz się do tego smaku. – Czy to dobrze? – W umiarkowanych ilościach tak. – Uśmiechnęła się do mnie. Jej uśmiech stawał się dla mnie znajomy: powolny i pełen namysłu, posłany spod opadających powiek. – Mam nadzieję, że moja opowieść nie jest dla ciebie rozczarowaniem. Nie należałam do tych kobiet, które wyskakiwały z samolotów w środku nocy lub przemycały w majtkach tajne wiadomości, ale jeśli mogę powiedzieć coś na swoją obronę: uczciwie rzecz biorąc, to, co robiliśmy, służyło sprawie w równym stopniu i było równie niebezpieczne. Pokazywaliśmy ludziom, że jest jeszcze nadzieja: że ktoś dla nich walczy. To bardzo ważna sprawa. Reakcja szwabów – używała tego słowa częściej niż „naziści” czy „Niemcy” – świadczyła o tym, że zdawali sobie z tego
sprawę. Wyciągnęła metalowe opakowanie, w którym ciasno ułożone leżały cienkie białe papierosy jakiejś zagranicznej marki. – Chciałabyś jednego? – Zorientowałam się, że do tego momentu nie wiedziałam, że ona pali. – Nawyk z czasów wojny – wyjaśniła. – Niezdrowy, ale bardzo odprężający. Alice zapaliła jednego papierosa dla mnie i drugiego dla siebie. Paliła z rozmysłem – bez śladu łapczywości typowej dla większości palaczy. W jej wykonaniu palenie wyglądało jak forma medytacji. – Myślę, że w tym wszystkim chodziło o poczucie, że coś da się zrobić – powiedziała. – Tak samo miała Hélène. Powiedziała mi, że nigdy nie pracowała. Nigdy nie była nikim innym niż żoną i matką. Mimo jej obaw okazało się, że była bardzo użyteczna. Dobrze radziła sobie ze słowami, pisała świetne teksty do naszych ulotek, takie, które pobudzały do czynu zwykłych Francuzów, a nie tylko tych upolitycznionych. Była również niesamowicie dzielna, aż do samego końca. Tylko ja i ona nie miałyśmy politycznych pobudek. Prawie wszyscy pozostali byli komunistami lub członkami Frontu Ludowego, nawet Georgette, która należała do jakiegoś ruchu studenckiego. W sytuacji, w której się znajdowaliśmy, czułam, że ważne było przyłączenie się do sprawy, choć niekoniecznie do ideologii. Rozumiesz? Powiedziałam, że tak. – Zanim do nich dołączyłam – powiedziała – lubiłam myśleć, że jestem odważna. Ale z późniejszej perspektywy zobaczyłam, że uciekałam przed wszystkim, czego się bałam: przed matką, ojczymem, przed tym, co się stało… nawet przed miłością. Później nauczyłam się, że aby pokonać strach, trzeba się z nim skonfrontować. Być może brzmi to jak oklepany frazes, pewnie nawet nim jest, ale odkąd to sobie uświadomiłam, starałam się właśnie tak żyć.
49 Paryż, sierpień 1940
NA CZWARTYM SPOTKANIU Alice widzi kogoś znajomego. To Julien. Minęło dziesięć lat, ale on się prawie nie zmienił. Jego włosy są hojniej przyprószone siwizną, ale błękitne oczy pirata są takie jak niegdyś. Obok siedzi młoda blondynka, która co chwilę spogląda na niego z wyrazem bezgranicznego uwielbienia. Yves przedstawia go zebranym jako bohatera, weterana hiszpańskiej wojny domowej, wieloletniego członka Komunistycznej Partii Francji. Julien siedzi i uśmiecha się skromnie, przypatrując się swojej publiczności. Alice najwyraźniej w tym czasie zmieniła się bardziej niż on, ponieważ nie poznaje jej. Choć może jest to po prostu kwestia kontekstu: obecność Alice w tym miejscu jest dziwna. Gdy jego wzrok powraca do niej, Julien marszczy brwi. Alice widzi, jak próbuje sobie przypomnieć, skąd ją zna, aż w końcu dostrzega na jego twarzy olśnienie. Julien wstaje, aby wygłosić kilka krzepiących słów na temat swojego doświadczenia z Hiszpanii, zwłaszcza dotyczącego partyzantki, która była fundamentalną częścią tamtejszego ruchu oporu. Och, tak – myśli Alice – pamiętam ten głos. Następnie Julien przedstawia siedzącą koło niego blondynkę. – To jest Marcelette – mówi. – Od teraz będzie częścią naszej grupy. Alice przygląda się jej z niedowierzaniem. Nie może mieć więcej niż szesnaście, siedemnaście lat, choć jej pełne policzki i duże oczy sprawiają, że wygląda jeszcze młodziej. Tak, jest piękna, ale w dziecięcy sposób. – On chyba żartuje – mruczy Georgette. Julien najwyraźniej dosłyszał jej słowa, ponieważ posyła jej szybki uśmiech. – Mówię zupełnie poważnie. Marcelette jest może młoda, ale nie wątpcie w jej odwagę czy oddanie dla sprawy. Ona będzie naszą sekretną bronią. – Uśmiecha się do dziewczyny. – Kto mógłby podejrzewać taką twarz? Akurat z tym Alice się zgadza. Patrząc na Marcelette, nie można sobie wyobrazić,
aby w ogóle była zdolna do podstępu. Podchodzi do niej po spotkaniu. – Alice? – Julien. – Alice widzi, że dziewczyna, Marcelette, bacznie ich obserwuje z kąta pomieszczenia. – Nie mogę w to uwierzyć… – Julien się uśmiecha, ale Alice widzi, że jest zdenerwowany. Przypomina sobie, jak przebiegło ich ostatnie spotkanie. – Ani ja. – Tak, ale to jest moje miasto, tutaj się urodziłem. Ty… w Paryżu? – Tak, już od dziesięciu lat. Julien się śmieje. – Nie rozumiem. Ostatnio kiedy cię widziałem, byłaś angielską panienką świeżo po szkole… Alice wzrusza ramionami. – Zmieniłam się. – Nie widzi potrzeby dalszych wyjaśnień, a on najwyraźniej wie, że nie należy naciskać. – Pójdziesz ze mną na kolację? – Nie wiem. – Proszę, tak dobrze cię widzieć po tak długim czasie. – Zgoda. Zabierzesz ze sobą Marcelette? Julien marszczy brwi. – Niby czemu? – Ale myślałam, że ona jest twoją… – urywa, żeby pozwolić mu odpowiedzieć na niezadane pytanie, ale z braku jego reakcji udziela jej sama – …córką? On kwituje to śmiechem i potrząsa głową. – Nie. Nie jest moją córką. Jest przyjaciółką. Zabiera ją do anonimowego bistra kilka ulic od antykwariatu. Podczas posiłku – na który podano coś w rodzaju cassoulet, które okazuje się nieszczególne, jak zresztą jedzenie w całym mieście – Alice zaczyna zdawać sobie sprawę, że Julien nie ma już dla niej żadnego uroku. Kiedy opowiada jej o swoim bohaterstwie podczas wojny
domowej w Hiszpanii, swoim awansie w szeregach partii, jego czar pryska. Nie jest złym człowiekiem – jeśli choćby połowa z tego, co opowiada, jest prawdziwa, to musi być niezwykle odważny – ale jest egotyczny, zainteresowany jedynie samym sobą. Alice jest dumna ze swojej postawy w młodości: być może najpierw zrobił na niej wrażenie, ale przynajmniej nie zatraciła się w nim bez reszty. Ustalono schemat działania. Raz na kilka tygodni Alice, Georgette i Étienne spotykają się z resztą swojej komórki. Yves, Julien i Marcelette i jeszcze kilka osób są zaangażowani w działania innego typu. Czasami nie ma ich przez kilka tygodni. Ze szczątkowych informacji, które udało jej się zebrać, Alice wnioskuje, że ich sprawy wymagają podróżowania do nieokupowanej Francji. Słyszała pogłoski, że jest to droga, którą pomaga się pewnym ludziom wydostać się z kraju. Jest też pewna, znacznie mniejsza, liczba tych, którzy w ten sposób do kraju się przedostają. Władze Vichy mają reputację mniej rygorystycznych podczas kontroli granicznych. Jednakże pomaganie ludziom w przekraczaniu granicy jest nadal niebezpieczne i ryzykowne. W porównaniu z zadaniem na taką skalę i obciążonym takim ryzykiem produkcja ulotek wydaje się dziecinną igraszką. Ale nie, Georgette uświadamia Alice, że ich praca jest równie niebezpieczna. Waga, jaką Niemcy przywiązują do propagandy, jest widoczna na każdej ulicy, gdzie wiszą plakaty przedstawiające karykaturalne postaci Żydów żerujących na ubogich lub brytyjskie myśliwce zsyłające śmierć w płomieniach na spokojne francuskie wioski. Za dnia muzeum działa normalnie – jest jednak tak spokojnie, że bez problemów jedna z nich lub nawet obie mogą się wyrwać na godzinę, aby poroznosić ulotki. Wieczorami Alice wraca do domu i przepisuje na maszynie. Étienne i Georgette zostają w muzeum, powielając istniejące już matryce, co zajmuje im czas do bladego świtu. Ich trójkę mogłaby zdradzić bladość twarzy i sine cienie pod oczami, gdyby nie to, że większość paryżan wygląda podobnie: są zmęczeni i niedożywieni, wyczerpani codziennym zmaganiem. Alice jest przyzwyczajona, że rano wchodzi sama do pogrążonego w ciszy muzeum, spodziewając się, że Georgette i Étienne rekompensują sobie nocny brak snu. Każdego dnia skrada się po cichu na dół, aby przygotować dzbanek czarnej
kawy, który wypiją razem po przebudzeniu pozostałej dwójki. Tego ranka Alice dokonuje odkrycia. Robi to, co zwykle: podnosi cienki dywanik, skrywający zejście na dół, i ostrożnie schodzi po schodkach do zatęchłego ciepła piwnicy. Znajdują się tam dwa fotele. Zazwyczaj w jednym śpi Étienne, a w drugim Georgette. Tego ranka jest jednak inaczej. Mija chwila, zanim Alice zdaje sobie sprawę z sensu sceny, która się przed nią rozgrywa. Jeden fotel jest pusty. Na drugim znajdują się dwa ciała. Owinięte wokół siebie, są tak nieruchome, że Alice zaczyna panikować, ale w porę dostrzega, że odsłonięta łopatka Georgette porusza się lekko podczas nabierania oddechu. Georgette jest naga od pasa w górę: jej skóra w słabym elektrycznym świetle ma niebieskawy odcień. W zagłębieniu ramienia Étienne’a, które obejmuje ją bardzo mocno, widać jej małą, białą pierś. Czerwone loki Georgette spływają na jego ramię, a jej jedna dłoń wygodnie spoczywa w zagłębieniu jego szyi. Jej twarz jest wciśnięta w jego pierś. Étienne, zwrócony twarzą ku Alice, nawet we śnie się uśmiecha. Alice wycofuje się tak cicho, jak tylko potrafi, przyciskając dzbanek z kawą do piersi. Podchodzi do biurka, siada i próbuje zebrać myśli. Cała się trzęsie. Co dokładnie czuje? Radość, zapewne… ale podszytą czymś na kształt zazdrości. Martwi się też o nich. Czy w takich czasach mają jakąś przyszłość? Przez następne kilka tygodni Alice dostrzega wszystko, co wcześniej musiało jej umykać. Spojrzenia, które wymieniają, kiedy myślą, że nikt nie widzi, tak różne od ich zwykłej uprzejmości wobec siebie, kiedy są w towarzystwie. Nadal ciężko jej w to uwierzyć: piękna i pewna siebie Georgette i nieśmiały, niezdarny Étienne. Przyglądając się uważniej, widzi, jak czuli są wobec siebie nawzajem. W obecności Georgette Étienne częściej się odzywa i śmieje – czasem nawet żartuje, a jej ostry język staje się wobec niego łagodniejszy. Pewnego ranka przychodzą do niej, trzymając się za ręce. – Chcieliśmy, żebyś dowiedziała się pierwsza – mówi Georgette. Étienne kiwa głową. – Pobieramy się. Alice tylko trochę musi udawać zaskoczenie. Nigdy nie wyobrażała sobie, że do
tego dojdzie. Być może jednak jest jakaś nadzieja dla świata. Ceremonia jest mała i skromna. Alice jest jedyną niespokrewnioną z państwem młodym osobą zaproszoną na ślub. Siedzi obok starego monsieur Dupré, który przesypia większą część obrządku. Budzi się na ostatnie błogosławieństwo i głośno klaszcze, jakby był w teatrze. Matka Georgette, surowa nauczycielka matematyki, zaskakuje wszystkich, wybuchając głośnym płaczem. Alice będzie później często wracać myślą do tego dnia pełnego radości, nadziei i normalności. Będzie przywoływać to wspomnienie jako dowód, że istnieje coś poza jej nową sytuacją. Jest to ostatni dzień jej starego życia.
50 JEST ŚRODEK NOCY. Na placu słychać pomruk silników, a na dole podniesione głosy. Alice słyszy oburzony głos madame Fourrier i wyobraża ją sobie, jak w szlafmycy na głowie stawia im czoło. Słyszy też ich: głosy, świadczące o poczuciu władzy, dla której żadne miejsce, o żadnej godzinie nie jest niedostępne. Słyszy trzask drzwi, słabszy już krzyk protestu właścicielki i skrzypienie starych schodów pod szybkimi, ciężkimi krokami. Alice jest przekonana, że cały dom już nie śpi. Wszyscy chcą zobaczyć, o kogo chodzi. Chodzi oczywiście o nią. Wiedziała to od razu. Może tylko czekać. Nie spieszą się, łomocząc do wszystkich drzwi po kolei. Madame Fourrier najwyraźniej nie pomogła im zbytnio. Nie musi patrzeć na swój pokój, żeby wiedzieć, że nic w nim nie jest w stanie jej zdradzić, a przynajmniej nie bez niezwykle skrupulatnego przeszukania. Remington jest dobrze schowany, w sekretnym zagłębieniu w ścianie pod komodą. Każdej nocy starannie paliła wszystkie pozostałe matryce nad zlewem, spłukując wodą sczerniałe dowody. Czuje wdzięczność za wino, które monsieur Dupré zorganizował jako poczęstunek po ceremonii, wino, które sprawiło, że była zbyt otumaniona i niezdarna, aby tej nocy wyciągnąć maszynę i pisać. Gdyby nie to, o tej porze na jej biurku leżałby świeży stosik gotowych matryc. W końcu – Alice czuje dziwną ulgę – słyszy pukanie do swoich drzwi. Nie odpowiada od razu. Będzie udawać, że dopiero się obudziła z głębokiego, spokojnego snu kogoś, kto nie ma niczego do ukrycia. Słychać ponowne, głośniejsze stukanie, a następnie łomot trochę niżej – zapewne kopnięcie ciężkim butem. Zrywa się z łóżka. Nie pozwoli, żeby włamali się jej do pokoju: to wystarczyłoby, żeby uznali ją za winną. Podchodzi do drzwi i obraca klucz w zamku, otwiera w momencie, kiedy stojący za nimi mężczyzna zamierza ponownie w nie uderzyć. Z rozmachu wpada do pokoju i przeklina po niemiecku, udaje mu się jednak nie upaść. Jest niewielkiego wzrostu, ale mocno zbudowany. Mężczyzna za nim jest wysoki i ma bardzo jasne włosy – Alice jest poruszona, ponieważ przypomina jej Étienne’a. Obaj mają na sobie
czarne mundury Gestapo. – Alice Eversley? – pyta ten przysadzisty. Mówiąc, uśmiecha się i Alice orientuje się, że dobrze się bawi. Jego spojrzenie ślizga się po jej ciele, odzianym jedynie w skąpą nocną koszulkę. Ale przecież ona jest teraz Célią. Nie jest już Alice Eversley. Czy powinna zaprzeczyć? Twierdzić, że jest zupełnie niewinna i nie ma pojęcia, o kogo pytają? Zanim się zdecyduje, wysoki mężczyzna, uprzedzając ją, odzywa się po francusku. Jego głos jest zadziwiająco miękki, akcent jest dobry, ale oczy zimne. – Nie ma sensu udawać – mówi. – Obawiam się, moja droga, ma chérie, że znamy oba twoje imiona. Alice, Célia… całkiem sprytnie. Jedno z twoich przyjaciół powiedziało nam wszystko, czego nam trzeba. Kto? Wie, że nie mogli to być ani Étienne, ani Georgette. Modli się, żeby choć oni byli bezpieczni, tej jednej nocy, kiedy żadne nie jest w swoim domu. Wysoki mężczyzna potrząsa głową, jakby czytał w jej myślach. – Ich też mamy – mówi prawie ze smutkiem. – Chcieli wywieść nas w pole, wynajmując pokój w hotelu. Znaleźliśmy ich bez trudu. Miejsce w hotelu było zarezerwowane na ich noc poślubną. Alice myśli, że to tylko ułatwiło Gestapo zadanie. Hotele, zwłaszcza te lepsze, są przecież pełne nazistów. Wyższy mężczyzna przeszukuje pokój, przerzucając zawartość szuflad, wertując jej książki, zaglądając pod łóżko, podczas gdy ten drugi mocno wykręca jej ręce – zdecydowanie mocniej niż to konieczne. Niczego nie znajdują – potrzeba by kogoś staranniejszego i z większą wyobraźnią do znalezienia remingtona. Rozczarowanie mężczyzny jest widoczne, choć nie szczędzi wysiłku, by je ukryć. Z pewnością bardziej by się zasłużył, gdyby znalazł nowy, obciążający dowód. Sprowadzają Alice na dół, a ona czuje, że wszyscy lokatorzy nasłuchują w skupieniu pełnym zaciekawienia, ale i ulgi. Na dole schodów spostrzega coś dziwnego, ciemny kształt wystający z przejścia, prowadzącego do restauracji. Dociera w końcu do niej, co to jest. Stopa. Przechodząc obok, Alice widzi leżącą na płytkach madame Fourrier. Próbuje się ociągać, w nadziei, że uda jej się dostrzec jakąś oznakę życia, ale
gestapowcy wywlekają ją na ciemną, mokrą ulicę, gdzie czeka na nich samochód. Wiozą ją przez ciche miasto wzdłuż Boulevard Montparnasse. Kiedy przejeżdżają obok wejścia do La Coupole, Alice odwraca wzrok. Mężczyźni bacznie się jej przyglądają, czuje na sobie ich wzrok. Instynktownie wie, jak ważne jest, aby niczego po sobie nie pokazać. Wie, że musi powstrzymać się od pytania o Georgette i Étienne’a czy o to, kto ich wydał. Mogłaby przez przypadek ujawnić coś, czego jeszcze nie wiedzą.
51 Nowy Jork, wrzesień 1986
ZABRALI MNIE DO JEDNEGO z najstarszych więzień Paryża – powiedziała Alice. – Do Fresnes. Były dwa takie miejsca: albo to, albo Cherche-Midi. – Słyszałam o nich – powiedziałam. – Tam torturowano ludzi. – Tak – przyznała Alice – i może miałam szczęście, że tak mało wiedziałam. Udało mi się, jeśli można tak powiedzieć, ponieważ przesłuchujący mnie starszy mężczyzna był biegły w sztuce przesłuchiwania. Myślę, że widział wystarczająco dużo, żeby wiedzieć, kiedy ktoś miał coś do ukrycia, i nie miał żadnych oporów, aby pokazać mi, że tylko traci na mnie czas. Ci, którzy wiedzieli więcej, jak Yves, szef naszej komórki, nie mieli tyle szczęścia. – Puścili cię wolno? Pokręciła głową. – Nie, nie tak to działało. Wtedy tego nie wiedziałam, ale byłam zakładniczką, podobnie jak setki innych osób. Przetrzymywano nas jako swego rodzaju zabezpieczenie. Tutaj w grę wchodziła matematyka. Był przelicznik, wydaje mi się, że jeden do pięćdziesięciu. Jeśli jeden szwab stracił życie w akcji ruchu oporu, –
rozstrzeliwano pięćdziesięciu francuskich więźniów.
52 Więzienie Fresnes, wrzesień 1941
CELA JEST TAK MAŁA, że przypomina raczej schowek niż pomieszczenie – jest zdecydowanie wyższa niż większa. Jest też prawie całkiem ciemna, jedynie pod drzwiami znajduje się szpara wielkości otworu na listy, przez którą wpada przyćmione światło, oświetlając prostokąt podłogi i luźno wypchany słomą siennik. W więzieniu zabrano Alice zegarek, więc mierzy upływ czasu przynoszonymi posiłkami. Jedzenie jest zawsze takie samo: cienki, gorzki bulion. Trudno dociec, z czego go zrobiono. Raczej nie z czegoś nadającego się do jedzenia. Na początku Alice miała problemy z przełknięciem tej cieczy, ale teraz czeka na nią z niecierpliwością – jest to jedyne urozmaicenie monotonnie płynących godzin. Strażnik wsuwa miskę przez uchylone drzwi, często z taką siłą, że większość wywaru wylewa się na podłogę. Raz Alice była tak głodna, że czuła pokusę, aby zlizać rozlaną zupę, powstrzymała ją jedynie myśl, że się rozchoruje i w rezultacie osłabnie. W mroku i ciszy myśli wybrzmiewają z całą mocą. Alice skupia się na dobrych rzeczach, które pozwalają nie myśleć o otaczającej rzeczywistości. Takie myśli trzeba pielęgnować, Alice przywołuje je, powracając pamięcią do przyjęcia nad jeziorem, kiedy po latach rozłąki ponownie spotkała Toma. Jeśli naprawdę się skupi, niemal widzi białą mgiełkę unoszącą się nad powierzchnią wody i to, jak zaróżowiła się o świcie w blasku wschodzącego słońca. Czasami cofa się do czasu, kiedy w domku na przystani po raz pierwszy uświadomiła sobie w pełni talent Toma lub kiedy mknęli wiejskimi drogami w samochodzie ciotki Margaret wśród jesiennych drzew i pędzących po niebie chmur. Od czasu do czasu pozwala sobie na rozmyślanie o Korsyce albo o tym poranku w jej pokoju na poddaszu, kiedy obudziło ich wpadające przez okno słońce: u ich stóp leżały splątane prześcieradła, jego udo przerzucone przez jej nogi było ciężkie i ciepłe. Musi obchodzić się z tymi wspomnieniami delikatnie, aby ich nie naruszyć
lub nie ubrudzić, jak z kruchymi przedmiotami, które mogą się zniszczyć od zbyt częstego dotykania. Pojawiają się jednak i ponure myśli, które każą wierzyć Alice, że zostanie tu już na zawsze, że nigdy się nie uwolni, że umrze w ciemnościach na tej podłodze, nie zobaczywszy już więcej nikogo kochanego, że nie będzie jej dane pożegnać się. Jest niezmiernie ważne, aby nie dać się pokonać takim myślom. Alice zdaje sobie sprawę, że one mogą zniszczyć człowieka dużo łatwiej i szybciej niż jacykolwiek prześladowcy. Minęło dziesięć posiłków, zanim Alice po raz pierwszy usłyszała ten dźwięk. Na początku myśli, że to tylko w jej głowie: zwykła projekcja tęsknoty za towarzystwem. Ale im dłużej się przysłuchuje, tym bardziej nabiera pewności, że to prawdziwy głos. Nie jeden zresztą – przyłączyły się do niego inne. Towarzyszy im jakiś dziwny dźwięk: drapanie i uderzanie – niezdarne, ale dudniące. Alice orientuje się, że jest ono wybijane do rytmu pieśni. Rozpoznaje melodię, choć myśli powoli, i dopiero po dłuższej chwili dociera do niej, że głosy śpiewają Marsyliankę.
53 Nowy Jork, wrzesień 1986
Ś HYMN CO TYDZIEŃ – powiedziała Alice. – Były to najbardziej krzepiące wykonania, jakie w życiu słyszałam. Te cienkie głosy unisono, uderzenia rąk o drzwi, wiadra, deski łóżek – cokolwiek było pod ręką. Strażnicy tego nienawidzili, bo nie potrafili temu zaradzić. Mogli wymierzać kary losowo lub wyławiać tych, których uważali za inspiratorów, a zazwyczaj karali nas wszystkich. Ale kiedy wszystko zostanie ci zabrane, wszystko oprócz nadziei, rodzi się dziwny rodzaj siły. Nam Marsylianka niosła niesamowitą nadzieję. Z czasem nauczyłam się też, że były sposoby komunikacji między celami. Nie wiedziałam o tym, dopóki nie usłyszałam szeptu, wysoko nad głową. Spojrzałam w górę, poprzez ciemności, i dostrzegłam metalową kratkę. Musiałam rozebrać łóżko, stanąć na złożonym materacu, ale nawet wtedy nie byłam wystarczająco wysoko. Słyszałam jednak, choć słabo, słowa wypowiadane przez kobiecy głos. – Alice uśmiechnęła się. – Wiesz, to była zarazem najbardziej przyziemna i najcudowniejsza rozmowa, jaką przeprowadziłam w życiu. Rozmawiałyśmy niczym pasażerowie w pociągu: „Jak masz na imię?”, zapytała, oraz: „Jak tu trafiłaś?”. Takie pytania, które – PIEWALI
gdziekolwiek indziej uchodziłyby za trywialne. Ale tam sam fakt, że rozmawiałyśmy, był prawdziwym cudem. Nazywała się Madeleine. Była prostą, wiejską dziewczyną z okolic Cevennes, ale zaangażowała się w bardzo odważną działalność: pomagała odbierać zrzuty spadochronowe zaopatrzenia… a czasem nawet ludzi. Pewnej nocy wszystko poszło źle. Powiedziała, że nie był to nawet jakiś szczególnie ważny zrzut: dość podstawowe rzeczy, niewielka ilość dynamitu. Dopadli ją, zanim zdążyła połknąć kapsułkę z cyjankiem, którą dostała z Kierownictwa Operacji Specjalnych. Jej brat zdążył zażyć swoją. – Alice potrząsnęła głową. – Zgadniesz, ile lat miała? Zaprzeczyłam ruchem głowy.
– Siedemnaście. Nie miała prawie żadnego wykształcenia ani wiedzy o świecie poza jej własnym sąsiedztwem, jednak instynktownie rozumiała, co było słuszne i co było jej obowiązkiem.
54 Więzienie Fresnes, październik 1941
ALICE STWORZYŁA SOBIE w wyobraźni obraz, jak może wyglądać Madeleine, choć dziewczyna nigdy nie dała jej żadnych wskazówek. Alice wyobraża sobie jej poważne, ciemne oczy, gruby, praktyczny warkocz – warkocz wiejskiej dziewczyny – przerzucony przez ramię. Jej sprawną sylwetkę: silne ramiona i mocne nogi. Wszystko to niepozbawione promyka urody, a może czegoś głębszego, wypływającego z jej charakteru i żywotności. Słyszy stukanie paznokcia o kratkę: umówiony sygnał, że któraś ma coś do powiedzenia. Nie ma sensu tracić sił na mówienie, jeśli ta druga śpi lub nie słucha z innych powodów. Ich głosy są rzadkim luksusem. Alice wspina się po materacu. – Jestem, Madeleine. – Pomyślałam, że może chcesz przesłać jakąś wiadomości? – Do kogo? – Do kogoś tutaj – w jakiejś celi. Oczywiście przez jeden niewiarygodny moment Alice pomyślała, że będzie mogła wysłać wiadomość do Toma. Wszystkie cele są do siebie podobne – w każdej jest kratka wentylacyjna pod sufitem. Przez chwilę, choć jest to zupełnie absurdalne, Alice jest zazdrosna, że Madeleine – jej Madeleine – kontaktuje się jeszcze z innymi. Dawno już zrozumiała, że musi być w ostatniej celi, ponieważ na drugiej ścianie nie ma kratki i nie dochodzą stamtąd żadne dźwięki. – Tak – szepcze w odpowiedzi, w przypływie nagłego olśnienia. – Chciałabym zadać pytanie, jeśli się da. – Jakie? – Chcę wiedzieć, czy są tu moi przyjaciele – Georgette bądź Étienne. – Używa ich prawdziwych imion, żeby wiedzieli, że to na pewno ona. – Chcę wiedzieć, czy są tu
i czy mają się dobrze. Odpowiedź przychodzi po paru godzinach. – Tak – przekazuje Madeleine. – Są oboje. Mają się dobrze… a raczej tak dobrze, jak tu się można mieć. Dobra wiadomość i zła zarazem. Więc mimo wszystko ich też znaleźli. Na szczęście żyją, a to już coś. – Och, Alice…? – Tak? – Georgette chce ci powiedzieć, że nie do końca tak sobie wyobrażała życie małżeńskie.
55 Więzienie Fresnes, listopad 1942
ZOSTAJĄ WYPROWADZENI NA DZIEDZINIEC w liczbie około stu osób. Dzień jest szary i pochmurny, ale więźniowie od tygodni, a nawet od miesięcy byli zamknięci w ciemnościach, więc światło boleśnie razi ich oczy. Alice czuje się, jakby została odarta z wierzchniej warstwy skóry – każdy podmuch wiatru odczuwa jak otarcie. Stała się innym stworzeniem: podziemnym, gnieżdżącym się w ciemności – nagą, bezradną istotą. Rozgląda się wokół po twarzach współwięźniów: wszystkie są poszarzałe, z podkrążonymi oczami – w porównaniu z otaczającymi ich strażnikami wyglądają jak inny gatunek ludzi. Po raz pierwszy Alice widzi Madeleine i stwierdza, że kiedyś rzeczywiście mogła być tą ładną, pulchną, wiejską dziewczyną z jej wyobraźni. Ale już nią nie jest. W końcu po drugiej stronie dziedzińca dostrzega swoich przyjaciół: Georgette, Étienne’a, a nawet madame Beauclerc. Étienne wygląda jak suchotnik. Georgette schudła przynajmniej piętnaście kilo, albo i więcej. Jeśli natomiast chodzi o Hélène Beauclerc: jej prześladowcy musieli dojść do wniosku, że wie coś więcej. A może po prostu prowadzący jej przesłuchanie był wyjątkowym sadystą. Alice z trudem zmusza się, żeby na nią popatrzeć. W kąciku ust ma strużkę zaschniętej krwi, a jej dłonie, z powyrywanymi paznokciami, bezwładnie zwisają jej po bokach, niczym zepsute owoce. Georgette podnosi wzrok i spostrzega Alice. Mimowolnie wzdryga się przy tym, co sprawia, że do Alice dociera, że również zmieniła się prawie nie do poznania. Najważniejsze jednak, że Georgette ją poznała i się do niej uśmiecha. – O co chodzi? – Alice słyszy, jak stojący za nią mężczyzna pyta innego więźnia. Zostali zapędzeni na środek placu i podzieleni na dwie grupy. Cała akcja jest dowodzona przez niewielką kobietę w mundurze, która robi szybkie zapiski w podręcznym notatniku, kiedy więźniowie po kolei zajmują swoje miejsca.
– Nie wiem – odpowiada ten drugi. – Może obozy. – Halt dein Maul! – Bez dalszego ostrzeżenia strażnik podchodzi i uderza tego drugiego w tył głowy. Więzień wydaje z siebie jęk i osuwa się na ziemię. Prędkość i cisza, z jaką się to dzieje, sprawia, że jest to tym bardziej wstrząsające. Ludzie patrzą, ale szybko odwracają wzrok. Czy on nie żyje, czy może jest tylko nieprzytomny? Nie rusza się, a spod jego głowy wycieka czarna strużka. Inni więźniowie muszą nad nim przejść, aby dostać się na środek. Alice widzi przed sobą trójkę swoich przyjaciół. Hélène i Étienne zostają przydzieleni do jednej grupy, a Georgette do drugiej. Nadchodzi jej kolej. Kobieta przygląda się jej krótko i odsyła do pierwszej grupy. Nagle rozlega się krzyk. Na początku Alice nie jest pewna, skąd dochodzi. Odwraca głowę i orientuje się, że to jedna z więźniarek z drugiej grupy, która nagle zebrała się na odwagę. Krzyk wybrzmiewa w pełni w ciszy na placu. – Mój mąż! – krzyczy kobieta. – Pozwólcie mi iść z nim. Alice stwierdza z przerażeniem, że tą kobietą jest Georgette. Czeka, niemal nie ważąc się spojrzeć, aż strażnik podejdzie do niej i ją uderzy. Nikt się jednak nie rusza. Strażnicy zdają się zbyt zbici z tropu, aby zareagować. – Proszę. – Wszyscy patrzą, jak Georgette klęka w błagalnym geście. Kobieta z notatnikiem przygląda się jej, a później przenosi spojrzenie na pierwszą grupę, w której ze łzami w oczach stoi Étienne. Kobieta wzrusza ramionami. – Dobrze. Staje przed grupą Alice i Étienne’a i uważnie przygląda się pierwszemu rzędowi. Zatrzymuje się przed Alice i przypatruje się jej ponownie, poddając ją ocenie według jakichś nieznanych kryteriów. Po raz kolejny wzrusza ramionami, nie do końca usatysfakcjonowana tym, co widzi, ale nie na tyle zainteresowana, aby się przejmować. – Ty – mówi – zamień się.
56 Nowy Jork, wrzesień 1986
WIĘKSZOŚĆ Z NAS ZAKŁADAŁA – powiedziała Alice – że zostaniemy wysłani do obozów. Dwie grupy miały oznaczać dwa różne miejsca. Myliliśmy się. Jedna grupa faktycznie została przeniesiona, ta, w której znalazłam się po zamianie. Byliśmy w „lepszej formie”, bardziej zdatni do pracy. Na początku zostałam uznana za zbyt słabą, ale najwyraźniej byłam na tyle blisko, że mogłam zamienić się z Georgette. Jak sama rozumiesz, wszyscy wyglądaliśmy podobnie źle po tygodniach głodzenia i zamknięcia. – Co się stało z drugą grupą? – Zostali rozstrzelani w lesie pod Paryżem. –
Nie mogłam przestać myśleć o wyrazie twarzy Alice, kiedy powiedziała mi o śmierci swoich przyjaciół. Prawdę mówiąc, ciężko mi było spojrzeć jej w twarz. Ból i poczucie winy odciskały się w jej spojrzeniu nawet po tylu latach. Dzieliłam go razem z nią, ponieważ czułam, jakbym sama ich znała – poprzez Alice. Równocześnie zdawałam sobie sprawę z siły Alice. Ona nadal mogła nosić w sobie to cierpienie, tak jak i dwukrotnie przeżywaną żałobę po śmierci córki, ale nie pozwoliła się tym uczuciom zniszczyć. Pamiętałam, że po śmierci mamy instynktownie chciałam odciąć się od życia. Prawie mi się to udało – powstrzymała mnie dopiero Evie, wyjawiając swój sekret. A Alice sama w sobie znalazła wolę życia. Skłoniło mnie to również do myślenia: czy kiedykolwiek miałam takich prawdziwych przyjaciół, jakich Alice znalazła w Georgette i Étiennie? Oczywiście, miałam mamę – zawsze myślałam o niej jako o mojej najlepszej przyjaciółce – ale, oprócz niej, odpowiedź byłaby prawdopodobnie „nie”. Mimo to miałam znajomych i dotarło do mnie dopiero teraz, jak bardzo lubiłam nasze spotkania w pubie na
Goodge Street, gdzie przysłuchiwałam się największym gadułom i śmiałam się z nimi lub z nich, ciesząc się przyjemnym uczuciem wewnętrznego ciepła, które było zasługą nie tylko wypitego wina. Lubiłam sobie wmawiać, że szybko postawili na mnie krzyżyk po śmierci mamy, więc przestałam przychodzić, ale to nie była do końca prawda. Jak ktoś, kto właśnie wybudza się z transu, zaczęłam sobie przypominać wiadomości pozostawione na sekretarce, na które nigdy nie odpowiedziałam, nieotwarte koperty, które odkładałam na bok. Próbowali – i byli w tym bardziej wytrwali, niż mogłam się tego spodziewać. W końcu jednak zostałam sama: tak jak sobie życzyłam. Teraz kiełkowało we mnie uczucie, które domagało się dopuszczenia do głosu. Nie chciałam już dłużej być sama.
57 Polska, styczeń 1943
RZECZYWISTOŚĆ OBOZU JAK nic innego przekonuje ją, że wydano na nią wyrok śmierci – to miejsce jest równie skuteczne jak bardziej tradycyjne metody uśmiercania. W scenerii tego pustkowia dogorywanie będzie po prostu dłuższe. Pochowają ją w tej zamarzniętej, czarnej ziemi. Są tutaj zgromadzone kobiety wszystkich narodowości – nawet Niemki. Niektóre, tak jak Alice, są więźniarkami politycznymi. Są też zwykłe przestępczynie. W baraku Alice są dwie morderczynie, jedna prostytutka i złodziejka. Najlepiej nie zwracać na siebie uwagi. Ważne jest też, żeby dbać o swój dobytek, jakkolwiek mizerny by on był. Nigdy nie spuszczaj z oka swoich butów, obojętnie jak są znoszone czy zużyte. Buty Alice prawdopodobnie były kiedyś chodakami, ale teraz została z nich tylko podeszwa, do której z obu stron przyczepiono kawałek starej szmaty, aby trzymały się na stopie. Mimo to śpi, przyciskając je mocno do piersi, ponieważ pozostanie w tym miejscu bez butów oznacza poważne odmrożenie stóp i wynikającą z niego gangrenę. W obozie zdają się obowiązywać zasady inne niż gdziekolwiek. Niektóre z kobiet, wyglądające na pierwszy rzut oka na najzdrowsze – choć oczywiście wszystko tutaj jest względne – jako pierwsze podupadają na siłach z powodu zimna i głodu, aby w końcu paść ofiarą jednej z szerzących się epidemii. Podczas gdy te, które wyglądają, jakby ledwo już trzymały się na nogach i nie były zdolne nawet mówić, jakimś cudem znajdują siłę, aby przetrwać ciężkie godziny na siarczystym mrozie. Mieszkają w ciasnych i obskurnych, parterowych barakach; raczej jest to świński chlew w szczerym polu – mówi prostytutka, która ma na imię Berthe – niż miejsce odpowiednie dla ludzi. Berthe jest mała i zadziorna, często używa dosadnego języka. Inne Francuzki odstręcza jej zuchwalstwo, ale Alice się ono podoba. Zachować zawziętość w takim miejscu ma nie lada znaczenie: świadczy o woli życia. Jest coś w Berthe – błyszczące, ciemne oczy, ostry dowcip – co przypomina Alice
o Georgette. Często rozmyśla o Georgette i Étiennie. Ma nadzieję, że udało im się zostać razem. Być z kimś, kogo się kocha, musi ułatwiać znoszenie tego wszystkiego: brudu, zimna, mniejszych i większych upokorzeń – z ukochaną osobą u boku łatwiej pozostać człowiekiem. Alice myśli też o Tomie. Odkrywa, że jeśli wystarczająco skupi się na detalach – zapachu jego skóry, jego twardej, ciepłej piersi pod jej policzkiem, oczach błękitnych jak korsykańskie morze, długich i zręcznych palcach artysty – jest w stanie lepiej go sobie przypomnieć, niż kiedy próbuje wyobrazić go sobie w całości. Nie myśli o nim, kiedy wczołguje się na swoją pryczę, ponieważ zawsze jest tak wykończona, że nawet mimo głodu sen opada na nią natychmiast niczym ciemna fala. Ale wspomina go, kiedy stoi na mroźnym polu podczas porannego apelu. Każdego ranka kilka kobiet stojących w szeregu pada i już nigdy się nie podnosi. Kiedy Alice czuje, że zimno zakrada się do samej jej istoty, przywołuje na myśl wspomnienia słonecznych plaż i dotyku ciepłej skóry Toma. – Musisz mieć kogoś – szepcze do niej Berthe któregoś ranka, kiedy siedzą naprzeciwko siebie na pryczach, obudzone przez warkot samolotów nad głowami. – Kogoś, o kim myślisz. Alice rozumie od razu. – A ty? Kogo masz? – Moją małą córeczkę, Thais. – Gdzie ona teraz jest? Po raz pierwszy Alice widzi, że Berthe traci swoją zwykłą pewność. – Nie wiem. Powiedziałam jej, żeby w razie kłopotów poszła do najbliższego kościoła. – Jestem pewna, że tak zrobiła – mówi pocieszająco Alice. Po chwili pyta o to, nad czym od dawna się zastanawiała. – Jak tu trafiłaś? Berthe uśmiecha się niewesoło. – Przyszedł do mnie klient. Chciał, żebym zrobiła coś, czego nie robię, więc powiedziałam mu, że nie ma tego w ofercie. On jednak próbował mnie zmusić, więc ugryzłam go tu. – Dotyka palcem kości policzkowej. – Było dużo krwi – mówi
z nieskrywaną dumą. – Okazało się, że to był esesman, Oberführer, i następnego dnia przyszli po mnie. Nie wiem, co się stało z Thais, bo przyszli do mnie do pracy. – W słabym świetle jej oczy są czarne i nawet nie mrugną. – Jestem pewna, że ma się dobrze – mówi Alice z taką pewnością, na jaką tylko ją stać. Próbuje się uśmiechnąć, ale najwyraźniej mięśnie jej twarzy odzwyczaiły się od tego. – Zwłaszcza jeśli jest taka, jak jej matka. Alice i Berthe pracują ramię w ramię. Mają oczyścić pole ze skał i kamieni, aby przygotować tę ubogą glebę pod uprawę. Sam pomysł, że można tutaj coś hodować, wydaje się śmieszny. Jak mówi Berthe, najwyraźniej sytuacja staje się coraz bardziej dramatyczna. Do pracy mają połamane szpadle i łopaty oraz taczki bez kółek. Każdego dnia garstka kobiet, którym udało się przetrwać morderczy poranny apel, i tak w kilka godzin później trafia do zamarzniętej ziemi. Najwyraźniej jednak może być jeszcze gorzej. Chodzą pogłoski o zakładach przetwórczych, gdzie opary powodują postępującą ślepotę, o fabrykach amunicji w kopalniach soli, gdzie chemikalia wżerają się w skórę, która schodzi całymi płatami, powodując cieknące, niegojące się wrzody. Być może lepiej jednak umrzeć na powietrzu pod tym bezkresnym niebem? A może koniec jest wszędzie taki sam. Mają pracować w zupełnej ciszy, a rozmowy są karane całodziennym czyszczeniem latryn lub szpitalnej podłogi, co w tych warunkach, jeszcze bardziej niż coś innego, oznacza śmierć. Udało im się jednak nauczyć, jak rozmawiać, aby nie zostać przyłapanym. Stawka jest warta ryzyka. Alice nie wyobraża sobie, jak miałaby przetrwać bez codziennej rozmowy. Kiedy najbliższy strażnik przesuwa się wzdłuż pracujących na drugi koniec szeregu, Berthe szepcze: – A ty kogo masz? – To znaczy? – Wiesz, tak jak ja mam Thais. – Och. – Nagle Alice nie jest pewna, czy chce się tym dzielić. Obawia się, zupełnie irracjonalnie, że wypowiedzenie jego imienia w atmosferze obozu może nadwątlić jej cenne wspomnienia. Musi jej jednak powiedzieć, przecież Berthe
powiedziała o swojej córce. – Ma na imię Tom. – Twój kochanek? Wiem, że nie mąż. – Skąd? – Ze sposobu, w jaki wypowiedziałaś jego imię. Nigdy nie spotkałam kobiety, która mówiłaby o swoim mężu z takim drżeniem w głosie. – Zgoda. To mój kochanek. I przyjaciel. Zapada zupełna cisza, ponieważ w polu widzenia pojawia się umundurowana postać. Później Berthe wraca do tematu: – Powiedz mi coś o tym swoim Tomie. – To skomplikowane. Berthe kiwa głową. – To akurat zrozumiem. – Uśmiecha się tajemniczo. – Nie zawsze byłam dziwką. Alice przygląda się jej z wahaniem. W końcu uznaje, że Berthe ją zrozumie. Zdaje sobie sprawę również, że to może być jej jedyna szansa, żeby komukolwiek o tym powiedzieć. – Nie wydaje mi się, żebym kochała kogoś przed nim – mówi. – I mam tu na myśli jakikolwiek rodzaj miłości. Być może kochałam ojca i brata, ale oni umarli, kiedy byłam dzieckiem. Wiem, że jeśli jakimś cudem wydostanę się stąd, chcę spędzić z nim resztę życia. – W czym zatem problem? – Było dziecko… – Ach. – Berthe wzdycha ze zrozumieniem. – Nie chciał, żebyś je urodziła? – Nie, nic z tych rzeczy. Nie wiedział, że było jego. Berthe jest nieprzekonana. Alice niemal może czytać w jej myślach: można nie wiedzieć i można nie chcieć wiedzieć. Szybko więc wyjaśnia: – Powiedziałam mu, że dziecko jest kogoś innego. – Choć byłaś prawie pewna, że było jego? – Chociaż wiedziałam, że może być tylko jego. Był w moim życiu jedyny. – Dlaczego? Bałaś się, jak zareaguje? – Tak, można tak powiedzieć, choć nie z tych powodów, jakie podejrzewasz.
Gdybym powiedziała mu prawdę, porzuciłby wszystko, wszystkie swoje nadzieje i ambicje, aby nas utrzymać. Nigdy bym sobie tego nie wybaczyła. – Jakbyś mówiła o świętym. – Nie, nie o świętym. Ale o bardzo dobrym człowieku. Później dziecko umarło, więc nie było powodu, żeby mu powiedzieć. Lub tak mi się wydawało. Ale przez to, że miałam przed nim tajemnicę… ciężko mi było wyobrazić sobie naszą wspólną przyszłość. – Musisz mu powiedzieć, wiesz – mówi Berthe. – Nie można ukrywać takich spraw przed kimś, kogo kochasz. – Wiem. – I powiem, myśli Alice. Jeśli przeżyję, powiem mu. I zaczniemy wszystko od nowa.
58 Polska, marzec 1944
CO KILKA TYGODNI do obozu przyjeżdża nowy transport. Zazwyczaj w międzyczasie umiera tylu więźniów, że nie ma problemów z rozlokowaniem nowo przybyłych. Łatwo jest ich rozpoznać. Mogą być wychudzeni i zaniedbani z powodu warunków, w których wcześniej byli przetrzymywani, ale nigdy nie są tak niedożywieni, poszarzali i pokryci wrzodami jak ci, którzy spędzili tutaj choć kilka tygodni. Alice przygląda się, jak nowi więźniowie wchodzą przez bramę. Coś przyciąga jej uwagę do jednej z kobiet. Przyglądając się jej uważniej, orientuje się, że skądś ją zna. Po chwili sobie przypomina. To Marcelette – piękne dziecko. Teraz jest odmieniona, prawie nie do poznania. – Marcelette?! – woła Alice z niedowierzaniem. Dziewczyna wzdryga się, widząc ją, i spuszcza głowę z przetłuszczonymi włosami. Alice podchodzi bliżej, aby się upewnić. – Marcelette, czy to ty? Próbuje nawiązać kontakt wzrokowy, ale dziewczyna nie chce na nią patrzeć. Alice podchodzi do niej. Łapie jej chude ramiona i czuje, że ona drży jak złapane w pułapkę zwierzę. – Marcelette, proszę! Porozmawiaj ze mną. Jesteś chora? – Cały czas zastanawia się, czy nie ma gorączki. Słyszała o wybuchu cholery. Przykłada dłoń do czoła Marcelette, spodziewając się, że będzie rozpalone, i jest zaskoczona, że jest zupełnie chłodne. Czyli to nie gorączka. Niemniej jednak dziewczyna trzęsie się coraz bardziej. Nagle z jej ust wyrywa się okropny dźwięk, a właściwie skowyt. Nie jest to jedynie krzyk, są też słowa, choć nie da się ich rozróżnić. – Nie rozumiem – mówi Alice jak najspokojniej. – Co chcesz mi powiedzieć? Głos Marcelette staje się cichszy niż szept. Alice wytęża słuch i tym razem bez żadnych wątpliwości słyszy: To byłam ja.
– O co ci…? – Alice patrzy ponownie na dziewczynę i nagle wszystko rozumie. Teraz słowa wylewają się z niej niepohamowanym strumieniem – słowa straszne i nieuchronne. – Chodziło o Juliena – mówi. – Przyszli do mnie, znaleźli mnie. Powiedzieli mi, że go mają, ale jeśli podam im nazwiska… – Urywa. – Co, co ci powiedzieli? – Obiecali, że go puszczą. Mieli wysłać nas oboje do strefy nieokupowanej, żebyśmy wyjechali z Francji. Alice patrzy na nią z politowaniem i wściekłością. – I ty im uwierzyłaś, Marcelette? Naprawdę myślałaś, że ci pomogą? Dziewczyna żałośnie wzrusza ramionami. – Kochałam go – mówi po prostu. – Zrobiłabym dla niego wszystko.
59 Nowy Jork, wrzesień 1986
NIE CHCĘ MÓWIĆ już więcej o pobycie w obozie. Zmarnowałam tam całe trzy lata mojego życia – powiedziała Alice. – Zrozum, nie chodzi o to, że nie jestem w stanie. Chodzi o to, że w przypadku rzeczy naprawdę złych wystarczy o nich mówić, żeby pozwolić im w jakiś sposób ponownie wkroczyć do naszej rzeczywistości. Wiesz, o co mi chodzi? Przytaknęłam. – To dobrze. – Ale… ostatnie już pytanie, jeśli się zgodzisz. Jak zdołałaś przeżyć? – Nie było w tym nic szlachetnego – powiedziała. – Nie byłam ani odważniejsza, ani silniejsza od tych, którzy umarli. Być może miałam więcej szczęścia. Moje wrzody nie rozniosły się i nie zaropiały. Zachorowałam poważnie dopiero pod koniec, kiedy nasze wyzwolenie zbliżało się szybkimi krokami. Wtedy mówiło się na to szczękościsk. – Na mojej twarzy musiał odbić się brak zrozumienia, ponieważ wyjaśniła: – Tężec. – Myślałam, że to jest śmiertelne. –
– Często jest, jeśli pozwoli się chorobie rozwinąć. Po raz kolejny miałam szczęście. Byliśmy już pod opieką Polskiego Czerwonego Krzyża, kiedy pojawiły się pierwsze symptomy, lekarze rozpoznali tężec od razu. Widzieli wystarczająco dużo przypadków na froncie. Obóz został wyzwolony w styczniu, ale Alice nie była w stanie podróżować aż do maja. Kiedy jej zdrowiu i życiu nic już nie zagrażało, została zabrana wraz z grupą innych, aby dojść do siebie w sielskich warunkach szwedzkiego gospodarstwa. – Mieszkaliśmy u starszego małżeństwa. Karmili nas jajkami, śmietaną i rybami… wszystkim, co było trudno osiągalne, nawet zanim nas złapali. W obozie dręczyły mnie sny o takim jedzeniu, ale kiedy już je dostałam, wydawało się zbyt bogate,
ledwo byłam w stanie je strawić. Nasi gospodarze byli niezwykle życzliwi, ale ja myślałam tylko o tym, żeby stamtąd wyjechać i odszukać Toma.
60 Londyn, marzec 1946
ALICE TORUJE SOBIE DROGĘ przez Upper Street. Zdaje sobie sprawę, że wyróżnia się w tłumie. Nie odzyskała jeszcze prawidłowej wagi i jej ciało ginie w zbyt dużej sukience i płaszczu, które dostała od szwedzkich gospodarzy. Jej skóra nadal jest szara, a włosy matowe. Nigdy nie była próżna, ale teraz umyślnie unika swojego odbicia w wystawach sklepowych. Dookoła siebie widzi ślady po bombardowaniach. Z ziejących dziur w ziemi unosi się pył rozwiewany przez wiatr. Ruszają już jednak odbudowy, a mężczyźni ochoczo pracują na rumowiskach, wymachując kilofami i łopatami. Alice przyspiesza. Nie może pozwolić sobie na myślenie, że z domu Toma została tylko sterta gruzu. Drzwi otwiera jej Rosa. Nie da się jej pomylić z nikim innym: szeroko rozstawione niebieskie oczy, dołeczek w brodzie, a nawet anielskie, ciemnozłote włosy – takie same jak miała w dzieciństwie. Zapominając, jak bardzo sama się zmieniła, Alice czeka, aż Rosa ją rozpozna. To jednak nie następuje. – W czym mogę pomóc? – pyta Rosa. – Czy zastałam… Thomasa Stafforda? Rosa potrząsa głową. – Niestety, obawiam się, że jest na Korsyce. A o co chodzi? Alice nie jest pewna, czemu się tak zachowuje. Może czuje się upokorzona, że Rosa jej nie poznała, że tak bardzo się zmieniła. A może po prostu już nie czuje się Alice Eversley – jakby w obozie ostatecznie zrzuciła starą skórę. – Nazywam się Célia – mówi. – Jestem przyjaciółką Toma. Chciałam zapytać… – Urywa, czego właściwie chciałaby się dowiedzieć? – Chciałam zapytać… czy u niego wszystko dobrze? Alice czuje na sobie zaciekawione spojrzenie Rosy. – Chciałabyś może wejść na filiżankę herbaty?
Kiedy siedzą razem przy kuchennym stole, Rosa, która przygląda się twarzy Alice z nowym zainteresowaniem, odzywa się pierwsza: – Przepraszam… powiedziałaś, że jak masz na imię? – Célia. – Bo wiesz, patrząc na ciebie, mogłabym przysiąc… – Potrząsa głową. – Nie, po prostu wydajesz się podobna. Przypominasz mi kogoś, kogo znałam dawno temu. – Stawia między nimi biszkopt. – Może masz ochotę na kawałek? Mam nadzieję, że się nie obrazisz, ale wyglądasz, jakby ciasto mogło dobrze ci zrobić. Alice spogląda w dół. Nadal jest to wstrząsający widok. Kiedy patrzy na siebie, widzi kruche, obce ciało: wychudzone ręce i nogi, płaską klatkę piersiową – po prostu ciało starej kobiety. – Tak – mówi. – Chorowałam. – Więc przyszłaś dowiedzieć się o Toma… – Rosa sięga po kawałek ciasta. Kiedy je, Alice widzi na jej twarzy dołeczki, dokładnie takie, jak miała w dzieciństwie. Wtedy Alice była nimi urzeczona. Rosa zawsze miała twarz pełną ekspresji, a dołeczki były niczym kropka nad i w kapryśnej grze emocji, która się na niej rozgrywała. – Tak. – Kiedy Rosa przyłapuje ją na gapieniu się, Alice przypomina sobie, że powinna się odezwać. – Skąd go znasz? Alice myśli szybko. – Z… Nowego Jorku. Poznaliśmy się w Nowym Jorku. – Aha. Tom ma się dobrze, co jest prawdziwą ulgą. Odniósł co prawda ranę, odłamek szrapnela trafił go w nogę, w łydkę, ale wrócił już do zdrowia. Nie był jednak sobą, kiedy wrócił z Francji. – Rosa zniża głos. – Mój ojciec miał… problemy po wielkiej wojnie, więc obawialiśmy się najgorszego. Alice siłą woli utrzymuje wyraz uprzejmego zainteresowania – odpowiedniego dla historii, którą przedstawiła Rosie – starając się nie okazać swojego prawdziwego lęku o Toma. – Ale najwyraźniej wszystko samo dobrze się ułożyło. Wyjechał na Korsykę, wydaje mi się, że był tam tuż przed wybuchem wojny.
Alice sięga po torbę i płaszcz. Korsyka. Powinna się była domyślić, że tam wrócił. – I okazuje się – beztrosko dodaje Rosa – że się ożenił. Mama była urażona, że nie zostałyśmy zaproszone, ale w takich okolicznościach, myślę… – Urywa i patrzy na Alice. – Ależ, moja droga… czy coś się stało?
61 Nowy Jork, wrzesień 1986
NIE WIEM, CZEMU WTEDY skłamałam – powiedziała Alice – Czy był to instynkt samozachowawczy, jakieś przeczucie, co Rosa mi powie… nie jestem pewna. Byłam jednak zadowolona, że nie powiedziałam prawdy. Jak więc widzisz, nie było mi w Londynie najlepiej – powiedziała to lekko, ale mogłam sobie wyobrazić, jak rozdzierające musiało być odkrycie, że mężczyzna, którego kochała, ożenił się z inną. Czy powinnam powiedzieć, że jej szukał? Nie byłam pewna. Zanim zdecydowałam, ona podjęła wątek i sposobność przepadła. – Moim następnym przystankiem był adres w Hempstead, który należał do przyjaciół Sophie. Kiedy tam przyszłam, odkryłam, że państwo De Rosier nigdy nie dotarli do Anglii. Przez całą wojnę wyobrażałam sobie ich bezpiecznych na Wyspach, a im nawet nie udało się opuścić Francji. Z perspektywy czasu z łatwością można dostrzec, że za bardzo ryzykowali. Nie mieli odpowiednich papierów, co zawsze rodzi problemy, ale mieli też pecha. Ostatni telegram, który dostała od nich kuzynka Sophie, informował, że zatrzymali się na noc –
w hotelu w Montoire. Kiedy spali, z baku ich samochodu skradziono benzynę, więc musieli dalej iść na piechotę. – Ten telegram był ostatnim znakiem życia od nich. – To straszne. – Wypowiadając te słowa, miałam pełną świadomość, jak bardzo nieadekwatnie brzmiały. – Co się stało z dziećmi? – Na szczęście im udało się dotrzeć do Anglii dzięki zapobiegliwości Sophie, która posłała je przodem. Byłam tak szczęśliwa, widząc je, że się popłakałam. Marguerite powiedziała mi, że nie od razu mnie poznali, tak byłam wychudzona i zmieniona, więc musiało to być dla nich niepokojące przeżycie. – Marguerite?
– Ach, bo ty przecież ją poznałaś, zapomniałam. To córka Sophie. Przypomina swoją matkę tak bardzo, że czasem trudno mi uwierzyć, że to nie Sophie, mimo że jest już starsza, niż jej matka kiedykolwiek była. Kiedy niedługo po wojnie zmarła ciotka Margaret, odziedziczyłam po niej pokaźną sumę. Na początku nie chciałam jej przyjąć. Najszczęśliwsza w swoim życiu czułam się, kiedy byłam najbiedniejsza. Nie wiedziałam, w jaki sposób pieniądze mogłyby poprawić moją sytuację. Ale potem uświadomiłam sobie, ile mogę dzięki nim zdziałać. Mogłam utrzymać Marguerite i jej brata Antone’a – zostałam ich prawną opiekunką. Już wtedy kochałam ich jak własne dzieci. Wróciliśmy więc we trójkę do Paryża. Nie widzieliśmy innej możliwości, to był nasz dom. Poza tym musieliśmy wrócić – inaczej byłoby tak, jakbyśmy pozwolili nazistom się stamtąd wypędzić. Alice uśmiechnęła się i zobaczyłam, jaka była zmęczona, choć oczywiście nie chciała tego przyznać. Zaczęłam się więc żegnać. – Przyjdziesz jutro do galerii? – Tak, z chęcią. – To dobrze. – Wyglądała na zadowoloną. * * * W drodze powrotnej do metra nie mogłam przestać myśleć o tej nieszczęsnej wizycie, którą Alice złożyła w Islington tylko po to, aby dowiedzieć się, że miłość jej życia została jej odebrana na zawsze. A później do Hempstead… Czułam się – trudno to wyjaśnić – zarażona jej smutkiem, jakby dostał mi się pod skórę. Chciałam zadzwonić do Olivera i porozmawiać o tym. Zawahałam się przed budką telefoniczną, robiąc w głowie obliczenia. We Francji było dopiero nad ranem – poszłam więc dalej. W hotelu znów pomyślałam o Oliverze: nie miałam od niego żadnych wieści poza tą krótką wiadomością. Czy teraz, kiedy dzielił nas ocean, zdał sobie sprawę, że dla niego jest jednak za wcześnie? Czy zaczynał mieć wątpliwości? Ja nie mam, powiedziałam sobie, mnąc w rękach poduszkę. Nie mam żadnych wątpliwości. Ale czy to wystarczy?
62 Nowy Jork, wrzesień 1986
GALERIA MIEŚCIŁA SIĘ przy 64 East Street. Nie wiem, czego dokładnie się spodziewałam, ale budynek był znacznie okazalszy, niż mogłam to sobie wyobrazić. Moją pierwszą myślą było, że jest niczym wielka, biała, świecka świątynia. Piękna i poruszająca w swojej surowości. Alice czekała na mnie w foyer – strzelistym, słonecznym atrium. Miała na sobie charakterystyczną, kolorową jedwabną apaszkę, a jej białe włosy niemal odbijały jej kolory. Wydawało mi się, że była zadowolona, ale było w tym coś więcej. Ze zdumieniem zrozumiałam, że była zdenerwowana. Wewnątrz atrium światło było zupełnie niezwykłe, jakby przefiltrowane przez mgiełkę wodospadu – efekt ten był wywołany przez otaczające je witrażowe panele. Były jednak zupełnie inne niż te, jakie kiedykolwiek widziałam: ich wzór stanowiły abstrakcyjne zielone i niebieskie kształty przypominające liście. Alice podążyła za moim spojrzeniem. – Jest taka kaplica w miasteczku w południowej Francji, które nazywa się Vence. Chapelle de Rosaire. Matisse zaprojektował ją z oknami podobnymi do tych. Kiedy tam byłam, miałam wrażenie, że to najbardziej wypełnione pokojem miejsce na świecie. Wymarzyłam sobie tutaj coś podobnego. Chciałam, żeby ludzie przychodzący z zabieganej, brudnej ulicy wchodzili tutaj i znajdowali sanktuarium. Oczyszczenie, jeśli wolisz, z ich codziennych trosk, zanim pójdą podziwiać sztukę. Poprosiłam więc Matisse’a, żeby zaprojektował takie dla mnie. Myślę, że się sprawdzają, nie? Pokiwałam głową. – Bardzo. Matisse, pomyślałam. Henri Matisse zrobił je dla niej. Udałyśmy się na następne piętro. Nie było schodów, tylko spiralne podejście,
które stopniowo się wznosiło. To był ranek dnia powszedniego, ale galeria tętniła już życiem, a wśród zwiedzających było wielu studentów, robiących szkice i notatki. Alice wskazała na długi rząd ławek pod jedną ze ścian. – Kazałam je wstawić tutaj, żeby ludzie mogli siedzieć, rysować lub po prostu oglądać. W galeriach nigdy nie ma dosyć miejsca do siedzenia, żeby po prostu móc się zrelaksować i podziwiać. Nie chcę, żeby zadowolenie zwiedzających zostało przyćmione przez ból pleców. Kiedy przechodziłyśmy koło obrazów, Alice rzucała nazwiskami: – Epstein, Stafford, O’Keeffe, Miller, Stafford, Newman, Stafford, Stafford… – Odwróciła się, żeby się do mnie uśmiechnąć. – Czy dostrzegasz już prawidłowość? – Nie ściszyła głosu i kilku studentów spojrzało na nas z irytacją. – Myślą, że jestem jakąś zwariowaną staruszką – powiedziała, rozbawiona. Wyciągałam szyję, aby przyjrzeć się każdemu obrazowi Stafforda. Było kilka nowojorskich nokturnów, o których mi opowiadał: kolory trochę rozmazane, jakby widziane przez deszcz. Sceny z Korsyki z Maison du Vent, widoki, które znałam tak dobrze, w przeciwieństwie do Alice, której nigdy nie było dane zobaczyć ich na własne oczy. Dało mi to do myślenia. Alice ponagliła mnie. – Pójdziemy do mojego gabinetu, żebyśmy mogły porozmawiać jak należy. Był to raczej kolejny elegancki salon niż gabinet, nigdzie nie widać było biurka: jedynie duży szklany stół na środku, zasłany książkami, przy którym stały dwa fotele. Więcej książek znajdowało się na półkach, które zajmowały całą wysokość i szerokość jednej ze ścian. Okna ściany zewnętrznej miały takie same witrażowe szyby, jak w atrium. Pozostałe dwie ściany były zapełnione dziełami sztuki. W większości były to proste, monochromatyczne studia ołówkiem, tuszem i piórkiem. Wszystkie Stafforda. Niektóre przedstawiały Nowy Jork, ale wiele pochodziło z wcześniejszego okresu, czego dowodziły ręcznie naniesione daty. – Wszystkie są jego. – Przesuwałam się wzdłuż ściany, przyglądając się każdemu z osobna. Jeden z nich się wyróżniał, ponieważ była to akwarela: przedstawiała widok na Grain de Sable, na pierwszym planie znajdował się biały żagiel jachtu. Bonifacio, 1939, odczytałam i zrozumiałam, dlaczego ten jeden znajdował się tutaj. Ten widok
Alice widziała na własne oczy. – Prawie wszystkie – powiedziała Alice – ale niezupełnie. Podążyłam za jej spojrzeniem i nagle zobaczyłam w samym środku to, czego nie dostrzegłam na początku. Musiałam spojrzeć dwa razy, żeby się upewnić. – To jest moje – powiedziałam. Było to jedno ze zdjęć z serii, którą zrobiłam mamie na mój pokaz dyplomowy: była boso, zelektryzowana ruchem. Pokiwała głową. – To jest moje ulubione. Nie mogłam wyjechać z Londynu bez niego. Pomyślałam, że przez wszystkie te lata, kiedy obie z mamą nic o Alice nie wiedziałyśmy, jakaś mała cząstka nas była przy niej. Obok wisiała seria rysunków przedstawiających młodą kobietę siedzącą na korsykańskiej plaży, w nadbrzeżnej restauracji, na rufie małej łódki. – To ty, na nich wszystkich. – Tak, zdaje się, że tak. Jestem samolubna, że trzymam je tutaj ze sobą. Wiem, że któregoś dnia muszą zostać pokazane szerszej publiczności, ale niektóre z nich są… niemal zbyt intymne, aby pokazywać je obcym, przynajmniej za mojego życia. Kiedy już mnie nie będzie, co pewnie nastąpi już niebawem… wtedy nadejdzie dla nich odpowiedni moment – powiedziała tak, jakby zdążyła to już dobrze przemyśleć. – W międzyczasie trzymam je tutaj, aby przypominały mi o niej, o dziewczynie, którą niegdyś byłam. Czasem łatwo zapomnieć, że ona i ja to ta sama osoba. Mimo wszystkich jej wad, egocentryzmu i naiwności nadal chcę ją pamiętać. – Alice roześmiała się. – Musisz myśleć, że wygaduję bzdury – powiedziała. – Być może jestem jednak starą wariatką. – Nie – odparłam. – Stafford, Tom, powiedział coś podobnego: że nie może uwierzyć, że niegdyś był tym młodym mężczyzną… który namalował te obrazy. A innym razem nie może zrozumieć, że już nim nie jest, że nagle tak bardzo się zestarzał. Spojrzała na mnie, a ja musiałam spuścić wzrok, ponieważ jej oczy były pełne łez. – Przepraszam – powiedziała. – Zawstydzam cię. Po prostu… dla mnie on zawsze będzie tym młodym mężczyzną. Wyobrażam sobie, że on ma tak samo… – Podoba ci się? – zapytała ni z tego, ni z owego.
– Co? – Byłam kompletnie zbita z tropu. – Galeria. – Tak, jest… – Wykonałam bezradny gest ręką. – Przeszła moje najśmielsze wyobrażenia. – Miałam wielkie szczęście, że udało mi się tego wszystkiego dokonać. – Jak ci się to udało? – spytałam, zastanawiając się, ile musiał kosztować sam budynek. Uśmiechnęła się. – Ciotka Margaret. Kiedy zmarła, zostawiła mi większość swojej fortuny. Pozostała część została przekazana na jej ulubiony cel: finansowanie artystów, którzy jeszcze nie mogli utrzymać się ze swojej sztuki. Po jej śmierci świat sztuki pogrążył się w żałobie. Kilku artystów o wielkich nazwiskach napisało o wpływie, jaki wywarła na ich sztukę. Jak sobie możesz wyobrazić, Tom był jednym z nich. Kiedy wypowiada jego imię, w jej głosie zawsze słychać napięcie. – Wydawało mi się, że słusznie będzie zainwestować zostawione przez nią pieniądze w sztukę, czułam, że to by się jej podobało. Najpierw powstała galeria w Paryżu. Kupiłam dawne Muzeum Dupré. Na szczęście staremu monsieur Dupré udało się wrócić do córki na wieś po tym, jak Étienne i Georgette zostali pojmani. Niemcy weszli do muzeum i złupili bądź zniszczyli wszystko. Wzięli to, co uważali za wartościowe. Reszta została zniszczona, stratowana lub spalona. Na początku wspomnienia były tak bolesne, że nie byłam pewna, czy jestem w stanie się tego podjąć. Do tej pory nie potrafię zejść do tamtej piwnicy, żeby nie mieć przed oczami obrazu pary kochanków, śpiących w swoich ramionach. Koniec końców, wydało mi się to słuszną i jedyną rzeczą, jaką mogłam zrobić. Lubię myśleć, że byliby zadowoleni z mojego dzieła. Pierwszym zawieszonym tam obrazem był ten rysunek, który posłałam twojej mamie. Znalazłam go w jednym z magazynów pełnych dzieł sztuki zrabowanych przez szwabów. Jedna z tak wielu rzeczy, które zabrali Sophie. To, co Alice wyznała następnie, było dla mnie zaskoczeniem. – Nigdy już nikogo nie pokochałam, nie tak jak Toma – powiedziała. – Nie znaczy to jednak, że nie miałam kochanków, wielu z nich stało się później moimi
dozgonnymi przyjaciółmi. Każdy z nich na swój sposób był wspaniałym mężczyzną, nawet jeśli nie byli w stanie zastąpić mi tego jedynego. Musiałam wyglądać na zdziwioną, ponieważ uśmiechnęła się i powiedziała bardzo łagodnie: – Nie mówię tego, żebyś czuła się niezręcznie. Po prostu chcę, abyś zrozumiała, że nie byłam ofiarą, że nie zrezygnowałam z życia, kiedy utraciłam swoją wielką miłość. Dać się pogrążyć w rozpaczy, kiedy przetrwałam to, czego tak wielu nie zdołało, byłoby czymś strasznym i samolubnym. Pod wieloma względami moje życie przypomina katalog rzeczy utraconych i odzyskanych. Może każde życie tak wygląda. Utracona: miłość, odzyskana: niezależność. Utracona: córka, odzyskana: wnuczka. Poczułam w tym momencie, jak coś we mnie narasta niczym ból – ale najszlachetniejszy z możliwych. – Dokonałam pewnego wyboru w 1939 roku – powiedziała – nawet jeśli nie zdawałam sobie sprawy z konsekwencji, jakie za sobą pociągnie. Gdybym wyjechała z nim po tym weekendzie na Korsyce, moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej. Ciężko jest się oprzeć pokusie rozmyślania, co by było, gdyby – muszę ją stale zwalczać. Nie znaczy to oczywiście, że nie myślę o Tomie każdego dnia mojego życia. Kolekcjonowanie jego obrazów stało się dla mnie sposobem, aby pozostać z nim w kontakcie. Zapytałam o coś, co od dawna mnie intrygowało. – Czy zachowałaś swoje nowe imię, żeby się nie zorientował, że to ty? – To było wygodne rozwiązanie, ale nie to było głównym powodem. Tak wiele się zdarzyło, że nie było już powrotu do Alice Eversley. Célia była moim sposobem na nowe życie… sposobem na przetrwanie, można rzec. Od początku wiedziałam jednak, że galeria nie powstanie pod moim nazwiskiem – starym czy nowym. To zawsze miała być Galerie De Rosier. Tym razem nie mogłam się powstrzymać. – Wiesz, że Tom szukał cię po wojnie? Madame Fourrier powiedziała mu, że nie żyjesz. Alice potrząsnęła głową. – Wspomniała coś o tym, ale było już za późno – on był żonaty.
– Nie chciałaś… – Wiedziałam, że przekraczam granice wścibstwa, ale coś we mnie wstąpiło. – Nie myślałaś o tym, żeby pojechać na Korsykę, aby go odnaleźć? Jej srebrzyste spojrzenie było niewzruszone. – Spóźniłam się. Może wiedziałam o tym, zanim spotkałam się z Rosą. Może nawet wiedziałam to jeszcze przed wojną, kiedy postanowiłam zostać w Paryżu. W innym życiu sprawy mogłyby potoczyć się inaczej. Lub gdybym była inna. Pojechałabym z Tomem, kiedy mnie o to poprosił. Mogłam wyjechać z Francji, kiedy był jeszcze na to czas. Ale nie byłam nikim innym, byłam sobą. – Uśmiechnęła się do mnie. – Wiem, co chciałabyś usłyszeć, Kate. Pragniesz historii o miłości. Widzisz, ja ci ją właśnie dałam. Po prostu życie układa się inaczej, niż piszą w książkach. Można powiedzieć, że naszemu pokoleniu nie było dane zbyt wiele szczęśliwych zakończeń.
Postscriptum 2015 ALICE ŻYŁA JESZCZE ROK. Zmarła jesienią 1987. Julie powiedziała, że zaczęło się od niewinnego przeziębienia, które jednak nie chciało ustąpić i w końcu przybrało śmiertelną postać. Odmówiła pójścia do szpitala, nawet na samym końcu nalegała za to, aby codziennie jeździć do galerii, dopóki miała siłę, aby wstać z łóżka. Można pewnie powiedzieć, że ból, który czułam po jej śmierci, był nieproporcjonalny do czasu, w którym ją znałam, ale ja się z tym nie zgadzam. Przecież nawet zanim spotkałyśmy się pierwszy raz, nie byłyśmy sobie obce – nawet zanim usłyszałam o niej od Stafforda. Było tyle cech – jej siła charakteru, jej piękno i odwaga – które odziedziczyła po niej mama. I mam nadzieję, że ja również przypominam ją choć trochę. Zostawiła mi niemal wszystkie należące do niej prace Stafforda – w tym rysunki, które zachowywała dla siebie w gabinecie w galerii. Na początku nie wiedziałam, co z nimi zrobić. Później jednak przypomniałam sobie, że miała nadzieję, że któregoś dnia będzie się mogła podzielić nimi ze światem. Kilka z nich wisi obecnie w National Portrait Gallery w Londynie, choć lwia ich część została w Galerii de Rosier. Był też mój portret namalowany przez Stafforda. Pokazał mi go, kiedy przyjechałam z następną wizytą, i zrozumiałam, co we mnie zobaczył za pierwszym razem. Kiedy na niego patrzyłam, bolało mnie serce, ponieważ oprócz swojej twarzy mogłam w nim dostrzec dwie inne tak bardzo mi drogie. Stafford poprosił, żeby mógł go jeszcze zatrzymać – zgodziłam się oczywiście. Nigdy nie czułam, że należy do mnie. Najdziwniejsze jest to, że znalazłam go w mieszkaniu Alice po jej śmierci: wisiał obok fotografii mamy, które jej przysłałam. Jednak coś powstrzymało mnie, aby zapytać o to Stafforda. Kilka miesięcy później, kiedy zmienialiśmy mu ramę, przygotowując na wystawę, znalazłam kopertę zatkniętą za tył obrazu: dziwne miejsce na trzymanie listów. Był skierowany na adres muzeum do Miss Alice Eversley. List, który musiał być w środku, nigdy nie został znaleziony, jakby Alice
zabrała go ze sobą, kiedy odeszła. Stafford już również nie żyje. Ale za każdym razem kiedy przyjeżdżamy z Oliverem do Maison du Vent, a robimy to bardzo często, czuję, że on tam jest, choć poza zasięgiem wzroku. Może spaceruje w zatoczce lub kąpie się w basenie ze świeżą wodą. Podłoga i ściany pracowni nadal noszą ślady farb we wszystkich kolorach, które w pewnym świetle połyskują, jakby nadal były mokre, co wywołuje uśmiech na mojej twarzy.
Epilog OBA TE OBRAZY wiszą teraz obok siebie. Jeśli przejdziesz koło nich szybko, możesz pomyśleć, że przedstawiają tę samą osobę. Jednak jeśli się przyjrzeć dokładniej, staje się jasne, że tak nie jest. Między twarzami modelek jest podobieństwo, przypominają się nawzajem, ale nie są identyczne. To wyraz ich twarzy sprawia, że są tak podobne. Maluje się na nich lekkie niedowierzanie, jakby nie czuły się swobodnie w roli muz. Ich spojrzenia są pytające, jakby oczekiwały czegoś od tych, którzy na nie patrzą. Nie dla nich cicha i cierpliwa bierność tak wielu modelek. Wydaje się, że ich uwaga lada chwila może zwrócić się ku czemuś naglącemu i kuszącemu, co znajduje się poza sceną oddaną na obrazie. Co najdziwniejsze, większość oglądających jest w stanie dostrzec to wszystko, zanim zauważy przepaść między dwoma datami: 1929 i 1986. Niemal całe życie.
Podziękowania Chciałbym wyrazić moją ogromną wdzięczność wszystkim, którzy zachęcali mnie do pisania Utraconej i odzyskanej oraz pomogli zaistnieć jej w świecie. Bez następujących osób ta książka z pewnością pozostałaby źle sformatowanym dokumentem w Wordzie na moim laptopie. Moje podziękowania kieruję do: Cathryn Summerhayes, mojej wspaniałej agentki za nieustające wsparcie i za to, że praca z nią jest czystą przyjemnością. Doriana Karchmara, Annemarie Blumenhagen, Siobhan O’Neill i Ashley Fox – za ich mądrość, porady, cierpliwości i błyskotliwość. Kim Young – za to, że pokochała i zrozumiała Utraconą i odzyskaną od samego początku… i za to, że po piątej lekturze nadal nie zmieniła zdania! Laury Tisdel i Jennifer Lambert, które wraz z Kim stworzyły niesamowitą, międzynarodową trójcę mądrych redaktorek mojego tekstu, pracując niestrudzenie (i niezwykle taktownie), aby ta książka stawała się coraz lepsza. Zespołu wydawnictwa HarperCollins: Ann Bissell – gwiazdy marketingu (i obrończyni przyzwoitości!), Charlotte Brabbin, Sarah Benton, Claire Palmer, Heike Schuessler (niesamowity geniusz twórczy, odpowiedzialny za okładkę książki), Katie Sadler, Charlotte Dolan i Thalii Suzumy. Zespołu wydawnictwa Little, Brown: Terry’ego Adamsa (dziękuję, że dałeś zarazić się miłością do Korsyki!), Fiony Brown, Miriam Parker, Reagan Artur i Cariny Guiterman. Zespołu HarperCollins Kanada: Iris Tupholme, Cory Beatty, Michaela GuyHaddocka, Roba Firinga i Colleen Clarke. Sherise Hobbs i Klary Foss za wspaniałe lunche, podnoszące moją pewność siebie, i bezcenne rady osób wtajemniczonych. Marka Lucasa za bycie nadzwyczajnym mentorem. Richarda Charkina za to, że wiele lat temu powiedział, że powinnam pisać – nie zapomniałam! Anny Hogarty i Emily Kitchin za to, że są moimi najlepszymi przyjaciółkami
i doradczyniami. Moich ukochanych rodziców, Patricka i Sue Foley, za to, że od dwudziestu ośmiu lat dają mi miłość i motywację. Dzięki nim zawsze mogę dokonać tego, czego mocno pragnę. Kate i Robbiego za to, że wnoszą radość do mojego życia (i za dostarczenie pomysłów na plażowe zabawy Alice i Toma!). Całej mojej rodziny (Foleyów, Colleyów, Simmondów, Allenów, O’Flynnów i Croftów) za wasze wsparcie. Drogiego Alexa, bez którego cierpliwości i mądrości ta książka nigdy nie zostałaby ukończona, nie wspominając nawet o jej wydaniu. Dziękuję, że wytrzymałeś ze mną wszystkie te długie niedziele, spędzone w kawiarniach, kiedy zamartwiałam się lukami w fabule czy konstrukcją zdań. Dziękuję, że poprawiałeś błędy, dopingowałeś mnie i układałeś strategie. Kocham Cię.